MOZAIKA WILCZA
PRZEDMOWA.
Niedawno jeszcze zdawało się, iż polowania na wilki odeszły bezpowrotnie w mgłę romantycznej przeszłości... Bezpieczniej było
zimą w naszych białych puszczach i po naszych niedostępnych leśnych błotach...
I tylko czasem głos z minionych dni przynosił echo żałosnego wilczego wycia, które jest najsmutniejszym głosem żywej istoty na ziemi... I tylko czasem pod wpływem groźnie pięknych wspomnień w czarnej pomroce nocy zapalały się jarzące ognie wilczych ślepi, jak światła zatracenia...
Ale podczas wielkiej wojny, tak okrutnej, że wobec niej zbladły wszelkie opowieści
o krwawych napadach wilczych, — szary, drapieżny zwierz począł mnożyć się niesamowicie, tuczyć ludzkiem padłem, posuwać zwycięsko na zachód, siać przerażenie śród ludzi i zwierząt, jak za „dawnych, dobrych czasów“...
I odżyła dawna legenda... I polała się świeża krew... Jakgdyby wilki wstydziły się, że teraz tylko człowiek ludzką posokę wytacza! Jakgdyby wstydziły się, że tylko człowiek człowieka zabija!
Dziś stara baśń zmartwychwstała z całem swojem groźnem pięknem, z całą swoją dziką romantycznością!
Życiem tętnić poczęły wyblakłe stronice dawnych opowieści... I zadźwięczały złowrogo w zimową noc zabłąkanym śród szalejącej zawiei wędrowcom krew ścinające słowa: ,,Nie wywołuj wilka z lasu!“... I zadrżały przy ciepłym kominku płowowłose, modrookie dzieciny* zasłuchane w bajkę o wilku i czerwonym kapturka, gdy w mroźny, gwiezdny wieczór z dalekich borów doleciało przerażające, przyciszone wycie głodnego stada...
* *
*
Odrodziły się dziś wilcze łowy naszych przodków. Skoro śnieg otuli bory swoim śmiertelnym całunem, leśnicy tropić poczynają szarego drapieżnika. Biały ostęp z otropionym zwierzem otacza zdradziecki sznur czerwonych
chorągiewek, które łopocą, jak przywiązane do niewidzialnej nici szkarłatne motyle... (Lękają się ich czerwieni wilcze serca!)... A potem na przesmykach leśnych stają myśliwi. I brzmi trąbka łowiecka naganiaczy. Powoli, powoli posuwa się obława w „jądro gęstwiny“. Cisza... Tylko dzięcioł gdzieś zapuka w wypróchniały pień, sójka zaskrzeczy lub jastrząb zakwili w błękicie...
I nagle! Na linji myśliwych — strzały! Dochodzi obława, widzi ubite drapieżce, rzuca się ku nim z dziką nienawiścią — za wszystkie pomordowane owce, cielęta, źrebięta i gęsi... Brzmi trąbka myśliwska — zwycięsko... Sznurem sanek wracają myśliwi do dworu przez białe knieje — radośnie! „Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka“...
* *
*
Odrodziły się wilcze łowy w Polsce. W księżycową, srebrzystą noc, w czarodziejską baśniową noc zimową ruszają sanki białoruskie... Jadą w nich łowcy z prosięciem, ciągną za sobą worek grochowin, jak za dawnych czasów, — lub zabierają ze sobą psa wiernego, który pomyka za saniami, a gdy wilka poczuje, ogon kuli, sierść
jeży i chroni się w przerażeniu koło sań pod ludzką opiekę i obronę.
Miga szary cień po leśnej drodze, oświetlonej niepewnym blaskiem księżyca... zapędza się wilk zgłodniały, pochłonięty psim widokiem, aż pod same sanie... Rwą, ponoszą przestraszone, rozhukane konie... Przechylają się sanie, uderzają o jakiś pień... Wylatują z nich myśliwcy... A z czarnego, tajemniczego ostępu migają zielone ognie wilczych ślepiów. Rozlega się skowyt psa rozpaczliwy, śmiertelny... A potem charkot i warczenie zgłodniałych w’ilków... Chmura przesłania księżyc. Groźna noc zimowa okrywa swoim mrocznym płaszczem leśny dramat...
Na zamarzniętem błocie, gdzie jesienią „podkarmiano'1 wilki, by je umiejscowić, na cmentarzyku końskiem zasiada łowca o księżycowym wieczorze — na czatach...
Trupy koni, przeznaczone na pożarcie dla wilków, odarte ze skóry, napół objedzone, wzdęte, przedstawiają widok straszliwy... Wokół gęszczar świerkowy, czarne, żałobne jałowce i łoza. Śnieg udeptany przez wilcze
tropy... Świeży kadłub koński z wygryzionym zadem i rozszarpaną szyją przeraża zamarzniętą grozą sztywnego mięsa. Inne trupy skrzą białością żeber, świecących w nadchodzącym zmierzchu blaskiem niesamowitym...
Cienie gęstnieją, powoli mrok nastaje rozświetlony jedynie umarłą światłością miesiąca... A wtem w ciemnościach rozlega się chrupanie kości... To miażdżące, straszliwe, krwawe wilcze kły poczynają swą conocną pracę... Myśliwy ściska w garści broń i wzdycha do św. Huberta...
* *
Wielki urok ma wabienie wilków. Pod gwiezdne niebo płytnie oddana ludzkim głosem najboleśniejsza ze skarg żywota stworzenia — wycie wilka... A gdy las mroczny odpowie, radość napełnia serca myśliwskie.
I nadzieja...
* *
Są jednak dziś w Polsce miejsca takie, gdzie na wilki nie można polować ani obławą, ani ze sznurami czerwonych chorągiewek, ani na wabia, ani na czatach przy padlinie w księżyco-
wą noc... Do miejsc tych należą przedewszyst- kiem Karpaty, gdzie wilcze stada straszliwe szerzą spustoszenia w odradzających się powoli po wojnie zwierzostanach jeleni. Jedynym środkiem obrony przed szaremi drapieżnikami pozoistały tam wilcze żelaza. 1
Lecz i tu mądry wilk rzadko kiedy pada ofiarą. W jednem z wysokogórskich nadleśnictw w wilcze żelaza wpadł w roku zeszłym olbrzymi niedźwiedź, morderca kilku ludzi.
Wyrwał się jednak z bolesnego uścisku żelaznych obręczy i uszedł w jodłową puszczę. Odtąd, pomny doznanego cierpienia, łomem drzewnym zatrzaskiwał wilcze żelaza, a potem spokojnie wyżerał padlinę z wilczym apetytem.
Zeszłej zimy zatrzasnął w ten sposób kilkadziesiąt żelaz! A wilki karpackie, zbójnicy wirchów niedostępnych, zostały niepokonane... i
* *
-*
Groźne dla życia ludzkiego są nietylko wilcze napady, nietylko kły zgłodniałych bestyj...
Wściekły wilk — to siewca śmierci stokroć jeszcze straszliwszej... Co roku dziesiątki, setki ludzi giną w najokropniejszych męczarniach po pokąsaniu przez wściekłe wilki. Ra-
tunek po takicm pokąsaniu nie istnieje. Medycyna nie zna innego środka — poza krwawą łaźnią. Jad działa szybcej, niż szczepionka...
* *
*
W dobytku domowym wilk w dzisiejszej Polsce czyni szkody, o jakich się niema pojęcia. Szkody te najstraszliwsze są w czasie zaprawiania młodych do łupieskiego życia, a zatem w końcu sierpnia.
W przedwojennej Rosji, gdy wilków było nieskończenie mniej, niż obecnie, według ścisłych danych szkody czynione przez nie w inwentarzu wynosiły rocznie około 15 miljonów rubli, szkody zaś czynione w zwierzostanach przewyższały 50 miljonów rubli.
Po wojnie wilki rozmnożyły się w zastraszający sposób w Rosji, a nie będąc tępione z powodu braku dostatecznej ilości broni w rękach myśliwych, ruszyły na zachód w zbójeckim pochodzie na pohybel zwierzostanom i inwentarzom naszych rubieży wschodnich...
*
*
Wilk jest wybornym myśliwym: nieraz urządza łowy zbiorowe, zapędzając sarny ku ukry
tym w zasadzce towarzyszom, lub też gnając je ku zamarzniętym błotom, gdzie nieszczęśliwe zwierzęta, wpędzone na lód, ślizgają się, padają i stają łupem krwiożerczej gromady...
Gdy nastaną czasy głodu i trudno w borze
o zwierzynę, wilk podchodzi ku wsiom i osiedlom ludzkim i chwyta co mu wpadnie w zęby. Biada wówczas zwierzętom gospodarskim, biada domowemu ptactwu, biada psom, biada nawet dzieciom.
Groźny, szary łowca podkrada się niepostrzeżenie ku chacie, a gdy pies go zobaczy — umyka. Pies goni za nim, ośmielony rzekomą ucieczką drapieżcy, a inne wilki odcinają mu drogę powrotu... zostaje krwawa plama na śniegu, jedyny ślad popełnionej zbrodni...
* *
*
W chwili zmartwychwstania wilczego niebezpieczeństwa i wilczych łowów w Polsce ciekawą i pożyteczną rzeczą będzie odczytanie „iMozaiki wilczej“ Konrada Machczyńskiego, która nabiera dziś żywych barw i romantycznego posmaku...
W krwawem świetle grozy staje przed nami posępny dramat pana Żubrawy, który mścił się
na wilczym rodzie za umarłą i nadewszystko umiłowaną Zosię... Dramat na sklepieniu spróchniałej budy smolarzy, oblężenie przez wygłodniałe wilki, nie jest dziś echem zamierzchłej przeszłości, ale możliwością teraźniejszych czasów...
Wzruszeniem przejmuje nas opis kwilącego śród wilków dziecka, które wypadło z sań, i bohaterskiego pana Rożyńskiego, walczącego szablą u stóp krzyża z naporem drapieżnych, rozjadłych zwierząt, z dzieckiem na ręku.
Wzruszeniem przejmują nas wszystkie typy dawnych łowców... Z wilkami walczą nawet zwierzęta! I dzielny Mysinek, który stacza z niemi homeryczne boje, i śmiały ogier, który przyciska pętem Żelaznem czającego się drapieżcę, i rozszalałe buhaje, przebijające rogami napastnika, co wpełznął na rozbój do obory!
A wszystko to opromienione jest tym do» stojnym humorem staropolskim, który się pije z rozkoszą, jak złoty, staropolski miód.
Juljan Ejsmond.
Najciężej zacząć...
Z powodu silnych wrażeń, jakie niejednokrotnie wywierały na publiczność naszą bohaterskie występy w cyrku różnych pogromców lwów... tresowanych, brała mnie ochota napisania o czemś bardziej jeszcze sensacyjnem,
naprzykład: o lerneńskich hydrach, o Kakusie ziejącym płomieniem, albo o smoku wawelskim. Cóż, kiedy o tych potworach i półbogach, którzy unieśmiertelnili się ich pogromem, tyle już nakłamano w starożytności i później, że cześć dla minionych wieków nie pozwoliła mi, żeby powagę klasycznych zmyślań profanować dodawaniem do nich jeszcze i nowoczesnej blagi.
Nie chcąc także nikomu wchodzić w drogę, nie myślę pisać uczonej dysertacji o wilkołakach, ani też opowiadać historji o żelaznym wilku, gdyż od tego są specjalni bajarze. Nie śmiem też czynić uwag nad życiorysem sławnego wilka z Geraudan, który w roku 1764 i 1765 pokaleczył lub pożarł kilkadziesiąt osób
i przez dwa lata był postrachem paru departamentów Francji, żeby nie obrazić naszych najserdeczniejszych Francuzów, bardzo zazwyczaj zazdrosnych o swoje wielkości narodowe.
Nie udało mi się również zaczerpnąć natchnienia z mądrości przysłowionej lub z sensu moralnego bajek, chociaż wilczek Krasickiego, co to chowany, jakkolwiek zrobił się grzeczny i bezpieczny, dusił gęsi i owce, albo przysłowie ,,nosił wilk, ponieśli i wilka“ nadawałyby się dobrze do filozoficzno-obyczajowej rozprawy. Rzecz o nich byłaby nawet na czasie, dziś bowiem mamy, coprawda, mniej niż dawniej wilków w lasach i kniejach, ale natomiast więcej chowanych, a zatem i niebezpieczniejszych; lecz i tutaj stanął mi na zawadzie monopol wielkich myślicieli i moralistów, posiadających wyłączny przywilej łamania sobie głów nad poprawą ludzkości.
Kiedy tak biedziłem się nad dobraniem efektownego tematu, przyszedł do mnie mój stary i najserdeczniejszy przyjaciel, pan Stanisław, który swoje lata dziecinne i młodzieńcze przepędzał na wsi u rodziców i krewnych, lubił bardzo myślistwo, za młodu dużo polował, a i na starość jeszcze nie leni się z wybraniem na łowy, jeżeli tylko do tego nadarzy się dobra sposobność.
Gdy mu więc opowiedziałem, nad czem tak medytuję i co za myśli snuły mi się po głowie, rzekł:
— Daj pokój bajkom, Francuzom, wilkołakom i moralizatorskim zachciankom. Poco, u licha, szukać mitologicznych bestyj i gonić za niemi aż po starożytnym świecie, kiedy możesz je znaleźć u siebie w niejednej większej kniei, albo i spotkać się z niemi oko w oko po zaśnieżonych drogach pod postacią lupara lub wadery, a nawet i z całą godową ich kompanją, Dziwi mię nawet, że ciężkie nieraz zimy i liczne każdego roku doniesienia dzienników o różnych sprawkach rozzuchwalonych wilków,
o szkodach, jakie wyrządzały i wyrządzają w7 inwentarzach, a co gorsze, o nieszczęśliwych
wypadkach z ludźmi, nie poddały ci odrazu przedmiotu już gotowego i dostępnego dla wszystkich. Pisz o wilkach! Tem przecież nie dotkniesz niczyjej drażliwości, chyba ich samych. Wszak kiedy podług kodeksów myśliwskich wolno każdemu zawsze i wszędzie tępić tych krwiożerczych szkodników, tem bardziej więc chyba wolno i pogawędzić o nich, nie
wchodząc w drogę nikomu.
— Bardzo dobrze! — odpowiedziałem Stanisławowi. — Chętnie nawet zgodziłbym się na twój temat, bo i sam już nieraz myślałem
r
3
0 nim. Wiem przecież, że niegdyś, kiedy jeszcze żubr i tur były u nas zwierzyną pospolitą, a z niedźwiedziem można było zobaczyć się częściej niżeli dzisiaj z wilkiem, rozgrywały się straszne z tymi ostatnimi tragedje; ale bo też chodziło ich po kilkaset w jednem stadzie. Pisano o nich niejednokrotnie, a i K. W. Wójcicki w swoich Gawędach opowiedział dwa takie krwawe wypadki: jeden, w którym ogromne stado wilków, w zażartej pogoni za ucieka- jącemi saniami i pomimo ostrzeliwania się 7. nich kilkunastu myśliwych, wpadło aż na dziedziniec, obiegło dwór, do którego myśliwi zaledwie zdążyli się schronić, rozszarpało konie, których uprowadzić już nie zdołano, oraz przeszło dwadzieścia psów, i ustąpiło dopiero po dwugodzinnej kanonadzie z okien, z dachu
1 innych otworów domu; a drugi, w którym z powodu nieszczęśliwego przewrócenia się sani w ucieczce dziesięciu młodych myśliwych, pomimo uzbrojenia i rozpaczliwej obrony, wilki co do jednego rozszarpały. Dziś wszakże zmieniły się czasy i okoliczności, bo dzięki cywilizacji i kulturze ziemi zwierz drapieżny musi ustępować przed ludźmi, staje się coraz rzadszy, mniej niebezpieczny, więc i opowiadania
o nim mogą już nie budzić tyle zaciekawienia co dawniej.
— To żadna racja! — przerwał mi Stanisław. — A dlaczegóż słuchamy bajek o starożytnych potworach, których nigdy nie było nawet? Wszakże sam chciałeś już rozpisywać się o nich. Dlaczego czytamy z zajęciem różne
z
w O i / ' ^
myślenia powieściopisarzy, chociaż zgóry już wiemy, że są to tylko płody ich bujnej imagi- nacji?... Tymczasem wilk, mój kochany, nie jest żadnym mitem ani autorskim wymysłem. Rzeczywista to, z krwi i kości bestja, której natura rozbójnicza i krwiożercza, jaką była dawniej taką i pozostała, czy w jednym, czy w dziesięciu; że zaś i dzisiaj jest ona równie groźna i szkodliwa, o tem przecież mogłeś się naczytać w dziennikach. Nie potrzebujesz, wierzaj mi, cofać się w przeszłość o wiele wieków i tam dopiero szukać nadzwyczajnych wypadków;
dość sięgnąć po nie w czasy naszej młodości.
Wprawdzie moje wspomnienia z lat pacholęcych i młodzieńczych nie obfitują w takie
epizody, jak te, o których tylko cośmy mówili. To przecież, co sam widziałem, lub o czem opowiadali mi starsi, wiarogodni świadkowie, albo
1 główni bohaterowie zdarzeń, nie jest pozbawione interesu. Bywały tam niebezpieczne
2 wilkami spotkania, z których człowiek nie zawsze wychodził zwycięsko i cało, bywały sceny straszne i wstrząsające nerwami, były
i krwawe pojedynki dzielnych zwierząt domowych z tymi drapieżnikami; ale bywały i wypadki zabawne, nadające się bardziej do tragi- komedji lub farsy, niżeli do prawdziwego dramatu. A chyba trudno byłoby mieć co przeciwko temu, gdyby na tle tych opowiadali prawdziwych z wilczego życia przewinęła się czasem jaka niewinna anegdotka, albo wystrzelił żarcik myśliwski.
— Czemuż więc sam nie napiszesz o tem — zagadnąłem go — mając takie materjały w pamięci? Tembardziej, że w naszym wieku zawsze są miłe wspomnienia młodości, i chętnie zwykliśmy dzielić się niemi.
— Gdybym to ja, jak ty, lepiej orał piórem niż pługiem, zrobiłbym to niezawodnie. Mam nawet sporo notatek, zapisek, wspomnień, sekretów myśliwskich i różnych wiadomości
o wilkach, co wszystko zbierałem od najmłodszych lat mego życia. Nie znalazłbyś tam wprawdzie wielkiego ładu i składu, ani literackiego obrobienia, ale wszystkie zapisane w nich wypadki są rzeczywiste i prawdziwe,
a wymienione tam miejscowości istnieją do dnia dzisiejszego. Ludzie, o których tam wspominam byli, żyli, działali; znałem ich osobiście, a i ty znałeś z nich niejednego. Najstarsi, główni bohaterowie wspomnień moich dawno
już spoczywają w grobie, ale pamięć o nich przechowuje się jeszcze dotąd w okolicy; a z najmłodszych, jacy brali udział w kilku wypadkach, niektórzy żyją dotąd i mogliby potwierdzić, a może i uzupełnić moje notatki.
Tu Stanisław zatrzymał się, pomyślał chwilę, a potem wręcz mnie zapytał:
— Powiedz mi, czy chcesz i możesz korzystać z moich szpargałów?
— I owszem — odpowiedziałem. — Wdzięczny ci nawet będę za nie, jeżeli tylko...
— Nie zobowiązuję cię do niczego i żadnych nie roszczę pretensyj. Jeżeli ci się nie przydadzą, zwrócisz mi je i... basta! Jeżeli zaś znajdziesz w nich coś odpowiedniego dla siebie, użyj to, jak ci się podoba. Wprawdzie nie
o samych tylko wilkach tam mowa, gdyż zanotowałem sobie niejedno wspomnienie z naszego rodzinnego i domowego życia, a nawet, przerzucając bardzo niedawno te szpargały, dopisałem tam gdzie niegdzie jakąś moralizatorską lub pseudo - filozoficzną uwagę. Daję ci jednak najzupełniejsze pełnomocnictwo do korzystania ze wszystkiego w sposób, jaki sam uznasz za najwłaściwszy, a proszę cię tylko
0 jedno, żebyś co do nazwisk miejscowości
1 osób, oraz co do mnie samego zachował dys
kretne incognito. Czytelnik, jeżeli znajdzie się jaki, nic przecież na tem nie straci.
Nazajutrz po tej rozmowie przysłał mi Stanisław kilkanaście starych, pożółkłych zeszytów. Były to luźne notatki, rzeczywiście rodzaj raptularza, odnoszące się do czasów jego wczesnej młodości. Przeczytałem je, wybrałem z nich co było można, uporządkowałem, o ile się dało, obrobiłem trochę, i tak powstała niniejsza Mozaika, z różnych kawałków wilczych ułożona.
Nie chcąc jednak dopuszczać się plagjatu i stroić się w cudze piórka, ustępuję zupełnie głosu mojemu przyjacielowi; niech on sam już mówi i opowiada dalej za siebie.
ROZDZIAŁ I.
Wieś Zaleszczyce i grobla Wilczogon. — Cokolwiek
o swoich i o sobie. — Dawniejsi ludzie: pan rotmistrz Żubrawa; pan Michał z Hulankowa; panna Agata; eks- leśnik Zdrojek; kucharz Haman i Abramek Szyja,
arend arz.
Dziad mój posiadał w dawnej ziemi Dobrzyńskiej, w byłem województwie płockiem, majątek Zaleszczyce, który potem przeszedł na mojego ojca i stryja, a i dziś jeszcze jest własnością jednego z członków naszej rodziny.
Było tam kilka folwarków ziemi dobrejr
0 odwiecznem trzypolowem gospodarstwie, pro-
wadzonem, jak na owe czasy, wcale nie źle. Grunta lichsze nieco poprawiano, oprócz zwykłego nawozu, hurtowaniem na nich owiec,
1 trzeba oddać sprawiedliwość wilkom, że na ten rodzaj kultury patrzyły z lasów okiem dosyć życzliwem. Było też parę wsi zarobnych z włościanami pańszczyźnianymi, co bardzo uproszczało zadanie właściciela ziemskiego; było jeszcze kilka mniejszych attynencji, była gorzelnia i kilka karczem, a w dodatku kontra- wers leśny i z pół tuzina sporów granicznych.
Obok gruntów uprawnych nie brakło przecież i nieużytków, bagnisk i trzęsawisk, gdzie nieraz bydło się topiło; lecz tę ujemną stronę majątku wynagradzały piękne lasy, w części liściaste, przeważnie zaś sosnowe, po których na tak zwanych ,,rumunkach“ siedzieli różni osadnicy: to leśnik, bartnik albo smolarz, to jaki włościanin, zasłużony dworowi, lub dawny sługa na łaskawym chlebie. O racjonalne gospodarstwo leśne nikt się tam prawie nie troszczył; rąbano drzewo na potrzeby domowe, gdzie było bliżej i dogodniej, czasem wy- karczowano jaki lepszy kawałek ziemi na osadę, lub sprzedawano sążnie, kloce i budulec, jak i gdzie było można. Zresztą las rósł sobie, krzewił się, drzewa dojrzewały, próchniały i padały ze starości, do czego pomagały im wiatry i burze. Tym sposobem tworzyły się różne gąszcze, wywroty, zawały i knieje ochronne dla pożytecznej zwierzyny, ale i wilki znajdowały w nich bardzo dogodne schronienie i legowisko, nie łatwo dla ludzi dostępne.
W głównej wiosce, ku jej końcowi, stał dwór stary już, ale krzepki, bo modrzewiowy, z oficynami oraz innemi przystawkami, w których mieściły się kuchnie, spiżarnie, komory i zachowania, oraz izby dla służby dworskiej. Przed dworem dziedziniec obszerny z kępą drzew lipowych na środku, a ztyłu ogród i sad owocowy z nieodzownym szpalerem grabowym
i stawem, do połowy zarośniętym tatarakiem i innem wodnem zielem. Na lewo, bliżej dworu, był spichrz i lamus, a na prawo, cokolwiek dalej duży dom także drewniany, w którym mieszkali: ekonom, karbowi, parobcy, dziewki, kobieta od drobiu, gdzie były również kuchnie dla czeladzi. Dom ten, w pobliżu którego stały stajnie, obory, owczarnia, stodoły, chlewy, kurniki i inne zabudowania gospodarskie, zwano pospolicie folwarkiem.
Pomiędzy dworem a budynkami folwarcznymi szła droga do wsi zarobnej po grobli, zwanej Wilczy Ogon, poprowadzonej przez bagna, które zaczynały się już o kilka staj za dworem. Bagna w tem miejscu nie były rozległe, ale często porosłe trzciną, sitowiem, olszyną kępiastą, a gdzieniegdzie karłowatą soś- niną, i łączyły się z lasami, które otaczały je półkolem.
Grobla ta zdawiendawna używała pomiędzy miejscowym ludem najgorszej sławy i ciążyło na niej niejedno przekleństwo. Że była płaska i błotnista, z dołami i wybojami, że ją poprawiano chyba na jaki jubileusz, że mostek na niej był bez poręczy i z okrąglaków, które pod kopytami i kołami podskakiwały, jak klawisze, temu nikt się nie dziwił, gdyż godnie reprezentowała ona ówczesne środki komunikacyjne. Trudniej już było przebaczyć jej to{ że w zimie, ba, nawet latem przemykały się
tamtędy wilki i nieraz zasiadały na drodze. Najfatalniejszą przecież stroną tej grobli było złe, które upodobało ją sobie, a most na niej obrało sobie za główną kwaterę. Djabeł musiał chyba być członkiem jakiego towarzystwa wstrzemięźliwości, gdyż najczęściej prześladował pijanych: więził im wozy, łamał koła i dyszle, nurzał ich w błocie i gorsze jeszcze wyprawiał hece.
Dziada mojego już nie znałem, umarł bowiem, gdy mój ojciec był jeszcze kawalerem. Nasłuchałem się jednak o nim dosyć i wiem, że chodził w stroju swego województwa, bywał w różnych opałach, lecz nie dał sobie urwać rękawa, prowadził życie czynne, obserwował ściśle posty i modlił się na łacińskiej książce przykładnie; synów posyłał do szkół, a potem do Uniwersytetu Aleksandryjskiego. Córek
*
nie lubił obwozić po świecie, utrzymując, że dobre cielę Żyd i za piecem znajdzie. W potrzebie życia nie szczędził; miewał różne kolizje, nosił szramę od pałasza na głowie i kulkę pruską w lewej nodze. Słowem — był to przeciętny szlachcic swoich czasów, Ale te strony jego życia nie dotyczą już wilków, o jakie teraz nam chodzi. Wiem też, że lubił myślistwo, miewał dobre, czarne, podpalane ogary, zwane wówczas psami św. Huberta, oraz bure,
moręgowate kundle na dziki i ogromnego psa- wilczarza, Herzoga, przezywanego Mysińkiem.
Po śmierci dziada niewiele się zmieniło w Zaleszczycach. Ojciec mój, zajęty bardziej obowiązkami urzędowymi, mieszkał więcej w Płocku i w Warszawie, niż na wsi, a stryj gospodarował po dawnemu. Za nowych dziedziców coś tam w budynkach poprawiono i coś przystawiono, przybyło także nieco gruntów ornych i rumunków, ubyło lasów i wilków. Na grobli przeszkadzało, jak wprzódy, tylko już nie tak często; widać, że albo złe udobruchało się, albo wódka była słabsza, albo może Wil- czogon łatano częściej i lepiej. Zresztą zostało wszystko jak było, a nawet w kilkanaście lat po śmierci mego dziada, to jest w czasie, do którego wstecz najdalej sięgam pamięcią, tak samo jak dawniej wyglądało w zarysie ogólnym rodzinne nasze gniazdo, a w okolicy byli jeszcze starzy dziada sąsiedzi i przyjaciele, było także parę osób zdawna osiadłych w Zaleszczycach, byli jeszcze słudzy ,,starego pana“ i z jego czasów ludzie na dworskim chlebie, których znałem i dobrze pamiętam.
Ś. p. ojciec mój, Apolinary, najwięcej z rodzeństwa był podobny do swojego ojca a mego dziada zarówno z humoru, temperamentu, to- warzyskości, zamiłowania do wiejskiego życia i myślistwa, jak i z innych rzeczy poważniejszej natury. Polował on też niemało w swojej
młodości, szczególnie, dopóki mu nie zaczęły stawać na przeszkodzie sprawy publiczne; z wilkami miewał także różne przeprawy i niejednego celnym strzałem położył.
Stryj mój, Ignacy Lojola, był trochę sceptyk i wolterjanin, jak mówiono; był przytem domatorem i wolał siedzieć we dworze, niż polować. Za to hodował sobie przeróżne ptaki i koty, miał gromadę psów darmozjadów, palił fajkę namiętnie, filozofował, gawędził, narzekał na ciężkie czasy, ale całymi tygodniami nie zaglądał do gospodarstwa. Mimo to nie sprawdziło się na nim przysłowie, że „przez posły wilk nie syty“, chociaż bowiem gospodarował przez posłów: ekonomów, karbowych, leśników i t. p., nigdy przecież głodny nie był i przysporzył fortuny.
Mnie dostało się także coś z upodobań ojca i dziada, albowiem od najmłodszego wieku rwałem się na wieś do fuzyjki i koni. Wcześnie też nauczyłem się jeździć konno i obchodzić się z bronią palną. Gdy miałem lat ośm, stryj darował mi kucyka, ojciec znów w trzy lata później kupił mi maleńką pojedynkę i to ze świeżo udoskonalonym systemem zamkowym, bo pistonówkę.
Od lat dziecinnych bywałem na wsi bardzo często, a już święta i wakacje byłyby dla mnie stracone, gdybym tam nie był pojechał. W mieście trzeba było się uczyć; w Zaleszczy-
cach miałem więcej swobody i korzystałem z niej sumiennie. Pukałem ze swojej ptasz- niczki, ile starczyło mi prochu, i niejedna kura lub kaczka swojska, a nawet i gołąb niewinny przypłacił życiem moje pierwsze ćwiczenia myśliwskie, — ku wielkiemu strapieniu gospodyni, opiekującej się drobiem. Pomimo nadzoru, żebym sobie jakiej krzywdy nie zrobił, wymykałem się samopas poza terytorjum dworskie na ptaszki, a gdy podczas jednej z takich zakazanych wycieczek zabiłem pierwszego zajączka, niosłem go z triumfem przez całą wieś i rozpromieniony wpadłem z nim jak bomba do dworu. Ojciec chciał mnie łajać za tę wyprawę z bronią na własną rękę, ale jeden z sąsiadów, pan Żubrawa, który właśnie był przyjechał w odwiedziny, stanął w mojej obronie, a wziąwszy ode mnie zająca, umazał mi twarz jego farbą i wniósł zdrowie młodego nemroda. Zebrani goście zaczęli śmiać się, żartować, ale zdrowie moje pili. Ojciec więc musiał się pogodzić z faktem dokonanym, a ja, ucałowawszy mu ręce, byłem uszczęśliwiony, że zostałem pasowany na myśliwego.
Natura, jak mówi przysłowie, ciągnie wilka do lasu; lgnąłem też już w dzieciństwie do myśliwych, czy to byli panowie, czy słudzy, a wszelkie ich opowiadania, gawędy i anegdotki miały zawsze we mnie uważnego słuchacza. Wywierały one silny wpływ na moją
młodzieńczą wyobraźnię, i dlatego być może, chociaż już przy mnie przesunęło się w Zale- szczycach wiele jeszcze osób różnych kondycyj z epoki mojego dziada, najlepiej wszakże zachowałem w pamięci te, które były głównymi działaczami lub świadkami w różnych wypadkach ówczesnego myśliwskiego życia, albo stały się głośne z zamiłowania do łowów.
V
Pamiętam tedy doskonale pana Aleksandra Żubrawę, tytułowanego rotmistrzem, który był przyjacielem mojego dziada i sąsiadem, gdyż lasy ich łączyły się z sobą.
Był to mężczyzna pełen jeszcze sił i przystojny, chociaż już przeszło sześćdziesięcioletni. Głowę miał zupełnie siwą, gęstym włosem pokrytą, jasne niebieskie oczy, nos kształtny, piękne czarne wąsy, starannie utrzymywane, twarz pociągłą, nieco bladawą, lecz jeszcze świeżą, z lekkim odcieniem jakiejś zadumy czy smutku. Dobry i sympatyczny, rozmawiał przyjemnie, czasem nawet wesoło 1 z humorem, chociaż niewiele; lecz na wspomnienie wilków zacinał usta, przygryzał lub targał wąsy, a jasne jego oczy wyraźnie ciemniały i wydawały jakby jakieś błyskie złowrogie. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale w takich chwilach twarz jego przybierała wyraz mściwej i nieubłaganej surowości.
Mnie kupił sobie pan rotmistrz odrazu owem wyzwoleniem na myśliwego, a nadto imponowały mi jego trofea myśliwskie, któremi otaczał się zawsze i wszędzie, zwłaszcza w zimie.
Wtedy nosił tęgą wilczurę i czapkę z takiegoż futra, a nawet każda jego bekiesza i czamara, chociaż podbita i kosztowniejszem futrem musiała być obramowana wilkami. Skóry wilcze wyściełały całe jego sanie, fartuch był także z nich zrobiony. Furmana ubierał w wysoki wilczy kołpak i takiż kołnierz przy liberji. Na koniach chomonta krakowskie, a przy każdem z nich, opróch zwykłych płatów kolorowych, po dwa wilcze ogony.
Wojował też ustawicznie z wilkami, jeździł na nie nawet na Polesie i Pińszczyznę, ubił ich mnóstwo w życiu i na całą okolicę słynął jako wilczarz niezrównany. Opowiadano sobie, że wilki nie śmiały nigdy zastąpić mu drogi, a gdy wypadkiem najechał na nie, o co znów w owe czasy nie było trudno, zawarczały tylko, zawyły i każdy czmychnął w swoją stronę. Chodziła nawet gadka, że gdy raz wilk porwał jakiejś babie gęś prawie z przed chałupy, kobieta zrozpaczona nie mogąc sobie
inaczej poradzić, zaczęła biec za rabusiem, grożąc mu pięścią i krzycząc: „Poczekaj, jucho! póde ja na skargę do pana Żubrawy!“ — czem
wilk tak się przestraszył, że rzucił zdobycz i wtuliwszy ogon, co tchu uciekł do lasu.
Pamiętam także pana Michała Hulanow- skiego z Hulankowa, naszego dalekiego krewnego, który, straciwszy znaczną fortunę, pozostał na rezydencji w Zaleszczycach.
Był to szlachcic wysoki, kościsty, lecz muskularny, trochę pochylony, z długimi, wiszącymi jak u Chińczyka wąsami, z ogromną świecącą się łysiną i guzem na niej jak jaki kopiec graniczny. Dawny towarzysz mego dziada służył także wojskowo, czego nosił dowody w kościach i na skórze; Niemców nazywał ,,plu- drami“ i miał do nich zadawnione rankory. Bywalec, czasem facecjonista, utrzymywał, że w życiu nie strzelał śrutem, nawet do much, tylko kulami, i nie pił wody, tylko raz jeden kiedy się topił. Wesołej kompanji zawsze dotrzymał, od kielicha wcale nie stronił i każde zdrowie wychylał sumiennie, — nigdy się jednak nie upił, bo miał na to swój sekret. Wyręczał nibyto stryja w gospodarstwie, częściej jednak jeździł na jarmarki i z rusznicą do lasu, aniżeli do robót w pole, albo opowiadał o wojskowości, polowaniach i piknikach.
Pamiętam równie dobrze pannę Agatę Ką- kolińską, nie dlatego, broń Boże, żeby miała kiedy odgrywać rolę Djany i uprawiać myślistwo, bo nigdy pewnie nie tknęła strzelby i nie zabiła nawet kurczęcia, ale dlatego, że
•»
był to dawny zabytek po babce, że zżyła się z naszym domem, że miała niejeden kłopot ze mną i że wreszcie miała także swoje wspomnienia o wilkach. Była to cicha, dobra i pobożna staruszka, która solennie odprawiała nowenny do św. Antoniego i była pewna, że po śmierci pójdzie prosto do nieba za swoje przez lat tyle sprawiedliwe panieństwo. Zajmowała się ona trochę gospodartwem kobiecem. Miała podręczną apteczkę, różne mastyki w słoikach, skrom zajęczy, żywokost smażony w tłuszczu, krople od alteracji i różne zioła suszone, Nieraz kurowała i mnie, gdym podczas swawoli nabił sobie jakiego lepszego guza, albo się czem skaleczył.
Z dawnej służby był jeszcze za mojej pamięci Baltazar Zdrojewski, właściwie Zdrojek, dawny leśnik, już naówczas gracjalista, człek krzepki żwawy, choć wiekowy, barczysty, 7 dużą głową ostrzyżoną w szczotkę, i z tak silnym zarostem na twarzy, że żartowano z niego, iż od ciągłego siedzenia w lesie i wśród bagien oraz od starości porósł cały sitowiem i mchem leśnym.
Był to Mazur, co znać było po jego wymo* wie, której nigdy zupełnie nie poprawił, a że nadto kiedy rozmawiał, często przychylał głowę na prawo, a lewe oko przymrużał, zapewne z przyzwyczajenia strzeleckiego, więc też
przezywano go ślepym Mazurem. Posiadał on
zdrowy chłopski rozum i przebiegłość myśliwską; do mojego dziada i naszego domu był bardzo przywiązany, mnie szczególniej lubił i nazywał naprzód „dziedzicowym wnukiem*', polem „ponicem“ albo ,,ponicem Stasiem“.
Dobry i uczciwy stary miał przecież, jak mówił, mrużąc oko, nieszczęście doić kozę za plotkę, jakoby podczas jakiejś ruchawki sprzątnął kulką z za sosny dwóch plądrujących ba- szybuzuków. Specjalnością Zdrójka były tajemnice polowania i samołówek na drapieżnego zwierza, a prócz tego umiał doskonale wabić i zanęcać wilki.
Pamiętam wreszcie kucharza Hamana i Abramka Szyję, arendarza.
Haman gotował dobrze, ale był małomówny, skąpy, a właściwie oszczędny i nieto- warzyski, bo z byle kim się nie wdawał. Do karczmy nie zaglądał, wódki prawie wcale nie pijał; trącił cokolwiek Niemcem; ubogiemu grosza nie dał i przepędzał żebraków, gdy który zaszedł do kuchni po prośbie, nazywając ich judaszami i wydrwigroszami bez pracy. Dziady go też nie cierpiały, a ludzie obawiali się, chociaż nikomu nic złego nie zrobił. Po- cichu przezywano go to niedowiarkiem, to lu- trem, i mówiono, że zna jakieś sztuki nieczyste i zaklęcia, bo może, naprzykład, wystrzelić w komin, a zabić zająca na polu. Raz nawet dziad parafjalny opowiadał w karczmie pod
sekretem, że gdy modlił się przy drodze pod figurą, zobaczył Hamana, który stał z fuzją na rżysku, jakby czekając na kogo. Naraz pokazuje się zając, kica sobie Wolniutko prosto na kucharza i co chwila staje słupka, jakby go co podrywało do góry. Dziad przeżegnał się, przysiadł za krzakiem i tak ukryty zobaczył, że zająca prowadziło za uszy nagie dziecko, czarniawe, z twarzą szpetną i pomarszczoną jak u starej baby i z małym ogonkiem ztyłu, zakręconym jak u wieprzaka. Kucharz strzelił,
zając wywrócił koziołka i został, a złe zachichotało tylko i przepadło. Haman był także dobrym myśliwym, a w chwilach wolnych od zwykłych zajęć kucharskich prawie zawsze coś tam jeszcze warzył, przypiekał i preparował, to razem z panną Agatą, to ze Zdrójkiem, a wtedy nie lubił, gdy mu kto obcy zajrzał do kuchni.
Abramek był kubek w kubek taki sam, jak dzisiejsi arendarze i pachciarze, tylko o wiele pokorniejszy. Już we wrotach zdejmował lisią czapkę i przez cały dziedziniec szedł tylko w jarmułce, którą przy rozmowie z państwem to unosił, to opuszczał i potrząsał nad głową, kłaniając się ciągle, zginając i przysiadając; że zaś przytem ustawicznie to wyciągał szyję, wystawiając na przód brodę, to znów kurczył ją i chował między ramiona, stąd też nazwano go Szyją.
W karczmie znaczył podwójną kredką na belce wybite przez chłopów półkwaterki i sztofy. Dla dworu był dostawcą, faktorem, gazetą miejscową i pocztą pantoflową. Z miasteczka przynosił cukier, korzenie,* pierniki toruńskie, defraudowany tytuń i tabakę, a nawet i przemycany proch pruski. Handlował wszyst- kiem, szczególną jednak miał predylekcję do gęsi, których tajemniczy ubytek składano na żarłoczność lisów i wilków, — oraz do kradzionego zboża i skórek owczych.
Z każdego kłopotu wyłgał się i wykręcił; na wszystko miał odpowiedź gotową. W wielu sprawkach cygańskich czuć było Szyję zda- leka. Mimo to, kiedy jego wspólnicy sądem doraźnym brali plagi na miejscu, albo dłuższą drogą szli do kryminału, on wyślizgiwał się z zyskiem, a czasem tylko z potarganą nieco brodą.
Raz sprzedał szlachcicowi konia, zaręczając, że jest bez wady; tymczasem okazało się, że koń był ślepy; a gdy oszukany, przydy- bawszy gdzieś Szyję, wziął się do kija, Abra- mek krzyknął z płaczem: „Wielmożny Panie! to nie żadne wade, to tylko nieścięście!“ Innym razem pijani chłopi, pokłóciwszy się w karczmie z wędrownym Węgrem z towarami, chcieli go bić; ale Szyja powstrzymał ich, zawoławszy: „Ny, za co jego bić? lepiej jemu co wziąć — ja zaraz od was kupię!“ Był on wielkim politykiem i statystą; zwietrzył zawczasu,
skąd wiatr wieje; służył każdemu, na kim mógł zarobić; trzymał się zawsze mocniejszego i umiał wypłynąć albo schować się w porę. Przypominając sobie dziś różne jego wybiegi, jestem przekonany, że gdyby w Zaleszczycach była do przekopania jaka Panama, przeprowadziłby Abramek cały ten interes lepiej niż Herz, Eif-
fel lub Arton, i napewno nie strułby się, jak Reinach. Z wilkami tylko miał raz „bardzo paskudne awanturę“ i bał się ich bardziej niż cholery...
Dzisiaj w tamtych okolicach tyle się już zmieniło, że po wielu rzeczach i ludziach zostały zaledwie ślady i wspomnienia... Nawet potomkowie Abramka stracili jarmułki i pejsy, a pozostały im tylko dobra, pojazdy i pałace.
ROZDZIAŁ II.
Dwór w Zaleszczycach. — Pokój mego stryja. — Źó- rawie i psy. — Dzieci dawniej a dziś. — Słówko o życiu we dworze. — Parę drobnych wspomnień panny Agaty i pana Michała. — Awantura mojego dziada. — Siłacze na jarmarku i „piskorze“ łęczyccy. — Postój
Francuzów.
Gdyby to miała być powieść, albo, co broń Boże, romans kilkotomowy, musiałbym, podług szablonowej recepty, opisać cały dwór w Zaleszczycach tak drobiazgowo i dokładnie, oraz o każdym jego kącie i szczególe poinformować czytelnika tak sumiennie, żeby wszędzie był jak u siebie i trafił nawet pociemku. Nie poczuwam się jednak do tego obowiązku dla tak luźnej jak te pogadanki o wilkach, które przecież, mówiąc bez przenośni, nie siedzą w apartamentach, a zaś gdzie i jak przemieszkują, to już lepiej o tem stary Zdrojek opowie.
Nie chcąc jednak ściągnąć podejrzenia, że to może był jakiś dwór zaklęty, do którego zajrzeć nie wolno, zwłaszcza, że i tak już blisko niego gościł djabeł na grobli, muszę choć w krótkich słowach objaśnić, że wchodziło się do niego (do dworu, a nie do djabła) po
paru szerokich stopniach, przez ganek o podwójnych filarach, za którym była obszerna sień, oszklona od strony ganku, z trzema wejściami do mieszkania. Za nią na prawo rodzaj przedpokoju, potem duży pokój, tak zwany bawialny, a obok mniejszy, pół-salonik, dalej ulubiony przez nas pokój stołowy, do którego wchodziło się z sieni, z drzwiami oszklonemi na ogród, a za nim przejście do kredensu i kuchni. Na lewo z sieni był niewielki pokój, a za nim znów duży pokój sypialny stryja; przy nim kancelarja i pokój mojego ojca; potem parę średniej wielkości pokojów gościnnych, z których w jednym rezydował pan Michał. Wreszcie w przystawionej oficynie pokoiki panny Agaty, gospodyni, a za nimi różne zachowania i pomieszczenia dla służby.
Wszędzie były właściwe sprzęty i meble, twarde lub wyściełane, gorsze albo lepsze, z obiciami więcej lub mniej wypłowiałemi, a wśród szaf i szafeczek były także dwie większe i jedna mała z książkami. Na ścianach wisiało kilka luster, tu i owdzie kilkanaście ko- persztychów, parę obrazów świętych, wreszcie kilka portretów rodzinnych i minjatur. W pokoju bawialnym odznaczały się firanki w białe i czerwone pasy, upięte od sufitu aż do samej podłogi na dwóch denkach i wiszące po obu stronach każdego okna, jak dwa okrągłe filary. Był także w jednym pokoju wypchany wilk,
w drugim niedźwiedź z pałką, a w kilku miejscach sterczały poprzybijane rogi jelenie i łosie.
Ważną naostatek rolę w tym domu odgrywały kominki, które, oprócz pieców kolorowych, znajdowały się w każdym pokoju. Palono na nich tak często, że karłowaty Pawełek,
0 dużej głowie, rozczochranych włosach, szerokich ustach, głupowato-filuternym uśmiechu
1 nogach jak dwa pałąki, który pełnił funkcję piecucha, zaledwie przez kilka najcieplejszych miesięcy w roku nie miał z nimi nic do roboty. Drzewa oczywiście nie brakło, i było też zawsze ciepło w domu jak w uchu. Krótko mówiąc, nie było tam wielkiego wykwintu, zbytku, ani arcydzieł sztuki, ale było to wszystko, co na owe czasy powinien był mieć dostatni i zasobny dwór szlachecki.
W moich latach najmłodszych z całego tego mieszkania najwięcej interesował mnie pokój stryja, pomimo wiecznego w nim prawdziwie filozoficznego nieporządku. Winą tego wszakże była nietyle zwykła abnegacja brata mojego ojca, ile raczej pobłażliwość jego i szczególne upodobanie do ptaków, których w tym pokoju mieściła się cała osada.
Pod główną ścianą w kątach stały dwie klatki, wysokie i obszerne jak dwa piece, podzielone na kilka piętr i przegródek, z grzęd- kami i gniazdami dla synogarlic, których zwykle bywało po dziesięć par i więcej. Naprze
ciwko w oknie, pomiędzy dwiema drucianemi siatkami, mieściła się znów cała rzeczpospolita drobnego ptactwa. Były tam szczygły, czyżyki, makolągwy, trznadle, dzwońce i inni swojscy śpiewacy ogrodowi i leśni, pomiędzy którymi wyróżniały się i kanarki gładkie lub czubate, jako reprezentanci zagranicy. W osobnych klatkach siedziały gile, szpaki i kosy, a oprócz tego bywały także sójki i kraski oswojone, które zwykle lokowały się na drążkach, umieszczonych pod sufitem, w małych chałupkach z deseczek, albo na wielkiej szafie. Czasami bywały tam jeszcze kuropatwy i przepiórki w niskich, podłużnych klatkach, poustawianych na ziemi.
Na środku pokoju były w podłodze trzy dziury rzędem, umyślnie zrobione, w których zawsze tkwiły spore, pod pułap sięgające choj- niaczki lub świerki, od czasu do czasu odmieniane, żeby ile możności były zawsze świeże i zielone. Umeblowanie wreszcie tego ptasiego przybytku składało się, oprócz szafy, z jednego stolika, kantorka, dwóch krzeseł i łóżka z zieloną kotarą, na którem właśnie stryj spał.
Gdyby to ptactwo było zawsze zamknięte, możnaby jeszcze jako tako mieszkać w tym pokoju; stryj wszakże rządził się liberalizmem (wprawdzie kieszonkowym, boć to zawsze była niewola) i prawie wszystkie klatki trzymał otwarte. Szczególnie synogarlice, sójki i kraski
cieszyły się tą pokojową swobodą, a bardzo często używały jej i inne ptaki. Zwykle więc wszystkie fruwały po pokoju, goniły się i czubiły, jedne spędzały drugie z miejsc zajętych,
obsiadały drzewka, biegały po podłodze, skakały po meblach i lokowały się wszędzie.
Świergot, pogwizdywanie, pisk, gruchanie, śpiew i skrzeczenie na wszelkie możliwe tempa i tony napełniały ten pokój od świtu do zmroku takim wrzaskiem i życiem, że trudno w nim było rozmawiać, a jak mi się zdawało — i myśleć. Co do tego przecież myliłem się widocznie, gdyż stryj w tej swojej ptaszarni pisywał, rysował, albo czytał Voltaire‘a, Rousseau‘a i różne prace encyklopedystów, a nawet stu- djował ciężkiego Kant‘a.
To była jego wyłączna menażer ja, wewnętrzna i zamknięta, niedostępna dla innych osób; z niej zaś tylko sójce, bardzo oswojonej, wolno było niekiedy zaglądać i do innych pokojów.
Menażerję zewnętrzną, której widokiem już wszyscy mogli się bawić, stanowiły: przy folwarku czupurne i kłótliwe perlice, wtedy częściej kurkami indyjskiemi nazywane, od strony kuchni kruk, który, jak mówiono, był jeszcze za mego dziada, oraz puhacz, przykuty na łańcuszku do pieńka z daszkiem, stojącego przy oficynie pod parkanem. Była także para pawi, które pan Michał nazywał barometrami w pierzach, bo krzyczały na deszcz, a ogrodnik
— psią nacią za to, że mu wygrzebywały Elance i psuły rabaty oraz grządki z kwiatami.
Do stałego personelu ptasiego należały wreszcie dwa żórawie, które nawet umiały tańczyć, i to nietylko solo, ale i vis à vis siebie robiły różne balanse, gestykulując szyjami, trzepiąc skrzydłami, oraz przytupując sobie, jak w mazurze. Tym wolno było chodzić i wchodzić wszędzie, z małemi ograniczeniami. Korzystały też z pozwolenia rozumnie i najbardziej lubiły pokój stołowy w czasie obiadu.
Miały one oprócz tego inny jeszcze, bardzo ważny przywilej.
Do przybytku synogarlic nikt wchodzić nie mógł chyba tylko razem ze stryjem, w dowód szczególnej jego łaski, i to na krótko. Zakaz ten wydany został szczególniej na moją intencję, może dlatego właśnie, że lubiłem tam zaglądać, na czem ptaki nie zawsze dobrze wychodziły. Otóż żórawie miały prawo, a nawet obowiązek wchodzić do sypialni codziennie. Wprowadzano je tam wieczorem, gdzie zaraz jeden z nich zajmował posterunek w głowach, a drugi w nogach łóżka, poczem każdy podnosił i ukrywał jedną nogę, chował głowę pod skrzydło i tak spały do rana. Była to straż najczujniejsza, jaką mieć można, a stryj nazywał ją swoimi mamelukami. Rano zaś, jak tylko się obudziły i krzyknęły, wsuwał się Pawełek, który sypiał w komórce tuż za drzwiami, i wy
prowadzał je z pokoju, pokazując im na misce twaróg albo inne jakie przysmaki.
Obok ptaków nie brakło także i psów.
Dopóki mój ojciec częściej przebywał w Za- leszczycach, były tam jeszcze dwie sfory ogarów, pochodzące od gończych dziada, były cięte jamniki, trzy charty, z których dwa dobre na wilki, oraz dwa psy legawe; a pomiędzy zgrają nierasową można było wybrać jeszcze kilka kundlów, wcale niezłych na dziki. Później tak się to wszystko pomieszało i skoli- gaciło między sobą, że psów do polowania prawie nie było. Były tam Burki, Kruczki, Wy- lizaje, Fagoty, Trąby, Muce, Zagraje, Bekasy, Strzałki i t, p., ale żadna z tych nazw nie należała do psa o rzeczywistych myśliwskich przymiotach. Takich okazów nieokreślonej rasy było ze dwadzieścia. Cała ta psiarnia nieźle wprawdzie pilnowała dworu i zabudowań folwarcznych, lepiej jeszcze warczała i szczekała, gdy kto swój lub obcy przyjechał, ale najlepiej podobno umiała robić szkody i porywać, co się gdzie dało.
Jedne z tych psów, co były w większych łaskach, wchodziły czasem do pokojów, drugie, mniej tolerowane, trzymały się tylko dziedzińca i koło dworu, a jeszcze inne uważały się za odkomenderowane do owczarni, stajen, obór i t. p,; wszystkie zaś starały się usilnie jak najczęściej zaglądać do kuchni. Nic więc
dziwnego, że co chwila słychać było stamtąd groźby: ,,wody! wody na psa!“ albo i łomotanie po skórze, poczem z sieni kuchennej wypadał, jak z procy, jaki Zagraj cały zmoczony, otrząsając się i liżąc, albo też Fagot poturbowany, klóry, kulejąc, głosem wcale niemuzykalnym wyrzekał na niegościnność kucharza.
Dwa tylko osobniki były wyróżniane z pośród tej pospolitej gawiedzi: Fifinka, mała suczka popielata, wielka faworytka stryja, która ustawicznie piszczała, łasiła się i wdzięczyła, ale miała brzydki zwyczaj kąsania milczkiem, na szczęście nieszkodliwie, gdyż prawie nie posiadała już zębów ze starości; drugim ulubieńcem był Brylant, czarny, bardzo zmyślny pudel, który umiał rozmaite psie sztuki. Obydwa te egzemplarze siedziały zawsze w pokojach, miały tacite przywilej wylegiwania się po kanapach i sofach, i nie wypraszano ich za drzwi, nawet gdy byliśmy przy stole.
Kiedyśmy mieli gości, a zwłaszcza rzadszych, lub też panie, służba winna była pilnować, żeby ten żywy inwentarz nie wchodził do pokojów, a mianowicie do jadalni podczas śniadania, obiadu i kolacji, co jednak nie zawsze się udało, Porządek ten mniej pilnie był przestrzegany, jeżeli byliśmy sami tylko domowi, albo i kto bliżej zażyły z nami. Już to muszę się przyznać, że najczęściej ja byłem przyczyną zjawiania się tych, którym właśnie wstęp
był wzbroniony. Za mną to zwykle wsuwały się niepostrzeżenie psy i zajmowały obronne stanowiska pod stołem, albo też żórawie wkraczały z taką godnością, jak jacy dygnitarze, na których przybycie tylko czekano.
Kiedy mój ojciec był w Zaleszczycach, miewaliśmy więcej i częstszych gości; w zwykłem zaś kółku domowem siadał do stołu, oprócz ojca, stryj, panna Agata, pan Michał, często także ks. proboszcz albo ks. wikary i ja. Podczas obiadu żórawie obchodziły nas dokoła, obserwowały bacznie, co było na stole, cośmy robili, i możnaby przypuścić, że nawet zwracały uwagę na tempo mniej lub więcej ożywionej rozmowy, a jednocześnie, czując pod stołem szkodliwą dla siebie konkurencję, śledziły bacznie każde poruszenie psów, które z niemniej- szą patrzyły na nie zawiścią.
Jednym i drugim dostawały się od obiadujących, a najczęściej ode mnie różne kąski. Wtedy wszakże psy obdarzone musiały bardzo mieć się na baczności, gdyż skoro tylko który z nich mniej ostrożnie wytknął pysk z pod obrusa, zaraz dostawał w łeb dziobem i niezależnie od tej bolesnej admonicji, tracił nieraz to, co już trzymał w zębach. Zdarzało się i tak, że zręczna Strzałka porwała jaki przysmak, dla żórawia rzucony, i bez szwanku zrejtrowała z nim pod stół. Na tem przecież my sami traciliśmy najwięcej; skoro bowiem kto z nas za
jął się zbyt żywo rozmową i nie pilnował talerza, zaraz korzystał z tego poszkodowany żóraw: sięgał mu przez głowę lub ramię i porywał najlepszy kawałek, nawet z widelca. Takie zuchwalstwo karane było zwykle natychmiastową eksmisją przestępców z jadalni, lecz cóż z tego, kiedy wypędzone jednemi drzwiami żórawie wracały drugiemi, jeżeli nawet nie wyprosiłem dla nich przebaczenia. Co prawda, w powrocie ich miałem swój własny interes, albowiem każda taka wizyta psów i żó- rawi podczas obiadu oraz jej następstwa urozmaicały mi i skracały zbyt długie dla mnie chwile spokojnego siedzenia przy stole...
Że byłem protektorem psów, ptaków, kotów i t. p. i przeróżne z nimi wprawiałem szprynce, że lubiłem biegać, dosiadać kozłów i baranów, albo strzelać z procy i łuku, a później pukać z fuzyjki i dorywać się do koni, że wymykałem się do owczarni i stajen lub samopas w pole i do lasu, że w ogrodzie nie zawsze pilnowałem się dróg i alei i często znalazłem się na drzewie, że po stawie wolałem jeździć na starych drzwiach niż czółnem, że wpadałem do stryj owej ptaszarni, łapałem jego faworytów, a synogarlicom pakowałem cukier1 w dzioby, słysząc, jak głośno i wyraźnie dopominają się o nieg^, że popełniałem jeszcze wiele innych tym podobnych zdrożności, że wreszcie podczas świąt i wakacyj wolałem
te harce i psoty, niż kajety i książki, do tego przyznaję się otwarcie.
Proszę jednak nie myśleć, że byłem próżniakiem, zdatnym tylko do zbijania bąków. Przeciwnie, uczyłem się dobrze, bardzo wcześnie umiałem na pamięć mnóstwo bajek, śpiewów historycznych, ballad i t. d„ a w szkołach z każdej klasy brałem nagrodę. Mimo to, jestem prawie pewny, że w owych czasach każdy chłopiec w moim wieku, wyrwawszy się z miasta i ze szkoły na wieś, wolał to samo robić, niżeli ślęczeć nad książką, i kręciłby się niecierpliwie, gdyby musiał słuchać rozmów poważnych, których po większej części nie rozumiał, i że nawet trudnoby było brać mu to za złe, jeżeli tylko nie zabrnął za daleko w próżniactwie i czas stracony na wypoczynku wynagrodził w porę pilnością.
Dziś dzieje się inaczej; dzieciak nie bawi się takiemi błahostkami. Dziesięcioletnie bębny robią geszefty na improwizowanych, chociażby w Saskim Ogrodzie, giełdach marek pocztowych, gdzie orzynają się wzajemnie, a dziewięcioletnie laleczki flirtują z nimi po spacerach i balikach dziecinnych. Młodzież daleko wcześniej dojrzewa, poważnieje i do rozumu przychodzi. Teraz pierwszy lepszy, jak dawniej nazywano, smyk w piętnastym roku życia już umie Bóg wie co, w ośmnastym filozofuje, jak cała szkoła greckich cyników, w dwudzie
stym jest już mędrcem skończonym, a w dwudziestym piątym, jeżeli nie wcześniej, nie wierzy już w nic, traci wszelkie illuzje i nadzieje i wiesza się na pierwszej lepszej gałęzi, zostawiając po sobie bezdenną nicość i swąd moralny. Cóż jednak robić! Narody, jak i pojedyńczy człowiek, muszą przechodzić różne choroby. Ileż to już razy społeczeństwa w swem historycz- nem życiu traciły grunt pod sobą i zapadały na baranią kołowaciznę, a przecież odzyskiwały zdrowie i zapomocą odpowiednich dezynfekcyj zabezpieczały się od powrotu zarazy,..1).
Zresztą... co mi do tego? Tu przecież nie idzie o ludzkość, ale o wilki, które się w kolekcje ani marek, ani idei filozoficznych zgoła nie bawia.
w
*
Nie poczuwam się także do obowiązku zdawania zbyt szczegółowo sprawy z tego, jak nam schodził czas, co robiliśmy, o czem mówiono i co się działo w Zaleszczycach w ciągu kilkunastu pierwszych lat mojego życia, jakby to zrobił zapewne jaki skrupulatny autor poważnych pamiętników. Że jednak do takiej pracy nie mam wcale pretensji, więc ze spokojnem sumieniem poprzestanę pod tym względem na
*) Całą tę pesymistyczną dygresję dopisał pan Stanisław w swoich notatkach bardzo niedawno, zapewne w chwili, gdy mu dokuczała śledziona... K. M.
kilku ogólnych wspomnieniach, jakie znalazły się w moich notatkach.
Otóż w Zaleszczycach działo się toż samo, co dzieje się zwykle w wiejskiem zaciszu, gdzie życie płynie spokojniej i regularniej, niżeli wpośród wirów wielkiego miasta.
Prowadziło się gospodarstwo rolne i cokolwiek przemysłowe, pędziło się okowitę, trzymano opasy, potrosze sprzedawało się las i załatwiano rozmaite interesa. Ojciec mój i stryj, a niekiedy i pan Michał odbywali bliższe lub dalsze podróże; bywali w Zaleszczycach rozmaici ludzie, swoi i obcy, znajomi i przyjaciele, i my jeździliśmy do nich. Przychodziły różne klęski i zdarzały się rozmaite wypadki; była cholera, pomór na bydło i owce, a nie było roku, żeby i wilki nie narobiły szkody. W ciągu tych lat spaliło się kilkadziesiąt morgów lasu i dwa rumunki, a jeden z sąsiadów urwał nam kawał pastwiska.
Bywały także lata, okoliczności i zdarzenia pomyślne. Jednego roku dokończono szczęśliwie budowy kościoła, w innym dokupiono folwark, albo rozstrzygnął się na naszą korzyść jaki spór graniczny lub proces windykacyjny. Były czasy dobrych urodzajów albo korzystnych sprzedaży zboża, okowity lub drzewa. Bywały odpusty, imieniny; zjeżdżało się od czasu do czasu liczniejsze grono gości, więc się bawiono, polowano i nieraz pohulano sobie po-
rządnie. Słowem, działo się w Zaleszczycach to wszystko, co zwyczajnie wplata się w pasmo ludzkiego na wsi żywota.
Rozmawiano tam, opowiadano sobie i rozprawiano de omnibus rebus et ąuibusdam aliis, boć tym tylko chyba żartobliwym ogólnikiem mogę objąć i określić pogadanki z lat kilkunastu.
Rozmawiano tedy o wszystkiem, a nigdy nie zabrakło przedmiotu i zasobów do dyskursów, czasem nawet bardzo poważnych, czy w licz- niejszem towarzystwie, czy w mniejszem kółku domowem. Ojciec mój był magistrem obojga praw i administracji; stryj skończył wydział filozoficzny; ksiądz proboszcz mocny był w teolog j i. kanonach, Piśmie świętem i znał Ojców Kościoła; a pan Michał, chociaż niebardzo był w książkach uczony, ale widział dużo, miał doświadczenie życiowe, bywał na wozie i pod wozem, a podczas cięższych dysput umiał wykręcać się sianem. Zdarzali się także i między gośćmi ludzie z wyższem wykształceniem umy- słowem, mogli więc o wszystkiem rozprawiać
do woli...
Dopóki rozmawiali o gospodarstwie i przeróżnych interesach domowych, a nawet, jak to często bywało, de rebus publicis, przyczem naturalnie wspominali dużo zdarzeń z przeszłości, omawiali teraźniejszość i stawiali różne horoskopy, — dopóty wytrzymywałem jako tako, bo niejedno zajęło mnie, nawet utkwiło w pamię-
ci, albo i wpadło prosto do serca. Czasem kazano mi popisywać się deklamacją, albo ktoś starszy brał mnie na egzamin. Poddawałem się i tej operacji dość swobodnie i nawet chętnie, jeżeli, nota bene, nie trwała zbyt długo i jeżeli nie miałem nic lepszego od roboty z ptakami, psami, albo też ze swoją ptaszniczką. Na najcięższą jednak próbę była wystawiona moja cierpliwość wtedy, kiedy toczyły się rozmowy i debaty z dziedziny filozofji, teologji i prawodawstwa, a mróz, deszcz, niepogoda, obiad lub inny jaki powód nie pozwalał mi wymknąć się z pokoju.
O czem bo też nieraz nie rozprawiano!
0 religjach, wyznaniach, dogmatach, sektach
1 o mitologji, która naonczas jeszcze nie wyszła z mody zupełnie. Cytowano bulle, sobory, żywoty Świętych, zdania Ojców Kościoła, różnych mędrców pogańskich, filozofów, reformatorów
i prawodawców. Wyprowadzano na scenę Konfucjusza, Mojżesza, Mahometa, Lutra, Arjanów, Albigensów, albo znów Arystotelesa, Sokratesa, Senekę i Platona, a na ostatniego z nich powoływał się czasem nawet ks. proboszcz, ponieważ ten filozof wierzył w nieśmiertelność duszy. Stryj był zwolennikiem Voltaire‘a, Rousseau^, encyklopedystów; sławił idee rewolucji francuskiej, ,,prawa człowieka“ i inne tym podobne rzeczy. Nie pomijali też Kanta, Spinozy, Grotiusa i Fryderyka Wielkiego; a chociaż
w wielu razach mocno różnili się w zdaniach, zawsze przecież co do ostatniego zgadzali się, że to był szalbierz pierwszej wody. Ojciec mój lubił mówić często o rozumie politycznym i prawodawczym Rzymian, o prawach XII tablic,
o instytucjach, pandektach, o Nemesis Caroli- na, o Montesquieu'm, Beccarii, Filangieri'mf Benthamie; bardzo wysoko stawiał kodeks Napoleona i t. p. Mówiono tam jeszcze o mnóstwie innych rzeczy, mających związek z tem wszystkiem, a takiego bogatego materjału, obrabianego przytem szczegółowo i wszechstronnie, mogło starczyć do dysput bez końca.
Rozmowy te były niewątpliwie bardzo rozumne, ale dla chłopca od lat 7 do 14 i z temperamentem żywym za mądre, za ciężkie i nudne. Za dowód może posłużyć chociażby to, że z tej całej mądrości filozofów spamiętałem wówczas najlepiej, że był jakiś, co mieszkał w beczce, drugi, co nie pozwalał ludziom jadać bobu, inny, co im zabraniał mówić przez lata całe, że było wreszcie trzech braci: dwóch mądrych, a trzeci... ależ nie! — było dwóch filozofów, z których jeden śmiał się ze wszystkiego, drugi zaś płakał nad wszystkiem, a był nawet i taki, co najpierw był koniem i wołem, a potem człowiekiem, poczem dusza jego wlazła znów w osła. Siedziałem też na tych rozprawach najczęściej jak na nie- mieckiem kazaniu, nieuważny i roztargniony.
Z początku nic z tego wszystkiego nie rozumiałem, później zaś rozumiałem niewiele i oczywiście źle, gdyż niekiedy od tych dysput robił mi się zamęt w głowie i wewnętrzny niepokój, z którego leczyło mnie dopiero świeże powietrze, sztuki Brylanta, tańce żórawi, a najprędzej pukanie z fuzyjki.
Nieraz ojciec sam zwrócił uwagę na moją niepotrzebną w czasie takich rozpraw obecność
i uwalniał mnie; a gdy pogoda zła wyjść nie pozwalała, wyprawiał mnie do panny Agaty albo do innego pokoju i dawał do czytania „Pielgrzyma z Dobromila“, „Historję naturalną
dla młodzieży“, lub inną jaką książkę z obrazkami. Czasem, także pan Michał przerwał uczone debaty i zawrócił do przedmiotów mniej ciężkiego kalibru, a czasem i inni panowie rozprawiający sami przechodzili do rzeczy łatwiej dla mnie zrozumiałych i mogących bardziej mnie zajmować.
Chętnie słuchałem, kiedy ojciec opowiadał coś z historji, z życia znakomitych ludzi i przytaczał jakie ciekawe fakta, bo mówił zawsze jasno, wyraźnie i w taki sposób, że jego najlepiej rozumiałem. Lubiłem także, gdy pan Michał opowiadał o wojnach, wyprawach, bitwach o różnych własnych albo też cudzych przygodach. Najbardziej jednak nadstawiałem uszu, gdy rozmowa wchodziła na tor opowiadań, wesołych żartów, anegdotek albo wypad-
ków z czasów niezbyt odległych, z epoki mojego dziada, a dotyczących osób i rzeczy, z któ- remi w ten lub inny sposób coś i mnie łączyło. Pan Michał, znacznie starszy od mojego ojca
i stryja, był dla mnie obfitem bardzo źródłem tego rodzaju wiadomości.
Lubiłem opowiadania i panny Agaty, bo była łagodna, dobra i obdarzała mnie często suszo- nemi na pręcikach śliwkami z anyżkiem. Więc
i jej słuchałem z przyjemnością, kiedy wspominała, spuszczając oczy, jak to dawniej kawalerowie odstrzeliwali pannom korki od trzewików, albo opowiadała, jak to, gdy raz wracała z rodzicami z kuligu, a kilka wilków zastąpiło im drogę, jakiś pustak, co jechał z nimi (podobno nawet jej konkurent), nie mając broni, zaczął im grać na skrzypcach. Dopóki grał krakowiaki, wilki biegły koło sanek, ale jakoś łagodniały i bodaj czy nie miały ochoty podskakiwać; lecz gdy wyczerpawszy swój repertuar krakowski, zagrał im sztajera, i do tego okropnie fałszywie, wilki zawyły i do lasu uciekły. Jedni z kuligowiczów wnosili z tego, że to musiały być wilki swojskie, skoro uciekły od niemieckiego tańca, drudzy zaś przeciwnie, że były niemieckie, skoro ich tak oburzyło fałszywe zagranie narodowej ich melodji. Kwest ja ta przecież pozostała na zawsze nierozwiązana. Kiedy jednak, chociaż to zdarzało się rzadko, zaczęła wzdychać pobożnie i ubole
wać, jak to wpuszczony przeze mnie do apteczki Wylizaj zjadł jej cały słoik jakiejś cudownej pomady, a ja znów stukłem gąsiorek z wodą marcową od piegów, wolałbym był, żeby była siedziała cicho.
Pan Michał, który za swych dobrych czasów lubił jarmarki i miał o czem odgrywać na nich rolę niepoślednią, opowiadał znów o braciach Doburskich, naszych podobno dalekich krewnych, dwóch nadzwyczajnych siłaczach. Jeden z nich, kiedy wyrżnął na kant talarem bitym w ścianę drewnianą, to pieniądz uwiązł
w niej prawie do połowy. Drugi znów, gdy, kupując raz w mieście żelazo u żyda, co miał
zarazem i handel winny, zrobił uwagę, że towar jest miękki i lichy, a kupiec przeczył temu uparcie, wziął sztabę i zawiązał ją Pinku- sowi na szyi, jak halstuch. Powstał gwałt, lament i śmiechy. Bracia szlachta radziła, ażeby
pana kupca w takim chomoncie poprowadzić przez miasto do kowala pod miech i tam, rozpaliwszy należycie żelazo, zdjąć tę niezwyczajną ozdobę. Więc Ży dowie w desperacje
i w prośby, aż wreszcie pan Doburski odgiął sztabę z taką samą łatwością, jak ją zawiązał,
nie wprzód przecie, aż Pinkus postawił dwa gąsiory wina, które koligaci i przyjaciele siłacza wypili stante pede za zdrowie obudwóch fundatorów.
Ciż sami bracia, podpiwszy sobie na jarmarku w Łęczycy, wstąpili do austerji, gdzie było dużo okolicznej szlachty. Starszemu z nich przyszedł koncept zacmokać jak piskorz, za co, jak wiadomo, Łęczycanie gniewali się bardzo. Porwał się też zaraz jakiś chłop ogromny i przyskoczył do żartownisia z pięściami; ten zaś za całą odpowiedź ściągnął go raz tylko przez plecy cienką laseczką, którą miał w ręku, ale był to pręt stalowy, skórą obszyty. Tak poczęstowany zuch odskoczył i jęcząc zaczął się trzeć grzbietem o ścianę, jakby go kto przeciął na poły. Tymczasem bracia zrejterowali. Oburzona szlachta łęczycka zebrała fornali, parobków, pastuchów, słowem, kogo się dało naprędce, i wszyscy z kijami i drągami napadli na Doburskich i osaczyli ich jak wilków, gdy oglądali wozy na sprzedaż. Widząc więc bracia, że to nie przelewki, chwycili każdy z nich po półwoziu za dyszel i sami uderzyli na napastujący ich tłum. Koła tylko warczały w powietrzu, a półwozia zataczały wielkie łuki
i zmiatały z nóg po kilku ludzi na raz; wszyscy więc zaczęli uciekać i w dziesięć minut siłacze rozpędzili jarmark na cztery wiatry!...
Szlachta była zwykle buńczuczna; brawura
miała kredyt i wzbudzała estymę; a nadto w owej epoce darła ciągle koty z Niemcami
i przy każdem zetknięciu się z nimi nigdy prawie nie obeszło się bez awantury.
Otóż opowiadał również pan Michał, że był on z moim dziadem na jakimś balu w Toruniu. Przy rozpoczęciu tańców dziad mój wysunął się z poważniejszą mężatką w pierwszą parę, a za nim inni, i krzyknął na muzykę, żeby zagrała poloneza. Jednocześnie z drugiego końca sali wyrwał się z panną jakiś Herr von Rumstick i zakomenderował walca. Orkiestra, złożona z narodowości mieszanej, nie wiedziała, kogo słuchać, i jedni zaczęli grać poloneza, a drudzy niemiecki taniec. Zrobiło się więc na dole zamieszanie, a na górze kocia muzyka, w trakcie czego obydwaj przodownicy, nie ustępując sobie, zeszli się oko w oko z dwóch stron przeciwnych. Zacietrzewiony oporem Niemiec zawołał więc, tupnąwszy nogą:
— Pan szlachcic nicht komandiren! Hier bin ich zu Hause!
— Łżesz Wasze! — krzyknął zmonitowany na przeciwnika jeszcze głośniej, a jego pannie powiedziawszy: — Wstydź się, Waćpanna, tańczyć ze Szwabem! — tak energicznie zaprotestował, że Herr von Rumstick puścił swoją damę, złapał się za twarz i potoczył kilka kroków wtył. Nazajutrz bił się na pałasze, ale awantura źle się skończyła. Wprawdzie von Rumstick lizał się po tern spotkaniu z pół roku
i został naznaczony na całe życie, ale Niemcy wsadzili mojego dziada do fortecy na trzy miesiące...
w
Bywały także, dość nawet często, pogadanki o Napoleonie, o przemarszach, postojach i zachowywaniu się Francuzów w tutejszym kraju. Ojciec mój urodził się w samym końcu zeszłego wieku, pamiętał więc doskonale to, co sam widział lub też słyszał w 1812 roku.
Opowiadał więc i on, jak raz dwa pułki Francuzów: jeden piechoty, a drugi kirasjerów, oraz oddział artylerji stanęły w Zaleszczycach
i okolicy, a komenderujący nimi generał zajął kwaterę we dworze. Był to człowiek dość jeszcze młody, niewielkiego wzrostu, szczupły, spokojny, w obejściu łagodny, a nawet dobry, bo z moim ojcem bawił się jak z dzieckiem, pozwalając mu przymierzać swój hełm i próbować, czy będzie mógł się ruszać w jego kirysie. Z dziadem generał rozmawiał po łacinie, dla babki był bardzo grzeczny: wstawał zawsze, gdy wchodziła do pokoju, i całował ją w rękę naszym obyczajem. Zginął potem nieborak pod
Możajskiem. Wojsko jego było dzielne i znać było po niem, że samemu djabłu dotrzyma placu. Ludzie żywi, weseli, ale awanturnicy, rabusie i libertyni, dla których nie było nic świętego. Lubili dobrze zjeść i wypić, śpiewać
i tańcować, a z życia nic sobie nie robili. W Zaleszczycach stali niecały tydzień, nabroili przecież coniemiara. Na generała oraz oficerów przy nim będących nie można było się
uskarżać, ale inni oficerowie i żołnierze ciągle wyprawiali awantury.
Wiadomo, jak gościnnie przyjmowano podówczas Francuzów. Wyjedli też i wypili wszystko, co tylko było w domu, pomimo kilkakrotnych transportów z pobliskiego miasteczka, które swoją drogą było także ogłodzone. Żądali ustawicznie wina i białego chleba. Wprawdzie wypili i beczkę burakowego barszczu, biorąc go widać za Medoc lub Bordeaux, ale za to
z bochenków razowego chleba, które na folwarku wypieczono na cały tydzień dla ludzi miejscowych, ułożyli sobie przez błoto chodnik do stajen i chodzili po nim jak po bruku.., O, jakże byliby podnosili ten sam chleb i jedli go chciwie w czasie odwrotu z pod Moskwy!
— Raz — opowiadał mój ojciec — przypatrywałem się dwom piechurom, jak na belce, co leżała przy drodze o paręset kroków od dworu, grali w karty. Ni stąd ni zowąd pokłócili się, rzucili sobie karty w oczy, zerwali się z siedzenia, a wydobywszy krótkich pałaszy, jakie mieli przy boku, zaczęli nimi wywijać, to przyskakując do siebie, to odskakując, jak dwa koguty. Z początku myślałem, że to żarty, tymczasem po chwili jeden leżał już na ziemi, na wskroś przebity, a drugi otarł spokojnie skrwawiony pałasz, schował go do pochwy i odszedł. Kiedy zaś doniesiono o tem generałowi, ten
wzruszył tylko ramionami, powiedział: Canailles
— i koniec.
Innym znów razem było zupełnie co innego. Przybiegła do dworu młoda jeszcze chłopka, w odzieniu poszarpanem i podrapana, lamentując, że żołnierz strasznie ją skrzywdził, a nadto zdarł jej z szyi korale, oraz męża jej pokaleczył.
Generał po wysłuchaniu skargi i zrozumieniu jej przy pomocy mojego dziada i oficera tłumacza powiedział kilka słów do adjutanta. W pół godziny później winowajca stał już na dziedzińcu pod strażą, a na trzech bębnach zasiadł sąd wojenny, złożony z oficera, sierżanta
i żołnierza. Przesłuchanie pokrzywdzonych, obwinionego i paru świadków trwało zaledwie pół godziny. Sąd spisał na kawałku papieru wyrok i przeczytał go winowajcy, którego natychmiast zaprowadzono pod parkan ogrodowy. Tam kazano mu uklęknąć, co wykonał, klnąc tylko i z taką miną, jakby szydził sobie z tej postawy i z obecnych. Potem zaraz zbliżył się do niego podoficer, przyłożył mu pistolet do ucha, palnął — i już było po wszystkiem. Taką bo tylko surowością można było utrzymać w karbach tych ludzi rozhukanych, a generał musiał dobrze wiedzieć, kiedy i w jakich okolicznościach wypadało jej użyć.
Piątego coś dnia ich pobytu w Zaleszczycach
— kończył opowiadający — wpadł w nocy ordynans ze sztabu głównego, bez ceremonji
wybił pięścią szybę w oknie pokoju, w którym spał generał, jak zwykle, prawie nierozebrany, wręczył mu rozkaz piśmienny, rozmówili się w kilku słowach, i popędził dalej. Po chwili wszystko było na nogach i w ruchu, w kilku stronach odezwały się trąbki albo bębny, generał serdecznie pożegnał się z dziadem,
i w godzinę później już ich w Zaleszczycach nie było.
Rano, około 10-ej, nadjechał dobrym kłusem niewielki oddział ułanów. Oficer, który nimi dowodził, zeskoczył z konia, wszedł szybko do dworu i wypytywał się, jak dawno generał wyruszył, w jakim kierunku i czy nie zostawił dla niego jakiej kartki lub ustnego rozkazu. Ponieważ nic podobnego nie otrzymano, nikt przeto nie mógł go objaśnić pod tym względem. Oficer zaczął się niecierpliwić, zastanowił się chwilkę i wreszcie poprosił, żeby go zaprowadzić do pokoju, w którym stał generał.
Tam także żadnego pisma nie było; on jednak, rzuciwszy okiem wokoło, uśmiechnął się z zadowoleniem i wskazał palcem na szafę, na której kredą był napisany świeżo jeden tylko wyraz: A gauche!
— Jest rozkaz! — zawołał, ukłonił się, dopadł konia i z oddziałem swym ruszył galopem...
Czytelnik wybaczy mi może tych kilka wspomnień, niekoniecznie o wilkach, które tutaj wcisnęły się mimowolnie; bo gdy się raz
pobiegnie myślą w swoje lata młodzieńcze, zawsze się w nich znajdzie tyle różnorodnych
i tak powiązanych ze sobą szczegółów i doznanych wrażeń, że przy swobodniejszej pogadance trudno niekiedy oddzielić jedne od drugich, zawrzeć opowiadanie w ściśle zgóry zakreślonych granicach i choćby na chwilę nie odstąpić od głównego przedmiotu.
ROZDZIAŁ III.
Mój przyjaciel eks-leśnik, jako myśliwy i wilczarz. — Jego podarunki i konferencje o wilkach. — Wilczęta i gniazdo wilcze. — Nieco z monografji wilka i ter- minologji myśliwskiej. — Przebiegi i fortele wilcze. — Wilki latem i zimą. — Jak wilk nosi i uprowadza zdobycz. — Wilki, polujące z naganką. — Samołówki na wilki. — Wilcze slupy i doły. — Dwaj towarzysze wspólnej niedoli. — Wilcze ogródki, labirynty i ogrodzenia. — Kapkany, żelaza denkowe i karkowe.
Stary Zdrojek, jak powiedziałem, był już gracjalistą i mieszkał przy synie, który po nim został leśnikiem; mógł więc spokojnie i bez pracy używać dobrze wysłużonej emerytury. Nie chciał przecież, jak mówił, jeść darmo pańskiej kaszy i wedle sił służył dworowi czynnie i wiernie do śmierci.
r
Nie mając już obowiązkowych zajęć leśniczych, które w owe czasy były zresztą dość proste i nie tak różnorodne, jak dzisiaj, oddawał
się z całą swobodą ulubionemu myślistwu, które przecież pojmował po swojemu. Przyzwyczajony do lasów i większych kniei, do grubego zwierza i niebezpieczeństw, zahartowany na niewygody i biegły w różnych fortelach my-
śliwskicłi, nie lubił polowań łatwych i wygodnych, w polach i na drobniejszą zwierzynę.
Szczucie chartami szaraka uważał za ko- medję i hecę, dobrą dla takich, co nie umieją strzelać, chyba z harapnika, albo boją się wejść do lasu; prędzej już godził się na lisa, bo to — mówił — i mądra bestja, i psom odciąć się potrafi. Do kuropatw i przepiórek nie chciał strzelać, utrzymując, że szkoda na nie prochu, gdyż od tego są rozjazdy i jastrzębie. Nie lubił także wodnego i błotnego ptactwa, chociażby to był dubelt lub słomka, albowiem podług niego tłuszcz ich niezdrowy, słychać go rybim tranem i nadaje się tylko do smarowania rzemieni. Lekceważył także polowania na zające z naganką; patrzył na nie z politowaniem i nazywał je kocim szlachtuzem. — Co mi to, u morówki, za polowanie? — mawiał. — Człek stoi na miejscu, jak malowany, a naganiacze pędzą na niego szaraków, jak owczarz i kiejstry stado owiec! Do czego tu strzelać? dość smyrgnąć kijem i tyła!
Coby to był powiedział stary dziwak, gdyby dzisiejszych dożył czasów i widział, jak właśnie na takich polowaniach w ciągu kilku godzin bije się zające setkami! Ale za to spotkać się z niedźwiedziem sam na sam w lesie, albo czatować na niego w nocy, gdy wychodzi na zielone owsy i z niedojrzałych kłosów wysysa mleczko, podjeżdżać i podchodzić jelenie na be-
A *
*1
kowisku, przypuścić odyńca na dwadzieścia kroków i wpakować mu kulę lub pieniek za ucho, albo jeździć z prosięciem na wilki, chodzące gromadnie za waderą, do tego Zdrójek
zawsze był gotów.
Za młodu miał takich wrażeń do syta, zwłaszcza, gdy z moim dziadem i panem Żubrawą jeździł na polowania w Augustowskie i na Polesie. Później, osiadłszy na stałe w Zaleszczy- cach, musiał poprzestać na mniejszem. Niedźwiedzie pomału wyginęły, ilość rogaczy znacznie się zmniejszyła, dziki były, ale jakoś zmalały i stały się mniej groźne, wilków może było stosunkowo najwięcej, nie tyle przecież, co niegdyś. Do nich też stary leśnik miał szczególniejszą predylekcję i im poświęcał prawie wyłącznie całą swoją przemyślność myśliwską.
Żadnej monografji wilka nie czytał, bo i czytać nie umiał, z książek więc niczego się o nim nie nauczył; ale przez długoletnią praktykę łowiecką, doświadczenie, eksperymenty in anima vili i ciągłe wojowanie odporne lub zaczepne z wilkami poznał ich naturę, charakter, zwyczaje, przebiegi i łotrostwa lepiej może, niż jaki naturalista uczony.
Eks-leśnik, jak zwykle ludzie starzy, lubił opowiadać, nauczać, a nawet rad był, gdy miał uważnych słuchaczy. Rozumie się, że jednym z najgorliwszych byłem ja, gdyż w moim podówczas wieku i przy takiej żyłce myśliwskiej
wszystko, co mówił, zwłaszcza o grubej zwierzynie, było dla mnie prawie zupełną nowością i interesowało mnie nadzwyczajnie. Lubił mnie też bardzo i zawsze dopytywał się o ,,dziedzicowego wnucka“, a ile razy przyjechałem, przychodził mnie przywitać i zwykle przynosił jakiś żywy podarunek.
Gdyby się to wszystko, co dostawałem od niego, chowało, byłaby mała menażerja. W miarę, jak wzrastałem, powiększały się jego prezenty. Z początku przynosił mi małe zajączki, potem koszatki małe, rodzaj miniaturowej wiewiórki, mało co większej od myszy, później znów młode liski, które z jam wykopywał. Raz przyniósł mi żywe sarniątko, które wkrótce zupełnie się obłaskawiło i chowało się z półtora roku, dopóki nie zagryzł je Kapcan, pies stajenny. Wprawdzie za tę zbrodnię, zwłaszcza, że już oddawna był źle notowany, skazano go na powieszenie i wykonano wyrok nawet nie zapomocą powroza, tylko prostej wici brzo- zowej, ale to „Baziuchny“ nie wskrzesiło, i wątpię nawet, czy wpłynęło na umoralnienie psich ŚM'iadków tej egzekucji. Największe jednak wrażenie zrobiły na mnie, gdy po raz pierwszy przyniósł mi aż trzy szczenięta wilcze, za które wyprosiłem dla niego u ojca pół funta pruskiej tabaki.
Na moje usilne instancje chowano tych szkodników kilka miesięcy, a że Zdrojek przy
chodził często do dworu i zawsze pytał się z uśmiechem, jak się mają „moje jagnięta“, więc też wilczki i stare wilki stanowiły dla nas niewyczerpany przedmiot do rozmowy.
— Nie tak to łatwo, jak panie może myśli
— mówił raz Zdrojek, gdyśmy siedzieli przed domem folwarcznym i przpatrywali się wilczętom, które parobek wyniósł i posadził przed nami na ziemi — nie tak to łatwo zmiarkować, gdzie jest gniazdo wilcze, wynaleźć je i dostać
się do niego, bo to bestje i przebiegłe i skryte. Nie dość, że żyją zwykle w dużych lasach i gąszczach bagnistych, że w dzień siedzą sobie spokojnie i cicho, a dopiero w nocy wychodzą na zdobycz, jak złodzieje, ale i wadera pomiata młode pod karpą albo wywrotem w takiej zawsze głuszy, chmalach i gąszczach niedostępnych, że przez nie bardzo trudno przedrzeć się do gniazda i wydostać się stamtąd napowrót. Wilki jednak mają tam swoje przełazy, a z legowiska umieją wymykać się i wracać do niego gąszczami bagnistymi tak ostrożnie i cicho, że rzadko kiedy można je zobaczyć w bliskości gniazda, lub napotkać ich tropy. Nie dosyć na tem: udają kanalje niewiniątka, gdyż na kawał drogi wokoło żadnej szkody nie robią, a na żer idą daleko, żeby się nie wydało ich siedlisko gniazdowe. Bydło i wszelki dobytek żywy może bezpiecznie chodzić blisko; niczego wtedy nie ruszą, jak gdyby ich tam wcale nie było.
— A jednak Zdrojek — przerwałem mu — tyle już wilczków nawybierał z gniazd i naprzy- nosił do dworu!
— Bal — odrzekł, przymykając z uśmiechem zadowolenia lewe oko i zażywając tabaki — właśnie stare wilki zdradzają się tą ostrożnością, jeżeli człek zna się na ich przebiegach. Gdy okolica jest wilcza, jak oto nasze strony, i są w niej miejsca, nadające się do lęgu, trzeba je obchodzić, rozglądać się w nich ostrożnie i dobrze sobie miarkować. W lutym wilki odprawiają gody, a we dwa miesiące potem mają już młode. Jeżeli w maju lub w czerwcu wcale nie pokazują się w takich miejscach, chociaż tam zimą i na jesieni bywały, i jeżeli w bliskości żadnej szkody nie robią, a ludzie i bydlęta tamtędy nie chodzą, to rychtyk tam właśnie będzie gniazdo. Czasem także zdarzy się podpatrzyć starego wilka, jak niesie gęś, jagnię lub prosię i przekrada się gąszczem. Wtedy widząc, w którą stronę się bierze, oraz znając dobrze wilcze przesmyki i okolicę, można wykalkulo- wać, gdzie powinny być i szczenięta. Da się leż niekiedy w noc spokojną i cichą podsłuchać, jak się odzywają młode, a nawet krótkie i stłumione warczenie starych; ale to już wtedy, gdy wilczęta są trochę większe i zaczynają jeść same. Bywa i tak, że obcy wilk, który się już tyle nie kryje, zbliży się do gniazda, a wtedy wypadają stare, żeby go precz odegnać, i wy
dadzą się, gdzie siedzą. Może także i pies za- wietrzyć je zdaleka i zdradzić, gdy się z nim chodzi po takich miejscach, bo wtedy ucieka nazad, tuli ogon pod siebie, skomli i ze strachu przypada człowiekowi pod nogi... Dużo byłoby
0 tern gadać, a trudno wypowiedzieć wszystko to, po czem stary myśliwy, który się ubijał z wilkami przez całe życie, pozna, gdzie się chowają ze swojemi szczeniętami.
Tu Zdrój ek przerwał, żeby trochę odsapnąć, utrzeć nos i zażyć tabaki. Korzystając z tej pauzy, pozbierałem wilczki, które podczas tego opowiadania porozłaziły się w różne strony
1 poznosiłem je na dawne miejsce. Potem zacząłem wypytywać, się starego: jak się znalezione szczenięta wybiera? czy głośno wtedy skiełczą? czy stare ich bronią? czy taka wyprawa jest bardzo niebezpieczna? i t. p.
Eks-leśnik na jedne z tych pytań tylko się uśmiechnął, na drugie pokręcił głową, albo przymrużył lewe oko, inne pominął milczeniem, a wreszcie, namyśliwszy się nieco i jakby odpowiadając mi na wszystkie razem, mówił dalej:
— Trzeba panicowi nauczyć się, że wilczyca przez pierwsze dwie niedziele po oszczenieniu się prawie nie odchodzi od młodych, a tylko baziór chwyta, co może, i przynosi jej pożywienie. Wtedy z gołemi rękami lub tylko kijem lepiej do nich nie chodzić, bo można spotkać się ze staremi, a choć to tchórze, zwłaszcza
latem, nie zawsze przecież uciekają przed człowiekiem i czasami bronią szczeniąt zajadle.
Jeżeli szczenięta są same, trzeba je brać od-
razu, albo też wcale nie tykać i nawet nie bardzo zbliżać się do gniazda, bo, gdy stare powrócą, zaraz zwietrzą niebezpieczeństwo i przeniosą wilczaki w inne miejsce. Najlepiej kiedy się ma broń i zejdzie się waderę w gnieździe. bo wtedy od razu jej pali się w łeb, a wilczęta do worka! Można, także zasadzić się na drzewie w pobliżu gniazda, jeżeli noc nie jest zbyt ciemna, ani też księżycowa, a oko dobre i wprawne, i ubić oboje starych, a choćby i jedno» gdy z wyprawy powracają do dzieci. Rzadko się to jednak udaje, bo trzeba ukryć się dobrze, siedzieć bardzo spokojnie i cicho, ani się ruszyć, nie mieć na sobie nic, coby błyszczało, i trzeba jeszcze, żeby wilki wracały właśnie z tej strony, z której wiatr ciągnie na myśliwego. Jeżeli się tych ostrożności nie zachowa, dopatrzą, usłyszą albo zwietrzą zasadzkę i wcale się nie pokażą.
Takie pogadanki ze Zdrojkiem miewałem często, a właściwie on mi opowiadał, a ja słuchałem ciekawie, przerywając mu tylko jakim wykrzyknikiem lub pytaniem. Od niego to głównie pochodziły moje pierwsze wiadomości
o wilkach, i muszę przyznać, że moja późniejsza praktyka myśliwska potwierdziła tylko wszystko
to, czego zamłodu dowiedziałem się od starego leśnika.
On pierwszy nauczył mnie, że po myśliwsku wilk nazywa się lupar albo baziór, a wilczyca wadera, — że łeb wilka nazywa się latarnia, ślepie lampy, a ogon wiecha lub polano, którego nigdy nie zadziera do góry, tylko nosi wyprostowany, na jednej linji z grzbietem, częściej nawet na dół zwieszony i mało nim porusza, że wilk ma kark sztywny, i dlatego trudno mu się obracać i odcinać zręcznie w prawo i w lewo, że więc psy, dobrze zaprawione i zmyślne, powinny odrazu brać go koło ucha albo za gardziel. Zato znowu ma on ślepie osadzone ukośnie, w taki sposób, iż widzi, co się za nim dzieje, może spostrzec niebezpieczeństwo, jakie mu grozi ztyłu, i dlatego trudno go podejść. Nie łatwo także zliczyć po tropach, chociażby na ponowie, ile dorosłych wilków znajduje się w kniei, albowiem chodzą sznurem, sznurują, to jest — idą jeden za drugim i każdy tak zręcznie stawia łapy w ślad swego poprzednika, że na pierwszy rzut oka zdaje się, iż tylko jeden wilk przechodził. Trzeba dopiero dobrze rozpatrywać się w tropach, żeby po ich obszerności i głębokości, oraz po ilości odciśniętych palców i pazurpw można poznać chociaż w przybliżeniu, ile ich było rzeczywiście. Tylko szczenięta, biegnąc gąszczami za waderą,
nie są tak ostrożne, i każde z nich zwykle zostawia za sobą ślad osobny.
Raz, pamiętam, dali znać do dworu, że wilk podkradł się rowem do owiec, które chodziły pod lasem, i zanim owczarz z psami zdążył dobiec i odstraszyć rabusia, już trzy sztuki udusił. Owczarek, który przyszedł z tą wiadomością, narzekał i tłumaczył się, że nic temu nie winien, bo wilk sprawił się w okamgnieniu, jakby orzech zgryzł. Mnie również żal było owiec i oburzyłem się na taki rozbój w dzień biały. Słysząc to Zdrojek, który siedział właśnie na ławie pod lipami i czyścił broń pana Michała, machnął tylko ręką i powiedział owczarkowi:
— Dziękuj ty Bogu, że na tem się skończyło! A na drugi raz, kołtunie jakiś, nie pędź owiec tak blisko pod las, a przynajmniej trzymaj je w kupie, dobrze wytrzeszczaj ślepie i nie śpij ze swoimi kiejstrami pod miedzą! To ja ci mówię po przyjaźni, a co ci tam wypisze ekonom, to jego rzecz —. Potem zwrócił się do mnie.
— Żeby te juchy — mówił — brały tylko tyle, ile im do nażarcia się potrzeba, toby jeszcze było pół biedy! Ale, widzi panie, taka to zbójecka natura, że gdy wilk wpadnie między gęsi lub owce, tłucze je i dusi bez końca. Dwóch, trzech takich rabusiów może wymordować całe stado, jeżeli tylko mają czas po temu. Duszą dlatego tylko, żeby dusić, a że
zęby mają trochę nachylone do wewnątrz i zachodzą im one jedne za drugie, więc jak który uchwyci pyskiem, nie puści już, tylko zawsze wyrwie kawał mięsa lub ciała. Wtedy tylko nie duszą naraz tak wiele, kiedy biorą owce lub ptactwo żywcem i noszą dla starszych szczeniąt, żeby się zaprawiały na nich do swego zbójeckiego fachu.
Rad byłem zawsze, kiedy się Zdrojek rozgadał. Siadłem więc przy nim i patrzyłem mu w oczy z miną tak pilnego słuchacza i ucznia, że się aż roześmiał, poprawił na ławce i mówił dalej:
— Latem nie mają głodu, ale też i szkody mogą robić najwięcej. Bydło chodzi po zaroślach i lesie, świnie pędzą na bukiew i żołędzie, owce pasą się w polach, gęsi i kaczki po błotach, stawach i jeziorach, słowem przez cały dzień wszelki dobytek jest za domem, zawsze można go dopilnować, a i młodej zwierzyny także nie brakuje, wszędzie więc wilki mają co porwać i kradną też na wszystkie strony. Potrafią one i w nocy dostać się do hurt między owce, albo udusić konia na pastwisku, a niechby jeno gospodynie nie zwołały gęsi pod wieczór, dopiero to wilki wyprawiałyby im św. Marcina! Tchórze to i złodzieje z natury, chyłkiem się tylko podkradają. W le- cie człowiek nie potrzebuje bać się ich tak dalece, bo nieraz uciekają przed lada babą lub dzieciakiem. W tej porze roku wałęsają się
zwykle pojedyńczo, rzadziej już we dwóch lub więcej, a śmielsze tylko w gromadzie i kiedy przyciśnie je bieda.
To powiedziawszy, zatrzymał się na chwilę, jakby dla zebrania myśli, odśrubował zamki u fuzji, którą czyścił, i napuścił je oliwą, potem uśmiechnął się do mnie, mrugnął po swojemu jednem okiem i rzekł:
— Pewno panie jeszcze nie widział, jak to wilk poluje i radzi sobie ze zwierzyną... A ma on bestja na wszystko swoje sposoby i bierze się na różne sztuki.
Wzruszyłem ramionami i potrząsnąłem głową na znak, że istotnie tego nie widziałem, i nuż zaraz nalegać na starego, żeby mi coś
0 tem powiedział.
Zdrojek wydobył tabakierkę z kory brzo- zowej w kształcie owalnego pudełka z przy- ki^ /ką, pośrodku której sterczał rzemyk, pociągnął za niego, tabakierkę otworzył, puknął w nią palcami parę razy, potrząsnął, zajrzał w nią i pokazując mi, że była pusta, bąknął:
— Cóż, kiedy niema tabaki... a bez niej to człowiekowi jakoś markotno...
Zrozumiałem natychmiast, o co mu szło, pobiegłem więc do pokoju, gdzie w szafie przy faj czarni, między paczkami i pudełkami tytoniu stały słoje z tabaką, napełniłem nią tabakierkę
1 przyniosłem staremu upragnionego specjału. Podziękował, pociągnął parę dobrych niuchów
z zadowoleniem, i zaraz mu się język dalej rozwiązał.
Tęgi wilk — mówił poniesie nawet skopa, choć niedaleko; na większą metę woli on lżejszą owcę, a jeżeli ma nieść żywcem do gniazda, to bierze jagnię, bo zwykle musi je dźwigać kawał drogi. Do gęsi czai się, jak wyżeł do kuropatw, skrada się ostrożnie z za górki, zbożem, krzakami, czołga się na brzuchu i przypada do ziemi, a potem jednym skokiem rzuca się, jak kot na mysz, i dusi. Jedną niesie jak nic, ale czasem zabiera na raz dwie lub trzy sztuki. Wtedy bierze je w pysk, wszystkie za łby, machnie niemi wgórę, zarzuci je sobie na kark i grzbiet jak baba płachtę, i umyka. Często robi to samo i z owcą: weźmie ją za kark nie udusiwszy, i także przerzuci ją sobie przez grzbiet, a biedna owca opierając się tylnemi nogami o ziemię i podskakując na nich, staje się lżejszą dla wilka, który tym sposobem tylko w części ją dźwiga, i sama ona ułatwia mu własne porwanie.
Nie powiem jużci, żeby owce i gęsi były mądre, ale najgłupsza to już koza. Tej, choćby była i duża, ani dusić na miejscu, ani nieść nie potrzebuje. Bierze ją zębami z wierzchu za kark, tylko tak mocno, żeby mu się nie wyrwała, a ogonem popędza ją ztyłu, i marsz z nią do lasu. Kozisko beczy przeraźliwie, ale bieży obok wilka, co wygląda, jak para niedo
branych koni w zaprzęgu, dopóki jej wilk nie zaprowadzi tam, gdzie ją może już zjeść spokojnie. Jeżeli wreszcie stare wilki przyprowadzą szczeniętom większe nieco cielę, wtedy same trzymają je za uszy, żeby się bronić i uciekać nie mogło, a szczenięta szarpią je ze wszystkich stron, dopóki nie powalą, i tym sposobem ośmielają się i zaprawiają do mordów.
Do konia na pastwisku wilk zabiera się zwykle zprzodu, zaskakuje mu od pyska i stara się pochwycić go za gardło. Ztyłu nie zbliża się bardzo, bo wie, że koń z tej strony jest najniebezpieczniejszy. Istotnie, dobry koń nie da się wziąć i dwom wilkom, byle tylko żwawo obracał się do nich zadem, silnie wyrzucał nim i wierzgał, a zprzodu znów byle łeb trzymał ciągle zwieszony ku ziemi, bronił się zębami i tratował nogami przedniemi. Cóż, kiedy wilk i na takiego ma sposób. Włazi on do wody, potem utarza się w piasku, albo od razu unurza się w błocie, podejdzie koniowi jak może najbliżej do łba i silnie się otrząśnie. Wtedy koń, mając nozdrza i oczy zasypane mokrym piaskiem. wyrzuci koniecznie łbem do góry, a wilk, który na to tylko czyhał, podskoczy i chwyci go za gardło. Biedny koń rzuca się, niekiedy nawet kawał drogi ubiegnie, ale zbój wisi mu u szyi jak pijawka i wkońcu powali go na ziemię. Najczęściej konie spętane padają ofiarą wilków, gdyż nie mają swobody ruchów.
Tu znów nastąpiła mała pauza, po której Zdrojek uważał się za obowiązanego jeszcze
mi coś opowiedzieć.
— W zimie — mówił więc dalej — to już zupełnie coś innego. Ze zwyczajnego złodzieja robi się zuchwały rabuś i rozbójnik na publicznej drodze. Im większe mrozy i śniegi, tem i wilki stają się gorsze i niebezpieczniejsze, bo cierpią głód, który dodaje im odwagi i zajadłości. Podchodzą do mieszkań ludzkich, wpadają do wsi, porywają psy nieostrożne, włażą
do kurników i chlewów, albo podkopują się pod obory i owczarnie. Już nie każdy samopas, jak latem, ale wspólnemi siłami szukają zdobyczy i uganiają się za nią. Najgorsze zwykle są w końcu stycznia i w lutym, kiedy biegają za waderą. Wtenczas łączą się w gromadę, a że niechętnie oddalają się od niej, więc też najbardziej im dokucza głód, od którego nawet wściekają się. Rzucają się na ludzi, napadają na drogach, i wtedy to zdarzają się najstraszniejsze wypadki. Niema zimy, żeby i tutaj kogo nie pożarły, a jeżeli długo nic złowić nie mogą i głód dokuczy im ostatecznie, to silniejsze be- stje rzucają się na słabsze, gryzą się zajadle między sobą i pożerają się wzajemnie.
Tymczasem Zdrojek skończył swoją robotę, złożył oczyszczoną broń, starannie ją ześrubo- wał i wstał, żeby ją odnieść panu Michałowi, a na pożegnanie dodał:
— Musi być i tego panicz nie wie, że zimową porą wilki także urządzają sobie polowania z naganką... A robią to lepiej niż ludzie, t>o doskonale znają knieję i wagę zwierzyny. Jeżeli więc polują na jelenie lub sarny, rozstawiają się na przesmykach, któremi ruszony .zwierz pójdzie napewno, gdyż prawie nigdy nie mylą się co do dobroci zajętych stanowisk. Potem jeden z wilków wpada do ostoi i rozpędza zwierzynę, która uciekając, trafi akurat na inne, czyhające w zasadzce, i staje się ich łupem. Czasem który jeleń lub sarna ujdzie cało, jeżeli tylko zdąży wcześnie rzucić się wbok i odsądzić, bo wtedy już wilk ich nie dopędzi. Największą jednak robią szkodę, gdy im się uda otoczyć całe stado i napędzić je na lód, a potrafią szelmy urządzić to bardzo biegle. Biedne jelenie i sarny ślizgają się na swoich twardych kopytkach, nie mogą uciekać, padają i rozbijają się na lodzie, a wtedy wilki wytłuką je co do nogi.
Zdrojek skończył, chociaż byłem gotów jeszcze go słuchać. Musieliśmy wszakże przerwać i tę pogadankę, jak wiele innych, gdyż on śpieszył się odnieść fuzję, a mnie zawołali na obiad.
Rozstając się, jak zwykle bywało, ja obiecałem mu dostać dla niego tabaki albo prochu, a on opowiedzieć mi jeszcze niejedno.
i
W taki to sposób za każdą moją bytnością w Zaleszczycach i spotkaniem się ze Zdrojkiem
dowiadywałem się czegoś nowego o wilkach. Poczciwy eks-leśnik, widząc, z jaką uwagą i ciekawością słuchałem jego opowiadania, wziął sobie za punkt honoru, żeby przelać we mnie całą swą wiedzę myśliwską; że zaś łapanie wilków na różne samołówki i w żelaza było jego specjalnością, więc o tem opowiadał mi najczęściej.
Te jego improwizowane wykłady o wilkach ciągnęły się przez lata całe, chociaż z bardzo długiemi przerwami, kiedy szkoły zatrzymywały mnie w mieście. Z tem większą przeto gorliwością on, jako nauczyciel, a ja, jako uczeń, korzystaliśmy ze świąt i wakacyj. Wtedy to żelaza i samołówki były u nas ciągle na porządku dziennym. Eks-leśnik opisywał mi je starannie, pokazywał, jak się urządzają i nastawiają, oraz wtajemniczał mnie we wszystkie ostrożności, jakie przy tem zachowywać należy. Później bywałem sam przy niejednej takiej robocie i widziałem niejednego wilka, złapanego takim fortelem.
Zdrojek postępując jak jaki doświadczony pedagog, zaczął od rzeczy najprostszych i najłatwiejszych, więc też naprzód nauczył mnief jak się urządza słup wilczy.
W tym celu bierze się bal dębowy na 8 >2 stóp długi, szeroki mniej więcej na 12 cali, a na 2)4 gruby. W jednym końcu bala wyrzynają się piłką dwa kliny pod kątem ostrym ku doło-
wi, w ten sposób w bal zachodzące, żeby po ich wyjęciu utworzyły się w tym jego końcu trzy rogi, z których środkowy powinien być
0 stopę dłuższy od bocznych. Pomiędzy więc tymi rogami w miejsce wyjętych klinów pozostaną dwa otwory, mające po łokciu głębokości, licząc od rogów bocznych, i zwężające się ku dołowi w kąt ostry podług tych klinów. Tak przygotowany słup wilczy wkopuje się w ziemię na 1H stopy, a na wierzchu rogu środkowego przywiązuje się na zanętę jaką sztukę domowego drobiu. Wilk, zobaczywszy kurę lub kaczkę, zacznie wspinać się do niej
1 skakać do góry, dopóki nie zasadzi łapy albo i obydwóch w wyrżniętą szczelinę, a im bardziej będzie się rzucał, szarpał i ciągnął na dół, tem głębiej będzie wciskał łapy w coraz węższe otwory i zostanie złapany.
Wkopując taki słup i przywiązując na nim przynętę, należy ręce nasmarować witerun- kiem, a obuwie obłożyć końskim nawozem, żeby wilk nie zwietrzył śladów; człowieka. Wilcze słupy stawiają się na miejscach i przesmykach, któremi wilki zwykle przechodzą, i to tylko w zimie, podczas większych śniegów i mrozów, gdyż wtedy zgłodniały zwierz mniej jest ostrożny i z konieczności śmielej idzie na ponętę.
Drugi, zwykły sposób łowienia wilków jest dół wilczy, w który można je łapać zimą i la
tem. Dół ten ma jeszcze tę praktyczną zaletę, że może wpaść do niego i lis, tchórz albo kuna.
Dół wilczy wykopuje się na brzegu lasu i w bliskości krzyżujących się dróg i ścieżek leśnych, tam, gdzie wiadomo, że wilki częściej przechodzą. Powinien on mieć kształt lejkowaty, być głęboki na 12, szeroki u góry na 16, a u spodu na 8 do 10 stóp, i boki jego należy wycembrować gładkiemi dylami, żeby złowiony zwierz nie mógł się z niego wydobyć. W środku takiego dołu zakopuje się słupek gładki, zwany nadstawkiem, 15 stóp wysoki, wystający nad dołem mniejwięcej na łokieć, a na wierzchu tego słupka przytwierdza się denko drewniane lub koło, mające 2 do 3 stóp średnicy, na którem przywiązuje się żywą zanętę, jak — barana, gęś, prosię albo kaczkę. Wreszcie cały wierzch dołu, wokoło denka, pokrywa
się starannie cienkim giętkim chróstem, na którym trzeba rozesłać warstwę mchu, a w zimie i śniegiem go przyprószyć. Całe to przykrycie dołu powinno być tak urządzone, żeby się w każdem miejscu załamało z łatwością, i to
odrazu, pod ciężarem wilka lub lisa. Zwierz, zawietrzywszy i zobaczywszy zanętę, skoczy do niej i wpadnie w dół.
Przytwierdzając denko, umieszczając na niem zanętę i pokrywając dół, należy mieć na rękach rękawice ze skóry wilczej lub innego zwierzęcia, futrem na wierzch obrócone i posmaro
wane witerunkiem, a obuwie obłożone świe- żem końskim nawozem.
Mając dół już zupełnie przysposobiony i przywiązaną przynętę, bierze się obwłokę i takową przed wieczorem włóczy się po lesief dość nawet daleko, w rozmaitych kierunkach, ale zawsze od dołu, i ku dołowi, żeby ułatwić wilkom dojście wiatrem do zanęty i zwabić je w pułapkę.
— Jeżeli się taki dół dobrze urządzi — opowiadał mi Zdrojek jednego razu, — to przez noc wpadnie do niego i kilka wilków, albo inny jaki zwierz osobliwy, jak się to zdarzyło za nieboszczyka starego dziedzica.
— Jakiż to zwierz? — zapytałem ciekawie,, widząc, że eks-leśnik uśmiecha się krotofilnie i lewe oko przymruża.
— Gruby zwierz, jeno bez futra... A było' to jeszcze za Prusaków. Jednego dnia, raniu- sieńko, obchodziłem doły, żeby zobaczyć, czy się co nie złapało. Oglądałem jeden: nic; przychodzę do drugiego: chróst załamany, i to z dwóch stron. Są bestje! pomyślałem. Odgarniam więc lepiej przykrycie i zaglądam: siedzi aż dwóch wilków, tylko że jeden był bury, a drugi zagadał do mnie po niemiecku. Odskoczyłem jak oparzony, i przeżegnałem1 się, a tu Niemiec w dole jęczy i prosi, żeby go duchem wydobyć. Dopiero wtedy, ochłonąw
szy ze zdziwienia, poznałem Ausreitera, co przychodził z papierami do dworu.
— A pan Gotlieb po co tam wlazł? — zapytałem go. — ,,Ja nie włazić, ja zmilić droga
nach dwór. Um Gotłes Willen retten sie mich.! mnie będzie zjadać ten Wulf!“ — Nie będzie zjadać — pocieszałem Niemca, — bo już obżarł się strachu. Niech pan Gotlieb zaczeka; pójdę po ludzi i powrozy; a w razie, gdyby wilk chciał być niegrzeczny, niech pan Gotlieb udaje dużego psa i szczeka na niego, tylko głośno i basem. Niemiec nie chciał czekać, ale musiał, i jeszcze pół godziny przesiedział z wilkiem w dole. Zaraz jednak wziął się do szczekania, bo zaledwie odszedłem, już słyszałem, jak w dole ujadał. Kiedy wróciłem z pomocą, Niem- czysko już całkiem ochrypł. Wyciągnęliśmy
naprzód człowieka, a potem wilkowi palnąłem w łeb; ale przez ten czas, co oba siedzieli w dole, dostali takiej frybry czy cholery, że przy robocie kole nich musieliśmy cięgiem zażywać tabakę.
Dobry jest także wilczy ogródek, zwany inaczej labiryntem wilczym, albo wilcze ogrodzenie dołu. Te samołówki urządzają się kilkoma sposobami.
Na wilczy ogródek obiera się na brzegu lasu, w jesieni, niewielką okrągłą płaszczyznę, mającą przynajmniej 6 do 7 łokci średnicy.
Płaszczyzna ta ogradza się wokoło dwoma, równolegle obok siebie idącymi, mocno zrobionymi płotami z grubego chróstu, którego grubsze końce powinny być dość ostro zacięte i tak wplatane, żeby nieco sterczały pochyło do wnętrza między płotami, ale w obydwóch w jedną stronę. Płoty te powinny mieć do 4 stóp wysokości; na obydwóch daje się jedno przykrycie także z chróstu; odległość zaś między płotami zostawia się tylko taką, żeby wilk mógł zaledwie przecisnąć się między nimi, zwykle nie większą, niż 15 cali. Do środka miesca tak ogrodzonego, poza obadwa płoty, wsadza się kilka owiec na przynętę.
W płocie zewnętrznym robią się mocne drzwiczki, także chróściane, z zaostrzonymi tak samo jak w płotach i w tym samym kierunku sterczącymi końcami chróstu. Drzwiczki te powinny mieć około 15 cali szerokości, otwierać się tylko do wewnątrz i być tak urządzone, żeby się za każdem ich przymknięciem znowu same otwierały. Tym sposobem będą one zawsze otwarte i z tej strony, na którą się otwierają, będą zamykać i przecinać przejście między płotami; wilk więc może wejść w ogrodzenie, tylko zwracając się w stronę im przeciwną. Z tego powodu pamiętać należy, ażeby ostre końce chróstu sterczały w stronę przeciwną tej, którą wilk wchodzi, to jest w stronę przeciwną otwartym
drzwiczkom; inaczej nie dozwoliłyby mu wejść w opłotki.
Wilk, chcąc się dostać do owiec, wejdzie między płoty, obejdzie wokoło, a trafiwszy na drzwiczki, sam zamknie je łbem, to jest zamknie sobie wyjście z opłotków; znowu więc pójdzie wokoło i w takim labiryncie będzie chodził bez końca. Tyłem także nie będzie mógł się wycofać, bo mu na to nie pozwolą ostro sterczące końce chróstu, które wraz ze szczupłością miesca nie dadzą mu się obrócić. Zdarzało się, jak mi mówił Zdrojek oraz inni myśliwi, źe w takiej pułapce chodziło w kółko po trzy i cztery wilki, jeden za drugim, jak w maneżu.
Taki ogródek wilczy urządza się jeszcze inaczej, chociaż zawsze na tej samej głównej zasadzie.
Miejsce, wybrane w sposób wyżej powiedziany, trzeba opalisadować palami na pół
stopy, grubymi, lub dylami mocnymi, a wystającymi nad ziemią na 8 stóp, i zostawia się między nimi tylko pięciocalowe odstępy. Przestrzeń opalisadowaną pokrywa się z wierzchu słomą, jak strzechę, a w jednej stronie tego ogrodzenia robią się mocne drzwiczki, dobrze zamykane, dla wprowadzenia przez nie owiec do budynku, który będzie miał postać okrągłego chlewka włościańskiego. W odstępie 15 cali od palisady ogradza się ten chlewek pło-
tem na 8 stóp wysokim, urządzonym tak samo, jak płoty w poprzednim ogródku, i mającym również zawsze otwierające się drzwiczki naprzeciwko drzwi chlewka. Gdy wilk raz wejdzie między płot a odylowanie, nie zdoła już wyjść stamtąd, jak i labiryntu, o którym wyżej była mowa.
Wąskie szpary pomiędzy palami zostawia się dlatego, żeby wilk łatwiej mógł zobaczyć
owce, a sam nie zdołał przecisnąć się do nich. Płot ośmiostopowy jest tak wysoki, że go wilk nie przeskoczy, i dlatego niema potrzeby przykrywać go z wierzchu. Wreszcie owce, które wprowadza się do wilczych ogródków na przynętę, powinny być, zwłaszcza zimową porą, ordynarne, z grubą wełną, przytem trzeba je zmieniać i podściełać im dużo słomy.
Wilcze ogrodzenie dołu robi się na inny sposób.
Urządziwszy zwyczajny dół wilczy, tylko bez nadstawka i nie przykryty, lub — co lepsze
— przykryty z lekka, ogradza się go dwoma rów-
noległemi względem siebie płotami, na 4 do 5 stóp wysokimi, z których wewnętrzny powinien iść jak najbliżej krawędzi dołu i może być niższy od zewnętrznego. Płoty powinny być oddalone od siebie o tyle tylko, żeby pomiędzy nie zmieściła się owca i mogła chodzić wokoło, a na obadwa te płoty daje się jedno wspólne nakrycie z chróstu, mające lekki spadek od
wyższego płotu ku niższemu, czyli ku dołowi. Drzwiczki, któremi wpuszcza się owcę na za- nętę, płoty i ich przykrycie powinny być tak mocno zrobione, żeby wilk nie mógł prjzedrzeć się przez nie do owcy. Najczęściej jednak nie próbuje on tego nawet, albowiem, zobaczywszy przynętę, wyobraża sobie, że ta chodzi za płotem zwyczajnym, i zaraz go, a właściwie oba- dwa płoty razem przeskakuje i wpada do dołu.
Wilcze ogrodzenie może być urządzone i tak jeszcze:
W miejscowości leśnej, którędy wilki przechodzą, wybiera się około pół morgi przestrzeni, krzakami zarosłej, ale koniecznie dotykającej niewielkiego pagórka. Pagórek ten z jednej strony tak skopać należy, żeby sformował ścianę prostopadłą, wysoką na 9 do 10 i długą chociaż na kilka stóp. Miejsce, wybrane przy tej ścianie, ogradza się między krzakami parkanem tej samej co ona wysokości i z mocnych dylów lub kołów. Parkan powinien dotykać ściany z obydwóch stron, a nawet z brzegów zachodzić nieco pod nią. Tym sposobem powstanie przestrzeń zupełnie zamknięta, głównie parkanem, a w pewnej części ową ścianą.
Do tak przygotowanego ogrodzenia naprzeciwko ziemnej ściany, tylko nie zaraz przy niej, wrzuca się jaką większą padlinę, którą gdy wilk zawietrzy, a przez parkan nie będzie mógł dostać się do niej, wejdzie z tyłu lub
zboku na pagórek, zeskoczy do niego do środka i więcej już stamtąd nie wyjdzie.
W takie ogrodzenie, szczególnie podczas mrozów i śniegów, łapało się przez jedną noc po kilka wilków.
Jeszcze lepiej łowią się wilki w żelaza, które, jak utrzymywał eks-leśnik, powymyślali Niemcy, bo od nich je wówczas sprowadzono. Mechanizm tych samołówek o tyle jednak jest skomplikowany, że bez odpowiednich tablic i rysunków niepodobna opisać ich dokładnie w tem miiejscu. Zresztą nie na wieleby się to przydało, gdyż za trudno byłoby zrobić je sposobem domowym i gospodarskim, jak się urządza wilcze słupy, doły, ogródki i ogrodzenia. Żelaza takie wyrabiają się zwykle w odpowiednich fabrykach i warsztatach, gdzie można je sobie obstalować, a nawet można kupić już gotowe w zamożniejszych i większych składach wyrobów żelaznych i zaraz na miejscu obeznać się z sposobem ich nastawiania.
Żelaza na wilki od dawna są u nas używane; widywałem je w Zaleszczycach i u pana Żu- brawy. Pokazywał mi je nieraz i Zdrojek, który wybornie znał się na nich. Znał te wszystkie samołówki i kucharz Haman, ale ich zwykle nie urządzał i nie zastawiał; bez niego jednak nie można było się obejść, gdyż on to właśnie preparował potrzebne do nich witerunki, przynęty i obwłoki. Dzisiaj żelaza te są już znacz
nie ulepszone, chociaż ich główny kształt i zasady działania pozostały te same. Najlepiej zastawiać je w październiku, listopadzie i grudniu, chociaż i w późniejszych miesiącach zimowych można złapać w nie wilka. Muszę jednak dać o nich chociaż ogólne wyobrażenie. Są one głównie trojakiego rodzaju, a mianowicie: kap- kany, żelaza denkowe i karkowe.
Kapkan, nazywany także hakiem, jest właściwie rodzajem wędki, na którą łapie się wilk na lądzie, jak ryba w wodzie. Jest to rurka czworoboczna, 4 cale długa, z dwoma w jednym jej końcu prawie tej samej długości ramionami, z których każde ma znów na końcu po jednym lub po dwa proste, około cala długie haki czyli kolce, sterczące na dół pod kątem ostrym z ramieniem. Jeżeli kapkan jest otwarty, wtedy wygląda jak duże Y drukowane, tylko oba jego ramiona są jednakowej grubości, a podstawa grubsza od ramion obu. Mechanizm, znajdujący się wewnątrz rurki, sprawia, że obadwa ramiona można ściągnąć do siebie, złożyć je jak ostrza nożyczek i wsunąć w rurkę tak, że tylko górne, ściśnięte ich końce wraz z kolcami będą z niej wystawać cokolwiek; wtedy to kapkan jest zamknięty czyli nastawiony. Jeżeli jednak, gdy kapkan jest zamknięty, pociągnie się nawet bardzo lekko za wystającą część jego ramion, ten sam mechanizm wypchnie je gwałtownie z wewnątrz rurki
i jednocześnie roztworzy je jak nożyczki. W dolnym końcu rurki jest kółko, służące do przywiązania kapkana. Całe to narzędzie musi być mocno zrobione z żelaza i stali, a kolce powinny być bardzo ostre.
Dla zastawienia tej samołówki sieka się, jak na zrazy, jakiekolwiek mięso surowe z domieszką w 1j3 części łoju zgniłego i robi się z tego gałkę wielkości pięści. Następnie ściska się ramiona kapkana i chowa je wewnątrz rurki czyli zamyka, a na wystające końce ramion z kolcami nakłada się tę zanętę w taki sposób, żeby je zupełnie pokryła i dobrze się na nich trzymała. Tak przygotowany kapkan zastawia się zimową porą na przesmykach wilczych w ten sposób, że stawia go się na ziemi zanętą do góry, przywiązuje mocnym sznurem albo łańcuszkiem do drzewa, a potem cały sznur, łańcuch i kapkan pokrywa się starannie mchem i śniegiem, samo zaś mięso przyprósza się tylko śniegiem. Wilk, doszedłszy do mięsa, pochwyci je i pociągnie, wtedy ramiona kapkana wyskoczą mu w paszczy, rozszerzą się i utkną w niej kolcami, a im bardziej będzie się szarpał 1 ciągnął, tem mocniej będą mu przebijać pysk 1 już go nie puszczą.
Żelazo denkowe ma kształt koła, zrobionego z płaskiej metalowej obręczy, którego średnica mniej więcej łokieć wynosi. Z dwóch przeciwległych stron tego koła, jakby przedłużenie jego
średnicy, są przytwierdzone duże płaskie sprężyny, wydłużające się na ćwierć łokcia lub więcej, a potem zagięte i napowrót zwrócone, co ma kształt kawałka szyny, w pół złożonego. Jeżeli górną, odstającą połowę tej sprężyny przyciśnie się silnie i przytrzyma odpowiednim przyrządem, wtedy będzie ona przystawać do dolnej i leżeć na niej dość płasko; ale gdy się ten przyrząd, przytrzymujący ją, usunie, odskoczy z wielką siłą w górę.
Na tej podstawowej obręczy są znowu przytwierdzone na zawiasach dwa półkoliste pałąki, odpowiednie dwom połowom jej obwodu, czyli dwie ruchome półobręcze, zwane chwatami, które swobodnie rozkładają się na niej płasko albo podnoszą się w górę i tam schodzą. Końce chwatów mają zawiaski w tych miejscach koła podstawowego, gdzie są przymocowane do niego obie sprężyny, i przechodzą po dwa razem przez uszka, znajdujące się w górnej połowie każdej z tych sprężyn, od działania których tym sposobem zależą zupełnie ruchy chwatów.
Jeżeli sprężyny są przyciśnięte na dół i przytrzymane, wtedy i chwaty opadają na prawo i lewo, leżą spokojnie na podstawie i żelazo jest otwarte czyli nastawione; ale gdy sprężyny puszczą się wolno, wówczas chwaty odskakują, podnoszą gwałtownie i zamykają w górze, przyczem silnie łapią i przytrzymują przedmiot, jakiby spotkały, zatrzaskując się
w swym łukowymi obrocie. Wreszcie w środku tego koła jest denko drewniane ruchome, na którem przywiązuje się zanęta; denko to tak jest połączone odpowiednim mechanizmem ze sprężynami, że gdy żelazo jest nastawione, to nawet lekkie naciśnięcie tego denka uwalnia sprężyny i sprawia zatrzaśnięcie się chwatów.
Żelaza denkowe zastawiają się także na przesmykach wilczych; kładą się równo i płasko na ziemi, przywiązują do drzewa, żeby ich złapany zwierz nie uniósł, i tak samo pokrywają się starannie, jak kapkany. Żeby się denko łatwo obracało na swej osi, wybiera się pod niem cokolwiek ziemi w tem miejscu, gdzie się zastawia samołówka. Wilk, chwytając przynętę, albo stąpiwszy na denko, naciśnie je, zwolni sprężynę i zostanie za łeb, za kark, lub za nogę schwytany.
Żelazo karkowe, inaczej barkowe, składa się z dwóch mocnych, do półkola zbliżonych, żelaznych łuków, tak z sobą końcami połączonych, że mogą rozkładać się płasko na ziemi i formować koło albo też podnosić się i zamykać w górze, jak opisane wyżej chwaty. W jednym końcu tych pałąków jest jakby rękojeść, stanowiąca sprężynę, która zaciska się na dół, przytrzymuje i dozwala rozłożyć na ziemi pa- łąki, a zwolniona, odskakuje w górę, ściska silnie i zamyka gwałtownie te łuki, jak w żelazie denkowem. Od sprężyny ku środkowi koła
idzie rodzaj języczka, do którego przywiązuje się zanęta, którą gdy wilk poruszy, pałąki schwytają go za kark.
Żelaza karkowe zastawiają się w lasach, a jeszcze lepiej na niwach leśnych, którędy wilki przechodzą. Rozłożywszy pałąki i nacisnąwszy sprężynę, układa się płasko cały ten przyrząd na ziemi, umocowywa się pośrodku zanętę i przywiązuje się go do pnia lub drzewa, wszystko zaś przykrywa się lekko na cal liśćmi i śniegiem, ale równo z powierzchnią miejsca, na którem zastawia się żelazo. Przy zasypywaniu żelaza karkowego trzeba przestrzegać, żeby jaki liść albo źdźbło nie wpadło między sprężyny i w karby, coby psuło ich działanie, dlatego też najlepiej jest wycinać murawę lub
mech w formie tego żelaza na miejscu, gdzie ma być zastawione, żeby sprężyna miała wolną przestrzeń do działania.
Przed rozpoczęciem roboty około zastawiania każdej z tych żelaznych samołówek należy
koniecznie ręce wysmarować witerunkiem i to smarowanie w czasie roboty kilka razy powtórzyć. Potem trzeba również posmarować nim wszystkie części żelaza, powróz lub łańcuch, którym jest przywiązane, a nawet i samą zanętę, obuwie zaś, a zwłaszcza podewszy obłożyć końskim nawozem, albo je także wysmarować witerunkiem, i to niejednokrotnie.
Po zastawieniu żelaza denkowego, karkowego lub kapkana trzeba także koniecznie włóczyć koło nich obwłokę w ten sam sposób, jak i przy wilczym dole, a wkońcu zawiesić ją nad źelazami na drzewie. Obwłoką w tym razie mogą być i wnętrzności bydlęce lub jaka część padliny; musi jednak obwłoka wisieć tak wysoko, żeby wilk dostać jej nie mógł. Włóczenie obwłoki bardzo pomaga do zwabienia wilków w zasadzkę, dlatego dobrze jest robić to i przy wilczym słupie, a nawet przy wilczych ogródkach i ogrodzeniach, tylko obwłoki nie wiesza się już przy nich.
Przed zastawieniem żelaza robi się zwykle próbę na wybranem już na to miejscu, to jest
— kładzie się zanętę z zachowaniem wszelkich ostrożności odwietrzania i włóczy około niej zwykłym sposobem obwłokę.
Jeżeli wilk pożre zanętę, co robi zwykle dopiero trzeciego dnia, wtedy można już liczyć na dobry skutek i zastawić tam żelaza.
Zastawiając żelazo, należy przednią jego część zwrócić w tę stronę, z której wilk jest spodziewany, zwykle w stronę lasu i kniei; poruszoną przy zastawianiu ziemię trzeba rozrzucić na 30 do 40 kroków od tego miejsca, a około żelaza zrównać ją miotłą odwietrzoną.
Podczas zastawiania żelaza nie należy palić ani spluwać, odchodząc zaś, trzeba ślady swoje takąż miotłą zarównać, czy to na ziemi, czy też
na śniegu. Jeżeli żelazo zastawia się, gdy jeszcze niema śniegu, wtedy naokoło niego i po ścieżce, która do żelaza prowadzi, rozsypuje się plewy żytnie, pomieszane z prochami siana.
Rewidując zastawione żelaza, należy przychodzić do nich ztyłu. Nareszcie, żeby trafić do nich, gdy je śnieg pokryje, można na znak
zatknąć wpobliżu kilka gałązek odwietrzo- nych.
ROZDZIAŁ IV.
Karczma Moczywilk i dlaczego Abramek nie chciał jej brać w arendę. — Grobla Wilczogon i jak to Bartek Śruba dla miłości pięknej Kaśki rozprawił się z djabłem
przy moście.
W pamiętnym dla mnie roku oddania mnie
do szkół z jeszcze większą niż lat poprzednich radością, bo po długiej niebytności na wsi, przyjechałem na wakacje do Zaleszczyc. Drugiego czy też trzeciego dnia po mojem przybyciu wyszliśmy po obiedzie do ogrodu i usiedli w grabowej altanie: stryj z nieodstępną fajką, z pudlem Brylantem i suczką Fifinką; pan Michał także z wielką porcelanką, podobną do wysmukłego dzbanuszka, widocznie pruskiego wyrobu, na której były wymalowane dwie ręce w futrzanych rękawiczkach, nad niemi serce gorejące, a u spodu napis: Kalte Hände, warme Liebe; ja wreszcie z Terocinium w ręku, nad którem kiwałem się jak żyd na pokucie i machałem nogami, jak garncarz, powtarzając sobie: Terra esł rotunda et globosa; leo est ge- nerosus i t. d. Ale, coprawda, daleko więcej niż ta łacina interesowały mnie długie pejsy
i cycełes Abramka, który o kilka kroków od nas przy lipowym stole oddawał pannie Agacie sprawunki, przysięgając się, że nietylko wydał wszystko, co dostał na kupno ich, ale że jemu od niej należy się jeszcze dwa trojaki, które z własnej kieszeni dopłacił.
Pan Michał opowiadał coś stryjowi o propinacji, o dzierżawie karczem, wymienił kilka nazw miejscowości i nareszcie wymówił: Mo- czywilk.
Spojrzałem na niego i roześmiałem się.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał stryj
— to karczma.
— Bo się tak dziwnie nazywa — odpowiedziałem i znowu się roześmiałem.
Stryj lubił czasem pożartować, i w tej chwili przyszła mu widać jakaś myśl wesoła, bo skinął na Abramka, który zaraz stanął przed nami.
Nie czekając przecież na to, co mu starsi powiedzą, obróciłem się prędko do arendarza i krzyknąłem:
— Abramcus est lupus insatiabilis!
— Wus ys dues? — Zaszwargotał sobie pod nosem, ale się nie zbił z tropu i śmiało odpowiedział, kłaniając się i potrząsając jarmułką:
— Dziękuję paniciowi! niech będzie na zdrowie!
— Dobrze się zrozumieli! — bąknął stryj do pana Michała i uśmiechnął się. Potem, zwracając się do Abramka, zapytał go:
— Słuchajno, Szyja! Możebyś ty wziął Moczywilk w arendę? Tanio ci puszczę.
Abramek skrzywił się, znów coś po swojemu zamruczał, prędko splunął trzy razy za
siebie i, kłaniając się, odpowiedział:
— Za co wielmożny pan kpi? Wielmożny pan wi, co jaby wsistko zrobił, co wielmożny pan każe, ale ja tego nie mogę... jak Boga kocham, nie mogę...
— Dlaczego nie chcesz? — nalegał stryj, uśmiechając się nieznacznie i spoglądając na mnie. — Karczemka mała, ale dochodna. Teraz tam nawet krzyżują się dwie drogi.
Domyśliłem się, że w tem jest coś, może jaki figiel; prędko więc zamknąłem książkę, przestałem robić garnki i nadstawiłem uszu, ciekaw, co z tego wyniknie i jak Szyja będzie się dalej wymawiał.
Ten jednak, zamiast odpowiedzieć stryjowi wprost, zmienił nagle przedmiot rozmowy i zaczął opowiadać jednym tchem:
— Cy wielmożne państwo wi, co pani wdowę z Łysobiki zieni sobie z pan Jury? Un już kupił dwa szywe kobyłę... Aj waj! co to za kunie... Ja jemu ich dał. W mieście gadali, co okowitę idzie w górę, a żyto tyż pójdzie. Na granice buł wielki gwałt: złapili jednego Żidka z towarem! Cy wielmożne państwo słysieli, co pan Wolski od święty Jan wychodzi z Kołkowa; un stracił na dzierziawie. Te gęsi, co Kaciałkie-
wicz gadał, co moja żona kupiła od złodzieja... żeby un wichorował! jemu lisy zagryźli! Z Makowa przywozili rabina tyż...
— Hola! stój! — przerwali mu jednocześnie stryj i pan Michał, śmiejąc się już na cały głos i widząc, że Abramek aż się zapluł od prędkiego recytowania tych nowin.
— Nie zagaduj — dodał stryj — tylko lepiej bierz karczmę.
— Ja tego nie mogę, wielmożny panie, żeby ja tak zdrów buł!
Poczem śpiesznie zdjął jarmułkę, zaczął się kłaniać i chciał zrejterować; ale pan Michał go zatrzymał i rzekł:
— Kiedy już nie chcesz brać karczmy, to opowiedz, tylko porządnie i od początku, jak to tam było z tymi wilkami. Widzisz — dodał, wskazując na mnie — Staś tego jeszcze nie słyszał.
— Powiedz, powiedz, mój kochany Abram- ku! — zacząłem go prosić, mocno już zaciekawiony.
— Na co gadać takie stare i paskudne rzeczi? Żeby une zmarniały! Przecie państwo już wi... wielmożny pan Hulanowski może tyż panicowi powiadać...
— No, powiedzże mu, powiedz, — poparł mnie stryj — ty to tak pięknie opowiadasz. Dostaniesz pół korca pośladu.
Abramek zastanowił się, zaczął pccichu i prędko rachować: zwaj Gilden, vier Trojakes, drei Sechser, macht... i kłaniając się, odpowiedział:
— Może wielmożny pan doda jeszcze ćwiartkę? Jaby i za dwa korce nie zrobił takie bo- leszczi na serce! Ja ino dla panicia... Un taki uciony... Jak un do mnie zagadał, jak ksządz!
— Pal cię licho! — rozśmiał się stryj i machnął ręką — dostaniesz!
— A kto będzie mierzić? Akumon, czy gospodyni? — zapytał.
— Ej, ty cyganie! — odpowiedział stryj, poczem spojrzał Szyi w oczy i pogroził mu palcem. — Wszystko mi jedno.
— Mozie gospodyni? una taka zietelna jest... Ten Kaciałkiewicz to wielki cham! Un nikomu nie wierzy i zawsze chodzi z batem... jak zbój!
— Już dobrze, dobrze, tylko raz gadaj! — przerwał mu stryj, trochę zniecierpliwiony.
Abramek poprawił jarmułki, obejrzał się wkoło, podciągnął rękawy u chałata i, pochylając się ku mnie, zapytał:
— Cy panie, z psieprosieniem, widział już wilka?
— Widziałem: malowanego i wypchanego.
— A skąd jego wypichali? Gdzie un wlazł?
— Jakto skąd? Widziałem skóry wilcze wypchane... pakułami, czy sianem, albo ja wiem... z oczami szklanemi.
— Ny, to une były już zabite?
— Przecież żywego nie można wypchać! — odpowiedziałem z uśmiechem,
— Dlaciego nie? Ja sam widział, jak jednego, co wleciał do dołu za gięsz, chłopy z drągiem tak wypichali, wypichali, aż un zrobił sze zdechłe i jemu wyciągnęli na powróz.
— Ależ nie! — powiedziałem, śmiejąc się i naśladując sposób mówienia Abramka, — takiego wypchanego drągiem nie widziałem i nie widziałem też jeszcze żywego.
— To ja paniciowi życzę, coby panie nigdy nie oglądał żiwego wilka... a jeszcze w las! Jak un zabite, to un nie dużi... jak pies. Jemu można ciągnąć za ogon i za pisk... un nie gryzie. Ale jak un żiwe... aj waj! to un taki wiel- gi, jak kuń! Zęby to un ma jak u żelazne bronę, tylko białe i trośkie krziwe; a ślipie to jemu sze tak świci, jak z ogniem! Ja to wsistko widział... całe kupę!... Uni mnie za młodoszczi zjadali!...
— Łżesz, Abramku! — przerwał mu pan Michał. — Jakże cię zjedli, kiedy przecie żyjesz i szachrujesz?
— Zięby ja tak zdrów buł i moje dzieci, jak ja siachrujęL. Uni też nie zjadali mnie całkiem, ino chcieli; to wsistko jedno, bo ja buł już nie- żiwe! Mnie ratowali tylko te stare wirzbe i pruski tabak... A panie wi, gdzie to buło? Panic słyszał o mojego ojciec?
— Skądże mam wiedzieć? ale słyszałem, że ojciec Abramka był także pachciarzem w Za- leszczycach.
— A widzi panie! O mojego ojciec to wsist- kie państwo słysieli; un taki mądry buł! A jak jemu kochał wielmożny dziadek panica! jak un jemu głaskał po brodę!... ciasem trochę mocno... Uni zawsze razem jeździli z pojazdem!
— Znowu łżesz, Abramku — wtrącił pan Michał, — Gdzieby tam brał Srula do powozu! Jak mu się czasem wprosił do miasteczka, to
siedział ztyłu, na tłomokach.
— Ny, to przecie zawsie razem, to tylko przez deskę! Ja także, jak bułem młode, to jeżdżiłem ze stary dżedżyc, ale to już bardzo dawno, może dwadżeszcza lat, może więcej... Psiecie wielmożny pan Hulanowski pamięta, jak un mnie zabierał na te sanki, co były z takim ptakiem i dziobem, w te wielkie żyme, co buło tego nieścięście...
— Pamiętamy, pamiętamy! — odpowiedzieli razem stryj i pan Michał, uśmiechając się, a ostatni dodał:
— Zabrał cię i zostawił w miasteczku, a sam pojechał dalej; jakie zaś awantury porobiłeś potem, to już sam gadaj.
— Jakie ajwajture, wielmożny panie? To wilki zrobiły ajwajture! Ja sobie tam dostałem drobny towar i z tłumoćkiem, co w nim buł tytuń i tabakie, leciałem nazad do Zaleście.
Buł straśny mróz, buła noc i czemno, a wsię- dzie buł las. Ja sze bardzo bo jąłem, i coby prędzej bułem w domu, poleczałem na psiełaj kole oparzeliska. Tak ja sobie leczałem i chuchałem w ręki i miszlałem, co już wiesz niedaleko. Aż tu na przodku jak zawyją wilki, potem jeś-
cie od błotów i zboku tyż, to mnie zrobiło sze gorąco, jak po cistę okowitę!... Co tu robicz?
Ja szadłem na żernie i słuchałem z uchem... Aj waj! wilki już leczeli i bez to ja muszałem uczeknąć! Na moje ścięście, buła niedaleko bardzo grube wierżbe i całkiem puste we środek od wypróchnienie; ja złapiłem z rękim za gałąź i schowałem sze z tłumoćkiem w te dżure.
Muszę tu dodać, że Szyja, chociaż już wcale niemłody, opowiadanie swoje ilustrował bardzo dosadną mimiką. Obracał się, przysiadał ku ziemi, podskakiwał i wyrzucał nogami, żeby nam dobrze uplastycznić, jak to on oglądał się, nasłuchiwał i uciekał. Nieraz spadła mu przy- tem krymka, pejsy fruwały mu koło twarzy i uderzały go po nosie, chałat rozdymał się, unosił w powietrzu i niekiedy odkrywał pas i cycełe, krótkie pluderki, dziurawe pończochy i przydeptane pantofle. Wszystko to, przynajmniej dla mnie, wyglądało bardzo pociesznie.
Nie mogłem też, pomimo całej dramatycz- ności sytuacji, w jakiej znajdował się biedny Abramek przed dwudziestoma laty, nie śmiać się co chwila, słuchając tego opowiadania i pa
trząc na baletnicze popisy Żyda. Zaintrygowały one widocznie nawet Brylanta, bo wstał, usiadł, przyglądał się arendarzowi, przekręcał łeb to na jedną, to na drugą stronę i naszcze- kiwał. Fifinkę także to zaniepokoiło, gdyż zaczęła się kręcić na kolanach u stryja i raz nawet złapała Abramka za chałat, gdy się jej zbyt blisko koło pyska przewinął, ale dostawszy za to od stryja klapsa, kuliła się już tylko i piszczała.
Tymczasem Szyja zatrzymał się, odetchnął, przyprowadził trochę do ładu swą pachciarską tualetę i kawałkiem brudnej czerwonej chustki ocierał pot, jaki mu obficie spływał po twarzy. Chciałem mu coś przyjemnego powiedzieć za te jego trudy na mój benefis, więc odezwałem się po chwili*
— A widzisz, Abramku, jaki ty wtedy już
byłeś mądry, jak to wiedziałeś, gdzie schować się przed wilkami!
Na ten komplement Szyja pogładził ręką brodę, przytrzymał ją, wyciągnął na przód szyję, pochylił się ku mnie i mówił dalej:
— To panie miszli, co już koniec? Wcale nie; potem buło jeście gorzej. Ja nie zdążiłem całkiem włazić w te wirżbe, kiedy już przylecieli dwa wilki, potem dżeszęc, potem sto, ty- sząc i jeście więcej! Uni wszystkie wyli, war- cieli, latali kole wierżbe i włóczyli z nosem po żemi. Slipie to uni mieli jak szwyce, i od te
slipie buło widno jak na łuminacje!.... Uni robili sobie wesele... Aj waj! co to buło! A od tego gewałt, jaki uni zrobili, ja miszlał, co sze cały las wiwróci... Mnie buło, jak Boga kocham, bardzo żal, coby wielmożne państwo mieli take śkode!.,. Zato ja zamikałem oczy i zatykałem sobie uszów, a we szrodku mnie wsistko trzęsiało się, jak od fiber. Potem te pszakrew zacięli wypatrywać do góry i skakać na wierżbę, drapać te stare drzewo i pokazo- wać zębów... Aj waj! jakie uni mieli zęby!... Uni tak skakali godżinę, może dwie, może dże- szęć, ale nie mogli włazić we szrodek. Ja sze- dżałem cicho, ale mnie buło straśnie żymno; to, coby się zagziać, ja wzionem jedne paćkie tabaki i sobie z niego zażiłem. Ona mnie zaraz wikręciła w nos i ja bardzo głośno kichnułem; a jak ja kichnął, to wilki odskoczyli nazad.
A gite gesiefł! — pomiszlałem, — wilki się boją tyż. Ale uni zaraz przilatali, a jak uni przicho-
dzili napowrót, to ja duchem znowu zażiłem tabaki i znowu sobie kichnułem...
— A czy przynajmniej życzyły ci: Mna zdrowie“, albo ,,wiwat“? — zażartował stryj.
— Na jakie zdrowie, wielmożny panie? Mnie buło na chorobę od tego kichanie bez dwa godżyny! Mnie nos spuchniuł, jak ten pięszcz, i ja sze bojałem, co un pęknie. Wilki zaraz tego poczuli i znowu całą kupą do
wierżbeL. Uni teraz znaleźli w niego dżure na boku nieduże i zacięli jego drapać i wigryzać, coby mogli do mnie włazić. Jeden już wsadził nos do środek, ale ja złapiłem paćke tabaki i zatykałem te dżure...
— A kepełe! — zawołał pan Michał, naśladując żargon Abramka, i puknął palcem w czoło. — I nie byłoż ci żal tabaki?
— Jakże nie buło? Buło i bardzo, bo te złodżeje zaraz jego wyciągali, a ja muszałem zatykać z drugim paćkiem, potem z tsiecim i ćwartym; ale uni wsistkie wyrywali i moje prace, moje krew psowali na wiater. Mnie zostało wsistkiego sześć małe paćki z tytuniem, a dżura już buła większa, i ja miszlałem, co zaraz będzie moja szmierć!... Ny, a jak panie miszli, co uni zrobili? Uni tyż zacięli kasłać i kichać, jak te chore barany... Nu, teraz to ja im żiciłem: Ty zbójnik! du sołst huben a szwarc jur! zięby ty zmarnioł! zięby ciebie te... te chorobę witłukło! zięby...
Tu Abramek uciął, zaczął się kręcić i drapać pod jarmułką.
- A cóż potem? — zapytałem, chcąc jak najprędzej dowiedzieć się końca.
— Potem?... potem mnie wiratowali...
— Nie urywaj Szyja, nie cygań, tylko dokończ, jak należy — nacisnął go stryj — bo inaczej nie dostaniesz pośladu.
Groźba ta poskutkowała, gdyż Abramek skurczył się, splunął, poprawił krymki i mówił dalej:
— Potem uni kichali znów, kręcili się
i warcieli, jakby zmowę zrobili. Pote te paskudne bidło psiechadzili pod wierzbe jeden za drugim i na tego dżiure, z psieprosieniem, każdy podnosił nogę... A jak uni tego zrobili,
to jedne poszli precz, a kilka uszedli i zostali na warte...
— Cha! cha! cha! — wybuchnęłem śmiechem. — Biedny Abramku! a to ci sprawiły
dyngus!
— Paniciowi do szmichu, a mnie buło do szmierci, bo tego wode ja miał za kolana i mnie w niej od wielki mróz całe nogi za- zmarżli, jak wmurowane. Jakby nie mogłem uczekać bez nogów, a bez to od wielkiego bo- jenia i boleszczy ja musiałem ksicić, potem mnie buło mgło i sze zrobiułem nieżywe...
— Tandem, ponieważ umarłeś — zawołał teraz, śmiejąc się pan Michał — więc chyba ja muszę dokończyć za ciebie. Widzisz bo — mówił, zwracając się do mnie — ten Szyja to zawsze ma szczęście. Byłby może zmarznął naprawdę albo umarł ze strachu, ale właśnie do dnia jechali fornale po drzewo do lasu, a z nimi byłem i ja konno. Usłyszeliśmy krzyki Abramka i wydobyliśmy go z wierzby;
a trzeba było ją aż rozłupywać siekierami, tak się w niej tęgo usadził.
W kilka lat później wypadło wykarczować las w tem miejscu i założyć rumunek. Potem postawiliśmy karczmę, a że stanęła akurat w tem miejscu, gdzie była owa wierzba Abramkowa, więc na jego cześć nazwaliśmy ją Moczywilkiem. Nie wiem, doprawdy — kończył, mówiąc to już do Szyi — dlaczego tak się nią brzydzisz, kiedy przecie miałeś tam szczęście ujść niemałego niebezpieczeństwa...
— Jakie ścięście, wielmożny panie? Mnie tam wilki zjadali, ja tam zmarzniuł, mnie tam uni..., ja tam stracił pięć funty pruski tabaki po czternaście złotych i dwa trojaki funt! Niech moje wrogie tego karćmę trzymają!
Tu Abramek zdjął krymkę, pokłonił się stryjowi do kolan, przechylił na bok głowę, wytknął na przód brodę i z przymileniem się zakonkludował:
— Wielmożny panie! za tyle śkody i straty, za takie ksiwdy, co ja miał przez te dżedżycowe wilki, niech sze wielmożny pan zmiłuje i każe dodać jeszcze ćwiartećkę pośladu...
•ju
♦
W kilka dni po opowiedzeniu nam przez Abramka tej jego przygody przyszedł do dworu stary Zdrojek i przyniósł mi rogatego puhacza.
— Przyniosłem panicowi młodego djabła
— powiedział, oddając mi ptaka. — Zła to be- styjka; puha, dmucha i syczy, jak jaki kot. Rogami, co prawda, nie bodzie, tylko straszy, ale pazurami może dobrze skaleczyć, a i w dzióbie jest mocny. Jak wyrośnie, będziemy mieli z niego uciechę; będziemy go stawiać na wysokiej żerdzi i z budki strzelać przy nim jastrzębie, które siarczyście niecierpią go, bo jak go tylko poczują i zobaczą, zaraz zlatują się i biją na niego.
Uradowany podarunkiem, podziękowałem serdecznie eks-leśnikowi, dałem mu kilka nabojów prochu i dalejże z nim w gawędę.
— A gdzie go Zdrojek ułowił? — zapytałem, oglądając puhacza i przytykając mu palec do dzioba, który sycząc otwierał.
— Koło samej grobli; siedział na starej olszy między gałęziami, przy dziuple, skąd, widać, wylazł niedawno.
— Może to jaki wnucek — dodał z uśmiechem i mrugając figlarnie okiem — tego starego djabła, co to ongi przeszkadzał na Wil- czogonie i siadywał pod mostem, a i teraz pono jeszcze czasem coś zbroi.
— Chyba żartujecie? To być nie może! To tylko ludzie takie bajki opowiadają... A czy Zdrojek widział sam kiedy tego djabła.
— Jużcić widziałem, chociaż mi krzywdy nie zrobił.
— Naprawdę?... czy na Wilczogonie?
— Nie, w karczmie, jak go przyniósł na plecach Bartek Śruba...
— Jakżeż to było? kiedy? Opowiedzże mi, opowiedz, mój kochany Zdrojku! Słyszałem ja już różne historje o djabłach i wieści o Borucie, który siedział na zamku łęczyckim. Niedawno nawet jeden młody pan deklamował w Płocku bardzo zabawne wiersze o pani Twardowskiej i o djable. Nasłuchałem się dosyć i o tutejszym, ale nikt mi jeszcze nie powiedział, żeby go widział na własne oczy.
— Kiedy bo, widzi panie, to długa historja, a chciałem pójść do syna, żeby sobie na jutro uwiercić trochę tabaki.
— Niech Zdrojek nie chodzi! — zawołałem,
— Mój ojciec przyjeżdża właśnie jutro, a może nawet dzisiaj jeszcze wieczorem, to i będzie tabaka. Niedawno Abramek opowiedział mi swoją przygodę z wilkami i zato dostał od stryja pół korca pośladu...
— Co mi tam Źydzisko! On wyszachrował od gospodyni ze dwa korce. Ja przecie nie dla tabaki... Jak panie da staremu parę niuchów, to Bóg zapłać! a nie, to też dobrze.
Pomiarkowałem, że Zdrojek trochę się obraził, bo miał swoją ambicję. Zrobiło mi się przykro, więc przeprosiłem starego i starałem się go udobruchać, co mi łatwo udało się z pocz
ciwcem, Jakoż uśmiechnął się, pocałował mnie w rękę, zażył tabaki i powiedział:
— Było to już dawno, za Prusaków, jeszcze wprzód, zanim wilki oblały Abramka* Wtedy i ja byłem młody, a Prusaki rozłazili się wszędzie i w każdy kąt wtykali swój nos niemiecki. Były też nieurodzaje, pomorki na bydło, i bieda dojadła nieraz i panu i chłopu;
ale że na frasunek dobry czasem trunek, więc szlachta stękała, radziła i popijała we dworze, a ludzie zaglądali do karczmy w niedzielę i święta, i nie obeszło się bez półkwaterka.
W karczmie przy kieliszku gospodarze medytowali, gadali o gospodarstwie i o swoich potrzebach, a parobczaki kręcili się koło dziewuch, które bywały całkiem niczego, a jak im przyszła ochota, to i potańcowali chwacko, że
aż trzęsła się podwała; bo to, widzi panie,
choć bieda, to hoc! Baby znowu opowiadały sobie o strzygach, czarownicach, zmorach, upiorach i innych strachach, a już najwięcej
o złem z Wilczogona, bo się najczęściej, zwłaszcza na roztopach, przypominało i dawało ludziom we znaki.
Pomiędzy młodymi tutejszymi było dwoje, co się bardzo mieli ku sobie: śliczna dziewucha Kaśka, córka starego Garłacza, który
miał chałupę za gorzelnią, i Bartek Śruba, parobek z drugiego folwarku.
Kaśka była dobra i robotna dziewucha, uwijali się więc koło niej chłopaki, jeden drugiemu zazdrościł, a nieraz i pobili się o nią. Ojciec jej nie był zły człowiek, ale już niedołęga i często pałkę zalewał. Jemu też najczęściej sprzeciwiał się djabeł z pod mostu, bo jak tylko Garłacz jechał przez groblę, zawsze mu jakąś szkodę wyrządził. Bartek był zuch, co się zowie, do tańca i do różańca, choć trochę zawadjaka. Wilków się nie bał, z djabłów wyśmiewał i od dziewuchy nie dał się odsądzić, a kiedy Kachna była w karczmie, zawsze chciał się przy niej odkażać i przodować.
Jednej niedzieli wieczorem Kaśka przyszła z ciotką do karczmy bardzo późno i zaraz zaczęła wyrzekać i płakać, że zeszłej nocy, gdy jej tatulo wracali z młyna przez Wilczogon, złe wywróciło mu wóz, kobyle jarzębatej złamało nogę, a jego samego strasznie potłukło.
Wszyscy już mieli potrochu w głowach, więc powstał lament na djabła: zaczęli na niego wyrzekać, pomstować i jarzębatej żałować, a parobczaki, jeden przez drugiego, jak
który mógł, pocieszali Kaśkę, żeby się jej przypodobać. Żaden przecież nie umiał na złe poradzić i pomóc w nieszczęściu. Śruba tylko popatrzył na Kachnę, podszedł do szynkwasu, wypił duszkiem półkwaterek wódki, odepchnął od Kaśki niezdarnych pocieszycieli, sam
stanął przed dziewuchą, ujął się pod bok i zapytał:
— Słuchaj, Kaśka! będziesz ty mnie kochać?
— Idź, ty, głupi!... cóż ci będę gadać... Poszedłbyś lepiej do tatula...
— A, pójść, pójdę! tylko wpierw zrobię koniec z tym juchą, co pokrzywdził starego.
— Czyś ty, Bartek, oszalał, czy co? Chcesz z djabłem wojować?! — wrzasnęła któraś z bab.
— Nie bądźże ty głupi... mój Bartku! — odezwała się lękliwie i Kachna — a broń Boże nieszczęście!...
— Gadajta zdrowi, a ja pójdę na groblę: niech się spróbuje ze mną psia wiara!
Nie pomogły perswazje. Śruba wypił jeszcze kieliszek, nasadził czapkę na bakier i wyszedł.
— Zuch chłopak! — zawołałem mimowolnie, przerywając Zdrojkowi jego opowiadanie.
— Że też nie poszedł z nim ktoś drugi!
— Po co miał iść? — odpowiedział eks- leśnik. — Żadnego z nich skóra nie świerzbiła, a byliby może i radzi, żeby djabeł nadkręcił Śrubie karku.
Bartek nie poszedł wszakże z gołą ręką. Wlazł na strych, nabrał lipowego łyka, bo to jedyne do wiązania złego, i opasał się niem. Potem wyszukał tęgą kłonicę z osikowego
drzewa, które także najpodatniej sze na djabła, i pogwizdując poszedł na Wilczogon, Tam usiadł przy moście na pieńku po ściętej wierzbie i czuwał.
Noc była chłodna, wrześniowa, i padał drobny kapuśniaczek. Śruba miał dobrze w głowie, więc go rozebrało; zaczął ziewać, kiwać się i drzemać. Właśnie śniło mu się, że w karczmie djabeł tańcuje z jego Kachną i chce mu ją zabrać, — kiedy uczuł, że go ktoś mocno uderzył po ramieniu. Bartek otworzył oczy, przetarł je, wytrzeszczył i zerwał się na równe nogi, bo przed nim stał djabeł we własnej postaci...
Wiadomo panicowi przecie, boć i w książkach muszą o tem pisać, że u nas z dawien- dawna, a osobliwie za pruskich czasów, djabeł nosił się zawsze po niemiecku. Rychtyk tak się wystroił do Bartka i ten, co go obudził.
Miał on na sobie długą czerwoną kamizelę, na niej jakiś bury, moręgowaty nito kaftan ni fraczek, żółte pluderki i modre pończochy na cienkich jak u bociana nogach. Ztyłu, chociaż trochę wysoko, sterczał mu jakiś ogon, niby zadarty i okręcony tasiemką, a na głowie miał jakby pudło przygniecione z trzema rogami. Najbardziej jednak o jego kondycji djabelskiej świadczyło to, że mu z gęby buchał dym i pokazywały się iskry, Bartek też poznał go zaraz, i zamierzywszy się kłonicą, zapytał:
— Czyś to ty djabeł z pod mostu?
— Ja! Ja wohl! — zaszwargotał po swojemu.
— Co?... ty?!... a jużci, że będę walił! — krzyknął Bartek i tak zamalował go kłonicą, że ten padł na ziemię jak długi, a z gęby wyleciała mu króciutka fajeczka.
— Herr Jesu! — jęknął djabeł i już się nie ruszył.
— Aha!... Teraz, jucho, to wiesz o Chrystusie, a wprzód toś Go nie znał i ludziom
tylko krzywdy robił... Chodźże w łyka!
Po tym okrzyku triumfu Śruba związał dja- błu ręce i nogi, wziął swoją zdobycz na plecy i do karczmy przydźwigał; a kiedy ją niósł, jak opowiadał później, to paliła mu krzyż i ramiona, jak gorąca smoła, gdyż djabeł jeszcze nie był ostygł.
Ludzie jeszcze nie porozchodzili się z karcz- my, gdy Bartek prędko się sprawił. Kiedy więc wszedł i, powiedziawszy: „Mata djabła!“ rzucił go na środek izby, baby zaczęły wrzeszczeć iak opętane, chować się do alkierza i za szynk- was, a chłopi zbili się pod ścianami i powłazili na stoły i ławy. Jeden tylko siwy Srul, ojciec Abramka, chociaż z początku przez ostrożność przykucnął także za beczką, zaraz potem wytknął głowę zboku, zaczął ciekawie przyglądać się djabłu, aż naraz zbladł i zawołał przestraszony: ,,Co ty, Bartek, najlepszego zrobił!... To
nie żaden djabeł, to Niemiec!... To pan Cwan- cygier, co chodzi po egzekucje!“
Otóż tego djabła widziałem i ja — kończył Zdrojek swoje opowiadanie — bo wtedy wstąpiłem do karczmy. Wprawdzie Niemiec niedługo ożył, jak go zaczęli oblewać wodą, a do gęby wpuścili mu gorzałki, ale miał obojczyk złamany i łeb niezgorzej rozbity.
Było też z tego biedy, oj było! Bartka wzięli do więzienia, wodzili go od festunku do festun- ku, z sądu do sądu; zjeżdżały komisje i różne harcapniki, z pół wsi wołali na świadków, pisali a pisali, bo z tego głupstwa zrobili zaraz wielki kryminał i politykę! Szczęście tylko, że się poturbowany wylizał, bo inaczej byłoby źle ze Śrubą. Stawiali nawet tego Cwancygiera do oczów Bartkowi, gdyż chłop się tłumaczył, jako sam Niemiec powiedział mu, że jest djabeł,
i jeszcze się hardo odkazywał: ,,Wal!“ A znowu Niemiec gadał, że to nieprawda i że dlatego tylko powiedział po swojemu ,,Ja!“ bo myślał, że się go pyta nocny wartownik, czy idzie do dworu, do którego właśnie i szedł; zwyczajnie, pluder kręcił na swoją stronę.
Czepiali się nawet i nieboszczyka dziedzica
i chcieli nakładać na niego różne śtrafy za ten wiatr, co wieje, ale się obronił i jeszcze sam orędował za Śrubą. Niemcy przecież tak się zawzięli, że trzymali Bartka przez dwa roki, a Kaśka tylko beczała i beczała.
Kiedy go nareszcie puścili, chłop był strasznie zmizerowany, ale się odgryzł niedługo i zaraz potem ożenił z dziewuchą, a dziadek pa- nica osadził ich na dobrym rumunku. Nieraz przypominali sobie Wilczogon, a Kaśka, kiedy chciała przekomarzać się z mężem, to mu zaraz mówiła: ,,Możebyś ty poszedł z łykiem na djabła?“ Ale Bartek tylko otrząsał się i mruczał: „Nie głupim! a nużby, jucha, znowu prze- dzierżgnął się w jakiego Cwancygiera!“
ROZDZIAŁ V.
Stary ogier w pętach. — Jak się popisały psy pana
Szaramanckiego. — Herzog vel Mysiniek i wilki.
Jednego roku wiosna była bardzo ciepła, a Wielkanoc wypadła niezwykle późno. Śliczne też były święta: wszędzie zielono, trawy już dobrze podrosły i ludzie jeździli z końmi na nocne pastwiska.
Zaraz po Przewodniej Niedzieli odbywał się jarmark w najbliższem miasteczku, na który pojechali; mój ojciec, stryj, pan Michał i ja wkręciłem się z nimi. Mieli tam coś do sprzedania i coś do kupienia; dobrze też zobaczyć się z sąsiadami i przy szklance ponczyku lub przy kieliszku wina pogawędzić o interesach
i gospodarstwie.
Po załatwieniu pilniejszych sprawunków
i odbyciu konferencji ze znajomymi w cukierni Hanisza, która była zarazem zajazdem, restauracją, winiarnią, giełdą i stekiem wszelkich wiadomości krajowych i zagranicznych, oraz handlem takichże trunków, wyszliśmy na rynek, a za nami pan Izydor Szaramancki, który
dopiero od trzech lat osiedlił się w naszej okolicy i mieszkał w niedalekim Piaskowie.
Pan Szaramancki, jako homo novus, chciał się dobrze zaaklimatyzować i dlatego też garnął się do miejscowych obywateli, zapraszał do siebie i przyjmował gościnnie, ale pachniał dorobkiewiczem, był niepewnego pochodzenia, paliwodą i lubił się przechwalać. Z jego opowiadań wypływał zawsze ten sens, że nikt nie ma ni takich urodzajów, ani takich inwentarzy, ani takich psów myśliwskich, jak on. Zresztą człowiek to był niezły, chociaż chytry na grosze.
Przed cukiernią zapraszał właśnie ojca
i stryja, żebyśmy, wracając z jarmarku, wstąpili do niego. W trakcie tego zbliżył się do nas młody Antek Zdrojek, leśnik, syn gracja- listy, zdjął czapkę i, zwracając się do pana Michała, z wesołą miną meldował:
— Wielmożny panie! Upolowaliśmy wilka!
— Któż go zabił, ty, czy twój ojciec? — pytał pan Michał.
— Ani ja, ani ojciec, ino upolował go Ka- rosz wielmożnego pana.
Karosz był to rosły i spasły koń, ostatni z czwórki cugowej karych ogierów, jakimi zwykle jeździł pan Michał, zanim zeszedł na rezydenta.
— Co ty bajesz?! Jakto Karosz? Gdzie, kiedy, jakim sposobem? Mówże wyraźnie! —
pytaliśmy Antka jeden przez drugiego, zadziwieni taką niezwykłą nowiną.
— Dyć za topielą, na małej Kobylance — objaśniał Zdrójek — gdzie tej nocy był z innymi końmi na pastwisku. Karosz pasł się troszkę opodal innych koni i miał, jak zwykle, żelazne pęto na przednich nogach. Chłopaki, wałkonie, pospali się i nic nie widzieli, co się dzieje. Dopiero nad ranem któryś tam czujniejszy usłyszał chrapanie, parskanie i takie rzężenie, jakby kto kogo dusił; zbudził więc innych, pobrali kije i poszli za głosem w stronę Karosza, gdzie rychtyk trafili na hecę. Ogier stał na miejscu, jak wryty, ze łbem ku ziemi zwieszonym, chrapał i kwiczał, jak to, kiedy konie się gryzą, machnął łbem na prawo i lewo, jakby co pyskiem rozrzucał, a pomiędzy przedniemi nogami trzymał pod Żelaznem pętem przyduszo- nego do ziemi za sam kark wilka i darł go zębami. Wilk kręcił kadłubem, ciągnął się wtył i odpychał nazad tylnemi łapami, usiłując na- próżno wydobyć łeb z pod pęta, gdyż ciężki Karosz tak go przycisnął, że przyłapana bestja
rozwarła tylko pysk, wywaliła ozór i rzężała...
— Chyba im się śniło — wtrącił stryj z niedowierzaniem — opowiedzieli ci bajkę, a wilk, rozumie się, niby to uciekł...
— Gdzie zaś, wielmożny panie! Chłopaki narobili krzyku, a jeden zadyszany przyleciał aż do nas. Porwaliśmy z ojcem za fuzje i du-
chem pobiegli na pastewnik, gdzie sami widzieliśmy to wszystko. Strzelać było nijako, żeby konia nie skaleczyć, a i szkoda było naboju, więc juchę dotłukliśmy kołami. Leży tam pod topolą przy drodze.
— Wiwat mój Karosz! — wykrzyknął pan Michał i z radości aż czapkę w górę podrzucił.
— Takie one były wszystkie cztery! — dodał zaraz z miną triumfującą.
Zdrojek jeszcze tam coś dopowiadał na zadawane pytania, a mnie zrobiło się nadzwyczaj pilno wracać do domu, żeby owego wilka zobaczyć. Pan Szaramancki zaczął znowu nalegać, żeby wstąpić do niego na obiad, i stanęło na tem, że w pół godziny później jechaliśmy razem do Piaskowa.
Po drodze zabraliśmy i zabitego wilka, przy którym stała już spora gromadka ciekawych, a śmielsze dzieciaki wiejskie biły go jeszcze biczami albo włóczyły za ogon po ziemi. Wilczysko było strasznie potłuczone i kości w niem tylko chrobotały; ale i najlepsza część jego futra była mocno popsuta, gdyż mu je Karosz z samego grzbietu w wielu miejscach powyrywał zębami.
Wypadek ten bardzo dziwił pana Szaramanc-
kiego, który nie mógł sobie wytłumaczyć, jak się to Karoszowi udało. Dopiero pan Michał wyjaśnił mu, że niezawodnie w chwili, kiedy
wilk przywarował przed koniem, czekając sposobności pochwycenia go za gardło, Karosz musiał podskoczyć, jak to robią zwykle konie spętane, i tak szczęśliwie, że właśnie pętem trafił mu na kark; a że to koń ciężki i doświadczony, więc, dostawszy raz nieprzyjaciela pod nogi i w takie kleszcze, już się nie ruszył z miejsca, tylko go trzymał, czując instynktownie, że mu ludzie przyjdą z pomocą.
W Piaskowie podczas obiadu i po nim rozmowa toczyła się przeważnie o polowaniu, koniach i psach, do której dała powód świeża awantura Karosza.
Między innemi gospodarz pochwalił się, że od jakiegoś grafa niemieckiego z pod Królewca dostał dwie sfory ogarów z gniazda tak znakomitego, że dwa lub trzy takie gończe rozcią- ciągają wilka i że, chociaż jego psy są dopiero w pierwszem polu, jednak jest pewny, że pójdą za każdym i odrazu rzucą się na niego.
Stryj przyjmował te przechwałki sceptycznie, ojciec mój z dobrodziejstwem inwentarza, ale pan Michał, zapytawszy gospodarza, czy jego psy znają już wilka, i otrzymawszy odpowiedź przeczącą, zaproponował wprost, żeby skorzystać ze sposobności i zobaczyć zaraz, jak też te młode ogary wezmą się chociaż do zabitego, który leżał na bryczce.
Pan Szaramancki zgodził się na próbę, zastrzegając tylko, żeby jego goście nie mieli pre
tensji, jeżeli psy do reszty poszarpią wilczą skórę. Następnie kazał przyprowadzić młode ogary i wpuścić je do pustego pokoju, który był w końcu oficyny. Potem przynieśli wilka, ułożyli go na ziemi tak, jakby warował, i przez uchylone drzwi zaczęli go wpychać do tej izby.
Próba odbyła się krótko i węzłowato. Zaledwie pokazały się psom przednie łapy i łeb wilczy, sławne ogary pochowały ogony pod siebie, zaczęły drżeć i skomleć, jakby je kto oparzył, i zbiły się przestraszone w jednym kącie pod ścianą. Nie zważając na ten niefortunny początek, gospodarz i pan Michał zaczęli dodawać psom odwagi, nawoływać je, szczuć nimi, a wilka wsuwać coraz dalej. Zanim jednak zdążyli wepchnąć go całego, ogary rzuciły się jak szalone w okna, powybijały szyby, wypadły na dziedziniec i oparły się aż za wsią, skąd dopiero w parę godzin udało się posprowadzać je do psiarni.
Łatwo sobie wyobrazić, ile było śmiechu i żartów z tego powodu. Pan Szaramancki, mocno zdetonowany, usprawiedliwiał, jak mógł,
sromotną ucieczkę ogarów, a chcąc zatrzeć złe jej wrażenie i utrzymać sławę swoich psów,
zaprojektował inną jeszcze próbę.
— Mam ja tu — mówił — prawdziwego wil- czarza. Pies to już nie młody, ale tak silny i cięty, że każdego wilka bierze w pojedynkę. Kiedy mieszkałem pod Bydgoszczą, znali go
myśliwi z całej okolicy. Jak jest u mnie, rozciągnął już kilka wilków; słusznie też nazywa się Szatanem. Ten to pokaże panom, co umie.
Zgodziliśmy się chętnie na propozycję, żeby gospodarz miał jakieś zadośćuczynienie za de- konfiturę, na jaką wystawiły go ogary. Więc ktoś ze służby wziął wilka na plecy i poszliśmy do owego Szatana, który spał w budzie przy stajni, trzymając przednie łapy i położony na nich łeb w samym otworze.
Za poradą więc pana Michała zaszliśmy do budy zboku, ułożyli znów wilka na ziemi, jak poprzednio, i tak go potem przysunęli do otworu, że i on i śpiący pies dotknęli się prawie nosami. Przebudzony niespodzianie Szatan podniósł cokolwiek głowę i otworzył szeroko oczy, ale zobaczywszy przed sobą wilka, drgnął cały,
ślepie stanęły mu kołem i łeb opadł mu znowu na wyciągnięte łapy. Rozgniewany pan Szara- mancki krzyknął na psa, a potem szturchnął go laską, lecz i to, niestety, nie pomogło...
Szatan spisał się lepiej, niż ogary, dotrzymał wilkowi placu, tylko, że odrazu... zdechł ze strachu...
Pan Szaramancki był w rozpaczy, my zaś dusiliśmy się ze śmiechu. Już jednak nie wypadało nam żartować, gdyż zawód był zbyt dotkliwy; a chociaż pan Michał miał wielką do tego ochotę, ojciec ze stryjem pocieszali tylko, jak mogli, zawstydzonego gospodarza.
Wróciwszy do dworu, ojciec chciał zaraz pożegnać się i wracać do domu, ale pan Izydor nie chciał znów widocznie dopuścić, żebyśmy wyjechali z Piaskowa pod wrażeniem takiej konfuzji jego psiarni, i póty prosił i molestował, żeby jeszcze pozostać, dopóki nareszcie nie postawił na swojem.
Zasiedli więc znowu pod werandą, słabo jeszcze ocienioną dzikiem winem, i zjawiła się zaraz nowa butelka świątecznego węgrzyna. Ponieważ ani węgrzyn, ani przedmioty dalszej rozmowy nie zajmowały mnie wcale, więc
obiegłem ogród, poszedłem do stajni, gdzie wprowadzono nasze konie, zajrzałem do wilka,
leżącego na bryczce, i zobaczyłem także, jak za stodołą jakiś oprawca już zdejmował skórę z Szatana. Psisko było rzeczywiście duże i mogłoby poradzić wilkowi, cóż, kiedy żywot swój spędziło spokojnie i wcale nie wojowniczo, jak mi powiedział włodarz miejscowy. Zamłodu Szatan obracał pieczeń na rożnie w jakimś klasztorze, chodząc w dużem kole, jak wiewiórka; później zaprzęgali go do taczek albo wązka i wozili nim mleko do Bydgoszczy; a w Piaskowie, jako żywo, wilka nie widział; nic przeto dziwnego, że pierwsze z nim spotkanie przypłacił życiem.
Gdy powróciłem do towarzystwa, trafiłem
znowu na rozmowę, prowadzoną o psach myśliwskich.
i^vv'c
Walka Mysinka z wilkami. (Str. 121.)
(Mozaika wilcza)
— Żart żartem — mówił właśnie pan Michał, zwracając się do gospodarza — ale ten graf albo się nie zna na psach, albo też oszwa- bił sąsiada, jeżeli te psiaki podał za gończe na wilki. Toż to najzwyczajniejsze ogary, nawet niebrzydkie, ale mogą być dobre jedynie na zające, lisa lub sarnę. Gdyby one w kniei już nie zobaczyły, ale tylko poczuły wilka, zrobiłyby to samo, co w pokoju: pochowałyby ogony pod siebie, i skomląc ze strachu, uciekłyby do strzelca. Gonić wilka same przez się, bez pomocy naganki i dojeżdżaczy, mogą tylko ogary wyjątkowo wielkie, silne i śmiałe z natury, a i takie wtedy dopiero, gdy były do tego wprzód umiejętnie zaprawione.
— Mnie się zdaje — wtrącił stryj — że na wilki najlepsze są nasze zwyczajne, dobre i cięte kundle, pokurcze i mieszańce-ogary po kundlach albo chartach albo chartach-wilcza- rzach. Takie psy śmiało idą za tropem, nacierają na wilka, a często i rozciągną go, jeżeli nie zdoła umknąć przed nimi.
— Racja! — potwierdził pan Michał — ale i te muszą być wpierw dobrze zaprawione. Najlepiej układać młode psy na wilczych szczeniętach, albo i na starych wilkach, dobrze ze- strzelanych i tak osłabionych, żeby zwłaszcza przy pierwszych próbach nie mogły już psom zrobić wielkiej krzywdy. Zawsze jednak młode psy trzeba puszczać w towarzystwie starych,
doświadczonych, które już nieraz rozprawiały się z wilkami. Prawda, że przy strzelcu każdy pies jest śmielszy, ale dobry psi przykład więcej nauczy cała. sforę, niżeli wszelkie zachęcanie, szczucie i nawoływanie przez ludzi. Pamiętacie przecież — mówił, zwracając się do mego ojca i stryja — moje te trzy bure pokurcze? Parę razy gdy były młode puszczałem obadwa psy same na wilcze tropy, albo szczułem nimi wilka, gdy był na oko, i zawsze zrej- terowały. Dopiero gdy matkę ich, która była doskonała na wilki, odebrałem od pana Żubra- wy i wszystko troje razem puściłem w kniei, poszły z suką za wilkiem jak kule, i postrzelonego dogryzły. Od tej pory nie było lepszych psów w całej okolicy.
— A Mysiniek, panie Michale? — zagadnął mój ojciec.
— Mysiniek — odpowiedział — to zupełnie co innego. A naprzód — dodał z uśmiechem — nie ubliżajcie mu, bo właściwie nazywał się on Herzog, a to przecie godność nie lada, i tylko my przezwaliśmy go Mysińkiem, o co nawet, jak wiecie, mocno się gniewał. Potem, nie był to żaden pies gończy, tylko sui generis brytan,
jakich nigdzie nie spotykałem, chociaż dużo bardzo włóczyłem się po świecie, a w dodatku jeszcze i wyrodził się od innych...
— Słyszałem i ja coś o tym psie — odezwał się gospodarz, który już ochłonął z przykrego
wrażenia, a dolewając gościom wina, chciał się znów widać z czemś pochwalić, albowiem dodał: — Bo i ja miałem brytany...
— Czy z tego samego gniazda, co Szatan?
— zapytał złośliwie pan Michał.
— O, nie!... Tamte były... ale niechno sąsiad dobrodziej opowie raczej historję owego My- sińka; bardzom ciekawy.
— i owszem — odpowiedział pan Michał, odwilżywszy gardło. — Herzoga vel Mysińka dostała ich matka — tu spojrzał na mojego ojca i stryja — kiedy była w Gdańsku, od starego Bernarda Schultza, kupca drzewnego, który kilka razy przyjeżdżał do Zaleszczyc kupować masztowinę. Wprawdzie za ten prezent, który nie miał wtedy i dwóch miesięcy nawet, kazał Niemiec zapłacić sobie piętnaście bitych talarów, ale zaręczył, że szczeniak wart jest daleko więcej, bo pochodzi z jakichś osobliwych psów duńskich, dziś już nadzwyczaj rzadkich, i że bardzo przyda się w Zaleszczy- cach, „wo die Wolfe — dodał żartobliwie — kultiviren sich sehr gu/“. Schulz był kupcem rzetelnym, i można było mu wierzyć, więc i Herzoga chociaż z wielkim w drodze kłopotem przywiozła pani Wojciechowa do domu, jako podarunek dla męża na imieniny.
Ś. p. pan Wojciech rad był z prezentu, ale żartował z żony, że się dała Niemcowi okpić,
bo zamiast psa sprzedał jej małego niedźwiadka. Rzeczywiście Herzog, już go bowiem Niemcy tak nazwali, więcej był podobny do piastuna, niżeli do psiego syna.
Na to przekomarzanie się pani Wojciechowa odpowiadała znowu, że kiedy jegomość taki niewdzięczny i poniewiera jej podarunkiem, więc tego psiaka zatrzyma dla siebie i sama się będzie nim opiekować. Skutek zaś tej opieki był taki, że ów psiaczek rósł jak na drożdżach i gdy miał zaledwie rok, nie było tak wysokiego stołu, na którym bez wspinania się nie mógł był jeść z talerza, stojącego na brzegu, a po roku rozrósł się tak, że zrobił się z niego pies ogromny.
Kudły miał długie, nabite, kasztanowate, a i sam był tęgi i silny jak niedźwiedź, tylko zgrabniejszy, daleko zgrabniejszy i rączy. Łeb miał wielki, uszy małe, stojące i w końcach cokolwiek na przód zagięte, jak u wilków. Pysk miał wydłużony, mniej wszakże, niż u niedźwiedzia, ale za to szerszy, a w nim takie kły i zęby, jakich nie widziałem u żadnego z tamtych bestyj. Nogi miał odpowiednio grube, kościste i muskularne, od kolan do stóp pokryte coraz krótszym i rzadszym włosem; ogon gruby, pałkowaty, poszyty tęgiem futrem, podobny do wilczego polana. Przy takiej wreszcie postawie miał jeszcze dziwny zwyczaj jakiegoś mruczenia, czy burczenia, jak niedźwiedź albo też buhaj, kiedy
idzie za stadem, i dlatego też przezwaliśmy go
Mysińkiem.
Słowem był to rzadki okaz psiego olbrzyma, którym możtia było pochwalić się; ale zato była z nim nieraz i bieda, albowiem oprócz swej głównej opiekunki i pani, której jednej tylko był posłuszny i uległy jak baranek, żadnej innej władzy nie uznawał nad sobą. Wprawdzie domowych nie kąsał, byleby nie sprzeciwiali mu się, chodził na zawołanie za wszystkimi i lubił nawet bawić się, zwłaszcza z dziećmi; ale był bardzo krnąbrny, zuchwały i nie znosił żadnego przymusu. Do zaczepiania i do rzucania się na ludzi nie był skory, ale miał swoje fantazje, z któremi trzeba się było rachować. Nie lubił naprzykład dawanego mu przezwiska, i jeżeli kto obcy lub mało mu znany zawołał na niego: ,,Mysiniek“, wnet zawarczał i wyszczerzył zęby tak groźnie, że mrowie przeszło po człowieku. Raz kupiec Kolbusz, który przyjechał z Torunia, przywitał właśnie wchodzącego do pokoju Herzoga słowami: „Jak się masz, Mysińku?" — czem rozgniewany pies tak huknął na Niemca, że ten ze strachu zbladł jak ściana, a krzyknąwszy: Herr Jesu! pomimo wieku i otyłości wskoczył na stół jak małpa.
Kiedy znowu Mysiniek szedł ścieżką lub drogą, nie ustępował nikomu. Że wtedy każdy pieszy omijał go zdaleka. nic w tem dziwnego,
ale nawet ludzie, jadący mniejszemi wozami lub saniami, tak go się bali, że robili toż samo, albo zatrzymywali się i czekali, aż ich ominie* Dobrze pamiętali w okolicy, że gdy raz pijany parobek, wioząc drzewo, najechał wprost na My- sińka, który sobie szedł środkiem drogi, ten rzucił się na konia i tak mu pokaleczył gardło, że biedna szkapa zdechła po kilku dniach; chłop zaś uszedł cało dlatego tylko, że zdążył wdrapać się na furę, ale potem z pół roku nie mógł się psu pokazać na oczy.
Jeżeli wreszcie Mysiniek wszedł do pokoju albo uwalił się we drzwiach, nie dał się nikomu spędzić, i trzeba było obchodzić go albo użyć jakiego fortelu, żeby się usunął. Nikt nie śmiał go uderzyć, i tylko sama pani Wojciechowa mogła go wytargać za uszy, obić i zrobić z nim, co chciała. Coprawda, niewiele ona mu tam wyrządziła krzywdy swoją kobiecą i delikatną ręką, ale filut pies udawał, że go to bardzo boli, skowyczał nawet raz i drugi, jakby dla zrobienia jej satysfakcji, i ustępował potulnie...
— Cha! cha! cha! — roześmiał się gospodarz. — Miałem i ja takiego filuta ogara, który, gdy mu się chodzić nie chciało, kładł się na tropie wygodnie i naszczekiwał, udając, że goni głosem z innymi. To był pies bardzo zabawny!.,.
— A gdzież tu porównanie, kochany panie Szaramancki! — przerwał mu prawie cierpko pan Michał. — Nie masz się wcale czem chwa
lić! Takiemu wałkoniowi i łgarzowi, co zwodzi i psuje polowanie, sypie się raz i drugi baty, a jeżeli to nie pomaga, bierze się go do budy na łańcuch, albo wiesza na brzózce, bo nie wart nawet naboju!... Filuterja Mysińka była uczciwa i dowodziła wdzięczności.
Pan Izydor, widząc, że popis znów mu się nie udał, zawrócił na miejscu do wina, trącił się zachęcająco kieliszkiem z gośćmi i wymówił uprzejmie panu Michałowi, że pozostał w zaległości co najmniej o dwie kolejki. Niewiele wprawdzie było racji w tej wymówce, gdyż pod tym względem pan Michał był bardzo akuratny; nie chciał jednak pozostać pod zarzutem i duszkiem odrobił zaległość. Potem cmoknął, pogłaskał się po łysinie, pomacał guza i mówił dalej:
— No, no, mniejsza już o filuterję, ale warto było widzieć Mysińka, gdy rozprawiał się z wilkami. Czy kto i kiedy układał go do nich, nie wiem, gdyż podówczas jeszcze mieszkałem w mojem Hulankowie; to przecież pewne, że w życiu swojem natłukł on ich co niemiara. Nie był to właściwie pies do polowania; z gończymi w kniei, ani z chartami w polu nie chodził i psich pomocników nie znosił; ale za to lubił polować sam albo w towarzystwie ludzkiem. Był także z niego nieoceniony stróż i obrońca od wilków przy hurtach w nocy albo przy bydle, pasącem się w lesie. Z natury widać nienawidził wilków,
bo dość było wymówić przy nim: „wilk!“ albo zawołać: ,,a hu! a tju go!“, żeby się zerwał na równe nogi chociaż w pokoju, a w polu żeby się zaraz rzucił ogromnymi susami. Biada też była wilkowi, którego dopędził: jednem uderzeniem piersiami z którejkolwiek strony zwalał go z nóg tak silnie, że nieraz wilczysko przewróciło kilka kozłów; potem chwytał go zębami za gardło, ścisnął, potrząsnął raz, drugi i basta! W takiem pojedyńczem spotkaniu sam rzadko kiedy co oberwał; raz jednak, gdy wilk udarł go po karku, kazał mu nieboszczyk pan Wojciech zrobić szeroką obrożę, nabitą stalowymi na półtora cala długiemi kolcami, bez której nie puszczano go na wilki. Cóż powiecie: mądry pies zrozumiał wartość tego rynsztunku bojowego i sam się potem dopominał, żeby mu obrożę zakładać, Ale wtedy stał się jeszcze zuchwalszy i uderzał na wilki, choćby ich było nawet kilka,..
— Opowiedzno, panie Apolinary — dodał, zwracając się do mojego ojca — o batalji, jaką stoczyliście, ty i ś. p. pan Wojciech, z wilkami, przy pomocy Mysińka... Ja tymczasem nałożę sobie świeżą fajeczkę.
— Pnzedewszystkiem suum cuique, należy być sprawiedliwym — zabrał głos mój ojciec —
i dlatego powiadam zgóry, że batalję stoczył właściwie Mysiniek, a my byliśmy tylko jego pomocnikami... Było to w styczniu, kiedy wilki
włóczą się już po kilka razem. Późno wieczorem wracaliśmy konno od pana Żubrawy, a i brytan był z nami. Mróz trzymał niezły, ale było pogodnie i dość widno, nie chcieliśmy więc zanocować. Wyjeżdżaliśmy już z lasu, po tamtej stronie chałupy leśnika, gdy naraz Mysiniek podniósł łeb do góry, zawarczał i rzucił się ku małej polance pod górką. ,,Wilki! — zawołał ojciec. — Weź cugle krótko i zasiądź się dobrze na siodle!“ A gdyśmy machinalnie zwrócili konie w tę stronę, ujrzeliśmy o jakie dwieście kroków pięć wilków, szarpiących padlinę, i jednocześnie Mysińka, wpadającego pomiędzy nie jak huragan. Pies uderzył na nie z takim impetem, że od razu przewrócił dwa, z których jednego schwytał zaraz za gardło, potrząsnął nim i na miejscu udusił. W pierwszej chwili inne odskoczyły, ale natychmiast rzuciły się na Mysińka tak zajadle, że z brytana i wilków powstała jedna tarzająca się, warcząca i gryząca kupa...
Niepodobna było opuścić dzielnego psa w takich opałach, więc chociaż nie mieliśmy broni, prócz jednego pistoletu w olstrach u ojca i ha- rapników, popędziliśmy mu z pomocą. Strzelić nie można było, żeby nie trafić w Mysińka, który zawsze górował nad gromadą. Szczęściem konie nasze były otrzaskane z wilkami, więc chociaż chrapały i spinały się, mogliśmy jednak obiegać na nich gryzące się zwierzęta i z całych
sił walić wilki harapnikami; była to zawsze jakaś dywersja. Jeden z nich trochę się oddalił, zaraz też ojciec palnął do niego; wilczysko za- skowyczał, zaczął się tłuc, ale zerwał się i uciekł. Trzy jeszcze darły się z brytanem i któryś z nich chwycił go za gardło. Pies rzucił się wbok, ciągnąc za sobą wilka, który uczepił się go jak pijawka. Drugi wilk złapał moją klacz za nogę, ale ta wierzgnęła tak dobrze, że, chociaż o mało co z niej nie spadłem, odrzuciła jednak napastnika i porządnie go poczęstowała kopytem. Trzeciego znów ojciec, schyliwszy się z konia, zdołał tęgo uderzyć w łeb pistoletem.
Tymczasem Mysinek rzucał się jak szalony, trząsł i machał wilkiem, któremu farba płynęła z pyska, ale nie mógł się od niego uwolnić. Nareszcie zdołał przycisnąć go do ziemi przednie- mi łapami i tak silnie wyrzucił łbem do góry, że wyrwał swoją szyję z paszczy wilka, a sam chwycił go za gardło, dziwnie łatwo udusił i natychmiast popędził za trzecim, który kulejąc uciekał już do lasu. I tego dzielny pies dopadł i po krótkiej z nim walce także rozciągnął. Ostatni z nich drapnął już pierwej.
Narazie nie mogliśmy pojąć, jakim sposobem brytan, tak strasznie długo trzymany za gardło przez wilka, wyszedł z tego boju bez szwanku. Obejrzawszy dopiero Mysińka i jego obrożę, która cała była zakrwawiona, oraz obej
rzawszy wilka, przekonaliśmy się, że to tylko kolce stalowe tak mocno uwięzły temu ostatniemu w pysku i dolną szczękę tak mu przebiły na wylot, iżj wilk wisiał na nich, jak na hakach, i ani sam nie mógł się oderwać, ani pies nie mógł go tak długo precz odrzucić. W kilku jednak innych miejscach Mysiniek był pokaleczony.
Wróciliśmy więc do domu z triumfem, gdzie byli już niespokojni o nas, z trzema ubitymi wilkami, ale z klaczą, lekko utykającą na nogę, z poturbowanym trochę brytanem i z porwanymi harapnikami. W niecałe jednak dwa tygodnie, w ciągu których nasza przygoda i sława Mysińka była przedmiotem rozmów w okolicy i sprowadziła nam niejedną wizytę, klacz wyzdrowiała i brytan zupełnie się wylizał, — bo też nasza matka pielęgnowała go, jak jakie dziecko, sama obmywała mu rany i przy pomocy panny Agaty smarowała je gojącemi maściami.
— Widzisz tedy, panie Szaramancki, jakie to psy bywały dawniej! — zaczął znowu pan Michał. — Takiego zucha warto było żywić i pielęgnować! A ile to razy Mysinek odstraszył wilki od owczarń, hurt, obór lub koni na pastwisku! Ile ich przytem położył! Był czas, że kanał je tak się rozpleniły, a nadto nadciągnęły widać i przechodnie, że prawie co tydzień miał
pies z nimi rozprawę. Z jego łaski nie brakowało nigdy skór wilczych na szuby, do sanek,
i bywało jeszcze po kilka zapasowych na spichrzu. Jednej nocy, śpiąc przy owczarzu, zatłukł wilka w chwili, gdy się podkopywał do hurty, a zaraz następnej położył drugiego, kiedy dusił źrebię na pastewniku. Ile razy wilk wytknął z lasu i zaczął podkradać się do pasącego się inwentarza, a brytan był gdzie blisko, albo zdążyli go zawołać, nigdy prawie nie uszło to rozbójnikowi na sucho.
Wtedy była prawdziwa satysfakcja patrzeć polowanie podwójne, Wilk czaił się do owiec z za krzaków, podchodził je rowami i czołgał się do nich po ziemi, a Mysiniek, zwłaszcza jeżeli nie był dość blisko, ale wilka już zobaczył, jego znów podchodził tak samo, używając tych samych i jeszcze lepszych manewrów dopóty, dopóki tak się nie zbliżył do nieprzyjaciela, że mógł jednym susem rzucić się na niego. Jeżeli wilk w porę spostrzegł brytana i uciekł co tchu, to było jego szczęście; ale każdy, który się zbyt łakomił na owce, albo był zuchwalszy i chciał placu dotrzymać, zwykle przypłacał to życiem, Najlepiej udawała się Mysińkowi pogoń za wilkiem, który unosił barana, bo takiego zawsze do- pędził i zatłukł...
Tu się pan Michał zatrzymał i parę razy zaciągnął. Stryj spojrzał na niego z uśmiechem i jakby od niechcenia zapytał:
— A potem co? — Nie otrzymując jednakże odpowiedzi, sam już dodał: — Tu właśnie była
brzydka strona charakteru Mysińka: potem sam zjadł barana, którego odbił wilkowi.
— No... i cóż wielkiego! — bronił Mysińka pan Michał. — To była jego dobra zdobycz. Zresztą jadł tylko te, które wilk na śmierć zadusił, i nigdy przecież nie zjadł całego. Takiemu psu można było dużo wybaczyć, chociażby za to jedno, że i waszą matkę ratował raz w niebezpieczeństwie. Posłuchaj tylko i osądź sam, panie Szaramancki:
Pojechała była pani Wojciechowa sama jedna po sprawunki do miasteczka. Śniegi spadły duże, mróz był dobry, a sanki pakowne i obszerne, wzięła więc ze sobą Mysińka, któremu kazała się położyć na spodzie, żeby mieć z niego ciepłe oparcie dla nóg i obronę.
Kiedy potem wracała wieczorem, przy samym zjeździe krętą i nierówną drogą na groblę zastąpiły jej trzy wilki. Przestraszone konie zaczęły się rwać i rzucać tak, że furman nie mógł dać sobie z nimi rady, i byłyby niezawodnie wywróciły sanki albo poniosły je i rozbiły, zwłaszcza, że wilki bardzo zuchwale nacierały. Wylękła kobieta nie wiedziała na razie, co począć. Wprawdzie liczyła na pomoc Mysińka, ale nie chciała go puścić, bojąc się o skórę faworyta, chociaż furman prosił ją o to jako o jedyny ratunek. Brytan sam rzecz rozstrzygnął: zerwał fartuch od sanek, pod którym leżał, wyskoczył z nich i rzucił się na najbliższego wilka, co wi-
dząc dwa pozostałe odstąpiły od koni i jego obskoczyły. Tymczasem sanki pomknęły dalej, a konie, oswobodzone od wilków, uspokoiły się, i pani Wojciechowa wróciła szczęśliwie do domu.
Na zrobiony przez nią alarm mąż, ja i kucharz, wziąwszy dubeltówki, temi samemi sankami popędziliśmy Mysińkowi na odsiecz, ale już za gorzelnią spotkaliśmy go, powracającego szczęśliwie, tylko kulał cokolwiek. Pojechaliśmy jednak dalej i na miejscu wypadku, może o dwadzieścia kroków od drogi, znaleźliśmy świeżo zatłuczonego wilka. Nazajutrz znowu gajowy z Podborowa zeszedł w łozinie o jakie dziesięć staj stamtąd drugiego, tak poturbowanego, że mógł się zbliżyć do niego na kilkanaście kroków i w łeb mu palnąć... To był dopiero pies! Nie- # prawdaż?
— Prawda! prawda! — potakiwał pan Sza- ramancki. — Ale zawsze szkoda i baranów... Taki ogromny brytan musiał zjadać po kilkanaście funtów!
— A niechby tam jadł był i więcej! — odezwał się mój ojciec, popierając obronę pana Michała. — Przecież za baraninę płacił wilczemi skórami... Wielka szkoda, że służył nam niedługo i zginął nędznie.
— Nie byłby pewno tak zmarniał, gdyby wtedly żyła jeszcze wasza matka — rzekł z westchnieniem pan Michał. — Ale tak to już
zwykle bywa, że czem kto wojuje, od tego ginie, a i wdzięczność ludzka nieosobliwa. Przeklęte jakieś wilczysko skaleczyło raz Mysińka ztyłu tak nieszczęśliwie, że nie mógł się wylizywać, a jak wiadomo, to naturalna i najlepsza dla psów samokuracja. Upały były wtedy wielkie, rana się zaogniła i wdało się robactwo. Trzeba było brytana położyć, związać i wyciąć mięso zepsute, a na to nikt nie chciał się odważyć, zwłaszcza że po śmierci swej opiekunki i pani, Mysiniek zrobił się bardzo zły i jeszcze bardziej nieprzystępny. Było też może trochę niedbalstwa i niezaradności... dość, że psisko pewnej nocy zdechło pod płotem,
— Taka to marna psia wielkość! — zakonkludował stryj filozoficznie.
— A nam wielki już czas jechać — dodał mój ojciec, wstając i biorąc za kapelusz,
Pożegnaliśmy więc gospodarza, pomimo, że jeszcze chciał nas zatrtzymać. Pan Michał zostawił mu wilka, którego Karosz upolował, żeby na nim zaprawiał dalej swoje ogary, i powróciliśmy do domu.
Kucharz Haman w roli aptekarza i myśliwego. — Jego konszachty z djablem i dziadowska intryga. — Spotkanie się z wilkiem na grobli.
Kucharz Haman nie był zwyczajnym parzygnatem. Umiał on dobrze czytać i nieźle pisać, nawet po niemiecku, bo chodził do jakiejś szkoły pruskiej i miał kilka starych książek, których nie pokazywał nikomu, chociaż sam często do nich zaglądał. Oprócz tego posiadał sztukę kulinarną w wyższym stopniu, albowiem znał się na łacińskiej kuchni, tylko, że aptekarski jego repertuar był dość ograniczony.
Wspólnie z panną Agatą zajmował się on wyciąganiem odwarów z kilku ziół lekarskich, znanych w domowem użyciu, smażeniem różnych mastyk na skaleczenia i rany, oraz preparowaniem anodyn i jakichś kropli orzeźwiających od spazmów, które dawano na cukrze. Krople te i mnie smakowały, zwłaszcza gdy było ich mało, a cukru duży kawałek. Miał on nawet sekret na sławną wodę kolońską, którą przyrządzał zwykle przed Wielką Nocą, a gdy nadeszły święta i dyngus, zbierał za nią dytki i złotówki«
chociaż dla mnie za mocno pachniała ona okowitą i pieprzem. Z tych to powodów Haman był w łaskach u poczciwej staruszki i w dobrej z nią komitywie, co wszakże nie przeszkadzało, że w razie większych pomiędzy niemi nieporozumień — bo i to się zdarzało — ona nazywała go zaprzańcem i farmazonem, zaś on ją, naturalnie poza oczy, starą dewotką.
W jeszcze lepszych stosunkach pozostawał Haman ze Zdrój kiem. Łączyło ich koleżeństwo myśliwskie — iw tym zawodzie uzupełniali się wzajemnie. Eks-leśnik, jak widzieliśmy, znał różne sposoby łowienia zwierząt drapieżnych, a nadewszystko wilków; kucharz zaś sławnie preparował, i to na kilka sposobów, potrzebne do samołówek zanąty, wiierunki i obwloki, a nadto umiał robić trutki na wilki i w tym celu znakomicie przyrządzał barany. Ten właśnie dział aptekarskiej wiedzy Hamana przyczynił się najbardziej do utrwalenia jego przyjaźni ze Zdrój- kiem. Zwykle gdy im wypadało coś takiego spreparować, naprzód naradzali się ze sobą, a potem obadwaj wynosili się na folwark, do małej kuchenki w osobnej izbie przez nich zamykanej, gdzie mieli swoje wilcze laboratorjum.
Kiedy im się udał jaki preparat i byli w dobrym humorze, wtedy zaczynali z siebie żartować. Zaczepiającym bywał zwykle Zdrój ek: nazywał kucharza ,,panem japtykarzem“ i prześladował go natarczywie prośbami, żeby mu po
wiedział, chociaż pod największym sekretem, jak to on zaprzedał swoją duszę djabłu, żeby mieć szczęście do zwierzyny... W odpowiedzi na to Haman naprzód zwykle się przeżegnał tylko, ale potem nie darował swojego i nawzajem pytał eks-leśnika, czyli to prawda, że każdy Mazur rodzi się ślepy jak wilczak, i dopiero dziewiątego dnia przegląda na oczy. Zdrójek tego żartu nie lubił, splunął więc raz i drugi zamaszyście i odciął się rubasznie:
— Jużcić prawda! I dlatego musi do każdego takiego noworodka przyjść cały albo pół- pluder i pocałować go dziewięć razy... tylko nie w gębę, żeby przejrzał!
— Znać, żeście się w lesie urodzili i wychowali między wilkami, takie macie żarty niepolityczne! — odpowiadał na to Haman spokojnie i przerywał rozmowę, dopóki go Zdrój ek z innej znów beczki nie zaczepił.
Jak tam stały naprawdę te konszachty Hamana z nieczystą siłą, o tem ludzie wiedzieli tylko to, co rozpowiadały nieprzyjazne mu dziady po odpustach i kiermaszach, gdyż nikt inny na własne oczy nie widział ani zwierzyny, zabitej przez niego wystrzałem w komin, ani małego lucyperka z wieprzowym ogonkiem, któryby kucharzowi podprowadzał na strzał zające. To jednak pewne, że nikt tak wygodnie, spokojnie i z lepszem powodzeniem nie polował, jak
Haman.
Kiedy inni myśliwi pomimo pomocy psów nieraz całemi dniami nachodzili się i nachodzili daremnie, on zwykle sam jeden wysuwał się niepostrzeżenie, szedł na wiadome sobie tylko stanowiska, siadał na pieńku, pod krzakiem, przy płotku lub w rowie, albo stawał nieruchomie na
rżysku, i poczekawszy chwilkę, strzelił kilka albo kilkanaście razy w ciągu zaledwie paru godzin. Napozór nigdzie nie było widać zwierzyny, a jednakże po strzałach zawsze zbierał kuropatwy, przepiórki, kaczki, bekasy, cietrzewie albo zające i z torbą dobrze wypchaną wracał cichaczem do domu. Takie szczęście myśliwskie było wodą na koło dziadowskiego gadania, tem bardziej, że chociaż Haman we wszystkich porach roku dniem i nocą przechodził i przejeżdżał po grobli, nigdy przecież złośliwy djabeł, który tam rezydował, nie zrobił mu żadnej krzywdy, pomimo, że złe nie szanowało nawet uprzywilejowanych dziadów parafjalnych, gdy wracali z odpustów albo jarmarków.
Najbardziej przecież kucharz zepsuł sobie opinję i zdradził swoje grzeszne pokumanie się z djabłem, gdy jednego razu zimową porą i to w nocy powróciwszy przez groblę do domu, przyniósł na plecach nieżywego, ale jeszcze ciepłego wilka, chociaż prócz kija żadnej nie miał z sobą broni, a na dopytywania się ciekawych odpowiedział mrukliwie, że go znalazł na drodze. Co gorsze, na resztę nocy powiesił wilka
na płocie, a ten nazajutrz znikł jak kamfora. Rano Haman szukał go wszędzie, gniewał się i skarżył na kradzież przed ekonomem i Zdrój - kiem, nawet przed państwem, ale ludzie szeptali między sobą, że tylko tak udaje i zmyśla, gdyż nie był to żaden wilk, tylko złe z pod mostu,
które na jego zaklęcie przedzierzgnęło się w wilka, a gdy już zmanił niem, kogo chciał, djabeł zlazł z płota i poszedł broić gdzie indziej.
Wprawdzie w kilka dni później dziady pobiły się koło cmentarza przy podziale pieniędzy za jakąś skórę, lecz niepodobna było dowiedzieć się czegoś pewnego, a im kucharz usilniej na nich nastawał i straty swej dochodził, tem więcej krążyło o nim wieści, że djabłu duszę swą zaprzedał.
Coprawda, niewiele on sobie robił z tych plotek, a może i rad im był do pewnego stopnia, gdyż przez to obawiała się go gawiedź wiejska i była dla niego z zabobonnym respektem.
Tymczasem wielkie djabelskie sztuki Hamana polegały na tem, że doskonale wabił nietylko pierzastą zwierzynę, ale nawet lisy, zające i sarny. Miał też do tego mnóstwo przeróżnych wabików z kostek, trzciny, naparstków, różne bębenki, dudki, skrobaczki, mieszki i piszczałki, które sam wyrabiał, a nadto pomagał sobie
i własnemi ustami, naśladując głosy różnych samców, samic i młodzieży.
Zabawnie było patrzeć i słuchać, o czem później się przekonałem, jak na skutek jego wabienia odzywało mu się i zlatało się do niego ptactwo. Cietrzewie siadały na strzał po drzewach; bekasy w locie opuszczały mu się tuż nad głową i zapadały w trawie o kilkanaście kroków od niego; kuropatwy, a zwłaszcza przepiórki, przybiegały mu prawie do nóg; kaczki podpływały do samego brzegu, gdzie siedział w trzcinie lub sitowiu ukryty; albo gdy stał nie- ruchomie w kartoflach, koniczynie lub też na rżysku, po dwa lub trzy zajączki kicały do niego, stając słupka i nasłuchując, kiedy zaczął klapać w dłonie, jak to robi zajączyca słuchami, gdy zwołuje młode do siebie. W czasie zaś, kiedy się zające parkują, każdego gacha ściągnął do siebie na strzał — i nieraz zabił sarnę, a nawet jelenia na wabia.
Z owym zaś wilkiem, którego to upolował bez broni, nie było także nic nadpuzyrodzonego. Zgłodniały lupar rzeczywiście zastąpił mu na Wilczogonie i Haman był nie na żarty w opałach. Szczęściem miał w kieszeni kilka trutek na lisy, starannie zawiniętych w czyste płótno; dobył je więc i bez namysłu rzucił wilkowi. Ten zrazu odskoczył z niedowierzaniem, obchodził je zdaleka i wietrzył; ale niebawem przyciśnięty głodem i nęcony miłym dla siebie zapachem wi- terunku pożarł je chciwie; po tej jednak drobnej przekąsce zaczął jeszcze natarczywiej brać
się do kucharza. Pnzytomny Haman wydobył znów z kieszeni krzesiwo i jak tylko wilk za bardzo zbliżył się do niego, krzesał ogień z całej siły. Za każdem posypaniem się iskier napastnik odskakiwał nabok, a napastowany posuwał się naprzód po grobli ku domowi, zyskując tym sposobem na czasie i wyglądając niecierpliwie skutku trucizny.
Jakoż nie uszedł tak i stu kroków, kiedy wilk przestał go atakować, zwiesił łeb, zaczął przystawać w miejscu, otrząsać się i chwiać na nogach. Haman, dostrzegłszy te symptomaty, przestał rej terować, zatrzymał się, zapalił nawet fajkę i czekał. Teraz wilk przeciągnął się, wygiął grzbiet w pałąk, otworzył pysk, wywalił ozór i zatoczył się jak pijany. Potem jeszcze przysiadł, kiwnął się w prawo i w lewo i obalił na bok. Wreszcie drgnął parę razy, wyprężył się, zacisnął wyszczerzone zęby i łapy wyciągnął. Wtedy kucharz podszedł do niego, palnął go raz i drugi kijem po nosie, a przekonawszy się, że już zdechł, wziął go na plecy i przyniósł do domu.
ROZDZIAŁ VII.
Żałobna kartka z życia pana Źubrawy.
W drugie święto Bożego Narodzenia pojechaliśmy do pana rotmistrza Aleksandra Żu- brawy, którego jedna wieś i należące do niej lasy graniczyły z naszemi, sam zaś mieszkał
0 dwie mile w drugim majątku, Podkowinie. Wprawdzie ojciec niezawsze i niewszędzie chciał mnie brać ze sobą, tym razem jednak łatwiej zgodził się na prośbę moją, gdyż wiedział, że pan rotmistrz mnie lubi i że tam znajdę mojego rówieśnika, Władysława, syna jego siostry, która mu zarządzała gospodarstwem kobiecem
1 domowem.
W Podkowinie zastaliśmy już pana Karola Rożyńskiego z Podborowa, który przed kilkoma laty służył w szaserach i znakomicie, jak mówili starsi, bił się na pałasze, a odziedziczywszy niedawno majątek po ojcu, konkurował w tym czasie o jedną z naszych kuzynek. Był tam już także pan Izydor Szaramancki z Piaskowa.
Wkrótce po naszem przybyciu przyjechał także pan Mateusz Rohatyński, były sędzia po
koju, z synem i jeszcze drugim młodym obywatelem, swoim krewnym.
Pan sędzia, szlachcic już wiekowy, wysoki i okazałej tuszy, nosił się po dawnemu: miał wąsy a la Sobieski i ze staroświecka podgalał włosy dookoła głowy. Zabawić się, pohulać, pomóc sąsiadowi albo i kłopotać się jego interesami — do tego pan Mateusz zawsze był gotów. Miał przytem, choć sędzia, wstręt szczególny do wydawania dekretów i zacną pasję godzenia sporów. Ze wszystkich sędziów pokoju w województwie załatwiał najwięcej spraw przez pojednanie i raz nawet wygrał zakład z kolegą, że przez cały rok nie dopuści w swojej jurysdykcji do żadnego procesu. Wprawdzie stracił połowę fortuny na swym honorowym urzędzie, albowiem zwykle póty zapraszał do siebie, karmił, poił, fetował i namawiał, a sprawę odwlekał, dopóki zwaśnionych nie pojednał, lecz zato zyskał sobie szacunek powszechny i miłość, a jego nazwisko figurowało wyryte złotemi literami na marmurowej tablicy w trybunale płockim, jako jednego z ludzi najzasłużeószych w obywatelstwie.
Dwór w Podkowinie był parterowy z niskiem tylko pięterkiem nad korpusem o małych czterech okienkach, ale zato murowany i wyglądał na pałacyk z dwoma swojemi zgrabnemi skrzydłami. Z frontu miał troje drzwi wchodowych, z których środkowe, największe, były z cztere
ma, a boczne, mniejsze, każde z dwoma filarami. Dziedziniec przed nim duży i osztachetowany; na prawo spore jezioro, na lewo kuchnie, a dalej różne zabudowania dlworskie. Ztyłu wreszcie ogród obszerny, ale w tej porze nie było po co chodzić do niego. Wszystkie budynki wyglądały dobrze, a całość zaraz na pierwszy rzut oka robiła przyjemne wrażenie i zapowiadała gospodarstwo porządne.
Po przyjeździe, czy kto chciał, czy nie chciał, nie było wolno, żeby konie dzwoniły zębami na mrozie, tylko zaraz zabierano je wraz z sankami do dworskiej stajni, gdzie dostawały dobrą miarę obroku i siana, a furman odpowiedni posiłek w czeladnej izbie, gdyż pan Źubrawa był bardzo rad przybywającym gościom, podejmował ich serdecznie i niczego nie żałował, byleby tylko uprzyjemnić im pobyt w swoim domu.
Więc też i teraz po każdem przywitaniu i wy ściskaniu się z nowoprzybyłymi pojawiały się niezwłocznie wódeczki i inne rozgrzewki z zakąskami, potem już dla wszystkich razem śniadanie gorące i wino, a po śniadaniu obiad, znów przy dobrem winie, które nie schodziło już ze stołu do samego odjazdu gości. Mróz na dworze i uprzejmy gospodarz zachęcali do kieliszka; nic przeto dziwnego, że humor podnosił się stopniowo, że języki się rozwiązywały, że się robiło coraz weselej i gwarniej i że starsi panowie bawili się wyśmienicie.
Dobry pan rotmistrz nie zapomniał i o mnie. Zatraz po naszym przyjeździe przywitał mnie słowami: „Dobrze, że jesteś i ty, Nemrodku!“
— i ucałowawszy serdecznie, przyprowadził swego siostrzeńca Władysława, kazał nam od- razu wziąć się za szyje, uściskać, kochać i bawić. Tego też tylko nam i było potrzeba. Władek był trochę starszy ode mnie, ale chłopiec dzielny, wesoły i do zabawy jedyny, więc przyjaźń między nami zawiązała się stante pede, i zjadłszy cośkolwiek naprędce, zaraz wynieśliśmy się z pokoju.
Nie tracąc czasu, pobiegliśmy do stajni, gdzie obejrzałem sześć tęgich koni cugowych pana rotmistrza oraz dwa wierzchowce, z których jeden, ładny arabczyk, miał dwie nogi obwiązane i duży plaster na boku, gdyż przed tygodniem pokaleczyły go wilki. Widziałem także małe źrebię sierotkę, którego matkę od fornalskich koni udusił wilk na jesieni.
W wozowni pokazał mi Władek wielkie staroświeckie sanie, z boków i z tyłu najeżone kosami, jakich używano dawniej do polowania na wilki z prosięciem. Wreszcie w osobnym zupełnie magazynie oglądaliśmy różne przyrządy na wilki: żelaza, półobręcze stalowe z kolcami, parkany ruchome, sieci i fladry do obstawiania kniei, haki do wyciągania lisów z nory, blisko dwułokciowe szczypce do chwytania za kark borsuków wykopywanych i t. d. Stamtąd po-
szliśmy do psiarni, mieszczącej się w niskim, podłużnym i oparkanionym budynku. Gdyśmy tam weszli z psiarczykiem, powstał pisk, zgiełk, szczekanie i skomlenie, jak w kniei. Władek znał wszystkie psy po imieniu oraz przeznaczenie i przymioty każdego. Było tam sześć sfor ogarów: para łaciastych i dwie pary czarnych, podpalanych, używanych tylko na pożyteczną zwierzynę, a ttfzy sfory dużych i bardzo silnych mieszańców z kundlami, doskonale wytresowanych na wilki. Ta szóstka była to stara gwardja wilczarzy, a każdy z nich nosił na sobie chwalebne ślady wilczych zębów. Oprócz tego było kilka ładnych z długiemi pyskami jamników i dwa wielkie o szerokich piersiach kudłate charty kurlandzkie, także na wilki. Wreszcie były tam jeszcze trzy bardzo silne, krępe, bure kundle do osadzania dzików, ale te psy stały osobno na łańcuchach, gdyż były bardzo złe i, jeżeli wypadkiem wydostały się kiedy z psiarni, dusiły świnie jedną po drugiej jakie tylko napadły.
Po tym przeglądzie spokojnym wzięliśmy się do żywszej i energiczniejszej zabawy.
Jeździliśmy na zmianę na siwym koniku Władka, ciskaliśmy w siebie pigułami ze śniegu i bombardowali niemi dziewki, kręcące się koło kuchni. Potem ślizgaliśmy się po jeziorze, strzelali z prawdziwych łuków tatarskich i z małego karabinka. Wprawdzie od tych. naszych strza
łów zaledwie jedna wrona utraciła życie, a druga została kontuzjowana, ale zato wybiliśmy kilka szyb w oknie, Władek starł i zasiniał sobie kolano, upadłszy na lodzie, ja zaś nadmro- ziłem sobie lewe ucho, które jednak siostra pana Żubrawy prędko przywróciła do normalnego stanu, natarłszy je śniegiem tak energicznie, że w minutę wyglądało już jak kawał ćwikłowego buraka. Słowem — ubawiliśmy się doskonale.
Wprawdizie przerywano nam tę zabawę usta- wicznem wzywaniem to na obiad, to na podwieczorek i t. p.; ale staraliśmy się jak najprędzej załatwiać z jedzeniem, żeby nie tracić drogiego nam czasu na siedzeniu przy stole, gdzie w miarę, jak wypróżniały się kieliszki i gąsiorki, mnożyły się uściski, mówki, zdrowia i wiwaty.
Wszyscy panowie byli już w dobrych humorach, chociaż nie w jednakowym stopniu.
Najumiarkowańszym był, jak zwykle, mój ojciec, potem stryj i syn pana sędziego. Dawano i nam parę razy po kieliszku wina, gdyśmy zziębnięci wracali do pokoju, ale wcale nam nie smakowało, i woleliśmy słodką polewkę z piwa albo kawę ze śmietanką. Najlepiej podochocili sobie: gospodarz, bo musiał pić dla przykładu i zachęcenia gości, pan sędzia, gdyż zajmował honorowe miejsce, i pan Szaramancki, bo miał, jak mówiono, kiepską głowę.
Prym jednak pomiędzy nimi trzymał pan Michał Hulanowski, który najsumienniej ze
wszystkich spełniał każde wnoszone zdrowie, nie licząc przytem różnych dodatkowych kielichów. Był on pod tym względem tak skrupulatny, że podczas naszej wizyty dochodził kilka razy do punktu kulminacyjnego, co poznawałem zai^az po jego mocno zaczerwienionej łysinie i guzie na niej, który wówczas przybierał kolor fioletowy. Mimo to pan Michał nigdy się na dobre nie upił, gdyż był bardzo przezorny, i jak tylko poczuł, że przebrał miarkę, zaraz wysuwał się do osobnego pokoju, otwierał lufcik, wytykał przez niego gołą głowę na mróz i wycierał ją chustką. Wtedy z łysiny tak mu się kurzyło i parowało, jak z jakiego kotła z ukropem, a po kwadransie takiej kuracji wracał i mógł pić na nowo, jakgdyby był jeszcze naczczo.
Byliśmy właśnie z Władkiem przede dworem, kiedy pan Michał wysadziwszy głowę incognito, leczył się z wina tą swoją metodą. Zobaczywszy go przy tem zajęciu, spojrzeliśmy po sobie, roześmieli się, i w jednej chwili przyszła nam do głowy myśl pusta; wpadamy więc do pokoju pomiędzy gości i wołamy:
— Gwałtu! Pan Michał się pali!
Zrobił się rwetes; jedni pytali: co? gdzie? jakto? — drudzy wybiegli przed dom, a inni pośpieszyli do pokoju, do którego wszedł był pan Michał, gdzie złapali go na gorącym uczynku.
Przez nas więc wydał się ów sekret uzdrawiający pana Michała. Śmieli się też i żartowali z niego wszyscy, aż się trochę na nas pogniewał. Ojciec wyłajał mnie za ten koncept, Władek dostał także po uszach od wuja; ale panowie poruszyli się od stołu, zaczęli wychodzić przed dom, żeby odetchnąć świeżem powietrzem, przechadzać się swobodnie po pokojach, zapalać świeże fajki, oglądać broń w małej zbrojowni i co było ciekawego w mieszkaniu. Mieszkanie to było urządzone porządnie i dostatnio, chociaż bez zbytków, a na każdym kroku widać było, że jest to siedziba zawziętego wilczarza.
Zaraz w sieni przy samem wejściu stały, jakby na straży, dwa wypchane wilki z wyszczer,zo- nemi zębami, co się powtarzało prawie w każdym pokoju. W dużej sali znajdowało się takich egzemplarzy aż cztery. Po ścianach po- przybijane były łby wilcze z powkręcanemi w nie
lichtarzami, w których sterczały jarzące świece. Przed kanapami i sofami leżały skóry tych szkodników, zaś w pokoju bawialnym stół i krzesła koło niego stały na dużym dywanie, zszytym w piękny deseń z futer wilczych i obramowanym czerwonem suknem. Na ścianach wisiało kilka luster, portretów i obrazów olejnych, ale najwięcej było malowideł i sztychów, przedstawiających różne sposoby polowania na wilki, różne z nimi wypadki i sceny z wilczego życia.
Pokój pana Żubrawy był jeszcze bardziej zawilczony. Nad łóżkiem wisiał taki sam dywanik jak w bawialni, tylko mniejszy i w czterech rogach miał wszyte płasko skóry, ściągnięte z samych łbów wilczych, z uszami naturalnemi i wprawionemi ślepiami. Przed łóżkiem leżała wilcza skóra, i wszystkie stołki oraz sofa były także niemi obite. Przy łóżku stał jeszcze mały stolik na czterech wilczych łapach. Nawet kolorowe firanki były przywiązane do rozetek kwastami z wilczych ogonów.
Naprzeciwko łóżka dość wysoko wisiał na ścianie niewielki krzyż hebanowy z alabastrowym na nim Chrystusem, a pod nim stał na podłodze wilk wypchany, przykuty za kark na łańcuchu do ściany. Wilk ten miał szeroką obrożę miedzianą i na niej wyryty napis: 11 lutego 1802 roku.
W środku pod krzyżem, a nad wilkiem, był zawieszony w czarnych owalnych ramach nieduży portret ślicznej, młodziutkiej blondynki z bogatemi włosami, splecionemi w dwa ogromne warkocze. Miała na sobie niebieską sukienkę, na szyi tegoż koloru aksamitkę z małym złotym krzyżykiem, a na głowie wianek z bławatków. Postać wiotka i delikatna, a oczy, rysy i cały wyraz twarzy takie miłe, słodkie i pociągające, że trudno było oderwać od nich wzrok. Portret ten stanowił uderzający kontrast z dość ponurem urządzeniem całego pokoju. Czar
ne ramy nie odpowiadały również tak uroczej, tchnącej wiosną życia postaci; ale już najbardziej raziła główna i jedyna tych ram ornamentacja, składająca się z powprawianych w nie
owalnemi szeregami samych kłów wilczych.
Pan rotmistrz nie wcale był oryginałem, ani dziwakiem; ale ten portret w jego starokawa- lerskiem mieszkaniu i wśród takiego otoczenia kazał się domyślać albo bardzo ekscentrycznych
upodobań i gustów gospodarza, albo jakiejś romantycznej przygody, czy też katastrofy w jego
życiu, którą chciał w ten sposób upamiętnić.
Najstarsi z obecnych i dawniej zażyłych z panem Żubrawą musieli już nieraz widzieć ten portret i zapewne dobrze znali jego historję, gdyż spojrzawszy na niego z wyrazem współczucia, oddalali się w milczeniu. Natomiast cała młodsza generacja gości była nim zaciekawiona nadzwyczajnie, zaczęła robić różne nad nim uwagi, unosić się nad pięknością kobiety, wpadać na domysły przeróżne i przy podnieconych humorach zwracać się niedyskretnie wprost do gospodarza z natarczywemi pytaniami.
Nagabywany przez nich pan rotmistrz popatrzył także z niemym smutkiem na portret, powiódł palcem po jednej owalnej linji ram, która nie była jeszcze nasadzona kłami wilczerni, i szepnął prawie do siebie:
— Tyle ich tu jeszcze brakuje!...
Ta uwaga jeszcze więcej zaintrygowała ciekawych i wywołała jeszcze bardziej naglące dopytywania się z ich strony i usilniejsze prośby. Mimo to pan Żubrawa milczał zadumany, jakby wahał się pomiędzy obowiązkami gospodarza, które nakazywały mu uczynić zadość prośbie swych gości, a niechęcią do odnawiania jakichś wspomnień bolesnych. Wreszcie przyszedł nam z pomocą pan sędzia, który przystąpił do niego, wziął go oburącz za szyję, a ucałowawszy, powiedział:
— Opowiedzże im, mój kochany! opowiedz! Wszakże to było już tak dawno! Po co się przez tyle lat gryźć daremnie, kiedy przecie wiesz, że to, co się stało, odstać się już nie może. Patrz więc sobie na jej portret codziennie, skoro go tak ulokowałeś, bij sobie tyle wilków, ile tylko chcesz, w czem pomagać ci jesteśmy zawsze gotowi, ale już wielki czas, żebyś się nareszcie pozbył tego smutku i mógł bez irytacji mówić
o tym wypadku.
— Cóż mam robić! — odpowiedział pan rotmistrz westchnąwszy. — Każecie mi odkrywać ranę, która nigdy się nie zabliźni, chociaż przyzwyczaiłem się już do niej. Wątpię nawet, żeby opowiadanie moje mogło wam zrobić przyjemność... Chcecie jednak, więc posłuchajcie... ale wyjdźmy z tego pokoju.
Przeszliśmy zatem wszyscy do sali, gdzie najciekawsi usiedli najbliżej gospodarza, a ja
wlepiłem w niego oczy i stanąłem przy ojcu. Pan Źubrawa, namyśliwszy się chwilkę, tak rozpoczął swoje opowiadanie:
— Najpiękniejsze, bo od piętnastego roku życia, moje lata młodzieńcze spędziłem na koniu, z bronią w ręku i więcej w polu, w lasach i oborach, niżeli w domu i w towarzystwie ko- biecem. Mając lat 22, biłem się już obok mojego ojca i nawet porządnie oberwałem pałaszem. Przy moich siłach była to drobnostka, ale ojciec wówczas otrzymał w bok bardzo niebezpieczny postrzał kulą karabinową. Rana ta odebrała mu zdrowie, a nadto jeszcze po ostatecznej katastrofie krajowej popadł w tak ciężki smutek i apatję, że zupełnie opuścił ręce, i musiałem go we wszystkiem wyręczać. W dwa lata potem zakończył poczciwe życie, a wtedy na mnie, jako najstarszego w rodzime, zwaliły się ciężkie kłopoty.
Trzeba było ratować dość znaczną, lecz wśród klęsk ogólnych zrujnowaną i bardzo zaniedbaną fortunę, prowadzić gospodarstwo w paru majątkach i kilka procesów, jeździć ustawicznie za interesami, naprawiać, budować i opędzać się chciwości ludzkiej. Nie było więc czasu na żadne romanse, bo głowa i serce były czem innem zajęte. Nareszcie po sześciu latach wytrwałej pracy i zabiegów, mając już blisko lat 30, przyprowadziłem majątek do ładu, sio-
stnom wypłaciłem albo zaintabulowałem posagi i mogłem swobodniej odetchnąć.
W tym właśnie czasie wychodziła zamąż siostra najstarsza, która po śmierci naszej matki wychowywała się i bawiła u naszej ciotki na Litwie, zamieszkałej o parę mil od Kobrynia. Pojechałem więc na jej ślub i, jako brat, opiekun, a przytem kawaler, musiałem być drużbą swego przyszłego szwagra.
Siostra szła zamąż dobrze; małżeństwo to skojarzyło się z wzajemnego przywiązania. Krewnych i przyjaciół zjechało się dosyć, wszystko więc złożyło się szczęśliwie i wesele było prawdziwem weselem. Byłem zatem rad, humor miałem wyborny i obowiązki drużby spełniałem, jak tylko mogłem najlepiej.
Dla pań byłem uprzedzający i robiłem im wszelkie możliwe grzeczności; dla poważniejszych panów byłem z winnym szacunkiem i dość zręcznie zachęcałem ich do kieliszka i wiwatów; z młodzieżą byłem serdeczny i szczery, tańczyłem dziarsko ze wszystkiemi pannami i wziąłem sobie za punkt honoru, żeby druchny były ze mnie zadowolone. Byłem młody, pełen sił, ognia i życia; mówili, żem przystojny, i miałem w tym dniu szczęście podobania się wszystkim. Winszowano mi tego powodzenia, dziękowano za uprzejmości, najpoważniejsze figury wnosiły niejednokrotnie moje zdrowie, a ciotka i siostra
były tak ucieszone, że kilka razy ucałowały mnie z radości...
— Brawo, panie rotmistrzu! — zawołał pan Rożyński; — dzielnie reprezentowałeś Koronę wśród Litwinów!
— Nie na tem koniec! — mówił dalej pan Żubrawa. — Pomiędzy druchnami mojej siostry była jej serdeczna przyjaciółka, panna Zofja Karczewicka, podkomorzanka. Nie przystoi mi dziś, staremu, być entuzjastą i zagorzalcem, ale wyznaję wam szczerze, że w życiu swojem nie spotkałem drugiej takiej dziewczyny. Miała ona wdzięk niewypowiedziany w całej swej postaci, twarzyczkę prześliczną, oczy czarne, pełne słonecznego blasku, dobroci i słodyczy, a sam anioł nie mógłby melodyjniej przemawiać; słowem była piękna jak jutrzenka.
Nie jest to, wierzajcie mi, moje tylko zdanie osobiste, gdyż wszyscy uznawali ją za najpiękniejszą, a młodzież cisnęła się do niej na wyścigi. Zresztą możecie osądzić to sami, bo przed chwilą właśnie oglądaliście jej portret, chociaż jest to przecież tylko kawałek płótna, martwe naśladownictwo natury! Nic więc dziwnego, zwłaszcza przy mojem dotychczasowem życiu ascety, że, gdy ją pierwszy raz zobaczyłem, gdy spojrzała na mnie nieśmiało i przemówiła kilka słów, znalazłem się od razu pod wpływem nieznanego mi dotąd uroku...
Z początku opanował mnie jakiś niepokój, który chciałem przezwyciężyć, jak się otrząsa dziki rumak pod pierwszem magnetycznem spojrzeniem pogromcy. Wkrótce jednak poznałem, że to opór daremny i że pociąga mnie do niej niczem nieprzeparta siła, której też z rozkoszą poddawać się zacząłem.
Nie byłem biegły w salonowej obłudzie i nie umiałem udawać. Huczna więc zabawa i obowiązki mego urzędu weselnego, odrywające mnie co chwila od podkomorzanki, robiły w tym razie pożyteczną dywersję, gdyż zasłaniały przed ciekawymi rodzące się we mnie uczucie. Z drugiej zaś strony uczucie to ożywiało mnie i tem bardziej podniecało do zabawy, im większy w niej udział brała Zosia, będąca najpiękniejszą jej ozdobą. I ona też ożywiała się coraz więcej, była wesoła, swobodna jak ptaszek, niewinna jak dziecię i z tem wszystkiem jakże urocza!...
Wzrok mój gonił za nią wszędzie, i mimo przeszkód towarzyskich starałem się być przy niej jak najwięcej. Tańczyła ze mną chętnie, rumieniła się często, i parę razy drobna jej rączka drgnęła w mej dłoni; ale i w tańcu i podczas rozmowy uparcie trzymała oczy spuszczone lub też odwracała je ode mnie tak, że tylko ukradkiem mogłem chwytać jej cudne spojrzenia. Ciotka i siostra podpatrzyły mnie widać naj pierwsze, bo kilka razy uśmiechnęły się do mnie znacząco, a znalazłszy odpowiednią chwil
kę, poszeptały coś nawet do Zosi, która pokraś- niała, potem zbladła, pocałowała siostrę i spiesznie ukryła się między pannami.
Co było dalej, domyślcie się łatwo. Dość, że, zanim skończył się wieczór weselny, straciłem głowę zupełnie, a w sercu obudził się drzemiący dotąd wulkan; słowem — zakochałem się w Zosi na zabój. Pod koniec wszyscy to już widzieli. Niektórzy nawet z poważniejszych gości, uśmiechając się zacierając ręce, przebąkiwali już o nowo szykującym się weselu... Pod- komorstwo z córką odjechali najpierwsi...
Nazajutrz prosiłem i nagliłem ciotkę, żeby natychmiast jechała ze mną w oświadczyny, ale odpowiedziała mi, żem w zanadto gorącej wodzie kąpany, że zbytnią natarczywością mógłbym popsuć to, czego i ona sama z duszy pragnie, że takie obcesowe postępowanie nie uchodzi, że podkomorzy jest ceremoniant, i że wprzód musi pojechać sama na zwiady. Krótko mówiąc, rozsądna i poczciwa kobieta lała zimną wodę na moją rozpaloną głowę.
Następnego jednak dnia pojechała, bawiła dość długo i powróciła prawie zadowolona.
— Masz szczęście, mój Olesiu! — mówiła, odetchnąwszy z podróży; — ale nie ciesz się jeszcze przedwcześnie. Zawojowałeś Zosię zupełnie; dziewczyna przepada za tobą i już się nawet z tem matce zwierzyła... Podobałeś się i rodzicom; ale podkomorzy jest bogaty, ma
swoje fanaberje i będzie się drożył z jedynaczką. Podkomonzyna także nie radaby się pozbyć z domu jedynego dziecka, które tak troskliwie wypielęgnowała, i wydać je zamąż w strony tak dalekie! Spodziewam się jednak, że z czasem...
— Ależ, ciociu, czego tu zwlekać? — przerwałem jej, rozgorączkowany. — Mnie idzie tylko o Zosię, a nie o ich majątek i fanaberje! Ja także nie jestem hetka-pętelka, a i fortuna moja także coś warta. Dla mnie dość, kiedy ona mnie kocha! Jedźmy więc natychmiast; będę ich prosił i błagał, a jeżeli mi odmówią, wykradnę Zosię, porwę ją, i nie odbiorą mi jej wszystkie djabły litewskie!
— Tylko nie szalej, mój kochany! — reflektowała mnie ciotka. — Wiem ja, że każdy, naprawdę zakochany, jest już półwarjatem, ale ty to już sfiksowałeś całkowicie! Upamiętaj-że się, moje dziecko — dodała, całując mnie w głowę. — Nigdybym nawet nie przypuszczała, że taki jak ty mężczyzna tak zaplącze się odrazu. Chwała Bogu przynajmniej, że dobrze trafiłeś, bo Zosia... ale po co dolewać oliwy do ognia!... Zresztą — kończyła po chwilowym namyśle — możemy pojechać do nich pojutrze, kiedy ci już tak pilno.
Pojechaliśmy rzeczywiście. Podkomorstwo przyjęli nas trochę ceremonjalnie, bo tak im wypadało, ale gościnnie i serdecznie. Zresztą nie
mogło być inaczej, gdyż stosunki ich z ciotką i moją w tamtych stronach familją były bardzo bliskie i zażyłe. Ciotka zagaiła sprawę zręcznie i umiejętnie, a gdy skończyła, oświadczyłem krótko i węzłowato, że pokochałem Zosię nad życie i że bez niej żyć nie mogę, nie chcę i nie będę!
Właściwie nie dostałem odkosza, ale podko- morstwo stanowczo zażądali zwłoki, utrzymując, że córka ich zbyt jeszcze młoda, że powinniśmy lepiej się poznać, że szał chwilowy może przeminąć, i przywodzili inne tym podobne racje, które mi tylko krew psuły. Byłbym może nawet wybuchnął, gdyby nie Zosia, w której oczach, gdy wyszła do nas na chwilę, wyczytałem, że jest już moją na wieki, prosi jednak, żebym się nie sprzeciwiał woli jej rodziców. Musiałem więc uzbroić się w cierpliwość, ale rozstaliśmy się dobrze i nie bez nadziei. Podkomorzy zgodził się chętnie na to, żebym ich odwiedzał; byłem też u nich jeszcze raz z siostrą, a potem musiałem wracać do domu.
Cierpliwość i rozłąka — to nie lekarstwo na serce! Im bardziej oddalałem się od Zosi, tem bardziej miłość moja dla niej wzrastała. W domu, pomimo gospodarstwa i licznych zajęć, nie mogłem sobie dać rady, nie mogłem znaleść miejsca, ani chwili spokoju. W ciągu kilku miesięcy jeździłem trzy razy pod Kobryń. Za każdą bytnością tam nalegałem i błagałem coraz to
usilniej, żeby rodzice Zosi wydali nareszcie stanowczą o moim losie decyzję. Ciotka, siostry i wiele życzliwych mi osób popierały mnie tak gorliwie, że wkońcu rodzice Zosi zgodzili się na nasz związek. Zrobili to nietyle może skutkiem mojego nalegania, ile raczej z obawy o córkę, która w tem oczekiwaniu zeszczuplała, straciła humor i pobladła.
Stanąwszy tak blisko celu, chciałem mieć pewność, że się już nic nie zmieni; odbyły się więc nasze zaręczyny formalnie i ślub został wyznaczony na dzień jedynasty lutego.
Teraz dopiero wstąpiło w nas nowe życie. Zosia stała się jeszcze piękniejszą, a im więcej miałem swobody i możności przebywania z nią razem, tem więcej odkrywałem u niej skarbów serca, umysłu, charakteru i wdzięków. Były to chwile nigdy nie zapomnianego szczęścia, jedyne, jakie opromieniły moje życie...
Musiałem jednak przerwać je i wracać do Podkowina dla zrobienia odpowiednich przygotowań na przyjęcie takiego gościa. Urządziłem sobie ten oto domek jak cacko i zrobiłem z niego śliczne gniazdko, w którem podówczas nie było jeszcze ani śladu przeklętych wilków! Kupiłem piątkę dzielnych koni, wyekwipowałem się zupełnie i na tydzień przed dniem, na ślub wyznaczonym, przyjechałem do ciotki.
Podkomorzy posiadał drugi majątek na Wołyniu, w bardzo dobrej i urodzajnej glebie, ale
sam mieszkał w Maruchodyszkach, prawie na granicy Pińszczyzny, wśród lasów litewskich, które wtedy jeszcze całema milami rozciągały się wokoło. Były i tam kawały ornych gruntów, powstałe z różnych karczunków lub osuszenia bagien, ale główne źródło dochodów stanowiło wyborowe drzewo, wypalanie węgli, pędzenie smoły, terpentyny, gorzelnie. Zato znów polowania mogły trwać tygodniami. W gąszczach i chmalach leśnych, w zawalonych wywrotami kniejach i chrapach niedźwiedź nie był jeszcze rzadkością, jeleni i dzików nie brakło, a w zimie wilki chodziły całemi stadami.
Rodzice mej narzeczonej mieli bardzo liczne koligacje i stosunki, a chcieli, żeby wesele jedynaczki odbyło się wystawnie i świetnie. Szły liczne listy i zaproszenia, wyprawiano posłańców na wszystkie strony, trzeba było składać wizyty i robić przeróżne sprawunki, więc i my sami byliśmy w ciągłych rozjazdach.
Na cztery dni przed ślubem podkomorzyna, Zosia i ja wracaliśmy z takiej wizyty od państwa Lidzkich. Chcieli oni zatrzymać nas na noc, ale musieliśmy spieszyć się zpowrotem, bo czas był krótki, a dużo jeszcze do zrobienia, więc wyjechaliśmy o zmroku.
Jadąc główną drogą do Kobrynia, mieliśmy do domu dobre trzy mile; ale, przebierając się bocznemi drogami leśnemi, które woźnica Wasyl znał doskonale, jako człowiek miejscowy, moż
na było znacznie skrócić sobie tę odległość. Śniegi były duże, ale już uleżałe, i księżyc bliski pełni; mogliśmy przeto jechać dobrze i bez obawy zabłądzenia, tern pewniej, że sanki były lekkie i zaprzężone w parę dzielnych żmudzkich mierzynów.
Gdyśmy wyruszyli od Lidzkich, Zosia, która cały dzień była bardzo wesoła, w drodze posmutniała nagle i bez powodu. Na moje żarty, zaczepki oraz zapytania matki odpowiadała prawie z przymusem, patrzyła na mnie wzrokiem jakby zamglonym jakąś nieokreśloną tęsknotą i ciągle trzymała mnie za rękę. Usiłowałem rozerwać ją i ożywić, lecz daremnie, co mnie tak zaniepokoiło, że serce mi się ścisnęło i uczułem jakąś obawę zabobonną.
Tymczasem przejechaliśmy już ze dwie mile bocznemi drogami, które Wasyl rozpoznawał przy świetle gwiazd i księżyca, gdyż tylko małe chmurki zasłaniały je chwilami. Wiatr jednak, chociaż z początku niewielki, ale zawsze dość dokuczliwy przy mrozie, zaczął poruszać drzewami, otrząsać masy śniegu z sosen i jodeł, wzmagać się, i czarno-ceglaste chmury z szumem szybko zaciemniły horyzont. Niebawem powstała straszna zawieja. Wicher wstrząsał drzewami i wyginał je na wszystkie strony, a po ziemi pędził i przerzucał sypkie bałwany śniegowe. Gęsty i drobny śnieg nie padał, ale raczej wił się w powietrzu i z taką siłą ciął nas po twa-
rzach, że każde jego źdźbło raniło jak ukłucie szpilką. W kwadrans później już nie było śladu drogi. Wasyl zwracał w tę i ową stronę, próbował drogę odnaleźć i wydobyć się z tych ruchomych zasp śniegu, które zasypywały sanki i konie, — lecz nadaremnie.
Z początku podkomorzyna żałowała, żeśmy nie zostali na noc, potem zaczęła się niepokoić i troszkę narzekać, ale Zosia ciągle zachowywała się cierpliwie. Wreszcie obie owinęły się
dobrze szubami, przytuliły do siebie i czekały z rezygnacją.
Stać na miejscu nie można było z obawy zupełnego zasypania. Wlekliśmy się więc powoli, zdawszy się już na instynkt koni, które zapadały w zaspach po brzuchy, wydobywały się z nich z trudem, same zwróciły na lewo, szły tak jeszcze z pół godziny, wkońcu stanęły.
Wasyl wysiadł, ja wyskoczyłem i z radością zobaczyliśmy przed sobą opuszczoną chatę smolarzy. Była to wprawdzie rudera bez drzwi i okien, ale miała jeszcze dach i ściany, choć w wielu miejscach brakło poszycia, chróstu i desek. Przy niej stała szopa odkryta z większą połową zapadniętego dachu, który trzymał się dotąd na trzech powykrzywianych słupach. W każdym razie było to jakieś schronienie. Przenieśliśmy więc kobiety do chaty, a Wasyl z końmi umieścił się pod szopą.
W ciemności nie mogliśmy nic widzieć. Czuliśmy tylko pod nogami nierówny grunt i różne jakieś zawady, które przeszkadzały nam chodzić. Podkomorzyna upadła, Zosia potknęła się także, a ja uderzyłem o coś głową. Mimo to kobiety, znalazłszy się pod dachem, nabrały otuchy, ożywiły się cokolwiek, Zosia roześmiała się nawet, i zaczęliśmy swobodniej już rozmawiać o naszej przygodzie. Wiatr tymczasem świstał przez szczeliny; słyszeliśmy, jak Wasyl wyprzęgał konie, żeby je zapewne lepiej umieścić, przyczem mruczał i klął od czasu do czasu, oraz czuliśmy śnieg, który wiatr napędzał do chaty. Tak przeczekaliśmy blisko godzinę. Potem księżyc zaczął się znowu pokazywać, zadymka ustawała i nareszcie wypogodziło się zupełnie.
Wtedy dopiero mogliśmy obejrzeć nasze schronienie. Była to izba tak niska, że prawie dotykałem głową belek pułapu, którego właściwie już nie było, bo tylko parę pozostałych z niego i poczerniałych desek leżało wpoprzek na belkach. Pod ścianą walały się dwie osmalone i przepróchniałe karpy jakiegoś drzewa; komina i ogniska ani śladu, a zamiast podłogi dół nierówny, zawalony odpadkami gałęzi, węgli oraz popiołem i śniegiem. Zresztą mało nas to obchodziło. Północ dawno minęła, w powietrzu było zupełnie cicho, księżyc świecił jasno,
a mróz się wzmagał; postanowiliśmy więc nie tracić czasu i jechać.
Już chciałem zawołać na Wasyla, ale gdy wyjrzałem otworem, w którym niegdyś były drzwi, zobaczyłem o parę staj migające jakieś cienie, a wytężywszy wzrok, poznałem, że była to gromada wilków, uganiających się widocznie za waderą.
Teraz i mnie przeszły dreszcze, wiedziałem bowiem, jak są zuchwałe i zajadłe w tym miesiącu. Jeżeli suka nas poczuje — pomyślałem,
— sprowadzi ich tutaj całe stado, a wtedy okropną śmiercią zginąć możemy. O ucieczce lub też zatarasowaniu się przed nimi w tej ruderze nie mogło być mowy...
— Nie lękajcie się, panie — zawołałem, cofając się do izby, — ale mogą odwiedzić nas wilki...
Kobiety zbladły, ja raz jeszcze rzuciłem okiem wokoło i przekonałem się, że tylko reszta pułapu może stać się jakimkolwiek środkiem ratunku dla nas. Pochwyciłem więc większą karpę, przyciągnąłem ją pod belki, na niej położyłem drugą i, gorączkowo nagląc wylękłe kobiety, z największym wysiłkiem zdołałem je po- wciągać na górę. Potem zeskoczyłem jeszcze, odrzuciłem precz mniejszą karpę, uchwyciłem się rękami belki, nogą odsunąłem nieco i większą karpę i wreszcie sam także wdrapałem się na deski.
Zbyt prędko, niestety, sprawdziła się moja obawa! Jeszcze nie odetchnęliśmy po wysiłkach dostania się na górę, kiedy cała zgraja wilków z waderą na czele opadła nasze schronienie. Naprzód rzuciły się na konie, z których jednego prawie od razu powaliły; drugi zerwał się z uździenicy, zrobił kilka gwałtownych skoków i, wierzgając potężnie, jak szalony popędził w las, a za nim kilka zaskakających mu drogę wilków. Biedny Wasyl, również opadnięty, nie miał się nawet czem bronić. Chwycił jednak za orczyk i stanął w sankach; ale zaledwie zdążył machnąć nim kilka razy, kiedy ogromny wilk skoczył mu do twarzy i wyrwał z niej kawał ciała; drugi złapał go za gardło, a inne chwytały go zębami ze wszystkich stron. Nieszczęśliwy zachwiał się, padł, i wściekłe bestje wywlekły go pomiędzy siebie.
Przez dziury w dachu oraz w zrujnowanych ścianach widzieliśmy tę okropną scenę; słyszeliśmy tłuczenie się konia, rozpaczliwy krzyk i jęki człowieka, śmiertelne rzężenie obydwóch i głuche warczenie wilków, które szarpały i włóczyły swoje ofiary, gryząc się o nie między sobą.
Na pierwszy widok niebezpieczeństwa kobiety krzyknęły, zaczęły płakać, załamywać ręce i modlić się. Ale, gdy wilki powaliły Wasyla i konia, podkomorzyna zsiniała, Zosia zbladła
jak chusta, oczy stanęły im kołem, usta się rozwarły, i już tylko trzęsły się, jak w febrze.
Zbierałem wszystkie siły, żeby je uspokoić, dodać im odwagi i nadziei; ale i we mnie krew się ścinała na samą myśl, że jeden człowiek i koń nie wystarczą do nasycenia żarłoczności takiej gromady zgłodniałych bestyj...
Nie dały też czekać na siebie, bo, kiedy jedne ucztowały jeszcze pod szopą, drugie obiegły chałupę, i straszne ich łby z żarzącemi się ślepiami ukazały się we wszystkich otworach. Z początku patrzyły tylko na nas i wietrzyły, czy niema jakiej zasadzki! niektóre nawet cofnęły się i odskoczyły. Potem zawył jeden, drugi, trzeci i znów wróciły; najzuchwalszy wskoczył do środka, a za nim inne, i cała izba napełniła się nimi.
Okropna śmierć zajrzała więc i nam prosto w oczy. Wilki roiły się tuż pod nami, szczerzyły zęby, kłapały nimi, rzucały się na chwiejące ściany z popsutych desek, drapały je, kopały ziemię przy słupach, jakby chciały przewrócić je, i skakały w górę, usiłując dostać się do nas. Położenie nasze było tem niebezpieczniejsze, że pułap był bardzo nisko.
Niejeden wilk, odsądziwszy się lepiej, skoczył już tak wysoko, że uderzył łbem o deski, na których siedzieliśmy, albo dotknął ich krawędzi pyskiem i przedniemi łapami... Miałem
w kieszeni spory nóż składany, więc dobyłem go do jakiej takiej obrony.
Dopóki osłupiałe kobiety drżały tylko z przerażenia, lecz siedziały na miejscu, dopóty niebezpieczeństwo było mniejsze. Ale po zimnych dreszczach nastąpiła reakcja. Ręce i twarz Zosi poczerwieniały, głowa jej pałała, nieszczęśliwa zaczęła się poruszać gwałtownie i prawie rzucać w gorączce. Z matką jej było toż samo. Przytrzymując je nieustannie, nie mogłem i ja zachować się spokojnie; tymczasem za każdem na- szem poruszeniem trzeszczały stare deski i chwiały się belki popróchniałe. Jeden ruch nieostrożny, jeden nacisk silniejszy, a wszystko mogło się zawalić i spadlibyśmy wilkom na pożarcie. Nie koniec na tem: nietylko nie można było stać, ani poruszać się w tem ciasnem i nad wyraz niewygodnem miejscu, ale musieliśmy pokurczone nogi trzymać na deskach, bo za każdem zwieszeniem ich mogły pochwycić za nie wilki... Śmiertelna trwoga, mróz, przejmujący do kości, nieznośna pozycja i takie zawieszenie nad wilczą otchłanią, w którą mogliśmy runąć lada chwila... och! były to prawdziwe tortury, których mękę czułem podwójnie, patrząc na cierpienia ukochanej!
W takiem położeniu przebyliśmy kilka godzin. Zosia uspokajała się chwilami, ale częściej to trzęsła się i drżała, to majaczyła gorączkowo: ,,Wilki! wilki! mamo!... Ratuj mnie,
mój drogi!“ — wołała głosem, dziwnie zmienionym, i bezprzytomna rzuciła się raz bardzo gwałtownie. Pochwyciłem ją w porę i przytrzymałem lewą ręką, ale w tym ruchu zwisła jej noga bezwiednie, i w jednej chwili podskoczył wilk i chwycił ją zębami. Zdołałem jednak nachylić się i pchnąć go w łeb nożem. Puścił wprawdzie ofiarę, ale ją ciężko skaleczył. Krzyknęła biedaczka z bólu, ale oprzytomniała. Podkomorzy na ocknęła się także z odrętwienia, w któ- rem ją trzymało przerażenie, z krzykiem wyciągnęła ręce do córki i o mało sama nie spadła.
Z trudem owiązaliśmy, czem i jak było można, skaleczoną nogę. Zosia popatrzyła na mnie
i przez łzy uśmiechnęła się; położyła ręce na moich ramionach i oparła głowę na mych piersiach. Matka i ja podtrzymywaliśmy ją, otulali... i tak we troje, przysunięci do siebie, prze- ziębli i umęczeni okropnie, ale po takich wstrzą- śnieniach prawie już nieczuli i obojętni na swe straszne położenie, polecaliśmy się tylko z rezygnacją miłosierdziu Boskiemu, czekając wybawienia lub śmierci...
Zaczynało dnieć. Wilki, które się już na- żarły, albo też były zmęczone daremnemi wysiłkami, żeby nas dosięgnąć, uspokoiły się nieco. Jedne się pokładły, drugie biegały jeszcze
i węszyły, a tylko najżarłoczniejsze i zgłodniałe, które jeszcze się dostatecznie nie nasyciły pod
szopą, wspinały się ciągle, i kłapiąc zębami, skakały ku nam do góry,..
W odrętwieniu czy też półśnie przedśmiertnym zdawało mi się, że uszów moich doszedł odgłos trąbki bardzo dalekiej. Drgnąłem, ale narazi© myślałem, że to tylko złudzenie; jednakże słuch natężyłem. Lepiej przecież słyszały wilki, bo zaniepokoiły się widocznie. Jedne stanęły i wietrzyły, drugie podniosły łby, a inne zaczęły się już zrywać... Trąbki myśliwskie odezwały się znowu. Teraz usłyszałem je na pewno... Wilki wybiegły z chaty.
— Szukają nas! Zosiu! moja najdroższa Zosiu! — wołałem, a zanim słów tych domówiłem, rozległy się z różnych stron strzały, gwałtowne trąbienie i zajadłe naszczekiwanie całej psiarni... Około nas nie było już ani jednego wilka. Zerwałem się, ręce i głowa Zosi opadły, ale matka pochwyciła ją w objęcia. Złapałem się za drążki poszycia, wdrapałem na dach i zacząłem krzyczeć, ile tylko płuc mi starczyło. Za chwilę wszystkie te zbawcze odgłosy były coraz wyraźniejsze i bliższe; usłyszałem już dzwonki i liczne hukania ludzi, nawołujących po lesie.
Naprzód nadbiegły psy i dojeżdżacze podkomorzego, za nimi pędem kilkoro sanek z myśliwymi, a wreszcie ze wszystkich stron nadciągali strzelcy i obławnicy... Skoczyłem z dachu i rzuciłem się w ramiona ojca mej narzeczonej,
który z dubeltówką w ręku śpiesznie wysiadał przed chatą...
Rotmistrz zamilkł, jakgdyby już skończył swoje opowiadanie. Podniósł rękę do czoła, zwiesił głowę, i dwie łzy spłynęły po jego sę- dziwem obliczu... Spojrzeliśmy na siebie, prawie zdziwieni, bo, chociaż wiedzieliśmy, że odkrywa przed nami żałobną kartę swego życia, ten przecież smutek wtedy właśnie, kiedy jego opowiadanie doszło do radosnej chwili ocalenia, był dla nas przykrą niespodzianką, o której wyjaśnienie nie śmieliśmy go pytać. Sam jednakże prędko podniósł głowę, prostopadłe zmarszczki pomiędzy brwiami zarysowały mu się na czole, westchnął ciężko i tak kończył:
Wynieśliśmy nieprzytomną Zosię do sanek, pookrywali futrami, rodzice wzięli ją między siebie, ja stanąłem ztyłu, i tak cwałem przelecieliśmy milę, która nas oddzielała od domu.
W drodze dowiedziałem się, że ten drugi nasz koń, który zdołał wyrwać się wilkom z pod szopy, uszedł ich pogoni, i chociaż pokaleczony, wrócił do stajni. Zaraz dano znać o tern podkomorzemu, który odgadł niebezpieczeństwo, szybko zebrał wyprawę i przybył nam na ratunek.
0, jakże smutny był ten nasz powrót w chwili przygotowań weselnych! Zosia była ciągle w gorączce, noga jej spuchła i zaogniła się. Poło
żono ją do łóżka, ranę opatrzono i ratowano do- mowemi środkami, dopóki nie przybyło kilku lekarzy, po których rozesłaliśmy konie na wszystkie strony. Z początku sami lekarze nie przypuszczali wielkiego niebezpieczeństwa i robili nam dużo nadziei. Tymczasem gorączka wzmagała się i codzień było gorzej.
Nieszczęśliwą chorą dręczyły ciągle przywidzenia. W ciężkiej malignie powtarzała nieustannie: „Wilki! wilki!... szarpią mnie... jak Wasyla!... Weźcie je precz ode mnie!...“ Przy- tem poruszała rękami w powietrzu i zasłaniała niemi oczy, jakby chciała odpędzić i zakryć przed sobą dręczące ją widziadła. Słysząc to i patrząc na jej cierpienia, rozdzierało się serce i życie zamierało w nas samych. Trzy dni byliśmy tak i trzy noce między rozpaczą i nadzieją. Lekarze robili wszelkie wysilenia, my otaczaliśmy ją najtroskliwszemi staraniami. Niestety! wszystko napróżno: 11 lutego, to jest w ten sam dzień, w którym miał się odbyć nasz ślub, Zosia rozstała się z nami na wieki!...
Nie będę wam opisywał boleści i cierpień jej rodziców, które zatruły ich resztę życia. Moja rozpacz dochodziła do szaleństwa, a że nie palnąłem sobie w łeb, winien to jestem łasce Boga i ciężkiej chorobie, która tegoż samego dnia zwaliła mnie z nóg, odebrała zupełnie przytomność i przez trzy miesiące trzymała
w łóżku. Ze śmiercią Zosi straciłem wszystko,
co miałem najdroższego na świecie; pozostała mi tylko nienawiść do wilków, na których postanowiłem mścić się przez całe życie. Przed każdą rocznicą jej śmierci przynajmniej jedna bestja musi paść z mojej ręki, żeby przez rok pokutować na łańcuchu pod jej portretem, a ich kłami wysadzam jego ramy!... Oto, dlaczego jestem, jak mnie nazywacie, wilczarzem.
Wstał i przeciągnął rękę po czole. My doznaliśmy przykrego wrażenia. Najciekawsi z nas może i żałowali w duchu swej niedyskrecji, widząc smutek pana rotmistrza. Mnie w ciągu tego opowiadania kilka razy łzy zakręciły się w oczach. Sędzia wstał także, uściskał pana Żubrawę i przepraszał go za wywołanie wspomnień bolesnych. Pan Michał, który nie lubił minorowego nastroju towarzystwa, a znał tę hi- storję oddawna, podniósł się również, dolał wszystkim wina, wziął w rękę kieliszek i rzekł:
— Co tam, kochany rotmistrzu! Na wszystko jest przecież preskrypcja, a od tego wypadku upłynęło już lat trzydzieści z okładem! Niema takiej boleści, z którejby czas nie uleczył, i dawno powinieneś był o tem zapomnieć. Zrobiliśmy głupstwo, żeśmy cię pociągnęli za język; ale któż mógł przypuścić, że jeszcze jesteś taki czuły. Bierz lepiej przykład ze mnie. Małoż to przeszedłem nieszczęść i czyliż także nie straciłem wszystkiego? Ty masz przynajmniej pociechę, że możesz łupić wilki ze skóry. Gdyby
przyszło zdejmować ją z tych, którzy mnie tyle krzywd wyrządzili, byłoby takich skór więcej, niżeli tutaj jest wilczych! Cóż, kiedy i tej satysfakcji mieć nie mogę, a przecież puściłem wszystko już w niepamięć... Ergo:
Swoich trosk brzemię
Rzuć raz o ziemię!
Potem, zwracając się do nas, dodał:
— Oto, panowie, wypijmy zdrowie naszego kochanego gospodarza:
Niech sto lat żyje,
Zdrów je i pije!
I wilki bije!
— Wiwat — zawołali wezwani, i korzystając skwapliwie ze zrobionej przez pana Michała dywersji na rzecz lepszego humoru, spełnili zdrowie duszkiem, byleby prędzej odzyskać usposobienie swobodniejsze. Pan Żubrawa podał wszystkim pokolei rękę i wypił także na podziękowanie, a zwracając się do pana Michała, rzekł z melancholijnym uśmiechem:
— Może ty masz rację... Dawno to, bo dawno! Ale pamiętasz zapewne ten wiersz naszego wielkiego Mickiewicza:
Precz z moich oczu — posłucham od razu;
Precz z mego serca — i serce posłuchał Precz z mej pamięci — o! tego rozkazu Moja i twoja pamięć nie usłucha!
— Otóż, widzisz, Bóg mi ją zabrał z przed oczów, serce dawno zamarło, ale zapomnieć
o niej nie mogę!
Powoli jednak rozmowa przeszła na inne przedmioty, stała się żywszą i weselszą. Rozprawiano już z zajęciem o jakiemś zwycięstwie Napoleona i o jego skutkach politycznych, kiedy weszła do salonu siostra pana rotmistrza i poprosiła nas na kolację.
ROZDZIAŁ VIII.
Polowanie.
Jednego roku, w pierwszych dniach października, około południa, pan Michał i ja pod jego opieką wracaliśmy z polowania na kuropatwy. Wprawdzie ptaki były już bardzo harde, że jednak dzień był ciepły i spokojny, więc nawet z mojej ptaszniczki udało mi się zabić trzy sztuki; pan Michał miał ich coś z pięć par przy torbie.
Wchodząc na dziedziniec z dobremi minami, jak to bywa zwykle po polowaniu pomyślnem, trafiliśmy niespodziewanie na gości i na naradę.
Pomiędzy lipami, przy dużym stole, zrobionym z jednego kręgu grubego pnia dębowego, siedział pan rotmistrz Żubrawa i pan Szara- mancki, którzy tylko co musieli przyjechać, bo ich konie odchodziły do stajni, oraz mój ojciec i stryj, a przed nimi stał stary Zdrójek i coś im opowiadał. Wyglądał on uroczyście, był w zupełnym rynsztunku myśliwskim, ciągle się prostował i często przymrużał lewe oko, co było dowodem, że szło o jakąś ważną sprawę.
Po przywitaniu się i popisaniu się zdobyczą, co na chwilę przerwało ich rozmowę, stryj zaraz zwrócił się do eks-leśnika i rzekł:
— Więc cóż powiesz dalej, mój stary?... ale siądź sobie, bo widzę, że zmęczyłeś się.
— Dziękuję wielmożnemu panu. Zobaczyłem, że wielmożny pan rotmistrz tu jedzie, więc się śpieszyłem... A no, trzaby raz zrobić z niemi koniec...
— A ile ich tam być może? — zapytał następnie mój ojciec.
— Dwoje starych i pięcioro wilczaków... jeżeli nawet nie sześcioro.
— Czy aby Zdrójek wie na pewno, że to wilki gniazdowe? czy czasem nie przechodnie tylko? — odezwał się teraz pan Żubrawa, któremu oczy bystro zaświeciły.
— Swoje, wielmożny panie! tu się ulęgły. Dyć już drugi miesiąc daję na nie baczenie... Baziór tęgie wilczysko, a i wadera prawie taka duża jak on. Suka musiała się wcześnie oszcze- nić, bo wilczęta także już niczego... będą trochę większe od ogarków wielmożnego pana z Piaskowa. Umieją już, juchy, skradać się do gęsi, i sam widziałem, jak jeden z nich zdybał i udusił młodego liska. Niema co dłużej czekać i trzeba zabrać się do nich, dopóki jeszcze trzymają się bliżej gniazda i w kupie, a i stare przy nich dolegają. Niedługo, osobliwie, gdyby nastało zimno, zaczną zapuszczać się dalej, roz
łazić, albo je kto przepłoszy, i wadera wyprowadzi je gdzie indziej, w większe knieje, może aż pod pruską granicę, a wtedy gdzie ich tam szukać!
— To zróbmy zaraz, choćby dzisiaj, obławkę na nie z gończemi — zawołał niecierpliwie pan Szaramancki. — Mam przecie teraz psy stare i dowodne; poślę po nie natychmiast.
Miałem wielką ochotę wtrącić swoje trzy grosze, żeby głosować za panem Szaramanckim, bo aż zrobiło mi się gorąco na samo wspomnienie o polowaniu na wilki, ale mi przeszkodził pan Michał, odezwawszy się z przekąsem:
— Czy się sąsiadowi już sprzykrzyły te stare gruchoty, co nawet lisa nie obrócą? Znamy je przecie; toż wilki wydusiłyby je jak nic, jeżeliby zawczasu z kniei nie drapnęły; nie takich tu psów potrzeba!... Zresztą, co nagle, to po djable.
— Dobrze mówi pan Michał — rzekł znowu notmistrz, — ale i Zdrojek ma rację; trzeba nam więc śpieszyć się powoli... Siedm wilków gniazdowych to nie bagatela! Warto nad tem pomyśleć, żeby takiego polowania nie popsuć.
— Właśnie chciałem powiedzieć to samo — odezwał się teraz mój ojciec. — Te nasze polowania na wilki z większą naganką lub obławą nie udają się zwykle dlatego, że najczęściej robią się dorywczo, bez dokładnej znajomości kniei i przesmyków w niej wilczych, bez poprzedni
niego przekonania się, czy wilki są rzeczywiście tam, gdzie być mają, bez gruntownego obmyślenia planu polowania i bez wykonania go należycie, słowem: bez ładu, składu i porządku, ale zato bardzo hałaśliwie. Zdawałoby się, że im większa obława i więcej myśliwych, tem i skutek powinien być pewniejszy, tymczasem dzieje się wprost przeciwnie. Zwykle bowiem wtedy spędzanie obławników, otaczanie nimi kniei i rozstawianie myśliwych odbywa się wśród tylu rozmów, nawoływań, krzyków i trzasków po lesie, że wilki musiałyby być chyba głuche i ślepe, gdyby zawczasu nie wyniosły się za dziesiątą granicę!
Najczęściej bo obejmuje komendę myśliwy, który może i zabił kiedy wilka, ale nie ma wyobrażenia o trudnościach, połączonych z dobrem urządzeniem obławy, nie umie dać sobie z niemi rady, nie zna dokładnie natury zwierza, ani jego przebiegów, nie umie zachować sam i nie ma dość powagi, żeby skłonić innych do zachowania tych ostrożności, które są niezbędne na takiem polowaniu. Czasem bywa jeszcze gorzej, bo komenderuje kilku, albo też każdy, komu się zdaje, że ma prawo do tego. Wtedy dopiero powstają spory, dysputy, kłótnie, nawet już w kniei, robi się więc takie zamieszanie i nieład, że wilki, gdyby się śmiać umiały, pewno śmiałyby się z ludzi do rozpuku. Polowanie na wilki z obławą lub naganką to już wojna, moi panowie, i to z nieprzyjacielem nadzwyczaj czuj
nym, ostrożnym i przebiegłym, który potrafi skorzystać z każdej niedokładności, z każdego błędu, z każdego niedbalstwa, czy też lekkomyślności myśliwych i umie wyślizgnąć im się z rąk, jak węgorz. Kto się do tego bierze, musi być specjalistą, bo tu potrzeba już gruntownej znajomości rzeczy i doświadczenia, rygoru wojskowego, rozporządzeń trafnych i jasnych, wykonania ich ścisłego i bezwzględnego posłuszeństwa rozkazom. Inaczej polowanie na nic się nie zda.
— Zapewne... zapewne... — odezwał się na takie dictum pan Szaramancki, pokręcając nieco głową. — Czyż jednak podobna zadawać sobie tyle przymusu, pilnować się ślepo różnych reguł i wymagać od liczniejszego grona ludzi, żeby chodzili jak zegarek! Przecież polowanie to tylko zabawa, którą, rozumie się, trzeba zawsze jakoś urządzić; ale znów tak zbyteczny rygor i pedantyzm nie może jej uprzyjemnić... Przecież i bez tego biło się nieraz wilki!...
— Jeżeli z tej beczki zaczniemy — przerwał mu prawie niegrzecznie zniecierpliwiony pan Michał — to powiem sąsiadowi otwarcie, że chyba nie jesteś myśliwym; prawdziwy bowiem myśliwy nie doje, nie dośpi, zniesie wszelkie trudy, narazi się na niebezpieczeństwo, chętnie podda się rozkazom i nie pozwoli sobie na żaden wybryk, byleby dopiąć celu i zdobyć łup pożądany.
Jeżeli tępienie zwierząt drapieżnych jest wogóle pożyteczne i potrzebne, to staje się ono obowiązkiem dla myśliwego, kiedy powinien go spełnić ściśle i sumiennie. Jeżeli znów polowanie, nawet na wilki, ma być uważane tylko za zabawę, to cóż mi warta taka zabawa, na której myśliwy przez czyjeś tam niedbalstwo, lekceważenie, albo głupotę nietylko nie zabije, ale nawet nie zobaczy zwierzyny! Każdy porządny człowiek robi porządnie wszystko, do czego się weźmie, i wymaga tegoż samego od drugich. Kto nie ma takiego poczucia, niech lepiej leży sobie pod pierzyną, albo siedzi sobie za piecem, a nie bróździ prawdziwym myśliwym. Znam ja i takie pseudo-polowania, które są tylko pozorem do tego, żeby się zjechać, objeść, opić i ograć w karty. Kto podobnych przyjemności szuka, niechże nie robi przynajmniej polowania na wilki, jeżeli je naprawdę ma u siebie, żeby ich darmo nie płoszył i nie przeszkodził innym rozprawić się z niemi jak należy. Taki powinien urządzać sobie kocie szlachtuzy, jak to nazywa nasz Zdro- jek, albo inne pukaniny na drobniejszą zwierzynę.
— Kiedy bo sąsiad zaraz się tak szeroko rozwodzi; — odparł dotknięty pan Szaramancki.
— Przecież ja nie oponuję i chciałem zrobić tylko uwagę, że...
Pan Michał zmiarkował, że się uniósł, więc, rzecz łagodząc, pośpieszył dodać:
— Ja też do nikogo nie piję!... Ja tylko tak sobie w ogólności powiedziałem, co o tem myślęt napatrzywszy się dosyć na nieudane polowania. Ileż to razy widziałem, jak trudy, starania, zabiegi, mitręga czasu, męczenie obławników i strzelców, koszta i nadzieje myśliwych szły na marne dla jednej jakiejś niby to bagateli, która przecież wszystko zepsuła!
Raz, pamiętam, na trzy dni przed polowaniem były jeszcze wilki gniazdowe w kniei. Urządzono więc obławę, jak należy; naganka przeszła w porządku całą knieję, ale wilków nikt nie zobaczył, gdyż wadera wyprowadziła je już poprzedniej nocy. Spacerowaliśmy więc tylko daremnie i na śmiech ludzki po chrapach i lesie, czegoby się uniknęło, gdyby byli ostatniej nocy przed samem polowaniem sprawdzili, czy wilki są tam jeszcze, czy też już wyszły. Drugi raz znowu zaczęli rozprowadzać obławników wprzód, zanim obsadzili przesmyki myśliwymi; więc kiedy jeszcze staliśmy przy sankach, w naszych oczach o jakie dwieście kroków cztery wilki wyniosły się z kniei takim przełazem, który należało zająć przedewszystkiem i powierzyć najlepszemu strzelcowi. Pozostało nam tylko splunąć i wrócić z kwitkiem do domu.
Na innych polowaniach, chociaż naprzód po- rozstawiono myśliwych, ale że obława jeszcze się nie uszykowała, więc ten i ów, zamiast stać cierpliwie, spokojnie i cicho pod zakryciem, to
dreptał w miejscu, to ucierał nos lub kichał, to się poruszał i wychylał z za krza lub drzewa. Jednemu trzasła gałęź pod nogami, drugi stuknął kolbą o pieniek, a bywali jeszcze i tacy, którym zachciało się zaciągnąć z fajeczki. Tymczasem było dosyć jednego takiego uchybienia, żeby wilki, spostrzegłszy się i nie czekając, aż ich obława otoczy, wyniosły się bokiem, gdzie piepnz rośnie. Kiedyś znów, zamiast rozstawić myśliwych pod wiatr, postawili ich jakoś z boku, tak, że od nich zaciągał do kniei; zaraz też zawietrzyły ich wilki, poszły prosto na naganiaczy i pomknęły sznurkiem pomiędzy dwiema ich kupami, które rozejść się jeszcze nie zdą- żyły.
Trudnoby wyliczyć wszystkie takie uchybienia, których sam byłem świadkiem: to kierownicy polowania opuścili jaki przesmyk przez nieznajomość kniei, lub uważając go za małoważny, i tamtędy właśnie wilk uciekł; to któryś z myśliwych, zamiast dobrze pilnować gąszczu przed sobą, zagapił się gdzie indziej, a tymczasem
o kilkanaście kroków od niego tym samym gąszczykiem wymknął się wilk jeden i drugi, nawet bez strzału. Innym razem nie zaklamro- wali porządnie linji strzelców, albo nie połączyli ich z łańcuchem obławników, lub też nie obstawili skrzydeł fladrami, pomimo, że nie brakowało myśliwych albo naganiaczy, i jakby umyślnie zostawili lukę dla wilków. Kiedy in-
dziej fladry były zniszczone, bo chociaż był sznur, to w bardzo wielu miejscach brakowało na nkn piór gęsich i płatów albo chorągiewek; nie miały przeto wilki czego się bać i dlatego też nie cofnęły się przed taką zaporą. Bywało nareszcie i tak, że ludzie, postawieni przy fladrach, nie poruszali niemi wtedy, kiedy zbliżyły się wilki, żeby je odstraszyć w głąb kniei, skutkiem czego śmielszy z nich przelazł pod sznurem albo przeskoczył i wydostał się z matni i t. d.
— Ho! ho! ho! — zawołał pan rotmistrz z zadowoleniem i pogładził wąsy. — Widzę, panie Michale, że nie żartem zadrgała w tobie żyłka myśliwska... Brawo! Dobra to wróżba dla przyszłego polowania i znak, że się sprawnie do tych szelm weźmiemy, jeżeli, nota bene, pozwolicie nam... — dodał, zwracając się do mojego ojca i stryja.
— A cóż rotmistrz myślisz — odparł mój ojciec — że będziemy wilki hodować i czekać, aż nam zaczną dusić kobyły i zastępować ludziom po drogach?! Chybaby mój pan brat chciał je sobie żywcem wziąć do swej mena- żerji...
— Upadam do nóg! — odpowiedział stryj tym samym żartobliwym tonem. — Co do mnie, ustępuję je zgóry panu rotmistrzowi do jego wilczej kolekcji.
— Oj, psuje się prognostyk! — przerwał wesoło pan Michał. — Jeszcze skóra na baranie, a już pijecie na nię; przecież dotąd nawet nie wiemy, kto kogo ma zapraszać... Zdrój ek! gdzież są właściwie te wilki?
— Coprawda, to na naszym, ale też niedaleko i od granicy wielmożnego pana rotmistrza — odpowiedział eks-leśnik. — Siedzą w tej małej kniei pomiędzy Kobusówką a Lisią Stopką, tą żółtą góreczką, gdzie to trzy lata temu wielmożny pan rotmistrz zabił tego dzika, co nam ściął najlepszego psa, a dwie kule osunęły się po nim, tak się, szelma, wyszwarcował żywicą. Na lewo, patrząc od Kobusówki, zaczyna się Stara Topiel i granica, a na prawo wysokie olchy i trzciny.
— A! to tam? Dziwi mnie tylko — rzekł stryj — że się w tem miejscu zagnieździły. Przecież to knieja nieduża, będzie wszystkiego niecałe cztery włóki.
— Szczerej kniei, wielmożny panie, niema i tyle — objaśniał dalej Zdrój ek — ale one, juchy, mają swój rozum! Na wiosnę były duże roztopy i deszcze, tak, że wody oblały prawie wokoło ten kawał lasu. Droga tamtędy nie idzie żadna, dostępu długo nie było, ludzie tam nie chodzili, a i dla bydła ciężko i zadaleko. Wilki to zaraz zmiarkowały, a jak raz wlazły i wa- d<era się oszczeniła, to i siedzą sobie, jak we fortecy. Teraz tam prawie sucho i chodzić
można, ale las zwarty i gąszcze; jest dość ło- monia, wywrotów i dziur pod staremi pniami, co je woda popodmywała. Mają tam nawet źródlisko, a i głodu, widać, nie cierpią, bo na przesmykach i po brzegach widziałem pióra z gęsi, kawałki skórek zajęczych, owczą wełnę na krzach i dwie ogryzione cewki sarnie.
Kiedy Zdrójek skończył, ojciec mój, porozumiawszy się spojrzeniem ze stryjem i panem Michałem, rzekł;
— Więc, kochany rotmistrzu, zgoda na polowanie, ale pod warunkiem, że sam obejmiesz komendę z władzą dyktatorską... Inaczej nie!
— Jeżeli o to wam chodzi, zgadzam się chętnie, bo przecież wiecie, że po mojem nieszczęściu jedyna to dla mnie pociecha, kiedy mogę tępić tych zbójów, co mi tyle złego zrobiły!... Czy tylko inni myśliwi nie wezmą mnie za uzurpatora i nie zaoponują?
— A któżby śmiał? — zawołał, zrywając się, pan Michał. — Wszyscy będą chyba radzi takiemu komendantowi; a gdyby jaki frant chciał bróździć, mniejsza o niego!
— Tak, tak, to rzecz skończona! — dodał stryj. — A teraz, kochany rotmistrzu, powiedz, kiedy ma być polowanie?
— Dziś mamy wtorek — obliczał pan Żubr a wa; — na jutro moglibyśmy nie zdążyć przygotować wszystkiego... a więc pojutrze, we czwartek. Najlepiej byłoby zacząć w południe,
bo wtedy stare wilki, obżarłszy się w nocy i wróciwszy rano do kniei, leżą tam cały dzień ociążałe i z powodu ciepłych dni chłodzą się w miejscu bagnistem. W południe zwykle śpią, są leniwe i najmniej czujne... Parę lat już w tej kniei nie byłem, dlatego chciałbym wprzód ze Zdrójkiem i moim Baraczem objechać ją i zobaczyć przesmyki, żeby obliczyć, ile będzie potrzeba strzelb i obławników, jak rozstawić myśliwych i skąd ma iść naganka... Ilu też mniej więcej możecie dać ludzi i zebrać strzelb u siebie?
— Myśliwych — odpowiedział mój ojciec
— może nas tu być z dziesięciu, licząc już Zdrój- ka i jego syna, a naganiaczy może Kaczałkie- wicz spędzić przeszło sześćdziesięciu.
— Jeżeli panowie pozwolą — odezwał się pan Szarmancki, — to i ja przyślę ze trzydziestu; mam gajowego, który się zna na myślistwie, i ekonoma, który strzela wybornie.
— Dobrze! — powiedział rotmistrz. — Ja także dam ludzi z pół setki z tej wsi, co z wami graniczy; a gdyby potrzeba było więcej, to ich przyślę z Podkowina. Strzelb ze mną mogłyby być przeszło dziesięć, ale trzeba przecież liczyć i na gości, którzy zapewne przyjadą... Zresztą dopiero jutro będę wiedział na pewno, ile czego potrzeba.
— Ja myślę — zauważył pan Michał — że we czwartek moglibyśmy zebrać się na Kobu-
sówce. Ta opuszczona buda stoi na pagórku, a wprost przed nią, o jakie pięcioro staj, zaczyna się knieja,
— Może tak i zrobimy — zakonkludował rotmistrz, — Ale, ale — dodał — powiedziałem: w południe: w południe, to znaczy, że
0 dwunastej mamy już być na stanowiskach
1 ma ruszyć obława; zatem o dziesiątej służba i wszyscy obławnicy powinni stanąć na punkcie zboru, czy to na Kabusówce, czy gdzie indziej, i o tej samej godzinie panowie myśliwi tu, we dworze. Zresztą jutro rano przyjadę do was, żeby ostatecznie rzecz tę ułożyć. Czy się zgadzacie?
— Najzupełniej; bez opozycji i apelacji! — odpowiedział stryj za wszystkich. — A teraz pójdźmy na obiadi, bo już dzwonili i czernina wystygnie.
Obiad trwał krótko, bo się rotmistrz śpieszył i zaraz po kawie, zabrawszy Zdrójka, z panem Szarmanckim odjechał.
Przy obiedzie upiekłem i ja swoją wilczą pieczeń, gdyż póty molestowałem ojca i pana Żu- brawę, żeby mnie wzięli na polowanie, aż się zgodzili, Z początku ojciec nie chciał pozwolić, obawiając się o mnie i utrzymując, że będę się kręcił, zbroję co i dostanę jeszcze sforami; gdy jednak zakląłem się, że będę stał spokojnie i nawet pary z ust nie wypuszczę, a pan rotmistrz znów zapewnił, że niebezpieczeństwa nie będzie, bo nie postawi mnie samego, i jeszcze
obiecał przywieźć dla mnie leciutką dubeltówkę, która bije dobrze grankulkami, ojciec zmiękł i ustąpił.
Po odjeździe gości ojciec i stryj wysłali kilka zaproszeń i przykazali ekonomowi, żeby zapowiedział chłopom obławę i zebrał ich tylu, ilu będlzie potrzeba. Innym ludziom dworskim, którzy strzelali i mieli broń, nie było co i mówić, bo już wiedzieli o wyprawie i tylko niecierpliwie oczekiwali wezwania. Reszta tego dnia zeszła na pogadance o zamierzonem polowaniu,
0 spodziewanych gościach, o strzelcach, do czego który nadawałby się najlepiej, i na drobnych dyspozycjach na wszelki wypadek.
*
Nazajutrz rano przyjechał pan Żubrawa
1 przywiózł z sobą Baracza, swojego leśnika, oraz obudwóch Zdrójków, ojca i syna, których zabrał po drodze. Był w dobrym humorze i zaraz po przywitaniu się z nami powiedział:
— Objechaliśmy konno i obeszli pieszo knieję ostrożnie, ale ze wszystkich stron. Mam ją teraz w głowie jak na dłoni. Jeżeli tylko wilki dotąd z niej nie wyszły i poczekają na nas do jutra, to możemy im sprawić taką łaźnię, jak nigdy. Wprawdzie i mój stary niedźwiedź — tu wskazał z uśmiechem na swego leśnika — zapewnia mnie, że były jeszcze zaprzeszłej nocy, ale kto je tam wie!
— Juścić, wielmożny panie — odezwał się ów Baracz, chłop ogromny i barczysty, z ma* łemi, bystremi oczkami, kudłatą głową, kędzierzawą brpdą, i w czapce, która wyglądała jak wilczy łeb — tak dokumentnie samego wilka nie widziałem, bo to było w nocy i tylko zda- leka coś pomknęło do kniei. Nie mógł to przecie być pies, bo nie głupi tam chodzić, a że zaraz wtedy w gąszczu i prosię kwiknęło żałośnie, więc to na pewno był lupar albo wadera, co je nieśli dla wilcząt.
— Ja także — dodał młodszy Zdrójek — już od soboty obchodzę knieję i pilnuję, żeby tam kto nie wlazł i wilków nie przepłoszył.
— Jeżeli tak, to dobrze! Jutro więc rano,
s
0 dziesiątej, wszyscy obławnicy, a z nimi służba
1 ekonomowie mają być na Kobusówce. Ztyłu za budą, jest tam kawał gołoborza i stare wypalenisko; tam mogą ludzie zebrać się i zaczekać. Obława pójdzie od Kobusówki i przejdzie prosto przez knieję aż do Lisiej Stopki, pod którą będzie wyciągnięta linja myśliwych.
Następnie skinął rotmistrz na naszego ekonoma, który już czekał na dyspozycję.
— Mości Kaczałkiewicz! a ilu dasz nam obła wnikó w?
— Może być siedmdziesiąt...
— To dosyć! Z moimi ludźmi i z ludźmi z Piaskowa, oraz z tymi, których przyśle jeszcze pan sędzia i pan Rożyóski, będzie ich razem
przeszło dwustu. Niechże Kaczałkiewicz pamięta, żeby każdy obławnik miał kij dość gruby, a długi na wysokość chłopa. Najlepiej zebrać ludzi gdzie dalej i dopiero wszystkich razem zaprowadzić na Kobusówkę, gdyż jakby zaczęli sami złazić się po kilku i kilkunastu, toby szli wszystkiemi stronami, może nawet przez knieję, łamaliby kije po drodze i robili niepokój. Trzeba więc obejść z nimi zdaleka od kniei i to bez hałasów. Moich obławników i tych, co przyjdą z innych dworów, nauczą także i dopilnują ekonomowie, żeby się do tego wszystkiego zastosowali. Co dziesiąty obławnik dostanie grzechotkę, które mój Strzelczyk
Kujtys przywiezie.
Potem pan rotmistrz zwrócił się do leśników, którzy, jako wytrawni służbiści, zaraz stanęli obok siebie w szeregu i wyprostowali się po wojskowemu, jak żołnierze przed komendantem.
— Wy trzej — powiedział — będziecie zarządzać obławnikami, rozstawiać ich i prowadzić, będziecie więc odpowiadać za wszystko. Do pomocy możecie wziąć sobie ludzi rozgarniętych z młodszych ekonomów i z tych, co tam będą ze strzelbami. Na punkcie zbornym żeby mi było spokojnie! żadnych głośnych rozmów i kłótni, a tem bardziej łomotu i krzyków Obławników uszykować rzędami zawczasu, a potem, gdy przyjdzie rozkaz, rozprowadzić ich od
razu na całą linję, na prawo, na lewo, na skrzydła, i zaraz wiązać łańcuch, tak, żeby był gotów bez długiego bałamuctwa. Robić to wszystko pocichu, nie rozmawiać, chyba z konieczności, i to szeptem; ludzi rozstawiać w milczeniu i tylko ręką wskazywać każdemu jego miejsce, Naganiaczy, zdaje się, będzie dosyć, więc stawiać ich gęsto: chłop od chłopa od pięciu do siedmiu kroków, jak starczy, a co dwudziesty człowiek postawić takich ze strzelbami, co rozumieją porządek, żeby każdy z nich dozorował dziesięciu ludzi po swojej prawej i tyluż po lewej stronie. Tym przecież, którzy będą z bronią w łańcuchu obławników, strzelać nie wolno, chyba tylko wtedy, gdyby wilk poszedł na obławę, nie dał się zawrócić do kniei na myśliwych i już wymknął ztyłu za naganiaczy. Czyście mnie zrozumieli?
— Rozumiemy, rozumiemy, wielmożny panie. Alboż to nam pierwszyzna!
— Spodziewam się!,., ale im co powtarza się częściej, tem lepiej utkwi w pamięci. To sprawa z wilkami, i w niczem chybić nie wolno! Pilnujcież więc dobrze, żeby obławnicy trzymali łańcuch równo, nie wybiegali naprzfód jedni przed drugich, nie pozostawali wtyle, nie zbijali się po kilku razem, a broń Boże, nie przerwali czasem łańcucha i nie zrobili w nimi luki. Każdy ma iść prosto przed siebie, nie zbaczać, lecz trzymać się przez całą knieję w jednako-
wiej odległości od sąsiadów. Niech mi się też żaden nie waży omijać gąszczów, zawałów i zarosłych bagienek, tylko niech każdy obławnik przedziera się wszędzie i koło siebie, na obie strony, uderza kijem po drzewach, krzakach, wywrotach i wszystkich takich miejscach, gdzie wilk mógłby się przyczaić lub schować. Wreszcie obława ma iść zupełnie wolno, hukać i grzechotać niebardzo, a gwałtownych wrzasków wcale nie robić!
Byliśmy wszyscy na dziedzińcu i przysłuchiwaliśmy się, jak rotmistrz w taki sposób mu- strował leśników. Ja zachwycałem się tą jego myśliwską mądrością, pan Michał zacierał ręce z zadowolenia, a ojciec i stryj uśmiechali się i tylko kiwali głowami. Stryj przypomniał, że czas iść na śniadanie, ale pan Żubrawa prosił
o cierpliwość i tak dysponował dalej:
— Główny łańcuch obławników ustawicie
o czworo staj poniżej Kobusówki, tam, gdzie kończą się jałowczyki, a zaczyna gęstsza olszyna, i wyciągniecie go od tej wysokiej sosny z barcią, co jest na prawo od budy, aż do brzegu tego błotka na lewo od niej, w którem leży złamany chojniak. W samym środku głównego łańcucha będzie młodszy Zdrójek; ma on młode nogi i oczy, a jako nowy leśnik, trzeba przecież, £eby się popisał. Prawe skrzydło obławy ustawić po stronie wysokich olch i trzciny, od sosny aż do trzech w kupie pni osmolonych, a lewe
przed naszą granicą, ponad Topielą, od błotka do dużego rozsadzonego kamienia.
Prawego skrzydła pilnować będzie stary Zdrójek, a lewego mój Baracz, i wy sami będziecie stali każdy na końcu swojego skrzydła, to jest Zdrój ek przy trzech osmalonych pniach, a Baracz przy kamieniu. Zdrój ek niech mi się dobrze pilnuje, bo zdaje mi się, że wilki koniecznie będą chciały dostać się w trzciny.
Łańcuch myśliwych rozstawię sam pod Lisią Stopką, także przez całą linję, i tak go zaklam- ruję, żeby strzelcy klamrowi znaleźli się na jednej linji ze skrzydłami naganki i żeby ostatni z nich na każdej klamrze stanęli o pięćdziesiąt kroków jeden od Zdrójka, a drugi od Baracza. Ja sam stanę ostatni na klamrze od trzcin, to jest przy tobie mój Zdrój ku, a ztyłu w tej stronie każę czekać Kujtysowi, żeby dał znać na Kobusówkę, gdy już myśliwych rozstawię. W ten sposób będzie knieja ze wszystkich stron osaczona, a wy dwaj będziecie łącznikami między obławą a myśliwymi, i pozwalam wam strzelać do wilków, gdyby na was wychodziły... Przecież miejscowość znacie dobrze, wczoraj i dziś obejrzeliśmy wszystko, oznaczyłem i pokazałem wam każdy punkt, podług którego macie się orjentować; jesteście starzy i doświadczeni myśliwi, więc powinniście odrazu wszędzie trafić i bez żadnego zamieszania ustawić się prędko a dobrze.
— Juz mech wielmożny pan będzie spokojny; trafimy choćby poomacku... Żeby tylko te nasze pomagry nie pobróździły, a chłopstwo nie lazło jak bydło.
— Więc trzeba ludzi zachęcić. To też powiedzcie, że każdy, kogo weźmiecie dla utrzymania porządku, dostanie ode mnie dwa złote, a każdy obławnik kwaterkę wódki i pół bochenka chleba.
— Za pozwoleniem! — zaprotestował mój ojciec. — Ta gratyfikacja to im się od nas należy...
— Niech mi się pan Apolinary do rządów nie wtrąca! — rozśmiał się rotmistrz. — Dałeś mi sam absolutną władzę, więc mam prawo użyć jej, jak chcę! No, no! zresztą na sprawę nie pójdziemy do wójta.
— Żeby to wielmożni panowie pozwolili — odezwał się teraz Kaczałkiewicz, kłaniając się i występując naprzód — tobym ja sam zapowiedział obławnikom o tej wódce i chlebie i obiecałbym im jeszcze co innego — tu potrząsnął harapnikiem — coby może najlepiej poskutkowało.
Rozśmieszył nas ten ekonomski argument, rotmistrzowi jednak nie musiał się on wydać złym, bo rzekł, jakby od niechcenia:
— To tam już wasza rzecz. Zróbcie sobie, jak chcecie, byle tylko skutek był dobry.
Stryj znowu przypomniał śniadanie, a pan Żubrawa, chociaż skłonił głowę na znak zgody, lecz kazał leśnikom zaczekać, i weszliśmy do dworu.
Podczas tego śniadania nic mi się nie wiodło, chociaż to nie był żaden dzień feralny. Miałem głowę tak zajętą polowaniem i tak chciwie słuchałem tylko tego, co o niem mówił pan rotmistrz, że żórawie wyławiały mi wszystko z talerza. Machnąwszy pod stołem nogą, kopnąłem Fifinkę tak nieszczęśliwie, że wrzasnęła na całe gardło, aż stryj syknął, a ojciec się nachmurzył.
Nadomiar złego, nie wiem, co się stało pannie Agacie, która ni stąd ni zowąd zaczęła wzdychać i dowodzić, że jestem potrzebny na takiem strasznem polowaniu jak dziura w moście, że lepiej byłoby, gdybym więcej siedział nad książką, że się coraz bardziej rozpuszczam, tak dalece, że wczoraj okulawiłem jej zagranicznego koguta, którego dostała od siostry księdza proboszcza, że wilki jeszcze mnie zjedzą, albo jaki wściekły skaleczy i t. d. Poty aż biły mnie z obawy, żeby mi polowanie nie przepadło. Uratował mnie wszakże pan rotmistrz, dowiódłszy jej z całą powagą, że na polowaniu jestem koniecznie potrzebny, albowiem mam zająć ważne stanowisko, i na dowód kazał przynieść z bryczki dubeltówkę, którą przywiózł dla mnie. Zapewnił przytem pannę
Agatę, że wilki nie będą miały czasu zjeść mnie, bo będą musiały myśleć o własnej skórze, a wreszcie, że w miejsce koguta-kuternogi przyśle jej zdrowego, jeszcze bardziej zagranicznego, i tą obietnicą ostatecznie ją udobruchał.
Wstaliśmy też zaraz od stołu. Panowie, zapaliwszy fajki, wyszli na ganek, ja oglądałem dubeltówkę, uradowany, a pan Żubrawa posłał po leśników i jeszcze im powiedział:
— Jutro, dopóki nie dam znać, że jesteśmy na stanowiskach, dopóty nie rozprowadzać ob- ławników po ich linji. Tymczasem jednak można, jak mówiłem, przygotować się i podzielić, a nawet przybliżyć się do niej i czekać spokojnie. Dopiero, gdy Kuj ty s do was przyj edzie, natychmiast wyformujcie cały łańcuch, a gdy będziecie już zupełnie gotowi, młodszy Zdrójek da na trąbce krótki sygnał, Baracz i starszy Zdrój ek odpowiedzą, poczem naganka ruszy bezzwłocznie.
Iść będzie tylko główny łańcuch od Kobu- sówki, a obławnicy po skrzydłach mają stać, dobrze pilnować boków kniei i odstraszać wilki, gdyby się tamtędy wymknąć chciały. W miarę dopiero, jak idący łańcuch będzie mijał skrzydłowych, ci mają się z nim łączyć i posuwać razem naprzód, dopóki nie przejdą całej kniei. Zdaje mi się tedy, że wiecie już dokładnie wszystko, co, jak i kiedy zrobić należy; nieprawdaż ?
— Wiemy, wiemy, wielmożny panie! — odpowiedzieli leśnicy jednogłośnie.
— Ja tylko — dodał starszy Zdrójek — chciałem się zapytać, czy wielmożny pan psów nie weźmie?
— Myślałem już o nich, ale że w samej kniei nie byłem, więc nie mogę wiedzieć, czy są istotnie potrzebne,
— Niech wielmożny pan weźmie. Ja ją znam dobrze. Są tam takie zawały, gąszczyki i kryjówki pod karpami, że, gdy się wilk w nie zaszyje, to człowiek przelezie przez niego, a be- stja się nawet nie ruszy. W tej porze wilczęta umieją także doskonale się przyczajać, a i stare przypadają często w takich miejscach bagnistych, że obławnik tamtędy nie przejdzie. Ale psy, a osobliwie takie, jak wielmożnego pana, nie dadzą się oszukać i każdego wytropią i ruszą.
— Więc dobrze, kiedy tak radzisz. Przyprowadzi je na Kobusówkę mój psiarczyk, ale musi go z niemi mieć przy sobie twój syn, bo on będzie w środku obławy i przed samem jej ruszeniem rozforuje je i puści w knieję.
— Wedle rozkazu, wielmożny panie! — odpowiedział na to młody leśnik. — Ja przecież znam się z niemi już od tego czasu, jak to mojego Burka udusiły.
— To była jego własna wina, mój kochany; pocóż był taki podobny do wilka!
— Wydajesz rozkazy, kochany panie rotmistrzu — wtrącił pan Michał — jak jaki generał przed bitwą! Dobrze, że ich wilki nie słyszą, boby pozdychały ze strachu albo uciekły gdzie pod Toruń!
— A kto ich wie! może się już wyniosły, i z tego wszystkiego nic nie będzie.
— Byłaby to wielka szkoda! — zauważył mój ojciec. — Zresztą możnaby przecież jeszcze sprawdzić...
— Bez tego nic! — odrzekł rotmistrz. — Dziś po zachodzie słońca i, gdyby można, jutro raniutko przed wschodem trzeba się przekonać koniecznie, czy wilki są jeszcze w kniei.
Potem, zwracając się do leśników, zapytał:
— No, który z was rozmówi się z nimi?
Baracz i starszy Zdrój ek spoglądali na siebie zboku, uśmiechali się i trącali łokciami... Nareszcie pierwszy z nich odezwał się:
— Chyba Zdrój ek, wielmożny panie; on zna dobrze knieję i lepiej potrafi gadać po wilczemu...
— A wy to niby nie? — odparł eks-leśnik i mrugnął lewem okiem. — Tylko, że od owego naszego zakładu nie macie jakoś ochoty...
— Jakiego zakładu? Cóż to było? — zapytali razem pan Źubrawa i pan Michał. — Gadajcież!
— Ot, głupstwo, wielmożny panie! — odpowiedział Zdrojek i zażył tabaki. — Trzy lata
...i sam jak kłoda zwalił się na wilki. (Str. 195.)
temu w zimie byliśmy oba na weselu u Dudy bartnika. Młodsi tańcowali, a my starsi, podjadłszy, popijaliśmy po kapce, bo Duda piwa, wódki, a i miodu nie pożałował. Po wieczerzy mieliśmy już trochę w głowach. Naraz słyszę: zawył wilk bardzo blisko! — A on tu po co? — pomyślałem i wyjrzałem z chałupy. Słucham: zawył znowu, jakby zaraz za stodółką. Wracam więc, sięgnąłem po strzelbę Baracza, co stała w kącie, odwiodłem kurek i zaczynam podchodzić... Aż tu z za węgła wyłazi on sam i śmieje się jak opętany...
Chciał dziewuchy nastraszyć i udawał wilka, a zmanił mnie starego.
— To wódka tak was zmaniła — pocieszał go pan Michał. — Gdyby Zdrójek nie miał był w głowie, pewnoby nie dał się oszukać.
— Może być, wielmożny panie. Dość, że zakpił ze mnie i zaraz o tem rozpowiedział w izbie na moje pośmiewisko. Było mi strasznie markotno, więc odgryzałem się i dowodziłem, że jeszcze lepiej wyć potrafię. On mówił: „nieprawda!“ Więc założyliśmy się o garniec wódki, ale pod kondycją, że spróbujemy się na prawdziwych wilkach. — „Dobrze! niech one same nas sądzą!“ — krzyknął Baracz i pięścią w stół uderzył. — Niech sądzą! — odpowiedziałem i także w stół huknąłem — tylko zaraz! — Duda chciał nas pogodzić, aleśmy nie
ustąpili, tylko wypili jeszcze po kieliszku araku na odchodnem
Baracz wziął swoją świnią nogę1), ja kij i poszliśmy przez bagno i łoziny na Jarzębie Toki, gdzie wysoka świerczyna.
— Co tam1 będziecie opowiadać państwu takie głupstwa! — przerwał mu Baracz, nie rad widocznie dalszej historji. Potem zwrócił się zaraz do rotmistrza z zapytaniem:
A możeby, wielmożny panie, zajrzeć do koni f
Nie uciekajcie! — zawołał Zdrójek, uśmiechając się filuternie; — słuchaliście i śmieliście się, kiedy mówiłem o swoim wstydzie, posłuchajcież jeszcze...
Trudna rada, mój Baraczu! — rzekł rotmistrz tonem żartobliwie poważnym — Zdrój ek ma rację. Pnzecież ci głowy nie urwał, bo ją masz na karku. Wiemy, że jesteś dobry myśliwy i strzelasz kapitalnie, więc chociażby ci się co nie udało, nie masz znów czego tak bardzo się wstydzić.
Pewno to z waszego wilczego duetu wtrącił stryj — był tylko katzenjammer, albo też przewróciliście się gdzie i wyspali na śniegu?
— Niezupełnie, wielmożny panie — odrzekł Zdrój ek. — Wleźliśmy oba na gruby, karłowaty
Tak myśliwi z prostego ludu przezywają fuzje pojedynki, krzywo i niezgrabnie osadzone.
chojniak i Baracz pierwszy zaczął wabić. Za- wabił raz, drugi, dziesiąty... nic! Żaden wilk się nie odezwał. Czekaliśmy z pół godziny na- próżno i zmarzliśmy jak kość. Szczęściem miałem blaszankę z wódką, więceśmy się trochę rozgrzeli. — ,,Niema tu wilków!“ — powiedział on. — Są! — odrzekłem. — „A no, to próbuj, na ciebie kolej!“ — zawołał. — Teraz więc ja zawyłem, jak bazior, potem znowu, ale także nic! — Eh! czekajcie — pomyślałem sobie i po- wabiłem, jak wadera... W dziesięć pacierzy było już trzech samców pod chojniakiem. Obiegły wokoło, obwąchały, popatrzyły wgórę, jeden przysiadł o kilkanaście kroków, a dwa położyły się pod samą gałęzią, na której siedzieliśmy.
Ja miałem tylko kij, ale mój Baracz zaraz za świnią nogą i nuż przykładać się i mierzyć do tego, co był opodal. Celuje, celuje... nareszcie wypalił i z dymem sam jak kłoda zwalił się z gałęzi na wilki, co siedziały pod drzewem! Wilczyska aż jękły pod takim klocem i ledwie wyrwały się z pod niego; a musiał je tęgo przy- dusić, bo gdy uciekały w las, to jeden włóczył zadem, a drugi utykał na łapę; trzeci czmychnął odrazu.
Trudno nam było nie roześmiać się z tej przygody leśnika, a pan Michał byłby zapewne jeszcze z niego żartował, gdyby nie to, że jej koniec nie był bardzo wesoły.
— Zlazłem i ja z chojniaka — kończył Zdro- jek — i zaledwie podniosłem Baracza, tak się utrząsnął. Męczyłem się z nim przeszło godzinę, nim go rozbitego doprowadziłem do chałupy, Leżał biedak i słabował więcej niż tydzień...
— Czemużeście nie dali znać do dworu? — rzekł z wymówką pan rotmistrz; — byłbym mu posłał lekarza...
— Miałci on ich aż za wielu! Kowal puszczał mu krew trzy razy; baby naciągały go i okadzały zielem; zezowata Prusaczka odczyniała złe i zamawiała chorobę; nawet Abramek dał pod sekretem za lisią skórkę komarowego sadła i jakieś próchno uzdrawiające, ale to było takie paskudztwo, że niktby tego nie chciał wziąć w gębę. Najlepiej mu jednak pomogła wódka z pieprzem i topioną słoniną, co ją zażywał regularnie.
— No, to i dobrze, kiedyście klin klinem wybili — powiedział pan rotmistrz, machnąwszy ręką, i spojrzał na zegarek. — A teraz do rzeczy. Niechże więc Zdrojek zajrzy do kniei i zobaczy, co się tam dzieje. Tylko ostrożnie! Byłby to wielki wstyd, gdyby taki mądrala pokpił sprawę na samym końcu.
— Niech się wielmożny pan spuści na mnie
— upewniał rotmistrza eks-leśnik. — Już ja wiem, jak to zrobić. Pójdę i po zachodzie i przed wschodem bez butów, tylko w‘ kurpich choda-
kach albo łapciach, a może i bez niczego, żeby nie było słychać chodzenia. Młode to najlepiej wabić po zachodzie słońca, kiedy stare poszły na zdobycz, bo wtedy wilczaki są głodne i odezwą się na pewno. Przed wschodem są już nażarte, a wtedy znów prędzej odezwą się stare, które już powróciły z nocnej wyprawy. Lecz z niemi trzeba być bardzo ostrożnym. Miarkuję ja, w której stronie mają gniazdo, więc tam podkradnę się cichutko, pod wiatr, żeby człowieka nie zwąchały. Co prawda, to trochę późno, bo takie duże wilczęta rozłażą się już dalej, zwłaszcza, że teraz przebiegła wadera przeprowadza je coraz to na inne legowiska, chociaż jeszcze siedzą w tej samej kniei. Żeby tak we wrześniu, a sierpniu, kiedy jeszcze razem trzymają się blisko gniazda, to możnaby je nawet zobaczyć i porachować; ale to nic! dam sobie radę!
— A jeżeli Zdrójka zobaczą? — wyrwałem się i ja z uwagą.
— Poco mają zobaczyć, paniczu?! Alboż to ja nie wiem, jak się schować przed niemi? Dopiero, gdy się dobrze skryję i zaczekam, aż wkoło zrobi się zupełnie cicho, to je powabię. Jeżeli są, to młode zaraz zaczną mi się odzywać, a po głosach można także poznać, ile ich jest. Gdyby i stare usłyszały, przylecą i one, myśląc, że to wilk obcy, żeby go odegnać. Czasem zbliżają się one do wabiącego na kilka-
naście kroków, tak, że możnaby strzelać do nich. Wtedy przecież nietylko nie należy tego robić, ale trzeba zachować się cichuteńko i spokojnie, ani drgnąć, żeby się żadnym ruchem i szelestem nie zdradzić, tylko czekać cierpliwie, dopóki nie odejdą. Gdyby bowiem cośkolwiek zmiarkowały, zaraz wadera wyprowadziłaby wilczęta licho wie dokąd.
— Dobrze mówisz, mój stary! Żeby tylko udało się wszystko tak zrobić! — powiedział rotmistrz i tem życzeniem zakończył swoje rozporządzenia i instrukcje.
Potem odprawił leśników, zabawił u nas jeszcze chwilę, poklepał mnie po ramieniu i przestrzegł, że dubeltówka, którą przywiózł, potrzebuje mało prochu, — wreszcie pożegnał się z nami słowami: ,,do jutra!“ i odjechał.
*
Ze środy na czwartek prawie całą noc nie spałem. Wszystko, czego nasłuchałem się przez dwa dni poprzednie, mieszało mi się i mąciło w głowie. Szumiał mi las i zapadła knieja, snuły się wilki, rozlegał huk strzałów i ujadanie psów, a rozogniona imaginacja tworzyła możliwe i niemożliwe obrazy polowania.
Wstałem bardzo rano i ubrawszy się śpiesz- nie zaraz wziąłem się do dubeltówki, z którą odbywałem tyle przeróżnych ewolucyj dla wprawy, że kto wie, czy znowu jaka kura kra
jowa lub zagraniczna nie poniosłaby szwanku, gdyby broń była nabita.
Dzień był ciepły, słoneczny i tak spokojny, że lekkie pasemka babiego lata swobodnie unosiły się i pływały w powietrzu.
Około dziesiątej pozjeżdżali się goście, a prawie każdy zaproszony przywiózł ze sobą to krewnego, to przyjaciela, to dobrego znajomego albo kogoś z ludzi niższej kondycji i służby, co dobrze strzelał i mógł przydać się na polowaniu.
Przyjechał pan sędzia Rohatyński z dwoma synami, pan Rożyński ze szwagrem, dwóch młodych urzędników z obwodowego miasta, pan Szaramancki z jakimś Niemcem von... z pod Bydgoszczy, dwóch kuzynów i jeden sąsiad pana Żubrawy, których on zaprosił jako komendant polowania, i jeszcze kilku nieznanych mi obywateli — dość, że obliczywszy gości, którzy byli w pokojach, zebrało się myśliwych, rachując z nami, przeszło dwudziestu. Takich zaś ze strzelbami, którzy pozostali na dziedzińcu, albo których odesłano wprost na Kobusówkę, było także kilkunastu.
Ojciec, stryj i pan Michał serdecznie witali przyjeżdżających, czemu towarzyszyły różne rekomendacje, przypominania się i wykrzykniki.
Na stołach były już zawczasu przygotowane wódki, piwo, porter, wino, wędliny, różne zimne zakąski, chleb wiejski, tartynki, babki
i świeże bułeczki. Była także i kawa, a do niej w kilkunastu płaskich garnuszkach krakowskich wyborna śmietanka z takim grubym kożuszkiem, że po nim mogłaby przebiec tęga mysz bez załamania.
Gospodarze zaraz po przywitaniu się z gośćmi zapraszali ich do stołu, bo czasu było już niewiele. Panowie myśliwi przepijali do siebie anyżówką, goldwasserem, ratafją i gdańską wódką, znikały zakąski, strzelał i pienił się porter; niektórzy woleli przecież kawę. Po wszystkich pokojach słychać było ożywione, choć przerywane rozmowy, rozlegały się śmiechy, krzyżowały się zapytania i odpowiedzi, żarciki, koncepty myśliwskie, świeże lub odgrzewane, i anegdotki więcej lub też mniej udatne.
Jedni informowali się o wilkach i przesmykach w kniei, drudzy o porządku obławy i stanowiskach, inni pokazywali sobie broń, oglądali ją wzajemnie, przyczem każdy wychwalał swoją; wreszcie byli i tacy, którzy krytykowali wydane co do polowania rozporządzenia i dowodzili, jakby to można było zrobić inaczej i lepiej. Ten czegoś zapomniał i szukał, tamtemu coś się zepsuło przy fuzji lub torbie, co trzeba było bezzwłocznie naprawić, niektórzy przekręcali ładunki i nabijali broń zawczasu, wszyscy byli mniej lub więcej w ruchu, wychodzili na ganek, schodzili na dziedziniec i do bryczek, przywoływali służbę, żądali tego i owego, wra-
było gwarno
nawet hałaśliwie,
ale zawsze serdecznie i wesoło. Nareszcie przyjechał i pan rotmistrz, którego oczekiwano z pewną już niecierpliwością.
Był ożywiony, wyglądał młodziej przynajmniej o dziesięć lat i uśmiechał* się, chociaż nie
co marsowo.
— Jest! jest przecież i nasz komendant, czy dyktator! — odezwało się kilka głosów, gdy wszedłszy żwawo do stołowego pokoju, witał się z zebranymi,
— Jestem,,, i w każdej chwili gotów jestem złożyć władzę, która dostała mi się tylko wypadkowo,
Ale cóż znowu, kochany rotmistrzu! protestowano ze wszystkich stron. — Musisz wytrwać do końca i prowadzić nas na wilki!
Więc chcecie koniecznie? Niech i tak będzie, tylko pamiętajcie, że jestem wymagający i ścisły.
Zgoda! zgoda! Poddajemy się wszelkim rygorom! — zawołali gospodarze, pan sędzia, pan Michał i wielu innych starszych i poważniejszych gości.
— Przedewszystkiem więc muszę panom powiedzieć: dobra nasza! Stary Zdrojek spisał się gracko: w nocy był w kniei i wilki są. Nie myślcie, że spóźniłem się przez niedbalstwo; ta-
kich gruszek ja nie zasypiam w popiele. Byłem już na Kobusówce, zobaczyłem co się tam dzieje, i jeszcze przemustrowałem leśników i tych, których oni wybrali sobie do pomocy. Psy swoje kazałem tymczasem odprowadzić nieco dalej, bo, czując polowanie, niepokoją się, warczą i szczekają radośnie: psiarczyk dostał po uszach zato że nie umiał ich uciszyć. Obławników było dużo; teraz powinni być już wszyscy. Pomiędzy ludźmi z bronią znalazłem dwóch bardzo dobrych strzelców, których wezmę na naszą linję.
Mówiąc to, rotmistrz wyjrzał na dziedziniec, a zobaczywszy ludzi z bronią, którzy posilali się pod lipami, dodał, wskazując na nich:
— Przepraszam panów, ale muszę jeszcze i tych zlustrować... Wiem ja już coś o nich od leśników; znam także, zdaje mi się, niektórych. W każdym razie niepodobna zatrzymać ich wszystkich przy nas.
To powiedziawszy, wyszedł i w dziesięć minut powrócił.
— Czterech najpewniejszych strzelców zostawiłem — powiedział, — a resztę odesłałem na Kobusówkę.
— Powiedzno, kochany Olesiu, czy to nie czas już jechać? — zapytał go pan sędzia.
— Zaraz pojedziemy tylko jeszcze słówko: my także musimy się uporządkować...
— Dobrze! dobrze! więc słuchamy.
— Wiemy to wszyscy — mówił dalej rotmistrz, — że na polowaniu są lepsze i gorsze stanowiska, a każdy chciałby dostać najlepsze. Wiemy również, że dla uniknięcia pretensji oraz zazdrości zwykle stanowiska bywają losowane. Gdyby szło o pożyteczną, nawet grubszą zwierzynę, zastosowałbym się do tego zwyczaju; ale nam idzie nie tyle o zabawę, ile raczej o tępienie wilków, zatem o ubicie ich jak najwięcej; trzeba więc najważniejsze stanowiska obsadzić najlepszymi strzelcami. Nie wątpię, że wszyscy panowie strzelacie dobrze, ale może nie- każdy z nas ma dość wprawy w strzelaniu do tych niebezpiecznych szkodników i koniecznego doświadczenia przy spotkaniu się z niemi. To też pozwolicie, że sam zajmę się rozstawieniem myśliwych...
— Jakto? więc nie będziemy się losować?
— mruknął ktoś niechętnie, zapewne taki, jak to zbyt często bywa, na którego biegłość najmniej można było liczyć. Ale pan rotmistrz znany był jako wilczarz zawołany na całą okolicę i posiadał tyle ogólnego zaufania, że ta kiełkująca opozycja ucichła zaraz wobec prawie jednomyślnych głosów, które oświadczyły się za nim.
— Nie wątpię — mówił dalej — że wszyscy panowie znacie przepisy, których ściśle trzeba się trzymać na polowaniu z obławą i naganką, a tem ściślej, kiedy idzie o wilki. Mam jednak
zwyczaj powtarzać je przed każdem polowaniem, którego kierunek został mi powierzony. Dlatego też najusilniej przestrzegam i proszę
0 ścisłe zachowanie następujących prawideł:
1) Każdy myśliwy, zająwszy wskazane stanowisko, powinien ukryć się jak można najlepiej za drzewem, krzakiem, wywrotem i t. p, tak, żeby go zwierz z kniei nie zobaczył. Jeżeliby jakie gałązki przeszkadzały mu widzieć i celować, powinien je obciąć nożem albo obłamać zawczasu.
2) Od pierwszej chwili, gdy myśliwy stanie na swojem miejscu, ma się zachować spokojnie
1 żadnym ruchem albo szelestem obecności swej nie zdradzić. O paleniu nawet mowy być nie może. Pamiętajcie, panowie, że zwierz ma lepszy wzrok i słuch, niż my wszyscy, a wilk jeszcze i węch doskonały. Stać cicho i nieruchomo od samego początku trzeba i dlatego, że często, kiedy naganka dopiero się rozstawia, wilki już się wynoszą, więc myśliwy niebaczny mógłby je sam od siebie odstraszyć. Z tego powodu należy zawczasu mieć też i kurki odwiedzione.
3) Najbardziej pilnować gąszczów, bo zwykle tamtędy wilki się przemykają; pod żadnym jednak pozorem nie schodzić ze stanowiska, ani strzelać do żadnej innej, chociażby grubej zwierzyny.
4) Wolno strzelać tylko na bliską metę, gdy strzał będzie dobry i pewny, chyba gdyby wilk przeszedł już linję myśliwych. Strzelać ten tylko ma prawo, od kogo wilk będzie najbliżej t. j. bliżej niż od jego sąsiadów. Ponieważ będziemy stali o pięćdziesiąt do sześćdziesiąt kroków jeden od drugiego, a w niektórych miejscach nawet i gęściej, nie będzie więc potrzeby strzelać dalej, niż na trzydzieści kroków. Po strzale nabić broń natychmiast, zwłaszcza jeżeli oba- dwa naboje były użyte, i stać dalej spokojnie.
5) Można strzelać tylko przed siebie w knieję albo już za siebie. W żadnym razie nie wolno strzelać w chwili, gdy wilk jest na linji strzelców, chociażby był jak najbliżej myśliwego.
6) Nie wolno przepuścić wilka za linję bez strzału; to samo zaś, że już doszedł aż do niej spokojnie, byłoby ważnem uchybieniem tych panów, pomiędzy którymiby to nastąpiło.
7) Nie można strzelać do wilka, gdy psy siedzą na nim i szarpią go, bo wtedy łatwo skaleczyć albo i zabić którego; jeżeli zaś psy dobrze trzymają wilka w miejscu lub go położą, to najlepiej dać mu zręcznie funt kordelasem.
Jeszcze jedna uwaga: myśliwi, którzy będą stać na klamrach, gdy łańcuch obławników przyjdzie do nich, powinni zwrócić się do głównej linji strzelców i posuwać się ku niej po klamrze jeden za drugimi, w jednakowych od
siebie odstępach i przed obławnikami, pilnując, żeby i wtedy wilki nie przedarły się między nimi.
Wreszcie wiecie i to, panowie, że prawo byłoby martwą literą, gdyby nie stała za niem siła egzekucyjna, karząca uchybienia. Jaka zaś jest na polowaniu ta siła, to...
— Sfory! sfory! — wykrzyknął, przerywając mu, pan Michał,
— Więc o tem już wiemy! Zatem uprzedzam, że będę ściśle przestrzegał naszych przepisów bez względu na osobę winowajcy!
Wprawdzie przy tych słowach pan rotmistrz uśmiechał się; ale byłoby rzeczą ryzykowną brać ten uśmiech za nadzieję pobłażania, zwłaszcza, gdy jeszcze dodał:
— Źe zaś wszyscy podlegamy jednym i tym samym przepisom, przeto zgóry upoważniam i proszę panów, ażebyście, gdybym sam zawinił, złożyli na mnie sąd i wymierzyli karę.
Narazie nikt się nie zdobył na odpowiedź; po chwili tylko pan sędzia podniósł się i, wyciągając r5ce do rotmistrza, zawołał:
— Nie oponuję i poddaję się rygorowi, ale pod warunkiem, primo: żebyście nie kładli mnie na pieńku ani na kamieniu, bobyście mi pognietli brzuszysko, tylko choć na mchu, a jeszcze lepiej na poduszce, i secundo: żebyście mi podesłali jaki kilimek dla respektu szlachectwa.
— Zgoda! zgoda! — odpowiedziały teraz wesołe głosy myśliwych, a pan Michał, ukłoniwszy się sędziemu, oświadczył grzecznie:
— Mam ja wcale jeszcze dobry dywanik turecki i poduszkę safjanową, wezmę je więc ze sobą dla wygody pana sędziego...
— Ooo... widzicie go, jaki usłużny! — roześmiał się pan Rohatyński. — A weź, weź! przydadzą się i dla ciebie!
— Jedziemy, panowie! — zakomenderował rotmistrz, spojrzawszy na zegarek. — Ja jadę naprzód, ale proszę trzymać się blisko za mną.
Bryczki pozajeżdżały i ruszyliśmy na wyprawę.
W dobre pół godziny, jadąc i zwracając to w prawo, to na lewo między bagnami i po różnych leśnych drożynach, zatrzymaliśmy się przy małem gołoborzu piaszczystem.
Tam pan rotmistrz kazał nam powysiadać, objaśniwszy, że już dalej jechać nie można i że mamy przejść jeszcze ze trzy staje do miejsca, gdzie zacznie się lin ja myśliwych. Następnie prosił, żeby już przestać palić i rozmawiać, tylko iść za nim cicho gęsiego, i tak przeprowadził nas maleńką i krętą ścieżynką między gąszczami bagnistemi.
Gdyśmy przyszli na miejsce, postawił tam zaraz jednego z myśliwych, wziął z sobą pięciu innych i odszedł z nimi na klamrę, a nam zalecił spokojnie czekać na siebie. Niedługo po-
“wrócił sam i rozstawił nas po długiej linji, wskazując ręką, kto i gdzie ma stanąć, i czasem tylko dodając szeptem: ,,pięć, siedem i t. p. kroków dalej lub bliżej, w prawo albo w lewo“.
Wkrótce przyszła kolej i na mojego ojca, który mnie zatrzymał przy sobie. Rotmistrz poszedł dalej z innymi; widziałem, jak stawiał jeszcze jednego, a potem już znikł z oczów...
Cisza była zupełna, słońce świeciło jasno, i przy powietrzu przezroczystem można było pomimo gąszczów i zawałów sięgnąć wzrokiem w tę lub ową stronę kniei dość daleko. Prawie co chwila przelatywało koło nas różne ptactwo, i wiewiórki biegały po drzewach. Raz nawet duży jastrząb siadł tak blisko na dębie, że o mało nie palnąłem do niego, a po chwili znów niewiele brakło, żebym sobie zarobił na sfory, bom się złożył już do zająca, który o dwadzieścia kroków przed nami kicał sobie i stawał słupka, ale mnie ojciec za każdym razem powstrzymał.
Tak czekaliśmy ze dwadzieścia minut, w ciągu których niecierpliwość mnie paliła... Nareszcie przed nami, bardzo daleko, odezwała się trąbka, a po niej zaraz dwie inne z boków, już bliżej. Drgnąłem, serce mi młotem zabiło w piersiach na ten sygnał; wytężyłem wzrok, zapuściłem go w knieję i, gotów do natychmiastowego
* ^
strzału, z palcem na. ifynglu dubeltówki, upatrywałem wilków...
Tymczasem po sygnale nastała znowu taka cisza, jakgdyby w całej kniei nie było żywej istoty. Trwała przecież zaledwie kilka chwil, bo zaraz potem zaczął już do naszych uszów dochodzić szum bardzo słaby i nieokreślony, podobny do lekkiego i dalekiego powiewu wiatru po drzewach. Szum ten jednak wzmagał się ciągle, przechodząc w coraz wyraźniejsze huczenie, połączone jakby z kołataniem w korę drzew całego stada dzięciołów, rozrzuconego na wielkiej przestrzeni. Huczenie powiększało się także co chwila, i można już było odróżnić w niem kilka donioślejszych grzechotek, a jednocześnie w trzech stronach kniei odezwało się naszczeki- wanie psów zławiających. Krótkie to zrazu, urywane i niecierpliwe zławianie zamieniło się niebawem w donośne i równe granie gończych, pędzących za zwierzem po świeżym i silnym tropie, zaraz potem przeszło znów w jeszcze szybsze i gwałtowniejsze gonienie na oko i równie prędko w zajadłe ujadanie i wreszcie całej złai, idącej już na zęby z wilkami.
Jednocześnie hukanie, naświstywanie i grzechotanie rosło i powiększało się, a obława jak nadpływająca fala posuwała się ku nam, obejmując całą knieję ogromnem półkolem. Jednakże i pod szumem tej fali górowało zajadłe na- szczekiwanie i żarcie się z wilkami dzielnych psów pana Żubrawy, które widać tak gwałtownie rzucały się na bestje i tak je osaczały ze
wszystkich stron, że dotąd żaden wilk nie zdołał się podsunąć pod linię myśliwych, bo strzału jeszcze nie było. Obskakiwane bestje musiały jednak rozbiegać się, przypadać w gąszczach i chować, gdyż i spy rozdzielały się także chwilami, niektóre ucinały na moment, lecz zaraz potem jeszcze z większym impetem i zażartością nacierały.
Walka ta w głębi kniei trwała zaledwie z dziesięć minut, poczem wszystkie jej odgłosy zwróciły się na prawe skrzydło obławy. Ale w tej chwili rozległ się donośny wystrzał widocznie z broni dużego kalibru, a po nim zaraz dwa krótkie i suche strzały z dubeltówki. Teraz dopiero mignęły przed nami wdali dwa wilki, jeden na obławę, drugi ku prawej klamrze myśliwych, a za każdym z nich pies rozpędzony. W tej stronie padło także kilka wystrzałów, a jednocześnie gońba zmieniła kierunek i szybko zbliżała się do nas. Nagle poruszyła się i zaszeleściła gęstwina i wyskoczył z niej tęgi wilk, a razem z nim trzy psy, rzucające się na niego. Wilk obracał się, kłapał zębami i odcinał, mimo to dwa psy szarpały go za szarawary i z boków, trzeci zaś uchwycił go za kark przy uchu
i, mając jedną przednią łapę na jego grzbiecie, wlókł się koło niego, a nie puszczał. Ze względu na odległość strzał był dla mnie możliwy, trząsłem się więc ze wzruszenia i rwałem do broni, ale ojciec nie pozwolił mi strzelić, żebym z któ~
rego psów nie zabił. Tymczasem zakotłowało się między niemi, jeden pies skiełknął boleśnie,
wilk wyrwał się, ale już był od nas daleko, i oszołomiony pobiegł po linji myśliwych, którzy palili do niego jeden po drugim...
Kiedy w prawym końcu tej linji, a właściwie już za nią, huknęły ostatnie dwa strzały, obława doszła już do nas. Rozległ się sygnał i zwarty łańcuch naganiaczy zatrzymał się o dwadzieścia kroków przed nami. Trąbki zagrały pojezdnego, myśliwi opuszczali swoje stanowiska i schodzili się na niewielkie będące tuż gołoborze, w środku którego stał już pan rotmistrz, a przy nim leśnicy z trąbkami, i na które obławnicy poznosili trofea polowania, zabierane po drodze.
Z siedmiu wilków, które były w kniei, sześć padło na placu, a tylko siódmy zdołał się wymknąć, i to z tego powodu, że jeden z naganiaczy uwiązł w bagienku, a drugi znów, obok idący, chcąc go ratować, sam się przewrócił przez karpę, i zrobioną w ten sposób luką wilk wydostał się za łańcuch.
Stary Zdrójek zabił wilczycę w chwili właśnie, gdy ze szczeniętami, jak to przewidywał pan Żubrawa, chciała się przedrzeć w trzciny. Sam pan rotmistrz, który obok eks-leśnika stał na klamrze, położył rzadko zdarzającym się dubletem dwa wilczaki. Powstała tylko kwest ja, od czyjego właściwie strzału padł stary bazior,
który przeszedł przez ogień więcej niż połowy linji myśliwych.
Pan Szaramancki zapewniał, że to on sam wpakował mu cały nabój loftek na komorę, kiedy przeciwnie — pan Michał, który miał stanowisko obok niego, że właśnie po strzale pana Szaramanckiego wilk sunął jeszcze lepiej, jakby mu zdrowia i sił przybyło. Że jednak pan sędzia strzelał do niego ostatni, poczem już go zaraz psy dopadły i dodusiły, więc też panu Rohatyńskie- mu przyznano honor zabicia lupara i jego skórę. Wreszcie po jednym wilku zabili jeszcze: jakiś młody obywatel, którego nazwiska nie pamiętam,
i nasz kucharz Haman, który tak doskonale ukrył się w dole pod karpą, że wilczak sam przyszedł do niego na dwadzieścia kroków.
Udało się tedy polowanie. Panowie myśliwi winszowali sobie tak świetnego rezultatu, chociaż niejednemu, a mnie między nimi, było markotno, że sam nic nie zabił. Otoczyli wszyscy pana rotmistrza i dziękowali mu za trudy podjęte; słusznie i sprawiedliwie należała mu się od nas ta serdeczna podzięka. Widziałem później jeszcze niejedno polowanie na wilki, ale żadne nie wypadło tak pomyślnie, właśnie może dlatego, że ani jedno nie było tak przezornie urządzone i że nigdzie wydane rozporządzenia nie były równie ściśle wykonane jak na tem, chociaż nieraz, i to nie żartem, bywały na tamtych sfory w robocie.
Rotmistrz był w złotym humorze: ściskał podawane mu dłonie na prawo i na lewo, przepraszając towarzyszów za swoje szorstkie
i żołnierskie zachowanie się przed polowaniem. Potem zdjął czapkę, ukłonił się wokoło i rzekł:
— Słuchaliście, kochani sąsiedzi i przyjaciele, moich rozporządzeń jako komendanta polowania, wysłuchajcież teraz pokornej prośby waszego sługi i jedźcie wszyscy do mnie na obiad.
— Wiwat nasz komendant! Słuchamy! — odpowiedzieli zebrani, tym razem już jednogłośnie i bez żadnej opozycji.
ROZDZIAŁ IX.
Wściekły wilk. — Ponowa i wilcze tropy. — Objeżdżanie i osaczanie wilków. — Fladry i sieci. — Obława stała. — Wilkołak panny Agaty. — Wilk pana Michała. — Buhaje i wilki.
Miał rację stary Zdrójek, kiedy mi opowiadał, że wilk latem jest tylko tchórzem i złodziejem, ale zimową porą robi się z niego zuchwały rozbójnik, i to tem niebezpieczniejszy, im zima jest cięższa i dłuższa.
Pewnej takiej właśnie zimy w same Trzy Króle po nieszporach przyjechał do nas ksiądz proboszcz i zaraz na wstępie jako najświeższą wiadomość opowiedział, że ostatniej nocy o jakie może ćwierć mili od Piaskowa prawie na samym kraju lasu zjadły wilki chłopa, który pijany wracał saniami z miasteczka. Ludzie, idący nazajutrz rano do kościoła, znaleźli przy drodze tylko szczątki nieszczęśliwego, oraz jego konia, pożartego do połowy. Wspomniał jeszcze, że i w Podborowie tej samej nocy już we wsi wilki także podobno coś zbroiły.
Wprawdzie takie smutne wypadki zdarzały się co rok o tej porze w bliższej lub dalszej oko
licy, trudno przecież było oswoić się z niemi. Robiły one zawsze bardzo przykre wrażenie, bywały powodem obław, zastawiania żelaz, zakładania trutek i t. p., a w każdym razie do częstych narzekań na wilki, do ustawicznych o nich rozmów i do opowiadań o ich świeżych albo dawniejszych łotrostwach.
— Straszna to rzecz — mówił ksiądz proboszcz — być tak żywcem pożartym przez te bestje; ale kto wie, czy w niektórych wypadkach nie jest jeszcze gorszą śmierć od pokaleczenia przez nie. Będzie temu blisko dwadzieścia lat — mówił dalej, siadając między ojcem
i stryjem na dużej sofie naprzeciwko kominka,
— kiedy panowie byliście jeszcze w uniwersytecie, mieszkał na rumunku, po tamtej stronie Topieli, osadnik Matus Woj dała. Był to chłop jeszcze młody, krzepki, bardzo silny i zuchowaty, a przytem uczciwy i pracowity; ale na swoją biedę ożenił się z dziewką głupowatą i tchórzliwą. Siedzieć w owe czasy na takiem pustkowiu, wśród lasów i bagien, zdała od wszystkich mieszkań ludzkich, mógł tylko człowiek prawdziwie odważny, a przytem czujny dniem i nocą na wszystko, co się działo wokoło.
Otóż jednej nocy zimowej, prawie już nad ranem, usłyszał Matus jakiś szelest koło chlew- ka, rechtanie świń, a i pies, co leżał przy kominie, także zawarczał parę razy. Chłop wstał, narzucił na siebie kożuch i wyszedł zobaczyć,
co to takiego; zaledwie jednak postąpił kilka kroków ode drzwi, kiedy rzucił się na niego wilk, skacząc mu prosto do twarzy.
Pomimo tak niespodziewanego napadu przytomny Woj dała schwycił bestję lewą ręką za gardło, a prawą zaczął bić w okno i wołać na żonę, żeby mu podała siekierę. Tymczasem głupia baba, usłyszawszy i zobaczywszy, co się dzieje, wrzasnęła tylko, uciekła do alkierza i zasunęła zaporę. Biedny Matus krzyczał i krzyczał na próżno, a nie mając nic w ręku, pięścią tylko walił po łbie wilka, który się szarpał, rzucał i w trakcie tego podrapał mu piersi pazurami
i kilka razy skaleczył go w twarz i rękę...
A!... teraz przypominam sobie — wtrącił mój ojciec — że słyszałem coś o tym wypadku, nawet parę razy, ale zawsze tylko pobieżnie.
Więc posłuchajcie, opowiem wszystko detalicznie. Zdesperowany człowiek, nie wiedząc już co robić, wywalił pięścią okienko, chwycił wilka oburącz i z całą siłą wrzucił go do izby, a potem porwał jeden i drugi bal, które leżały pod chałupą, i zaparł nimi wybity otwór. Złapał tedy wilka jak w klatkę, ale nie mając broni
i poomacku, nie mógł mu już dalej nic zrobić.
Napróżno obchodził wokoło chałupę, dobijał się do niej ztyłu od alkierza, i wołał na żonę. Baba wtuliła się w kąt i ze strachu ani się odezwała. Wejść sam do alkierza nie mógł, bo drzwi z niego na dwór nie było, a przez mały
poprzeczny otwór, który zastępował okienko, zaledwie można było rękę przesunąć. Zresztą, gdyby mu teraz i podała siekierę, na nicby się to już nie zdało. Obmywał więc biedaczysko krew z rąk i twarzy, ocierał ją kożuchem, a potem wlazł do chlewka i tam przesiedział do rana. Za dnia dopiero pozwoływał ludzi; przybiegł leśnik, zdaje mi się, że stary Zdrójek, a z nim jeszcze ktoś drugi z bronią i wilka w izbie ubili.
— Ach! jak to dobrze! — zawołałem. — Ale, proszę księdza proboszcza, czy wilk bardzo pokaleczył tego Matusa?
— Niebardzo — odpowiedział proboszcz z westchnieniem. — Rany nie były ciężkie, ciało zdrowe, a po domowym opatrunku prędko się zasklepiły i goić zaczęły; cóż kiedy, niestety, okazało się, że wilk był wściekły, bo nie upłynęło nawet i dziewięciu dni od wypadku, a biedny Woj dała dostał już wodowstrętu!
Strach było patrzeć na cierpienia nieszczęśliwego człowieka, kiedy go męczyła okropna gorączka. Trząsł się jak w febrze największej, oczy stawały mu kołem, to zachodziły mgłą, to żarzyły się jak węgle. Rzucał się na łóżku i tłukł po izbie, a ludzie bali się do niego przystąpić. Omijało go to chwilami, a wtedy wiązano go
i dawano mu różne domowe i babskie leki. Panna Agata posłała mu także maiki, które musiał
jeść, ugniecione w chlebie z masłem; żydek go- libroda z miasteczka stawiał mu pijawki i krew puszczał, lecz wszystko na nic się nie zdało! Kiedy go ataki opuszczały, płakał jak dziecko, narzekał na żonę i na swój los nieszczęśliwy, a jak tylko poczuł, że napad powraca, prosił sam, żeby go związać.
Dowiedziawszy się o tym wypadku, pojechałem do biedaka z religijną pociechą i zawiozłem parę leków, używanych zwykle od wścieklizny. Trafiłem na chwilę przytomności chorego, więc wyspowiadał się i przyjął św. Sakramenta. Byłem bardzo wzruszony i rozżalony, bo to pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się dysponować na śmierć człowieka, dotkniętego tą straszną cho~ robą i przywiązanego powrozami do łóżka. Nazajutrz wójt kazał go odwieźć do obwodowego miasta, gdzie zrobiono z nim koniec. Nie wiem, czy to prawda, bo przy tem nie byłem, ale słyszałem, że urządzono mu tam wannę...
— Jakto wannę? — zapytałem z ciekawością
i obawą.
— Ludzie opowiadali, że wsadzono go do ciepłej kąpieli, puszczono mu krew z rąk i nóg
i że tak biedaczysko usnął spokojnie.
— Okropność! — zawołałem, przerażony.
— A ileż to ludzi ciągle ginie skutkiem pokąsania przez psy wściekłe! — dodał mój ojciec.
— Że też dotąd medycy nie wynaleźli lekarstwa na tę straszną chorobę!
— Czytałem — powiedział ksiądz proboszcz
— że wielki Napoleon dał mil jon franków temu, co wynalazł cukier z buraków. Dobra to rzecz cukier, ale lepiej chyba byłby się zasłużył Panu Bogu i ludziom, gdyby je był wyznaczył jako nagrodę za wynalezienie właśnie takiego lekarstwa.
Nastała chwila milczenia, potem rozmowa przeszła na medycynę i doktorów, na różne zioła lekarskie, których proboszcz znał sporo, a potem jeszcze na owczarzy, znachorki i ich leki sekretne.
Tymczasem przynieśli winną polewkę, żeby gość rozgrzał się, bo mróz był tęgi. Niedługo potem zabrzęczały dzwonki na dziedzińcu, zajechały przede drzwi sanki i pan Michał z panem Rożyńskim, zaczerwienieni od zimna, tupiąc i zacierając ręce, weszli do pokoju.
— Laudetur Jesus Chrisłus! — zawołał na powitanie pan Michał, zobaczywszy księdza proboszcza. — A cóż wilki? Czy nie odwiedziły i dobrodzieja dzisiejszej nocy?
— In saecula saeculorum! — odpowiedział proboszcz, schylając głowę. — Nie, dzięki Bogu, ale słyszałem, że i w Podborowie coś także zbroiły — dodał, zwracając się do pana Rożyń- skiego.
— Ach, te szelmy! — odrzekł zapytany, grzejąc się przy kominku i wygrażając ręką. — Porwały mi najlepszą wyżlicę prawie z przed
stajni, i to jeszcze od szczeniąt. Wolałbym był, żeby mi szkapę udusiły, takie to było dowodne do polowania ’ mądre psisko.
— Nie tak oardzo, widać, mądre — zażartował pan Michał — kiedy się dało wziąć wilkom, jak jaki baran.
— Ot, pana Hulanowskiego zawsze trzymają się koncepty! — obruszył się na to pan Rożyń- ski, — Człowiek jeszcze mądrzejszy, a wilki zjadają ludzi po drogach, jak i tej nocy...
— Właśnie mówił nam już ksiądz proboszcz
o tym wypadku — przerwał mój ojciec. — To prawdziwe nieszczęście! Należałoby może zapolować na bestje, kiedy się znowu tak rozpanoszyły.
— Teraz w zimie to już chyba na ponowie tylko — odezwał się na to pan Michał. Potem, zwracając się do pana Rożyńskiego, zapytał: — A cóż, panie Karolu, możebyśmy i zabrali się do nich, gdy spadnie pierwszy śnieg świeży?
— Ze mnie bo nie tęgi wilczarz — odpowiedział zagadnięty; — strzelić strzelę, choć może lepiej bym płatnął pałaszem, ale nie potrafiłbym urządzić polowania, jak to umie pan Żubrawa, Zdrojek, a zapewne i pan... Szkoda wielka, że rotmistrz pojechał na Polesie.
— Nie święci garnki lepią! — odparł z pewnością siebie pan Michał. — Najlepsze to jest polowanie na wilki gniazdowi we wrześniu, a nawet choćby w początkach października. Teraz
]uż trudniej, bo przenoszą się ustawicznie z miejsca na miejsce, włóczą wszędzie i przebiegają wielkie przestrzenie tak, że nigdy nie można być pewnym, czy nazajutrz jeszcze będą *w tym lesie lub kniei, gdzie widziano je dnia poprzedniego. Można przecież zapolować na nie i w zimie; trzeba tylko znać się dobrze na tropach wilczych i umieć śledzić je po śniegu, a gdy się pokażą na pewno, nie bałamucić, lecz natychmiast zrobić na nie obławę albo mniejszą nagankę.
— Nie jestem ja, jak już powiedziałem, żaden wielki myśliwy — rzekł znowu pan Rożyń- ski, — ale znam tropy wilcze. Są one podobne do tropów dużego psa, tylko że wilk, stąpając, mocniej ściska palce u łap i spód ich ma wypukłej szy, przeto ślady jego są dłuższe od psich i wyraźniej wygniatają się na śniegu lub błocie. Przytem wilk idzie sznurkiem, zwykle w prostym kierunku, jakby po jednej linji, a chociaż ma cztery łapy, przecież jego trop odciska się na niej tak, jakgdyby szedł tylko na jednej i zostawiał jej ślad rzędem i prawie w równych od siebie odstępach, co pochodzi od tego, że wilk, idąc, tylną lewą łapą wstępuje w trop przedniej prawej nogi i na odwrót.
— Bene! bene! — zawołał pan Michał; — nie wiedziałem, kochany panie Karolu, żeś taki znawca; zanotuję to sobie i przy pierwszej okazji zapędzę cię do śledzenia wilków. A teraz
powiedzcie mi też panowie, po czem się poznaje i czem różni świeży trop na śniegu od starego? Nie mówię, rozumie się, o ponowie, bo trop dostrzeżony zaraz na świeżym śniegu zawsze będzie świeży,
— Oho! widzę, że pan Michał zaczyna nas brać na egzamin! — zauważył żartobliwie mój ojciec; — żeby więc nie miał nas za nieuków, to znów ja mu odpowiem. Świeżo wyciśnięty trop jest wyraźniejszy, śnieg w nim miękki i po
wierzchu jeszcze nie zamarznięty; kiedy przeciwnie w dawnym tropie całe jego odciśnięcie i brzeżki pokrywają się już cienką krustą czyli delikatną lodową powłoką, i twardnieją, co łatwo poznać, dotykając się ich palcami ostrożnie i uważnie.
— Kiedy tak wszyscy, to niechże i ja z czemś się popiszę — odezwał się wreszcie ksiądz proboszcz. — A czy też pan profesor wie, po czem poznaje się najświeższy trop wilczy na śniegu jeszcze nie uleżałym?
Zaczepiony w ten sposób pan Michał zastanowił się, zawahał chwilę i przeciągnął ręką po łysinie, ale nie stracił fantazji i odpowiedział: śmiało:
— Przecież tylko co wypowiedział już o tem wszystko pan Apolinary!
— Właśnie, że nie wszystko! — zaoponował proboszcz. — Więc ja panu Michałowi powiem*
że najświeższy na takim śniegu trop wilczy jest zawsze powłóczysty, to jest, że od jednego stąpienia do drugiego idzie jakby delikatna kreska, która w parę godzin już niknie; a pochodzi ona stąd, że na śniegu nastroszonym i nieuleżałym wilk włóczy cokolwiek tylnemi łapami i niemi to właściwie robi one kreski.
— A jegomość dobrodziej skąd wiesz o tem?
— zawołał pan Michał zdziwiony i jakby dotknięty w swojem wszystkowiedztwie myśliw- skiem.
— A widzisz! — roześmiał się proboszcz. — No, no, uspokuj się i zażyj tabaki — dodał, podsuwając mu tabakierkę otwartą. — Nie myślę ja wcale mierzyć się z wami na tem polu, bo to nie moja rzecz... Ot, słyszałem kiedyś o tem od mojego krewniaka, nadleśnego w lasach rządowych, który z obowiązku swej służby musiał tropić wilki, i to właśnie przypomniało mi się teraz... Ale jakże tam dalej z tem polowaniem zimo- wem?
Pan Michał spojrzał jeszcze z pod oka na księdza proboszcza, pokręcił głową, ale zażył tabaki i tak prawił dalej:
— Przedewszystkiem trzeba koniecznie przekonać się, czy i gdzie są wilki, co w zimie, gdy jest śnieg, robi się przez objeżdżanie. W tym celu, jeżeli w jakiej okolicy dadzą się dostrzec wilki wypadkowo, a tem bardziej, gdy pokazują się częściej, strzelec, gajowy albo ktokolwiek
inny, znający się na ich tropach i obeznany z miejscowością, powinien obchodzić czy objeżdżać, ale koniecznie rano, takie części lasu i knieje, w których prawdopodobnie mogą się zatrzymywać na dniówkę, albo w których już je widziano. Gdyby wtedy zobaczył świeży z nocy trop wilczy, prowadzący do takiego miejsca, powinien je zaraz objechać konno wokoło, a można i saneczkami, lecz zawsze ostrożnie i zdaleka, dla przekonania się, czy z innej strony niema tropów wychodnych, któreby wskazywały, że wilki opuściły już tę część lasu lub knieję. Jeżeliby takich tropów wychodnych nie znalazł, to miałby ważną wskazówkę, że wilki są w miejscowości objechanej, i powinien znowu starać się, ile możności, zbliska i dokładnie oznaczyć ich legowisko.
Wtedy urządza się polowanie, ale znów koniecznie tego samego dnia, bo już następnej nocy wilki, jak zwykle, wyjdą szukać zdobyczy i rzadko kiedy wracają na to samo miejsce. Wszystko więc zależy na tem, żeby prędko zebrać potrzebną ilość myśliwych i naganiaczy, stosownie do obszemości miejsca, które wypadnie otoczyć obławnikami, i ilości przesmyków, na których muszą rozstawić się strzelcy. Im przeto dokładniej będziei oznaczone legowisko wilków i im bliżej będzie można osaczyć je bez spłoszenia, tem mniej będzie potrzeba jednych i drugich i tem prędzej będzie można zapolować. Obława
lub naganka urządza się, jak zwykle, z zachowaniem wszelkich wiadomych ostrożności.
— Nie tak to łatwo przy krótkim dniu i ciężkich drogach zebrać w kilka godzin znaczną ilość myśliwych i naganiaczy, urządzić i odbyć takie polowanie — zrobił uwagę ksiądz proboszcz.
— Zapewne — potwierdził pan Michał — i to zwłaszcza, jeżeli niema innej rady, tylko wypada koniecznie otoczyć większą przestrzeń, co zresztą zdarza się i na polowaniu jesiennem, a ludzi do tego nie starczy. W takich razach trzeba sobie pomagać fladrami i sieciami, jeżeli są gdzie zawczasu przygotowane; ale to rzecz kosztowna i narzędzia te miewają tylko tam, gdzie myślistwo jest duże i przytem, rozumie się, zamożne.
Byłem ja kilka razy na polowaniu na wilki z sieciami czyli parkanami w Pińszczyźnie i na Podolu. Sieć taka wiąże się ze sznurków grubych na mały palec i niebardzo skręconych, a oka w niej mogą być mniej więcej na sześć cali kwadratowych, tak jednak tylko duże, żeby wilk mógł zaledwie łeb przez nie przetknąć. Sieć nie stanowi jednej całości, tylko się składa z kilku osobnych części, w miarę tego jak wielką przestrzeń otaczać niemi potrzeba, które to części nazywają się połami.
Każda poła ma zwykle 150 stóp długości, a wysoką być powinna od 9 do 10 stóp i mieć przez całą swoją długość u góry i u dołu kółka
żelazne, przez które przewlekają się linki na cal grube, dłuższe od poły o 30—50 stóp i służące do jej umocnienia. Przy obstawianiu kniei sieciami pojedyńcze poły spajają się z sobą za pomocą pętlic w taki sposób, żeby jedna za drugą zachodziła przynajmniej na stopę i żeby nie mogły się w tem miejscu rozsunąć lub też przerwać. Do postawienia i rozpięcia każdej poły potrzeba około 15 kołów 5 i pół łokcia długich, a trzy cale grubych, mających u góry wycięcie widełkowate, albo haczyki żelazne dla przyczepienia do nich sieci za górną linkę. Oprócz tego sieć jeszcze umocowywa się linami do drzew pobliskich; nie trzeba jednak pół bardzo naprężać podczas pory wilgotnej, bo potemi liny mogłyby pękać i sieć mogłaby się wywrócić. Otoczywszy więc znaczną przestrzeń takiemi sieciami i obsadziwszy myśliwymi tylko umyślnie pozostawione luki, można przy pomocy niewielkiej liczby naganiaczy wybić wszystkie wilki, które zostały osaczone, a niejednego nawet złapać żywcem, gdy się w sieci zaplącze.
— Dobry to i piękny sposób — zauważył pan Rożyński — ale chyba tylko na wielkopań- skich polowaniach, oraz gdy wilki są osobliwie cierpliwe i dolegają uparcie. Nie mówiąc już nic
o kosztach, ale ileż to trzeba ludzi i czasu do rozpięcia takich sieci i jak trudno musi być zachować się tak cicho i spokojnie przy tem, żeby wilków nie spłoszyć. Przypuszczam, że przy
osaczaniu na dłuższym dniu wilków gniazdowych, kiedy szczenięta są jeszcze nieduże i wraz ze starymi trzymają się jednego miejsca, takie sieci mogą mieć chociaż w części zastosowanie praktyczne, jeżeli nie starczy naganiaczy; ale nie zdaje mi się, żeby się to mogło udać w zimie, kiedy wilki ciągle wędrują i kiedy w kilka godzin trzeba się z nimi załatwić.
— Nie przeczę temu — odpowiedział pan Michał — zwłaszcza, gdy idzie o nasze zwyczajne polowanie; a jednak można i na nich choćby dwiema takiemi połami, nawet krótsze- mi, zastąpić skrzydła naganki, byleby sprawić się z ich rozpięciem prędko i cicho. W braku zaś porządnych sieci urządzają się także zastawy w kształcie wysokich płotów ruchomych z mocnego chróstu, wikliny i t. p.f chociaż to wszystko kłopotliwe i niepewne.
Łatwiejsza już daleko sprawa z fladrami czyli straszydłami, które prawie wszędzie mieć można i rozpiąć daleko prędzej. Do tego potrzeba tylko sznura na pół cala grubego, a długiego zwykle na 150 kroków, chociaż może być i krótszy, bo takich sznurów można mieć kilka, stosownie do potrzeby otoczenia mniejszej lub też większej przestrzeni.
Na takim sznurze umocowywa się co pół łokcia po dwa lub trzy pióra gęsie, najlepiej białe, chociaż można mieszać szare z białemi, które powinny być duże, lecz nie dłuższe nad 8 cali,
a pomiędzy temi piórami wiąże się jeszcze co dwie stopy na przemian kwadratowe pół łokciowe kawałki płótna w jaskrawych kolorach. Fladry przy otaczaniu niemi kniei przywiązują się na 4—5 stóp nad ziemią do drzew lub kołków, wbitych w tym celu, i zastępują one naganiaczy, bo powiewające płaty płótna i poruszające się pióra odstraszają wilki i nie pozwalają im przejść tamtędy. Przy fladrach co sto kroków stawia się ludzi, którzy powinni zachować się cicho i spokojnie, a dopiero za zbliżaniem się wilków poruszać rozciągniętym sznurem.
W ostateczności, jeśli niema ludzi ani fladrów do zamknięcia jakiej luki, to w miejscach widocznych od strony kniei kładzie się i zawiesza po krzakach, niskich gałęziach, sękach i t, p. chustki, czapki i różne inne części ubrania, kawałki papieru, słowem co można, żeby tylko wilki od przejścia tem miejscem odstraszyć, cofnąć w knieję i zwrócić na myśliwych.
Fladry rozciągają się od strony obławy, zwykle na skrzydłach, których nie można było obsadzić ludźmi, ale nie od strony myśliwych, i powinny one łączyć się z łańcuchem naganiaczy.
— Jednakże — zrobił uwagę pan Rożyński
— byłem raz na takiej obławie, gdzie fladry znajdowały się w różnych stronach, nawet po
między myśliwymi, a właściwie pomiędzy fladrami były pozostawione luki na jakie 40 kroków, obsadzone przez strzelców.
— To była widać obława słała — objaśnił pan Michał — i niewątpliwie z psami, a zapewne i przesmyki wilcze rozchodziły się z kniei w różnych kierunkach?
— Tak właśnie było! Knieja była otoczona wokoło w części obławnikami, w części fladrami, a w różnych miejscach pomiędzy nimi na lukach stali spokojnie poukrywani myśliwi. W środku, pomiędzy nami gromada rozmaitych psów tropiła i goniła wilki, a gdy który zbliżył się na strzał, to paliliśmy do niego. Obławnicy także stali w miejscu i tylko hałasowali, gdy wilk chciał wymknąć się pomiędzy nimi za łańcuch.
— Obława może być stałą — dodał jeszcze pan Michał — chociażby myśliwi, jak zwykle na polowaniu z naganką, rozstawili się obok siebie po jednej zaklamrowanej linji, a obławnicy otoczyli łańcuchem resztę kniei, W tym razie żadnych luk nie zostawia się i skrzydła obław- ników powinny się łączyć z klamrami myśliwych. Bez psów jednak obławy stałej być nie może, bo wtedy one same muszą wypłaszać i pędzić wilki, które obławnicy, stojąc na miejscu, odstraszają tylko i nie puszczają za łańcuch. Na obławie ruchomej psy nie są właściwie potrzebne, chociaż używają się w niektórych razach, i to z wielką korzyścią.
Pan Michał był tego dnia w sztosie wykładowym, więc o objeżdżaniu wilków, o ponowie i sieciach, a szczególniej o fladrach trwały rozmowy aż do kolacji. Ostatecznie jednak zgodzili się wszyscy, że najlepszym straszydłem na takich polowaniach jest chłop przytomny z kijem i grzechotką, i że korzystniej jest otoczyć mniejszą przestrzeń ludźmi wprawnymi, stawiać ich chociażby rzadziej, niżeli sztukować łańcuch fladrami.
Przy kolacji rozmowa stała się już bardziej urozmaicona, chociaż wilki nie schodziły ze sceny. Stryj oprócz innych powodów miał do nich żal zadawniony; kiedyś bowiem wilczek, chowany przy dworze, zakradł mu się do ptaszarni i połowę synogarlic wydusił. Pan Rożyński opowiadał, że kiedy był u swojego stryja w mohylew- skiej gubernji, to widział, jak wilki codziennie wieczorami i po nocach łaziły po wsi między budynkami, jak psy domowe, i że zastać takiego gościa w chlewku, kurniku, a nawet w chałupie było tam rzeczą zwyczajną. Ksiądz proboszcz wspomniał o wilkołakach i różnych o nich przesądach i legendach.
Panna Agata pomimo swego nadzwyczaj zgodnego usposobienia nie chciała się zgodzić na to, żeby te wszystkie o nich tradycje były tylko bajkami i wymysłem fantazji. Przytoczyła nawet wypadek z czasów swej młodości, że kiedy raz latem jechała z matką do Włocławka,
wilk skoczył im za koczobryk i położył się na tłumoku. Chciały krzyczeć ze strachu, ale stary ich furman zaczął się tylko żegnać i dawać im znaki, żeby siedziały spokojnie. Kiedy zaś stanęli u przewozu, wilk pierwszy wskoczył na prom, wtulił się w naj ciaśniej szy kąt i tak przeprawił się przez Wisłę, a na drugim jej brzegu wypadł także naj pierwszy i zniknął zaraz w zaroślach, że więc nie mógł to być wilk zwyczajny, tylko jakieś dziwo nadprzyrodzone.
Ja także popisywałem się mojemi wiadomościami, nabytemi od Zdrójka, jakie to wilki są przebiegłe i sprytne, jak to one noszą gęsi, jak prowadzą kozy i z jakim sprytem umieją polować na jelenie i sarny.
— Wszystko to bagatela i głupstwo! — zbił mnie odrazu z tropu pan Michał. — Ja to dopiero miałem mądrego wilka, kiedy jeszcze gospodarowałem w Hulankowie. Best ja nauczył się tańcować, pić gorzałkę, jeździć na wozie, podjeżdżał saneczkami kuropatwy i jelenie, a nawet potrafił rachować na karbach.
Panna Agata spojrzała na niego z obawą i przeżegnała się; pan Rożyński roześmiał się głośno; ojciec i stryj spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się tylko; ja wreszcie wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia, nie wiedząc, czy wierzyć temu, czy nie. Jeden tylko ksiądz proboszcz zawołał bez ceremonji:
— Teraz to już przeholowałeś! Wprawdzie i ja widziałem w Płocku wilka uczonego, którego Niemiec jakiś woził w klatce i pokazywał za pieniądze, ale tamten umiał tylko służyć jak pies i skakał przez kij i obręcze. Twój wilk to już był za mądry, i w taką bajkę, mój kochany, nikt nie uwierzy.
— Jakem żyw, tak wszystko prawda! — zaklął się pan Michał — i gotów jestem założyć się z proboszczem choćby o głowę!
— Zmyślasz! zmyślasz, dobrodzieju! — powtarzał proboszcz. — A czy masz na to świadków?
— Możeby się i znaleźli, choć nie w tej chwili; ale jeżeli ksiądz proboszcz założy się ze mną, to zaraz przedstawię taki dowód, że jegomość sam przyznasz mi rację.
— O głowę to nie, ale przyjmuję zakład
o funt tabaki i to przy świadkach. A teraz pokaż dowody wiarogodne.
Pan Michał zatrzymał się nieco, popatrzył na nas filuternie, jeszcze poczekał cokolwiek, żeby nas bardziej zaciekawić, a wreszcie, cedząc wyraz po wyrazie, powiedział:
— Oto miałem karbowego, który... nazywał
się Wilk!
Ogólne ,,a-a-a-a!" było pierwszą na ten koncept odpowiedzią. Ksiądz proboszcz pokiwał głową, uśmiechnął się markotnie, ale przyznał:
— Złapałeś mnie!... Żem się też tego nie domyślił... Moja wina! przegrałem!
— A co? czy nie mówiłem? — zawołał głosem triumfującym pan Michał.
— Wcale nie! — zaprotestował mój ojciec tonem niby poważnym. — Wilk pana Michała nie był wilkiem, tylko człowiekiem; jest tu więc error in persona, i to nie wypadkowy, ale podstępnie ukartowany na oszwabienie proboszcza. Nie daj mu więc, jegomość, ani jednego niucha tabaki!
— Ja nawet sądzę — dorzucił stryj — że ponieważ nikt z nas nie miał na myśli człowieka, ani też nazwiska ludzkiego, tylko rzeczywistego wilka tak niby mądrego, a pan Michał niczem tej wilczej mądrości nie dowiódł, więc to on właściwie przegrał zakład.
Pan Michał chciał się bronić, ale mu to jakoś nie szło, tem bardziej, gdy zaczęli z niego żartować, że koncept miał i ten przy nim zostanie, ale że spekulacja nie udała się, a tabaka przepadła. Tymczasem godziny upływały szybko i aniśmy się spostrzegli, kiedy kukułka na zegarze wykukała jedenastą godzinę. Zerwał się najpierw pan Rożyński, bo miał jechać najdalej, wstał i proboszcz, kazano zajechać sankom, jeszcze posprzeczali się chwilkę o ową tabakę, pożegnali serdecznie i odjechali.
Mróz tęgi trzymał ciągle, gwiazdy iskrzyły się w górze, a mimo to padał drobny i suchy
śnieg, który tworzył lekką zadymkę przy ziemi. We wsi, na folwarku, po stajniach, oborach, w owczarni ludzie spali już dawno i wszędzie panowała cisza zupełna. My także powoli zabieraliśmy się do spoczynku, krzątając się po pokojach i rozmawiając, na czem zeszła nam jeszcze z godzina. Już mieliśmy rozejść się spać, kiedy doleciał nas hałas i nawoływanie się ludzi od strony folwarku, a jednocześnie wbiegł do pokoju rozespany Pawełek, krzycząc z daleka:
— Wielmożny panie! Wilki!... wilki podkopały się do obory!
— Masz tobie! — zawołał stryj, a zwracając się do nas, dodał: — To wy wywołaliście wilka z lasu!
Ojciec mój i pan Michał wzięli strzelby i śpiesznie wyszli ze dworu, a ja, rozumie się, za nimi. Brnąc przez dziedziniec po śniegu, zobaczyliśmy już ludzi z latarniami, uzbrojonych w widły i drągi, biegnących od folwarku do obory, która stała na samym końcu zabudowań od strony bagien.
W oborze, jak zwykle, krowy były pouwią- zywane na powrozach i wiciach, ale żadna już nie leżała, kiedyśmy tam weszli; prawie wszystkie mocno sapały, niektóre oglądały się, rycząc żałośnie, poruszały się niespokojnie, szarpały i przepychały między sobą. Pastuch, ekonom, karbowy i kilku parobków stali tylko, zapatrzeni
w jedno miejsce przy zagrodzeniu z cielętami, skąd dochodził nas odgłos jakby przytłumionego uderzania końcem drąga o ścianę drewnianą, a kiedyśmy także tam doszli, zobaczyłem scenę, której nigdy w życiu nie zapomnę.
Dwa rozjuszone byki, jeden graniasty, drugi jasnokasztanowaty, zwiesiwszy łby i odsądziwszy ogony, trzymały pod cwelą przybitego do niej rogami wilka, który drgał jeszcze, ale łeb opadł mu już na bok, a z pyska płynęła posoka. Z wilkiem nie było już co robić, ale buhaje wyglądały strasznie i wspaniale; oczy miały krwią zaszłe, pyski zaślinione i w pianie, a za naj- mniejszem drgnięciem zdychającego wilka to jeden, to drugi bódł go z taką zawziętością i siłą, że aż trzęsła się ściana obory. Z pół godziny nie można było oderwać ich od bestji i ludzie niemało użyli biedy, zanim buhaje dały się odprowadzić na swoje miejsca i napowrót uwiązać, a i to nie pierwej, aż obwąchały wilka i przekonały się, że zdechł.
Dzielnie się spisały buhaje, a tem większą sprawiły nam satysfakcję, że były własnego chowu. Tylko skóra z zatłuczonego przez nie wilka nie na wiele się przydała, tak ją podziurawiły rogami.
Obejrzeliśmy także podkop, jaki wilki zrobiły pod cwelą, żeby się dostać do cieląt. Była ona już dobrze nadpróchniała i musiał być jakiś dół pod nią, który ułatwił złodziejowi robotę,
a i ziemia w tem miejscu nie była bardzo zmarznięta z powodu ciepła, zachodzącego tam od obory. Ślad wskazywał, że wilków było więcej niż jeden, ale widać zawczasu uciekły, zobaczywszy, co się dzieje z tym, który wlazł pierwszy.
Pastuch nie mógł nas dokładnie objaśnić, jak to wszystko było od1 samego początku. Mówił on tylko, że ze snu zbudził go wielki niepokój pomiędzy bydłem i hałas, a gdy zapalił latarnię, buhaje już pourywały się z powrozów i uderzyły na wilka, którego z początku nawet nie spostrzegł, i narazie sam nie wiedział, co im się stało.
Dziecko.
W roku 1838 nastała zima wczesna i silna. Już w drugiej połowie grudnia spadły obfite śniegi, a mrozy kilkonastostopniowe trwały przeszło od tygodnia. Drogi wszystkie były zasypane; potworzyły się na nich zaspy i zatory, utrudniając komunikację. Pomiędzy dworem a folwarkiem, stajnią i gumnami trzeba było przekopywać przejścia, albo brnąć w śniegu po kolana.
Od dwóch dni nie ruszyliśmy się z domu.
O przejściu się nikt nawet nie myślał, a przejechać się także było ciężko, gdyż po nieutar- tych drogach w jednych miejscach sanki szybo- wane wrzynały się głęboko, a znów bose zataczały się gwałtownie na innych. Na przyjazd więc jakich gości słaba była nadzieja i święta Bożego Narodzenia zapowiadały się niebardzo wesoło.
W przeddzień wigilji wieczorem powstała jeszcze zadymka. Księżyc był wprawdzie blisko pełni, ale przeświecał rzadko, albowiem co chwila zasłaniały go kłębiące się chmury, podczas
gdy po ziemi wiatr pędził tumany suchego śniegu.
Po kolacji pozostaliśmy dłużej w pokoju jadalnym, gdzie było nam najprzyjemniej. Na kominku palił się suty ogień, podsycany nieustannie przez piecucha Pawełka, który, gdy tylko ogień się zmniejszał, zaraz dokładał duże polana smolnej sośniny. Ożywczy i jasny płomień z kominka daleko przyjemniej oświetlał jadalnię, niżeli lampa olejna u sufitu wisząca i dwie jarzące świece na stole. Ojciec mój grał w szachy z panemi Michałem, którego co chwila częstował tabaką. Stryj palił fajkę z długiej tureckiej antypki i zasiadłszy na sofie z księdzem wikarym, który zastępował w parafji niedomagającego proboszcza, prowadził z nim jakąś teologiczno-filozoficzną dysputę.
Przed samym kominkiem usadowiła się dziwnie niedobrana, a jednak bardzo zgodna kom- panja. Na podłodze rozciągnął się jak długi Brylant, czarny pudel, a tuż przy nim i prawie że na nim duży żółty kot, Muzyk, który przez całą zimę nie wychodził ze dworu, trzymając się stale kominków i pieców, ale za to na wiosnę wynosił się do ogrodu i w lasy, skąd wracał na zimowe leże dopiero z pierwszymi przymrozkami jesiennemi. Trzecim wreszcie członkiem tej kompanji była oswojona sójka, która kręciła się koło pudla i kota, wskakiwała na nie i dziobała to jednego, to drugiego; a jeżeli który, zbyt moc-
no dziobnięty, poruszył łbem albo łapą, odskakiwała nabok, skrzecąc, ale po chwili znów' brała się do rozpoczętej operacji.
Ja kręciłem się wszędzie. Przypatrywałem się grającym, słuchałem jednem uchem dysputy, naprawiałem coś przy fuzyjce, myśląc o wronach, których w dzień siadało mnóstwo koło* dworu i rewidowało śmiecie i odpadki kuchenne, głaskałem Brylanta, czasem pociągałem Muzyka za ogon albo drażniłem sójkę, która, rozgniewana, biła mnie dziobem i skrzydłami po ręce.
We wsi prawie po wszystkich chałupach ludzie już spali, na folwarku toż samo, albo już szli na spoczynek, i tylko gdzie niegdzie migotały jeszcze przez zakute mrozem małe okienka słabe i zamglone światełka. Nawet psy pochowały się po kątach.
W ganku dworskim siedział owinięty kożuchem, w czapce baraniej z klapami, osłaniaj ące- mi uszy, stróż nocny z tęgim kijem, a przy nim tulił się jego kudłaty Burek. W sieni paliła się duża latarnia, a w paru pokojach dogasał ogień na kominkach, którego resztki Pawełek ogarniał i na noc przykrywał popiołem. W kredensie siedział jeszcze służący, ziewając i wyczekując, rychłoli i my spać pójdziemy.
Tymczasem part ja szachów, nie wiem która tam już zrzędu, skończyła się, dysputa słabła i widocznie urywała się co chwila; ksiądz wi-
kary ziewnął parę razy, a i mnie już oczy kleiły się na dobre.
Pan Michał wstał i wyszedł, ale wrócił niebawem.
— Psi czas! — powiedział, trąc ręce i łysinę
— a i te szelmy zaczynają już swoje trele!
Jakoż doszło i do naszych uszu dalekie wycie wilka, przeciągłe, żałosne, przejmujące i niemiłe. Wkrótce drugi wilk zawył już głośniej w bagnach pobliskich, potem trzeci i czwarty koło grobli, a wreszcie, jakby na hasło umówione, zawyły razem i umilkły.
Brylant zerwał się, zawarczał i schował pod sofę, kot uciekł za piec, a sójka frunęła na wysoki zegar szafkowy.
— Żeby tylko znów jakiej szkody nie zrobiły — odezwał się stryj — iw nocy nie podkopały się do owczarni lub chlewów. Przy takich śniegach muszą być djabelnie głodne i zuchwałe.
— I skąd się tych bestji tyle bierze?! — dodał mój ojciec; — przecie już w tym roku pan Żubrawa ubił troje starych i wybrał dwa gniazda szczeniąt...
— Złego nigdy nie zabraknie! — odpowiedział sentencjonalnie ksiądz wikary.
— Mnie tylko to dziwi, że tak naraz umilkły
— rzekł znowu pan Michał, który znał dobrze obyczaje wilcze. — Wyjdźmy przed dom; tam lepiej słychać niż w pokoju.
Wzięliśmy czapki, zarzucili na siebie, co było podi ręką z cieplejszego odzienia, i wyszliśmy na ganek. Stróż zaraz potwierdził, że wilki wyły, i to bardzo żałośnie.
Na dworze było ciemno, ale zawieja uspokoiła się cokolwiek. Wzrok w takiej chwili nie na wiele się przydał; więc tylko wsłuchiwaliśmy się w przestrzeń. Rozmowa przerywana szła dalej, ojciec i pan Michał przytaczali jakieś odpowiednie wspomnienia myśliwskie, ja zarzucałem ich pytaniami; ale wilki nie odezwały się więcej.
— No, chodźmy spać — zakonkludował stryj
— bo już późno...
Wtem rozległ się wystrzał bardzo daleki,
który tylko dzięki ciszy nocnej usłyszeliśmy, a po chwili doleciał nas i drugi, już mocniejszy.
— Źle coś, panowie! — zawołał ojciec; — może być jakie nieszczęście.
— Ja myślę, że to Zdrójek strzelił do czegoś z zasadzki — odparł stryj; — stary lubi jeszcze takie nocne wyprawy.
— To?... nie! — zaprzeczył pan Michał — to strzały pistoletowe! Zdrój ek jest tutaj i nocuje dziś na folwarku.
Te strzały niespodziewane wśród nocy zaciekawiły i zaniepokoiły nas daleko bardziej, aniżeli wycie. Sen, który nas morzył w pokoju, uleciał zupełnie, a imaginacja zaczęła działać. Rozmowa potoczyła się głośniej i żywiej; wpadaliśmy na różne przypuszczenia: kto, gdzie właści-
wie i dlaczego mógł strzelać? Każdy prawie utrzymywał co innego, a pan Michał upierał się, że to w stronie drogi od Podborowa, która szła przez Kobylą Topiel i wielkim łukiem okrążała bagna pod lasem. Tak przeszło z kilkanaście minut.
Wtem pan Michał nadstawił ucha, przyłożył do niego dłoń zgiętą, wsłuchał się wdał i po chwili zapytał:
— Czy słyszycie?
Umilkliśmy i wytężyli słuch... Jakoż istotnie doleciał nas także słaby głos dzwonka, potem już wyraźniejszy, potem jakby uderzenia żelazem o drzewo, pomieszane z szybkiem wleczeniem ciężaru po ziemi, wreszcie już na grobli donośne, lecz targane i urywane dzwonienie, przytłumiony tentent cwałujących koni, szczekanie psów koło gorzelni, i niebawem wpadła na dziedziniec w szalony pędzie para tęgich koni z sankami.
Stangret bez czapki skręcał przed dwór na lewo; konie, chrapiąc i dysząc, rzuciły się wbok na zaspę śniegu zgarniętego. Jeden z nich padł, drugi rwał się i stawał dęba, chcąc się wydostać, a i sanki zaryły się w zaspie głęboko.
— To siwki Rożyńskiego z Podborowa! — zawołał stryj.
— Trzymaj! — krzyknął mój ojciec i z księdzem wikarym zbiegł z ganku, a za nimi stróż i paru ludzi ze służby, którzy jeszcze nie spali.
Dopadli szarpiących się koni, uchwycili je przy pyskach i z sankami wyprowadzili z zaspy.
Biedne, wystraszone zwierzęta drżały jak w febrze; pomimo mrozu były mokre, jakgdyby je kto zlał gorącą wodą, a para buchała z nich kłębami. Uprząż na nich w nieładzie i potargana, orczyk u sanek złamany i sanina z jednej strony pęknięta.
Teraz dopiero stangret, który dotąd siedział jak zesztywniały, z wyłupionemi przed siebie oczami i rękami wyprężonemi, koło których miał jeszcze okręcone lejce, poruszył się i ciężko odetchnął. Zarzuciliśmy go pytaniami.
— O rety! o Jezu! o rety! — jęczał za całą odpowiedź i chwytał się za głowę, nie mogąc nic
więcej wymówić...
Zajęci przedewszystkiem zatrzymaniem koni, nie zwróciliśmy w tem zamieszaniu uwagi na sanki, zwłaszcza, że oprócz stangreta nikogo więcej widać nie było. Były to sanki podróżne, obszerne i głębokie, z wysokimi bokami, otaczającymi siedzenie. Fartuch z jednej strony zapięty, z drugiej oberwany, a na wierzchu siedzenia leżało duże męskie futro, którego jeden rękaw, unurzany w śniegu i zwieszający się ztyłu przez krawędź, wlókł się po ziemi.
Wreszcie ktoś sięgnął po futro, żeby je zanieść do pokoju, a gdy je zdejmował, zabrzęczała pochwa pałasza...
W głębi sanek do połowy osunięta na spód leżała młodziutka pani Różyńska, zupełnie bezwładna, blada jak ściana, a koło niej w nieładzie zgniecione pudełko, szal, poduszka, zarękawek, oraz inne drobiazgi kobiece i pistolet.
Krzyknęliśmy na to niespodziewane odkrycie; mężczyźni porwali omdlałą na ręce, wnieśli do pokoju i położyli na kanapie. Przybiegła zaraz gospodyni ze służącą, a za nią panna Agata z różnymi octami i kroplami, i zajęły się cuceniem i ratowaniem omdlałej.
— Tu się niczego teraz nie dowiemy! — zawołał mój ojciec, wskazując na panią Rożyńską.
— Trzeba natychmiast wybadać stangreta.
Znowu więc wybiegliśmy przed dom, gdzie już zeszła się i zebrała koło furmana Rożyńskich cała prawie służba i pobudzeni ludzie z folwarku.
Ojciec skinął na niego:
— Co się stało? — zapytał go prędko; — gadaj wyraźnie!
— Wilki napadły na nas, wielmożny panie!
— Gdzie?
— Na topielisku, hen, za figurą...
— A co! — zawołał pan Michał — czyż nie mówiłem, że stamtąd dochodziły strzały?
— Dużo było wilków? — badał dalej mój ojciec.
— Nie wiem tak rychtyk... może kilkanaście...
— Kto jechał więcej?... Przecież futro, pistolet... Musiał być i pan?
— A juści, wielmożny panie! jechali, jechali... pan... i dziecko...
— Gdzie są?!
— 0 rety! — krzyknął z płaczem i załamał ręce — dziecko wypadło, a pan za niem wyskoczył !!
Struchleliśmy na tę wiadomość i prawie oniemieli z przerażenia.
— Chryste Jezu! — zawołał pierwszy ksiądz wikary, składając ręce i wznosząc je do góry — zmiłuj się nad nimi!
— Ratuj ich, Matko Przenajświętsza! — krzyknęły z płaczem kobiety, których kilka stało już także przed gankiem.
— Ratować ich, ratować! jechać na pomoc! Może jeszcze zdążymy!,., — zawołali naraz wszyscy, a i mój głos nie był ostatni,
— Tylko piorunem! — krzyknął pan Michał.
— Na przełaj — objaśniał — przez bagna byłoby niedaleko; ale tędy się nie przejedzie, trzeba okrążać kawał drogi pod lasem; więc niema chwili do stracenia!
Rozkazy posypały się jedne za drugiemi.
— Bartłomiej niech zakłada cugowe konie do dużych sani niebieskich, Wałek do drabiniastych co najlepszą fornalkę, a Kaczałkiewicz niech wybierze żwawszych parobków, rozda im
z lamusa widły żelazne i przyprowadzi tutaj. Tylko żywo, natychmiast! — rozkazywał stryj.
— Kto ma flintę, niech ją nabije dobrze kulą, loftkami albo grubym siekańcem i stawi się duchem tu do apelu! — komenderował pan Michał.
— Kto nie ma nabojów — wołał także mój ojciec — niech zaraz idzie do kancelarji, to mu je dam; a kto umie strzelać, lecz broni nie ma, może ją także dostać. Słyszycie?... Prędzej po ogrodnika! do propinatora!... kucharz! Zdrojek!..
— My już gotowi, wielmożny panie! — odezwali się razem Haman i stary leśnik, którzy, nie czekając wezwania, stali już naboku, wybrani zupełnie, z dubeltówkami w ręku.
Zrobił się ruch, zapalono więcej latarek i ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Jedni śpieszyli do stajen, drudzy na folwark, inni do lamusa i gorzelni; snuli się ze światłami, nawoływali wzajemnie, wymijali i napędzali.
Co chwila słychać było głosy ekonoma, Zdrój- ka i Hamana: „Żywo! duchem! a nuże“ i t. p.
We dworze był także rwetes i bieganina.
W kancelarji zdejmowano broń z kołków i wyciągano ją z kątów, rewidowano, nabijano, rozdawano proch, kule i loftki. Ojciec mój i pan Michał przekręcili naboje w dubeltówkach i opatrzyli u nich zamki starannie; nabili nadto kilka dużych pojedynek kulami. Stryj i ksiądz wi
kary chcieli się także uzbroić i jechać, ale ojciec wyperswadował im, że powinni zostać, bo nie wiadomo jeszcze, co może spotkać nas samych, albo stać się z panią Rożyńską.
Dzięki pośpiechowi, w niecałe dwadzieścia minut stał już Bartłomiej z sankami przed gankiem, a za niemi sanie z sześcioma ludźmi, uzbrojonymi w widły i siekiery za pasem, oraz ekonom z jakimś starym muszkietem, przewieszonym przez plecy, i z nieodstępnym harapnikiem w ręku. Ja także nie próżnowałem, chociaż nikt w takiej chwili nie zwracał na mnie uwagi. Nabiłem swoją fuzyjkę, wziąłem na rękawy płaszczyk studencki, nasunąłem czapkę na uszy i z ptaszniczką w ręku pierwszy stanąłem przy sankach.
Ojciec, wsiadając, zobaczył mnie, odsunął i kazał natychmiast iść do pokoju. Obok niego siadł pan Michał, naprzeciwko Zdrój ek i propi- nator, przy furmanie ogrodnik, a za sankami stanął Haman. Każdy miał dubeltówkę, a nadto wzięto trzy zapasowe pojedynki na wszelki wypadek.
Tymczasem też i zamieć ustawała, chmury się rozchodziły i księżyc zaczął się pokazywać coraz częściej.
— No, Bartłomieju! — zawołał pan Michał,
przeżegnawszy się — weź konie w garść dobrze, i w Imię Boże marsz! marsz!
W tej chwili zakręciłem się, wskoczyłem na sanki, uczepiłem się kucharza, a konie prawie z miejsca ruszyły galopem...
Wszyscy milczeli i mieli twarze posępne; niewiele, widać, liczyli na dobry skutek pomocy.
Mnie serce biło gwałtownie, nie wiem, czy to z obawy gniewu ojca, czy też z powodu wilków, czy z żalu, że stało się takie nieszczęście; ale to wiem, że ponad wszystkiem górowała we mnie chęć należenia do wyprawy.
Przejechaliśmy już więcej niż połowę grobli, kiedy pan Michał, odwróciwszy się, zobaczył mnie. Wstał więc i, nic nie mówiąc, wziął mnie pod pachy i przez wierzch przeniósł do sanek.
— A ty skąd się tu wziąłeś?! — zawołał gniewnie ojciec zdziwiony. — Ten chłopiec to prawdziwe umartwienie! Gdzie go nie posiejesz, tam jest!... Co my teraz z tobą zrobimy?!
— Przecież go wilkom zjeść nie damy! — uspokajał ojca pan Michał.
— Ja sam wyrzucę im go na drodze! — odparł ojciec zachmurzony.
*
Zacząłem tedy całować go po rękach i przepraszać. Pan Michał wstawiał się za mną i perswadował, a Zdrój ek uśmiechał się tylko, nachylał i ręką ściskał ojcu kolana. Cóż było robić! Skończyło się na tern, że ojciec kazał mi usiąść w środku i trzymać się mocno, żebym nie wypadł, gdyż konie pomimo zasp śnieżnych, coraz to lepiej pędziły, a sanki po kopnej i nieutartej
drodze buchały w śniegu i przechylały się w różne strony.
Przejechaliśmy groblę i skręcili w lewo, na drogę, która szła samym brzegiem bagien, między gęstą olszyną. Droga w tem miejscu była jeszcze bardziej kopna i szła cokolwiek pod górę, konie więc zwolniły biegu.
— Nie folguj, Bartłomieju! — zawołał mój ojciec — tu idzie o życie ludzkie!
Furman huknął z bicza i konie znów rwały galopem,
— Żeby ich też dało się uratować! — westchnął pan Michał i spojrzał na starego leśnika.
— Jak Bóg da! — mruknął Zdrój ek, skrobiąc się w głowę. — Ciężka to rzecz...
— A może wdrapał się na drzewo? — odezwałem się i ja nieśmiało.
— Nie tak to łatwo z dzieckiem, któregoby przecież za nic w świecie nie opuścił! — odpowiedział mój ojciec. — Biedni Rożyńscy! — dodał z westchnieniem; — niema dwóch lat, jak się pobrali, i to pierwsze ich dziecko.
— Dziecko mogło się też zabić albo zmarznąć — dorzucił Zdrojek — takie maleństwo!
Pan Michał jednak nie tracił nadziei i innym dodawał otuchy.
— Karol przecież młody i zuch — mówił; — służył w szaserach, bywał w różnych opałach i wybrnął już z niejednej biedy...
— Insza to zupełnie bieda wojować z takie- mi bestjami, a zwłaszcza jeszcze, kiedy są zgłodniałe i w gromadzie! — odezwał się nieśmiało propinator, który widocznie upadał na duchu. — Widziałem ja już — dodał wzruszony — takie okropne rzeczy!... Dotychczas może tam z nich pozostały już tylko kości i odzienie...
— Cóż dziś z waszeci taki ptak złowieszczy!
— ofuknął go pan Michał. — Jeżeli już taka wola Boża, to je przynajmniej pogrzebiemy po chrześcijańsku; ale musimy dotrzeć na miejsce, choćby się niewiedzieć co stać miało!
Wjechaliśmy już na drogę, która szła właśnie przez Kobylą Topiel. Wokoło ciągnęły się gąszcze bagniste; po górkach tylko rosła karłowata zwarta sośnina. Droga tu była niedogodna dla szybkiej jazdy, gdyż szła kręto i ustawicznie wypadało opuszczać się na dół, albo wyjeżdżać pod górę. Za to przynajmniej księżyc świecił nam jasno i po ubielonej śniegiem ziemi można było widzieć daleko.
Bartłomiej dobrze końmi kierował, bo i tutaj jechaliśmy galopem, ale musiał coraz częściej używać bicza, gdyż pędziliśmy tak już blisko
pół mili. Sanie fornalskie pozostały daleko za nami.
Kiedy wjeżdżaliśmy na jedno większe wyniesienie, ogrodnik obrócił się do nas i zawołał:
— Wilki roją się koło figury!
Drgnęliśmy na te słowa, podnieśli głowy, silniej ujęli fuzje, potoczyliśmy wkoło wzrokiem i wytężyli go przed siebie, ale nic już widać nie było, gdyż w tej chwili sanki znowu opuściły się w niewielki parów.
Ja chciałem zerwać się z siedzenia, ale ojciec przytrzymymał mnie za ramię. Zdrój ek, który znał wybornie miejscowość, rzekł tylko zcicha:
— Do figury jeszcze z pięcioro staj... — Potem, nie widząc już za nami drugich sani, wyprostował się, przechylił głowę wtył, przyłożył do ust zgięte dłonie i jak przez tubę huknął: ,,Bywaj! bywaj!“
Znowu zjeżdżaliśmy na dół, i na prawo wdali mignął nam tylko przed oczami i zaraz zniknął wierzchołek wysokiego krzyża, który stał na połączeniu się drogi od Podborowa z drogą Topielską. Ze wszystkich stron znajdujące się gąszcze przerywane, górki porosłe, wysokie sosny lub niższe i rzadsze drzewa, luki pomiędzy niemi albo nizinki błotniste, wśród których pędziły sanki, co chwila to zasłaniały nam widok zupełnie, to znów pozwalały sięgać wzrokowi lepiej i dalej.
Milcząc, ale z bijącem sercem i wytężonym wzrokiem, przelecieliśmy jeszcze paręset kroków; tymczasem też dopędziły nas i drugie sanie. Znowu pokazała się górna część krzyża, i to już dosyć blisko, oraz zaczął nas dochodzić ja-
kiś szmer, czy też odgłosy słabe, niewyraźne i niezrozumiałe, niepodobne do określenia i nazwania, a przecież przejmujące i niemiłe, chociaż zaledwie dosłyszalne.
Wtem kucharz, stojący ztyłu za sankami, pochylił się ku nam:
— Wilki są — rzekł półgłosem — ale coś szarpią i włóczą po śniegu!...
W tejże samej chwili konie zwolniły biegu, lejcowe chrapnęły raz i drugi i wbok skręciły, a dyszlowe cofnęły się nagle, zaczęły również chrapać, rzucać się i szarpać sankami. Bartłomiej zaledwie zdołał jej utrzymać. Przy fornalskich saniach działo się toż samo.
Na prawo mieliśmy niewielkie płaskowzgó- rze z łagodnym od naszej strony spadkiem, porosłe jałowcami i karłowatemi chojniakami.
— Niema innej rady: niech panowie wysiadają, tylko cicho! — powiedział Zdrójek i raźnie z sanek wyskoczył. Poszliśmy za jego przykładem a i parobcy poschodzili ze swoich
sani.
— My wszyscy w rząd, a przy każdym z nas jeden z widłami! — zakomenderował pan Michał głosem zupełnie przyciszonym. Mnie ojciec mocno ścisnął za rękę i kazał zostać przy sobie.
— Za tą górką — szepnął eks-leślnik — droga od Podborowa, i już tam słychać bestje!
— Strzelać! — zawołał ktoś, zdaje mi się, że propinator; — może ich huk odstraszy...
Zdrójek jednak pogroził na to pięścią i szepnął z przyciskiem:
— A potem co? Może nawet nie będzie czasu nabijać!
Odwiedliśmy kurki i w milczeniu zaczęliśmy śpiesznie brnąć po śniegu pod górę.
Im dalej posuwaliśmy się, tem wyraźniej było słychać przytłumione warczenie, hałas, jaki robią psy, gdy się gryzą, krótkie i chrapowate głosy, podobne do urywanego szczekania, jednak odmienne od psich, i kilka razy powtarzające się jakieś bolesne skowyczenie, a wszystko to ponure, dzikie, przerażające i złowrogie.
Nie jestem wstanie opisać wrażenia, jakiego doznawałem w owej chwili. Przejmował mnie strach i dreszcz przechodził, a jednocześnie krew burzyła się we mnie i jakaś siła tajemnicza pchała mnie tak, że wyrwałem się naprzód.
Wchodziliśmy już na wierzch płaskowzgó- rza, gdy z pośród tej wilczej wrzawy doleciał nas płacz dziecka.
Dreszcz trwogi przebiegł po nas, ale błysnął razem i promyk nadziei: więc jeszcze żyje.,, wśród wilków!... jeszcze można je ratować!...
Na to niewinne hasło, na ten głosik dziecięcy, jakby na jaki potężny sygnał do boju, rzuciliśmy się naprzód i biec zaczęli.
Nic wiem, czy dlatego, że dojeżdżaliśmy i teraz szliśmy ciągle pod wiatr, czy z powodu, że szumiał on po drzewach, czy, że wilki tak się zażarły, że już na nic nie uważały — dość, że nas nie zawietrzyły i dopuściły do siebie bliżej niż na sto kroków...
Pod krzyżem, oparty plecami o jego gruba podstawę i między dwoma wsporami, stał pan Rożyński. Lewą ręką silnie przyciskał do piersi dziecko w poduszce, a w prawej trzymał pałasz, którym z szybkością błyskawiczną migotał w promieniach księżyca i na wszystkie strony zataczał smugi srebrzyste. Z osiem wilków z pałaj ącemi ślepiami snuło się dokoła niego. Jedne skakały mu do twarzy, drugie zaskakiwały z boków, inne czołgały się na brzuchach do nóg, a reszta ich oblatywała go wokoło, czyhając tylko, jakby się rzucić na niego; warczały głucho i kłapały strasznemi zębami, a wśród tego dziecko zanosiło się od płaczu. Czasem który wilk, cięty pałaszem, zaskowyczał jak pies; wtedy cała ich zgraja odskakiwała wiył, ale za chwilę z nową zajadłością sunęła do krzyża. Jeden wilk tarzał się i tłukł po śniegu, drugi leżał na zadzie, trzymając w powietrzu przednią łapę przetrąconą, i skomlił okropnie, trzeciego porąbanego, włóczyły po śniegu, szarpały i rozrywały inne.
— Do tych, co najdalej od krzyża, pal!! — krzyknął pan Michał, i sześć strzałów zagrzmia-
ło, a i ja także puknęłem ze swojej ptaszniczki. Jeden wilk przewrócił się zaraz na miejscu, drugi postrzelony poczołgał się w krzaki, reszta ich znikła w gęstwinach.
Pan Rożyński zwrócił głowę w stronę, z której padły nasze strzały, opuścił pałasz i osunął się na ziemię,,,
Z okrzykiem triumfu i radości rzuciliśmy się wszyscy do niego, a parobcy z widłami do nie- dobitych wilków. Haman poskoczył w krzaki i palnął w łeb temu, który się jeszcze tłukł po nich.
Śnieg ze wszystkich stron około krzyża był stratowany tropami wilczemi albo też ugnieciony przez bestje ranione, które się po nim tarzały, a większe i mniejsze plamy wilczej poso- ki czerwieniły się na nim w wielu miejscach. Ale i pan Rożyński nie wyszedł z tej walki bez szwanku, bo poniżej ramienia i na nodze miał odzienie wy rwane i krew się tam pokazywała.
— Bóg wielki wam zapłać! — rzekł słabym głosem uratowany. — Siły mnie już opuszczały, ręka mi mdlała i za jaki kwadrans byłoby już po wszystkiem. — Potem uniósł nieco chustkę, którą obwiązana była poduszka około główki dziecka, i pocałował je ostrożnie.
— A żona? — zapytał z obawą.
— Jest, jest u nas —odpowiedział mój ojciec. — Bądź o nią zupełnie spokojny; ale oddaj no dziecko, bo pewno rąk już nie czujesz.
Otoczyliśmy pana Rożyńskiego, który, podtrzymywany przez Zdrójka, podniósł się z wielką trudnością. Każdy z nas chciał koniecznie mieć zaszczyt chociaż dotknąć się maleńkiego bohatera chwili w pieluchach; lecz pan Michał porwał go pierwszy i, uradowany powodzeniem wyprawy, zaczął huśtać dziecko z takim ferworem, że omał nie wypadło z poduszki.
— Ty, widzę, obchodzisz się z dzieckiem gorzej niż wilk! — zawołał mój ojciec, śmiejąc się i odbierając mu maleńkiego Karolka.
— Niechno pan napije się wódki, to pana wzmocni — odezwał się propinator i podał panu Rożyńskiemu flaszkę odkorkowaną.
— Za wasze zdrowie i na serdeczne podziękowanie! — rzekł już z uśmiechem pan Rożyń- ski, pociągnął parę dobrych łyków i chciał zwrócić flaszkę właścicielowi; ale pan Michał przejął ją wlot, napił się sam i podał mojemu ojcu, a mróz i dobry humor sprawiły, że flaszka, przechodząc z rąk do rąk, powróciła próżna do pro- pinatora.
Na tej to wyprawie i ja, podobno pierwszy raz w życiu, spróbowałem wódki.
— Ależ, Karolu, tyś skaleczony! — zawołał mój ojciec, spojrzawszy na ramię pana Rożyńskiego.
— A tak, skubnęły mnie szelmy parę razy, ale niebardzo.
^ a«it* ew<»Kj
. >■ .-w—-•i \
1-7
)
. .pod krzyżem bronił się pan Rożyński,. (Str. 254.)
Wtedy znów Haman, nie odezwawszy się nawet, wyjął z kieszeni nożyk, kawał płótna i słoik, przystąpił do pana Rożyóskieg, nadpruł na nim odzież w miejscach, gdzie były rany, na szczęście niewielkie, i opatrzył je prędko a zręcznie.
Tymczasem ekonom i ogrodnik poszli po sanki, które też podjechały niebawem. Po chwili siedzieliśmy już w nich. Ojciec i pan Michał posadzili między sobą pana Rożyńskiego z dzieckiem na ręku, które owinęli jeszcze jakąś derą, co się znalazła pod ręką, a nadto chustami, i owiązali wełnianym pasem któregoś z parobków. Wszyscy tak otulali malca i chuchali na niego, że go o mało nie udusili; tak przynajmniej mówiła matka, gdy jej później ten cały tłomo- czek oddano.
Wreszcie i parobcy poznosili na swoje sanie pobite wilki, i cała wyprawa, zadowolona i uradowana, ruszyła zpowrotem do domu.
W drodze opowiedzieliśmy panu Rożyńskie- mu o tem, jak wpadły jego konie do Zaleszczyc,
o popłochu, jaki stąd powstał, i o zupełnie nie- spodziewanem znalezieniu zemdlonej jego żony pod futrem, na spodzie sanek.
— Biedna Marynia! — westchnął. — To zemdlenie ocaliło ją może, inaczej byłaby pewno rzuciła się za dzieckiem i zginęła!
Potem on znowu opowiedział nam, co i jak się stało, zanim przybyliśmy z pomocą.
— Jechaliśmy — mówił — do rodziców żony na święta. Nie miałem ja wprawdzie ochoty wyruszać z domu ze względu na złą drogę, zimno i na dziecko, ale trudno było oprzeć się prośbom Maryni, która nie widziała swej matki od czasu chrzcin naszego malca. Zdecydowałem się późno, bo dopiero dzisiaj około południa. Wybieranie się i dyspozycje gospodarskie, konieczne na czas naszej nieobecności, tyle zajęły nam czasu, że wyjechaliśmy późnym już wieczorem. Mimo to sankami i w moje siwki mogliśmy być na miejscu przed dziesiątą.
Tymczasem pod Żurkowem złamał się nam dyszel w samym skręcie, a zanim dobrali inny i okuli, trzeba było czekać przed kuźnią z dobre półtorej godziny. Trudno było wracać do domu, zrobiwszy już połowę drogi, ruszyliśmy więc dalej; ale nie ujechaliśmy i ćwierć mili borem, kiedy niedaleko drogi Topielskiej opadły nas wilki...
— To te same — wtrącił pan Michał — co się zwoływały w bagnach około grobli.
Pan Rożyński opowiadał dalej:
— Zdziwiłem się, zobaczywszy je w gromadzie, bo to jeszcze dla nich nie pora do zbierania się; a niedosyć tego, że było ich z tuzin, ale musiały chyba kilka dni nie jeść, bo nacierały na nas zajadle.
Skakały koniom do pysków, biegły po obydwóch stronach sanek, a inne goniły ztyłu. Żo
na przestraszyła się, zaczęła płakać, tulić i osłaniać dziecko, które szczęściem było opakowane ciepło i owiązane dobrze w poduszce. Jako były żołnierz, nigdy nie wyjeżdżam bez broni, miałem więc z sobą parę pistoletów i pałasz, i z początku niewiele sobie robiłem z tych bestyj. Tymczasem jeden wilk chwytał mi już konia ztyłu, więc strzeliłem do niego: odskoczyły w las, ale natychmiast znowu opadły sanki. Nie podobało mi się to, że po strzale wróciły, tem bardziej, że znowu jeden, bodaj czy nie wadera, bo był mniejszy i szczuplejszy od innych, tak nagle rzucił się na sanki, że już miał przednią łapę na ich krawędzi. Palnąłem do niego z drugiego pistoletu; przewrócił się i zaczął tłuc po śniegu...
— Słyszeliśmy te strzały — dorzucił mój ojciec — i mówiliśmy zaraz, że się coś niedobrego święci!
— Ale i to nic nie pomogło — mówił pan Rożyński. — Zrzuciłem szubę, dobyłem pałasza i najbliższego wilka płatnąłem końcem po pysku. Tymczasem wylękłe konie rwały się
i pędziły jak szalone. Na zakręcie około krzyża sanki zatoczyły się i tak silnie uderzyły o karpę, że podrzuciły nas wgórę jak piłki; dziecko wypadło... Żona krzyknęła okropnie głosem prawie nieludzkim... Nie było się co namyślać: wyskoczyłem za niem...
Niebezpieczeństwo już przecież minęło, a jednak przy tych słowach dzielnego człowieka czuliśmy, że bledniemy i że mrowie po nas przechodzi. Ojciec i pan Michał wyciągnęli do niego ręce i serdecznie uścisnęli podaną dłoń.
— Zawsze to — kończył pan Rożyński — głupie bestje i tchórze. Upadek dziecka oraz mój przestraszył je bardziej niż strzały, gdyż cofnęły się, zatrzymały i przez chwilę obchodziły nas dokoła z niedowierzaniem. Zdążyłem więc zerwać się na nogi, pochwycić Karolka i zrej terować pod krzyż, gdzie opadły mnie znowu... Co było dalej, już wiecie.
Wjechaliśmy nareszcie na drogę, okrążającą bagna, i widać już było światło w Zaleszczy- cach. Wtedy ojciec mój rzekł do eks-leśnika:
— Słuchaj, Zdrój ek! zatrąbno nam po jezdnego, tylko głośno i wesoło: we dworze usłyszą i pani Rożyńska prędzej się pocieszy.
Stary nie pozwolił sobie dwa razy mówić; odchrząknął, przyłożył trąbkę do ust i zadął w nią z całej siły. Konie, chociaż zmęczone, czując już stajnię niedaleko, zaczęły parskać i same biec prędzej. Pan Rożyński uśmiechał się, ściskał nas wszystkich pokolei, dziękował, spoglądał na dziecko, które, pomimo tych myśliwskich sygnałów leśnika, spało teraz spokojnie, ale znać było po nim, że pragnąłby lotem ptaka być już na miejscu.
W kwadrans później zajeżdżaliśmy przed dwór wśród radosnego szczekania i skomlenia psów, które zewsząd zbiegły się do nas. Sanki jeszcze nie przystanęły dobrze, kiedy pan Rożyński, pomimo skaleczonej nogi, już wyskoczył z nich i wbiegł do sieni. Jednocześnie z pokoju wypadła jego żona i z krzykiem i płaczem rzuciła mu się na szyję. Za nią wybiegł stryj, ksiądz wikary, gospodyni, panna Agata, słowem wszyscy, których zostawiliśmy w domu, wybiegli także z okrzykami radości, winszując nam zwycięstwa i witając ojca i dziecko z takiem podzi- wieniem jakgdyby, wracali z tamtego świata.
— Masz go, masz! — mówił pan Rożyński do żony, podając jej dziecko, uśmiechając się przez łzy i przyciskając je do serca.
— Żyjecie! żyjecie!... Bóg miłosierny! — wołała, odbierając jedną ręką Karolka, a drugą obejmując męża za szyję.
Łzy, śmiech, uściski, wykrzykniki, wszystko to pomieszało się razem i zlało w jeden akord niespodziewanego wesela i szczęścia po długich chwilach strasznej niepewności i rozpaczy.
— Oj, mieliśmy też, mieli z twoją żoną! — mówił stryj do pana Rożyńskiego, gdybyśmy już weszli do pokoju. — Źle było, dopóki mdlała i nie było można się jej d ocucić; ale chyba gorzej, gdy już odzyskała przytomność. Myśleliśmy, że się rozbije, zabije, albo dostanie obłą
kania; a kiedy usłyszała trąbkę, dwa razy nam się wydarła z pokoju, wypadła na dziedziniec, i utykając w śniegu, chciała koniecznie biec naprzeciwko was...
Wtem tłomoczek, oddany przez męża pani Rożyńskiej, poruszył się sam, zapłakał i przerwał rozrzewniające powitanie rodziców.
Matka siadła z nim na kanapie i zaczęła od- wijać swój skarb odzyskany, który, im bardziej wyswobadzała z licznych obowiązań i okryć, tem głośniej manifestował, że żyje, i wcale nłe dwuznacznie unosząc główkę, sięgając rączkami i poruszając usteczkami dawał poznać, że głodny.
Sen mara...
Nie na tem kończą się notatki myśliwskie mojego przyjaciela, z których powstała powyższa „Mozaika“. Mógłbym był wprawdzie wybrać z nich jeszcze kilka jego wspomnień myśliwskich i umieścić je między innemi, ale nie chciałem rozszerzać więcej i tak już może zbyt obszernych ram tej mozaiki, i z obawy przewil- czenia, którego niepożądanych skutków doświadczyłem już przy jej układaniu na samym sobie.
Łatwo to przychodziło panu Stanisławowi robić swoje zapiski o wilkach dorywczo w ciągu lat kilkunastu, z bardzo długiemi przerwami pomiędzy jednem a drugiem doznanem przez niego wrażeniem, i dlatego mógł sobie sypiać spokojnie. Ale, gdy namówił mnie do pisania i gdy musiałem naraz zatopić się w tych jego wszystkich wilczych historjach, karmić się niemi codziennie i w ciągu krótkiego stosunkowo czasu przeżuć tyle różnorodnych jego wrażeń z wilczego życia, zaczęły mi się wilki roić bezustannie po głowie, w dzień i w nccy nie dawać mi spokoju i śnić się ciągle, do tego stopnia, że
już byłem w obawie, żebym i sam nie przemienił się w lupara lub wilkołaka.
Nerwy podrażnione długą lekturą tych notatek i rozbudzona wyobraźnia tworzyły mi we śnie z faktów rzeczywistych, które pan Stanisław opisał, i z osobistości prawdziwych, które były, żyły i działały, chaotyczną jakąś mieszaninę ludzi, zwierząt i wypadków, fantastyczne sceny i obrazy, nadprzyrodzone zjawiska, niebywałe widziadła i potwory, które istnieć mogą tylko w krainie sennych, gorączkowych przywidzeń.
Śniły mi się więc zacięte walki z wilkami, to znów dziwne z nimi sojusze i przyjaźnie, to wytępienie ich doszczętne, to znów pożarcie wszystkich ludzi przez wilki.
Raz śnił mi się pan Żubrawa, jako mocarz potężny, który ogłosił krucjatę przeciwko wilkom. Pan Michał na swoim Karoszu, pan Ro- żyński z szablą, Zdrójek z całym arsenałem kap- kanów i innych samołówek, a Haman z zapasem trutek i młodym djabełkiem, przedzierż- gniętym w jego adjutanta — byli dowódcami wyprawy.
Stryj pana Stanisława przysłał wszystkie swoje ptaki chowane i całe stado dzikich żóra- wi, jako korpus posiłkowy. Do tej walki stanął także i ekonom Kaczałkiewicz z uplecionym ad hoc ogromnych rozmiarów harapnikiem, a jechał na wozie bojowym, jak jaki rycerz Mero-
wingów, zaprzężonym w dwa buhaje, które zatłukły wilka w oborze, Arendarz Abramek Szyja budował obozy oszańcowane samiemi spróchniałem! wierzbami i był głównym liwerantem tej armji. Psami, zebranemi zewsząd, dowodził, rozumie się, Mysinek, a w sztabie jego był Brylant i wilczarze pana rotmistrza Żubrawy. Pan Szaramancki ze swym Szatanem i ogarkami trzymał się roztropnie przy bagażach. Wyprawa ta miała wielki rozgłos, bo mi aż przez sen szumiała w uszach; odbyło się mnóstwo nadzwyczaj burzliwych narad, było bardzo dużo hałasu, pukaniny i szczekania, ale skończyło się na niczem, gdyż ostrzeżone zawczasu wilki tak manewrowały zręcznie, że żaden z nich nie zginął, a zrej terowa wszy balonami w bezpieczne miejsca, śmiały się szyderczo i pokazywały zęby...
Innym razem przyśniła mi się sytuacja pokojowa i entente cordiale z wilkami. Pan Żubrawa tak je pokochał, że chował ich sobie całe stada z iście ojcowską troskliwością, a Mysinek tak się z niemi przyjaźnił i zbratał, że obrały go swym królem. W tych to sennych złudzeniach przedstawił mi się stary eks-leśnik Zdrójek w postaci uczonego profesora, który z katedry wykładał zgromadzonym dokoła wilkom o najlepszych sposobach duszenia gęsi i owiec, oraz hodowania się i rozmnażania; a po nim zaraz Haman, jako głośny już aptekarz i lekarz, który szczepił wilkom wściekliznę ochronną i był dla
nich hurtowym dostawcą eliksiru długiego życia. Pan Michał Hulanowski został gorliwym wilkofilem i hydropatą: wyrzekł się zupełnie wina, pił tylko czystą wodę, uczył się od starego Zdrójka wilczego języka, a tymczasem mówił tylko po niemiecku. Wszystkie dawne nieprzy- jaźnie tak dalece poszły w niepamięć, że nawet Matus Woj dała całował się czule z wilkami i uprzejmie zapraszał je do chałupy. Panna Agata niańczyła małe wilczęta, zakładała dla nich ochronki i szkółki, a dla starych wilków szpitale, i na infirmierów przyjmowała samycli tylko wilkołaków. W tej serji snów sielankowych nie obeszło się i bez godów weselnych. Najstarszy syn arendarza Abramka ożenił się z piękną Kaśką, rozwiódłszy ją ze Śrubą; parę tę zeswatał pan Cwancygier przez zemstę za owo poturbowanie na grobli; ślub dawał im dja- beł z pod mostu; wesele odbyło się na Wilczo- gonie, a zaproszone były na nie wszystkie znakomitsze wilki z okolicy.
Krótko przecież trwały te moje sny różowe
i zaraz po nich zaczęły mnie męczyć niespokojne, ciężkie i burzliwe. Po jakiejś późnej kolacji przyśniło mi się, że wilki nadużyły przyjaznych stosunków, wyniszczyły zupełnie wszelką zwierzynę, wyjadły wszystkie gęsi i owce, wydusiły konie i woły, skutkiem czego nie było wcale inwentarzy do obrabiania pól, nastał głód powszechny i ludzie marli z niego jak muchy.
Stąd zawrzała straszna do wilków nienawiść
1 postanowiono tępić je na nowo bez pardonu. Zaraz też od trąb myśliwskich, szczekania psów
i wystrzałów dostałem takiego bębnienia i dzwonienia w uszach i tak mnie coś podrywało na łóżku, że o mało co z niego nie spadłem i nie straciłem zupełnie słuchu. Spałem jednak tak twardo, że mogłem widzieć zupełnie wyraźnie, jak pan Rożyński, nie po trzy głowy, jak niegdyś podobno Podbipięta tatarskie, ale po dziesięć łbów wilczych ścinał na raz swoją szablą. Słyszałem również, jak pan Michał palił do nich prochem bezdymnym i jakiemiś tak strasznie eksploduj ącemi kulami, że jedna zabijała całe stado. Zjawił się i pan Doburski z półwoziem, którem zmiatał wilków ze świata, jak kosą zboże lub trawę na łące. Zdrójek łapał je w doły i żelaza całemi setkami, Haman brał ich więcej jeszcze na trutki, a nadto obadwaj myśliwi czarnego ba- rana, wielkiego jak góra, który, nasycony truciznami, sam chodził po lasach i bagnach, umyślnie nadstawiał się wilkom, te zaś, szarpiąc go po kawałku, truły się całemi tysiącami. Wreszcie na skutek energicznych starań pana rotmistrza została zarządzona w całymi kraju jednocześnie, jak to niegdyś w Anglji, powszechna obława na wilki, i wytępiono je co do nogi...
Obudziwszy się, pomyślałem, że przecie wszystko się już skończyło i że nadal będę mógł sypiać spokojnie. Gdzie tam! Zaraz następnej
nocy trapiły mnie sny jeszcze dziwaczniejsze
i cięższe. Śniło mi się więc, że wilki mnożą się niesłychanie, wyrastają z ziemi, jak grzyby po deszczu, wyłażą z rzeki i jezior, spadają z deszczem, rozlewają się jak fale wezbrane, przebiegają ogromnemi stadami okolice, latają na skrzydłach, wdzierają się wszędzie, i jak szarańcza niszczą, co tylko napadną. Straszne one były mnogością w swej zwyczajnej postaci, ale moja senna fantazja posunęła się jeszcze dalej.
Teraz znowu zdawało mi się, że stada ich zbijają się naprzód w jakąś masę bezkształtną,
że potem z tej masy tworzy się jakieś cielsko olbrzymie, potem przybiera coraz to wyraźniejsze formy i nareszcie przeobraża się w jednego wilka kolosalnych rozmiarów. Tej potwornej bestji nikt się już obronić nie może; pożera mi ona jednego po drugim bohaterów Mozaiki, i to razem z przyborami myśliwskiemi, z bronią, z psami i końmi! W moich przerażonych oczach giną w jego paszczy: pan Żubrawa, pan Michał, pan sędzia, Zdrój ek, Haman, panna Agata, pan Szaramancki, sam Staś ze swojemi notatkami
i ptaszniczką, obławnicy, naganiacze i t. p., a potem jeszcze Karosz, Mysinek, buhaje, żelaza,
fladry i sieci, słowem wszyscy i wszystko, do
tego stopnia, że wilk nie ma już nic do pożarcia...
Wtem nagle zmieniło się senne widzenie. Przed mojemi oczami ukazała się droga Topiel - ska z krzyżem, pod którym to bronił się wilkom pan Rożyński, tylko że krzyż stoi na górze, wydaje mi się nieskończenie wyższym, szerzej rozciąga swe ramiona i bije od niego światło promieniste.
U jego stóp z jednej strony klęczy w ślubnem ubraniu, z wiankiem białych lilij na głowie, narzeczona pana Żubrawy, a z drugiej stoi maleńki Karolek z zieloną gałązką palmową w ręku... Spostrzegł ich potworny wilk i popędził ku tym
ostatnim ofiarom, ale nie zdołał wedrzeć się na górę, bo za każdym jego skokiem, pomimo szalonych wysiłków, jakaś niewidzialna siła odrzuciła go precz i nie pozwalała ich dosięgnąć...
Czyżby tylko tych dwoje miało ocaleć?... A gdzież jest przebiegły arendarz z Zaleszczyc? Nie widziałem przecie, żeby go wilk pożerał... jakimże więc fortelem wykręcił się i tym razem?
Oglądam się więc wokoło, szukam wzrokiem daremnie i wreszcie przypatruję się wilkowi, który, rażony silnem światłem krzyża, kulił się pod górą i drżał cały. Łeb jego zaczął przybierać kształty głowy człowieczej, i znowu mi się przyśniło, że w wilku poznałem... Abramka!
Krzyknąłem i rzuciłem się na łóżku: dobroczynny promień wschodzącego słońca, wpadły
przez okno do mego pokoju, obudził mnie nareszcie z tego snu męczącego. Odetchnąłem swobodniej. — Sen mara, Pan Bóg wiara... Ale mam ja już dosyć tych wilków! — pomyślałem i tego samego dnia odesłałem panu Stanisławowi jego notatki.
KONIEC,