Machczyński Konrad MOZAIKA WILCZA

KONRAD MACHCZYŃSKI

MOZAIKA WILCZA


PRZEDMOWA.

Niedawno jeszcze zdawało się, iż polowa­nia na wilki odeszły bezpowrotnie w mgłę ro­mantycznej przeszłości... Bezpieczniej było

zimą w naszych białych puszczach i po na­szych niedostępnych leśnych błotach...

I tylko czasem głos z minionych dni przy­nosił echo żałosnego wilczego wycia, które jest najsmutniejszym głosem żywej istoty na ziemi... I tylko czasem pod wpływem groźnie pięknych wspomnień w czarnej pomroce nocy zapalały się jarzące ognie wilczych ślepi, jak światła za­tracenia...

Ale podczas wielkiej wojny, tak okrutnej, że wobec niej zbladły wszelkie opowieści

o krwawych napadach wilczych, — szary, dra­pieżny zwierz począł mnożyć się niesamowicie, tuczyć ludzkiem padłem, posuwać zwycięsko na zachód, siać przerażenie śród ludzi i zwierząt, jak za „dawnych, dobrych czasów“...

I odżyła dawna legenda... I polała się świe­ża krew... Jakgdyby wilki wstydziły się, że te­raz tylko człowiek ludzką posokę wytacza! Jakgdyby wstydziły się, że tylko człowiek czło­wieka zabija!

Dziś stara baśń zmartwychwstała z całem swojem groźnem pięknem, z całą swoją dziką romantycznością!

Życiem tętnić poczęły wyblakłe stronice dawnych opowieści... I zadźwięczały złowrogo w zimową noc zabłąkanym śród szalejącej za­wiei wędrowcom krew ścinające słowa: ,,Nie wywołuj wilka z lasu!“... I zadrżały przy ciep­łym kominku płowowłose, modrookie dzieciny* zasłuchane w bajkę o wilku i czerwonym kap­turka, gdy w mroźny, gwiezdny wieczór z da­lekich borów doleciało przerażające, przyci­szone wycie głodnego stada...

* *

*

Odrodziły się dziś wilcze łowy naszych przodków. Skoro śnieg otuli bory swoim śmier­telnym całunem, leśnicy tropić poczynają sza­rego drapieżnika. Biały ostęp z otropionym zwierzem otacza zdradziecki sznur czerwonych

chorągiewek, które łopocą, jak przywiązane do niewidzialnej nici szkarłatne motyle... (Lę­kają się ich czerwieni wilcze serca!)... A potem na przesmykach leśnych stają myśliwi. I brzmi trąbka łowiecka naganiaczy. Powoli, powoli posuwa się obława w „jądro gęstwiny“. Cisza... Tylko dzięcioł gdzieś zapuka w wypróchniały pień, sójka zaskrzeczy lub jastrząb zakwili w błękicie...

I nagle! Na linji myśliwych — strzały! Do­chodzi obława, widzi ubite drapieżce, rzuca się ku nim z dziką nienawiścią — za wszystkie pomordowane owce, cielęta, źrebięta i gęsi... Brzmi trąbka myśliwska — zwycięsko... Sznu­rem sanek wracają myśliwi do dworu przez białe knieje — radośnie! „Nosił wilk razy kil­ka, ponieśli i wilka“...

* *

*

Odrodziły się wilcze łowy w Polsce. W księżycową, srebrzystą noc, w czarodziejską baśniową noc zimową ruszają sanki białoruskie... Jadą w nich łowcy z prosięciem, ciągną za sobą worek grochowin, jak za dawnych czasów, — lub zabierają ze sobą psa wiernego, który pomyka za saniami, a gdy wilka poczuje, ogon kuli, sierść

jeży i chroni się w przerażeniu koło sań pod ludzką opiekę i obronę.

Miga szary cień po leśnej drodze, oświetlo­nej niepewnym blaskiem księżyca... zapędza się wilk zgłodniały, pochłonięty psim wido­kiem, aż pod same sanie... Rwą, ponoszą prze­straszone, rozhukane konie... Przechylają się sanie, uderzają o jakiś pień... Wylatują z nich myśliwcy... A z czarnego, tajemniczego ostępu migają zielone ognie wilczych ślepiów. Roz­lega się skowyt psa rozpaczliwy, śmiertelny... A potem charkot i warczenie zgłodniałych w’ilków... Chmura przesłania księżyc. Groź­na noc zimowa okrywa swoim mrocznym pła­szczem leśny dramat...

Na zamarzniętem błocie, gdzie jesienią „podkarmiano'1 wilki, by je umiejscowić, na cmentarzyku końskiem zasiada łowca o księ­życowym wieczorze — na czatach...

Trupy koni, przeznaczone na pożarcie dla wilków, odarte ze skóry, napół objedzone, wzdęte, przedstawiają widok straszliwy... Wokół gęszczar świerkowy, czarne, żałobne jałowce i łoza. Śnieg udeptany przez wilcze

tropy... Świeży kadłub koński z wygryzionym zadem i rozszarpaną szyją przeraża zamarz­niętą grozą sztywnego mięsa. Inne trupy skrzą białością żeber, świecących w nadchodzącym zmierzchu blaskiem niesamowitym...

Cienie gęstnieją, powoli mrok nastaje roz­świetlony jedynie umarłą światłością miesią­ca... A wtem w ciemnościach rozlega się chru­panie kości... To miażdżące, straszliwe, krwa­we wilcze kły poczynają swą conocną pracę... Myśliwy ściska w garści broń i wzdycha do św. Huberta...

* *

Wielki urok ma wabienie wilków. Pod gwiezdne niebo płytnie oddana ludzkim gło­sem najboleśniejsza ze skarg żywota stwo­rzenia — wycie wilka... A gdy las mroczny od­powie, radość napełnia serca myśliwskie.

I nadzieja...

* *

Są jednak dziś w Polsce miejsca takie, gdzie na wilki nie można polować ani obławą, ani ze sznurami czerwonych chorągiewek, ani na wa­bia, ani na czatach przy padlinie w księżyco-

wą noc... Do miejsc tych należą przedewszyst- kiem Karpaty, gdzie wilcze stada straszliwe szerzą spustoszenia w odradzających się po­woli po wojnie zwierzostanach jeleni. Jedy­nym środkiem obrony przed szaremi drapież­nikami pozoistały tam wilcze żelaza. 1

Lecz i tu mądry wilk rzadko kiedy pada ofiarą. W jednem z wysokogórskich nadleś­nictw w wilcze żelaza wpadł w roku zeszłym olbrzymi niedźwiedź, morderca kilku ludzi.

Wyrwał się jednak z bolesnego uścisku żelaz­nych obręczy i uszedł w jodłową puszczę. Od­tąd, pomny doznanego cierpienia, łomem drzew­nym zatrzaskiwał wilcze żelaza, a potem spo­kojnie wyżerał padlinę z wilczym apetytem.

Zeszłej zimy zatrzasnął w ten sposób kilka­dziesiąt żelaz! A wilki karpackie, zbójnicy wirchów niedostępnych, zostały niepokonane... i

* *

-*

Groźne dla życia ludzkiego są nietylko wil­cze napady, nietylko kły zgłodniałych bestyj...

Wściekły wilk — to siewca śmierci stokroć jeszcze straszliwszej... Co roku dziesiątki, setki ludzi giną w najokropniejszych męczar­niach po pokąsaniu przez wściekłe wilki. Ra-

tunek po takicm pokąsaniu nie istnieje. Me­dycyna nie zna innego środka — poza krwa­wą łaźnią. Jad działa szybcej, niż szcze­pionka...

* *

*

W dobytku domowym wilk w dzisiejszej Polsce czyni szkody, o jakich się niema poję­cia. Szkody te najstraszliwsze są w czasie za­prawiania młodych do łupieskiego życia, a za­tem w końcu sierpnia.

W przedwojennej Rosji, gdy wilków było nieskończenie mniej, niż obecnie, według ści­słych danych szkody czynione przez nie w in­wentarzu wynosiły rocznie około 15 miljonów rubli, szkody zaś czynione w zwierzostanach przewyższały 50 miljonów rubli.

Po wojnie wilki rozmnożyły się w zastra­szający sposób w Rosji, a nie będąc tępione z powodu braku dostatecznej ilości broni w rę­kach myśliwych, ruszyły na zachód w zbójec­kim pochodzie na pohybel zwierzostanom i in­wentarzom naszych rubieży wschodnich...

*

*

Wilk jest wybornym myśliwym: nieraz urzą­dza łowy zbiorowe, zapędzając sarny ku ukry­

tym w zasadzce towarzyszom, lub też gnając je ku zamarzniętym błotom, gdzie nieszczęśliwe zwierzęta, wpędzone na lód, ślizgają się, padają i stają łupem krwiożerczej gromady...

Gdy nastaną czasy głodu i trudno w borze

o zwierzynę, wilk podchodzi ku wsiom i osied­lom ludzkim i chwyta co mu wpadnie w zęby. Biada wówczas zwierzętom gospodarskim, bia­da domowemu ptactwu, biada psom, biada na­wet dzieciom.

Groźny, szary łowca podkrada się niepo­strzeżenie ku chacie, a gdy pies go zobaczy — umyka. Pies goni za nim, ośmielony rzekomą ucieczką drapieżcy, a inne wilki odcinają mu drogę powrotu... zostaje krwawa plama na śnie­gu, jedyny ślad popełnionej zbrodni...

* *

*

W chwili zmartwychwstania wilczego nie­bezpieczeństwa i wilczych łowów w Polsce cie­kawą i pożyteczną rzeczą będzie odczytanie „iMozaiki wilczej“ Konrada Machczyńskiego, która nabiera dziś żywych barw i romantycz­nego posmaku...

W krwawem świetle grozy staje przed nami posępny dramat pana Żubrawy, który mścił się

na wilczym rodzie za umarłą i nadewszystko umiłowaną Zosię... Dramat na sklepieniu spróch­niałej budy smolarzy, oblężenie przez wygłod­niałe wilki, nie jest dziś echem zamierzchłej przeszłości, ale możliwością teraźniejszych cza­sów...

Wzruszeniem przejmuje nas opis kwilącego śród wilków dziecka, które wypadło z sań, i bohaterskiego pana Rożyńskiego, walczącego szablą u stóp krzyża z naporem drapieżnych, rozjadłych zwierząt, z dzieckiem na ręku.

Wzruszeniem przejmują nas wszystkie typy dawnych łowców... Z wilkami walczą nawet zwierzęta! I dzielny Mysinek, który stacza z niemi homeryczne boje, i śmiały ogier, który przyciska pętem Żelaznem czającego się dra­pieżcę, i rozszalałe buhaje, przebijające ro­gami napastnika, co wpełznął na rozbój do obory!

A wszystko to opromienione jest tym do» stojnym humorem staropolskim, który się pije z rozkoszą, jak złoty, staropolski miód.

Juljan Ejsmond.

SŁÓWKO WSTĘPNE.

Najciężej zacząć...

Z powodu silnych wrażeń, jakie niejedno­krotnie wywierały na publiczność naszą boha­terskie występy w cyrku różnych pogromców lwów... tresowanych, brała mnie ochota napi­sania o czemś bardziej jeszcze sensacyjnem,

naprzykład: o lerneńskich hydrach, o Kakusie ziejącym płomieniem, albo o smoku wawelskim. Cóż, kiedy o tych potworach i półbogach, któ­rzy unieśmiertelnili się ich pogromem, tyle już nakłamano w starożytności i później, że cześć dla minionych wieków nie pozwoliła mi, żeby powagę klasycznych zmyślań profanować do­dawaniem do nich jeszcze i nowoczesnej blagi.

Nie chcąc także nikomu wchodzić w drogę, nie myślę pisać uczonej dysertacji o wilko­łakach, ani też opowiadać historji o żelaznym wilku, gdyż od tego są specjalni bajarze. Nie śmiem też czynić uwag nad życiorysem sław­nego wilka z Geraudan, który w roku 1764 i 1765 pokaleczył lub pożarł kilkadziesiąt osób

i przez dwa lata był postrachem paru departa­mentów Francji, żeby nie obrazić naszych naj­serdeczniejszych Francuzów, bardzo zazwyczaj zazdrosnych o swoje wielkości narodowe.

Nie udało mi się również zaczerpnąć na­tchnienia z mądrości przysłowionej lub z sensu moralnego bajek, chociaż wilczek Krasickiego, co to chowany, jakkolwiek zrobił się grzecz­ny i bezpieczny, dusił gęsi i owce, albo przy­słowie ,,nosił wilk, ponieśli i wilka“ nada­wałyby się dobrze do filozoficzno-obyczajowej rozprawy. Rzecz o nich byłaby nawet na cza­sie, dziś bowiem mamy, coprawda, mniej niż dawniej wilków w lasach i kniejach, ale na­tomiast więcej chowanych, a zatem i niebez­pieczniejszych; lecz i tutaj stanął mi na zawa­dzie monopol wielkich myślicieli i moralistów, posiadających wyłączny przywilej łamania so­bie głów nad poprawą ludzkości.

Kiedy tak biedziłem się nad dobraniem efektownego tematu, przyszedł do mnie mój stary i najserdeczniejszy przyjaciel, pan Stani­sław, który swoje lata dziecinne i młodzieńcze przepędzał na wsi u rodziców i krewnych, lubił bardzo myślistwo, za młodu dużo polował, a i na starość jeszcze nie leni się z wybraniem na łowy, jeżeli tylko do tego nadarzy się dobra sposobność.

Gdy mu więc opowiedziałem, nad czem tak medytuję i co za myśli snuły mi się po głowie, rzekł:

Daj pokój bajkom, Francuzom, wilko­łakom i moralizatorskim zachciankom. Poco, u licha, szukać mitologicznych bestyj i gonić za niemi aż po starożytnym świecie, kiedy mo­żesz je znaleźć u siebie w niejednej większej kniei, albo i spotkać się z niemi oko w oko po zaśnieżonych drogach pod postacią lupara lub wadery, a nawet i z całą godową ich kompanją, Dziwi mię nawet, że ciężkie nieraz zimy i licz­ne każdego roku doniesienia dzienników o róż­nych sprawkach rozzuchwalonych wilków,

o szkodach, jakie wyrządzały i wyrządzają w7 inwentarzach, a co gorsze, o nieszczęśliwych

wypadkach z ludźmi, nie poddały ci odrazu przedmiotu już gotowego i dostępnego dla wszystkich. Pisz o wilkach! Tem przecież nie dotkniesz niczyjej drażliwości, chyba ich sa­mych. Wszak kiedy podług kodeksów myśliw­skich wolno każdemu zawsze i wszędzie tępić tych krwiożerczych szkodników, tem bardziej więc chyba wolno i pogawędzić o nich, nie

wchodząc w drogę nikomu.

Bardzo dobrze! — odpowiedziałem Sta­nisławowi. — Chętnie nawet zgodziłbym się na twój temat, bo i sam już nieraz myślałem

r

3

0 nim. Wiem przecież, że niegdyś, kiedy jesz­cze żubr i tur były u nas zwierzyną pospolitą, a z niedźwiedziem można było zobaczyć się częściej niżeli dzisiaj z wilkiem, rozgrywały się straszne z tymi ostatnimi tragedje; ale bo też chodziło ich po kilkaset w jednem stadzie. Pisano o nich niejednokrotnie, a i K. W. Wój­cicki w swoich Gawędach opowiedział dwa takie krwawe wypadki: jeden, w którym ogrom­ne stado wilków, w zażartej pogoni za ucieka- jącemi saniami i pomimo ostrzeliwania się 7. nich kilkunastu myśliwych, wpadło aż na dziedziniec, obiegło dwór, do którego myśliwi zaledwie zdążyli się schronić, rozszarpało ko­nie, których uprowadzić już nie zdołano, oraz przeszło dwadzieścia psów, i ustąpiło dopiero po dwugodzinnej kanonadzie z okien, z dachu

1 innych otworów domu; a drugi, w którym z powodu nieszczęśliwego przewrócenia się sani w ucieczce dziesięciu młodych myśliwych, pomimo uzbrojenia i rozpaczliwej obrony, wilki co do jednego rozszarpały. Dziś wszakże zmie­niły się czasy i okoliczności, bo dzięki cywi­lizacji i kulturze ziemi zwierz drapieżny musi ustępować przed ludźmi, staje się coraz rzad­szy, mniej niebezpieczny, więc i opowiadania

o nim mogą już nie budzić tyle zaciekawienia co dawniej.

To żadna racja! — przerwał mi Stani­sław. — A dlaczegóż słuchamy bajek o staro­żytnych potworach, których nigdy nie było na­wet? Wszakże sam chciałeś już rozpisywać się o nich. Dlaczego czytamy z zajęciem różne

z

w O i / ' ^

myślenia powieściopisarzy, chociaż zgóry już wiemy, że są to tylko płody ich bujnej imagi- nacji?... Tymczasem wilk, mój kochany, nie jest żadnym mitem ani autorskim wymysłem. Rzeczywista to, z krwi i kości bestja, której natura rozbójnicza i krwiożercza, jaką była dawniej taką i pozostała, czy w jednym, czy w dziesięciu; że zaś i dzisiaj jest ona równie groźna i szkodliwa, o tem przecież mogłeś się naczytać w dziennikach. Nie potrzebujesz, wierzaj mi, cofać się w przeszłość o wiele wieków i tam dopiero szukać nadzwyczajnych wypadków;

dość sięgnąć po nie w czasy naszej młodości.

Wprawdzie moje wspomnienia z lat pacho­lęcych i młodzieńczych nie obfitują w takie

epizody, jak te, o których tylko cośmy mówili. To przecież, co sam widziałem, lub o czem opo­wiadali mi starsi, wiarogodni świadkowie, albo

1 główni bohaterowie zdarzeń, nie jest pozba­wione interesu. Bywały tam niebezpieczne

2 wilkami spotkania, z których człowiek nie zawsze wychodził zwycięsko i cało, bywały sceny straszne i wstrząsające nerwami, były

i krwawe pojedynki dzielnych zwierząt domo­wych z tymi drapieżnikami; ale bywały i wy­padki zabawne, nadające się bardziej do tragi- komedji lub farsy, niżeli do prawdziwego dra­matu. A chyba trudno byłoby mieć co prze­ciwko temu, gdyby na tle tych opowiadali prawdziwych z wilczego życia przewinęła się czasem jaka niewinna anegdotka, albo wy­strzelił żarcik myśliwski.

Czemuż więc sam nie napiszesz o tem — zagadnąłem go — mając takie materjały w pa­mięci? Tembardziej, że w naszym wieku zawsze są miłe wspomnienia młodości, i chę­tnie zwykliśmy dzielić się niemi.

Gdybym to ja, jak ty, lepiej orał piórem niż pługiem, zrobiłbym to niezawodnie. Mam nawet sporo notatek, zapisek, wspomnień, se­kretów myśliwskich i różnych wiadomości

o wilkach, co wszystko zbierałem od najmłod­szych lat mego życia. Nie znalazłbyś tam wprawdzie wielkiego ładu i składu, ani lite­rackiego obrobienia, ale wszystkie zapisane w nich wypadki są rzeczywiste i prawdziwe,

a wymienione tam miejscowości istnieją do dnia dzisiejszego. Ludzie, o których tam wspomi­nam byli, żyli, działali; znałem ich osobiście, a i ty znałeś z nich niejednego. Najstarsi, główni bohaterowie wspomnień moich dawno

już spoczywają w grobie, ale pamięć o nich przechowuje się jeszcze dotąd w okolicy; a z najmłodszych, jacy brali udział w kilku wypadkach, niektórzy żyją dotąd i mogliby po­twierdzić, a może i uzupełnić moje notatki.

Tu Stanisław zatrzymał się, pomyślał chwi­lę, a potem wręcz mnie zapytał:

Powiedz mi, czy chcesz i możesz korzy­stać z moich szpargałów?

I owszem — odpowiedziałem. — Wdzięcz­ny ci nawet będę za nie, jeżeli tylko...

Nie zobowiązuję cię do niczego i żadnych nie roszczę pretensyj. Jeżeli ci się nie przy­dadzą, zwrócisz mi je i... basta! Jeżeli zaś znaj­dziesz w nich coś odpowiedniego dla siebie, użyj to, jak ci się podoba. Wprawdzie nie

o samych tylko wilkach tam mowa, gdyż za­notowałem sobie niejedno wspomnienie z na­szego rodzinnego i domowego życia, a nawet, przerzucając bardzo niedawno te szpargały, dopisałem tam gdzie niegdzie jakąś moralizator­ską lub pseudo - filozoficzną uwagę. Daję ci jednak najzupełniejsze pełnomocnictwo do ko­rzystania ze wszystkiego w sposób, jaki sam uznasz za najwłaściwszy, a proszę cię tylko

0 jedno, żebyś co do nazwisk miejscowości

1 osób, oraz co do mnie samego zachował dys­

kretne incognito. Czytelnik, jeżeli znajdzie się jaki, nic przecież na tem nie straci.

Nazajutrz po tej rozmowie przysłał mi Sta­nisław kilkanaście starych, pożółkłych zeszy­tów. Były to luźne notatki, rzeczywiście ro­dzaj raptularza, odnoszące się do czasów jego wczesnej młodości. Przeczytałem je, wybrałem z nich co było można, uporządkowałem, o ile się dało, obrobiłem trochę, i tak powstała ni­niejsza Mozaika, z różnych kawałków wilczych ułożona.

Nie chcąc jednak dopuszczać się plagjatu i stroić się w cudze piórka, ustępuję zupełnie głosu mojemu przyjacielowi; niech on sam już mówi i opowiada dalej za siebie.

ROZDZIAŁ I.

Wieś Zaleszczyce i grobla Wilczogon. — Cokolwiek

o swoich i o sobie. — Dawniejsi ludzie: pan rotmistrz Żubrawa; pan Michał z Hulankowa; panna Agata; eks- leśnik Zdrojek; kucharz Haman i Abramek Szyja,

arend arz.

Dziad mój posiadał w dawnej ziemi Do­brzyńskiej, w byłem województwie płockiem, majątek Zaleszczyce, który potem przeszedł na mojego ojca i stryja, a i dziś jeszcze jest własnością jednego z członków naszej rodziny.

Było tam kilka folwarków ziemi dobrejr

0 odwiecznem trzypolowem gospodarstwie, pro-

wadzonem, jak na owe czasy, wcale nie źle. Grunta lichsze nieco poprawiano, oprócz zwy­kłego nawozu, hurtowaniem na nich owiec,

1 trzeba oddać sprawiedliwość wilkom, że na ten rodzaj kultury patrzyły z lasów okiem do­syć życzliwem. Było też parę wsi zarobnych z włościanami pańszczyźnianymi, co bardzo uproszczało zadanie właściciela ziemskiego; było jeszcze kilka mniejszych attynencji, była gorzelnia i kilka karczem, a w dodatku kontra- wers leśny i z pół tuzina sporów granicznych.

Obok gruntów uprawnych nie brakło prze­cież i nieużytków, bagnisk i trzęsawisk, gdzie nieraz bydło się topiło; lecz tę ujemną stronę majątku wynagradzały piękne lasy, w części liściaste, przeważnie zaś sosnowe, po których na tak zwanych ,,rumunkach“ siedzieli różni osadnicy: to leśnik, bartnik albo smolarz, to jaki włościanin, zasłużony dworowi, lub da­wny sługa na łaskawym chlebie. O racjonal­ne gospodarstwo leśne nikt się tam prawie nie troszczył; rąbano drzewo na potrzeby domowe, gdzie było bliżej i dogodniej, czasem wy- karczowano jaki lepszy kawałek ziemi na osadę, lub sprzedawano sążnie, kloce i budulec, jak i gdzie było można. Zresztą las rósł sobie, krzewił się, drzewa dojrzewały, próchniały i padały ze starości, do czego pomagały im wiatry i burze. Tym sposobem tworzyły się różne gąszcze, wywroty, zawały i knieje ochron­ne dla pożytecznej zwierzyny, ale i wilki znajdowały w nich bardzo dogodne schronienie i legowisko, nie łatwo dla ludzi dostępne.

W głównej wiosce, ku jej końcowi, stał dwór stary już, ale krzepki, bo modrzewiowy, z oficynami oraz innemi przystawkami, w któ­rych mieściły się kuchnie, spiżarnie, komory i zachowania, oraz izby dla służby dworskiej. Przed dworem dziedziniec obszerny z kępą drzew lipowych na środku, a ztyłu ogród i sad owocowy z nieodzownym szpalerem grabowym

i stawem, do połowy zarośniętym tatarakiem i innem wodnem zielem. Na lewo, bliżej dworu, był spichrz i lamus, a na prawo, cokolwiek da­lej duży dom także drewniany, w którym mie­szkali: ekonom, karbowi, parobcy, dziewki, kobieta od drobiu, gdzie były również kuch­nie dla czeladzi. Dom ten, w pobliżu którego stały stajnie, obory, owczarnia, stodoły, chle­wy, kurniki i inne zabudowania gospodarskie, zwano pospolicie folwarkiem.

Pomiędzy dworem a budynkami folwarcz­nymi szła droga do wsi zarobnej po grobli, zwanej Wilczy Ogon, poprowadzonej przez ba­gna, które zaczynały się już o kilka staj za dworem. Bagna w tem miejscu nie były roz­ległe, ale często porosłe trzciną, sitowiem, ol­szyną kępiastą, a gdzieniegdzie karłowatą soś- niną, i łączyły się z lasami, które otaczały je półkolem.

Grobla ta zdawiendawna używała pomię­dzy miejscowym ludem najgorszej sławy i cią­żyło na niej niejedno przekleństwo. Że była płaska i błotnista, z dołami i wybojami, że ją poprawiano chyba na jaki jubileusz, że mostek na niej był bez poręczy i z okrąglaków, które pod kopytami i kołami podskakiwały, jak kla­wisze, temu nikt się nie dziwił, gdyż godnie reprezentowała ona ówczesne środki komuni­kacyjne. Trudniej już było przebaczyć jej to{ że w zimie, ba, nawet latem przemykały się

tamtędy wilki i nieraz zasiadały na drodze. Najfatalniejszą przecież stroną tej grobli było złe, które upodobało ją sobie, a most na niej obrało sobie za główną kwaterę. Djabeł mu­siał chyba być członkiem jakiego towarzystwa wstrzemięźliwości, gdyż najczęściej prześlado­wał pijanych: więził im wozy, łamał koła i dy­szle, nurzał ich w błocie i gorsze jeszcze wy­prawiał hece.

Dziada mojego już nie znałem, umarł bo­wiem, gdy mój ojciec był jeszcze kawalerem. Nasłuchałem się jednak o nim dosyć i wiem, że chodził w stroju swego województwa, bywał w różnych opałach, lecz nie dał sobie urwać rękawa, prowadził życie czynne, obserwo­wał ściśle posty i modlił się na łacińskiej książ­ce przykładnie; synów posyłał do szkół, a po­tem do Uniwersytetu Aleksandryjskiego. Córek

*

nie lubił obwozić po świecie, utrzymując, że dobre cielę Żyd i za piecem znajdzie. W po­trzebie życia nie szczędził; miewał różne ko­lizje, nosił szramę od pałasza na głowie i kulkę pruską w lewej nodze. Słowem — był to prze­ciętny szlachcic swoich czasów, Ale te strony jego życia nie dotyczą już wilków, o jakie teraz nam chodzi. Wiem też, że lubił myśli­stwo, miewał dobre, czarne, podpalane ogary, zwane wówczas psami św. Huberta, oraz bure,

moręgowate kundle na dziki i ogromnego psa- wilczarza, Herzoga, przezywanego Mysińkiem.

Po śmierci dziada niewiele się zmieniło w Zaleszczycach. Ojciec mój, zajęty bardziej obowiązkami urzędowymi, mieszkał więcej w Płocku i w Warszawie, niż na wsi, a stryj gospodarował po dawnemu. Za nowych dzie­dziców coś tam w budynkach poprawiono i coś przystawiono, przybyło także nieco gruntów ornych i rumunków, ubyło lasów i wilków. Na grobli przeszkadzało, jak wprzódy, tylko już nie tak często; widać, że albo złe udobruchało się, albo wódka była słabsza, albo może Wil- czogon łatano częściej i lepiej. Zresztą zo­stało wszystko jak było, a nawet w kilkana­ście lat po śmierci mego dziada, to jest w cza­sie, do którego wstecz najdalej sięgam pamię­cią, tak samo jak dawniej wyglądało w zarysie ogólnym rodzinne nasze gniazdo, a w okolicy byli jeszcze starzy dziada sąsiedzi i przyjaciele, było także parę osób zdawna osiadłych w Za­leszczycach, byli jeszcze słudzy ,,starego pana“ i z jego czasów ludzie na dworskim chlebie, których znałem i dobrze pamiętam.

Ś. p. ojciec mój, Apolinary, najwięcej z ro­dzeństwa był podobny do swojego ojca a mego dziada zarówno z humoru, temperamentu, to- warzyskości, zamiłowania do wiejskiego życia i myślistwa, jak i z innych rzeczy poważniej­szej natury. Polował on też niemało w swojej

młodości, szczególnie, dopóki mu nie zaczęły stawać na przeszkodzie sprawy publiczne; z wilkami miewał także różne przeprawy i nie­jednego celnym strzałem położył.

Stryj mój, Ignacy Lojola, był trochę sceptyk i wolterjanin, jak mówiono; był przytem doma­torem i wolał siedzieć we dworze, niż polować. Za to hodował sobie przeróżne ptaki i koty, miał gromadę psów darmozjadów, palił fajkę namiętnie, filozofował, gawędził, narzekał na ciężkie czasy, ale całymi tygodniami nie zaglą­dał do gospodarstwa. Mimo to nie sprawdziło się na nim przysłowie, że „przez posły wilk nie syty“, chociaż bowiem gospodarował przez po­słów: ekonomów, karbowych, leśników i t. p., nigdy przecież głodny nie był i przysporzył fortuny.

Mnie dostało się także coś z upodobań ojca i dziada, albowiem od najmłodszego wieku rwałem się na wieś do fuzyjki i koni. Wcześnie też nauczyłem się jeździć konno i obchodzić się z bronią palną. Gdy miałem lat ośm, stryj darował mi kucyka, ojciec znów w trzy lata później kupił mi maleńką pojedynkę i to ze świeżo udoskonalonym systemem zamkowym, bo pistonówkę.

Od lat dziecinnych bywałem na wsi bardzo często, a już święta i wakacje byłyby dla mnie stracone, gdybym tam nie był pojechał. W mieście trzeba było się uczyć; w Zaleszczy-

cach miałem więcej swobody i korzystałem z niej sumiennie. Pukałem ze swojej ptasz- niczki, ile starczyło mi prochu, i niejedna kura lub kaczka swojska, a nawet i gołąb niewinny przypłacił życiem moje pierwsze ćwiczenia myśliwskie, — ku wielkiemu strapieniu gospo­dyni, opiekującej się drobiem. Pomimo nad­zoru, żebym sobie jakiej krzywdy nie zrobił, wymykałem się samopas poza terytorjum dworskie na ptaszki, a gdy podczas jednej z ta­kich zakazanych wycieczek zabiłem pierw­szego zajączka, niosłem go z triumfem przez całą wieś i rozpromieniony wpadłem z nim jak bomba do dworu. Ojciec chciał mnie łajać za tę wyprawę z bronią na własną rękę, ale jeden z sąsiadów, pan Żubrawa, który właśnie był przyjechał w odwiedziny, stanął w mojej obro­nie, a wziąwszy ode mnie zająca, umazał mi twarz jego farbą i wniósł zdrowie młodego nemroda. Zebrani goście zaczęli śmiać się, żartować, ale zdrowie moje pili. Ojciec więc musiał się pogodzić z faktem dokonanym, a ja, ucałowawszy mu ręce, byłem uszczęśliwiony, że zostałem pasowany na myśliwego.

Natura, jak mówi przysłowie, ciągnie wilka do lasu; lgnąłem też już w dzieciństwie do my­śliwych, czy to byli panowie, czy słudzy, a wszelkie ich opowiadania, gawędy i aneg­dotki miały zawsze we mnie uważnego słu­chacza. Wywierały one silny wpływ na moją

młodzieńczą wyobraźnię, i dlatego być może, chociaż już przy mnie przesunęło się w Zale- szczycach wiele jeszcze osób różnych kondycyj z epoki mojego dziada, najlepiej wszakże za­chowałem w pamięci te, które były głównymi działaczami lub świadkami w różnych wypad­kach ówczesnego myśliwskiego życia, albo stały się głośne z zamiłowania do łowów.

V

Pamiętam tedy doskonale pana Aleksandra Żubrawę, tytułowanego rotmistrzem, który był przyjacielem mojego dziada i sąsiadem, gdyż lasy ich łączyły się z sobą.

Był to mężczyzna pełen jeszcze sił i przy­stojny, chociaż już przeszło sześćdziesięcio­letni. Głowę miał zupełnie siwą, gęstym wło­sem pokrytą, jasne niebieskie oczy, nos kształt­ny, piękne czarne wąsy, starannie utrzymy­wane, twarz pociągłą, nieco bladawą, lecz jeszcze świeżą, z lekkim odcieniem jakiejś za­dumy czy smutku. Dobry i sympatyczny, roz­mawiał przyjemnie, czasem nawet wesoło 1 z humorem, chociaż niewiele; lecz na wspo­mnienie wilków zacinał usta, przygryzał lub targał wąsy, a jasne jego oczy wyraźnie ciem­niały i wydawały jakby jakieś błyskie złowro­gie. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale w ta­kich chwilach twarz jego przybierała wyraz mściwej i nieubłaganej surowości.

Mnie kupił sobie pan rotmistrz odrazu owem wyzwoleniem na myśliwego, a nadto im­ponowały mi jego trofea myśliwskie, któremi otaczał się zawsze i wszędzie, zwłaszcza w zimie.

Wtedy nosił tęgą wilczurę i czapkę z ta­kiegoż futra, a nawet każda jego bekiesza i czamara, chociaż podbita i kosztowniejszem futrem musiała być obramowana wilkami. Skóry wilcze wyściełały całe jego sanie, far­tuch był także z nich zrobiony. Furmana ubie­rał w wysoki wilczy kołpak i takiż kołnierz przy liberji. Na koniach chomonta krakowskie, a przy każdem z nich, opróch zwykłych płatów kolorowych, po dwa wilcze ogony.

Wojował też ustawicznie z wilkami, jeź­dził na nie nawet na Polesie i Pińszczyznę, ubił ich mnóstwo w życiu i na całą okolicę słynął jako wilczarz niezrównany. Opowiadano sobie, że wilki nie śmiały nigdy zastąpić mu drogi, a gdy wypadkiem najechał na nie, o co znów w owe czasy nie było trudno, zawarczały tylko, zawyły i każdy czmychnął w swoją stronę. Chodziła nawet gadka, że gdy raz wilk porwał jakiejś babie gęś prawie z przed cha­łupy, kobieta zrozpaczona nie mogąc sobie

inaczej poradzić, zaczęła biec za rabusiem, grożąc mu pięścią i krzycząc: „Poczekaj, jucho! póde ja na skargę do pana Żubrawy!“ — czem

wilk tak się przestraszył, że rzucił zdobycz i wtuliwszy ogon, co tchu uciekł do lasu.

Pamiętam także pana Michała Hulanow- skiego z Hulankowa, naszego dalekiego krew­nego, który, straciwszy znaczną fortunę, pozo­stał na rezydencji w Zaleszczycach.

Był to szlachcic wysoki, kościsty, lecz mu­skularny, trochę pochylony, z długimi, wiszą­cymi jak u Chińczyka wąsami, z ogromną świe­cącą się łysiną i guzem na niej jak jaki kopiec graniczny. Dawny towarzysz mego dziada słu­żył także wojskowo, czego nosił dowody w ko­ściach i na skórze; Niemców nazywał ,,plu- drami“ i miał do nich zadawnione rankory. Bywalec, czasem facecjonista, utrzymywał, że w życiu nie strzelał śrutem, nawet do much, tylko kulami, i nie pił wody, tylko raz jeden kiedy się topił. Wesołej kompanji zawsze do­trzymał, od kielicha wcale nie stronił i każde zdrowie wychylał sumiennie, — nigdy się jed­nak nie upił, bo miał na to swój sekret. Wyrę­czał nibyto stryja w gospodarstwie, częściej jednak jeździł na jarmarki i z rusznicą do lasu, aniżeli do robót w pole, albo opowiadał o woj­skowości, polowaniach i piknikach.

Pamiętam równie dobrze pannę Agatę Ką- kolińską, nie dlatego, broń Boże, żeby miała kiedy odgrywać rolę Djany i uprawiać my­ślistwo, bo nigdy pewnie nie tknęła strzelby i nie zabiła nawet kurczęcia, ale dlatego, że

»

był to dawny zabytek po babce, że zżyła się z naszym domem, że miała niejeden kłopot ze mną i że wreszcie miała także swoje wspo­mnienia o wilkach. Była to cicha, dobra i po­bożna staruszka, która solennie odprawiała nowenny do św. Antoniego i była pewna, że po śmierci pójdzie prosto do nieba za swoje przez lat tyle sprawiedliwe panieństwo. Zajmo­wała się ona trochę gospodartwem kobiecem. Miała podręczną apteczkę, różne mastyki w słoikach, skrom zajęczy, żywokost smażony w tłuszczu, krople od alteracji i różne zioła su­szone, Nieraz kurowała i mnie, gdym podczas swawoli nabił sobie jakiego lepszego guza, albo się czem skaleczył.

Z dawnej służby był jeszcze za mojej pa­mięci Baltazar Zdrojewski, właściwie Zdrojek, dawny leśnik, już naówczas gracjalista, człek krzepki żwawy, choć wiekowy, barczysty, 7 dużą głową ostrzyżoną w szczotkę, i z tak silnym zarostem na twarzy, że żartowano z niego, iż od ciągłego siedzenia w lesie i wśród bagien oraz od starości porósł cały si­towiem i mchem leśnym.

Był to Mazur, co znać było po jego wymo* wie, której nigdy zupełnie nie poprawił, a że nadto kiedy rozmawiał, często przychylał głowę na prawo, a lewe oko przymrużał, zapewne z przyzwyczajenia strzeleckiego, więc też

przezywano go ślepym Mazurem. Posiadał on

zdrowy chłopski rozum i przebiegłość myśliw­ską; do mojego dziada i naszego domu był bardzo przywiązany, mnie szczególniej lubił i nazywał naprzód „dziedzicowym wnukiem*', polem „ponicem“ albo ,,ponicem Stasiem“.

Dobry i uczciwy stary miał przecież, jak mówił, mrużąc oko, nieszczęście doić kozę za plotkę, jakoby podczas jakiejś ruchawki sprząt­nął kulką z za sosny dwóch plądrujących ba- szybuzuków. Specjalnością Zdrójka były tajem­nice polowania i samołówek na drapieżnego zwierza, a prócz tego umiał doskonale wabić i zanęcać wilki.

Pamiętam wreszcie kucharza Hamana i Abramka Szyję, arendarza.

Haman gotował dobrze, ale był mało­mówny, skąpy, a właściwie oszczędny i nieto- warzyski, bo z byle kim się nie wdawał. Do karczmy nie zaglądał, wódki prawie wcale nie pijał; trącił cokolwiek Niemcem; ubogiemu grosza nie dał i przepędzał żebraków, gdy który zaszedł do kuchni po prośbie, nazywając ich judaszami i wydrwigroszami bez pracy. Dziady go też nie cierpiały, a ludzie obawiali się, chociaż nikomu nic złego nie zrobił. Po- cichu przezywano go to niedowiarkiem, to lu- trem, i mówiono, że zna jakieś sztuki nieczy­ste i zaklęcia, bo może, naprzykład, wystrze­lić w komin, a zabić zająca na polu. Raz nawet dziad parafjalny opowiadał w karczmie pod

sekretem, że gdy modlił się przy drodze pod figurą, zobaczył Hamana, który stał z fuzją na rżysku, jakby czekając na kogo. Naraz poka­zuje się zając, kica sobie Wolniutko prosto na kucharza i co chwila staje słupka, jakby go co podrywało do góry. Dziad przeżegnał się, przysiadł za krzakiem i tak ukryty zobaczył, że zająca prowadziło za uszy nagie dziecko, czarniawe, z twarzą szpetną i pomarszczoną jak u starej baby i z małym ogonkiem ztyłu, za­kręconym jak u wieprzaka. Kucharz strzelił,

zając wywrócił koziołka i został, a złe zachi­chotało tylko i przepadło. Haman był także dobrym myśliwym, a w chwilach wolnych od zwykłych zajęć kucharskich prawie zawsze coś tam jeszcze warzył, przypiekał i preparował, to razem z panną Agatą, to ze Zdrójkiem, a wtedy nie lubił, gdy mu kto obcy zajrzał do kuchni.

Abramek był kubek w kubek taki sam, jak dzisiejsi arendarze i pachciarze, tylko o wiele pokorniejszy. Już we wrotach zdejmował lisią czapkę i przez cały dziedziniec szedł tylko w jarmułce, którą przy rozmowie z państwem to unosił, to opuszczał i potrząsał nad głową, kłaniając się ciągle, zginając i przysiadając; że zaś przytem ustawicznie to wyciągał szyję, wystawiając na przód brodę, to znów kurczył ją i chował między ramiona, stąd też nazwano go Szyją.

W karczmie znaczył podwójną kredką na belce wybite przez chłopów półkwaterki i sztofy. Dla dworu był dostawcą, faktorem, gazetą miejscową i pocztą pantoflową. Z mia­steczka przynosił cukier, korzenie,* pierniki to­ruńskie, defraudowany tytuń i tabakę, a nawet i przemycany proch pruski. Handlował wszyst- kiem, szczególną jednak miał predylekcję do gę­si, których tajemniczy ubytek składano na żar­łoczność lisów i wilków, — oraz do kradzio­nego zboża i skórek owczych.

Z każdego kłopotu wyłgał się i wykręcił; na wszystko miał odpowiedź gotową. W wielu sprawkach cygańskich czuć było Szyję zda- leka. Mimo to, kiedy jego wspólnicy sądem do­raźnym brali plagi na miejscu, albo dłuższą drogą szli do kryminału, on wyślizgiwał się z zy­skiem, a czasem tylko z potarganą nieco brodą.

Raz sprzedał szlachcicowi konia, zaręcza­jąc, że jest bez wady; tymczasem okazało się, że koń był ślepy; a gdy oszukany, przydy- bawszy gdzieś Szyję, wziął się do kija, Abra- mek krzyknął z płaczem: „Wielmożny Panie! to nie żadne wade, to tylko nieścięście!“ In­nym razem pijani chłopi, pokłóciwszy się w karczmie z wędrownym Węgrem z towa­rami, chcieli go bić; ale Szyja powstrzymał ich, zawoławszy: „Ny, za co jego bić? lepiej jemu co wziąć — ja zaraz od was kupię!“ Był on wiel­kim politykiem i statystą; zwietrzył zawczasu,

skąd wiatr wieje; służył każdemu, na kim mógł zarobić; trzymał się zawsze mocniejszego i umiał wypłynąć albo schować się w porę. Przypomi­nając sobie dziś różne jego wybiegi, jestem przekonany, że gdyby w Zaleszczycach była do przekopania jaka Panama, przeprowadziłby Abramek cały ten interes lepiej niż Herz, Eif-

fel lub Arton, i napewno nie strułby się, jak Reinach. Z wilkami tylko miał raz „bardzo paskudne awanturę“ i bał się ich bardziej niż cholery...

Dzisiaj w tamtych okolicach tyle się już zmieniło, że po wielu rzeczach i ludziach zo­stały zaledwie ślady i wspomnienia... Nawet potomkowie Abramka stracili jarmułki i pejsy, a pozostały im tylko dobra, pojazdy i pałace.

ROZDZIAŁ II.

Dwór w Zaleszczycach. — Pokój mego stryja. — Źó- rawie i psy. — Dzieci dawniej a dziś. — Słówko o ży­ciu we dworze. — Parę drobnych wspomnień panny Agaty i pana Michała. — Awantura mojego dziada. — Siłacze na jarmarku i „piskorze“ łęczyccy. — Postój

Francuzów.

Gdyby to miała być powieść, albo, co broń Boże, romans kilkotomowy, musiałbym, po­dług szablonowej recepty, opisać cały dwór w Zaleszczycach tak drobiazgowo i dokładnie, oraz o każdym jego kącie i szczególe poinfor­mować czytelnika tak sumiennie, żeby wszę­dzie był jak u siebie i trafił nawet pociemku. Nie poczuwam się jednak do tego obowiązku dla tak luźnej jak te pogadanki o wilkach, które przecież, mówiąc bez przenośni, nie siedzą w apartamentach, a zaś gdzie i jak przemiesz­kują, to już lepiej o tem stary Zdrojek opowie.

Nie chcąc jednak ściągnąć podejrzenia, że to może był jakiś dwór zaklęty, do którego zajrzeć nie wolno, zwłaszcza, że i tak już bli­sko niego gościł djabeł na grobli, muszę choć w krótkich słowach objaśnić, że wchodzi­ło się do niego (do dworu, a nie do djabła) po

paru szerokich stopniach, przez ganek o po­dwójnych filarach, za którym była obszerna sień, oszklona od strony ganku, z trzema wej­ściami do mieszkania. Za nią na prawo rodzaj przedpokoju, potem duży pokój, tak zwany ba­wialny, a obok mniejszy, pół-salonik, dalej ulu­biony przez nas pokój stołowy, do którego wchodziło się z sieni, z drzwiami oszklonemi na ogród, a za nim przejście do kredensu i ku­chni. Na lewo z sieni był niewielki pokój, a za nim znów duży pokój sypialny stryja; przy nim kancelarja i pokój mojego ojca; potem parę średniej wielkości pokojów gościnnych, z któ­rych w jednym rezydował pan Michał. Wre­szcie w przystawionej oficynie pokoiki panny Agaty, gospodyni, a za nimi różne zachowania i pomieszczenia dla służby.

Wszędzie były właściwe sprzęty i meble, twarde lub wyściełane, gorsze albo lepsze, z obiciami więcej lub mniej wypłowiałemi, a wśród szaf i szafeczek były także dwie więk­sze i jedna mała z książkami. Na ścianach wi­siało kilka luster, tu i owdzie kilkanaście ko- persztychów, parę obrazów świętych, wreszcie kilka portretów rodzinnych i minjatur. W po­koju bawialnym odznaczały się firanki w białe i czerwone pasy, upięte od sufitu aż do samej podłogi na dwóch denkach i wiszące po obu stronach każdego okna, jak dwa okrągłe filary. Był także w jednym pokoju wypchany wilk,

w drugim niedźwiedź z pałką, a w kilku miej­scach sterczały poprzybijane rogi jelenie i łosie.

Ważną naostatek rolę w tym domu odgry­wały kominki, które, oprócz pieców koloro­wych, znajdowały się w każdym pokoju. Pa­lono na nich tak często, że karłowaty Pawełek,

0 dużej głowie, rozczochranych włosach, sze­rokich ustach, głupowato-filuternym uśmiechu

1 nogach jak dwa pałąki, który pełnił funkcję piecucha, zaledwie przez kilka najcieplejszych miesięcy w roku nie miał z nimi nic do roboty. Drzewa oczywiście nie brakło, i było też zaw­sze ciepło w domu jak w uchu. Krótko mówiąc, nie było tam wielkiego wykwintu, zbytku, ani arcydzieł sztuki, ale było to wszystko, co na owe czasy powinien był mieć dostatni i zasobny dwór szlachecki.

W moich latach najmłodszych z całego tego mieszkania najwięcej interesował mnie pokój stryja, pomimo wiecznego w nim prawdziwie filozoficznego nieporządku. Winą tego wszak­że była nietyle zwykła abnegacja brata mojego ojca, ile raczej pobłażliwość jego i szczególne upodobanie do ptaków, których w tym pokoju mieściła się cała osada.

Pod główną ścianą w kątach stały dwie klatki, wysokie i obszerne jak dwa piece, po­dzielone na kilka piętr i przegródek, z grzęd- kami i gniazdami dla synogarlic, których zwy­kle bywało po dziesięć par i więcej. Naprze­

ciwko w oknie, pomiędzy dwiema drucianemi siatkami, mieściła się znów cała rzeczpospolita drobnego ptactwa. Były tam szczygły, czyżyki, makolągwy, trznadle, dzwońce i inni swojscy śpiewacy ogrodowi i leśni, pomiędzy którymi wyróżniały się i kanarki gładkie lub czubate, jako reprezentanci zagranicy. W osobnych klat­kach siedziały gile, szpaki i kosy, a oprócz tego bywały także sójki i kraski oswojone, które zwykle lokowały się na drążkach, umieszczo­nych pod sufitem, w małych chałupkach z de­seczek, albo na wielkiej szafie. Czasami by­wały tam jeszcze kuropatwy i przepiórki w ni­skich, podłużnych klatkach, poustawianych na ziemi.

Na środku pokoju były w podłodze trzy dziury rzędem, umyślnie zrobione, w których zawsze tkwiły spore, pod pułap sięgające choj- niaczki lub świerki, od czasu do czasu odmie­niane, żeby ile możności były zawsze świeże i zielone. Umeblowanie wreszcie tego ptasiego przybytku składało się, oprócz szafy, z jednego stolika, kantorka, dwóch krzeseł i łóżka z zie­loną kotarą, na którem właśnie stryj spał.

Gdyby to ptactwo było zawsze zamknięte, możnaby jeszcze jako tako mieszkać w tym po­koju; stryj wszakże rządził się liberalizmem (wprawdzie kieszonkowym, boć to zawsze była niewola) i prawie wszystkie klatki trzymał otwarte. Szczególnie synogarlice, sójki i kraski

cieszyły się tą pokojową swobodą, a bardzo często używały jej i inne ptaki. Zwykle więc wszystkie fruwały po pokoju, goniły się i czu­biły, jedne spędzały drugie z miejsc zajętych,

obsiadały drzewka, biegały po podłodze, ska­kały po meblach i lokowały się wszędzie.

Świergot, pogwizdywanie, pisk, gruchanie, śpiew i skrzeczenie na wszelkie możliwe tempa i tony napełniały ten pokój od świtu do zmroku takim wrzaskiem i życiem, że trudno w nim było rozmawiać, a jak mi się zdawało — i my­śleć. Co do tego przecież myliłem się widocz­nie, gdyż stryj w tej swojej ptaszarni pisywał, rysował, albo czytał Voltaire‘a, Rousseau‘a i różne prace encyklopedystów, a nawet stu- djował ciężkiego Kant‘a.

To była jego wyłączna menażer ja, wewnętrz­na i zamknięta, niedostępna dla innych osób; z niej zaś tylko sójce, bardzo oswojonej, wolno było niekiedy zaglądać i do innych pokojów.

Menażerję zewnętrzną, której widokiem już wszyscy mogli się bawić, stanowiły: przy fol­warku czupurne i kłótliwe perlice, wtedy czę­ściej kurkami indyjskiemi nazywane, od strony kuchni kruk, który, jak mówiono, był jeszcze za mego dziada, oraz puhacz, przykuty na łańcuszku do pieńka z daszkiem, stojącego przy oficynie pod parkanem. Była także para pawi, które pan Michał nazywał barometrami w pierzach, bo krzyczały na deszcz, a ogrodnik

psią nacią za to, że mu wygrzebywały Elance i psuły rabaty oraz grządki z kwiatami.

Do stałego personelu ptasiego należały wreszcie dwa żórawie, które nawet umiały tań­czyć, i to nietylko solo, ale i vis à vis siebie robiły różne balanse, gestykulując szyjami, trze­piąc skrzydłami, oraz przytupując sobie, jak w mazurze. Tym wolno było chodzić i wcho­dzić wszędzie, z małemi ograniczeniami. Ko­rzystały też z pozwolenia rozumnie i najbar­dziej lubiły pokój stołowy w czasie obiadu.

Miały one oprócz tego inny jeszcze, bardzo ważny przywilej.

Do przybytku synogarlic nikt wchodzić nie mógł chyba tylko razem ze stryjem, w dowód szczególnej jego łaski, i to na krótko. Zakaz ten wydany został szczególniej na moją inten­cję, może dlatego właśnie, że lubiłem tam za­glądać, na czem ptaki nie zawsze dobrze wy­chodziły. Otóż żórawie miały prawo, a nawet obowiązek wchodzić do sypialni codziennie. Wprowadzano je tam wieczorem, gdzie zaraz jeden z nich zajmował posterunek w głowach, a drugi w nogach łóżka, poczem każdy podno­sił i ukrywał jedną nogę, chował głowę pod skrzydło i tak spały do rana. Była to straż najczujniejsza, jaką mieć można, a stryj nazy­wał ją swoimi mamelukami. Rano zaś, jak tylko się obudziły i krzyknęły, wsuwał się Pawełek, który sypiał w komórce tuż za drzwiami, i wy­

prowadzał je z pokoju, pokazując im na misce twaróg albo inne jakie przysmaki.

Obok ptaków nie brakło także i psów.

Dopóki mój ojciec częściej przebywał w Za- leszczycach, były tam jeszcze dwie sfory oga­rów, pochodzące od gończych dziada, były cięte jamniki, trzy charty, z których dwa dobre na wilki, oraz dwa psy legawe; a pomiędzy zgrają nierasową można było wybrać jeszcze kilka kundlów, wcale niezłych na dziki. Póź­niej tak się to wszystko pomieszało i skoli- gaciło między sobą, że psów do polowania pra­wie nie było. Były tam Burki, Kruczki, Wy- lizaje, Fagoty, Trąby, Muce, Zagraje, Bekasy, Strzałki i t, p., ale żadna z tych nazw nie na­leżała do psa o rzeczywistych myśliwskich przy­miotach. Takich okazów nieokreślonej rasy było ze dwadzieścia. Cała ta psiarnia nieźle wprawdzie pilnowała dworu i zabudowań fol­warcznych, lepiej jeszcze warczała i szczekała, gdy kto swój lub obcy przyjechał, ale najlepiej podobno umiała robić szkody i porywać, co się gdzie dało.

Jedne z tych psów, co były w większych łaskach, wchodziły czasem do pokojów, dru­gie, mniej tolerowane, trzymały się tylko dzie­dzińca i koło dworu, a jeszcze inne uważały się za odkomenderowane do owczarni, stajen, obór i t. p,; wszystkie zaś starały się usilnie jak najczęściej zaglądać do kuchni. Nic więc

dziwnego, że co chwila słychać było stamtąd groźby: ,,wody! wody na psa!“ albo i łomota­nie po skórze, poczem z sieni kuchennej wy­padał, jak z procy, jaki Zagraj cały zmoczony, otrząsając się i liżąc, albo też Fagot poturbo­wany, klóry, kulejąc, głosem wcale niemuzy­kalnym wyrzekał na niegościnność kucharza.

Dwa tylko osobniki były wyróżniane z po­śród tej pospolitej gawiedzi: Fifinka, mała sucz­ka popielata, wielka faworytka stryja, która ustawicznie piszczała, łasiła się i wdzięczyła, ale miała brzydki zwyczaj kąsania milczkiem, na szczęście nieszkodliwie, gdyż prawie nie po­siadała już zębów ze starości; drugim ulubień­cem był Brylant, czarny, bardzo zmyślny pudel, który umiał rozmaite psie sztuki. Obydwa te egzemplarze siedziały zawsze w pokojach, miały tacite przywilej wylegiwania się po kanapach i sofach, i nie wypraszano ich za drzwi, nawet gdy byliśmy przy stole.

Kiedyśmy mieli gości, a zwłaszcza rzad­szych, lub też panie, służba winna była pilno­wać, żeby ten żywy inwentarz nie wchodził do pokojów, a mianowicie do jadalni podczas śniadania, obiadu i kolacji, co jednak nie za­wsze się udało, Porządek ten mniej pilnie był przestrzegany, jeżeli byliśmy sami tylko domo­wi, albo i kto bliżej zażyły z nami. Już to mu­szę się przyznać, że najczęściej ja byłem przy­czyną zjawiania się tych, którym właśnie wstęp

był wzbroniony. Za mną to zwykle wsuwały się niepostrzeżenie psy i zajmowały obronne stanowiska pod stołem, albo też żórawie wkra­czały z taką godnością, jak jacy dygnitarze, na których przybycie tylko czekano.

Kiedy mój ojciec był w Zaleszczycach, mie­waliśmy więcej i częstszych gości; w zwykłem zaś kółku domowem siadał do stołu, oprócz ojca, stryj, panna Agata, pan Michał, często także ks. proboszcz albo ks. wikary i ja. Pod­czas obiadu żórawie obchodziły nas dokoła, obserwowały bacznie, co było na stole, cośmy robili, i możnaby przypuścić, że nawet zwra­cały uwagę na tempo mniej lub więcej ożywio­nej rozmowy, a jednocześnie, czując pod stołem szkodliwą dla siebie konkurencję, śledziły bacz­nie każde poruszenie psów, które z niemniej- szą patrzyły na nie zawiścią.

Jednym i drugim dostawały się od obiadu­jących, a najczęściej ode mnie różne kąski. Wtedy wszakże psy obdarzone musiały bardzo mieć się na baczności, gdyż skoro tylko który z nich mniej ostrożnie wytknął pysk z pod obrusa, zaraz dostawał w łeb dziobem i nie­zależnie od tej bolesnej admonicji, tracił nieraz to, co już trzymał w zębach. Zdarzało się i tak, że zręczna Strzałka porwała jaki przysmak, dla żórawia rzucony, i bez szwanku zrejtrowała z nim pod stół. Na tem przecież my sami tra­ciliśmy najwięcej; skoro bowiem kto z nas za­

jął się zbyt żywo rozmową i nie pilnował ta­lerza, zaraz korzystał z tego poszkodowany żóraw: sięgał mu przez głowę lub ramię i po­rywał najlepszy kawałek, nawet z widelca. Ta­kie zuchwalstwo karane było zwykle natych­miastową eksmisją przestępców z jadalni, lecz cóż z tego, kiedy wypędzone jednemi drzwiami żórawie wracały drugiemi, jeżeli na­wet nie wyprosiłem dla nich przebaczenia. Co prawda, w powrocie ich miałem swój własny interes, albowiem każda taka wizyta psów i żó- rawi podczas obiadu oraz jej następstwa uroz­maicały mi i skracały zbyt długie dla mnie chwile spokojnego siedzenia przy stole...

Że byłem protektorem psów, ptaków, ko­tów i t. p. i przeróżne z nimi wprawiałem szprynce, że lubiłem biegać, dosiadać kozłów i baranów, albo strzelać z procy i łuku, a póź­niej pukać z fuzyjki i dorywać się do koni, że wymykałem się do owczarni i stajen lub samopas w pole i do lasu, że w ogrodzie nie zawsze pilnowałem się dróg i alei i często zna­lazłem się na drzewie, że po stawie wola­łem jeździć na starych drzwiach niż czółnem, że wpadałem do stryj owej ptaszarni, łapałem jego faworytów, a synogarlicom pakowałem cukier1 w dzioby, słysząc, jak głośno i wyraźnie dopominają się o nieg^, że popełniałem je­szcze wiele innych tym podobnych zdrożności, że wreszcie podczas świąt i wakacyj wolałem

te harce i psoty, niż kajety i książki, do tego przyznaję się otwarcie.

Proszę jednak nie myśleć, że byłem próżnia­kiem, zdatnym tylko do zbijania bąków. Prze­ciwnie, uczyłem się dobrze, bardzo wcześnie umiałem na pamięć mnóstwo bajek, śpiewów historycznych, ballad i t. d„ a w szkołach z każ­dej klasy brałem nagrodę. Mimo to, jestem prawie pewny, że w owych czasach każdy chło­piec w moim wieku, wyrwawszy się z miasta i ze szkoły na wieś, wolał to samo robić, niżeli ślęczeć nad książką, i kręciłby się niecierpliwie, gdyby musiał słuchać rozmów poważnych, któ­rych po większej części nie rozumiał, i że na­wet trudnoby było brać mu to za złe, jeżeli tylko nie zabrnął za daleko w próżniactwie i czas stracony na wypoczynku wynagrodził w porę pilnością.

Dziś dzieje się inaczej; dzieciak nie bawi się takiemi błahostkami. Dziesięcioletnie bębny robią geszefty na improwizowanych, chociażby w Saskim Ogrodzie, giełdach marek poczto­wych, gdzie orzynają się wzajemnie, a dzie­więcioletnie laleczki flirtują z nimi po space­rach i balikach dziecinnych. Młodzież daleko wcześniej dojrzewa, poważnieje i do rozumu przychodzi. Teraz pierwszy lepszy, jak daw­niej nazywano, smyk w piętnastym roku życia już umie Bóg wie co, w ośmnastym filozofuje, jak cała szkoła greckich cyników, w dwudzie­

stym jest już mędrcem skończonym, a w dwu­dziestym piątym, jeżeli nie wcześniej, nie wierzy już w nic, traci wszelkie illuzje i nadzieje i wie­sza się na pierwszej lepszej gałęzi, zostawiając po sobie bezdenną nicość i swąd moralny. Cóż jednak robić! Narody, jak i pojedyńczy czło­wiek, muszą przechodzić różne choroby. Ileż to już razy społeczeństwa w swem historycz- nem życiu traciły grunt pod sobą i zapadały na baranią kołowaciznę, a przecież odzyskiwały zdrowie i zapomocą odpowiednich dezynfekcyj zabezpieczały się od powrotu zarazy,..1).

Zresztą... co mi do tego? Tu przecież nie idzie o ludzkość, ale o wilki, które się w ko­lekcje ani marek, ani idei filozoficznych zgoła nie bawia.

w

*

Nie poczuwam się także do obowiązku zda­wania zbyt szczegółowo sprawy z tego, jak nam schodził czas, co robiliśmy, o czem mówiono i co się działo w Zaleszczycach w ciągu kilku­nastu pierwszych lat mojego życia, jakby to zrobił zapewne jaki skrupulatny autor poważ­nych pamiętników. Że jednak do takiej pracy nie mam wcale pretensji, więc ze spokojnem sumieniem poprzestanę pod tym względem na

*) Całą tę pesymistyczną dygresję dopisał pan Sta­nisław w swoich notatkach bardzo niedawno, zapewne w chwili, gdy mu dokuczała śledziona... K. M.

kilku ogólnych wspomnieniach, jakie znalazły się w moich notatkach.

Otóż w Zaleszczycach działo się toż samo, co dzieje się zwykle w wiejskiem zaciszu, gdzie życie płynie spokojniej i regularniej, niżeli wpośród wirów wielkiego miasta.

Prowadziło się gospodarstwo rolne i cokol­wiek przemysłowe, pędziło się okowitę, trzy­mano opasy, potrosze sprzedawało się las i za­łatwiano rozmaite interesa. Ojciec mój i stryj, a niekiedy i pan Michał odbywali bliższe lub dalsze podróże; bywali w Zaleszczycach rozmaici ludzie, swoi i obcy, znajomi i przyja­ciele, i my jeździliśmy do nich. Przychodziły różne klęski i zdarzały się rozmaite wypadki; była cholera, pomór na bydło i owce, a nie było roku, żeby i wilki nie narobiły szkody. W ciągu tych lat spaliło się kilkadziesiąt morgów lasu i dwa rumunki, a jeden z sąsiadów urwał nam kawał pastwiska.

Bywały także lata, okoliczności i zdarzenia pomyślne. Jednego roku dokończono szczęśli­wie budowy kościoła, w innym dokupiono fol­wark, albo rozstrzygnął się na naszą korzyść jaki spór graniczny lub proces windykacyjny. Były czasy dobrych urodzajów albo korzyst­nych sprzedaży zboża, okowity lub drzewa. Bywały odpusty, imieniny; zjeżdżało się od czasu do czasu liczniejsze grono gości, więc się bawiono, polowano i nieraz pohulano sobie po-

rządnie. Słowem, działo się w Zaleszczycach to wszystko, co zwyczajnie wplata się w pasmo ludzkiego na wsi żywota.

Rozmawiano tam, opowiadano sobie i rozpra­wiano de omnibus rebus et ąuibusdam aliis, boć tym tylko chyba żartobliwym ogólnikiem mogę objąć i określić pogadanki z lat kilkunastu.

Rozmawiano tedy o wszystkiem, a nigdy nie zabrakło przedmiotu i zasobów do dyskursów, czasem nawet bardzo poważnych, czy w licz- niejszem towarzystwie, czy w mniejszem kółku domowem. Ojciec mój był magistrem obojga praw i administracji; stryj skończył wydział fi­lozoficzny; ksiądz proboszcz mocny był w te­olog j i. kanonach, Piśmie świętem i znał Ojców Kościoła; a pan Michał, chociaż niebardzo był w książkach uczony, ale widział dużo, miał do­świadczenie życiowe, bywał na wozie i pod wozem, a podczas cięższych dysput umiał wy­kręcać się sianem. Zdarzali się także i między gośćmi ludzie z wyższem wykształceniem umy- słowem, mogli więc o wszystkiem rozprawiać

do woli...

Dopóki rozmawiali o gospodarstwie i prze­różnych interesach domowych, a nawet, jak to często bywało, de rebus publicis, przyczem na­turalnie wspominali dużo zdarzeń z przeszłości, omawiali teraźniejszość i stawiali różne horo­skopy, — dopóty wytrzymywałem jako tako, bo niejedno zajęło mnie, nawet utkwiło w pamię-

ci, albo i wpadło prosto do serca. Czasem ka­zano mi popisywać się deklamacją, albo ktoś starszy brał mnie na egzamin. Poddawałem się i tej operacji dość swobodnie i nawet chętnie, jeżeli, nota bene, nie trwała zbyt długo i jeżeli nie miałem nic lepszego od roboty z ptakami, psami, albo też ze swoją ptaszniczką. Na naj­cięższą jednak próbę była wystawiona moja cierpliwość wtedy, kiedy toczyły się rozmowy i debaty z dziedziny filozofji, teologji i prawo­dawstwa, a mróz, deszcz, niepogoda, obiad lub inny jaki powód nie pozwalał mi wymknąć się z pokoju.

O czem bo też nieraz nie rozprawiano!

0 religjach, wyznaniach, dogmatach, sektach

1 o mitologji, która naonczas jeszcze nie wyszła z mody zupełnie. Cytowano bulle, sobory, ży­woty Świętych, zdania Ojców Kościoła, różnych mędrców pogańskich, filozofów, reformatorów

i prawodawców. Wyprowadzano na scenę Kon­fucjusza, Mojżesza, Mahometa, Lutra, Arjanów, Albigensów, albo znów Arystotelesa, Sokratesa, Senekę i Platona, a na ostatniego z nich powo­ływał się czasem nawet ks. proboszcz, ponie­waż ten filozof wierzył w nieśmiertelność du­szy. Stryj był zwolennikiem Voltaire‘a, Rous­seau^, encyklopedystów; sławił idee rewolucji francuskiej, ,,prawa człowieka“ i inne tym po­dobne rzeczy. Nie pomijali też Kanta, Spinozy, Grotiusa i Fryderyka Wielkiego; a chociaż

w wielu razach mocno różnili się w zdaniach, zawsze przecież co do ostatniego zgadzali się, że to był szalbierz pierwszej wody. Ojciec mój lubił mówić często o rozumie politycznym i pra­wodawczym Rzymian, o prawach XII tablic,

o instytucjach, pandektach, o Nemesis Caroli- na, o Montesquieu'm, Beccarii, Filangieri'mf Benthamie; bardzo wysoko stawiał kodeks Na­poleona i t. p. Mówiono tam jeszcze o mnó­stwie innych rzeczy, mających związek z tem wszystkiem, a takiego bogatego materjału, ob­rabianego przytem szczegółowo i wszechstron­nie, mogło starczyć do dysput bez końca.

Rozmowy te były niewątpliwie bardzo ro­zumne, ale dla chłopca od lat 7 do 14 i z tem­peramentem żywym za mądre, za ciężkie i nu­dne. Za dowód może posłużyć chociażby to, że z tej całej mądrości filozofów spamiętałem wówczas najlepiej, że był jakiś, co mieszkał w beczce, drugi, co nie pozwalał ludziom jadać bobu, inny, co im zabraniał mówić przez lata całe, że było wreszcie trzech bra­ci: dwóch mądrych, a trzeci... ależ nie! — było dwóch filozofów, z których jeden śmiał się ze wszystkiego, drugi zaś płakał nad wszyst­kiem, a był nawet i taki, co najpierw był koniem i wołem, a potem człowiekiem, poczem dusza jego wlazła znów w osła. Siedziałem też na tych rozprawach najczęściej jak na nie- mieckiem kazaniu, nieuważny i roztargniony.

Z początku nic z tego wszystkiego nie rozu­miałem, później zaś rozumiałem niewiele i oczy­wiście źle, gdyż niekiedy od tych dysput robił mi się zamęt w głowie i wewnętrzny niepokój, z którego leczyło mnie dopiero świeże po­wietrze, sztuki Brylanta, tańce żórawi, a naj­prędzej pukanie z fuzyjki.

Nieraz ojciec sam zwrócił uwagę na moją niepotrzebną w czasie takich rozpraw obecność

i uwalniał mnie; a gdy pogoda zła wyjść nie po­zwalała, wyprawiał mnie do panny Agaty al­bo do innego pokoju i dawał do czytania „Pielgrzyma z Dobromila“, „Historję naturalną

dla młodzieży“, lub inną jaką książkę z obraz­kami. Czasem, także pan Michał przerwał uczone debaty i zawrócił do przedmiotów mniej ciężkiego kalibru, a czasem i inni panowie rozprawiający sami przechodzili do rzeczy łatwiej dla mnie zrozumiałych i mogących bar­dziej mnie zajmować.

Chętnie słuchałem, kiedy ojciec opowiadał coś z historji, z życia znakomitych ludzi i przy­taczał jakie ciekawe fakta, bo mówił zawsze jasno, wyraźnie i w taki sposób, że jego naj­lepiej rozumiałem. Lubiłem także, gdy pan Mi­chał opowiadał o wojnach, wyprawach, bi­twach o różnych własnych albo też cudzych przygodach. Najbardziej jednak nadstawiałem uszu, gdy rozmowa wchodziła na tor opowia­dań, wesołych żartów, anegdotek albo wypad-

ków z czasów niezbyt odległych, z epoki mo­jego dziada, a dotyczących osób i rzeczy, z któ- remi w ten lub inny sposób coś i mnie łączyło. Pan Michał, znacznie starszy od mojego ojca

i stryja, był dla mnie obfitem bardzo źródłem tego rodzaju wiadomości.

Lubiłem opowiadania i panny Agaty, bo była łagodna, dobra i obdarzała mnie często suszo- nemi na pręcikach śliwkami z anyżkiem. Więc

i jej słuchałem z przyjemnością, kiedy wspo­minała, spuszczając oczy, jak to dawniej ka­walerowie odstrzeliwali pannom korki od trze­wików, albo opowiadała, jak to, gdy raz wra­cała z rodzicami z kuligu, a kilka wilków za­stąpiło im drogę, jakiś pustak, co jechał z nimi (podobno nawet jej konkurent), nie mając broni, zaczął im grać na skrzypcach. Dopóki grał krakowiaki, wilki biegły koło sanek, ale jakoś łagodniały i bodaj czy nie miały ochoty podska­kiwać; lecz gdy wyczerpawszy swój repertuar krakowski, zagrał im sztajera, i do tego okrop­nie fałszywie, wilki zawyły i do lasu uciekły. Jedni z kuligowiczów wnosili z tego, że to mu­siały być wilki swojskie, skoro uciekły od nie­mieckiego tańca, drudzy zaś przeciwnie, że były niemieckie, skoro ich tak oburzyło fał­szywe zagranie narodowej ich melodji. Kwe­st ja ta przecież pozostała na zawsze nierozwią­zana. Kiedy jednak, chociaż to zdarzało się rzadko, zaczęła wzdychać pobożnie i ubole­

wać, jak to wpuszczony przeze mnie do aptecz­ki Wylizaj zjadł jej cały słoik jakiejś cudownej pomady, a ja znów stukłem gąsiorek z wodą marcową od piegów, wolałbym był, żeby była siedziała cicho.

Pan Michał, który za swych dobrych cza­sów lubił jarmarki i miał o czem odgrywać na nich rolę niepoślednią, opowiadał znów o bra­ciach Doburskich, naszych podobno dalekich krewnych, dwóch nadzwyczajnych siłaczach. Jeden z nich, kiedy wyrżnął na kant talarem bitym w ścianę drewnianą, to pieniądz uwiązł

w niej prawie do połowy. Drugi znów, gdy, kupując raz w mieście żelazo u żyda, co miał

zarazem i handel winny, zrobił uwagę, że to­war jest miękki i lichy, a kupiec przeczył temu uparcie, wziął sztabę i zawiązał ją Pinku- sowi na szyi, jak halstuch. Powstał gwałt, la­ment i śmiechy. Bracia szlachta radziła, ażeby

pana kupca w takim chomoncie poprowadzić przez miasto do kowala pod miech i tam, roz­paliwszy należycie żelazo, zdjąć tę niezwyczaj­ną ozdobę. Więc Ży dowie w desperacje

i w prośby, aż wreszcie pan Doburski odgiął sztabę z taką samą łatwością, jak ją zawiązał,

nie wprzód przecie, aż Pinkus postawił dwa gą­siory wina, które koligaci i przyjaciele siłacza wypili stante pede za zdrowie obudwóch fun­datorów.

Ciż sami bracia, podpiwszy sobie na jar­marku w Łęczycy, wstąpili do austerji, gdzie było dużo okolicznej szlachty. Starszemu z nich przyszedł koncept zacmokać jak piskorz, za co, jak wiadomo, Łęczycanie gniewali się bardzo. Porwał się też zaraz jakiś chłop ogromny i przy­skoczył do żartownisia z pięściami; ten zaś za całą odpowiedź ściągnął go raz tylko przez plecy cienką laseczką, którą miał w ręku, ale był to pręt stalowy, skórą obszyty. Tak poczęstowany zuch odskoczył i jęcząc zaczął się trzeć grzbietem o ścianę, jakby go kto prze­ciął na poły. Tymczasem bracia zrejterowali. Oburzona szlachta łęczycka zebrała fornali, parobków, pastuchów, słowem, kogo się dało naprędce, i wszyscy z kijami i drągami napadli na Doburskich i osaczyli ich jak wilków, gdy oglądali wozy na sprzedaż. Widząc więc bra­cia, że to nie przelewki, chwycili każdy z nich po półwoziu za dyszel i sami uderzyli na na­pastujący ich tłum. Koła tylko warczały w po­wietrzu, a półwozia zataczały wielkie łuki

i zmiatały z nóg po kilku ludzi na raz; wszyscy więc zaczęli uciekać i w dziesięć minut siłacze rozpędzili jarmark na cztery wiatry!...

Szlachta była zwykle buńczuczna; brawura

miała kredyt i wzbudzała estymę; a nadto w owej epoce darła ciągle koty z Niemcami

i przy każdem zetknięciu się z nimi nigdy pra­wie nie obeszło się bez awantury.

Otóż opowiadał również pan Michał, że był on z moim dziadem na jakimś balu w Toruniu. Przy rozpoczęciu tańców dziad mój wysunął się z poważniejszą mężatką w pierwszą parę, a za nim inni, i krzyknął na muzykę, żeby za­grała poloneza. Jednocześnie z drugiego końca sali wyrwał się z panną jakiś Herr von Rum­stick i zakomenderował walca. Orkiestra, zło­żona z narodowości mieszanej, nie wiedziała, kogo słuchać, i jedni zaczęli grać poloneza, a drudzy niemiecki taniec. Zrobiło się więc na dole zamieszanie, a na górze kocia muzyka, w trakcie czego obydwaj przodownicy, nie ustę­pując sobie, zeszli się oko w oko z dwóch stron przeciwnych. Zacietrzewiony oporem Niemiec zawołał więc, tupnąwszy nogą:

Pan szlachcic nicht komandiren! Hier bin ich zu Hause!

Łżesz Wasze! krzyknął zmonitowany na przeciwnika jeszcze głośniej, a jego pannie powiedziawszy: — Wstydź się, Waćpanna, tań­czyć ze Szwabem! — tak energicznie zaprote­stował, że Herr von Rumstick puścił swoją da­mę, złapał się za twarz i potoczył kilka kro­ków wtył. Nazajutrz bił się na pałasze, ale awantura źle się skończyła. Wprawdzie von Rumstick lizał się po tern spotkaniu z pół roku

i został naznaczony na całe życie, ale Niemcy wsadzili mojego dziada do fortecy na trzy mie­siące...

w

Bywały także, dość nawet często, pogadan­ki o Napoleonie, o przemarszach, postojach i za­chowywaniu się Francuzów w tutejszym kraju. Ojciec mój urodził się w samym końcu zeszłe­go wieku, pamiętał więc doskonale to, co sam widział lub też słyszał w 1812 roku.

Opowiadał więc i on, jak raz dwa pułki Francuzów: jeden piechoty, a drugi kirasjerów, oraz oddział artylerji stanęły w Zaleszczycach

i okolicy, a komenderujący nimi generał zajął kwaterę we dworze. Był to człowiek dość je­szcze młody, niewielkiego wzrostu, szczupły, spokojny, w obejściu łagodny, a nawet do­bry, bo z moim ojcem bawił się jak z dzieckiem, pozwalając mu przymierzać swój hełm i próbo­wać, czy będzie mógł się ruszać w jego kirysie. Z dziadem generał rozmawiał po łacinie, dla babki był bardzo grzeczny: wstawał zawsze, gdy wchodziła do pokoju, i całował ją w rękę naszym obyczajem. Zginął potem nieborak pod

Możajskiem. Wojsko jego było dzielne i znać było po niem, że samemu djabłu dotrzyma placu. Ludzie żywi, weseli, ale awanturnicy, rabusie i libertyni, dla których nie było nic świętego. Lubili dobrze zjeść i wypić, śpiewać

i tańcować, a z życia nic sobie nie robili. W Zaleszczycach stali niecały tydzień, nabroili przecież coniemiara. Na generała oraz ofi­cerów przy nim będących nie można było się

uskarżać, ale inni oficerowie i żołnierze ciągle wyprawiali awantury.

Wiadomo, jak gościnnie przyjmowano pod­ówczas Francuzów. Wyjedli też i wypili wszyst­ko, co tylko było w domu, pomimo kilkakro­tnych transportów z pobliskiego miasteczka, które swoją drogą było także ogłodzone. Żądali ustawicznie wina i białego chleba. Wprawdzie wypili i beczkę burakowego barszczu, biorąc go widać za Medoc lub Bordeaux, ale za to

z bochenków razowego chleba, które na fol­warku wypieczono na cały tydzień dla ludzi miejscowych, ułożyli sobie przez błoto chodnik do stajen i chodzili po nim jak po bruku.., O, jakże byliby podnosili ten sam chleb i jedli go chciwie w czasie odwrotu z pod Moskwy!

Raz — opowiadał mój ojciec — przypa­trywałem się dwom piechurom, jak na belce, co leżała przy drodze o paręset kroków od dworu, grali w karty. Ni stąd ni zowąd pokłó­cili się, rzucili sobie karty w oczy, zerwali się z siedzenia, a wydobywszy krótkich pałaszy, jakie mieli przy boku, zaczęli nimi wywijać, to przyskakując do siebie, to odskakując, jak dwa koguty. Z początku myślałem, że to żarty, tym­czasem po chwili jeden leżał już na ziemi, na wskroś przebity, a drugi otarł spokojnie skrwa­wiony pałasz, schował go do pochwy i odszedł. Kiedy zaś doniesiono o tem generałowi, ten

wzruszył tylko ramionami, powiedział: Canailles

i koniec.

Innym znów razem było zupełnie co innego. Przybiegła do dworu młoda jeszcze chłopka, w odzieniu poszarpanem i podrapana, lamentu­jąc, że żołnierz strasznie ją skrzywdził, a nadto zdarł jej z szyi korale, oraz męża jej pokaleczył.

Generał po wysłuchaniu skargi i zrozu­mieniu jej przy pomocy mojego dziada i oficera tłumacza powiedział kilka słów do adjutanta. W pół godziny później winowajca stał już na dziedzińcu pod strażą, a na trzech bębnach za­siadł sąd wojenny, złożony z oficera, sierżanta

i żołnierza. Przesłuchanie pokrzywdzonych, obwinionego i paru świadków trwało zaledwie pół godziny. Sąd spisał na kawałku papieru wyrok i przeczytał go winowajcy, którego na­tychmiast zaprowadzono pod parkan ogrodowy. Tam kazano mu uklęknąć, co wykonał, klnąc tylko i z taką miną, jakby szydził sobie z tej postawy i z obecnych. Potem zaraz zbliżył się do niego podoficer, przyłożył mu pistolet do ucha, palnął — i już było po wszystkiem. Taką bo tylko surowością można było utrzymać w karbach tych ludzi rozhukanych, a generał musiał dobrze wiedzieć, kiedy i w jakich oko­licznościach wypadało jej użyć.

Piątego coś dnia ich pobytu w Zaleszczycach

kończył opowiadający — wpadł w nocy ordynans ze sztabu głównego, bez ceremonji

wybił pięścią szybę w oknie pokoju, w którym spał generał, jak zwykle, prawie nierozebrany, wręczył mu rozkaz piśmienny, rozmówili się w kilku słowach, i popędził dalej. Po chwili wszystko było na nogach i w ruchu, w kilku stronach odezwały się trąbki albo bębny, ge­nerał serdecznie pożegnał się z dziadem,

i w godzinę później już ich w Zaleszczycach nie było.

Rano, około 10-ej, nadjechał dobrym kłu­sem niewielki oddział ułanów. Oficer, który nimi dowodził, zeskoczył z konia, wszedł szyb­ko do dworu i wypytywał się, jak dawno ge­nerał wyruszył, w jakim kierunku i czy nie zo­stawił dla niego jakiej kartki lub ustnego roz­kazu. Ponieważ nic podobnego nie otrzymano, nikt przeto nie mógł go objaśnić pod tym wzglę­dem. Oficer zaczął się niecierpliwić, zastano­wił się chwilkę i wreszcie poprosił, żeby go zaprowadzić do pokoju, w którym stał generał.

Tam także żadnego pisma nie było; on je­dnak, rzuciwszy okiem wokoło, uśmiechnął się z zadowoleniem i wskazał palcem na szafę, na której kredą był napisany świeżo jeden tylko wyraz: A gauche!

Jest rozkaz! — zawołał, ukłonił się, do­padł konia i z oddziałem swym ruszył galopem...

Czytelnik wybaczy mi może tych kilka wspomnień, niekoniecznie o wilkach, które tu­taj wcisnęły się mimowolnie; bo gdy się raz

pobiegnie myślą w swoje lata młodzieńcze, zawsze się w nich znajdzie tyle różnorodnych

i tak powiązanych ze sobą szczegółów i dozna­nych wrażeń, że przy swobodniejszej pogadance trudno niekiedy oddzielić jedne od drugich, zawrzeć opowiadanie w ściśle zgóry zakreślo­nych granicach i choćby na chwilę nie odstąpić od głównego przedmiotu.

ROZDZIAŁ III.

Mój przyjaciel eks-leśnik, jako myśliwy i wilczarz. — Jego podarunki i konferencje o wilkach. — Wilczęta i gniazdo wilcze. — Nieco z monografji wilka i ter- minologji myśliwskiej. — Przebiegi i fortele wilcze. — Wilki latem i zimą. — Jak wilk nosi i uprowadza zdo­bycz. — Wilki, polujące z naganką. — Samołówki na wilki. — Wilcze slupy i doły. — Dwaj towarzysze wspólnej niedoli. — Wilcze ogródki, labirynty i ogro­dzenia. — Kapkany, żelaza denkowe i karkowe.

Stary Zdrojek, jak powiedziałem, był już gracjalistą i mieszkał przy synie, który po nim został leśnikiem; mógł więc spokojnie i bez pracy używać dobrze wysłużonej emerytury. Nie chciał przecież, jak mówił, jeść darmo pań­skiej kaszy i wedle sił służył dworowi czynnie i wiernie do śmierci.

r

Nie mając już obowiązkowych zajęć leśni­czych, które w owe czasy były zresztą dość proste i nie tak różnorodne, jak dzisiaj, oddawał

się z całą swobodą ulubionemu myślistwu, które przecież pojmował po swojemu. Przy­zwyczajony do lasów i większych kniei, do gru­bego zwierza i niebezpieczeństw, zahartowany na niewygody i biegły w różnych fortelach my-

śliwskicłi, nie lubił polowań łatwych i wygod­nych, w polach i na drobniejszą zwierzynę.

Szczucie chartami szaraka uważał za ko- medję i hecę, dobrą dla takich, co nie umieją strzelać, chyba z harapnika, albo boją się wejść do lasu; prędzej już godził się na lisa, bo to — mówił — i mądra bestja, i psom odciąć się po­trafi. Do kuropatw i przepiórek nie chciał strzelać, utrzymując, że szkoda na nie prochu, gdyż od tego są rozjazdy i jastrzębie. Nie lubił także wodnego i błotnego ptactwa, chociażby to był dubelt lub słomka, albowiem podług nie­go tłuszcz ich niezdrowy, słychać go rybim tra­nem i nadaje się tylko do smarowania rzemieni. Lekceważył także polowania na zające z na­ganką; patrzył na nie z politowaniem i nazywał je kocim szlachtuzem. — Co mi to, u morówki, za polowanie? — mawiał. — Człek stoi na miej­scu, jak malowany, a naganiacze pędzą na niego szaraków, jak owczarz i kiejstry stado owiec! Do czego tu strzelać? dość smyrgnąć kijem i tyła!

Coby to był powiedział stary dziwak, gdyby dzisiejszych dożył czasów i widział, jak właśnie na takich polowaniach w ciągu kilku godzin bije się zające setkami! Ale za to spotkać się z niedźwiedziem sam na sam w lesie, albo cza­tować na niego w nocy, gdy wychodzi na zielo­ne owsy i z niedojrzałych kłosów wysysa mlecz­ko, podjeżdżać i podchodzić jelenie na be-

A *

*1

kowisku, przypuścić odyńca na dwadzieścia kroków i wpakować mu kulę lub pieniek za ucho, albo jeździć z prosięciem na wilki, cho­dzące gromadnie za waderą, do tego Zdrójek

zawsze był gotów.

Za młodu miał takich wrażeń do syta, zwła­szcza, gdy z moim dziadem i panem Żubrawą jeździł na polowania w Augustowskie i na Po­lesie. Później, osiadłszy na stałe w Zaleszczy- cach, musiał poprzestać na mniejszem. Niedź­wiedzie pomału wyginęły, ilość rogaczy znacz­nie się zmniejszyła, dziki były, ale jakoś zma­lały i stały się mniej groźne, wilków może było stosunkowo najwięcej, nie tyle przecież, co niegdyś. Do nich też stary leśnik miał szcze­gólniejszą predylekcję i im poświęcał prawie wyłącznie całą swoją przemyślność myśliwską.

Żadnej monografji wilka nie czytał, bo i czy­tać nie umiał, z książek więc niczego się o nim nie nauczył; ale przez długoletnią praktykę ło­wiecką, doświadczenie, eksperymenty in anima vili i ciągłe wojowanie odporne lub zaczepne z wilkami poznał ich naturę, charakter, zwy­czaje, przebiegi i łotrostwa lepiej może, niż jaki naturalista uczony.

Eks-leśnik, jak zwykle ludzie starzy, lubił opowiadać, nauczać, a nawet rad był, gdy miał uważnych słuchaczy. Rozumie się, że jednym z najgorliwszych byłem ja, gdyż w moim pod­ówczas wieku i przy takiej żyłce myśliwskiej

wszystko, co mówił, zwłaszcza o grubej zwie­rzynie, było dla mnie prawie zupełną nowością i interesowało mnie nadzwyczajnie. Lubił mnie też bardzo i zawsze dopytywał się o ,,dziedzi­cowego wnucka“, a ile razy przyjechałem, przy­chodził mnie przywitać i zwykle przynosił jakiś żywy podarunek.

Gdyby się to wszystko, co dostawałem od niego, chowało, byłaby mała menażerja. W mia­rę, jak wzrastałem, powiększały się jego pre­zenty. Z początku przynosił mi małe zajączki, potem koszatki małe, rodzaj miniaturowej wie­wiórki, mało co większej od myszy, później znów młode liski, które z jam wykopywał. Raz przyniósł mi żywe sarniątko, które wkrótce zu­pełnie się obłaskawiło i chowało się z półtora roku, dopóki nie zagryzł je Kapcan, pies sta­jenny. Wprawdzie za tę zbrodnię, zwłaszcza, że już oddawna był źle notowany, skazano go na powieszenie i wykonano wyrok nawet nie zapomocą powroza, tylko prostej wici brzo- zowej, ale to „Baziuchny“ nie wskrzesiło, i wąt­pię nawet, czy wpłynęło na umoralnienie psich ŚM'iadków tej egzekucji. Największe jednak wrażenie zrobiły na mnie, gdy po raz pierwszy przyniósł mi aż trzy szczenięta wilcze, za które wyprosiłem dla niego u ojca pół funta pruskiej tabaki.

Na moje usilne instancje chowano tych szkodników kilka miesięcy, a że Zdrojek przy­

chodził często do dworu i zawsze pytał się z uśmiechem, jak się mają „moje jagnięta“, więc też wilczki i stare wilki stanowiły dla nas nie­wyczerpany przedmiot do rozmowy.

Nie tak to łatwo, jak panie może myśli

mówił raz Zdrojek, gdyśmy siedzieli przed domem folwarcznym i przpatrywali się wilczę­tom, które parobek wyniósł i posadził przed nami na ziemi — nie tak to łatwo zmiarkować, gdzie jest gniazdo wilcze, wynaleźć je i dostać

się do niego, bo to bestje i przebiegłe i skryte. Nie dość, że żyją zwykle w dużych lasach i gą­szczach bagnistych, że w dzień siedzą sobie spokojnie i cicho, a dopiero w nocy wychodzą na zdobycz, jak złodzieje, ale i wadera pomiata młode pod karpą albo wywrotem w takiej za­wsze głuszy, chmalach i gąszczach niedostęp­nych, że przez nie bardzo trudno przedrzeć się do gniazda i wydostać się stamtąd napowrót. Wilki jednak mają tam swoje przełazy, a z le­gowiska umieją wymykać się i wracać do niego gąszczami bagnistymi tak ostrożnie i cicho, że rzadko kiedy można je zobaczyć w bliskości gniazda, lub napotkać ich tropy. Nie dosyć na tem: udają kanalje niewiniątka, gdyż na kawał drogi wokoło żadnej szkody nie robią, a na żer idą daleko, żeby się nie wydało ich siedlisko gniazdowe. Bydło i wszelki dobytek żywy może bezpiecznie chodzić blisko; niczego wte­dy nie ruszą, jak gdyby ich tam wcale nie było.

A jednak Zdrojek — przerwałem mu — tyle już wilczków nawybierał z gniazd i naprzy- nosił do dworu!

Bal — odrzekł, przymykając z uśmiechem zadowolenia lewe oko i zażywając tabaki — właśnie stare wilki zdradzają się tą ostrożno­ścią, jeżeli człek zna się na ich przebiegach. Gdy okolica jest wilcza, jak oto nasze strony, i są w niej miejsca, nadające się do lęgu, trzeba je obchodzić, rozglądać się w nich ostrożnie i dobrze sobie miarkować. W lutym wilki od­prawiają gody, a we dwa miesiące potem mają już młode. Jeżeli w maju lub w czerwcu wcale nie pokazują się w takich miejscach, chociaż tam zimą i na jesieni bywały, i jeżeli w blisko­ści żadnej szkody nie robią, a ludzie i bydlęta tamtędy nie chodzą, to rychtyk tam właśnie będzie gniazdo. Czasem także zdarzy się pod­patrzyć starego wilka, jak niesie gęś, jagnię lub prosię i przekrada się gąszczem. Wtedy widząc, w którą stronę się bierze, oraz znając dobrze wilcze przesmyki i okolicę, można wykalkulo- wać, gdzie powinny być i szczenięta. Da się leż niekiedy w noc spokojną i cichą podsłuchać, jak się odzywają młode, a nawet krótkie i stłu­mione warczenie starych; ale to już wtedy, gdy wilczęta są trochę większe i zaczynają jeść same. Bywa i tak, że obcy wilk, który się już tyle nie kryje, zbliży się do gniazda, a wtedy wypadają stare, żeby go precz odegnać, i wy­

dadzą się, gdzie siedzą. Może także i pies za- wietrzyć je zdaleka i zdradzić, gdy się z nim chodzi po takich miejscach, bo wtedy ucieka nazad, tuli ogon pod siebie, skomli i ze strachu przypada człowiekowi pod nogi... Dużo byłoby

0 tern gadać, a trudno wypowiedzieć wszystko to, po czem stary myśliwy, który się ubijał z wilkami przez całe życie, pozna, gdzie się chowają ze swojemi szczeniętami.

Tu Zdrój ek przerwał, żeby trochę odsapnąć, utrzeć nos i zażyć tabaki. Korzystając z tej pauzy, pozbierałem wilczki, które podczas tego opowiadania porozłaziły się w różne strony

1 poznosiłem je na dawne miejsce. Potem za­cząłem wypytywać, się starego: jak się znale­zione szczenięta wybiera? czy głośno wtedy skiełczą? czy stare ich bronią? czy taka wy­prawa jest bardzo niebezpieczna? i t. p.

Eks-leśnik na jedne z tych pytań tylko się uśmiechnął, na drugie pokręcił głową, albo przy­mrużył lewe oko, inne pominął milczeniem, a wreszcie, namyśliwszy się nieco i jakby od­powiadając mi na wszystkie razem, mówił dalej:

Trzeba panicowi nauczyć się, że wilczyca przez pierwsze dwie niedziele po oszczenieniu się prawie nie odchodzi od młodych, a tylko baziór chwyta, co może, i przynosi jej poży­wienie. Wtedy z gołemi rękami lub tylko ki­jem lepiej do nich nie chodzić, bo można spot­kać się ze staremi, a choć to tchórze, zwłaszcza

latem, nie zawsze przecież uciekają przed czło­wiekiem i czasami bronią szczeniąt zajadle.

Jeżeli szczenięta są same, trzeba je brać od-

razu, albo też wcale nie tykać i nawet nie bar­dzo zbliżać się do gniazda, bo, gdy stare po­wrócą, zaraz zwietrzą niebezpieczeństwo i prze­niosą wilczaki w inne miejsce. Najlepiej kiedy się ma broń i zejdzie się waderę w gnieździe. bo wtedy od razu jej pali się w łeb, a wilczęta do worka! Można, także zasadzić się na drze­wie w pobliżu gniazda, jeżeli noc nie jest zbyt ciemna, ani też księżycowa, a oko dobre i wprawne, i ubić oboje starych, a choćby i jed­no» gdy z wyprawy powracają do dzieci. Rzad­ko się to jednak udaje, bo trzeba ukryć się do­brze, siedzieć bardzo spokojnie i cicho, ani się ruszyć, nie mieć na sobie nic, coby błyszczało, i trzeba jeszcze, żeby wilki wracały właśnie z tej strony, z której wiatr ciągnie na myśli­wego. Jeżeli się tych ostrożności nie zachowa, dopatrzą, usłyszą albo zwietrzą zasadzkę i wcale się nie pokażą.

Takie pogadanki ze Zdrojkiem miewałem często, a właściwie on mi opowiadał, a ja słu­chałem ciekawie, przerywając mu tylko jakim wykrzyknikiem lub pytaniem. Od niego to głównie pochodziły moje pierwsze wiadomości

o wilkach, i muszę przyznać, że moja późniejsza praktyka myśliwska potwierdziła tylko wszystko

to, czego zamłodu dowiedziałem się od starego leśnika.

On pierwszy nauczył mnie, że po myśliwsku wilk nazywa się lupar albo baziór, a wilczyca wadera, — że łeb wilka nazywa się latarnia, ślepie lampy, a ogon wiecha lub polano, któ­rego nigdy nie zadziera do góry, tylko nosi wy­prostowany, na jednej linji z grzbietem, częściej nawet na dół zwieszony i mało nim porusza, że wilk ma kark sztywny, i dlatego trudno mu się obracać i odcinać zręcznie w prawo i w le­wo, że więc psy, dobrze zaprawione i zmyśl­ne, powinny odrazu brać go koło ucha albo za gardziel. Zato znowu ma on ślepie osa­dzone ukośnie, w taki sposób, iż widzi, co się za nim dzieje, może spostrzec niebezpieczeń­stwo, jakie mu grozi ztyłu, i dlatego trudno go podejść. Nie łatwo także zliczyć po tropach, chociażby na ponowie, ile dorosłych wilków znajduje się w kniei, albowiem chodzą sznu­rem, sznurują, to jest — idą jeden za drugim i każdy tak zręcznie stawia łapy w ślad swego poprzednika, że na pierwszy rzut oka zdaje się, iż tylko jeden wilk przechodził. Trzeba dopiero dobrze rozpatrywać się w tropach, żeby po ich obszerności i głębokości, oraz po ilości odci­śniętych palców i pazurpw można poznać cho­ciaż w przybliżeniu, ile ich było rzeczywiście. Tylko szczenięta, biegnąc gąszczami za waderą,

nie są tak ostrożne, i każde z nich zwykle zo­stawia za sobą ślad osobny.

Raz, pamiętam, dali znać do dworu, że wilk podkradł się rowem do owiec, które chodziły pod lasem, i zanim owczarz z psami zdążył dobiec i odstraszyć rabusia, już trzy sztuki udusił. Owczarek, który przyszedł z tą wia­domością, narzekał i tłumaczył się, że nic temu nie winien, bo wilk sprawił się w oka­mgnieniu, jakby orzech zgryzł. Mnie również żal było owiec i oburzyłem się na taki rozbój w dzień biały. Słysząc to Zdrojek, który sie­dział właśnie na ławie pod lipami i czyścił broń pana Michała, machnął tylko ręką i powiedział owczarkowi:

Dziękuj ty Bogu, że na tem się skoń­czyło! A na drugi raz, kołtunie jakiś, nie pędź owiec tak blisko pod las, a przynajmniej trzy­maj je w kupie, dobrze wytrzeszczaj ślepie i nie śpij ze swoimi kiejstrami pod miedzą! To ja ci mówię po przyjaźni, a co ci tam wypisze eko­nom, to jego rzecz —. Potem zwrócił się do mnie.

Żeby te juchy — mówił — brały tylko tyle, ile im do nażarcia się potrzeba, toby je­szcze było pół biedy! Ale, widzi panie, taka to zbójecka natura, że gdy wilk wpadnie mię­dzy gęsi lub owce, tłucze je i dusi bez końca. Dwóch, trzech takich rabusiów może wymor­dować całe stado, jeżeli tylko mają czas po temu. Duszą dlatego tylko, żeby dusić, a że

zęby mają trochę nachylone do wewnątrz i za­chodzą im one jedne za drugie, więc jak który uchwyci pyskiem, nie puści już, tylko zawsze wyrwie kawał mięsa lub ciała. Wtedy tylko nie duszą naraz tak wiele, kiedy biorą owce lub ptactwo żywcem i noszą dla starszych szcze­niąt, żeby się zaprawiały na nich do swego zbójeckiego fachu.

Rad byłem zawsze, kiedy się Zdrojek roz­gadał. Siadłem więc przy nim i patrzyłem mu w oczy z miną tak pilnego słuchacza i ucznia, że się aż roześmiał, poprawił na ławce i mówił dalej:

Latem nie mają głodu, ale też i szkody mogą robić najwięcej. Bydło chodzi po zaroś­lach i lesie, świnie pędzą na bukiew i żołędzie, owce pasą się w polach, gęsi i kaczki po bło­tach, stawach i jeziorach, słowem przez cały dzień wszelki dobytek jest za domem, zawsze można go dopilnować, a i młodej zwie­rzyny także nie brakuje, wszędzie więc wilki mają co porwać i kradną też na wszystkie strony. Potrafią one i w nocy dostać się do hurt między owce, albo udusić konia na pa­stwisku, a niechby jeno gospodynie nie zwołały gęsi pod wieczór, dopiero to wilki wyprawia­łyby im św. Marcina! Tchórze to i złodzieje z natury, chyłkiem się tylko podkradają. W le- cie człowiek nie potrzebuje bać się ich tak da­lece, bo nieraz uciekają przed lada babą lub dzieciakiem. W tej porze roku wałęsają się

zwykle pojedyńczo, rzadziej już we dwóch lub więcej, a śmielsze tylko w gromadzie i kiedy przyciśnie je bieda.

To powiedziawszy, zatrzymał się na chwilę, jakby dla zebrania myśli, odśrubował zamki u fuzji, którą czyścił, i napuścił je oliwą, potem uśmiechnął się do mnie, mrugnął po swojemu jednem okiem i rzekł:

Pewno panie jeszcze nie widział, jak to wilk poluje i radzi sobie ze zwierzyną... A ma on bestja na wszystko swoje sposoby i bierze się na różne sztuki.

Wzruszyłem ramionami i potrząsnąłem gło­wą na znak, że istotnie tego nie widziałem, i nuż zaraz nalegać na starego, żeby mi coś

0 tem powiedział.

Zdrojek wydobył tabakierkę z kory brzo- zowej w kształcie owalnego pudełka z przy- ki^ /ką, pośrodku której sterczał rzemyk, po­ciągnął za niego, tabakierkę otworzył, puknął w nią palcami parę razy, potrząsnął, zajrzał w nią i pokazując mi, że była pusta, bąknął:

Cóż, kiedy niema tabaki... a bez niej to człowiekowi jakoś markotno...

Zrozumiałem natychmiast, o co mu szło, pobiegłem więc do pokoju, gdzie w szafie przy faj czarni, między paczkami i pudełkami tytoniu stały słoje z tabaką, napełniłem nią tabakierkę

1 przyniosłem staremu upragnionego specjału. Podziękował, pociągnął parę dobrych niuchów

z zadowoleniem, i zaraz mu się język dalej roz­wiązał.

Tęgi wilk — mówił poniesie nawet sko­pa, choć niedaleko; na większą metę woli on lżejszą owcę, a jeżeli ma nieść żywcem do gniazda, to bierze jagnię, bo zwykle musi je dźwigać kawał drogi. Do gęsi czai się, jak wyżeł do kuropatw, skrada się ostrożnie z za górki, zbożem, krzakami, czołga się na brzu­chu i przypada do ziemi, a potem jednym sko­kiem rzuca się, jak kot na mysz, i dusi. Jedną niesie jak nic, ale czasem zabiera na raz dwie lub trzy sztuki. Wtedy bierze je w pysk, wszystkie za łby, machnie niemi wgórę, za­rzuci je sobie na kark i grzbiet jak baba płach­tę, i umyka. Często robi to samo i z owcą: weźmie ją za kark nie udusiwszy, i także prze­rzuci ją sobie przez grzbiet, a biedna owca opierając się tylnemi nogami o ziemię i podska­kując na nich, staje się lżejszą dla wilka, który tym sposobem tylko w części ją dźwiga, i sama ona ułatwia mu własne porwanie.

Nie powiem jużci, żeby owce i gęsi były mądre, ale najgłupsza to już koza. Tej, choćby była i duża, ani dusić na miejscu, ani nieść nie potrzebuje. Bierze ją zębami z wierzchu za kark, tylko tak mocno, żeby mu się nie wyr­wała, a ogonem popędza ją ztyłu, i marsz z nią do lasu. Kozisko beczy przeraźliwie, ale bieży obok wilka, co wygląda, jak para niedo­

branych koni w zaprzęgu, dopóki jej wilk nie zaprowadzi tam, gdzie ją może już zjeść spo­kojnie. Jeżeli wreszcie stare wilki przyprowa­dzą szczeniętom większe nieco cielę, wtedy same trzymają je za uszy, żeby się bronić i ucie­kać nie mogło, a szczenięta szarpią je ze wszystkich stron, dopóki nie powalą, i tym spo­sobem ośmielają się i zaprawiają do mordów.

Do konia na pastwisku wilk zabiera się zwykle zprzodu, zaskakuje mu od pyska i sta­ra się pochwycić go za gardło. Ztyłu nie zbli­ża się bardzo, bo wie, że koń z tej strony jest najniebezpieczniejszy. Istotnie, dobry koń nie da się wziąć i dwom wilkom, byle tylko żwawo obracał się do nich zadem, silnie wyrzucał nim i wierzgał, a zprzodu znów byle łeb trzymał ciągle zwieszony ku ziemi, bronił się zębami i tratował nogami przedniemi. Cóż, kiedy wilk i na takiego ma sposób. Włazi on do wody, potem utarza się w piasku, albo od razu unurza się w błocie, podejdzie koniowi jak może naj­bliżej do łba i silnie się otrząśnie. Wtedy koń, mając nozdrza i oczy zasypane mokrym pia­skiem. wyrzuci koniecznie łbem do góry, a wilk, który na to tylko czyhał, podskoczy i chwyci go za gardło. Biedny koń rzuca się, niekiedy nawet kawał drogi ubiegnie, ale zbój wisi mu u szyi jak pijawka i wkońcu powali go na zie­mię. Najczęściej konie spętane padają ofiarą wilków, gdyż nie mają swobody ruchów.

Tu znów nastąpiła mała pauza, po której Zdrojek uważał się za obowiązanego jeszcze

mi coś opowiedzieć.

W zimie — mówił więc dalej — to już zupełnie coś innego. Ze zwyczajnego złodzieja robi się zuchwały rabuś i rozbójnik na publicz­nej drodze. Im większe mrozy i śniegi, tem i wilki stają się gorsze i niebezpieczniejsze, bo cierpią głód, który dodaje im odwagi i zajad­łości. Podchodzą do mieszkań ludzkich, wpa­dają do wsi, porywają psy nieostrożne, włażą

do kurników i chlewów, albo podkopują się pod obory i owczarnie. Już nie każdy samopas, jak latem, ale wspólnemi siłami szukają zdo­byczy i uganiają się za nią. Najgorsze zwykle są w końcu stycznia i w lutym, kiedy biegają za waderą. Wtenczas łączą się w gromadę, a że niechętnie oddalają się od niej, więc też najbardziej im dokucza głód, od którego nawet wściekają się. Rzucają się na ludzi, napadają na drogach, i wtedy to zdarzają się najstrasz­niejsze wypadki. Niema zimy, żeby i tutaj kogo nie pożarły, a jeżeli długo nic złowić nie mogą i głód dokuczy im ostatecznie, to silniejsze be- stje rzucają się na słabsze, gryzą się zajadle między sobą i pożerają się wzajemnie.

Tymczasem Zdrojek skończył swoją robotę, złożył oczyszczoną broń, starannie ją ześrubo- wał i wstał, żeby ją odnieść panu Michałowi, a na pożegnanie dodał:

Musi być i tego panicz nie wie, że zi­mową porą wilki także urządzają sobie polo­wania z naganką... A robią to lepiej niż ludzie, t>o doskonale znają knieję i wagę zwierzyny. Jeżeli więc polują na jelenie lub sarny, rozsta­wiają się na przesmykach, któremi ruszony .zwierz pójdzie napewno, gdyż prawie nigdy nie mylą się co do dobroci zajętych stanowisk. Potem jeden z wilków wpada do ostoi i rozpędza zwierzynę, która uciekając, trafi akurat na inne, czyhające w zasadzce, i staje się ich łupem. Czasem który jeleń lub sarna ujdzie cało, jeżeli tylko zdąży wcześnie rzucić się wbok i odsądzić, bo wtedy już wilk ich nie dopędzi. Największą jednak robią szkodę, gdy im się uda otoczyć całe stado i napędzić je na lód, a potrafią szel­my urządzić to bardzo biegle. Biedne jelenie i sarny ślizgają się na swoich twardych kopyt­kach, nie mogą uciekać, padają i rozbijają się na lodzie, a wtedy wilki wytłuką je co do nogi.

Zdrojek skończył, chociaż byłem gotów jeszcze go słuchać. Musieliśmy wszakże przerwać i tę pogadankę, jak wiele innych, gdyż on śpieszył się odnieść fuzję, a mnie zawołali na obiad.

Rozstając się, jak zwykle bywało, ja obie­całem mu dostać dla niego tabaki albo prochu, a on opowiedzieć mi jeszcze niejedno.

i

W taki to sposób za każdą moją bytnością w Zaleszczycach i spotkaniem się ze Zdrojkiem

dowiadywałem się czegoś nowego o wilkach. Poczciwy eks-leśnik, widząc, z jaką uwagą i cie­kawością słuchałem jego opowiadania, wziął sobie za punkt honoru, żeby przelać we mnie całą swą wiedzę myśliwską; że zaś łapanie wil­ków na różne samołówki i w żelaza było jego specjalnością, więc o tem opowiadał mi naj­częściej.

Te jego improwizowane wykłady o wilkach ciągnęły się przez lata całe, chociaż z bardzo długiemi przerwami, kiedy szkoły zatrzymywa­ły mnie w mieście. Z tem większą przeto gor­liwością on, jako nauczyciel, a ja, jako uczeń, korzystaliśmy ze świąt i wakacyj. Wtedy to żelaza i samołówki były u nas ciągle na po­rządku dziennym. Eks-leśnik opisywał mi je starannie, pokazywał, jak się urządzają i na­stawiają, oraz wtajemniczał mnie we wszystkie ostrożności, jakie przy tem zachowywać należy. Później bywałem sam przy niejednej takiej ro­bocie i widziałem niejednego wilka, złapanego takim fortelem.

Zdrojek postępując jak jaki doświadczony pedagog, zaczął od rzeczy najprostszych i naj­łatwiejszych, więc też naprzód nauczył mnief jak się urządza słup wilczy.

W tym celu bierze się bal dębowy na 8 >2 stóp długi, szeroki mniej więcej na 12 cali, a na 2)4 gruby. W jednym końcu bala wyrzynają się piłką dwa kliny pod kątem ostrym ku doło-

wi, w ten sposób w bal zachodzące, żeby po ich wyjęciu utworzyły się w tym jego końcu trzy rogi, z których środkowy powinien być

0 stopę dłuższy od bocznych. Pomiędzy więc tymi rogami w miejsce wyjętych klinów pozo­staną dwa otwory, mające po łokciu głęboko­ści, licząc od rogów bocznych, i zwężające się ku dołowi w kąt ostry podług tych klinów. Tak przygotowany słup wilczy wkopuje się w ziemię na 1H stopy, a na wierzchu rogu środkowego przywiązuje się na zanętę jaką sztukę domowego drobiu. Wilk, zobaczywszy kurę lub kaczkę, zacznie wspinać się do niej

1 skakać do góry, dopóki nie zasadzi łapy albo i obydwóch w wyrżniętą szczelinę, a im bar­dziej będzie się rzucał, szarpał i ciągnął na dół, tem głębiej będzie wciskał łapy w coraz węż­sze otwory i zostanie złapany.

Wkopując taki słup i przywiązując na nim przynętę, należy ręce nasmarować witerun- kiem, a obuwie obłożyć końskim nawozem, żeby wilk nie zwietrzył śladów; człowieka. Wilcze słupy stawiają się na miejscach i prze­smykach, któremi wilki zwykle przechodzą, i to tylko w zimie, podczas większych śniegów i mrozów, gdyż wtedy zgłodniały zwierz mniej jest ostrożny i z konieczności śmielej idzie na ponętę.

Drugi, zwykły sposób łowienia wilków jest dół wilczy, w który można je łapać zimą i la­

tem. Dół ten ma jeszcze tę praktyczną zaletę, że może wpaść do niego i lis, tchórz albo kuna.

Dół wilczy wykopuje się na brzegu lasu i w bliskości krzyżujących się dróg i ścieżek leśnych, tam, gdzie wiadomo, że wilki częściej przechodzą. Powinien on mieć kształt lejko­waty, być głęboki na 12, szeroki u góry na 16, a u spodu na 8 do 10 stóp, i boki jego należy wycembrować gładkiemi dylami, żeby złowiony zwierz nie mógł się z niego wydobyć. W środ­ku takiego dołu zakopuje się słupek gładki, zwany nadstawkiem, 15 stóp wysoki, wystają­cy nad dołem mniejwięcej na łokieć, a na wierzchu tego słupka przytwierdza się denko drewniane lub koło, mające 2 do 3 stóp śred­nicy, na którem przywiązuje się żywą zanętę, jak — barana, gęś, prosię albo kaczkę. Wresz­cie cały wierzch dołu, wokoło denka, pokrywa

się starannie cienkim giętkim chróstem, na któ­rym trzeba rozesłać warstwę mchu, a w zimie i śniegiem go przyprószyć. Całe to przykrycie dołu powinno być tak urządzone, żeby się w każdem miejscu załamało z łatwością, i to

odrazu, pod ciężarem wilka lub lisa. Zwierz, zawietrzywszy i zobaczywszy zanętę, skoczy do niej i wpadnie w dół.

Przytwierdzając denko, umieszczając na niem zanętę i pokrywając dół, należy mieć na rę­kach rękawice ze skóry wilczej lub innego zwie­rzęcia, futrem na wierzch obrócone i posmaro­

wane witerunkiem, a obuwie obłożone świe- żem końskim nawozem.

Mając dół już zupełnie przysposobiony i przywiązaną przynętę, bierze się obwłokę i takową przed wieczorem włóczy się po lesief dość nawet daleko, w rozmaitych kierunkach, ale zawsze od dołu, i ku dołowi, żeby ułatwić wilkom dojście wiatrem do zanęty i zwabić je w pułapkę.

Jeżeli się taki dół dobrze urządzi — opowiadał mi Zdrojek jednego razu, — to przez noc wpadnie do niego i kilka wilków, albo inny jaki zwierz osobliwy, jak się to zdarzyło za nieboszczyka starego dziedzica.

Jakiż to zwierz? — zapytałem ciekawie,, widząc, że eks-leśnik uśmiecha się krotofilnie i lewe oko przymruża.

Gruby zwierz, jeno bez futra... A było' to jeszcze za Prusaków. Jednego dnia, raniu- sieńko, obchodziłem doły, żeby zobaczyć, czy się co nie złapało. Oglądałem jeden: nic; przy­chodzę do drugiego: chróst załamany, i to z dwóch stron. Są bestje! pomyślałem. Od­garniam więc lepiej przykrycie i zaglądam: siedzi aż dwóch wilków, tylko że jeden był bury, a drugi zagadał do mnie po niemiecku. Odskoczyłem jak oparzony, i przeżegnałem1 się, a tu Niemiec w dole jęczy i prosi, żeby go duchem wydobyć. Dopiero wtedy, ochłonąw­

szy ze zdziwienia, poznałem Ausreitera, co przychodził z papierami do dworu.

A pan Gotlieb po co tam wlazł? — za­pytałem go. — ,,Ja nie włazić, ja zmilić droga

nach dwór. Um Gotłes Willen retten sie mich.! mnie będzie zjadać ten Wulf!“ — Nie będzie zjadać — pocieszałem Niemca, — bo już obżarł się strachu. Niech pan Gotlieb zaczeka; pój­dę po ludzi i powrozy; a w razie, gdyby wilk chciał być niegrzeczny, niech pan Gotlieb udaje dużego psa i szczeka na niego, tylko głośno i basem. Niemiec nie chciał czekać, ale musiał, i jeszcze pół godziny przesiedział z wilkiem w dole. Zaraz jednak wziął się do szczeka­nia, bo zaledwie odszedłem, już słyszałem, jak w dole ujadał. Kiedy wróciłem z pomocą, Niem- czysko już całkiem ochrypł. Wyciągnęliśmy

naprzód człowieka, a potem wilkowi palnąłem w łeb; ale przez ten czas, co oba siedzieli w dole, dostali takiej frybry czy cholery, że przy robocie kole nich musieliśmy cięgiem za­żywać tabakę.

Dobry jest także wilczy ogródek, zwany ina­czej labiryntem wilczym, albo wilcze ogrodze­nie dołu. Te samołówki urządzają się kilkoma sposobami.

Na wilczy ogródek obiera się na brzegu lasu, w jesieni, niewielką okrągłą płaszczyznę, mającą przynajmniej 6 do 7 łokci średnicy.

Płaszczyzna ta ogradza się wokoło dwoma, równolegle obok siebie idącymi, mocno zrobio­nymi płotami z grubego chróstu, którego grub­sze końce powinny być dość ostro zacięte i tak wplatane, żeby nieco sterczały pochyło do wnętrza między płotami, ale w obydwóch w jedną stronę. Płoty te powinny mieć do 4 stóp wysokości; na obydwóch daje się jedno przykrycie także z chróstu; odległość zaś mię­dzy płotami zostawia się tylko taką, żeby wilk mógł zaledwie przecisnąć się między nimi, zwykle nie większą, niż 15 cali. Do środka miesca tak ogrodzonego, poza obadwa płoty, wsadza się kilka owiec na przynętę.

W płocie zewnętrznym robią się mocne drzwiczki, także chróściane, z zaostrzonymi tak samo jak w płotach i w tym samym kie­runku sterczącymi końcami chróstu. Drzwiczki te powinny mieć około 15 cali szerokości, otwierać się tylko do wewnątrz i być tak urządzone, żeby się za każdem ich przymknię­ciem znowu same otwierały. Tym sposobem będą one zawsze otwarte i z tej strony, na którą się otwierają, będą zamykać i przecinać przejście między płotami; wilk więc może wejść w ogrodzenie, tylko zwracając się w stronę im przeciwną. Z tego powodu pamię­tać należy, ażeby ostre końce chróstu ster­czały w stronę przeciwną tej, którą wilk wchodzi, to jest w stronę przeciwną otwartym

drzwiczkom; inaczej nie dozwoliłyby mu wejść w opłotki.

Wilk, chcąc się dostać do owiec, wejdzie między płoty, obejdzie wokoło, a trafiwszy na drzwiczki, sam zamknie je łbem, to jest zam­knie sobie wyjście z opłotków; znowu więc pójdzie wokoło i w takim labiryncie będzie chodził bez końca. Tyłem także nie będzie mógł się wycofać, bo mu na to nie pozwolą ostro sterczące końce chróstu, które wraz ze szczupłością miesca nie dadzą mu się obrócić. Zdarzało się, jak mi mówił Zdrojek oraz inni myśliwi, źe w takiej pułapce chodziło w kółko po trzy i cztery wilki, jeden za drugim, jak w maneżu.

Taki ogródek wilczy urządza się jeszcze inaczej, chociaż zawsze na tej samej głównej zasadzie.

Miejsce, wybrane w sposób wyżej powie­dziany, trzeba opalisadować palami na pół

stopy, grubymi, lub dylami mocnymi, a wystają­cymi nad ziemią na 8 stóp, i zostawia się mię­dzy nimi tylko pięciocalowe odstępy. Prze­strzeń opalisadowaną pokrywa się z wierzchu słomą, jak strzechę, a w jednej stronie tego ogrodzenia robią się mocne drzwiczki, dobrze zamykane, dla wprowadzenia przez nie owiec do budynku, który będzie miał postać okrą­głego chlewka włościańskiego. W odstępie 15 cali od palisady ogradza się ten chlewek pło-

tem na 8 stóp wysokim, urządzonym tak samo, jak płoty w poprzednim ogródku, i mającym również zawsze otwierające się drzwiczki na­przeciwko drzwi chlewka. Gdy wilk raz wej­dzie między płot a odylowanie, nie zdoła już wyjść stamtąd, jak i labiryntu, o którym wy­żej była mowa.

Wąskie szpary pomiędzy palami zostawia się dlatego, żeby wilk łatwiej mógł zobaczyć

owce, a sam nie zdołał przecisnąć się do nich. Płot ośmiostopowy jest tak wysoki, że go wilk nie przeskoczy, i dlatego niema potrzeby przy­krywać go z wierzchu. Wreszcie owce, które wprowadza się do wilczych ogródków na przy­nętę, powinny być, zwłaszcza zimową porą, ordynarne, z grubą wełną, przytem trzeba je zmieniać i podściełać im dużo słomy.

Wilcze ogrodzenie dołu robi się na inny spo­sób.

Urządziwszy zwyczajny dół wilczy, tylko bez nadstawka i nie przykryty, lub — co lepsze

przykryty z lekka, ogradza się go dwoma rów-

noległemi względem siebie płotami, na 4 do 5 stóp wysokimi, z których wewnętrzny powi­nien iść jak najbliżej krawędzi dołu i może być niższy od zewnętrznego. Płoty powinny być oddalone od siebie o tyle tylko, żeby pomiędzy nie zmieściła się owca i mogła chodzić wokoło, a na obadwa te płoty daje się jedno wspólne nakrycie z chróstu, mające lekki spadek od

wyższego płotu ku niższemu, czyli ku dołowi. Drzwiczki, któremi wpuszcza się owcę na za- nętę, płoty i ich przykrycie powinny być tak mocno zrobione, żeby wilk nie mógł prjzedrzeć się przez nie do owcy. Najczęściej jednak nie próbuje on tego nawet, albowiem, zobaczywszy przynętę, wyobraża sobie, że ta chodzi za pło­tem zwyczajnym, i zaraz go, a właściwie oba- dwa płoty razem przeskakuje i wpada do dołu.

Wilcze ogrodzenie może być urządzone i tak jeszcze:

W miejscowości leśnej, którędy wilki prze­chodzą, wybiera się około pół morgi przestrze­ni, krzakami zarosłej, ale koniecznie dotyka­jącej niewielkiego pagórka. Pagórek ten z jed­nej strony tak skopać należy, żeby sformował ścianę prostopadłą, wysoką na 9 do 10 i długą chociaż na kilka stóp. Miejsce, wybrane przy tej ścianie, ogradza się między krzakami par­kanem tej samej co ona wysokości i z mocnych dylów lub kołów. Parkan powinien dotykać ściany z obydwóch stron, a nawet z brzegów zachodzić nieco pod nią. Tym sposobem po­wstanie przestrzeń zupełnie zamknięta, głównie parkanem, a w pewnej części ową ścianą.

Do tak przygotowanego ogrodzenia naprze­ciwko ziemnej ściany, tylko nie zaraz przy niej, wrzuca się jaką większą padlinę, którą gdy wilk zawietrzy, a przez parkan nie będzie mógł dostać się do niej, wejdzie z tyłu lub

zboku na pagórek, zeskoczy do niego do środka i więcej już stamtąd nie wyjdzie.

W takie ogrodzenie, szczególnie podczas mrozów i śniegów, łapało się przez jedną noc po kilka wilków.

Jeszcze lepiej łowią się wilki w żelaza, które, jak utrzymywał eks-leśnik, powymyślali Niem­cy, bo od nich je wówczas sprowadzono. Me­chanizm tych samołówek o tyle jednak jest skomplikowany, że bez odpowiednich tablic i rysunków niepodobna opisać ich dokładnie w tem miiejscu. Zresztą nie na wieleby się to przydało, gdyż za trudno byłoby zrobić je spo­sobem domowym i gospodarskim, jak się urzą­dza wilcze słupy, doły, ogródki i ogrodzenia. Żelaza takie wyrabiają się zwykle w odpowied­nich fabrykach i warsztatach, gdzie można je sobie obstalować, a nawet można kupić już go­towe w zamożniejszych i większych składach wyrobów żelaznych i zaraz na miejscu obeznać się z sposobem ich nastawiania.

Żelaza na wilki od dawna są u nas używane; widywałem je w Zaleszczycach i u pana Żu- brawy. Pokazywał mi je nieraz i Zdrojek, który wybornie znał się na nich. Znał te wszystkie samołówki i kucharz Haman, ale ich zwykle nie urządzał i nie zastawiał; bez niego jednak nie można było się obejść, gdyż on to właśnie preparował potrzebne do nich witerunki, przy­nęty i obwłoki. Dzisiaj żelaza te są już znacz­

nie ulepszone, chociaż ich główny kształt i za­sady działania pozostały te same. Najlepiej zastawiać je w październiku, listopadzie i grud­niu, chociaż i w późniejszych miesiącach zimo­wych można złapać w nie wilka. Muszę jednak dać o nich chociaż ogólne wyobrażenie. Są one głównie trojakiego rodzaju, a mianowicie: kap- kany, żelaza denkowe i karkowe.

Kapkan, nazywany także hakiem, jest wła­ściwie rodzajem wędki, na którą łapie się wilk na lądzie, jak ryba w wodzie. Jest to rurka czworoboczna, 4 cale długa, z dwoma w jednym jej końcu prawie tej samej długości ramionami, z których każde ma znów na końcu po jednym lub po dwa proste, około cala długie haki czyli kolce, sterczące na dół pod kątem ostrym z ramieniem. Jeżeli kapkan jest otwarty, wtedy wygląda jak duże Y drukowane, tylko oba jego ramiona są jednakowej grubości, a podstawa grubsza od ramion obu. Mechanizm, znajdujący się wewnątrz rurki, sprawia, że obadwa ramiona można ściągnąć do siebie, zło­żyć je jak ostrza nożyczek i wsunąć w rurkę tak, że tylko górne, ściśnięte ich końce wraz z kolcami będą z niej wystawać cokolwiek; wtedy to kapkan jest zamknięty czyli nasta­wiony. Jeżeli jednak, gdy kapkan jest zam­knięty, pociągnie się nawet bardzo lekko za wystającą część jego ramion, ten sam mechanizm wypchnie je gwałtownie z wewnątrz rurki

i jednocześnie roztworzy je jak nożyczki. W dolnym końcu rurki jest kółko, służące do przywiązania kapkana. Całe to narzędzie musi być mocno zrobione z żelaza i stali, a kolce powinny być bardzo ostre.

Dla zastawienia tej samołówki sieka się, jak na zrazy, jakiekolwiek mięso surowe z domiesz­ką w 1j3 części łoju zgniłego i robi się z tego gałkę wielkości pięści. Następnie ściska się ramiona kapkana i chowa je wewnątrz rurki czyli zamyka, a na wystające końce ramion z kolcami nakłada się tę zanętę w taki sposób, żeby je zupełnie pokryła i dobrze się na nich trzymała. Tak przygotowany kapkan zastawia się zimową porą na przesmykach wilczych w ten sposób, że stawia go się na ziemi zanętą do góry, przywiązuje mocnym sznurem albo łań­cuszkiem do drzewa, a potem cały sznur, łań­cuch i kapkan pokrywa się starannie mchem i śniegiem, samo zaś mięso przyprósza się tylko śniegiem. Wilk, doszedłszy do mięsa, pochwyci je i pociągnie, wtedy ramiona kapkana wy­skoczą mu w paszczy, rozszerzą się i utkną w niej kolcami, a im bardziej będzie się szarpał 1 ciągnął, tem mocniej będą mu przebijać pysk 1 już go nie puszczą.

Żelazo denkowe ma kształt koła, zrobionego z płaskiej metalowej obręczy, którego średnica mniej więcej łokieć wynosi. Z dwóch przeciw­ległych stron tego koła, jakby przedłużenie jego

średnicy, są przytwierdzone duże płaskie sprę­żyny, wydłużające się na ćwierć łokcia lub wię­cej, a potem zagięte i napowrót zwrócone, co ma kształt kawałka szyny, w pół złożonego. Jeżeli górną, odstającą połowę tej sprężyny przyciśnie się silnie i przytrzyma odpowiednim przyrządem, wtedy będzie ona przystawać do dolnej i leżeć na niej dość płasko; ale gdy się ten przyrząd, przytrzymujący ją, usunie, od­skoczy z wielką siłą w górę.

Na tej podstawowej obręczy są znowu przy­twierdzone na zawiasach dwa półkoliste pałąki, odpowiednie dwom połowom jej obwodu, czyli dwie ruchome półobręcze, zwane chwatami, które swobodnie rozkładają się na niej płasko albo podnoszą się w górę i tam schodzą. Końce chwatów mają zawiaski w tych miejscach koła podstawowego, gdzie są przymocowane do niego obie sprężyny, i przechodzą po dwa razem przez uszka, znajdujące się w górnej połowie każdej z tych sprężyn, od działania których tym sposobem zależą zupełnie ruchy chwatów.

Jeżeli sprężyny są przyciśnięte na dół i przy­trzymane, wtedy i chwaty opadają na prawo i lewo, leżą spokojnie na podstawie i żelazo jest otwarte czyli nastawione; ale gdy sprę­żyny puszczą się wolno, wówczas chwaty od­skakują, podnoszą gwałtownie i zamykają w górze, przyczem silnie łapią i przytrzymują przedmiot, jakiby spotkały, zatrzaskując się

w swym łukowymi obrocie. Wreszcie w środku tego koła jest denko drewniane ruchome, na którem przywiązuje się zanęta; denko to tak jest połączone odpowiednim mechanizmem ze sprężynami, że gdy żelazo jest nastawione, to nawet lekkie naciśnięcie tego denka uwalnia sprężyny i sprawia zatrzaśnięcie się chwatów.

Żelaza denkowe zastawiają się także na przesmykach wilczych; kładą się równo i płasko na ziemi, przywiązują do drzewa, żeby ich zła­pany zwierz nie uniósł, i tak samo pokrywają się starannie, jak kapkany. Żeby się denko łatwo obracało na swej osi, wybiera się pod niem cokolwiek ziemi w tem miejscu, gdzie się zastawia samołówka. Wilk, chwytając przy­nętę, albo stąpiwszy na denko, naciśnie je, zwolni sprężynę i zostanie za łeb, za kark, lub za nogę schwytany.

Żelazo karkowe, inaczej barkowe, składa się z dwóch mocnych, do półkola zbliżonych, żela­znych łuków, tak z sobą końcami połączonych, że mogą rozkładać się płasko na ziemi i formo­wać koło albo też podnosić się i zamykać w górze, jak opisane wyżej chwaty. W jednym końcu tych pałąków jest jakby rękojeść, sta­nowiąca sprężynę, która zaciska się na dół, przytrzymuje i dozwala rozłożyć na ziemi pa- łąki, a zwolniona, odskakuje w górę, ściska silnie i zamyka gwałtownie te łuki, jak w żela­zie denkowem. Od sprężyny ku środkowi koła

idzie rodzaj języczka, do którego przywiązuje się zanęta, którą gdy wilk poruszy, pałąki schwytają go za kark.

Żelaza karkowe zastawiają się w lasach, a jeszcze lepiej na niwach leśnych, którędy wilki przechodzą. Rozłożywszy pałąki i na­cisnąwszy sprężynę, układa się płasko cały ten przyrząd na ziemi, umocowywa się pośrodku zanętę i przywiązuje się go do pnia lub drzewa, wszystko zaś przykrywa się lekko na cal liśćmi i śniegiem, ale równo z powierzchnią miejsca, na którem zastawia się żelazo. Przy zasypywa­niu żelaza karkowego trzeba przestrzegać, żeby jaki liść albo źdźbło nie wpadło między sprę­żyny i w karby, coby psuło ich działanie, dla­tego też najlepiej jest wycinać murawę lub

mech w formie tego żelaza na miejscu, gdzie ma być zastawione, żeby sprężyna miała wolną przestrzeń do działania.

Przed rozpoczęciem roboty około zastawia­nia każdej z tych żelaznych samołówek należy

koniecznie ręce wysmarować witerunkiem i to smarowanie w czasie roboty kilka razy powtó­rzyć. Potem trzeba również posmarować nim wszystkie części żelaza, powróz lub łańcuch, którym jest przywiązane, a nawet i samą za­nętę, obuwie zaś, a zwłaszcza podewszy obłożyć końskim nawozem, albo je także wysmarować witerunkiem, i to niejednokrotnie.

Po zastawieniu żelaza denkowego, karko­wego lub kapkana trzeba także koniecznie włóczyć koło nich obwłokę w ten sam sposób, jak i przy wilczym dole, a wkońcu zawiesić ją nad źelazami na drzewie. Obwłoką w tym razie mogą być i wnętrzności bydlęce lub jaka część padliny; musi jednak obwłoka wisieć tak wy­soko, żeby wilk dostać jej nie mógł. Włóczenie obwłoki bardzo pomaga do zwabienia wilków w zasadzkę, dlatego dobrze jest robić to i przy wilczym słupie, a nawet przy wilczych ogród­kach i ogrodzeniach, tylko obwłoki nie wiesza się już przy nich.

Przed zastawieniem żelaza robi się zwykle próbę na wybranem już na to miejscu, to jest

kładzie się zanętę z zachowaniem wszelkich ostrożności odwietrzania i włóczy około niej zwykłym sposobem obwłokę.

Jeżeli wilk pożre zanętę, co robi zwykle dopiero trzeciego dnia, wtedy można już liczyć na dobry skutek i zastawić tam żelaza.

Zastawiając żelazo, należy przednią jego część zwrócić w tę stronę, z której wilk jest spodziewany, zwykle w stronę lasu i kniei; po­ruszoną przy zastawianiu ziemię trzeba rozrzu­cić na 30 do 40 kroków od tego miejsca, a około żelaza zrównać ją miotłą odwietrzoną.

Podczas zastawiania żelaza nie należy palić ani spluwać, odchodząc zaś, trzeba ślady swoje takąż miotłą zarównać, czy to na ziemi, czy też

na śniegu. Jeżeli żelazo zastawia się, gdy je­szcze niema śniegu, wtedy naokoło niego i po ścieżce, która do żelaza prowadzi, rozsypuje się plewy żytnie, pomieszane z prochami siana.

Rewidując zastawione żelaza, należy przy­chodzić do nich ztyłu. Nareszcie, żeby trafić do nich, gdy je śnieg pokryje, można na znak

zatknąć wpobliżu kilka gałązek odwietrzo- nych.

ROZDZIAŁ IV.

Karczma Moczywilk i dlaczego Abramek nie chciał jej brać w arendę. — Grobla Wilczogon i jak to Bartek Śruba dla miłości pięknej Kaśki rozprawił się z djabłem

przy moście.

W pamiętnym dla mnie roku oddania mnie

do szkół z jeszcze większą niż lat poprzednich radością, bo po długiej niebytności na wsi, przyjechałem na wakacje do Zaleszczyc. Dru­giego czy też trzeciego dnia po mojem przyby­ciu wyszliśmy po obiedzie do ogrodu i usiedli w grabowej altanie: stryj z nieodstępną fajką, z pudlem Brylantem i suczką Fifinką; pan Mi­chał także z wielką porcelanką, podobną do wysmukłego dzbanuszka, widocznie pruskiego wyrobu, na której były wymalowane dwie ręce w futrzanych rękawiczkach, nad niemi serce gorejące, a u spodu napis: Kalte Hände, warme Liebe; ja wreszcie z Terocinium w ręku, nad którem kiwałem się jak żyd na pokucie i ma­chałem nogami, jak garncarz, powtarzając sobie: Terra esł rotunda et globosa; leo est ge- nerosus i t. d. Ale, coprawda, daleko więcej niż ta łacina interesowały mnie długie pejsy

i cycełes Abramka, który o kilka kroków od nas przy lipowym stole oddawał pannie Agacie sprawunki, przysięgając się, że nietylko wy­dał wszystko, co dostał na kupno ich, ale że jemu od niej należy się jeszcze dwa trojaki, które z własnej kieszeni dopłacił.

Pan Michał opowiadał coś stryjowi o pro­pinacji, o dzierżawie karczem, wymienił kilka nazw miejscowości i nareszcie wymówił: Mo- czywilk.

Spojrzałem na niego i roześmiałem się.

Z czego się śmiejesz? — zapytał stryj

to karczma.

Bo się tak dziwnie nazywa — odpowie­działem i znowu się roześmiałem.

Stryj lubił czasem pożartować, i w tej chwili przyszła mu widać jakaś myśl wesoła, bo skinął na Abramka, który zaraz stanął przed nami.

Nie czekając przecież na to, co mu starsi powiedzą, obróciłem się prędko do arendarza i krzyknąłem:

Abramcus est lupus insatiabilis!

Wus ys dues? — Zaszwargotał sobie pod nosem, ale się nie zbił z tropu i śmiało odpo­wiedział, kłaniając się i potrząsając jarmułką:

Dziękuję paniciowi! niech będzie na zdro­wie!

Dobrze się zrozumieli! — bąknął stryj do pana Michała i uśmiechnął się. Potem, zwracając się do Abramka, zapytał go:

Słuchajno, Szyja! Możebyś ty wziął Moczywilk w arendę? Tanio ci puszczę.

Abramek skrzywił się, znów coś po swoje­mu zamruczał, prędko splunął trzy razy za

siebie i, kłaniając się, odpowiedział:

Za co wielmożny pan kpi? Wielmożny pan wi, co jaby wsistko zrobił, co wielmożny pan każe, ale ja tego nie mogę... jak Boga ko­cham, nie mogę...

Dlaczego nie chcesz? — nalegał stryj, uśmiechając się nieznacznie i spoglądając na mnie. — Karczemka mała, ale dochodna. Te­raz tam nawet krzyżują się dwie drogi.

Domyśliłem się, że w tem jest coś, może jaki figiel; prędko więc zamknąłem książkę, przestałem robić garnki i nadstawiłem uszu, ciekaw, co z tego wyniknie i jak Szyja będzie się dalej wymawiał.

Ten jednak, zamiast odpowiedzieć stryjowi wprost, zmienił nagle przedmiot rozmowy i za­czął opowiadać jednym tchem:

Cy wielmożne państwo wi, co pani wdowę z Łysobiki zieni sobie z pan Jury? Un już kupił dwa szywe kobyłę... Aj waj! co to za kunie... Ja jemu ich dał. W mieście gadali, co okowitę idzie w górę, a żyto tyż pójdzie. Na granice buł wielki gwałt: złapili jednego Żidka z to­warem! Cy wielmożne państwo słysieli, co pan Wolski od święty Jan wychodzi z Kołkowa; un stracił na dzierziawie. Te gęsi, co Kaciałkie-

wicz gadał, co moja żona kupiła od złodzieja... żeby un wichorował! jemu lisy zagryźli! Z Ma­kowa przywozili rabina tyż...

Hola! stój! — przerwali mu jednocześnie stryj i pan Michał, śmiejąc się już na cały głos i widząc, że Abramek aż się zapluł od pręd­kiego recytowania tych nowin.

Nie zagaduj — dodał stryj — tylko le­piej bierz karczmę.

Ja tego nie mogę, wielmożny panie, żeby ja tak zdrów buł!

Poczem śpiesznie zdjął jarmułkę, zaczął się kłaniać i chciał zrejterować; ale pan Michał go zatrzymał i rzekł:

Kiedy już nie chcesz brać karczmy, to opowiedz, tylko porządnie i od początku, jak to tam było z tymi wilkami. Widzisz — do­dał, wskazując na mnie — Staś tego jeszcze nie słyszał.

Powiedz, powiedz, mój kochany Abram- ku! — zacząłem go prosić, mocno już zacieka­wiony.

Na co gadać takie stare i paskudne rzeczi? Żeby une zmarniały! Przecie państwo już wi... wielmożny pan Hulanowski może tyż panicowi powiadać...

No, powiedzże mu, powiedz, — poparł mnie stryj — ty to tak pięknie opowiadasz. Dostaniesz pół korca pośladu.

Abramek zastanowił się, zaczął pccichu i prędko rachować: zwaj Gilden, vier Trojakes, drei Sechser, macht... i kłaniając się, odpo­wiedział:

Może wielmożny pan doda jeszcze ćwiart­kę? Jaby i za dwa korce nie zrobił takie bo- leszczi na serce! Ja ino dla panicia... Un taki uciony... Jak un do mnie zagadał, jak ksządz!

Pal cię licho! — rozśmiał się stryj i mach­nął ręką — dostaniesz!

A kto będzie mierzić? Akumon, czy gospodyni? — zapytał.

Ej, ty cyganie! — odpowiedział stryj, poczem spojrzał Szyi w oczy i pogroził mu pal­cem. — Wszystko mi jedno.

Mozie gospodyni? una taka zietelna jest... Ten Kaciałkiewicz to wielki cham! Un nikomu nie wierzy i zawsze chodzi z batem... jak zbój!

Już dobrze, dobrze, tylko raz gadaj! — przerwał mu stryj, trochę zniecierpliwiony.

Abramek poprawił jarmułki, obejrzał się wkoło, podciągnął rękawy u chałata i, pochy­lając się ku mnie, zapytał:

Cy panie, z psieprosieniem, widział już wilka?

Widziałem: malowanego i wypchanego.

A skąd jego wypichali? Gdzie un wlazł?

Jakto skąd? Widziałem skóry wilcze wypchane... pakułami, czy sianem, albo ja wiem... z oczami szklanemi.

Ny, to une były już zabite?

Przecież żywego nie można wypchać! — odpowiedziałem z uśmiechem,

Dlaciego nie? Ja sam widział, jak jed­nego, co wleciał do dołu za gięsz, chłopy z drą­giem tak wypichali, wypichali, aż un zrobił sze zdechłe i jemu wyciągnęli na powróz.

Ależ nie! — powiedziałem, śmiejąc się i naśladując sposób mówienia Abramka, — ta­kiego wypchanego drągiem nie widziałem i nie widziałem też jeszcze żywego.

To ja paniciowi życzę, coby panie nigdy nie oglądał żiwego wilka... a jeszcze w las! Jak un zabite, to un nie dużi... jak pies. Jemu można ciągnąć za ogon i za pisk... un nie gry­zie. Ale jak un żiwe... aj waj! to un taki wiel- gi, jak kuń! Zęby to un ma jak u żelazne bro­nę, tylko białe i trośkie krziwe; a ślipie to jemu sze tak świci, jak z ogniem! Ja to wsistko wi­dział... całe kupę!... Uni mnie za młodoszczi zjadali!...

Łżesz, Abramku! — przerwał mu pan Michał. — Jakże cię zjedli, kiedy przecie ży­jesz i szachrujesz?

Zięby ja tak zdrów buł i moje dzieci, jak ja siachrujęL. Uni też nie zjadali mnie całkiem, ino chcieli; to wsistko jedno, bo ja buł już nie- żiwe! Mnie ratowali tylko te stare wirzbe i pruski tabak... A panie wi, gdzie to buło? Panic słyszał o mojego ojciec?

Skądże mam wiedzieć? ale słyszałem, że ojciec Abramka był także pachciarzem w Za- leszczycach.

A widzi panie! O mojego ojciec to wsist- kie państwo słysieli; un taki mądry buł! A jak jemu kochał wielmożny dziadek panica! jak un jemu głaskał po brodę!... ciasem trochę mocno... Uni zawsze razem jeździli z pojazdem!

Znowu łżesz, Abramku — wtrącił pan Michał, — Gdzieby tam brał Srula do powozu! Jak mu się czasem wprosił do miasteczka, to

siedział ztyłu, na tłomokach.

Ny, to przecie zawsie razem, to tylko przez deskę! Ja także, jak bułem młode, to jeżdżiłem ze stary dżedżyc, ale to już bardzo dawno, może dwadżeszcza lat, może więcej... Psiecie wielmożny pan Hulanowski pamięta, jak un mnie zabierał na te sanki, co były z takim ptakiem i dziobem, w te wielkie żyme, co buło tego nieścięście...

Pamiętamy, pamiętamy! — odpowiedzieli razem stryj i pan Michał, uśmiechając się, a ostatni dodał:

Zabrał cię i zostawił w miasteczku, a sam pojechał dalej; jakie zaś awantury porobiłeś potem, to już sam gadaj.

Jakie ajwajture, wielmożny panie? To wilki zrobiły ajwajture! Ja sobie tam dostałem drobny towar i z tłumoćkiem, co w nim buł tytuń i tabakie, leciałem nazad do Zaleście.

Buł straśny mróz, buła noc i czemno, a wsię- dzie buł las. Ja sze bardzo bo jąłem, i coby prę­dzej bułem w domu, poleczałem na psiełaj kole oparzeliska. Tak ja sobie leczałem i chucha­łem w ręki i miszlałem, co już wiesz niedaleko. Aż tu na przodku jak zawyją wilki, potem jeś-

cie od błotów i zboku tyż, to mnie zrobiło sze gorąco, jak po cistę okowitę!... Co tu robicz?

Ja szadłem na żernie i słuchałem z uchem... Aj waj! wilki już leczeli i bez to ja muszałem uczeknąć! Na moje ścięście, buła niedaleko bardzo grube wierżbe i całkiem puste we śro­dek od wypróchnienie; ja złapiłem z rękim za gałąź i schowałem sze z tłumoćkiem w te dżure.

Muszę tu dodać, że Szyja, chociaż już wcale niemłody, opowiadanie swoje ilustrował bardzo dosadną mimiką. Obracał się, przysiadał ku ziemi, podskakiwał i wyrzucał nogami, żeby nam dobrze uplastycznić, jak to on oglądał się, nasłuchiwał i uciekał. Nieraz spadła mu przy- tem krymka, pejsy fruwały mu koło twarzy i uderzały go po nosie, chałat rozdymał się, unosił w powietrzu i niekiedy odkrywał pas i cycełe, krótkie pluderki, dziurawe pończochy i przydeptane pantofle. Wszystko to, przynaj­mniej dla mnie, wyglądało bardzo pociesznie.

Nie mogłem też, pomimo całej dramatycz- ności sytuacji, w jakiej znajdował się biedny Abramek przed dwudziestoma laty, nie śmiać się co chwila, słuchając tego opowiadania i pa­

trząc na baletnicze popisy Żyda. Zaintrygowa­ły one widocznie nawet Brylanta, bo wstał, usiadł, przyglądał się arendarzowi, przekręcał łeb to na jedną, to na drugą stronę i naszcze- kiwał. Fifinkę także to zaniepokoiło, gdyż za­częła się kręcić na kolanach u stryja i raz na­wet złapała Abramka za chałat, gdy się jej zbyt blisko koło pyska przewinął, ale dostawszy za to od stryja klapsa, kuliła się już tylko i pisz­czała.

Tymczasem Szyja zatrzymał się, odetchnął, przyprowadził trochę do ładu swą pachciarską tualetę i kawałkiem brudnej czerwonej chustki ocierał pot, jaki mu obficie spływał po twarzy. Chciałem mu coś przyjemnego powiedzieć za te jego trudy na mój benefis, więc odezwałem się po chwili*

A widzisz, Abramku, jaki ty wtedy już

byłeś mądry, jak to wiedziałeś, gdzie schować się przed wilkami!

Na ten komplement Szyja pogładził ręką brodę, przytrzymał ją, wyciągnął na przód szyję, pochylił się ku mnie i mówił dalej:

To panie miszli, co już koniec? Wcale nie; potem buło jeście gorzej. Ja nie zdążiłem całkiem włazić w te wirżbe, kiedy już przyle­cieli dwa wilki, potem dżeszęc, potem sto, ty- sząc i jeście więcej! Uni wszystkie wyli, war- cieli, latali kole wierżbe i włóczyli z nosem po żemi. Slipie to uni mieli jak szwyce, i od te

slipie buło widno jak na łuminacje!.... Uni ro­bili sobie wesele... Aj waj! co to buło! A od tego gewałt, jaki uni zrobili, ja miszlał, co sze cały las wiwróci... Mnie buło, jak Boga ko­cham, bardzo żal, coby wielmożne państwo mieli take śkode!.,. Zato ja zamikałem oczy i zatykałem sobie uszów, a we szrodku mnie wsistko trzęsiało się, jak od fiber. Potem te pszakrew zacięli wypatrywać do góry i skakać na wierżbę, drapać te stare drzewo i pokazo- wać zębów... Aj waj! jakie uni mieli zęby!... Uni tak skakali godżinę, może dwie, może dże- szęć, ale nie mogli włazić we szrodek. Ja sze- dżałem cicho, ale mnie buło straśnie żymno; to, coby się zagziać, ja wzionem jedne paćkie ta­baki i sobie z niego zażiłem. Ona mnie zaraz wikręciła w nos i ja bardzo głośno kichnułem; a jak ja kichnął, to wilki odskoczyli nazad.

A gite gesiefł! — pomiszlałem, — wilki się boją tyż. Ale uni zaraz przilatali, a jak uni przicho-

dzili napowrót, to ja duchem znowu zażiłem tabaki i znowu sobie kichnułem...

A czy przynajmniej życzyły ci: Mna zdrowie“, albo ,,wiwat“? — zażartował stryj.

Na jakie zdrowie, wielmożny panie? Mnie buło na chorobę od tego kichanie bez dwa godżyny! Mnie nos spuchniuł, jak ten pięszcz, i ja sze bojałem, co un pęknie. Wilki zaraz tego poczuli i znowu całą kupą do

wierżbeL. Uni teraz znaleźli w niego dżure na boku nieduże i zacięli jego drapać i wigryzać, coby mogli do mnie włazić. Jeden już wsadził nos do środek, ale ja złapiłem paćke tabaki i zatykałem te dżure...

A kepełe! — zawołał pan Michał, na­śladując żargon Abramka, i puknął palcem w czoło. — I nie byłoż ci żal tabaki?

Jakże nie buło? Buło i bardzo, bo te złodżeje zaraz jego wyciągali, a ja muszałem zatykać z drugim paćkiem, potem z tsiecim i ćwartym; ale uni wsistkie wyrywali i moje prace, moje krew psowali na wiater. Mnie zo­stało wsistkiego sześć małe paćki z tytuniem, a dżura już buła większa, i ja miszlałem, co za­raz będzie moja szmierć!... Ny, a jak panie miszli, co uni zrobili? Uni tyż zacięli kasłać i kichać, jak te chore barany... Nu, teraz to ja im żiciłem: Ty zbójnik! du sołst huben a szwarc jur! zięby ty zmarnioł! zięby ciebie te... te chorobę witłukło! zięby...

Tu Abramek uciął, zaczął się kręcić i dra­pać pod jarmułką.

- A cóż potem? — zapytałem, chcąc jak najprędzej dowiedzieć się końca.

Potem?... potem mnie wiratowali...

Nie urywaj Szyja, nie cygań, tylko do­kończ, jak należy — nacisnął go stryj — bo inaczej nie dostaniesz pośladu.

Groźba ta poskutkowała, gdyż Abramek skurczył się, splunął, poprawił krymki i mó­wił dalej:

Potem uni kichali znów, kręcili się

i warcieli, jakby zmowę zrobili. Pote te pasku­dne bidło psiechadzili pod wierzbe jeden za drugim i na tego dżiure, z psieprosieniem, każdy podnosił nogę... A jak uni tego zrobili,

to jedne poszli precz, a kilka uszedli i zostali na warte...

Cha! cha! cha! — wybuchnęłem śmie­chem. — Biedny Abramku! a to ci sprawiły

dyngus!

Paniciowi do szmichu, a mnie buło do szmierci, bo tego wode ja miał za kolana i mnie w niej od wielki mróz całe nogi za- zmarżli, jak wmurowane. Jakby nie mogłem uczekać bez nogów, a bez to od wielkiego bo- jenia i boleszczy ja musiałem ksicić, potem mnie buło mgło i sze zrobiułem nieżywe...

Tandem, ponieważ umarłeś — zawołał teraz, śmiejąc się pan Michał — więc chyba ja muszę dokończyć za ciebie. Widzisz bo — mówił, zwracając się do mnie — ten Szyja to zawsze ma szczęście. Byłby może zmarznął naprawdę albo umarł ze strachu, ale właśnie do dnia jechali fornale po drzewo do lasu, a z nimi byłem i ja konno. Usłyszeliśmy krzyki Abramka i wydobyliśmy go z wierzby;

a trzeba było ją aż rozłupywać siekierami, tak się w niej tęgo usadził.

W kilka lat później wypadło wykarczować las w tem miejscu i założyć rumunek. Potem postawiliśmy karczmę, a że stanęła akurat w tem miejscu, gdzie była owa wierzba Abramkowa, więc na jego cześć nazwaliśmy ją Moczywilkiem. Nie wiem, doprawdy — koń­czył, mówiąc to już do Szyi — dlaczego tak się nią brzydzisz, kiedy przecie miałeś tam szczęście ujść niemałego niebezpieczeństwa...

Jakie ścięście, wielmożny panie? Mnie tam wilki zjadali, ja tam zmarzniuł, mnie tam uni..., ja tam stracił pięć funty pruski tabaki po czternaście złotych i dwa trojaki funt! Niech moje wrogie tego karćmę trzymają!

Tu Abramek zdjął krymkę, pokłonił się stryjowi do kolan, przechylił na bok głowę, wytknął na przód brodę i z przymileniem się zakonkludował:

Wielmożny panie! za tyle śkody i straty, za takie ksiwdy, co ja miał przez te dżedżycowe wilki, niech sze wielmożny pan zmiłuje i każe dodać jeszcze ćwiartećkę pośladu...

ju

W kilka dni po opowiedzeniu nam przez Abramka tej jego przygody przyszedł do dworu stary Zdrojek i przyniósł mi rogatego puhacza.

Przyniosłem panicowi młodego djabła

powiedział, oddając mi ptaka. — Zła to be- styjka; puha, dmucha i syczy, jak jaki kot. Ro­gami, co prawda, nie bodzie, tylko straszy, ale pazurami może dobrze skaleczyć, a i w dzió­bie jest mocny. Jak wyrośnie, będziemy mieli z niego uciechę; będziemy go stawiać na wy­sokiej żerdzi i z budki strzelać przy nim ja­strzębie, które siarczyście niecierpią go, bo jak go tylko poczują i zobaczą, zaraz zlatują się i biją na niego.

Uradowany podarunkiem, podziękowałem serdecznie eks-leśnikowi, dałem mu kilka nabo­jów prochu i dalejże z nim w gawędę.

A gdzie go Zdrojek ułowił? — zapyta­łem, oglądając puhacza i przytykając mu palec do dzioba, który sycząc otwierał.

Koło samej grobli; siedział na starej ol­szy między gałęziami, przy dziuple, skąd, wi­dać, wylazł niedawno.

Może to jaki wnucek — dodał z uśmie­chem i mrugając figlarnie okiem — tego sta­rego djabła, co to ongi przeszkadzał na Wil- czogonie i siadywał pod mostem, a i teraz pono jeszcze czasem coś zbroi.

Chyba żartujecie? To być nie może! To tylko ludzie takie bajki opowiadają... A czy Zdrojek widział sam kiedy tego djabła.

Jużcić widziałem, chociaż mi krzywdy nie zrobił.

Naprawdę?... czy na Wilczogonie?

Nie, w karczmie, jak go przyniósł na plecach Bartek Śruba...

Jakżeż to było? kiedy? Opowiedzże mi, opowiedz, mój kochany Zdrojku! Słyszałem ja już różne historje o djabłach i wieści o Boru­cie, który siedział na zamku łęczyckim. Nie­dawno nawet jeden młody pan deklamował w Płocku bardzo zabawne wiersze o pani Twardowskiej i o djable. Nasłuchałem się do­syć i o tutejszym, ale nikt mi jeszcze nie po­wiedział, żeby go widział na własne oczy.

Kiedy bo, widzi panie, to długa historja, a chciałem pójść do syna, żeby sobie na jutro uwiercić trochę tabaki.

Niech Zdrojek nie chodzi! — zawołałem,

Mój ojciec przyjeżdża właśnie jutro, a może nawet dzisiaj jeszcze wieczorem, to i będzie tabaka. Niedawno Abramek opowiedział mi swoją przygodę z wilkami i zato dostał od stryja pół korca pośladu...

Co mi tam Źydzisko! On wyszachrował od gospodyni ze dwa korce. Ja przecie nie dla tabaki... Jak panie da staremu parę niuchów, to Bóg zapłać! a nie, to też dobrze.

Pomiarkowałem, że Zdrojek trochę się obraził, bo miał swoją ambicję. Zrobiło mi się przykro, więc przeprosiłem starego i starałem się go udobruchać, co mi łatwo udało się z pocz­

ciwcem, Jakoż uśmiechnął się, pocałował mnie w rękę, zażył tabaki i powiedział:

Było to już dawno, za Prusaków, jesz­cze wprzód, zanim wilki oblały Abramka* Wtedy i ja byłem młody, a Prusaki rozłazili się wszędzie i w każdy kąt wtykali swój nos niemiecki. Były też nieurodzaje, pomorki na bydło, i bieda dojadła nieraz i panu i chłopu;

ale że na frasunek dobry czasem trunek, więc szlachta stękała, radziła i popijała we dworze, a ludzie zaglądali do karczmy w niedzielę i święta, i nie obeszło się bez półkwaterka.

W karczmie przy kieliszku gospodarze me­dytowali, gadali o gospodarstwie i o swoich potrzebach, a parobczaki kręcili się koło dzie­wuch, które bywały całkiem niczego, a jak im przyszła ochota, to i potańcowali chwacko, że

aż trzęsła się podwała; bo to, widzi panie,

choć bieda, to hoc! Baby znowu opowiadały sobie o strzygach, czarownicach, zmorach, upiorach i innych strachach, a już najwięcej

o złem z Wilczogona, bo się najczęściej, zwła­szcza na roztopach, przypominało i dawało ludziom we znaki.

Pomiędzy młodymi tutejszymi było dwoje, co się bardzo mieli ku sobie: śliczna dzie­wucha Kaśka, córka starego Garłacza, który

miał chałupę za gorzelnią, i Bartek Śruba, pa­robek z drugiego folwarku.

Kaśka była dobra i robotna dziewucha, uwijali się więc koło niej chłopaki, jeden dru­giemu zazdrościł, a nieraz i pobili się o nią. Ojciec jej nie był zły człowiek, ale już niedo­łęga i często pałkę zalewał. Jemu też najczę­ściej sprzeciwiał się djabeł z pod mostu, bo jak tylko Garłacz jechał przez groblę, zawsze mu jakąś szkodę wyrządził. Bartek był zuch, co się zowie, do tańca i do różańca, choć trochę zawadjaka. Wilków się nie bał, z djabłów wy­śmiewał i od dziewuchy nie dał się odsądzić, a kiedy Kachna była w karczmie, zawsze chciał się przy niej odkażać i przodować.

Jednej niedzieli wieczorem Kaśka przyszła z ciotką do karczmy bardzo późno i zaraz za­częła wyrzekać i płakać, że zeszłej nocy, gdy jej tatulo wracali z młyna przez Wilczogon, złe wywróciło mu wóz, kobyle jarzębatej zła­mało nogę, a jego samego strasznie potłukło.

Wszyscy już mieli potrochu w głowach, więc powstał lament na djabła: zaczęli na niego wyrzekać, pomstować i jarzębatej żało­wać, a parobczaki, jeden przez drugiego, jak

który mógł, pocieszali Kaśkę, żeby się jej przy­podobać. Żaden przecież nie umiał na złe pora­dzić i pomóc w nieszczęściu. Śruba tylko po­patrzył na Kachnę, podszedł do szynkwasu, wypił duszkiem półkwaterek wódki, ode­pchnął od Kaśki niezdarnych pocieszycieli, sam

stanął przed dziewuchą, ujął się pod bok i za­pytał:

Słuchaj, Kaśka! będziesz ty mnie ko­chać?

Idź, ty, głupi!... cóż ci będę gadać... Poszedłbyś lepiej do tatula...

A, pójść, pójdę! tylko wpierw zrobię ko­niec z tym juchą, co pokrzywdził starego.

Czyś ty, Bartek, oszalał, czy co? Chcesz z djabłem wojować?! — wrzasnęła któraś z bab.

Nie bądźże ty głupi... mój Bartku! — odezwała się lękliwie i Kachna — a broń Boże nieszczęście!...

Gadajta zdrowi, a ja pójdę na groblę: niech się spróbuje ze mną psia wiara!

Nie pomogły perswazje. Śruba wypił jesz­cze kieliszek, nasadził czapkę na bakier i wy­szedł.

Zuch chłopak! — zawołałem mimowol­nie, przerywając Zdrojkowi jego opowiadanie.

Że też nie poszedł z nim ktoś drugi!

Po co miał iść? — odpowiedział eks- leśnik. — Żadnego z nich skóra nie świerzbiła, a byliby może i radzi, żeby djabeł nadkręcił Śrubie karku.

Bartek nie poszedł wszakże z gołą ręką. Wlazł na strych, nabrał lipowego łyka, bo to jedyne do wiązania złego, i opasał się niem. Potem wyszukał tęgą kłonicę z osikowego

drzewa, które także najpodatniej sze na djabła, i pogwizdując poszedł na Wilczogon, Tam usiadł przy moście na pieńku po ściętej wierz­bie i czuwał.

Noc była chłodna, wrześniowa, i padał dro­bny kapuśniaczek. Śruba miał dobrze w gło­wie, więc go rozebrało; zaczął ziewać, kiwać się i drzemać. Właśnie śniło mu się, że w karcz­mie djabeł tańcuje z jego Kachną i chce mu ją zabrać, — kiedy uczuł, że go ktoś mocno ude­rzył po ramieniu. Bartek otworzył oczy, prze­tarł je, wytrzeszczył i zerwał się na równe nogi, bo przed nim stał djabeł we własnej postaci...

Wiadomo panicowi przecie, boć i w książ­kach muszą o tem pisać, że u nas z dawien- dawna, a osobliwie za pruskich czasów, dja­beł nosił się zawsze po niemiecku. Rychtyk tak się wystroił do Bartka i ten, co go obudził.

Miał on na sobie długą czerwoną kamizelę, na niej jakiś bury, moręgowaty nito kaftan ni fraczek, żółte pluderki i modre pończochy na cienkich jak u bociana nogach. Ztyłu, chociaż trochę wysoko, sterczał mu jakiś ogon, niby zadarty i okręcony tasiemką, a na głowie miał jakby pudło przygniecione z trzema rogami. Najbardziej jednak o jego kondycji djabelskiej świadczyło to, że mu z gęby buchał dym i po­kazywały się iskry, Bartek też poznał go za­raz, i zamierzywszy się kłonicą, zapytał:

Czyś to ty djabeł z pod mostu?

Ja! Ja wohl! — zaszwargotał po swo­jemu.

Co?... ty?!... a jużci, że będę walił! — krzyknął Bartek i tak zamalował go kłonicą, że ten padł na ziemię jak długi, a z gęby wy­leciała mu króciutka fajeczka.

Herr Jesu! — jęknął djabeł i już się nie ruszył.

Aha!... Teraz, jucho, to wiesz o Chry­stusie, a wprzód toś Go nie znał i ludziom

tylko krzywdy robił... Chodźże w łyka!

Po tym okrzyku triumfu Śruba związał dja- błu ręce i nogi, wziął swoją zdobycz na plecy i do karczmy przydźwigał; a kiedy ją niósł, jak opowiadał później, to paliła mu krzyż i ramio­na, jak gorąca smoła, gdyż djabeł jeszcze nie był ostygł.

Ludzie jeszcze nie porozchodzili się z karcz- my, gdy Bartek prędko się sprawił. Kiedy więc wszedł i, powiedziawszy: „Mata djabła!“ rzucił go na środek izby, baby zaczęły wrzeszczeć iak opętane, chować się do alkierza i za szynk- was, a chłopi zbili się pod ścianami i powłazili na stoły i ławy. Jeden tylko siwy Srul, ojciec Abramka, chociaż z początku przez ostrożność przykucnął także za beczką, zaraz potem wy­tknął głowę zboku, zaczął ciekawie przyglądać się djabłu, aż naraz zbladł i zawołał przestra­szony: ,,Co ty, Bartek, najlepszego zrobił!... To

nie żaden djabeł, to Niemiec!... To pan Cwan- cygier, co chodzi po egzekucje!“

Otóż tego djabła widziałem i ja — kończył Zdrojek swoje opowiadanie — bo wtedy wstą­piłem do karczmy. Wprawdzie Niemiec nie­długo ożył, jak go zaczęli oblewać wodą, a do gęby wpuścili mu gorzałki, ale miał obojczyk złamany i łeb niezgorzej rozbity.

Było też z tego biedy, oj było! Bartka wzięli do więzienia, wodzili go od festunku do festun- ku, z sądu do sądu; zjeżdżały komisje i różne harcapniki, z pół wsi wołali na świadków, pi­sali a pisali, bo z tego głupstwa zrobili zaraz wielki kryminał i politykę! Szczęście tylko, że się poturbowany wylizał, bo inaczej byłoby źle ze Śrubą. Stawiali nawet tego Cwancygiera do oczów Bartkowi, gdyż chłop się tłumaczył, jako sam Niemiec powiedział mu, że jest djabeł,

i jeszcze się hardo odkazywał: ,,Wal!“ A zno­wu Niemiec gadał, że to nieprawda i że dlatego tylko powiedział po swojemu ,,Ja!“ bo myślał, że się go pyta nocny wartownik, czy idzie do dworu, do którego właśnie i szedł; zwyczajnie, pluder kręcił na swoją stronę.

Czepiali się nawet i nieboszczyka dziedzica

i chcieli nakładać na niego różne śtrafy za ten wiatr, co wieje, ale się obronił i jeszcze sam orędował za Śrubą. Niemcy przecież tak się zawzięli, że trzymali Bartka przez dwa roki, a Kaśka tylko beczała i beczała.

Kiedy go nareszcie puścili, chłop był strasz­nie zmizerowany, ale się odgryzł niedługo i za­raz potem ożenił z dziewuchą, a dziadek pa- nica osadził ich na dobrym rumunku. Nieraz przypominali sobie Wilczogon, a Kaśka, kiedy chciała przekomarzać się z mężem, to mu za­raz mówiła: ,,Możebyś ty poszedł z łykiem na djabła?“ Ale Bartek tylko otrząsał się i mru­czał: „Nie głupim! a nużby, jucha, znowu prze- dzierżgnął się w jakiego Cwancygiera!“

ROZDZIAŁ V.

Stary ogier w pętach. — Jak się popisały psy pana

Szaramanckiego. — Herzog vel Mysiniek i wilki.

Jednego roku wiosna była bardzo ciepła, a Wielkanoc wypadła niezwykle późno. Ślicz­ne też były święta: wszędzie zielono, trawy już dobrze podrosły i ludzie jeździli z końmi na nocne pastwiska.

Zaraz po Przewodniej Niedzieli odbywał się jarmark w najbliższem miasteczku, na który pojechali; mój ojciec, stryj, pan Michał i ja wkręciłem się z nimi. Mieli tam coś do sprze­dania i coś do kupienia; dobrze też zobaczyć się z sąsiadami i przy szklance ponczyku lub przy kieliszku wina pogawędzić o interesach

i gospodarstwie.

Po załatwieniu pilniejszych sprawunków

i odbyciu konferencji ze znajomymi w cukierni Hanisza, która była zarazem zajazdem, restau­racją, winiarnią, giełdą i stekiem wszelkich wiadomości krajowych i zagranicznych, oraz handlem takichże trunków, wyszliśmy na rynek, a za nami pan Izydor Szaramancki, który

dopiero od trzech lat osiedlił się w naszej oko­licy i mieszkał w niedalekim Piaskowie.

Pan Szaramancki, jako homo novus, chciał się dobrze zaaklimatyzować i dlatego też gar­nął się do miejscowych obywateli, zapraszał do siebie i przyjmował gościnnie, ale pach­niał dorobkiewiczem, był niepewnego pocho­dzenia, paliwodą i lubił się przechwalać. Z jego opowiadań wypływał zawsze ten sens, że nikt nie ma ni takich urodzajów, ani takich inwen­tarzy, ani takich psów myśliwskich, jak on. Zresztą człowiek to był niezły, chociaż chytry na grosze.

Przed cukiernią zapraszał właśnie ojca

i stryja, żebyśmy, wracając z jarmarku, wstą­pili do niego. W trakcie tego zbliżył się do nas młody Antek Zdrojek, leśnik, syn gracja- listy, zdjął czapkę i, zwracając się do pana Mi­chała, z wesołą miną meldował:

Wielmożny panie! Upolowaliśmy wilka!

Któż go zabił, ty, czy twój ojciec? — pytał pan Michał.

Ani ja, ani ojciec, ino upolował go Ka- rosz wielmożnego pana.

Karosz był to rosły i spasły koń, ostatni z czwórki cugowej karych ogierów, jakimi zwy­kle jeździł pan Michał, zanim zeszedł na rezy­denta.

Co ty bajesz?! Jakto Karosz? Gdzie, kiedy, jakim sposobem? Mówże wyraźnie! —

pytaliśmy Antka jeden przez drugiego, zadzi­wieni taką niezwykłą nowiną.

Dyć za topielą, na małej Kobylance — objaśniał Zdrójek — gdzie tej nocy był z innymi końmi na pastwisku. Karosz pasł się troszkę opodal innych koni i miał, jak zwykle, żelazne pęto na przednich nogach. Chłopaki, wałkonie, pospali się i nic nie widzieli, co się dzieje. Do­piero nad ranem któryś tam czujniejszy usły­szał chrapanie, parskanie i takie rzężenie, jak­by kto kogo dusił; zbudził więc innych, pobrali kije i poszli za głosem w stronę Karosza, gdzie rychtyk trafili na hecę. Ogier stał na miejscu, jak wryty, ze łbem ku ziemi zwieszonym, chra­pał i kwiczał, jak to, kiedy konie się gryzą, machnął łbem na prawo i lewo, jakby co py­skiem rozrzucał, a pomiędzy przedniemi no­gami trzymał pod Żelaznem pętem przyduszo- nego do ziemi za sam kark wilka i darł go zę­bami. Wilk kręcił kadłubem, ciągnął się wtył i odpychał nazad tylnemi łapami, usiłując na- próżno wydobyć łeb z pod pęta, gdyż ciężki Karosz tak go przycisnął, że przyłapana bestja

rozwarła tylko pysk, wywaliła ozór i rzężała...

Chyba im się śniło — wtrącił stryj z nie­dowierzaniem — opowiedzieli ci bajkę, a wilk, rozumie się, niby to uciekł...

Gdzie zaś, wielmożny panie! Chłopaki narobili krzyku, a jeden zadyszany przyleciał aż do nas. Porwaliśmy z ojcem za fuzje i du-

chem pobiegli na pastewnik, gdzie sami widzie­liśmy to wszystko. Strzelać było nijako, żeby konia nie skaleczyć, a i szkoda było naboju, więc juchę dotłukliśmy kołami. Leży tam pod topolą przy drodze.

Wiwat mój Karosz! — wykrzyknął pan Michał i z radości aż czapkę w górę podrzucił.

Takie one były wszystkie cztery! — dodał zaraz z miną triumfującą.

Zdrojek jeszcze tam coś dopowiadał na za­dawane pytania, a mnie zrobiło się nadzwyczaj pilno wracać do domu, żeby owego wilka zo­baczyć. Pan Szaramancki zaczął znowu nale­gać, żeby wstąpić do niego na obiad, i stanęło na tem, że w pół godziny później jechaliśmy razem do Piaskowa.

Po drodze zabraliśmy i zabitego wilka, przy którym stała już spora gromadka ciekawych, a śmielsze dzieciaki wiejskie biły go jeszcze biczami albo włóczyły za ogon po ziemi. Wil­czysko było strasznie potłuczone i kości w niem tylko chrobotały; ale i najlepsza część jego fu­tra była mocno popsuta, gdyż mu je Karosz z samego grzbietu w wielu miejscach powyry­wał zębami.

Wypadek ten bardzo dziwił pana Szaramanc-

kiego, który nie mógł sobie wytłumaczyć, jak się to Karoszowi udało. Dopiero pan Michał wyjaśnił mu, że niezawodnie w chwili, kiedy

wilk przywarował przed koniem, czekając spo­sobności pochwycenia go za gardło, Karosz musiał podskoczyć, jak to robią zwykle konie spętane, i tak szczęśliwie, że właśnie pętem trafił mu na kark; a że to koń ciężki i doświad­czony, więc, dostawszy raz nieprzyjaciela pod nogi i w takie kleszcze, już się nie ruszył z miejsca, tylko go trzymał, czując instynktow­nie, że mu ludzie przyjdą z pomocą.

W Piaskowie podczas obiadu i po nim roz­mowa toczyła się przeważnie o polowaniu, ko­niach i psach, do której dała powód świeża awantura Karosza.

Między innemi gospodarz pochwalił się, że od jakiegoś grafa niemieckiego z pod Królewca dostał dwie sfory ogarów z gniazda tak znako­mitego, że dwa lub trzy takie gończe rozcią- ciągają wilka i że, chociaż jego psy są dopiero w pierwszem polu, jednak jest pewny, że pójdą za każdym i odrazu rzucą się na niego.

Stryj przyjmował te przechwałki sceptycz­nie, ojciec mój z dobrodziejstwem inwentarza, ale pan Michał, zapytawszy gospodarza, czy jego psy znają już wilka, i otrzymawszy odpo­wiedź przeczącą, zaproponował wprost, żeby skorzystać ze sposobności i zobaczyć zaraz, jak też te młode ogary wezmą się chociaż do zabitego, który leżał na bryczce.

Pan Szaramancki zgodził się na próbę, za­strzegając tylko, żeby jego goście nie mieli pre­

tensji, jeżeli psy do reszty poszarpią wilczą skórę. Następnie kazał przyprowadzić młode ogary i wpuścić je do pustego pokoju, który był w końcu oficyny. Potem przynieśli wilka, uło­żyli go na ziemi tak, jakby warował, i przez uchylone drzwi zaczęli go wpychać do tej izby.

Próba odbyła się krótko i węzłowato. Zaledwie pokazały się psom przednie łapy i łeb wilczy, sławne ogary pochowały ogony pod sie­bie, zaczęły drżeć i skomleć, jakby je kto opa­rzył, i zbiły się przestraszone w jednym kącie pod ścianą. Nie zważając na ten niefortunny po­czątek, gospodarz i pan Michał zaczęli doda­wać psom odwagi, nawoływać je, szczuć nimi, a wilka wsuwać coraz dalej. Zanim jednak zdą­żyli wepchnąć go całego, ogary rzuciły się jak szalone w okna, powybijały szyby, wypadły na dziedziniec i oparły się aż za wsią, skąd do­piero w parę godzin udało się posprowadzać je do psiarni.

Łatwo sobie wyobrazić, ile było śmiechu i żartów z tego powodu. Pan Szaramancki, mocno zdetonowany, usprawiedliwiał, jak mógł,

sromotną ucieczkę ogarów, a chcąc zatrzeć złe jej wrażenie i utrzymać sławę swoich psów,

zaprojektował inną jeszcze próbę.

Mam ja tu — mówił — prawdziwego wil- czarza. Pies to już nie młody, ale tak silny i cięty, że każdego wilka bierze w pojedynkę. Kiedy mieszkałem pod Bydgoszczą, znali go

myśliwi z całej okolicy. Jak jest u mnie, roz­ciągnął już kilka wilków; słusznie też nazywa się Szatanem. Ten to pokaże panom, co umie.

Zgodziliśmy się chętnie na propozycję, żeby gospodarz miał jakieś zadośćuczynienie za de- konfiturę, na jaką wystawiły go ogary. Więc ktoś ze służby wziął wilka na plecy i poszliśmy do owego Szatana, który spał w budzie przy stajni, trzymając przednie łapy i położony na nich łeb w samym otworze.

Za poradą więc pana Michała zaszliśmy do budy zboku, ułożyli znów wilka na ziemi, jak poprzednio, i tak go potem przysunęli do otwo­ru, że i on i śpiący pies dotknęli się prawie no­sami. Przebudzony niespodzianie Szatan pod­niósł cokolwiek głowę i otworzył szeroko oczy, ale zobaczywszy przed sobą wilka, drgnął cały,

ślepie stanęły mu kołem i łeb opadł mu znowu na wyciągnięte łapy. Rozgniewany pan Szara- mancki krzyknął na psa, a potem szturchnął go laską, lecz i to, niestety, nie pomogło...

Szatan spisał się lepiej, niż ogary, dotrzy­mał wilkowi placu, tylko, że odrazu... zdechł ze strachu...

Pan Szaramancki był w rozpaczy, my zaś du­siliśmy się ze śmiechu. Już jednak nie wypa­dało nam żartować, gdyż zawód był zbyt do­tkliwy; a chociaż pan Michał miał wielką do tego ochotę, ojciec ze stryjem pocieszali tylko, jak mogli, zawstydzonego gospodarza.

Wróciwszy do dworu, ojciec chciał zaraz pożegnać się i wracać do domu, ale pan Izydor nie chciał znów widocznie dopuścić, żebyśmy wyjechali z Piaskowa pod wrażeniem takiej konfuzji jego psiarni, i póty prosił i molestował, żeby jeszcze pozostać, dopóki nareszcie nie po­stawił na swojem.

Zasiedli więc znowu pod werandą, słabo je­szcze ocienioną dzikiem winem, i zjawiła się zaraz nowa butelka świątecznego węgrzyna. Ponieważ ani węgrzyn, ani przedmioty dalszej rozmowy nie zajmowały mnie wcale, więc

obiegłem ogród, poszedłem do stajni, gdzie wprowadzono nasze konie, zajrzałem do wilka,

leżącego na bryczce, i zobaczyłem także, jak za stodołą jakiś oprawca już zdejmował skórę z Szatana. Psisko było rzeczywiście duże i mogłoby poradzić wilkowi, cóż, kiedy ży­wot swój spędziło spokojnie i wcale nie wojow­niczo, jak mi powiedział włodarz miejscowy. Zamłodu Szatan obracał pieczeń na rożnie w jakimś klasztorze, chodząc w dużem kole, jak wiewiórka; później zaprzęgali go do taczek albo wązka i wozili nim mleko do Bydgoszczy; a w Piaskowie, jako żywo, wilka nie widział; nic przeto dziwnego, że pierwsze z nim spotka­nie przypłacił życiem.

Gdy powróciłem do towarzystwa, trafiłem

znowu na rozmowę, prowadzoną o psach my­śliwskich.

i^vv'c

Walka Mysinka z wilkami. (Str. 121.)

(Mozaika wilcza)

Żart żartem — mówił właśnie pan Mi­chał, zwracając się do gospodarza — ale ten graf albo się nie zna na psach, albo też oszwa- bił sąsiada, jeżeli te psiaki podał za gończe na wilki. Toż to najzwyczajniejsze ogary, nawet niebrzydkie, ale mogą być dobre jedynie na zające, lisa lub sarnę. Gdyby one w kniei już nie zobaczyły, ale tylko poczuły wilka, zrobiły­by to samo, co w pokoju: pochowałyby ogony pod siebie, i skomląc ze strachu, uciekłyby do strzelca. Gonić wilka same przez się, bez po­mocy naganki i dojeżdżaczy, mogą tylko ogary wyjątkowo wielkie, silne i śmiałe z natury, a i takie wtedy dopiero, gdy były do tego wprzód umiejętnie zaprawione.

Mnie się zdaje — wtrącił stryj — że na wilki najlepsze są nasze zwyczajne, dobre i cięte kundle, pokurcze i mieszańce-ogary po kundlach albo chartach albo chartach-wilcza- rzach. Takie psy śmiało idą za tropem, nacie­rają na wilka, a często i rozciągną go, jeżeli nie zdoła umknąć przed nimi.

Racja! — potwierdził pan Michał — ale i te muszą być wpierw dobrze zaprawione. Najlepiej układać młode psy na wilczych szcze­niętach, albo i na starych wilkach, dobrze ze- strzelanych i tak osłabionych, żeby zwłaszcza przy pierwszych próbach nie mogły już psom zrobić wielkiej krzywdy. Zawsze jednak młode psy trzeba puszczać w towarzystwie starych,

doświadczonych, które już nieraz rozprawiały się z wilkami. Prawda, że przy strzelcu każdy pies jest śmielszy, ale dobry psi przykład wię­cej nauczy cała. sforę, niżeli wszelkie zachęca­nie, szczucie i nawoływanie przez ludzi. Pa­miętacie przecież — mówił, zwracając się do mego ojca i stryja — moje te trzy bure pokur­cze? Parę razy gdy były młode puszczałem obadwa psy same na wilcze tropy, albo szczu­łem nimi wilka, gdy był na oko, i zawsze zrej- terowały. Dopiero gdy matkę ich, która była doskonała na wilki, odebrałem od pana Żubra- wy i wszystko troje razem puściłem w kniei, poszły z suką za wilkiem jak kule, i postrze­lonego dogryzły. Od tej pory nie było lepszych psów w całej okolicy.

A Mysiniek, panie Michale? — zagadnął mój ojciec.

Mysiniek — odpowiedział — to zupełnie co innego. A naprzód — dodał z uśmiechem — nie ubliżajcie mu, bo właściwie nazywał się on Herzog, a to przecie godność nie lada, i tylko my przezwaliśmy go Mysińkiem, o co nawet, jak wiecie, mocno się gniewał. Potem, nie był to żaden pies gończy, tylko sui generis brytan,

jakich nigdzie nie spotykałem, chociaż dużo bar­dzo włóczyłem się po świecie, a w dodatku jeszcze i wyrodził się od innych...

Słyszałem i ja coś o tym psie — odezwał się gospodarz, który już ochłonął z przykrego

wrażenia, a dolewając gościom wina, chciał się znów widać z czemś pochwalić, albowiem do­dał: — Bo i ja miałem brytany...

Czy z tego samego gniazda, co Szatan?

zapytał złośliwie pan Michał.

O, nie!... Tamte były... ale niechno sąsiad dobrodziej opowie raczej historję owego My- sińka; bardzom ciekawy.

i owszem — odpowiedział pan Michał, odwilżywszy gardło. — Herzoga vel Mysińka dostała ich matka — tu spojrzał na mojego ojca i stryja — kiedy była w Gdańsku, od sta­rego Bernarda Schultza, kupca drzewnego, który kilka razy przyjeżdżał do Zaleszczyc kupować masztowinę. Wprawdzie za ten pre­zent, który nie miał wtedy i dwóch miesięcy nawet, kazał Niemiec zapłacić sobie piętnaście bitych talarów, ale zaręczył, że szczeniak wart jest daleko więcej, bo pochodzi z jakichś oso­bliwych psów duńskich, dziś już nadzwyczaj rzadkich, i że bardzo przyda się w Zaleszczy- cach, „wo die Wolfe — dodał żartobliwie — kultiviren sich sehr gu/“. Schulz był kupcem rzetelnym, i można było mu wierzyć, więc i Herzoga chociaż z wielkim w drodze kłopo­tem przywiozła pani Wojciechowa do domu, jako podarunek dla męża na imieniny.

Ś. p. pan Wojciech rad był z prezentu, ale żartował z żony, że się dała Niemcowi okpić,

bo zamiast psa sprzedał jej małego niedźwiad­ka. Rzeczywiście Herzog, już go bowiem Niem­cy tak nazwali, więcej był podobny do piastuna, niżeli do psiego syna.

Na to przekomarzanie się pani Wojciechowa odpowiadała znowu, że kiedy jegomość taki nie­wdzięczny i poniewiera jej podarunkiem, więc tego psiaka zatrzyma dla siebie i sama się bę­dzie nim opiekować. Skutek zaś tej opieki był taki, że ów psiaczek rósł jak na drożdżach i gdy miał zaledwie rok, nie było tak wysokie­go stołu, na którym bez wspinania się nie mógł był jeść z talerza, stojącego na brzegu, a po roku rozrósł się tak, że zrobił się z niego pies ogromny.

Kudły miał długie, nabite, kasztanowate, a i sam był tęgi i silny jak niedźwiedź, tylko zgrabniejszy, daleko zgrabniejszy i rączy. Łeb miał wielki, uszy małe, stojące i w końcach co­kolwiek na przód zagięte, jak u wilków. Pysk miał wydłużony, mniej wszakże, niż u niedźwie­dzia, ale za to szerszy, a w nim takie kły i zęby, jakich nie widziałem u żadnego z tamtych bestyj. Nogi miał odpowiednio grube, kościste i musku­larne, od kolan do stóp pokryte coraz krótszym i rzadszym włosem; ogon gruby, pałkowaty, po­szyty tęgiem futrem, podobny do wilczego po­lana. Przy takiej wreszcie postawie miał je­szcze dziwny zwyczaj jakiegoś mruczenia, czy burczenia, jak niedźwiedź albo też buhaj, kiedy

idzie za stadem, i dlatego też przezwaliśmy go

Mysińkiem.

Słowem był to rzadki okaz psiego olbrzyma, którym możtia było pochwalić się; ale zato była z nim nieraz i bieda, albowiem oprócz swej głównej opiekunki i pani, której jednej tylko był posłuszny i uległy jak baranek, żad­nej innej władzy nie uznawał nad sobą. Wpraw­dzie domowych nie kąsał, byleby nie sprzeci­wiali mu się, chodził na zawołanie za wszystki­mi i lubił nawet bawić się, zwłaszcza z dziećmi; ale był bardzo krnąbrny, zuchwały i nie znosił żadnego przymusu. Do zaczepiania i do rzu­cania się na ludzi nie był skory, ale miał swoje fantazje, z któremi trzeba się było rachować. Nie lubił naprzykład dawanego mu prze­zwiska, i jeżeli kto obcy lub mało mu znany za­wołał na niego: ,,Mysiniek“, wnet zawarczał i wyszczerzył zęby tak groźnie, że mrowie przeszło po człowieku. Raz kupiec Kolbusz, który przyjechał z Torunia, przywitał właśnie wchodzącego do pokoju Herzoga słowami: „Jak się masz, Mysińku?" — czem rozgniewany pies tak huknął na Niemca, że ten ze strachu zbladł jak ściana, a krzyknąwszy: Herr Jesu! pomimo wieku i otyłości wskoczył na stół jak małpa.

Kiedy znowu Mysiniek szedł ścieżką lub drogą, nie ustępował nikomu. Że wtedy każdy pieszy omijał go zdaleka. nic w tem dziwnego,

ale nawet ludzie, jadący mniejszemi wozami lub saniami, tak go się bali, że robili toż samo, albo zatrzymywali się i czekali, aż ich ominie* Do­brze pamiętali w okolicy, że gdy raz pijany pa­robek, wioząc drzewo, najechał wprost na My- sińka, który sobie szedł środkiem drogi, ten rzu­cił się na konia i tak mu pokaleczył gardło, że biedna szkapa zdechła po kilku dniach; chłop zaś uszedł cało dlatego tylko, że zdążył wdra­pać się na furę, ale potem z pół roku nie mógł się psu pokazać na oczy.

Jeżeli wreszcie Mysiniek wszedł do pokoju albo uwalił się we drzwiach, nie dał się nikomu spędzić, i trzeba było obchodzić go albo użyć jakiego fortelu, żeby się usunął. Nikt nie śmiał go uderzyć, i tylko sama pani Wojciechowa mogła go wytargać za uszy, obić i zrobić z nim, co chciała. Coprawda, niewiele ona mu tam wyrządziła krzywdy swoją kobiecą i delikatną ręką, ale filut pies udawał, że go to bardzo boli, skowyczał nawet raz i drugi, jakby dla zrobienia jej satysfakcji, i ustępował potulnie...

Cha! cha! cha! — roześmiał się gospo­darz. — Miałem i ja takiego filuta ogara, który, gdy mu się chodzić nie chciało, kładł się na tropie wygodnie i naszczekiwał, udając, że goni głosem z innymi. To był pies bardzo zabawny!.,.

A gdzież tu porównanie, kochany panie Szaramancki! — przerwał mu prawie cierpko pan Michał. — Nie masz się wcale czem chwa­

lić! Takiemu wałkoniowi i łgarzowi, co zwodzi i psuje polowanie, sypie się raz i drugi baty, a jeżeli to nie pomaga, bierze się go do budy na łańcuch, albo wiesza na brzózce, bo nie wart nawet naboju!... Filuterja Mysińka była ucz­ciwa i dowodziła wdzięczności.

Pan Izydor, widząc, że popis znów mu się nie udał, zawrócił na miejscu do wina, trącił się za­chęcająco kieliszkiem z gośćmi i wymówił uprzejmie panu Michałowi, że pozostał w zale­głości co najmniej o dwie kolejki. Niewiele wprawdzie było racji w tej wymówce, gdyż pod tym względem pan Michał był bardzo akuratny; nie chciał jednak pozostać pod zarzutem i dusz­kiem odrobił zaległość. Potem cmoknął, pogła­skał się po łysinie, pomacał guza i mówił dalej:

No, no, mniejsza już o filuterję, ale warto było widzieć Mysińka, gdy rozprawiał się z wil­kami. Czy kto i kiedy układał go do nich, nie wiem, gdyż podówczas jeszcze mieszkałem w mojem Hulankowie; to przecież pewne, że w życiu swojem natłukł on ich co niemiara. Nie był to właściwie pies do polowania; z gończymi w kniei, ani z chartami w polu nie chodził i psich pomocników nie znosił; ale za to lubił polować sam albo w towarzystwie ludzkiem. Był także z niego nieoceniony stróż i obrońca od wilków przy hurtach w nocy albo przy bydle, pasącem się w lesie. Z natury widać nienawidził wilków,

bo dość było wymówić przy nim: „wilk!“ albo zawołać: ,,a hu! a tju go!“, żeby się zerwał na równe nogi chociaż w pokoju, a w polu żeby się zaraz rzucił ogromnymi susami. Biada też była wilkowi, którego dopędził: jednem uderze­niem piersiami z którejkolwiek strony zwalał go z nóg tak silnie, że nieraz wilczysko przewróciło kilka kozłów; potem chwytał go zębami za gardło, ścisnął, potrząsnął raz, drugi i basta! W takiem pojedyńczem spotkaniu sam rzadko kiedy co oberwał; raz jednak, gdy wilk udarł go po karku, kazał mu nieboszczyk pan Wojciech zrobić szeroką obrożę, nabitą stalowymi na pół­tora cala długiemi kolcami, bez której nie pusz­czano go na wilki. Cóż powiecie: mądry pies zrozumiał wartość tego rynsztunku bojowego i sam się potem dopominał, żeby mu obrożę za­kładać, Ale wtedy stał się jeszcze zuchwalszy i uderzał na wilki, choćby ich było nawet kilka,..

Opowiedzno, panie Apolinary — dodał, zwracając się do mojego ojca — o batalji, jaką stoczyliście, ty i ś. p. pan Wojciech, z wilkami, przy pomocy Mysińka... Ja tymczasem nałożę sobie świeżą fajeczkę.

Pnzedewszystkiem suum cuique, należy być sprawiedliwym — zabrał głos mój ojciec —

i dlatego powiadam zgóry, że batalję stoczył właściwie Mysiniek, a my byliśmy tylko jego pomocnikami... Było to w styczniu, kiedy wilki

włóczą się już po kilka razem. Późno wieczorem wracaliśmy konno od pana Żubrawy, a i brytan był z nami. Mróz trzymał niezły, ale było po­godnie i dość widno, nie chcieliśmy więc zano­cować. Wyjeżdżaliśmy już z lasu, po tamtej stronie chałupy leśnika, gdy naraz Mysiniek podniósł łeb do góry, zawarczał i rzucił się ku małej polance pod górką. ,,Wilki! — zawołał ojciec. — Weź cugle krótko i zasiądź się dobrze na siodle!“ A gdyśmy machinalnie zwrócili ko­nie w tę stronę, ujrzeliśmy o jakie dwieście kro­ków pięć wilków, szarpiących padlinę, i jedno­cześnie Mysińka, wpadającego pomiędzy nie jak huragan. Pies uderzył na nie z takim impetem, że od razu przewrócił dwa, z których jednego schwytał zaraz za gardło, potrząsnął nim i na miejscu udusił. W pierwszej chwili inne odsko­czyły, ale natychmiast rzuciły się na Mysińka tak zajadle, że z brytana i wilków powstała jedna tarzająca się, warcząca i gryząca kupa...

Niepodobna było opuścić dzielnego psa w ta­kich opałach, więc chociaż nie mieliśmy broni, prócz jednego pistoletu w olstrach u ojca i ha- rapników, popędziliśmy mu z pomocą. Strzelić nie można było, żeby nie trafić w Mysińka, który zawsze górował nad gromadą. Szczęściem ko­nie nasze były otrzaskane z wilkami, więc cho­ciaż chrapały i spinały się, mogliśmy jednak obiegać na nich gryzące się zwierzęta i z całych

sił walić wilki harapnikami; była to zawsze ja­kaś dywersja. Jeden z nich trochę się oddalił, zaraz też ojciec palnął do niego; wilczysko za- skowyczał, zaczął się tłuc, ale zerwał się i uciekł. Trzy jeszcze darły się z brytanem i któryś z nich chwycił go za gardło. Pies rzucił się wbok, cią­gnąc za sobą wilka, który uczepił się go jak pi­jawka. Drugi wilk złapał moją klacz za nogę, ale ta wierzgnęła tak dobrze, że, chociaż o mało co z niej nie spadłem, odrzuciła jednak napast­nika i porządnie go poczęstowała kopytem. Trze­ciego znów ojciec, schyliwszy się z konia, zdo­łał tęgo uderzyć w łeb pistoletem.

Tymczasem Mysinek rzucał się jak szalony, trząsł i machał wilkiem, któremu farba płynęła z pyska, ale nie mógł się od niego uwolnić. Na­reszcie zdołał przycisnąć go do ziemi przednie- mi łapami i tak silnie wyrzucił łbem do góry, że wyrwał swoją szyję z paszczy wilka, a sam chwycił go za gardło, dziwnie łatwo udusił i na­tychmiast popędził za trzecim, który kulejąc uciekał już do lasu. I tego dzielny pies dopadł i po krótkiej z nim walce także rozciągnął. Ostatni z nich drapnął już pierwej.

Narazie nie mogliśmy pojąć, jakim sposo­bem brytan, tak strasznie długo trzymany za gardło przez wilka, wyszedł z tego boju bez szwanku. Obejrzawszy dopiero Mysińka i jego obrożę, która cała była zakrwawiona, oraz obej­

rzawszy wilka, przekonaliśmy się, że to tylko kolce stalowe tak mocno uwięzły temu ostatnie­mu w pysku i dolną szczękę tak mu przebiły na wylot, iżj wilk wisiał na nich, jak na hakach, i ani sam nie mógł się oderwać, ani pies nie mógł go tak długo precz odrzucić. W kilku jednak innych miejscach Mysiniek był pokaleczony.

Wróciliśmy więc do domu z triumfem, gdzie byli już niespokojni o nas, z trzema ubitymi wil­kami, ale z klaczą, lekko utykającą na nogę, z poturbowanym trochę brytanem i z porwany­mi harapnikami. W niecałe jednak dwa tygo­dnie, w ciągu których nasza przygoda i sława Mysińka była przedmiotem rozmów w okolicy i sprowadziła nam niejedną wizytę, klacz wy­zdrowiała i brytan zupełnie się wylizał, — bo też nasza matka pielęgnowała go, jak jakie dzie­cko, sama obmywała mu rany i przy pomocy panny Agaty smarowała je gojącemi maściami.

Widzisz tedy, panie Szaramancki, jakie to psy bywały dawniej! — zaczął znowu pan Michał. — Takiego zucha warto było żywić i pielęgnować! A ile to razy Mysinek odstraszył wilki od owczarń, hurt, obór lub koni na past­wisku! Ile ich przytem położył! Był czas, że kanał je tak się rozpleniły, a nadto nadciągnęły widać i przechodnie, że prawie co tydzień miał

pies z nimi rozprawę. Z jego łaski nie brako­wało nigdy skór wilczych na szuby, do sanek,

i bywało jeszcze po kilka zapasowych na spichrzu. Jednej nocy, śpiąc przy owczarzu, za­tłukł wilka w chwili, gdy się podkopywał do hurty, a zaraz następnej położył drugiego, kiedy dusił źrebię na pastewniku. Ile razy wilk wy­tknął z lasu i zaczął podkradać się do pasącego się inwentarza, a brytan był gdzie blisko, albo zdążyli go zawołać, nigdy prawie nie uszło to rozbójnikowi na sucho.

Wtedy była prawdziwa satysfakcja patrzeć polowanie podwójne, Wilk czaił się do owiec z za krzaków, podchodził je rowami i czołgał się do nich po ziemi, a Mysiniek, zwłaszcza je­żeli nie był dość blisko, ale wilka już zobaczył, jego znów podchodził tak samo, używając tych samych i jeszcze lepszych manewrów dopóty, dopóki tak się nie zbliżył do nieprzyjaciela, że mógł jednym susem rzucić się na niego. Jeżeli wilk w porę spostrzegł brytana i uciekł co tchu, to było jego szczęście; ale każdy, który się zbyt łakomił na owce, albo był zuchwalszy i chciał placu dotrzymać, zwykle przypłacał to życiem, Najlepiej udawała się Mysińkowi pogoń za wil­kiem, który unosił barana, bo takiego zawsze do- pędził i zatłukł...

Tu się pan Michał zatrzymał i parę razy za­ciągnął. Stryj spojrzał na niego z uśmiechem i jakby od niechcenia zapytał:

A potem co? — Nie otrzymując jednakże odpowiedzi, sam już dodał: — Tu właśnie była

brzydka strona charakteru Mysińka: potem sam zjadł barana, którego odbił wilkowi.

No... i cóż wielkiego! — bronił Mysińka pan Michał. — To była jego dobra zdobycz. Zresztą jadł tylko te, które wilk na śmierć za­dusił, i nigdy przecież nie zjadł całego. Takie­mu psu można było dużo wybaczyć, chociażby za to jedno, że i waszą matkę ratował raz w nie­bezpieczeństwie. Posłuchaj tylko i osądź sam, panie Szaramancki:

Pojechała była pani Wojciechowa sama je­dna po sprawunki do miasteczka. Śniegi spadły duże, mróz był dobry, a sanki pakowne i ob­szerne, wzięła więc ze sobą Mysińka, któremu kazała się położyć na spodzie, żeby mieć z nie­go ciepłe oparcie dla nóg i obronę.

Kiedy potem wracała wieczorem, przy samym zjeździe krętą i nierówną drogą na groblę za­stąpiły jej trzy wilki. Przestraszone konie za­częły się rwać i rzucać tak, że furman nie mógł dać sobie z nimi rady, i byłyby niezawodnie wywróciły sanki albo poniosły je i rozbiły, zwłaszcza, że wilki bardzo zuchwale nacierały. Wylękła kobieta nie wiedziała na razie, co po­cząć. Wprawdzie liczyła na pomoc Mysińka, ale nie chciała go puścić, bojąc się o skórę faworyta, chociaż furman prosił ją o to jako o jedyny ra­tunek. Brytan sam rzecz rozstrzygnął: zerwał fartuch od sanek, pod którym leżał, wyskoczył z nich i rzucił się na najbliższego wilka, co wi-

dząc dwa pozostałe odstąpiły od koni i jego obskoczyły. Tymczasem sanki pomknęły dalej, a konie, oswobodzone od wilków, uspokoiły się, i pani Wojciechowa wróciła szczęśliwie do domu.

Na zrobiony przez nią alarm mąż, ja i ku­charz, wziąwszy dubeltówki, temi samemi san­kami popędziliśmy Mysińkowi na odsiecz, ale już za gorzelnią spotkaliśmy go, powracającego szczęśliwie, tylko kulał cokolwiek. Pojechaliśmy jednak dalej i na miejscu wypadku, może o dwa­dzieścia kroków od drogi, znaleźliśmy świeżo zatłuczonego wilka. Nazajutrz znowu gajowy z Podborowa zeszedł w łozinie o jakie dziesięć staj stamtąd drugiego, tak poturbowanego, że mógł się zbliżyć do niego na kilkanaście kroków i w łeb mu palnąć... To był dopiero pies! Nie- # prawdaż?

Prawda! prawda! — potakiwał pan Sza- ramancki. — Ale zawsze szkoda i baranów... Taki ogromny brytan musiał zjadać po kilka­naście funtów!

A niechby tam jadł był i więcej! — ode­zwał się mój ojciec, popierając obronę pana Mi­chała. — Przecież za baraninę płacił wilczemi skórami... Wielka szkoda, że służył nam niedłu­go i zginął nędznie.

Nie byłby pewno tak zmarniał, gdyby wtedly żyła jeszcze wasza matka — rzekł z westchnieniem pan Michał. — Ale tak to już

zwykle bywa, że czem kto wojuje, od tego ginie, a i wdzięczność ludzka nieosobliwa. Przeklęte jakieś wilczysko skaleczyło raz Mysińka ztyłu tak nieszczęśliwie, że nie mógł się wylizywać, a jak wiadomo, to naturalna i najlepsza dla psów samokuracja. Upały były wtedy wielkie, rana się zaogniła i wdało się robactwo. Trzeba było brytana położyć, związać i wyciąć mięso zepsute, a na to nikt nie chciał się odważyć, zwłaszcza że po śmierci swej opiekunki i pani, Mysiniek zrobił się bardzo zły i jeszcze bardziej nieprzystępny. Było też może trochę niedbal­stwa i niezaradności... dość, że psisko pewnej nocy zdechło pod płotem,

Taka to marna psia wielkość! — zakon­kludował stryj filozoficznie.

A nam wielki już czas jechać — dodał mój ojciec, wstając i biorąc za kapelusz,

Pożegnaliśmy więc gospodarza, pomimo, że jeszcze chciał nas zatrtzymać. Pan Michał zo­stawił mu wilka, którego Karosz upolował, żeby na nim zaprawiał dalej swoje ogary, i powró­ciliśmy do domu.

ROZDZIAŁ VI.

Kucharz Haman w roli aptekarza i myśliwego. — Jego konszachty z djablem i dziadowska intryga. — Spotka­nie się z wilkiem na grobli.

Kucharz Haman nie był zwyczajnym parzy­gnatem. Umiał on dobrze czytać i nieźle pisać, nawet po niemiecku, bo chodził do jakiejś szkoły pruskiej i miał kilka starych książek, których nie pokazywał nikomu, chociaż sam często do nich zaglądał. Oprócz tego posiadał sztukę ku­linarną w wyższym stopniu, albowiem znał się na łacińskiej kuchni, tylko, że aptekarski jego repertuar był dość ograniczony.

Wspólnie z panną Agatą zajmował się on wyciąganiem odwarów z kilku ziół lekarskich, znanych w domowem użyciu, smażeniem róż­nych mastyk na skaleczenia i rany, oraz prepa­rowaniem anodyn i jakichś kropli orzeźwiają­cych od spazmów, które dawano na cukrze. Kro­ple te i mnie smakowały, zwłaszcza gdy było ich mało, a cukru duży kawałek. Miał on nawet se­kret na sławną wodę kolońską, którą przyrzą­dzał zwykle przed Wielką Nocą, a gdy nadeszły święta i dyngus, zbierał za nią dytki i złotówki«

chociaż dla mnie za mocno pachniała ona oko­witą i pieprzem. Z tych to powodów Haman był w łaskach u poczciwej staruszki i w dobrej z nią komitywie, co wszakże nie przeszkadzało, że w razie większych pomiędzy niemi nieporozu­mień — bo i to się zdarzało — ona nazywała go zaprzańcem i farmazonem, zaś on ją, naturalnie poza oczy, starą dewotką.

W jeszcze lepszych stosunkach pozostawał Haman ze Zdrój kiem. Łączyło ich koleżeństwo myśliwskie — iw tym zawodzie uzupełniali się wzajemnie. Eks-leśnik, jak widzieliśmy, znał ró­żne sposoby łowienia zwierząt drapieżnych, a nadewszystko wilków; kucharz zaś sławnie preparował, i to na kilka sposobów, potrzebne do samołówek zanąty, wiierunki i obwloki, a nad­to umiał robić trutki na wilki i w tym celu zna­komicie przyrządzał barany. Ten właśnie dział aptekarskiej wiedzy Hamana przyczynił się naj­bardziej do utrwalenia jego przyjaźni ze Zdrój- kiem. Zwykle gdy im wypadało coś takiego spreparować, naprzód naradzali się ze sobą, a potem obadwaj wynosili się na folwark, do małej kuchenki w osobnej izbie przez nich za­mykanej, gdzie mieli swoje wilcze laboratorjum.

Kiedy im się udał jaki preparat i byli w do­brym humorze, wtedy zaczynali z siebie żarto­wać. Zaczepiającym bywał zwykle Zdrój ek: nazywał kucharza ,,panem japtykarzem“ i prze­śladował go natarczywie prośbami, żeby mu po­

wiedział, chociaż pod największym sekretem, jak to on zaprzedał swoją duszę djabłu, żeby mieć szczęście do zwierzyny... W odpowiedzi na to Haman naprzód zwykle się przeżegnał tylko, ale potem nie darował swojego i nawzajem py­tał eks-leśnika, czyli to prawda, że każdy Mazur rodzi się ślepy jak wilczak, i dopiero dziewią­tego dnia przegląda na oczy. Zdrójek tego żar­tu nie lubił, splunął więc raz i drugi zamaszy­ście i odciął się rubasznie:

Jużcić prawda! I dlatego musi do każ­dego takiego noworodka przyjść cały albo pół- pluder i pocałować go dziewięć razy... tylko nie w gębę, żeby przejrzał!

Znać, żeście się w lesie urodzili i wycho­wali między wilkami, takie macie żarty niepoli­tyczne! — odpowiadał na to Haman spokojnie i przerywał rozmowę, dopóki go Zdrój ek z innej znów beczki nie zaczepił.

Jak tam stały naprawdę te konszachty Ha­mana z nieczystą siłą, o tem ludzie wiedzieli tylko to, co rozpowiadały nieprzyjazne mu dzia­dy po odpustach i kiermaszach, gdyż nikt inny na własne oczy nie widział ani zwierzyny, za­bitej przez niego wystrzałem w komin, ani ma­łego lucyperka z wieprzowym ogonkiem, który­by kucharzowi podprowadzał na strzał zające. To jednak pewne, że nikt tak wygodnie, spo­kojnie i z lepszem powodzeniem nie polował, jak

Haman.

Kiedy inni myśliwi pomimo pomocy psów nieraz całemi dniami nachodzili się i nachodzili daremnie, on zwykle sam jeden wysuwał się niepostrzeżenie, szedł na wiadome sobie tylko stanowiska, siadał na pieńku, pod krzakiem, przy płotku lub w rowie, albo stawał nieruchomie na

rżysku, i poczekawszy chwilkę, strzelił kilka albo kilkanaście razy w ciągu zaledwie paru go­dzin. Napozór nigdzie nie było widać zwie­rzyny, a jednakże po strzałach zawsze zbierał kuropatwy, przepiórki, kaczki, bekasy, cietrze­wie albo zające i z torbą dobrze wypchaną wracał cichaczem do domu. Takie szczęście my­śliwskie było wodą na koło dziadowskiego ga­dania, tem bardziej, że chociaż Haman we wszystkich porach roku dniem i nocą przecho­dził i przejeżdżał po grobli, nigdy przecież zło­śliwy djabeł, który tam rezydował, nie zrobił mu żadnej krzywdy, pomimo, że złe nie szanowało nawet uprzywilejowanych dziadów parafjalnych, gdy wracali z odpustów albo jarmarków.

Najbardziej przecież kucharz zepsuł sobie opinję i zdradził swoje grzeszne pokumanie się z djabłem, gdy jednego razu zimową porą i to w nocy powróciwszy przez groblę do domu, przyniósł na plecach nieżywego, ale jeszcze cie­płego wilka, chociaż prócz kija żadnej nie miał z sobą broni, a na dopytywania się ciekawych odpowiedział mrukliwie, że go znalazł na dro­dze. Co gorsze, na resztę nocy powiesił wilka

na płocie, a ten nazajutrz znikł jak kamfora. Rano Haman szukał go wszędzie, gniewał się i skarżył na kradzież przed ekonomem i Zdrój - kiem, nawet przed państwem, ale ludzie szeptali między sobą, że tylko tak udaje i zmyśla, gdyż nie był to żaden wilk, tylko złe z pod mostu,

które na jego zaklęcie przedzierzgnęło się w wil­ka, a gdy już zmanił niem, kogo chciał, djabeł zlazł z płota i poszedł broić gdzie indziej.

Wprawdzie w kilka dni później dziady pobiły się koło cmentarza przy podziale pieniędzy za jakąś skórę, lecz niepodobna było dowiedzieć się czegoś pewnego, a im kucharz usilniej na nich nastawał i straty swej dochodził, tem wię­cej krążyło o nim wieści, że djabłu duszę swą zaprzedał.

Coprawda, niewiele on sobie robił z tych plotek, a może i rad im był do pewnego stopnia, gdyż przez to obawiała się go gawiedź wiejska i była dla niego z zabobonnym respektem.

Tymczasem wielkie djabelskie sztuki Hama­na polegały na tem, że doskonale wabił nietylko pierzastą zwierzynę, ale nawet lisy, zające i sarny. Miał też do tego mnóstwo przeróżnych wabików z kostek, trzciny, naparstków, różne bę­benki, dudki, skrobaczki, mieszki i piszczałki, które sam wyrabiał, a nadto pomagał sobie

i własnemi ustami, naśladując głosy różnych samców, samic i młodzieży.

Zabawnie było patrzeć i słuchać, o czem pó­źniej się przekonałem, jak na skutek jego wa­bienia odzywało mu się i zlatało się do niego ptactwo. Cietrzewie siadały na strzał po drze­wach; bekasy w locie opuszczały mu się tuż nad głową i zapadały w trawie o kilkanaście kro­ków od niego; kuropatwy, a zwłaszcza prze­piórki, przybiegały mu prawie do nóg; kaczki podpływały do samego brzegu, gdzie siedział w trzcinie lub sitowiu ukryty; albo gdy stał nie- ruchomie w kartoflach, koniczynie lub też na rżysku, po dwa lub trzy zajączki kicały do nie­go, stając słupka i nasłuchując, kiedy zaczął klapać w dłonie, jak to robi zajączyca słuchami, gdy zwołuje młode do siebie. W czasie zaś, kie­dy się zające parkują, każdego gacha ściągnął do siebie na strzał — i nieraz zabił sarnę, a na­wet jelenia na wabia.

Z owym zaś wilkiem, którego to upolował bez broni, nie było także nic nadpuzyrodzonego. Zgłodniały lupar rzeczywiście zastąpił mu na Wilczogonie i Haman był nie na żarty w opa­łach. Szczęściem miał w kieszeni kilka trutek na lisy, starannie zawiniętych w czyste płótno; dobył je więc i bez namysłu rzucił wilkowi. Ten zrazu odskoczył z niedowierzaniem, obchodził je zdaleka i wietrzył; ale niebawem przyciśnięty głodem i nęcony miłym dla siebie zapachem wi- terunku pożarł je chciwie; po tej jednak dro­bnej przekąsce zaczął jeszcze natarczywiej brać

się do kucharza. Pnzytomny Haman wydobył znów z kieszeni krzesiwo i jak tylko wilk za bardzo zbliżył się do niego, krzesał ogień z ca­łej siły. Za każdem posypaniem się iskier na­pastnik odskakiwał nabok, a napastowany po­suwał się naprzód po grobli ku domowi, zysku­jąc tym sposobem na czasie i wyglądając nie­cierpliwie skutku trucizny.

Jakoż nie uszedł tak i stu kroków, kiedy wilk przestał go atakować, zwiesił łeb, zaczął przystawać w miejscu, otrząsać się i chwiać na nogach. Haman, dostrzegłszy te symptomaty, przestał rej terować, zatrzymał się, zapalił na­wet fajkę i czekał. Teraz wilk przeciągnął się, wygiął grzbiet w pałąk, otworzył pysk, wywalił ozór i zatoczył się jak pijany. Potem jeszcze przysiadł, kiwnął się w prawo i w lewo i obalił na bok. Wreszcie drgnął parę razy, wyprężył się, zacisnął wyszczerzone zęby i łapy wycią­gnął. Wtedy kucharz podszedł do niego, palnął go raz i drugi kijem po nosie, a przekonawszy się, że już zdechł, wziął go na plecy i przyniósł do domu.

ROZDZIAŁ VII.

Żałobna kartka z życia pana Źubrawy.

W drugie święto Bożego Narodzenia poje­chaliśmy do pana rotmistrza Aleksandra Żu- brawy, którego jedna wieś i należące do niej lasy graniczyły z naszemi, sam zaś mieszkał

0 dwie mile w drugim majątku, Podkowinie. Wprawdzie ojciec niezawsze i niewszędzie chciał mnie brać ze sobą, tym razem jednak ła­twiej zgodził się na prośbę moją, gdyż wiedział, że pan rotmistrz mnie lubi i że tam znajdę mo­jego rówieśnika, Władysława, syna jego siostry, która mu zarządzała gospodarstwem kobiecem

1 domowem.

W Podkowinie zastaliśmy już pana Karola Rożyńskiego z Podborowa, który przed kilkoma laty służył w szaserach i znakomicie, jak mó­wili starsi, bił się na pałasze, a odziedziczywszy niedawno majątek po ojcu, konkurował w tym czasie o jedną z naszych kuzynek. Był tam już także pan Izydor Szaramancki z Piaskowa.

Wkrótce po naszem przybyciu przyjechał także pan Mateusz Rohatyński, były sędzia po­

koju, z synem i jeszcze drugim młodym obywa­telem, swoim krewnym.

Pan sędzia, szlachcic już wiekowy, wysoki i okazałej tuszy, nosił się po dawnemu: miał wąsy a la Sobieski i ze staroświecka podgalał włosy dookoła głowy. Zabawić się, pohulać, po­móc sąsiadowi albo i kłopotać się jego interesa­mi — do tego pan Mateusz zawsze był gotów. Miał przytem, choć sędzia, wstręt szczególny do wydawania dekretów i zacną pasję godzenia sporów. Ze wszystkich sędziów pokoju w woje­wództwie załatwiał najwięcej spraw przez po­jednanie i raz nawet wygrał zakład z kolegą, że przez cały rok nie dopuści w swojej jurysdykcji do żadnego procesu. Wprawdzie stracił połowę fortuny na swym honorowym urzędzie, albowiem zwykle póty zapraszał do siebie, karmił, poił, fetował i namawiał, a sprawę odwlekał, dopóki zwaśnionych nie pojednał, lecz zato zyskał sobie szacunek powszechny i miłość, a jego na­zwisko figurowało wyryte złotemi literami na marmurowej tablicy w trybunale płockim, jako jednego z ludzi najzasłużeószych w obywatel­stwie.

Dwór w Podkowinie był parterowy z niskiem tylko pięterkiem nad korpusem o małych czte­rech okienkach, ale zato murowany i wyglądał na pałacyk z dwoma swojemi zgrabnemi skrzy­dłami. Z frontu miał troje drzwi wchodowych, z których środkowe, największe, były z cztere­

ma, a boczne, mniejsze, każde z dwoma filarami. Dziedziniec przed nim duży i osztachetowany; na prawo spore jezioro, na lewo kuchnie, a da­lej różne zabudowania dlworskie. Ztyłu wresz­cie ogród obszerny, ale w tej porze nie było po co chodzić do niego. Wszystkie budynki wyglą­dały dobrze, a całość zaraz na pierwszy rzut oka robiła przyjemne wrażenie i zapowiadała gospodarstwo porządne.

Po przyjeździe, czy kto chciał, czy nie chciał, nie było wolno, żeby konie dzwoniły zębami na mrozie, tylko zaraz zabierano je wraz z sankami do dworskiej stajni, gdzie dostawały dobrą miarę obroku i siana, a furman odpowiedni po­siłek w czeladnej izbie, gdyż pan Źubrawa był bardzo rad przybywającym gościom, podejmo­wał ich serdecznie i niczego nie żałował, byleby tylko uprzyjemnić im pobyt w swoim domu.

Więc też i teraz po każdem przywitaniu i wy ściskaniu się z nowoprzybyłymi pojawiały się niezwłocznie wódeczki i inne rozgrzewki z zakąskami, potem już dla wszystkich razem śniadanie gorące i wino, a po śniadaniu obiad, znów przy dobrem winie, które nie schodziło już ze stołu do samego odjazdu gości. Mróz na dworze i uprzejmy gospodarz zachęcali do kie­liszka; nic przeto dziwnego, że humor podnosił się stopniowo, że języki się rozwiązywały, że się robiło coraz weselej i gwarniej i że starsi panowie bawili się wyśmienicie.

Dobry pan rotmistrz nie zapomniał i o mnie. Zatraz po naszym przyjeździe przywitał mnie słowami: „Dobrze, że jesteś i ty, Nemrodku!“

i ucałowawszy serdecznie, przyprowadził swego siostrzeńca Władysława, kazał nam od- razu wziąć się za szyje, uściskać, kochać i ba­wić. Tego też tylko nam i było potrzeba. Wła­dek był trochę starszy ode mnie, ale chłopiec dzielny, wesoły i do zabawy jedyny, więc przyjaźń między nami zawiązała się stante pede, i zjadłszy cośkolwiek naprędce, zaraz wynieś­liśmy się z pokoju.

Nie tracąc czasu, pobiegliśmy do stajni, gdzie obejrzałem sześć tęgich koni cugowych pana rotmistrza oraz dwa wierzchowce, z któ­rych jeden, ładny arabczyk, miał dwie nogi ob­wiązane i duży plaster na boku, gdyż przed ty­godniem pokaleczyły go wilki. Widziałem także małe źrebię sierotkę, którego matkę od fornal­skich koni udusił wilk na jesieni.

W wozowni pokazał mi Władek wielkie sta­roświeckie sanie, z boków i z tyłu najeżone ko­sami, jakich używano dawniej do polowania na wilki z prosięciem. Wreszcie w osobnym zupeł­nie magazynie oglądaliśmy różne przyrządy na wilki: żelaza, półobręcze stalowe z kolcami, par­kany ruchome, sieci i fladry do obstawiania kniei, haki do wyciągania lisów z nory, blisko dwułokciowe szczypce do chwytania za kark borsuków wykopywanych i t. d. Stamtąd po-

szliśmy do psiarni, mieszczącej się w niskim, po­dłużnym i oparkanionym budynku. Gdyśmy tam weszli z psiarczykiem, powstał pisk, zgiełk, szczekanie i skomlenie, jak w kniei. Władek znał wszystkie psy po imieniu oraz przeznacze­nie i przymioty każdego. Było tam sześć sfor ogarów: para łaciastych i dwie pary czarnych, podpalanych, używanych tylko na pożyteczną zwierzynę, a ttfzy sfory dużych i bardzo silnych mieszańców z kundlami, doskonale wytresowa­nych na wilki. Ta szóstka była to stara gwardja wilczarzy, a każdy z nich nosił na sobie chwa­lebne ślady wilczych zębów. Oprócz tego było kilka ładnych z długiemi pyskami jamników i dwa wielkie o szerokich piersiach kudłate charty kurlandzkie, także na wilki. Wreszcie były tam jeszcze trzy bardzo silne, krępe, bure kundle do osadzania dzików, ale te psy stały oso­bno na łańcuchach, gdyż były bardzo złe i, je­żeli wypadkiem wydostały się kiedy z psiarni, dusiły świnie jedną po drugiej jakie tylko na­padły.

Po tym przeglądzie spokojnym wzięliśmy się do żywszej i energiczniejszej zabawy.

Jeździliśmy na zmianę na siwym koniku Władka, ciskaliśmy w siebie pigułami ze śniegu i bombardowali niemi dziewki, kręcące się koło kuchni. Potem ślizgaliśmy się po jeziorze, strze­lali z prawdziwych łuków tatarskich i z małego karabinka. Wprawdzie od tych. naszych strza­

łów zaledwie jedna wrona utraciła życie, a dru­ga została kontuzjowana, ale zato wybiliśmy kilka szyb w oknie, Władek starł i zasiniał so­bie kolano, upadłszy na lodzie, ja zaś nadmro- ziłem sobie lewe ucho, które jednak siostra pana Żubrawy prędko przywróciła do normalnego sta­nu, natarłszy je śniegiem tak energicznie, że w minutę wyglądało już jak kawał ćwikłowego buraka. Słowem — ubawiliśmy się doskonale.

Wprawdizie przerywano nam tę zabawę usta- wicznem wzywaniem to na obiad, to na podwie­czorek i t. p.; ale staraliśmy się jak najprędzej załatwiać z jedzeniem, żeby nie tracić drogiego nam czasu na siedzeniu przy stole, gdzie w mia­rę, jak wypróżniały się kieliszki i gąsiorki, mno­żyły się uściski, mówki, zdrowia i wiwaty.

Wszyscy panowie byli już w dobrych humo­rach, chociaż nie w jednakowym stopniu.

Najumiarkowańszym był, jak zwykle, mój ojciec, potem stryj i syn pana sędziego. Dawano i nam parę razy po kieliszku wina, gdyśmy zzię­bnięci wracali do pokoju, ale wcale nam nie smakowało, i woleliśmy słodką polewkę z piwa albo kawę ze śmietanką. Najlepiej podochocili sobie: gospodarz, bo musiał pić dla przykładu i zachęcenia gości, pan sędzia, gdyż zajmo­wał honorowe miejsce, i pan Szaramancki, bo miał, jak mówiono, kiepską głowę.

Prym jednak pomiędzy nimi trzymał pan Michał Hulanowski, który najsumienniej ze

wszystkich spełniał każde wnoszone zdrowie, nie licząc przytem różnych dodatkowych kie­lichów. Był on pod tym względem tak skrupu­latny, że podczas naszej wizyty dochodził kilka razy do punktu kulminacyjnego, co poznawałem zai^az po jego mocno zaczerwienionej łysinie i guzie na niej, który wówczas przybierał kolor fioletowy. Mimo to pan Michał nigdy się na dobre nie upił, gdyż był bardzo przezorny, i jak tylko poczuł, że przebrał miarkę, zaraz wysu­wał się do osobnego pokoju, otwierał lufcik, wy­tykał przez niego gołą głowę na mróz i wycierał ją chustką. Wtedy z łysiny tak mu się kurzyło i parowało, jak z jakiego kotła z ukropem, a po kwadransie takiej kuracji wracał i mógł pić na nowo, jakgdyby był jeszcze naczczo.

Byliśmy właśnie z Władkiem przede dwo­rem, kiedy pan Michał wysadziwszy głowę in­cognito, leczył się z wina tą swoją metodą. Zo­baczywszy go przy tem zajęciu, spojrzeliśmy po sobie, roześmieli się, i w jednej chwili przyszła nam do głowy myśl pusta; wpadamy więc do pokoju pomiędzy gości i wołamy:

Gwałtu! Pan Michał się pali!

Zrobił się rwetes; jedni pytali: co? gdzie? jakto? — drudzy wybiegli przed dom, a inni pośpieszyli do pokoju, do którego wszedł był pan Michał, gdzie złapali go na gorącym uczynku.

Przez nas więc wydał się ów sekret uzdra­wiający pana Michała. Śmieli się też i żartowali z niego wszyscy, aż się trochę na nas pogniewał. Ojciec wyłajał mnie za ten koncept, Władek dostał także po uszach od wuja; ale panowie poruszyli się od stołu, zaczęli wychodzić przed dom, żeby odetchnąć świeżem powietrzem, prze­chadzać się swobodnie po pokojach, zapalać świeże fajki, oglądać broń w małej zbrojowni i co było ciekawego w mieszkaniu. Mieszkanie to było urządzone porządnie i dostatnio, cho­ciaż bez zbytków, a na każdym kroku widać by­ło, że jest to siedziba zawziętego wilczarza.

Zaraz w sieni przy samem wejściu stały, jak­by na straży, dwa wypchane wilki z wyszczer,zo- nemi zębami, co się powtarzało prawie w każ­dym pokoju. W dużej sali znajdowało się ta­kich egzemplarzy aż cztery. Po ścianach po- przybijane były łby wilcze z powkręcanemi w nie

lichtarzami, w których sterczały jarzące świece. Przed kanapami i sofami leżały skóry tych szkodników, zaś w pokoju bawialnym stół i krze­sła koło niego stały na dużym dywanie, zszy­tym w piękny deseń z futer wilczych i obramo­wanym czerwonem suknem. Na ścianach wisia­ło kilka luster, portretów i obrazów olejnych, ale najwięcej było malowideł i sztychów, przed­stawiających różne sposoby polowania na wilki, różne z nimi wypadki i sceny z wilczego życia.

Pokój pana Żubrawy był jeszcze bardziej zawilczony. Nad łóżkiem wisiał taki sam dy­wanik jak w bawialni, tylko mniejszy i w czte­rech rogach miał wszyte płasko skóry, ściągnięte z samych łbów wilczych, z uszami naturalnemi i wprawionemi ślepiami. Przed łóżkiem leżała wilcza skóra, i wszystkie stołki oraz sofa były także niemi obite. Przy łóżku stał jeszcze mały stolik na czterech wilczych łapach. Nawet ko­lorowe firanki były przywiązane do rozetek kwastami z wilczych ogonów.

Naprzeciwko łóżka dość wysoko wisiał na ścianie niewielki krzyż hebanowy z alabastro­wym na nim Chrystusem, a pod nim stał na po­dłodze wilk wypchany, przykuty za kark na łań­cuchu do ściany. Wilk ten miał szeroką obrożę miedzianą i na niej wyryty napis: 11 lutego 1802 roku.

W środku pod krzyżem, a nad wilkiem, był zawieszony w czarnych owalnych ramach nie­duży portret ślicznej, młodziutkiej blondynki z bogatemi włosami, splecionemi w dwa ogrom­ne warkocze. Miała na sobie niebieską sukien­kę, na szyi tegoż koloru aksamitkę z małym zło­tym krzyżykiem, a na głowie wianek z bławat­ków. Postać wiotka i delikatna, a oczy, rysy i cały wyraz twarzy takie miłe, słodkie i pocią­gające, że trudno było oderwać od nich wzrok. Portret ten stanowił uderzający kontrast z dość ponurem urządzeniem całego pokoju. Czar­

ne ramy nie odpowiadały również tak uro­czej, tchnącej wiosną życia postaci; ale już naj­bardziej raziła główna i jedyna tych ram orna­mentacja, składająca się z powprawianych w nie

owalnemi szeregami samych kłów wilczych.

Pan rotmistrz nie wcale był oryginałem, ani dziwakiem; ale ten portret w jego starokawa- lerskiem mieszkaniu i wśród takiego otoczenia kazał się domyślać albo bardzo ekscentrycznych

upodobań i gustów gospodarza, albo jakiejś ro­mantycznej przygody, czy też katastrofy w jego

życiu, którą chciał w ten sposób upamiętnić.

Najstarsi z obecnych i dawniej zażyłych z panem Żubrawą musieli już nieraz widzieć ten portret i zapewne dobrze znali jego historję, gdyż spojrzawszy na niego z wyrazem współ­czucia, oddalali się w milczeniu. Natomiast cała młodsza generacja gości była nim zaciekawiona nadzwyczajnie, zaczęła robić różne nad nim uwagi, unosić się nad pięknością kobiety, wpa­dać na domysły przeróżne i przy podnieconych humorach zwracać się niedyskretnie wprost do gospodarza z natarczywemi pytaniami.

Nagabywany przez nich pan rotmistrz po­patrzył także z niemym smutkiem na portret, powiódł palcem po jednej owalnej linji ram, która nie była jeszcze nasadzona kłami wilcze­rni, i szepnął prawie do siebie:

Tyle ich tu jeszcze brakuje!...

Ta uwaga jeszcze więcej zaintrygowała cie­kawych i wywołała jeszcze bardziej naglące do­pytywania się z ich strony i usilniejsze prośby. Mimo to pan Żubrawa milczał zadumany, jakby wahał się pomiędzy obowiązkami gospodarza, które nakazywały mu uczynić zadość prośbie swych gości, a niechęcią do odnawiania jakichś wspomnień bolesnych. Wreszcie przyszedł nam z pomocą pan sędzia, który przystąpił do niego, wziął go oburącz za szyję, a ucałowawszy, po­wiedział:

Opowiedzże im, mój kochany! opowiedz! Wszakże to było już tak dawno! Po co się przez tyle lat gryźć daremnie, kiedy przecie wiesz, że to, co się stało, odstać się już nie może. Patrz więc sobie na jej portret codziennie, skoro go tak ulokowałeś, bij sobie tyle wilków, ile tylko chcesz, w czem pomagać ci jesteśmy zawsze go­towi, ale już wielki czas, żebyś się nareszcie pozbył tego smutku i mógł bez irytacji mówić

o tym wypadku.

Cóż mam robić! — odpowiedział pan rot­mistrz westchnąwszy. — Każecie mi odkrywać ranę, która nigdy się nie zabliźni, chociaż przy­zwyczaiłem się już do niej. Wątpię nawet, że­by opowiadanie moje mogło wam zrobić przy­jemność... Chcecie jednak, więc posłuchajcie... ale wyjdźmy z tego pokoju.

Przeszliśmy zatem wszyscy do sali, gdzie najciekawsi usiedli najbliżej gospodarza, a ja

wlepiłem w niego oczy i stanąłem przy ojcu. Pan Źubrawa, namyśliwszy się chwilkę, tak roz­począł swoje opowiadanie:

Najpiękniejsze, bo od piętnastego roku życia, moje lata młodzieńcze spędziłem na ko­niu, z bronią w ręku i więcej w polu, w lasach i oborach, niżeli w domu i w towarzystwie ko- biecem. Mając lat 22, biłem się już obok mo­jego ojca i nawet porządnie oberwałem pała­szem. Przy moich siłach była to drobnostka, ale ojciec wówczas otrzymał w bok bardzo niebez­pieczny postrzał kulą karabinową. Rana ta odebrała mu zdrowie, a nadto jeszcze po osta­tecznej katastrofie krajowej popadł w tak cięż­ki smutek i apatję, że zupełnie opuścił ręce, i musiałem go we wszystkiem wyręczać. W dwa lata potem zakończył poczciwe życie, a wtedy na mnie, jako najstarszego w rodzime, zwaliły się ciężkie kłopoty.

Trzeba było ratować dość znaczną, lecz wśród klęsk ogólnych zrujnowaną i bardzo za­niedbaną fortunę, prowadzić gospodarstwo w pa­ru majątkach i kilka procesów, jeździć usta­wicznie za interesami, naprawiać, budować i opędzać się chciwości ludzkiej. Nie było więc czasu na żadne romanse, bo głowa i serce były czem innem zajęte. Nareszcie po sześciu latach wytrwałej pracy i zabiegów, mając już blisko lat 30, przyprowadziłem majątek do ładu, sio-

stnom wypłaciłem albo zaintabulowałem posagi i mogłem swobodniej odetchnąć.

W tym właśnie czasie wychodziła zamąż siostra najstarsza, która po śmierci naszej mat­ki wychowywała się i bawiła u naszej ciotki na Litwie, zamieszkałej o parę mil od Kobrynia. Pojechałem więc na jej ślub i, jako brat, opie­kun, a przytem kawaler, musiałem być drużbą swego przyszłego szwagra.

Siostra szła zamąż dobrze; małżeństwo to skojarzyło się z wzajemnego przywiązania. Krewnych i przyjaciół zjechało się dosyć, wszystko więc złożyło się szczęśliwie i wesele było prawdziwem weselem. Byłem zatem rad, humor miałem wyborny i obowiązki drużby speł­niałem, jak tylko mogłem najlepiej.

Dla pań byłem uprzedzający i robiłem im wszelkie możliwe grzeczności; dla poważniej­szych panów byłem z winnym szacunkiem i dość zręcznie zachęcałem ich do kieliszka i wiwatów; z młodzieżą byłem serdeczny i szczery, tańczy­łem dziarsko ze wszystkiemi pannami i wzią­łem sobie za punkt honoru, żeby druchny były ze mnie zadowolone. Byłem młody, pełen sił, ognia i życia; mówili, żem przystojny, i miałem w tym dniu szczęście podobania się wszystkim. Winszowano mi tego powodzenia, dziękowano za uprzejmości, najpoważniejsze figury wnosiły niejednokrotnie moje zdrowie, a ciotka i siostra

były tak ucieszone, że kilka razy ucałowały mnie z radości...

Brawo, panie rotmistrzu! — zawołał pan Rożyński; — dzielnie reprezentowałeś Koronę wśród Litwinów!

Nie na tem koniec! — mówił dalej pan Żubrawa. — Pomiędzy druchnami mojej siostry była jej serdeczna przyjaciółka, panna Zofja Karczewicka, podkomorzanka. Nie przystoi mi dziś, staremu, być entuzjastą i zagorzalcem, ale wyznaję wam szczerze, że w życiu swojem nie spotkałem drugiej takiej dziewczyny. Miała ona wdzięk niewypowiedziany w całej swej po­staci, twarzyczkę prześliczną, oczy czarne, pełne słonecznego blasku, dobroci i słodyczy, a sam anioł nie mógłby melodyjniej przemawiać; sło­wem była piękna jak jutrzenka.

Nie jest to, wierzajcie mi, moje tylko zdanie osobiste, gdyż wszyscy uznawali ją za najpięk­niejszą, a młodzież cisnęła się do niej na wy­ścigi. Zresztą możecie osądzić to sami, bo przed chwilą właśnie oglądaliście jej portret, chociaż jest to przecież tylko kawałek płótna, martwe naśladownictwo natury! Nic więc dziwnego, zwłaszcza przy mojem dotychczasowem życiu ascety, że, gdy ją pierwszy raz zobaczyłem, gdy spojrzała na mnie nieśmiało i przemówiła kilka słów, znalazłem się od razu pod wpływem nie­znanego mi dotąd uroku...

Z początku opanował mnie jakiś niepokój, który chciałem przezwyciężyć, jak się otrząsa dziki rumak pod pierwszem magnetycznem spoj­rzeniem pogromcy. Wkrótce jednak poznałem, że to opór daremny i że pociąga mnie do niej niczem nieprzeparta siła, której też z rozkoszą poddawać się zacząłem.

Nie byłem biegły w salonowej obłudzie i nie umiałem udawać. Huczna więc zabawa i obo­wiązki mego urzędu weselnego, odrywające mnie co chwila od podkomorzanki, robiły w tym razie pożyteczną dywersję, gdyż zasłaniały przed ciekawymi rodzące się we mnie uczucie. Z dru­giej zaś strony uczucie to ożywiało mnie i tem bardziej podniecało do zabawy, im większy w niej udział brała Zosia, będąca najpiękniejszą jej ozdobą. I ona też ożywiała się coraz więcej, była wesoła, swobodna jak ptaszek, niewinna jak dziecię i z tem wszystkiem jakże urocza!...

Wzrok mój gonił za nią wszędzie, i mimo przeszkód towarzyskich starałem się być przy niej jak najwięcej. Tańczyła ze mną chętnie, rumieniła się często, i parę razy drobna jej rączka drgnęła w mej dłoni; ale i w tańcu i pod­czas rozmowy uparcie trzymała oczy spuszczone lub też odwracała je ode mnie tak, że tylko ukradkiem mogłem chwytać jej cudne spojrze­nia. Ciotka i siostra podpatrzyły mnie widać naj pierwsze, bo kilka razy uśmiechnęły się do mnie znacząco, a znalazłszy odpowiednią chwil­

kę, poszeptały coś nawet do Zosi, która pokraś- niała, potem zbladła, pocałowała siostrę i spiesz­nie ukryła się między pannami.

Co było dalej, domyślcie się łatwo. Dość, że, zanim skończył się wieczór weselny, straci­łem głowę zupełnie, a w sercu obudził się drze­miący dotąd wulkan; słowem — zakochałem się w Zosi na zabój. Pod koniec wszyscy to już widzieli. Niektórzy nawet z poważniejszych gości, uśmiechając się zacierając ręce, przebą­kiwali już o nowo szykującym się weselu... Pod- komorstwo z córką odjechali najpierwsi...

Nazajutrz prosiłem i nagliłem ciotkę, żeby natychmiast jechała ze mną w oświadczyny, ale odpowiedziała mi, żem w zanadto gorącej wo­dzie kąpany, że zbytnią natarczywością mógł­bym popsuć to, czego i ona sama z duszy pra­gnie, że takie obcesowe postępowanie nie uchodzi, że podkomorzy jest ceremoniant, i że wprzód musi pojechać sama na zwiady. Krótko mówiąc, rozsądna i poczciwa kobieta lała zimną wodę na moją rozpaloną głowę.

Następnego jednak dnia pojechała, bawiła dość długo i powróciła prawie zadowolona.

Masz szczęście, mój Olesiu! — mówiła, odetchnąwszy z podróży; — ale nie ciesz się jeszcze przedwcześnie. Zawojowałeś Zosię zu­pełnie; dziewczyna przepada za tobą i już się nawet z tem matce zwierzyła... Podobałeś się i rodzicom; ale podkomorzy jest bogaty, ma

swoje fanaberje i będzie się drożył z jedynacz­ką. Podkomonzyna także nie radaby się pozbyć z domu jedynego dziecka, które tak troskliwie wypielęgnowała, i wydać je zamąż w strony tak dalekie! Spodziewam się jednak, że z cza­sem...

Ależ, ciociu, czego tu zwlekać? — prze­rwałem jej, rozgorączkowany. — Mnie idzie tyl­ko o Zosię, a nie o ich majątek i fanaberje! Ja także nie jestem hetka-pętelka, a i fortuna moja także coś warta. Dla mnie dość, kiedy ona mnie kocha! Jedźmy więc natychmiast; będę ich pro­sił i błagał, a jeżeli mi odmówią, wykradnę Zo­się, porwę ją, i nie odbiorą mi jej wszystkie djabły litewskie!

Tylko nie szalej, mój kochany! — re­flektowała mnie ciotka. — Wiem ja, że każdy, naprawdę zakochany, jest już półwarjatem, ale ty to już sfiksowałeś całkowicie! Upamiętaj-że się, moje dziecko — dodała, całując mnie w gło­wę. — Nigdybym nawet nie przypuszczała, że taki jak ty mężczyzna tak zaplącze się odrazu. Chwała Bogu przynajmniej, że dobrze trafiłeś, bo Zosia... ale po co dolewać oliwy do ognia!... Zresztą — kończyła po chwilowym namyśle — możemy pojechać do nich pojutrze, kiedy ci już tak pilno.

Pojechaliśmy rzeczywiście. Podkomorstwo przyjęli nas trochę ceremonjalnie, bo tak im wy­padało, ale gościnnie i serdecznie. Zresztą nie

mogło być inaczej, gdyż stosunki ich z ciotką i moją w tamtych stronach familją były bardzo bliskie i zażyłe. Ciotka zagaiła sprawę zręcz­nie i umiejętnie, a gdy skończyła, oświadczyłem krótko i węzłowato, że pokochałem Zosię nad życie i że bez niej żyć nie mogę, nie chcę i nie będę!

Właściwie nie dostałem odkosza, ale podko- morstwo stanowczo zażądali zwłoki, utrzymując, że córka ich zbyt jeszcze młoda, że powinniśmy lepiej się poznać, że szał chwilowy może prze­minąć, i przywodzili inne tym podobne racje, które mi tylko krew psuły. Byłbym może nawet wybuchnął, gdyby nie Zosia, w której oczach, gdy wyszła do nas na chwilę, wyczytałem, że jest już moją na wieki, prosi jednak, żebym się nie sprzeciwiał woli jej rodziców. Musiałem więc uzbroić się w cierpliwość, ale rozstaliśmy się dobrze i nie bez nadziei. Podkomorzy zgo­dził się chętnie na to, żebym ich odwiedzał; byłem też u nich jeszcze raz z siostrą, a potem musiałem wracać do domu.

Cierpliwość i rozłąka — to nie lekarstwo na serce! Im bardziej oddalałem się od Zosi, tem bardziej miłość moja dla niej wzrastała. W do­mu, pomimo gospodarstwa i licznych zajęć, nie mogłem sobie dać rady, nie mogłem znaleść miejsca, ani chwili spokoju. W ciągu kilku mie­sięcy jeździłem trzy razy pod Kobryń. Za każ­dą bytnością tam nalegałem i błagałem coraz to

usilniej, żeby rodzice Zosi wydali nareszcie sta­nowczą o moim losie decyzję. Ciotka, siostry i wiele życzliwych mi osób popierały mnie tak gorliwie, że wkońcu rodzice Zosi zgodzili się na nasz związek. Zrobili to nietyle może skutkiem mojego nalegania, ile raczej z obawy o córkę, która w tem oczekiwaniu zeszczuplała, straciła humor i pobladła.

Stanąwszy tak blisko celu, chciałem mieć pewność, że się już nic nie zmieni; odbyły się więc nasze zaręczyny formalnie i ślub został wyznaczony na dzień jedynasty lutego.

Teraz dopiero wstąpiło w nas nowe życie. Zosia stała się jeszcze piękniejszą, a im więcej miałem swobody i możności przebywania z nią razem, tem więcej odkrywałem u niej skarbów serca, umysłu, charakteru i wdzięków. Były to chwile nigdy nie zapomnianego szczęścia, jedy­ne, jakie opromieniły moje życie...

Musiałem jednak przerwać je i wracać do Podkowina dla zrobienia odpowiednich przygo­towań na przyjęcie takiego gościa. Urządziłem sobie ten oto domek jak cacko i zrobiłem z nie­go śliczne gniazdko, w którem podówczas nie było jeszcze ani śladu przeklętych wilków! Ku­piłem piątkę dzielnych koni, wyekwipowałem się zupełnie i na tydzień przed dniem, na ślub wyznaczonym, przyjechałem do ciotki.

Podkomorzy posiadał drugi majątek na Wo­łyniu, w bardzo dobrej i urodzajnej glebie, ale

sam mieszkał w Maruchodyszkach, prawie na granicy Pińszczyzny, wśród lasów litewskich, które wtedy jeszcze całema milami rozciągały się wokoło. Były i tam kawały ornych gruntów, powstałe z różnych karczunków lub osuszenia bagien, ale główne źródło dochodów stanowiło wyborowe drzewo, wypalanie węgli, pędzenie smoły, terpentyny, gorzelnie. Zato znów polo­wania mogły trwać tygodniami. W gąszczach i chmalach leśnych, w zawalonych wywrotami kniejach i chrapach niedźwiedź nie był jeszcze rzadkością, jeleni i dzików nie brakło, a w zi­mie wilki chodziły całemi stadami.

Rodzice mej narzeczonej mieli bardzo liczne koligacje i stosunki, a chcieli, żeby wesele je­dynaczki odbyło się wystawnie i świetnie. Szły liczne listy i zaproszenia, wyprawiano posłań­ców na wszystkie strony, trzeba było składać wizyty i robić przeróżne sprawunki, więc i my sami byliśmy w ciągłych rozjazdach.

Na cztery dni przed ślubem podkomorzyna, Zosia i ja wracaliśmy z takiej wizyty od pań­stwa Lidzkich. Chcieli oni zatrzymać nas na noc, ale musieliśmy spieszyć się zpowrotem, bo czas był krótki, a dużo jeszcze do zrobienia, więc wyjechaliśmy o zmroku.

Jadąc główną drogą do Kobrynia, mieliśmy do domu dobre trzy mile; ale, przebierając się bocznemi drogami leśnemi, które woźnica Wasyl znał doskonale, jako człowiek miejscowy, moż­

na było znacznie skrócić sobie tę odległość. Śniegi były duże, ale już uleżałe, i księżyc bliski pełni; mogliśmy przeto jechać dobrze i bez oba­wy zabłądzenia, tern pewniej, że sanki były lek­kie i zaprzężone w parę dzielnych żmudzkich mierzynów.

Gdyśmy wyruszyli od Lidzkich, Zosia, która cały dzień była bardzo wesoła, w drodze po­smutniała nagle i bez powodu. Na moje żarty, zaczepki oraz zapytania matki odpowiadała pra­wie z przymusem, patrzyła na mnie wzrokiem jakby zamglonym jakąś nieokreśloną tęsknotą i ciągle trzymała mnie za rękę. Usiłowałem ro­zerwać ją i ożywić, lecz daremnie, co mnie tak zaniepokoiło, że serce mi się ścisnęło i uczułem jakąś obawę zabobonną.

Tymczasem przejechaliśmy już ze dwie mile bocznemi drogami, które Wasyl rozpoznawał przy świetle gwiazd i księżyca, gdyż tylko małe chmurki zasłaniały je chwilami. Wiatr jednak, chociaż z początku niewielki, ale zawsze dość dokuczliwy przy mrozie, zaczął poruszać drze­wami, otrząsać masy śniegu z sosen i jodeł, wzmagać się, i czarno-ceglaste chmury z szu­mem szybko zaciemniły horyzont. Niebawem powstała straszna zawieja. Wicher wstrząsał drzewami i wyginał je na wszystkie strony, a po ziemi pędził i przerzucał sypkie bałwany śnie­gowe. Gęsty i drobny śnieg nie padał, ale raczej wił się w powietrzu i z taką siłą ciął nas po twa-

rzach, że każde jego źdźbło raniło jak ukłucie szpilką. W kwadrans później już nie było śladu drogi. Wasyl zwracał w tę i ową stronę, pró­bował drogę odnaleźć i wydobyć się z tych ru­chomych zasp śniegu, które zasypywały sanki i konie, — lecz nadaremnie.

Z początku podkomorzyna żałowała, żeśmy nie zostali na noc, potem zaczęła się niepokoić i troszkę narzekać, ale Zosia ciągle zachowy­wała się cierpliwie. Wreszcie obie owinęły się

dobrze szubami, przytuliły do siebie i czekały z rezygnacją.

Stać na miejscu nie można było z obawy zu­pełnego zasypania. Wlekliśmy się więc powoli, zdawszy się już na instynkt koni, które zapa­dały w zaspach po brzuchy, wydobywały się z nich z trudem, same zwróciły na lewo, szły tak jeszcze z pół godziny, wkońcu stanęły.

Wasyl wysiadł, ja wyskoczyłem i z radością zobaczyliśmy przed sobą opuszczoną chatę smo­larzy. Była to wprawdzie rudera bez drzwi i okien, ale miała jeszcze dach i ściany, choć w wielu miejscach brakło poszycia, chróstu i de­sek. Przy niej stała szopa odkryta z większą połową zapadniętego dachu, który trzymał się dotąd na trzech powykrzywianych słupach. W każdym razie było to jakieś schronienie. Przenieśliśmy więc kobiety do chaty, a Wasyl z końmi umieścił się pod szopą.

W ciemności nie mogliśmy nic widzieć. Czu­liśmy tylko pod nogami nierówny grunt i różne jakieś zawady, które przeszkadzały nam cho­dzić. Podkomorzyna upadła, Zosia potknęła się także, a ja uderzyłem o coś głową. Mimo to kobiety, znalazłszy się pod dachem, nabrały otuchy, ożywiły się cokolwiek, Zosia roześmiała się nawet, i zaczęliśmy swobodniej już rozma­wiać o naszej przygodzie. Wiatr tymczasem świstał przez szczeliny; słyszeliśmy, jak Wasyl wyprzęgał konie, żeby je zapewne lepiej umie­ścić, przyczem mruczał i klął od czasu do czasu, oraz czuliśmy śnieg, który wiatr napędzał do chaty. Tak przeczekaliśmy blisko godzinę. Po­tem księżyc zaczął się znowu pokazywać, za­dymka ustawała i nareszcie wypogodziło się zu­pełnie.

Wtedy dopiero mogliśmy obejrzeć nasze schronienie. Była to izba tak niska, że prawie dotykałem głową belek pułapu, którego właści­wie już nie było, bo tylko parę pozostałych z niego i poczerniałych desek leżało wpoprzek na belkach. Pod ścianą walały się dwie osma­lone i przepróchniałe karpy jakiegoś drzewa; komina i ogniska ani śladu, a zamiast podłogi dół nierówny, zawalony odpadkami gałęzi, wę­gli oraz popiołem i śniegiem. Zresztą mało nas to obchodziło. Północ dawno minęła, w powie­trzu było zupełnie cicho, księżyc świecił jasno,

a mróz się wzmagał; postanowiliśmy więc nie tracić czasu i jechać.

Już chciałem zawołać na Wasyla, ale gdy wyjrzałem otworem, w którym niegdyś były drzwi, zobaczyłem o parę staj migające jakieś cienie, a wytężywszy wzrok, poznałem, że była to gromada wilków, uganiających się widocznie za waderą.

Teraz i mnie przeszły dreszcze, wiedziałem bowiem, jak są zuchwałe i zajadłe w tym mie­siącu. Jeżeli suka nas poczuje — pomyślałem,

sprowadzi ich tutaj całe stado, a wtedy okropną śmiercią zginąć możemy. O ucieczce lub też zatarasowaniu się przed nimi w tej ru­derze nie mogło być mowy...

Nie lękajcie się, panie — zawołałem, co­fając się do izby, — ale mogą odwiedzić nas wilki...

Kobiety zbladły, ja raz jeszcze rzuciłem okiem wokoło i przekonałem się, że tylko reszta pułapu może stać się jakimkolwiek środkiem ratunku dla nas. Pochwyciłem więc większą karpę, przyciągnąłem ją pod belki, na niej po­łożyłem drugą i, gorączkowo nagląc wylękłe ko­biety, z największym wysiłkiem zdołałem je po- wciągać na górę. Potem zeskoczyłem jeszcze, odrzuciłem precz mniejszą karpę, uchwyciłem się rękami belki, nogą odsunąłem nieco i większą karpę i wreszcie sam także wdrapałem się na deski.

Zbyt prędko, niestety, sprawdziła się moja obawa! Jeszcze nie odetchnęliśmy po wysiłkach dostania się na górę, kiedy cała zgraja wilków z waderą na czele opadła nasze schronienie. Na­przód rzuciły się na konie, z których jednego prawie od razu powaliły; drugi zerwał się z uździenicy, zrobił kilka gwałtownych skoków i, wierzgając potężnie, jak szalony popędził w las, a za nim kilka zaskakających mu drogę wilków. Biedny Wasyl, również opadnięty, nie miał się nawet czem bronić. Chwycił jednak za orczyk i stanął w sankach; ale zaledwie zdążył machnąć nim kilka razy, kiedy ogromny wilk skoczył mu do twarzy i wyrwał z niej kawał ciała; drugi złapał go za gardło, a inne chwy­tały go zębami ze wszystkich stron. Nieszczę­śliwy zachwiał się, padł, i wściekłe bestje wy­wlekły go pomiędzy siebie.

Przez dziury w dachu oraz w zrujnowanych ścianach widzieliśmy tę okropną scenę; słysze­liśmy tłuczenie się konia, rozpaczliwy krzyk i jęki człowieka, śmiertelne rzężenie obydwóch i głuche warczenie wilków, które szarpały i włó­czyły swoje ofiary, gryząc się o nie między sobą.

Na pierwszy widok niebezpieczeństwa ko­biety krzyknęły, zaczęły płakać, załamywać rę­ce i modlić się. Ale, gdy wilki powaliły Wasyla i konia, podkomorzyna zsiniała, Zosia zbladła

jak chusta, oczy stanęły im kołem, usta się roz­warły, i już tylko trzęsły się, jak w febrze.

Zbierałem wszystkie siły, żeby je uspokoić, dodać im odwagi i nadziei; ale i we mnie krew się ścinała na samą myśl, że jeden człowiek i koń nie wystarczą do nasycenia żarłoczności takiej gromady zgłodniałych bestyj...

Nie dały też czekać na siebie, bo, kiedy je­dne ucztowały jeszcze pod szopą, drugie obie­gły chałupę, i straszne ich łby z żarzącemi się ślepiami ukazały się we wszystkich otworach. Z początku patrzyły tylko na nas i wietrzyły, czy niema jakiej zasadzki! niektóre nawet cof­nęły się i odskoczyły. Potem zawył jeden, dru­gi, trzeci i znów wróciły; najzuchwalszy wsko­czył do środka, a za nim inne, i cała izba na­pełniła się nimi.

Okropna śmierć zajrzała więc i nam prosto w oczy. Wilki roiły się tuż pod nami, szcze­rzyły zęby, kłapały nimi, rzucały się na chwie­jące ściany z popsutych desek, drapały je, kopały ziemię przy słupach, jakby chciały przewrócić je, i skakały w górę, usiłując do­stać się do nas. Położenie nasze było tem nie­bezpieczniejsze, że pułap był bardzo nisko.

Niejeden wilk, odsądziwszy się lepiej, skoczył już tak wysoko, że uderzył łbem o deski, na których siedzieliśmy, albo dotknął ich krawę­dzi pyskiem i przedniemi łapami... Miałem

w kieszeni spory nóż składany, więc dobyłem go do jakiej takiej obrony.

Dopóki osłupiałe kobiety drżały tylko z prze­rażenia, lecz siedziały na miejscu, dopóty nie­bezpieczeństwo było mniejsze. Ale po zimnych dreszczach nastąpiła reakcja. Ręce i twarz Zosi poczerwieniały, głowa jej pałała, nieszczęśliwa zaczęła się poruszać gwałtownie i prawie rzucać w gorączce. Z matką jej było toż samo. Przy­trzymując je nieustannie, nie mogłem i ja za­chować się spokojnie; tymczasem za każdem na- szem poruszeniem trzeszczały stare deski i chwiały się belki popróchniałe. Jeden ruch nieostrożny, jeden nacisk silniejszy, a wszystko mogło się zawalić i spadlibyśmy wilkom na po­żarcie. Nie koniec na tem: nietylko nie można było stać, ani poruszać się w tem ciasnem i nad wyraz niewygodnem miejscu, ale musieliśmy po­kurczone nogi trzymać na deskach, bo za ka­żdem zwieszeniem ich mogły pochwycić za nie wilki... Śmiertelna trwoga, mróz, przejmujący do kości, nieznośna pozycja i takie zawieszenie nad wilczą otchłanią, w którą mogliśmy runąć lada chwila... och! były to prawdziwe tortury, których mękę czułem podwójnie, patrząc na cierpienia ukochanej!

W takiem położeniu przebyliśmy kilka go­dzin. Zosia uspokajała się chwilami, ale czę­ściej to trzęsła się i drżała, to majaczyła go­rączkowo: ,,Wilki! wilki! mamo!... Ratuj mnie,

mój drogi!“ — wołała głosem, dziwnie zmienio­nym, i bezprzytomna rzuciła się raz bardzo gwałtownie. Pochwyciłem ją w porę i przytrzy­małem lewą ręką, ale w tym ruchu zwisła jej noga bezwiednie, i w jednej chwili podskoczył wilk i chwycił ją zębami. Zdołałem jednak na­chylić się i pchnąć go w łeb nożem. Puścił wpra­wdzie ofiarę, ale ją ciężko skaleczył. Krzyknęła biedaczka z bólu, ale oprzytomniała. Podko­morzy na ocknęła się także z odrętwienia, w któ- rem ją trzymało przerażenie, z krzykiem wy­ciągnęła ręce do córki i o mało sama nie spadła.

Z trudem owiązaliśmy, czem i jak było mo­żna, skaleczoną nogę. Zosia popatrzyła na mnie

i przez łzy uśmiechnęła się; położyła ręce na moich ramionach i oparła głowę na mych pier­siach. Matka i ja podtrzymywaliśmy ją, otu­lali... i tak we troje, przysunięci do siebie, prze- ziębli i umęczeni okropnie, ale po takich wstrzą- śnieniach prawie już nieczuli i obojętni na swe straszne położenie, polecaliśmy się tylko z re­zygnacją miłosierdziu Boskiemu, czekając wy­bawienia lub śmierci...

Zaczynało dnieć. Wilki, które się już na- żarły, albo też były zmęczone daremnemi wy­siłkami, żeby nas dosięgnąć, uspokoiły się nie­co. Jedne się pokładły, drugie biegały jeszcze

i węszyły, a tylko najżarłoczniejsze i zgłodniałe, które jeszcze się dostatecznie nie nasyciły pod

szopą, wspinały się ciągle, i kłapiąc zębami, ska­kały ku nam do góry,..

W odrętwieniu czy też półśnie przedśmier­tnym zdawało mi się, że uszów moich doszedł odgłos trąbki bardzo dalekiej. Drgnąłem, ale narazi© myślałem, że to tylko złudzenie; je­dnakże słuch natężyłem. Lepiej przecież sły­szały wilki, bo zaniepokoiły się widocznie. Je­dne stanęły i wietrzyły, drugie podniosły łby, a inne zaczęły się już zrywać... Trąbki myśliw­skie odezwały się znowu. Teraz usłyszałem je na pewno... Wilki wybiegły z chaty.

Szukają nas! Zosiu! moja najdroższa Zo­siu! — wołałem, a zanim słów tych domówiłem, rozległy się z różnych stron strzały, gwałtowne trąbienie i zajadłe naszczekiwanie całej psiarni... Około nas nie było już ani jednego wilka. Ze­rwałem się, ręce i głowa Zosi opadły, ale matka pochwyciła ją w objęcia. Złapałem się za drążki poszycia, wdrapałem na dach i zacząłem krzy­czeć, ile tylko płuc mi starczyło. Za chwilę wszystkie te zbawcze odgłosy były coraz wyraź­niejsze i bliższe; usłyszałem już dzwonki i liczne hukania ludzi, nawołujących po lesie.

Naprzód nadbiegły psy i dojeżdżacze podko­morzego, za nimi pędem kilkoro sanek z myśli­wymi, a wreszcie ze wszystkich stron nadcią­gali strzelcy i obławnicy... Skoczyłem z dachu i rzuciłem się w ramiona ojca mej narzeczonej,

który z dubeltówką w ręku śpiesznie wysiadał przed chatą...

Rotmistrz zamilkł, jakgdyby już skończył swoje opowiadanie. Podniósł rękę do czoła, zwiesił głowę, i dwie łzy spłynęły po jego sę- dziwem obliczu... Spojrzeliśmy na siebie, pra­wie zdziwieni, bo, chociaż wiedzieliśmy, że od­krywa przed nami żałobną kartę swego życia, ten przecież smutek wtedy właśnie, kiedy jego opowiadanie doszło do radosnej chwili ocalenia, był dla nas przykrą niespodzianką, o której wy­jaśnienie nie śmieliśmy go pytać. Sam jednakże prędko podniósł głowę, prostopadłe zmarszczki pomiędzy brwiami zarysowały mu się na czole, westchnął ciężko i tak kończył:

Wynieśliśmy nieprzytomną Zosię do sa­nek, pookrywali futrami, rodzice wzięli ją mię­dzy siebie, ja stanąłem ztyłu, i tak cwałem przelecieliśmy milę, która nas oddzielała od domu.

W drodze dowiedziałem się, że ten drugi nasz koń, który zdołał wyrwać się wilkom z pod szopy, uszedł ich pogoni, i chociaż pokaleczony, wrócił do stajni. Zaraz dano znać o tern pod­komorzemu, który odgadł niebezpieczeństwo, szybko zebrał wyprawę i przybył nam na ra­tunek.

0, jakże smutny był ten nasz powrót w chwili przygotowań weselnych! Zosia była ciągle w go­rączce, noga jej spuchła i zaogniła się. Poło­

żono ją do łóżka, ranę opatrzono i ratowano do- mowemi środkami, dopóki nie przybyło kilku le­karzy, po których rozesłaliśmy konie na wszyst­kie strony. Z początku sami lekarze nie przy­puszczali wielkiego niebezpieczeństwa i robili nam dużo nadziei. Tymczasem gorączka wzma­gała się i codzień było gorzej.

Nieszczęśliwą chorą dręczyły ciągle przywi­dzenia. W ciężkiej malignie powtarzała nie­ustannie: „Wilki! wilki!... szarpią mnie... jak Wasyla!... Weźcie je precz ode mnie!...“ Przy- tem poruszała rękami w powietrzu i zasłaniała niemi oczy, jakby chciała odpędzić i zakryć przed sobą dręczące ją widziadła. Słysząc to i patrząc na jej cierpienia, rozdzierało się serce i życie zamierało w nas samych. Trzy dni by­liśmy tak i trzy noce między rozpaczą i nadzie­ją. Lekarze robili wszelkie wysilenia, my ota­czaliśmy ją najtroskliwszemi staraniami. Nie­stety! wszystko napróżno: 11 lutego, to jest w ten sam dzień, w którym miał się odbyć nasz ślub, Zosia rozstała się z nami na wieki!...

Nie będę wam opisywał boleści i cierpień jej rodziców, które zatruły ich resztę życia. Moja rozpacz dochodziła do szaleństwa, a że nie palnąłem sobie w łeb, winien to jestem łasce Boga i ciężkiej chorobie, która tegoż samego dnia zwaliła mnie z nóg, odebrała zupełnie przytomność i przez trzy miesiące trzymała

w łóżku. Ze śmiercią Zosi straciłem wszystko,

co miałem najdroższego na świecie; pozostała mi tylko nienawiść do wilków, na których posta­nowiłem mścić się przez całe życie. Przed każdą rocznicą jej śmierci przynajmniej jedna bestja musi paść z mojej ręki, żeby przez rok pokutować na łańcuchu pod jej portretem, a ich kłami wysadzam jego ramy!... Oto, dlaczego je­stem, jak mnie nazywacie, wilczarzem.

Wstał i przeciągnął rękę po czole. My do­znaliśmy przykrego wrażenia. Najciekawsi z nas może i żałowali w duchu swej niedyskrecji, wi­dząc smutek pana rotmistrza. Mnie w ciągu te­go opowiadania kilka razy łzy zakręciły się w oczach. Sędzia wstał także, uściskał pana Żubrawę i przepraszał go za wywołanie wspom­nień bolesnych. Pan Michał, który nie lubił mi­norowego nastroju towarzystwa, a znał tę hi- storję oddawna, podniósł się również, dolał wszystkim wina, wziął w rękę kieliszek i rzekł:

Co tam, kochany rotmistrzu! Na wszyst­ko jest przecież preskrypcja, a od tego wypadku upłynęło już lat trzydzieści z okładem! Niema takiej boleści, z którejby czas nie uleczył, i dawno powinieneś był o tem zapomnieć. Zro­biliśmy głupstwo, żeśmy cię pociągnęli za język; ale któż mógł przypuścić, że jeszcze jesteś taki czuły. Bierz lepiej przykład ze mnie. Małoż to przeszedłem nieszczęść i czyliż także nie straciłem wszystkiego? Ty masz przynajmniej pociechę, że możesz łupić wilki ze skóry. Gdyby

przyszło zdejmować ją z tych, którzy mnie tyle krzywd wyrządzili, byłoby takich skór więcej, niżeli tutaj jest wilczych! Cóż, kiedy i tej sa­tysfakcji mieć nie mogę, a przecież puściłem wszystko już w niepamięć... Ergo:

Swoich trosk brzemię

Rzuć raz o ziemię!

Potem, zwracając się do nas, dodał:

Oto, panowie, wypijmy zdrowie naszego kochanego gospodarza:

Niech sto lat żyje,

Zdrów je i pije!

I wilki bije!

Wiwat — zawołali wezwani, i korzysta­jąc skwapliwie ze zrobionej przez pana Michała dywersji na rzecz lepszego humoru, spełnili zdrowie duszkiem, byleby prędzej odzyskać usposobienie swobodniejsze. Pan Żubrawa po­dał wszystkim pokolei rękę i wypił także na po­dziękowanie, a zwracając się do pana Michała, rzekł z melancholijnym uśmiechem:

Może ty masz rację... Dawno to, bo da­wno! Ale pamiętasz zapewne ten wiersz na­szego wielkiego Mickiewicza:

Precz z moich oczu — posłucham od razu;

Precz z mego serca — i serce posłuchał Precz z mej pamięci — o! tego rozkazu Moja i twoja pamięć nie usłucha!

Otóż, widzisz, Bóg mi ją zabrał z przed oczów, serce dawno zamarło, ale zapomnieć

o niej nie mogę!

Powoli jednak rozmowa przeszła na inne przedmioty, stała się żywszą i weselszą. Roz­prawiano już z zajęciem o jakiemś zwycięstwie Napoleona i o jego skutkach politycznych, kiedy weszła do salonu siostra pana rotmistrza i po­prosiła nas na kolację.

ROZDZIAŁ VIII.

Polowanie.

Jednego roku, w pierwszych dniach paździer­nika, około południa, pan Michał i ja pod jego opieką wracaliśmy z polowania na kuropatwy. Wprawdzie ptaki były już bardzo harde, że jednak dzień był ciepły i spokojny, więc nawet z mojej ptaszniczki udało mi się zabić trzy sztuki; pan Michał miał ich coś z pięć par przy torbie.

Wchodząc na dziedziniec z dobremi minami, jak to bywa zwykle po polowaniu pomyślnem, trafiliśmy niespodziewanie na gości i na naradę.

Pomiędzy lipami, przy dużym stole, zrobio­nym z jednego kręgu grubego pnia dębowego, siedział pan rotmistrz Żubrawa i pan Szara- mancki, którzy tylko co musieli przyjechać, bo ich konie odchodziły do stajni, oraz mój ojciec i stryj, a przed nimi stał stary Zdrójek i coś im opowiadał. Wyglądał on uroczyście, był w zu­pełnym rynsztunku myśliwskim, ciągle się pro­stował i często przymrużał lewe oko, co było dowodem, że szło o jakąś ważną sprawę.

Po przywitaniu się i popisaniu się zdobyczą, co na chwilę przerwało ich rozmowę, stryj za­raz zwrócił się do eks-leśnika i rzekł:

Więc cóż powiesz dalej, mój stary?... ale siądź sobie, bo widzę, że zmęczyłeś się.

Dziękuję wielmożnemu panu. Zobaczy­łem, że wielmożny pan rotmistrz tu jedzie, więc się śpieszyłem... A no, trzaby raz zrobić z niemi koniec...

A ile ich tam być może? — zapytał na­stępnie mój ojciec.

Dwoje starych i pięcioro wilczaków... je­żeli nawet nie sześcioro.

Czy aby Zdrójek wie na pewno, że to wilki gniazdowe? czy czasem nie przechodnie tylko? — odezwał się teraz pan Żubrawa, któ­remu oczy bystro zaświeciły.

Swoje, wielmożny panie! tu się ulęgły. Dyć już drugi miesiąc daję na nie baczenie... Baziór tęgie wilczysko, a i wadera prawie taka duża jak on. Suka musiała się wcześnie oszcze- nić, bo wilczęta także już niczego... będą trochę większe od ogarków wielmożnego pana z Pia­skowa. Umieją już, juchy, skradać się do gęsi, i sam widziałem, jak jeden z nich zdybał i udu­sił młodego liska. Niema co dłużej czekać i trzeba zabrać się do nich, dopóki jeszcze trzy­mają się bliżej gniazda i w kupie, a i stare przy nich dolegają. Niedługo, osobliwie, gdyby na­stało zimno, zaczną zapuszczać się dalej, roz­

łazić, albo je kto przepłoszy, i wadera wypro­wadzi je gdzie indziej, w większe knieje, może aż pod pruską granicę, a wtedy gdzie ich tam szukać!

To zróbmy zaraz, choćby dzisiaj, obławkę na nie z gończemi — zawołał niecierpliwie pan Szaramancki. — Mam przecie teraz psy stare i dowodne; poślę po nie natychmiast.

Miałem wielką ochotę wtrącić swoje trzy grosze, żeby głosować za panem Szaramanckim, bo aż zrobiło mi się gorąco na samo wspomnie­nie o polowaniu na wilki, ale mi przeszkodził pan Michał, odezwawszy się z przekąsem:

Czy się sąsiadowi już sprzykrzyły te sta­re gruchoty, co nawet lisa nie obrócą? Znamy je przecie; toż wilki wydusiłyby je jak nic, je­żeliby zawczasu z kniei nie drapnęły; nie takich tu psów potrzeba!... Zresztą, co nagle, to po djable.

Dobrze mówi pan Michał — rzekł znowu notmistrz, — ale i Zdrojek ma rację; trzeba nam więc śpieszyć się powoli... Siedm wilków gniazdowych to nie bagatela! Warto nad tem pomyśleć, żeby takiego polowania nie popsuć.

Właśnie chciałem powiedzieć to samo — odezwał się teraz mój ojciec. — Te nasze po­lowania na wilki z większą naganką lub obła­wą nie udają się zwykle dlatego, że najczęściej robią się dorywczo, bez dokładnej znajomości kniei i przesmyków w niej wilczych, bez poprzed­ni

niego przekonania się, czy wilki są rzeczywiście tam, gdzie być mają, bez gruntownego obmyśle­nia planu polowania i bez wykonania go należy­cie, słowem: bez ładu, składu i porządku, ale zato bardzo hałaśliwie. Zdawałoby się, że im większa obława i więcej myśliwych, tem i skutek powi­nien być pewniejszy, tymczasem dzieje się wprost przeciwnie. Zwykle bowiem wtedy spędzanie obławników, otaczanie nimi kniei i rozstawianie myśliwych odbywa się wśród tylu rozmów, na­woływań, krzyków i trzasków po lesie, że wilki musiałyby być chyba głuche i ślepe, gdyby za­wczasu nie wyniosły się za dziesiątą granicę!

Najczęściej bo obejmuje komendę myśliwy, który może i zabił kiedy wilka, ale nie ma wy­obrażenia o trudnościach, połączonych z dobrem urządzeniem obławy, nie umie dać sobie z niemi rady, nie zna dokładnie natury zwierza, ani jego przebiegów, nie umie zachować sam i nie ma dość powagi, żeby skłonić innych do zachowania tych ostrożności, które są niezbędne na takiem polowaniu. Czasem bywa jeszcze gorzej, bo ko­menderuje kilku, albo też każdy, komu się zda­je, że ma prawo do tego. Wtedy dopiero po­wstają spory, dysputy, kłótnie, nawet już w kniei, robi się więc takie zamieszanie i nie­ład, że wilki, gdyby się śmiać umiały, pewno śmiałyby się z ludzi do rozpuku. Polowanie na wilki z obławą lub naganką to już wojna, moi panowie, i to z nieprzyjacielem nadzwyczaj czuj­

nym, ostrożnym i przebiegłym, który potrafi skorzystać z każdej niedokładności, z każdego błędu, z każdego niedbalstwa, czy też lekko­myślności myśliwych i umie wyślizgnąć im się z rąk, jak węgorz. Kto się do tego bierze, musi być specjalistą, bo tu potrzeba już gruntownej znajomości rzeczy i doświadczenia, rygoru woj­skowego, rozporządzeń trafnych i jasnych, wy­konania ich ścisłego i bezwzględnego posłuszeń­stwa rozkazom. Inaczej polowanie na nic się nie zda.

Zapewne... zapewne... — odezwał się na takie dictum pan Szaramancki, pokręcając nieco głową. — Czyż jednak podobna zadawać sobie tyle przymusu, pilnować się ślepo różnych reguł i wymagać od liczniejszego grona ludzi, żeby chodzili jak zegarek! Przecież polowanie to tyl­ko zabawa, którą, rozumie się, trzeba zawsze jakoś urządzić; ale znów tak zbyteczny rygor i pedantyzm nie może jej uprzyjemnić... Prze­cież i bez tego biło się nieraz wilki!...

Jeżeli z tej beczki zaczniemy — przerwał mu prawie niegrzecznie zniecierpliwiony pan Michał — to powiem sąsiadowi otwarcie, że chyba nie jesteś myśliwym; prawdziwy bowiem myśliwy nie doje, nie dośpi, zniesie wszelkie trudy, narazi się na niebezpieczeństwo, chętnie podda się rozkazom i nie pozwoli sobie na ża­den wybryk, byleby dopiąć celu i zdobyć łup pożądany.

Jeżeli tępienie zwierząt drapieżnych jest wogóle pożyteczne i potrzebne, to staje się ono obowiązkiem dla myśliwego, kiedy powinien go spełnić ściśle i sumiennie. Jeżeli znów polo­wanie, nawet na wilki, ma być uważane tylko za zabawę, to cóż mi warta taka zabawa, na któ­rej myśliwy przez czyjeś tam niedbalstwo, lek­ceważenie, albo głupotę nietylko nie zabije, ale nawet nie zobaczy zwierzyny! Każdy porządny człowiek robi porządnie wszystko, do czego się weźmie, i wymaga tegoż samego od drugich. Kto nie ma takiego poczucia, niech lepiej leży sobie pod pierzyną, albo siedzi sobie za piecem, a nie bróździ prawdziwym myśliwym. Znam ja i takie pseudo-polowania, które są tylko pozorem do tego, żeby się zjechać, objeść, opić i ograć w karty. Kto podobnych przyjemności szuka, niechże nie robi przynajmniej polowania na wilki, jeżeli je naprawdę ma u siebie, żeby ich darmo nie płoszył i nie przeszkodził innym rozprawić się z niemi jak należy. Taki powinien urządzać sobie kocie szlachtuzy, jak to nazywa nasz Zdro- jek, albo inne pukaniny na drobniejszą zwie­rzynę.

Kiedy bo sąsiad zaraz się tak szeroko rozwodzi; — odparł dotknięty pan Szaramancki.

Przecież ja nie oponuję i chciałem zrobić tylko uwagę, że...

Pan Michał zmiarkował, że się uniósł, więc, rzecz łagodząc, pośpieszył dodać:

Ja też do nikogo nie piję!... Ja tylko tak sobie w ogólności powiedziałem, co o tem myślęt napatrzywszy się dosyć na nieudane polowania. Ileż to razy widziałem, jak trudy, starania, za­biegi, mitręga czasu, męczenie obławników i strzelców, koszta i nadzieje myśliwych szły na marne dla jednej jakiejś niby to bagateli, która przecież wszystko zepsuła!

Raz, pamiętam, na trzy dni przed polowa­niem były jeszcze wilki gniazdowe w kniei. Urządzono więc obławę, jak należy; naganka przeszła w porządku całą knieję, ale wilków nikt nie zobaczył, gdyż wadera wyprowadziła je już poprzedniej nocy. Spacerowaliśmy więc tylko daremnie i na śmiech ludzki po chrapach i lesie, czegoby się uniknęło, gdyby byli ostat­niej nocy przed samem polowaniem sprawdzili, czy wilki są tam jeszcze, czy też już wyszły. Drugi raz znowu zaczęli rozprowadzać obławni­ków wprzód, zanim obsadzili przesmyki myśli­wymi; więc kiedy jeszcze staliśmy przy sankach, w naszych oczach o jakie dwieście kroków czte­ry wilki wyniosły się z kniei takim przełazem, który należało zająć przedewszystkiem i po­wierzyć najlepszemu strzelcowi. Pozostało nam tylko splunąć i wrócić z kwitkiem do domu.

Na innych polowaniach, chociaż naprzód po- rozstawiono myśliwych, ale że obława jeszcze się nie uszykowała, więc ten i ów, zamiast stać cierpliwie, spokojnie i cicho pod zakryciem, to

dreptał w miejscu, to ucierał nos lub kichał, to się poruszał i wychylał z za krza lub drzewa. Jednemu trzasła gałęź pod nogami, drugi stuk­nął kolbą o pieniek, a bywali jeszcze i tacy, którym zachciało się zaciągnąć z fajeczki. Tym­czasem było dosyć jednego takiego uchybienia, żeby wilki, spostrzegłszy się i nie czekając, aż ich obława otoczy, wyniosły się bokiem, gdzie piepnz rośnie. Kiedyś znów, zamiast rozstawić myśliwych pod wiatr, postawili ich jakoś z bo­ku, tak, że od nich zaciągał do kniei; zaraz też zawietrzyły ich wilki, poszły prosto na naga­niaczy i pomknęły sznurkiem pomiędzy dwiema ich kupami, które rozejść się jeszcze nie zdą- żyły.

Trudnoby wyliczyć wszystkie takie uchybie­nia, których sam byłem świadkiem: to kierowni­cy polowania opuścili jaki przesmyk przez nie­znajomość kniei, lub uważając go za małoważny, i tamtędy właśnie wilk uciekł; to któryś z myśli­wych, zamiast dobrze pilnować gąszczu przed sobą, zagapił się gdzie indziej, a tymczasem

o kilkanaście kroków od niego tym samym gąszczykiem wymknął się wilk jeden i drugi, nawet bez strzału. Innym razem nie zaklamro- wali porządnie linji strzelców, albo nie połą­czyli ich z łańcuchem obławników, lub też nie obstawili skrzydeł fladrami, pomimo, że nie bra­kowało myśliwych albo naganiaczy, i jakby umyślnie zostawili lukę dla wilków. Kiedy in-

dziej fladry były zniszczone, bo chociaż był sznur, to w bardzo wielu miejscach brakowało na nkn piór gęsich i płatów albo chorągiewek; nie miały przeto wilki czego się bać i dlatego też nie cofnęły się przed taką zaporą. Bywało nareszcie i tak, że ludzie, postawieni przy fla­drach, nie poruszali niemi wtedy, kiedy zbli­żyły się wilki, żeby je odstraszyć w głąb kniei, skutkiem czego śmielszy z nich przelazł pod sznurem albo przeskoczył i wydostał się z matni i t. d.

Ho! ho! ho! — zawołał pan rotmistrz z zadowoleniem i pogładził wąsy. — Widzę, pa­nie Michale, że nie żartem zadrgała w tobie żył­ka myśliwska... Brawo! Dobra to wróżba dla przyszłego polowania i znak, że się sprawnie do tych szelm weźmiemy, jeżeli, nota bene, po­zwolicie nam... — dodał, zwracając się do mo­jego ojca i stryja.

A cóż rotmistrz myślisz — odparł mój ojciec — że będziemy wilki hodować i czekać, aż nam zaczną dusić kobyły i zastępować lu­dziom po drogach?! Chybaby mój pan brat chciał je sobie żywcem wziąć do swej mena- żerji...

Upadam do nóg! — odpowiedział stryj tym samym żartobliwym tonem. — Co do mnie, ustępuję je zgóry panu rotmistrzowi do jego wilczej kolekcji.

Oj, psuje się prognostyk! — przerwał we­soło pan Michał. — Jeszcze skóra na baranie, a już pijecie na nię; przecież dotąd nawet nie wiemy, kto kogo ma zapraszać... Zdrój ek! gdzież są właściwie te wilki?

Coprawda, to na naszym, ale też niedaleko i od granicy wielmożnego pana rotmistrza — od­powiedział eks-leśnik. — Siedzą w tej małej kniei pomiędzy Kobusówką a Lisią Stopką, tą żółtą góreczką, gdzie to trzy lata temu wielmoż­ny pan rotmistrz zabił tego dzika, co nam ściął najlepszego psa, a dwie kule osunęły się po nim, tak się, szelma, wyszwarcował żywicą. Na le­wo, patrząc od Kobusówki, zaczyna się Stara Topiel i granica, a na prawo wysokie olchy i trzciny.

A! to tam? Dziwi mnie tylko — rzekł stryj — że się w tem miejscu zagnieździły. Przecież to knieja nieduża, będzie wszystkiego niecałe cztery włóki.

Szczerej kniei, wielmożny panie, niema i tyle — objaśniał dalej Zdrój ek — ale one, ju­chy, mają swój rozum! Na wiosnę były duże roztopy i deszcze, tak, że wody oblały prawie wokoło ten kawał lasu. Droga tamtędy nie idzie żadna, dostępu długo nie było, ludzie tam nie chodzili, a i dla bydła ciężko i zadaleko. Wilki to zaraz zmiarkowały, a jak raz wlazły i wa- d<era się oszczeniła, to i siedzą sobie, jak we fortecy. Teraz tam prawie sucho i chodzić

można, ale las zwarty i gąszcze; jest dość ło- monia, wywrotów i dziur pod staremi pniami, co je woda popodmywała. Mają tam nawet źródlisko, a i głodu, widać, nie cierpią, bo na przesmykach i po brzegach widziałem pióra z gęsi, kawałki skórek zajęczych, owczą wełnę na krzach i dwie ogryzione cewki sarnie.

Kiedy Zdrójek skończył, ojciec mój, poro­zumiawszy się spojrzeniem ze stryjem i panem Michałem, rzekł;

Więc, kochany rotmistrzu, zgoda na po­lowanie, ale pod warunkiem, że sam obejmiesz komendę z władzą dyktatorską... Inaczej nie!

Jeżeli o to wam chodzi, zgadzam się chętnie, bo przecież wiecie, że po mojem nie­szczęściu jedyna to dla mnie pociecha, kiedy mogę tępić tych zbójów, co mi tyle złego zro­biły!... Czy tylko inni myśliwi nie wezmą mnie za uzurpatora i nie zaoponują?

A któżby śmiał? — zawołał, zrywając się, pan Michał. — Wszyscy będą chyba radzi takiemu komendantowi; a gdyby jaki frant chciał bróździć, mniejsza o niego!

Tak, tak, to rzecz skończona! — dodał stryj. — A teraz, kochany rotmistrzu, powiedz, kiedy ma być polowanie?

Dziś mamy wtorek — obliczał pan Żu­br a wa; — na jutro moglibyśmy nie zdążyć przy­gotować wszystkiego... a więc pojutrze, we czwartek. Najlepiej byłoby zacząć w południe,

bo wtedy stare wilki, obżarłszy się w nocy i wróciwszy rano do kniei, leżą tam cały dzień ociążałe i z powodu ciepłych dni chłodzą się w miejscu bagnistem. W południe zwykle śpią, są leniwe i najmniej czujne... Parę lat już w tej kniei nie byłem, dlatego chciałbym wprzód ze Zdrójkiem i moim Baraczem objechać ją i zo­baczyć przesmyki, żeby obliczyć, ile będzie po­trzeba strzelb i obławników, jak rozstawić my­śliwych i skąd ma iść naganka... Ilu też mniej więcej możecie dać ludzi i zebrać strzelb u sie­bie?

Myśliwych — odpowiedział mój ojciec

może nas tu być z dziesięciu, licząc już Zdrój- ka i jego syna, a naganiaczy może Kaczałkie- wicz spędzić przeszło sześćdziesięciu.

Jeżeli panowie pozwolą — odezwał się pan Szarmancki, — to i ja przyślę ze trzy­dziestu; mam gajowego, który się zna na my­ślistwie, i ekonoma, który strzela wybornie.

Dobrze! — powiedział rotmistrz. — Ja także dam ludzi z pół setki z tej wsi, co z wami graniczy; a gdyby potrzeba było więcej, to ich przyślę z Podkowina. Strzelb ze mną mogłyby być przeszło dziesięć, ale trzeba przecież liczyć i na gości, którzy zapewne przyjadą... Zresztą dopiero jutro będę wiedział na pewno, ile czego potrzeba.

Ja myślę — zauważył pan Michał — że we czwartek moglibyśmy zebrać się na Kobu-

sówce. Ta opuszczona buda stoi na pagórku, a wprost przed nią, o jakie pięcioro staj, zaczy­na się knieja,

Może tak i zrobimy — zakonkludował rotmistrz, — Ale, ale — dodał — powiedzia­łem: w południe: w południe, to znaczy, że

0 dwunastej mamy już być na stanowiskach

1 ma ruszyć obława; zatem o dziesiątej służba i wszyscy obławnicy powinni stanąć na punkcie zboru, czy to na Kabusówce, czy gdzie indziej, i o tej samej godzinie panowie myśliwi tu, we dworze. Zresztą jutro rano przyjadę do was, żeby ostatecznie rzecz tę ułożyć. Czy się zgadzacie?

Najzupełniej; bez opozycji i apelacji! — odpowiedział stryj za wszystkich. — A teraz pójdźmy na obiadi, bo już dzwonili i czernina wystygnie.

Obiad trwał krótko, bo się rotmistrz śpieszył i zaraz po kawie, zabrawszy Zdrójka, z panem Szarmanckim odjechał.

Przy obiedzie upiekłem i ja swoją wilczą pie­czeń, gdyż póty molestowałem ojca i pana Żu- brawę, żeby mnie wzięli na polowanie, aż się zgodzili, Z początku ojciec nie chciał pozwolić, obawiając się o mnie i utrzymując, że będę się kręcił, zbroję co i dostanę jeszcze sforami; gdy jednak zakląłem się, że będę stał spokojnie i nawet pary z ust nie wypuszczę, a pan rot­mistrz znów zapewnił, że niebezpieczeństwa nie będzie, bo nie postawi mnie samego, i jeszcze

obiecał przywieźć dla mnie leciutką dubeltówkę, która bije dobrze grankulkami, ojciec zmiękł i ustąpił.

Po odjeździe gości ojciec i stryj wysłali kil­ka zaproszeń i przykazali ekonomowi, żeby za­powiedział chłopom obławę i zebrał ich tylu, ilu będlzie potrzeba. Innym ludziom dworskim, którzy strzelali i mieli broń, nie było co i mó­wić, bo już wiedzieli o wyprawie i tylko niecier­pliwie oczekiwali wezwania. Reszta tego dnia zeszła na pogadance o zamierzonem polowaniu,

0 spodziewanych gościach, o strzelcach, do cze­go który nadawałby się najlepiej, i na drobnych dyspozycjach na wszelki wypadek.

*

Nazajutrz rano przyjechał pan Żubrawa

1 przywiózł z sobą Baracza, swojego leśnika, oraz obudwóch Zdrójków, ojca i syna, których zabrał po drodze. Był w dobrym humorze i za­raz po przywitaniu się z nami powiedział:

Objechaliśmy konno i obeszli pieszo knie­ję ostrożnie, ale ze wszystkich stron. Mam ją teraz w głowie jak na dłoni. Jeżeli tylko wilki dotąd z niej nie wyszły i poczekają na nas do jutra, to możemy im sprawić taką łaźnię, jak nigdy. Wprawdzie i mój stary niedźwiedź — tu wskazał z uśmiechem na swego leśnika — zapewnia mnie, że były jeszcze zaprzeszłej no­cy, ale kto je tam wie!

Juścić, wielmożny panie — odezwał się ów Baracz, chłop ogromny i barczysty, z ma* łemi, bystremi oczkami, kudłatą głową, kędzie­rzawą brpdą, i w czapce, która wyglądała jak wilczy łeb — tak dokumentnie samego wilka nie widziałem, bo to było w nocy i tylko zda- leka coś pomknęło do kniei. Nie mógł to prze­cie być pies, bo nie głupi tam chodzić, a że za­raz wtedy w gąszczu i prosię kwiknęło żałośnie, więc to na pewno był lupar albo wadera, co je nieśli dla wilcząt.

Ja także — dodał młodszy Zdrójek — już od soboty obchodzę knieję i pilnuję, żeby tam kto nie wlazł i wilków nie przepłoszył.

Jeżeli tak, to dobrze! Jutro więc rano,

s

0 dziesiątej, wszyscy obławnicy, a z nimi służba

1 ekonomowie mają być na Kobusówce. Ztyłu za budą, jest tam kawał gołoborza i stare wy­palenisko; tam mogą ludzie zebrać się i zacze­kać. Obława pójdzie od Kobusówki i przejdzie prosto przez knieję aż do Lisiej Stopki, pod którą będzie wyciągnięta linja myśliwych.

Następnie skinął rotmistrz na naszego eko­noma, który już czekał na dyspozycję.

Mości Kaczałkiewicz! a ilu dasz nam ob­ła wnikó w?

Może być siedmdziesiąt...

To dosyć! Z moimi ludźmi i z ludźmi z Piaskowa, oraz z tymi, których przyśle jesz­cze pan sędzia i pan Rożyóski, będzie ich razem

przeszło dwustu. Niechże Kaczałkiewicz pa­mięta, żeby każdy obławnik miał kij dość gru­by, a długi na wysokość chłopa. Najlepiej ze­brać ludzi gdzie dalej i dopiero wszystkich ra­zem zaprowadzić na Kobusówkę, gdyż jakby zaczęli sami złazić się po kilku i kilkunastu, to­by szli wszystkiemi stronami, może nawet przez knieję, łamaliby kije po drodze i robili niepo­kój. Trzeba więc obejść z nimi zdaleka od kniei i to bez hałasów. Moich obławników i tych, co przyjdą z innych dworów, nauczą także i dopilnują ekonomowie, żeby się do tego wszystkiego zastosowali. Co dziesiąty obław­nik dostanie grzechotkę, które mój Strzelczyk

Kujtys przywiezie.

Potem pan rotmistrz zwrócił się do leśników, którzy, jako wytrawni służbiści, zaraz stanęli obok siebie w szeregu i wyprostowali się po wojskowemu, jak żołnierze przed komendan­tem.

Wy trzej — powiedział — będziecie za­rządzać obławnikami, rozstawiać ich i prowa­dzić, będziecie więc odpowiadać za wszystko. Do pomocy możecie wziąć sobie ludzi rozgar­niętych z młodszych ekonomów i z tych, co tam będą ze strzelbami. Na punkcie zbornym żeby mi było spokojnie! żadnych głośnych rozmów i kłótni, a tem bardziej łomotu i krzyków Ob­ławników uszykować rzędami zawczasu, a po­tem, gdy przyjdzie rozkaz, rozprowadzić ich od

razu na całą linję, na prawo, na lewo, na skrzy­dła, i zaraz wiązać łańcuch, tak, żeby był go­tów bez długiego bałamuctwa. Robić to wszyst­ko pocichu, nie rozmawiać, chyba z koniecz­ności, i to szeptem; ludzi rozstawiać w milcze­niu i tylko ręką wskazywać każdemu jego miej­sce, Naganiaczy, zdaje się, będzie dosyć, więc stawiać ich gęsto: chłop od chłopa od pięciu do siedmiu kroków, jak starczy, a co dwudziesty człowiek postawić takich ze strzelbami, co ro­zumieją porządek, żeby każdy z nich dozorował dziesięciu ludzi po swojej prawej i tyluż po le­wej stronie. Tym przecież, którzy będą z bro­nią w łańcuchu obławników, strzelać nie wolno, chyba tylko wtedy, gdyby wilk poszedł na ob­ławę, nie dał się zawrócić do kniei na myśli­wych i już wymknął ztyłu za naganiaczy. Czyście mnie zrozumieli?

Rozumiemy, rozumiemy, wielmożny pa­nie. Alboż to nam pierwszyzna!

Spodziewam się!,., ale im co powtarza się częściej, tem lepiej utkwi w pamięci. To spra­wa z wilkami, i w niczem chybić nie wolno! Pil­nujcież więc dobrze, żeby obławnicy trzymali łańcuch równo, nie wybiegali naprzfód jedni przed drugich, nie pozostawali wtyle, nie zbi­jali się po kilku razem, a broń Boże, nie prze­rwali czasem łańcucha i nie zrobili w nimi luki. Każdy ma iść prosto przed siebie, nie zbaczać, lecz trzymać się przez całą knieję w jednako-

wiej odległości od sąsiadów. Niech mi się też żaden nie waży omijać gąszczów, zawałów i za­rosłych bagienek, tylko niech każdy obławnik przedziera się wszędzie i koło siebie, na obie strony, uderza kijem po drzewach, krzakach, wywrotach i wszystkich takich miejscach, gdzie wilk mógłby się przyczaić lub schować. Wresz­cie obława ma iść zupełnie wolno, hukać i grze­chotać niebardzo, a gwałtownych wrzasków wca­le nie robić!

Byliśmy wszyscy na dziedzińcu i przysłu­chiwaliśmy się, jak rotmistrz w taki sposób mu- strował leśników. Ja zachwycałem się tą jego myśliwską mądrością, pan Michał zacierał ręce z zadowolenia, a ojciec i stryj uśmiechali się i tylko kiwali głowami. Stryj przypomniał, że czas iść na śniadanie, ale pan Żubrawa prosił

o cierpliwość i tak dysponował dalej:

Główny łańcuch obławników ustawicie

o czworo staj poniżej Kobusówki, tam, gdzie kończą się jałowczyki, a zaczyna gęstsza olszy­na, i wyciągniecie go od tej wysokiej sosny z barcią, co jest na prawo od budy, aż do brze­gu tego błotka na lewo od niej, w którem leży złamany chojniak. W samym środku głównego łańcucha będzie młodszy Zdrójek; ma on młode nogi i oczy, a jako nowy leśnik, trzeba przecież, £eby się popisał. Prawe skrzydło obławy usta­wić po stronie wysokich olch i trzciny, od sosny aż do trzech w kupie pni osmolonych, a lewe

przed naszą granicą, ponad Topielą, od błotka do dużego rozsadzonego kamienia.

Prawego skrzydła pilnować będzie stary Zdrójek, a lewego mój Baracz, i wy sami bę­dziecie stali każdy na końcu swojego skrzydła, to jest Zdrój ek przy trzech osmalonych pniach, a Baracz przy kamieniu. Zdrój ek niech mi się dobrze pilnuje, bo zdaje mi się, że wilki ko­niecznie będą chciały dostać się w trzciny.

Łańcuch myśliwych rozstawię sam pod Lisią Stopką, także przez całą linję, i tak go zaklam- ruję, żeby strzelcy klamrowi znaleźli się na je­dnej linji ze skrzydłami naganki i żeby ostatni z nich na każdej klamrze stanęli o pięćdziesiąt kroków jeden od Zdrójka, a drugi od Baracza. Ja sam stanę ostatni na klamrze od trzcin, to jest przy tobie mój Zdrój ku, a ztyłu w tej stro­nie każę czekać Kujtysowi, żeby dał znać na Kobusówkę, gdy już myśliwych rozstawię. W ten sposób będzie knieja ze wszystkich stron osaczona, a wy dwaj będziecie łącznikami mię­dzy obławą a myśliwymi, i pozwalam wam strzelać do wilków, gdyby na was wychodziły... Przecież miejscowość znacie dobrze, wczoraj i dziś obejrzeliśmy wszystko, oznaczyłem i po­kazałem wam każdy punkt, podług którego ma­cie się orjentować; jesteście starzy i doświad­czeni myśliwi, więc powinniście odrazu wszę­dzie trafić i bez żadnego zamieszania ustawić się prędko a dobrze.

Juz mech wielmożny pan będzie spo­kojny; trafimy choćby poomacku... Żeby tylko te nasze pomagry nie pobróździły, a chłopstwo nie lazło jak bydło.

Więc trzeba ludzi zachęcić. To też po­wiedzcie, że każdy, kogo weźmiecie dla utrzy­mania porządku, dostanie ode mnie dwa złote, a każdy obławnik kwaterkę wódki i pół bochen­ka chleba.

Za pozwoleniem! — zaprotestował mój ojciec. — Ta gratyfikacja to im się od nas na­leży...

Niech mi się pan Apolinary do rządów nie wtrąca! — rozśmiał się rotmistrz. — Dałeś mi sam absolutną władzę, więc mam prawo użyć jej, jak chcę! No, no! zresztą na sprawę nie pójdziemy do wójta.

Żeby to wielmożni panowie pozwolili — odezwał się teraz Kaczałkiewicz, kłaniając się i występując naprzód — tobym ja sam zapo­wiedział obławnikom o tej wódce i chlebie i obiecałbym im jeszcze co innego — tu potrzą­snął harapnikiem — coby może najlepiej po­skutkowało.

Rozśmieszył nas ten ekonomski argument, rotmistrzowi jednak nie musiał się on wydać złym, bo rzekł, jakby od niechcenia:

To tam już wasza rzecz. Zróbcie sobie, jak chcecie, byle tylko skutek był dobry.

Stryj znowu przypomniał śniadanie, a pan Żubrawa, chociaż skłonił głowę na znak zgody, lecz kazał leśnikom zaczekać, i weszliśmy do dworu.

Podczas tego śniadania nic mi się nie wio­dło, chociaż to nie był żaden dzień feralny. Mia­łem głowę tak zajętą polowaniem i tak chciwie słuchałem tylko tego, co o niem mówił pan rot­mistrz, że żórawie wyławiały mi wszystko z ta­lerza. Machnąwszy pod stołem nogą, kopnąłem Fifinkę tak nieszczęśliwie, że wrzasnęła na całe gardło, aż stryj syknął, a ojciec się nachmu­rzył.

Nadomiar złego, nie wiem, co się stało pan­nie Agacie, która ni stąd ni zowąd zaczęła wzdychać i dowodzić, że jestem potrzebny na takiem strasznem polowaniu jak dziura w mo­ście, że lepiej byłoby, gdybym więcej sie­dział nad książką, że się coraz bardziej roz­puszczam, tak dalece, że wczoraj okulawiłem jej zagranicznego koguta, którego dostała od siostry księdza proboszcza, że wilki jeszcze mnie zjedzą, albo jaki wściekły skaleczy i t. d. Poty aż biły mnie z obawy, żeby mi polowanie nie przepadło. Uratował mnie wszakże pan rot­mistrz, dowiódłszy jej z całą powagą, że na polowaniu jestem koniecznie potrzebny, albo­wiem mam zająć ważne stanowisko, i na dowód kazał przynieść z bryczki dubeltówkę, którą przywiózł dla mnie. Zapewnił przytem pannę

Agatę, że wilki nie będą miały czasu zjeść mnie, bo będą musiały myśleć o własnej skórze, a wreszcie, że w miejsce koguta-kuternogi przy­śle jej zdrowego, jeszcze bardziej zagraniczne­go, i tą obietnicą ostatecznie ją udobruchał.

Wstaliśmy też zaraz od stołu. Panowie, za­paliwszy fajki, wyszli na ganek, ja oglądałem dubeltówkę, uradowany, a pan Żubrawa posłał po leśników i jeszcze im powiedział:

Jutro, dopóki nie dam znać, że jesteśmy na stanowiskach, dopóty nie rozprowadzać ob- ławników po ich linji. Tymczasem jednak mo­żna, jak mówiłem, przygotować się i podzielić, a nawet przybliżyć się do niej i czekać spokoj­nie. Dopiero, gdy Kuj ty s do was przyj edzie, natychmiast wyformujcie cały łańcuch, a gdy będziecie już zupełnie gotowi, młodszy Zdrójek da na trąbce krótki sygnał, Baracz i starszy Zdrój ek odpowiedzą, poczem naganka ruszy bezzwłocznie.

Iść będzie tylko główny łańcuch od Kobu- sówki, a obławnicy po skrzydłach mają stać, dobrze pilnować boków kniei i odstraszać wilki, gdyby się tamtędy wymknąć chciały. W miarę dopiero, jak idący łańcuch będzie mijał skrzy­dłowych, ci mają się z nim łączyć i posuwać ra­zem naprzód, dopóki nie przejdą całej kniei. Zdaje mi się tedy, że wiecie już dokładnie wszystko, co, jak i kiedy zrobić należy; nie­prawdaż ?

Wiemy, wiemy, wielmożny panie! — od­powiedzieli leśnicy jednogłośnie.

Ja tylko — dodał starszy Zdrójek — chciałem się zapytać, czy wielmożny pan psów nie weźmie?

Myślałem już o nich, ale że w samej kniei nie byłem, więc nie mogę wiedzieć, czy są isto­tnie potrzebne,

Niech wielmożny pan weźmie. Ja ją znam dobrze. Są tam takie zawały, gąszczyki i kry­jówki pod karpami, że, gdy się wilk w nie za­szyje, to człowiek przelezie przez niego, a be- stja się nawet nie ruszy. W tej porze wilczęta umieją także doskonale się przyczajać, a i stare przypadają często w takich miejscach bagni­stych, że obławnik tamtędy nie przejdzie. Ale psy, a osobliwie takie, jak wielmożnego pana, nie dadzą się oszukać i każdego wytropią i ruszą.

Więc dobrze, kiedy tak radzisz. Przy­prowadzi je na Kobusówkę mój psiarczyk, ale musi go z niemi mieć przy sobie twój syn, bo on będzie w środku obławy i przed samem jej ru­szeniem rozforuje je i puści w knieję.

Wedle rozkazu, wielmożny panie! — od­powiedział na to młody leśnik. — Ja przecież znam się z niemi już od tego czasu, jak to mo­jego Burka udusiły.

To była jego własna wina, mój kochany; pocóż był taki podobny do wilka!

Wydajesz rozkazy, kochany panie rot­mistrzu — wtrącił pan Michał — jak jaki ge­nerał przed bitwą! Dobrze, że ich wilki nie sły­szą, boby pozdychały ze strachu albo uciekły gdzie pod Toruń!

A kto ich wie! może się już wyniosły, i z tego wszystkiego nic nie będzie.

Byłaby to wielka szkoda! — zauważył mój ojciec. — Zresztą możnaby przecież jesz­cze sprawdzić...

Bez tego nic! — odrzekł rotmistrz. — Dziś po zachodzie słońca i, gdyby można, jutro raniutko przed wschodem trzeba się przeko­nać koniecznie, czy wilki są jeszcze w kniei.

Potem, zwracając się do leśników, zapytał:

No, który z was rozmówi się z nimi?

Baracz i starszy Zdrój ek spoglądali na sie­bie zboku, uśmiechali się i trącali łokciami... Nareszcie pierwszy z nich odezwał się:

Chyba Zdrój ek, wielmożny panie; on zna dobrze knieję i lepiej potrafi gadać po wil­czemu...

A wy to niby nie? — odparł eks-leśnik i mrugnął lewem okiem. — Tylko, że od owego naszego zakładu nie macie jakoś ochoty...

Jakiego zakładu? Cóż to było? — za­pytali razem pan Źubrawa i pan Michał. — Ga­dajcież!

Ot, głupstwo, wielmożny panie! — od­powiedział Zdrojek i zażył tabaki. — Trzy lata

...i sam jak kłoda zwalił się na wilki. (Str. 195.)

temu w zimie byliśmy oba na weselu u Dudy bartnika. Młodsi tańcowali, a my starsi, pod­jadłszy, popijaliśmy po kapce, bo Duda piwa, wódki, a i miodu nie pożałował. Po wieczerzy mieliśmy już trochę w głowach. Naraz słyszę: zawył wilk bardzo blisko! — A on tu po co? — pomyślałem i wyjrzałem z chałupy. Słucham: zawył znowu, jakby zaraz za stodółką. Wra­cam więc, sięgnąłem po strzelbę Baracza, co stała w kącie, odwiodłem kurek i zaczynam pod­chodzić... Aż tu z za węgła wyłazi on sam i śmieje się jak opętany...

Chciał dziewuchy nastraszyć i udawał wilka, a zmanił mnie starego.

To wódka tak was zmaniła — pocieszał go pan Michał. — Gdyby Zdrójek nie miał był w głowie, pewnoby nie dał się oszukać.

Może być, wielmożny panie. Dość, że zakpił ze mnie i zaraz o tem rozpowiedział w izbie na moje pośmiewisko. Było mi strasz­nie markotno, więc odgryzałem się i dowodzi­łem, że jeszcze lepiej wyć potrafię. On mówił: „nieprawda!“ Więc założyliśmy się o garniec wódki, ale pod kondycją, że spróbujemy się na prawdziwych wilkach. — „Dobrze! niech one same nas sądzą!“ — krzyknął Baracz i pięścią w stół uderzył. — Niech sądzą! — odpowie­działem i także w stół huknąłem — tylko za­raz! — Duda chciał nas pogodzić, aleśmy nie

ustąpili, tylko wypili jeszcze po kieliszku araku na odchodnem

Baracz wziął swoją świnią nogę1), ja kij i poszliśmy przez bagno i łoziny na Jarzębie Toki, gdzie wysoka świerczyna.

Co tam1 będziecie opowiadać państwu ta­kie głupstwa! — przerwał mu Baracz, nie rad widocznie dalszej historji. Potem zwrócił się zaraz do rotmistrza z zapytaniem:

A możeby, wielmożny panie, zajrzeć do koni f

Nie uciekajcie! — zawołał Zdrójek, uśmiechając się filuternie; — słuchaliście i śmie­liście się, kiedy mówiłem o swoim wstydzie, po­słuchajcież jeszcze...

Trudna rada, mój Baraczu! — rzekł rot­mistrz tonem żartobliwie poważnym — Zdrój ek ma rację. Pnzecież ci głowy nie urwał, bo ją masz na karku. Wiemy, że jesteś dobry myśli­wy i strzelasz kapitalnie, więc chociażby ci się co nie udało, nie masz znów czego tak bardzo się wstydzić.

Pewno to z waszego wilczego duetu wtrącił stryj — był tylko katzenjammer, albo też przewróciliście się gdzie i wyspali na śniegu?

Niezupełnie, wielmożny panie — odrzekł Zdrój ek. — Wleźliśmy oba na gruby, karłowaty

Tak myśliwi z prostego ludu przezywają fuzje po­jedynki, krzywo i niezgrabnie osadzone.

chojniak i Baracz pierwszy zaczął wabić. Za- wabił raz, drugi, dziesiąty... nic! Żaden wilk się nie odezwał. Czekaliśmy z pół godziny na- próżno i zmarzliśmy jak kość. Szczęściem mia­łem blaszankę z wódką, więceśmy się trochę rozgrzeli. — ,,Niema tu wilków!“ — powiedział on. — Są! — odrzekłem. — „A no, to próbuj, na ciebie kolej!“ — zawołał. — Teraz więc ja zawyłem, jak bazior, potem znowu, ale także nic! — Eh! czekajcie — pomyślałem sobie i po- wabiłem, jak wadera... W dziesięć pacierzy było już trzech samców pod chojniakiem. Obie­gły wokoło, obwąchały, popatrzyły wgórę, je­den przysiadł o kilkanaście kroków, a dwa po­łożyły się pod samą gałęzią, na której siedzie­liśmy.

Ja miałem tylko kij, ale mój Baracz zaraz za świnią nogą i nuż przykładać się i mierzyć do tego, co był opodal. Celuje, celuje... na­reszcie wypalił i z dymem sam jak kłoda zwalił się z gałęzi na wilki, co siedziały pod drzewem! Wilczyska aż jękły pod takim klocem i ledwie wyrwały się z pod niego; a musiał je tęgo przy- dusić, bo gdy uciekały w las, to jeden włóczył zadem, a drugi utykał na łapę; trzeci czmych­nął odrazu.

Trudno nam było nie roześmiać się z tej przygody leśnika, a pan Michał byłby zapewne jeszcze z niego żartował, gdyby nie to, że jej koniec nie był bardzo wesoły.

Zlazłem i ja z chojniaka — kończył Zdro- jek — i zaledwie podniosłem Baracza, tak się utrząsnął. Męczyłem się z nim przeszło go­dzinę, nim go rozbitego doprowadziłem do cha­łupy, Leżał biedak i słabował więcej niż ty­dzień...

Czemużeście nie dali znać do dworu? — rzekł z wymówką pan rotmistrz; — byłbym mu posłał lekarza...

Miałci on ich aż za wielu! Kowal pusz­czał mu krew trzy razy; baby naciągały go i okadzały zielem; zezowata Prusaczka odczy­niała złe i zamawiała chorobę; nawet Abramek dał pod sekretem za lisią skórkę komarowego sadła i jakieś próchno uzdrawiające, ale to było takie paskudztwo, że niktby tego nie chciał wziąć w gębę. Najlepiej mu jednak pomogła wódka z pieprzem i topioną słoniną, co ją za­żywał regularnie.

No, to i dobrze, kiedyście klin klinem wybili — powiedział pan rotmistrz, machnąwszy ręką, i spojrzał na zegarek. — A teraz do rze­czy. Niechże więc Zdrojek zajrzy do kniei i zo­baczy, co się tam dzieje. Tylko ostrożnie! Był­by to wielki wstyd, gdyby taki mądrala pokpił sprawę na samym końcu.

Niech się wielmożny pan spuści na mnie

upewniał rotmistrza eks-leśnik. — Już ja wiem, jak to zrobić. Pójdę i po zachodzie i przed wschodem bez butów, tylko w‘ kurpich choda-

kach albo łapciach, a może i bez niczego, żeby nie było słychać chodzenia. Młode to najlepiej wabić po zachodzie słońca, kiedy stare poszły na zdobycz, bo wtedy wilczaki są głodne i ode­zwą się na pewno. Przed wschodem są już na­żarte, a wtedy znów prędzej odezwą się stare, które już powróciły z nocnej wyprawy. Lecz z niemi trzeba być bardzo ostrożnym. Miarkuję ja, w której stronie mają gniazdo, więc tam pod­kradnę się cichutko, pod wiatr, żeby człowieka nie zwąchały. Co prawda, to trochę późno, bo takie duże wilczęta rozłażą się już dalej, zwłaszcza, że teraz przebiegła wadera przepro­wadza je coraz to na inne legowiska, chociaż jeszcze siedzą w tej samej kniei. Żeby tak we wrześniu, a sierpniu, kiedy jeszcze razem trzy­mają się blisko gniazda, to możnaby je nawet zobaczyć i porachować; ale to nic! dam sobie radę!

A jeżeli Zdrójka zobaczą? — wyrwałem się i ja z uwagą.

Poco mają zobaczyć, paniczu?! Alboż to ja nie wiem, jak się schować przed niemi? Dopiero, gdy się dobrze skryję i zaczekam, aż wkoło zrobi się zupełnie cicho, to je powabię. Jeżeli są, to młode zaraz zaczną mi się odzy­wać, a po głosach można także poznać, ile ich jest. Gdyby i stare usłyszały, przylecą i one, myśląc, że to wilk obcy, żeby go odegnać. Cza­sem zbliżają się one do wabiącego na kilka-

naście kroków, tak, że możnaby strzelać do nich. Wtedy przecież nietylko nie należy tego robić, ale trzeba zachować się cichuteńko i spo­kojnie, ani drgnąć, żeby się żadnym ruchem i szelestem nie zdradzić, tylko czekać cierpli­wie, dopóki nie odejdą. Gdyby bowiem cośkol­wiek zmiarkowały, zaraz wadera wyprowadzi­łaby wilczęta licho wie dokąd.

Dobrze mówisz, mój stary! Żeby tylko udało się wszystko tak zrobić! — powiedział rotmistrz i tem życzeniem zakończył swoje roz­porządzenia i instrukcje.

Potem odprawił leśników, zabawił u nas jeszcze chwilę, poklepał mnie po ramieniu i przestrzegł, że dubeltówka, którą przywiózł, potrzebuje mało prochu, — wreszcie pożegnał się z nami słowami: ,,do jutra!“ i odjechał.

*

Ze środy na czwartek prawie całą noc nie spałem. Wszystko, czego nasłuchałem się przez dwa dni poprzednie, mieszało mi się i mąciło w głowie. Szumiał mi las i zapadła knieja, snuły się wilki, rozlegał huk strzałów i ujadanie psów, a rozogniona imaginacja tworzyła możliwe i nie­możliwe obrazy polowania.

Wstałem bardzo rano i ubrawszy się śpiesz- nie zaraz wziąłem się do dubeltówki, z którą odbywałem tyle przeróżnych ewolucyj dla wprawy, że kto wie, czy znowu jaka kura kra­

jowa lub zagraniczna nie poniosłaby szwanku, gdyby broń była nabita.

Dzień był ciepły, słoneczny i tak spokojny, że lekkie pasemka babiego lata swobodnie uno­siły się i pływały w powietrzu.

Około dziesiątej pozjeżdżali się goście, a prawie każdy zaproszony przywiózł ze sobą to krewnego, to przyjaciela, to dobrego znajo­mego albo kogoś z ludzi niższej kondycji i służ­by, co dobrze strzelał i mógł przydać się na polowaniu.

Przyjechał pan sędzia Rohatyński z dwoma synami, pan Rożyński ze szwagrem, dwóch mło­dych urzędników z obwodowego miasta, pan Szaramancki z jakimś Niemcem von... z pod Bydgoszczy, dwóch kuzynów i jeden sąsiad pa­na Żubrawy, których on zaprosił jako komen­dant polowania, i jeszcze kilku nieznanych mi obywateli — dość, że obliczywszy gości, którzy byli w pokojach, zebrało się myśliwych, rachu­jąc z nami, przeszło dwudziestu. Takich zaś ze strzelbami, którzy pozostali na dziedzińcu, albo których odesłano wprost na Kobusówkę, było także kilkunastu.

Ojciec, stryj i pan Michał serdecznie witali przyjeżdżających, czemu towarzyszyły różne rekomendacje, przypominania się i wykrzykniki.

Na stołach były już zawczasu przygotowane wódki, piwo, porter, wino, wędliny, różne zi­mne zakąski, chleb wiejski, tartynki, babki

i świeże bułeczki. Była także i kawa, a do niej w kilkunastu płaskich garnuszkach krakowskich wyborna śmietanka z takim grubym kożusz­kiem, że po nim mogłaby przebiec tęga mysz bez załamania.

Gospodarze zaraz po przywitaniu się z gość­mi zapraszali ich do stołu, bo czasu było już niewiele. Panowie myśliwi przepijali do siebie anyżówką, goldwasserem, ratafją i gdańską wódką, znikały zakąski, strzelał i pienił się por­ter; niektórzy woleli przecież kawę. Po wszyst­kich pokojach słychać było ożywione, choć prze­rywane rozmowy, rozlegały się śmiechy, krzy­żowały się zapytania i odpowiedzi, żarciki, kon­cepty myśliwskie, świeże lub odgrzewane, i aneg­dotki więcej lub też mniej udatne.

Jedni informowali się o wilkach i przesmy­kach w kniei, drudzy o porządku obławy i sta­nowiskach, inni pokazywali sobie broń, oglądali ją wzajemnie, przyczem każdy wychwalał swo­ją; wreszcie byli i tacy, którzy krytykowali wy­dane co do polowania rozporządzenia i dowo­dzili, jakby to można było zrobić inaczej i le­piej. Ten czegoś zapomniał i szukał, tamtemu coś się zepsuło przy fuzji lub torbie, co trzeba było bezzwłocznie naprawić, niektórzy przekrę­cali ładunki i nabijali broń zawczasu, wszyscy byli mniej lub więcej w ruchu, wychodzili na ganek, schodzili na dziedziniec i do bryczek, przywoływali służbę, żądali tego i owego, wra-

było gwarno

nawet hałaśliwie,

ale zawsze serdecznie i wesoło. Nareszcie przy­jechał i pan rotmistrz, którego oczekiwano z pe­wną już niecierpliwością.

Był ożywiony, wyglądał młodziej przynaj­mniej o dziesięć lat i uśmiechał* się, chociaż nie­

co marsowo.

Jest! jest przecież i nasz komendant, czy dyktator! — odezwało się kilka głosów, gdy wszedłszy żwawo do stołowego pokoju, witał się z zebranymi,

Jestem,,, i w każdej chwili gotów jestem złożyć władzę, która dostała mi się tylko wy­padkowo,

Ale cóż znowu, kochany rotmistrzu! protestowano ze wszystkich stron. — Musisz wytrwać do końca i prowadzić nas na wilki!

Więc chcecie koniecznie? Niech i tak będzie, tylko pamiętajcie, że jestem wymaga­jący i ścisły.

Zgoda! zgoda! Poddajemy się wszelkim rygorom! — zawołali gospodarze, pan sędzia, pan Michał i wielu innych starszych i poważ­niejszych gości.

Przedewszystkiem więc muszę panom po­wiedzieć: dobra nasza! Stary Zdrojek spisał się gracko: w nocy był w kniei i wilki są. Nie myślcie, że spóźniłem się przez niedbalstwo; ta-

kich gruszek ja nie zasypiam w popiele. Byłem już na Kobusówce, zobaczyłem co się tam dzie­je, i jeszcze przemustrowałem leśników i tych, których oni wybrali sobie do pomocy. Psy swoje kazałem tymczasem odprowadzić nieco dalej, bo, czując polowanie, niepokoją się, warczą i szczekają radośnie: psiarczyk dostał po uszach zato że nie umiał ich uciszyć. Obławników było dużo; teraz powinni być już wszyscy. Po­między ludźmi z bronią znalazłem dwóch bar­dzo dobrych strzelców, których wezmę na na­szą linję.

Mówiąc to, rotmistrz wyjrzał na dziedziniec, a zobaczywszy ludzi z bronią, którzy posilali się pod lipami, dodał, wskazując na nich:

Przepraszam panów, ale muszę jeszcze i tych zlustrować... Wiem ja już coś o nich od leśników; znam także, zdaje mi się, niektórych. W każdym razie niepodobna zatrzymać ich wszystkich przy nas.

To powiedziawszy, wyszedł i w dziesięć mi­nut powrócił.

Czterech najpewniejszych strzelców zo­stawiłem — powiedział, — a resztę odesłałem na Kobusówkę.

Powiedzno, kochany Olesiu, czy to nie czas już jechać? — zapytał go pan sędzia.

Zaraz pojedziemy tylko jeszcze słówko: my także musimy się uporządkować...

Dobrze! dobrze! więc słuchamy.

Wiemy to wszyscy — mówił dalej rot­mistrz, — że na polowaniu są lepsze i gorsze stanowiska, a każdy chciałby dostać najlepsze. Wiemy również, że dla uniknięcia pretensji oraz zazdrości zwykle stanowiska bywają losowane. Gdyby szło o pożyteczną, nawet grubszą zwie­rzynę, zastosowałbym się do tego zwyczaju; ale nam idzie nie tyle o zabawę, ile raczej o tępie­nie wilków, zatem o ubicie ich jak najwięcej; trzeba więc najważniejsze stanowiska obsadzić najlepszymi strzelcami. Nie wątpię, że wszy­scy panowie strzelacie dobrze, ale może nie- każdy z nas ma dość wprawy w strzelaniu do tych niebezpiecznych szkodników i koniecznego doświadczenia przy spotkaniu się z niemi. To też pozwolicie, że sam zajmę się rozstawieniem myśliwych...

Jakto? więc nie będziemy się losować?

mruknął ktoś niechętnie, zapewne taki, jak to zbyt często bywa, na którego biegłość naj­mniej można było liczyć. Ale pan rotmistrz znany był jako wilczarz zawołany na całą oko­licę i posiadał tyle ogólnego zaufania, że ta kiełkująca opozycja ucichła zaraz wobec pra­wie jednomyślnych głosów, które oświadczyły się za nim.

Nie wątpię — mówił dalej — że wszyscy panowie znacie przepisy, których ściśle trzeba się trzymać na polowaniu z obławą i naganką, a tem ściślej, kiedy idzie o wilki. Mam jednak

zwyczaj powtarzać je przed każdem polowa­niem, którego kierunek został mi powierzony. Dlatego też najusilniej przestrzegam i proszę

0 ścisłe zachowanie następujących prawideł:

1) Każdy myśliwy, zająwszy wskazane sta­nowisko, powinien ukryć się jak można najle­piej za drzewem, krzakiem, wywrotem i t. p, tak, żeby go zwierz z kniei nie zobaczył. Jeżeli­by jakie gałązki przeszkadzały mu widzieć i ce­lować, powinien je obciąć nożem albo obłamać zawczasu.

2) Od pierwszej chwili, gdy myśliwy stanie na swojem miejscu, ma się zachować spokojnie

1 żadnym ruchem albo szelestem obecności swej nie zdradzić. O paleniu nawet mowy być nie może. Pamiętajcie, panowie, że zwierz ma lep­szy wzrok i słuch, niż my wszyscy, a wilk jesz­cze i węch doskonały. Stać cicho i nierucho­mo od samego początku trzeba i dlatego, że często, kiedy naganka dopiero się rozstawia, wilki już się wynoszą, więc myśliwy niebaczny mógłby je sam od siebie odstraszyć. Z tego po­wodu należy zawczasu mieć też i kurki odwie­dzione.

3) Najbardziej pilnować gąszczów, bo zwy­kle tamtędy wilki się przemykają; pod żadnym jednak pozorem nie schodzić ze stanowiska, ani strzelać do żadnej innej, chociażby grubej zwie­rzyny.

4) Wolno strzelać tylko na bliską metę, gdy strzał będzie dobry i pewny, chyba gdyby wilk przeszedł już linję myśliwych. Strzelać ten tyl­ko ma prawo, od kogo wilk będzie najbliżej t. j. bliżej niż od jego sąsiadów. Ponieważ będzie­my stali o pięćdziesiąt do sześćdziesiąt kroków jeden od drugiego, a w niektórych miejscach nawet i gęściej, nie będzie więc potrzeby strze­lać dalej, niż na trzydzieści kroków. Po strzale nabić broń natychmiast, zwłaszcza jeżeli oba- dwa naboje były użyte, i stać dalej spokojnie.

5) Można strzelać tylko przed siebie w knie­ję albo już za siebie. W żadnym razie nie wolno strzelać w chwili, gdy wilk jest na linji strzelców, chociażby był jak najbliżej myśli­wego.

6) Nie wolno przepuścić wilka za linję bez strzału; to samo zaś, że już doszedł aż do niej spokojnie, byłoby ważnem uchybieniem tych panów, pomiędzy którymiby to nastąpiło.

7) Nie można strzelać do wilka, gdy psy siedzą na nim i szarpią go, bo wtedy łatwo ska­leczyć albo i zabić którego; jeżeli zaś psy do­brze trzymają wilka w miejscu lub go położą, to najlepiej dać mu zręcznie funt kordelasem.

Jeszcze jedna uwaga: myśliwi, którzy będą stać na klamrach, gdy łańcuch obławników przyjdzie do nich, powinni zwrócić się do głów­nej linji strzelców i posuwać się ku niej po klamrze jeden za drugimi, w jednakowych od

siebie odstępach i przed obławnikami, pilnując, żeby i wtedy wilki nie przedarły się między nimi.

Wreszcie wiecie i to, panowie, że prawo by­łoby martwą literą, gdyby nie stała za niem siła egzekucyjna, karząca uchybienia. Jaka zaś jest na polowaniu ta siła, to...

Sfory! sfory! — wykrzyknął, przerywa­jąc mu, pan Michał,

Więc o tem już wiemy! Zatem uprze­dzam, że będę ściśle przestrzegał naszych prze­pisów bez względu na osobę winowajcy!

Wprawdzie przy tych słowach pan rotmistrz uśmiechał się; ale byłoby rzeczą ryzykowną brać ten uśmiech za nadzieję pobłażania, zwłasz­cza, gdy jeszcze dodał:

Źe zaś wszyscy podlegamy jednym i tym samym przepisom, przeto zgóry upoważniam i proszę panów, ażebyście, gdybym sam zawi­nił, złożyli na mnie sąd i wymierzyli karę.

Narazie nikt się nie zdobył na odpowiedź; po chwili tylko pan sędzia podniósł się i, wy­ciągając r5ce do rotmistrza, zawołał:

Nie oponuję i poddaję się rygorowi, ale pod warunkiem, primo: żebyście nie kładli mnie na pieńku ani na kamieniu, bobyście mi pognie­tli brzuszysko, tylko choć na mchu, a jeszcze lepiej na poduszce, i secundo: żebyście mi po­desłali jaki kilimek dla respektu szlachectwa.

Zgoda! zgoda! — odpowiedziały teraz wesołe głosy myśliwych, a pan Michał, ukło­niwszy się sędziemu, oświadczył grzecznie:

Mam ja wcale jeszcze dobry dywanik turecki i poduszkę safjanową, wezmę je więc ze sobą dla wygody pana sędziego...

Ooo... widzicie go, jaki usłużny! — ro­ześmiał się pan Rohatyński. — A weź, weź! przydadzą się i dla ciebie!

Jedziemy, panowie! — zakomenderował rotmistrz, spojrzawszy na zegarek. — Ja jadę naprzód, ale proszę trzymać się blisko za mną.

Bryczki pozajeżdżały i ruszyliśmy na wy­prawę.

W dobre pół godziny, jadąc i zwracając to w prawo, to na lewo między bagnami i po róż­nych leśnych drożynach, zatrzymaliśmy się przy małem gołoborzu piaszczystem.

Tam pan rotmistrz kazał nam powysiadać, objaśniwszy, że już dalej jechać nie można i że mamy przejść jeszcze ze trzy staje do miejsca, gdzie zacznie się lin ja myśliwych. Następnie prosił, żeby już przestać palić i rozmawiać, tyl­ko iść za nim cicho gęsiego, i tak przeprowadził nas maleńką i krętą ścieżynką między gąszcza­mi bagnistemi.

Gdyśmy przyszli na miejsce, postawił tam zaraz jednego z myśliwych, wziął z sobą pięciu innych i odszedł z nimi na klamrę, a nam za­lecił spokojnie czekać na siebie. Niedługo po-

wrócił sam i rozstawił nas po długiej linji, wska­zując ręką, kto i gdzie ma stanąć, i czasem tyl­ko dodając szeptem: ,,pięć, siedem i t. p. kro­ków dalej lub bliżej, w prawo albo w lewo“.

Wkrótce przyszła kolej i na mojego ojca, który mnie zatrzymał przy sobie. Rotmistrz po­szedł dalej z innymi; widziałem, jak stawiał jeszcze jednego, a potem już znikł z oczów...

Cisza była zupełna, słońce świeciło jasno, i przy powietrzu przezroczystem można było pomimo gąszczów i zawałów sięgnąć wzrokiem w tę lub ową stronę kniei dość daleko. Prawie co chwila przelatywało koło nas różne ptactwo, i wiewiórki biegały po drzewach. Raz nawet du­ży jastrząb siadł tak blisko na dębie, że o mało nie palnąłem do niego, a po chwili znów niewiele brakło, żebym sobie zarobił na sfory, bom się złożył już do zająca, który o dwadzieścia kro­ków przed nami kicał sobie i stawał słupka, ale mnie ojciec za każdym razem powstrzymał.

Tak czekaliśmy ze dwadzieścia minut, w cią­gu których niecierpliwość mnie paliła... Naresz­cie przed nami, bardzo daleko, odezwała się trąbka, a po niej zaraz dwie inne z boków, już bliżej. Drgnąłem, serce mi młotem zabiło w pier­siach na ten sygnał; wytężyłem wzrok, zapuści­łem go w knieję i, gotów do natychmiastowego

* ^

strzału, z palcem na. ifynglu dubeltówki, upatry­wałem wilków...

Tymczasem po sygnale nastała znowu taka cisza, jakgdyby w całej kniei nie było żywej istoty. Trwała przecież zaledwie kilka chwil, bo zaraz potem zaczął już do naszych uszów do­chodzić szum bardzo słaby i nieokreślony, po­dobny do lekkiego i dalekiego powiewu wiatru po drzewach. Szum ten jednak wzmagał się ciągle, przechodząc w coraz wyraźniejsze hucze­nie, połączone jakby z kołataniem w korę drzew całego stada dzięciołów, rozrzuconego na wiel­kiej przestrzeni. Huczenie powiększało się tak­że co chwila, i można już było odróżnić w niem kilka donioślejszych grzechotek, a jednocześnie w trzech stronach kniei odezwało się naszczeki- wanie psów zławiających. Krótkie to zrazu, urywane i niecierpliwe zławianie zamieniło się niebawem w donośne i równe granie gończych, pędzących za zwierzem po świeżym i silnym tro­pie, zaraz potem przeszło znów w jeszcze szyb­sze i gwałtowniejsze gonienie na oko i równie prędko w zajadłe ujadanie i wreszcie całej złai, idącej już na zęby z wilkami.

Jednocześnie hukanie, naświstywanie i grze­chotanie rosło i powiększało się, a obława jak nadpływająca fala posuwała się ku nam, obej­mując całą knieję ogromnem półkolem. Jednak­że i pod szumem tej fali górowało zajadłe na- szczekiwanie i żarcie się z wilkami dzielnych psów pana Żubrawy, które widać tak gwałtow­nie rzucały się na bestje i tak je osaczały ze

wszystkich stron, że dotąd żaden wilk nie zdołał się podsunąć pod linię myśliwych, bo strzału jeszcze nie było. Obskakiwane bestje musiały jednak rozbiegać się, przypadać w gąszczach i chować, gdyż i spy rozdzielały się także chwi­lami, niektóre ucinały na moment, lecz zaraz po­tem jeszcze z większym impetem i zażartością nacierały.

Walka ta w głębi kniei trwała zaledwie z dziesięć minut, poczem wszystkie jej odgłosy zwróciły się na prawe skrzydło obławy. Ale w tej chwili rozległ się donośny wystrzał wi­docznie z broni dużego kalibru, a po nim zaraz dwa krótkie i suche strzały z dubeltówki. Teraz dopiero mignęły przed nami wdali dwa wilki, jeden na obławę, drugi ku prawej klamrze my­śliwych, a za każdym z nich pies rozpędzony. W tej stronie padło także kilka wystrzałów, a jednocześnie gońba zmieniła kierunek i szybko zbliżała się do nas. Nagle poruszyła się i zasze­leściła gęstwina i wyskoczył z niej tęgi wilk, a razem z nim trzy psy, rzucające się na niego. Wilk obracał się, kłapał zębami i odcinał, mimo to dwa psy szarpały go za szarawary i z boków, trzeci zaś uchwycił go za kark przy uchu

i, mając jedną przednią łapę na jego grzbiecie, wlókł się koło niego, a nie puszczał. Ze względu na odległość strzał był dla mnie możliwy, trzą­słem się więc ze wzruszenia i rwałem do broni, ale ojciec nie pozwolił mi strzelić, żebym z któ~

rego psów nie zabił. Tymczasem zakotłowało się między niemi, jeden pies skiełknął boleśnie,

wilk wyrwał się, ale już był od nas daleko, i oszołomiony pobiegł po linji myśliwych, któ­rzy palili do niego jeden po drugim...

Kiedy w prawym końcu tej linji, a właściwie już za nią, huknęły ostatnie dwa strzały, obława doszła już do nas. Rozległ się sygnał i zwarty łańcuch naganiaczy zatrzymał się o dwadzieścia kroków przed nami. Trąbki zagrały pojezdnego, myśliwi opuszczali swoje stanowiska i schodzili się na niewielkie będące tuż gołoborze, w środku którego stał już pan rotmistrz, a przy nim leś­nicy z trąbkami, i na które obławnicy pozno­sili trofea polowania, zabierane po drodze.

Z siedmiu wilków, które były w kniei, sześć padło na placu, a tylko siódmy zdołał się wym­knąć, i to z tego powodu, że jeden z naganiaczy uwiązł w bagienku, a drugi znów, obok idący, chcąc go ratować, sam się przewrócił przez kar­pę, i zrobioną w ten sposób luką wilk wydostał się za łańcuch.

Stary Zdrójek zabił wilczycę w chwili właś­nie, gdy ze szczeniętami, jak to przewidywał pan Żubrawa, chciała się przedrzeć w trzciny. Sam pan rotmistrz, który obok eks-leśnika stał na klamrze, położył rzadko zdarzającym się duble­tem dwa wilczaki. Powstała tylko kwest ja, od czyjego właściwie strzału padł stary bazior,

który przeszedł przez ogień więcej niż połowy linji myśliwych.

Pan Szaramancki zapewniał, że to on sam wpakował mu cały nabój loftek na komorę, kie­dy przeciwnie — pan Michał, który miał stano­wisko obok niego, że właśnie po strzale pana Szaramanckiego wilk sunął jeszcze lepiej, jakby mu zdrowia i sił przybyło. Że jednak pan sędzia strzelał do niego ostatni, poczem już go zaraz psy dopadły i dodusiły, więc też panu Rohatyńskie- mu przyznano honor zabicia lupara i jego skórę. Wreszcie po jednym wilku zabili jeszcze: jakiś młody obywatel, którego nazwiska nie pamiętam,

i nasz kucharz Haman, który tak doskonale ukrył się w dole pod karpą, że wilczak sam przy­szedł do niego na dwadzieścia kroków.

Udało się tedy polowanie. Panowie myśliwi winszowali sobie tak świetnego rezultatu, cho­ciaż niejednemu, a mnie między nimi, było mar­kotno, że sam nic nie zabił. Otoczyli wszyscy pana rotmistrza i dziękowali mu za trudy pod­jęte; słusznie i sprawiedliwie należała mu się od nas ta serdeczna podzięka. Widziałem póź­niej jeszcze niejedno polowanie na wilki, ale żadne nie wypadło tak pomyślnie, właśnie może dlatego, że ani jedno nie było tak przezornie urządzone i że nigdzie wydane rozporządzenia nie były równie ściśle wykonane jak na tem, chociaż nieraz, i to nie żartem, bywały na tam­tych sfory w robocie.

Rotmistrz był w złotym humorze: ściskał podawane mu dłonie na prawo i na lewo, przepraszając towarzyszów za swoje szorstkie

i żołnierskie zachowanie się przed polowaniem. Potem zdjął czapkę, ukłonił się wokoło i rzekł:

Słuchaliście, kochani sąsiedzi i przyja­ciele, moich rozporządzeń jako komendanta po­lowania, wysłuchajcież teraz pokornej prośby waszego sługi i jedźcie wszyscy do mnie na obiad.

Wiwat nasz komendant! Słuchamy! — odpowiedzieli zebrani, tym razem już jedno­głośnie i bez żadnej opozycji.

ROZDZIAŁ IX.

Wściekły wilk. — Ponowa i wilcze tropy. — Objeż­dżanie i osaczanie wilków. — Fladry i sieci. — Obława stała. — Wilkołak panny Agaty. — Wilk pana Mi­chała. — Buhaje i wilki.

Miał rację stary Zdrójek, kiedy mi opowia­dał, że wilk latem jest tylko tchórzem i złodzie­jem, ale zimową porą robi się z niego zuchwały rozbójnik, i to tem niebezpieczniejszy, im zima jest cięższa i dłuższa.

Pewnej takiej właśnie zimy w same Trzy Króle po nieszporach przyjechał do nas ksiądz proboszcz i zaraz na wstępie jako najświeższą wiadomość opowiedział, że ostatniej nocy o ja­kie może ćwierć mili od Piaskowa prawie na samym kraju lasu zjadły wilki chłopa, który pijany wracał saniami z miasteczka. Ludzie, idący nazajutrz rano do kościoła, znaleźli przy drodze tylko szczątki nieszczęśliwego, oraz je­go konia, pożartego do połowy. Wspomniał jesz­cze, że i w Podborowie tej samej nocy już we wsi wilki także podobno coś zbroiły.

Wprawdzie takie smutne wypadki zdarzały się co rok o tej porze w bliższej lub dalszej oko­

licy, trudno przecież było oswoić się z niemi. Ro­biły one zawsze bardzo przykre wrażenie, bywa­ły powodem obław, zastawiania żelaz, zakłada­nia trutek i t. p., a w każdym razie do częstych narzekań na wilki, do ustawicznych o nich roz­mów i do opowiadań o ich świeżych albo daw­niejszych łotrostwach.

Straszna to rzecz — mówił ksiądz pro­boszcz — być tak żywcem pożartym przez te bestje; ale kto wie, czy w niektórych wypad­kach nie jest jeszcze gorszą śmierć od pokale­czenia przez nie. Będzie temu blisko dwadzie­ścia lat — mówił dalej, siadając między ojcem

i stryjem na dużej sofie naprzeciwko kominka,

kiedy panowie byliście jeszcze w uniwersyte­cie, mieszkał na rumunku, po tamtej stronie To­pieli, osadnik Matus Woj dała. Był to chłop jesz­cze młody, krzepki, bardzo silny i zuchowaty, a przytem uczciwy i pracowity; ale na swoją biedę ożenił się z dziewką głupowatą i tchórz­liwą. Siedzieć w owe czasy na takiem pustko­wiu, wśród lasów i bagien, zdała od wszystkich mieszkań ludzkich, mógł tylko człowiek prawdzi­wie odważny, a przytem czujny dniem i nocą na wszystko, co się działo wokoło.

Otóż jednej nocy zimowej, prawie już nad ranem, usłyszał Matus jakiś szelest koło chlew- ka, rechtanie świń, a i pies, co leżał przy komi­nie, także zawarczał parę razy. Chłop wstał, narzucił na siebie kożuch i wyszedł zobaczyć,

co to takiego; zaledwie jednak postąpił kilka kro­ków ode drzwi, kiedy rzucił się na niego wilk, skacząc mu prosto do twarzy.

Pomimo tak niespodziewanego napadu przy­tomny Woj dała schwycił bestję lewą ręką za gardło, a prawą zaczął bić w okno i wołać na żonę, żeby mu podała siekierę. Tymczasem głu­pia baba, usłyszawszy i zobaczywszy, co się dzieje, wrzasnęła tylko, uciekła do alkierza i za­sunęła zaporę. Biedny Matus krzyczał i krzy­czał na próżno, a nie mając nic w ręku, pięścią tylko walił po łbie wilka, który się szarpał, rzu­cał i w trakcie tego podrapał mu piersi pazurami

i kilka razy skaleczył go w twarz i rękę...

A!... teraz przypominam sobie — wtrącił mój ojciec — że słyszałem coś o tym wypadku, nawet parę razy, ale zawsze tylko pobieżnie.

Więc posłuchajcie, opowiem wszystko de­talicznie. Zdesperowany człowiek, nie wiedząc już co robić, wywalił pięścią okienko, chwycił wilka oburącz i z całą siłą wrzucił go do izby, a potem porwał jeden i drugi bal, które leżały pod chałupą, i zaparł nimi wybity otwór. Zła­pał tedy wilka jak w klatkę, ale nie mając broni

i poomacku, nie mógł mu już dalej nic zrobić.

Napróżno obchodził wokoło chałupę, dobijał się do niej ztyłu od alkierza, i wołał na żonę. Baba wtuliła się w kąt i ze strachu ani się ode­zwała. Wejść sam do alkierza nie mógł, bo drzwi z niego na dwór nie było, a przez mały

poprzeczny otwór, który zastępował okienko, za­ledwie można było rękę przesunąć. Zresztą, gdyby mu teraz i podała siekierę, na nicby się to już nie zdało. Obmywał więc biedaczysko krew z rąk i twarzy, ocierał ją kożuchem, a po­tem wlazł do chlewka i tam przesiedział do ra­na. Za dnia dopiero pozwoływał ludzi; przy­biegł leśnik, zdaje mi się, że stary Zdrójek, a z nim jeszcze ktoś drugi z bronią i wilka w izbie ubili.

Ach! jak to dobrze! — zawołałem. — Ale, proszę księdza proboszcza, czy wilk bardzo pokaleczył tego Matusa?

Niebardzo — odpowiedział proboszcz z westchnieniem. — Rany nie były ciężkie, ciało zdrowe, a po domowym opatrunku prędko się zasklepiły i goić zaczęły; cóż kiedy, niestety, okazało się, że wilk był wściekły, bo nie upły­nęło nawet i dziewięciu dni od wypadku, a bie­dny Woj dała dostał już wodowstrętu!

Strach było patrzeć na cierpienia nieszczę­śliwego człowieka, kiedy go męczyła okropna gorączka. Trząsł się jak w febrze największej, oczy stawały mu kołem, to zachodziły mgłą, to żarzyły się jak węgle. Rzucał się na łóżku i tłukł po izbie, a ludzie bali się do niego przystąpić. Omijało go to chwilami, a wtedy wiązano go

i dawano mu różne domowe i babskie leki. Pan­na Agata posłała mu także maiki, które musiał

jeść, ugniecione w chlebie z masłem; żydek go- libroda z miasteczka stawiał mu pijawki i krew puszczał, lecz wszystko na nic się nie zdało! Kiedy go ataki opuszczały, płakał jak dziecko, narzekał na żonę i na swój los nieszczęśliwy, a jak tylko poczuł, że napad powraca, prosił sam, żeby go związać.

Dowiedziawszy się o tym wypadku, pojecha­łem do biedaka z religijną pociechą i zawiozłem parę leków, używanych zwykle od wścieklizny. Trafiłem na chwilę przytomności chorego, więc wyspowiadał się i przyjął św. Sakramenta. By­łem bardzo wzruszony i rozżalony, bo to pierw­szy raz w życiu zdarzyło mi się dysponować na śmierć człowieka, dotkniętego tą straszną cho~ robą i przywiązanego powrozami do łóżka. Na­zajutrz wójt kazał go odwieźć do obwodowego miasta, gdzie zrobiono z nim koniec. Nie wiem, czy to prawda, bo przy tem nie byłem, ale sły­szałem, że urządzono mu tam wannę...

Jakto wannę? — zapytałem z ciekawością

i obawą.

Ludzie opowiadali, że wsadzono go do ciepłej kąpieli, puszczono mu krew z rąk i nóg

i że tak biedaczysko usnął spokojnie.

Okropność! — zawołałem, przerażony.

A ileż to ludzi ciągle ginie skutkiem po­kąsania przez psy wściekłe! — dodał mój ojciec.

Że też dotąd medycy nie wynaleźli lekarstwa na tę straszną chorobę!

Czytałem — powiedział ksiądz proboszcz

że wielki Napoleon dał mil jon franków temu, co wynalazł cukier z buraków. Dobra to rzecz cukier, ale lepiej chyba byłby się zasłużył Panu Bogu i ludziom, gdyby je był wyznaczył jako nagrodę za wynalezienie właśnie takiego le­karstwa.

Nastała chwila milczenia, potem rozmowa przeszła na medycynę i doktorów, na różne zio­ła lekarskie, których proboszcz znał sporo, a po­tem jeszcze na owczarzy, znachorki i ich leki sekretne.

Tymczasem przynieśli winną polewkę, żeby gość rozgrzał się, bo mróz był tęgi. Niedługo potem zabrzęczały dzwonki na dziedzińcu, za­jechały przede drzwi sanki i pan Michał z pa­nem Rożyńskim, zaczerwienieni od zimna, tupiąc i zacierając ręce, weszli do pokoju.

Laudetur Jesus Chrisłus! — zawołał na powitanie pan Michał, zobaczywszy księdza pro­boszcza. — A cóż wilki? Czy nie odwiedziły i dobrodzieja dzisiejszej nocy?

In saecula saeculorum! — odpowiedział proboszcz, schylając głowę. — Nie, dzięki Bogu, ale słyszałem, że i w Podborowie coś także zbroiły — dodał, zwracając się do pana Rożyń- skiego.

Ach, te szelmy! — odrzekł zapytany, grzejąc się przy kominku i wygrażając ręką. — Porwały mi najlepszą wyżlicę prawie z przed

stajni, i to jeszcze od szczeniąt. Wolałbym był, żeby mi szkapę udusiły, takie to było dowodne do polowania ’ mądre psisko.

Nie tak oardzo, widać, mądre — zażar­tował pan Michał — kiedy się dało wziąć wil­kom, jak jaki baran.

Ot, pana Hulanowskiego zawsze trzymają się koncepty! — obruszył się na to pan Rożyń- ski, — Człowiek jeszcze mądrzejszy, a wilki zjadają ludzi po drogach, jak i tej nocy...

Właśnie mówił nam już ksiądz proboszcz

o tym wypadku — przerwał mój ojciec. — To prawdziwe nieszczęście! Należałoby może za­polować na bestje, kiedy się znowu tak rozpano­szyły.

Teraz w zimie to już chyba na ponowie tylko — odezwał się na to pan Michał. Potem, zwracając się do pana Rożyńskiego, zapytał: — A cóż, panie Karolu, możebyśmy i zabrali się do nich, gdy spadnie pierwszy śnieg świeży?

Ze mnie bo nie tęgi wilczarz — odpowie­dział zagadnięty; — strzelić strzelę, choć może lepiej bym płatnął pałaszem, ale nie potrafiłbym urządzić polowania, jak to umie pan Żubrawa, Zdrojek, a zapewne i pan... Szkoda wielka, że rotmistrz pojechał na Polesie.

Nie święci garnki lepią! — odparł z pe­wnością siebie pan Michał. — Najlepsze to jest polowanie na wilki gniazdowi we wrześniu, a na­wet choćby w początkach października. Teraz

]uż trudniej, bo przenoszą się ustawicznie z miejsca na miejsce, włóczą wszędzie i przebie­gają wielkie przestrzenie tak, że nigdy nie można być pewnym, czy nazajutrz jeszcze będą *w tym lesie lub kniei, gdzie widziano je dnia poprzedniego. Można przecież zapolować na nie i w zimie; trzeba tylko znać się dobrze na tro­pach wilczych i umieć śledzić je po śniegu, a gdy się pokażą na pewno, nie bałamucić, lecz natychmiast zrobić na nie obławę albo mniejszą nagankę.

Nie jestem ja, jak już powiedziałem, ża­den wielki myśliwy — rzekł znowu pan Rożyń- ski, — ale znam tropy wilcze. Są one podobne do tropów dużego psa, tylko że wilk, stąpając, mocniej ściska palce u łap i spód ich ma wy­pukłej szy, przeto ślady jego są dłuższe od psich i wyraźniej wygniatają się na śniegu lub błocie. Przytem wilk idzie sznurkiem, zwykle w pro­stym kierunku, jakby po jednej linji, a chociaż ma cztery łapy, przecież jego trop odciska się na niej tak, jakgdyby szedł tylko na jednej i zo­stawiał jej ślad rzędem i prawie w równych od siebie odstępach, co pochodzi od tego, że wilk, idąc, tylną lewą łapą wstępuje w trop przedniej prawej nogi i na odwrót.

Bene! bene! — zawołał pan Michał; — nie wiedziałem, kochany panie Karolu, żeś taki znawca; zanotuję to sobie i przy pierwszej okazji zapędzę cię do śledzenia wilków. A teraz

powiedzcie mi też panowie, po czem się poznaje i czem różni świeży trop na śniegu od starego? Nie mówię, rozumie się, o ponowie, bo trop do­strzeżony zaraz na świeżym śniegu zawsze bę­dzie świeży,

Oho! widzę, że pan Michał zaczyna nas brać na egzamin! — zauważył żartobliwie mój ojciec; — żeby więc nie miał nas za nieuków, to znów ja mu odpowiem. Świeżo wyciśnięty trop jest wyraźniejszy, śnieg w nim miękki i po

wierzchu jeszcze nie zamarznięty; kiedy prze­ciwnie w dawnym tropie całe jego odciśnięcie i brzeżki pokrywają się już cienką krustą czyli delikatną lodową powłoką, i twardnieją, co łatwo poznać, dotykając się ich palcami ostrożnie i uważnie.

Kiedy tak wszyscy, to niechże i ja z czemś się popiszę — odezwał się wreszcie ksiądz pro­boszcz. — A czy też pan profesor wie, po czem poznaje się najświeższy trop wilczy na śniegu jeszcze nie uleżałym?

Zaczepiony w ten sposób pan Michał zastano­wił się, zawahał chwilę i przeciągnął ręką po ły­sinie, ale nie stracił fantazji i odpowiedział: śmiało:

Przecież tylko co wypowiedział już o tem wszystko pan Apolinary!

Właśnie, że nie wszystko! — zaoponował proboszcz. — Więc ja panu Michałowi powiem*

że najświeższy na takim śniegu trop wilczy jest zawsze powłóczysty, to jest, że od jednego stą­pienia do drugiego idzie jakby delikatna kreska, która w parę godzin już niknie; a pochodzi ona stąd, że na śniegu nastroszonym i nieuleżałym wilk włóczy cokolwiek tylnemi łapami i niemi to właściwie robi one kreski.

A jegomość dobrodziej skąd wiesz o tem?

zawołał pan Michał zdziwiony i jakby do­tknięty w swojem wszystkowiedztwie myśliw- skiem.

A widzisz! — roześmiał się proboszcz. — No, no, uspokuj się i zażyj tabaki — dodał, pod­suwając mu tabakierkę otwartą. — Nie myślę ja wcale mierzyć się z wami na tem polu, bo to nie moja rzecz... Ot, słyszałem kiedyś o tem od mo­jego krewniaka, nadleśnego w lasach rządowych, który z obowiązku swej służby musiał tropić wilki, i to właśnie przypomniało mi się teraz... Ale jakże tam dalej z tem polowaniem zimo- wem?

Pan Michał spojrzał jeszcze z pod oka na księdza proboszcza, pokręcił głową, ale zażył ta­baki i tak prawił dalej:

Przedewszystkiem trzeba koniecznie prze­konać się, czy i gdzie są wilki, co w zimie, gdy jest śnieg, robi się przez objeżdżanie. W tym celu, jeżeli w jakiej okolicy dadzą się dostrzec wilki wypadkowo, a tem bardziej, gdy pokazują się częściej, strzelec, gajowy albo ktokolwiek

inny, znający się na ich tropach i obeznany z miejscowością, powinien obchodzić czy objeż­dżać, ale koniecznie rano, takie części lasu i knie­je, w których prawdopodobnie mogą się zatrzy­mywać na dniówkę, albo w których już je wi­dziano. Gdyby wtedy zobaczył świeży z nocy trop wilczy, prowadzący do takiego miejsca, po­winien je zaraz objechać konno wokoło, a można i saneczkami, lecz zawsze ostrożnie i zdaleka, dla przekonania się, czy z innej strony niema tropów wychodnych, któreby wskazywały, że wilki opuściły już tę część lasu lub knieję. Jeże­liby takich tropów wychodnych nie znalazł, to miałby ważną wskazówkę, że wilki są w miejsco­wości objechanej, i powinien znowu starać się, ile możności, zbliska i dokładnie oznaczyć ich legowisko.

Wtedy urządza się polowanie, ale znów ko­niecznie tego samego dnia, bo już następnej no­cy wilki, jak zwykle, wyjdą szukać zdobyczy i rzadko kiedy wracają na to samo miejsce. Wszystko więc zależy na tem, żeby prędko ze­brać potrzebną ilość myśliwych i naganiaczy, stosownie do obszemości miejsca, które wypad­nie otoczyć obławnikami, i ilości przesmyków, na których muszą rozstawić się strzelcy. Im przeto dokładniej będziei oznaczone legowisko wilków i im bliżej będzie można osaczyć je bez spłosze­nia, tem mniej będzie potrzeba jednych i drugich i tem prędzej będzie można zapolować. Obława

lub naganka urządza się, jak zwykle, z zacho­waniem wszelkich wiadomych ostrożności.

Nie tak to łatwo przy krótkim dniu i cięż­kich drogach zebrać w kilka godzin znaczną ilość myśliwych i naganiaczy, urządzić i odbyć takie polowanie — zrobił uwagę ksiądz proboszcz.

Zapewne — potwierdził pan Michał — i to zwłaszcza, jeżeli niema innej rady, tylko wypada koniecznie otoczyć większą przestrzeń, co zresztą zdarza się i na polowaniu jesiennem, a ludzi do tego nie starczy. W takich razach trzeba sobie pomagać fladrami i sieciami, jeżeli są gdzie zawczasu przygotowane; ale to rzecz kosztowna i narzędzia te miewają tylko tam, gdzie myślistwo jest duże i przytem, rozumie się, zamożne.

Byłem ja kilka razy na polowaniu na wilki z sieciami czyli parkanami w Pińszczyźnie i na Podolu. Sieć taka wiąże się ze sznurków gru­bych na mały palec i niebardzo skręconych, a oka w niej mogą być mniej więcej na sześć cali kwadratowych, tak jednak tylko duże, żeby wilk mógł zaledwie łeb przez nie przetknąć. Sieć nie stanowi jednej całości, tylko się składa z kilku osobnych części, w miarę tego jak wielką przestrzeń otaczać niemi potrzeba, które to czę­ści nazywają się połami.

Każda poła ma zwykle 150 stóp długości, a wysoką być powinna od 9 do 10 stóp i mieć przez całą swoją długość u góry i u dołu kółka

żelazne, przez które przewlekają się linki na cal grube, dłuższe od poły o 30—50 stóp i służące do jej umocnienia. Przy obstawianiu kniei sie­ciami pojedyńcze poły spajają się z sobą za po­mocą pętlic w taki sposób, żeby jedna za drugą zachodziła przynajmniej na stopę i żeby nie mogły się w tem miejscu rozsunąć lub też prze­rwać. Do postawienia i rozpięcia każdej poły po­trzeba około 15 kołów 5 i pół łokcia długich, a trzy cale grubych, mających u góry wycięcie widełkowate, albo haczyki żelazne dla przycze­pienia do nich sieci za górną linkę. Oprócz tego sieć jeszcze umocowywa się linami do drzew pobliskich; nie trzeba jednak pół bardzo naprę­żać podczas pory wilgotnej, bo potemi liny mo­głyby pękać i sieć mogłaby się wywrócić. Oto­czywszy więc znaczną przestrzeń takiemi sie­ciami i obsadziwszy myśliwymi tylko umyślnie pozostawione luki, można przy pomocy niewiel­kiej liczby naganiaczy wybić wszystkie wilki, które zostały osaczone, a niejednego nawet zła­pać żywcem, gdy się w sieci zaplącze.

Dobry to i piękny sposób — zauważył pan Rożyński — ale chyba tylko na wielkopań- skich polowaniach, oraz gdy wilki są osobliwie cierpliwe i dolegają uparcie. Nie mówiąc już nic

o kosztach, ale ileż to trzeba ludzi i czasu do rozpięcia takich sieci i jak trudno musi być za­chować się tak cicho i spokojnie przy tem, żeby wilków nie spłoszyć. Przypuszczam, że przy

osaczaniu na dłuższym dniu wilków gniazdowych, kiedy szczenięta są jeszcze nieduże i wraz ze starymi trzymają się jednego miejsca, takie sie­ci mogą mieć chociaż w części zastosowanie praktyczne, jeżeli nie starczy naganiaczy; ale nie zdaje mi się, żeby się to mogło udać w zimie, kiedy wilki ciągle wędrują i kiedy w kilka go­dzin trzeba się z nimi załatwić.

Nie przeczę temu — odpowiedział pan Michał — zwłaszcza, gdy idzie o nasze zwy­czajne polowanie; a jednak można i na nich choćby dwiema takiemi połami, nawet krótsze- mi, zastąpić skrzydła naganki, byleby sprawić się z ich rozpięciem prędko i cicho. W braku zaś porządnych sieci urządzają się także zasta­wy w kształcie wysokich płotów ruchomych z mocnego chróstu, wikliny i t. p.f chociaż to wszystko kłopotliwe i niepewne.

Łatwiejsza już daleko sprawa z fladrami czyli straszydłami, które prawie wszędzie mieć można i rozpiąć daleko prędzej. Do tego po­trzeba tylko sznura na pół cala grubego, a dłu­giego zwykle na 150 kroków, chociaż może być i krótszy, bo takich sznurów można mieć kilka, stosownie do potrzeby otoczenia mniejszej lub też większej przestrzeni.

Na takim sznurze umocowywa się co pół łok­cia po dwa lub trzy pióra gęsie, najlepiej białe, chociaż można mieszać szare z białemi, które powinny być duże, lecz nie dłuższe nad 8 cali,

a pomiędzy temi piórami wiąże się jeszcze co dwie stopy na przemian kwadratowe pół łok­ciowe kawałki płótna w jaskrawych kolorach. Fladry przy otaczaniu niemi kniei przywiązują się na 4—5 stóp nad ziemią do drzew lub koł­ków, wbitych w tym celu, i zastępują one naga­niaczy, bo powiewające płaty płótna i porusza­jące się pióra odstraszają wilki i nie pozwa­lają im przejść tamtędy. Przy fladrach co sto kroków stawia się ludzi, którzy powinni zacho­wać się cicho i spokojnie, a dopiero za zbliża­niem się wilków poruszać rozciągniętym sznu­rem.

W ostateczności, jeśli niema ludzi ani fla­drów do zamknięcia jakiej luki, to w miejscach widocznych od strony kniei kładzie się i za­wiesza po krzakach, niskich gałęziach, sękach i t, p. chustki, czapki i różne inne części ubrania, kawałki papieru, słowem co można, żeby tylko wilki od przejścia tem miejscem odstraszyć, cofnąć w knieję i zwrócić na myśliwych.

Fladry rozciągają się od strony obławy, zwy­kle na skrzydłach, których nie można było ob­sadzić ludźmi, ale nie od strony myśliwych, i powinny one łączyć się z łańcuchem naga­niaczy.

Jednakże — zrobił uwagę pan Rożyński

byłem raz na takiej obławie, gdzie fladry znajdowały się w różnych stronach, nawet po­

między myśliwymi, a właściwie pomiędzy fla­drami były pozostawione luki na jakie 40 kro­ków, obsadzone przez strzelców.

To była widać obława słała — objaśnił pan Michał — i niewątpliwie z psami, a zape­wne i przesmyki wilcze rozchodziły się z kniei w różnych kierunkach?

Tak właśnie było! Knieja była otoczona wokoło w części obławnikami, w części fladrami, a w różnych miejscach pomiędzy nimi na lukach stali spokojnie poukrywani myśliwi. W środku, pomiędzy nami gromada rozmaitych psów tro­piła i goniła wilki, a gdy który zbliżył się na strzał, to paliliśmy do niego. Obławnicy także stali w miejscu i tylko hałasowali, gdy wilk chciał wymknąć się pomiędzy nimi za łańcuch.

Obława może być stałą — dodał jeszcze pan Michał — chociażby myśliwi, jak zwykle na polowaniu z naganką, rozstawili się obok sie­bie po jednej zaklamrowanej linji, a obławnicy otoczyli łańcuchem resztę kniei, W tym razie żadnych luk nie zostawia się i skrzydła obław- ników powinny się łączyć z klamrami myśli­wych. Bez psów jednak obławy stałej być nie może, bo wtedy one same muszą wypłaszać i pędzić wilki, które obławnicy, stojąc na miej­scu, odstraszają tylko i nie puszczają za łań­cuch. Na obławie ruchomej psy nie są właściwie potrzebne, chociaż używają się w niektórych razach, i to z wielką korzyścią.

Pan Michał był tego dnia w sztosie wykłado­wym, więc o objeżdżaniu wilków, o ponowie i sieciach, a szczególniej o fladrach trwały roz­mowy aż do kolacji. Ostatecznie jednak zgo­dzili się wszyscy, że najlepszym straszydłem na takich polowaniach jest chłop przytomny z ki­jem i grzechotką, i że korzystniej jest otoczyć mniejszą przestrzeń ludźmi wprawnymi, sta­wiać ich chociażby rzadziej, niżeli sztukować łańcuch fladrami.

Przy kolacji rozmowa stała się już bardziej urozmaicona, chociaż wilki nie schodziły ze sce­ny. Stryj oprócz innych powodów miał do nich żal zadawniony; kiedyś bowiem wilczek, chowany przy dworze, zakradł mu się do ptaszarni i po­łowę synogarlic wydusił. Pan Rożyński opowia­dał, że kiedy był u swojego stryja w mohylew- skiej gubernji, to widział, jak wilki codziennie wieczorami i po nocach łaziły po wsi między bu­dynkami, jak psy domowe, i że zastać takiego gościa w chlewku, kurniku, a nawet w chałupie było tam rzeczą zwyczajną. Ksiądz proboszcz wspomniał o wilkołakach i różnych o nich prze­sądach i legendach.

Panna Agata pomimo swego nadzwyczaj zgodnego usposobienia nie chciała się zgodzić na to, żeby te wszystkie o nich tradycje były tylko bajkami i wymysłem fantazji. Przytoczyła nawet wypadek z czasów swej młodości, że kie­dy raz latem jechała z matką do Włocławka,

wilk skoczył im za koczobryk i położył się na tłumoku. Chciały krzyczeć ze strachu, ale stary ich furman zaczął się tylko żegnać i dawać im znaki, żeby siedziały spokojnie. Kiedy zaś sta­nęli u przewozu, wilk pierwszy wskoczył na prom, wtulił się w naj ciaśniej szy kąt i tak prze­prawił się przez Wisłę, a na drugim jej brzegu wypadł także naj pierwszy i zniknął zaraz w za­roślach, że więc nie mógł to być wilk zwy­czajny, tylko jakieś dziwo nadprzyrodzone.

Ja także popisywałem się mojemi wiado­mościami, nabytemi od Zdrójka, jakie to wilki są przebiegłe i sprytne, jak to one noszą gęsi, jak prowadzą kozy i z jakim sprytem umieją polować na jelenie i sarny.

Wszystko to bagatela i głupstwo! — zbił mnie odrazu z tropu pan Michał. — Ja to do­piero miałem mądrego wilka, kiedy jeszcze go­spodarowałem w Hulankowie. Best ja nauczył się tańcować, pić gorzałkę, jeździć na wozie, podjeżdżał saneczkami kuropatwy i jelenie, a na­wet potrafił rachować na karbach.

Panna Agata spojrzała na niego z obawą i przeżegnała się; pan Rożyński roześmiał się głośno; ojciec i stryj spojrzeli na siebie i uśmiech­nęli się tylko; ja wreszcie wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia, nie wiedząc, czy wierzyć temu, czy nie. Jeden tylko ksiądz proboszcz zawołał bez ceremonji:

Teraz to już przeholowałeś! Wprawdzie i ja widziałem w Płocku wilka uczonego, którego Niemiec jakiś woził w klatce i pokazywał za pie­niądze, ale tamten umiał tylko służyć jak pies i skakał przez kij i obręcze. Twój wilk to już był za mądry, i w taką bajkę, mój kochany, nikt nie uwierzy.

Jakem żyw, tak wszystko prawda! — zaklął się pan Michał — i gotów jestem założyć się z proboszczem choćby o głowę!

Zmyślasz! zmyślasz, dobrodzieju! — po­wtarzał proboszcz. — A czy masz na to świad­ków?

Możeby się i znaleźli, choć nie w tej chwili; ale jeżeli ksiądz proboszcz założy się ze mną, to zaraz przedstawię taki dowód, że je­gomość sam przyznasz mi rację.

O głowę to nie, ale przyjmuję zakład

o funt tabaki i to przy świadkach. A teraz po­każ dowody wiarogodne.

Pan Michał zatrzymał się nieco, popatrzył na nas filuternie, jeszcze poczekał cokolwiek, żeby nas bardziej zaciekawić, a wreszcie, cedząc wyraz po wyrazie, powiedział:

Oto miałem karbowego, który... nazywał

się Wilk!

Ogólne ,,a-a-a-a!" było pierwszą na ten kon­cept odpowiedzią. Ksiądz proboszcz pokiwał głową, uśmiechnął się markotnie, ale przyznał:

Złapałeś mnie!... Żem się też tego nie do­myślił... Moja wina! przegrałem!

A co? czy nie mówiłem? — zawołał gło­sem triumfującym pan Michał.

Wcale nie! — zaprotestował mój ojciec tonem niby poważnym. — Wilk pana Michała nie był wilkiem, tylko człowiekiem; jest tu więc error in persona, i to nie wypadkowy, ale pod­stępnie ukartowany na oszwabienie proboszcza. Nie daj mu więc, jegomość, ani jednego niucha tabaki!

Ja nawet sądzę — dorzucił stryj — że ponieważ nikt z nas nie miał na myśli człowieka, ani też nazwiska ludzkiego, tylko rzeczywistego wilka tak niby mądrego, a pan Michał niczem tej wilczej mądrości nie dowiódł, więc to on wła­ściwie przegrał zakład.

Pan Michał chciał się bronić, ale mu to jakoś nie szło, tem bardziej, gdy zaczęli z niego żar­tować, że koncept miał i ten przy nim zostanie, ale że spekulacja nie udała się, a tabaka prze­padła. Tymczasem godziny upływały szybko i aniśmy się spostrzegli, kiedy kukułka na ze­garze wykukała jedenastą godzinę. Zerwał się najpierw pan Rożyński, bo miał jechać najdalej, wstał i proboszcz, kazano zajechać sankom, jesz­cze posprzeczali się chwilkę o ową tabakę, po­żegnali serdecznie i odjechali.

Mróz tęgi trzymał ciągle, gwiazdy iskrzyły się w górze, a mimo to padał drobny i suchy

śnieg, który tworzył lekką zadymkę przy ziemi. We wsi, na folwarku, po stajniach, oborach, w owczarni ludzie spali już dawno i wszędzie panowała cisza zupełna. My także powoli za­bieraliśmy się do spoczynku, krzątając się po pokojach i rozmawiając, na czem zeszła nam jeszcze z godzina. Już mieliśmy rozejść się spać, kiedy doleciał nas hałas i nawoływanie się ludzi od strony folwarku, a jednocześnie wbiegł do pokoju rozespany Pawełek, krzycząc z da­leka:

Wielmożny panie! Wilki!... wilki podko­pały się do obory!

Masz tobie! — zawołał stryj, a zwraca­jąc się do nas, dodał: — To wy wywołaliście wilka z lasu!

Ojciec mój i pan Michał wzięli strzelby i śpiesznie wyszli ze dworu, a ja, rozumie się, za nimi. Brnąc przez dziedziniec po śniegu, zo­baczyliśmy już ludzi z latarniami, uzbrojonych w widły i drągi, biegnących od folwarku do obo­ry, która stała na samym końcu zabudowań od strony bagien.

W oborze, jak zwykle, krowy były pouwią- zywane na powrozach i wiciach, ale żadna już nie leżała, kiedyśmy tam weszli; prawie wszyst­kie mocno sapały, niektóre oglądały się, rycząc żałośnie, poruszały się niespokojnie, szarpały i przepychały między sobą. Pastuch, ekonom, karbowy i kilku parobków stali tylko, zapatrzeni

w jedno miejsce przy zagrodzeniu z cielętami, skąd dochodził nas odgłos jakby przytłumionego uderzania końcem drąga o ścianę drewnianą, a kiedyśmy także tam doszli, zobaczyłem scenę, której nigdy w życiu nie zapomnę.

Dwa rozjuszone byki, jeden graniasty, drugi jasnokasztanowaty, zwiesiwszy łby i odsądziw­szy ogony, trzymały pod cwelą przybitego do niej rogami wilka, który drgał jeszcze, ale łeb opadł mu już na bok, a z pyska płynęła posoka. Z wilkiem nie było już co robić, ale buhaje wy­glądały strasznie i wspaniale; oczy miały krwią zaszłe, pyski zaślinione i w pianie, a za naj- mniejszem drgnięciem zdychającego wilka to je­den, to drugi bódł go z taką zawziętością i siłą, że aż trzęsła się ściana obory. Z pół godziny nie można było oderwać ich od bestji i ludzie nie­mało użyli biedy, zanim buhaje dały się odpro­wadzić na swoje miejsca i napowrót uwiązać, a i to nie pierwej, aż obwąchały wilka i przeko­nały się, że zdechł.

Dzielnie się spisały buhaje, a tem większą sprawiły nam satysfakcję, że były własnego chowu. Tylko skóra z zatłuczonego przez nie wilka nie na wiele się przydała, tak ją podziu­rawiły rogami.

Obejrzeliśmy także podkop, jaki wilki zro­biły pod cwelą, żeby się dostać do cieląt. Była ona już dobrze nadpróchniała i musiał być jakiś dół pod nią, który ułatwił złodziejowi robotę,

a i ziemia w tem miejscu nie była bardzo zmarz­nięta z powodu ciepła, zachodzącego tam od obory. Ślad wskazywał, że wilków było więcej niż jeden, ale widać zawczasu uciekły, zoba­czywszy, co się dzieje z tym, który wlazł pierwszy.

Pastuch nie mógł nas dokładnie objaśnić, jak to wszystko było od1 samego początku. Mówił on tylko, że ze snu zbudził go wielki niepokój po­między bydłem i hałas, a gdy zapalił latarnię, buhaje już pourywały się z powrozów i uderzyły na wilka, którego z początku nawet nie spo­strzegł, i narazie sam nie wiedział, co im się stało.

Dziecko.

W roku 1838 nastała zima wczesna i silna. Już w drugiej połowie grudnia spadły obfite śniegi, a mrozy kilkonastostopniowe trwały prze­szło od tygodnia. Drogi wszystkie były zasy­pane; potworzyły się na nich zaspy i zatory, utrudniając komunikację. Pomiędzy dworem a folwarkiem, stajnią i gumnami trzeba było przekopywać przejścia, albo brnąć w śniegu po kolana.

Od dwóch dni nie ruszyliśmy się z domu.

O przejściu się nikt nawet nie myślał, a prze­jechać się także było ciężko, gdyż po nieutar- tych drogach w jednych miejscach sanki szybo- wane wrzynały się głęboko, a znów bose zata­czały się gwałtownie na innych. Na przyjazd więc jakich gości słaba była nadzieja i święta Bożego Narodzenia zapowiadały się niebardzo wesoło.

W przeddzień wigilji wieczorem powstała jeszcze zadymka. Księżyc był wprawdzie blisko pełni, ale przeświecał rzadko, albowiem co chwi­la zasłaniały go kłębiące się chmury, podczas

gdy po ziemi wiatr pędził tumany suchego śniegu.

Po kolacji pozostaliśmy dłużej w pokoju ja­dalnym, gdzie było nam najprzyjemniej. Na ko­minku palił się suty ogień, podsycany nieustan­nie przez piecucha Pawełka, który, gdy tylko ogień się zmniejszał, zaraz dokładał duże po­lana smolnej sośniny. Ożywczy i jasny płomień z kominka daleko przyjemniej oświetlał jadal­nię, niżeli lampa olejna u sufitu wisząca i dwie jarzące świece na stole. Ojciec mój grał w sza­chy z panemi Michałem, którego co chwila czę­stował tabaką. Stryj palił fajkę z długiej turec­kiej antypki i zasiadłszy na sofie z księdzem wi­karym, który zastępował w parafji niedomaga­jącego proboszcza, prowadził z nim jakąś teolo­giczno-filozoficzną dysputę.

Przed samym kominkiem usadowiła się dziw­nie niedobrana, a jednak bardzo zgodna kom- panja. Na podłodze rozciągnął się jak długi Brylant, czarny pudel, a tuż przy nim i prawie że na nim duży żółty kot, Muzyk, który przez całą zimę nie wychodził ze dworu, trzymając się stale kominków i pieców, ale za to na wiosnę wynosił się do ogrodu i w lasy, skąd wracał na zimowe leże dopiero z pierwszymi przymrozka­mi jesiennemi. Trzecim wreszcie członkiem tej kompanji była oswojona sójka, która kręciła się koło pudla i kota, wskakiwała na nie i dziobała to jednego, to drugiego; a jeżeli który, zbyt moc-

no dziobnięty, poruszył łbem albo łapą, odska­kiwała nabok, skrzecąc, ale po chwili znów' brała się do rozpoczętej operacji.

Ja kręciłem się wszędzie. Przypatrywałem się grającym, słuchałem jednem uchem dysputy, naprawiałem coś przy fuzyjce, myśląc o wro­nach, których w dzień siadało mnóstwo koło* dworu i rewidowało śmiecie i odpadki kuchenne, głaskałem Brylanta, czasem pociągałem Muzyka za ogon albo drażniłem sójkę, która, rozgnie­wana, biła mnie dziobem i skrzydłami po ręce.

We wsi prawie po wszystkich chałupach lu­dzie już spali, na folwarku toż samo, albo już szli na spoczynek, i tylko gdzie niegdzie migo­tały jeszcze przez zakute mrozem małe okienka słabe i zamglone światełka. Nawet psy pocho­wały się po kątach.

W ganku dworskim siedział owinięty kożu­chem, w czapce baraniej z klapami, osłaniaj ące- mi uszy, stróż nocny z tęgim kijem, a przy nim tulił się jego kudłaty Burek. W sieni paliła się duża latarnia, a w paru pokojach dogasał ogień na kominkach, którego resztki Pawełek ogarniał i na noc przykrywał popiołem. W kredensie sie­dział jeszcze służący, ziewając i wyczekując, rychłoli i my spać pójdziemy.

Tymczasem part ja szachów, nie wiem która tam już zrzędu, skończyła się, dysputa słabła i widocznie urywała się co chwila; ksiądz wi-

kary ziewnął parę razy, a i mnie już oczy kleiły się na dobre.

Pan Michał wstał i wyszedł, ale wrócił nie­bawem.

Psi czas! — powiedział, trąc ręce i łysinę

a i te szelmy zaczynają już swoje trele!

Jakoż doszło i do naszych uszu dalekie wy­cie wilka, przeciągłe, żałosne, przejmujące i nie­miłe. Wkrótce drugi wilk zawył już głośniej w bagnach pobliskich, potem trzeci i czwarty koło grobli, a wreszcie, jakby na hasło umówio­ne, zawyły razem i umilkły.

Brylant zerwał się, zawarczał i schował pod sofę, kot uciekł za piec, a sójka frunęła na wy­soki zegar szafkowy.

Żeby tylko znów jakiej szkody nie zro­biły — odezwał się stryj — iw nocy nie pod­kopały się do owczarni lub chlewów. Przy ta­kich śniegach muszą być djabelnie głodne i zuch­wałe.

I skąd się tych bestji tyle bierze?! — do­dał mój ojciec; — przecie już w tym roku pan Żubrawa ubił troje starych i wybrał dwa gniazda szczeniąt...

Złego nigdy nie zabraknie! — odpowie­dział sentencjonalnie ksiądz wikary.

Mnie tylko to dziwi, że tak naraz umilkły

rzekł znowu pan Michał, który znał dobrze obyczaje wilcze. — Wyjdźmy przed dom; tam lepiej słychać niż w pokoju.

Wzięliśmy czapki, zarzucili na siebie, co było podi ręką z cieplejszego odzienia, i wyszliśmy na ganek. Stróż zaraz potwierdził, że wilki wyły, i to bardzo żałośnie.

Na dworze było ciemno, ale zawieja uspoko­iła się cokolwiek. Wzrok w takiej chwili nie na wiele się przydał; więc tylko wsłuchiwaliśmy się w przestrzeń. Rozmowa przerywana szła dalej, ojciec i pan Michał przytaczali jakieś odpowie­dnie wspomnienia myśliwskie, ja zarzucałem ich pytaniami; ale wilki nie odezwały się więcej.

No, chodźmy spać — zakonkludował stryj

bo już późno...

Wtem rozległ się wystrzał bardzo daleki,

który tylko dzięki ciszy nocnej usłyszeliśmy, a po chwili doleciał nas i drugi, już mocniejszy.

Źle coś, panowie! — zawołał ojciec; — może być jakie nieszczęście.

Ja myślę, że to Zdrójek strzelił do cze­goś z zasadzki — odparł stryj; — stary lubi jeszcze takie nocne wyprawy.

To?... nie! — zaprzeczył pan Michał — to strzały pistoletowe! Zdrój ek jest tutaj i no­cuje dziś na folwarku.

Te strzały niespodziewane wśród nocy zacie­kawiły i zaniepokoiły nas daleko bardziej, ani­żeli wycie. Sen, który nas morzył w pokoju, ule­ciał zupełnie, a imaginacja zaczęła działać. Roz­mowa potoczyła się głośniej i żywiej; wpadaliś­my na różne przypuszczenia: kto, gdzie właści-

wie i dlaczego mógł strzelać? Każdy prawie utrzymywał co innego, a pan Michał upierał się, że to w stronie drogi od Podborowa, która szła przez Kobylą Topiel i wielkim łukiem okrążała bagna pod lasem. Tak przeszło z kilkanaście minut.

Wtem pan Michał nadstawił ucha, przyłożył do niego dłoń zgiętą, wsłuchał się wdał i po chwili zapytał:

Czy słyszycie?

Umilkliśmy i wytężyli słuch... Jakoż istotnie doleciał nas także słaby głos dzwonka, potem już wyraźniejszy, potem jakby uderzenia żela­zem o drzewo, pomieszane z szybkiem wlecze­niem ciężaru po ziemi, wreszcie już na grobli donośne, lecz targane i urywane dzwonienie, przytłumiony tentent cwałujących koni, szcze­kanie psów koło gorzelni, i niebawem wpadła na dziedziniec w szalony pędzie para tęgich koni z sankami.

Stangret bez czapki skręcał przed dwór na lewo; konie, chrapiąc i dysząc, rzuciły się wbok na zaspę śniegu zgarniętego. Jeden z nich padł, drugi rwał się i stawał dęba, chcąc się wydostać, a i sanki zaryły się w zaspie głęboko.

To siwki Rożyńskiego z Podborowa! — zawołał stryj.

Trzymaj! — krzyknął mój ojciec i z księ­dzem wikarym zbiegł z ganku, a za nimi stróż i paru ludzi ze służby, którzy jeszcze nie spali.

Dopadli szarpiących się koni, uchwycili je przy pyskach i z sankami wyprowadzili z zaspy.

Biedne, wystraszone zwierzęta drżały jak w febrze; pomimo mrozu były mokre, jakgdyby je kto zlał gorącą wodą, a para buchała z nich kłębami. Uprząż na nich w nieładzie i potar­gana, orczyk u sanek złamany i sanina z jednej strony pęknięta.

Teraz dopiero stangret, który dotąd siedział jak zesztywniały, z wyłupionemi przed siebie oczami i rękami wyprężonemi, koło których miał jeszcze okręcone lejce, poruszył się i ciężko odetchnął. Zarzuciliśmy go pytaniami.

O rety! o Jezu! o rety! — jęczał za całą odpowiedź i chwytał się za głowę, nie mogąc nic

więcej wymówić...

Zajęci przedewszystkiem zatrzymaniem koni, nie zwróciliśmy w tem zamieszaniu uwagi na sanki, zwłaszcza, że oprócz stangreta nikogo wię­cej widać nie było. Były to sanki podróżne, ob­szerne i głębokie, z wysokimi bokami, otaczają­cymi siedzenie. Fartuch z jednej strony zapięty, z drugiej oberwany, a na wierzchu siedzenia le­żało duże męskie futro, którego jeden rękaw, unurzany w śniegu i zwieszający się ztyłu przez krawędź, wlókł się po ziemi.

Wreszcie ktoś sięgnął po futro, żeby je za­nieść do pokoju, a gdy je zdejmował, zabrzę­czała pochwa pałasza...

W głębi sanek do połowy osunięta na spód leżała młodziutka pani Różyńska, zupełnie bez­władna, blada jak ściana, a koło niej w nieła­dzie zgniecione pudełko, szal, poduszka, zarę­kawek, oraz inne drobiazgi kobiece i pistolet.

Krzyknęliśmy na to niespodziewane odkry­cie; mężczyźni porwali omdlałą na ręce, wnieśli do pokoju i położyli na kanapie. Przybiegła za­raz gospodyni ze służącą, a za nią panna Agata z różnymi octami i kroplami, i zajęły się cuce­niem i ratowaniem omdlałej.

Tu się niczego teraz nie dowiemy! — za­wołał mój ojciec, wskazując na panią Rożyńską.

Trzeba natychmiast wybadać stangreta.

Znowu więc wybiegliśmy przed dom, gdzie już zeszła się i zebrała koło furmana Rożyńskich cała prawie służba i pobudzeni ludzie z fol­warku.

Ojciec skinął na niego:

Co się stało? — zapytał go prędko; — gadaj wyraźnie!

Wilki napadły na nas, wielmożny panie!

Gdzie?

Na topielisku, hen, za figurą...

A co! — zawołał pan Michał — czyż nie mówiłem, że stamtąd dochodziły strzały?

Dużo było wilków? — badał dalej mój ojciec.

Nie wiem tak rychtyk... może kilkanaście...

Kto jechał więcej?... Przecież futro, pi­stolet... Musiał być i pan?

A juści, wielmożny panie! jechali, jechali... pan... i dziecko...

Gdzie są?!

0 rety! — krzyknął z płaczem i załamał ręce — dziecko wypadło, a pan za niem wysko­czył !!

Struchleliśmy na tę wiadomość i prawie onie­mieli z przerażenia.

Chryste Jezu! — zawołał pierwszy ksiądz wikary, składając ręce i wznosząc je do góry — zmiłuj się nad nimi!

Ratuj ich, Matko Przenajświętsza! — krzyknęły z płaczem kobiety, których kilka stało już także przed gankiem.

Ratować ich, ratować! jechać na pomoc! Może jeszcze zdążymy!,., — zawołali naraz wszyscy, a i mój głos nie był ostatni,

Tylko piorunem! — krzyknął pan Michał.

Na przełaj — objaśniał — przez bagna było­by niedaleko; ale tędy się nie przejedzie, trzeba okrążać kawał drogi pod lasem; więc niema chwili do stracenia!

Rozkazy posypały się jedne za drugiemi.

Bartłomiej niech zakłada cugowe konie do dużych sani niebieskich, Wałek do drabinia­stych co najlepszą fornalkę, a Kaczałkiewicz niech wybierze żwawszych parobków, rozda im

z lamusa widły żelazne i przyprowadzi tutaj. Tylko żywo, natychmiast! — rozkazywał stryj.

Kto ma flintę, niech ją nabije dobrze ku­lą, loftkami albo grubym siekańcem i stawi się duchem tu do apelu! — komenderował pan Michał.

Kto nie ma nabojów — wołał także mój ojciec — niech zaraz idzie do kancelarji, to mu je dam; a kto umie strzelać, lecz broni nie ma, może ją także dostać. Słyszycie?... Prędzej po ogrodnika! do propinatora!... kucharz! Zdrojek!..

My już gotowi, wielmożny panie! — ode­zwali się razem Haman i stary leśnik, którzy, nie czekając wezwania, stali już naboku, wy­brani zupełnie, z dubeltówkami w ręku.

Zrobił się ruch, zapalono więcej latarek i lu­dzie rozbiegli się na wszystkie strony. Jedni śpieszyli do stajen, drudzy na folwark, inni do lamusa i gorzelni; snuli się ze światłami, nawo­ływali wzajemnie, wymijali i napędzali.

Co chwila słychać było głosy ekonoma, Zdrój- ka i Hamana: „Żywo! duchem! a nuże“ i t. p.

We dworze był także rwetes i bieganina.

W kancelarji zdejmowano broń z kołków i wyciągano ją z kątów, rewidowano, nabijano, rozdawano proch, kule i loftki. Ojciec mój i pan Michał przekręcili naboje w dubeltówkach i opa­trzyli u nich zamki starannie; nabili nadto kilka dużych pojedynek kulami. Stryj i ksiądz wi­

kary chcieli się także uzbroić i jechać, ale oj­ciec wyperswadował im, że powinni zostać, bo nie wiadomo jeszcze, co może spotkać nas sa­mych, albo stać się z panią Rożyńską.

Dzięki pośpiechowi, w niecałe dwadzieścia minut stał już Bartłomiej z sankami przed gan­kiem, a za niemi sanie z sześcioma ludźmi, uzbro­jonymi w widły i siekiery za pasem, oraz eko­nom z jakimś starym muszkietem, przewieszo­nym przez plecy, i z nieodstępnym harapnikiem w ręku. Ja także nie próżnowałem, chociaż nikt w takiej chwili nie zwracał na mnie uwagi. Na­biłem swoją fuzyjkę, wziąłem na rękawy płasz­czyk studencki, nasunąłem czapkę na uszy i z ptaszniczką w ręku pierwszy stanąłem przy sankach.

Ojciec, wsiadając, zobaczył mnie, odsunął i kazał natychmiast iść do pokoju. Obok niego siadł pan Michał, naprzeciwko Zdrój ek i propi- nator, przy furmanie ogrodnik, a za sankami sta­nął Haman. Każdy miał dubeltówkę, a nadto wzięto trzy zapasowe pojedynki na wszelki wy­padek.

Tymczasem też i zamieć ustawała, chmury się rozchodziły i księżyc zaczął się pokazywać coraz częściej.

No, Bartłomieju! — zawołał pan Michał,

przeżegnawszy się — weź konie w garść dobrze, i w Imię Boże marsz! marsz!

W tej chwili zakręciłem się, wskoczyłem na sanki, uczepiłem się kucharza, a konie prawie z miejsca ruszyły galopem...

Wszyscy milczeli i mieli twarze posępne; nie­wiele, widać, liczyli na dobry skutek pomocy.

Mnie serce biło gwałtownie, nie wiem, czy to z obawy gniewu ojca, czy też z powodu wilków, czy z żalu, że stało się takie nieszczęście; ale to wiem, że ponad wszystkiem górowała we mnie chęć należenia do wyprawy.

Przejechaliśmy już więcej niż połowę grobli, kiedy pan Michał, odwróciwszy się, zobaczył mnie. Wstał więc i, nic nie mówiąc, wziął mnie pod pachy i przez wierzch przeniósł do sanek.

A ty skąd się tu wziąłeś?! — zawołał gniewnie ojciec zdziwiony. — Ten chłopiec to prawdziwe umartwienie! Gdzie go nie posiejesz, tam jest!... Co my teraz z tobą zrobimy?!

Przecież go wilkom zjeść nie damy! — uspokajał ojca pan Michał.

Ja sam wyrzucę im go na drodze! — od­parł ojciec zachmurzony.

*

Zacząłem tedy całować go po rękach i prze­praszać. Pan Michał wstawiał się za mną i per­swadował, a Zdrój ek uśmiechał się tylko, nachy­lał i ręką ściskał ojcu kolana. Cóż było robić! Skończyło się na tern, że ojciec kazał mi usiąść w środku i trzymać się mocno, żebym nie wy­padł, gdyż konie pomimo zasp śnieżnych, coraz to lepiej pędziły, a sanki po kopnej i nieutartej

drodze buchały w śniegu i przechylały się w róż­ne strony.

Przejechaliśmy groblę i skręcili w lewo, na drogę, która szła samym brzegiem bagien, mię­dzy gęstą olszyną. Droga w tem miejscu była jeszcze bardziej kopna i szła cokolwiek pod górę, konie więc zwolniły biegu.

Nie folguj, Bartłomieju! — zawołał mój ojciec — tu idzie o życie ludzkie!

Furman huknął z bicza i konie znów rwały galopem,

Żeby ich też dało się uratować! — wes­tchnął pan Michał i spojrzał na starego leśnika.

Jak Bóg da! — mruknął Zdrój ek, skro­biąc się w głowę. — Ciężka to rzecz...

A może wdrapał się na drzewo? — ode­zwałem się i ja nieśmiało.

Nie tak to łatwo z dzieckiem, któregoby przecież za nic w świecie nie opuścił! — odpo­wiedział mój ojciec. — Biedni Rożyńscy! — do­dał z westchnieniem; — niema dwóch lat, jak się pobrali, i to pierwsze ich dziecko.

Dziecko mogło się też zabić albo zmarz­nąć — dorzucił Zdrojek — takie maleństwo!

Pan Michał jednak nie tracił nadziei i innym dodawał otuchy.

Karol przecież młody i zuch — mówił; — służył w szaserach, bywał w różnych opałach i wybrnął już z niejednej biedy...

Insza to zupełnie bieda wojować z takie- mi bestjami, a zwłaszcza jeszcze, kiedy są zgło­dniałe i w gromadzie! — odezwał się nieśmiało propinator, który widocznie upadał na duchu. — Widziałem ja już — dodał wzruszony — takie okropne rzeczy!... Dotychczas może tam z nich pozostały już tylko kości i odzienie...

Cóż dziś z waszeci taki ptak złowieszczy!

ofuknął go pan Michał. — Jeżeli już taka wola Boża, to je przynajmniej pogrzebiemy po chrześcijańsku; ale musimy dotrzeć na miejsce, choćby się niewiedzieć co stać miało!

Wjechaliśmy już na drogę, która szła właś­nie przez Kobylą Topiel. Wokoło ciągnęły się gąszcze bagniste; po górkach tylko rosła karło­wata zwarta sośnina. Droga tu była niedogodna dla szybkiej jazdy, gdyż szła kręto i ustawicz­nie wypadało opuszczać się na dół, albo wyjeż­dżać pod górę. Za to przynajmniej księżyc świe­cił nam jasno i po ubielonej śniegiem ziemi mo­żna było widzieć daleko.

Bartłomiej dobrze końmi kierował, bo i tutaj jechaliśmy galopem, ale musiał coraz częściej używać bicza, gdyż pędziliśmy tak już blisko

pół mili. Sanie fornalskie pozostały daleko za nami.

Kiedy wjeżdżaliśmy na jedno większe wy­niesienie, ogrodnik obrócił się do nas i zawołał:

Wilki roją się koło figury!

Drgnęliśmy na te słowa, podnieśli głowy, sil­niej ujęli fuzje, potoczyliśmy wkoło wzrokiem i wytężyli go przed siebie, ale nic już widać nie było, gdyż w tej chwili sanki znowu opuściły się w niewielki parów.

Ja chciałem zerwać się z siedzenia, ale oj­ciec przytrzymymał mnie za ramię. Zdrój ek, który znał wybornie miejscowość, rzekł tylko zcicha:

Do figury jeszcze z pięcioro staj... — Po­tem, nie widząc już za nami drugich sani, wy­prostował się, przechylił głowę wtył, przyłożył do ust zgięte dłonie i jak przez tubę huknął: ,,Bywaj! bywaj!“

Znowu zjeżdżaliśmy na dół, i na prawo wdali mignął nam tylko przed oczami i zaraz zniknął wierzchołek wysokiego krzyża, który stał na połączeniu się drogi od Podborowa z dro­gą Topielską. Ze wszystkich stron znajdujące się gąszcze przerywane, górki porosłe, wysokie sosny lub niższe i rzadsze drzewa, luki pomiędzy niemi albo nizinki błotniste, wśród których pę­dziły sanki, co chwila to zasłaniały nam widok zupełnie, to znów pozwalały sięgać wzrokowi le­piej i dalej.

Milcząc, ale z bijącem sercem i wytężonym wzrokiem, przelecieliśmy jeszcze paręset kro­ków; tymczasem też dopędziły nas i drugie sa­nie. Znowu pokazała się górna część krzyża, i to już dosyć blisko, oraz zaczął nas dochodzić ja-

kiś szmer, czy też odgłosy słabe, niewyraźne i niezrozumiałe, niepodobne do określenia i na­zwania, a przecież przejmujące i niemiłe, cho­ciaż zaledwie dosłyszalne.

Wtem kucharz, stojący ztyłu za sankami, pochylił się ku nam:

Wilki są — rzekł półgłosem — ale coś szarpią i włóczą po śniegu!...

W tejże samej chwili konie zwolniły biegu, lejcowe chrapnęły raz i drugi i wbok skręciły, a dyszlowe cofnęły się nagle, zaczęły również chrapać, rzucać się i szarpać sankami. Bartło­miej zaledwie zdołał jej utrzymać. Przy fornal­skich saniach działo się toż samo.

Na prawo mieliśmy niewielkie płaskowzgó- rze z łagodnym od naszej strony spadkiem, po­rosłe jałowcami i karłowatemi chojniakami.

Niema innej rady: niech panowie wysia­dają, tylko cicho! — powiedział Zdrójek i raź­nie z sanek wyskoczył. Poszliśmy za jego przy­kładem a i parobcy poschodzili ze swoich

sani.

My wszyscy w rząd, a przy każdym z nas jeden z widłami! — zakomenderował pan Mi­chał głosem zupełnie przyciszonym. Mnie oj­ciec mocno ścisnął za rękę i kazał zostać przy sobie.

Za tą górką — szepnął eks-leślnik — droga od Podborowa, i już tam słychać bestje!

Strzelać! — zawołał ktoś, zdaje mi się, że propinator; — może ich huk odstraszy...

Zdrójek jednak pogroził na to pięścią i szep­nął z przyciskiem:

A potem co? Może nawet nie będzie cza­su nabijać!

Odwiedliśmy kurki i w milczeniu zaczęliś­my śpiesznie brnąć po śniegu pod górę.

Im dalej posuwaliśmy się, tem wyraźniej było słychać przytłumione warczenie, hałas, jaki robią psy, gdy się gryzą, krótkie i chrapowate głosy, podobne do urywanego szczekania, jednak odmienne od psich, i kilka razy powtarzające się jakieś bolesne skowyczenie, a wszystko to ponure, dzikie, przerażające i złowrogie.

Nie jestem wstanie opisać wrażenia, jakiego doznawałem w owej chwili. Przejmował mnie strach i dreszcz przechodził, a jednocześnie krew burzyła się we mnie i jakaś siła tajemnicza pchała mnie tak, że wyrwałem się naprzód.

Wchodziliśmy już na wierzch płaskowzgó- rza, gdy z pośród tej wilczej wrzawy doleciał nas płacz dziecka.

Dreszcz trwogi przebiegł po nas, ale błysnął razem i promyk nadziei: więc jeszcze żyje.,, wśród wilków!... jeszcze można je ratować!...

Na to niewinne hasło, na ten głosik dzie­cięcy, jakby na jaki potężny sygnał do boju, rzu­ciliśmy się naprzód i biec zaczęli.

Nic wiem, czy dlatego, że dojeżdżaliśmy i te­raz szliśmy ciągle pod wiatr, czy z powodu, że szumiał on po drzewach, czy, że wilki tak się zażarły, że już na nic nie uważały — dość, że nas nie zawietrzyły i dopuściły do siebie bliżej niż na sto kroków...

Pod krzyżem, oparty plecami o jego gruba podstawę i między dwoma wsporami, stał pan Rożyński. Lewą ręką silnie przyciskał do piersi dziecko w poduszce, a w prawej trzymał pa­łasz, którym z szybkością błyskawiczną migo­tał w promieniach księżyca i na wszystkie stro­ny zataczał smugi srebrzyste. Z osiem wilków z pałaj ącemi ślepiami snuło się dokoła niego. Jedne skakały mu do twarzy, drugie zaskaki­wały z boków, inne czołgały się na brzuchach do nóg, a reszta ich oblatywała go wokoło, czy­hając tylko, jakby się rzucić na niego; warczały głucho i kłapały strasznemi zębami, a wśród tego dziecko zanosiło się od płaczu. Czasem który wilk, cięty pałaszem, zaskowyczał jak pies; wtedy cała ich zgraja odskakiwała wiył, ale za chwilę z nową zajadłością sunęła do krzy­ża. Jeden wilk tarzał się i tłukł po śniegu, dru­gi leżał na zadzie, trzymając w powietrzu przed­nią łapę przetrąconą, i skomlił okropnie, trze­ciego porąbanego, włóczyły po śniegu, szarpały i rozrywały inne.

Do tych, co najdalej od krzyża, pal!! — krzyknął pan Michał, i sześć strzałów zagrzmia-

ło, a i ja także puknęłem ze swojej ptaszniczki. Jeden wilk przewrócił się zaraz na miejscu, dru­gi postrzelony poczołgał się w krzaki, reszta ich znikła w gęstwinach.

Pan Rożyński zwrócił głowę w stronę, z któ­rej padły nasze strzały, opuścił pałasz i osunął się na ziemię,,,

Z okrzykiem triumfu i radości rzuciliśmy się wszyscy do niego, a parobcy z widłami do nie- dobitych wilków. Haman poskoczył w krzaki i palnął w łeb temu, który się jeszcze tłukł po nich.

Śnieg ze wszystkich stron około krzyża był stratowany tropami wilczemi albo też ugnie­ciony przez bestje ranione, które się po nim ta­rzały, a większe i mniejsze plamy wilczej poso- ki czerwieniły się na nim w wielu miejscach. Ale i pan Rożyński nie wyszedł z tej walki bez szwanku, bo poniżej ramienia i na nodze miał odzienie wy rwane i krew się tam pokazywała.

Bóg wielki wam zapłać! — rzekł słabym głosem uratowany. — Siły mnie już opuszczały, ręka mi mdlała i za jaki kwadrans byłoby już po wszystkiem. — Potem uniósł nieco chustkę, którą obwiązana była poduszka około główki dziecka, i pocałował je ostrożnie.

A żona? — zapytał z obawą.

Jest, jest u nas —odpowiedział mój oj­ciec. — Bądź o nią zupełnie spokojny; ale od­daj no dziecko, bo pewno rąk już nie czujesz.

Otoczyliśmy pana Rożyńskiego, który, pod­trzymywany przez Zdrójka, podniósł się z wiel­ką trudnością. Każdy z nas chciał koniecznie mieć zaszczyt chociaż dotknąć się maleńkiego bohatera chwili w pieluchach; lecz pan Michał porwał go pierwszy i, uradowany powodzeniem wyprawy, zaczął huśtać dziecko z takim ferwo­rem, że omał nie wypadło z poduszki.

Ty, widzę, obchodzisz się z dzieckiem go­rzej niż wilk! — zawołał mój ojciec, śmiejąc się i odbierając mu maleńkiego Karolka.

Niechno pan napije się wódki, to pana wzmocni — odezwał się propinator i podał panu Rożyńskiemu flaszkę odkorkowaną.

Za wasze zdrowie i na serdeczne podzię­kowanie! — rzekł już z uśmiechem pan Rożyń- ski, pociągnął parę dobrych łyków i chciał zwró­cić flaszkę właścicielowi; ale pan Michał prze­jął ją wlot, napił się sam i podał mojemu ojcu, a mróz i dobry humor sprawiły, że flaszka, prze­chodząc z rąk do rąk, powróciła próżna do pro- pinatora.

Na tej to wyprawie i ja, podobno pierwszy raz w życiu, spróbowałem wódki.

Ależ, Karolu, tyś skaleczony! — zawołał mój ojciec, spojrzawszy na ramię pana Rożyń­skiego.

A tak, skubnęły mnie szelmy parę razy, ale niebardzo.

^ a«it* ew<»Kj

. >■ .-w—-•i \

1-7

)

. .pod krzyżem bronił się pan Rożyński,. (Str. 254.)

Wtedy znów Haman, nie odezwawszy się na­wet, wyjął z kieszeni nożyk, kawał płótna i sło­ik, przystąpił do pana Rożyóskieg, nadpruł na nim odzież w miejscach, gdzie były rany, na szczęście niewielkie, i opatrzył je prędko a zręcznie.

Tymczasem ekonom i ogrodnik poszli po sanki, które też podjechały niebawem. Po chwili siedzieliśmy już w nich. Ojciec i pan Michał posadzili między sobą pana Rożyńskiego z dzie­ckiem na ręku, które owinęli jeszcze jakąś derą, co się znalazła pod ręką, a nadto chustami, i owiązali wełnianym pasem któregoś z parob­ków. Wszyscy tak otulali malca i chuchali na niego, że go o mało nie udusili; tak przynajmniej mówiła matka, gdy jej później ten cały tłomo- czek oddano.

Wreszcie i parobcy poznosili na swoje sa­nie pobite wilki, i cała wyprawa, zadowolona i uradowana, ruszyła zpowrotem do domu.

W drodze opowiedzieliśmy panu Rożyńskie- mu o tem, jak wpadły jego konie do Zaleszczyc,

o popłochu, jaki stąd powstał, i o zupełnie nie- spodziewanem znalezieniu zemdlonej jego żony pod futrem, na spodzie sanek.

Biedna Marynia! — westchnął. — To zemdlenie ocaliło ją może, inaczej byłaby pew­no rzuciła się za dzieckiem i zginęła!

Potem on znowu opowiedział nam, co i jak się stało, zanim przybyliśmy z pomocą.

Jechaliśmy — mówił — do rodziców żo­ny na święta. Nie miałem ja wprawdzie ochoty wyruszać z domu ze względu na złą drogę, zimno i na dziecko, ale trudno było oprzeć się prośbom Maryni, która nie widziała swej matki od czasu chrzcin naszego malca. Zdecydowałem się póź­no, bo dopiero dzisiaj około południa. Wybie­ranie się i dyspozycje gospodarskie, konieczne na czas naszej nieobecności, tyle zajęły nam czasu, że wyjechaliśmy późnym już wieczorem. Mimo to sankami i w moje siwki mogliśmy być na miejscu przed dziesiątą.

Tymczasem pod Żurkowem złamał się nam dyszel w samym skręcie, a zanim dobrali inny i okuli, trzeba było czekać przed kuźnią z dobre półtorej godziny. Trudno było wracać do domu, zrobiwszy już połowę drogi, ruszyliśmy więc da­lej; ale nie ujechaliśmy i ćwierć mili borem, kiedy niedaleko drogi Topielskiej opadły nas wilki...

To te same — wtrącił pan Michał — co się zwoływały w bagnach około grobli.

Pan Rożyński opowiadał dalej:

Zdziwiłem się, zobaczywszy je w groma­dzie, bo to jeszcze dla nich nie pora do zbiera­nia się; a niedosyć tego, że było ich z tuzin, ale musiały chyba kilka dni nie jeść, bo nacierały na nas zajadle.

Skakały koniom do pysków, biegły po oby­dwóch stronach sanek, a inne goniły ztyłu. Żo­

na przestraszyła się, zaczęła płakać, tulić i osła­niać dziecko, które szczęściem było opakowane ciepło i owiązane dobrze w poduszce. Jako były żołnierz, nigdy nie wyjeżdżam bez broni, miałem więc z sobą parę pistoletów i pałasz, i z począt­ku niewiele sobie robiłem z tych bestyj. Tym­czasem jeden wilk chwytał mi już konia ztyłu, więc strzeliłem do niego: odskoczyły w las, ale natychmiast znowu opadły sanki. Nie podobało mi się to, że po strzale wróciły, tem bardziej, że znowu jeden, bodaj czy nie wadera, bo był mniejszy i szczuplejszy od innych, tak nagle rzucił się na sanki, że już miał przednią łapę na ich krawędzi. Palnąłem do niego z drugiego pistoletu; przewrócił się i zaczął tłuc po śnie­gu...

Słyszeliśmy te strzały — dorzucił mój oj­ciec — i mówiliśmy zaraz, że się coś niedobre­go święci!

Ale i to nic nie pomogło — mówił pan Rożyński. — Zrzuciłem szubę, dobyłem pała­sza i najbliższego wilka płatnąłem końcem po pysku. Tymczasem wylękłe konie rwały się

i pędziły jak szalone. Na zakręcie około krzyża sanki zatoczyły się i tak silnie uderzyły o kar­pę, że podrzuciły nas wgórę jak piłki; dziecko wypadło... Żona krzyknęła okropnie głosem pra­wie nieludzkim... Nie było się co namyślać: wy­skoczyłem za niem...

Niebezpieczeństwo już przecież minęło, a je­dnak przy tych słowach dzielnego człowieka czu­liśmy, że bledniemy i że mrowie po nas przecho­dzi. Ojciec i pan Michał wyciągnęli do niego ręce i serdecznie uścisnęli podaną dłoń.

Zawsze to — kończył pan Rożyński — głupie bestje i tchórze. Upadek dziecka oraz mój przestraszył je bardziej niż strzały, gdyż cofnęły się, zatrzymały i przez chwilę obcho­dziły nas dokoła z niedowierzaniem. Zdążyłem więc zerwać się na nogi, pochwycić Karolka i zrej terować pod krzyż, gdzie opadły mnie znowu... Co było dalej, już wiecie.

Wjechaliśmy nareszcie na drogę, okrążającą bagna, i widać już było światło w Zaleszczy- cach. Wtedy ojciec mój rzekł do eks-leśnika:

Słuchaj, Zdrój ek! zatrąbno nam po je­zdnego, tylko głośno i wesoło: we dworze usły­szą i pani Rożyńska prędzej się pocieszy.

Stary nie pozwolił sobie dwa razy mówić; odchrząknął, przyłożył trąbkę do ust i zadął w nią z całej siły. Konie, chociaż zmęczone, czując już stajnię niedaleko, zaczęły parskać i same biec prędzej. Pan Rożyński uśmiechał się, ściskał nas wszystkich pokolei, dziękował, spoglądał na dziecko, które, pomimo tych my­śliwskich sygnałów leśnika, spało teraz spokoj­nie, ale znać było po nim, że pragnąłby lotem ptaka być już na miejscu.

W kwadrans później zajeżdżaliśmy przed dwór wśród radosnego szczekania i skomlenia psów, które zewsząd zbiegły się do nas. Sanki jeszcze nie przystanęły dobrze, kiedy pan Ro­żyński, pomimo skaleczonej nogi, już wyskoczył z nich i wbiegł do sieni. Jednocześnie z pokoju wypadła jego żona i z krzykiem i płaczem rzu­ciła mu się na szyję. Za nią wybiegł stryj, ksiądz wikary, gospodyni, panna Agata, słowem wszy­scy, których zostawiliśmy w domu, wybiegli tak­że z okrzykami radości, winszując nam zwy­cięstwa i witając ojca i dziecko z takiem podzi- wieniem jakgdyby, wracali z tamtego świata.

Masz go, masz! — mówił pan Rożyński do żony, podając jej dziecko, uśmiechając się przez łzy i przyciskając je do serca.

Żyjecie! żyjecie!... Bóg miłosierny! — wołała, odbierając jedną ręką Karolka, a drugą obejmując męża za szyję.

Łzy, śmiech, uściski, wykrzykniki, wszystko to pomieszało się razem i zlało w jeden akord niespodziewanego wesela i szczęścia po długich chwilach strasznej niepewności i rozpaczy.

Oj, mieliśmy też, mieli z twoją żoną! — mówił stryj do pana Rożyńskiego, gdybyśmy już weszli do pokoju. — Źle było, dopóki mdlała i nie było można się jej d ocucić; ale chyba go­rzej, gdy już odzyskała przytomność. Myśle­liśmy, że się rozbije, zabije, albo dostanie obłą­

kania; a kiedy usłyszała trąbkę, dwa razy nam się wydarła z pokoju, wypadła na dziedziniec, i utykając w śniegu, chciała koniecznie biec na­przeciwko was...

Wtem tłomoczek, oddany przez męża pani Rożyńskiej, poruszył się sam, zapłakał i prze­rwał rozrzewniające powitanie rodziców.

Matka siadła z nim na kanapie i zaczęła od- wijać swój skarb odzyskany, który, im bardziej wyswobadzała z licznych obowiązań i okryć, tem głośniej manifestował, że żyje, i wcale nłe dwuznacznie unosząc główkę, sięgając rącz­kami i poruszając usteczkami dawał poznać, że głodny.

ZAKOŃCZENIE.

Sen mara...

Nie na tem kończą się notatki myśliwskie mojego przyjaciela, z których powstała powyż­sza „Mozaika“. Mógłbym był wprawdzie wy­brać z nich jeszcze kilka jego wspomnień my­śliwskich i umieścić je między innemi, ale nie chciałem rozszerzać więcej i tak już może zbyt obszernych ram tej mozaiki, i z obawy przewil- czenia, którego niepożądanych skutków doświad­czyłem już przy jej układaniu na samym sobie.

Łatwo to przychodziło panu Stanisławowi ro­bić swoje zapiski o wilkach dorywczo w ciągu lat kilkunastu, z bardzo długiemi przerwami po­między jednem a drugiem doznanem przez nie­go wrażeniem, i dlatego mógł sobie sypiać spo­kojnie. Ale, gdy namówił mnie do pisania i gdy musiałem naraz zatopić się w tych jego wszystkich wilczych historjach, karmić się niemi codziennie i w ciągu krótkiego stosunkowo cza­su przeżuć tyle różnorodnych jego wrażeń z wil­czego życia, zaczęły mi się wilki roić bezustan­nie po głowie, w dzień i w nccy nie dawać mi spokoju i śnić się ciągle, do tego stopnia, że

już byłem w obawie, żebym i sam nie przemie­nił się w lupara lub wilkołaka.

Nerwy podrażnione długą lekturą tych no­tatek i rozbudzona wyobraźnia tworzyły mi we śnie z faktów rzeczywistych, które pan Stani­sław opisał, i z osobistości prawdziwych, które były, żyły i działały, chaotyczną jakąś miesza­ninę ludzi, zwierząt i wypadków, fantastyczne sceny i obrazy, nadprzyrodzone zjawiska, nie­bywałe widziadła i potwory, które istnieć mogą tylko w krainie sennych, gorączkowych przywi­dzeń.

Śniły mi się więc zacięte walki z wilkami, to znów dziwne z nimi sojusze i przyjaźnie, to wytępienie ich doszczętne, to znów pożarcie wszystkich ludzi przez wilki.

Raz śnił mi się pan Żubrawa, jako mocarz potężny, który ogłosił krucjatę przeciwko wil­kom. Pan Michał na swoim Karoszu, pan Ro- żyński z szablą, Zdrójek z całym arsenałem kap- kanów i innych samołówek, a Haman z zapa­sem trutek i młodym djabełkiem, przedzierż- gniętym w jego adjutanta — byli dowódcami wyprawy.

Stryj pana Stanisława przysłał wszystkie swoje ptaki chowane i całe stado dzikich żóra- wi, jako korpus posiłkowy. Do tej walki stanął także i ekonom Kaczałkiewicz z uplecionym ad hoc ogromnych rozmiarów harapnikiem, a je­chał na wozie bojowym, jak jaki rycerz Mero-

wingów, zaprzężonym w dwa buhaje, które za­tłukły wilka w oborze, Arendarz Abramek Szyja budował obozy oszańcowane samiemi spróchnia­łem! wierzbami i był głównym liwerantem tej armji. Psami, zebranemi zewsząd, dowodził, ro­zumie się, Mysinek, a w sztabie jego był Bry­lant i wilczarze pana rotmistrza Żubrawy. Pan Szaramancki ze swym Szatanem i ogarkami trzy­mał się roztropnie przy bagażach. Wyprawa ta miała wielki rozgłos, bo mi aż przez sen szu­miała w uszach; odbyło się mnóstwo nadzwy­czaj burzliwych narad, było bardzo dużo hała­su, pukaniny i szczekania, ale skończyło się na niczem, gdyż ostrzeżone zawczasu wilki tak ma­newrowały zręcznie, że żaden z nich nie zginął, a zrej terowa wszy balonami w bezpieczne miej­sca, śmiały się szyderczo i pokazywały zęby...

Innym razem przyśniła mi się sytuacja poko­jowa i entente cordiale z wilkami. Pan Żubrawa tak je pokochał, że chował ich sobie całe stada z iście ojcowską troskliwością, a Mysinek tak się z niemi przyjaźnił i zbratał, że obrały go swym królem. W tych to sennych złudzeniach przedstawił mi się stary eks-leśnik Zdrójek w postaci uczonego profesora, który z katedry wykładał zgromadzonym dokoła wilkom o naj­lepszych sposobach duszenia gęsi i owiec, oraz hodowania się i rozmnażania; a po nim zaraz Haman, jako głośny już aptekarz i lekarz, który szczepił wilkom wściekliznę ochronną i był dla

nich hurtowym dostawcą eliksiru długiego ży­cia. Pan Michał Hulanowski został gorliwym wilkofilem i hydropatą: wyrzekł się zupełnie wi­na, pił tylko czystą wodę, uczył się od starego Zdrójka wilczego języka, a tymczasem mówił tylko po niemiecku. Wszystkie dawne nieprzy- jaźnie tak dalece poszły w niepamięć, że nawet Matus Woj dała całował się czule z wilkami i uprzejmie zapraszał je do chałupy. Panna Agata niańczyła małe wilczęta, zakładała dla nich ochronki i szkółki, a dla starych wilków szpitale, i na infirmierów przyjmowała samycli tylko wilkołaków. W tej serji snów sielanko­wych nie obeszło się i bez godów weselnych. Najstarszy syn arendarza Abramka ożenił się z piękną Kaśką, rozwiódłszy ją ze Śrubą; parę tę zeswatał pan Cwancygier przez zemstę za owo poturbowanie na grobli; ślub dawał im dja- beł z pod mostu; wesele odbyło się na Wilczo- gonie, a zaproszone były na nie wszystkie zna­komitsze wilki z okolicy.

Krótko przecież trwały te moje sny różowe

i zaraz po nich zaczęły mnie męczyć niespokoj­ne, ciężkie i burzliwe. Po jakiejś późnej ko­lacji przyśniło mi się, że wilki nadużyły przy­jaznych stosunków, wyniszczyły zupełnie wszel­ką zwierzynę, wyjadły wszystkie gęsi i owce, wydusiły konie i woły, skutkiem czego nie było wcale inwentarzy do obrabiania pól, nastał głód powszechny i ludzie marli z niego jak muchy.

Stąd zawrzała straszna do wilków nienawiść

1 postanowiono tępić je na nowo bez pardonu. Zaraz też od trąb myśliwskich, szczekania psów

i wystrzałów dostałem takiego bębnienia i dzwo­nienia w uszach i tak mnie coś podrywało na łóżku, że o mało co z niego nie spadłem i nie straciłem zupełnie słuchu. Spałem jednak tak twardo, że mogłem widzieć zupełnie wyraźnie, jak pan Rożyński, nie po trzy głowy, jak nie­gdyś podobno Podbipięta tatarskie, ale po dzie­sięć łbów wilczych ścinał na raz swoją szablą. Słyszałem również, jak pan Michał palił do nich prochem bezdymnym i jakiemiś tak strasznie eks­ploduj ącemi kulami, że jedna zabijała całe stado. Zjawił się i pan Doburski z półwoziem, którem zmiatał wilków ze świata, jak kosą zboże lub trawę na łące. Zdrójek łapał je w doły i żelaza całemi setkami, Haman brał ich więcej jeszcze na trutki, a nadto obadwaj myśliwi czarnego ba- rana, wielkiego jak góra, który, nasycony tru­ciznami, sam chodził po lasach i bagnach, umyślnie nadstawiał się wilkom, te zaś, szarpiąc go po kawałku, truły się całemi tysiącami. Wreszcie na skutek energicznych starań pana rotmistrza została zarządzona w całymi kraju jednocześnie, jak to niegdyś w Anglji, powszech­na obława na wilki, i wytępiono je co do nogi...

Obudziwszy się, pomyślałem, że przecie wszystko się już skończyło i że nadal będę mógł sypiać spokojnie. Gdzie tam! Zaraz następnej

nocy trapiły mnie sny jeszcze dziwaczniejsze

i cięższe. Śniło mi się więc, że wilki mnożą się niesłychanie, wyrastają z ziemi, jak grzyby po deszczu, wyłażą z rzeki i jezior, spadają z desz­czem, rozlewają się jak fale wezbrane, przebie­gają ogromnemi stadami okolice, latają na skrzydłach, wdzierają się wszędzie, i jak sza­rańcza niszczą, co tylko napadną. Straszne one były mnogością w swej zwyczajnej postaci, ale moja senna fantazja posunęła się jeszcze da­lej.

Teraz znowu zdawało mi się, że stada ich zbijają się naprzód w jakąś masę bezkształtną,

że potem z tej masy tworzy się jakieś cielsko olbrzymie, potem przybiera coraz to wyraźniej­sze formy i nareszcie przeobraża się w jednego wilka kolosalnych rozmiarów. Tej potwornej bestji nikt się już obronić nie może; pożera mi ona jednego po drugim bohaterów Mozaiki, i to razem z przyborami myśliwskiemi, z bronią, z psami i końmi! W moich przerażonych oczach giną w jego paszczy: pan Żubrawa, pan Michał, pan sędzia, Zdrój ek, Haman, panna Agata, pan Szaramancki, sam Staś ze swojemi notatkami

i ptaszniczką, obławnicy, naganiacze i t. p., a po­tem jeszcze Karosz, Mysinek, buhaje, żelaza,

fladry i sieci, słowem wszyscy i wszystko, do

tego stopnia, że wilk nie ma już nic do pożar­cia...

Wtem nagle zmieniło się senne widzenie. Przed mojemi oczami ukazała się droga Topiel - ska z krzyżem, pod którym to bronił się wilkom pan Rożyński, tylko że krzyż stoi na górze, wydaje mi się nieskończenie wyższym, szerzej rozciąga swe ramiona i bije od niego światło promieniste.

U jego stóp z jednej strony klęczy w ślubnem ubraniu, z wiankiem białych lilij na głowie, na­rzeczona pana Żubrawy, a z drugiej stoi maleń­ki Karolek z zieloną gałązką palmową w ręku... Spostrzegł ich potworny wilk i popędził ku tym

ostatnim ofiarom, ale nie zdołał wedrzeć się na górę, bo za każdym jego skokiem, pomimo sza­lonych wysiłków, jakaś niewidzialna siła odrzu­ciła go precz i nie pozwalała ich dosięgnąć...

Czyżby tylko tych dwoje miało ocaleć?... A gdzież jest przebiegły arendarz z Zaleszczyc? Nie widziałem przecie, żeby go wilk pożerał... jakimże więc fortelem wykręcił się i tym ra­zem?

Oglądam się więc wokoło, szukam wzrokiem daremnie i wreszcie przypatruję się wilkowi, który, rażony silnem światłem krzyża, kulił się pod górą i drżał cały. Łeb jego zaczął przybie­rać kształty głowy człowieczej, i znowu mi się przyśniło, że w wilku poznałem... Abramka!

Krzyknąłem i rzuciłem się na łóżku: dobro­czynny promień wschodzącego słońca, wpadły

przez okno do mego pokoju, obudził mnie na­reszcie z tego snu męczącego. Odetchnąłem swo­bodniej. — Sen mara, Pan Bóg wiara... Ale mam ja już dosyć tych wilków! — pomyślałem i tego samego dnia odesłałem panu Stanisławowi jego notatki.

KONIEC,


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Machczyński Konrad WPOLU I W MNIEI OPOWIADANIA MYŚLIWSKIE
Machczyński Konrad NOWELE
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
Mozaika kolędowa chór SAATB
SKŁADANIE EWOLUCYJNEJ MOZAIKI esej
mozaika narodowa i religijna
Freski, mozaika id 180984 Nieznany
Podręcznik sorrento i mozaiki dla amatorów 1876
Ciasto mozaikowe
Matka Polka jako komentarz do Konrada Wallenroda
Poleszak W odpowiedzi Konradowi Kozłowskiemu
egzamin 2008 od Konrada, stomatologia, Histologia, Histologia by Ambiii, Histologia test, Histologia
Mozaika
Są dwa sposoby walki czy można być lisem i lwem Rozwiń myśl odwołując sie do postaci Konrada Wallenr
Program poezji narodowej w Konradzie Wallenrodzie
Tragizm patrioty spiskowca w Konradzie Wallenrodzie i w Kordianie
MECH, Konrad Kaczmarczyk
miejskie Konradzik

więcej podobnych podstron