Machczyński Konrad NOWELE

Machczyński Konrad

NOWELE


Nowelka myśliwska.

I.

d czasu, kiedy pan Symeon Rubinek kupił na licytacyi prawie cały klucz dóbr pomagnackich

Pan baron.

w Galicyi, ożenił się z panną Czekano wską, wnu­czką starosty, której rodzice stracili znaczną dziedziczną fortunę, a do tego jeszcze, gdy został baronem austrya-

ckim, uczuł w sobie nie żartem krew staroszlachecka.

Odbudował zrujnowany dwór w nabytym majątku, a właściwie kazał go przerobić w połowie na nowo­czesny pałac, w połowie zaś na zamek starożytny tak kunsztownie, żeby już zdaleka zapowiadał siedzibę pra­wego szlachcica, średniowiecznego rycerza i bogatego magnata.

Nad frontem tego architektonicznego bigosu, który dla oka nie był wcale tak smaczny, jak myśliwski dla podniebienia, kazał umieścić swój wielki herb baroński, takiemiż herbami przyozdobił podwoje, prowadzące do przedsionka pałacu i bramy wjazdowe na dziedziniec, • a nawet przystroił niemi oranżeryę, zaszczycił kuchnie i uszlachetnił nawet swe stajnie. Z jego też rozporzą-

dzenia budowniczy, kierujący robotami, nie żałowali sztukateryj, płaskorzeźb i alfresków, wyobrażających dawne godła i uzbrojenia, chorągwie bojowe, buńczuki, oraz sceny historyczne i bohaterskie. Wreszcie kazał wybronzować i wyzłocić wszystko, co się gdzie dało, i pomalować cały ten budynek tak żywemi farbami, źe świecił się i pstrzył zdaleka, ale zato nie był podobny ani do porządnego dworu wiejskiego, ani do pałacu lub zamku.

Wewnętrzne urządzenie tej rezydencyi odpowia­dało jej wyglądowi zewnętrznemu. Były tam większe i mniejsze salony i pokoje przeciążone dywanami, por- tyerami i umeblowane bogato, mające przypominać epokę ostatnich Ludwików francuskich, oraz buduary i gabinety w guście chińskim, tureckim i maurytańskim. Obrazów i luster w kosztownych ramach, świeczników, żyrandoli, posążków, wazonów, statuetek i t. p. przed­miotów było tam także do przesytu. Wszędzie znać było bogactwo i zbytek obok pretensyonalności i chęci bły­szczenia, ale brakło wyrobionego gustu, wdzięku este­tycznego i stylowej harmonii. Najlepiej może wyglądała zbrojownia — bo jakżeby mogło nie być jej w zamku szlachcica? — gdyż na prośbę barona urządził ją jego sąsiad, dymisyonowany pułkownik. Nowy dziedzic pie­niędzy nie żałował, więc było wszystko, co tylko kupić sie dało.

U

Jedno tylko przybranie obszernej jadalni, w której, podług dawnego zwyczaju, zawieszają się zwykle por­trety familijne, stanowiło kłopot nielada. Pan baron, a jeszcze Rubinek, musiał przecie mieć przodków, i to nielada. Szczęściem, jego żona wniosła mu kilka takich wizerunków własnej rodziny; innych dostarczyli handla­rze starych obrazów, a biegły i dobrze wynagrodzony artysta tak zręcznie ponadawał dawnym i zamaszystym postaciom typowe rysy barona i tak umiejętnie skom-

binował jego herb z ich herbami, że pan Rubinek znalazł się, bez uciążliwych legitymacyj, w pokaźnej kolekcyi antenatów, pomiędzy którymi jaśniał niejeden karmazyn.

Przy pałacu były obszerne ogrody i park rozle­gły, w których w pośród drzew, krzewów, kwiatów, wirydarzy, trawników i łączek widniały altanki, statuy z terrakoty, na wzg'órzach gloryetki, na kanałach mostki różnej konstrukcyi i kolorów, a wreszcie przy zejściu pałacowem do jeziora kołysały się łódki i baciki, poma­lowane w żółte i niebieskie pasy, z chorągiewkami czer- wonemi, na których złociły się godła barońskie.

Gospodarstwo w nowonabytych dobrach, a zwła­szcza rolne i leśne, było dość uproszczone.

Baron lubił powtarzać, że noblesse oblige i, zape­wne w duchu tej maksymy, forwarki w dzierżawę po- wypuszczał, co lepsze lasy wyciął po szlachecku, a gdzie tylko było można, pozakładał karczmy, kramiki i szynki dla wygody chłopów, które zaraz obsiedli starozakonni arendarze. Resztą gruntów i łąk, jakie pozostały przy dominium, zawdadował pan Jukiel, a przetrzebione lasy były pod nadzorem] pana Tajtełesa i gajowych. Gospo­darstwo handlowo - przemysłowe było tam najintensy­wniej prowadzone i przynosiło znaczne dochody, ale ba­ron, widocznie dla podtrzymania tradycyi, uważał je za rzecz niegodną szlachcica i krzywił się, gdy^kto o niem wspomniał.

Z wielką zato afektacyą rozprawiał o sporcie koń­skim i myśliwskim, chociaż jeździł konno po łacinie, a strzelać prawie nie umiał. Dla honoru domu i szyku założył przy parku bażantarnię, kupił kilka biegunów angielskich, które posyłał na wyścigi do Lwowa i Kra­kowa, a podobno i na tor warszawski. Nabył także parę ostrokościstych hunterów do polowań par force i zebrał kilkanaście sfor blut -'houndów, fox - houndów, ogarów,

oraz innych gończych i całą tę psiarnię, stanowiącą wielką mieszaninę wątpliwej wartości, wraz z psiarczy- kami, hunterami i ich stajennym oddał pod komendę niejakiego Mateusza Rogali. Rozumie się wreszcie sa­mo przez się, źe do pańskich wyjazdów nie brakło ka­ret, pojazdów i innych ekwipaży, oraz cugowców, i źe pan Rubinek miał liczną służbę w liberyi herbowej.

Urządziwszy się tak wystawnie, odrazu olśnił mniej zamożnych sąsiadów i zaimponował okolicy, tembardziej, źe dość często dawał obiady i bale, a nawet wyprawiał polowania na drobniejszą zwierzynę. Starał się być go­ścinnym ; chętnie, chociaż nie bez przechwałek, poka­zywał swoje osobliwości i dzieła sztuki, lecz ich war­tość przeceniał, źe zaś przy takiej sposobności nie po­mijał i galeryi swoich antenatów, wyliczając ich zasługi i dalsze koligacye, więc ogół, nie dość biegły w wy­wodach genealogicznych i pomny na przysłowie, źe znać pana po cholewach, wierzył i w starożytność rodu Rubinków.

Wprawdzie paru zaśniedziałych ziemian, zdawna osiadłych w tamtych stronach, przebąkiwało, że pan ba­ron miał dawniej imię niebardzo chrześcijańskie, że na­zwisko jego brzmiało niegdyś inaczej, i źe posiadał kre­wnych po mieczu i po kądzieli w Brodach, które już wzbogaciły tyloma znakomitymi finansistami nie samo państwo Habsburgów, były to przecież czcze pogłoski, rozpuszczane, jak zwykle, przez zazdrośników o ludziach, którzy subtelnym rozumem doszli prędko do majątku i znaczenia.

Zresztą, z takim kapitalistą, panem i amfitryonem lepiej zawsze pozostawać w zgodzie niż zadzierać, i dla­tego też nikt nie powtarzał głośno podobnych plotek, chyba tylko wT razie konieczności rzetelnego poinformo­wania osób nieświadomych, a i wtenczas czyniono to zwykle bardzo poufnie i dyskretnie.

Bądź co bądź, gdyby nawet w tych gadaninach była jaka odrobina prawdy, to drzewo genealogiczne barona tylkoby na tem zyskało; albowiem znakomity uczony i heraldyk, dr Benjamin Wappenputz z Tarno­wa dawno już wykazał, jak na dłoni, źe jeżeli chodź1

o starożytność rodu, to krew potomków rycerstwa, które g*romiło filistynów, miała bez porównania więcej czasu do nabycia koloru błękitnego, aniżeli krew praprawnu- ków krzyżowców, i źe daleko większym wojakiem był Samson ze swoją krótką i tępą oślą paszczęką, niż jakiś tam Ryszard Lwie Serce i jemu podobni ze swoimi mieczami bardzo długimi i bardzo wyostrzonymi.

Napróźno także złe języki czepiały się źródeł ma­jątku pana Rubinka, gdyż nawet stamtąd nie mogły wyłowić nic zdrożnego.

Choć baron, nie rozbijał po gościńcach antiquo modo, jak to czynili dawni raubritterowie, czcig*odni przodkowie wielu potentatów niemieckich, ani też, na sposób nowomodny, z niczyją kasą nie uciekł, ministrem panamczykiem nie był i w kryminale nie siedział; źe zaś historya jego lat młodzieńczych nie została należy­cie wyświetlona, to jeszcze nie dowód, żeby pierwsze swoje kroki na drodze życia miał stawiać nieakuratnie lub krzywo.

Owszem, musiał on stawiać je bardzo prawidłowo, pracowicie i ostrożnie, skoro, będąc jeszcze młodym ka­walerem, już się odznaczył w procesie, wytoczonym po kampanii prusko - austryackiej pewnej grupie liweran- tów, do której należał, nietylko bowiem uniknął bezpła­tnego mieszkania w twierdzy, co nie udało się jego wspólnikom, ale nawet otrzymał pochwałę za swoją ofiarność dla armii i coś tam sobie zaoszczędził. Je­szcze większe położył zasługi, jako pomocnik głośnego Strousberga przy budowie kolei żelaznych w Rumunii, a sprawiedliwy los wynagrodził go zato oznaką hono-

rową i bardzo ładnym zarobkiem. Potem pomagał ży­czliwie niezamożnym ziomkom, właścicielom źródeł na- fcianych w Galicyi, wspierał ich kapitałami i stawiał, jak mógł, na nogi, dopóki sam nie stanął krzepko na milionie. Jednocześnie prawie znajdował się na czele wielkiego przedsiębiorstwa budowlanego w Pradze, ale skoro tylko akcye zostały rozprzedane a domy zaczęły się rysować i osiadać, zrzekł się z całą godnością preze- sowstwa swego i wyjechał do Wiednia. W stolicy tej, rozumie się, bywał często i dawniej, gdyż i tam prowa­dził operacye finansowe tak umiejętnie i solidnie, że nie- tylko wyszedł bez szwanku z wielkiej katastrofy kra- chowej, ale nawet zdołał uratować z niej dla siebie ja­kieś tam kilkakroć czystego grosza.

Rzecz więc naturalna, źe świat finansowy wiedeń­ski i niewiedeński, znający się na ludziach, przyjmował pana Rubinka bardzo życzliwie jako nową gwiazdę, która coraz większym jaśniała blaskiem, i źe niejeden dygnitarz giełdowy pragnął go mieć za zięcia.

Napróźno jednakże czarnookie i rudowłose piękno­ści przypuszczały szturm do jego złotego serca i dare­mnie usłużne swaty starały się zawiązać z nim rokowa­nia matrymonialne. Pan Rubinek miał zawsze słabość do arystokracyi i szczególny pociąg do domów staro- szlacheckich; poznawszy więc podczas częstych wycie­czek do Krakowa i Lwowa ładną, choć bezposażną wnu­czkę starosty, zakochał się w niej tak dalece, źe powie­dział sobie: ta — albo żadna!

Z początku konkury szły mu oporem, powoli je­dnak,' w miarę jak kawalerowi przybywało majątku, a pannie lat, topniały wszelkie uprzedzenia kastowe i panna poddała się z rezygnacyą przeznaczeniu, które ją skazywało na poślubienie milionera.

Niedługo jednak pan Rubinek cieszył się szczę­ściem małżeńskiem, gdyż baronowa w sześć lat po ślu-

bie umarła, pozostawiwszy mu tylko jedną córeczkę, Adelcie.

O

Wprawdzie pan baron przedewszystkiem pragnął mieć syna, któryby godnie reprezentował i utrwalił dy- nastyę Rubinków, skoro jednak los odmówił mu tej po­ciechy, otoczył córkę całem przywiązaniem ojcowskiem. Dał jej staranne, w duchu postępowym wychowanie, pragnął, żeby jaśniała i imponowała talentami, a gdy panna Adela już wyrosła, oparł wszystkie swoje ambi­tne nadzieje na świetnem wydaniu jej zamąź i dlatego głównie prowadził dom otwarty.

Zwykle przepędzał zimę w Wiedniu, czasem w Kra­kowie lub we Lwowie, lato u wód i kąpieli morskich, a parę miesięcy jesiennych w swoim majątku. Tego roku jednak powrócił wcześniej na wieś, gdyż sobie wypośrodkował, że niezbyt daleki sąsiad, młody hrabia Gustaw Zatorski, łatwiej może niż inni dałby się ułowić w złote ich sieci.

II.

Kuzynki i pan hrabia.

Kółko familijne i domowe barona nie było li-

/

czne, gdyż składało się z niego samego, z panny Adeli i panny Maryi Czekanowskiej.

Panna Adela była przystojną, średniego wzrostu, dobrze rozwiniętą brunetką. Cerę miała świeżą, rumia­ną , oczy czarne, iskrzące się, może cokolwiek za wy­pukłe , nos kształtny, wyraźny, z charakterystycznem tylko na środku wzniesieniem, usta wiśniowe i wydatne. Natura obdarzyła ją biustem okazałym, a fig*urę niedość wysmukłą wynagradzały ruchy żywe i śmiałe. Wdzię­ków eterycznych trudno było w niej szukać, a chociaż nie wzbudzała uczuć zbyt idealnych, mogła jednak po­dobać się każdemu, niezbyt wybrednemu mężczyźnie.

Skończyła edukacyę w Wiedniu, mówiła kilkoma językami, a po francusku ze znanym dobrze w Galicyi erowaniem, i tą kulawizną językową zaszczycała na­wet polskie wyrazy. Była dość oczytana, znała Schopen­hauera, Zolę, Renana i z zajęciem studyowała broszury

o równouprawnieniu kobiet. Pieszczona przez ojca, osy­pywana pochlebstwami i przywykła do samowoli, obu­rzała się na więzy, które stare przesądy i tyranizacya mężczyzn nakładały na kobietę, tak dalece, źe gdyby nie była baronówną i do tego bogatą, moźeby została feministką. Na pociechę jednak brutalnych zwolenników dalszego trzymania płci słabej w niewoli, dodać należy, że i panna Adela nie była jeszcze dość ugruntowaną w tych emancypacyjnych przekonaniach, albowiem od­stępowała od nich, g'dy miała widoki wydania się za jakiego księcia lub hrabiego, lecz stawała się jeszcze gorliwszą niż wprzód ich zwolenniczką, ile razy ją te nadzieje zawiodły.

Oprócz tego panna Adela grała biegle na forte­pianie, śpiewała uczenie, tańczyła namiętnie i uprawiała sporty wszelkiego rodzaju.

Pływała w eleganckich kostyumach kąpielowych, umiała nietylko robić wiosłem, ale i sterować hambur- ką, ślizgała się śmiało i zamaszyście zataczała holendry, strzelała bażanty, zające i kuropatwy, jeździła konno z niemałą brawurą i ogniem, a kiedy była na polowaniu z gończemi, odznaczała się w pościgu za lisem. Tylko bicykla dotąd nie dosiadała, ale wolno przypuszczać, źe byłaby spróbowała i tego sportu, gdyby jej przyszło pozostać jeszcze z parę lat w stanie panieńskim.

Takie przypuszczenie byłoby o tyle uzasadnione, źe panna Adela, pomimo występowania w świecie od lat sześciu, nie mogła jeszcze dobrać sobie męża.

Starających się o jej rękę nigdy nie brakło, nawet bardzo gorących i zapalonych wielbicieli, zwłaszcza’ ze

sfer przemysłowo - handlowych. Byli także konkurenci z pomiędzy obywateli i szlachty średniej zamożności lub z nadszarpaną fortuną, a nawet kilku aspirantów z ary- stokracyi zrujnowanej. Żaden z nich przecież nie zdołał zawinąć do portu.

Pierwsza kategorya tych panów miała najmniej widoków powodzenia, jako nie odpowiadająca ambicyi Rubinków. Nic nie pomogły zabiegi swatów, ani rozpa­czliwe zaklęcia zakochanych, stawiających wszystko na kartę. Jeden nawet z takich, młody i przystojny brune­cik , syn prowincyonalnego finansisty i podobno trochę krewny barona, uniesiony szałem, padł raz z pistoletem w ręce na kolana przed panną Adelą, przysięgając, że zabije się u jej nóg, jeżeli nie podzieli jego uczuć; lecz nawet taka rozpacz młodzieńca nie wzruszyła pysznej baronówny. Byłoby więc niechybnie nastąpiło krwawe rozwiązanie sceny miłosnej. Szczęściem, okazało się, że pistolet nie był nabity, i to tylko zapobiegło katastro­fie; zawsze przecież pozostało pannie Adeli pochlebne wspomnienie, że dla jej wdzięków tylko co nie popeł­niono samobójstwa.

Młodzież ze szlachty zwyczajnej, zwłaszcza przy­stojna i z szykiem, lepiej była widzianą, nietyle jednak, żeby baronówna gotowa była oddać któremu z nich swój majątek i rękę, ile raczej dlatego, żeby mieć z niej otoczenie i świtę herbowa.

C l

Najpożądańszy kontyngens stanowiła arystokracya, ale, jak dotychczas, dwóch hrabiów i jeden książę, któ­rzy gotowi byli ożenić się z panną Rubinkówną. byli tak zrujnowani, i to nietylko majątkowo, i przeszłość ich tak mało dawała rękojmi niepuszczenia z wiatrem milionów żony, że baron, choć z żalem, nie odważył się poświęcić dla samych tytułów domowego szczęścia i majątku swojej jedynaczki. Zdarzył się wprawdzie je­den wysoko utytułowany konkurent, za którego byłaby

wyszła Adela i baron byłby go przyjął za zięcia; ten przecież, otrzymawszy niespodziewanie jakąś sukcesyę, na miejscu zwinął chorągiewkę i grzecznie wycofał się z interesu.

Dopiero od czasu poznania w Wiedniu hrabiego Gustawa Zatorskiego, i gdy ten zaczął bywać w domu barona, oraz przyjmować go u siebie, a zwłaszcza po przepędzeniu razem paru miesięcy w Ostendzie i Szwaj- caryi, powiększyły się widoki panny Adeli wydania się za mąż podług swych życzeń.

Hrabia był młodym, wysokim i kształtnym męż­czyzną. Rysy twarzy miał szlachetne, oczy duże, piękne i myślące, spojrzenie pewne i przenikliwe, obejście się dystyngowane, połączone z wielkopańską grzecznością.

Wychowany w kraju i za granicą, przepędził lat kilka we Francyi i we Włoszech, ale najdłużej bawił w Anglii, gdzie miał nadzwyczaj liczne stosunki towa­rzyskie, które nie pozostały bez wpływu na jego uspo­sobienie i gusta.

Wyborny jeździec i myśliwy, polubił wyścigi, po­lowania angielskie na jelenie i lisy, wycieczki morskie i wszystkie te ćwiczenia sportowe, któremi młodzież brytańska hartuje i rozwija swe siły, ale i mgliste po­wietrze Albionu owiało go także swym chłodem.

Wykształcony i obyty wT świecie, chętnie brał udział w zebraniach i zabawach, lecz bez widocznego ożywienia się i zapału. Rozważny i więcej zamknięty w sobie, niż wylany, umiał przecież zastosować się do ogólnego nastroju towarzystwa. Mówił dobrze, choć nie­wiele, niekiedy z lekkim satyrycznym humorem. Tań­czył, grał, polował, jeździł na spacery i bawił się razem z innymi. Więcej jednak, niż sam rodzaj zabawy, zaj­mowały go usposobienia i charaktery osób, które ob­serwował i badał z upodobaniem. Wtedy na jego ma­towej i napozór obojętnej twarzy przesuwały się nie­

znacznie wrażenia, jakie czyniły na nim te obserwacye mężczyzn i kobiet. Czasem nad jego czołem zawisł cień niezadowolenia i ironii, albo w oczach błysnęło lekce­ważenie i pogarda, czasem znów zajaśniała w nich po­goda, życzliwość, szacunek i sympatya; najczęściej je­dnak uśmiechał się dwuznacznie pod wąsem. Zdawało się nawet, że te obserwacye notuje sobie w pamięci, ale ich nie udzieli innym i sąd, jaki sobie o kim wyrobił, zachowa tylko dla siebie.

Zatorski podobał się wielu kobietom, ale Adela, za­jęła się nietyle mężczyzną, ile hrabią. Dla niej był to więcej interes niż uczucie; trudno jednak wiedzieć, czy i serce nie wzięło w nim udziału ze względu na osobi­ste przymioty młodego człowieka.

Zatorski bywał u Rubinków, chociaż nie dość czę­sto, jak na starającego się o pannę, którego przyjmo­wano dobrze, zawsze był z przyzwoitym szacunkiem dla barona, zawsze grzeczny i uprzejmy zarówno dla niej, jak dla jej kuzynki, ale się nie oświadczał. Dąsała się więc panna Adela na te jego, jak nazywała, rybie kon­kury, a wiedząc, że nie jest bogaty i dlatego może się waha, starała się ośmielić go, używała całej swej zalo- tności do wzbudzenia w nim więcej zapału i obmyślała sposoby przyspieszenia stanowczej chwili, żeby już raz zostać hrabina.

Panna Marya Czekanowska była wyższą i szczu­plejszą od Adeli. Bogate i delikatne, jak jedwab, blond włosy, z odcieniem cendre, okalały gładkie jej czoło i rysy twarzy tak harmonijnie piękne, że mogły zado­wolić wszelkie artystyczne wymagania. Szczególnego jeszcze powabu dodawały jej małe, karminowe usta, cu­dnie zarysowane, z poza których wyglądały ciekawie ząbki drobne, równe i białe, jak kość słoniowa. Najwię­kszy jednak urok rzucały jej śliczne szafirowe oczy, po­ciągające, głębokie i niebezpieczne, jak morze, w które

gotowibyśmy z lubością i zadumą wpatrywać się bez końca i całą duszą w nich utonąć. Szyję, biust i ramiona miała jak utoczone ręką wykwintnego rzeźbiarza, figurę kształtną i elastyczną. Każdy wreszcie jej ruch posiadał wdzięk naturalny i wrodzoną dystynkcyę, a cała postać była tak pełna skromnej godności kobiecej, że bezwie­dnie nakazywała szacunek i onieśmielała najzuchwal­szych salonowców.

Urodzona w domu staroszlacheckim i zamożnym, znanym z zamiłowania prawdziwej oświaty, do której jednak nie wcisnęły się jeszcze chorobliwe naleciałości fałszy wego postępu, wychowana w zasadach religijno- moralnych i zamiłowaniu do wszystkiego, co dobre, szlachetne i piękne, otrzymała wTięcej gruntowne wy­kształcenie, niż encyklopedyczne i błyskotliwe. Nie po­zowała też na sawantkę, nie wszczynała rozpraw filozo­ficznych i nie miała pretensyi, jak Adela, do reformo­wania społeczeństwa, ale z każdej rozmowy, nawet bar­dzo poważnej, w której wypadło jej brać udział, wywią­zywała się rozsądnie, z taktem, i nieraz składała w niej dowody lepszej znajomości przedmiotu niż jej oponenci, którym zwykle ustępowała uprzejmie. Lubiła poezye, sztuki piękne, muzykę i taniec; jeździła nawet konno ze spokojnym wdziękiem, ale to był jedyny sport, ja­kiego chętnie używała. W jej grze i śpiewie było wię­cej prawdy, rzewności i uczucia, aniżeli wyszukanego artyzmu. Tańczyła z wielką gracyą, ale ożywiała się naprawdę tylko w mazurze i krakowiaku. W pięknej nareszcie jej główce i dobrem sercu nie mogło nie być cokolwiek romantyzmu i marzycielstwa, ale rozsądek, realne warunki życia, w jakich okoliczności ją postawiły, i poczucie własnej godności nauczyły ją panowania nad sobą i głębszemi uczuciami, tak naturalnemi zresztą w jej wieku, oraz powstrzymywały ją od pogoni za jakim nie­dościgłym ideałem.

III.

B i z i o.

Czekanowska była córką rodzonego brata zmarłej żony pana Rubinka i cioteczną siostrą Adeli. Po śmierci rodziców i w braku bliższych krewnych za­mieszkała w domu barona, który został jej opiekunem urzędowym. Sam baron zaproponował to na radzie fa­milijnej i chętnie podjął się opieki, metyle może przez wzgląd dla sieroty, ile przez wyrachowanie, żeby poka­zać swoją uczynność i mieć dla córki towarzyszkę do­brze urodzoną. Po roku skończyła się właściwa opieka, jednakże stosunki między nimi tak się ułożyły, że Ma­ry a i nadal pozostała u wuja.

Rodzice jej mieli znaczny majątek ziemski, ale pro­wadzili dom otwarty, przyjmowali suto i serdecznie, nie żałowali dla przyjaciół, zarwał ich jeden i drugi, a gdy przyszły do teg*o niespodziewanie klęski i zbieg nie­szczęśliwych okoliczności, okazało się po ich zgonie, że dla córki pozostało zaledwie czterdzieści tysięcy, które baron umieścił w banku wiedeńskim.

Dla każdej kobiety młodej i światowej, ale niezbyt wykwintnej, lubiącej się bawić i błyszczeć choć poży­czanym blaskiem, pobyt w domu barona byłby bardzo ponętny; dla Maryi, zapatrującej się na życie poważniej i wychowanej w innych zasadach, był on więcej utru dzający niż przyjemny.

Nużyły ją częste podróże zagranicę, wyjazdy do wielkich miast, teatra, koncerta, bale, przyjęcia i inne ustawiczne zabawy, w których musiała brać udział. Ra­ziła ją pyszałkowatość barona, próżność i natarczywe flirtowanie Adeli, chęć popisywrania się, wystawność w złym g*uście i cały tryb życia w ich domu. Niekiedy także Adela, przez brak delikatności, a może i zazdrość

ukrytą, przypominała jej, kto tu jest główną osobą, aczkolwiek Marya nigdy nie wysuwała się naprzód i za­chowaniem się pełnem taktu zawsze zostawiała pierw­szeństwo kuzynce. Rzadko więc, wśród nawału rozry­wek, bawiła się naprawdę i szczerze.

Mimo to, dobra i wyrozumiała, przyjmowałaby je­szcze pobłażliwiej niejedno, co ją raziło, gdyby przynaj­mniej znalazła była w tym domu rzeczywiste ciepło ro­dzinne i więcej prawdziwego uczucia. Tymczasem baron był zimnym, wyrachowanym spekulantem i finansistą, Adela myślała tylko o sobie i nie grzeszyła serdeczno­ścią, a towarzystwo i osoby, z któremi żyli, zmienia­jące się i szablonowe, nie były materyałem do zawiera­nia bliższych stosunków przyjacielskich, i dlatego Ma­rya wśród licznego otoczenia czuła się przecież osamo­tnioną i nieraz smutek i tęsknota zaćmiły jej piękną twarzyczkę.

W takich chwilach jedynie tylko wspomnienie ro­dziców i rodzicielskiego domu przyniosło jej ukojenie i pociechę. Odczytywała sobie ich listy, przypominała rozmowy, przeglądała pozostałe po nich pamiątki i ula­tywała myślą i sercem w te minione już bezpowrotnie szczęśliwe lata dziecinne, w których otaczała ją miłość prawdziwa i przywiązanie.

Gdy jej rodzinne ognisko zagasło i musiała prze­nieść się do Rubinków, starała się zabrać z sobą, o ile na to pozwolono, wszystko, co mogło jej uprzytomnić minione życie domowe: portrety i miniatury familijne, niektóre meble, jakąś część pamiątkowych klejnotów i różne drobiazgi, mające wartość tylko dla niej, któ­remi przybrała pokoje, jakie jej wyznaczono w pałacu. Dopiero wśród tych zabytków bezpowrotnej przeszłości czuła się pewniejszą, bezpieczniejszą i poiła błogiem złudzeniem, źe wraca znów pod skrzydła rodzicielskiej opieki, odzyskiwała spokój i równowagę.

Udało się jej nawet zachować i mieć blizko siebie dwie żywe pamiątki, przypominające dom rodziców.

Baron był zrazu tak uprzejmy, że na prośbę Maryi dał u siebie miejsce staremu Mateuszowi Rogali i kazał przewieźć do swych dóbr ulubionego jej Bizia.

Rogala był strzelcem i dojeźdźaczem u jej ojca, przywiązał się bardzo do rodziny Czekanowskich i nie­raz nosił na reku mała jeszcze Maniusie. Ubogi szara-

O L, J w O

czek, pochodzący ze szlachty zagonowej, musiał służyć dla chleba, ale przywykły do staropańskich dworów, wahał się z przyjęciem obowiązków u Rubinka i do­piero na nalegania panny Maryi poszedł — jak mówił — za swoją panienką.

Bizio, był jeleń wspaniały. Miał on swoją historyę i z jego życiem łączyło się wiele miłych wspomnień dla panny Maryi.

Na jednem z polowań u jej ojca, jakiś niebaczny myśliwy zastrzelił łanię, która karmiła kilkudniowe ko- źlątko; złapano więc bez trudu maleństwo i przyniesiono je do dworu. Tragiczna śmierć matki i sieroctwo dziecka poruszyły wszystkich domowych, a przedewszystkiem kobiety, które postanowiły, bądź co bądź, utrzymać je przy życiu i wychować. Z początku nie było to rzeczą łatwą, gdyż jelonek był bardzo płochliwy i nie chciał pić mleka od ręki. Po krótkiej, lecz ożywionej naradzie kobiet, wybrano dla niego za karmicielkę owcę, która prawie w tym samym dniu utraciła jagnię i zamknięto ją z nim w osobnem zagrodzeniu w owczarni; a gdy jelonek, zachęcony łagodnością mamki i przyciśnięty głodem, wziął się do ssania, ucieszyły się opiekunki, i odtąd jego przyszłość była już zabezpieczona.

Później dali mu krowę, do której tak się przywią­zał, że chodził za nią wszędzie, jak cielątko.

Wszyscy domowi, nawet obcy, interesowali się sie­rotką, ale Marynia, która wtedy była już dorastającą

I

i

panienką, rozciągnęła nad nim najtroskliwszą opiekę. Ona najczęściej biegła do owczarni, a później do sta­jenki, w której był umieszczony, pieściła go, głaskała i przestrzegała, żeby jego karmicielka miała zawsze do­bre i świeże pożywienie. Ona wreszcie pierwsza zaczęła wołać na niego: Biziu! Biziu! i ta nazwa mu pozostała.

Kiedy Bizio podrósł na tyle, źe krowa wypowie­działa mu stół u siebie i już sam skubał trawki i zioła, albo ogryzał listki i młode latorośle, przeznaczono mu na mieszkanie kawałek ogrodowej łączki i szałas z da­szkiem, żeby mógł chronić się przed deszczem lub pa- lącemi promieniami słońca. I tu panna Marya przybie­gała do niego najczęściej, przynosiła mu ulubione tra­wy i gałązki, dawała mu sól, a nawet przyzwyczaiła go do chleba i cukru. Czasem także wyprowadzała go do stawu, w którym lubił kąpać się i chłodzić.

Chowaiac sie ciasfle miedzy ludźmi, otoczony ich

J o t* wO c / J

łagodnem obchodzeniem się i życzliwością, Bizio tak się oswoił, że stał się zwierzęciem domowem. Jedno­cześnie zaś, będąc dobrze utrzymywany i karmiony, rósł, rozwijał się i mężniał, a po paru latach zrobił się z niego piękny i wspaniały jeleń. Pomimo to nie obu­dziły się w nim dzikie i wrodzone instynkty, lecz prze­ciwnie, coraz bardziej przywykał do miejscowości i lu­dzi, a do Maryni szczególniej był przywiązany.

Znał jej głos wdzięczny i na zawołanie biegł do niej z widoczną radością. Wiedział, gdzie jest jej pokój, który znajdował się na dole, z oknami wychodzącemi na ogród, i najpierwszy przychodził powiedzieć jej dzień dobry. Wtedy stawał przy oknie i czekał cierpliwie, aż je otworzy, albo gdy Marya długo się nie pokazywała, dotykał pyskiem szyby lub leciutko pukał w nią rogiem. Chodził za nią po parku jak pies, niekiedy dotykał py­skiem jej ramion, albo go delikatnie na nich opierał. Przychodził za nią przede dwór, wchodził do pokoju

i nieraz, gdy z robótką siedziała na ławce pod kaszta­nami, położył się u jej nóg i skubaną trawkę przeżuwał.

Obok tej łagodności, Bizio umiał być także odwa­żny i rycerski; kiedy bowiem raz, przechodząc z nim około wiejskiej chałupy, została opadnięta przez dwa psy bardzo zajadłe, jeleń rzucił się na nich tak gwałto­wnie, że jednego przebił rogiem na miejscu, a drugiego mocno skaleczył.

Marya nie byłaby kobietą, gdyby ńie miała tro- szki pretensyi, więc też starała się, żeby jej ulubieniec i rycerz zawsze pięknie wyglądał. W niedziele i święta, albo gdy było więcej gości, owijała mu rogi bluszczem i powojem, stroiła je w wieńce i kwiaty, wiązała mu szerokie różnokolorowe szarfy na szyi, lub zawieszała na niej srebrny dzwoneczek. Wtedy pojętne zwierzę nie bujało już swobodnie po parku i nie przedzierało się przez gęstwiny, tylko spokojnie przechadzało się po ogrodzie i zbliżało do ludzi, jak gdyby dla popisania się tualetą.

Po przewiezieniu Bizia do dóbr barona, wybudo­wano dla niego przy jednej z bocznych alei parku ła­dną stajenkę w guście chińskiej pagody, ze ścianą fron­tową i drzwiami wchodowemi w kratkę ażurową, przez którą można było widzieć jelenia, a plac około domku otoczono malowanemi sztachetami.

Z początku zamykano Bizia, gdyż był jakiś nie­swój, posmutniał i niecierpliwił się, jak gdyby dawał poznać, że nie jest zadowolony z przenosin i nowej sie­dziby. Wkrótce jednak częste odwiedziny Maryi, jej je­szcze większa niż dawniej troskliwość o niego i pie­szczoty uspokoiły jelenia i powróciły mu dawny dobry humor. Zaraz też udzielono mu więcej swobody i po­zwolono spacerować po całym parku, a nawet, gdy był grzeczny, zaglądać do pałacowego ogrodu i podchodzić do wielkiego tarasu.

Machczyński Konrad. »Nowele myśliwskie«. ?

Bizio znał już starego Mateusza i, po pannie Ma­ryi, okazywał mu najwięcej ufności, a że był piękny i łagodny, więc prędko polubili go i inni, przywykł do nowych ludzi i znowu był jak u siebie.

Baron chciał również pozyskać sobie Bizia, a to na wypadek, gdyby się niespodziewanie sam na sam spotkał z nim w parku, lecz jako człowiek przezorny i ostrożny, zauważył, że jeleń ma minę zbyt buńczuczną, a rogi za wielkie, więc też nie zbliżał się do niego zby­tecznie i żyli z sobą w dobrej komitywie, ale zdaleka.

Adela chciała również pochlubić się przyjaźnią Bi­zia i robiła mu różne awanse; jeleń przecież nie biegł do niej na zawołanie, zbliżał się z rodzajem niedowie­rzania, a podawane sobie łakocie przyjmował obojętnie, jakby tylko przez grzeczność. Stosunek ten możeby z czasem zamienił się na bardziej zażyły i przyjacielski, gdyby nie wypadek, że Bizio, zniecierpliwiony pewnego razu natarczywem i ochrypłem szczekaniem faworytal- nego mopsa baronówny, podrzucił go rogiem tak nie­zręcznie., że ciężki pies upadł w krzak róży. Mopsisko było już bardzo spasione i grube, ale po tem salto mor- tale tak się potłukło i pokłóło, że spuchło i wyglądało jak bania. Narobił też wielkiego wrzasku, a jego pani omal nie zemdlała. Bizio otrzymał burę od panny Ma­ryi, która miała dużo kłopotu, zanim uspokoiła kuzynkę i usprawiedliwiła jego znalezienie się niedelikatne. Mops wyzdrowiał wprawdzie po różnych zimnych i ciepłych okładach, lecz jeleń utracił względy dziedziczki i odtąd był tylko przez nią tolerowany.

IV.

W i z y t a.

W pierwszej połowie października, około połu­dnia, obie kuzynki znajdowały się w małym saloniku,

którego szerokie drzwi otwarte były na werandę pała­cową o marmurowych kolumnach, przybraną egzoty- cznemi roślinami.

Marya, ubrana skromnie w ciemną suknię, zapiętą pod szyję, czytała jakąś książkę; Adela, wystrojona, jak zwykle, przeglądała od niechcenia albumy.

Służący wszedł i zameldował, źe przyjechał hrabia Zatorski.

Baronówna aż pokraśniała z radości, Mary a także zmieniła się nieznacznie na twarzy i, nie podnosząc oczu od książki zapytała:.

Czy Jan uprzedził pana hrabiego, że wuja nie­ma w domu?

Nie potrzeba! — przerwała Adela — prosić!

Po odejściu lokaja, panna Rubinkówna przejrzała

się szybko w zwierciedle i poprawiła coś we włosach, a jej kuzynka jeszcze więcej pochyliła się nad książką.

Powracam od stryja — rzekł Zatorski, wcho­dząc i kłaniając się damom. — Zboczyłem tu umyślnie, żeby osobiście dowiedzieć się o zdrowiu pań i barona.

Jesteś hrabia bardzo uprzejmy — odrzekła Adela, podając mu z możliwym wdziękiem obie ręce na powi­tanie. — Papa wyjechał bardzo blizko, ale wróci nieba­wem, musisz więc pan tymczasem ponudzić się z nami.

Ponudzić się? — zawołał zdziwiony. — Cóż za przypuszczenie!...

»

Marya powitała go tylko ukłonem.

A pani, panno Maryo, czy nie raczysz pójść za przykładem kuzynki i przywitać się ze mną przyja­źniej? — rzekł z uśmiechem, wyciągając do niej rękę.

Marya podała mu w milczeniu końce swoich pa­luszków i cofnęła je spiesznie, uczuwszy, źe chciał co­kolwiek zatrzymać je w swej dłoni.

Siadajże pan, panie Gustawie — mówiła dalej Adela, wskazując mu miejsce obok siebie na kozetce —

i powiedz nam pan, co słychać w naszym świecie? Od imienin u margrabiny Toreno, to jest od tygodnia, nie widziałam prawie nikogo z naszego towarzystwa.

Ale ja słyszałem, żeście panie królowały na tej

zabawie...

Więc było nas aż dwie! — zawołała baronówna z lekkim grymasem — to coś, jak dawniej w Japonii: Tajkun i Mikado!

A mnie się zdaje — odezwała się Marya — że gdzie królowało dwóch, tam żaden nie panował napra­wdę, tam wierność i przywiązanie wasalów musiały być bardzo problematyczne i zapewne obadwaj byli tylko igraszką w ich ręku.

Widocznie grzeczność, jaką hrabia powiedział pa­niom, nie była dość mile przyjęta; mimo to na ustach jego zaigrał najpierw uśmiech ironiczny, a następnie po twarzy przemknęło się zadowolenie.

Być może — rzekł — ale z czasem nastąpiły reformy i dziś panuje tam tylko jeden i niepodzielnie.

Tym razem baronówna uśmiechnęła się wdzięcznie i obrzuciła hrabiego spojrzeniem królowej.

Lecz ileż boleści, łez i krwi ta zmiana koszto­wała — dorzuciła jeszcze Marya z lekkiem drżeniem głosu — i jakże smutny był los ostatniego Tajkuna...

Zatorski spojrzał przenikliwie na obie kuzynki. Wyjedźmy już z tej Japonii, bo widzę, że nie podoba się Mani. Miałeś pan przecie powiedzieć, hra­bio, co słychać w świecie?

Zawsze gotów jestem spełnić każde życzenie pani. Otóż...

Czy każde? — przerwała mu baronówna, prze­chylając w tył głowę i patrząc na niego z wyzywającą zalotnością. — Zanotuję to sobie.

Rozumie się, że każde... o ile to byłoby w mo­

jej mocy

• • •

A! więc jest i zastrzeżenie... — rozśmiała się Adela. — Jaki ten hrabia ostrożny... sama rozwaga angielska!

A pani? Czy nie masz także dla mnie jakich rozkazów? — zapytał Zatorski, zwracając się do panny Czekano wskiej.

Ja? — odpowiedziała Marya — ja mogłabym tylko prosić pana o wiadomość, co się też dzieje z tą biedną wyrobnicą Wojciechową, której dzieci tak ciężko chorowały na wiosnę? Mieszka ona podobno na jednym z pańskich folwarków, a dawno już u mnie nie była.

Wiem! wiem! Rozpfywa się w pochwałach o pani i modli się za nią, żeś jej uratowała dzieci swo- jemi lekarstwami i wspierasz ją od roku. Pozwoliłem sobie nawet wkroczyć w atrybucye pani. Czy tylko zato nie będę zganiony?

Tym razem... nie! — rzekła z melancholijnym uśmiechem — i mogę tylko podziękować hrabiemu.

Kiedy państwo tak lubicie bawić się w dobro­czynność — wtrąciła Adela — więc poproszę papy, żeby nam urządził jaki bal lub teatr amatorski na ubogich. Zanim to jednak nastąpi, ciekawa jestem bardzo pań­skich nowin.

Otóż, przedewszystkiem powiem pani, że mój stryj jest wielkim i stałym jej wielbicielem; szczęściem, ma już żonę, bo inaczej byłby niebezpiecznym rywa­lem dla młodzieży. Tyje ciągle i w tym sporcie wielkie robi postępy, a mimo to wybiera się, za namową tego pustaka, Alfreda, do Egiptu, polować na krokodyle...

Kochany hrabia Maciej! Zapewnijże go pan o mojej najszczerszej przyjaźni i proś odemnie, żeby po­został z nami.

Zatorski lekko sie skłonił.

i/

Dalej — opowiadał — baronowa Morgen ma otworzyć wkrótce swoje salony w Krakowie i zacznie

przyjmować zaraz w jesieni. Słusznie zaczyna tak, wcze­śnie; ma aż trzy córki na wydaniu... Hrabina Matylda opuszcza Lwów i jedzie na zimę do Wenecyi; opowia­dają sobie, że »przebudziło się w niej serce«, wprawdzie

t

cokolwiek zapóźno, ale... Tej zimy obsada wiedeńskiej opery ma być przepyszna. Syn markiza Ludwika żeni się z panną Nachtigal; sprj^tna to, wykształcona i nawet miła osóbka, chociaż nie należy do pierwszorzędnych piękności, ale...

Ale ma dwa miliony posagu! — dokończyła Ma* rya i rozśmiała się szczerze.

Znam markiza Ludwika — dodała baronówna i zapytała od niechcenia: — Czy ma on więcej dzieci ?

Ma, ale już tylko córki — odpowiedział Zator­ski, powstrzymując uśmiech ironiczny.

Cóż więcej ? — nalegała Adela, widząc, że hra­bia uciął i namyśla się.

Niestety! wyczerpałem już mój repertuar. Teraz mam nadzieję, że i panie raczą mi opowiedzieć, jak spę­dzacie czas po powrocie z zagranicy. To będzie niewą­tpliwie bardziej interesujące.

Może — odrzekła Adela — wprzód jednak mu­sisz hrabia jeszcze wyspowiadać się szczerze z tego, co porabiałeś od czasu rozstania się z nami w Ostendzie, aż do dzisiejszej, tak spóźnionej wizyty.

Żałuję mocno, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia o sobie. W podróży nie zatrzymywałem się nigdzie, w Wiedniu byłem tylko dzień jeden i powró­ciłem do domu. Od czterech tygodni siedzę w roli, jak prawdziwy szlagon, pilnuję gospodarstwa, jak uczciwy rządca lub ekonom, i żyję samotnie, jak pustelnik.

Śliczne życie! — rozśmiała się z lekceważeniem Adela — ale na pocieszenie pańskie powiem, że i my nie bawimy się lepiej. Powróciwszy niedawno, wypoczy­wamy po podróży. Papa, po dłuższej niebytności w do­

mu, tak jest zajęty, że jeszcze nie porobiliśmy wizyt. Siedzimy więc spokojnie, snujemy dopiero projekta na przyszłość i aź do nowych wrażeń żyjemy świeżemi wspo­mnieniami z naszych tegorocznych wycieczek. Nie myśl pan jednak, żebyśmy próżnowały. Ja strzelałam już ku­ropatwy i w bażantarni zabiłam, na próbę, dwa śliczne srebrne koguty; parę razy z Manią przejechałyśmy się konno, i wprawiam się w pływaniu nowym kajakiem. Marynia znów pisze a pisze i mam ją w podejrzeniu, że myśli wydać jakieś monumentalne dzieło o naszych po­dróżach, oraz wykończa swoje szkice z różnych wido­ków Alp tyrolskich i Szwajcaryi. Naszkicowała nawet scenę ostendzką, jak ktoś — ale nie powiem kto — rzu­cił się w ubraniu do morza i wyratował jakiegoś dzie­ciaka, co spadł z dygi podczas przypływu.

Marya zarumieniła się widocznie.

Czy to być może, panno Maryo, że zachowałaś pani ten wypadek w pamięci? — zapytał hrabia, stara­jąc się ukryć wzruszenie.

Takich rzeczy nie zapomina się nigdy — odrze­kła z udaną obojętnością — ale co do moich szkiców, to Adela tylko żartuje. Były one zresztą tak nieudatne, że zrobiłam z nich całopalenie.

Zatorski posmutniał.

Możebyśmy przeszli się po ogrodzie? — zapro­ponowała baronówna, wstając i idąc ku drzwiom — czas jest piękny, a w tym saloniku gorąco.

Wyszli więc pod kolumny na werandę, a z niej po kilku szerokich stopniach na obszerny taras pałaco­wy, obstawiony z trzech stron drzewami pomarańczo- wemi i cyprysami, z wielką pośrodku fontanną, po któ­rej bokach były urządzone dwa owalne klomby z krze­wów i kwiatów oranżeryjnych.

Jakże się dziś podobają hrabiemu wychowańcy mojej cieplarni? — zapytała Adela, wskazując ręką na

klomby i z gracyą obracając się wkoło. Naprzykład ten wielki cyprys, mirty, albo ta świeżutka palma latania?

Prześliczna! — odpowiedział Zatorski i spojrzał na Maryę, która śpiesznie odwróciła głowę.

Teraz musisz pan obejrzeć, i rozumie się, także pochwalić nową gloryetkę, którą papa kazał wybudo­wać, tylko co ukończony mostek wiszący, mój kajak... Ach! — zawołała, potknąwszy się cokolwiek i unosząc suknię, z pod której wyjrzały nóżki nietyle drobne, ile obute bardzo starannie i elegancko — je faillis de tom- ber... nieznośny powój! Jakaż dziś jestem niezgrabna... mógłbyś hrabia pomyśleć, że jeszcze sama chodzić nie umiem.

Marya spojrzała na kuzynkę z pewnym niesmakiem.

Właśnie że tak myślę! — pochwycił hrabia, podając baronównie ramię z wytwornością domyślnego światowca, które ona przyjęła skwapliwie.

Czy tylko nie będę dla pana zbyt wielkim cię­żarem ? — zapytała, unosząc się na palcach, spojrzawszy mu w oczy i przybierając postać eterycznej istoty.

Pani? Ależ pani jesteś lekką jak zefir!

Zaledwie jednak weszli w wielką aleję, okrążającą

staw, przybiegła panna służąca, stanęła o kilka kroków i kłaniając się, dawała poznać, że chce mówić z Adelą.

Czego chcesz, Źanetko? — zapytała, odwracając ku niej głowę.

Proszę panny baronówny — odpowiedziała — bardzo proszę!

Adela puściła niechętnie ramię hrabiego i poszła do Żanetki, która jej coś powiedziała.

Przepraszam, ale muszę oddalić się na chwilę — zawołała Adela zdaleka — a tymczasem proszę cię Ma- niu, postaraj się zabawić hrabiego.

Może ja mogłabym cię zastąpić? — zapytała śpiesznie Marya, starając się ukryć pomieszanie.

—• Niepodobna, muszę pójść sama; zresztą wrócę natychmiast.

To rzekłszy, odeszła ze służącą.

Marya i Zatorski wrócili machinalnie na taras.

Co się pani stało, panno Maryo ? — zapytał hra­bia głosem zmienionym, gdy już zostali sami. — W po­czątkach naszego poznania się, potem jeszcze w Karls­badzie , Szwajcaryi, a nawret w Ostendzie byłaś pani

o wiele uprzejmiejszą dla mnie i może nawet życzliwszą. Te chwile pozostaną mi w pamięci na długo. Od poło­wy jednak naszego pobytu nad morzem dostrzegłem zmianę, która mnie zasmuciła, a teraz, im częściej by­wam w domu barona, tem widoczniej spotyka mnie tylko obojętność i niechęć ze strony pani. Dlaczego?

Marya podniosła głowę z godnością.

Czy moje — rzekła — zachowanie się kiedy­kolwiek względem pana dało mu jakie prawo do czy­nienia mi podobnych wymówek?

Żadnego... niestety! a jeżeli byłem w błędzie, tem gorzej dla mnie. Bądź co bądź, jesteś pani inną niż dawniej, więc pragnąłbym znać powody tej niezasłużo­nej zmiany, która mi sprawia niewymowną przykrość.

Niezasłużonej?... I pan możesz to mówić, po­mimo dwuznacznej roli, jaką pozwalasz sobie odgrywać w naszym domu!

Czoło Zatorskiego zachmurzyło się, w jego oczach zabłysły nieokreślone płomyki, a na twarzy odbiła się jakaś walka wewnętrzna.

Marya mówiła dalej z pewnym wysileniem, lecz stanowczo:

Był czas, panie hrabio, kiedy mogłyśmy obie- dwie z całą swobodą znajdować przyjemność w pań- skiem towarzystwie i bez zarumienienia się przyjmować jego zwyczajne grzeczności, jak się przyjmuje podnie­sienie chustki, potrzymanie wachlarza, a nawet jakieś

zręczne i delikatne pochlebstwo. Od chwili przecież, kiedy pańskie zamiary względem Adeli zarysowały się wyraźniej, a zachowanie się mojej kuzynki mogło je tylko ośmielić, prosta uczciwość i szacunek dla siebie samej nakazywały mi wszelką oględność. Dziś stosunek pański z tym domem jeszcze bardziej się uwydatnia; pan to wiesz lepiej odemnie. Baron przyjmuje go uprzejmie i z odznaczeniem, Adela jest jeszcze bardziej nieopa­trzną, a i w świecie mówią już o tem. Nie chcę ana­lizować waszych uczuć wzajemnych, ani powodów tego zbliżenia się, ale każdy krok pański w innym kierunku jest, co najmniej, lekkomyślną zabawą kosztem jednej lub drugiej.

Czyż pani nie wiesz, że moje sympatye, moje uczucia są tylko dla...

Przestań pan! — przerwała mu Marya z bole- snem oburzeniem — domyślam się, co chcesz powie­dzieć, i nie obrażaj mnie więcej! O tych rzeczach ani panu mówić, ani mnie słuchać ich dziś już nie wolno. Znalazłam, dzięki Bogu, dość siły, żeby zapanować nad sobą, więc i pan nie błąkaj się po manowcach, tylko idź prostą drogą, na jaką wszedłeś otwarcie.

Zatorski chciał się jeszcze usprawiedliwiać, ale wła­śnie wróciła na taras Adela i spojrzawszy na nich, roz- śmiała się głośno.

f

A cóż to, Maryniu? Ślicznie mi, widać, bawiłaś pana Gustawa: hrabia wygląda na kawalera smutnej postaci, a ty... jak gdybyś wstępowała do klasztoru!

Zatorski, który odzyskał już równowagę i pozorną obojętność, odparł z półuśmiechem:

Byłożby to grzecznie z mojej strony, gdybym wyglądał na wesołego rycerza wobec damy, która, jak mi się zdaje, jest cokolwiek cierpiącą?

Istotnie, boli mnie głowa — rzekła Marya, przy­kładając chustkę do czoła — i muszę państwo opuścić.

Jak chcesz, moja droga — rzekła Adela, a zwra­cając się do hrabiego, zapytała:

Więc idziemy?

Zatorski spojrzał na zegarek.

Jestem w rozpaczy! — powiedział — ale isto­tnie nie mam już ani chwili czasu chociażby na najwię­kszą przyjemność i muszę wracać natychmiast. W domu czeka na mnie parę osób i niecierpiący zwłoki interes, a tymczasem w towarzystwie pań tak szybko upłynęły mi godziny, źe obawiam się spóźnienia. Oprócz tegor jutro, bardzo rano, wyjeżdżam znowu.

Adela zrobiła minkę zadasana.

i/ U U

Więc nawet nie zaczekasz hrabia na papę, który będzie tego bardzo żałował? Czy wolno przynajmniej wiedzieć, dokąd pan wyjeżdżasz i czy na długo?— do­dała zaniepokojona.

Tylko na dwa dni, pani, i to na polowanie. Jade do starego generała, Donnerwettera, a że to będzie po­lowanie par forcey więc nie mogłem sobie odmówić tego ulubionego mi sportu. Wprawdzie będziemy tylko lisy ścigali, bo już coraz trudniej o takie pyszne polowania na jelenie, na jakich bywałem we Francyi i Anglii, ale zawsze bardzo to interesująca rozrywka.

Adela nie śmiała nalegać więcej, gdyż i Marya po­wstrzymywała ją spojrzeniem, dorzuciła jednak:

Poprawże się hrabia przynajmniej i wkrótce przeproś papę za tę dzisiejszą przed nim ucieczkę, bo ja się tego wcale nie podejmuję. Nie będę również ży­czyła panu powodzenia, gdyż wiem, że na to nie po­zwala przesąd myśliwski.

Hrabia przyrzekł poprawić się, podziękował uśmie­chem, pożegnał się i odjechał.

Minąwszy bramę pałacową, westchnął i pomyślał:

Jaka to różnica między temi kobietami! Cóż to za różnica!... Ach! to prawdziwa fatalność!...

V. Dzienniczek.

Prawie każda kobieta, mniej więcej myśląca i wy­kształcona, prowadzi swój pamiętnik lub dziennik. Dla wielu z nich jest to może jedyny przyjaciel, pewny i dy­skretny, jeżeli dobrze strzeżony, któremu nieraz powie­rzają swoje najstaranniej ukrywane przed ludźmi myśli, uczucia i marzenia, kiedy przepełniony niemi umysł i serce potrzebują wylania się i ulgi.

Marya miała również swój dzienniczek, oprawny w ciemny szagryn z mocną klamerką, zamykaną na ma­leńki kluczyk, który chowała starannie w eleganckiem biureczku, gdzie mieściły się jej najdroższe pamiątki.

Zaraz po odjeździe Zatorskiego udała się do swo­jego pokoju. Blada, widocznie znękana i cierpiąca mo­ralnie , siedziała nieruchomo przy biurku. Piękne jej czoło i oczy przysłaniała mgła smutku. Niekiedy dro­bne jej usteczka poruszały się nieznacznie, jak gdyby chciały powiedzieć coś, ale nie śmiały; kilka razy roz­paloną głowę zwiesiła i wsparła ją na dłoni; czasem znowu podniosła ją, a wtedy zdawało się, że wzrokiem błędnym szuka czegoś, co już uleciało bezpowrotnie.

Wreszcie uspokoiła się, otworzyła biurko, wydo­była z niego dzienniczek, rozłożyła go przed sobą, pi­sała długo, z przerwami, i oto co w nim napisała:

»Ciężkie przebyłam dziś chwile... ale nareszcie już skończyła się ta walka, która mnie kosztowała tyle wy- sileń. Odniosłam zwycięstwo, lecz za jakąż cenę? za cenę poświęcenia moich uczuć najgłębszych! Czyż je­dnak mogłam postąpić inaczej ? Moja godność i moje obowiązki względem domu, w którym znalazłam schro­nienie, nakazywały mi przerwać zawxzasu to błędne koło, które otaczało mnie i zaciskało się coraz silniej.

Musiałam zrobić z siebie ofiarę... Czy jednak poniosłam ją rzeczywiście?... Nie! — cofnęłam się tylko, ujrzawszy przepaść, która mogłaby mnie pochłonąć, gdybym do­zwoliła opanować się uczuciu, jakie dla niego zrodziła się w mojem sercu...

A jeżeli on kocha mnie istotnie?... Jeżeli te jego delikatne aluzye, półsłówka, wymowne spojrzenia i nie­kłamana radość, gdy mu czasem udało się pochwycić jakiś promyk mojej sympatyi dla niego, a cóż dopiero ta scena dzisiejsza, były wyrazem niekłamanego, głęb­szego i szlachetniejszego uczucia?... Och! wtedy smutek, jaki mnie przygniata, byłby daleko cięższym, a cios, który sobie i jemu tem zerwaniem zadałam, byłby bo­leśniejszy stokrotnie...

Poco jednak robię te przypuszczenia i dręczę się daremnie, kiedy to wszystko było tylko złudzeniem! Przecież Gustaw musi kochać Adelę, skoro stara się

o nią, bo czyż człowiek honoru i z sercem mógłby że­nić się z kobietą, do której nie miałby rzeczywistego przywiązania? Ja przynajmniej tak rozumiem ten święty związek na całe życie i nigdy nie oddałabym ręki bez serdecznego przekonania... Nie mogę tylko pojąć spo­sobu postępowania Gustawa, jaki obrał dla zjednania sobie Adeli. Przyjeżdża tutaj, flirtuje z nią wszędzie, gdzie się spotkają, i to więcej niż z innemi, jest uprze­dzający dla niej, układny, ale wszystko to robi z taką obojętnością i chłodem, źe gdyby mnie to spotykało, to bym się chyba rozpłakała. Nie dostrzegłam ani w jego spojrzeniu, ani w intonacyi głosu żadnego objawu tego serdecznego ciepła, które elektryzuje, ożywia i zmusza do wzajemności; częściej w jego oczach i na jego ustach dostrzegam lekceważenie i ironię... ale nie! ja się nie­zawodnie mylę.

Adela musi być bardzo zaślepiona, jeżeli tego nie widzi i nie pojmuje; musi więc kochać go prawdziwie..►

Ależ, na Boga! miłość prawdziwa i głęboka musi sza­nować się jak świętość i nie afiszuje się w ten sposób... Wolałabym umrzeć, aniżeli tak się narzucać...

Jaka ja jestem nieszczęśliwa!... Tak, ale pomimo to nie mam żadnego prawa do rozbierania ich uczuć, krytykowania ich postępków i wydawania o nich sądu. Zresztą cóż oni mi zawinili? Żal mój do któregokolwiek z nich z powodu, że już wszystko dla mnie stracone, byłby niesłusznym, a niechęć do nich i zazdrość byłaby niesprawiedliwością... Boże! który mi otworzyłeś oczy i wskazałeś właściwą drogę postępowania, ukój jeden i zachowaj mnie od drugich!... Niechby już prędzej przyszła ta chwila stanowcza dla nich obojga, po któ­rej muszą zagasnąć wszelkie nadzieje... Wtedy może zobojętnieję i uzyskam spokój, gdyż teraz jest to nad moje siły«...

Skończyła pisać, a na ostatnie wyrazy spadły z jej ślicznych oczu dwie łzy gorące.

VI.

Narada myśliwska.

W parę tygodni po wizycie hrabiego Gustawa u Rubinków, baron siedział w swoim maurytańskim gabi­necie i czytał gazety poranne. Wygolony gładko, pełny i rumiany, był już ubrany prawie zupełnie, gdyż tylko zamiast tużurka, kosztowny aksamitny szlafrok obejmo­wał jego pulchną i zaokrągloną figurę.

Do drzwi bocznych gabinetu zapukano trzy razy.

Herein! — odpowiedział baron, poczem zaraz weszła Adela, zbliżyła się do ojca i pocałowała go

w twarz.

Dzień dobry, papo.

A! gut Morgen! — rzekł, gładząc córkę pod brodę i uszczypnąwszy ją delikatnie w policzek. —-

Wie gehts, wćs« liebes Kind? Czy panna baronówna wyspała się dziś dobrze i czy jest grzeczna? — zapytał ojciec z uśmiechem.

Adela usiadła naprzeciwko ojca, zrobiła minkę nie­wesołą i odrzekła:

Dziękuję papie... Hrabia dawno już nie był...

Ej, ty! Adelciu, czy on ciebie tak bardzo ob­chodzi? Chciałabyś prędzej zostać panią hrabiną... Co?

Przecież i papa sobie życzy, żebym wyszła za niego. Czemuż więc się nie oświadcza, tylko zwłóczy, jakby się wahał? Ja nawet troszkę obawiam się, żeby ta Marya, co udaje księżnę i taką zimną, a na mnie krzywi się, gdy jestem grzeczną dla hrabiego, nie my­ślała także o nim... Ona jest nieznośna!

Niech ona będzie nieznośna, a ty... jesteś dzie­cko ! Niech ona sobie myśli, nawet bardzo myśli, niech obraca swojemi myślami, jak chce, one nie dadzą jej żadnego procentu. Ty nie masz czego być zazdrosną; jemu potrzeba pieniędzy, a ona co? — i baron pokazał figę. — Dziś ludzie mają rozum i wiedzą, że fur Geld lasst man den Teufel tanzen; a kiedy dyabeł tańcowałby za pieniądze, to któryż hrabia albo książę wahałby się z wzięciem takiego klejnocika, jak moja córeczka, i je­szcze w takiej oprawie! Chyba ty sama, Adelciu, je­steś zbyt obojętna dla niego, trzymasz go zdaleka po... pańsku ?

Ja? ech... nie... Mnie się zaś zdaje, że to raczej papa powinienby więcej ośmielić i zachęcić hrabiego, zapraszać go częściej, zrobić mu jakąś przyjemność, nie­spodziankę...

Przecież tyle razy prosiłem go na obiad, i tu i zagranicą, wydałem bal i koncert, zapraszałem go do naszej loży, prawie dla niego tylko jeździliśmy do Szwaj- caryi, co mnie dużo kosztowało, zeszłej jesieni zabił już z tuzin moich bażantów. Co ja mogę więcej zrobić dla

niego? Ja mu już wszystko zrobiłem: ja jemu nawet pożyczyłem pieniędzy!

Adela zamyśliła się, ale po chwili żywo klasnęła w ręce i zawołała:

Lecz ja wiem, kochany papo! Oto wypraw dla niego piękne polowanie z gończemi... na jelenie. Sam mi mówił, że przepada za takiem polowaniem. Byłaby to doskonała sposobność. Ja przecie dobrze jeżdżę konno, pięknie wyglądam w amazonce, hrabiemu zrobi to wielką przyjemność, będzie miał dobry humor, ja się troszkę postaram — dodała, spuszczając oczy — i pewno się zdecyduje.

Jak ty to pięknie wymyśliłaś! Może ty masz i racyę; tylko że do tego potrzeba czasu, a tu mój bry­lancik niecierpliwi się.

Adela zerwała się z krzesła, objęła ojca za szyję i patrząc mu z przymileniem w oczy mówiła:

Jakiś ty dobry, kochany papo ! Przecież jest wszystko, co potrzeba: konie, psiarnia, zwierzyna, a ten stary Rogala urządzi polowanie i pokieruje niem, bo przecież sługiwał za dojeżdżacza po wielkich dworach, więc na pojutrze może być wszystko gotowe. Cóż papo, czy posłać po niego?

Schon gut! schon gut!— powiedział Rubinek. — Ty zawsze, mein Kind, zrobisz ze mną wszystko, co chcesz. Niech przyjdzie, tylko zaraz.

Adela wybiegła z pokoju.

W dziesięć minut później, stary dojeźdżacz, nie za­pukawszy, wszedł śmiało do gabinetu, postąpił kilka kroków ode drzwi, skłonił się zamaszyście i rzekł:

Pan potrzebował mnie?

Rubinek wydął policzki i wycedził przez zęby:

Pan... pan... Czy to wasan nie wie, jak się mówi?

Aaa . . . przepraszam! Co jaśnie pan baron so­bie życzy?

Rubinek znów podniósł głowę i spojrzał z góry

na dojeźdźacza.

Ja sobie nie życzę — ja każę! Wasan nigdy nie nauczysz się grzeczności.

Więc słucham rozkazów jaśnie pana barona odpowiedział Rogala, wymawiając z przyciskiem każdy wyraz, jakby go skandował.

U mnie — dysponował baron — pojutrze bę­dzie polowanie, ale to polowanie prawdziwie pańskie, na grubą, bardzo grubą zwierzynę. Trzeba więc, żeby wszystko było gotowe.

Rogala pokręcił siwego wąsa, spojrzał z ukosa na barona i rzekł:

To pewno na niedźwiedzie, lub dziki? tylko, że...

Co wasan mówi o takiej zębatej i nieczystej zwierzynie — przerwał mu Rubinek — to pasuje dla dzikie ludzie, ale nie dla takiej delikatnej arystokracyi, jak my!

A może na kozy? Te jeszczeby się gdzie u nas znalazły.

Co to jest: na kozy? — zapytał baron wynio­śle. — Wasan robisz jakieś głupie aluzye?

Uchowaj Boże! — tłómaczył się Rogala, po­wstrzymując uśmiech złośliwy. — Ja nie mówię o tych kozach z brodami, co je żydzi tak miłują, tylko o sar­nach, które myśliwi zwykle nazywają kozami.

Das Reh? to co innego; ale ja sarny też nie chcę, bo my będziemy polowali konno, par force.

Więc zapewne na lisy; wiem nawet o dwóch jamach lisich, z których możnaby na pewno wygnać mykitę.

Nein! to także żaden interes, my będziemy po­lowali na jelenia! Rozumiesz wasan?

Bogać nie rozumiem: śliczne polowanie! tylko

skąd go tu wziąć?

Macliczynski Konrad. »Nowele myśliwskie«. o

O

W czasie tej rozmowy wsunął się do gabinetu Moj- sie Knot, młody jeszcze totumfacki barona, którenku Rubinek powierzał drobniejsze interesa, ale wymaga­jące przebiegłości i sprytu. Knot stanął spokojnie przy drzwiach i czekał. Baron zobaczył go, kiwnął mu lekko głową i mówił dalej :

Jakto skąd? Alboż to w moich obszernych la­sach niema jeleni?

Były — odpowiedział Rogala i westchnął głę­boko — kiedy były lasy i knieje. Jeszcze za niebo­szczyka wojewody polowaliśmy na nie, i sam jeździłem z nim na bekowiska, albo strzelaliśmy byki na wabia. Ale jak starzy panowie wymarli, a nowa szlachta (bez urazy jaśnie pana barona) wycięła lasy i wyniszczyła knieje, to i jelenie zmarniały, albo też przeniosły się w inne strony.

Ja tylko widzę z tego gadania — odparł baron niecierpliwie — źe wrasan źle pilnujesz mojego myśliw- stwa. Trzeba się było starać zawczasu, żeby jelenie wró­ciły, napędzić je, przecież wy macie na to swoje spo­soby i sztuki.

Juścić, sposoby znalazłyby się — odpowiedział Rogala i podniósł rękę do wąsów, żeby ukryć uśmiech drwiący na ustach — tylko źe w naszych wycinkach i pieńkach, a choćby nawet i w tych chojniakach, krza­kach i gaikach, które jeszcze pozostały, jelenie nie mia­łyby żadnej ostoi i nie siedziałyby w nich ani godziny.

No, więc co będzie — zawołał baron zniecier­pliwiony.

A cóż ma być ? Niema jeleni i tyle — odpo­wiedział dojeżdżacz spokojnie.

Baron zachmurzył się, zaczął bębnić palcami po stole, potem jeszcze zwrócił się do Rogali i zawołał głosem podniesionym:

Ja muszę mieć jelenia! Ja każę, żeby on był!

Stary dojeźdźacz zląkł się, żeby nie stracił chleba, więc poskrobawszy się w głowę i pomyślawszy chwil­kę, powiedział:

Chybaby kupić u hrabiego z Ostępowa i spro­wadzić. Możeby sprzedali dla jaśnie pana barona.

To kupić! Dlaczego wasan odrazu tego nie powiedziałeś?

Tylko, źe — dodał Rogala z zakłopotaniem — ze zwierzyńca nie dadzą; trzeba więc dopiero złapać któregfo w kniei, co także nie zawsze sie uda odrazu.

O / ^

Oprócz tego należy wprzód przygotować klatkę, a i do Ostępowa kawał drogi; więc na to wszystko potrzeba czasu z tydzień lub więcej.

Baron spostrzegł, że stojący ciągle przy drzwiach Knot daje mu znaki, iż on ten interes załatwi; nabraw­szy więc otuchy, wybuchnął:

Idź wasan do dyabła z taką radą! Wasan nie masz głowy do tego, a na pojutrze żeby mi wszystko było gotowe, jak kazałem!

Wedle rozkazu — odpowiedział Rogala i wy­szedł, mrucząc :

/ o

Skąd ten szajgiec weźmie jelenia? Chyba sam się przedzierzgnie w niego.

Po wyjściu dojeżdżacza, Knot spiesznie zbliżył się do barona i coś mu szepnął do ucha. Twarz Rubinka zaraz się rozjaśniła, podniósł głowę i uderzył się ręką „ w czoło, jakby znalazł to, czego szukał napróżno. Potem wstał i przywołał Adelę, której Mojsie także coś prze­łożył. Knot żywo gestykulował i dowodził, Adela ro­biła różne dwuznaczne miny, ale naprawdę była po jego stronie; baron wahał się z początku, coś im tłumaczył i przeczył, w końcu jednakże ustąpił, i zaimprowizo­wana narada myśliwska przyniosła widać pożądany re­zultat, gdyż wszyscy rozeszli się zadowoleni.

o*

O

Nazajutrz, przed południem, zawołano znowu sta­rego dojeżdźacza do gabinetu barona. Był tam krótko, ale wybiegł z sieni zły, rozczerwieniony, z najeżonymi wąsami, i rzuciwszy czapkę o ziemię, zaklął:

A niech was siarczyste pioruny... z waszym po­lowaniem !

VII.

Stryj i synowiec.

W niewielkim, lecz wybudowanym stylowo i we­wnątrz urządzonym gustownie pałacyku, odległym o trzy mile od dóbr barona, w pokoju przeznaczonym na po­obiednią siestę, dwóch mężczyzn prowadziło ożywioną rozmowę.

Starszy z nich, wysoki i otyły, niegdyś widocznie przystojny, o rysach arystokratycznych i dawniej pię­knych, lecz już zmienionych nadmiarem ciała na twa­rzy i podwójnym, mięsistym podbródkiem, wyglądał na leniwca, smakosza i sybarytę. Rozłożony wygodnie w wielkim fotelu, rozkoszował się wonnym dymkiem hawańskiego cygara i aromatyczną mokką z podwójnym likierem, które stały mu tuż pod ręką na maleńkim sto­liczku. Był to hrabia Maciej Zatorski, stryj Gustawa.

Młodszy, znany nam już hrabia Gustaw, siedział na otomance i trzymał w ręce list, świeżo otrzymany od barona, zapraszający na polowanie.

A więc — mówił hrabia Maciej — jedziemy ju­tro do Rubinka? Jestem pewny, że baron da nam wy­borny obiad.

Mnie bo więcej interesuje polowanie niż obiad. Dwa lata już upłynęły od owego polowania u mar­kiza Du Bois, w jego majątku, graniczącym z lasami Rambouillet, kiedy to sforsowałem i pierwszy dojecha­łem do jelenia.

Ciebie, mój Guciu, powinna interesować więcej niż polowanie i obiad panna Adela. Życzą ci dobrze, więc radzę szczerze: nie zwlekaj, kończ zaraz jutro i bierz milion, kiedy ci się sam kłania, bo ani spostrze­żesz, jak ci z rąk wyfrunie.

Dotąd przynajmniej nie widzę takiego niebez­pieczeństwa — odparł Gustaw niedbale.

To źle, źe go nie widzisz. Otóż ci powiem, że tylko co powrócił z Paryża Alfredek, wiesz, ten tak zwany syn marnotrawny nieboszczyka księcia Jerzego, i już dowiedział się o majątku Rubinka. Wprawdzie w ich książęcości jest podobno jakaś nieprawidłowość dawnej daty, ale to się zatarło i tego tytułu używa; źe zaś baron z pewnością wolałby księcia niż hrabiego, więc nie można lekceważyć Alfredka. Szuka on już spo­sobności, żeby się poznać z Rubinkami, a źe na gwałt potrzebuje pieniędzy, przytem jest zabiegliwy i sprytny, to może ci zdmuchnąć pannę z przed nosa.

Gustaw wstał, przeszedł się po pokoju, przesunął ręką po czole i, zatrzymawszy się przed stryjem, rzekł:

Istotnie, takiej niespodzianki niema czego so­bie życzyć. Milion bardzoby mi się przydał, tylko źe ten dodatek do niego nie jest zbyt zachęcający, a je­szcze, jak na przekorę, jest tam i panna Marya, z którą przecież Adela nie może iść w porównanie.

Stryj popatrzył synowcowi w oczy, pokręcił głową i zapytał:

Powiedz-no mi, Guciu, tylko szczerze, czyś ty nie palnął jakiego kolosalnego głupstwa?

Jakiego?

Czyś ty się nie zakochał?

W kim? Czy w pannie Adeli? — odpowiedział Gustaw również zapytaniem i uśmiechnął się.

No, toby jeszcze uszło, ale ty mi zawracasz ja­koś do tej Czekanowskiej...

Wie stryj, że gdyby Marya była mi okazała więcej życzliwości, więcej sympatyi i uczucia, albo gdy­bym był miał jaką dobrą sposobność przekonania się, że ma istotnie czułe i szlachetne serce, zdolne pokochać prawdziwie, to kto wie, coby było... Ale ona jest tak zimną i obojętną, że wyraźnie odpycha mnie od siebie.

To widać, przepraszam cię, że ma więcej ro­zumu od ciebie... Tegoby tylko brakło! Cóżbyście wy robili? Zastanów się nad swojem położeniem. Majątek masz nie tak wielki i nawet jesteś w interesach. Pan- tałes już cię naciska, Rubinkowi takżeś coś winien, a gdzież tu jeszcze środki do utrzymania domu na stopie, godnej naszego rodu i nazwiska?

Wiem to dobrze, kochany stryju, i znam moje położenie. Z drugiej strony wiem przecież i o tem, że jestem młody i mógłbym pracować, pilnować gospo­darstwa i interesów. Żyłbym skromnie, oszczędnie i po kilku latach wyrobiłbym sobie byt zupełnie niezależny, wygodny, nawet dostatni. Bogaczem nie jestem, ale też nie jestem biedakiem i nie grozi mi ruina. Mam prze­cież bardzo dobre widoki na źródła naftowe, a i ciotka nie zapomni kiedyś o mnie. Lubię być czynnym i zna­lazłbym wielką przyjemność w tem, gdybym stanął na nogach własną energią i wytrwałością. Zresztą do for­tuny magnackiej nie wzdycham, a na dolce far nienłe jeszcze dla mnie zawcześnie.

Hrabia Maciej przeciągnął się w fotelu, ziewnął i odpowiedział:

Chacun son gonty alem jeszcze nie słyszał, żeby kto wolał męczyć się, pracować i w pocie czoła zbierać grosz do grosza, jak dziad, aniżeli bez trudu brać pełną ręką złoto z otwartej dla niego kasy, czyli żeby wolał być murzynem niż plantatorem. Gdzieś ty to wszystko wyczytał? Chyba w jakim starym romansie? Czy chcesz wskrzesić czasy Abelardów, Romeów i innych podo­

bnych im Don Kichotów? Wstydź się, mój Guciu, za takie zbutwiałe maksymy, z których się dziś porządni ludzie tylko śmieją. Mówisz tak, jakbyś wychował się w jakimś zaścianku i świata nie znał zupełnie. Ideały, uczuciowość, miłość niebiańska, własna praca, samopo­moc, poświęcenie i tym podobne historye — to dobre na scenie i w powieści, jeżeli autor zręcznie niemi obraca, albo dla takich, którzy nie mają nic lepszego do zro­bienia. Wiesz przecie, że należę do liberałów i nie mogę chwalić podobnego wstecznictwa. Ludzkość, mój ko­chany, idzie naprzód i trzeba iść za postępem. Ludzie doszli już rozumem do tego przekonania, że pieniądz jest wszystkiem na świecie. Ty wiesz chyba także, że bez majątku nie będziesz miał znaczenia, ani wpływów i nie zajmiesz żadnego porządnego stanowiska w spo­łeczeństwie. Są to pewniki oklepane, które każde dzie­cko już zna, i dziwię się, że mnie zmuszasz, abym ci je przypominał. Zatem, powtarzam jeszcze, bierz pieniądze, które się garną do ciebie.

Ta przemowa widocznie utrudziła hrabiego Ma­cieja. Zmęczył się, zasapał, odetchnął ciężko, kilka razy popił likieru i jeszcze wygodniej rozciągnął się w fo­telu, oczekując, co mu powie synowiec. Gustaw znowu zamyślił się, podparł głowę ręką i jakby nawpół prze­konany argumentami stryja, rzekł:

Długo jeszcze moglibyśmy o tem rozprawiać, lecz nie chcę stryja utrudzać. Przypuśćmy więc, że to wszystko niestety! prawda. Przyzna stryj jednak, że i samemu można się dorobić. Weźmy zaraz naprzykład, choćby takiego Rubinka.

To zupełnie co innego! — odparł hrabia Ma­ciej, machnąwszy ręką niedbale. — To są ludzie innej sfery, cPune autre tramę. My nie posiadamy ich zdolno­ści. My mamy swoje tradycye, uprzedzenia i, jeżeli wo­lisz, swoje skrupuły, które nas krępują. Jesteśmy przy-

%

tem ociężali, nieobrotni i do takiej, jak oni, pracy nie stworzeni; a przecież lubimy i potrzebujemy żyć wy­godnie i okazale, bośmy od dawna tak żyć przywykli i z rodu mamy prawo do tego. Kiedy więc fortuny nie stanie, umiejmy przynajmniej korzystać z naszych tarczy herbowych, dopóki jeszcze są w cenie. Dziś, mój ko­chany, małżeństwo — to nie żaden romans, to jest taki interes, jak każdy inny. Jest to tylko wzajemne zobo­wiązanie się: do ut des, i basta. Ty dasz Rubinkównie swoje hrabstwo a ona ci wniesie miliony swego ojca, i oboje zrobicie świetny interes, a to niezawsze się udaje.

Gustaw, czy nie miał nic przeciwko dowodzeniom stryja, czy też nie chciał z nim dysputować, dość, że zapalił tylko cygaro, przeszedł się po pokoju i znów usiadł na swojem miejscu spokojnie.

Tymczasem hrabia Maciej odpoczął, obrócił się na drugi bok w fotelu, podłożył sobie jeszcze małą podu- szeczkę pod łokieć i mówił dalej:

Bierz przykład chociażby ze mnie. Wiesz prze­cie, kto jest moja żona. Czy źle na tem wyszedłem? Mam dziś majątek, którego mi zazdroszczą, i stosunki rozle­głe ; żyję sobie po pańsku, jak mi się to należy; mam poważanie, wpływy i stanowisko polityczne w kraju. (W tem miejscu Gustaw uśmiechnął się, tak jednakże, żeby stryj tego nie dostrzegł). Mogę mrwet zostać człon­kiem rady państwa, bo żona życzy sobie tego, dłużej przebywać w Wiedniu, mieć wstęp do dworu i, kto wie, czybym nie doszedł do teki... Ale co mi po tem, lubię wygodę i nie znoszę kłopotów.

Zapewne — odpowiedział wreszcie Gustaw — że kochany stryj, przy swojem usposobieniu i poglądach, jest szczęśliwy; tylko że nie każdy z nas ma jednakowe pojęcia o obowiązkach i szczęściu.

Tobie, widzę — mówił znów hrabia Maciej — zawsze jeszcze chodzą mrzonki po głowie... Ale że ja

jestem człowiek zgodny i do koncesyi zawsze gotowy — dodał z cynicznym uśmiechem — więc ci powiem: ko­chaj się w Czekanowskiej, kiedy ci to sprawia przyje­mność, ale żeń się z Adelą. Jeżeli cię zaś Marya tak bardzo obchodzi, to możemy i dla niej coś zrobić: za­wszeć ona z naszego gniazda. Wiem, źe bardzo się po­dobała temu rudemu Fuksowiczowi, którego ojciec ma ich wprawdzie kilkoro dzieci, ale przeszło milion mają­tku i może jeszcze coś dorobić. Mój teść żyje dobrze ze starym Fuksem, poruszy ten interes, wydamy Czeka- nowska za maż i wszystko bedzie w porządku.

CC J i/ 1 C

Bardzo wątpię, żeby Marya zdecydowała się za niego wyjść! — powiedział Gustaw’ z jakimś na ustach niesmakiem.

Bądź o to spokojny — zapewniał go stryj. — Pójdzie, pójdzie... któraźby, a jeszcze uboga, nie chciała zostać panią! Dziewczyna to, jak widać, rozsądna, pra­ktyczna i w sentymenta się nie bawi, skoro takiego, jak ty, trubadura odpaliła. Wreszcie jest w dobrej szkole, bo u Rubinków mogła się nauczyć rachować i poznać, co to znaczą pieniądze. Ale skończmy już raz z tą całą historyą — dodał, wstając ociężale z fotelu — która tak mnie zmęczyła, że muszę się przedrzemać wygodniej, zwłaszcza, źe i jutro wytrzęsę się jeszcze na koniu. Więc tedy jedziemy cJiO barona?

Cóż mam robić! — odpowiedział Gustaw z re- zygnacyą — ale też to dziwne przeznaczenie czy fatal- ność... Dobrze więc, pojadę na to polowanie, na którem, jak widzę, jeleniem sforsowanym — będę ja!

VIII. Polowanie.

Baron Rubinek, przewidując, że dzień wyznaczony na polowanie może się jeszcze upamiętnić ważniejszym

faktem w jego życiu rodzinnem, przygotował zaproszo­nym gościom przyjęcie wystawne i świetne.

Sam odbył gastronomiczną naradę z kuchmistrzem i piwniczym, mając przytem na względzie gusta hra­biego Macieja, który był dla niego persona gratissima. Kredencerz otrzymał dyspozycye użycia piękniejszej za­stawy stołowej, a główny ogrodnik przybrania jadalni kwiatami i egzotycznemi roślinami. Sam także zalecił masztalerzowi wszelką baczność i troskliwość w przygo­towaniu do polowania koni wierzchowych, sam wybrał kilka ekwipaży myśliwskich i konie, które mają być do nich zaprzężone, oraz rozkazał, ażeby służba wystąpiła w paradnej liberyi.

Intendent pałacowy był dość energiczny, służba była trzymana w rygorze i przywykła do przyjęć; z tej więc strony baron mógł być pewnym, że wszystko pój­dzie po jego myśli. Jeden tylko dojeżdżacz, Rogala, oso­bistość w tym razie bardzo ważna, gdyż od niego zale­żało całe powodzenie polowania, od dwóch dni nie miał humoru, był niechętny i mrukliwy. Niepokoiło to ba­rona, ale zręczny intendent potrafił ułagodzić starego, który w końcu, machnawszy reka, zabrał sie również

/ O »/ 1/ C' / t

do dzieła.

Wybrał sobie z pośród stajennych do pomocy dru­giego dojeźdżacza, przypilnował ich przy siodłaniu koni, przemustrował psiarczyków, obejrzał gończym łapy i py­ski, rozsegregował psy, stosownie do ich rasy, głosów, rączości, przymiotów i wad, i kazał je posforować od­powiednio, tak, że na godzinę jedenastą rano gotów już był zupełnie.

Baron, chociaż zarządził świetne przyjęcie, uwa­żał jednak za właściwe, żeby to polowanie odbyło się w szczupłem gronie najbliższych mu osób i żeby miało przeważnie charakter przyjacielskiego i familijnego ze­brania. Dlatego oprócz hrabiów Zatorskich, zaprosił ku­

zynkę ich, młodą wdowę, baronowe Steinbock z bratem, przyjaciółkę Adeli, i wezwał z Pragi telegramem swo­jego krewnego bankiera Hochmiille z żoną i^ szwagrem.

Goście z Pragi przyjechali najraniej, ażeby mieć czas odpocząć po dłuższej podróży i przebrać się stoso­wnie ; wcześniej także przybyły konie wierzchowe Za­torskich i baronowej sąsiadki, a około południa przy­jechała i ona sama z bratem, zgrabnym amerykanem, i prawie jednocześnie obaj Zatorscy lekkim powozem.

Przybyli spotykali się już w świecie i znali, więc przedstawienia były zbyteczne; wystarczyło uprzejme przywitanie, kilka słów banalnych lub ukłony, z rzeczy­wistym albo usiłowanym wdziękiem złożone.

Hrabia Maciej zaraz na wstępie powiedział Adeli komplement, który trącił już mitologiczną myszką, że wygląda jak prawdziwa Dyana, tylko że z jej czoła bije blask nie półksiężyca, lecz całeg*o słońca, a Gustaw, po­magając stryjowi w popisywaniu się mitologią, prosił ją, żeby, jako bogini łowów, nie chciała przemienić go w jelenia, jak niegdyś biednego Akteona. Wzajemnie starszy Zatorski usłyszał od Adeli zapewnienie o nie­złomnej dla niego przyjaźni, a Gustaw’, pełną dziewiczej naiwności odpowiedź, że nie byłaby w stanie mścić się na nim, choćby był ciekawszym od Akteona.

Sztywny bankier ściskał się ze wszystkimi zći ręce i uśmiechał, jak umiał najprzj^jemniej; jego żonie prawił grzeczności uchodzący za lowelasa brat młodej wdowy, która znów, dowiedziawszy się w lot, że szwagier pana Hochmiille jest wolny i bogaty, nawiązała z iiim bardzo ożywiona rozmowę.

J U O

Przy śniadaniu, hrabia Gustaw, nie widząc panny Czekanowskiej, zapytał o nią od niechcenia.

Marynia nie zna się na przyjemnościach polo­wania — pospieszyła z odpowiedzią Adela — od dwóch dni kaprysi i jest cokolwiek cierpiąca.

Doprawdy? — powiedział Zatorski i więcej już nie pytał.

Śniadanie spożywano z pewnym pośpiechem, do którego pobudzało myśliwych rżenie koni osiodłanych, przeprowadzanych już przed pałacem, szczekanie psiarni, trzymanej przez psiarczyków, oraz lekki turkot poja­zdów, któremi stangreci objeżdżali wielki klomb przed peronem.

W chwili, gdy się skończył ranny posiłek, wszedł Rogala w pełnym rynsztunku myśliwskim i uroczyście oznajmił:

Jeleń otropiony i objechany w małym zagaj­niku za parkiem i polowanie gotowe!

Zrobił się ruch w jadalni, a w kilka minut wszyscy już byli przed pałacem.

Damy powsiadały na konie przy grzecznej pomocy panów, mężczyźni dosiedli wierzchowców bez pomocy, prócz gospodarza, którego masztalerz, podawszy mu strzemię, musiał silnie podeprzeć, zanim dostał się na siodło, i hrabiego Macieja, który, po niefortunnych pró­bach samopomocy, dopiero ze stołka i potrzymywany przez dwóch lokajów, zdołał dosiąść swego rosłego i bardzo silnego anglo - araba.

Cały ten tabor myśliwski wyglądał różnobarwnie

i malowniczo.

Damy umówiły się widocznie, gdyż wszystkie trzy były w ciemnych amazonkach i szafirowych kaftani- czkach aksamitnych ze srebrnymi haftami i guziczkami, które szczelnie obejmowały ich talie. Na głowach miały czarne kapelusiki okrągłe, z fantazyjnie odwiniętemi z jednej strony do góry skrzydłami i zdobne nad czo­łem w kitki z różnokolorowych piórek, podpięte sre- brnemi półksiężycami. Panowie byli ubrani po angiel­sku w czerwonych frakach, czarnych aksamitnych żokej- kach, w jasnych łosiowych lub jelonkowych pantalo-

nach i butach ze sztylpami. Łowczynie i myśliwi mieli za cale uzbrojenie tylko kordelasy przy boku, których pochwy i rękojeści odznaczały się kosztownym materya- łem i artystyczną robotą.

Przed myśliwymi stał na dzielnym i wytrwałym kozackim koniu dojeżdźacz Rogala. Zastrzegł on sobie, przyjmując obowiązek u barona, źe w liberyi chodzić nie będzie; więc miał na sobie tylko jasno szaraczkowy kubrak, szamerowany czarnemi potrzebami, na głowie rogatywkę z pawiem piórkiem, spodnie zamszowe i buty myśliwskie, sięgające mu za kolana. Rogala miał także przy boku kordelas, a oprócz tego wielką, kręconą trąbkę przez ramię, a w ręce długi harapnik. Przy nim stał drugi dojeżdźacz, w takim samym rynsztunku my­śliwskim, ale już w zielonej ze złotemi galonami liberyi barona. Wreszcie dwóch psiarczyków także w kurtkach

i czapkach liberyjnych, z których każdy prowadził oso­bną partyę gończych.

Psy, czując polowanie, zaczęły radośnie piszczeć, skomleć, szczekać, skakać do góry i ciągnąć się naprzód na sforach. Konie pod myśliwymi nie mogły również ustać spokojnie: kręciły się, przestępowały niecierpli­wie z nogi na nogę, kopały ziemię kopytami, parskały, spinały się i rwały do biegu.

Nareszcie Rogala, obejrzawszy się wkoło i widząc, że już wszystko w porządku, dał sygnał na trąbce i obaj dojeżdżacze ruszyli naprzód, za nimi psiarnia, a potem myśliwi, grupując się dowolnie, a na końcu kilka pró­żnych powozów.

Okrążywszy zabudowania dworskie, przejechali głó­wną aleję parkow^ą i o wiorstę dalej, przed zagajnikiem, rozstawili się w poprzek szerokiej drogi bitej, od której rozchodziły się mniejsze w różnych kierunkach.

Stanowisko to zajęli sami tylko myśliwi, gdyż za­raz po wyjechaniu z parku obaj dojeżdżacze zjechali

z głównej drogi, jeden w las na lewo, drugi w zaro­śla na prawo, a za każdym z nich pobiegł psiarczyk z gończymi.

Niecierpliwe oczekiwanie myśliwych trwało krótko, gdyż niebawem, na paręset kroków przed nimi, wysko­czył z zagajnika piękny jeleń, lekkim truchtem przy­biegł do drogi, stanął, podniósł w górę głowę ozdo­bioną wspaniałymi rogami, obrócił się, obejrzał wokoło, jakby dla przedstawienia się myśliwym, i zaczął spokoj­nie skubać trawę. W tej chwili jednak rozległy się do­nośne sygnały na trąbkach i trzaskanie z harapników. Jeleń drgnął, podniósł głowę i zwrócił ją ku tym gło­som, ale gdy jednocześnie wypadły po jego tropie cztery francuskie forsery, naszczekując grubemi głosami, z dru­giej znów strony trzy rącze foxhoundy, a za nimi dojeż- dźacze, i gdy cała psiarnia zagrała — dał kilka ogro­mnych szczupaków, wyciągnął głowę i szyję, położył rogi po sobie i pomknął w dal, jak strzała.

Hop! hop! hop! — zawołali myśliwi, wypuścili konie i rozpoczęła się pogoń.

Młodzież ruszyła z kopyta, Adela i brat pani Stein- bock zaraz wysunęli się naprzód, reszta towarzystwa pędziła razem za nimi, a tylko baron i hrabia Maciej

%

jechali ostatni lekkim galopem.

Śliczny i silny jeleń! więc wątpię, czy go sfor­sujemy przed nocą — zawołał hrabia Gustaw i przezor­nie oszczędzając konia, wypuszczał go o tyle tylko, żeby się nie dać wyprzedzić innym zbytecznie.

Krótko trwała chwila, w której jednem spojrze­niem można było objąć cały ten pościg malowniczy: jelenia, psy, dojeżdżaczów i myśliwych. W parę minut wspaniały zwierz tak się odsądził, że jeźdźcy stracili go z oczu.

Jeleń mignął im tylko raz i drugi między drze­wami i popędził na oślep przez lasy, pola, łąki, dąbro­

wy, bagna i pastwiska, przerywane zagajnikami, kępami drzew rozmaitych albo poprzecinane wysadzonemi i oko- panemi drogami. Pod jego skrzydlatemi nogami zni- kały całe przestrzenie falowatych gruntów piasczystych

i ogromne płaty wycinków leśnych, usianych grubymi pieńkami starodrzewu i piramidkami jałowców. W sza­lonej ucieczce mijał nieraz zblizka wsie, osady, kolonie, wiatraki i samotne domowstwa; przesadzał płoty, rowy, strumyki i przepływał jeziora i stawy. Czasem wrypadał na drogi i uciekał po nich wiorstami. Z pól rzucał się w lasy, okrążał wielkie przestrzenie i znów wypadał na pola, z których również spędzało g*o ujadanie psów

i trąbienie dojeżdżaczy, przejmujące go śmiertelnym stra­chem. Raz nawet wpadł na dziedziniec jakiejś willi, a drugi raz między zabudowania wiejskie, i przesko­czywszy sztachety, do ogrodu, jakby tam szukał ratunku ; ale wystraszony i z tego schronienia, uciekał dalej i da­lej bez pamięci i odpoczynku, pozostawiając wszędzie swoje tropy fatalne, które były drogowskazami dla ści­gających go wrogów nieubłaganych.

Jak cień nieodstępny, jak nieuniknione przeznacze­nie pędziła wciąż za nim liczna psiarnia barona. Z po­czątku zwłaszcza, psy szły za jeleniem dość równo i do- nośnem graniem napełniały powietrze. Następnie psiar­nia zaczęła się coraz bardziej wyciągać, a po godzinnym pościgu wyglądała w przestrzeni już tylko jak długi pstry wąż poprzerywany; rwało się również i słabło huczne i zgodne zrazu ujadanie. Psiarnia Rubinka nie- osobliwie była dobraną, gdyż składała się z gończych rozmaitych ras i przymiotów. Więc też rącze żółte fox- houndy pędziły zwykle na czele, ale odzywały się rza­dziej, zapędzały i niekiedy gubiły tropy jelenia. Mniej bystre, białe z czarnemi łapami i podpalane, o długich wiszących uszach francuskie forsery, szły zwykle za tam­tymi, lecz nie zbijały się z tropu i donośnym basem lub

barytonem uprzedzały, w którą stronę myśliwi jechać powinni. Beagle i kosmate gryfony mieszały się z je- dnemi i drugiemi i goniły raz lepiej, drugi raz gorzej.

Były chwile, kiedy przestrzeń, dzieląca jedne psy od drugich, wynosiła kilometr i więcej, a wtedy psów czołowych wcale słychać nie było i tylko pozostające w tyle dawały znać o sobie. Niekiedy psy, dostawszy jelenia na oko, gdy zmieniał kierunek biegu i zwracał się nagle w bok, porzucały trop i pędziły do niego na przełaj; niekiedy znowu gubiły ślad i ucinały zupełnie.

Dojeźdźacze prawie ciągle pędzili pomiędzy psami. Doświadczony i baczny na wszystko Rogala stropione nawoływał i naprowadzał, ustające podniecał, wszystkie do pościgu zachęcał, przyczem niejednego leniwca lub łgarza porządnie ściągnął harapnikiem, a jednocześnie donośnymi sygnałami na trąbce ostrzegał w razie po­trzeby myśliwych o właściwym kierunku pogoni.

Jeźdźcy pędzili za psami swobodnie, o ile mogli korzystać z dróg, kiedy te szły w kierunku sygnałów i pościgu. W lasach, gdy dróg nie starczyło, musieli wybierać przejścia wolniejsze, niekiedy powstrzymywać konie i objeżdżać gąszcze lub zagajniki, niepodobne do przebycia; ale gdy jeleń wypadł na równe pola, cw^iór wali prosto do celu. Czasem równali się z sobą i pędzili na wyścigi, w7yprzedzali jedni drugich, zachęcali się wza­jemnie, albo naglili konie do biegu.

Długi czas pogoń szła pomyślnie, bez wypadku, i jeźdźcy dość szczęśliwie przebywali napotykane prze*

l

szkody. Adela, która dosiadła dobrego huntera, przesa­dziła z wielką brawurą parę mniejszych rowów i oba­lone drzewo, które zagradzało drogę w lesie. Mniej po­wodzenia miała pani bankierowa, gdyż spadła z konia, który potknął się w grzęskim piasku, tak jednak szczę­śliwie , że brat baronowej, który nadbiegł, podniósł ją bez szwanku i pomógł dostać się na siodło. Baron zaś

i hrabia Maciej nie myśleli nawet o karkołomnych sko­kach, najspokojniej omijali przeszkody i jechali sobie jakby spacerem, nie troszcząc się bynajmniej o to, źe coraz bardziej pozostawali w tyle.

Sam tylko hrabia Gustaw, jako prawdziwy sports- man, nie cofnął się przed żadną przeszkodą i na swoim karo - gniadym »Ralfie«, dzielnym irlandzkim hunterze, brał wszystkie jedne po drugich. Raz jednak, gdy prze­sadzał bardzo mocny i wysoki płot, Ralf padł na ko­lana poza nim i podparł się pyskiem o ziemię, a tyl- nemi nogami zaczepił o żerdź najwyższą. W tem nader niebezpiecznem położeniu, Gustaw nie stracił zimnej krwi i nie drgnął nawet na siodle; ściągnął tylko lekko cugle, a dzielny koń zerwał się na przednie nogi i je­dnocześnie wyrzuciwszy w górę tylnemi, odrazu stanął za płotem. Gustaw pogłaskał go i poklepał pieszczotli­wie po szyi. Forwards my Ralf! — zawołał, i rumak sunął dalej, jak wiatr.

Pościg trwał już ze trzy godziny, w czasie których jeźdźcy przebyli przeszło dwa razy tyle mil drogi. Wię­ksza część psów pozostała po drodze, potraciła głosy albo gonić przestała; konie prawie wszystkie pokryły się potem i pianą. Trzy zaledwie osoby jechały lepiej za psami, kiedy inni myśliwi pozostawali w tyle, coraz dalej jeden za drugim, a niektórzy zaczęli już wątpić o pomyślnym skutku pogoni.

Tymczasem nie ziściło się przewidywanie Gustawa.

Psy przodujące, chociaż już pomęczone, coraz częściej

t

goniły jelenia na oko, i przestrzeń, dzieląca je od niego, widocznie się skracała. Jeleń zaczął się zatrzymywać, przystawać, otrząsać i biedź truchtem niepewnym, a je­dnocześnie dojeżdżacze dawali coraz silniejsze i bardziej naglące sygnały.

Gustaw zrozumiał sytuacyę, pchnął naprzód dziel­nego Ralfa i w kilka chwil zrównał się z dojeźdżaczem.

Macliczynski Konrad, »Nowele myśliwskiec. a

Niech jaśnie hrabia tak nie dociera! — zawołał Rogala. — To jeleń chowany... to Bizio panny Maryi! Nie pomogły nic prośby i płacze panienki! — i popę­dził za psami.

Taaak?! — odpowiedział Gustaw przez zaci­śnięte zęby. — Dziękuję ci, panie Rogala! — i zaczął silnie powstrzymywać konia.

W tejże prawie chwili przeleciała na koniu około niego Adela, rozczerwieniona i z pałającym wzrokiem, rzuciwszy mu tylko wezwanie:

Za mną, hrabio! Zwyciężamy!

Służyłbym pani natychmiast, ale mi koń zaku- lał — odpowiedział Zatorski z ukłonem, nachyliwszy się tak, jak gdyby oglądał nogę rumaka.

IX.

H a 1 1 a 1 i!

-Jeleń, zwiesiwszy głowę, jakby mu rogi ciążyły, chwiejąc się i potykając, przebiegł jeszcze z pół wiorsty i prawie ostatnim wysiłkiem rzucił się do maleńkiego jeziorka, ale stanął na samym brzegu zesztywniały i nie mógł już postąpić dalej. Jednocześnie dopadły go psy i obskoczyły, ujadając zawzięcie, a dojeżdżacze zaczęli trąbić Hallalil

U

Adela dojechała pierwsza, osadziła konia na miej­scu i zeskoczyła z siodła. Lewą ręką zebrała, uniosła i przytrzymała powłóczystą amazonkę, prawą dobyła po­łyskujący kordelas i śmiało podbiegła do jelenia, który, stojąc nieruchomie, próbował jeszcze bronić się psom rogami. Stanąwszy na brzegu, baronówna pochyliła się nad wodą i szybkim ruchem wymierzyła cios w samo serce ofiary; lecz żelazo, niewprawną kierowane ręką, ugodziło tylko w łopatkę, z której krew trysnęła ob-

ficie i zafarbowała kordelas, oraz białe muszkieterskie rękawiczki Adeli.

Biedny Bizio zatrząsł się i upadł w wodzie, tak jednak, źe trzymał nad nią głowę i szyję, patrząc błę- dnemi oczyma, pełnemi boleści i przerażenia. Psy rzu­ciły się na niego, lecz dojeźdżacze odpędzili je harapni- katni, wytrębując coraz głośniej zwycięską fanfarę.

Adela, z zakrwawionym kordelasem w ręce, dumna i upojona powTodzeniem, przyjmowała oklaski i powin­szowania myśliwych, którzy pędem nadjeżdżali jedni po drugich, zsiadali z koni i otaczali tryumfatorkę.

Winszuję pani zwycięstwa! — zawołał hrabia Gustaw, zeskakując zgrabnie z konia i zdejmując żo- kiejkę. — Niebezpieczny z pani przeciwnik, mierzysz wprost w serce!

Żałuję, źe tego zwycięstwa nie mogłam podzie­lić z panem — rzekła baronówna, patrząc mu w oczy.

Ja zaś cieszę się niewymownie, źe pozostało nie­podzielnie przy pani — odparł Gustaw z ukłonem.

.V,;. — Dobić go! dobić! niech się nie męczy! — za­wołał brat bankierowej, widząc żyjącego jeszcze jelenia.

To rzecz służby myśliwskiej, mój panie! — ode­zwał się Gustaw takim tonem, który nie dopuszczał ża­dnych uwag i opozycyi.

Niech jaśnie państwo będą spokojni! Już my to sami zrobimy — pośpieszył zapewnić Rogala, zrę­cznie zajeżdżając koniem pomiędzy jelenia a myśliwych.

Na bocznej drodze ukazało się szybko nadjeżdża­jące tilbury, w którem siedzieli baron i hrabia Maciej, a za nimi kilka próżnych pojazdów.

A to sobie wygodniccy! — rozśmiał się głośno bankier, skoro tylko stangret zatrzymał konie.

Wiwat panna Adela! — zawołał z powozu stryj Gustawa. — Winszuję zwycięstwa i życzę odniesienia innych, choćby dziś jeszcze.

Es ist kolossal! moje dziecko, ich gratulire anch

dodał Rubinek, głaszcząc córkę pod brodę. — A jak to dobrze, żeście sforsowali jelenia w tem miejscu: stąd mamy już tylko niecałą milę do domu. Ja jestem gło­dny, przyznaję się, a państwo, po takich harcach, po­trzebujecie tembardziej posilić się i wypocząć; zatem wracajmy na obiad.

I ja nie jestem sytym! — poparł spiesznie ba­rona hrabia Maciej, westchnąwszy i przeciągając rękę po brzuchu, który widocznie stracił na swej okazałości.

Kobiety powsiadały do powozów, trzej najstarsi panowTie pozajmowali przy nich miejsca, młodzież pozo­stała na koniach, i w godzinę całe towarzystwo było już z powrotem w pałacu.

Mrok już zapadał, gdy myśliwi wrócili; salony były rzęsiście oświetlone, a w jadalni, pięknie przybra­nej kwiatami, stół obiadowy pokryty świetną zastawą.

Nie zaraz jednak, ku wielkiemu strapieniu hrabiego Macieja, mógł być podany obiad, gdyż panie poszły się przebrać, a damskie tualety, jak wiadomo, nie lubią wrcale pośpiechu. W tym samym celu udali się i męż­czyźni do przeznaczonych dla nich pokojów, ale prze­brawszy się dość prędko, powrócili wkrótce do salonu^ oswobodzeni z czerwonych fraków i innych akcesoryów myśliwskich.

Hrabia Maciej, żeby sobie skrócić czas oczekiwa­nia na powrót pań, robił dyskretną znajomość z wy- kwintnemi przekąskami, które były przygotowane na bocznym stole. Brat młodej wdowy, bankier i jego szwa­gier, opowiadali sobie anegdotki myśliwskie.

Gustaw odzywał się rzadko i widocznie nie miał humoru. Chodził po salonach miarowym krokiem, za­trzymywał się, namyślał, może rachował, siadał na ubo­czu, znów wstawał i chodził, wreszcie wyszedł na taras, machinalnie przeszedł ogród i znalazł się w bocznej

alei parku, przy której stał chiński domek jelenia. Zo­baczywszy w nim światło, przypomniał sobie Bizia i, zdjęty ciekawością, przybliżył się ostrożnie do ażurowej ściany, przez którą widać było wnętrze tego jeleniego przybytku.

Na świeżutkiej słomie leżał Bizio, mając tylne nogi w dwóch miejscach owiązane czystem płótnem i ta­śmami , a na lewej przedniej łopatce cały opatrunek, bardzo zręcznie zrobiony. Przy nim, na małej ławeczce, siedziała Marya, smutna i blada, z oczyma cokolwiek zaczerwienionemi, a obok niej stał niewielki koszyczek. Poraniony jeleń trzymał wyciągniętą głowę na jej ko­lanach i patrzył wzrokiem, w którym przebijała się wdzięczność i zaufanie. Marya od czasu do czasu po­dawała mu drobna raczka to siano, to listki albo dro-

C/ t/ i/ ’

bne latorośle, które były w koszyczku, głaskała go, czasem ocierała śliczne swe oczy, mówiąc do niego pie­szczotliwie :

Biednyś ty, biedny, mój Biziu! Jacyż oni źli i okrutni!

Zatorski uchylił drzwi, wszedł cicho do środka i stanął w milczeniu.

Marya, usłyszawszy szelest za sobą, odwróciła się szybko, drgnęła, zbladła i z wyrazem boleści i oburze­nia w oczach zapytała:

Poco pan tu przyszedłeś, panie hrabio? Czyż nie dosyć, że ja sama przeszłam tyle cierpień z powodu pana i musiałam stoczyć tak ciężką walkę sama z sobą, żeście jeszcze wybrali i to biedne moje stworzenie na ofiarę dla swej barbarzyńskiej zabawy? Czy chcesz pan, tu nawet, nacieszyć się widokiem swojego nieludzkiegoj tryumfu? Co ja wam zawiniłam i co wam zawinił mó biedny Bizio? Zadałeś mi pan boleść większą niż my­ślisz, bo moje ideały zmieniłeś w rzeczywistość szkara­dną... Oboje nie macie serca i jesteście stworzeni dla

siebie!... A teraz miejże pan choć cokolwiek szlachet­ności i odejdź stąd... przez litość!

Podczas tego wybuchu rozżalonego serca, oczy Zatorskiego świeciły dziwnym blaskiem, i mogłoby się zdawać, źe im więcej unosiła się Marya, tem większą znajdował w tem przyjemność. Wysłuchał jej cierpliwie, a kiedy, zalawszy się łzami, podniosła chusteczkę do oczu i mówić przestała, rzekł:

Na Boga! uspokójże się pani, nie sądź mnie tak surowo i zechciej wysłuchać.

I cóż mi pan możesz jeszcze powiedzieć ?

Bardzo nawet wiele — zaczął spokojnie Zator­ski. — Najpierw, że Bizio będzie zdrów za jakie dwra tygodnie; jako myśliwy, znam się na takich ranach. Na­stępnie, nie ja zadałem mu ją, gdyż pierwsza dojechała panna Adela, korzystając z tego, źe umyślnie powstrzy­małem konia, będąc ostrzeżony, że to jest Bizio...

A! to bardzo dobrze, to przecież szlachetnie! — przerwała mu, spojrzawszy na niego życzliwiej.

Wreszcie — kończył — mam do pani prośbę, może już ostatnią: przyjdź pani do stołu i bądź na obie- dzie. Mówię to przez prawTdziwą życzliwość. Ludzie są złośliwi i nieobecność pani mogłaby być źle tłómaczo- ną... słyszałem już szepty i uśmiechy dwuznaczne. Za­przeczyć trzeba niedorzecznym i szkodliwym dla domu tego domysłom. Pani jesteś dobrą, umiesz panować nad sobą, zrobisz więc to jeszcze dla Rubinków, nieprawdaż?

Wymagasz pan odemnie zbyt wiele!... Jeżeft jednak sądzisz, że jeszcze i to jest wam potrzebne, więc dobrze... przyjdę.

Dzięki pani stokrotnie! — rzekł Zatorski, zło­żył Maryi głęboki ukłon i wTrócił do pałacu.

Gdy Gustaw wszedł, zbliżył się do niego stryj i za­pytał półgłosem:

No, jakże będzie?

Wszystko dobrze — odrzekł synowiec.

Więc mam cię oświadczyć?

Dziękuję stryjowi, lecz proszę pozostawić to mnie samemu.

Jak chcesz, mój kochany — zakończył hrabia

Maciej i zabrał się znowu do przekąsek.

Upłynęło jeszcze z pół godziny, zanim wszyscy ze­brali się w salonie, z którego drzwi prowadziły do sto-* łowego pokoju.

Panie były w gustownych tualetach, obiadowych, zastosowanych do okoliczności; panowie* w czarnych frakach i białych krawatach, a baronówna, przybrana w bieli, z małemi tylko kolorowemi dodatkami z kwia­tów i wstążek, wyglądała już prawie na oblubienicę.

Kamerdyner stanął na progu i oznajmił, źe obiad już gotów.

Nastąpiło ogólne poruszenie, mężczyźni podali ra­mię paniom. Adela śpiesznie zbliżyła się do Gustawa; tak, źe jemu wypadło poprowadzić ją do stołu.

W chwili przechodzenia do jadalni weszła panna v Czekanowska. Baronówna, zobaczywszy ją, zrobiła oczy zdziwione, wyciągnęła przecież rękę do kuzynki i za­wołała z fałszywem przymileniem:

A!... udobruchałaś się przecie, moja ty śliczna złośnico!

Jest mi cokolwiek lepiej i dla tego nie mogłam odmówić sobie udziału w tak miłem towarzystwie — odpowiedziała Marya, kłaniając się uprzejmie wokoło.

«’ Goście przystanęli na chwilę dla przywitania się

z Maryą, a gospodarz przedstawił jej dwóch najmłod­szych myśliwych, z której brat młodej wdowy zaraz po­dał jej ramię i poprowadził do stołu.

Panią bankierową posadzono na głównem miejscu, pomiędzy hrabią Maciejem a mężem. Przy bankierze usiadła młoda baronowa, mając po drugiej stronie jego

szwagra, a za nim panna Marya i brat baronowej. Obok starszego Zatorskiego umieściła się Adela z Gustawem; gospodarz wreszcie usiadł na końcu.

Obiad był doskonały, wina i inne napoje wyborne, a po każdej potrawie umiejętnie zmieniane. Po tak for- sownem polowaniu wszyscy mieli dobry apetyt, prócz może panny Maryi, a hrabia Maciej jadł rzeczywiście koncertowo. Baczna na każde skinienie służba przyśpie­szała czasem podawanie na stół i każdy opróżniony kieliszek nalewała natychmiast.

Biesiadnicy zbyt byli zajęci jedzeniem, żeby roz­mowa mogła z początku być ożywioną, i dlatego sły­chać było same półsłówka, urywane frazesy i lakoniczne zapytania lub odpowiedzi. Tylko gospodarz od czasu do czasu odzywał się zachęcająco:

Rekomenduję państwu tego burgunda, który został umyślnie dla mnie sprowadzony...

Wyborny! — odpowiadał zwykle hrabia Maciej.

Ten Schloss - Johannisberger kupowałem sam, na miejscu, w zamku księcia Metternicha...

Poznałem to zaraz — potakiwał starszy Zatorski, podsuwając lokajowi kolorowy kieliszek.

A ten węgrzyn — chwalił się znów Rubinek, wskazując poważnie omszałą butelkę — mam jeszcze po moim dziadku.

Gustaw uśmiechnął się nieznacznie, a wesoły brat pani baronowej szepnął do Maryi:

Ciekaw jestem, po którym z nich? — i spojrzał ironicznie na podrabiane portrety.

W miarę jednak, jak obiad zbliżał się do końca, ożywiało się więcej i towarzystwo. Hrabia Maciej gło­śno już rozmawiał z bankierową o znajomych im finan­sistach wiedeńskich, chwalił ich wystawne przyjęcia, gościnność, i wymieniał osobliwsze potrawy, jakie jadł u którego z nich. Bankier opowiadał młodej wdowie

r

o cesarkiem polowaniu w Czechach, na którem w ciągu tygodnia ubito przeszło dwadzieścia tysięcy sztuk ró­żnej zwierzyny. Brat baronowej starał się zabawić roz­mową pannę Czekanowskąktóra, tłumiąc w sobie smu­tek wewnętrzny, odpowiadała mu z uprzejmym, chociaż wymuszonym uśmiechem, mówiła mało i parę razy spoj­rzała ze spokojną rezygnacyą w stronę Gustawa.

Adela przez cały obiad zajmowała się wyłącznie młodym hrabią; szeptała do niego, śmiała się, zaglądała mu w oczy, trącała się z nim kieliszkiem, a pod koniec wyprowadziła w bój wszystkie rezerwy zalotności. Gu­staw nie zmienił swego zwykłego zachowania się, tylko miał więcej pewności siebie, spokoju i nawet dobrego humoru. Prowadził rozmowę zręcznie, był nadzwyczaj uprzejmy i uprzedzający, na zaczepki Adeli, niekiedy dość ryzykowne, odpowiadał wytwornemi grzecznościa­mi, ale jeszcze nie zrobił żadnego kroku, któryby go wiązał w jakibądź sposób.

Przy deserze i szampanie podniósł się hrabia Ma­ciej i mrugnąwszy na synowca, wzniósł uroczyście toast:

Za zdrowie królowej dzisiejszego polowania, pię­knej panny Adeli!

Kobiety z uprzejmym uśmiechem wyciągnęfy do niej ręce z kieliszkami, a mężczyźni przystępowali ko­lejno, żeby powtórzyć powinszowania i także dotknąć się jej kieliszka.

Po małej pauzie gospodarz wzniósł toast na po­dziękowanie łaskawym gościom, którzy raczyli nawie­dzić jego wiejską zagrodę, a potem jeszcze bankier wy­głosił zdrowie pana barona Rubinka i całej jego go­dnej familii.

Goście byli nasyceni, szampan się pienił, hrabia Maciej, młoda baronowa, a nawet małomowny bankier podtrzymywali rozmowę i starali się ożywić towarzy­stwo, a mimo to nie można było wywołać ani tej swo­

body, ani tego prawdziwego humoru, panujących zwykle w kaźdem zebraniu myśliwskiem. Adela mówiła dużo, zwracała się do tego i owTego, podnosiła się, śmiała i znów siadała, ale w tem wszystkiem przebijała się ja­kaś niecierpliwość i niespokojne oczekiwanie. Hrabia Maciej spoglądał znacząco na synowca i wzruszał ramio­nami, a Marya modliła się w duchu, żeby już raz skoń­czyło się to nad wyraz przykre dla niej posiedzenie.

Nareszcie powstał i Gustaw z kieliszkiem w ręce, a zwracając się do pana Rubinka, rzekł:

Proszę najuprzejmiej pana barona, ażeby, jako głowa tego domu, pozwolił mi także wznieść toast na cześć kobiety, której najpiękniejsze przymioty serca, charakteru i umysłu starczą za miliony i mogą uszczę­śliwić każdego mężczyznę.

Bardzo proszę kochanego hrabiego, bardzo pro­szę ! — zawołał Rubinek uradowany, domyślając się, co będzie dalej. Adela również jedną tylko myślą za­jęta, rozpromieniła się, ale zaraz przybrała minkę nie­winną i skromnie spuściła wzrok ku ziemi. Marya zbla­dła i pochyliła głowę, żeby ukryć łzy, które kręciły się w jej oczach.

Wśród uroczystej ciszy kończył Gustaw swój toast, wymawiając każdy wyraz dobitnie:

Za zdrowie przyszłej hrabiny Zatorskiej, jeżeli przyjąć mnie raczy... panny Maryi Czekanowskiej! — i wychyliwszy kieliszek do dna, usiadł na swojem miej­scu spokojnie.

Gdyby piorun uderzył w którą z wieź w pałacu, albo jaki przodek Rubinka wyszedł z obrazu, nie spra­wiłby takiego wyrażenia, jak ten toast niespodziewany. Nikt z gości nie wiedział, jaką zrobić minę i jak się za­chować w tak kłopotliwem położeniu.

Adela rzuciła się-, jak postrzelona pantera, chciała zemdleć, ale krew uderzyła jej do głowy i nie pozwo­

liła użyć tego uniwersalnego środka w sytuacyach nad­zwyczaj drażliwych.

Zdrajca! — wykrztusiła tylko przytłumionym głosem, padając napowrót na krzesło i odsuwając się z niem od Gustawa.

Was soli das bedeuteti, Herr Graf! — zawołał

/

baron, zrywając się zirytowany ze swego miejsca. — A moje trzydzieści tysięcy?

Korzystając z poruszenia się gospodarza, goście, którzy byli tylko widzami tej domowej tragi - komedyi, zaczęli wstawać spiesznie od stołu i wysuwać się dys­kretnie do przyległego salonu.

A to niespodziewanie zmalował awanturę mój pan synowiec! — zawołał gniewnie hrabia Maciej, od­dychając ciężko.

Dla Maryi było to zbyt nagłe przejście od trawią­cego ją smutku do nadspodziewanej radości. Gwałtowne wzruszenie wstrząsnęło całym jej organizmem, wszystka krew odbiegła jej od twarzy, zbladła jak chusta, nagle w oczach zrobiło się jej ciemno i tracąc przytomność, osunęła sie z fotelu.

C i/

Gustaw zerwał się, przybiegł czem prędzej i po­chwycił ją w swoje ramiona.

Panno Maryo!... moja najdroższa Maryo! — mó­wił tkliwym i pełnym niepokoju głosem, pokrywając pocałunkami jej ręce.

Radość nie zabija tak łatwo; więc i Marya, pod wpływem tego głosu i elektrycznego dotknięcia, prędko przyszła do przytomności, a śliczna jej twarzyczka za­kwitła miłością i szcześciem.

O i/

Zatem teraz mnie już nie odepchniesz? — pytał Gustaw, tonąc całą duszą w jej oczach.

Ręka moja może pójść tylko za sercem, które oddawna już do ciebie należało — wyszeptała, pochyla­jąc głowę na jego ramię.

Tymczasem Adela, nie mogąc zemdleć, zaczęła spa- zmować. Ojciec i bankierowa trzeźwili ją i uspokajali, lecz to nie wiele pomagało.

Wtedy hrabia Maciej, który chodził po pokoju i sa­pał, jak dzik przepędzony, przystąpił do nich i rzekł:

Posłuchaj mnie, panie Rubinek. Z takich idea­listów i zacofańców (tu spojrzał gniewnie na synowca) nic już nie będzie. To są ludzie straceni x którzy nigdy nie zrozumieją wymagań prawdziwego postępu. Nie ma­cie więc czego żałować. Ja przecież, jako należący do stronnictwa liberalnego, nie mogę pozwolić, ażeby ta sprawa skończyła się w taki sposób.

A zwracając się do baronówny dodał:

Pojutrze przedstawię pani księcia Alfreda!

Czy pan nie żartujesz tylko? — zawołała Adela, wstając i poprawiając tualetę.

Mówię na seryo i z góry ręczę za niego ho­norem !

$)wie głośne sprawy.

Za czasów namiestnictwa księcia Paskiewicza w Królestwie, zda­rzyło się kilka spraw takich, które były prawdziwemi łamigłówkami dla sądów i władz administracyjnych. "W niektórych, aczkolwiek zawiłych, mo­żna było w końcu dojść prawdy, ale bywały i takie, że pomimo ostate­cznego ich osądzenia i maksymy, że res judicata pro veritate habetur, tru­dno i dziś nawet powiedzieć na pewno, kto w nich, podczas śledztwa, mówił prawdę, a kto kłamał, kto był winien, a kto niewinny. Dwie mia­nowicie sprawy były pod tym względem ciekawsze od innych, a ponieważ dla scharakteryzowania każdej z nich mamy dobrze znane przysłowia, więc możemy je opowiedzieć pod tytułami tego rodzaju.

1. Trafiła kosa na kamień.

(Ciekawa i w swoim czasie głośna sprawa toczyła się w byłej gubernii augustowskiej. W sprawie tej stanęło do kryminalnego pojedynku dwóch godnych siebie ad­wersarzy.

Do karczemki, położonej o parę mil przed Sej­nami i utrzymywanej przez żyda arendarza, przywędro­wała na nocleg cała rodzina cyganówT, złożona z dwóch mężczyzn, starszego — gospodarza i młodszego cygana, z trzech kobiet i trojga dzieci. Cyganie posiadali dość porządną brykę z budą płócienną, parę niezgorszych koni i względnie do swego cygańskiego stanu wyglądali dosyć zamożnie. Zwłaszcza najstarszy z nich, naczelnik

bandy, wyróżniał się piękną postawą, dostatniem odzie­niem i przebiegłością w bystrych oczach poważnej twa­rzy, okolonej czarną, siwiejącą już brodą.

Arendarz, oceniwszy odrazu wartość koczujących gości, przyjął ich na noc, oddał im izbę szynkowną, przyniósł kilka wiązek słomy i, opatrzywszy starannie wszystkie katy, zamknał sie z rodzina w alkierzu. Cy-

J C®// W C </ J

ganię, rozesławszy słomę na ziemi, położyli się spać po­kotem, a najstarszy z nich zajął honorowe i najwygo­dniejsze miejsce przy drzwiach alkierza.

Nazajutrz banda, zapłaciwszy co się należało, ru­szyła w dalszą drogę; ale nie upłynęło i godziny od chwili opuszczenia przez nią karczmy, kiedy cyganie usłyszeli za sobą tentent koni i wołanie: »Stój! łapaj! trzymaj złodziei!« poczem zaraz dopędziło ich kilku ży­dów i chłopów, z arendarzem na czele, i oskarżając o okradzenie karczmarza podczas noclegu, przyaresztowało z całym taborem. Cyganie wypierali się jakiegobądź przestępstwa, pokazywali dowody legitymacyjne i prote­stowali przeciwko tej napaści; nic to jednak nie pomo­gło, gdyż zostali zaprowadzeni do Sejn i oddani w ręce policyi, która znów, spisawszy protokół i tymczasowo zamknąwszy ich w areszcie, przesłała sprawę sądowi.

W toku śledztwa, przedewszystkiem poszkodowany arendarz potwierdził swoją skargę sądownie i objaśnił, że zatrzymani cyganie skradli mu ubiegłej nocy z alkie­rza, podczas noclegu, trzos z pieniądzmi i trzos ten do­kładnie opisał, oraz wymienił szczegółowo ilość i jakość monety, która się w nim znajdowała. Poszkodowany wy­konał nadto tak zwaną przysięgę damnifikacyjną, która stanowiła dowód rzetelności skargi, istoty popełnionej kradzieży i wysokości zrządzonej przez nią szkody. Wre­szcie, odbyta u cyganów rewizya potwierdziła w zupeł ności oskarżenie, gdyż przy naczelniku bandy znaleziono istotnie ukryty pod ubraniem wyżej opisany trzos i pie­

niądze, które karczmarz uznał za te same, jakie zostały mu z alkierza skradzione.

Pomimo tak przekonywujących dowodów winy, stary cygan zaklinał się na wszystko, że trzos i pienią­dze są jego własne i że ich żydowi nie ukradł, źe więc całe to oskarżenie jest zmyślone i niesumienne. Kiedy więc i naoczna konfrontacya, o którą prosił usilnie, nic mu nie pomogła, albowiem arendarz skargi swej nie odwołał, nie zmienił i natarczywie domagał się wydania sobie pieniędzy, a na ukaranie złodzieja nastawał, wtedy dopiero cygan smutnie zwiesił głowę i przez kilka chwil stał zamyślony. Potem jakby otrząsł się, podniósł głowę i błysnąwszy złowrogo oczami za odchodzącym karczma­rzem, powiedział, że nie widząc już dla siebie ratunku, woli odkryć sądowi całą prawdę i, w nadziei łagodniej­szej kary, wyznaje szczerze, źe znaleziony przy nim trzos z pieniądzmi rzeczywiście ukradł arendarzowi z alkierza, tylko że ta kradzież na nic mu się nie przydała, gdyż, jak mu się zdaje, wszystkie pieniądze w trzosie, oprócz kilku sztuk drobnej monety — są fałszywe!

Był to prawdziwy coufi de theatre, który odrazu nadawał całej sprawie inny charakter i zwrot niespo­dziewany, albowiem usuwał na plan ostatni drobną kra­dzież, do jakiej cygan przyznawał się, a natomiast sta­wiał poszkodowanego arendarza pod ciężkim zarzutem daleko większej zbrodni fałszowania pieniędzy. Wpraw­dzie z początku sąd przypuszczał, źe to odkrycie jest tylko nowym wybiegiem cygańskim, ale kiedy uważniej przejrzał monety znajdujące się w trzosie, powziął silne podejrzenie, że istotnie są podrobione, co zresztą sta­nowczo potwierdziła później i mennica warszawska, do której były posłane dla zbadania ich i udzielenia opinii.

Sprowadzono więc ponownie karczmarza, który wszedł z dobrą miną, w przekonaniu, że już odbierze pieniądze.^ Kiedy jednak sąd powiedział mu o przyzna­

niu się i odkryciu cygana, kazał przypatrzeć się swojej monecie i zaczął go badać, skąd posiada fałszywe pie­niądze? oskarżyciel zbladł, zaczął się trząść i z płaczem zapewniać, że tego trzosa i pieniędzy nigdy nie posia­dał i nawet ich nie widział, że teraz to już cygan kła­mie naprawdę, bo pieniędzy wcale nie ukradł i te są całkowicie jego własne. Podczas dalszych badań, będąc coraz wTięcej przypierany do muru pod zarzutem fał­szerstwa albo udziału w niem, kręcił jak mógł, i póty się plątał, aż wreszcie wyznał: że gdy przez szparę we drzwiach alkierza zobaczył, jak cygan, kładąc się spać, zdjął z siebie trzos z pieniądzmi i schował go na brzegu posłania pod słomę, a sam zasnął twardo, wtedy on, arendarz, nie mogąc się oprzeć pokusie, drzwi po cichu uchylił, trzos ostrożnie wyciągnął, dobrze go obejrzał w alkierzu, pieniądze przeliczył i zanotowawszy sobie ile ich było i jakie, napowrót pod słomę wsunął, a po­tem to już sąd wie, jakie się stało nieszczęście, że wre­szcie to swoje zeznanie gotów jest nie raz, ale sto razy zaprzysiądz.

Teraz dopiero pomysłowy karczmarz złapał się już na dobre w swój własny potrzask i znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. Jeżeli kradzieży nie było, a on ją zaprzysiągł, to się dopuścił krzywoprzysięstwa; jeżeli ukradziono mu pieniądze podrobione, to znów będzie odpowiedzialny za farszowanie monety.

Cygana brano jeszcze do badań i żyda stawiano mu do oczów, ale pomimo próśb, zaklęć i rozmaitych obietnic, a nawet pomimo uwag, robionych mu ze strony sądu, zaciął się, nie dał niczem poruszyć i nie cofnął swTojego przyznania się do kradzieży. Przeciwnie, z co­raz wzrastającą skruchą opowiadał swą winę, dodając z pokorą, że podda się bez apelacyi karze, na jaką za­służył. Dalsze śledztwo nie wyjaśniło nic więcej, a epi­log sprawy był taki, że cygan odsiedział parę dni are-

r

sztu policyjnego za kradzież przedmiotów bardzo małej wartości, a przebiegły arendarz, którego zamknięto zaraz w domu przeznaczonym do badań, odpokutował pomysł swój kilkoletniem więzieniem, nie dostawszy nawet na pocieszenie i owych pieniędzy fałszywych, gdyż je men­nica zniszczyła.

2. Złapał Kozak Tatarzyna...

Dla zabezpieczenia kraju od wprowadzania z Prus i Austryi towTarów defraudowanych, pilnowanie granicy było powierzone właściwej straży celnej i posterunkom kozackim. Mimo to przebiegli przemytnicy prowadzili, jak zresztą wszędzie, swoje rzemiosło ; zdarzały się i wy­padki, że strażnicy celni na swoją rękę, a kozacy na swoją, także próbowali tego przemysłu. W niektórych zwłaszcza miejscowościach, więcej uczęszczanych i bliż­szych granicy, jak np. w Ciechocinku, nie było trudno zaopatrywać się tą drogą w cukier, kawTę, tytoń i t. p. przedmioty codziennego użytku.

Był to wprawdzie przemysł dość drobny, ale zy­skowny i przytem nie zbyt niebezpieczny, jeżeli pomię­dzy kozakami a strażnikami celnymi panowała zgoda i koleżeńska harmonia. Często przecież gorliwość służbo­wa, rywalizacya i jalousie de métier zakłócały te dobre stosunki i bywały powodem, że jedni usadzali się na drugich, kozacy łapali strażników, a strażnicy kozaków, oskarżali się wzajemnie i wydawali swoje grzechy nie- plombowane, z czego winikały sprawy karne, które zwykle kończyły się smutnie dla jednych albo dla dru­gich. Otóż około roku 1845, na jednej z komor guber- nii kaliskiej miał miejsce taki wypadek:

Machczyński Konrad. »Nowele myśliwskie«. c

W dniu pochmurnym i słotnym, późnym wieczo­rem, wszedł do kancelaryi tej komory strażnik grani­czny z workiem towarów na plecach, a tuż za nim z do­bytym pałaszem kozak, który, stanąwszy przy drzwiach na warcie zaraportował, że teg-o tu oto strażnika złapał w lesie przy granicy, gdy przenosił towar defraudowany i wraz z takow3'm przyprowadził na komorę. Kozak wypowiedział raport śmiało, szybko, bez zająknienia się i wprzód, zanim strażnik zdążył złożyć dość ciężki wo­rek na podłodze, odetchnąć i przemówić.

Nie było w tem nic nadzwyczajnego, gdyż podo­bne wypadki miewały miejsce; ale jakież było zdziwie­nie urzędników komory, gdy na te słowa strażnik rzu­cił się jak oparzony i, to blednąc to czerwieniejąc, za­czął wprost kląć i krzyczeć, że kozak kłamie wierutnie, gdyż nie kozak jego, lecz przeciwnie, on sam, strażnik, schwytał kozaka na defraudacyi i z obowiązku służby przywiódł do urzędu! Kozak jednak natychmiast temu wzajemnemu oskarżeniu zaprzeczył, nazwał je czartow- skim wykrętem i nie pożałował przy tem innych dosa­dnych epitetów. Nastąpiły więc rozpytywania się i ba­dania, ale obie strony nie odstąpiły na włos od tego co już powiedziały. Wprawdzie znaną była przebiegłość kozacka, chociaż nie brakło jej i celnikom; wiedziano równie, że tonący brzytwy się chwyta, ale cała mise en scene wejścia ich do kancelaryi, pewność z jaką kozak mówił i składał raport z dobytym w ręku pałaszem, pomieszanie strażnika i fatalny worek, który wniósł, zostały uznane za tak ważne przeciwko niemu poszlaki, że po dopełnieniu dochodzenia administracyjnego na komorze, władza celna oddała strażnika pod sąd kry­minalny w zarzucie defraudacyi i przeniewierzenia się w służbie.

Śledztwo sądowe, aczkolwiek przeprowadzone bar­dzo starannie, nie wykryło właściwie nic więcej ponad

fakta powyższe i nie dostarczyło takich okoliczności, któreby rzuciły pewniejsze światło na tę prostą na po­zór, a w gruncie rzeczy tajemniczą sprawę.

Worek z pruskim towarem stanowiącym corpus delictioraz zeznania kozaka i strażnika przekonywały, że defraudacya była istotnie spełniona; ale zagadka le­żała w tem, który z dwóch wzajemnie się oskarżających był rzeczywistym jej sprawcą?

Obwiniony strażnik najsolenniej zapewniał o swo­jej niewinności i tłómaczył się jednostajnie. Podług jego opowiadania, gdy złapał na gorącym uczynku kozaka, ten prosił się tylko, żeby go puścił, proponował układ, oddawał mu worek i jeszcze ofiarował kilka rubli; ale gdy strażnik nie przystał na to i ciągnął kozaka na ko­morę, ten był tak znękany i potulny, że zwiesiwszy głowę, szedł już z wTorkiem spokojnie i tylko kiedy nie­kiedy ponawiał prośbę, by mu strażnik pozwolił uciec. W tem więc położeniu — podług tłómaczenia się stra­żnika — nie miał on żadnej potrzeby dobywania swo­jego pałasza przeciwko defraudantowi, a tem bardziej nie mógł tego zrobić aresztowany i nie zrobił, i że do­piero na parę staj przed komorą, gdy kozak cisnął wo­rek i nie chciał go nieść dalej, on sam podniósł takowy i przyniósł do kancelaryi. Jakim zaś sposobem defrau­dant odrazu stanął w kancelaryi z dobytym pałaszem, teefo żadna miara poiać nie może.

O t/ o JT J w

Z drugiej strony badany w charakterze świadka ko­zak, przedstawił zajście inaczej i objaśnił, że gdy złapał strażnika, przemycającego towar pruski, ten wprawdzie proponował mu z początku zgodę i podział zyskiem, ale potem stawił się tak zuchwale, że świadek widział się zmuszonym dobyć szaszki, a przytem, jako wojsko­wy, uważał za właściwe prowadzić aresztanta z bronią w ręku i tak też go przyprowadził; że worka nietylko nie niósł, lecz go się nawet nie dotknął, bo musiał go

nieść strażnik aresztowany i dlatego on właśnie wniósł go i do kancelaryi.

Zajście całe, jak powiedzieliśmy, miało miejsce wie­czorem, kiedy już było ciemno i podczas słoty; więc prawdopodobnie dlatego ani strażnik, ani kozak nie mógł wskazać świadka, któryby potwierdził zeznanie je­dnego lub drugiego, a nawet wszelkie poszukiwania są­dowe nie zdołały wykryć takiej osoby, któraby widziała, kto kogo złapał naprawdę, kto kogo i jak prowadził, nawet w chwili wejścia ich na komorę.

W tem położeniu sprawy sąd pierwszej instancyi uznał strażnika winnym i skazał na karę, sąd drugiej uwolnił lecz pozostawał pod zarzutem na zasadzie obowiązującej wtedy procedury kryminalnej pruskiej, ale na skutek apelacyi prokuratora, broniącego intere­sów skarbu, sąd ostatniej instancyi skazał strażnika na parę lat więzienia, nie licząc dymisyi, którą już wprzód otrzymał. Pozostało skazanemu tylko prosić o ułaska­wienie, którego prawo posiadał namiestnik, i do niego też strażnik odwołał się natychmiast.

Była to sprawa głośna i zainteresowała księcia Pa- skiewicza; kazał ją więc szczegółowo sobie przedstawić. Zanim jednak wydał swoje postanowienie, chciał konie­cznie dowiedzieć się prawdy, zwłaszcza, że i pozasądowe pod tym względem zdania osób, których opinii zasięgał, nie zgadzały się z sobą. W tym celu wezwał i księcia Bebutowa, który wtedy dowodził kawaleryą nieregu­larną w Królestwie Polskiem i był uważany za grunto­wnego znawcę swych ludzi.

Generał Bebutow, obeznawszy się dobrze ze spra­wą, o której zresztą wprzód już słyszał, przyrzekł wy­kryć prawdę, ale pod warunkiem, jeżeli namiestnik zgodzi się darować wTinę rzeczywistemu przestępcy, a otrzymawszy takie zapewnienie, kazał przyprowadzić do siebie najpierw skazanego, który przecież nie przyznał

#

się do winy, pomimo wszelkich zapewnień. Kiedy zaś następnie dostawiono i kozaka, ten, po krótkiej z księ­ciem Bebutowem rozmowie padł na kolana i wyznał: źe nie skazany strażnik, tylko on sam przenosił towar defraudowany, że gdy go strażnik złapał i mimo próśb prowadził na komorę, przemyśliwał ciągle, jakby się z tej biedy wydobyć, źe ułożywszy sobie plan, worek rzucił w przekonaniu, źe go strażnik w lesie nie zostawi, tylko zabierze i sam dalej poniesie, źe przez całą drogę szedł obok strażnika lub przed nim, źe dopiero przy samych drzwiach kancelaryi cofnął się cokolwiek, wy­dobył szaszkę za plecami strażnika i raptem otworzył przed nim drzwi, któremi ten machinalnie wszedł pierw­szy i że tym podstępem odrazu zmieniły się ich role.

Rozumie się, źe po takiem wyznaniu strażnik zo­stał bezzwłocznie uwolniony, przywrócony na posadę, a nawet otrzymał wynagrodzenie za gorliwość i krzy­wdę doznaną; ale i kozakowi musiała także ujść bez­karnie jego sprawka i tylko cofnięto go z nad granicy.

Mandaryn warszawski.

eraźniejszy duch czasu, zmiana obyczajów, tru­

dność wyróżnienia się wśród przeszło półmiliono-

ludności Warszawy, dość szablonowy tryb

r*

życia, układna miękkość i elastyczność charakterów, brak dawniejszej tężyzny oraz demokratyczny strychu- lec, który zaciera indywidualność i układa społeczeń­stwo do mniej więcej jednakoweg*o poziomu, nie sprzyja widocznie narodzinom i hodowli takich wybitnych ory­ginałów, jakich przed pół wiekiem bywało w naszem mieście po kilku naraz i których znali wszyscy, od uli­cznika i stróża do najwyższych sfer towarzyskich.

Wprawdzie i później wesoła Warszawa umiała od czasu do czasu upatrzyć sobie jakąś osobistość i, korzy­stając z jej drobnych słabostek, obrać ją za cel swoich dowcipów i konceptów, ale były to raczej ofiary, wy­niesione cudzym humorem i złośliwością na piedestał śmieszności, niż osobniki rzeczywiście niezwykłe, któ- reby same przez się mogły zwrócić na siebie uwagę.

Inaczej wyglądały typy i oryginały z przed kilku­dziesięciu lat. Ich oryginalność i typowość nie była im sztucznie narzuconą, lecz leżała w nich samych i w ich naturze, była ich właściwością wrodzoną, pochodzącą

z przekonań, wychowania, uprzedzeń, dziwactw, nałogów i wielu innych przyczyn, które tworzyły owe postaci głośne i osławione.

Takich ludzi oryginalnych bywały różne rodzaje, odmiany i stopnie. Bywało ich mniej albo więcej, nie­raz bowiem dość było jakiejś niewinnej wady, ułomno­ści lub szczególnego upodobania, żeby ten tytuł pozy­skać, zwłaszcza, jeżeli obdarzona nim osobistość zama­nifestowała się czemś niezwykłem i w okolicznościach wyjątkowych. W owej epoce uchodził za oryginała, je­dynie z powodu swego zapominania się i roztargnienia, taki naprzykład książę J., który, przyszedłszy na pocztę po odbiór posyłki, zapomniał własnego nazwiska i nie mógł się wylegitymować, dopóki jakiś znajomy nie wy­bawił go z tego kłopotu, albo, przyjechawszy raz na bal do zamku, zrzucił z siebie frak w przedpokoju a wbiegł na salę w kaloszach. Innego rodzaju typem był znany elegant i lowelas, piękny A. R., za którym wiele kobiet szalało. Młodzież z zazdrosnym przekąsem nazywała go także oryginałem, ale naśladowała we wszystkiem, a znakomity artysta Żółkowski, w kilku sztukach, wybor­nie kopiował go na scenie. Były to jednak oryginały minorum gentium, postaci, które właściwie nie zasługi­wały na ten tytuł, i które muszą ustąpić pierwszeństwa oryginałom rzeczywistym i mającym wszelkie prawa do niego; a że dziś właśnie chińszczyzna i Chiny są na po­rządku dziennym, więc radzibyśmy przypomnieć najstar­szemu pokoleniu i przedstawić młodszym jeden z takich typów, który był znany całej ówczesnej Warszawie pod nazwą »Mandaryna«.

Kto znał nasze miasto w czasie między 1843 a 1853 rokiem, ten musiał zachować w pamięci hrabiego M., który nietylko swoją arogancko - arystokratyczną posta­cią ale i odpowiednimi do niej wybrykami nie dał za­pominać o sobie.

Dobrego wzrostu i tuszy, której j-ednak głównym przedstawicielem był brzuch, mniej więcej pięćdziesię­cioletni wówczas »Mandaryn« miał głowrę dużą i łysą, nos wydatny i typowy, twarz płaskawo - podługowatą, wygoloną, oczy wyblakłe i zamglone, usta z powodu braku zębów zapadnięte i zwykle otwarte , a brodę i dolną szczękę mocno rozwinięte i zwieszone. Na mar­twej twarzy znać było przeżycie, ogólny jej wyraz nie był przyjemny i posiadał pewien odcień przygnębionej buty, sarkazmu i lekceważenia. Chodził zwykle powoli, z rękoma w tył załoźonemi, w których nosił laskę lub parasol; głowę trzymał prosto, kark sztywno, który wraz z głową wyglądał jak wetknięty w podstawę, zło­żoną z kołnierzyków stojących i grubego halsztuka. Głowę nakrywał dużym cylindrem, równo i poziomo włożonym, miał na nosie złote czy tombakowe okulary.

*

Lubił ubierać się o ile mógł starannie; nosił żaboty, a od kamizelki przez środek brzucha zwieszał mu się gruby łańcuch z kilku brelokami i pieczątką herbową. Mówił także wolno, z przyciskiem i cedząc wyraz za wyrazem, jak gdyby każde jego słowo miało być ryte w marmurze. W owym czasie była to już majątkowa i fizyczna ruina, porosła pleśnią zastarzałych przesądów i uprzedzeń, która nie chciała zapomnieć minionej prze­szłości ani pogodzić się z losem i dawała to uczuć in­nym w sposób obrażający i dotkliwy. Obok tego nie był on bez pewnego wykształcenia i wrodzonego dowci­pu, nigdy nie tracił przytomności umysłu, na wszystko miał odpowiedź gotowca, często nawet zbyt cyniczną lub zuchwałą, oraz własne pomysły' i koncepta, przeważnie jednak tego rodzaju, że gdyby posiadał majątek ma­gnacki i stanowisko wysokie, naśladowałby z przyje­mnością Radziwiłła Panie Kochanku, albo starostę Ka­niowskiego. Dziś jeszcze można usłyszeć jakiś dowcip, ciętą odpowiedź lub opowiadanie anegdotyczne o eska­

padach ś. p. Mandaryna, ale już zmienione, przykrojone do teraźniejszych okoliczności lub przypisywane komu innemu. Będzie więc może rzeczą słuszną, jeżeli to krót­kie o nim wspomnienie przywróci mu prawa ich ojcow- stwa, a zarazem może i nie zbyteczną, jeżeli w czem- kolwiek przyczyni się do charakterystyki obyczajów tej epoki, w której — jak wówczas mawiano żartobliwie — mandarynów a ł.

Straciwszy znaczny majątek ziemski na hulanki, rozrzutne życie i procesy, przeniósł się na starość do Warszawy, nie posiadając już żadnych prawie środków utrzymania. Miał jednak dawne znajomości i stosunki, więc żył, mieszkał i ubierał się dość przyzwoicie. Miał także i zasługi po restauracyach i handlach, bo pierw­szy wówczas restaurator, Mary, w hotelu Angielskim, u którego nasz oryginał, w pomyślnych dla siebie cza­sach, wyprawiał fety nielada, ofiarował mu bez preten- syi codziennie porcyę befsztyku lub kotletów i pół bu­telki porteru. Mandaryn nie gardził zasiłkami, ale przyj­mował je tylko jako hołd i haracz sobie należny, dając poznać, że przez to czyni zaszczyt ofiarodawcy. Widzie­liśmy go spożywającego takie gratysowe śniadanie, jak nas objaśnił znajomy, przyczem tak się zachowywał, jak gdyby za wszystko sypał złotem.

Ciągle kursowało wiele opowiadań o jego koncep­tach i sprawkach z czasów jego świetniejszych i tych, kiedy już osiadł w Warszawie, a wszystkie uważano po­wszechnie za autentyczne.

Opowiadano sobie, naprzykład, że w tej to właśnie restauracyi, gdy razu jednego zasiadł sam przy dużym stole, zbliżył się do niego pewien pan bardzo niepopu­larny, i otrzymawszy przyzwolenie, usiadł naprzeciwko. Po chwili pierwszy z nich odezwał się:

Ponieważ mamy jeść razem, więc powinniśmy się poznać. Ja jestem hrabia M., a z kimże mam ho­

nor?... — lecz gdy przybyły wymienił swoje nazwisko, Mandaryn wstał i z pogardą zawołał:

Co? PL. Ja z takimi... nie siadam przy jednym stole! Garson! przenieś mi nakrycie gdzieindziej!

Mówiono nadto, że Mandaryn wiedział już wprzód, kto był ów jegomość, i źe umyślnie taką scenę urządził.

Kiedy jeszcze posiadał majątek ziemski ale już był w złych interesach, miewał pełno procesów, za którymi szły wyroki i nakazy egzekucyjne, a wreszcie zjeżdżali komornicy. Hrabia przyjmował każdego z nich uprzej­mie i wprowadzał do domu, a świadków brał zwykle w opiekę rządca lub inny sprytny oficyalista. Gospodarz bawił, karmił i poił gościa, pokazywał mu oranżeryę, stawy, oprowadzał go po ogrodzie, a egzekucyę zwlekał dopóty, dopóki nie wymyślił sposobu udaremnienia jej i pozbycia się komornika.

Gdy jeden z nich, po dobrem śniadaniu i kilka­krotnych uściskach g*ospodarza, chciał wreszcie przystą­pić do zajęcia, ten, nie oponując wcale, zagadnął go tylko niespodzianie:

Ależ dobrze, dobrze, kochany komorniczku! Ja wierzę, najzupełniej wierzę, że jesteś tym, za kogo się przedstawiasz i masz prawo tradować mię, ale ot... tak... dla zwyczaju, dla porządku, pokaż no acan akta i swoje dowody legitymacyjne.

Komornik sięgnął do kieszeni, w której miał pa­piery przygotowane, lecz ich tam nie znalazł; przeszu­kał inne kieszenie i przetrząsł płaszcz, pozostawiony w przedpokoju — także nic! Akta przepadły! Napróźno jednak, zmieszany i przestraszony, zapewniał, że ich nie zgubił w drodze, źe wchodząc do dworu miał je przy sobie, że więc tylko tu, w pokoju, mogły mu zginąć.

A ty hebesie! włóczęgo! — krzyknął wtedy Mandaryn — to ty myślisz, że u mnie kradną?! Hej! służba!... — i skończyło się na tem, źe kazał biedaka

związać i odstawić do g*miny pod zarzutem oszustwa,. przebierania się w cudzy mundur i udawania urzędnika. Wytoczono wprawTdzie Mandarynowi z tego powodu proces kryminalny, ale nie było wiadomo na czem się skończył.

Drugi komornik, który także przyjechał na egze- kucyę i wTidać słyszał coś o tej awanturze, lepiej pilno­wał papierów, schował je pod zapiętym mundurem i co chwila próbował ręką, czy są na sw'ojem miejscu; ale i gospodarz nie był tak naiwnym, żeby z nowego kło­potu ratować się starym i znanym już wybiegiem.

Gdy w*ięc komornik, zaraz po obiedzie, od którego nie mógł się wymówić, nalegał o rozpoczęcie zajęcia, Mandaryn prosił go usilnie o chwilę zwłoki, przedkła­dając, źe taka operacya, bądź co bądź, zawTsze jest nie­przyjemna, źe po najedzeniu się może im obu popsuć trawienie i źe zdrowńej będzie przejść się wprzód cokol­wiek po ogrodzie albo odpocząć w cieniu nad jeziorem. Gość uznał słuszność tych argumentów, a gdy przyszli nad wodę, gospodarz zaprojektował znów przejażdżkę łódką dla obejrzenia wysepki, która była na środku je­ziora. Zaledwie jednak przybyli do niej i komornik, grzecznie proszony, wysiadł pierwszy, łódka, nagle ode­pchnięta, odpłynęła, a Mandaryn, kłaniając się czapką i zawoławszy tylko: »Dobranoc, komorniczku!« wrócił do dworu.

Gość wziął to naprzód za żart, potem zaniepokoił się i zaczął prosić o łódkę, wreszcie wołać, krzyczeć, wzywać pomocy, ale wszystko napróżno, tak, że musiał biedak przesiedzieć na kępie aż do dnia następnego.

Nazajutrz rano podpłynął gospodarz.

Dzień dobry, komorniczku! — zawołał, zatrzy­mawszy się o kilka kroków od brzegu. — Jakże ci się spało na świeżem powietrzu? Czy i dziś masz jeszcze ochotę mnie tradować?

\

Tego już było nadto. Niewyspany, zziębnięty i gło­dny komornik, zamiast odpowiedzi, klął, groził zajęciem bez żadnego uwzględnienia, procesem o gwałt publi­czny, straszną odpowiedzialnością i wszystkiemi karami kodeksu kryminalnego, jeżeli nie będzie natychmiast uwolniony, powołując się przytem na swoich świadków.

Mandaryn wysłuchał go spokojnie, pokręcił gło­wą, a potem rzekł:

A jakiżeś ty zły, komorniczku! Nie wiedziałem, żeś taki furyat, myślałem raczej, żeś się już udobruchał. Posiedź-no jeszcze, żeby ci fanaberye wywietrzały, a zo­baczysz, że rozstaniemy się po przyjacielsku. Co zaś do twoich świadków, to oni, widząc, żeś się gdzieś zaprze­paścił, dawno już odjechali. — I rzekłszy to zawrócił do domu.

Przed wieczorem przyjechał znowu.

Komornik blady, zmieniony i znękany, siedział na brzegu z głową zwieszoną i rękoma załamanemi. Tym razem nie czekał już na powitanie, ale, zobaczywszy zbliżającą się łódkę, sam pierwszy zaczął prosić głosem ochrypłym i płaczliwym:

Panie hrabio! panie hrabio! Zlitujże się! Czy chcesz mię tu głodem zamorzyć?... Mam żonę... dzieci...

A widzisz! Mówiłem, że będziesz grzeczny. To ci się chwali. No, a teraz pogadajmy rozsądnie; tylko mów prawdę, bo odjadę. Czy nie zrobisz zajęcia?

A niech je tam!... Nie zrobię!

Czy nie spiszesz żadnego protokółu?

Komornik zawahał się, co widząc, Mandaryn po­ruszył wiosłem znacząco.

Nie spiszę! nie spiszę! — prędko odpowiedział więzień z obawy dalszego postu.

I nie podasz skargi do prokuratora?

Nie podam.

Czy aby mówisz prawdę? Czy nie łżesz?

Prawdę! prawdę! — zapewniał komornik coraz słabszym głosem. — Daję uroczyste słowo...

A czyś ty szlachcic?

Szlachcic! szlachcic!... ale okrutnie głodny...

Daj więc verbum nobile, że dotrzymasz paktów.

Słowo honoru, że wszystkiego dotrzymam, tylko niech już raz...

Basta! Siadaj i jedziemy na podwieczorek. Ale pamiętaj, że gdybyś złamał słowo, to w całym powiecie ogłoszę cię za szelmę!

Komornik, najadłszy się, odjechał, słowa dotrzy­mał i nawet sprawy się zrzekł; ale długo jeszcze potem na samo wspomnienie o Mandarynie dostawał kurczów żoładka.

C

Trudniejsza była sprawa z trzecim wykonawcą wy-

r9'

roku, który razem ze świadkami wszedł do dworu, trzy­mał się ostro, nie chciał przyjąć traktamentu ani wcho­dzić w układy i natychmiast przystąpił do egzekucyi. W czasie jednak pisania protokółu jeden ze świadków wyszedł, potem ktoś w*ywołał drugiego i obadwaj zna­leźli się jakoś niespodziewanie w mieszkaniu zawsze w takich razach gościnnego rządcy, a komornik z Man­darynem zostali sami. Mimo to pierwszy, spodziewając się lada chwila powrotu swoich towarzyszów, prowadził dalej czynność już rozpoczętą, nie zważając na różne propozycye i wybiegi dłużnika. Wydalenie się jednych i sam na sam drugich znacznie się przedłużyło.

Przez jakiś czas było w kancelaryi dość spokojnie i cicho. Potem dały się słyszeć podniesione głosy, spór, kłótnia i jakby jakieś szarpanie się, posuwanie, upada­nie i trzepanie mebli, krzyk przerywany i tłumiony, a wreszcie drzwi otworzyły się z trzaskiem i wypadł z nich komornik bez czapki, w pogniecionem ubraniu, z twarzą rozczerwienioną i potarganymi włosami, a za nim Mandaryn z gąsiorkiem wina w jednej i kielichem

w drugiej ręce, wołając za uciekającym głosem najser­deczniejszym i najsłodszym:

Najdroższy komorniczku! jeszcze tylko jeden kieliszeczek, ostatni... za twoje zdrowie!... Proszę cię, błagam — zmiłuj się i nie odmawiaj mi tej łaski!

Ale komornik nie słuchał tych zaklęć serdecznych; sapał tylko, stękał, macał się po bokach i plecach, jakby go co bolało, i uciekał przez dziedziniec ku bramie, przy której stała już jego zaprzężona bryczka, zawczasu widać przygotowana, a za nim spieszył gospodarz, po­wtarzając swoje gościnne zaproszenie.

Dopadłszy wreszcie furmanki i wgramoliwszy się na nią, komornik zaczął krzyczeć na gwałt, przywoły­wać swych świadków, którzy dobrze spojeni, spali gdzieś ukryci, lecz nie widząc znikąd pomocy, klął już tylko, groził więzieniem i odjechał.

1 ta egzekucya obosieczna ściągnęła na Mandaryna nową sprawę kryminalną, ale pomimo bardzo ciężkich zarzutów i obdukcyi lekarskiej, furman i ludzie miej­scowi mogli poświadczyć tylko to, że oskarżony gościn­nie i serdecznie zapraszał komornika na wino, zaco przecież kodeks nie karze.

Wśród licznych procesów cywilnych, jakie ten ory­ginał prowadził, najgłośniejszy był z klasztorem 00. Paulinów w Częstochowie o jakiś kufer sreber i koszto­wności, jakoby tam złożony przez jednego z jego ro­dziny dla przechowania w czasie krajowych zamieszek. Proces ten ciągnął się długo i bywał przedmiotem ró­żnych pogadanek i żartów.

Mandaryn był istotnie pobożny, ale pobożnością chyba tylko sobie właściwą, gdyż nawet przy modlitwie nie mógł się pozbyć niedorzecznej pychy, którą był na wskroś przesiąknięty, i bufonady nagannej.

Mandaryn robił nawet awantury, bez żadnego do nich powodu, ludziom spokojnym i zupełnie sobie nie­

znanym, jak to miało miejsce, gdy razu pewnego, będąc w podróży, wyjeżdżał z karczmy przy trakcie, w któ- rej popasał.

Wsiadając do powozu, zobaczył ładną bryczkę i ko­nie, a przy nich podróżnego, który wyglądał przyzwoi­cie i także zabierał się do odjazdu. Pierwszy wrięc za­czepił go, zamienił z nim kilka słów i zapytał, dokąd jedzie? a otrzymawszy odpowiedź, że do blizkiego mia­steczka, przez które i sam miał przejeżdżać, zaprosił nieznajomego do powozu, z obawy, jak mówił, żeby nie zmókł, jadąc ekwipażem odkrytym, gdyż niebo się zachmurzyło i deszcz wisi w powietrzu.

Podróżny przyjął uprzejmie zaproszenie, od^l?* bryczkę i z Mandarynem pojechał. Z początku rozma­wiali jako jeszcze nieznajomi, ale gdy już ujechali spory kawałek drogi, właściciel powozu, przedstawiwszy się towarzyszowi, zapytał go z wyszukaną grzecznością o nazwisko.

Ja jestem GrafF...

Ależ wiem... To zaraz widać! — przerwał Man­daryn — tylko, mon cher, powiedz mi z których t)^ je­steś hrabiów, poznańskich czy galicyjskich? bo naszych, tu, znam wszystkich osobiście... proszę więc o nazwisko.

Ja nie żaden hrabia, ja się właśnie nazywam GrafF... i jestem aptekarzem w miasteczku, do którego jedziemy — objaśnił, uśmiechając się, zapytany.

Co? Nie hrabia!... aptekarz!... pigularz!... Pfe! Wynoś mi się zaraz z powozu! — wołał Mandaryn oburzony, a kazawszy furmanowi przystanąć, otworzył drzwiczki i prawie wypchnął towarzysza w błoto i na deszcz, który już padał dobrze, sam zaś dalej pojechał.

Był to niby wielkopański koncept w guście zaprze­szłego wieku i to w bardzo lichym gatunku, za który obrażony, jak chodziły wieści, miał później odpłacić wi­nowajcy sowicie.

Znane były także niektóre spostrzeżenia i uwagi

Mandaryna, może niekiedy trafne, ale zazwyczaj zbyt cięte i gburowate. Otóż, podczas spaceru po Nowym Swiecie pewien znajomy pokazał mu bardzo otyłego mężczyznę, idącego przed nimi, i objaśnił, że to jest hrabia W., który niedawno zajął jakieś wysokie stano­wisko. Mandaryn popatrzył na nieznajomego, przyśpie­szył nawet kroku i zajrzał mu w oczy, a potem, po­dniósłszy głowę i rozpostarłszy ręce, jakby z podziwie- nia, powiedział głośno do towarzysza:

Głowa — jak głowa, zdaje się, że nie tęga, ale... to kolosalna!

Gładszą i nie tak drastyczną, a dowcipną, była jego odpowiedź na zaczepkę tego samego hrabiego, gdy się później poznali osobiście i spotkali na jakiemś ze­braniu.

Mandaryn miał na sobie frak dość zużyty i nie bardzo nadający się do występów, co spostrzegłszy hra­bia W., który był wyświeżony, zrobił mu z tego po­wodu jakąś żartobliwą uwagę. Ten jednak, bynajmniej nie zmieszany, odparł natychmiast:

Cóż w tem dziwnego?... Nowy hrabia — nowy frak; stary hrabia — stary frak!

Trzeba dodać, że pan W. był właśnie hrabią świeżo kreowanym.

Do jakiego stopnia dochodziło zuchwalstwo Man­daryna i na co potrafił się zdobyć, gdy jego pycha była obrażona, o tem przekonywa znów awantura, którą sły­szeliśmy opowiadaną wielokrotnie jeszcze za jego życia i pobytu w Warszawie.

Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu, w jednem z miast gubernialnych, przejeżdżając tamtędy, miał zatrzymać się na krótko wysoki dostojnik państwowy. Na przyję­cie więc znakomitego gościa oczekiwały władze, przed­stawiciele obywatelstwa i inni honoratiores.

Machczyński Karol. »Nowele myśliwskie«. A

Mandaryn, który stracił już majątek właśnie w tej gubernii leżący i należał do szlachty miejscowej, ubraw­szy się w mundur obywatelski, podobno nawet za suto haftowany, przybył także, chociaż go nie wzywano, i domagał się natarczywie, żeby go przedstawiono spo­dziewanemu gościowi. Osoby, do których to należało, znając go ze strony nieszczególnej, naprzód wymawiały się pod różnymi pozorami, a potem odmówiły mu tego stanowczo. Obrażony, lecz nie zbity z tropu, nadął się jeszcze lepiej i czekał spokojnie. Zaledwie jednak zaje­chała kareta podróżna z dostojnikiem i gdy służba do­piero otwierała drzwiczki, Mandaryn podbiegł do nich najpierwszy, przedstawił się w języku francuskim przy­byłemu, pomógł mu wysiąść, i zanim inni oczekujący, zmieszani taką niespodzianką, oprzytomnieli — sam po- przedstawiał ich prawie wszystkich, wymieniając na­zwiska i godności, a co gorsza, dodając do nich własne, lakoniczne objaśnienia w ten sposób:

Mam zaszczyt przedstawić Waszej książęcej Mo­ści pana ZZ... niezły człowiek, niezły człowiek.

To jest pan XX... mógłby być lepszy, mógłby być lepszy.

A to pan W.W... nie tęgi, nie tęgi.

Oto jest pan K.K,... za głupi, za głupi.

I tak dalej prezentował ich aż do skutku.

Dygnitarz uśmiechał się nieznacznie na te dodatki

informacyjne, ale puszczał je mimo uszu, temu lub owe­mu podał rękę, przemówił do niego parę słów lub go

o coś zapytał. Przedstawieni znów kłaniali się, odpo­wiadali albo milczeli, ale nikt nie śmiał objaśnić księcia

o roli uzurpatorskiej Mandaryna, żeby nie wywołać ja­kiej sceny i nie popsuć przyjęcia, widząc zwłaszcza, że gość uprzejmie, a nawet z pewnem zaciekawieniem roz­mawia z nim. Mandaryn tak umiał się postawić i przy­właszczoną sobie rolę wyzyskać, że przez cały czas po­

bytu księcia nie odstępował go, bawił, animował, a przy wyjeździe otrzymał zato g*rzeczne podziękowanie.

Gdy później opowiedziano księciu całą tę historyę szczegółowo, miał się z niej śmiać serdecznie; wkrótce jednak ów improwizowany przedstawiciel gubernii zni­knął na tydzień z horyzontu, a po cichu szeptano, że przez ten czas mandarynował na odwachu.

A oto jeszcze jedna jego odpowiedź dla uzupełnie­nia tej sylwetki.

Na placu Saskim odbywały się w pewne dni uro­czyste parady wojskowe, którym publiczność przypa­trywała się zdaleka, lecz nikt nie mógł wchodzić tam, gdzie było wojsko i sztab z głównodowodzącym. Tym­czasem Mandaryn wcisnął się jakoś od ulicy Czystej na plac i wszedł prawie pomiędzy jenerałów, co zobaczyw­szy jakiś stróż porządku publicznego, podbiegł do niego, wołając:

Panie! panie! tu stać nie wolno!

A to podaj mi krzesło, a usiądę! — odpowie­dział, cedząc z przyciskiem każdy wyraz i nie spojrzaw­szy nawet na ostrzegającego.

Już to trzeba przyznać, że u nas nigdy prawie nie brakło ludzi dowcipnych i sprytnych, którzy umieli — jak to mówią — znaleźć się w kropce lub odciąć zama­szyście na odlew; a niech tylko zdarzyła się większa sposobność, zaraz obiegały różne bons mots i koncepty prozą lub wierszowane, czasem nawet z myślą głęboką i poważną, z których jednak nie wszystkie nadawały się do druku.

Dzisiejszy dowcip jest mniej rubaszny, wykwintniej­szy, staranniej obmyślany, sztuczniej obrobiony i oszli­fowany. Po większej części nie wytryska on własną, niepohamowaną siłą, i nie wyskakuje odrazu zbrojny od stóp do głowy, jak Minerwa z głowy Jowisza, lecz widać w nim pracę porodową i dlatego bywa niekiedy

*

blady, anemiczny lub wymaga nużącego myślowego pro­cesu, żeby go odgadnąć i zrozumieć. Mimo to, miewa on również swoje świetne przebłyski i nawet często bije wesoło jasnym promieniem.

Może on, zapewne, uledz w przyszłości różnym je­szcze przeobrażeniom i zmieniać swoje rysy charakte­rystyczne, ale trudno przypuścić, żeby ów stary i sa­morodny dowcip, cięty i roboty toporowej, który nieraz zalewał gorącego sadła za skórę i łączył się z wybry­kami pychy, nadużycia i samowoli, powrócił jeszcze w swej pierwotnej postaci, i kto wie, czy ów Mandaryn nie był ostatnim, i to już podupadłym, jego przedsta­wicielem.

i>urmisfrX roąaiy.

Humoreska z podań małomiasteczkowych.

powiat gostyński, obok wielu miejscowości zasługujących na uwagę, szczycił się także, na po- v czątku zeszłego stulecia, posiadaniem takich dwóch miast jak Kiernozia i Osmolin, dziś już, zmienną losów koleją, zdegradowanych na osady.

Nie były to wprawdzie grody warowne, ani wsła­wione jarmarkami, zawsze jednak było to coś nakształt miast i tak się też tytułowały urzędownie.

Kiernozia posiadała kościół, kilkadziesiąt chałup, z których kilkanaście mogło od biedy uchodzić za ma­łomiasteczkowe dworki, jedną karczmę drewnianą dla chłopów, drugą z zajazdem, w pruski mur postawioną, którą miejscowy arendarz nazywał austeryę dla panów; nadto jeszcze bóżnicę, kilka szynków, ozdobionych zie- lonemi wiechami, i ludności może z pół tysiąca.

Sławetni kiernozianie trudnili się przeważnie rol­nictwem i hodowlą nierogacizny, ale myliłby się ten, ktoby z powodu tych sielskich zajęć chciał ich uważać za wieśniaków. Bronili się też wytrwale od takiego de- spektu i trzeba przyznać, że mieli racyę.

Kiernozia była istotnie miastem, i to prawdziwie swojskiem, czego dowodziły, przedewszystkiem, dwie

naszych miast właściwości, uderzające w oczy odrazu: posiadała rynek, którego nie bywa po wsiach, i połowa jej ludności składała się z żydów handlarzy. Rynek ten nie był brukowany, tylko zarośnięty murawą, albo bło- tnistemi kałużami i kupkami śmieci, rozrzuconemi fan­tazyjnie, upstrzony. Żydzi zaś chodzili zwykle zaszargani bardzo i w dnie powszednie wyglądali na zbiorowisko samych łapserdaków i kapcanów. Były to więc rzeczy­wiście, drobne usterki przeciwko porządkom miejskim i estetyce, ale wynagradzały je naprzód gęsi izraelskie i nierogacizna gojów, które dość punktualnie oczy­szczały ów plac publiczny z trawy i zamieniały kałuże w baseny kąpielowe, a powtóre, sami panowie kupcy, którzy, w dni szabasowe, występowali wspaniale w ki- tajkowych źupanach, w czapkach lisich i sutych szlafro­kach w różnokolorowe kwiaty. Urzędowy nareszcie do­wód, że Kiernozia, owego czasu, nie była wsią, stano­wiły jej przywileje miejskie, oraz to, że posiadała bur­mistrza, ławników, kilku majstrów cechowych, pachołka policyjnego, ogromny bęben magistracki z psiej skóry i własną szubienicę za miastem.

Osmolin, odległy o pół mili od Kiernozii, wyglądał prawie tak samo, korzystał również z praw miejskich i tak był do Kiernozii podobny, że oba te grody można było uważać za dwa miasta bliźniacze. To ich podobień­stwo uwalnia nas od szczegółowego opisywania Osmo- lina, tem bardziej, że wspominamy o nim nawiasowo, jedynie z powodu kolizyj, jakie miała z nim Kiernozia.

Kiernozia nie byłaby tem, czem była, gdyby nie posiadała swoich tradycyj i podań; miała ich też nie mało. Niektóre jednak z nich tak się zatarły z biegiem czasu, że przeszły do potomności w paru zaledwie nie­wyraźnych zarysach, jak naprzykład podanie o jakiejś wyprawie kiernozian na Łowicz, z której mieli powró­cić z obciętemi uszami. Inne zato podania, szczególniej

dwa z czasów późniejszych ale zawsze odległych, prze­chowały się lepiej i nie straciły barwy miejscowej; prze­konywają one, że obywatele Kiernozii zawsze umieli się cenić i mocno dbali o honor miasta. Rzecz o nich tak

sie mieć miała.

%/

Zdarzyło się raz, kiedyś, źe magistrat osmoliński zadekretował na powieszenie opryszka, zwanego Borsu­kiem, bo ukrywał się w leśnej jamie, pod wywrotem, i stamtąd robił złodziejsko-rozbójnicze wyprawy. Osmo- lin, nie mając na swojem terytoryum odpowiedniego narzędzia do wykonania kary, prosił Kiernozię o uży­czenie mu szubienicy. Inni, mniej butni mieszczanie, nie odmówiliby zapewne tej, tak małej, sąsiedzkiej przy­sługi, zwłaszcza, źe jeden skazaniec więcej nie mógł znów tak bardzo zużyć im tego narzędzia sprawiedli­wości, ale innego zdania byli sławetni obywatele Kier- nozii: upatrzyli oni w tem żądaniu obrażające zuchwal­stwo, więc odpowiedzieli odmownie, krótko a dosadnie: »Nasza szubienica jest dla nas i dla naszych dzieci, nie dla takich osmoleńców !«

Lecz zabiegliwi obywatele Osmolina poradzili so­bie przecież, nawet bardzo złośliwie, na tę nieuczynność sąsiedzką, albowiem zaprowadzili cichaczem, w nocy, swojego delikwenta na grunta Kiernozii i w sam tłusty czwartek powiesili go na gruszy, tuż za stodołą burmi­strza. Nazajutrz kiernozianie, oburzeni takim podarun­kiem, odcięli wprawdzie Borsuka, lecz zamiast pogrze­bać go po ludzku, wyrzucili na terytoryum Osmolina. Następnej nocy Borsuk znalazł się znów na miejscu ka- źni, a kiernozianie znowu przetransportowali go tam, skąd był przyszedł. Czy długo trwały te przenosiny> tam i napowrót, o tem tradycya zaginęła, ale to pewno, że miały fatalne następstwa.

Borsuk był łotrem skończonym i zasłużył na szu­bienicę ; kiedy jeszcze żył i broił na świecie, przepowia­

dano mu, że jeżeli nie żywcem, to po śmierci pójdzie prosto do piekła i to na starszego dyabła u Lucypera. Przepowiednie te, jak niesie podanie, ziściły się zupeł­nie, gdyż wkrótce niebywałe dotąd »złe« rozgospodaro- wało się w Kiernozii, a ludzie, znający się na tem, utrzy­mywali, że to właśnie Borsuk, zostawszy potępieńcem, mści się za odmówienie mu pogrzebu.

Po nocach słychać było rzucanie gontami i da­chówkami na strychach domostw, albo bolesne jęki koło miasta, a najczęściej pod gruszą. Kobiety widywały po­tępieńca z ogonem, jak przelatywał po dachach; dziad kościelny, Muchar, choć ślepy, podpatrzył go, kiedy o północku huśtał się na szubienicy i chichotał, a krawiec astmatyk i kowal pijak wyrzekali, że ich męczy we śnie, jak zmora. Nie zabrakło nawet dowodów rzeczowych jego zbrodni dyabelskich: najtłustszy karmnik organisty zatchnął się i zdechł nagle jednej nocy, bez żadnego po­wodu, ale mądra żydówka, Ruchla, wytłumaczyła, że właśnie wtedy, przy księżycu, Borsuk, czarny jak smoła i z ogniem w gębie, wyprawiał harce po gościńcu i po­lach na nieczystem bydlęciu bez rogów, no — i tak je zamęczył. Samemu panu burmistrzowi, gdy w drodze drzemał, zdarł czapkę z głowy i urwał z pod bryki ma- źnicę; niejednemu łykowi potłukł wóz albo okulawił konia; chromej Kozubinie połamał nogi do reszty, zrzu­ciwszy ją z drabiny w dzień Zaduszny, a raz nawet uto­pił w płytkim rowie szewca podchmielonego.

Wprawdzie zły duch dokuczał miastu w ten spo­sób tylko od czasu do czasu, a potem dość długo zo­stawiał je w spokoju, ale ponieważ po każdej takiej przerwie wracał i broił znowu, więc zabobonna wiara w potępieńca przechodziła z pokolenia na pokolenie i coraz silniej opanowywała przesądne umysły. Napró- żno przerażeni kiernozianie uciekali się do różnych od­powiednich środków zaradczych; dyabeł miał twardą

naturę i oparł się wszelkim egzmisyom. Nic dziwnego, źe sławetni obywatele miasta, które sobie dyabeł tak upodobał, chociaż zwykle butni i odważni w karczmie i na jarmarku, zwłaszcza gdy byli kupą, strasznie bali się Borsuka, drżeli i żegnali się na jego wspomnienie. Borsuk stał się u nich tak sławnym, jak Boruta w Łę- czyckiem.

Drugie podanie opiewa, że w lat kilka, czy kilka­dziesiąt potem, w samej Kiernozii, wilki zjadły miejsco­wego burmistrza. Strapieni kiernozianie utrzymywali, jak jeden mąż, że to stało się w nocy, podczas silnego mrozu i śnieżnej zadymki, za miejskim płotem grani­cznym, gdzie burmistrz znalazł się wypadkiem, i źe był wtedy w sytuacyi utrudniającej obronę. Był to więc wy­padek smutny, nad którym należało tylko ubolewać; ale mieszczanie osmolińscy, pamiętni owej odmowy szubie­nicy i przyrzucenia im opryszka, rozpowiadali na wszyst­kie strony, źe to pożarcie burmistrza przez wilki stało się na środku rynku, w samo południe i do tego jeszcze podczas jarmarku.

Niepodobna było kiernozianom znieść takiego po­niewierania swem miastem, wytoczyli więc Osmolinowi proces o dyffamacyę, a nie mogąc się doczekać dekretu, zajęli z pastwiska bydło obźałowanych i pourzynali mu ogony. Wymierzywszy sobie taką doraźną sprawiedli­wość, byliby może zaniechali procesu, ale poszkodowani kurtyzacyą bydła, nietylko że wnieśli skargę o pokale­czenie inwentarza, ale, co gorsza, utrzymywali w niej stanowczo, źe łyki z Kiernozii dopuścili się tej zbrodni nie tyle ujmując się za honor miasta, ile raczej dlatego, źe bardzo lubią zupę grochową z krowim ogonem. Po takiej kalumnii nie mogło już być mowy o zgodzie. Pro­ces wikłał się, komplikował, przeciągał i ostatecznie tak się zagmatwał, źe do dziś dnia najstarsi ludzie w Osmo- linie i w Kiernozii nie wiedzą, czy i jak się zakończył.

Pomijamy inne tradycye miejscowe, mniej może interesujące, a przechodzimy do wypadku świeższej daty, którego widowTnią była Kiernozia w początkach ubie­głego stulecia.

Trzeba wiedzieć, że kiernozianie, obok wielu cnót obywatelskich, odznaczali się także przywiązaniem do swoich burmistrzów; skąd się ta miłość brała i jakie było jej źródło — nie wiadomo. Fakt przecież pozosta­nie faktem, że szczycili się z posiadania takiego dostoj­nika, byli mu posłuszni i ulegli, pomagali w gospodarce, nie krzywili się na darmochy bądź w gotowiznie, bądź w naturze, obchodzili uroczyście jego święta rodzinne i, przy okazy i, umieli znać się na rzeczy. Jeżeli śmierć, co nawet burmistrzów nie oszczędza, zabrała im którego, szczerze opłakiwali jego stratę, a obywatelskie zasługi umieli zawsze uczcić odpowiednią pamiątką. Wreszcie, oddawszy zmarłemu co mu się należało i wypłaciwszy się z długu wdzięczności, wyglądali z utęsknieniem no­wego ojca miasta, którego mieli zwyczaj przyjmować z wielką paradą.

Właśnie w czasie, do którego odnosi się nasze opowiadanie, dotknął kiernozian taki cios bolesny. Za­służony ich burmistrz, człek zdrowy na umyśle i ciele, pojechawszy aż do Makowa, żeby zasięgnąć rady tam­tejszego, wielce uczonego rabina, z powodu jakiegoś sporu magistratu Kiernozii z miejscowym kahałem — nagle zakończył tam życie i tam też go pochowano. Smutek kiernozian, osieroconych tą stratą, był wielki; najbardziej przecież bolało ich to, że ich burmistrz po­został i spoczął na wieki w takiem miasteczku arcyży- dowskiem; żeby więc zatrzeć przykre wrażenie i niejako odebrać moralnie zwłoki nieboszczyka, a zarazem oddać cześć jego pamięci u siebie, położyli na swoim cmenta­rzu kamień grobowy, z tym lapidarnym napisem: »Tu leży burmistrz... pochowany w Makowie«.

Żałobny nastrój kiernozian nie mógł jednakże trwać długo, albowiem wkrótce, naprzód pocztą pantoflową, a następnie urzędownie doszła ich wiadomość o zamia­nowaniu nowego burmistrza, z oznaczeniem zarazem dnia w którym miał zjechać na miejsce; przybywał on nadto z miasta powiatowego i nigdy jeszcze nie widział przy­szłej swej rezydencyi. Zbieg tych wiadomości wprawił kiernozian w ruch niebywały od dawna; radzili długo, nawet burzliwie, zanim ułożyli ostatecznie program jak najuroczystszego przyjęcia takiego dostojnika i przed­stawienia mu miasta ze strony najświetniejszej.

Pora roku, co prawda, nie bardzo nadawała się do obchodów publicznych, było to bowiem w lutym, na krótkim dniu, podczas mrozów i śniegów, a do tego jeszcze w tłusty czwartek, który to dzień, jako rocznica powieszenia Borsuka, źle był notowany w Kiernozii i na­leżał do dni feralnych. Również nie było na rękę i to, że przyjazd miał nastąpić późnym wieczorem, może do- piero koło północy, kiedy właśnie wszelkie »złe« lubi broić najwięcej.

Jednakże dzielni kiernozianie nie ulegli przesądnym obawom i postanowili powitać burmistrza u bram mia­sta to jest na głównym trakcie, przy budce, w której siedział jednooki Izrael Sznaps, dzierżawca i poborca kopytkowego. Jakoż, jeszcze przed zmierzchem, organi­zatorowie przyjęcia zakrzątnęli się tak energicznie, że na godzinę oznaczoną, a nawet wcześniej, wszystko już było gotowe.

Uporządkowali miasto należycie, zapędzono niero- gaciznę do chlewni i sionek, żydówki pochowały gęsi po kojcach, panowie obywatele przyodzieli się odświę­tnie, a panowie kupcy postroili się jak na Trąbki. Na miejscu powitania rozrzucono drobne gałązki zielonej choiny, która na śniegu przypominała smakowicie białą bułkę, posypaną z lekka szczypiorkiem. Po obu stro­

nach gościńca ustawili się mieszczanie, jedni z latarkami, osadzonemi na długich kijach, drudzy z chorągwiami, zaimprowizowanemi z różnokolorowych chustek, poprzy- w^iązywanych do żerdzi, a na końcach szeregów wyro­stki miejskie z łuczywem smolnem, mającem służyć za pochodnie.

Na środku gościńca umieścili się honoratiores Kier- nozii: stanął wtedy w otoczeniu rajców starszy ławnik, sławetny Baltazar Sieczka, w dużych, mosiężnych okula­rach, przyodziany w wilczurę i wysoką czapkę baranią, trzymając w ręku klucz i zwitek papieru, z wypisaną na nim kaligraficznie oracyą. Przy nich ugrupowali się przedstawiciele rzemiosł i cechów, którym przywodził drugi sławetny Melchior Klepka, zażywny i przysadko- waty majster kunsztu bednarskiego i właściciel drewnia­nej kamienicy przy rynku. Trzecią grupę składała de- putacya izraelska, na której czele stał uczony szkolnik, Mojsie Tarantas, w merynusowym tułubie z popielatych kotów i w wielkiej czapce aksamitnej z tumakiem. Nie zapomniano też i o muzyce, złożonej z bębna magistra­ckiego, w który dzielnie grzmocił zasłużony pachołek policyjny o purpurowej twarzy i fioletowym nosie, z ko­smatą na nim brodawką, oraz z piszczałki, na której grywał kulawy Antek Guzik, utalentowany pauper miej­ski. Tych najprzedniejszych obywateli otaczał tłum po­spolitych mieszkańców wszelkiej płci i wieku, gdzie i o ile mógł się kto wcisnąć, a wreszcie, o parę staj przed miastem, pilnował przy gościńcu, oklep na siwej kobyle, pastuch gromadzki, żeby dać znać, jak tylko dostrzeże nadjeżdżającego burmistrza.

Przemówień powitalnych przygotowano aż trzy. Starszy ławnik miał mówić o szczęśliwości, co, jakby rosa niebieska na wysuszoną rolę, spada z przyjazdem wielmożnego prezydenta na spieczone tęsknotą serca kiernozian, a potem wręczyć mu klucze od bram miasta;

wprawdzie bram tych nie było, ale źe znalazł się klucz łokciowy na szyldzie ślusarskim, więc organizatorowie ceremonii skorzystali z niego, żeby jej dodać świetno­ści i powagi. Przemówienie imci pana Klepki, który nie umiał tak kunsztownie układać frazesów, musiało być proste, ale ze szczerego serca idące, więc zaczynało się od słów: »Ojcze i dobrodzieju naszego miasta! Drzyj łyka, póki się dadzą« i t. d. Mojsie był mówcą ostatnim, chociaż się targował, żeby być drugim; ale zato, jako w piśmie uczony, sięgnął głową dalej niż inni, bo aż do początków świata, znalazł tam myśl głęboką i miał wiel­kim głosem zawołać: »My tak kontenci z przyjechania pana burmistrza wielmożnego, jak był kontent Adam z przybycia Ewowego«, a potem krzyknąć: »Wiwat!«

Zostawmy tymczasem kiernozian na trakcie, ocze­kujących w uroczystym nastroju przybycia upragnione­go ojca miasta, a przenieśmy się na chwilę do rzęsisto oświetlonego dworu w niedalekiem Kłosewie, gdzie kra­kowskie wesele najechało kuligiem gościnnych właścicieli

i huczną zabawą obchodzono kończący się karnawał.

Sprowadzona z Kutna muzyka, po dobrym zaraz na wstępie poczęstunku, rżnęła od ucha dziarskie ma­zury, wesołe krakowiaki i szalone oberki. Rozochocona młodzież, w strojach krakowskich i kujawskich, w zwy­kłych sukniach balowych i frakach albo w kostiumach półfantazyjnych, wybijała hołubce, krzesała podkówka- mi, wirowała już od zmierzchu z prawdziwie zapustną werwą, której dodawały jeszcze ognia gęsto krążące szklanki ponczu oraz kieliszki z winem i miodem.

Dla większego urozmaicenia zabawy, kilka osób przybyło w ubiorach charakterystycznych. Przyjechał poważny pielgrzym obwieszony paciorkami, z długą ko* nopiastą brodą i kosturem podróżnym, niby to powra­cający z Jerozolimy. Zjawił się także hiszpan w zielo­nym, aksamitnym płaszczyku i żółtym birecie na gło-

*

«ł

f

wie, ozdobionym strusiemi piórami, przy szpadzie u bo­ku i z puginałem u wyzłoconego pasa; a jedna z pań, w stroju cyganki, suto naszywanym cekinami, z kartami w ręku, kładła kabałę, intrygowała i wróżyła. Najwię­cej jednak karnawałowej pustoty wnieśli do towarzystwa trzej młodzi obywatele z sąsiedztwa, z których jeden przebrał się za arlekina, drugi za żyda, a trzeci, naj­weselszy z nich, za dyabła.

Arlekin kręcił się jak fryga, lornetował damy przez swoją wysoką, jak głowa cukru, czapkę śpiczastą, w tańcu wyprawiał pocieszne pas i skoki, wachlował siebie i swoje tancerki długimi rękawami, częstował damy, dla ochłodzenia się, ogromnymi guzami swej ar- lekińskiej bluzy, które były poprzyszywanemi do niej pomarańczami; wykrzywiał się, plątał między tańczą- cemi parami, przedrzeźniał je i płatał inne figle, odpo­wiednio do swojej roli.

Zydek był grzeczny, usłużny i także bardzo ru­chliwy ; ten znowu na wszystkie strony robił geszefty. Wszystko chciał kupować i wszystko miał na sprzeda­nie : serca i barany, rozum i plewy, gęsi i uczciwość, lisie skórki i wdzięki dobrze wyrestaurowane, i wszelki towar, byle handel szedł, byle coś zarobić. Proponował różne zamiany: ochwaconych koni na psy trochę kra­dzione, sumienia na gotówkę, honoru na krzywy cokol­wiek ale złoty interes i t.' p. Czasem trochę przesadził

i zabrnął, bo niejeden zaczepiony uśmiechnął się kwa- skowato, ale umiał zawrócić na miejscu, wytłumaczyć się, wyłgać i znów wrócić do swego; a już w mazurze

i krakowiaku był tak zawzięty, jak żyd w tańcu.

Dyabeł przecież zakasował swoich towarzyszy i od razu zaczął rej wodzić. Młody ten szlachcic, pustak i hu­laka, wziął sobie za punkt honoru, żeby godnie swoją dyabelską mość przedstawić, i wystroił się, jak nigdy. Miał czarne lakierowane trzewiki, tegoż koloru pończo­

chy i krótkie tylko do kolan spodenki. Czarna aksami­tna kurtka z rękawami, zapięta pod samą szyję, szczel­nie przystawała mu do figury, a z tyłu zwieszał się po­tężny, nieco odsądzony, czarny ogon, zrobiony ze sta­rego b o a na drucie. Na ręku miał rękawiczki również czarne z tak długimi, zakrzywionymi i ostro zakończo­nymi palcami, że wyglądały jak ogromne pazury. Do kompletu maści dyabelskiej, uczernił mocno całą twarz i szyję. Na takiem tle, brzegi powiek obwiódł farbą białą, brwi pomalował na czerwono, pod oczami poro­bił czerwone podkowy i tegoż koloru przylepił sobie kozią bródkę. Nie dosyć na tem: wyzłocił sobie zęby i tak pozłotę wypolerował, źe za kazdem otworzeniem ust świeciły się i połyskiwały jak zarzewie. W reszcie włożył na głowę czarną, kedzierzawą perukę, z której sterczały dwa duże koźle rogi, pomalowane w złote i czerwone pierścienie.

Dyabeł, nietylko źe się tak wspaniale wystroił, ale nadto miał także humor wyśmienity i zapas rozmaitych konceptów. Paniom prawił grzeczności i przysiadał się do nich zręcznie, z wdziękiem zarzucając sobie og*on na rękę, jak tren sukni balowej. Panom opowiadał, jak to przyjemnie i wesoło żyje się w piekle, gdzie czarownice, zwykle stare i brzydkie dopóki są na ziemi, zamieniają się w urocze huryski. W cygankę - kabalarkę wmawiał, źe po fachu jest jego blizką kuzynką, z żydem ściskał się serdecznie, nazywał go swoim najlepszym przyjacie­lem i pełnomocnikiem do obrabiania spraw ludzkich. Pannom oświadczał się po kolei, prozą i wierszem, przy­sięgał im, źe dotąd nigdy się nie kochał i źe od dwu­stu lat, jak jest w piekle, dopiero pierwszy raz dostał urlop od Belzebuba, właśnie żeby sobie żony poszukał. Swoją drogą zalecał się do mężatek, jedne chciał roz­wodzić dla siebie, drugie namawiał do porzucenia mę­żów, zaręczając słowem honoru, że ma dla nich daleko

lepszych epuzerów w świetnym orszaku Lucypera, a pi­jąc na klęczkach zdrowie panny młodej z krakowskiego wesela, zaklinał ją na swToje rogi, żeby z nim czmy­chnęła do piekła. Nie dawał pokoju i mężczyznom, za­wracał im głowy na inny sposób, i zwyczajnie jak dya- beł, namawiał na różne złe rzeczy. Wszystko to przecież robił tak żartobliwie i układnie, że nikogo nie obraził, a każdego rozśmieszył.

Trudno byłoby wyliczyć jego przeróżne koncepta, figle, psoty i sprawki dyabelskie; dość, że wszędzie było go pełno, do wszystkiego się wmieszał, wszędzie coś zaintrygował, zabawnie powichrzył i całe towarzystwo ożywiał. Tańczył przytem wybornie, dobierał pary ko­micznie, pokazywał różne sztuki kuglarskie, kłamał gła- dziutko, pił jak z nut i podobał się powszechnie. Wielo­krotnie też wnoszono jego zdrowie, a gospodarz, kontent z takiego gościa, chodził za nim ustawicznie z gąsior- kiem, ciągle dolewał mu to wina, to miodu, i serdecznie zmuszał go do podziękowań kielichem i do spełniania innych toastów.

Dyabeł, jako przyzwyczajony do ognia, nie lękał się gorących napojów; pewną więc ręką i z miną zło­śliwie drwiącą wstawiał jedne po drugich i dość długo trzymał się ostro. W końcu, jednakże, przebrał miarę, zaczął tracić fantazyę, spoważniał i ociężał. Język splą­tał mu się raz i drugi, uczuł, że mu gorąco, duszno i że nie wytrzyma dłużej w ciężkiej atmosferze pokojowej. Żeby więc odetchnąć świeżem powietrzem, zaczął rejte- rować powoli, dostał się do przedpokoju, wziął na siebie pierwsze lepsze futro, jakie znalazł na brzegu, i chwiejąc się, wyszedł na dziedziniec dworski, pomiędzy ekwi- paże zimowe, które czekały na bawiących się gości. Tu przecież zrobiło mu się jeszcze gorzej. Miał jednak tyle przytomności, że spiesznie wrsiadł do najbliższych sanek, a że zapomniał czapki, podniósł obszerny i wysoki koł-

nierz od futra, okrył nim sobie całą głowę i wszystkie na niej dodatki, owinął się futrem lepiej, poprawił w sie­dzeniu i za chwilę chrapał juź na dobre.

Tymczasem we dworze szły dalej tańce ochoczo, rozbrzmiewały śmiechy i częste toasty, wnoszone coraz głośniej, rozlegały się aż po dziedzińcu. Stangreci i fur­mani, słysząc je coraz lepiej, pobrali bicze, podeszli pod sam ganek i okna, i wedle starego zwyczaju, zaczęli trzaskać z nich państwu na wiwat. Konie, zaprzężone do sanek, w których dyabeł spał jak zabity, z początku strzygły tylko uszami i przestępowały w miejscu nie­spokojnie ; ale gdy któryś woźnica, chcąc się wysadzić, huknął z ogromnego bata jak z pistoletu, ruszyły z ko­pyta przez otwartą bramę i przez wieś, skręciły na znany sobie gościniec i żwawym kłusem powiozły pijanego dyabła i jego losy wprost — do Kiernozii.

Pastuch, stojący na czatach, usłyszał dzwonki i po­mimo ciemności nocnej, dostrzegł nadjeżdżające sanki; kropnął więc kobyłę po obu bokach batem, puścił się cwałem ku miastu i wywijając czapką, wołał na całe gardło:

Jedzie! jedzie!... już jedzie!

Na to hasło upragnione, zrobił się rumor między Kiernozianami, którzy zawczasu już pozapalali latarki i łuczywa, a wyczekawszy się kilka godzin na mrozie, chuchali w palce, bili się rękami po bokach i niecier­pliwie przestępywali z nogi na nogę.

Jedzie! — powtórzył sławetny Sieczka, popra­wił czapkę na głowie, okulary na nosie i zakomende­rował: baczność! a jednocześnie rzuciwszy okiem poza siebie, dodał groźnie: — cicho!... wy tam... ciarachy!

Er kimmt 'szojn! er kimmt!... Sztilel sztile! upominał także swoich Mojsie Tarantas, potrząsając pal­cem, podniesionym do góry.

Maehczynski Karol. »Nowele myśliwskie«. y

Niebawem nadjechały i sanki, przy których konie, już zmęczone, widząc przytem gościniec przez całą sze­rokość zagrodzony ludźmi, same stanęły.

Ciemność nocy, para buchająca z koni, dym pło­nącego łuczywa i nieznośny kopeć z łojówek w latar­niach tak otoczyły i zasłoniły sanki, że prawie nie było widać siedzącego w nich burmistrza; pomimo tylu cieka­wych i wytrzeszczonych oczów, trudno było rozpoznać jego godną osobę.

Nastała króciutka chwila uroczystej ciszy, podczas której ten i ów ze zgromadzonych Kiernozian zdołał je­dnakże coś dopatrzyć, choć niedokładnie; to coś uzu­pełniła mu imaginacya, i dały się słyszeć różne doryw­cze spostrzeżenia, robione prędko i półgłosem:

Wspaniały pan! — mówili mieszczanie.

A grojse purec!... fajn delikatny!... jak on sze opakował z futrem! — szeptali Żydzi, mlaszcząc językiem.

Czemu on nie wyłazi, kiej przyjechoł? — ode­zwał się jakiś chłop zamiejski.

Stul gębę! ty ordynarny chamie, kiedy się nie znasz na polityce! — zgromił go zato stojący tuż obok niego organista.

On, musi, śpi albo co ? — zauważył inny łyk — bo tak się kiwa i z pod szuby mu głowy nie widać.

On tak miszli o nasze miasto, coby jemu było git! — odezwał się, poważnie gładząc brodę, jakiś do­myślny izraelita.

Uwagi te przerwał sławetny Baltazar Sieczka, który zaraz wystąpił naprzód, ale nim obszedł konie i zbliżył się do sanek, wilgotna para padła mu na okulary i tak je zasłoniła, że przez nie nic już prawie nie widział. Zmieszał się więc, zrobił ręką ruch machinalny ku oczom i wypuścił z niej klucz; mimo to, postąpił jeszcze kilka kroków, skłonił się nizko, nie tyle przed burmistrzem ile raczej przed ogonami koni dyszlowych, i prędko wy-

»

recytował swoją oracyę; skończywszy ją, znowu się ukłonił i czekał na podziękowanie i odpowiedź. Gdy burmistrz nietylko nic do niego nie przemówił ale na­wet poruszyć się i wyjrzeć z pod futra nie raczył, Sie­czka stracił minę do reszty, zawrócił nazad i schował się w tłumie.

Nie zdążył on jeszcze odetchnąć i przetrzeć okula­rów, a już sławetny Melchior Klepka z prawej, a szkol- nik Mojsie z lewej strony, kaszląc i kichając od dymu, jednocześnie przystąpili do sanek.

Ojcze i dobrodzieju naszego miasta!... — zaczął pierwszy.

Jak buł kontent Ewa z prezydenta wielmożne­go... — zawołał, myląc się i przerywając mu drugi.

Zanim tych słów domówił, wrzasnęli obadwaj prze­raźliwie, rozpostarli ręce i rzucili się w tył jak oparzeni.

Wszelki duch Pana Boga chwali! — wołał po- siniały ze strachu Klepka, cofając się i żegnając.

Aj - waj! Borsuk! Gewałt! — krzyczał struchlały Mojsie, trzęsąc się jak galareta.

Niecierpliwy tłum nie słyszał dobrze i nie rozumiał tych wykrzykników, wziął je więc za hasło do ogólnej fanfary. Zahuczał tedy bęben magistracki, Antek za­dął przeraźliwie na piszczałce i jednocześnie wszystkie gardła zagrzmiały trzykrotnie : Wiwat! hura! wiwajt! niech żyje!

Teraz nareszcie mniemany burmistrz poruszył się, otworzył jedno, potem drugie oko, przetarł je pazurami, ziewnął, opuścił kołnierz, z pod którego błysnęły rogi i zęby; przeciągnął się, wyprostował, nareszcie zrzucił futro... i straszny dyabeł wyskoczył z sanek!

Przebudzony niespodzianie i zaledwie na wpół przy­tomny, zrazu sam nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje; usłyszawszy jednak muzykę i gwar, widząc na około światła i liczne zebranie, myślał, że jest jeszcze

PJ if»

na balu i przypomniał sobie swoją na nim rolę. Wziął się więc z gracyą lewą ręką za koniec ogona, wygiął wdzięcznie całą figurę, pochylił nieco głowę, nadstawił rogi i podskakując ku deputatom, zaczął im posyłać prawą ręką powitalne od ust całusy.

Na widok tak niesłychanej metamorfozy burmi­strza, Kiernozianie naprzód zbaranieli: powyłupiali oczy, powyciągali szyje i poroztwierali gęby. Potem zrobił się między nimi tumult, powstał krzyk, płacz przelęknio­nych kobiet, pisk wystraszonych dzieciaków i całe to sławetne zgromadzenie, wrzeszcząc na wszelkie możliwe tępa i tony: Borsuk! Borsuk! — hurmem i na wyścigi zaczęło uciekać do miasta.

Wśród ogólnej paniki przepadła powaga urzędowTa i zniknął uroczysty porządek. Wszyscy tłoczyli się je­dni na drugich, popychali się i przewracali wzajemnie, bez żadnego względu na starszeństwo i różnicę kondy- cyi. Każdy myślał tylko o sobie, bo mu się zdawało, że dyabeł jest tuż i właśnie jego bierze na rogi. Sieczkę popchnął jakiś kołtun zwyczajny tak silnie, że ławnik zgubił okulary i czapkę; dwóch innych potrącił i prze­wrócił |pastuch gromadzki, uciekając na swej kobyle, z której nie zsiadł podczas uroczystego przyjęcia. Pa­chołek policyjny porzucił bęben, zawadzający mu w rej­teradzie, na którym potknęło się zaraz i legło z pół tu­zina obywateli. Antek z piszczałką, choć kulawy, wdra­pał się po płocie na najbliższy chlewek, a za przykładem jego inne paupry po właziły na drzewa, na dachy, przy których stały drabiny, nawet na żórawie studzienne. Mniej sprytni a poważniejsi ciałem obywatele zbierali nogi, jak tylko mogli, byle najprędzej dopaść chałupy. Wszystkich jednak prześcignęli Mojsie i Klepka, którzy pierwsi zobaczyli z kim mają do czynienia; pierwsi też przedarli się przez tłum i w ucieczce szukali ratunku. Mojsie, zakasawszy do pasa swój chałat podbity kotami,

umykał bokiem traktu, jak zając; grubszy i cięższy od niego Klepka sadził środkiem, popychając się kijem, dysząc i sapiąc, jak dzik ruszony z legowiska. Reszta zaś uciekinierów robiła wszystko, co tylko było w ich mocy, żeby prześcignąć a przynajmniej dopędzić tych przodowników.

Na szczęście, Kiernozia, nawet ze wszystkiemi swo- jemi przedmieściami, nie była tak rozległa, jak naprzy- kład Żychlin lub Karczew. Tej też pomyślnej okoliczno­ści zawdzięczyć należy, źe żaden z jej obywateli nie zatchnął się w ucieczce, nie umarł ze strachu, trwają­cego zbyt długo, źe w kwadrans wszyscy już byli u sie­bie i mogli śmiało stawić czoło niebezpieczeństwu. Ja­koż zatarasowali drzwi domostw, pozamykali okiennice, pozatykali babami kominy, jako zwykłe drogi dyabel- skie; kobiety, mające niemowlęta przy piersi, powycią­gały je z kołysek i pobrały na ręce, gdyż takich złe się nie ima, wzięli się do kropideł, święconej wody i trzejkrólowej kredy, a najodważniejsi uzbroili się w li­powe łyka i kozice osikowe, jako w broń najpodatniej- szą na dyabła, i oczekiwali mężnie, co dalej będzie.

Tymczasem dalej... nic nie było.

Dyabeł, który przed godziną był lwem hucznej za­bawy, do którego mile uśmiechały się kobiety a męż­czyźni garnęli się wesoło, nie mógł pojąć, dlaczego teraz, tak nagle i niespodziewanie, wszyscy od niego uciekli. Zmieszał się sam, zirytował, i upokorzony taką konfuzyą, stracił do reszty głowę, której, prawdę mó­wiąc, nie odzyskał był jeszcze zupełnie po niedawnych libacyach. Opuszczony, sam jeden wśród ciemności, na śniegu i mrozie, pod gołem niebem, zaczął drżeć, obma­cywać się, oglądać i wytrzeszczać oczy na wszystkie strony; nareszcie zdjął go strach, bo już myślał, że to chyba jaki rzeczywisty szatan tak go urządził, przez zemstę za udawanie i wyśmiewanie potęg piekielnych.

Rychło przecież, pod wpływem zimna i aż nazbyt świe­żego powietrza, oprzytomniał zupełnie, i przy słabem świetle porzuconych na gościńcu i dopalających się po­chodni, rozpoznał, że jest pod samą, dobrze sobie znaną Kiernozią. Już chciał wejść do miasta i prosić o gościn­ność, ale przypomniawszy sobie swoje przebranie i przy­jęcie, jakiego przed chwilą doznał od łyków, zatrzymał się z obawy dostania w łeb kropidłem albo kłonicą. Nie wiedząc, co z sobą zrobić, błąkał się dalej po trakcie i oglądał pobojowisko, na którem nie było wprawdzie krwi ani trupów, ale walały się połamane żerdzie, po­darte chustki, potłuczone latarki, kilka pantofli i kry­mek oraz czapek lisich i baranich. W końcu trafił i na bęben; usiadł na nim, podparł rękami brodę i zadumał się nad marnotą karnawałowej wielkości. Tymczasem mróz tak się powiększył, źe biedny dyabeł, jedynym zapewne w dziejach piekeł wypadkiem, byłby zmarzł albo rozchorował się na dobre. Szczęściem jednak, po­kazał się księżyc, wyiskrzyły gwiazdy i wyjaśniło się na drodze; wstał więc z bębna, podniósł kawał kija dla obrony w razie napaści, i jak niepyszny wrócił na bal piechotą.

W godzinę potem zjechał do Kiernozii burmistrz prawdziwy, który spóźnił się z powodu jakiegoś w dro­dze wypadku. Słyszał on już, jak to Kiernozianie przyj­mują uroczyście ojców miasta i był na to przygotowa­ny. Zdziwił się przeto niemało, zastawszy miasto jakby wymarłe: wszystko pozamykane, wszędzie ciemno, ni­gdzie żywej duszy, nawet na rynku; nikt go nie powi­tał i ani śladu przygotowań do jakiegokolwiek przyję­cia. Nie znając miasta, strudzony podróżą i zziębnięty, nie wiedział gdzie się obrócić, żeby się ogrzać i odpo­cząć. Głodny i markotny, błąkał się jakiś czas po tem pustkowiu, objeżdżał rynek i daremnie, na chybił trafił, pukał do kilku domów. Dopiero furman, wiedziony

wprawą i furmańskim instynktem, domyślił się zajazdu w jednym z budynków, którego wrota otworzono nare­szcie po długim dobijaniu się, legitymowaniu i użyciu aż urzędowej powagi.

Żyd arendarz, obejrzawszy dokładnie burmistrza i przekonawszy się, źe niema rogów, uwierzył w końcu w jego autentyczność, pozbył się strachu, szybko ocenił honor, jaki tak niespodziewanie spłynął na jego dom, i nie posiadał się z radości. Poruszył wszystkich domo­wników i wystawił, co tylko miał najlepszego, żeby go­dnie przyjąć takiego pana, który nie zajechał ani do starszego ławnika, ani do żadnego ze sławetnych oby­wateli, tylko prosto do jego karczmy. Burmistrz znowu, znalazłszy się pod dachem, w ciepłej izbie i posiliwszy się należycie, odzyskał humor, wdał się z arendarzem w gawędę i od niego dowiedział się, jakie to nieszczę­ście spadło śwTieżo na miasto.

Człek wyrozumiały i dobry, naśmiał się z łyków i przebaczył im takie zapomnienie o nim, jako spowo­dowane siłą wyższą; pierwszą jednak jego czynnością urzędową było złożenie raportu o tym nadzwyczajnym wypadku i o samozwańczym koledze.

Wielki był wstyd i konfuzya Kiernozian wTobec nowego prezydenta; lecz ich ambicya najbardziej cier­piała na tem, źe już nazajutrz cały Osmolin wiedział o wszystkiemu Przypomniały się zaraz obywatelom osrao- lińskim zadawnione obu tych miast niechęci wzajemne i uśmiechnęła się im gratka do upokorzenia pychy Kier-

>

nozian. Żartowali też, bo żartowali z ich tchórzostwa i uroczystego przyjęcia, jakie urządzili dla dyabła; nie szczędzili im przycinków i zdobywali się na różne ma­łomiasteczkowe koncepta. Kiernozianin nie mógł poka­zać się na oczy obywatelom Osmolina, żeby go zaraz nie przywitali zapytaniem: »A jakże się tam miewa wasz burmistrz rogaty?« Wynikały z tego różne zajścia

i awantury, i do owych spraw odwiecznych przybyło, zapewne, nie mało późniejszych procesów...

Chodziłem jeszcze do szkół w Płocku, kiedy jeden tamtejszy posesyonat opowiadał wielokrotnie całą tę hi- storyę, zaręczając, źe jest od początku do końca pra­wdziwą. Był to człowiek stateczny, miał dobrą pamięć i nie zdarzyło się złapać go kiedy na kłamstwie. Nie miałem tedy żadnej przyczyny ażeby mu nie wierzyć, zwłaszcza, że mu inni, starsi odemnie wierzyli. Wpraw­dzie, wywodził on ród swój właśnie z Osmolina, ale ta okoliczność nie upoważnia jeszcze do podejrzeń, żeby w jego opowieści miała się kryć vendetta, za odmówie­nie kiedyś tam jego przodkom szubienicy i za obcięte ich bydłu ogony.

polowanie na perukę.

(Humoreska pseudo - myśliwska).

państwa Ugorskich , właścicieli Koziej - Doli z przyległościami, miały się odbyć w dniu uro­dzin dziedzica, które przypadały w niedzielę,

I.

zaręczyny panny Olimpii, jego siostry, z panem Narcy­zem Tupalskim, pozostającym również w kawalerstwie rzetelnem. Wprawdzie pan Maciej Ugorski wolałby był poprzestać na jednym stanowczym obchodzie, oraz na wydatkach jednorazowych, i dlatego tłómaczył siostrze, że zaręczyny nie dają jeszcze pewności ślubu, ale panna Olimpia, która posiadała także pewne doświadczenie ży­ciowe, uważała ten akt, bądź co bądź, za rodzaj przed­wstępnego zobowiązania się konkurenta i zaliczki z jego strony a conto, poczem łatwiej go już przytrzymać, choćby za połę, gd}'by mu przyszła ochota do jakiego antymatrymonialnego wybryku. Uwagi takie trafiły do przekonania państwa Ugorskich, zwłaszcza, że już od pewnego czasu dostrzegli u siostry Olimpii widoczne symptomaty zniecierpliwienia z powodu zbyt przedłuża­jącego się panieństwa, więc i odbycie zaręczyn zostało uchwalone.

Zbytecznemi jednak były obawy oraz przezorność panny Olimpii; albowiem każdy baczniejszy obserwator narzeczonych musiał dojść do przekonania, że oboje do­trzymają placu i że połączenie węzłem dozgonnym pary tak przyzwoicie dobranej żadnej nie ulega wątpliwości.

Pan Narcyz był wysokim w miarę, chuderlawym i śniadego oblicza brunetem; panna Olimpia średniego wzrostu, zażywną, o kształtach bogato już rozwiniętych, blondynką. Jego oczy piwne, nieco zamglone i może cokolwiek za wypukłe, dobrze jednak licowały z jej oczkami niebieskiemi, w których oddawna już gorzał płomień dziewiczy. Ona miała nosek ciekawie zadarty i usteczka znamiennie pełne, wiśniowe; on zaś był po­siadaczem nosa pokaźnego, z gatunku tych, które do­dają powagi.

Pod noskiem zaś panny był delikatny puszek brzo­skwiniowy, który czas uwydatnił, ale pod nosem ka­walera były pustki, albowiem ówczasowy regulamin biurowy nakazywał wycinanie w pień wąsów i brody, tolerując tylko małe krzaczki uwłosienia po bokach twa­rzy, zwane faworytami. Na tem więc pustkowiu jego męskie usta wyglądały jak szeroka, o brzegach wypu­kłych, niczem nie porosłych, rozpadlina, w której z ła­twością tonęła łyżka stołowa lub cały wierzch kieliszka, napełnionego winem. Wreszcie, o jej ząbkach i jego zę­bach to tylko powiedzieć można, że były wielkości od­powiedniej płci każdego z nich i na oko wyglądały na prawdziwe.

Dla dokładności rysopisu należałoby coś wspomnieć i oijfcnakach szczególnych; te jednak, jeżeli posiadali ja­kie, były tak starannie ukryte, że nie można było ich dopatrzyć, a dyskrecya towarzyska nie pozwalała, żeby się o nie wprost dopytywać. Grzeczniej przeto będzie obejść ten punkt drażliwy i za znaki szczególne przyjąć to, czem się narzeczeni chlubili i co odrazu wpadało

w oczy każdemu. Panna Olimpia swoje bujne blond włosy splatała zwykle w długi i szeroki warkocz, któ­rym, jak wieńcem laurowym, dwukrotnie otaczała gło­wę. Warkocz ten, umiejętnie rozszerzony w górę nad czołem i zręcznie, z właściwymi dodatkami, upięty na tyle głowy, tworzył wspaniały dyadem, którym jej wiel­biciel tak był oczarowany, że te lśniące i jedwabiste włosy pieściłby i całował bez końca. Ale i pan Narcyz nie ustępował pod tym względem swojej bogdance. On także posiadał bogate, gęste i ciemne poszycie głowy, starannie rozdzielone środkiem na dwie równe połowy, podwijane żelazkiem i układane w większe i mniejsze tak piękne pukle, że i panna Olimpia również patrzała na nie z zachwytem, jak na wspaniałą grzywę lwa, któremu z rozkoszą pozwoliłaby się rozszarpać. To pię­kne, ludzkie upierzenie na głowach było dla każdego z nich wzajemnym magnesem, którego siłę przyciąga­jącą powiększało jeszcze upodobanie obojga do pomady rozmarynowej i takiegoż olejku, jakiem i zwykle nada­wali miękkość, połysk i mocny wówczas aromat swym włosom.

Oprócz tych erotycznych, istniały jeszcze inne, bar­dziej pozytywne, powody, które kojarzyły to małżeń­stwo. Oboje doszli szczęśliwie do wieku rozsądku i za­częli patrzeć w przyszłość przez szkła mniej różowe.

Olimpia była już w tym okresie życia, w którym panna, gdy jej mówią o mężczyźnie podatnym pod pan­tofelek małżeński, nie pyta już: Jaki on jest, ani też czem on jest? lecz tylko: A gdzie on jest? Była ona jeszcze dość przystojną, umiała i mogła się podobać, ale zachowawszy wyobraźnię romantyczną i serce pło­mienne jak w pierwszych latach rozkwitu, widziała je­dnak z obawą, że jej wdzięki jedne rozwijają się zby­tecznie, a na drugich występują dodatki i ubytki wcale nie pożądane, robiące różne wyłomy w jej warowni pa­

nieńskiej. Wprawdzie wypowiedziała tym wrogom wojnę nieubłaganą, uzbroiwszy się całym arsenałem gorsetów, strojów, umiejętnie dobieranych kolorów, szminek i in­nych fortelów tualetowych; wprawdzie zręcznie mane­wrowała wachlarzem, wprawnie strzelała oczkami na bliższą lub dalszą metę i podstępnie wabiła w zasadzkę spojrzeniem powłóczystem; mimo to wszystko nieprzy­jaciel-czas robił swoje, a nie przybywała upragniona odsiecz w postaci męża, któryby ją uwolnił od tych mę­czących wysileń. Wypośrodkowawszy więc skłonności pana Narcyza, skwapliwie skorzystała z okazyi i użyła sposobów odpowiednich tak umiejętnie, źe doprowadziła do punktów przedugodnych wieczystego z nim aliansu.

Z kawalerstwem pana Narcyza również nie było lepiej. Dopóki był młodszym urzędnikiem w powie­cie, uchodził za eleganta i tak zawołanego tancerza, źe gdyby za jego czasów była już wynaleziona godność Fikalskiego lub Wodzireja, byłby ją niezawodnie otrzy­mał. W braku tego, starał się przynajmniej zespolić swoje zdolności choreograficzne z własnem nazwiskiem i tak dzielnie wybijał w tańcu hołubce, źe przezwano go Tupalskim dubeltowym. Ubierał się starannie i z szy­kiem prowincyonalnym, dbał o wszystkie szczegóły tualety, występował zawsze należycie wykrochmalony i wyprasowany, trzymał się trochę sztywno, był ostro­żny, uważający i nieco nawet podejrzliwy, z obawy, ¿eby się czem nie ośmieszyć, przez co właśnie wysta­wiał się niekiedy na to, czego usiłował uniknąć. Nie był on i bez pewnych zdolności, pisywał nawet wiersze w albumach, posiadał z kilkanaście konceptów, dowci­pów i wyuczonych frazesów, którymi uprzejmie bawił płeć piękną; dla mężczyzn miał także anegdotki cięż­szego kalibru i kilka razy odegrał rolę lowelasa, z czem zdradził się sam dyskretnie. Długo też używał błogiego kawalerstwa i nie myślał o zaprzęźeniu się w jarzmo

hymenu. Z czasem jednak, gdy został starszym kontro- lorem, co dało sposobność niższym urzędnikom do ty­tułowania go »panem naczelnikiem«, i gdy dorobił się kamienicy dwupiętrowej, spoważniał i zaczął myśleć

o założeniu ogniska domowego, lecz wprowadzenie tej myśli w czyn odkładał ad calendas graecas. Dopiero za­chorowawszy obłożnie i poznawszy wartość obcej opieki, a wkrótce potem uczuwszy peryodyczne strzykanie w le­wej nodze i niedomaganie w krzyżu, zrozumiał zaraz, że teraz właśnie czas, ażeby się ożenić. W tym celu zrobił niebawem kilka wypraw po panny młode, zdrowe „ posażne, ale gdy, zamiast nich, zaczął zwozić tylko harbuzy, przypomniał sobie pannę Olimpię, siostrę ko­legi szkolnego, w której dawniej gustował, a znalazłszy wdzięki dobrze podtrzymywane, serce nie zajęte i go­ścinne przyjęcie, rozgorzał jak stary piec, w którym — podług przysłowia — Asmodeuszek pali.

II.

Dwór w Koziej - Doli składał się z domu piętro­wego i dwóch oficyn parterowych.

Piętro zajmowali państwo Ugorscy z rodziną i tam także była sypialnia pani Olimpii z buduarem i wyj­ściem na główny korytarz. Na dole znajdowała się nie­wielka jadalnia dla naprędce podawanych posiłków, gdyż główna sala obiadowa była na górze. Przy tej jadalni był pokoik nieokreślonego przeznaczenia, dalej pomieszczenie dla rządcy i tak zwana kancelarya dzie­dzica, przybrana w rogi sarnie i jelenie, na których wi­siało kilka sztuk broni myśliwskiej różnego kalibru, a pod ścianą leżały żelaza na lisy, haki, widełki i szpadle do ich wykopywania i wyciągania z jam, oraz inne przy- bory łowieckie. W jednym wreszcie kącie stała dość długa i gruba rura blaszana, którą, przy dobrej woli,

*

moźnaby było wziąć za lufę armaty, gdyby nie to, źe wyglądał z niej plan pomiarowy Koziej - Doli. W pra­wej oficynie rezydowała gospodyni, tuż bowiem były kurniki, kuchnie i izby dla służby dworskiej, a w lewej kilka pokoi gościnnych, z których pierwszy od sieni i pokaźniejszy przygotowano dla pana Narcyza.

Strona frontowa dworu, obsadzonego kasztanami, wyglądała bardzo porządnie od głównego zajazdu, około dużego klombu, i robiła przyjemne wrażenie z powodu krzewów kwitnących i kwiatów, którymi ciepły i pię­kny maj kokietował zalotnie, podniecając w całej natu­rze energię życiową. Również dobrze przedstawiało się wewnętrzne urządzenie zamieszkanych pokojów. Inaczej przecież wyglądała odwrotna strona medalu, czyli tylna część dworu, z kilku do niej dostawkami, przeznaczona na składy rupieci gospodarskich i niedostępna dla go­ści. Były tam komórki, zachowania, coś podobnego do izb bez podłogi i o małych bez szyb okienkach, drwal- nie podręczne, jakieś kojce opuszczone i t. p., w których bez ładu i składu stały i leżały beczki napchane albo rozeschnięte i rozpadłe, podarte worki, porwane szleje i półszorki, kawałki desek, odpadki jarzyn, kupy pia­sku , trocin i wiórów, kafle z porozwalanych pieców, kawały skór bydlęcych i pełno innych, popsutych i po­łamanych g*ratów. Jedne z tych, dość szczelnie napeł­nionych zakamarków były bez drzwi, drugie miały ich połowę tylko lub po kawałku, gdzie zaś były drzwi zam­knięte, to albo nie dochodziły do ziemi, albo znajdowały się pod niemi dziury i różne podkopy komunikacyjne. Za pośrednictwem więc tych niewykwintnych i bardzo niewygodnych passaźów mogły jednak nietylko myszy i szczury, ale nawet koty i małe psy spacerować po tym całym kozio - dolskim Pociejowie, jak zwierzyna po kniei, i przedostawać się do sionek, z których do obu oficyn prowadziły schody na górę. Tam zaś, trafiwszy

na wygodne korytarzowe gościńce, łatwiej im już było wojażować incognito po całym dworze, dostawać się na strychy, spuszczać na dół, choćby po głównych scho­dach frontowych, obiegać w koło, zaglądać do sklepów i piwnic i znanymi sobie przesmykami przenosić się z jednej oficyny do drugiej.

Spokój szary i duszny panował zwykle w owych zakamarkach. W sobotę przecież zakłóciła go kilka razy służba domowa z powodu przygotowań na dzień jutrzej­szy i dla skompletowania przedmiotów, niezbędnych do urządzenia i uporządkowania pomieszczeń, przeznaczo­nych dla spodziewanych gości z najbliższej familii, a przedewszystkiem dla głównego bohatera ceremonii za­ręczynowej.

Jakoż przed wieczorem, kiedy już wszystko mniej więcej było w porządku, przyjechali stryjostwo, ciotka i wuj państwa Ugorskich, dwie kuzyneczki podlotki, ciekawe jak się to robią zaręczyny, jedno bobo trzyle­tnie rozbeczane i jeden przedstawiciel nauk w osobie drugoklasisty z gimnazyum.

Wśród powitań serdecznych, całusków drobnych i całusów zamaszystych, wykrzykników piszczących i tu­balnych, wśród pół - powinszowań i życzeń , zwracanych do »kochanej Olimpci«, całe towarzystwo pospieszyło na górę dla wydania i objęcia w posiadanie przeznaczo­nych gościom pokojów, pozbycia się kurzu podróżnego i poprawienia tualet damskich, a potem wysypało się do ogrodu.

Pierwsza lustracya ogrodu odbyła się dość pobie­żnie przy akompaniamencie wesołych rozmów i opowia­dań, głośnych lub przyciszonych, wśród których można było dosłyszeć to imię, to »azwisko narzeczonego, za­kończone znakiem pytania; a tymczasem zastawiono pod werandą podwieczorek, oczekiwany niecierpliwie, zwła­szcza przez młodszą generacyę, której podróż i świeże

powietrze znakomicie dodały apetytu. Obecni i z tą czyn­nością załatwili się doraźnie, a przezorna panna Olimpia odłożyła największego kuraka, pełen talerz głęboki po­ziomek i z pół kwarty ubitej z cukrem śmietany i ka­zała zachować w kredensie dla pana Tupalskiego, nie bez ukrytej myśli, źe, obok tego dowodu troskliwości, znajdzie on w nim i delikatną przymówkę za opóźnienie się, gdy będzie musiał jeść kurczę na zimno.

Po podwieczorku towarzystwo podzieliło się na małe grupy.

Panna Olimpia z podlotkami i gimnazyastą zeszła pomiędzy kwietniki i rabaty, pokazywała im piękniejsze kwiaty, zrywała niektóre i, śród śmiechu i żartów, stro­iła w nie rozbawione kuzyneczki, a nawet chłopcu wło­żyła suty wieniec z liści na czapkę mundurową. Poka­zała im jeszcze dwa ładne mirty, hodowane starannie, przyczem uśmiechnęła się tak powabnie i znacząco, źe tylko pan Narcyz mógłby ocenić całą doniosłość i war­tość tego uśmiechu. Niebawem jednak, zawołana przez bratowę, przelała na towarzyszącego im kawalera obo­wiązek dalszego bawienia podlotków.

Dowcipny Władzio dzielnie wywiązywał się z zada­nia. Łapał chrabąszcze i robił z nich wiatraczki, które, wprawione w ruch dmuchaniem, bucząc, wirowały. Po­tem znów puszczał je na spacer po swoim nosie i mę­żnie znosił łaskotliwe przebieranie ich łapek. Podlotki, aczkolwiek nic jeszcze nie wiedziały o równouprawnie­niu kobiet, chciały dorównać kuzynkowi w wytrwałości, ale zaledwie chrabąszcze, postawione na końcu nosków, postąpiły kilka kroków ku górze, panienki zaczęły ki­chać jak w katarze, pozrzucały owady i, powiedziawszy śmiejącemu się Władziowi, źe »jest brzydki« — uciekły.

Poważniej i pożyteczniej zabawiały się starsze pa­nie, które z gospodynią domu pozostały na werandzie. Jutrzejsze zaręczyny, a w ich następstwie ślub, ubranie

panny młodej, gody weselne, osiedlenie się przyszłych małżonków w mieście, osoby ich i spostrzeżenia nad niemi, horoskopy co do przyszłego ich pożycia i szczę­ścia, ewentualne chrzciny, wybór rodziców chrzestnych i t. d. dostarczały tym paniom niewyczerpanych przed­miotów do zajmującej rozmowy. Nie mogło przy tem, naturalnie, obejść się i bez różnicy zdań, sprzeczek, przy­puszczeń i koniecznie nasuwających się w takich okoli­cznościach uwag nad znaną lekkomyślnością i niestało­ścią mężczyzn.

Wszystko to pięknie — mówiła ciotka Barbara, panna półwiekowa, sucha, śniada i ospowata — ale dla­czego ten Tupalski jeszcze nie przyjechał? Co to za mło­dzież teraźniejsza! Dawniej kawaler był zawsze pierw­szy do wszystkiego...

Przyjedzie, przyjedzie na pewno — odpowie­działa żywo panna Olimpia, która właśnie weszła na te słowa — ja się tam o niego nie boję!

A jak nie przyjedzie?... to co? — odparła ciotka z naciskiem. To spóźnianie się nie jest bez kozery...

Ciocia widocznie chce mię zmartwić — broniła narzeczonego panna Olimpia i cokolwiek pobladła.

____

Ze też panna Barbara zawsze widzi wszystko w czarnych kolorach! — zauważyła stryjenka, stając po stronie zaniepokojonej Olimpci. — Poco zaraz być pu­szczykiem złowróżbnym?...

A pani mogłaby tak nie wyjeżdżać z puszczy­kiem — odcięła się zgryźliwie panna Barbara. — Dzięki Bogu nie jestem przecież sową i miałam konkurenta niejednego.

Niech ciocie będą łaskawe nie kłopotać się tem

prosiła pani Ugorska. — Olimpcia ma rozumek i po­trafi utrzymać...

Przepraszam panią bardzo, chociaż wcale nie myślałam obrazić panią — tłumaczyła się uprzejmie ma-

Machczyński Konrad. »Nowele myśliwskie«. Q

tka podlotków i zamilkła. Ale obrażona panna Barbara prawiła dalej:

Utrzymać... utrzymać... Tak się to zdaje!... Ja przecież także umiałam, a jednak ten Bonifacy...

Co to, jak słyszałam, kochał się w tej wysokiej pannie Topolnickiej i z nią się też ożenił ze dwadzieścia lat temu — dopowiedziała nieoględnie panna Olimpia.

Kochał!... kochał się, ale w kim innym... że zaś ożenił się z ową tyką, to tylko dla interesu... I twój Tupalski, choć już wyszedł z fasonu, kto go tam wie, na co liczy...

Niedobre iskierki zaświeciły w oczach panny Olim­pii i widocznie zanosiło się na burzę. Szczęściem jednak, w tej krytycznej chwili przybiegły podlotki z gimna- zyastą, zapomniawszy już o nieporozumieniach chrabą- szczowych, i wszystko troje usiadło na poblizkiej ła­weczce. Ta ich bezwiedna interwencya wywarła wpływ pożądany, gdyż panie, nie chcąc dawać dzieciom złego przykładu, złagodniały, zawróciły na miejscu i zaczęły rozmawiać o strojach.

Dzieci gwarzyły także, a wtem młodszy podlotek, zobaczywszy bociany, które klekotały na gnieździe, za­pytał rezolutnie kuzynka:

Czy to zaraz po zaręczynach bocian przyniesie coś pannie Olimpii?

Cóż znowu! To dopiero po ślubie — odpowie­dział gimnazyasta z powagą ornitologa, obeznanego do­kładnie ze zwyczajami ptactwa błotnego.

Niech Kazia patrzy książek i fortepianu! — za­wołała matka, dosłyszawszy zbyt ciekawe pytanie. — A tobie co do bocianów?!

Kazia zarumieniła się, spuściła oczy i przysiadła jak trusia, skubiąc kwiatki, które trzymała w ręku.

Tymczasam i panowie obeszli cały ogród, wstąpili nawet w podwórze, a nagadawszy się przytem o regu-

lówce i drzewach, o inwentarzu i nawozach, o księgo- suszu, motylicy i pachciarzu, który coś poszachrował z cielętami, o jagniętach owczarskich, które nigdy nie zdychają, o wczesnym rzepaku, cenach zboża i spodzie­wanych urodzajach; wreszcie narozprawiawszy także o polityce, ciężkich czasach i wspomniawszy nawet coś o zaręczynach, wracali zwolna ku dworowi, bo i rozmowa zaczęła się już urywać. Wtem zając pomknął, we wło- szczyźnie stanął słupka o kilka kroków i odrazu dodał im werwy, gdyż wszyscy trzej uprawiali sport myśliw­ski, tylko że prym między nimi trzymał sam dziedzic Koziej - Doli.

Polował on dużo i na wszelką zwierzynę, miał wy­żły i ogary, ale najbardziej prześladował i tępił lisy, których było mnóstwo w jego lesie pagórkowatym, po­przecinanym rozpadlinami, w których rosły zwarte, kol­czaste krzaki, a w pobliżu znajdowały się jeszcze wy­schnięte jeziorka i bagniska, gęsto zarośnięte sitowiem i trzciną, i dlatego jamniki były jego ukochanymi pie­skami. Nie przechwalał się i nie zmyślał, chociaż o to, zresztą niesłusznie, posądzają myśliwych; ale tak nawykł do wyrażeń myśliwskich, że często używał ich w mo­wie potocznej.

Kot! — zawołał stryj pana Ugorskiego. — Jak to hultaj wie, że teraz może bezkarnie spacerować nam pod nosem. Ale, Maciusiu, jakże tam idzie z liskami ?

Niezgorzej, wykopałem już trzy gniazda, a mój Krecik jak wjechał do czwartej jamy, w której starych nie było, to sam jeden wydusił pięcioro lisiąt i wszyst­kie powyciągał. Ale mam tu takiego łotra, że chyba dostanę żółtaczki, jeżeli go tak czy owak nie wezmę. Dwa razy wymknął się z jamy, chociaż psy dobrze już nasiadły, a zawczoraj taką mi sztukę urządził: szedłem z dubeltówką poza ogrodem, aż tu z małego zagajnika, na jakie czterdzieści kroków, wyłazi mój lis, bo znam

go już jak zły szeląg, i ogląda się w przeciwną stronę, zdążyłem więc złożyć się i palnąć do niego na sztych. Mikita wysadził w górę może na sążeń, padł na połeć, odwalił kitę i ani drgnął. Mam cię, bratku, pomyśla­łem, ale że reguła myśliwska nakazuje nie żałować li­sowi drugiego strzału, więc też poprawiłem do leżącego. Na chwilę zakrył mi go dym, ale gdy opadł, patrzę... niema lisa! Idę do miejsca, gdzie leżał: są kłaki z futra, jest i farba, a gdzie lis? Obszedłem zagajnik, posłałem duchem po ogary, zaczęły gonić, poszły do lasu, ucięły i wróciły, a ten szelma przepadł jak kamień w wodę!

Pan Maciej chciał jeszcze coś opowiedzieć, ale prze­szkodził mu lokaj Mateusz, który wyszedł z bocznej uli­czki i poprosił panów na kolacyę.

Jakto? Jużeście podali?

A już... i tak przecie czekaliśmy na tego pana, co miał przyjechać.

Jak to czas leci! — rzekł pan Ugorski, spoj­rzawszy na zegarek. — Więc proszę kochanych stryjów, kiedy nas wzywają.

Wszedłszy do dworu i na górę, zastali już wszyst­kich przy stole. Gospodarz chciał jeszcze zapytać o pana Narcyza, ale w wyciągniętych twarzach pań i zaczerwie­nionych oczach panny Olimpii wyczytawszy niepożądaną odpowiedź, zagadał o czemś innem, żeby rozjaśnić po- kwaszone humory.

Kolacya przeszła prawie w milczeniu, przerywana krótką i nie klejącą się rozmową, przyciszonemi fraze­sami i półsłówkami, a herbatę podano już w salonie, lecz i ta zmiana miejsca niewiele wpłynęła na skrócenie czasu jeszcze przeznaczonego na oczekiwanie. Przycho- dząc w pomoc gospodarstw^, stryjenka zagrała na for­tepianie, gimnazyasta pokręcił się z jednym i drugim podlotkiem i zaryzykował nawet prosić ciocię Basię do tańca, za co dostał od niej za ucho; ale gdy panowie

wymówili się od preferansa późną godziną, panie za­częły ziewać, a panna Olimpia narzekać na migrenę, musiała skończyć się siesta pokolacyjna, towarzystwo powiedziało sobie dobranoc i rozeszło się na spoczynek. Tylko pan Ugorski zszedł jeszcze do kancelaryi i siadł przy biurku przeglądać gazety, panna Olimpia zaś, nad­rabiając, jak mogła, miną, pożegnała się z gośćmi i zam­knęła w swoim pokoju.

Dopiero gdy znalazła się sama, złożyła piąstki, tu­pnęła kilka razy w gniewie, pogroziła w stronę alei to­polowej, która wiodła od traktu do dworu i rozpłakała się na dobre. Widząc jednak, że to nic nie pomaga, odmówiła pacierze, uwolniła się z więzów tualetowych i położyła, ocierając załzawione oczy. Zirytowana i roz­żalona, nieprędko zapewno byłaby usnęła, gdyż i czarne myśli zaczęły jej krążyć po głowie, gdy właśnie w tej chwili doleciał ją daleki sygnał pocztowy, potem głośno i wesoło zagrała trąbka już w alei, skrzypnęła brama i ekstrapoczta szybko zajechała przede dwór.

Nareszcie! — szepnęła i odetchnęła głęboko. Tryumf miłości własnej błysnął w jej oczach, rozkoszne zadowolenie odrazu uspokoiło wzburzone nerwy i z po- nętnem uśmiechem na ustach — zasnęła.

A niech-że cię śnieg spali! — wołał gospodarz, witając wchodzącego pana Narcyza i wprowadzając do przeznaczonego dla niego pokoju. — Myślałem już, żeś wywinął kominka i że Olimpcia spudłowała!

Stokrotnie przepraszam, ale, dalibóg, wcze­śniej nie mogłem przyjechać. Licho nadało inspektora objazdowego, który całe nasze biuro przetrzymał aż do nocy. Wyrwawszy się wreszcie, pędziłem co koń wy­skoczy.*. cóż panna Olimpia?... goście?... Darujcie państwo! ..y

Już dobrze! dobrze! Olimpcia była niespokojna

o ciebie, goście przyjechali, ale już śpią. Teraz ty roz­

gość się, rozpakuj i przekąś przecie po drodze. Tylko nie marudź i idź spać, bo późno, a i ja jestem znużony. Reszta na jutro... Dobranoc!

Po odejściu gospodarza, pan Narcyz prostował so­bie nogi i sykał, przeciągał się i uśmiechał, chodził po pokoju, jadł i popijał, a gdy Mateusz sprzątnął nakry­cie i resztki kolacyi, otworzył kuferek podróżny, wyjął niektóre rzeczy i pozawieszał je na stalugach i krzesłach. Potem ułożył na stoliku brzytwy, mydło, grzebienie, szczotki, żelazka do fryzowania włosów i postawił nie­odzowny olejek rozmarynowy, rozebrał się i wsunął do łóżka. Wreszcie, spojrzawszy jeszcze na drzwi i w okno, czy go kto przypadkiem nie podglądał, świecę zdmu­chnął i dokonał najważniejszego aktu swej nocnej tua- lety. Położył prawą rękę na głowie, zdjął z niej całą swoją świetną fryzurę, błysnął ogromną łysiną i scho­wał perukę pod puduszkę.

III.

Wesołe słonce majowe oddawna już zaglądało cie­kawie do pokoju gościnnego przez serca w okiennicach wykrojone, a śpiew i świergot ptasząt, z ogrodu docho­dzący, dzielnie dopomógł słońcu, żeby przerwać narze­czonemu Olimpci sen błogi i widocznie rozkoszne o niej marzenia, gdyż, otworzywszy oczy, przeciągnął się z za­dowoleniem i uśmiechnął. Potem uniósł się nieco, spoj­rzał na zegarek i ręką sięgnął po perukę. Nie trafiwszy jednak na nią odrazu, podniósł poduszki, a gdy i pod niemi nic nie znalazł, zerwał się z łóżka i całą pościel również na próżno przerzucił.

Opanował go niepokój. Z pośpiechem więc gorącz­kowym szukał jeszcze pod łóżkiem, pod stolikiem i pod innemi meblami, obszedł cały swój pokój, zaglądając we wszystkie kąty, odbył taką samą rewizyę w pokoju

sąsiednim i nawet zajrzał do jakiegoś zachowanka, od którego drzwi były uchylone, wszystko jednak napró- żno, peruka znikła gdzieś, jak kamfora!

Teraz dopiero Tupalski wraz z peruką stracił i gło­wę. Czerwienił się, bladł, oddychał coraz prędzej i cię­żej, a krople potu występowały mu na czoło. Zrozpa­czony tedy i prawie chwiejąc się na nogach, wrócił z tej daremnej wyprawy i machinalnie stanął przed lustrem, a chociaż głowę swoją widywał codziennie w takim ne­gliżu, tym przecież razem tak go się zawstydził i prze­ląkł, źe nakrył rękoma łysinę i jęknął, jakby w niego cios śmiertelny ugodził.

Wtem ktoś zapukał we drzwi.

Nieszczęśliwy Narcyz drgnął i oprzytomniał ze stra­chu, żeby kto nie zszedł go wydekoltowanego od ucha do ucha w jedną i od brwi aż do karku, w druga stronę. W pierwszej cłrwili omal nie zrejterował pod stół, ale, widząc, źe ten nie zastąpi peruki, porwał za kapelusz, wcisnął go na głowę i schował się w łóżko, a dla wię­kszego bezpieczeństwa naciągnął na kapelusz jeszcze i kołdrę tak wysoko, źe aż z pod niej ciekawie wyjrzały mu nogi.

Zaledwie obwTarował się w ten sposób, zapukano powtórnie, i rad nie rad musiał powiedzieć: proszę!

Dzień dobry, Narcyziu! — zawołał wesoło pan ' Ugorski, wchodząc zamaszyście do pokoju. — Jakże się spało? Oho! jeszcze nie wyruszył z kotliny, a panie już wstają.

Oj... dzień dobry... dzień dobry — odpowiedział gość tonem bardzo podobnym do stękania i wciskając głowę w poduszki coraz głębiej.

Ale cóżeś się tak opakował? Na dworze ciepło i słońce prawie już dopieka.

Oj... ciepło... ciepło... tylko, że... źle ze mną... to jest, chciałem powiedzieć...

Choryś? Niestrawność?... Możeby... ten tego... wypchnąć?... Mój owczarz potrafi... Może cię głowa boli? Zaraz przyślę tu gospodynię, przyniesie ci octu, cytryny.

Nie potrzeba... nie potrzeba... dziękuję... Oj! nie to... nie to...

Cóż więc u licha? Co się stało? Pokaż się prze­cie, gdyż z pod tego opakowania prawie cię wcale nie widać — mówił już niecierpliwie pan Ugorski i jedno­cześnie odwinął kołdrę a z nia razem ściągnął kapelusz

o o cO v JLT

z głowy pana Narcyza.

Wszelki duch!... a to co? — krzyknął, cofając się zdumiony. — A ciebie kto tak obdarł z futra czy oskalpował? Przecie nie jesteś lis, ani zając, a w Ko­ziej-Doli niema Indyan, choćby na lekarstwo!... Tyś chyba ołysiał!... ale jakże to — przez jedną noc?

Tupalski załamał ręce, potem schwycił się oburącz za głowę i rozpaczał.

O ja nieszczęśliwy! Co na to powie Olimpcia, moja najdroższa Olimpcia! Nie! Ja tego nie przeżyję!... Maciusiu! kochany Maciusiu! zlituj się nademną i ratuj!

Lecz cóż ja ci pomogę, biedaku? Przecież ci słomą głowy nie poszyję, jak stodoły. Wszak jeszcze wczoraj miałeś wszystkie swoje włosy! Cóżeś ty z nimi zrobił?...

A miałem... miałem... — wykrzyknął Tupalski — ale to była... peruka.

AhaaL. Teraz to rozumiem!... No, to ją włóż i basta.

Jakże ją mam włożyć — jęknął pan Narcyz — kiedy mi gdzieś w nocy z pod poduszki zginęła!

Zginęła? tutaj?... To być nie może! Chyba spa­dła pod łóżko... trzeba poszukać...

Przeszukałem już wszystkie kąty... nigdzie jej ani śladu!

Przecież nikt jej nie ukradł — zapewniał go­spodarz. — Wprawdzie złodzieje we wsi są,f ale nie łysi; zresztą złodziej wolałby twój zegarek lub buty. Czy tu w nocy kto wchodził? Czy czego nie słyszałeś?

Chodzenia nie słyszałem, tylko mi się zdawało przez sen, jakby coś, gdzieś chrobotało, drapało czy gryzło, a raz nawet jakby coś po mnie przeleciało...

Pan Ugorski zastanowił się chwilę, potem patrzał po podłodze przy łóżku, szukał wzrokiem i na stoliku, aż wreszcie, uderzywszy się ręką w czoło, zawołał:

Ani chybił, to z pewnością te szelmy szczury wyciągnęły ci perukę i gdzieś zawlokły! Musiała być tłusta, z olejkiem ?

A no... tak... ale jakżeż my ją znajdziemy! — westchnął Tupalski, ciężko strapiony.

Nie desperuj jeszcze! nie desperuj!... Poszukam jej po swojemu — pocieszał go pan Ugorski, w którym widocznie odezwała się żyłka myśliwska, gdyż zaraz uchylił drzwi do sieni i krzyknął na lokaja.

Mateuszu! Mateuszu! Dawaj tu duchem Muszkę i Komara!

Za chwilę dwa śliczne, maleńkie jamniki, szczeka­jąc wesoło, wbiegły do pokoju, zaczęły łasić się i ska­kać około pana, a potem, usiadłszy przy sobie, uważnie wlepiły w niego swe mądre oczy.

Pan Ugorski pogłaskał je kilka razy, i powie­dziawszy : Do roboty, pieski, do robot)'’! — posadził na . łóżku i kazał obwąchać miejsce pod poduszką, na któ- rem wprzód leżała peruka.

Zmyślne psy zaraz zrozumiały, o co idzie, węszyły chciwie, już na łóżku zaczęły szczekać, zezkoczyły na ziemię i rozbiegły się po pokoju.

Hu do łasa! pieski, ha-la-la! hur-la-la! — wołał Ugorski, zachęcając jamniki do szukania, jakby naprawdę był w lesie. Muszka, obłożywszy cokolwiek,

wróciła pod stół, wsunęła się pod łóżko i odezwała raz i drugi; Komar przypadł do niej i już razem zławiać zaczęły. Przesunęły się za kufrem, przecisnęły pod sofą i wbiegły do drugiego pokoju, zławiając coraz lepiej. Stamtąd poszły jak w dym do schowanka, a gdy już wpadły do zakamarków i między rupiecie, zagrały ra­źnie i równo.

Są na tropie! Dalipan są! — wykrzyknął ura­dowany gospodarz. — Do góry uszy, Narcyziu! Jeszcze peruka nie zginęła !

Żaden chyba myśliwy w kniei i na stanowisku, ze sztucerem w ręku i palcem na cynglu, nie wyczekuje z tak bijącem sercem i tak wytężoną uwagą rogacza lub odyńca, jak pan Narcyz, siedząc w negliżu na łóżku z głową owiniętą w kołdrę, wyczekiwał skutku tego osobliwego polowania.

Tymczasem jamniki zapuszczały się coraz dalej w labirynt komórek, przystawek, składów i zachowa- nek, goniąc to ostro, to słabiej lub ucinając na chwilę. Czasem także który z nich tylko zaświerczał, gdy uwiązł w jakiej dziurze, przez którą gwałtem przedzierał się za tropem. Pogoń jednak nie ustawała, chociaż słychać ją było coraz mniej w pokoju, w miarę jak jamniki od­dalały się od niego.

Gdzie to ją szelmy zawlekły! — mówił pan

*

Ugorski, wytężając słuch. Psy gonią już w tamtej ofi­cynie, a nawet Muszka odezwała się aż na schodach; które prowadzą na górę. Ale to nic, znajdą ją, znajdą, a gdy szczury wciągnęły perukę w jaką norę, to ją wykopiemy, jak lisa!

IV.

W pokojach na górze był już ruch i krzątanina poranna. Jedne z pań wstawały dopiero, drugie były już

w negliżach, a inne wydobywały z koszów podróżnych tualety niedzielne. Pluskała woda i rozchodził się za­pach mydełek delikatnych, z którym mieszała się mniej ponętna woń przypiekanych papilotów i loków. Gwar szeptów i rozmów niewieścich, przypominający to łago­dny szmer strumyka, to energiczniejszy szum kaskady, towarzyszył stale tym zajęciom przygotowawczym.

W pokoju stołowym służba zastawiała śniadanie, przy brzęku szklanek i talerzy. Władzio jeździł już po stawie łódką, a podlotki wybiegły także do ogrodu, żeby nacieszyć się słońcem majowem i zielenią majową, •' kwieciem wiosennem i poranną rosą, której krople, jak drogie kamienie, błyszczały wszędzie przezroczystemi barwami tęczy. Podlotki unosiły się nad śpiewem pta­sząt, goniły motyle, ścigały wzrokiem jaskółki krążące w powietrzu, gołębie gruchające na gołębniku i po da­chach, śmiały się uszczęśliwione i rozbawione; tylko, przechodząc koło suchej topoli, na której było gnia­zdo bocianie, spoważniały i szybko odwróciły głowy, przypomniawszy sobie zapewne, że im jeszcze nic do bocianów.

Panna Olimpia, w niemieckim pudermantlu czy też peniuarze francuskim, siedziała już przy goto walni, usta­wionej pod oknem, pilnie zajęta wykończeniem artysty- cznem swoich pięknych oczu i brwi, a za jej krzesłem stała pokojówka, niedawno przeniesiona od krów do dworu i z Kaśki przemianowana na Kasię. Kasia nic się nie znała na sztukach pięknych, stała więc jak ko­łek, zapatrzona w okno i szczerzyła zęby.

Wtem Muszka, która w pogoni uniosła się i trop zgubiła, wpadłszy na górę, zaczęła szukać i węszyć po korytarzu, zatrzymała się raptem przy uchylonych drzwiach buduaru panny Olimpii, zaciągnęła górnego wiatru, wsunęła się do pokoju, zagrała szybko i rzewnie, jak pies, gdy goni na oko, rzuciła się zajadle naprzód,

pochwyciła jakiś przedmiot, zwieszający się z tualety i pędem uciekła.

Kasiu! Kasiu! czy ty nie widzisz?! — zawołała panna Olimpia, przerywając swoje zajęcie artystyczne.

Dyć widzę, jak to jucha Wojtek od srokatej fornalki wrystroił se w nową capkę i pas cerwony, ujon pod bok i tu się patsy a śmieje!

Ach! ty głupia dziewczyno! Czyś to nie wi­działa, co mi porwał ten pies szkaradny? Ruszaj na­tychmiast, goń i odbierz mu to zaraz!

Ofuknięta Kaśka wybiegła na kurytarz, ale zanim zrobiła parę kroków, wpadł jej pod nogi Komar, nio­sący w pysku jakiś przedmiot kudłaty. Kaśka się wy­wróciła, lecz nie straciła przytomności, a nie zdążywszy złapać psa za kark lub ucho, zdołała jednak pochwy­cić go za ogon. Komar, napadnięty tak brutalnie, i to w chwili, kiedy zasługiwał na największą nagrodę, za­czął skowyczeć boleśnie i upuścił przedmiot niesiony, który pokojówka zabrała skwapliwie, i wróciwszy do pokoju, podała pani.

A tyś co przyniosła?! — zawołała panna Olim­pia, patrząc ze zdziwieniem na zdobycz Kasi.

Musi jakaś capka z końskiego włosia, abo cy- pek na chłopa — objaśniła Kaśka — tyło, ze to pies potarmosił.

To przecie nie war... to jakaś peruka! Skąd się tu wzięło to paskudztwo?

Mateus godał, ze temu panu... co to wedle pa­nienki... zgineno coś w nocy, a dziedzic puścił psów, coby to znaleźli... Mozę to to?

Panna Olimpia drgnęła i, zapominając o własnej stracie, zaczęła oglądać perukę. Zaraz też uderzył ją ko­lor włosów i znany kształt potarganych pukli, a gdy i delikatny jej nosek poczuł zapach rozmarynowy, łatwo odgadła resztę. Krew uderzyła jej do głowy, potem

zbladła, załamała ręce rozpaczliwie, a z piersi wydarł się jej okrzyk boleści:

Więc on łysy!... a mnie biedną oszukiwał tak niegodnie!

I padła na łóżko zemdlona.

Kaśka nie widziała jeszcze nigdy takiej choroby, lecz chcąc przecież ratować pannę Olimpię, zaczęła ją ciągnąć i podnosić za ręce i nogi, ale gdy to nie po­magało, wpadła do pokoju pani Ugorskiej z krzykiem:

Prosę pani! prosę pani! Panienka się obaliła i z miejsca ani rus!

Pani Ugorska przybyła natychmiast i, jako kobieu*. doświadczona, bez trudu ocuciła pannę Olimpię, która, płacząc, spazmując i pokazując nieszczęsną perukę, wy­lała przed bratową całą swoją boleść z powodu zdrady Tupalskiego.

Niegodziwiec! lis farbowany! uwodziciel! — te i inne epitety spadły jak gromy na łysą głowę narze­czonego. — Jak on musi szkaradnie wyglądać!... Niech go moje oczy więcej nie zobaczą!... Nie chcę go i wolę zostać starą panną!... — powiedziała wreszcie, tylko że te -słowa rezygnacyi wymówiła głosem nieprzyjemnym i przyciszonym.

Uspokójźe się, Olimpciu, zastanów się i poga­dajmy rozsądnie — perswadowała pani Ugorska. — Pra­wda, źe to nieładnie i byłoby lepiej, gdyby miał je­szcze własne swoje włosy, a przynajmniej nie ukrywał ich braku. Trudno przecież żądać od kawalera, żeby za­raz przy oświadczynach, padając przed tobą na kolana i wyznając swoją miłość, zdjął perukę i złożył ją u nóg twoich! Na taki niespodziewany dowód adoracyi była­byś pewno wybuchnęła śmiechem i uciekła z pokoju.

Byłoby lepiej! lepiej! — przerwała z goryczą panna Olimpia. — Byłabym go może nie przyjęła, nie zajęła się nim, nie przyzwyczaiła... a teraz...

Teraz? Teraz właśnie dobrze się stało, iż po zaję­ciu się nim i przyzwyczajeniu dowiedziałaś się zawczasu, że nosi peruczkę, i źe co do tego nie spotka cię już potem niemiła niespodzianka. Przecież prędzej czy pó­źniej nie będzie między wami tajemnic...

Tu pani Ugorska zaczęła coś szeptać do uszka pan­nie Olimpii, która, w miarę tych zwierzeń, mieniła się na twarzy i łagodniała, przybierając minkę ofiary, prze­baczającej swoim katom...

No... tak... być może... — odpowiadała szeptem, całując bratowę i nie podnosząc spuszczonych oczu.

Wtem nagle zerwała się i zawołała przerażona:

Ale gdzie to mój warkocz ? mój warkocz!... Co ja teraz pocznę bez niego!

Znajdzie się, znajdzie — zapewniała ją pani Ugorska — przecież go Muszka nie zjadła, a Kasi ka­załam szukać natychmiast. Zresztą, masz jeszcze drugi, choć mniejszy. Możesz się także, dla odmiany inaczej uczesać, ja ci pomogę; będzie dobrze, zobaczysz.

A jak on pozna, domyśli się?...

Eh! który tam z nich umie się poznać — dorzu­ciła pani Ugorska z uśmiechem komicznym. — Po tem jednakże, czegoś się dowiedziała o Tupalskim, czyby nie było lepiej, gdybyście oboje nie mieli już nic sobie do wyrzucenia i gdybyś mu delikatnie nadmieniła, że i ty nosisz warkocz...

Nigdy! — rzekła z oburzeniem panna Olimpia. — A jemu co do tego?! Niech patrzy swojej peruki!

Jednocześnie druga taka scena odbywała się w po­koju gościnnym na dole.

Pan Ugorski, który ciągle śledził głosy jamników, zaczął się niecierpliwić, gdy psy naraz ucięły. Wyszedł więc do sieni, namyślając się, co robić, i właśnie zoba­czył Muszkę, która po schodach zbiegała na dół, trzy­mała coś w zębach i ciągnęła po ziemi.

Daj tu!... Muszka!... aport! — krzyknął ucie­szony pan Ugorski.

A odwracając głowę do pana Narcyza, dorzucił z dumą myśliwską:

Jest! jest!... A co? czy nie mówiłem, że znajdą? Oho! takich jamników nikt niema w całym powiecie!

Mucha wbiegła do pokoju, pan Narcyz zerwał się z łóżka, pochwycił oburącz to, co przyniosła, i... wytrze­szczył oczy zdumiony:

To nie moja peruka! To przecie warkocz ko­biecy! A nawet jaki duży, jakie piękne i jedwabiste w nim włosy! Tylko panna Olimpia ma takie — zawo­łał, patrząc na niego okiem amatora i znawcy i pod tem wrażeniem zapominając o peruce.

Masz, dyable, kaftan, nie perukę... Mało było jednej hecy, teraz są dwie — mruczał do siebie Ugorski, zmiarkowawszy zaraz, co się święci. — Tylko, skąd go ta głupia Mucha wyrwała?

Lecz, niestety, i Tupalski zmiarkował to samo, gdyż coraz baczniej przyglądał się warkoczowi, głaskał go, podnosił w górę i przeglądał pod słońce; ale im dłużej prowadził to śledztwo niedyskretne, tem większy opanowywał go niepokój. Pierwsze przyjemne wrażenie zacierało się prędko, a jego miejsce zajęły podejrzenie i niewiara. Wreszcie dotknął warkoczem twarzy i nosa, a fatalny olejek rozmarynowy jeszcze raz odegrał swoją rolę zdradziecką. Tupalski zatrząsł się, posiniał, zacisnął pięści i jak petarda wybuchnął:

Ależ to warkocz pańskiej siostry! ale, o zgrozo — przyprawiany! Poznałem go, poznałem!... A ja, głupiec, tak wierzyłem w jej wdzięki! Jakiż to zawód bolesny! Co za rozczarowanie!... O kobiety! kobiety! jaszczurcze plemię: wasze powaby — to fałsz! wasz uśmiech, wa­sze spojrzenia — to tylko podstęp i zdrada! Nie jeste­ście warte naszej miłości i poświęceń!...

Pan Ugorski, który, założywszy ręce w tył, cho­dził po pokoju trochę zakłopotany, z początku uśmie­chał się pod wąsem na te wybuchy, potem marszczył brwi i przygryzał usta, aż wreszcie zniecierpliwiony sta­nął przed Tupalskim i, przerywając mu jego tyradę, powiedział z naciskiem:

Czego się tak drzesz? mój kochany! Widzisz źdźbło w oku Olimpci, a w swojem całej belki nie wi­dzisz! Przypuśćmy nawet, źe to jej warkocz, to jednak ma ona zawsze swoje własne włosy na głowie, tylko może z tyłu trochę przykrótkie; może obyć się bez tego dodatku i właściwie nie oszukuje nikogo. Ale ty, daruj mi, kochanku, masz całą głowę gołą jak kolano, świe­cisz łysiną aż łuna od niej bije i jakbyś ty wyglądał bez peruki? Noś ją sobie, kiedy ci w niej ciepło i do twarzy, tylko bądź sprawiedliwym dla drugich i w3rro- zumiałym na małe niedostatki innych, skoro tobie sa­memu aż tyle brakuje! Przykro mi bardzo, źe ci to musiałem wypowiedzieć, ale nie mogę pozwolić, żebyś mi siostrę tak posponował...

Ugorski byłby mówił jeszcze, gdyż się zapędził, ale, spojrzawszy na Tupalskiego, zmieszał się i zamilkł.

Nieszczęśliwy Narcyz wyprężył się, ręce mu opa­dły, upuścił warkocz, oczy stanęły mu kołem, a pot kroplami spływał po łysinie i twarzy.

Cóżeś tak zbaraniał odrazu? — zaczał znów

O

Ugorski, ale już łagodniej i przyjaźnie, kładąc rękę na ramieniu Tupalskiego. — Przecież ci głowy nie urwa­łem, tylko powiedziałem to, do czego mnie sam zmusi­łeś... Ocknij się i nie desperuj... a jeżeli ci tak idzie

o tę garść włosów, to przecie klamka jeszcze nie zapa­dła... Możesz się cofnąć, a Olimpcia musi sobie wyper­swadować...

Słowa te jak prąd elektryczny poruszyły Tupalskim, który wstrząsnął się, siadł na łóżku i złapał za głowę.

Jakiż ja jestem nieszczęśliwy! — zawołał pła­czliwie. — Panie Macieju! panie Macieju! miejźe litość nademną i ratuj, a nie dobijaj!... Czy chcesz żeby mnie tu krew zalała?... Ja ją przecie tak kochałem...

Kogo? Olimpię czy perukę? — przerwał mu Ugorski, żartując — zdaje mi się bowiem, że z innej znów beczki zaczynasz, gadaj przeto wyraźniej i nie ba­łamuć. Ja z tobą, dalipan, nie dam sobie dziś rady i ty chyba bez tej peruki nie odzyskasz przytomności i rozumu!...

Bo jakże bez niej mógłbym się Olimpci poka­zać ! — tłómaczył się Narcyz żałośnie.

Że nie siedzisz w malinach, to prawda, i żałuję cię szczerze. Jeszcze więc sam pójdę jej szukać i jeszcze raz psami założę. Ale gdybym jej nie znalazł, to musisz chyba zachorować, głowę owiązać chustką, dam ci ko­nie i pojedziesz do miasta po inną. Teraz zamknij się i siedź cicho do mego powrotu.

To powiedziawszy, wyszedł; wprzód jednak, sal­wując wdzięki panny Olimpii i żeby usunąć z przed oczu Narcyza tak bolesny dla niego corpus delicti\ po­dniósł warkocz i schował go do kieszeni.

W ganku spotkał żonę i tu zawiązała się między nimi ożywiona rozmowa, kilkakrotnie przerywana wy­buchami tłumionego śmiechu. Potem pani Ugorska po­biegła na górę i niebawem powróciła do męża, który na nią czekał niecierpliwie, gwiżdżąc krakowiaka. Teraz odbył się między małżonkami mały handel zamienny i każde z nich wróciło tam, skąd przyszło.

V.

Znalazł się twój warkocz! — mówiła z uśmie­chem pani Ugorska, oddając go pannie Olimpii.

Machczyński Konrad. »Nowele myśliwskie«. q

Ach! dziękuję ci, dziękuję! Jakaś ty dobra, sio­struniu ! — wołała uradowana panna, odbierając zgubę i padając w objęcia bratowej.

Teraz tylko popraw go sobie i ubieraj się prę­dzej do śniadania. Tupalski zapewne także wkrótce z mę­żem nadejdzie.

Czy on go aby nie widział? — zapytała panna Olimpia z niepokojem.

Widział! widział! i to nieraz... ale tylko na twojej głowie — odpowiedziała, śmiejąc się, pani Ugor- ska i odeszła.

Masz! masz twoją ukochaną! — mówił znów pan Ugorski wesoło, wchodząc śpiesznie do pokoju pana Narcyza i wyjmując perukę z kieszeni.

Zbawco mój! wracasz mi życie! — wołał Tu­palski uszczęśliwiony i, porwawszy perukę, wtłoczył ją zaraz na głowę. Potem śmiało przejrzał się w lustrze, przybrał postawę zwycięzcy i zagwizdał.

Bardzo ci w niej do twarzy, Narcyziu — zau­ważył pan Ugorski nie bez pewnej ironii. — A może ci przysłać ciepłej wody, fajerkę i spirytusu, bo żelazka i inne instrumenty widzę na stole?

Dobrze! dobrze! O, jakiś ty poczciwy, panie Macieju, nie zapomnę ci tego do zgonu! Ale, ale... po­wiedz też, gdzie ona była?

O tem wie tylko Komar, który ją gdzieś wy­kopał, i bądź pewny że ci dochowa sekretu.

Po tej odpowiedzi dyplomatycznej pan Ugorski, unikając dalszego badania, poszedł do kancelaryi i ka­zał zawołać Kasię, która, zatrwożona takiem niezwy- kłem wezwaniem, przyszła natychmiast.

Słuchaj, Kaśka! — rzekł, patrząc jej w oczy su­rowo. — Jeżeli mi piśniesz choć słówko i będziesz ga­dać o tem, coś widziała u panny Olimpii, to pójdziesz napowrót ze dworu do obory, albo cię całkiem wypędzę!

O laboga! Wielmożny panie: widziałam ino Wojtka bez okno i cóz nie mam godać, kiedy on juz chce dawać na zapowiedzi... Niech się wielmożny pon zmiłuje.

Pan Ugorski omal nie parsknął śmiechem na to naiwne wyznanie, które rozwiało jego obawy, ale za­chował powagę, jak przystoi na dziedzica, i zapytał:

A to wy się macie ku sobie? Nie wiedziałem...

Już od dwóch niedziel — odpowiedziała Kasia, zasłaniając usta fartuchem.

Kiedy tak, to dostaniesz w posagu jałówkę, tylko trzymaj język za zębami.

Bóg Wielgi zapłać wielmożnemu panu! — za­wołała ucieszona, całując dziedzica po kolanach. — Już stsymam! stsymam!

W godzinę potem pan Tupalski, wyświeźony, upo- madowany i ufryzowany, wchodził z dobrą miną do po­koju stołowego, witając się z gospodynią i gośćmi.

Przywitanie się z panną Olimpią miało charakter wyjątkowy.

Ona postąpiła naprzód, podając mu z wdziękiem obie wypieszczone rączki; on pochwycił je z zapałem i ucałował dwukrotnie. Dwa kochające serca zamani­festowały wyraźnie swoje uczucia w tem powitaniu, tem bardziej jeszcze efektownem, źe jednocześnie dwa bły­skawiczne z pod oka spojrzenia skrzyżowały się w po­wietrzu , z których jedno przeszyło perukę pana Nar­cyza, a drugie wspaniały warkocz panny Olimpii.

Niedobry pan jesteś •— mówiła panna, magne- tyzując wzrokiem Tupalskiego. — Wczoraj czekaliśmy go tak długo daremnie i już byliśmy niespokojni, czy nie spotkał pana jaki wypadek. Dziś także myślałam, źe pana wcześniej zobaczę...

O! dzięki ci, pani, za te drogie dla mnie wy­mówki, ale byłbym pierwszy u stóp mej bogini, gdyby

nie obowiązki służbowe — odpowiedział z amfazą i znów ucałował rączki Olimpci. — Dziś zaś miałem... to jest...

To jest — przewał mu pan Ugorski — przyje­chałeś wczoraj bardzo późno, byłeś strudzony i dziś za­spałeś; daj mu więc pokój, Olimpciu, i nie dręcz go niesłusznie.

Tupalski podziękował przyszłemu szwagrowi wdzię- cznem spojrzeniem.

Ja tam nie rozumiem — wmieszała się ciotka Basia — jak można było zaspać, kiedy te twoje psy, Maciusiu, robiły taki wrzask po całym dworze, że mo­gły umarłego poruszyć. Mógłbyś też kazać je zamykać chociaż w niedzielę.

Ugorski żachnął się i pomyślał: czy licho nadało! tamten o mało się nie wygadał, a tu znów ciotka po­rusza sprawę drażliwą.

Kochana ciociu — tłómaczył się — to tylko wypadkiem psy wydobyły «się z psiarni i więcej tego nie będzie; ale — dodał spiesznie — kończmy prędzej śniadanie, bo już wielki czas do kościoła.

Po nabożeństwie proboszcz miejscowy dopełnił za­ręczyn kochającej się pary, albo — jak pan Ugorski szepnął żonie do ucha — sztucznego warkocza z peruką. Po miesiącu odbył się szczęśliwie i ślub, a w niecały rok po nim pokazało się, źe wiadomości ornitologiczne Władzia były gruntowne, gdyż bocian przyniósł pań­stwu Tupalskim córeczkę i to, ku wielkiej radości ro­dziców, z ładnemi już ciemnemi włosami na głowie.

(Wspomnienie z czasów szkolnych).

czerwcu 1840 roku, późnym wieczorem, zbiegło z więzienia głównego w Płocku dwóch, odsia­dujących w niem karę złodziei, którzy nadto, korzystając z wydobycia się na wolność, zaraz tej samej nocy ukradli włościaninowi z poblizkiej wsi Trzepowa, parę koni. Jednocześnie prawie z tą ucieczką aresztan- tów przyszedł do biura powiatu płockiego raport o in­nym wypadku, mianowicie, o ukazaniu się w niektórych okolicach niebezpiecznej zarazy na bydło rogate.

Z powodu tych dwóch wypadków, miejscowa wła­dza powiatowa przygotowała bezzwłocznie do wszyst­kich podwładnych jej burmistrzów i wójtów gmin także dwa osobne cyrkularze, obejmujące rozporządzenia, ja­kie zwykle wydawały się w razach podobnych.

Jeden więc z tych cyrkularzy opisywał czas i spo­sób ucieczki więźni, podawał ich imiona i nazwiska, do­kładny rysopis, znaki szczególne, ubranie i w ogóle to wszystko, co mogło posłużyć do ich poznania i ujęcia. Obejmował on także i opisanie koni skradzionych, oraz rozporządzenia, jak należy postąpić z przestępcami, w ra­zie ich pochwycenia.

Drugi cyrkularz opisywał rodzaj wybuchłej na by­dło rogate zarazy, wskazywał jej symptomaty i oznaki, oraz przypisywał różne sposoby leczenia jej i ostrożno­ści, zapobiegające szerzeniu się. Gdyby jednak sposoby te nie skutkowały i zaraza mogła udzielić się dalej, cyr­kularz nakazywał środek ostateczny, dziś już powsze­chnie przyjęty przeciwko księgosuszowi.

Oba te cyrkularze zostały ułożone i zreferowane w biurze powiatu natychmiast; lecz spieszne przepisanie każdego z nich na kilkadziesiąt egzemplarzy okazało się prawie niemożliwe, z powodu zbyt małej liczby urzędni­ków kancelaryi. Dla zaradzenia więc tak naglącej po­trzebie, poproszono o pomoc zwierzchność gimnazyalną, która wskutek tego poleciła, ażeby w najbliższej zaraz godzinie szkolnej, przeznaczonej na lekcyę łaciny, zająć tą robotą klasę czwartą, jako najliczniejszą, do której wtedy miałem właśnie zaszczyt należyć.

Zapowiedziano nam o tem bezzwłocznie, objaśniono także, co będziemy przepisywali i rozkazano, ażebyśmy zanim zostaną przyniesione blankiety — przygotowali sobie pióra i atrament.

Trzeba wiedzieć, że w owym czasie uczeń gimna- zyum, a jeszcze taki, który doszedł do czwartej klasy, miał swoje ambicye i chociaż, jak każdy dzieciak, mógł dostać w skórę, uważał się przecież za coś wyższego od kancelistów, rekrutujących się po większej części z lu­dzi , którzy wychodzili ze szkółek elementarnych, rza­dziej z powiatowych, a najczęściej w żadnej szkole nie byli, i dlatego to użycie nas do prostego przepisywania wywołało pewne niezadowolenie.

Uczniowie tedy zaczęli szemrać i szeptać pomiędzy sobą, a chociaż jedni pomrukiwali na takie sponiewie­ranie czwartoklasistów, drudzy przecież śmiali się tylko i żartowali z tego. Ten zagwizdał zcicha, tamten beknął półgłosem, kilku spokojniejszych dostało przy tej spo-

\

sobności od zbyt wesołych kolegów »sojkę« w bok lub »byka« w ucho, posypały się różne koncepty i pomy­sły, wreszcie puszczono »pocztę«, to jest podawano so­bie pod ławkami karteczki, na których zwykle bywało coś wyrysowane lub napisane, a te, przechodząc z rąk do rąk, szybko obiegały całą klasę i ułatwiały poro­zumienie sie.

C

Z tego wszystkiego zrobił się huczek, ale ucichł niebawem, skutkiem wejścia do klasy jakiegoś urzędnika i nauczyciela kaligrafii, którzy rozdali nam blankiety biurowe, zalecili uwagę i kazali zabrać się do pisania za dyktowaniem.

Muszę tu objaśnić, że w sali, gdzie mieściła się klasa czwarta, ławki nasze były ustawione w dwie ró­wne grupy i tworzyły jakby dwa oddziały, pomiędzy któremi było wolne i dość szerokie przejście od drzwi wchodowych do katedry. Ten właśnie rozdział ławek i siedzących w nich uczniów bardzo ułatwiał prędsze i odrazu przygotowanie wszystkich potrzebnych kopij, albowiem jednemu oddziałowi dyktował nauczyciel cyr- kularz o zbiegłych złodziejach, a jednocześnie drugie­mu dyktował urzędnik cyrkularz o zarazie bydlęcej. Wprawdzie, przy tej manipulacyi, wszyscy uczniowie mogli słyszeć oba cyrkularze głośno dyktowane, ale że każda grupa wiedziała czego się ma trzymać i co pisać, więc wszystko było w porządku.

Jakoż robota poszła szparko i mniej więcej w go­dzinę kopie obu cyrkularzy były gotowe; a że nie star­czyło czasu na ich sprawdzanie, bo rzecz nie cierpiała zwłoki, więc zaraz zostały zabrane do biura, a stamtąd, po podpisaniu i przeprowadzeniu ich przez dziennik, tego samego dnia rozesłane pocztą po powiecie.

Wszystko tedy odbyło się dobrze i ku ogólnemu zadowoleniu. Biuro miało przyjemność, że szybko speł­niło swój obowiązek, zwierzchność gimnazyalna, że tak

skutecznie przyszła powiatowi z pomocą, ale najlepszy humor mieli czwartoklasiści, prawdopodobnie dlatego, że im się upiekła lekcya nudnej łaciny.

Przez dwa dni było spokojnie i błogo, jak makiem zasiał, ale trzeciego zakotłowało się w całym powiecie i w Płocku, jak w garnku. Wszystkiemi rogatkami zjeż­dżali się przed biuro powiatowe burmistrzowie i wójci gmin, których twarze niezwykle zmienione i wzburzone, świadczyły wymownie, że ich przypędził tutaj jakiś nad­zwyczajny wypadek. Jedni byli poczerwienieni, drudzy bladzi, a inni aż pozielenieli; ten był zafrasowany, tam­ten zdziwiony, ów wystraszony, niektórzy zaś całkiem zbaranieli. Jadąc przez miasto, zatrzymywali znajomych, pokazywali im jakieś papiery, machali rękami, zadawali dziwne pytania o czyjeś tam zdrowie, pukając przytem palcem w czoło i gestykulując wymownie. Zaczepiani przechodnie wzruszali ramionami, kiwali lub kręcili gło­wami, ale kto tylko przeczytał coś z owych papierów, ten parsknął śmiechem i biegł podzielić się wiadomo­ścią z innymi.

Niebawem na rynku Kanoniczym zebrało się sporo ciekawych, wszyscy w usposobieniu wTesołem, z wyją tkiem może kilku ojców i opiekunów uczniów czwartej klasy, a biuro powiatu napełniło się burmistrzami i wój­tami gmin. Co tam jednak uradzili i zrobili panowie urzędnicy, to dla nas, profanów, na razie pozostało ta­jemnicą: gdyż szanowni ojcowTie gmin i miasteczek, wy­chodząc z posłuchania, mieli miny arcykomicznie powa­żne, zachowywali urzędow*e milczenie, i nie wdając się więcej w żadne rozmowy, spiesznie odjeżdżali do domów.

Mimo to, w godzinę później już całe miasto wie­działo, że przyczyną popłochu były owe niewinne cyr- kularze, a właściwie porobione z nich i rozesłane odpisy, które wyszły z pod piór czwartoklasistów, mutatis mu- tandis, mniej więcej w takiej postaci:

Cyrkularz pierwszy.

Do Wgo Wójta gminy N. N.

Powziąwszy notoryczną wiadomość, że we dwo­rze folwarku Proboszczewice i u krowy graniastego pa­robka Jaśka Dyrdy z Blichowa, pokazała się zaraza na bydło rogate, skazana wyrokiem Sądu Kryminalnego na trzy lata ciężkiego więzienia, obostrzonego chłostą i postem, poleca się Wmu Wójtowi, ażeby, wrazie zja­wienia się takowej w jego gminie, bezzwłocznie zniósł się z Komitetem Bydlęcym i przy pomocy podwładnych sobie sołtysów, przedsięwziął najenergiczniejsze środki dla stłumienia i zapobieżenia szerzeniu się tej czworo­nożnej epidemii.

W tym celu należy każde podejrzane bydle na­tychmiast aresztować i zrewidować, czy w kieszeniach, czapce, butach i innych zachowaniach nie ma ukrytych przy sobie jakich fałszywych świadectw, dowodów legi­tymacyjnych, wytrychów albo innych narzędzi, służących do popełnienia przestępstw lub do ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości. Obory, wołownie, chlewki i t. p. budynki, w których byli trzymani sołtysi i ko­mitet zarażony, należy wyczyścić starannie, żłoby i ko­ryta, w których dawano im paszę — wymyć i wyparzyć, a wicie i powrozy, na których bydło to wiązano — spalić. Niezależnie od tego, trzeba każdą sztukę cho­rego inwentarza wybadać protokólarnie: czy i kto do­pomógł zarazie ze łbem ogolonym do ucieczki z więzie­nia, czy i jakich miała wspólników i gdzie ukryła Boru­cha i Srula, skradzionych na pastwisku pod Płockiem; w razie zaś, gdyby te konie zostały odnalezione, należy je oddać w asserwacyą któremu z miejscowych porzą­dniejszych złodziei, żeby się z niemi obchodził jako do­bry ojciec familii, dopóki nie zdechną albo nie zostaną powrócone prawemu właścicielowi.

¥

Wreszcie, po zarządzeniu tych wszystkich środków, Wny Wójt gminy nakaże zakuć w kajdany lub dyby bydło dotknięte zarazą i takowe, wraz z protokółem, epidemią i znalezionemi przy nich przedmiotami, oto­czywszy mocną i odpowiednią strażą, dostawić etapem lub na podwodzie do tutejszego więzienia.

Cyrkularz drugi.

»Do Wgo Burmistrza miasta XX.

Zeszłej nocy, z głównego więzienia w Płocku, wy­łamawszy kratę w oknie i rozbiwszy sobie kajdany, uciekło dwóch niebezpiecznych zbrodniarzy, którzy za­raz potem skradli parę koni wyznania mojżeszowego, odsiadujących karę na nocnem pastwisku w Trzepo­wie. Z tego powodu poleca się Wmu Burmistrzowi, ażeby bezzwłocznie rozwinął w powierzonem mu mieście i okolicy energiczne poszukiwania zbiegłych przestę­pców, kierując się, dla łatwiejszego ich poznania i uję­cia następującemi wskazówkami: Starszy złoczyńca na­zywa się Srul Miluchny vel Choroba albo Paskudnik; jest to żyd maści karogniadej, trochę zołzuje, mówi tylko żargonem, potrafi ruszać jednem uchem i ma lewe ko­pyto u przedniej nogi pęknięte. Młodszy, Boruch Tołu- bas, przezywany Brzuszne Rozdęcie, także żyd — buła- nek z czarną grzywą, jest zdrów na wszystkie cztery nogi, tylko łykawy i brakuje mu wskazującego palca u prawej ręki, który sobie uciął dla uwolnienia się od wojska, a łatwo go poznać i po tem, że za każdem śmi­gnięciem bata — wierzga i wierci wyleniałym ogonem.

Jeden ze skradzionych koni jest blondyn rudawy, ożeniony z córką pachciarza z Sikorza i mówi mocno przez nos; a drugi brunet, jąkała, ma temperament bar­dzo nerwowy, rży o byle co »aj-waj!« i pozostaje w sta- nife kawalerskim. Oba konie mają łby krótko ostrzy-

źone, tylko noszą brody i pejsy, z powodu grasującej w okolicy zarazy na bydło rogate. W czasie ucieczki były one ubrane w spodnie i kaftany aresztanckie, lecz zbiegły widocznie boso, albowiem ciźmy ich pozostały w kaźni więziennej.

W razie pochwycenia Tołumbasa i Miluchnego na­leży ich leczyć natychmiast środkami weterynaryjnemi, żeby znów nie uciekli, i usilnie zapobiegać szerzeniu przez nich zarazy. W tym celu trzeba ich odosobnić od reszty zdrowego bydła, wycierać im nozdrza, pyski

i ozory solą kuchenną, smarować im podgardla, brzu­chy i inne słabizny okowitą i terpentyną, wypuszczać z nich chorobliwe gazy zwykłemi trokarami i dawać im co godzina lewatywy z trzech kwart roztworu soli glauberskiej i pół garnca drobnej sieczki, aż do zupeł­nego wyzdrowienia.

Gdyby jednak środki te nie pomagały i obaj zło­czyńcy nie mogli być złapani, wtedy, mając na wzglę­dzie jedynie bezpieczeństwo publiczne, trzeba skórę na nich pokrajać na krzyż w ważkie pasy, posypać wapnem niegaszonem i zakopywać w doły tak głębokie, żeby łakomstwo ludzi na rzemienie lub psia żarłoczność nie dobrały się do padliny.

Znana gorliwość pańska w służbie rokuje nadzieję, że Wny Burmistrz z całą ścisłością rozporządzenie to wykona i o pomyślnym jego skutku w ciągu piętnastu dni raport złoży«.

Parę tygodni bawił się Płock i powiat tymi nie­zwykłymi cyrkularzami, a czwartoklasiści byli bohate­rami dnia, zwłaszcza w oczach pensyonarek i młodszych kolegów. Wprawdzie, miłe złego początki miały koniec żałośny, gdyż wszystkich nas zapakowano na trzy go­dziny do kozy za »hałasy, roztargnienie i nieuwagę w szkole«, ale i na to znalazła się pociecha, później bo-

wiem dowiedzieliśmy się, że z powodu tych cyrkularzy,

i pan naczelnik i pan dyrektor otrzymali także od wyż­szej władzy jakieś papiery, które im humory pokwasiły.

Rozumie się, że wszystkie te kopie zostały za­raz od wójtów gmin i burmistrzów odebrane, wycofane

i zniszczone; być jednak może, iż w starem archiwum powiatu zachował się jeszcze wypadkiem jaki zabawniej­szy ich .egzemplarz, których przecież było nie mało. Osnowa i sens, a raczej nonsens każdej takiej kopii był inny, gdyż zależał od sprytu i humoru piszących je uczniów, którzy z obu razem cyrkularzy chwytali, co im się podobało, i mieszali to razem, żeby podług wła­snego gus|:u przyrządzić ten bigos istotnie hultajski.

Dwie powyższe kopie znalazłem rzeczywiście w mo­ich szpargałach studenckich i mam nadzieję, że jeżeli je przeczyta jaki mój ówczesny kolega z czwartej klasy, to może jego/ dziś już niewątpliwie sędziwe oblicze, roz­jaśni się -szczerym i pobłażliwym uśmiechem na wspo­mnienie tej szkolnej swawoli i zawsze szczęśliwych lat młodzieńczych.

\


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Machczyński Konrad WPOLU I W MNIEI OPOWIADANIA MYŚLIWSKIE
Machczyński Konrad MOZAIKA WILCZA
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
1 sienkiewicz nowele 1id 9747 Nieznany
nowele konopnicka EFTG77H33VZH Nieznany
nowele(3)
Nowele Konopnickiej Opracowanie
Matka Polka jako komentarz do Konrada Wallenroda
Poleszak W odpowiedzi Konradowi Kozłowskiemu
egzamin 2008 od Konrada, stomatologia, Histologia, Histologia by Ambiii, Histologia test, Histologia
Są dwa sposoby walki czy można być lisem i lwem Rozwiń myśl odwołując sie do postaci Konrada Wallenr
Program poezji narodowej w Konradzie Wallenrodzie
Tragizm patrioty spiskowca w Konradzie Wallenrodzie i w Kordianie
Nowele A.Świętochowski, Nowele Świętochowski-streszczenie
MECH, Konrad Kaczmarczyk
miejskie Konradzik
Język polski - Streszczenie Konrada Wallenroda, LO, Jezyk polski
32 A Świętochowski Nowele i opowiadania
Świętochowski A , Nowele i opowiadania+wstęp BN

więcej podobnych podstron