ŻABIŃSKI JAN
CZY MOŻNA ŻYĆ BEZ SKÓRY??
W książeczce tej zajmiemy się rolą pewnego organu czyli, jak niektórzy chcą, narządu w ciele zwierzęcym. Ale ponieważ —-jak się zaraz okaże — ma nim być skóra, obawiam się, że niejeden z czytelników zatrzyma się tu przez chwilę w niepewności, czy należy uważać, że wypowiadam to na serio, czy też, że chcę go postawić wobec jakiegoś anatomiczno-fizjolo- gicznego kruczka. Bo przecież, jeżeliby poprosić kogoś, aby tak dowolnie wymienił kilka organów zwierzęcych, to na pewno powie: serce, mózg, wątroba, nerki. Może padnie wyraz: ucho albo oko, a od biedy ktoś tam jeszcze zdecyduje się dorzucić rękę czy nogę... Chociaż już względem tych ostatnich przykładów niejeden wolałby pewnie raczej określenie „część ciała”, gdyż wyraz „organ” usłyszany w potocznej mowie nasuwa przeważnie myśl o czymś bryłowatym i leżącym wewnątrz ustroju. Z tego ostatniego warunku zwalnia się co najwyżej organy zmysłów.
A więc czymże w takim razie byłaby skóra? Na takie pytanie następuje zazwyczaj wzruszenie ramion. Właściwie nie wiadomo, gdzie ją zaliczyć, ale do tego zakresu, w jakim zwykle używa się wyrazu „narządy”, jakoś nie bardzo pasuje...
Nie roztrząsajmy jednak chwilowo tej sprawy z przyrodniczego punktu widzenia, ale ponieważ jakoś od razu wpłynęliśmy na tory ujmowania jej tak „zwyczajnie”, a nie z powagą specjalisty biologa, uprzytomnijmy sobie tymczasem, jak to interesujący nas przedmiot traktuje z dawien dawna
mądrość ludowa, przejawiająca się w postaci przysłów czy po prostu powiedzonek i pogaduszek lub najczęściej do tego rzeczownika używanych określeń.
Jeżeli przypomnimy sobie ustosunkowanie się do organów, dopiero co wymienionych jako „bezsporne”, to z wyrazem wątroba wiąże się co najwyżej słowo „boli”, serce bywa przeważnie „zmęczone” albo też „boli”. W ogóle to „boli” lub „niedomaga” powtarza się najczęściej. A ze skórą jakże jest inaczej! Skóra jakoś nie boli, za to nieraz „świerzbi”. Skórę można komuś „wyłoić”, czasem można ją „unieść cało”. Kuśnierze „piją na nią”, choć „jest jeszcze na baranie”. Zdarza się,
że „skóra niewarta jest wyprawki”. Cieszymy się, że mamy „skórę całą”.
No cóż, więcej przysłów jakoś na razie nie przychodzi mi do głowy, choć jestem pewny, że niejeden z czytelników pomyślawszy dorzuciłby drugie tyle podobnych powiedzonek.
Ale nie przypuszczajcie, że zamiast spodziewanej książki przyrodniczej otworzyliście przypadkiem językoznawczą. Zaraz się; przekonacie, że to wszystko jest właśnie potrzebne do rozstrzygnięcia interesującego nas czysto biologicznego zagadnienia: organ, czy nie organ? Bo proszę bardzo zastanowić się chwilę, jak w każdym z przytoczonych wyrażeń jest pojmowana skóra. Co znaczy naprawdę „unieść cało skórę
z niebezpieczeństwa”, „przetrzepać komuś skórę” lub „wilk W skórze baraniej”? W treści każdego z nich nie chodzi nikomu
o skórę jako taką — czyli o tę warstwę, która leży na powierzchni ciała. Skóra w każdym z tych przypadków ma znaczenie przenośne, symbolizuje mianowicie całą osobę, cały organizm. Czy to nie dziwne, że nigdy się nie mówi: oto taki a taki osobnik „uniósł z niebezpieczeństwa swoją nerkę czy płuca...”, a skóra jakoś do takiego ujęcia myśli się nadaje!
wśród organów, gdyż nawet w dawnych podręcznikach anatomii zakwalifikowanie jej też przysparzało autorom nieco kłopotu. Bo właściwie rzeczywiście nie pasuje do żadnej grupy takich typowych narządów, jak gruczoły przewodu pokarmowego,
o których można było wyraźnie powiedzieć, że dostarczają fermentów do trawienia pokarmów, albo nerki, których, czynność — wydalanie produktów odpadkowych przy przemianie materii — też jest wyraźnie widoczna, albo płuca czy chociażby takie oko lub ucho... Wszystko to ma określone kształty, ma określoną funkcję.
A ta skóra? No, chociażby właśnie te dopiero co wspomniane funkcje...
Jaka jest właściwie jej rola w organizmie? Bo to, co się pospolicie na
ten temat mówi, a mianowicie, że
„okrywa ciało", nie określa tak naprawdę żadnej czynności, a co najwyżej objaśnia jej położenie w ustroju zwierzęcym.
Wszystko, co dotychczas powiedziałem, w sztuce literackiej nazywa się „ekspozycją dramatu” gglnaukowcy mówią skromniej, iż jest to ustawienie zagadnienia. Sądzę bowiem, iż zgodzicie się ze mną, że jednak W danym przypadku jest się nad czym zastanowić, i dlatego to właśnie zdecydowałem podjąć te rozważania zaraz na początku mej' książki.
Wymieńmy tylko zadania, w jakich bierze udział skóra. Odbiór wrażeń ze świata zewnętrznego. Dotyk? Ból? Ciepło? Zimno? — Bezsprzecznie tak.
Ochrona przed urazami pochodzącymi również z otoczenia?
— Przecież tego chyba też nikt jej nie odmówi...
Ochrona przed ucieczką wody z organizmu, po prostu przed wysychaniem ciała, jak również przed stratami ciepła (w obydwu przypadkach na rzecz środowiska) — również należy do jej obowiązków.
A czy to nie ważne, aby — szczególnie gdy się nie rozporządza wewnętrznymi utworami szkieletowymi — umieć jednak jakoś utrzymać określoną postać ciała, w dodatku jędrnie, ale i elastycznie, aby nie ograniczać zbytnio możności poruszania się, tej tak ważnej cechy w walce o opanowywanie środowiska, jaką zdołały sobie wyrobić zwierzęta? — I w tym bie- fzę udział skóra.
Może by tam jeszcze udało się coś niecoś dorzucić, ale to chyba wystarczy, zatrzymajmy się więc, gdyż i tak wyliczyliśmy, jak na jeden utwór anatomiczny, sporo zadań i obowiązków.
Czy jednak nie uderzyło was przy tym wyliczaniu, że raz za razem niby czerwona nić przewijały się poprzez każdą nowo wymienianą funkcję skóry terminy: „środowisko”, „otoczenie”, „świat zewnętrzny”?...
Rozważając te właśnie wyrazy, najlepiej zrozumiemy rolę skóry. Skóra — to powierzchnia ciała, skóra to ta strefa graniczna, przez którą organizm styka się ze środowiskiem i przyjmuje od niego zarówno dobrodziejstwa, jak i ciosy czy przykre niespodzianki. Skóra więc nie jest organem o jednej czy dwóch określonych funkcjach. Skóra nie pracuje w zacisznym wnętrzu organizmu. Rola skóry musi być tak wielostronna i tak różnoraka, aby przeciwstawiać się tej olbrzymiej ilości rozmaitych sytuacji, jakich jej coraz to nastręcza bogactwo środowiska zewnętrznego.
Ńiefaz zdarza się widzieć takie mumie żabie, bo skóra płazów łatwo pozwala wyparowywać wodzie
Teraz, kiedyśmy ją już scharakteryzowali, obojętne jest w rezultacie, czy zaliczymy skórę do organów, czy też wymyśli się na określenie tego rodzaju utworu jakiś inny wyraz.
Istotną jednak sprawą będzie, iż jest to narząd! o charakterze swoistym, narząd* który jak najoczywiściej służy łącznie wszystkim elementom organizmu i jak najbardziej obrazuje, że ustrój zwierzęcia jest jednością — zwartą całością, a nie zlepkiem „na swoją rękę” działających organów. I z tej racji w przysłowiach nieraz ową całość reprezentuje.
Sądzę więc, iż każdy zgodzi się ze mną, że wobec takiej różnorodności jej funkcyj warto będzie nieco bliżej się z nią zapoznać.
CZY MOŻNA ŻYĆ BEZ SKÓRY?
Po tak obowiązującym zakończeniu poprzedniego rozdziału, gdzie mówiłem, że skóra (obok układu nerwowego i' krwionośnego) może w najlepszy sposób uwidacznia, iż ustrój zwierzęcy jest zwartą, jednolitą całością, a nie rodzajem mozaiki samodzielnie funkcjonujących organów — prawdopodobnie odpowiedź na pytanie postawione w tytule sama ciśnie się na usta. Tym bardziej że własne doświadczenia z życia codziennego dają nam pod tym względem dość niedwuznaczne wskazówki. Niemal każdy bowiem wie, o ile łatwiej goją się głębokie nawet rany, w których skóra jest zaledwie rozcięta, tak że wystarcza zbliżenie jej brzegów lub ewentualne ich zszycie, aby szybko doprowadzić do zrośnięcia, w przeciwieństwie do tych przypadków, gdy zerwany jest — choćby tylko powierzchownie — kawałek tego narządu lub, wskutek oparzenia, kilka czy kilkanaście centymetrów kwadratowych jego powierzchni zostało zupełnie zniszczonych.
Wierutną baśnią są zatem często powtarzające się (w tak modnej przed pół wiekiem amerykańskiej literaturze młodzieżowej) wiadomości, iż w czasie walk Indian skalpowani przez nich żywcem wrogowie czasami wracali do zdrowia.
— Jeśli więc ubytek nieco większego kawałka skóry bywa zazwyczaj śmiertelny, chyba że zastosuje się natychmiast nowoczesne metody transplantacji, czyli przeszczepienia z innych części ciała, to po co pytać nawet o 'możliwości życia bez tego organu?
I słusznie, tylko że ja zagadnienie chciałem potraktować szerzej. Nie zwężajmy go w tej chwili wyłącznie do człowieka, ssaka czy nawet kręgowca.
Pytanie nasze dokładniej należałoby sformułować w ten sposób: czy istnieją zwierzęta, które w ogóle skóry nie posiadają?
I nad tym się teraz zastanowimy.
— A właściwie nad czym się tu zastanawiać? — zauważy może któryś z bardziej pedantycznych czytelników. — Proszę od razu powiedzieć albo też sami sprawdzimy w podręczniku zoologii: są takie lub nie — i na tym koniec.
Otóż właśnie nie koniec, gdyż nam nie powinno chodzić
o nagi fakt istnienia czy nieistnienia podobnych zwierząt. My, którzy już znamy liczne, wymienione w poprzednim rozdziale funkcje skóry, powinniśmy rozważyć, jakie konsekwencje wystąpią w życiu i zachowaniu organizmu, nie rozporządzającego ową specjalną strefą odgraniczającą go od otoczenia.
Słyszeliście może o fakcie, iż uczony francuski Leverrier odkrył na podstawie rachunku i wyznaczył położenie w przestrzeni planety Neptun, zanim jeszcze oko uzbrojone w teleskop stwierdziło rzeczywiste istnienie tego ciała niebieskiego. A już chyba na pewno doszło waszych uszu, że wielki rosyjski chemik Mendelejew na podstawie wykrytego przez siebie naturalnego układu pierwiastków zdołał wyznaczyć, a nawet określić ciężary atomowe i różne inne właściwości takich spośród nich, których istnienia ani jego poprzednicy, ani współcześni, ani nawet on sam analizami wykazać nie byli w stanie. Wszystko jednak, co teoretycznie przewidział, sprawdziło się ca do joty w parę dziesiątków lat później, po udoskonaleniu metod chemicznych.
Spróbujmy i my podążyć tą właśnie drogą i znając już przeróżne funkcje skóry zastanówmy się, jak wyglądałyby zwierzęta nie mające wcale tego organu.
A więc jedną ze wspomnianych już właściwości skóry jest ochrona organizmu przed utratą wody. Jakie to ma znaczenie dla ustroju, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Spró
bujcie mały kawałek mięsa choć na 24 godziny pozostawić w zwykłej atmosferze pokojowej — zobaczycie, iż zeschnie się on na wiórek. Przeciętnie tkanka żywego organizmu zawiera 70% wody, czasem nieco więcej, czasem mniej. W każdym razie poważniejsze jej przesuszenie zawsze wywołuje śmierć. A więc, w rozważanym przez nas przypadku, zwierząt pozbawionych skóry nie należałoby szukać na lądzie. Ewentualne ich istnienie możliwe byłoby tylko tam, gdzie niebezpieczeństwo wysychania nie zachodzi, a więc w wodzie.
Ciągnijmy dalej ten tok rozumowania.
Skóra chroni również przed utratą ciepła. Oczywiście, ta sprawa jest zasadnicza tylko dla istot zwanych stałocieplnymi, które w toku ewolucji wyrobiły sobie tak ważne biologicznie przystosowanie, iż wewnątrz ciała utrzymują stałą, niezmienną, a najodpowiedniejszą dla reakcji chemicznych organizmu temperaturę. Jest ona prawie zawsze wyższa ani
żeli średnia ciepłota na powierzchni ziemi, która waha się, biorąc z grubsza, od 0“ do 25°. Brak skóry zatem możliwy byłby tylko u zwierząt, które „nie obawiają się” ostygnąć do temperatury otoczenia, gdyż w ogóle „nie siliły się” nawet nigdy, aby mieć inną ciepłotę aniżeli środowisko. Zwiemy je dlatego zmiennocieplnymi.
A wreszcie mówiliśmy też, że skóra utrzymuje w pewnym stopniu kształt ciała. Każdy więc, kto przypomni sobie galaretowatą konsystencję plazmy, z góry mógłby przewidzieć, że zwierzęta „bezskóme” musiałyby być bardzo małe. Albowiem sądzę, iż wszyscy zdajemy sobie sprawę, że można by od biedy z galaretki żelatynowej wykroić kostkę czy piramidkę o rozmiarze jednego milimetra sześciennego i taka figurka (jeśli nie dopuścimy do wyschnięcia) dość długo zachowa swój kształt. Natomiast bryła sześcienna o metrowej krawędzi z takiej właśnie substancji od razu rozpadłaby się, jak to się pospolicie mówi, „oklapnęła” już pod własnym wyłącznie ciężarem.
A zatem patrzcie — tylko w drodze czysto teoretycznych rozważań wyznaczyliśmy jednak szereg cech, jakim powinny by odpowiadać interesujące nas istoty.
Jak widać zresztą, wszystkie wysnute przez nas dotąd konsekwencje braku skóry są dla organizmu raczej ujemne, raczej zwężają jego możliwości życiowe w środowisku. Zastanówmy się więc jeszcze, czy tego rodzaju sytuacja nie daje mu choć pod jakimś względem przewagi, czy w czymś nie usprawnia jego działalności.
Okazuje się, że jednak mogą być w takim przypadku pewne plusy, a mianowicie w dziedzinie, która uczenie zwie się „materialną wymianą ze środowiskiem.”
Każdy wie, że na to, aby żyć, aby podtrzymywać wewnątrz ciała przemianę materii, zwierzę musi mieć zapewiony z otoczenia stały dopływ przeróżnych substancji. Są to materiały zwane pokarmowymi; po prostu musi się ono odżywiać i oddychać.
Wiemy również, że w trakcie przemiany materii zjawiają się pewne produkty odpadkowe, stające się zbędnym balastem, ba, nawet czasem trucizną dla organizmu, w którym powstały; te produkty więc trzeba, nieraz nawet dość szybko, usuwać. W tych czynnościach odgraniczająca ustrój od środowiska skóra jest raczej przeszkodą. U zwierząt mających taką szczelną okrywę muszą powstawać specjalne przystosowania, aby przynajmniej w niektórych miejscach umożliwić ową wymianę z otoczeniem.
Można by powiedzieć, iż jest to jakby kraj ze ściśle zamkniętą granicą, w którym tylko jeden lub kilka portów wyznaczono na wwóz towarów z terenów ościennych. Natomiast jeśli owej „granicy celnej” nie ma, to pobieranie pokarmów, oddychanie i wydalanie odbywać się może wszędzie, w dowolnym miejscu powierzchni. Odpada więc wówczas potrzeba tworzenia określonych i tylko w pewnych okolicach ciała skoncentrowanych organów.
Ostatnia kwestia, o której wspomnimy, dotyczy odbierania wrażeń zmysłowych. Bez skóry cała powierzchnia ciała
byłaby prawdopodobnie pod tym względem równorzędna, albowiem promień światła czy bodziec chemiczny (smak lub zapach) w dowolnym miejscu ciała działać mogą na plazmę mniej więcej jednakowo; natomiast jeśli jako istoty „skórza- ste” sięgniemy do własnych doświadczeń w tej dziedzinie — przyznamy zgodnie, że na'pewno nie zdołamy rozróżnić syropu cukrowego lub gumy arabskiej, jeśli kropla którejś z tych substancji kapnie nam na palec czy kolano, a nie na język.
No, ale już dość chyba tego teoretyzowania, zdradźmy nareszcie, iż takie właśnie Ztoierzątka istnieją, aczkolwiek w olbrzymiej różnorodności fauny świata są bardzo nieliczne.
Systematycy zoologowie zgrupowali je w jedną gromadę należącą do jednokomórkowych pierwotniaków (a więc zgodnie z naszymi przewidywaniami są to rzeczywiście mikroskopijnych rozmiarów zwierzątka). Gromada ta nosi nazwę — ko- rzenionóżki, a typowym jej przedstawicielem będzie znany powszechnie — przynajmniej z imienia — pełzak, czyli ameba.
Z obyczajami i sposobami życia korzenionóżek, jako zwierzątek o nagiej plazmie, zapoznamy się w następnym rozdziale.
NAGOSC
• Mówiliśmy poprzednio, że „liezskóme” zwierzątka zgrupowane zostały przez zoologów w gromadzie: korżeńionóżki.... Jednak ten, kto by zajrzał do systematyki tej grupy, zobaczył- » by, że tylko jeden rząd spośród trzech tu należących nosi na-? zwę: ameby nagie; drugi i trzeci są to ameby skorupkowe
i otwornice, a więc (co już z samych nazw po trosze można. wywnioskować) posiadające jakieś urządzenia, które bądź co bądź mogą utrudniać plazmie tych pierwotników kontakt ze środowiskiem.
Rozpatrzmy je jednak po kolei.
Doprawdy nie wiem, czy warto tracić czas na obszerniejsze opisywanie pełzaka, czyli ameby, należy on bowiem do zwierzątek tak popularnych, choć przez mało kogo (ze względu na swe mikroskopijne rozmiary) własnymi oczami oglądanych, że niemal każdy wie, iż jest to galaretowata grudka plazmy z jądrem wewnątrz. Ponieważ ta galaretka jej ciała ma półpłynną konsystencję i przelewa się dość łatwo, więc nasza ameba może wypuszczać w dowolnych kierunkach nitkowate, palcowate lub płatowate wyrostki przy pomocy ta-, kich nibynóżek, aczkolwiek powoli, przenosi się z miejsca na miejsce. Kiedy zaś w tych wędrówkach natrafi na jakiś pokarm, każdą częścią ciała może się nań zacząć nasuwać, oblewać całą swą plazmatyczną zawartością, a następnie bez przeszkód trawić.
Długo uważano, że na tym już koniec i że żadnych innych urządzeń, czyli organów do wykonywania funkcji życiowych,
ameba nie posiada. Nie jest to jednak wcale słuszne. Przede wszystkim stwierdzono, że (przyjnajmniej słodkowodne ameby, a tych jest najwięcej) zawierają tętniącą banieczkę, co pewien czas skurczem usuwającą swą zawartość na zewnątrz ciała pierwotniaka.
Naumyślnie zwracam uwagę na ten szczegół, gdyż — jak się wkrótce przekonacie — będzie on miał pewne powiązania z rozpatrywanym przez nas zagadnieniem skóry.
Jak wspomniałem, ameba żyć może jedynie w środowisku wilgotnym, ściślej mówiąc — w wodzie.
Wiadomo wam też zapewne, iż plazma każdej komórki, a więc również i ameby, ma większą koncentrację rozpuszczonych w niej soli aniżeli zwykła słodka woda kałuż, stawów czy rzek. Z różnych doświadczeń życia codziennego, chociażby rozpuszczania się i rozchodzenia cukru w szklance herbaty, (nawet bez mieszania) wiemy, iż woda wpływa do wszystkich miejsc, gdzie koncentracja jakiegoś roztworu jest większa, ażeby wyrównać stężenie w całym środowisku.
. Podobnie więc zachowuje się woda i względem ciała ameby: wsiąka bez przeszkód do wnętrza nagiej, nie osłonionej niczym plazmy, bo, jak mówiliśmy, tam koncentracja soli jest większa, wobec czego, w myśl dopiero co wypowiedzianej zasady, stara się ją rozcieńczyć i rozprowadzić w całym wodnymi- otoczeniu. Otóż macie pierwszy przykład, jak to środowisko działa, niekoniecznie uwzględniając interesy zwierzątka. A plazmie przecież sole są potrzebne w określonym stężeniu. Ameba nie może dopuścić, aby jej ciało pęczniało i rozwadniało się — tymczasem otaczający ciekły żywioł jakby na przekór ciągle prze do środka. Trzeba się przed tym ratować. Stąd to widzimy u niej instalację regulującą w postaci urządzenia do rytmicznego wypompowywania wody* co jest właśnie rolą owej banieczki tętniącej.
Wyobraźcie sobie, iż u ameb morskich, tam gdzie koncen- tracja soli w otaczającej wodzie jest większa, siłą rzeczy nie ma tych kłopotów, toteż i banieczka kurczliwa zwykle tam ». nie występuje; jeśli zaś przenieść słodkowodną amebę w zaso-
lone środowisko, to od razu pulsacja tego organu wybitnie się zwalnia.
Nie byłbym jednak wcale zadowolony, gdyby ktoś z czytelników, wmyślając się w to, co powiedziałem, zauważył:
— Ha, biedna ameba jest stale w takim położeniu jak marynarze na dziurawym okręcie, którzy muszą bez przerwy wypompowywać napływającą wodę, aby się uchronić przed ostateczną zgubą.
Takie porównanie byłoby wprawdzie zupełnie trafne, ale tylko jeśli chodzi o mechanizm tego zagadnienia. Jednakże sprawy stosunków i współzależności organizmu ze swym środowiskiem nigdy nie należy rozpatrywać, jak to się mówi, w jednej płaszczyźnie. Albowiem ta „zła” wpływająca woda jednocześnie przynosi ze sobą świeże porcje rozpuszczonego w niej tlenu, a to jest z całą pewnością bardzo pożyteczne dla życia ameby.
Co więcej, nie potrzebuję chyba przypominać, że w czasie przemiany materii w plazmie powstają produkty odpadkowe, tak zwane wydaliny: dwutlenek węgla, amoniak lub związki jemu pokrewne. Jak każdy organizm zwierzęcy, ameba również musi się ich pozbywać — bo cóż to byłoby za utrudnienie ciągnąć ze sobą przez całe życie coraz bardziej nagromadzające się masy tych nieużytecznych substancji!
Za każdym skurczem banieczki tętniącej ameba wytłacza nie tylko czystą wodę, której ma nadmiar, ale również i rozpuszczające się w niej — dwutlenek węgla i owe produkty amoniakalne. Organ ten spełnia więc jednocześnie rolę naszych wydychających płuc oraz usuwających mocz nerek.
Jak widzicie więc, otrzymaliśmy przynajmniej na jednym odcinku wyraźny obraz następstw braku skóry. Ale proszę nie brać tego zdania zbyt dosłownie, gdyż podobne stosunki wywołujące konieczność regulowania nadmiaru wody będą występować również wszędzie tam, gdzie — choć stwierdzimy obecność okryw, osłonek czy jakiegokolwiek rodzaju otoczek
— okaże się jednak, iż są one dla wody przepuszczalne.
Nie należy więc przesądzać, że jeśli tylko jest jakaś otocz
ka, to już urządzenia regulujące stosunki wodne w organizmie będą z całą pewnością niepotrzebne. Przekonamy się
o tym dokładniej w jednym z następnych rozdziałów.
Teraz jednak omówię jeszcze jedną sprawę, w dalszym ciągu dotyczącą tej właśnie regulacji. Bo dobrze, jeśli maleńka ameba żyje w jeziorze lub innym wielkim zbiorniku, gdzie wchodzi w grę wyłącznie obawa przed nadmiarem wody. Cóż jednak mówić o takich osobnikach, których środowiskiem jest kałuża na drodze, odrobina deszczu, zebrana we wklęśnięciu rynny, lub nawet tylko wilgoć silnie nasiąkniętych poduszek mchu w lesie czy na strzesze. Nie miną dwa, trzy dni, a już środowisko naszej ameby może utracić ostatnią kropelkę cieczy, która wyparowała w powietrze, czyli po prostu wyschła. Czy wtedy nasze nagie zwierzątko czeka bezwzględna śmierć? Z całą pewnością tak. Plazma nie może całkowicie utracić wody bez jednoczesnego utracenia zdolności życiowych — wyschnięcie plazmy jest równoznaczne z jej śmiercią. Toteż naga ameba musiałaby zginąć po wyparowaniu wody z jej śro
dowiska, gdyby... gdyby nie to, że właśnie tego rodzaju sytuacje często przytrafiające się w życiu jej rodu w ciągu milionów lat wyrobiły w niej zdolność rezygnowania w tej sytuacji z nagości.
Tak jak my, zmieniając otoczenie, na przykład wychodząc z ciepłego pokoju na mróz, wkładamy paltó, futro czy sweter
— podobnie i ameba wyrobiła w sobie już przy pierwszych oznakach wysychania środowiska umiejętność otulania się „skórą”, i to skórą „jak się patrzy”... mianowicie grubą błoną niemal nieprzepuszczalną dla wody — oczywiście tym razem dla tej wody, która by miała uciekać z jej ciała.
W tym stanie może ona przetrwać nawet dłuższy okres niesprzyjającej suszy, aż do przyszłego deszczu, wylewu strumyka czy nasiąknięcia wilgocią jej otoczenia w jakiś inny sposób. Naturalnie okryta grubą błoną ameba musi pożegnać się z wypuszczaniem nibynóżek, pobieraniem pokarmu, nawet z obfitym dopływem tlenu. Jej przemiana materii staje się ograniczona «— mówimy, iż w oczekiwaniu na sprzyjające warunki prowadzi wówczas życie utajone w stanie otorbio- nym, czyli incystowanym.
Dopiero co omówiliśmy blaski i cienie życia bez skóry na przykładzie nagiej plazmy jednokomórkowego zwierzątka — ameby. Wiemy już, że głównym motorem ewolucyjnej przemiany organizmów jest coraz doskonalsze, coraz lepsze przystosowanie się do zmiennych warunków środowiska, co prostszymi słowami wyrazić by można jako stałe dążenie do ułatwiania sobie życia. Wobec tego fakt, iż u wielu przedstawicieli gromady korzenionóżek spotykamy szereg urządzeń, które' można by nazwać jeśli nie odpowiednikiem skóry, to przynajmniej jej namiastką, pozwala z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że owo życie bezskórne musiało mieć więcej cie-1 ni niż blasków. Tym bardziej że cały rozwój ewolucyjny zwierząt idzie raczej po linii powstawania istot mających jednak takie lub inne okrywy ciała.
Wracajmy jednak do korzenionóżek i zobaczmy, w jaki sposób radzą sobie one pod tym względem. |
Wspbminałem już, że poza amebami nagimi należą tu otwor- niee oraz ameby skorupkowe. W obu przypadkach spotykamy się jeszcze nie ze skórką na ciele, lecz z rodzajem „domecz- ka” — pancerzyka czy muszelki, w którym naga plazma ameby może ukryć się w momencie niebezpieczeństwa.
Jest rzeczą ciekawą, że u obydwu wspomnianych grup sprawa zostaje załatwiona rozmaicie.
Ameby skorupkowe wyrobiły sobie zdolność produkowania . w swej plazmie —- sztywnej, odpornej substancji, z którą spotykać się będziemy i później u szeregu innych zwierząt, a którą
nosi nazwę oskórka. Z tego właśnie oskórka ameby te budują sobie najrozmaitszego kształtu — a więc o typie kubeczka, hełmu czy kapelusza — pancerzy ki, osłaniające większą część ich ciała. Wobec tego wszelki kontakt ze światem zewnętrznym następować może tylko przez ot wór, owej muszli czy pancerza. Stamtąd tylko wydobywać się mogą nibynóżki, które pozwalają poruszać się zwierzątku oraz zdobywać pożywienie. Nie ma więc już mowy o tej swobodzie reagowania i wędrowania każdym, dowolnym miejscem ciała, co cechowało ameby nagie.
Zróbmy zresztą znów dokładniejsze zestawienie zysków
i strat powodowanych przez podobne urządzenie.
Zwracaliśmy już uwagę na kłopoty związane^ wnikaniem do ciała nadmiaru wody i z koniecznością wobec tego stałego wypompowywania jej z organizmu. Opisany obecnie pancerz czy muszelka pod tym względem żadnej ochrony nie daje, gdyż stale otwarty ziejący otwór pozwala wodzie kontaktować się z ciałem ameby absolutnie bez żadnych przeszkód. Jedynym więc prawdziwym zyskiem jest właśnie to, co dawało średniowiecznym rycerzom przywdziewanie zbroi, która choć obciążała i utrudniała ruchy, choć zmniejszała widoczność, jednak przynajmniej niektóre części ciała chroniła przed śmiercionośnymi ciosami wroga.
Stwierdzamy więc, że nasze ameby poszły w tym kierunku przemian ewolucyjnych, z czego wnioskować można, iż czynnik ochrony przed nieprzyjaciółmi miał dla nich widocznie poważne znaczenie.
Jeśli jednak opisywane ameby można by nazwać, stosując terminologię wojskową, istotami „lekkopancernymi”, to otwor- nice posunęły się w tej dziedzinie jeszcze dalej. Prócz sztywnego, ale elastycznego i dość cienkiego oskórka z substancji organicznej wydzielają one jeszcze na powierzchni swego jednokomórkowego ciała sole wapienne, których pokaźną warstwą pogrubiają swój pancerzyk, usztywniając go silnie. Żeby zaś wróg nie miał do nich dostępu nawet przez otwór takiej muszelki, „zalepiają” go całkowicie. Siedzą po prostu zamknięte
w rozmaitego kształtu wapiennej kapsułce, ot, mniej więcej jak jądro orzecha w skorupie.
No, tu już jestem pewny, że większość moich czytelników nie dałaby mi (gdyby to było możliwe) ciągnąć dalej tego opisu — i zresztą słusznie...
— Jakże to bowiem zwierzę ma żyć całkowicie izolowane wapienną ścianką od otoczenia? Prawda, wspominano o czymś podobnym poprzednio, kiedy to naga ameba otorbiała się, czyli otaczała grubą, nieprzepuszczalną osłonką, ale trwało to tylko w czasie wysuszenia jej środowiska, a wtedy i wszelkie funkcje życiowe zwierzątka zostawały silnie ograniczone. Pędziło, jednym słowem, w tym zamknięciu życie utajone. Nato- , miast tu omawialiśmy przecież normalny stały wygląd otwornicy w czasie jej zwykłego bytowania od narodzin aż do śmierci.
Naturalnie, iż mielibyście zupełną rację, tylko żę. ja jeszcze nie skończyłem. A warto również zwrócić uwagę, że zwierzątka te nazywają się: otwornice... Czyżby ochrzczono je tak dlatego, aby podkreślić, że właśnie żadnych otworów nie mają? Tego rodzaju dowcipy, że rodzice o swym dwumetrowej wysokości synu mówią: ten karzełek lub gdy pozbawionego głosu kolegę całe zgromadzenie przezywa: śpiewakiem ■*— zdarzają się czasem w życiu towarzyskim, ale nie należy o nie posądzać poważnych uczonych, systematyków.
U większości otwomic w pancerzyku nie ma rzeczywiście głównego wpustu, jak w muszelce ślimaka, za >to cały, jak sito, przeborowany jest. tysiącami cieniutkich dziUreczek. Po prostu gdyby te pancerzy ki, jak i cała otwornica, nie były tak maleńkie — o ułamku milimetra średnicy — mogłyby być użyte jako znakomite solniczki czy pieprzniczki. Przez taki otworek wrogowi niełatwo dostać się do nagiego ciała korze- nionóżki. Ale (bo cóż jest bez „ale”?-) i odwrotnie, trzeba się już pożegnać z dużymi, płatowatymi nibynóżkami, dzięki którym jeszcze siako tako można było pełzać po dnie zbiornika czy roślinach wodnych.
Otwornica może wprawdzie wypuszczać niby nóżki, jednak oczywiście tylko tej grubości, na jaką pozwoli średnica otworków jej muszelki. Są to więc liczne — ale jedynie niteczki plazmatyczne, toteż żywa otwornica pod mikroskopem wygląda niby otoczona aureolą sterczących wkoło promięni...
Tego rodzaju cieniutkie utwory nie usprawniają zbytnio ruchów zwierzątka. Ale trudno, jeśli ktoś chce na czymś zyskać, zwykle na czymś innym musi tracić. Najważniejsze tylko, aby zyski były większe od strat.
Tutaj jednak sprawa poruszania się nie jest jeszcze najistotniejszym brakiem. Funkcja oddychania też nie została zbytnio zakłócona, dla wody bowiem najmniejsze nawet rozmiary otworków nie są przeszkodą, ona więc tlen zwierzątku nadal będzie donosić.
Natomiast znacznie mniej korzystnie wygląda sprawa pobierania pokarmu. Zarówno całkiem naga ameba, jak i ame-
by skorupkowe, koniec końców, w swych wędrówkach coraz to natrafiały na kęsy pożywienia. Dla ameby nagiej każdy z nich był dobry, nawet choćby nieco większy od niej, byle tylko zdołała oblać go swym ciałem. Ameba skorupkowa już była trochę pod tym względem skrępowana, gdyż pochłaniać mogła tylko takie stałe kawałki, które się mieściły w otworze
jej „zbroi.” Ale jakże się odżywia otwomica? Przecież substancje pokarmowe zwierząt nie znajdują się w wodzie w stanie rozpuszczonym, a dziurki w muszlach otwornic mają średnicę w granicach tysięcznych części milimetra. Rozdrobnione w tym stopniu cząstki organiczne, którymi by się można pożywić, trafiają się nie tak często.
Ale cóż, jeżeli otwornice żyją dziś, a ponadto żyły już na ziemi od wielu milionów lat, i to wcale obficie — na co mamy wyraźne dowody, gdyż z ich mikroskopijnych muszelek wytworzyły się z czasem na setki metrów grube pokłady kredowe, które my, ludzie, obecnie beztrosko eksploatujemy — to niewątpliwie musiały one tę
trudność przynajmniej w pew- TT|
nym stopniu pokonać. N\1
Ci, którzy mieli sposobność oglądać żywe otwornice pod mikroskopem, przekonać się mogli o tym bardzo łatwo.
Spotykamy się tu po raz pierwszy z urządzeniem, które udoskonalone widujemy u wielu zwierząt, a mianowicie — z trawieniem poza głównym obrębem ciała.
Proszę sobie wyobrazić na chwilę jakąś otwornicę, tak jak opisywałem, w postaci na przykład małej, podziurawionej ka- psułeczki wapiennej, z której dookoła sterczą wspomniane cieniutkie nitki plazmatyczne — ot, tak jak na rysunku. I oto wystarczy, aby niewielki glon jednokomórkowy, pierwotniak lub w ogóle drobniutki kawałeczek roślinny czy zwierzęcy
niesiony prądem wody dotknął takiej niteczki, a już przykleja się do niej. Za chwilę dotyka go druga nitkotoata nibynóżka, później trzecia, czwarta itd.
Te plazmatyczne lepkie sznury zlewają się nad kęsem pokarmowym, okrywając go cienką warstewką własnej galaretowatej substancji — ale nie myślcie, że będą „starały się” wciągać go do wnętrza pancerzyka, jak to się mówi, na siłę. Zrobią to, ale w zupełni© inny sposób. Toż ten kęs, gdyby się dostał do ciała ameby nagiej, zostałby w jej plazmie strawiony, czyli rozpuszczony przez znajdujące się w niej fermenty; Ale przecież i tutaj kęs pokarmowy jest otoczony plazmą ni- bynóżek otwornicy, tyle że na zewnątrz pancerzy ka. Fermenty też w niej są i robią swoje, czyli trawią, a więc rozpuszczają pokarm, a rozpuszczony już. bez żadnej trudności płynie (wzdłuż nibynóżek jakby kanałami) i poprzez dziurki pance- rzyka dostaje się do plazmy w jego środku.
Mamy więc znów dowód, jak jeden typ przystosowań pociąga za sobą konieczność ulepszeń i zmian w innych dziedzinach funkcjonowania zwierzęcia.
Z tego, co mówiliśmy dotąd, wynika jasno, że gdy tylko wśród jednokomórkowych nagich ameb niektóre dla ochrony swego ciała zaczęły wytwarzać skorupki, pancerzyki czy muszelki, to mimo iż trudno jeszcze było nazwać ta okrywą, któ-. ra by choć w części odpowiadała istotnej skórze, już wyłoniły się pewne komplikacje w funkcjonowaniu organizmu zwierzątek — przede wszystkim przy pobieraniu pokarmów.
Szukając jednak dalej wśród jednokomórkowców, natrafimy tu na gromady, których całe ciało pokryte jest „skórą” już w bardziej właściwym sensie tego wyrazu. Jest to elastyczna, dość sztywna błonka białkowa, dokładnie odziewająca całą plazmę jednokomórkowego zwierzątka, skutkiem czego każdy gatunek ma określony, charakterystyczny dla siebie kształt. Taką „skóreczkę” pojedynczej komórki, aby nie mieszać jej ze skórą zwierząt wielokomórkowych (która przecież sama jest skomplikowanym narządem, składającym się z tysięcy lub milionów komórek) — nazywamy pellikulą.
Przypominacie sobie, jak to naga ameba musiała walczyć z nadmiarem wody wsiąkającej stale do jej ciała, wskutek większej koncentracji soli w plazmie niż w otoczeniu. Od tej walki nie uwolniła naszych „skórkowatych” pierwotniaków 7— a mianowicie wymoczków i wiciowców —r obecność pelli- kuli. Ta błonka bowiem jest dla wody łatwo przesiąkliwa, toteż wypompowujące nadmiar płynu bariieczki kurczliwe li obydwu tych grup są zjawiskiem bardzo częstym.
W dalszym ciągu jednak obecność takiego obcisłego „kostiumu kąpielowego”, oblepiającego dokładnie całe plazmatyczne ciało, pociąga za sobą jeszcze inne niewygody. I tu, na tym właśnie miejscu, pragnąłbym nieco obszerniej omówić istotę zjawisk przystosowania się ustrojów żywych do warunków zewnętrznych.
Wiele czasu, bo prawie cały jeden wiek, trwała trudna walka uczonych o to, aby ludzkość wreszcie zrozumiała, że organizmy żywe zmieniają się w ciągu długich łańcuchów pokoleń. Ostatnie dwa dziesiątki lat wyjaśniły przyczynę owej zmienności, a mianowicie — konieczność przystosowywania się do warunków otoczenia, które przecież nie są nigdy sztywne i raz na zawsze ustalone. Ale nawet wielu z tych ludzi, którzy już przyswoili sobie te dwa pewniki, mimo wszystko ujmuje je wciąż w sposób dość uproszczony, zatrzymując się zazwyczaj na jednym szczególe, a nie* ogarniając całości zjawiska. Co więcej, wyobraża sobie, że zazwyczaj to dostosowanie się do warunków otoczenia dotyczy jakiegoś tam fragmentu — przeróbki czy przekształcenia w tym lub innym organie, i na tym koniec. Ot, mniej więcej na taką modłę: „Wiesz, zmieniłem siodełko w rowerze — teraz znacznie wygodniej jechać”.
Weźmy pod uwagę na przykład ptaki. Niewątpliwie, przekształcenie przednich kończyn w skrzydła w dużej mierze przyczyniło się do umożliwienia tej grupie kręgowców nie tylko opanowania nowego środowiska — atmosfery, a więc nowych terenów pokarmowych, ale nadto dało możność szybszego poruszania się, zatem przewagę zarówno w ucieczce, jak i w ataku, wskutek łatwości wycofania się zawsze w te sfery, do których nie może się dostać wróg. A ponieważ skrzydła wyraźnie rzucają się w oczy, stąd przekonanie, że przystosowanie się ptaków do poruszania w powietrzu polega jedynie na przekształceniu przedniej pary kończyn w duże, pierzaste powierzchnie lotne. I na "tym koniec.
A przecież istnieje takie stare, bardzo dobre przysłowie,
o którym radziłbym każdemu zawsze pamiętać, kiedy mu przyjdzie ochota rozważać jakieś zagadnienie biologiczne: „Nie
mai tego dobrego, co by w czymś na złe nie wychodziło” — i odwrotnie.
Już poprzednio zwracałem uwagę, nie stawiając co prawda tak wyraźnie jak teraz kropki nad „i”, że jakiekolwiek przekształcenie, jeśli pociągnie za sobą dodatnie zjawiska na jednym odcinku, z całą pewnością wywoła braki w jakiejś innej dziedzinie.
— No, może czasem... — powie niezupełnie przekonany czytelnik. —
Ale jakież braki wystąpiły u ptaków? Toż autor sam przyznał, że posiadanie skrzydeł przyniosło im- same plusy.
W odpowiedzi na to mógłbym oznajmić, że gdyby u ptaków nastąpiło jedynie wspomniane przystosowanie, to prawdopodobnie nawet przez kilka pokoleń nie przetrwałyby na świecie, gdyż po prostu podusiłyby się, a ściślej mówiąc — w ogóle nie byłyby w stanie oddychać z intensywnością niezbędną dla ruchliwego stałocieplnego zwierzęcia.
Chyba nikt się nie spodziewał, że odskoczymy myślą aż tak daleko.
Ale proszę śledzić dalej tok rozumowania. Jasne jest chyba, że skrzydła jako organ lotny wymagają sztywnego, konstrukcyjnie mocno powiązanego pasa barkowego oraz potężnego * mostka, o który opierają się mięśnie piersiowe, powodujące ich rytmiczne zamachy. Jednak niezbędna w tym celu sztywność tej podstawowej konstrukcji jest jaskrawo sprzeczna" z potrzebami oddechowymi, a mianowicie z koniecznością utrzy- ' mania stałej ruchliwości klatki piersiowej dla wykonywania wdechów i wydechów, czyli tak niezbędnego przewietrzania płuc. Jak widać więc, zmienność ewolucyjna to nie przekształcenie jednego organu, lecz zawsze łańcuch przemian w ustroju,
z których jedna zapoczątkowana w jakimś narzą-^ dzie zazębia się natych- miast o inną i wywołuje konieczność dalszych „przeróbek”. Tak właśnie jest i u ptaków.
Przystosowanie kończyn do lotu wyłączyło w pewnym stopniu możność oddychania klatką piersiową, trzeba więc było w dalszym ciągu przetwarzać i przystosowywać do nowej sytuacji 'cały aparat oddechowy. I tak się też tu stało. A dalej, wyłączenie przedniej kończyny z możności chwytania
zmusiło do dużego wydoskonalenia w tej czynności dzioba i zwiększenia obrotności głowy. O, przykładów podobnych współzależności mógłbym podać znacznie więcej! Mnóstwo ich jednak znajdziemy rozpatrując skórę i dlatego właśnie uważałem za konieczne kilka słów poświęcić tym zasadom ogólnym. 1 Nasze wiciowce i wymoczki, dzięki tej swojej „skórce”, mają kształt określony, mają pewną osłonę przed nieprzyjacielem, jednak zarazem przeszkadza im ona w pobieraniu stałych cząstek pokarmu oraz w tak ważnym osiągnięciu biologicznym zwierząt jak samodzielne przesuwanie się z miejsca na miej
sce, że nie wspomnę już o utrudnieniu odbierania zewnętrznych zmysłowych bodźców ze środowiska.
Ale przecież z tych czynności żaden organizm zrezygnować nie może, trzeba się więc dalej przystosowywać. Pobieranie 1 pokarmu załatwione zostaje w sposób najprostszy. W pellikuli j widzimy malutki otworek, jeśli można tak powfedzieć — wyłom w jednolitości skórki; nazywa się to nawet: usta komór-J kowe, czyli cytostoma. Wystarcza on do pobierania bak- ■ terii, maleńkich glonów czy drobniutkich części zwierzęcych ‘ lub roślinnych. Ale rozumujmy dalej. Naga ameba zewsząd : mogła przyjąć otaczający pokarm, tu zaś tylko to, co znaj- J dzie się naprzeciw cytostomy, może być wchłonięte do środka, 'i To bardzo zwęża możliwości zdobywania pożywienia. Od cze- go jednak są dalsze przystosowania?
A jeśliby koło tego otworka wywołać wiry wodne? Wiry j
— jak wiadomo choćby z ostrzeżeń dla kąpiących się — wcią- J gają przedmioty w głąb. A więc dalejże do dzieła... Pożąda- J nym przystosowaniem będzie tu sfabrykowanie sobie jednego | większego lub całego wianuszka mniejszych, elastycznych J „wiosełek”, uderzających rytmicznie w ten sposób, aby wszy-.| stko, co znajduje się w wodzie w promieniu 1 do 2 centyme-J trów, zostało przez wytworzony wir wciągnięte właśnie tuż 1 przed samą cytostomę. A wtedy już tylko wybierać, co prze- j łknąć, a co odrzucić precz. O, takie urządzenie jest jeszcze
o wiele lepsze niż powolne nasuwanie się na znaleziony kęs pokarmowy i oblewanie go własnym ciałem, jak to robiła amebal
— Szkoda tylko — powiecie może — że już zupełnie nie można skorzystać z nieco większych odrobinek pokarmowych.
Ale i na to sposób „wynalazły” pewne wiciowce. Kiedy natrafiają na większy kęs, który żadną miarą nie zmieściłby się im w otworze ustnym, to stosują system dość nieoczekiwany, wykazujący zresztą niezwykłą plastyczność ich jednokomórkowego organizmu. Mianowicie za pomocą fermentów rozpuszczają czasowo większy lub mniejszy płat swej własnej pełli** kuli. Przez doraźnie przebity otwór wypuszczają niby nóżki
i oblewają plazmą, a następnie wciągają zdobytą „pieczeń” do środka, potem zaś pellikulę regenerują na nowo.
No cóż — fortepian nie mieści się w drzwiach, wywalamy kawał ściany, a gdy już instrument stanie w pokoju, wyłom się z powrotem szybko zamurowuje...
Sprawa wirów dookoła cytostomy, wytwarzanych za pomocą specjalnych, uderzających rytmicznie wiosełek, niejednemu na pewno nasunęła myśl, że przy ich pomocy mogłoby się poruszać w ogóle całe ciało wiciowca czy wymoczka. Tak też jest w istocie. Na powierzchni pellikuli wiciowce instalują sobie jeden lub kilka biczyków czy wici (stąd ich nazwa), które uderzając silnie ciągną całą „łódź podwodną” ciała zwierzątka.
Wymoczki „wybrały sobie” krótsze wiosełka, zwane rzęskami, za to przeważnie okryły nimi całą powierzchnię swej skórki jakby futerkiem i rytmicznie uderzając pływają, niby wielowiosłowa łódź wyścigowa —- z tą różnicą, że ta sunie tylko po powierzchni wody, one, mając wiosełka na całym ciele, poruszają się swobodnie wewnątrz tego żywiołu.
BATERIA ARMAT
Niejeden z czytelników, przeczytawszy tych kilka rozdziałów, mógłby zauważyć z zupełną słusznością:
— Rzeczywiście, sporo się powiedziało na temat zadań skóry i, zdawałoby się, dość wszechstronnie, ale tak naprawdę wszystko to dotyczyło tylko jednej dziedziny, jeśli można tak nazwać: „defensywnej” — słowem, ochrony organizmu przed tym, co złego może go spotkać ze strony środowiska. Co najwyżej, potrąciliśmy ponadto o sprawę ułatwień w pobieraniu tych niezbędnych do życia czynników, które ustrój musi sobie zdobyć z otoczenia. Ale przecież nie potrzeba być na to przyrodnikiem, a tylko rozumować logicznie, żeby łatwo pojąć, iż żaden organizmf o którym tu była mowa, nie jest czymś od otoczenia odrębnym, lecz że stanowi z nim sprzęgniętą całość, jest, można by powiedzieć, jednym z elementów otoczenia dla innych istot danego środowiska. Jeśli ma się on chronić przed groźnymi dlań ustrojami, to sam z całą pewnością jest też wrogiem, i to niebezpiecznym wrogiem wszystkich tych organizmów, którymi z kolei się żywi. A jeżeli tak, to chyba i on też ma jakieś urządzenia agresywne, które mu ułatwiają atakowanie, opanowanie i przytrzymywanie zdobyczy. Ponieważ zaś (ciągle jak dotąd tylko rozumując logicznie) ta zdobycz z konieczności znajduje się poza wnętrzem jego ustroju, gdyż inaczej przecież nie byłaby zdobyczą, a raczej w każdej chwili zdatnym do użytku zapasem, to i urządzenia te znajdować się muszą raczej na powierzchni, w po
bliżu skóry lub w niej samej, a nie ukryte gdzieś w środku organizmu.
— Np, a jeśliby nawet rozważać tylko czynną obronę przed wrogiem... To wszystko, co było wiadomo do tej pory, dotyczyło okryw skórnych, przybierających charakter „wałów” czy murów, które miały utrudniać ataki nieprzyjaciela. Czyż tam prócz tego nie ma jakichś „baterii armat”, „gniazd karabinów maszynowych” lub choćby „kotłów wrzącej wody czy smoły”, którymi w dawnych wiekach oblegani „częstowali” atakującego wroga?
No i cóż na to odpowiedzieć? Jasna rzecz, że w tym wszystkim tkwi dużo racji, trzeba więc będzie wyrzec parę słów na ten właśnie temat.
Poprzedni rozdział zakończyliśmy tym, że wymoczki, a więc wciąż jeszcze jednokomórkowce, mają na całej swej otoczce rzadziej lub gęściej rozrzucone rzęski, które niby wiosełka umożliwiają im ruchy w wodzie. Jeżelibyśmy pod mocniejszym powiększeniem mikroskopu obejrzeli osadzenie owych rzęsek w pellikuli, to okazałoby się, iż każda z nich przebija ową część błoniastą i tuż pod nią, w plazmie, tkwi w małym ziarenku niby w cebulce. Dokładniejszych wiadomości o budowie tego ziarenka, od którego zapewne w dużym stopniu zależą ruchy poszczególnej rzęski czy nawet wici, jeszcze nie mamy, co jest zrozumiałe, jeśli uwzględnimy jego niezwykle maleńkie rozmiary.
Zaraz za tym szeregiem „cebulek” rzęskowych, a więc wciąż jeszcze w bezpośredniej bliskości pellikuli, zauważymy niewielkie pałeczki. Uczeni nazwali je trichocystami. Oka-' żuje się, iż owe pałeczki ułożone bywają rozmaicie. U jednego z najpospolitszych wymoczków widzimy je rozrzucone pod całą powierzchnią ciała. U innych występują tylko w przedniej części zwierzątka, ale zawsze w pobliżu otworu ustnego. Jest też taki wymoczek, który niby ośmiornica ma przy swojej „paszczy” dość długie palcowate ramiona, co prawda tylko trzy, ale za to po prostu usiane trichocystami.
Wszystko to jednak nic jeszcze nikomu nie mówi, zanim
się nie wyjaśni, co to za urządzenie — te tak zwane tricho- cysty. Otóż już od dawna, nawet kiedy uczeni nie rozporządzali jeszcze zbyt wielkimi powiększeniami, obserwować było można, że gdy do takiego „utrichocystowanego” wymoczka zbliża się jakieś żyjątko i wreszcie go dotknie, to natychmiast gwałtownie odskakuje, jakby chciało uciekać... i raptem zatrzymuje się jak wryte. Już o żadnych dalszyfch ruchach nie ma mowy. Precyzyjniejsze dopiero szkła pozwoliły rozwiązać tę zagadkę. Okazało się mianowicie, że owe trichocysty, które wydawały się nam dotąd rzędem zwykłych sztabek czy pręcików, są w rzeczywistości bardzo skomplikowanymi aparatami bojowymi, działaniem przypominającymi do złudzenia armatki harpunowe, używane na statkach wielorybniczych. Jest tam mianowicie rureczka, niby lufa, jest złożona wielokrotnie cieniutka linka i wreszcie ostry, sztywny, twardy kolec, wyrzucany z dużą siłą, który wbija się w' ciało ofiary.
Ach, zapomniałem dodać, iż jest również ładunek, czyli „materiał wybuchowy"!
No cóż, czy brak jakiegokolwiek szczegółu w moim porównaniu z bronią palną?
Przyznam się, iż dopiero napisawszy to połapałem się, że mój opis i właśnie to porównanie, z którego byłem dumny, ma zdaje się jeden poważny brak, a mianowicie W że mu po prostu nie wierzycie. Lufy, pociski, linki... wszystko dobrze, ale obecności materiałów wybuchowych w jednokomórkowym ciele wymoczka i tak nikt nie da w siebie wmówić. Zresztą zupełnie słusznie. Ale bo też, proszę, abyście zechcieli ten „materiał wybuchowy” traktować w pewnym stopniu jako przenośnię. Mówię w „pewnym stopniu”, gdyż wycofuję się tylko ze strony chemicznego charakteru substancji; co zaś do efektu, to jest to wybuch tak samo dobry, jak eksplozja ładunku prochu w komorze karabinowej.
Tym naszym preparatem wyrzucającym trichocystę, owym ładunkiem wybuchowym, jak go nazwałem, jęst pewna ilość substancji silnie higroskopijnej, która pęcznieje tak nagle, że wyrzut tych maleńkich pocisków następuje równie gwałtownie
jak strzał z łuku. One to unieruchamiają zdobycz, one też czasami potrafią odstraszyć atakującego wroga.
Jeśli, tym wyjaśnieniem złagodziłem choć trochę nieufność czytelników, to pozwólcie, że ponadto dodam coś, co może przekona was, iż to, co mówię, zasługuje na wiarę. Przypuszczam bowiem, że jeżeli pozostały jeszcze jakieś wątpliwości, to przede wszystkim następująca:
— Jak można mówić o tak subtelnych szczegółach utworu mającego podobnie nikłe rozmiary? Łatwo bowiem zdać sobie sprawę, iż jeśli cały pierwotniak ma długość nie przekraczającą 100 mikronów, czyli jednej dziesiątej milimetra, to tri- chocysty — owe drobne pałeczki ułożone szeregiem pod pelli- kulą — wahają się w swych rozmiarach w granicach od 2 do 0,1 mikrona, są więc na graniey widoczności najlepszych, najbardziej powiększających szkieł optycznych. Czy więc przy-, najmniej część tych dopiero co podanych szczegółów nie pochodzi z fantazji i domysłów opisującego?
Proszę mi wierzyć, że nie. Przyznaję, iż zdarzało się czasem, że uczeni .spierali się o różne drobne struktury wewnątrzkomórkowe, które jeden opisywał tak, drugi zaś inaczej. Obecnie jednak technika dała nam w ręce w tej dziedzinie nową, potężną broń, a jest nią tak zwany mikroskop elektronowy,, powiększający — nie jak najlepiej oszlifowane soczewki zaledwie 2 tysiące — lecz ponad 300 tysięcy razy. I tu mogę zaskoczyć niedowiarków załączeniem fotografii trichocyst (por, tabl. na początku książki), na których wystrzelona część ma, jak widać, około 4 cm długości, tak że naocznie stwierdzić można, iż mieli rację ci uczeni, którzy opisują je jako rodzaj gwoździ z kulkowatym łebkiem u nasady, bardzo ostrych i nieco rozpłaszczonych przy końcu.
A więc z jednej strony technika, z drugiej cierpliwość i rozum ludzki pozwalają nam wkraczać pewnymi i świadomymi krokami w dziedziny, o których jeszcze tak niedawno wypowiadało się pełne pesymizmu poglądy, że tam wzrok człowieka nigdy sięgnąć nie zdoła.
WYTRWAM W NAJWIĘKSZYM NIEBEZPIECZEŃSTWIE
Ledwo zażegnało się jakoś jedno nieporozumienie z czytelnikiem, a oto już mamy nowe, i to zasadnicze. Obawiam się mianowicie, iż opisuję ciągle właściwości utworów, które wy niezupełnie jesteście skłonni za skórę uznawać.
Bo jakże to, co się zazwyczaj za skórę uważać zwykło, a więc surowiec wyrobów galanteryjnych: chrom, giemzę czy inne „bokskalfy”, a choćby nawet Od biedy futra kuśnierskie — łączyć w jedno z jakimiś błoneczkami, oskórkami, pellikulami na zwierzątku, które całe składa się z jednej komórki?
Pojmuję to zastrzeżenie, ale muszę prosić jeszcze o chwilę cierpliwości. Dojdziemy i do tamtej skóry, zorientujemy się nawet, co się w niej garbuje, ale wszystko po kolei. Sądziłem, iż najpierw należało zapoznać czytelników z pierwocinami okryw ciała — więc u jednokomórkowych organizmów. A wierzcie mi zresztą, iż przekonacie się wkrótce, że ta wspaniała skóra u najwyżej uorganizowanych zwierząt — kręgowców — bardzo niewiele będzie górować w swych zdolnościach zabezpieczenia organizmu nad tym, czego potrafią dokonać 6kromne okrywy pierwotniaków. W każdym razie obiecuję, że już do jednokomórkowców wracać nie będziemy.
Natomiast musicie cierpliwie przebrnąć wraz ze mną jeszcze przegląd kilku skór, jakie okrywają zwierzęta wprawdzie już wielokomórkowe, ale jednak tymczasem bezkręgowe. Rozpatrzymy sobie mianowicie skórę owadów, raków, mięczaków, no i jeszcze może jakichś innych, w każdym razie wciąż jesz-
r r'
cze nie kręgowców, jeśli naturalnie we właściwościach ich okryw rzuci mi się w oczy coś osobliwego, o czym warto by szerszy ogół poinformować.
Ponieważ jednak, jak mówiłem, znajdujemy się w świecie tkankowców, nie od rzeczy będzie nadmienić, że tu już nie spotkamy się z jakimiś jednolitymi, bezpostaciowymi błonka- mi, lecz że skóra składać się będzie z tkanek, czyli gęsto, zwarcie ustawionych przy sobie komórek. Ot, niby z płyt kamiennych, jakimi wyłożony jest plac Konstytucji na MDM, czy choćby brukowych sześciennych kostek bazaltowych na tej lub innej ulicy. Naumyślnie użyłem tu takiego porównania, albowiem skóra zwierząt tkankowych bezkręgowych różni się dość zasadniczo od okrywy powierzchni ciała kręgowców. A to przede wszystkim tym, iż tak jak owe wspomniane płytki czy kostki w bruku stanowi tylko jedną jedyną warstwę, tylko że w danym przypadku nie granitu czy bazaltu, lecz — komórek.
Ta informacja myślącemu czytelnikowi powie już bardzo dużo, albowiem jeśli przypomni sobie, że rozmiary komórek nie przekraczają zazwyczaj setny chrzęści milimetra, owa jednowarstwowa skóra zwierząt bezkręgowych wyda mu się niewątpliwie tworem beznadziejnie wątłym wobec zadań, jakie ją czekają.
Prawda, trafiają się wśród bezkręgowców zwierzęta istotnie bardzo malutkie, ale należy tu również rak rzeczny, którego chyba nikt nie zaliczy do karzełków; bezkręgowcem będzie także jego krewniak homar, dochodzący wagi kilograma; bezkręgowe są również olbrzymie ośmiornice, których jedno ramię może mieć kilka metrów długości, a bywają i inne mięczaki kilku- czy kilkunastokilogramowe... Jeśli wszystkim im służy za skórę jedna jedyna warstewka komórek, to wiele ich ona nie ochroni. A przecież właśnie ochrona przed urazami i niebezpieczeństwami grożącymi ze strony świata zewnętrznego jest jednym z poważniejszych zadań skóry.
Oczywiście, nie mogę tego rodzaju zastrzeżeniu nie przyznać słuszności i dlatego z tym większą przyjemnością będę
was informował, jak to u różnych grup bezkręgowców mimo Zachowania jedno warstwo wości wszystkie najważniejsze potrzeby organizmu bywają jednak honorowane. Po prostu przy sposobności będziecie mogli zwrócić uwagę, jak przystosowania ewolucyjne chodzą czasem najrozmaitszymi torami i z każdej sytuacji wyjściowej, drogą najrozmaitszych ulepszeń, zawszę ostateczny rezultat Pj| zaspokojenie potrzeby zwierzęcia *— zostaje osiągnięty.
No cóż, jeśli chodzi o zwyczajną ochronę przed urazami, to pokonanie tego szkopułu nie nastręczało zbytnich trudności. Po prostu komórki jednowarstwowej skóry, zwanej czasem hypodermą, wyrobiły sobie niezwykłe wręcz zdolności sekrecyjne i wydzielają na powierzchnię przeróżne płyny bardzo szybko krzepnące, które tworzą jednolite pancerze
o dużej wytrzymałości i odporności nawet na działania chemiczne. Jest to ten sam ińateriał budowlany, jaki spotkaliśmy już u ameb skorupkowych, toteż nazywamy go również substancją oskórkową.
Dla zilustrowania chcę tu dać jeden przykład bardzo skomplikowanej sytuacji, w jakiej znajduje się pewna grupa zwierząt w związku z ich swoistymi warunkami życia i środowiska.
Żeby długo nie owijać w bawełnę, powiem od razu, że chodzi mi o pasożyty wewnętrzne.
— A cóż w tym przypadku ma specjalnego do działania skóra? — zapytacie może.
Ach tak, macie rację, jeśli myślicie o pasożytach krwi lub jamy ciała, tam raczej ciężkie byłyby zwłaszcza warunki tlenowe i organy oddechowe musiałyby się jakoś przystosowywać do znikomych ilości tego gazu. Ale ja mam w tej chwili na myśli tę grupkę pasożytów wewnętrznych, które jako miejsce pobytu wybrały sobie przewód pokarmowy innych zwierząt, jak na przykład glisty czy tasiemce.
Ciągle jeszcze nie rozumiecie, do czego prowadzę?... Otóż chodzi mi o to, że w przewodzie pokarmowym odbywa się przecież rozpuszczanie, czyli trawienie substancji tkanek zwie
rzęcych. Proszę mi powiedzieć, dlaczego wąż zaskroniec połknie żywą żabę, szpak żywą muchę, my, ludzie, żywą ostrygę — i te zwierzęta bez żadnego kłopotu zostają trawione w żołądku oraz jelitach i jako materiały odżywcze zasilą tkanki ciała zdobywcy? A natomiast tasiemiec czy glista — także zwierzęta i także jak żaba, mucha czy ostryga zbudowane z białek, węglowodanów i tłuszczów — zamiast dać się strawić i pożywić składnikami swego ciała tkanki gospodarza, przeciwnie, żyją sobie w tym niebezpiecznym środowisku latami, a w dodatku przyczyniają temuż gospodarzowi niemało trudności i kłopotów?
Łatwo się chyba domyślić, że tę osobliwą przewagę pasożyty jelitowe zawdzięczają właściwościom swej skóry. No, proszę, czyż zasługuje zatem ten organ na to lekceważące bagatelizowanie, z jakim się doń zazwyczaj odnosimy?
Że chodzi tu przede wszystkim o skórę, a nie o co innego, przekonały uczonych bardzo proste i oczywiste doświadczenia. Jeśli bowiem na tasiemcu lub gliście skóra jest cała, a właściwie nie sama jednowarstwowa hypoderma, ale ta otoczka pancerzyka oskórkowego, o której mówiłem przed chwilą, pasożyt kpi sobie z soków trawiennych gospodarza. Wystarczy jednak w kilku miejscach poczynić drobne nacięcia, no, po prostu uszkodzić tę otoczkę — i oto tasiemiec czy glista zaczynają być trawione, jak gdyby były w jelicie nie „zadomowionym" pasożytem, lecz świeżo połkniętym pokarmem.
Uczeni — biochemicy, wykryli nawet w oskórku pasożyta ową substancję, która daje mu możliwości niedopuszczania do swego ciała soków trawiennych gospodarza: jest to k e- raty na — białko spotykane zresztą powszechnie u zwierząt, gdyż ono to jest głównym składnikiem rogu, a więc kopyt, włosów, piór i paznokci. Ze to o nią właśnie chodzi, wskazuje stwierdzenie, iż w oskórku innych gatunków glist, takich, które nie pasożytują, lecz żyją swobodnie w ziemi, keratyny nie znajdujemy prawie zupełnie.
Dla ścisłości dodać muszę, że jak zwykle, tak i tu organizm wyrabia sobie parę zabezpieczeń. A więc skóra pasożytów wy
twarza też substancje, które hamują działanie soków trawiennych gospodarza. Jak widzicie jednak, wciąż skóra i tylko skóra stoi na straży i przeciwdziała tym najrozmaitszym niespodziankom i przykrościom grożącym zwierzętom, które zaawan- turowały się w jak najbardziej niezwykłe i pełne niebezpieczeństw środowiska — o czym właśnie przekonaliśmy się na przykładzie pasożytów jelitowych.
Chociaż w poprzednim rozdziale chwaliliśmy system ochraniania ciała za pomocą oskórka lub inaczej ku tik ul i, to jednak znowu powtórzę: nie ma tego dobrego, co by nie miało swoich stron ujemnych.
O jednej niedogodności tego systemu, którą rozpatrzymy na przykładzie owadów, mimo że występuje ona zawsze tam, gdzie spotykamy osłony typu oskórkowego — chcę powiedzieć obecnie. Waszą zaś rzeczą będzie ocenić, czy jest to mankament dość istotnego pod względem życiowym znaczenia.
Kutikula, jak wiadomo, powstaje jako tężejąca po wydzieleniu substancja wydzielana przez komórki hypodermy. Ma ona wprawdzie poważne walory ochronne (oczywiście, im jest grubsza, tym większe), jednak pamiętajmy przy tym, iż jest bardzo mało rozciągliwa. Zastanówmy się obecnie, jak kłopotliwe konsekwencje dla organizmu powoduje ta drobna na pozór właściwość.
Oto z jaja wylągł się mały owad. Wszystko jedno, czy to będzie gąsienica motyla, czy mały świerszcz, czy larwa muchy.
Kutikula owadów zawiera duży procent substancji zwanej chityną (stąd często się na nią mówi po prostu: chityna). Jak wiecie z doświadczenia, potrafi ona być sztywna i twarda. Przypomnijcie sobie choćby chrząszcze... dajmy na to ■— biedronkę lub szczypawkę. Nasze wspomniane uprzednio, świeżo przybyłe na świat owadki mają swoją jednowarstwową hypodermę już powleczoną chityną.
Jakież są jednak zadania każdego młodego organizmu? Przede wszystkim dużo jeść i rosnąć, aby możliwie szybka stać się owadem dojrzałym, który siłą rzeczy jest bardziej odportiy na wszelkie niebezpieczeństwa, no i wreszcie}^ wydać potomstwo. Ale tu zaraz na początku zjawia się poważna przeszkoda.
Jakże rosnąć — kiedy całe ciało obleczone jest przylegającym ściśle, zupełnie nierozciągliwym „kombinezonem”? Chyba zgodzicie się, że jest to zadanie nie do rozwiązania.
Ąlbo się nasz pancerz chi- tynowy zacznie w końcu rozciągać, albo rozmiary zwierzęcia pozostaną na _ zawsze takie, jakie były ” * - po wyjściu z jaja.
Nie sądźcie, iż podobne kłopoty miały jednokomórkowce w wapiennych pancerzykach lub mięczaki ze swoją skorupą.
Sole mineralne, mimo że są tak twarde, poddają się organizmowi łatwo. Toteż w ciągu życia zwierzęcia ulegają nieraz częściowemu rozpuszczaniu, ponownemu odbudowywaniu, łataniu, dosztukowywaniu. Ot, tak jak ubranka dziecięce, które
w miarę wzrostu dziecka można podłużyć, poszerzyć... jednym słowem, robić z nim przeróżne „cuda”.
Z oskórkiem, a więc i w danym przypadku z chityną, nie próbujcie podobnych sztuczek. Jaka się raz na powierzchni zwierzęcia wytworzyła, taka już przeważnie zostanie. Jest to materiał, jak mówią krawcy, słabo „naddający się”.
Jakże więc tę sprawę rozwiązać? Bo, oczywiście, rosnąć trzeba. A zresztą wiemy z niezliczonych obserwacji, że owady to jednak robią — że małe gąsienice jedwabnika już po kilku tygodniach stają się dużymi „liszkami”, że wstrętne pluskwy, początkowo ledwo dostrzegalne gołym okiem, wkrótce rosną do półcentymetrowej długości. Chodzi więc tylko o wyjaśnienie, jak to się dzieje.
Otóż naprzód chciałbym mieć pewność, czy godzicie się ze mną, iż kwestia wzrostu daje się traktować dwojako. Można bowiem rosnąć nie powiększając objętości, a zwiększając tylko wagę. A można również powiększać objętość przy minimalnym wzroście ciężaru ciała.
Może obserwowaliście kiedy hydrę. Potrafi ona rozciągnąć się tak, iż długość jej wynosi parę centymetrów, a może też skurczyć swe ciało w tym stopniu, że staje się wielkości ziarnka piasku. Przecież na wadze jej wtedy ani nie przybywa, ani ubywa.
Z drugiej strony taka na przykład walizka, że sięgniemy porównaniem do przedmiotów martwych, nie zmienia kształtu ni rozmiaru, a w zależności od tego, czy jest mniej lub więcej napakowana, miewa z pewnością różną wagę.
Z naszymi owadami jest pod tym względem podobnie jak właśnie z ową walizką — przynajmniej w pierwszym stopniu ich rozwoju. Jedzą one i jedzą... wypełniając i jelito, i wszelkie wolne przestrzenie w ciele. Przybierają, jednym słowem, na wadze, choć na ich wzroście liniowym niemal się to nie odbija. Trwa tak oczywiście do pewnego momentu, a mianowicie gdy więcej już w środku utkać się nie da. I wtedy następuje zjawisko jedyne i konieczne w podobnej sytuacji. Trzeba rozpruć „kombinezon” chitynowy, wydobyć się zeń,
odrzucić go precz i później sfabrykować sobie inny, obszerniejszy. Zresztą u wszystkich stawonogów, a 'właściwie — jak oczywiście rozumiecie u wszystkich tych zwierząt, które wytwarzają sobie nierozciągliwą osłonkę kutikulamą, występuje owo konieczne, fizjologiczne zjawisko zwane linieniem.
W pewnym momencie stara kutikula odszczepia się od hy- podermy i wkrótce pęka, ■ zazwyczaj tworząc podłużną szczelinę na grzbiecie.
Ach, gdybyście obserwowali kiedy, z jakim trudem i mozołem zaczyna się wtedy prtsez powstały otwór wydobywać z niej cały owad!
Ci, którzy używali kiedyś jednolitego trykotowego kostiumu kąpielowego, wiedzą, jak ciężko wygramolić się zeń po wyjściu z wody, a on przecież tylko otacza tułów, w dodatku przy czynności zdejmowania pomagają tak znakomite przyrządy jak nasze ręce. Łatwo więc wyobrazić sobie, ile kłopotu ma przy lince owad, który tylko skrętami i rzutami ciała musi wydostać
się z powłoki otaczającej ściśle każdą nóżkę, każdy czułek, wyścielającej każde wgłębienie, obejmującej najdrobniejsze pazurki
i kolce...
lytulucŁiu
A w dodatku trzeba to czynić prędko, bo hypoderma nie czeka1 i zaraz zaczyna produkować nowe warstwy kutikulame.
Normalna linka trwa zazwyczaj około godziny, choć bywają pod tym względem nawet dość duże różnice. Owad, choćby był zasadniczo jak najciemniej lub jak najjaskrawiej ubarwiony, wychodzi z tego swego „kombinezonu” miękki, delikatny i biały lub białawy, często niemal przezroczysty.
A teraz w oczach zaczyna rosnąć, ale rosnąć już innym systemem — rosnąć na szerokość i długość, oczywiście bez powiększania wagi. Nadyma się wtedy, wciągając powietrze do tchawek. Substancje ciała, ściśnięte dotychczas w dawnym ciasnym „opakowaniu”, pęcznieją. Zwierzątko wszelkimi siłami stara się rozdąć swoją objętość, gdyż nowa kutikula już zaczęła się wytwarzać. Toteż mniej więcej po 24 godzinach^ czasem nawet znacznie wcześniej, będzie ono znów tego koloru co przedtem, znów ochronione warstwą chitynowego oskórka, tylko że obecnie znacznie obszerniejszego. Wewnątrz zaś owada znów jest wiele „pustych” przestrzeni, które odtąd przez kilka dni czy tygodni zapełniać będzie można substancjami pokarmowymi, powiększając z godziny na godzinę wagę, jednak wtenczas znów bez poszerzania czy przedłużania ciała.
W zależności od gatunków owadzich larwy ich przechodzą kilka lub kilkanaście tego typu linek.
Jak widzicie, pewne swoistości skóry odbiły się na tak odległej, zdawałoby się, funkcji jak sposób powiększania ciała.
W związku z tym na zakończenie sprostuję jeszcze pewien błąd, jaki popełniamy często (gdyż na ogół mało kto wie o tym, co opowiedziałem przed chwilą).
Otóż pamiętajcie, proszę, że u owadów po osiągnięciu dojrzałości płciowej linki ustają. Owad dorosły .— czy to spośród motyli, much, ważek, koników polnych, czy jakichkolwiek innych -r- już więcej nie jest zdolny do zrzucania swego oskórka chityriowego.
A cóż z tego wynika?
Po prostu to, że mylne jest mniemanie, tak często zresztą powtarzane, iż niewyrośnięta muszka, mały motyl czy- dorosły uskrzydlony konik polny w ciągu swego dalszego życia na obfitym pokarmie — podrosną. Muszka czy motyl miały szanse rosnąć tylko jako larwy, z chwilą zaś gdy) się już prze- poczwarczyły, rzecz na tym odcinku jest skończona.
Jeżeli gąsienica była źle odżywiana, słabo wyrosła ||g to wyda małego motyla. Inna, która natrafiła w ciągu swego życia
na dużą ilość pokarmu — zamieni się w motyla większego. Ale kiedy to już nastąpiło, możecie być przekonani, że chociażby ten mały motyl opijał się do przesytu sokiem kwiatów, już nigdy nie powiększy swych rozmiarów liniowych ani o włos.
Nie brak i innych komplikacji, wiążących się z tego rodzaju urządzeniami, jednak o nich pomówimy już w następnym rozdziale.
Kończąc rozdział poprzedni zapowiedziałem właśnie istnienie dalszych niedogodności, które pociągnął za sobą system chronienia się przed urazowymi przykrościami, jakimi grożą żywe i martwe elementy otoczenia istocie żywej, zamkniętej w niepodatnym na rozpychanie pancerzyku oskór- kowym, a wobec tego w miarę wzrostu od czasu do czasu z konieczności zrzucanym.
Gdyby to jednak potraktować w charakterze pytania pod adresem czytelników, sądzę, że jako najpoważniejszy mankament posiadania tego rodzaju nierozciągliwych okryw skórnych wysunęliby, iż jest wysoce nieekonomiczne kilku- lub kilkunastokrotne zrzucanie warstwy oskórkowej, którą tyleż razy trzeba wytwarzać na nowo z ciężko zazwyczaj zdobywanych substancji pokarmowych.
Pozornie jest to tak oczywiste, iż choć nie o tym myślałem, zapowiadając dalsze rozważania na temat ujemnych stron ubierania się w nierozciągliwą kutikulę, trudno jednak kilku słów nie poświęcić takiemu właśnie ujęciu sprawy.
Otóż chityna nie należy do produktów zbyt dla organizmu drogocennych. Jest właściwie „prawie” węglowodanem złożonym, chemicznie podobnym do błonnika roślinnego, nie zawiera takich pierwiastków mineralnych, jak fosfor, potas, żelazo czy miedź, na których każdemu organizmowi zwierzęcemu zazwyczaj bardzo zależy, gdyż zdobywa się je z wielką trudnością. Jednak chityna jest bądź co bądź o tyle wartościowsza od zwykłego węglowodanu, iż w każdej jej cząstecz
ce występuje nieco- azotu. Dlatego to nie można mówić o niej jak o typowym węglowodanie.
Prawdziwą więc stratą przy zrzuceniu oskórka chitynowego jest tylko to „trochę” azotu, którego brak ostatecznie dość łatwo daje się uzupełnić. W dodatku nadmienić muszę, że wprawdzie nie zawsze, ale czasem świeżo wyzwolony owad rzuca się na pozostawioną okrywę i zjada ją, niekiedy nawet doszczętnie, jakby żal mu się było rozstawać z tą materią organiczną, która kiedyś stanowiła jego ciało, i! podobnym sposobem stara się ją organizmowi przywrócić.
A więc tak czy inaczej straty materialne spowodowane zrzucaniem oskórka, zwanego przez uczonych exuvium, nie są dla organizmu zbyt dotkliwe, jeśli chodzi o owady, a więc stawonogi przede wszystkim lądowe; Natomiast omawiana uwaga stosuje się w całej rozciągłości do skorupiaków, czyli zasadniczo wodnych stawonogów skrzelodysznych. Tylko bowiem najmniejsze ich formy, a więc raczki planktonowe zado-r walają się cienkim, elastycznym, ale łatwo uginającym się pod każdym naciskiem pancerzykiem chitynowym. Większe spośród nich, choćby rak rzeczny, a tym bardziej jego morscy krewniacy: homar czy langusta lub głębinowy krab japoński o pięciometrowym zasięgu nóg — mają już prawdziwe skorupy, których nie tylko widelcem przeciąć na talerzu nie można, ale często nawet niepodobna skruszyć w palcach. Wiadomo powszechnie, jakie trudności miewamy, zanim uda nam się dostać do smacznego mięsa wewnątrz szczypiec raka. Przyczyną tego jest, iż skorupiaki te zaczęły ewolucyjnie udoskonalać swój oskórek, przesycając go dodatkowo solami mineralnymi najczęściej spotykanymi u bezkręgowców, a mianowicie węglanem wapnia. On to nadaje zbroi raków tę twardość, która tyle przykrości przysparza z kolei naszemu naskórkowi, kiedy zjadamy na kolację lub obiad* z konieczności posiłkując się rękami, choć kilka sztuk tych zwierząt.
Nic dziwnego, że właśnie raki w bajkach ludowych porównywane są zawsze z okutymi w zbroję rycerzami.
Sądzę, że każdemu od razu nasunie się myśl, iż jeślit można sobie było wyobrazić wydobywanie się owada w czasie linki z giętkiej i elastycznej kutikuli chitynowej po jej uprzednim pęknięciu, gdy otwór w niej w razie potrzeby przyjmował kształt podłużny, okrągły, kwadratowy czy trójkątny — to szczelina w sztywnym pancerzu raka pozwoliłaby się co najwyżej wylać zawartości, gdyby była ona płynna. Możnośó wysunięcia się zwierzęcia o stałych kształtach przez tego rodzaju szparę o ostrych, niepodatnych krawędziach mało wydaje
się prawdopodobna. A w dodatku, tu już w odrzuconym exuvium prócz chityny traciłoby się za każdym razem jakże drogocenny wapń!
Tylko że, jak już poprzednio wspominałem, utwory z soli mineralnych — mimo swej sztywności i twardości budzące w laikach przekonanie, że są to części jak najbardziej niepodatne do jakichkolwiek przeróbek czy przemian w obrębie organizmu — w rzeczywistości dają się łatwo rozpuszczać, przenosić w inne miejsca ciała i tam na nowo kształtować. Tak jest i w danym przypadku.
U raka linkę, a więc pęknięcie pancerza i wydobywanie się zeń zwierzątka poprzedza proces przygotowawczy. Polega on mianowicie na tym, iż te same komórki hypodermy, które kiedyś tam wytworzyły cały pancerz, teraz zaczynają rozpuszczać, a co ważniejsze — wsysać impregnujące go węglany wapnia. Nie dość na tym, oddają tę sól mineralną krwi, a ta unosi ją w głąb organizmu i zaczyna gromadzić w pewnym określonym miejscu w postaci po prostu dwóch, soczewko- watego kształtu kamyków... Miejscem wybranym na ten magazyn wapienny są dwie kieszonki w żołądku.
Nie potrzebuję chyba dodawać, że w miarę tego procesu twardoskorupy rak zaczyna stawać się coraz bardziej wiotki
i miękki. Nie czuje się snadź dobrze w tym okresie, gdyż taki tracący twardość pancerz chroni go o wiele słabiej; skorupiak nie opuszcza więc w tym czasie jakiejś podwodnej kotlinki wśród korzeni przybrzeżnego drzewa czy też nory pod kamieniami na dnie i tam odbywa cały proces linienia, które teraz oczywiście przebiega już ściśle tak jak u owadów. Węglan wapnia usztywniający dotychczas pancerz przestał przeszkadzać, bo znajduje się zmagazynowany w żołądku w postaci dwóch dogów, zwanych pospolicie „oczami” raka.
Po szczęśliwym wydobyciu się skorupiaka z chityny rozpoczyna się ponowna wędrówka węglanu wapnia. Zostaje on teraz rozpuszczony w żołądku i odnoszony przez krew do hypodermy, a ta zużytkowuje go przy budowie nowego, poszerzonego pancerza.
Choć to chyba nietrudne do zrozumienia, zakończmy pałą sprawę porównaniem, oczywiście dotyczącym tylko samej istoty zagadnienia.
Pewien pan ogląda wiosną zimowe palto i stwierdza, że jest i wytarte, i zbyt ciasne — jednym słowem, do noszenia się już nie nadaje; jednak odpruwa starannie fokowy kołnierz oraz watolinę, no i komplet guzików, bo te przecież znakomicie posłużą do nowego okrycia...
Jak widzicie, zasada ekonomii w stosunku do rzeczy cennych nie jest wynalazkiem ludzkim, stosują ją też wszystkie organizmy żywe w przyrodzie.
Oczywiście sądzę, że ten przykład zrozumiecie właściwie.
Człowiek robi celowo oszczędności, aby nie wydawać niepotrzebnie pieniędzy, które może użyć na co innego.
W danym przypadku jednak to już nie jest czynność znamionująca zachowanie się raka, ale objaw wewnętrznych rytmów w procesach chemicznych jego organizmu. Tu o żadnych świadomych i celowych postępkach mowy być nie może. Tego rodzaju racjonalne funkcjonowanie ustroju zwierzęcego powstało w ciągu wieków przez powolne, jak najlepsze i najoszczędniejsze przystosowywanie się do warunków otoczenia. Albowiem tylko takie organizmy mają przewagę nad innymi w utrzymywaniu się przy życiu i mogą wydać ria świat potomstwo obdarzone tymi właśnie pożytecznymi cechami, jakie mieli rodzice.
UDRĘKI ZAMKNIĘTEGO W TWIERDZY
Pozostała nam jeszcze pewna grupa bezkręgowców do omówienia.
U nich wszystkich, jak już mieliście się sposobność przekonać, schemat budowy osłon ciała jest ten sam: jedna warstwa komórek jako hypoderma — można by powiedzieć warstwa twórcza właściwej okrywy — oraz jej wydzieliny, które spełniają rolę ochronną twardniejąc w pbstać oskórka.
Jak dotąd, czy u robaków niższych, czy u pierścienic, skorupiaków lub stawonogów - tchawkodysznych, a między nimi u najlepiej nam znanych owadów, ten zasadniczy schemat był zawsze podobny — całe ciało pokryte hypodermą równomiernie wydzielającą kutikulę, a więc i całe ciało tą ostatnią również ściśle obleczone.
Wszystko to ślicznie przeciwstawiało się urazom i niebezpieczeństwom ze świata zewnętrznego, jak jednak wiecie chociażby z dwóch ostatnich rozdziałów, pociągało za sobą niedogodności na innym odcinku, a mianowicie — wzrostu.
Stale zresztą zwracam uwagę, że w przyrodzie zazwyczaj można się dopatrzyć pewnego rodzaju przeciwstawności. Ulepszenie w jednej dziedzinie wywołuje zakłócenia w innej, wobec czego inną trzeba w dalszym ciągu przerabiać, poprawiać, udoskonalać...
Dotąd staliśmy na stanowisku, że kutikula zmusiła bezkręgowce do odbywania co pewien czas linek, niby sprawiania sobie coraz to obszerniejszego ubrania; obecnie chcę przed-
stawić inną drogę ulepszenia, po jakiej poszła jedna z grup, a mianowicie — mięczaki.
— Która z nich jest dogodniejsza? — zapytałby zaraz niejeden.
Za chwilę przekonacie się, że na takie pozornie dorzeczne pytanie nie da się w ogóle odpowiedzieć, gdyż już w założeniu postawione jest nietrafnie. Ale tymczasem przejdźmy do faktów.
Otóż typ mięczaków obejmuje znane powszechnie ślimaki, dwuskorupowe małże, jak szczeżuja czy ostryga, a wreszcie
wyłącznie morskie głowonogi, których przedstawicielem może być na przykład ośmiornica.
Ich miękkie ciało jest oczywiście całe pokryte cieniutką hypodermą. Unika się jednak konieczności zrzucania nieroz- ciągliwej, a więc krępującej wzrost kutikuli, bo ta ostatnia wytwarzana jest tylko przez niektóre miejsca owej skóry, zbudowanej tylko z jednej warstwy komórek.
— Zaraz... chwileczkę! — zawołaliby z pewnością ci z czytelników, którzy uważnie śledzą tok mego rozumowania. — Jeżeli tylko „niektóre”, to w takim razie i owa chroniąca kutikula powstaje wyłącznie w niektórych miejscach w po
staci większych lub mniejszych, z przerwami ułożonych tarczek czy płytek. A jeśli tak, to cóż to za ochrona? Wygląda to, jak gdyby ktoś dach nad moim domem ułożył z dachówek nie szczelnie, lecz w szachownicę, jak to się mówi, co drugą. Pierwszy deszcz dowiódłby od razu, czy taki system daje jakąkolwiek rzeczywistą ochronę.
Ależ naturalnie, jest w tym dużo racji. Tym bardziej więc warto zobaczyć, jak sprawa została tutaj dowcipnie rozwiązana.
Dotychczas całym kłopotem było to, że oskórek tak bardzo ciasno przylegał do ciała. Otóż mięczaki swój pancerz kuti- kulamy budują od razu na wyrost, jeśli można tak powiedzieć — znacznie pojemniejszy aniżeli objętość ich całej „osoby”.
.— To już jest absolutną niemożliwością! — wykrzyknie każdy. — Jeżeli powstaje ona, zgodnie z tym, co było powiedziane, jako wydzielina hypodermy, to musi leżeć bezpośred
nio na jej powierzchni. Chyba że każda komórka wystrzy- kuje w górę swą wydzielinę, a ta musiałaby zastygać gdzieś
o parę centymetrów ponad ciałem zwierzęcia, i to układając się od razu w litą warstwę ochronną. Ale coś podobnego jest w ogóle nieprawdopodobne.
I znów macie rację, ale właśnie dlatego poświęcam cały rozdział dla zapoznania was z tym zaga-
dnieniem, abyście zdali sobie sprawę, że w przyrodzie największa nawet trudność bywa rozwiązywana bez uciekania się do jakichś „cudowności”, niemożliwych z punktu widzenia praw fizyki i chemii.
Otóż posłuchajcie.
Na grzbiecie mięczaka zaczyna rosnąć fałda, fałda z hy- podermy. Ot, po prostu taka, jaką często robicie na ciele szczeniaka podnosząc go za skórę na karku. Tylko że ta fałda to nie jest doraźne odciągnięcie tkanki rozprostowującej się za chwilę, lecz stały utwór powiększający się coraz bar-
dziej i bardziej, aż wreszcie przybierający postać jakby opończy, pod którą skryć się może cała reszta ciała Zwierzęcia.
Z tej to racji przyrodnicy nadali nawet temu płatowi skórnemu nazwę płaszcza.
Teraz wyobraźcie sobie, iż zdolność wytwarzania kutikuli
i wzmacniania jej dużą ilością soli wapiennych posiada hy- ; poderma tylko na zewnętrznej powierzchni owej fałdy. I oto cały kłopot zażegnany. Luźny i obszerny płaszcz zostanie pokryty nierozciągliwą zbroją, a wewnątrz niego znacznie, mniejsze ciało mięczaka będzie mogło rosnąć i powiększać się swobodnie.
Owa zbroja to oczywiście muszla. Jestem przekonany, iż nie sprawi nikomu, żadnej trudności zrozumienie, że to, co ^ właśnie opisałem, dotyczy tylko ślimaków, jeśli można tak powiedzieć — j&dnomuszlowców. U małżów zaś, których skorupka składa się z dwóch połówek, powstają odpowiednio dwa fałdy płaszcza, a co za tym idzie, i dwie muszelki. Ale to przecież nie zmienia zupełnie istoty rzeczy.
Natomiast najważniejszą sprawą jest, iż zwierzę zostało dobrze ochronione i że przy tym systemie rosnąć może do woli, gdyż płaszcz, powiększając się sam na swej wolnej krawędzi, dobudowywać będzie tamże odpowiednie listewki stanowiące o coraz pokaźniejszych rozmiarach muszli. Tyle tylko, iż dawna zbroja, przylegająca do ciała, teraz zamienia się jakby w rodzaj forteczki, za której murami ukrywa się zwierzę.
— Dlaczegóż zatem zostało powiedziane, że nie można nawet porównać wartości tych systemów? Toż widać, że ten ostatni jest znacznie doskonalszy niż opisany poprzednio u owadów czy skorupiaków!
Kto by tak sądził, obawiam się, że popełniłby błąd, przed którym wielokrotnie przestrzegałem, a mianowicie, iż zapatrzył się jedynie w sprawę obrony, no i wzrostu. Tymczasem zaś zaznaczałem wielokrotnie, że każde zagadnienie trzeba ujmować zawsze możliwie wszechstronnie.
Wyobraźcie sobie ruchliwe istoty, na przykład motyla,
pszczołę czy muchę, które by takim systemem „twierdzowym” chciały chronić swoje ciało... Czy sądzicie, że w ich warunkach bytowania dogodne byłoby tego rodzaju, dopiero co wychwalane ulepszenie?
Widzicie chyba sami, że ten pozornie znakomity system odbijać się musi fatalnie na możności poruszania się, wobec czego istoty, które zeń korzystają, z konieczności prowadzą życie osiadłe lub półosiadłe, jak na przykład małże, albo też poruszają się powoli, jak ślimaki.
Do wszechstronnego rozważania wszelkich zagadnień, a nie rozstrzygania ich fragmentarycznie, na podstawie jednego czy dwu szczegółów, które doraźnie zajęły naszą uwagę, dobrze byłoby raz na zawsze się przyzwyczaić. Jest to bowiem podstawowa zasada w ujmowaniu zjawisk przyrodniczych. '2
Wszyscy zgodzimy się przecież z pewnością, że na przykład samochód jest niezwykle pożytecznym przedmiotem i każdy obywatel chętnie stałby się posiadaczem takiego własnego środka lokomocji.
Ten niewątpliwy jednak w zastosowaniu do naszych bliźnich żyjących współcześnie pewnik wcale nie będzie tak oćzywisty w przykładzie, który mam zamiar przedstawić wam poniżej.
Czy bowiem moglibyście, wysiliwszy niecq swą wyobraźnię, odpowiedzieć mi na pytanie, w jakim stopniu uszczęśliwilibyśmy mieszkańca Gniezna w czasach Bolesława Chrobrego, obdarowawszy go niewielkim dwuosobowym samochodzikiem, choćby z zapasem benzyny i nawet nauczywszy go, jak posiłkować się tym pojazdem?
Zresztą może pytanie źle postawiłem. Bo jak w ogóle oceniać owe „uszczęśliwianie”? Być może, iż traktowałby to jako zabawkę lub furkający straszak na nieprzyjaciół... Na pewno jednak, przy ówczesnym stanie dróg, i to nie tylko puszczańskich, które przeważnie trzeba było sobie dopiero doraźnie torować, ale również samych ulic Gniezna nasz auto- mobilista nie ujechałby na swoim samochodzie nawet stu metrów.
■
A więc, jak widać, w każdej dziedzinie zasada rozpatrywania i oceniania zjawisk w całości oraz w związku z otoczeniem jest słuszna i jedynie prowadzi do trafnych wniosków.
Do sprawy tej zresztą powrócimy w przyszłym rozdziale, gdzie przekonacie się, iż te gatunki mięczaków, które warunki życia zmuszały do większej ruchliwości, zaraz zaczynały „odczuwać” muszlę jako balast i coraz bardziej ją redukować.
ZMIANA TAKTYKI
Objęcie dała grubą, przez skórę wytwarzaną muszlą, w której zwierzę znajdowało w chwili niebezpieczeństwa pełną ochronę, porównałem z ukrywaniem się w mocnej, bezpiecznej twierdzy.
Jeśli jednak raz zaczerpnęliśmy porównanie z dziedziny wojen, to wyzyskajmy je już do końca. Albowiem kropka w kropkę w naszych biologicznych rozważaniach powtórzyć można to, o czym nas uczy od wieków historia ludów narażanych na ataki potężnych sąsiadów.
Rzeczywiście, często w celach obronnych budowano twierdze, wały, fosy dookoła miast i osiedli dla utrudnienia dostępu wrogowi. Jednak tego rodzaju mury! i rowy miały swe ujemne strony: tamowały rozrost ośrodków ludzkich, zmuszając do zacieśniania się na małej przestrzeni.
Znamy to i u. zwierząt; wszak już przez cztery rozdziały rozważaliśmy kłopoty związane z tym, że im grubszy i cięższy pancerz, tym bardziej przeszkadza właścicielowi w rozrastaniu się i przybieraniu na objętości.
Forteca jednak, twierdza czy obóz obronny posiada już w samym swoim założeniu jeszcze inne niedogodności. A mianowicie, że chroniących się tam przywiązuje do miejsca, z reguły łatwego do zauważenia przez nieprzyjaciela, który zatem przystępuje zwykle do oblegania — a rezultaty wówczas zależą od jego potęgi i| sił. Jeśli bowiem ma tylko czas i duże zastępy wojska, to wcześniej- czy później w którymś miejscu murów zostanie dokonany wyłom, a gdy wróg wedrze się
choćby najdrobniejszą wyrwą do środka, wówczas wszystko przepadło...
Dlatego też zdarzało się nieraz, że ludność mniej chętnie chroniła się do miejsc warownych, przekładając ucieczkę w las czy step, czyli po prostu zejście z oczu wroga. A przy tym ostatnim systemie — z tym się niewątpliwie zgodzicie — wszelkiego rodzaju zbroje, pancerze i tym podobne krępujące ruchy urządzenia utrudniają tylko możność szybkiej i zręcznej ucieczki.
Przykładów na to można dać mnóstwo. Jak wyobrażacie sobie: czy Czarniecki zdziałałby tyle w walce ze Szwedami,
gdyby był zamknął się w jakimś warownym zamczysku? A czy nie czytaliście nieraz o walkach gladiatorów, z których jeden miał miecz i cały był zakuty w żelazną zbroję, a drugi, nagi, posiadał tylko trójzębny dziryt oraz sieć, przy czym bardzo często właśnie ten mizernie uzbrojony zapaśnik odnosił zwycięstwo, gdyż prawdziwą jego bronią była możliwość wyzyskania szybkości ruchów i swobodnego manewrowania?...
Pragnąłem, abyście to wszystko sobie uprzytomnili, zanim zapoznam was z ostatnią grupą mięczaków, a mianowicie — z morskimi głowonogami. Poprzednio bowiem obszernie opowiadałem, jak dwie inne gromady tego typu — ślimaki i mał- , że, budowały sobie muszle, czasem nawet tak twarde i potężne, że nie zgniotłyby się pod ciężarem koła pięciotonowego samochodu. Można byłoby więc sądzić, iż ewolucja w obrębie mięczaków będzie szła stale w kierunku udoskonalenia raz obranego systemu obronnego. Ale nie! W przyrodzie bowiem możemy spotkać nieraz wręcz zaskakujące niespodzianki.
Na przykład u głowonogów zaczęła się wydoskonalać zupełnie inna. taktyka obronna. Taktyka ruchowa.
Sądzę, że zainteresuje czytelników, jak ciekawymi i swoistymi drogami poszło przystosowanie się w tym kierunku.
Łatwo bowiem było, choćby w podanym powyżej przykładzie, gladiatorom przerzucić się na inny typ walczenia. Możemy sobie wyobrazić taką sytuację, że jeden czy drugi z tych zapaśników, którzy dawniej występowali w pancerzu
i jakoś wywinęli się z owych walk z życiem, doszedł do wniosku, iż woli nadal uprawiać swój fach właśnie tą drugą metodą. Ale oni przecież rozporządzali zawsze możnością szybkiego poruszania się, a tylko ciężką zbroją rozmyślnie na pewien czas ograniczali swoje ruchy.
Inaczej rzecz się ma z mięczakami. Całe ich życie ^ jak to już mówiłem — nastawione było na bytowanie osiadłe lub poruszanie się bardzo powolne. W ciągu milionów lat nie kształtowały się u nich żadne specjalne organy ruchowe, a więc ani nogi jak u skorupiaków, ani skrzydła jak u owadów, ani wiosła w postaci płetw jak u ryb. Wytworzenie zaś
sobie od nowa takich narządów to kwestia czasu, nieraz bardzo długiego — setek tysięcy, a nawet milionów lat.
Tak! Rozumując prosto zdawałoby się, iż mięczakom dość ciężko będzie stać się nagle szybkobiegaczami, a ściślej mówiąc r— ponieważ głowonogi są wyłącznie mieszkańcami mórz
— szybkościowymi pływakami.
Bo proszę tylko pomyśleć: aby uzyskać prędkość, nie wystarcza rozporządzać potężnymi mięśniami, których siłę, koniec końców, ewolucyjnie wzmóc można w stosunkowo niedługim czasie — w ciągu kilku zaledwie pokoleń. Zagadnienie szybkości rozwiązuje się dopiero wytwarzaniem skomplikowanych aparatów} opartych przeważnie na zasadzie dźwigni, a więc łączenia mięśni ze sztywnymi prętami, jak kości lub rury chitynowe w odnóżach owadów.
Takie utwory nie powstają w organizmie natychmiast ani nawet, jak to się mówi, z dnia na dzień. Prawdopodobnie więc długo czekałyby głowonogi, aby na tej drodze osiągnąć te błyskawiczne ruchy, jakimi dziś „popisują się” ich przedstawiciele.
— Jakże więc zostało to osiągnięte?
Po prostu przez zastosowanie zupełnie innej zasady fizycznej aniżeli tak powszechnie w świecie zwierzęcym użytkowana dźwignia.
Prawdopodobnie, gdybym o powyższym pisał parę dziesiątków lat temu, dość trudno by mi było tę nową zasadę wytłumaczyć. Dziś jednak uczynię to z całą łatwością, posługując się jednym tylko wyrazem: zastosowały mianowicie zwykły system odrzutowy.
Czy was to nie zaskakuje?
To, co człowiek zdołał opanować technicznie dopiero w ostatnich latach, od tysięcy wieków uprawiają już głowónogi. Bo przecież do tego systemu żadnych specjalnych urządzeń nie potrzeba. Wystarczy pierwszą lepszą jamę w -ciele opatrzyć silnymi mięśniami, aby dostatecznie energicznie wystrzyki- wać z niej na zewnątrz wodę. Jak wiecie, wtedy natychmiast siła odrzutowa odepchnie zwierzę raptownie w przeciwnym kierunku. Szybkość poruszania się w danym przypadku zależeć będzie tylko od gwałtowności wytrysków.
Tym sposobem właśnie poruszać się może większość głowo- nogów. Ale wtedy ciężka muszla — przyznacie lf- staje się jedynie zawadą. Należałoby ją odrzucić. Tylko znów nie potraktujcie tego zbyt na modłę ludzką, jak zdjęcie zbroi czy pancerza. Odrzucanie organów niepotrzebnych też nie odbywa się z dnia na dzień, redukcja taka następuje powoli, z pokolenia na pokolenie.
Robiąc sekcję ośmiornicy, znajdujemy w jej ciele dość duży wapienny utwór, który dawni przyrodnicy w ogóle uważali za kość i nazwali nawet os sepiae, gdyż os znaczy właśnie kość» a sepia to nazwa jednego z najpospolitszych głowo- nogów. Ten utwór zresztą znany jest hodowcom ptaków, którzy często wkładają go do klatki, aby dostarczyć wapnia swym pierzastym wychowankom.
Otóż owa niby-kość nie jest w istocie żadną kością, lecz po prostu zmarniałą muszlą, która została już obrośnięta ciałem zwierzęcia, tak że znajduje się nie na powierzchni, lecz w środku organizmu. Stanowi ona świadectwo bliskiego pokrewień-
śtwa głowonogów z innymi mięczakami, a ponadto wskazuje wyraźnie, iż kiedyś, w zamierzchłych czasach, głowonogi podobnie jak ślimaki, żyły w muszlach, co zresztą znalazło pełne potwierdzenie w pokładach skalnych z dawnych epok, gdzie pięknych i dobrze wykształconych muszel należących do przedstawicieli tej właśnie gromady spotyka się bardzo, ale to bardzo dużo.
, Zresztą na cóż nam sięgać do wykopalisk, toć na brzegach oceanu można nawet dość często znaleźć piękną perłową muszlę, którą oczywiście wszyscy biorą za ślimaczą, choć w rzeczywistości należy do współcześnie żyjącego głowonoga, zwanego łodzikiem.
— A więc czymże chronią teraz te zwierzęta swe ciało
i swą cienką jednowarstwową hypodermę?
Po prostu niczym. Są zwyczajnie —- nagie, miękkie, delikatne, narażone na wszelkie urazy* Przed dużo silniejszym wrogiem przeważnie uciekają...
Ale mają i inne ciekawe urządzenia, które my, ludzie, też dopiero niedawno nauczyliśmy się stosować, szczególnie w marynarce wojennej, a mianowicie zasłony dymne. No...
Z tym dymem jest troszeczkę przesady. Dym zresztą niewiele by zasłonił w toni wodnej. Dopiero co wspomniana sepia, zwana także mątwą, w chwili ataku wroga wyrzuca nie dym, ale sporą porcję brązowej cieczy, która tworzy dookoła niej brunatną chmurę — i szukaj tu, gdzie w tym nieprzejrzystym odmęcie znajduje się zwierzę, które tymczasem za pomocą ruchów odrzutowych szybka odskoczyło w tył.
Wieniec ośmiu lub dziesięciu daleko sięgających ramion z silnymi przyssawkami jest znów bronią, którą odeprzeć można każdego słabszego wroga, gdyby się łakomił na miękką, rzeczywiście bezbronną skórę głowonoga.
Zdawałoby się, iż właściwie został już wyczerpany cały temat dotyczący skóry bezkręgowców. Gdybym jednak od ich jednowarstwowej nabłonkowej hypodermy przeskoczył nagle da skóry, dajmy na to ssaka, czy, jeśli chcecie, żaby lub jaszczurki — skóry, która składa się z dwóch całkiem odrębnych, stosunkowo grubych płatów: nabłonkowego naskórka i „rzemiennej”, tak zwanej skóry właściwej, utworzonej z zupełnie innej tkanki, mianowicie łącznej, a w dodatku jeszcze, gdybyście się dowiedzieli, że ani jeden, ani drugi z tych płatów nie jest jednowarstwowy, lecz ma wiele setek rzędów komórek — moglibyście z zupełną słusznością schwycić mnie za rękaw i zawołać:
— Hola, hola, mój panie! A jakże taki utwór wykształcił się z owej cieniutkiej., nabłonkowej hypodermy? Jakie jest jego pochodzenie? Boć jednak te kręgowce, o których mamy mówić, z pewnością nie powstały nagle, a prawdopodobnie wytworzyły swoje organy z narządów dawnych zwierząt bezkręgowych.
Dla uniknięcia zatem tej słusznej uwagi muszę jeszcze zapoznać was z grupą zwierzęcą, dla specjalistów zresztą bardzo ciekawą. Początkowo, co prawda, zamierzałem ją nawet opuścić, gdyż są to zwierzęta morskie ogółowi polskiemu niezbyt znane, ponieważ w Bałtyku ich przedstawiciele nie występują. Co najwyżej zawędrują tam niekiedy przez cieśniny z Atlantyku, a i to nie dalej niż do długości geograficznej Szczecina.
Myślę tu mianowicie o szkarłupniach.
Tym, którzy nie pamiętają podobnej nazwy ze swoichi lekcji zoologii, może pewne skojarzenie nasunie wiadomość, że należą tu rozgwiazdy i jeżowce. A może niektórym czytelnikom obił się o uszy, termin: strzykwy lub — jak czasem o nich mówią — „ogórki morskie”. Jeśli kiedykolwiek jakiegoś przedstawiciela! tych zwierząt oglądaliście w muzeum lub w sklepie zoologicznym, ,to prócz rzucających się w oczy kształtów (rozgwiazdy, jak widać z rysunku, są rzeczywiście regularnymi pięcioramiennymi gwiazdami, a jeżowce to z lekka przypłaszczone kule, nastroszone kolcami jak prawdziwe jeże) — na pewno zwróciliście Uwagę, iż są to przeważnie utwory sztywne, suche i twarde. Pancerz wapienny poznaje się tu na pierwszy rzut oka. './¿jg
— A więc znów rodzaj muszli, którą dopiero co omawialiśmy tak wyczerpująco przy mięczakach? — powie* nieco zawiedziony czytelnik.
O nie! Nie obawiajcie się powtórzenia i związanej z tym nudy, teraz właśnie spotykamy się z zupełnie innymi utworami skórnymi. Mimo iż będą to też płytki wapienne, przekonacie się, że ich pochodzenie oraz sposób powstawania jest absolutnie odmienny. Dlatego byłoby dużym przyrodniczym błędem identyfikowanie tego pancerza szkarłupni z muszlą mięczaków.
Posłuchajcie uważnie. Szkarłupnie są bezkręgowcami, toteż naturalnie ciało ich otacza jednowarstwowa hypoderma, nie jest ona jednak tak czynna, jak to widzieliśmyf w omawianych uprzednio typach zwierzęcych. Nie wydziela bowiem na swej powierzchni ani oskórka z chityną lub bez niej, ani warstw wapiennych.
Dotychczas jednak, jak przypominacie sobie, prócz hypo- dermy i jej wytworów w tworzeniu okryw ciała nie brała udziału żadna inna tkanka. Nabłonkowa hypoderma leżała bezpośrednio na warstwach mięśni, których zadania w organizmie dotyczą tylko spraw ruchowych.
Tymczasem u szkarłupni między ową cieniutką hypodermą a mięśniami zjawia się nowa, nie spotykana przez nas dotąd warstwa tkankowa, jak gdyby podściółka. Jest to niby makulatura, którą oklejają ściany, zanim położy się na nich właściwą cienką tapetę. Przykład ten o tyle tylko szwankuje, że makulatura i tapeta są z tego samego materiału — z papieru. Tu zaś do wytworzenia owej podściółki zabrała się nie tkanka nabłonkowa, z której składa się zawsze hypoderma, lecz wspomniana już na początku rozdziału włóknista tkanka łączna.
A teraz w kilku słowach zapoznam was z tym! nie omawianym przeze mnie dotychczas utworem.
Tkanka łączna składa się z małych, bardzo rzadko rozrzuconych komórek, które, leżąc od siebie stosunkowo daleko, komunikują się cieniutkimi wypustkami plazmatycznymi, biegnącymi między jedną a drugą.
Wyobrażacie sobie chyba, iż jest to jakby delikatniusieńka siateczka przestrzenna z wielką ilością pustego miejsca między komórkami. I już na pewno niejeden z czytelników wzrusza ramionami, iż to „rzeczywiście wspaniały materiał do ochraniania organizmu”.
Nie radzę jednak ironizować przed doczytaniem do końca. Otóż nie powiedziałem jeszcze, że właśnie te „puste” miejsca w rzeczywistości wcale nie. są puste, gdyż owe komórki to jakby znakomite wytwórnie jedwabiu. Nie wytwarzają co
prawda jedwabiu w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz białka, zwane kollagenem i elastyną — jedwabiowi zresztą rzeczywiście pokrewne — które w okach tej żywej komórkowej siateczki tworzą całe sploty nieżywych wprawdzie, ale wytrzymałych mimo tot i odpornych włókien. O tych ich właściwościach przekonać się bardzo łatwo przy pierwszym lepszym obiedzie, gdy wam podadzą źle- wyżyłowane mięso.; Te „żyły” bowiem, nic wspólnego z prawdziwymi, wiodącymi krew żyłami nie mające, są w istocie resztkami ścięgien, które składają się z takiej włóknistej tkanki łącznej, jaką właśnie opisywałem.
Otóż tkanka łączna już u szkarłupni zabrała się do pomagania hypodermie w ochranianiu organizmu, a wykonywa to tym lepiej, iż produkować potrafi nie tylko pasma wytrzymałych białkowych włókien, lecz umie również wydzielać kryształy węglanu wapnia, znakomicie uodporniające i nadające twardość całej tkaninie.
A więc u szkarłupni znów spotykamy śię z wapiennym pancerzem, ale jako z wytworem innego „producenta”.
Zupełnie słuszna uwaga, jednak pancerz ten nie tylko ma inne pochodzenie, lecz nadto zbudowany jest inaczej aniżeli jednolite muszle u mięczaków. Gdybyście zobaczyli żywą rozgwiazdę, a nie tak jak w gablotach gabinetów przyrodniczych —: zeschniętego jej trupa, przekonalibyście się naocznie, ja-, kie to giętkie zwierzę, zdolne do takich wykrętasów, jakich by mu pozazdrościł niejeden cyrkowy „człowiek-guma”. Ta giętkość przy sztywnym pancerzu jest możliwa jedynie dzięki temu, że nie jest on ciągły, lecź( składa się z małych1 płytek, które mimo: iż dość" ciasno ustawione, są ruchome względem siebie. Jest to więc coś niby patarafki pod półmiski, sporządzone z twardych) paciorków, co nie przeszkadza w wyginaniu ich na wszystkie strony, aż do możności,, zwijania w rulonik.
Wiele rzeczyl interesujących dałoby się powiedzieć o szkar- łupniach, ale ponieważ naszym tematem jest skóra, nie mam
prawa odbiegać od przedmiotu, proszę więc tylko, abyście przede wszystkim zapamiętali, że już u wyższych bezkręgowców nabłonkowej hypodermie przyszła z pomocą w, ochranianiu ciała inna tkanka *** tkanka łączna.
POMOST MIĘDZY ROŚLINAMI A ZWIERZĘTAMI
Gdy tylko w rozważaniach ewolucyjnych kończy się z bezkręgowcami, a przechodzi do kręgowców, nawet ci, ca już ód dawna myślą kategoriami zmienności gatunków, zatrzymują się Z pewnym zakłopotaniem. Rzeczywiście bowiem na pierwszy rzut oka, opierając się na szczegółach anatomicznych, doszukać się podobieństw między tymi grupami! jest dosyć trudno.
Naturalnie, każdemu nasuwa się myśl, że główną różnicą jest kość — utwór zupełnie swoisty, któremu w świecie bezkręgowców nic podobnego nie odpowiada. Wierzcie mi jednak, iż nie ona stanowi największy kłopot dla ęwolucjonisty. Są i gorsze, mimo iż nie rzucają się tak bezpośrednio H oczy.
— A cóż może być gorszego — zapytacie —j niż nowy całkiem utwór, którego żadnych śladów dopatrzyć się' nie można u zwierząt, jakie według naszych mniemań powinny być a ni-' mi w bliższym lub dalszym pokrewieństwie?
Zaraz się dowiecie.. Tym dużo większym kłopotem jest całkowite odwrócenie planu budowy.
Jeżeli bowiem wziąć jakiegokolwiek bezkręgowca: dżdżownicę, motyla, ślimaka, a z drugiej strony — kręgowca: rybę, węża czy słonia, na pierwszy rzut oka z pewnym zadowoleniem stwierdzimy nawet na pozór podobny plan budowy: podłużną oś ciała, z przodu głowę, dalej wyróżnimy część grzbietową i część brzuszną, a wzdłuż osi ciała, mniej więcej po~
środku, biegnie i tu, i tu rura przewodu pokarmowego, czasem tylko lżej lub mocniej poskręcana.
Jak dotąd chyba wszystko jest w porządku, występują raczej same podobieństwa...
Niestety, teraz właśnie zjawią się wspomniane kłopoty. Wzdłuż ciała bowiem i u kręgowców, i u bezkręgowców prócz jelita biegnie również rura głównego naczynia krwionośnego oraz pień nerwowy.
jj^^fCóż więc za kłopoty? Toż to tylko jeszcze jedno podobieństwo.
Ach, żeby to... Ładne podobieństwo, kiedy jeśli wziąć dowolnego ukrwiónego bezkręgowca, to pień nerwowy leży u niego dokładnie po brzusznej stronie jelita, rura krwionośna zaś po stronie grzbietowej. Że u kręgowców zaś jest pod tym względem akurat odwrotnie, nie potrzebuję chyba nikogo informować.
Sfr- No więc cóż takiego nadzwyczajnego? —* wyrwie się niejednemu czytelnikowi. ffpByle organ był, to co tam się przejmować, czy występuje u góry, u dołu czyj z) boku.
Podobne stanowisko, widzicie, byłoby zgoła fałszywe, albowiem ignoruje mechanizm ewolucyjny — traktując te spra-
wy zbyt „technicznie”. Robiąc nowy model samochodu, można ostatecznie wmontować motor z tyłu, a nie z przodu, gdzie zwykle go się umieszcza. Może to mieć nawet pewne praktyczne dogodności. Natomiast organizm stanowi swoistego typu całość, kształtującą się przeż setki wieków, a nie jest tyl- U ko zlepkiem zmontowanych tak czy inaczej organów. Jeśli- byśmy chcieli upewnić się, że schemat budowy kręgowca powstał w drodze przemian z tego, co widzimy u bezkręgowców, musielibyśmy zdać sobie sprawę krok po kroku, jak to główny kanał układu krwionośnego przewędrował na stronę brzuszną, a pień nerwowy na grzbietową.
W wielkim bogactwie gatunków zwierzęcych powinni byśmy móc odnaleźć jakieś organizmy przejściowe, na których zo- (
stałyby choć ślady tendencji do podobnego przebudowania.N Tymczasem u jednych jest taki typ budowy, i to w skończonej formie, u drugich — również w skończonej formie, ale wręcz odwrotny, a żadnych postaci pośrednich, jak dotychczas, nie wykryto. No trudno, jest to jedna z zagadek jeszcze nie rozwikłanych, ale nie przypuszczajcie ani na chwilę, aby
Iw czymkolwiek podważała zasadę ewolucji; na szeregu bowiem innych organów odpowiednie przejścia jednak znajdziemy i z każdym rokiem odkrywa się ich coraz więcej.
, Porzucając zatem ten temat przede wszystkim pragnąłbym was poinformować, że już przeszło od pół wieku przyrodnicy w ogóle zarzucają termin kręgowca jako nazwę dla najwyższego typu zwierząt, gdyż ani, kręgi, ani, ściślej mówiąc, kości nie są tutaj najistotniejszym i najciekawszym udoskonaleniem szkieletowym. Okazuje się bowiem, iż w okresie zarodkowym u wszystkich kręgowców (jeszcze przed wytworzeniem! kręgosłupa) oraz u pewnych morskich zwierząt, które dawniej zaliczane były nawet do niższych bezkręgowców, czasem przez całe życie, czasem tylko w okresie larwalnym występuje długi elastyczny pręt szkieletowy ze specjalnego typu tkanki łącznej, który nosi nazwę: struna grzbietowa. U kręgowców w miarę rozwoju osobnika zostaje ona całkowicie lub częściowo wypartą przez tworząceS się na j%j miejscu kręgi. Obecnie wszystkie zwierzęta odznaczające się posiadaniem tego utworu w systematyce zoologicznej potraktowano łącznie i ca-
ty typ został nazwany strunowcami. Dziś więc, dzięki temu, że za najniższych jego przedstawicieli możemy uważać nie ryby, lecz owe morskie zwierzęta wskutek posiadania struny grzbietowej wyraźnie spokrewnione z kręgowcami właściwymi
— przerzucanie pomostu między tymi ostatnimi! a bezkręgowcami zostało znacznie ułatwione.
Przypatrzmy się więc, jak właśnie u tych zwierząt, które już są strunowcami, lecz jeszcze nie mają układu kostnego, przedstawia się interesująca nas stale sprawa, skóry.
Przede wszystkim warto by wam nareszcie przedstawić choć jedno takie zwierzę — ot, na przykład należącą do osłonie tak zwaną żachwę. Na pierwszy rzut oka zaliczyłoby się ją do jamochłonów, a może gąbek. Zwierzę osiadłe, przyczepione na stałe do dna morskiego, pozbawione możności przesuwania się z miejsca na miejsce. Trzeba przyznać, że jest dość dziwne, iż tak skromnie wygląda najbliższy krewniak
kręgowca. A jednak ma on i układ krwionośny, i nerwowy, nie mówiąc o układzie pokarmowymi i wydalniczym.
— No, a gdzieżl struna grzbietowa?
Struny grzbietowej — przyznają — u dorosłych postaci nie ma, jednak bardzo wyraźnie występuje ona u ruchliwych larw, które z kształtu przypominają nawet nieco kijanki. Nie su- gestionujmy się więc nieruchomością dorosłej żachwy, zdarza się bowiem czasem u zwierząt, iż właśnie osobniki dojrzałe ulegają pewnym uwstecznieniom w ogólnym wyglądzie*
Ale wróćmy do skóry, gdyż tu czekają nas wyraźne niespodzianki. Skóra żachw to jednowarstwowa hypoderma, tak jak u bezkręgowców, pod nią leży je- dnak gruba; podściół- ka z tkanki łącznej, tak charakterystyczna dla zwierząt kręgowych.
A więc — powiecie -jjggypanują tu podobne stosunki jak u typowych bezkręgowców, szkarłupni.
Tak jest. Zatem sami widzicie, że na tym odcinku ewolucyjne przejścia występują bez żadnych szczególnych luk.
Muszę jednak podkreślić tu jeszcze jeden zadziwiający fakt, któryj stanowi
może co prawda nie szeroki pomost, ale w każdym razie już wąską kładkę między znacznie odleglejszymi grupami istot żywych (o czym dawnym ewolucjonistom nawet się nie śniło), mianowicie między zwierzętami a roślinami. Hypoderma żachw bowiem nie zatraciła zdolności wytwarzania na swej powierzchni substancji oskórkowych. Sama nazwa osłonie pochodzi właśnie od owej warstwy, wytwarzanej przez hypoder- mę, która zresztą w wielu miejscach odszczepia! si^ i nie przylega do swej macierzystej tkanki, tak] że stanowi luźną osłonę zwierzęcia. Najważniejsze jednak to materiał, i jakiego jest ona zbudowana. Tu bowiem występuje największa niespodzianka. Oto ta przezroczysta osłona lub inaczej tunica składa się w wysokim procencie z celulozy, substancji, której występowania jak dotąd nigdy nie stwierdzono u zwierząt, za to tak charakterystycznej dla roślin, gdyż chyba nie ma czytelnika, który by nie wiedział, że tam każdą komórkę otacza błona celulozowa.
Fakt, iż u zwierząt występuje możność wytwarzania czegoś zbliżonego do celulozy, czyli błonnika, a więc związku organicznego, który jak świat światem! charakteryzował powszechnie — ale i wyłącznie — rośliny, jest wyraźną wskazówką biochemicznej i fizjologicznej jedności roślin i zwierząt, a zatem całego świata istoti żywych.
Nie jest to w dodatku^ jedyna wskazówka. Badania polskich uczonych, Nenckiego i Marchlewskiego, dowiodły daleko idącego podobieństwa w budowie chemicznej tak typowych dla każdego z obu omawianych „królestw” barwików: hemoglobiny i. chlorofilu. A nadto nowsze badania'wykazują ciągłe zbieżności w procesach przemiany materii, zachodzących W komórkach absolutnie wszystkich istot żywych, a zwłaszcza działających przy tym fermentów.'
NOWE OBOWIĄZKI
Omówiwszy oslonice, z kolei zapoznamy się z lancetnikiem, który jak i one jest strunowcem. Z grubsza wygląda jednak już jak maleńka rybka, mimo że poza struną grzbietową żadnych elementów kostnych ani chrząstkowych jeszcze nie ma Otóż jeśli chodzi o. jego nabłonkową skórę, to jest ona podobnie jak u bezkręgowców jednowarstwowa, pokryta cieniu- sieńkim kutikulamym oskórkiem, przy czym niektóre jej komórki mają włoskowate wyrostki o charakterze czuciowym. Oczywiście jednak i tu, podobnie jak u osłonie, bezpośrednio pod hypodermą znajduje się druga warstwa skórna z tkanki łącznej.
Lancetnika już tylko mały krok dzieli od kręgowców właściwych, u których część nabłonkowa odpowiadająca hypoder- mie nigdy nie jest jednowarstwowa, a komórki jej ułożone są co najmniej w pięciu — ośmiu pokładach, najczęściej zaś jest ich kilkadziesiąt lub kilka setek. Oczywiście w dużym stopniu zależy to od wielkości zwierzęcia. Pod tą wielokomórkowej grubości warstwą, którą będziemy nazywać naskórkiem, leży łącznotkankowa skóra właściwa, przy czym dolna jej partia, czyli ta, która przylega bezpośrednio do mięśni ciała, przybiera swoistą postać i nosi nazwę warstwy podskórnej.
Jak widzicie więc, rozliczne zadania skóry, które u większości bezkręgowców spełniała błoneczka grubości jednej komórki, tutaj rozdzielone zostały pomiędzy kilka stosunkowo grubych płatów, co można by wyrazić językiem urzędniczym, że zagadnienie ochrony ciała „zostało przekazane aż trzem
odrębnym wydziałom”. Zresztą — jak przyznacie za chwilę — to właśnie zagadnienie w obrębie! kręgowców bardzo się komplikuje, czego przyczyny zaraz wyjaśnię.
Po pierwsze, sporo spośród nich podjęło pionierskie dzieło opanowania lądów. Opuściło więc wody i przeniosło się z płynnego środowiska w gazowe — atmosferyczne, co przecież niewątpliwie w znacznej mierze musiało się odbić na skórze.
Druga sprawa zaś tó fakt, że dwóm najbardziej zaawansowanym gromadom kręgowców: ptakom i ssakom, „zachciało się” takiego luksusu jak utrzymywanie dla swych tkanek wyższej temperatury aniżeli ma otoczenie, co przecież też specjalne, nowe obowiązki nakłada przede wszystkim na skórę. . Czy nie macie ochoty w tym miejscu zawalać:
— Jak to, pionierska praca nad opanowaniem lądu dokonaną dopiero przez kręgowce?! A ślimaki, a dżdżownica, a przede wszystkim owady, owady i jeszcze raz owady. Toż one o wiele wcześniej opuściły wodę i zamieszkały na lądzie!
Może zdziwicie się, iż tym razem pokornie i bez- usprawied- liwiań przyznam się do błędu. Rzeczywiście, dla tych po trzykroć wymienionych owadów, a ściślej mówiąc — stawonogów tchawkodysznych powinienem był zrobić wyjątek: są to zwierzęta niewątpliwie bezkręgowe, które jako jedyne w tej właśnie grupie całkowicie dostosowały się do opanowania środowiska lądowego; pomocą była tu przede wszystkim chityna
na ich hypodermie, której poświęciliśmy w swoim czasie dość dużo uwagi.
A dlaczego „jedyne w grupie bezkręgowców”, czemu pomija pan milczeniem wymienioną dopiero co dżdżownicę albo ślimaki lądowe? Czyżby według pana żyły one w wodzie?
Nie dziwcie się i nie piorunujcie na mnie zbytnio, ale otwarcie powiem, że na dobrą sprawę właśnie „tak”.
— Ciekawe! Lądowe, a w wodzie... można się jednak i na to zgodzić, byle tylko taki pogląd został jakoś przekonywająco umotywowany.
Ależ oczywiście, właśnie się do tego zabieram... Otóż, widzicie, przyrodnikowi, który podchodzi do zagadnienia historycznie, od strony toku rozwoju, nie wolno stawiać sprawy w ten sposób: „Spotkałem jakieś zwierzę, dajmy na to, w le- sie — to już niewątpliwie jest ono leśne, spotkałem na pustyni — a więc jest pustynne, w górach — a więc jest górskie”. Oczywiście, miejsce znalezienia ma swoje znaczenie, gdyż każde z tych środowisk reprezentuje pewne odrębne warunki bytowania. Ale ta już wiecie przecież, że warunki otoczenia odpowiednio wpływają na strukturę, kształt, zachowanie zamieszkujących je istot. Dlatego też nie samj fakt: „Spotkałem zwierzę w tym czy innym środowisku”, ale przede wszystkim to, czy stwierdzam w budowie osobnika danegoi gatunku jakieś cechy wskazujące na przystosowanie! się do niego
— dopiero pozwala nam na zaopiniowanie, iż jest on do takiego, a nie innego otoczenia przynależny.
Bez tej ostrożnej analizy popełnilibyśmy szereg błędów. Znalazłszy na przykład motyla miotającego się na wodzie, od razu gotowiśmy wnioskować, że to gatunek wodny...
A teraż przypatrzcie się pod tym kątem widzenia dżdżownicy. Formalnie biorąc żyje ona w glebie, a więc jest jak naj- oczywiściej istotą lądową. Co za los jednak ją spotka, jeśli rankiem po rosie wygramoliwszy się nieopatrznie na światło dzienne, później przez trzy, cztery godziny będzie' zmuszona pozostać na powierzchni ziemi? Wyschnie i zdechnie' niewątpliwie.
A wiecie dlaczego? Bo to jest mimo wszystko zwierzę na pół wodne; atmosfera w glebie jest tak przesycona wilgotną parą, że można byłoby słusznie powiedzieć, iż dżdżownica co najwyżej zamieniła środowisko wody płynnej na środowisko wody gazowej.
Ze ślimakami jest podobnie. Jak wiecie, trzymają się one również miejsc przeważnie mokrych, a w każdym razie atmosferę silnie wilgotną dokoła ich ciała pomaga im utrzymywać muszla, no i śluz obficie przez nie wydzielany. Z tej to przyczyny tych zwierząt nie mamy prawa uW&żać za typowo lądowe, a co najwyżej za „kandydatów”, którzy kiedyś, za milion czy parę milionów lat, jeśli zresztą nie powrócą do wody, jak to przecie już uczyniły niektóre z gatunków kręgowych strunowców — staną się typowymi lądowcami.
Wróćmy jednak do naszego zagadnienia skóry. Jak widzicie, u tych kręgowców, które opuściły środowisko płynne, prócz ochrony przed urazami, prócz wymiany gazów, prócz obowiązku odbierania szeregu bodźców ze świata zewnętrznego
— dołączyło się zadanie pieczołowitej kontroli- nadi gospodarką wodną ustroju; zwierzę bowiem „pragnące zasłużyć” na miano „obywatela lądu” musi umieć stawić czoło osuszającym powiewom wiatru i liczyć się z tym, że czasem przez niejedną dobę nie będzie skąd uzupełnić zapasów wody w organizmie.- Niewątpliwie na jednym punkcie zyskuje się w owym powietrznym środowisku, w związku z czym „pracowita” skóra zostanie przynajmniej pod tym względem odciążona — a mianowicie: tlenu w łatwej na ogół do przyswojenia postaci jest w bród. Toteż z wymiany gazowej przez powierzchnię ciała w znacznym stopniu można będzie zrezygnować.
Ale za to u tych wspomnianych stałocieplnych olbrzymie nowe zadanie spadnie na skórę: oto trżeba zorganizować oszczędzanie wytwarzanego w ustroju ciepła, albowiem ono jeszcze bardziej niż woda skore jest do ulatniania się w przestrzeń.
Tymi sprawami zajmiemy się kolejno u ryb, płazów, gadów, ptaków i ssaków. Albowiem z -jednej strony, jak widzicie, zja
wiło się tyle nowych zadań, że każdego może zainteresować, jak to im ta skóra podoła. Ponadto zaś przestaliśmy się już błąkać wśród różnych dość daleko stojących od siebie 'grup zwierzęcych, a ograniczamy się obecnie do jednego typu strunowców, w którym stosunki „rodzinne”, a więc przede wszystkim dotyczące przodków i potomków, są dobrze znane i opracowane dokładniej. Dzięki temu można będzie łatwiej prześledzić, jaką drogę ewolucyjną odbywa skóra, gdy obserwując ją przechodzić będziemy od jednej z wymienionych gromad do drugiej.
Jak już mówiłem, skóra kręgowców składa się z dwóch, a na dobrą sprawę z trzech płatów, pokaźnie grubych, gdyż zbudowanych z wielu warstw komórek; jednak, ponieważ najstarsza, a co za tym idzie — najpierwotniejsze! cechy; wykazująca gromada, mianowicie ryby, .nie opuściła jeszcze środowiska wodnego, podobnie jak i olbrzymia większość bezkręgowców — to i zmiany oraz odrębności funkcjonalne w ich okrywach skórnych nie występują z tak wielką wyrazistością.
Wiadomo wam może, że najniżej uorganizowane ryby to minogi, czyli smoczkouste. Niektórzy systematycy oddzielają je nawet zupełnie od ryb właściwych. My jednak już nie będziemy wnikać w kierujące nimi pod tym względem motywy, dla nas bowiem ważne jest to tylko, iż skóra smoczkoustych jest goła i naga, nie wytwarzająca łusek, że część łącznotkankowej skóry właściwej oddzielona jest od magazynującej złogi tłuszczu warstwy podskórnej cienką błonką komórek barwnikowych. Najważniejsze jednak, iż gruba warstwa naskórka posiada wielką ilość komórek śluzotwórczych, toteż nigdzie — wyłączając chyba ślimaki — nie spotkamy zwierząt, które by zdołały niemal na poczekaniu wyprodukować tak wielkie ilości tych lepkich substancji.
Pewna grupa tu należąca nosi nawet nazwę śluzice, spośród których pojedynczy osobnik długości 40 cm wystarczy, aby zamienić w galaretkę całe wiadro wody...
— Zabawne! A jakiż jest cel takiej „fabrykacji” śluzu?
Cel jest wieloraki. Przede wszystkim gruba warstwa śliskiej
substancji pokrywająca'ciało ułatwia oczywiście ruchy, zmniejszając tarcie o płynne środowisko, następnie stanowi przegrodę na powierzchni organizmu trudną do przebycia dla pasożytów zewnętrznych, a wreszcie — wątpię, czy każdy o tym wie — dwie, trzy krople śluzu dość szybko, bo w pół minuty osadzają wszelkie zmętnienia w litrze wody, co nie może być bez znaczenia dla zwierząt dennych, narażonych na stałe przebywanie w środowisku, gdzie wznoszą się całe „tumany” iłu.
Przechodząc teraz do wyższych, tych niewątpliwych ryb stwierdzić możemy, że u kostnoszkieletowych, do których należą wszystkie pospolitsze ryby słodkowodne, naskórek zachowuje zdolność produkcji śluzu, prawie nie występującego jedynie u chrzęstnoszkieletowych, a więc rekinów. Oczywiście, w żadnym wypadku nie dorównują one śluzicom, 2 wyjątkiem' może niektórych ryb dwudysznych, gdyż te w razie wyschnięcia zbiornika wodnego zasypiają sobie w mule, odizolowawszy się stwardniałą otoczką śluzową, i w oczekiwaniu polepszenia warunków oddychają powietrzem atmosferycznym za pomocą pęcherza pławnego.
U różnych gatunków ryb naskórek rozszerza swą wydzielni- czą. działalność również na produkcję jadów, wytwarzanych przez komórki, najczęściej umiejscowione w okolicy kolców. Szczęśliwie dla nas, ryby te żyją przeważnie w morzach tropikalnych.
Dodać muszę również, iż w niektórych partiach, szczególnie w okolicach jamy gębowej, a także płetw, powierzchnia na
skórka rybiego może ulegać zrogowaceniu (o znaczeniu tej właściwości pomówimy jednak obszerniej dopiero przy kręgowcach lądowych).
Jeśli więc, jak widzimy, naskórek ryb nie bierze na siebie funkcji chroniących przed uszkodzeniem mechanicznym, to — przyjmijcie do wiadomości — że rolę tę z wielkim powodzeniem obejmuje łącznotkankowa warstwa skóry właściwej. U większości bowiem ma ona zdolność wytwarzania złogów fosforanu wapnia, czyli po prostu kostnienia, gdyż nie czym innym jak cieniutkimi kostnymi płytkami są łuski rybie, zachodzące dachówkowato na siebie i u niektórych gatunków pokrywające całe ciało zwierzęcia. Interesujące jest, iż każda płytka łuski rokrocznie się powiększa, narastając na krawędziach, dzięki czemu pod mikroskopem można stwierdzić jej koncentryczną, pierścieniowatą budowę, przy czym każdy podwójny pierścień to rok życia ryby. Zupełnie inaczej wygląda
i odcina się wyraźniej przyrost z okresu głodówki zimowej, inaczej zaś — powstający w ciągu letniego bogactwa paszy. Mamy tu więc coś w rodzaju metryki, którą ryba stale nosi ze sobą.
Czasem łuski dochodzą bardzo pokaźnych rozmiarów, bo aż do 5 cm śred-| nicy, czasem zaś — jak u węgorza — są tak drobne, że gołym okiem dostrzec je trudno. U jesiotrów skostnienia skóry występują jako nieliczne, ale duże tarcze. W dawnych zaś okresach geologicznych żyły ryby pancerne, które całe ciało miały takimi tarczami pokryte*
Jednak najciekawiej występują łuski, u rekina. W egzotycznych opowieściach Londona lub Sommerset Maughama czytamy czasem wzmianki, że okrutni biali oficerowie lub kapitanowie stateczków kursujących po morzach południowych okładają marynarzy tubylców pięściami urękawiczonymi skórą rekina. Dla większości naszych czytelników jest to efekt chybiony, nikt bowiem przeważnie nie zdaje sobie sprawy, w jakim stopniu rękawica taka jest na ten użytek gorsza lub lepsza niż ze skóry wołu, konia czy jakiegokolwiek innego ssaka. Otóż trzeba wiedzieć, żej łuska rekina składa się (jak zresztą wszelkie rybie łuski) ze zwykłej kostnej płytki leżącej w tkance łącznej, ale tu ponadto na każdej zt nich sterczy niewielki, lekko
zagięty ku tyłowi kolec, wystający nad powierzchnię naskórka. Chociaż już ten obraz nie wygląda przyjemnie, to jednak dopiero wiadomość, którą podam za chwilę, ukazuje w całej pełni bestialstwo podobnego postępowania. Otóż w| czasie powstawania ten kostny ząb, gdy zaczyna rosnąć ku powierzchni, wdrąża się najpierw w leżący nad skórą właściwą nabłonkowy naskórek I oczywiście uwypukla go ku górze. W owym uwypuklonym naskórku część komórek stykających się z wydłużającym się kolcem kostnym zaczyna przekształcać się w gruczoł produkujący zupełnie swoistą substancję, a mianowicie emalię— taką samą emalię jak ta, która otacza nasze zęby, powodując ich niezwykłą twardość. Ponieważ nasadka emaliowa wytwa
rzająca się na owym kolcu łuskowym jest niesłychanie ostra, nawet delikatne otarcie się o skórę rekina powoduje rany, wprawdzie niegłębokie, ale akurat tego typu, jakbyście przeciągnęli po ciele ostrą tarką. Rana; tak spowodowana boli długo i goi się nadzwyczaj ciężko.
Aby już zakończyć ze skórą ryb, parę słów poświęcić trzeba jej niezwykłemu ubarwieniu — które czasem bywa stałe, cza
sem zaś występuje tylko w okresie godowym. Barwy te zawdzięczają ryby wspomnianym już specjalnym komórkom, układającym się w jednej warstwie na pograniczu między naskórkiem a skórą właściwą. Komórki te mają możność wypuszczania dość długich plazmatycznych wyrostków, wyglądają więc niby gwiazdeczki czy pajączki. Jedne | nich przepełnione są barwnikiem ciemnobrunatnym, inne żółtym, jeszcze inne czerwonym. Najbardziej jednak interesujące są tak zwane guaninocyty, zawierające guaninę — substancję właściwie bezbarwną, która jednak nadaje ciału ryby ten charakterystyczny odcień metalicznoperłowy.
Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że poszczególne komórki barwnikowe mogą kurczyć swe wyrostki lubi rozsuwać je na dość dużej przestrzeni, a nawet są zdolne do Wywędrowania w głębsze warstwy ciała, łatwo zrozumieć, iż mogą następować zmiany w ogólnym ubarwieniu ryby. Zmiany te jednak nie* zachodzą u nich tak szybko jak u płazów i gadów, toteż w nowe barwy przy odziewa ją się te mieszkanki wód zazwyczaj dopiero na specjalne okresy życia, a nie nai przeciąg zaledwie/ kilku minut, jak to bywa u kameleona, przy omawianiu skóry którego powrócimy jeszcze do tych spraw.
Wspominałem dopiero co, że gdy przejdziemy nareszcie do kręgowców, to ewolucyjna kolejność przemian wystąpi z całą wyrazistością; trzeba by chyba mieć złą wolę, aby nie nabrać przekonania, iż rzeczywiście każdy organ na przykład u płazów (przy całej swej odrębności zresztą) jest tylko pierwszym etapem przekształceń tych stosunków, jakie widzieliśmy u ryb. A z kolei u gadów zobaczymy stopniowe przeobrażenia, jakim ulegały narządy płazów.
- — Jednym słowem ||| powiecie — zmienność, przemiany ewolucyjne występują na każdym kroku, gdzie tylko stykamy się ze światem istot żywych...
Doskonale! O takie stanowisko właśnie mi chodzi.
Skóra jest znakomitym przykładem tego, co stwierdziliście przed chwilą. Szczególnie zaś przy porównywaniu stosunków panujących w tej dziedzinie u ryb i płazów wystąpią ciekawe zjawiska. Wiecie przecież, że płazy, nazywane do niedawna po prostu — ziemnowodnymi, aczkolwiek nieśmiało, ale zdecydowanie wyruszają już z wody na podbój zupełnie innego środowiska, dla ryb niedostępnego, a mianowicie próbują przynajmniej część życia przepędzać na lądzie, czyli w otoczeniu gazowym.
Ci z nas, którzy nie mają dużo do czynienia z przyrodą, nieraz natrafiają na trudności w pojmowaniu zagadnień ewolu-. cyjnych, gdyż traktują je w sposób nieco zbyt użytkowy i na modłę urządzeń ludzkich. Wiedząc, że przekształcenia ewolucyjne kierowane są zmianami zachodzącymi w środowisku
i do nich się przystosowują, wyobrażają sobie, iż rzecz dzieje się mniej więcej według następującego, oczywiście nieco przesadzonego, schematu.
Ktoś budzi się, wysuwa spod kołdry nagie stopy, odczuwa chłód podłogi, wobec czego „przystosowuje się”, wkładając pantofle. Za chwilę jednak będzie musiał wyjść na ulicę, gdzie, jak stwierdził uprzednio na termometrze, panuje mróz, wobec czego odrzuca pantofle, a wkłada grube, filcowe buty. Po dojściu na miejsce pracy okazuje się, iż gdzieś tam pękły rury i brodząc po kolana w wodzie trzeba ratować akta i archiwa. Oczywiście i do tej nieoczekiwanej sytuacji należy się „przystosowywać”, w kąt więc idą filce i oto na nogi wciąga się długie buty gumowe — kropla wody przez nie) nie przejdzie. A po pracy można się zabawić, ale w kawiarni, w roztańczonym środowisku nie pasowałyby niezgrabne, ciężkie gumiaki. Trzeba je zrzucić i obuć nogę w lekki, giemzowy pół- bucik...
Tak, to są świetne przykłady przystosowania doi zmiennych warunków środowiska, trzeba jednak mieć na uwadze, że ilustrują one sposoby, jakimi człowiek dzięki swej inteligencji, pomysłowości, a przede wszystkim pracy zdołał rozszerzyć skalę, zwłaszcza zaś nadać temu procesowi tempo, jakiego nigdy nie osiąga dopasowywanie się naturalne. Większość bowiem ludzi rozważając przemiany przystosowawczo-ewolucyj- ne, zapomina o jednym czynniku, mianowicie... o czasie.
Pamiętam, iż gdy parę dziesiątków lat temu, po sprowadzeniu szympansów, wstawiłem do budżetu Zoc| zwiększoną pozycję na opał, „wykształcony przyrodniczo’' kierownik; wydziału finansowego w ówczesnym magistracie warszawskim skreślił mi ją, motywując całkiem serio, że szympansy przecież szybko przystosują się do naszego klimatu... porosną gęstym włosem... wobec czego wcale im pomieszczenia specjalnie ogrzewać nie potrzeba.
Dopiero gdy na kolegium magistrackim zaproponowałem, aby wszyscy, którzy uznali się za przekonanych tym „racjo- nalizatoskim” pomysłem i mają zamiar poprzeć go swymi gło
sami,., zobowiązali się, że konsekwentnie od października do kwietnia nie włożą swetra, puloweru ani żadnego okrycia, gdyż przecie oni też są istotami żywymi i niewątpliwie w ten czy inny sposób przystosują się do chłodów zimowych. Pozycja budżetowa na opał dla szympansów wśród ogólnej wesołości została nie,tylko uratowana, ale nawet podwyższona.
Mam nadzieję, że rozumiecie, do czego prowadzę. Ewolucja wymaga' czasu, futro nie wyrośnie na skórze w piętnaście minut po odczuciu pierwszego chłodnego powiewu; dlatego przekształceń przystosowawczych organizmu nie można przyrównywać do wkładania ubrań lub obuwia najbardziej odpowiedniego do zmieniających się co parę godzin warunków zewnętrznych.
Ale porównanie to miało braki jeszcze pod innym względem.
Tam filcowe buty zostały zastąpione gumą, później ten produkt drzew kauczukowych odrzucono, a okryto stopy lakierowaną giemzą, czyli skórą kozią. Jednym słowem, z zewnątrz pobierano coraz nowe materiały... Tymczasem w ewolucji biologicznej organizm przekształcać może tylko te narządy, które sam posiada.
W toku przystosowywania się ta sama skóra na nogach walczyć by musiała z zimnem czy z wilgocią. Dlatego też pamiętajcie, że zmiany dzienne, roczne, ba, nawet w ciągu całego życia danej istoty w bardzo małym, pO prostu tak znikomym stopniu wpłynąć mogą na przekształcenie struktury tego czy tamtego organu, że można wcale nie brać tego) podi uwagę. Co najwyżej, jak to się mówi, organizm się nieco zahartuje, wyraźnych zmian anatomicznych jednak nawet z jednego pokolenia na drugie z pewnością nie dostrzeżemy. Te niedostrzegalne przekształcenia ujawnią się, i to dość nagle, ale dopiero po stu, dwustu, tysiącu pokoleniach. 1 dlatego ta zmienność ewolucyjna bywa tak trudna do uchwycenia własnymi oczami zbyt krótko na to żyjącego osobnika ludzkiego.
Płazy, a ściślej mówiąc ich skóra, jest wspaniałym przykładem dla stwierdzenia, jak to początkowo jeszcze niezgrabnie, chciałoby się powiedzieć ■— prymitywnie, poszczególne elementy tej warstwy zewnętrznej starają się dopasować dawne rybie urządzenie skórne do ochraniania organizmu przed zupełnie swoistym typem niebezpieczeństw, jakimi grozi to nowe, atmosferyczno-lądowe środowisko.
Przypomnijmy sobie jeszcze raz pokrótce elementy skóry
H
rybiej, a więc przede wszystkim nabłonkowy naskórek wielo- warstwowy, w którym wiele poszczególnych komórek miało zdolność wydzielania śluzu lub niekiedy nawet substancji jadowych. Wspomniałem też poprzednio, iż gdzieniegdzie komórki naskórka; na samej powierzchni obumierają, przy czym cała ich plazma przekształca się w sztywne, odporne białko, zwane keratyną. My tę keratynę pospolicie zwiemy substancją rogową. Rogowacenie powierzchni naskórka, jak dopiero co powiedziałem, zjawia się u ryb tylko czasem i gdzieniegdzie, na przykład na płetwach lub w okolicach jamy gębowej. Ochronę przed urazami mechanicznymi wzięła na siebie łącznotkan- kowa skóra właściwa, tworząc kostne płytki — łuski. No i na tym koniec, jeśli chodzi o morfologię.
Uprzytomnijmy sobie jednak, do czego to wszystko służyło.
Sluz — prócz innych drobniejszych udogodnień — przede wszystkim ułatwiał prześlizgiwanie się wśród cząsteczek wody. O, bo tego chyba tłumaczyć nie potrzeba, że opór środowiska ciekłego przy poruszaniu się w nim (po prostu tarcie) jest o wiele znaczniejszy aniżeli opór otoczenia powietrznego.
Łuski chronią przed urazami mechanicznymi, nie przeszkadzając zresztą zbytnio w wymianie gazowej, która przez żywe komórki naskórka odbywa się dość łatwo, albowiem te ńiezależne płytki kostne pozostawiają dość miejsca między sobą, aby przenikanie gazów w obie strony, to jest z ciała do środowiska lub na odwrót — szło sprawnie i obficie. Zresztą oddychanie skórne u ryb nie zawsze jest znów czymś dla nich tak niesłychanie ważnym, mają bowiem dobrze wykształcony, z dawna przystosowawczo doskonalony aparat skrzelowy do czerpania rozpuszczonego tlenu z wody, a co więcej i pęcherz pławny, i niektóre partie jelita (szczególnie końcowe) dopasowują się nieraz do oddychania tlenem atmosferycznym, połykanym z powierzchni wody. Niewątpliwie więc oddychanie skórne jest dla ryb co najwyżej uzupełnieniem zabezpieczającym.
A oto teraz postawmy sobie pytanie: Z jakimi warunkami spotykał się kręgowiec, który opuścił toń wodną i próbuje poruszać się na lądzie?
Nie chodzi nam, oczywiście, o sam mechanizm ruchów, stwierdzić jednak można, że opór nowego środowiska w porównaniu z wodą jest znikomy. Biorąc zatem na rozum, „smarowanie” śluzem ciała zdawałoby się zbyteczne, wzrasta natomiast niebezpieczeństwo mechanicznych uszkodzeń Ep wrogowie tacy czy inni, choćby w postaci dokuczliwych owadów czy raków, są wszędzie... Nie,dziwcie się, że nie wymieniam tu pastwiącego się nad żabami bociana, gdyż w czasach, o których mówimy, w ogóle ptaków ani zresztą również gadów czy ssaków jeszcze nie było.
W każdym razie prawdopodobnie pancerz łuskowy i na lądzie warto by zachować, tym bardziej że oddychanie skórne, w którym mógłby nieco przeszkadzać, nie powinno tu być zbyt ważne — toż warunki tlenowe w powietrzu są o tyle lepsze niż w wodzie!...
Tak sytuację scharakteryzowałby nam zdrowy rozum. W jakim stopniu jednak pasuje to do rzeczywistości — przedstawię dopiero w następnym rozdziale.
A więc dopiero co rozważyliśmy* sobie o, priori — to znaczy nie sprawdzając jeszcze, jak jest w istocie, a tylko w drodze rozumowania — na jakie nowe czynniki środowiskowe natrafiają ryby rozpoczynające próby życia ziemnowodnego, jakie w związku z tym będą stopniowo osiągać przystosowania, które wreszcie spowodują przekształcenie ich na płazy.
Nas, oczywiście, interesują przede wszystkim te zmiany środowiska, które oddziałują na skórę. Stwierdziliśmy zatem, że w tym nowym lądowym otoczeniu znakomicie polepszone zostały warunki pobierania tlenu; co za tym idzie — można będzie prawdopodobnie zrezygnować z oddychania skórnego, a wobec tego tym bardziej wzmocnić pancerz kostny skóry właściwej, zwiększając przez to ochronę przed urazami me-; chanicznymi. Przesądziliśmy również z góry możliwość wyrzeczenia się bogactwa śluzowych komórek gruczołowych, gdyż nadawanie poślizgu ciału, dla sprawniejszego przesuwania się w środowisku, wobec słabego tarcia o powietrze nie jest zbyt istotne.
A teraz zobaczcie, proszę, gdzie i o ileśmy się w swych teoretycznych przewidywaniach omylili.
Chcieliśmy rezygnować z oddechowej funkcji skóry, raczej przekształcać ją w kostny pancerz dla ochrony organizmu, tymczasem zapomnieliśmy, że przecież przy przejściu z wody do środowiska gazowego zanikły skrzela — ów główny dostarczyciel tlenu. Zanikły, gdyż przystosowane były do pobierania gazu nie atmosferycznego, lecz w postaci rozpuszczonej w wo-
dzie; gdyby więc nawet ostały się w organizmie, i tak na lądzie funkcji oddechowych spełniać by nie mogły.
— To prawda — powiecie — ale u płazów są przecież w zamian płuca!
Otóż to właśnie! Racja, są, ale przypomnijcie sobie, co mówiłem w poprzednim rozdziale, że ewolucja to nie „buty”, które w ciągu paru minut można zmienić z sukiennych, ciepłych, na chłodne, lecz nieprzemakalne gumiaki. Na początku zdobywania lądów dawny pęcherz pławny ryb zaczyna dopiero dostosowywać się do funkcji oddechowych i powierzchnia jego — tak przecie istotna dla szybkiego pobierania gazów — jest jeszcze bardzo mało zwiększona. A i krążenie krwi do nowych miejsc pobierania tlenu (nie jak dotychczas w skrze- lach) niezbyt się jeszcze precyzyjnie przystosowało.
W tej sytuacji rzecz sprowadza się do tego, że w Okresie przejściowym — ziemnowodności, właśnie ze względu na owo bogactwo tlenu dookoła, nie co innego, ale właśnie skóra staje się głównym, najważniejszym organem oddechowym.
Wytnijcie płuca żabie, a żyć będzie świetnie dalej; wylakie- rujcie jej skórę, pozostawiając płuca nie tknięte, a udusi się bardzo szybko. Tak, skóra to główny organ oddechowy płazów, a w związku z tym nie tylko zwiększać w niej ilości płytek kostnych nie wolno, lecz przeciwnie, trzeba je usunąć, gdyż wzgląd ochrony przed niebezpieczeństwem mechanicznym jest niższy w hierarchii ważności aniżeli ułatwienie zaopatrywania organizmu w tlen. Precz zatem z łuskami!
W dawnych okresach geologicznych rzeczywiście przez jakiś przeciąg czasu żyły płazy —I stegocefale — posiadające skórny pancerz kostny; nie zdołały go jednak długo utrzymać. Początkowo zanikł on na grzbiecie, gdyż na brzuchu przedstawiał pewną wartość jako ułatwienie pełzania — typowego sposobu poruszania się płazów. Jednak i ten „napierśnik” z czasem zanikł, tak że dzisiejsze płazy nie posiadają już ani śladu kostnych łusek czy tarcz, a tylko (jakby specjalna notatka dla przyrodników, że „...jednak od ryb pochodzimy”) zachowały się
w skórze pewnej, zresztą nielicznej, grupy płazów, niewielkie wapienne płyteczki — ślady po rybich łuskach odległych pra- pradziadów.
— A więc skóra płazów, wbrew naszym przewidywaniom, okazała się cienką, silnie ukrwioną, podporządkowaną przede wszystkim potrzebom oddechowym... Zatem znikła pewnie i zdolność produkcji śluzu?
Niewątpliwie tak byłoby, gdybyśmy w poprzednich, jak widać jednak, zbyt mało przezornych rozważaniach, nie prześle- pili jeszcze jednego ważnego szczegółu, a mianowicie kwestii
— wilgoci.
Plazma przecież zawiera około trzech czwartych, a czasem i więcej wody, natomiast na powierzchni ziemi, w powietrzu rzadko gdzie utrzymuje się podobny stopień nasycenia. A jak dobrze wiecie, substancja wilgotniejsza w otoczeniu mniej bo
gatym w ciecz natychmiast raczy na wysychać. Mówiłem już kiedyś, że komorki dała zwierzęcego to podobnie jak złote rybki w pokoju — niby są na lądzie, ale właściwie w środowisku płynnym, bo nie opuszczają akwarium z wodą.
Takim naczyniem, workiem nieprzemakalnym, chroniącym zapasy płynów dla komórek dała, jest skóra. Dopóki żyło się w stawie, rzece czy morzu, te obowiązki nie istniały, natomiast na lądzie pilnowanie i regulowanie gospodarki płynami w organizmie to nie lada zadanie. I w dodatku — co na pewni* dostrzegacie — zjawia się tu nieprzyjemna kolizja: trzeba bronić się przed udeczką gazowej pary wodnej, a jednocześnie przepuszczać jak najwięcej powietrza do organizmu. To coś tak, jakby się nakazywało: „Bądź jak najbardziej przepuszczalna dla gazów, a jednocześnie... pod żadnym pozorem gazu nie przepuszczaj!”
Nic też dziwnego, że w skórze płazów te sprawy są załatwiane jak gdyby „na pół”, i to wcale niezgodnie z przysłowiem, żeby był „i wilk syty, i koza cała”, ale raczej „i diabłu świeczka, i Panu Bogu ogarek”, bo właściwie wilk całkiem syty nie jest, a i koza zostaje nieco nadwerężona.
W tej trudnej sytuacji pewnej rozbieżności zadań — przed utratą wody chroni „poczciwy” śluz. Patrzcie, jak zmieniła się jego funkcja: u ryb spełniał rolę jakby smaru przeciw tarciu, tu zaś zwilża powierzchnię ciała. Toteż u niektórych płazów widzimy w naskórku po prostu gruczoł na gruczole — i to nie tylko jednokomórkowe, jak u ryb; częstq kilkadziesiąt kilkaset komórek gruczołowych tworzy rodzaj pęcherzyka, w którego wnętrzu zbiera się produkowana wydzielina, uchodząca cienkim kanalikiem na powierzchnię. Gruczoły takie mogą być nawet otoczone specjalną warstewką mięśniową.
Wśród wielkiej ilośd gruczołów śluzowych u niektórych płazów trafiają się i jadowe — ze wspomnę tylko salamandry czy ropuchy.
A więc śluz zwilgaca skórę i ułatwia oddychanie, gdyż w nim rozpuszcza się tlen i tak dopiero przenika przez skórę. Ale ponadto trzeba przecież przedwdziałać parowaniu. I oto przy-
pomnijcie sobie ke- ratynę — .ową substancję rogową, w którą przekształcały się niby na pokaz zaledwie niektóre komórki powierzchni naskórka ryb. Otóż u płazów wszystkie komórki nabłonkowe z najbardziej zewnętrznej warstwy ciała, obumierając, ro- gowacieją, skutkiem czego następuje to, co nie znane było u ryb, a co w coraz | większym stopniu
rozbudowywać się będzie u zwierząt lądowych: tworzy się mianowicie na powierzchni ponad żywymi komórkami naskórka-zwarta, sztywna, martwa błona rogowa, przede wszystkim przeciwdziałająca parowaniu. Warstwa ta co pewien czas pęka i zwierzę zrzuca ją w postaci jakby delikatnych błonek czy woali. Oczywiście pod spodem szybko rogowacieje nowy pokład komórek. Mamy tu więc typową linkę, ściśle taką, o jakiej mówiliśmy u owadów.
W każdym razie ta warstwa rogowa u płazów nie może być zbyt gruba, gdyż inaczej utrudniałaby oddychanie skórne.
Ze istnieje pod tym względem duża współzależność, przekonałaby z pewnością każdego sekcja żaby i blisko z nią spokrewnionej ropuchy. Pierwsza ma warstwę zrogowaciałą naskórka cienką i płuca słabe; ropucha zaś — bardziej zaawansowana; w życiu lądowym, ma pojemniejsze i o większej
powierzchni płuca, ale też i znacznie grubszą warstwę rogową.
Jasne jest, iż właśnie w tym kierunku, to jest wydoskonalania płuc do celów oddechowych, muszą iść zmiany ewolucyjne u zwierząt przystosowujących się do środowiska lądowego. Trudno bowiem skórze służyć dwóm odmiennym zadaniom, trzeba jedno z nich przerzucić na inny organ. Że tak będzie, przekonamy się w najbliższym czasie, badając przede wszystkim gady, gdyż u ptaków i ssaków zajdą jeszcze dalsze, bardzo istotne komplikacje obowiązków skóry, które całkowicie przeinaczą dotychczas omawiane stosunki.
Jak wspominałem, płazy są to właściwie zwierzęta półwod- ne, gdyż skóra ich nie nabyła jeszcze przystosowań do ochrony ciała przed wysychaniem. Specjalizacja jednak od razu szła właśnie w tym kierunku. O ileż bowiem korzystniejsze było swobodne poruszanie się po- wielkich przestrzeniach lądu aniżeli — jakby na niewidzialnym łańcuszku — niewolnicze przywiązanie do zbiorników wodnych! Jest się niby to zwierzęciem lądowym, ale pod grozą śmierci nie spróbuj oddalić się od wody bardziej niż na kilkaset metrów!
Zrozumiawszy to dobrze, unikniecie łatwo tego ciągłego u nas zamieszania na odcinku pojęć: co to jest płaz, a co gad? Jedno tu tylko ludzie wiedzą na pewno, że i te, i tamte są jakieś odrażające i obrzydliwe...
— Cóż to więc za różnica?
Zgodzicie się chyba, że obrzydliwość to już kwestia osobistych gustów. Dla jednego jest wstrętne to, dla drugiego tam-, "to, trudno więc taką indywidualnie Ocenianą cechę wysuwać jako obiektywny znak odróżniający między sobą grupy zwierząt.
Dać mogę jednak dość prostą radę. Ponieważ w olbrzymiej większości przypadków nie ma wątpliwości, jeśli chodzi o rozpoznanie ssaka, ptaka lub ryby, to w takim razie, kiedy już jesteśmy pewni, że interesujący nas okaz nie należy do żadnej z tych trzech gromad, zwróćmy uwagę na skórę. Jeżeli okaże się ona miękka, wilgotna, śluzowata, będzie to płaz —s
kręgowiec ziemnowodny, nie zapuszczający się nigdy na rzeczywiście suche połacie lądu, ot, taki jak żaba czy salamandra. Jeśli natomiast wyczujemy pod palcem rogowe płytki czy łuski, będzie to mieszkaniec lądu — gad, który gdyby nawet, że tak powiem, „wtórnie" upodobał sobie przebywanie w rzekach, jak to na przykład zrobił krokodyl, to jednak bez żadnej szkody dla zdrowia może godzinami lub całymi dniami pędzić życie na lądzie, gdyż ciało jego od. wysychania broni potężna warstwa martwego, zrogowaciałego naskórka.
Niezbyt dawno wspominałem, jeżeli sobie przypominacie, że
120
u ryb gdzieniegdzie przy płetwach lub na wargach występuje dziwne zjawisko, polegające na tym, iż żywe komórki naskórka obumierają powierzchniowo; przy tym białka plazmy przekształcają się w twardą i dość sprężystą substancję rogową, czyli tak zwaną keratynę, i w takich miejscach powstaje jakby rodzaj twardej, dość elastycznej tarczki.
' U płazów takie rogowacenie odbywało się już na całej powierzchni naskórka, jednak tylko w ostatnich paru warstwach. Stąd też w tej dopiero gromadzie kręgowców zaczęło występować zjawisko, z którym spotkaliśmy się u raków i owadów, ale które było nie do pomyślenia u ryb, a mianowicie — linka. U stawonogów zwierzę zrzucało pancerz chitynowy — tu zrzuca również martwą, jednak dość sztywną i również słabo rozciągliwą warstewkę zrogowaciałych komórek.
Jeśli jednak warstewka ta u płazów jest cieniutka, tak że zrzucana w wodzie robi wrażenie jak gdyby delikatnych woalów, które ściągają z siebie żaba lub tryton, to. chciałbym; abyście zobaczyli kiedy Wylinkę węża czy jaszczurki, wówczas bowiem przekonalibyście się naocznie, jak grube (bo z wielu warstw komórkowych składające się) są to zrzucane „skóry.” Naumyślnie użyłem tu tego zupełnie nieodpowiedniego wyrazu, gdyż w mowie potocznej powiedzenia: „wąż zrzuca skórę,” „jaszczurka zrzuca skórę” są na porządku dziennym.
Nie wątpię jednak, iż moi czytelnicy orientują się w całej nieścisłości takiego wyrażania myśli, gdyż z tego, co powiedziałem, jasno wynika, że przecież łącznotkankowa skóra właściwa nadal niewzruszenie pozostaje na miejscu; to samo dotyczy żywych partii naskórka. Zrzucony został jedynie jego zewnętrzny martwy płat zrogowaciały.
Gruba warstwa rogu w większości przypadków nie okrywa ciała gada równomiernie i jednolicie, przeciwnie (a widać to dobrze na zrzuconych wylinkach), występują tam tarczki grubsze, dachówkowato zachodzące na siebie, połączone partiami również zrogowaciałymi, ale znacznie cieńszymi. Stąd to na ciele gada znów, jak u ryb, widzimy przeważnie łuski.
Nie byłoby jednak wcale trafnie, gdybyście to podobieństwo właśnie przyjęli jako jeszcze jeden z dowodów pokrewieństwa między gromadą ryb a gromadą gadów, a co najważniejsze — wyobrazili sobie, że ewolucja przebiega ruchem wahadłowym, że cofa się, powraca do dawnych form, mniej więcej w ten sposób: ryby — łuski są, z ryb powstają płazy
— łuski zanikają; z płazów jednak tworzą się gady — i ota jak gdyby nawrót wahadła — łuski są z powrotem. Nie, takimi drogami ewolucja „nie chodzi” nigdy. Po prostu nigdy nie cofa się wstecz. Nie wytwarza ponownie organów inden- tycznych z wyjściowymi, choćby takie były znów przydatne, a nawet potrzebne.
Powiecie może:
— A wieloryb? Jest ssakiem, a zamiast kończyn chodowych ma płetwy jak ryba, więc jednak nastąpił tu powrót do tych stosunków, jakie były u jego pra-praszczurów.
Ale gdzież tam! Przypatrzcie się dokładnie: te jego niby płetwy tylko zewnętrznie przypominają analogiczne organy ryby. Zobaczcie jednak ich kościec, a przekonacie się, iż jest to typowa kończyna ssaka.
To samo macie też i tutaj, między łuską ryby i gada prócz, nazwy nie ma nic wspólnego. Przypomnijcie sobie tylko, co inówiłem: łuska rybia to płytka kostna — wytwór tkankowy skóry właściwej, łuska gada zaś to wytwór'rogowy, pochodzący z naskórka, a więc tkanki nabłonkowej. Są więc co najwyżej zewnętrznie do siebie podobne, ale zupełnie innego pochodzenia. To wyglądałoby nieco tak, jak gdyby ktoś indentyfiko- wał grube płótno i sukno. Niewątpliwie i to, i to jest materiałem odzieżowym, jednak pierwsze jest pochodzenia roślinnego,. (jrugje zwierzęcego, i dla nikogo z nas nie będzie niespodzianką że na przykład tkanina bawełniana znacznie więcej ma wspólnego z również jak ona roślinnym płótnem niż, mimo podobieństwa nazwy, z wełną.
Uczeni więc ostrzegają, że łuska rybia i gadzia. ewolucyjnie nie mają ze sobą nic wspólnego, nie są to — jak mówią —i organy homologiczne, gdyż powstały z innych tkanek i w zupełnie odmienny sposób.
Gruba, pochodząca z nabłonkowego naskórka--osłona rogowa, w pewnych przypadkach (jak na przykład u żółwi) podbudowana płytami kostnymi, powstałymi już jednak z tkanki łącznej skóry właściwej, spełnia widać znakomicie zadanie ochrony organizmu przed stratami wody. Gady bowiem — bodajże lepiej nawet od ssaków i ptaków — znoszą środowiska suche: wypalone słońcem gołoborza, pustynie lub pół- pustynie. Zdarza się, iż przez całe życie niektóre z nich nie piją wody z żadnego zbiornika, zaspokajając swoje potrzeby wilgoci kosztem tak skąpej w pustyni rosy lub wręcz tylko tego płynu, który znajduje się w pożywieniu.
Oczywiście przy takim pancerzu rogowym kończy się rola skóry jako organu gruczołowo-wydzielniczego. Są tam, co prawda, jakieś nie znanego bliżej znaczenia gruczoły na biodrach u jaszczurek, młode krokodyle mają nieliczne organy
wydzielnicze na grzbiecie, na żuchwie i przy steku, stosunkowo najwięcej spotkamy ich w skórze żółwi.
Przypominam sobie, iż obiecałem także wyjaśnić zmiany, jakie zachodzą w barwie skóry gadów.
Właściwie nie ma tu wiele do dodania ponad to, co powiedziałem przy rybach. I tu są specjalne komórki tkanki łącznej, leżące na powierzchni skóry właściwej, wypełnione żółtawymi kroplami; tuż pod nimi leżą gwiaździste tak zwane chromatofory, prze- ładdwańe czerwonym lub zgoła ciemnobrunatnym barwnikiem.
Ponieważ w nabłonku występuje nadto specjalna warstwa komórek iryzujących *, w zależności więc od tego, czy i które ćhromatofory kurczą się lub rozciągają, zjawić się mogą wszelkie odmiany kolorów, od żółtego, czerwonego, brązowego aż do czarnego; wskutek zaś rozszczepienia światła na warstwie żółtych bądź iryzujących komórek nabłonka uzyskuje się wrażenie barwy niebieskawozielonej.
I r y z a c j a *— gra barw tęczowych.
Ponieważ kurczliwe ruchy chromatoforów odbywają się dość prędko, zmiany barwy całej skóry lub jej części mogą też następować względnie szybko, już w przeciągu minuty, a nawet i prędzej niż np. u kameleona.
Nie szybkość zmian jest jednaki w danym przypadku sprawą najważniejszą.
Mam wrażenie, iż chwila zastanowienia wystarczy, aby już czysto teoretycznie wyprowadzić 'wnioski, iż tego rodzaju u- rządzenia mogą mieć w sytuacji, w jakiej się znalazły omawiane zwierzęta, dość poważne znaczenie. Uprzytomnijmy sobie mianowicie, iż są one obecnie na lądzie, a więc w środowisku, które samo mieni się dużo większym bogactwem barw aniżeli zdarza się to w wodzie, która bądź co bądź zawsze „to
nuje” odcień najjaskrawszych 1 nawet zanurzonych w niej przedmiotów.
Dla zwierzęcia lądowego więc barwa jego skóry może mieć wielorakie znaczenie.
A więc: jako ochrona przed nadmiarem palących promieni słonecznych, jako specjalne przysposobienie "do pochłaniania ich i w ten sposób gromadzenia większych ilości ciepła w organizmie, a wreszcie jako przybieranie koloru otoczenia, co nieraz może pomóc ukryć się przed wrogami.
O tych sprawach jednak pomówimy już obszerniej przy ssakach lub ptakach.
NOWE ZADANIA SKÓRY
Zdawałoby się, że gady ze swą skórą o grubej, zrogowacia- łej warstwie naskórka osiągnęły najwyższy szczyt przystosowania powierzchni ciała do warunków życia lądowego, a tu tymczasem zjawiła się konieczność nowych, gruntownych przeróbek.
Czy nie zaskakuje was nieco nielogiczność moich wypowiedzi? Bo jeżeli było się już blisko najwyższego szczebla przy- stosowania, to jakże zjawiać się może konieczność gruntownych przeróbek? To zupełnie tak, jakby ktoś powiedział, że „klucz został niemal idealnie dopasowany do zamka”, a za chwilę dodał: „wobea czego itrzeba go całkowicie przerobić”. Chyba albo jedno, albo drugie.
Aczkolwiek logicznie biorąc mielibyście zupełną rację, to jednak w konkretnym przypadku, a mianowicie w przypadku przystosowań ewolucyjnych rzecz się ma zupełnie inaczej.
— A dlaczego?
Po prostu dlatego, że dostosowywanie się do otoczenia nie ma w ogóle nigdy końca, to znaczy nigdy nie może być „ostatecznie i idealnie” załatwione. I to wcale nie wyłącznie z tego powodu, że warunki środowiska ustawicznie się zmieniają; rzecz jest jeszcze bardziej skomplikowana, a polega — jeśli można tak powiedzieć — na coraz większych wymaganiach organizmu. Każde nowe bowiem ulepszenie wywołuje natychmiast konieczność przeróbek na pozostałych odcinkach. Tłumaczyłem to obszerniej w rozdziale „A więc dobrze, czy źle?”, jednak tu spróbuję jeszcze dać na to specjalny przykład. Bę
dzie on dotyczył rozwoju sposobów lokomocji człowieka po ś wiecie.
Pierwotnie, jeśli ktoś nie mógł chodzić o własnych siłach, inny brał go na plecy... i tak odbywała się wędrówka. Niewątpliwie ulepszeniem i przystosowaniem było, gdy „jadącego” umieszczano w koszyku przywiązanym do drąga, który brali na ramiona dwaj tragarze (ten sposób poruszania się po dziś dzień bywa stosowany w okolicach tropikalnych). Koszyk powiększano, przystosowywano, wyściełano dla coraz większej wygody „jadącego” — z czasem po tylu poprawkach i uzupełnieniach stał się on wreszcie wygodną lektyką. I zdawało się, że już więcej udogodnień wymyślić się nie da, gdy wtem zjawił się pomysł zastąpienia ludzi zwierzętami pociągowymi, wobec czego drągi do niesienia stają się niepotrzebne, natomiast pod lektyką zjawiają się koła — i oto mamy prototyp karety.
I znów setkami lat ulepszana to koła, to resory, to wyściół- ki, to dyszle czy orczyki, aż powstał nowy pomysł — napędu motorowego. Z kolei jak najlepiej przystosowane dyszle i orczyki poszły w kąt i na nowo zaczęło się przemienianie kształtów dawnej pudełkowatej karety, aby dostosować je do szybkości, jaką rozwijać mogłyby te nowe wozy. Ale ponadto wprowadzono moc drobnych ulepszeń w kierownicy, hamulcach itd.
Całe mnóstwo udoskonaleń przeszedł samochód od zeszło- wiecznego Forda po dzisiejsze luksusowe limuzyny. I już byłoby się chciało powiedzieć: „Mamy ideał wozu, nic lepszego już się nie wymyśli”, kiedy zjawia się nowa potrzeba: z jednej strony — wozu, który byłby zdolny do poruszania się po wszelkiego typu bezdrożach, z drugiej zaś — takiego, który by w ogóle z nawierzchni zrezygnował i przeniósł się w zawsze naprawdę równiutkie i gładko „wybrukowane” powietrze (choć lotnicy utrzymują, że i tam trafiają się wcale nieprzyjemne dziury).
Rozumiecie chyba, że wówczas cała robota zaczyna się od nowa: znów trzeba przerabiać kształt; idealnie przystosowane
koła mogą staó się nawet zbyteczne, jeśli na przykład nasz wehikuł powietrzny, podobnie jak helikopter, unosić się będzie bez rozbiegu.
No, jednym słowem, znów nowe ulepszenia i nowy łańcuch dostosowań, bo przecież jedziemy już nie po ziemi, lecz po powietrzu.
Otóż teraz pod tym kątem spójrzmy na nasz temat.
Skóra gadów, jak dopiero co mówiliśmy, chroniła doskonale przed utratą wody. Ale oto gady, przystosowując się do podboju wszystkich odcinków lądu, zaczęły się ulepszać i dopasowywać w zupełnie innej dziedzinie. Próbują mianowicie zapewnić tkankom swego ciała taki luksus jak stałą i niezmienną temperaturę, całkowicie uniezależnioną od tej, jaką ma w danej chwili otoczenie. Luksus to jest niewątpliwie, gdyż wszystkie reakcje chemiczne procesów życiowych plazmy najsprawniej odbywają się w ciepłocie 37°. Komórki czują się w tych warunkach idealnie i rzeczywiście pracują najintensywniej, ale jednocześnie — jak to często bywa przy osiąganiu szczytowych wyczynów — specjalizują się w tym stopniu, że już w innych warunkach niż w owej optymalnej temperaturze nie tylko funkcjonować, ale i żyć nie mogą, a jeśli czasem zdarza się, iż nie giną natychmiast, bywa to tylko w pewnych, zupełnie swoistych okolicznościach.
Jeżeli mimo wszystko takie organizmy nie tylko przetrwały próbę czasu — gdyż istnieją już dobrze ponad sto milionów lat — ale co więcej, jeśli właśnie jako ptaki i ssaki opanowały całą kulę ziemską, to łatwo się zorientować, iż- takie przystosowanie jest niewątpliwie pożyteczne. A przystosowanie owo polega nie tylko na stałym podgrzewaniu (przeciętna bowiem temperatura na powierzchni ziemi prawie wszędzie jest niższa o kilka czy kilkanaście stopni od wymaganych przez stałocieplne 37° — 38°), lecz ponadto temperatura ta wewnątrz ich ciała musi być bardzo precyzyjnie regulowana, ponieważ niewielkie nawet jej przekroczenie bywa dla większości istot żywych śmiertelne. Przy 45° — 50° bowiem następuje ścinanie się wielu białek plazmy, a wiecie zapewne,
iż ścięte białko w życiowej przemianie materii już czynnego udziału brać nie może.
Proszę pomyśleć więc, jakich kłopotów napytało sobie zwierzę jako całość organizacyjna. Hel zabiegów i krzątania potrzeba, aby znaleźó i zdobyć dostateczną ilość pokarmu, bo nim przecież „opala się” od wnętrza ustrój, aby utrzymać, tam właściwą temperaturę. Ale nie dość na tym, trzeba zainstalować bardzo precyzyjne urządzenia regulacyjne. W mózgu ssaków i ptaków wytwarzają się >w tym celu specjalne centra pobudzające produkcję energii, a więc żwawość spalania, lub też ją hamujące. Co więcej jednak, czasem zdarza się, iż nie wystarczy tylko zmniejszenie intensywności procesów ogrzewniczych, lecz trzeba organizm wręcz ochładzać — i na tym polu do pracy zaprzęgnięta zostaje skóra. W jaki sposób to czyni, wyjaśnimy w specjalnym rozdziale, tu jedynie sygnalizuję tę jeszcze jej rolę.
Chłodzić jednak trzeba będzie tylko w nader rzadkich przypadkach; o wiele istotniejszym zadaniem skóry staje się oszczędna gospodarka materiałem opałowym, a właściwie, ściślej mówiąc, przeciwdziałania trwonieniu ciepła w przestrzeń. A przecież, podobnie do tej niedawno przedstawionej sytuacji — wilgotny przedmiot w środowisku suchym natychmiast zaczyna tracić wodę — tu tak samo przedmiot ciepły w środowisku choćby o parę stopni chłodniejszym natychmiast oddaje swoje ciepło.
Nie ma co zresztą tegój tłumaczyć, wiemy przecie z własnego doświadczenia, jak nawet w najsroższe mrozy nagrzewa się silnie od ciał ludzkich zamknięty i przepełniony wagon tramwajowy. Jest oczywiste chyba, iż to wytwarzane przezeń, a przekazane tramwajowi ciepło organizm bez konkretnego pożytku dla siebie —i utracił.
Na skórę więc spada zadanie, aby — tak czy inaczej — postawiła jakieś bariery czy przegrody ulatniającemu się ciepłu.
— A czyż mogą w ogóle istnieć jakieś przegrody dla tego uciekiniera?
W bezwzględnym tego słowa znaczeniu oczywiście nie, bo przecież zasada jego przechodzenia od przedmiotu cieplejszego do chłodniejszego bywa zawsze zachowana. Jednakże nie po każdej substancji ciepło przesuwa się jednakowo chyżo: metale na przykład przewodzą je łatwo, toteż aluminiowa rączka rondla stojącego na ogniu już po paru chwilach nie daje się ująć dłonią; wzdłuż drewna czy szkła ta wędrówka odbywa się już o wiele wolniej. Ale — jak wiecie najlepiej izoluje powietrze.
Tylko proszę nie sądzić czasem, że wobec tego skóra ma ułatwione zadanie, gdyż otaczające powietrze spełniać będzie świetnie rolę izolatora. Niewątpliwie tak byłoby, gdyby nie ruchliwość tego gazu. Toż przecie jeden krok z naszej strony lub najlżejszy powiew wystarczy, aby ogrzana dopiero co warstewka, która miała nie dopuszczać do dalszych strat cieplnych, została zwiana — i ciało znów otacza powietrze chłodne, które od nowa trzeba ogrzewać. Takim więc sposobem zatrzymując ciepło, z całą pewnością niedaleko by się zajechało.
Toteż — żeby dokładniej rzecz przedstawić — przyznaję, że funkcja izolowania pozostaje nadal przy powietrzu, skóra zaś bierze na siebie troskę tylko o to, aby warstewki powietrza raz ogrzanej już z powierzchni ciała nie wypuścić.
— A jak to się robi?
Bardzo prosto. Stawia przeszkody ruchowi powietrza, umieszcza je między zbitą pilśnią rogowych, grubszych czy cieńszych włókien lub też bardziej nawet skomplikowanych w swej budowie utworów. Działają one jak gęste zarośla, w których jest zacisznie, choćby nad nimi szalał najpotężniejszy orkan. Łatwo zgadnąć, iż myślę w tej chwili a piórach i okrywie włosowej.
Z ich skomplikowaną budową dokładniej zapoznawać się będziemy obecnie.
CO TEŻ MOŻNA ZROBIĆ Z ŁUSKI?
Bardzo krótko — przyznaję — rozprawiłem się z powstaniem łuski u gadów, ot, po prostu poinformowałem, że łuska jest to zgrubienie naskórka.
Podobnie łatwo w jednym zdaniu mówi się, że „miasto się rozrosło”, bo na przykład zamiast trzystu ma już pięć tysięcy domów. Trzeba dopiero pewnego wysiłku wyobraźni, aby zdać sobie sprawę, iż nie odbyło się tó w ciągu jednej doby, tak jak w bajkach „z tysiąca i jednej nocy”, tylko że ów rozrost miasta, owe cztery tysiące siedemset domów więcej — to liczne samochody z cegłą, wapnem, cementem, belkami żelaznymi, to wiele setek metrów szyn pod wagoniki transportowe, to całe trasy kabli elektrycznych, dające światło lub zasilające prądem motory wind, to wreszcie wiele setek robotników pracujących przez wiele setek dni.
Zgrubienie skóry czy naskórka też nie nastąpi tak „z powietrza”, jak za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej. Dla wytworzenia grubszej warstwy rogowej musiały dopłynąć z głębi organizmu odpowiednie materiały — dopłynąć oczywiście przez naczynia krwionośne, które są rozgałęzione głównie w łącznotkankowej skórze właściwej. Nic więc dziwnego, że gdzie tylko zaistnieje jakieś miejsce zgrubienia naskórka, czyli — jeśli się tak można wyrazić — „plac budowy”, na którym ma powstać jakiś nowy utwór, już uprzednio dojrzeć tam można całą sieć „szyn z wagonikami towarowymi”... w danym przypadku — nabrzmienie wypełnione naczyniami krwionośnymi.
Gdyby jednak w owych czasach, kiedy powstawały pierwsze gady, istniał jakiś uczony, który by stwierdził naocznie ów sposób tworzenia łusek jako zgrubień nabłonkowych z nabrzmiałą z lekka pod nią, silnie ukrwioną wyniosłością skóry właściwej — na pewno w najbujniejszej fantazji nie wyobraziłby sobie nawet, jak bardzo skomplikowane w przepychu kształtów utwory będą mogły pojawić się z czasem przy dalszym rozwoju tych właśnie, zdawałoby się, tak prosto zbudowanych poduszeczek rogowych.
Jak wiadomo, z gadów jako dwa niezależne odgałęzienia rozwinęły się obie gromady zwierząt stałocieplnych: ptaki i ssaki. U obydwu też w nieco odmienny sposób pierwotne łuski zaczęły przekształcać się w utwory chroniące przed ucieczką raz nagrzanej warstewki powietrza z powierzchni skóry. Jeśli chodzi o ptaki, to w niektórych miejscach, choćby na nogach, widzimy u nich jeszcze łuski w postaci jak najbardziej typowej, a i reszta ich skóry nie różni się zasadniczo od gadziej. Nie ma na przykład zupełnie gruczołów — poza bardzo nielicznymi wyjątkami, jak tak zwany gruczoł kuprowy, szczególnie silnie rozwinięty u ptaków wodnych, gdyż -tłuszczowa jego wydzielina służy do namaszczania piór, co zapobiega ich przemakaniu.
Na pierwszy rzut oka to twierdzenie o podobieństwie powierzchni ciała, dajmy na to, jeszczurki i gęsi można by uważać za dobry żart, sądzę jednak, że dla czytelników tej książki, po tylu uprzednich uwagach, nie będzie to zbyt nieoczekiwane, gdyż potrafią uprzytomnić sobie, że każde pióro — to przekształcona łuska. Tylko bowiem krańcowe przykłady, a więc choćby pióro z ogona pawia i skromna rogowa płytka łuski węża wydawać się będą na pozór tak niepodobne. W rzeczywistości, jeśli prześledzić wszystkie stadia przejściowe, rzecz nie będzie tak bardzo nie do wiary.
A więc zaczynając od rozwoju embrionalnego, stwierdzimy, iż początek pióra czy łuski jest rzeczywiście ściśle taki sam. Skóra właściwa tworzy ku leżącemu nad nią nabłonkowi wypukłość, ot, taką dobrze ukrwioną brodaweczkę, niby stale
bogato zaopatrywany magazyn z materiałami budowlanymi — jej komórki zaś to warstwa twórcza, energicznie rosnąca na grubość i oczywiście na powierzchni dość szybko rogowacie- jąca.
— Pięknie! — powiecie może z pewnym zakłopotaniem. — Jak dotąd jednak będzie to ciągle tylko, grubsza lub cieńsza, ale zawsze płytka rogowa. Nie widać tu jeszcze ani śladu jakichś cech pióra.
Ale bo też bądźcie łaskawi nie doszukiwać się tymczasem podobieństwa do znanych powszechnie lotek czy sterówek ptasich — przyjdzie czas i na nie. W tej chwili bowiem wyjaśniamy sobie dopiero pierwszy etap przekształcenia łuski, etap wytworzenia puchu. Otóż tu rzecz przedstawia się bardzo prosto. Coraz to grubiejąca łuska — zarówno zresztą jak i brodawka skóry właściwej, która w między czasie wydłuża się bardzo znacznie — zaczynają jednocześnie zapadać się w miąższ skóry.
Chciałbym, abyście to dobrze zrozumieli... A więc wyobraźcie sobie, że jakaś roślina wykiełkowała i rośnie na grubym kożuchu torfiastych mokradeł:, a w miarę tego jak pień jej wydłuża się i grubieje, pod tym ciężarem cały kożuch wraz z nią się wygina i powoli zapada w głąb. Pojmujecie, że w tych warunkach drzewa nawet z dość wysokim pniem mogłyby wyglądać dla patrzącego skądś z boku jak nikłe krzaczki.
Podobne porównanie jest tym lepsze, iż owa rogowa łuska w miarę ciągłego narastania, a więc pogrubiania się, tworzy nie jednolity pręcik, lecz rozpada się na szereg poszczególnych rogowych nici, zebranych w kształt miotełki czy —■ jeśli chcecie — pędzelka.
I oto widzicie, jak skóra wywiązała się z zadania. Na gładkich łuskach warstewka powietrza zatrzymywana być nie mogła, natomiast teraz, gdy każda z nich stanowi coś w rodzaju puchowego krzaczka, a całość przedstawia jakby zbite ich zarośla, niełatwo wydmuchać spomiędzy nich to ogrzane powietrze, zalegające na powierzchni naskórka.
Zdaje mi się, że trudno temu wyjaśnieniu coś zarzucić. A jednak podejrzewam, iż odczuwacie coś w rodzaju pewnego niedosytu i mielibyście chęć powiedzieć tak po prostu:
— Wszystko to pięknie, tylko że takich piór, o jakich autor mówi, W ogóle się nie widuje... Może one zresztą i występują u jakichś egzotycznych ptaków, ale cóż to może mieć wspólnego z tymi normalnymi piórami,, które każdy zna?
Całkiem słuszna uwaga, ale przypomnijcie sobie, że mówiłem przecież o poszczególnych etapach rozwoju. To, o czym dowiedzieliśmy się w tej chwili, jest to tak zwany puch embrionalny, utrzymujący się dość krótko, gdyż zastąpi go wkrótce narastające na tej samej brtodawce pióro puchowe.
— Czymże różni się zatem jedno od drugiego?
O, bardzo niewiele! Wyobraźcie sobie, iż wśród tych poszczególnych pręcików miotełki, w które przekształciła się łuska, jeden już od samego początku rośnie znacznie szybciej i intensywniej, zarówno na grubość, jak i wzdłuż. W rezultacie więc co się okazuje? Zamiast zwykłego pęczka mniej więcej jednakowych pręcików, mamy jeden główny pień oraz
szereg odgałęzień odchodzących nie od wspólnej nasady, ale od tego właśnie pieńka, i to na całej jego długości.
Takie pióra puchowe już na pewno są wam znane. Wyróżniamy w nich główną oś, której część tkwiąca dość głęboko w skórze nosi nazwę dutki, reszta zaś, ozdobiona po obu stronach promieniami z delikatniejszych rogowych niteczek, została ochrzczona imieniem stosiny.
Zgodzicie się chyba, że czy taki, czy też inny będzie kształt naszych „krzaczków”, ich gęstwa ochroni ciało od zdmuchnięcia z jego powierzchni owej ogrzanej warstewki powietrza, dla której utrzymania prowadzi się właśnie te wszystkie przekształcenia i zabiegi.
Sądzę, iż teraz już dość jasno zarysowuje się dalszy etap przeobrażeń, aż do osiągnięcia postaci charakterystycznego pióra, zwanego okrywowym. Rozmyślnie jednak nie będę tu objaśniał do końca procesu tych przekształceń. Jak widzicie, cel, jakim było przeciwdziałanie skóry ucieczce ciepła, został osiągnięty. Pióro okrywowe jest co prawda rzeczywiście dalszym etapem rozwojowym pióra puchowego, służy jednak już do zupełnie innych zadań i wskazuje na rzecz dość charakterystyczną, mianowicie jak to organizm istoty żywej „lubi” (jakby się chciało powiedzieć) ten sam utwór używać do różnych czynności, odpowiednio go tylko przerabiając.
Bo zestawcie choćby tylko to, co wiecie z dotychczasowych rozdziałów. Łuska rogowa powstała przede wszystkim w celu ochrony przed nadmiernym wysychaniem ciała, no, może w pewnej mierze jako obrona przed urazami mechanicznymi. Tę samą łuskę gady, przekształcające się w zwierzęta stałocieplne, zaczynają wkrótce przemieniać i przystosowywać do ochrony przed stratami ciepła, przerabiając ją na pióro. I oto wkrótce to samo pióro zaczyna się znów przebudowywać, tym razem jako skomplikowany aparat ułatwiający poruszanie się w powietrzu.
Do tego celu służą właśnie pióra okrywowe, których budowę rozpatrywać będziemy nieco później.
Już tylko przeczytawszy ten tytuł,; pomyślicie z pewnością:
— Czy też jest o czym mówić? Jeżeli z łuski powstał tak skomplikowany utwór jak pióro z jego główną osią i sterczącymi na boki promieniami, to na pewno włos powstaje identycznie. Po prostu jest to dutka oraz stosina, na której tylko nie rozwinęły się boczne odgałęzienia.
I macie istotnie rację. Tego rodzaju „włosy” istnieją w świecie zwierzęcym, ale tylko i wyłącznie... u ■ ptaków. U lelka na przykład szczeciny otaczające paszczę są właśnie takimi niedorozwiniętymi piórami. Niestety jednak, tak podobne na oko do tego utworu prawdziwe włosy ssaków niewiele z nimi w rzeczywistości mają wspólnego.
— Jak to, przecież włosy powstały też z łusek?
Według wszelkiego prawdopodobieństwa — tak. Tam gdzie
łuski zachowały się u ssaków, a więc u pancerników, łuskowców, ewentualnie na ogonie szczura — są one przeważnie skoordynowane z odpowiednią ilością włosów, a więc widać, iż te utwory są między sobą w ścisłym związku. Z drugiej strony, jak się za chwilę przekonacie, sposób powstawania włosów we wszystkich ich przeróżnych postaciach jest całkiem odrębny od sposobu, w jaki powstaje pióro. Tam bowiem i brodawka skóry właściwej, i pokrywający ją nabłonek rosły długo w górę, zanim zaczęły się zapadać niby ów pień rosnącego drzewa w bagnisko.
Tymczasem przy powstawaniu włosa nie tylko nie zobaczymy nic podobnego, ale wręcz przeciwnie. Inicjatywa dzia-
lania, którą przy tworzeniu pióra miała skóra właściwa, tu przeszła na naskórek. Niby wbijane coraz głębiej pale, wrastają całe grupy komórek nabłonkowych w skórę właściwą, aż ta odpowie ze swej strony drobnym jak gdyby przeciw- wpukleniem w dno tego zagłębiającego się utworu. Oczywiście, że owo wpuklenie to taka sama brodawka odżywcza, jaką widzieliśmy w piórze. I od tej chwili w tym nabłonkowym słupie, jakby wbitym głęboko w warstwy skóry właściwej, zaczynają się dziwne przekształcenia komórek. Środkowa część, niby rdzeń, odszczepia się od części powierzchniowej, która zostaje jakby czymś w rodzaju pochewki, natomiast komórki części rdzeniowej (z wyjątkiem znajdujących się przy samym dnie, a więc przy l>rodawce) mocno rogowacieją, a ponieważ te ich żywe dolne siostrzyce, zasilane materiałami z naczyń krwionośnych brodawki, niezwykle szybko się mnożą, rogowy trzpień zaczyna być coraz dalej i dalej wypychany na zewnątrz.
Jak więc widzicie, nie jest to całkiem podobne do sposobu, w jaki powstało pióro, i tu zatem uczeni mają rację, wysuwając pewne zastrzeżenia co do jego hotaol o g i i z wło
sem. W dodatku powiedziałem tylko tak ogólnikowo, że komórki wewnątrz pochewki włosowej po prostu rogowacieją, trzeba jednak wiedzieć, iż przedtem potrafią się jeszcze po- różnicować, tak że w rezultacie w każdym włosie można wyodrębnić: otoczkę powierzchniową z jednego pokładu płaskich komórek, pod nią warstwę korową z komórek podłużno-włóknistych, a wreszcie środek, czyli część rdzeniową z komórek kulistych lub wielobocznych. Wśród nich znajdują się zawę- drowujące aż tu, nadające włosom kolor chromatofory.
Tak więc wywiązałem się z zadania i zobrazowałem, w jaki sposób powstaje włos. Zdaje mi się jednak, iż zostawiłem was pod wrażeniem, że na tym rzecz się kończy, że o żadnej morfologii (czyli odmianach w budowie włosa) mowy być nie może, gdyż różnią się one co najwyżej długością lub grubością, poza tym jest to zawsze jednolity, kolisty na przekroju pręt, czasem zaostrzony nieco na końcu. Myśląc w ten sposób, dopiero mylilibyście się w całej pełni.
Morfologia włosa, a więc badanie jego kształtów, to właściwie cała odrębna nauka i — wierzcie mi lub nie wierzcie obecnie specjaliści, obejrzawszy dokładnie pod mikroskopem kilka czy kilkanaście włosów, potrafią zazwyczaj określić,
do jakiego gatunku zwierzęcia należały. Domyślacie się chyba, iż nie może tu być specjalnie ważna barwa, natomiast przede wszystkim wchodzi w grę kształt. Właśnie wbrew powszechnemu mniemaniu, że włos to niby dłuższy lub krótszy słup telegraficzny — oczywiście w miniaturze — stwierdzam, iż takich włosów prawie nie ma. Najczęściej mają one kształt zaostrzonej maczugi, to znaczy, są cienkie u nasady, od połowy długości znacznie grubieją, aby przy końcu zaostrzyć się w szpic. W dodatku bardzo rzadko są jednolicie proste. Tego typu włosy trafiają się na wargach i są narządami dotyku, które jako tak zwane wąsy oglądać możecie u kota lub przeróżnych gryzoni.
Włosy futra mają często kształt zgięty, złamany, falujący, spiralny lub pętlisty.
Obawiam się jednak, że wciąż mówię niezupełnie jasno. Otóż przede wszystkim stwierdzić muszę, że grubo by się mylił ten, kto by futro na zwierzęciu traktował jako las dzid czy tyk chmielowych, regularnie zatkniętych w ziemię... czy tam, jak w danym przypadku, w skórę. Futro w ścisłym tega słowa zrozumieniu — to jest takie; coś, które musi „grzać”, czyli stwarzać ową warstwę izolacyjną chroniącą ciało przed stratami ciepła — jest utworem bardzo skomplikowanym i składającym się z różnych odmian włosów. Tak więc jako pale zrębowe, utrzymujące całą strukturę okrywy futrzanej, wyróżniamy tak zwane włosy przewodnie, na ogół proste, co najwyżej lekko zgięte, grube i sztywne. Tego samego charakteru są włosy ościste; ustępują one przewodnim jedynie rozmiarami, ale za to są ustawione znacznie gęściej. Te, jeśli tak można nazwać, „zasadnicze pnie” są przeplecione gęstą pilśnią włosów krótszych i o wiele cieńszych, o charakterze wełnistym, karbikowym lub spiralnym.
W ten to sposób może być naprawdę dobrze utrzymana, powietrzna warstewka izolacyjna, a taką strukturę futra mają wszystkie te zwierzęta, które żyjąc w klimacie umiarkowanym lub zgoła chłodnym rzeczywiście są narażone na wielkie- straty ciepła.
U zwierząt tropikalnych często zatracana bywa owa warstwa puchowa, toteż nic dziwnego, iż ich futro może mieć w kuśnierstwie znaczenie co najwyżej ozdoby, ale nigdy tak rzeczywiście chroniącego przed zimnem kożucha.
Włosy, jak wiadomo z praktyki, prawie nigdy nie odstają prostopadle od naskórka, a wyrastają zawsze pod pewnym kątem. Do nasady torebki każdego z nich — podobnie zresztą jak i do torebek nabłonkowych, w których tkwią pióra — przyczepia się specjalny cieniutki mięsień; dzięki jego skurczowi utwory te mogą się jeżyć, to jest przybierać pozycję pionową względem ciała. Ma to dość ważne znaczenie, gdyż zwiększa pojemność powietrznej warstwy izolującej i stąd w duże zimna obserwujemy często wróble czy drobne ssaki
tak napuszone, jak gdyby przynajmniej dwukrotnie przybrały na objętości.
W specjalnych przypadkach włos może przyjmować jeszcze dodatkowe funkcje. Tak na przykład włosy zwierząt wodnych, dajmy na to bobra, wykazują dość swoistą właściwość: u wszystkich ssaków gładką na ogół ich powierzchnia w tym przypadku ma rynienkowate rowki, którymi szybko ścieka woda, gdy tylko zwierzę wyjdzie z toni. Wspominam o tym przysto-
sowaniu jako wiążącym się też w pewnym stopniu z© sprawami cieplnymi, albowiem łatwo chyba zrozumieć, że korzystniej dla zwierzęcia jest, by woda odciekała jak najszybciej, niż, by parowała pochłaniając do tego celu wiele ciepła z ciała.
Zupełnie swoiste przystosowanie włosa, ale znów do nowego zadania, spotykamy u ssaków kolczastych, jak jeż, kol-
146
czatka lub jeżozwierz. Jak się okazuje, w pewnych przypadkach włosy mogą pokaźnie grubieć, co daje sią zaobserwować na szczecinie świńskiej, a tym bardziej na zwierzętach dopiero co wymienionych. Trzeba bowiem wiedzieć, iż szczeciny jeżozwierza dochodzą czasem do 50 cm długości, kolce zaś — często półcentymetrowej grubości — miewają długość Y$ m.
Jak widziecie więc, i u ssaków włos — podobnie jak u ptaków pióro — nie zatrzymał się w ewolucji w momencie osiągnięcia, jakby się zdawało, pewnej doskonałości w dziedzinie termoregulacyjnej, lecz jest przekształcany nadal do nowych celów użytkowych.
u*
W ten sposób, jak poprzednio mówiliśmy, kręgowce stałocieplne zabezpieczają się przed stratami własnego ciepła. Musimy jednak wziąć pod uwagę, iż z rzadka co prawda, ale trafiają się również sytuacje, gdy zwierzę znajdzie się w temperaturze zbyt dla siebie wysokiej. I nie myślcie wcale, że musi to być zaraz ciepłota o 1° czy 2° wyższa niż owe sakramentalne 37° — 38°; często już nawet poniżej 30° w otoczeniu organizm musi się uciekać do regulacji ochładzającej.
— A to dlaczego? — zapytacie ze zdziwieniem.
Po prostu dlatego, że organizm nigdy nie jest w stanie całkowicie wyłączyć produkcji ciepła. Pewna jego ilość wytwarza się przy większości reakcji chemicznych zachodzących w ciele zwierzęcia. Szczególnie zaś duże jego porcje towarzyszą produkcji energii w celach ruchowych. Toż przecie i zmien- nocieplne na przykład owady — zwłaszcza gdy zbiorą się w dużej gromadzie — mogą w ten sposób podwyższać temperaturę swego ciała i najbliższego otoczenia nawet o kilka stopni.
Nic więc dziwnego, że Zwierzęta stałocieplne najlepiej się czują w otoczeniu o temperaturze 20° do 25°, a wcale ni© 37°, jak by się na pozór wydawać mogło. Przy 30°, a podczas dużego ruchu w niższej jeszcze temperaturze, trzeba już puszczać w ruch aparaty chłodzące. I tu znów występują na scenę właściwości skóry.
No co, może myślicie, że zacznie się ona fałdować, tworzyć jakieś płaszczyzny wachlarzowe, które wprawiane w ruch
przez mięśnie wywoływałyby przyjemny chłodek? Ale pamiętajcie, że tu nie chodzi bynajmniej o miłe wrażenie przewiewu, lecz, jeśli można tak powiedzieć — o ochłodzenie wnętrza ciała, czyli o zabranie stamtąd nadmiaru ciepła.
Wspomniałem już mimochodem, że płyn wysychający, to jest przechodzący ze stanu ciekłego w parę, pochłania na samo to przekształcenie duże ilości ciepła* Tę oto zasadę fizyczną wyzyskuje skóra przy spełnianiu omawianego zadania. „Przypomina sobie” swoje zdolności wydzielnicze, które tak wspaniale rozwinęła u płazów, a prawie zatraciła u gadów. Ssak przecież nie ma grubej rogowej łuski, utrudniającej bądź co bądź sekrecję gruczołów, a między nasadami włosów znajdzie się zawsze dosyć miejsca na wyprowadzenie ich przewodów. Ba, powiem więcej: w skład samej aparatury włosa, prócz jego łodygi o cebulko waty m rozszerzeniu, prócz podnoszącego ją mięśnia, odżywiającej brodawki, a wreszcie pochewki — wchodzi prawie zawsze specjalny gruczoł, otwierający się mniej więcej w połowie tej ostatniej, zwany gruczołem łojowym. Wydzielina jego namaszcza włosy. Mają one wskutek tego pewien połysk, futro nie tak łatwo prze- maka, a wśród ludzi fryzjerzy ■ dzięki niemu zarabiają, gdyż większość kobiet uznała, że modne są tylko włosy puszyste, wobec czego co pewien czas należy je pozbawiać wydzielanej warstewki łojowej.
Nie dosyć jednak na tym, ssaki mają i innego rodzaju gruczoły... Gruczoły w kształcie w kłębek skręconej rureczki, leżące głęboko w łącznotkanko- wej skórze właściwej, chociaż pochodzą z nabłonka. Wylot ich, jako długi, lekko spiralnie ^ lub falisto biegnący kanalik,
przebija się przez żywy naskórek, a dalej przez warstwę zro- gowaciałą, aż na samą powierzchnię. Tam to wyrzucają one swoją wydzielinę; noszącą nazwę potu.
Powiedziałem „wydzielinę” właściwie z pewnego rodzaju wahaniem, bo w pode prócz wielkich ilości wody znajdują się te same związki co w moczu, jest to więc raczej „wyda- lina”, czyli produkty odpadkowe przy przemianie materii^ Ponieważ jednak pot powstaje w gruczołach, więc właściwie nazwanie tej substancji tak lub tak nią jest błędem...
W tej chwili interesują nas jednak te wielkie ilości wody^ które w ten sposób zjawiają się na powierzchni dała. Trzebjl bowiem wiedzieć, że człowiek w ciągu dnia przeciętnie a więc nie na specjalnym upale ani nie podczas ciężkiej pracy fizycznej — traci tą drogą około dwu trzecich litra wodyp a w razie potrzeby ilość ta może być kilkakrotnie zwiększana,- ;
Jeśli teraz zechcede przypomnieć sobie to, co powiedziałeś na początku rozdziału o pochłanianiu ciepła przez parujące płyny, i uprzytomnicie sobie, że wystarczy poślinić palec i wystawić go na wiatr, aby natychmiast poczuć chłód od tej strony, z której wieje (gdyż tu oczywiście prędzej obsycha), zorientujede się chyba, że organizm ma dzięki gruczołom potowym doskonały aparat chłodzący. Regulacja tego urządzenia polegać będzie na większej lub mniejszej ilości potu, który za pośrednictwem układu nerwowego poled się skórze wydzielić.
Obawiam się jednak, że pamiętliwsi spośród czytelników nie zadowolą się tak bez reszty powyższym tłumaczeniem, przypomną bowiem to, co sam wspomniałem niedawno, że skóra ptasia — poza przekształconymi w pióra łuskami — zachowała wszystkie właśdwości skóry gadziej, a więc przede wszystkim brak w niej gruczołów.
— Czyż więc w rezultade ptaki mają gruczoły potowe, czy nie? A w tym drugim przypadku, jak obniżają sobie temperaturę ciała przy nadmiernym gorącu?
Otóż podtrzymuję to, co powiedziałem — choć ptaki zasadniczo w skórze gruczołów nie mają, ba, gruczołów potowych
nie mają też niektórie ssaki, jak pies na przykład. Niemniej i jedne, i drugie używają tego samego sposobu chłodzenia ciała — przez parowanie wody, tylko że z innego płynu niż pot, a mianowicie ze śliny. Stąd w dni upalne można nieraz zobaczyć ziejące ciężko psy lub kurę czy inne ptactwo domowe siedzące nieruchomo z „głupkowato” otwartym dziobem.
Wracając do poruszonej wyżej sprawy przemiany materii, dostrzeżecie zapewne, że przy regulowaniu temperatury ciała parującym potem załatwiona zostaje uboczna sprawa — pomocy nerkom w wydalaniu produktów amoniakalnych z przemiany materii. Pot ma wprawdzie 99% wody, w suchej substancji zaś około jedną czwartą stanowi sól kuchenna (wiemy przecież z własnego doświadczenia, jak bardzo jest słony), ale poza tym mocznik i drobne ilości kwasu moczowego (oby
dwa, jak! wiadomo, będące związkami amoniaku); ponadto czasem nieco kwasów tłuszczowych.
Rola wydalnicza skóry zasługuje na specjalne podkreślenie również ze względu na ilości usuwanych produktów. A więc
— na litr potu przypada 40 g soli. Specjalnie zwiększa się ta produkcja w przypadkach choroby nerek. Ale i płuca też otrzymują pomoc od skóry, bo przy utrudnieniu w wydechach ilość dwutlenku węgla uchodząca powierzchnią ciała zwiększa się dwukrotnie.
W tej chwili zresztą nie jest ważne to, żeby dokładnie zapoznać czytelników z chemicznymi właściwościami potu, chodzi raczej o jeszcze jedną cechę obronno-|>rzystosowawczą, której istnienia ludzie przez dłuższy przeciąg czasu nawet nie podejrzewali, a która wystawia dosyć chlubne świadectwo bohaterce naszych opisów — skórze.
Jest oczywiste, że z racji swego położenia stanowi ona tę barierę, którą przekroczyć, przełamać musi każdy wróg, który by chciał dostać się do wnętrza danego organizmu i nim zawładnąć. Poruszaliśmy tę sprawę wielokrotnie, wiemy już, że przed tymi atakami skóra broni się wytwarzając wszelkiego rodzaju muszle, pancerze z twardych substancji. Wówczas jednak mieliśmy na myśli zazwyczaj wielkiego rozmiarami wroga i przeciwstawianie się jego kłom czy pazurom.
Czy jednak lite pancerze bądź takie lub inne rogowe czy tam kostne łuski będą jakąkolwiek ochroną przed drobnoustrojami, którym najmniejsza ranka lub szczelina wystarczy, aby mogły wedrzeć się do wnętrza?
Co więcej, taka powierzchnia naszej skóry mniej lub więcej opancerzonej gotowa się stać, jeśli można tak powiedzieć, „bazą wypadową” nieprzyjaciela. Bakterie mogą na niej osiadać, znajdując wprawdzie jeszcze nie optymalne, ale bądź co bądź nie najgorsze warunki, bo i ciepło,, i wilgoć, i organiczne podłoże. W tych warunkach można cierpliwie czekać na rankę, krostkę czy inne naruszenie całości skóry, aby natychmiast wtargnąć do środka i spowodować zakażenie.
Ale powiedzcie, proszę, czy zamieszkalibyście w najbardziej
Choćby wykwintnym hotelu, ze wspaniałą bezpłatną restauracją, z przepięknymi widokami, w których jedyną niedogodnością byłoby to, że absolutnie wszystkie przedmioty pokrywa cienka warstwa żrącego kwasu siarkowego? Nie tylko wy, żaden człowiek tak „przyprawionego” komfortu by nie wytrzymał...
Otóż wiedzcie, że „chytra” skóra ludzka stwarza na swej powierzchni takie właśnie warunki drobnoustrojom. No... po prostu tak krótko mówiąc, ma zdolność do samowyjała- wiania się. Przyczynia się tu zwłaszcza pot, który aczkolwiek normalnie mai odczyn leciutko alkaliczny, to w połączeniu z łojem; staje się zdecydowanie kwaśny, a ta kwasowość jest o wiele wyższa aniżeli znieść mogą jakiekolwiek bakterie (no, oczywiście z wyjątkiem tak zwanych kwasolubnych, z których jednak żadna nie jest chorobotwórcza). Dlatego też w normalnych warunkach dobrze utrzymana, zdrowa skóra ludzka, której kwasowość nie zo- * stała w jakiś sztuczny sposób zobojętniona, nie pozwala na zagnieżdżenie się na sobie, a więc w tak bezpośrednim sąsiedztwie organizmu, tego pozornie nikłego wroga, który by jednak groził w każdej chwili wtargnięciem do wnętrza ustroju.
Ot, na przykład, jeśli na powierzchni zdrowej, czystej skóry umieścić hodowlę chorobotwórczych drobnoustrojów, to na zniszczenie ich nie będziemy czekali długo, bo zaledwie od 15 do 30 minut, po których upływie już ani w preparatach, ani przy posiewie na specjalne pożywki śladu ich nie) wykryjemy.
Niewątpliwie jednak konieczne tu jest zastrzeżenie, iż muszą to być bakterie, które nie wytwarzają przetrwalników, gdyż wówczas stosunki przedstawiają się już zupełnie inaczej*, w tym bowiem stadium drobnoustroje wykazują szczególną odporność na wszelkie ujemne wpływy środowiska, tak że dla definitywnego zniszczenia ich trzeba już działać środkami wręcz drastycznymi, jak wysoka temperatura czy substancje żrące, co — zrozumiałe chyba — nie dałoby się stosować na powierzchni żywej skóry bez uszczerbku dla niej samej.
W każdym razie już sam fakt zabicia czynnych bakterii kolosalnie zmniejsza szanse inwazji w głąb organizmu.
Pisząc jednak o tych ciekawostkach, teraz dopiero pomyślałem sobie, czy informowanie o tych sprawach, choć, jakby się zdawało, jak najbardziej rzetelne i obiektywne, nie kieruje was czasem na pewne drogi rozumowania na pozór jak najpoprawniejszego, a jednak prowadzącego do zupełnie szkodliwych wniosków. Boję się mianowicie, czy nie pomyślicie sobie tak:
„Jednym z głównych czynników wyjaławiania skóry jest stosunkowo wysoka kwasowość jej potu wraz z łojem. A cóż robimy myjąc się mydłem, substancją niewątpliwie alkaliczną? Przede wszystkim zobojętniamy tę kwasowość, a następnie zmywamy właśnie owe chroniące nas wydzieliny. Jednym słowem, postępujemy tak jak głupiec, który sam wyrąbuje przejścia w palisadzie, którą z takim trudem postawiono właśnie dla ochrony jego mierna przed wrogiem”.
Otóż nie! Nie pomyślcie tak czasem, bo choć wszystko dopiero co powiedziane jest zasadniczo słuszne, to pamiętać ponadto należy, iż brudna, przetłuszczona skóra, której wydzieliny zmieszane z łupieżem i kurzem tworzą swoistą maź na jej powierzchni, staje się właśnie sprzyjającym środowiskiem, w którym bakterie mogą się utrzymywać przy życiu przez, wiele godzin. A co za tym idzie, jeśli nawet w pewnym stopniu zburzymy chemiczno-fizyczną zaporę przedwbakteryjną. wytwarzaną przez skórę, zobojętniając w czasie mycia się mydłem odczyn kwasowy na jej powierzchni, to stosunki nor-
małne — bakteriobójcze — odtworzone zostaną na niej bardzo szybko. Natomiast utrzymywanie na skórze grubych warstw brudu byłoby, jeśli można takj powiedzieć — kontynuując nasze porównania wojskowe — budowaniem specjalnych okopów dla wroga, w których mógłby on przebywać wygodnie» oczekując na sprzyjający moment do ataku na nas. Dlatega też trudno jest przesadzić w nakłanianiu każdego do utrzymywania skóry w czystości.
Jeśli już mowa o przesadzie, to jednocześnie chciałbym, abyście nie dali się złudzić skutecznością mycia się lub nawet stosowania różnych środków antyseptycznych, jak jodyna, su- blimat, karbol itp. Użycie ich, oczywiście, zabija wiele bakterii, nigdy jednak nie należy sobie wyobrażać, iż po takim Zabiegu skóra staje się wyjałowiona absolutnie tak jak przedmioty, które zostały poddane sterylizacji w autoklawie.
Stąd dwa proste wnioski. Skórę, zwłaszcza na rękach, utrzymywać należy w możliwej czystości, z drugiej strony zaś, nawet najstaranniej wymytymi rękami nie powinno się dotykać ran czy jakichkolwiek uszkodzeń ciała, gdyż zawsze są one aseptycznie mniej pewne niż wyjałowiona pęseta czy gaza.
Wiele się mówi obecnie o agresorach atakujących spokojne, łagodne, pokojowo nastrojone istoty... Sam nie jestem zwolennikiem wojny, toteż z przykrością stwierdzam, że zagadnienie współpracy pokojowej dotyczy jedynie stosunków ludzkich i tylko w miarę postępu kultury da się niewątpliwie zrealizować. Natomiast jeżeli chodzi o stosunki w przyrodzie, przede wszystkim wśród zwierząt, ta one — nie umiejąc budować tkanek swego ciała z substancji mineralnych — zmuszone są do korzystania w tym celu z gotowych białek, węglowodanów i tłuszczów stanowiących ciało innych zwierząt czy roślin, a więc z konieczności — dla podtrzymania swego życia — muszą unicestwiać inne organizmy, a tym samym stawać się agresorami. Bo agresorem jest gąsienica objadająca liść krzewu, agresorem — padalec połykający gąsienicę, agresorem — tchórz zjadający padalca i tak dalej, i dalej...'
Mówiliśmy już zresztą przy pierwotniakach o roli obronnej i agresywnej ich cieniutkiej skóreczki — pellikuli. Sądzę, iż chcielibyście wiedzieć, czy u najwyższej grupy zwierząt, a więc u kręgowców skóra, której właściwości obronne już znamy — nie bierze czasem udziału w fabrykowaniu nie tarcz i wałów ochronnych, lecz automatycznej broni, której by można użyć nie tylko w defensywie, ale i w ataku.
Okazuje się, iż niewątpliwie tak. Substancja rogowa, lekka i twarda, ścierająca się wprawdzie, ale stale od wnętrza łatwa do odtworzenia, a nawet pogrubienia — nadaje się świetnie do opatrywania niby nasadką wszelkich ostrych wyrost
ków ciała, które w uderzeniu popartym całą jego zazwyczaj- dość potężną masą mogą dawać efekty dotkliwe dla dała przeciwnika. Domyślacie się, iż mówię tu o rogach tak zwanych pustorożców, których możdżenie kostne mają zawsze opuszkę rogową — w przeciwieństwie do „rogów” czysto kostnych, charakteryzujących wszelkie gatunki jeleniowatych.
Trzeba wiedzieć w dodatku, iż nie zawsze róg ma kostny rdzeń. U nosorożca na przykład — bez względu na to, czy-
<iwu-, czy jednorogiego — jego ozdoba nosowa, której potrafi używać zarówno niby zaostrzonego taranu do walki, jak i motyki do wygrzebywania z ziemi korzeni i bulw na pokarm, jest zbudowana całkowicie z rogu, bez śladu jakiegokolwiek kostnego możdżenia wewnątrz.
Obawiam się jednak ze strony czytelnika uwagi, iż — choć sygnalizowałem, że będę mówił o broni agresywnej, to jednak wciąż wymieniam roślinożerce, których rogi, choćby najpotężniejsze, są używane co najwyżej jako broń odporna. Taka uwaga jednak byłaby już chyba zwykłą pedanterią... bo przecież, tak naprawdę, ja nie mówiłem wyłącznie o rogach, ale
o każdym utworze ciała, który może być opatrzony rogową, zaostrzoną pochewką.
Rzeczywiście, jako pierwszy przykład nasunęły nam się rogi, ale czy zdaniem waszym pazury albo ostry dziób ptaków nie pasują też „jak ulał” do naszego uprzedniego opisu?
Czy w obu tych przypadkach bądź to szczęki, bądź końcowe kostki palców nie są właśnie opatrzone futeralikami, które |jat tygrysa, lwa, lamparta, orła czy puchacza trudno chyba nazwać pokojową bronią defensywną?...
A zresztą mam dla was w zanadrzu o wiele poważniejszą niespodziankę z tej dziedziny.
r Godzimy się wszyscy, że pazury ssaków, dziób i szpony ptasie to dość oczywiste przykłady broni agresywnej, jednakże w całym świecie kręgowców pierwsze miejsce pod tym względem mają niewątpliwie zęby. Tylko... czy wiecie, co to są owe zęby i skąd się wzięły?
U najniższych strunowców, oczywiście, ich jeszcze nie było, po raz pierwszy pojawiły się u rekinów, w tej bowiem •dopiero grupie ryb okazało się, że komórki naskórka umieją też w razie potrzeby fabrykować emalię, jak już mówiłem
— najtwardszą substancję znaną w świecie organicznym.
Ząb — jak się okazuje — to nic innego jak tylko dawna plakoidalna łuska rekina, która przyrosła na stałe do różnych kości okalających otwór gębowy. Rozmyślnie mówię „różnych”, bo u ryb i niektórych gadów zęby rosną nie tylko na
szczękach, ale i na kościach podniebienia lub nasady przegrody nosowej.
Nie sądzę, abyście jeszcze teraz — kiedy już czarna na| białym wykazałem, że i kły drapieżników, i siekacze tak boleśnie kąsających gryzoni czy potężne ciosy słoni to wszystko są utwory pochodzenia skórnego —■ chcieli zaprzeczać bojowego znaczenia omawianego przez cały czas organu.
Nie mam zamiaru jednak przy tym się zatrzymywać, gdyż znacznie bardziej interesująca, a Z pewnością też bardzo istotna jest rola skóry przy poruszaniu się zwierząt. Niewątpliwie tam, gdzie warunki życiowe dopuszczały stopochodność, a więc
cały ciężar wspartego na kończynach ciała rozkładał się na cztery duże powierzchnie, wystarczało lekkie grubienie rogo- waciejącej warstwy naskórka, aby nie powstawały bolesne odparzenia i odciski. Kiedy jednak w stepowych warunkach życia ssaki dla zwiększenia szybkości zaczęły biegać na czubkach jednego lub dwu palców, wtedy wzmocnienie takiego cienkiego zakończenia odnóża stało się koniecznością, wobec stałej groźby tak zwanego „podbicia się” na twardej, kamienistej glebie.
Iz tego zadania również wywiązała się skóra bardzo dobrze, gdyż palce tak stąpających zwierząt tkwią w rogowych opuszkach, stale odrastających w miarę ścierania.
Jak tego rodzaju przystosowanie jest ważne, przekonałeni się sam praktycznie, gdy do ogrodu zoologicznego dostarczono mi raz cielę o skórze pozbawionej zdolności wytwarzania substancji rogowej. Było ono nagie, ponieważ oczywiście nie mogło mieć włosów. Komórki powierzchni naskórka obumierały, ale prawie nie rogowaciały. Racice były pozornie normalne, lecz zupełnie mięciutkie. Otóż zwierzę to było bardzo miłe i żwawe, zdawało się, że nic mu nie grozi, a jednak nie jdołałem go utrzymać przy życiu dłużej niż dwa lata. I nie ńiyślcie, że zdechło z zimna — temu umiałbym zapobiec. Zwierzę zabiła jega własna waga. Dopóki było małe i lekkie,
kończyny wytrzymywały przy, chodzeniu, czy przy staniu ciężar ciała, skoro jednak cielątko Wyrosło na sporą jałówkę* nie pomogły gumowe boty ani inne urządzenia — nogi odparzały się, a powstających ran wobec stałego ucisku zagoić nie było sposobu, chyba zaś domyślacie się, że w stanię podwieszonym, na pasach, dwustukilogramowa krowa też) długo nie wytrzyma...
Widać z tego, że im precyzyjniej jest przygotowany organizm do otoczenia, tym drobniejsze niedociągnięcie może już wywołać katastrofalne następstwa.
Skoro jednak przeszliśmy do roli skóry przy ruchu zwierząt, to przede wszystkim trzeba powiedzieć o jej udziale w opanowaniu nowego środowiska, jakim jest atmosfera.
Z chwilą gdy mowa jest o locie, z góry wiadomo, iż chodzić nam będzie o ptaki — i tu dopiero podejmę przerwaną poprzednio opowieść o przekształceniu łuski w puch, celem zachowania w organizmie wytwarzanego tam ciepła.
Przypomnijcie sobie, proszę, jak opisywałem, że pióro pu
chowe składało się z dutki i stosiny wraz z odchodzącymi od niej promieniami. Promienie były miękkie i wiotkie, między nimi utrzymywały się świetnie cząstki powietrza — bo
o to wszak zasadniczo chodziło. Ale proszę teraz sobie wyobrazić, że dutka ze stosiną, czyli oś pióra, rośnie i grubieje coraz bardziej,- że na promieniach zupełnie tak jak one na sto- sinie, a więc dwustronnie, niby igły jodły na gałązce wyrastają promyki, jednakże nie zwykłe, gładkie pręciki, lecz opatrzone w pewnych odstępach na całej swej długości haczykami. Haczyki te chwytają krzyżujące się z ich promykami promyki sąsiedniego odgałęzienia, tworząc w rezultacie rodzaj sztywnej, elastycznej i niezwykle lekkiej „tkaniny”.
Tego rodzaju chorągiewki piór, umieszczonych na skrzydłach i ogonie jako lotki i sterówki oraz na całym ciele jako tak zwane pióra konturowe S tworzą płaszczyzny lotne, pozwalające ptakowi na unoszenie się w powietrzu bądź w drodze wykorzystania prądów atmosferycznych, bądź dzięki wiosłującym ruchem skrzydeł. W tym drugim . przypadku ponieważ powierzchnia skrzydła składa się z poszczególnych piór, przy uderzeniu w dół układają się one płasko, tworząc jednolitą płaszczyznę oporu, przy unoszeniu zaś skrzydła do ponownego zamachu każde z nich przekręca się o< 9Q°„' zmniejszając wówczas wybitnie opór skrzydła przy przesuwaniu się w, powietrzu.
Jest rzeczą wyjątkowo interesującą stwierdzenie faktu, że ten sam organ, przystosowując swe tkanki do jakiegoś nowego zadania, załatwia czasem tę sprawę dwiema różnymi drogami. Jest to jeden z dowodów, iż ewolucyjna zmienność odbywa się poprzez różnokierunkowe próby, z których najlepsze zostają zachowane i przekazane potomstwu, gdy, natomiast przystosowania złe, nieporęczne; utrudniające, a nie usprawniające życie zwierzęcia zositają „wybrakowane”, takie osobniki bowiem ulegają łatwiej w walce o byt*
Zmienność więc nigdy nie jest, z góry celowa, ta znaczy nie dąży raz na zawsze w narzuconym jej niegdyś kierunku, na co już później nikt i nic nie miało by żadnego .wpływu.
Dopiero co dowiedzieliśmy się, jak naskórek wziął udział w opanowywaniu przez ptaki atmosfery, ale równolegle z nimi, bo mniej więcej dwieście milionów lat temu, również jak i one z gadów, tyle że z nieco innych rodzin, powstały ssaki. I niektóre spośród nich też zapragnęły poruszać się w przestworzach powietrznych.
Oczywiście w tym wypadku wytworzenie nieodzownych płaszczyzn lotnych, gdyż ten warunek przynajmniej dla przedstawiciela świata żywego, jeśli zabierają się do latania, jest obowiązujący, spadł znów na skórę.
Zdawałoby się więc najbardziej proste, z chwilą kiedy już i ssaki mają latać, aby również zastosowały raz wypróbowany doskonały system zamieniania łuski w pióra. Ale gdzie tam!
Jak sami wiecie, u workowców i gryzoni „latających” czy u skóroskrzydlatych cała droga ewolucyjna poszła po zupełnie innej linii: ani jednego piórka, ani nawet zamiarów na nie.
Za to tym razem i skóra właściwa, i naskórek zaczęły tworzyć fałdy między bokami tułowia i kończynami. I z ruch doskonaliły się powoli płaszczyzny lotne, początkowo pozwalające tylko na wyczyny spadochronowo-szybowcowe, który to system jednak, w końcowym rezultacie — u nietoperzy osiągnął szczyt pozwalający im konkurować nie tylko z pośledniejszymi lotnikami ptasimi, ale nawet dorównywać jaskółkom.
Kilkakrotnie już poprzednio napomykałem o sprawie barwników w skórze. Ten rozdział poświęcimy całkowicie temu zagadnieniu, podkreślając zawczasu, iż wnioski, do których dojdziemy, można będzie rozciągnąć nie tylko na ssaki i ptaki, ale dotyczyć one będą występowania barw również u niż- | szych strunowców, ba, nawet i bezkręgowców.
Nie będę już powtarzał, że zabarwienie ptaków, a częściowo i ssaków zależy przede wszystkim od obecności barwników występujących w specjalnych komórkach — chromato- forach. Jednak nie wyłącznie. Dużą rolę pod tym względem gra jeszcze jeden czynnik, a mianowicie budowa strukturalna danego obiektu, która wskutek bądź załamań światła, bądź in- . terferencji, podobnie jak na cienkich błonkach baniek mydlanych, wywołuje wrażenie różnokolorowości, mimo iż żadnego konkretnego barwnika wcale tam nie ma.
Nie potrzebuję nadmieniać, że w rzeczywistości sama skóra ptaków, a często i ssaków nieraz barwnika wcale nie zawiera. Główne jego masy zmagazynowane są w rogowych utworach naskórka — piórach lub włosach. W rzadkich tylko przypadkach u ptaków 1 ssakówl w miejscach „łysych” występują jaskrawe barwy na samej skórze, co możecie łatwo stwierdzić na grzebieniu koguta, koralach indyka lub na przo- dzie i zadzie niektórych małp, na przykład mandryla, mogącego poszczycić się niebieskimi policzkami i takimiż pośladkami.
Każdy, kto podziwiał przepych kolorów przede wszystkim
ptasich, będzie niezwykle zdziwiony dowiedziawszy się, że są one zasadniczo oparte tylko na trzech barwnikach: czarnym melaninie, żółtym — ksantynie, i. czerwonym — erytrynie. I Okazuje się jednak, że owa czarna melanina do spółkii z ksan- tyną potrafią wywoływać wrażenie rozmaitych odcieni zieloności, a taż sama melanina wraz z czerwoną erytryną daje wszelkie odcienie brązu, karmazynu lub purpury. No i oto macie z pomocą trzech „farb” pełrią gamę wszelkich kolorów.
Aha, zapomniałem doprawdy o tak istotnym kolorze jak , niebieski; inna sprawa — i to: musicie mi przyznać — że nie występuje on w świecie zwierzęcym zbyt często. A jednak... jednak jeśli przypomnieć sobie choćby niebieskie papużki faliste, kraskę, zimorodka, barwne plamy na skrzydłach kaczorów czy sójki, to w żadnym przypadku nie można obstawać przy poglądzie, że ptaki się* bez tej barwy obywają; Mimo to mogę zaręczyć, że barwnika tego koloru, w skórze wyższych kręgowców nie ma, lecz są to tylko następstwa szczególnej struktury pióra. Odcienie bowiem niebieskie zjawiają-się jako efekt załamania oraz odbicia światła w specjalnych pryzmatycznych komórkach, zwłaszcza jeśli pod nimi w głębi znajduje się zwarty podkład czarnej melaniny. Toteż możecie być pewni, że po zepsuciu mikroskopowej struktury tkanki pióra, na przykład przez zgniecenie lub też wymoczenie w alkoholu -— barwa niebieska zniknie, i to nie myślcie czasem, iż wskutek rozpuszczenia czy wypłukania barwnika, gdyż alkohol nie zaniebieszczy się wcale...
Jasne jest, że' biały kolor występuje wtedy, kiedy barwnik jest nieobecny. Białości bowiem nie wytwarza jakaś określona „farba” w piórze czy włosie, lecz raczej jest to kolor licznych warstewek powietrza, dostających się między komórki tych utworów rogowych; podobnie przezroczysty lód czy kryształy soli natychmiast „bieleją”, jeśli tylko utłuc, je na proszek.
Umiejscowienie barwy zwierzęcia głównie w piórach i włosach w swoisty ‘ sposób wpływa na zmienianie koloru u wyż-
szych kręgowców, co obserwować możemy u wielu z nich okresowo w ciągu roku.
Oczywiście, iż często gra tu rolę linka, czyli zrzucanie piór lub włosów i wyrastanie na ich miejsce nowych.
Jeżeli zdarzyło się komu kiedykolwiek obserwować ptaki drapieżne od wylęgu z jaja aż do postaci dorosłej, to na pewno zauważył, że u takich orłów na przykład rokrocznie w ciągu pięciu pierwszych lat życia deseń sukienki zmienia się tak wyraźnie, iż wprawny ornitolog w tym czasie zawsze określić potrafi wiek ptaka. Podobnie łasice i gronostaje, liniejąc wiosną, tracą włosy białe na rzecz nowo wyrastających rudych.
W ten sposób zrozumiała więc staje się zmiana barwy, zwierzęcia.
W pewnych przypadkach jednak stwierdzamy wyraźnie, iż linka się nie odbyła, włosy czy pióra są wciąż te same, a jednak kolor danych ptaków uległ zmianie. A więc na przykład białe płamki, tak zwane „perły”, szpaka na ogólnym szarym tle, które ma na jesieni, ku końcowi zimy zamieniają się w kolor intensywnie czarny, co więcej —połyskujący pięknym, metalicznym blaskiem. Tego pozornie prostego zjawiska uczeni przez długi czas w żaden sposób nie byli w stanie wytłumaczyć, przypuszczając nawet, że jest to może zawędrowywanie komórek barwnikowych do włosa lub pióra, co — jeśli przypomnicie sobie, że są to martwe, zrogowaciałe obiekty — nie wygląda wcale prawdopodobnie. Okazało się w końcu, że rzecz przedstawia się znacznie prościej. I pióra, i włosy nie zawsze są jednolicie zabarwione na całej swej długości, a ponieważ powoli ścierają się od wierzchołków, nic dziwnego, że jak dywanik zaczyna świecić szarymi plamami osnowy, kiedy zetrą się barwne nici wątku, tak i tutaj w miarę jak głębsze części tego samego nawet pióra wydostają się na powierzchnię, one teraz nadają ptakowi ogólne zabarwienie w zależności od własnego koloru u wierzchołka. Albowiem to chyba jasne, że czy ptak, czy ssak paraduje zawsze w takiej barwie, jaką mają koniuszki jego piór czy włosów.
— Wszystko to pięknie — powie czytelnik — warto by
jednak stwierdzić, czy owa kolorowość, to (jak dawniej mówiono) zabawka natury, czy też ma jakieś istotne biologiczne znaczenie dla zwierzęcia.
Wydaje mi się, że już z góry takich „znaczeń” okrywy barwnej zwierzęcia można by się dopatrzyć, i to co najmniej trzech.
Przede wszystkim wyodrębnienie się spośród otoczenia lub też — przeciwnie — zlanie się z nim. To ostatnie zjawisko nosi nazwę mimikry i wiele tomów napisano na jego temat, dopatrując się mniej lub więcej dorzecznych naśladow- nictw: liści, kory, łodyg, gleby, kamieni czy też innych zwierząt... Mimikryzacja uważana była za jeden z bardziej oczywistych dowodów darwinowskiego ujęcia teorii ewolucji. Obecnie, kiedy darwinizm i tak zwyciężył, możemy spokojnie przyznać, iż ten przejaw nie ma aż tak wielkiego znaczenia w walce o, byt, jakie mu przypisywano pięćdziesiąt lat temu. Albowiem większość wrogów zwierzęcych nie kieruje się w poszukiwaniu zdobyczy tak jak człowiek wzrokiem, lecz węchem, a więc przybieranie na przykład przez zająca barwy gleby wobec wilka czy myszkującego lisa nie dałoby mu zapewne żadnych specjalnych efektów ochronnych. Z drugiej
strony, fakty wskazują niewątpliwie, iż płazy, gady czy nawet ryby zmieniające stosunkowo szybko barwę czynią to zawsze w ten sposób, aby upodobnić ją doi koloru otoczenia. A i u innych zwierząt, zarówno ptaków, jak i ssaków, stwierdza się zadziwiające podobieństwo w deseniu i kolorycie do środowiska, w jakim najczęściej przebywają. Najprawdopodobniej więc na wytwarzanie barwnika, na przybieranie takich czy innych wzorów i deseni otoczenie ma wpływ niemały.
Jednak — jak się to mówi — jest to jedna strona medalu. Niewątpliwie barwa ciała ma też pewne znaczenie, jeśli chodzi o względy cieplne. Zwróciliście może uwagę, iż na tym samym całunie śnieżnym znacznie szybciej topnieją miejsca przyprószone czarnoziemem czy pyłem węglowym aniżeli lśniące nieskalaną bielą. Zjawisko to tłumaczy się dość łatwo. Biały kolor jest biały dlatego, że nie pochłania promieni świetlnych, lecz odbija je z powrotem. Czarny zaś jesfl dlatego czarny, że nie odbija ich, lecz pochłania prawie wszystkie. W ten sposób ciało ciemne pobiera dużo więcej energii z promieni świetlnych niż ciało białe czy jasne. Po co mam sięgać daleko po przykłady: przecie letnie ubrania robimy z białego płótna dlatego, aby nam w nich było chłodniej, gdy tymczasem ciemne, choćby z tego samego materiału, silniej nagrzewają się od słońca.
W wielu przypadkach określona barwa zwierzęcia ma na celu nie co innego, jak właśnie magazynowanie promieni
śtoietlnych. Żałuję, iż nie mogę wam pokazać kameleona, którego hodowałem u siebie przez kilkanaście miesięcy... Ilekroć wyjąłem go z termostatu i wystawiłem na słońce, od razu ustawiał się bokiem, przy czym część dosłoneczna prawie natychmiast robiła się matowoczarna, w czasie gdy bok przeciwny Wciąż jaśniał zielonawą żółtością. Bez wątpienia do przybierania takiego pajacowego „ubranka” skłaniała go chęć zdobycia jak największej ilości ciepła z promieni słonecznych.
No, a wreszcie ostatnia sprawa, która wydać się może niejednemu dość dziwną. My, mieszkańcy nie dalekiej wprawdzie, ale bądź co bądź północy, tęsknimy ciągle do słońca, uważając, że mamy go wciąż za mało. „Słońce to zdrowie! —* wołamy — słońce to życie!”
Nie wszędzie jednak tak jest na Ziemi. Wystarczyłoby przesunąć się o półtora do dwóch tysięcy kilometrów na południe od Polski, żeby usłyszeć inną opinię. „Deszcz, woda to życie i zdrowie! — A słońce? — Słońce to śmierć!”
Dziwcie się, jeśli chcecie, jednak tak jest, a nie inaczej.
I niech nikogo nie łudzi, że mógłby przeczyć temu fakt istnienia zwierząt na niemal pozbawionej cienia pustyni, gdyż mogę was zapewnić, że one nigdy nie wystawiają się dobrowolnie na długi pobyt na słońcu, lecz chronią się w norach, pod skałami, krzakami, rozpoczynając normalne życie dopiero z nastaniem nocy. A może jako kontrargument zechcecie mi zacytować krokodyle wygrzewające się na mieliznach w pro-
mieniach słonecznych? Wiedzcie w takim razie, że wystarczy na pół godziny przywiązać takiego, zdawałoby się, zaciekłego „amatora słońca” do palika, tak aby nie mógł zejść ze światła — a już rozstanie się z życiem. Zresztą po co sięgać do tak dalekich przykładów... Ileż to razy słyszeliście, że słońce to najlepszy dezynfektor, że pod jego promieniami żadna bakteria długo się przy życiu nie utrzyma. A cóż to jest bakteria, jak nie komórka z plazmą, z plazmą zasadniczo taką, jaką mają i inne istoty żywe?
Bezpośredni wpływ jaskrawego słońca i światła nie jest dla żadnego organizmu zwierzęcego pożądany, są tam bowiem zabójcze dla plazmy promienie nadfiołkowe. Toteż „poczciwa” skóra reaguje na takie warunki jak najszybszymi zabiegami ratunkowymi, wytwarzając w chromatoforach duże ilo-‘ ści barwnika, w myśl hasła: pada nadmiar światła — trzeba
^natychmiast pociemnieć, aby ultrafiolet nie przenikał zbyt głęboko do komórek ciała, które przecież „lubią” wilgoć, stałą ^temperaturę i ciemność.
Nie sądzę, aby z tego wszystkiego zdawali sobie dobrze sprawę ci wszyscy, których jednak najwyższym marzeniem w czasie wakacji jest osiągnięcie za wszelką cenę tak ciemnego koloru skóry, jakiego by nie miał nikt ze współwczasowi- czów na plaży, lub w górach.
A więc ostatnio, powołując się na własne doświadczenia życiowe, stwierdziliśmy, że u kręgowców lądowych skóra wzięła na siebie funkcję, którą w teatrze spełnia kierownik tak zwanych „efektów świetlnych". Wystarczy, aby nieopatrzne zachowanie się ssaka (ssaka, którego nie chroni przed światłem okrywa włosowa, a więc przede wszystkim człowieka) doprowadziło do tego, że zbyt duże ilości światła słonecznego z owymi groźnymi promieniami ultrafioletowymi przez pewien czas będą padały na skórę, a zacznie ona wytwarzać barwnik taki barwnik, który niby ciemny parawan osłoni głębiej leżące tkanki przed niebezpieczeństwem.
Jak więc widać, nie tylko w wymianie i regulacji gazowej, nie tylko w regulacji wody, w regulacji ciepła, lecz i we właściwym dozowaniu światła skóra potrafi wziąć udział
2 to udział wcale efektywny.
Jeśli was dotąd nie oczarowałem wszechstronnością bohaterki moich opowieści, to wiedzcie, iż na wzór wędrownego kramarza, który nigdy na początku nie demonstruje najefektowniejszych spośród przyniesionych „cudowności”, i ja mam w zanadrzu jeszcze parę wręcz zadziwiających właściwości skóry.
A więc jest to przede wszystkim jej rola ni mniej, ni więcej tylko w wychowywaniu potomstwa. Żałuję, że nie mogę widzieć w tej chwili twej miny, szanowny czytelniku. Gdybyśmy żyli w okresie szkół jezuickich, jestem przekonany, że zostałbym zrozumiany bez żadnej wątpliwości, aczkolwiek
może niezupełnie trafnie. Jedni myśleliby o „wychowawczej” roli skóry zwykłego ,¿bykowca” czy dyscypliny, z którymi to ■rzemiennymi przyrządami zapoznali się na lub bez kobierca, inni; zaś przypomnieliby sobie, ile razy „wzięli w skói^ę” za te czy inne przewinienia. Ale uspokójcie się, tamtoj są już czasy ^historyczne i zgoła nie tę sprawę mam na myśli. Rolę skóry w wychowaniu młodzieży pragnę traktować bez żadnych przenośni. Skończmy więo z tą zagadkowością i omówmy rzecz po porządku.
Chodzi mianowicie o to, że dopiero u wyższych kręgowców na większą skalę rozbudowane zostało pielęgnowanie dzieci przez pierwsze tygodnie czy miesiące życia. Czynią to prawie wszystkie ptaki oraz bez wyjątku ssaki.'
Ptaki, pielęgnując swe młode, muszą dobrze się natrudzić zbieraniem dla nich pokarmu, a ta czynność rodziców nie pozbawiona jest momentów niebezpieczeństwa dla dzieci, trudno bowiem dozorować młode i bronić je przed czyhającym wrogiem, a jednocześnie zdobywać dla nich dostateczne ilości odpowiedniego pożywienia.
Toteż sposoby, jakimi wywiązują się z tych zadań ssaki, trzeba uznać w porównaniu z ptasimi za niewątpliwie udoskonalone. Małych można nie opuszczać, gdyż pokarm dla nich zostaje przygotowany, że tak powiem, w ramach gospodarki własnego organizmu. Domyślacie się, że mówię tu
o mleku.
ilfe.Ale cóż za udział w jego produkcji ma skóra? Przecież mleko wytwarzają specjalne gruczoły; istnieją przy nich brodawki lub str^yki do ułatwienia małym ssania... A skóra? Skóra co najwyżej pokrywa i chroni to wszystko!
Zaraz się o tym przekonamy. Mam nadzieję, że zbyt długo już obcujemy ze sobą na łamach tej książki, bym nie wpoił czytelnikom przekonania, iż dla trafnego zorientowania się w jakimś narządzie trzeba prześledzić najpierw historię jego powstania.
Wiadomo chyba powszechnie, iż najbardziej prymitywnymi ssakami są tak zwane stekowce, znane i wam z pewnością,
jajorodne — dziobak i kolczatka. Niewątpliwie karmią one i swoje młode wydzieliną własnego ciała, no, po prostu mle-3 kiem, jednakże o ssaniu mowy tu nawet nie ma.
— Jakże się więc ten akt odbywa?
Brodawek czy strzyków u jajorodnych ssaków w ogóleś| brak, nie ma również żadnego przewodu odprowadzającego i mleko z gruczołów mlecznych, a zresztą tych ostatnich brak również, przynajmniej w postaci wymierna czy piersi... Istnie-^ ją po prostu tylko pewne przestrzenie skóry na brzuchu, tak zwane pola mleczne, gęsto usiane ujściami cieniutkich rurko- watych gruczołów, z który chi każdy lekko sfalowanym lub spiralnym przewodem wyprowadza swą wydzielinę na powierzchnię skóry. Ale jeśli macie dobrą pamięć, to przypomnijcie sobie, że zaledwie o parę stronic wcześniej identycznie opisywałem pewne u większości ssaków pospolite utwory skóry, a mianowicie gruczoły potowe. U stekowców widzimy wyraźnie, że Ich producenci mleka to po prostu gruczoły' potowe, a tą odmianą, iż w owym „pocie” jest mniej substancji wydalino- wych, a więcej białek, tłuszczów i węglowodanów.
W miarę ewolucji gruczoły mleczne ssaków kondensowały się w jednym miejscu, koncentrowały swe przewody w tym samym punkcie, aby w podstawiony pyszczek maleństwa spływał cały strumień ciepłego mleczka. Jednakże, jak widać, początek tych mlekodajnych utworów to zwykłe gruczoły skórne.
Na wypadek gdyby kogoś nie przekonał ten ewolucyjno- anatomiczny dowód, sięgnijmy do biochemii, niech nam ona pozwoli porównać skład mleka i potu — może i z tego się uda coś w interesującej nas sprawie wywnioskować.
Oponent na tę propozycję z całą pewnością zareaguje zatarciem rąk i powiedzeniem:
— Świetnie, toż to woda na mój młyn! Nie potrzeba być wybitnie wykształconym chemikiem, aby wiedzieć, że mleko składa się z białka i tłuszczu, boć przecie powszechnie wiadomo» iż wydobywany z mleka ser — jest Wałkiem, a znów drugi produkt nabiałowy —• masło — jest czystym tłuszczem. Po
nadto, o czym' już nie każdy1 wie, mleko zawiera jeszcze spore ilości cukru. A'teraz... niech ktokolwiek wykaże, że i w* pode znajdują się te składniki/
Triumf oponenta byłby jednak przedwczesny i bardzo byłbym dumny, gdyby pod koniec tej bądź co bądź wciąż} o ewolucję zatrącającej książki nikomu nie sprawiło większych trudności zrozumienie — dlaczego.
Otóż jego ewolucyjne rozumowanie było niepoprawne. Bo zastanówcie się tylko...
Początkowa, znana nam rola potu polegała na czynnościach pokrewnych funkcjom nerki, stąd w nim pewne ilości mocznika i kreatyny, czyli związków wydalanych przez organizm. Nawet przypuszczać nid powinniśmy, aby w tym pierwotnym okresie znajdowały się w pocie białka, tłuszcze czy węglowodany, bo przecież usuwanie na zewnątrz tych produktów byłoby tylko stratą dla organizmu. Gdyby nawet podobny stan kiedyś istniał, to przystosowywanie powinno zaraz zacząć temu zjawisku przeciwdziałać i już po pewnym czasie nie dopuścić do tego, aby organizm nieoszczędnie wyrzucał na zewnątrz te cenne produkty swego ciała.
Ponieważ zaś (uważajcie, proszę, dobrze!) dowodzimy, że to gruczoły mleczne powstały z potowych, a nie odwrotnie, wcale nas nie powinno dziwić, iż dawne gruczoły potowe, dopiero z chwilą gdy zaczęły być używane do nowej funkcji, zostały zaopatrzone w pewne nowe substancje — właśnie te, które mają wysoką wartość odżywczą. Teraz bowiem, gdy występują w nowym charakterze, nie jest to już bezsensowne marnotrawstwo, lecz co najwyżej „ofiara”, i choć połączone będzie z niewątpliwą stratą dla matczynego organizmu, jednak usprawiedliwioną pożytkiem gatunku w postaci lepszego odżywienia potomstwa. Natomiast pojawianie się tłuszczu lub białka w zwykłym, nie użytkowanym pod kątem odżywczym, pocie bjyłoby w zasadzie, jak to poprzednio powiedziałem, marnotrawstwem, toteż jeśli nawet zdarza się to u niektórych gatunków ssaków, to na ogół bardzo rzadko.
Dlatego też .do rozumnej analizy zjawiska trzeba podejść
inaczej, niż to chciał czynić nasz oponent. Nie domagać się obecności choćby niewielkich ilości sernika czy masła w pocie, a przeciwnie, poszukać, czy nie znajdzie się w mleku śladów charakterystycznych dla potu związków wydalanych, które — jako nie mające żadnego znaczenia odżywczego — nie wytworzyłyby się w drodze przystosowawczej, Ich ewentualną obecność można by jedynie wytłumaczyć tym, iż. są pozostałością po „przodkach”, którymi dla gruczołów mlecznych były właśnie — potowe. I takie nasze rozumowanie potwierdzi biochemik całkowicie. W mleku bowiem znajdują się zawsze ślady mocznika i wspomnianej kreatyny.
Po przeprowadzeniu tego dowodu dam teraz jeszcze bardziej przekonywający przykład udziału skóry w wychowywaniu potomstwa. Co prawda, jest on nieco wyjątkowy, gdyż występuje jedynie u pewnej rodziny żabiej, noszącej nazwę Pipidae. Rodzinę tę reprezentuje co prawda tylko jeden gatunek — grzbietoród amerykański. Proszę zwrócić uwagę na tę nazwę. Pochodzi ona stąd, że w porze składania jaj nie wydobywają się one bezpośrednio 2j otworu steku! samicy, lecz ścianki jego tworzą rodzaj długiej rurki niby pokładełka, które samiec zagina swej małżonce na grzbiet, a następnie dopiero wygniata z niej jaja. Skutkiem tego wypadają one nie byle gdzie, lecz zostają rozłożone mniej więcej równomiernie po całym grzbiecie samicy, a więc oczywiście na skórze.
— No i co z tego? — spytacie. — Mało co lepkiego może przylgnąć do skóry, przez co przecież nie zjawia się jeszcze żadna nowa funkcja fizjologiczna tego organu!
Ależ oczywiście, macie rację, tylko że tu • nie ma mowy
o jakimś biernym przypadkowym przylepianiu* Skóra bowiem na grzbiecie jednocześnie w tym okresie pęcznieje, obejmując, jak gdyby coraz głębiej wsysając w siebie, początkowo tylko przylepione na powierzchni jajka. Już po kilku dniach każde z nich leży niby w głębokiej miseczce, tak dalece obrastaj je tkanka skóry. A więc, jak widzicie, żabia matka i niańka zarazem we własnej skórze mości każdemu z dzieci osobną, wygodną kolebeczkę...
W takich to warunkach zarodek grzbietoroda rozwija się przez osiemdziesiąt dni. Długo, nieprawdaż? Ale za to, pamiętajcie, przechodzi tam całkowitą metamorfozę, czyli cały okres życia kijanki, tak że skórę matki opuszcza już sformowana, gotowa żabka. A przy tym przyjmijcie do wiadomości, że przez ten dwu i półmiesięczny okres młode odżywiane są pokarmami przesiąkającymi do nich z naczyń krwionośnych — oczywiście — skóry rodzicielki.
Macie więc jeszcze jedną funkcję omawianego przez nas organu.... Funkcję przypominającą do złudzenia to, co zostanie zrealizowane w całej pełni u ssaków, mianowicie -— odżywianie zarodka substancjami z krwi matki, co jednak tam, jak wiecie, odbywa się w specjalnie na ten cel wytworzonym narządzie wewnętrznym — macicy.
Zresztą, coś przejściowego, lecz w tym samym typie, demonstruje jeszcze inny gatunek płazów bezogoniastych. Tam w wy
chowaniu młodzieży, bierze udział nie skóra w ścisłym tego słowa znaczeniu; jest to jednak jej przedłużenie, które wkracza w głąb jamy gębowej, a więc błona śluzowa gardzieli. Tym razem rolę karmiącej swą krwią „matki”, może raczej mam- ki — przyjmuje samiec, biorąc do pyska zapłodnione jaja, które rozwijają się w fałdach błony śluzowej jego gardzieli, przez cały czas odżywiając się pokarmami przesiąkającymi z krwi ojca; w rezultacie młode, w każdym razie już przeobrażone żabki wychodzą z jego paszczy niby Minerwa z głowy Zeusa.
Jedną z próbek takiego systemu wychowania młodych pokazała nam — od tak dawna już przez nas omawiana — wszechstronna w swych zdolnościach przystosowawczych skóra.
CZUJĘ
PRZEZ SKÓRĘ
Zbliżamy się już do końca naszych rozważań o skórze, a okazuje się, iż nie poruszyłem jeszcze najważniejszej jej roli... Choć co prawda — przyznaję — że podobne stawianie sprawy nie ma wielkiego sensu.
Bo co tu mówić o najważniejszej roli jakiegoś narządu... Tyle razy powtarzaliśmy, że organizm stanowi zwartą całość
i właściwie każda czynność jego organów jest ważna, a zakłócenie jej wcześniej lub później odbija się ujemnie na funkcjonowaniu całości. Niemniej zgodzicie się zapewne, iż sprawa odbierania bodźców ze świata zewnętrznego, aby po przekazaniu ich do mózgu otrzymać odnośne wrażenia, jest dla każdej istoty żywej rzeczą wielkiej wagi.
Na dobrą sprawę, wszystkie organy zmysłów znajdują się na powierzchni ciała. Jasna rzecz, że tak być musi, rozumując bowiem czysto logicznie — trudno odbierać pobudki ze środowiska nie mając z nim bliskiego kontaktu, a przecież tym bezpośrednim zetknięciem ze światem zewnętrznym spośród wszystkich narządów organizmu pochwalić się-może jedynie skóra. Chociaż więc i oczy, i uszy, i grupy komórek węchowych leżą na lub przy powierzchni ciała i w budowie ich poważny udział biorą elementy skórne, tych skomplikowanych organów zmysłowych omawiać tu nie będziemy, uznając je zwyczajowo za całkiem odrębne narządy.
— Cóż zatem z tej dziedziny pozostanie przy skórze?
Jak się za chwilę przekonacie, nie zawsze da się to tak łatwo określić. Jeśli chodzi o nas, ludzi, możliwe jest przy-
najmniej stwierdzenie, jaki typ bodźców ze świata zewnętrznego odbierają te czy tamte komórki bądź organy zmysłowe, bo gdy zatkawszy sobie uszy przestaniemy słyszeć, a po zamknięciu oczu otacza nas ciemność, łatwo zorientować się możemy, który z tych organów dostarcza nam wrażeń świetlnych, a który słuchowych. Ale tej jak sądzicie — jakimi metodami mamy się upewnić, czy ta lub inna grupa komórek zmysłowych w skórze, dajmy na to, dżdżownicy jest wrażliwa! na światło, a może na zapach, smak lub dotyk?
O rodzaju i jakości wrażeń odbieranych przez zwierzęta niższe z wszelką pewnością mówić jest bardzo trudno i jakiekolwiek nasze sądy o tych sprawach wypowiadać należy Z dużymi ostrożnościami, i to po szeregu trafnie obmyślonych doświadczeń.
Dlatego też, choć już dawno obiecałem nie powracać do bezkręgowców, w tym jednym przypadku nie dotrzymam słowa, bo całą sprawę zmysłów skórnych dobrze zrozumieć można tylko w świetle ich historycznego rozwoju.
Wiemy już, że pobudliwość jest właściwością plazmy. Wiemy, iż u jednokomórkowych pierwotniaków w rozmaitym stopniu obdarzone nią są różne jej części. Do nich należą niewątpliwie okolice przy ustne, w których — jak sobie może przypominacie — taki czy inny ruch rzęsek bądź napędzał, bądź odganiał cząsteczki pokarmowe, a zatem z pewnością musiał być kierowany odnośnymi wrażeniami dotykowo-smako- wymi, dozwalającymi przeprowadzić właściwe rozróżnienie.
Nie zatrzymujmy się jednak specjalnie na jednokomórkowcach. Jeżeli rozpatrywać będziemy jamochłony oraz niższe robaki, to wśród nabłonka reprezentującego ich skórę wyróżnić będzie można dość dobrze komórki zmysłowe. Mają one zawsze nitkowaty wyrostek biegnący w głąb ciała i zazwyczaj kontaktujący się z komórkami nerwowymi. Bardzo często zresztą i w stronę przeciwną, to jest ku światu zewnętrznemu, komórka taka daje krótsze lub dłuższe wypustki w postaci jednej lub wielu rzęsek, kolców czy biczyków. Jest to
jak gdyby awangarda czy forpoczty, wysunięte nieco przed siły główne.
Gdybyście powrócili do pytania, ja
kie taka komórka ■
przekazuje pobudzenie, powiedziałbym już konkretnie, że wszelkie. Na najniższych bowiem stopniach rozwoju komórki nerwdwe lub nawet ich skupienia są — jak to mówimy — anelektywne, co oznacza, iż nie rozróżniają bodźców, reagując rówhie' dobrze na światło, jak na dotknięcie ewentualnie podrażnienie chemiczne.
Tak zwaną elektywnośó organów zmysłowych, którą można by nazwać specjalizowaniem się, gdyż w konsekwencji jedne z nich odbierają tylko drgania środowiska, inne są czuJ łe na światło itd. — spotykamy dopiero u zwierząt wyższych. Zresztą zdaje mi się, iż tu ze szczególną wyrazistością występuje zagadnienie, które wielokrotnie uderzało nas w tak wszechstronnym narządzie, jakim jest skóra. A mianowicie przeciwieństwo i krzyżowanie się dążeń, które trzeba odpowiednio uzgodnić i właściwie dozować. Bo posłuchajcie tylko...
Jak pogodzić grube pancerze — cechę niewątpliwie pożyteczną — z jednoczesną potrzebą kontaktu ze światem zewnętrznym, owymi forpocztami zbierającymi' wiadomości?
I znów zagadnienie w drodze przystosowawczej rozwiązane zostaje według zasad trafnej strategii.
Czuła komórka nerwowa bardzo często wcale nie leży na powierzchni, mimo że pochodzi z warstwy hypodermy. Zanurza się ona w głąb tkanek, ku peryferiom wysyłając jedynie cieniutki, włóknisty wyrostek, który jest jak gdyby pośrednikiem między nią a światem zewnętrznym.
Przypuszczam, iż najbardziej interesujące dla każdego byłoby dowiedzieć się, jak załatwiają sprawy czuciowe te grubym oskórkiem osłonięte zwierzęta, a więc glisty, a następnie owady czy raki. Toż tu najmniejszy otworek, przez który wydostawałby się na zewnątrz nawet najcieńszy wyrostek komórki zmysłowej, będzie przecież od razu wrotami, którędy może próbować wtargnąć wróg.
— Istotnie — zauważycie. — Zasada izolacji byłaby wówczas w każdym razie nadwerężona.
A oto przekonacie się, że wcale tak nie jesi. Właśnie twardość i sztywność oskórka może posłużyć nawet do usprawnienia funkcji zmysłowych...
— A to jakim sposobem?
Zaraz sobie wyjaśnimy. Dziura w pancerzu lub przynajmniej jego wybitne ścienienie, pod którym umieszcza się czy to sama pojedyncza komórka zmysłowa, czy też nawet pewna ich ilość lub nawet zaledwie tylko ich wyrostki, nie stoją — jak by można powiedzieć — otworem na zewnątrz. Przeciwnie, zatyka je nasada włoska lub zgoła kolca, sztywna, twarda, ze zwykłej grubej kutikuli czy chityny.
Nie sądźcie jednak, iż w ten sposób znów organ zmysłowy został odcięty od świata, z którym kontakt jest jego obowiązkiem.
Wprost przeciwnie! Taki kolec czy włoseki to niby kij w ręku ślepca, za pomocą kórego wiele można wyczuć i wymacać. Działając na zasadzie dźwigni, jest jak gdyby wzmacniaczem odbieranego bodźca, dzięki czemu zwierzę staje się jeszcze bardziej uczulone niż bez tego rodzaju tworów.
Toż pamiętacie chyba, gdyż mówiliśmy o tym, iż coś podobnego występuje nawet u ssaków w postaci wielkich wą- sów, charakterystycznych dla przeróżnych kotów i gryzoni. Owe duże, grube, szczecinowa te włosy mają cebulki oplecione nerwami, toteż najlżejsze ich zgięcie czy pochylenie, nie tylko przy dotknięciu przedmiotu stałego, ale wręcz pod powiewem najsłabszego wiatru — może już być odczute przez zwierzę.
W
Nie jest naszą rzeczą wdawać się tu w rozważania, na jakie bodźce w rezultacie bezkręgowce reagują, choć żmudnymi badaniami, o których1 nie miejsce mówić, uczeni doszli i pod tym względem do pewnych wyników.
Poza wzrokiem i słuchem, rozwiniętym na przykład u owadów wcale nieźle, wspaniale działają u bezkręgowców zmysły chemiczne, a więc węch, a przede wszystkim smak, który u takiej dżdżownicy na przykład rozrzucony jest prawdopodobnie po całej skórze, a u wielu owadów koncentruje się na łapkach.
Poza tym niewątpliwie istnieją u nich zmysły dotyku, ciepła, zimna i bólu.
Zdaje się, iż siedliskiem wszystkich dopiero co wymienionych zmysłów jest przede wszystkim — skóra.
o- Omówmy obecnie te kolejno w poprzednim rozdziale wymienione odczucia.
Przede wszystkim podejrzewam, że uważacie, iż rozgalopo- wałem się zanadto, chcąc i na tym odcinku olśnić was różnorodnością funkcji skóry. Dotyk i ból — czyżby to nie było to samo, przy różnicy jedynie ilościowej, co ma znaczyć, że dotyk powyżej pewnej granicy ucisku przekształca się we wrażenie bólu? A już tym bardziej ciepło i zimno — przecież to jest to samo zjawisko, jak nas o tym uczy fizyka.
Bardzo to nawet dobrze, że się nam o tym zgadało, chciałbym bowiem przy sposobności przekonać czytelników, iż nie należy mechanicznie przenosić pojęć fizycznych na fizjologiczne, i odwrotnie. Oczywiście, żet z punktu widzenia fizyki zimno nie istnieje, lecz tylko mniejsze lub większe ciepło. Dla organizmu natomiast, przynajmniej z pewnością dla ludzkiego, rzecz przedstawia się zupełnie inaczej. Ciepło poniżej pewnej normy jest odczuwane w całkiem inny sposób aniżeli ciepło powyżej niej. W pierwszym przypadku otrzymujemy wrażenie zimna, w drugim — ciepła lub nawet gorąca.
*— No o tym wiemy — powie każdy. — Może jednak to samo ciałko zmysłowe daje nam wrażenie ciepła i zimna, podobnie jak słuch pozwalający na rozróżnienie delikatnych szmerów od niemal ból sprawiającego huku czy gwizdu?
Otóż nie! Staranne badania, przede wszystkim skóry człowieka — albowiem łatwo pojąć, iż tylko on dokładnie może odpowiedzieć przy doświadczeniach, co w danej chwili od
czuwa — wykazały, że zupełnie inne punkty na skórze odbierają bodźce dostarczające wrażeń ciepła, inne zaś zimna. Pierwsze leżą w niej dużo głębiej i są nie tak liczne, gdyż na całym ciele jest ich około 30 tysięcy, natomiast ciałka zmysłowe zimna położone są znacznie bardziej powierzchownie
i w dodatku jest ich prawie 20 razy tyle co ciałek zmysłowych ciepła, bo około pół miliona.
Nie mam chybać potrzeby nikogo informować specjalnie, że nie są one wcale rozrzucone zbyt równomiernie; w niektórych miejscach skóry zagęszczają się silniej, gdzie indziej rozsiane bywają rzadziej, co oczywiście odbija się na więk&ej lub mniejszej wrażliwości tych miejsc bądź na ciepło, bądź na zimno.
Tutaj nie mogę sobie odmówić przyjemności zapytania czytelników: jak sądzicie, które na przykład miejsca skóry są specjalnie wrażliwe na ciepło? Gotów jestem się -założyć, że jak jeden mąż orzekniecie, iż końce paleów... tymczasem, zanim podam właściwą odpowiedź, pozwolę sobte'zająć waszą- uwagę pewną sztuczką „magiczną”, którą może nawet będzie-* cie chcieli sobie przerobić we własnym zakresie. W czasach mojej młodości bawiono się nią nagminnie.
Rzecz polega na tym, aby zakomunikować, aiPiastępnie wpoić zebranemu towarzystwu przekonanie, iż odznaczamy się niezwykle wrażliwym węchem — na dowód czego proponujemy następujące doświadczenie.
Kładzie się na stole dwie duże monety (bardzo dobre po temu były srebrne ruble carskie jako zawierające dość dużą ilość tego metalu; sztuka udać się jednak może i z naszymi niklowymi złotówkami). Zapowiadamy następnie, że opuścimy pokój, a ktoś z zebranych ma przyciskać palcem monetę mriiej więcej przez 15 sekund, my zaś potem poznamy węchem, l«ó- ra i monet była dotykana. Oczywiście musimy być wezwani do pokoju natychmiast po odjęciu palca, aby móc zbadać monety, zanim się zapach nie ulotni.
Rozpoznania dotkniętej monety jednak wcale nie przeprowadzamy węchem, tak jak obiecywaliśmy zebranym, choć
w tym mniemaniu musimy się starać ich utrzymać... Zbliżamy zatem nos do jednej i drugiej monety, lecz naiwnością byłoby koncentrowanie uwagi na zapachu (chyba że osoba dotykająca oblałaby się uprzednio wyjątkowo mocnymi perfumami), natomiast- trzeba niepostrzeżenie koniuszkiem nosa dotknąć jednej i drugiej monety. No i domyślacie się... Ta, która jest cieplejsza, była naciskana przed chwilą.
Palcami tej sztuki wyodrębnienia dwóch tak mało różnią-
cych się ciepłot na pewno nie zdołalibyśmy przeprowadzić.
Macie więc z tego wyraźny dowód, że czubek nosa jest o wiele bogatszy w interesujące nas ciałka zmysłowe aniżeli na przykład palce.
Zresztą i praktyka ludowa mówi nam o czymś podobnym. Przypatrzcie się zawodowej prasowaczce: nie do palców zbliża ona żelazko, lecz do policzka lub warg, aby się zorientować, czy ono ma właściwą temperaturę i czy nie przypali czasem prasowanego materiału.
Zawodowe i doświadczone pielęgniarki, kąpiąc niemowlęta, łokciem mierzą ciepłotę wody w wanience i potrafią tą drogą określić ją z dokładnością do 0,5°. Dla jeszcze zaś subtelniejszego wyczucia temperatury podawanej maleństwu mieszanki mlecznej przykładają butelkę do... własnej powieki. Jak widzicie więc, skóra na brzuścach palców, którą niewątpliwie można by uznać wręcz za organ zmysłu dotykowego, jeśli chodzi o ciałka ciepła i zimna, jest znacznie bardziej uboga aniżeli inne partie skóry.
Miłośnicy kąpieli w rzece czy morzu mogą łatwo zbadać miejsca na ciele nasilone ciałkami zimna. Jeżeli wchodzimy do chłodnej wody z plaży, nie mając sposobności do rzucenia się nurkiem od razu na głębię (zresztą wtedy oczywiście doświadczenia naszego przeprowadzić się nie uda), szparko wykonujemy pierwsze kroki, zanim woda sięgnie nam do bioder
i pasa. Wtedy bowiem dopiero ogarnie nas raptownie uczucie chłodu, gdyż właśnie w tych okolicach skóry występuje największe zagęszczenie odnośnych ciałek zmysłowych.
Komórki zmysłowe dotyku zbadane są najlepiej. Znajdują się w skórze właściwej i noszą nazwę ciałek Meisnera. Nie e«
wspomniałem wam zdaje się o tym, że skóra właściwa i naskórek nie przylegają do siebie gładkimi powierzchniami (co możecie łatwo sprawdzić na rysunku), jak na przykład tapeta do ściany, lecz łącznotkankowa skóra właściwa wdrąża się w tkankę naskórka licznymi wpukleniami, czymś w rodzaju brodawek. W tych brodawkach właśnie umiejscowione są ciałka dotykowe Meisnera.
Że ból nie jest tym samym co dotyk, nie będzie zbyt trudno nikogo przekonać, każdy bowiem' wie, iż często odczuwamy bóle bez jakichkolwiek wrażeń dotykowych: bolą nas oczy od zbyt silnego światła; znacie wrażenie bólu świdrującei ucho przy zbyt przenikliwym gwiździe, przy zbyt dużym cieple czy zimnie, przy zbyt silnym ucisku.
Prawdopodobnie nie ma specjalnych ciałek zmysłowych bólu, a wchodzą tu w grę jedynie wolne zakończenia' nerwowe.
Jeżeli jednak to jeszcze was ostatecznie nie przekonało, powołać się mogę na opinię tych, którzy mieli kiedykolwiek wykonywane przez dentystę jakieś bolesne zabiegi, przy których stosowano kokainowe środki znieczulające. Ten narkotyk bowiem, jak dobrze wiedzą ci, co z nim mieli do czynienia, znieczula całkowicie ból, nie paraliżując niemal zupełnie wrażeń dotykowych, tak że pacjent czuje każde dotknięcie narzędzia, cęgi ujmujące ząb, a nawet jego wysuwanie się z zębodołu — jednakże bez najmniejszego cierpienia.
Widzicie zatem, że skóra — będąc dzięki posiadanym ciałkom zmysłowym oraz zakończeniom nerwów przewodnikiem odbieranych z zewnątrz wrażeń ciepła, zimna, dotyku i bólu — stanowi jak gdyby straż alarmową, niezmiernie cenną dla organizmów bytujących w tak różnorodnych i zmiennych przecież na naszej planecie warunkach środowiskowych i klimatycznych.
*
W ten sposób zakończyliśmy nasze długie rozważania na temat skóry. Teraz jednak, kiedyście ją lepiej, a przede wszystkim wszechstronniej poznali, mam nadzieję, że nikomu z czytelników tej książki nie będą już nasuwały się wątpliwości co do tego, czy skóra jest organem, czy też nie.
Z pewnością boWlem każdy z was obecnie zdaje sobie dokładnie sprawę, iż oczywiście jest to narząd o szczególnie licznych zadaniach ze względu na swoje specjalne położenie na pograniczu ciała i środowiska zewnętrznego.
Niemniej jednak dla dobra organizmu jako całości musi im wszystkim w miarę swych uzdolnień podołać.