Żabiński Jan KREW

Jan Żabiński

KREW

WSTĘP

Każdy żywy organizm, mimo iż składa się z miliardów, czasem nawet dużą samodzielnością obdarzonych komórek, mimo że znaj­duje się w nim spora ilość rozmaitych organów, jest jednak w isto­cie całością, działającą jako określona jednostka — jako indy­widuum.

Dowodem tego jest fakt, że wszystkie czynności w tym skom­plikowanym zespole komórek czy — jeśli chcecie — organów są regulowane i, powiedzmy w przenośni, uzgadniane ku pożytkowi całości.

Regulacja ta odbywa się przede wszystkim za pośrednictwem układu nerwowego, dużą jednak rolę odgrywa tu również fakt, iż wszystkie tkanki naszego ciała pogrążone są w środowisku płynnym.

Podejrzewam, że ta sprawa nie jest dla wielu ludzi tak bardzo wyraźna, i dlatego temu właśnie „środowisku wodnemu“, a co ważniejsze rozważaniu następstw podobnego stanu, poświęcam całą niniejszą książeczkę.

Czuję, iż podjąłem się niełatwego zadania, toteż niech nikt nie poczyta mi iza dziwactwo, jeśli powiem, że w tej chwili żałuję, iż nie piszę dla... ryb. Niech czytelnik nie sądzi, że snują mi się po głowie jakieś bajiki arabskie, gdzie ryby wyjęte z jeziora zamieniają się w czarodziejki czy wróżki, które by w lot zgadywały, co mam na myśli. Nie chodzi mi zresztą wcale specjalnie o ryby. Nadałoby się tu i każde inne zwierzę, byle stale przebywające w wodzie. Mo­głyby to więc być równie dobrze i pijaswki, d ślimaki — słowem,

jakiekolwiek organizmy ży­jące w rzekach, morzach, stawach, kałużach czy je­ziorach. Tym bowiem isto­tom, które na własnej skó­rze odczuwają następstwa przepędzania całego życia w środowisku płynnym, a nie gazowym tak jak my,

o wiiele łatwiej byłoby po­jąć, jakie to warunki by­towania mają tkanki nasze­go ciała.

I nie pomoże tu, choćby czytelnik pragnąc mi ułat­wić sytuację zaczął przy­pominać sobie, jakich uczuć doznawał pogrążając ciało na kwadransową kąpiel w wannie czy też przez kilka­naście sekund nurkując w falach Wisły lub Bałtyku. To są tylko chiwile, a całość naszego życia przebiega jednak w środowisku gazo­wym — w powietrzu.

Pozostaje więc tylko pro­sić, ażebyście zechcieli uwa­żnej krytyce własnego rozsądku poddać słowa, które tu przeczy­tacie, 5 na tej drodze miłowali sobie ¡wyobrazić, jakie fizykalne następstwa wywołuje przebywanie w środowisku płynnym, w od­różnieniu od otoczenia gazowego.

Weźmy zatem szklany słój pełen wody i drugi zawierający tylko powietrze. W tym na pozór „pustym“ siedzi uwięziona mysz, a w tamtym z wodą pływa rybka mniej więcej tej samej wielkości. 1 do jednego, i do drugiego słoja wrzucam kawałeczek metalu.

e

No, powiedzmy, naszą ładną, nową pdęciogroszówkę. Zarówno dla rybki, jak i dLa myszy będzie to prawdopodobnie zupełnie obojętne. Ale zaraz potem do obydwu słoi wsypmy po łyżce soli kuchennej. ' •

I tu, i tam sól opadła na dno. Myszy i to również nic nie szkodzi. Zbliżyła się, powąchała — i na tym koniec. Nie będzie się tym pro­szkiem interesować, choćby do końca życia miała przebywać z nici razem w słoju. Ryba może i chciałaby zachować się tak samo. Go­towa jak najdalej trzymać się od nieinteresującego dla niej pro­duktu. Niestety, za to on pójdzie wszędzie za nią. Każdy wie, że sól w wodzie zacznie się powoli rozpuszczać, a w dodatku — wcale nie ograniczy się do tego miejsca, gdzieśmy ją wsypali. Na skutek procesu zwanego dyfuzją będzie się ona rozchodzić po całym, choćby największym, zbiorowisku wodnym i — można by powie­dzieć — »¡nie uspokoi się“, dopóki zasolenie wody nie stanie się w każdym, nawet najdalszym zakątku zupełnie jednakowe.

Oczywiście, trzeba na to rozchodzenie się soli nieco czasu, nie tak znów jednak dużo. W naszym słoju w kilkadziesiąt godzin rzecz byłaby gotowa. Jeszcze o wiele szybciej nastąpić to może, jeśli w środowisku wodnym zachodzą jakieś ruchy, pojawiają się prą­dy, jak na przykład w danym przypadku wywołane płetwami znajdującej się tam ryby.

Postawmy się teraz w położeniu naszego biednego więźnia. W swoim otoczeniu nie znajdzie już ani najmniejszego kącika, który by nie miał całkowicie zmienionej konsystencji i słanego smaku.

A cóż rybie to przeszkadza? — spytać by można. Nie wiem. Nie byłem nigdy rybą, ale jeśli miałby ktoś zamiar itoozyć dys­kusję na temat, o ile i jakie stężenie soli kuchennej staje się dla ryby nieprzyjemne, to zastąpię ten przykład innym, bardziej ja­skrawym.

Proszę sobie wyobrazić mianowicie, że wsypaliśmy do obydwu słoi nie sól kuchenną, ale niebieski siarczan miedzi czy cyjanek potasu lub jeszcze lepiej, że wieliśmy kilkanaście centymetrów stężonego kwasu siarczanego.

Mysz, sparzywszy sobie koniuszek łapki, będzie już omijać tę niebezpieczną kałużę, ryba zaś z tej opresji w ogóle nie wyjdzifc z życiem, choćby podczas wlewania, ani kropla mnę dotknęła jej ciała.

Jasne chyba, o co tu chodzi. Woda rozpuszcza w sobie lub wchodzi w związki ze znacznie większą ilością najrozmaitszych. substancji, aniżeli to czynią gazy, w szczególności zaś azot, stano­wiący mniej więcej cztery piąte naszej atmosfery. Dlatego my nie jesteśmy narażeni tak łatwo na zmiany zachodzące w środowisku naszego ciała, a drobnych odchyleń od normy przeważnie nawet- nie odczuwamy, gdy tymczasem istoty wodne siłą rzeazy w dużo większym stopniu są od swego środowiska zależne.

Właśnie przypomniało md się coś jeszcze w związfcu z tą nie-, trującą solą kuchenną, o której wpływie poprzednio nie chciałem dyskutować. Oto zamiast na przykład umieścić rybę w nasyconym roztworze soli kuchennej, moglibyśmy ją po prostu wysuszyć, gdyż oba te zabiegi doprowadzą w rezultacie do pozbawienia jej tkanek właściwego im wewnętrznego środowiska wodnego, co oczywiście, zabije organizm równie pewnie jak najjadowitsza trucizna. Dla-1 tego to życie zwierząt wodnych, szczególnie w małych objętościowo pomieszczeniach, jest narażone na mnóstwo niebezpieczeństw, „

o których nawet się nie śni nam — istotom z żywiołu powie- , trznego. A właśnie nasuwa mi się w tym względzie pewne porów- j nanie. Te katastrofy, na które na każdym kroku są narażone istoty wodne, są mniej więcej podobne do zaczadzenia z powodu zbyt wczesnego zamknięcia pieca czy też zatrucia gazem świetlnym-,; który rozszedł się po pokoju z nie dokręconego kurka. Nam te rze­czy grożą rzadziej, gdyż obydwa wyżej wspomniane wypadki nie należą do zwykłych zjawisk przyrody, lecz trafiają się jedynie od czasu do czasu w następstwie szczególnych warunków technicznych; wytworzonych przez człowieka.

No, już dobrze — zgodzi się może ze mną czytelnik. Ale czy to nie przesada z owym środowiskiem wodnym wewnątrz organizmu?

Jeśli nie każdy jest chirurgiem, który ma możność rzeczywiście zaglądać do środka ciała człowieka, to chyba nie ma nikogo, kto by nie widział wnętrza zająca, świni czy chociażby kury. Stwier-

dzamy, że jest w organizmie krew, ale ta płynie przecież w spe­cjalnych naczyniach, reszta zaś tkanek bywa wprawdzie wilgotna, ale mimo to wygląda na typowe ciało stałe.

Otóż tu właśnie dochodzimy do spraw najistotniejszych.

Jeśli tej czerwonej krwi, zawartej w naszych tętnicach

i żyłach, jest wszystkiego około pięciu litrów, to ilość owego płynu nasycającego wszystkie szczeliny i jamy wśród tkanek — zwanego płynem śród tkankowym płynu zresztą zasadniczo identycznego z osoczem krwi, wynosi co najmniej dwadzieścia litrów. ■

Jeżeli więc przyjąć jako wagę przeciętnego człowieka siedem­dziesiąt pięć kilogramów, .to ciecz w jego organizmie stanowi około jednej czwartej. Proszę nie sądzić jednak, że to już wszystko.

Jest ona wprawdzie środowiskiem, w którym zatopione są wszyst­kie komórki ciała, ale nie zapominajmy, że i w samych komórkach też występują pewne ilości wody. Toteż gdybym miał podać całą jej zawartość w naszym ciele, to okazałoby się, że u dorosłego wy­nosi ona przeszło 60 procent, a u noworodka dochodzi do 70 procent

m m iri\~

ogólnej wagi. A zatem tylko pozostałe 30 procent przypada na suchą masę. Proszę więc nie dziwić się i właściwie zrozumieć radę jednego z fizjologów, który starając się wyjaśnić poglądowo swym uczniom przeróżne procesy chemiczne zachodzące w ustroju czło­wieka, mówił im:

Nie wyobrażajcie sobie, że tkanki w naszym ciele żyją jak kury w kurniku. Przeciwnie, raczej przedstawcie sobie, iż są to ryby czy wodorosty pogrążone stale w płynie, ciało nasze zaś traktujcie najlepiej jako akwarium, którego szklane szyby zostały zastąpione przez elastyczną i giętką, lecz nieprzepuszczalną skórę“.

Wróćmy jednak do owego słoja z wodą, w którym umieszczono jakiekolwiek drobne zwierzątko z rzeki czy jeziora. Pamiętamy, że wsypaliśmy tam garść soli i stwierdziliśmy, że już po pewnym czasie zasolenie całego naczynia stało się jednakowe; sól przy tej sposobności zniknęła nam z oczu, ale wiemy dobrze, że nie prze­padła, bo wykryć ją łatwo, wziąwszy na język choć kropelkę tego płynu. Dlaczegóż więc jej nie widzimy? Odpowiedź prosta. Roz­puściła się, to znaczy rozpadła na drobniusieńkie, niewidzialne nawet pod mikroskopem cząsteczki, które równomiernie rozeszły się po zawartości całego słoja. .

Mówiliśmy już, że ten proces nazywa się procesem dyfuzji i że płyn i sól ,,nie uspokoją się“, dopóki wszystkie cząsteczki rozpusz­czonej soli nie będą już rozłożone najzupełniej równomiernie po­śród drobinek wody.

Z tą garstką soli, wrzuconej przez nas do słoja z wodą, stało się ot tak, jak gdyby wiadro pełne drobnych rybek zanurzyć w niedu­żym stawku. Po pewnym czasie wszystkie rozproszą się, aż do naj­dalszych kątów tego zbiornika.

Może jednak czytelnik nie zaaprobuje tego porównania. Ryby są żywe, poruszają się uderzając ogonem i płetwami. A dzięki czemu wędrują te martwe cząsteczki soli?

O, (proszę w tych rozważaniach nie sięgać zbyt daleko,' To w danej chwili do rzeczy nie należy: Czy to będą jakieś przyciągania elek­tryczne, czy może skutek zakłócenia równowagi między drobinkami wody — dość że cząsteczki, odrywające się stopniowo od rozpusz­czającego się ciała, tłumnie wędrują i dążą właśnie tam, gdzie ich

koncentracja jest w tej chwili mniejsza, czyli w te miejsca, gdzie jeszcze nie zdążyły dotrzeć w dostatecznej ilości.

Prawdę powiedziawszy, ten opis nie jest jednak zupełnie ścisły. Właściwie bowiem to drobne cząsteczki rozpuszczalnika — w da­nym przypadku wody — energicznie dążą do wsypanej soli. One powodują odrywanie drobinek od kryształków solnych, wci­skają się między nie, skutkiem czego — jak łatwo pojąć — od­rywane cząsteczki coraz dalej odsuwają się od miejsca, gdzie sól została wsypana, i rozchodzą się do najodleglejszych zakątków słoja. Jak mówimy w fizyce, po prostu wyrównuje się w ten sposób koncentracja — i procentowo roztwór soli w całym naczyniu staje się jednakowy.

Wyobraźmy sobie jednak, że to żyjątko, o którym mówiliśmy. ||| mieszka uwięzione w owym słoju, wcale nie pragnie mieć sło­nego środowiska, że chciałoby może zapewnić sobie choć mały ką­tek, gdzie wolne byłoby od zetknięcia z rozpuszczonymi cząstecz­kami soli.

Poradzimy mu, aby oddzieliło się szybą czy jakąś inną nieprze­puszczalną warstwą od reszty zawartości słoja. Rada niby dobra, ale wykonanie jej pociąga za sobą tę niedogodność, iż wtedy cała

przestrzeń życiowa naszej rybki ulegnie wielkiemu zwężeniu. A to znów może wywołać i inne dalsze niedogodności — ot, chociażby taką, że ilość tlenu będzie się w tak małym pomieszczeniu szybko wyczerpywać. Wyobraźmy więc sobie, że ta nasza rybka wykombi« nowała całą rzecz jeszcze dowcipniej. Wiedząc, że cząsteczki soli są większe aniżeli cząsteczki wody, w momencie kiedy wsypaliśmy do jej mieszkania naszą łyżkę soli, przykryła ito prędko siateczką. Sia­teczką o oczkach tak misternie utkanych, iż oWa duża w porów­naniu z cząsteczką wody drobina soli nie jest w stanie nawet ma­rzyć o przedostaniu się przez nie, wodne zaś, te mniejsze — cyr~; kulować mogą swobodnie. „Niech sobie teraz sól dyfunduje, robi zresztą, co chce — moja zasłona nie dopuści do tego, aby te pas­kudne cząsteczki soli obrzydziły mi mieszkanie“.

Cóż jednak wtedy się stanie? Owa dokładnie spleciona sieć rze­czywiście nie wypuści na zewnątrz cząsteczek soli — ale za to dro­biny wody, zgodnie z tym, co powiedzieliśmy wyżej, zaczną się wciskać między cząsteczki soli, rozpychać je, starając się porwać ze sobą ku dalszym — tym niezasolonym okolicom. Ale temu prze­ciwstawiać się będzie nasza siatka. Zacznie się więc nacisk na jej oczka. Cała ona zostanie rozdęta, coraz więcej bowiem wody pcha się do środka, aż wreszcie może dojść do tego, że siatkowa prze­groda nie wytrzyma, pęknie — no i koncentracja wyrówna się wtedy jak gdyby nigdy nic. Jeśli zaś ta katastrofa nie nastąpi, to cała nasza sieć w każdym razie będzie w stałym napięciu i naprę­żeniu skutkiem nacisku rozpierających ją mas wody.

Ten właśnie nacisk wywierany na przegrodę, zwaną słusznie pół- przepuszczalną — gdyż, jak wiemy, pozwala przejść wodzie, nie przepuszczając tylko soli — nosi nazwę ciśnienia osmo- tycznego. Nazwa może trochę dziwna, ale mam nadzieję* że istotę tego zjawiska pojąć łatwo. Co najwyżej mogłyby się tylko zrodzić wątpliwości, czy może istnieć w ogóle siatka o tak drobniu- sieńkich oczkach, aby zatrzymywała chemiczne cząsteczki rozpusz­czającego się ciała. Ale o to nie ma kłopotu. Bo chociaż takiej siatki oczywiście upleść nikt nie umie, za to w naturze można je znaleźć gotowe na każdym kroku. Oczka ich są tak drobne, że uważamy je za zupełnie jednolite błonki nie podejrzewając nawet, iż są

one w rzeczywistości -- sitkiem. Ale każda próba łatwo nas przekona, że woda przechodzi przez nie znakomicie, cząsteczki zaś rozpuszczającego się ciała — nie.

Do takich półprzepuszczalnych błonek należą na dobrą sprawę wszystkie błony zwierzęce — a więc skóra kiełbasy, która przecie^ nie jest niczym innym jak częścią tkanki jelita świńskiego, pęcherz moczowy, pęcherzyk żółciowy. Ponadto jednak jako błona pół- przepuszczalna funkcjonuje powierzchniowa warstewka każdego wewnętrznego organu, ba — również ścianka każdej komórki.,

Warto posłuchać, jak niebezpieczne mogą być następstwa tego stanu rzeczy. Chwila zastanowienia wystarczy, aby zdać sobie sprawę, że los takiej błony półprzepuszczalnej wcale nie jest do po­zazdroszczenia. W spokoju bowiem trwa ona (tyjko wtedy, jeśli po jednej i po drugiej jej stronie ilość rozpuszczonych soli będzie jednakowa. W przeciwnym przypadku zawsze tam, gdzie wystąpi stężenie choć trochę większe, dążyć będą poprzez nią cząsteczki wody i jednocześnie wywierać na jej oczka odpowiednie ciśnienie.

Półprzepuszczalna przegroda musi więc wygiąć się czy wydąć w przeciwnym kierunku. Albowiem jedynie kiedy ilość cząsteczek rozpuszczonego ciała, jak dopiero co mówiliśmy, po obu stronach jest zupełnie jednakowa, wtedy tylko ciśnienie osmotyczne nie wytłacza w kierunku niższej koncentracji „ciągle niespokojnych“ błon półprzepuszczalnych.

Tylko zatem przy zupełnie jednakowej koncentracji rozpuszczal­nych soli wewnątrz i zewnątrz organu, wewnątrz i zewnątrz komór­ki ich warstwa powierzchniowa nie będzie narażona na rozdymanie lub nawet na pęknięcie.

Zrozumiałe więc, jak niesłychanie ważną rzeczą jest precyzyjne wyregulowanie stężenia soli wewnątrz organizmu. Wystarczy, aby w jakiejś komórce ilość rozpuszczonej soli była choć trochę większa niż w płynie dookoła niej, aby natychmiast zaczęło się rozrywanie jej od wewnątrz, gdyż mnóstwo cząsteczek wody wpływać zacznie do środka, aby wyrównać koncentrację.

Zewnętrzna, błonkowata powierzchnia komórki wydmie się wów­czas jak balonik. Nierzadko zdarzy się jej pęknięcie.

Odwrotnie, gdyby stężenie dookoła komórki było większe, woda zacznie z niej wypływać, zawartość się wysuszy, jak wspomniana już rybka, a błonki wklęsną ku środkowi.

Łatwo pojąć, że komórce raz po raz tak traktowanej żyć i funk­cjonować byłoby trudno. Toteż organizm nadzwyczaj starannie reguluje stężenie soli wewnątrz ciała. Wynosi ono — i utrzymy­wane bywa zawsze u człowieka — nieco poniżej jednego procentu. W każdym razie jaka koncentracja jest wewnątrz komórek, taka powinna być i w płynie śródtkankowym.

Ale przecież człowiek czy zwierzę z każdym oddechem traci sporo pary wodnej. Para wodna ucieka również i przez skórę — porami. W miarę jak straty jej są coraz większe, koncentracja różnych soli wewnątrz ciała wzrasta. Dla zapobieżenia temu zjawisku pijemy odpowiednie ilości wody słodkiej — i teraz chyba wszyscy pojmą, dlaczego każdy organizm o wiele szybciej ginie z pragnienia niż z braku pokarmu.

Po tym wstępie ogólnym przejdziemy już do właściwego tematu, którym będzie zapoznanie się z płynami organizmu i ich rolą.

ROZDZIAŁ I

BIAŁE I CZERWONE

Poświęcenie takiej ilości miejsca na przekonanie czytelnika, że ciało człowieka — a zresztą i każdego zwierzęcia — to jak gdyby nieprzemakalny wór wypełniony płynem, w którym dopiero za­topione są nasze tkanki, wydało mi się bardzo ważne. Zazwyczaj bowiem skłonni jesteśmy myśleć, iż jedyną cieczą organizmu jest krew, która krąży w żyłach i tętnicach oraz bogato po całym ciele rozgałęzianych naczyńkach włoskowatych. Poza tym raczej się przypuszcza, że reszta naszych tkanek to substancja stała.

Otóż warto sobie zapamiętać to, co już poprzednio wspomniałem, iż jeśli chodzi o tę krew czerwoną — naczyniową, to bywa jej w naszym ciele zaledwie około pięciu litrów, gdy tymczasem płynu śródtkankowego jest przeszło trzy razy tyle.

Nie sądzę, aby mi ktoś z czytających nie uwierzył, niemniej wcale bym się nie zdziwił, gdyby jednak zachował pewne wątpli­wości. Przecież jeśli tego płynu jest tak dużo, to dlaczego go nie wi­dać? Przy każdej najmniejszej ranie zjawia się zawsze czerwona krew. Czyż nie powinien wylewać się wtedy i ów płyn śródtkan- kowy?

Tu spróbuję podać pewną analogię.

Najmniejszą kałużę wody, która zebrała się we wgłębieniu ulicz­nego asfaltu bądź na szosie czy zwykłej drodze, zauważymy zawsze dość łatwo. Natomiast bardzo dużych ilości wody, które wsiąkły w glebę ii które znajdują się tam zawsze — bo przecież wia<łomo, że z niej właśnie korzystają rośliny — nie dostrzegamy zazwyczaj

zupełnie. No, a ponadto sprawa barwy. Idąc po piasku czy drob­nym żwirze niemal nie rozróżniamy poszczególnych szarych kamy­ków. Niech jednak trafi się tam jaskrawy, czerwono lub niebiesko zabarwiony paciorek — bije w oczy od razu.

Otóż płyn śródtkankowy, nazywany czasem 1 i m f ą, jest prze­zroczysty, leciuteńko zaledwie żółtawy, nic więc dziwnego, że mniej się nam rzuca w oczy, tym bardziej iż, jak wiadomo, po prostu trud­no się w ten sposób skaleczyć, żeby nie uszkodzić jakiegoś naczyńka z krwią czerwoną, a wówczas wszystko, co wtedy wypływa, idzie już na jej rachunek. W pewnych osobliwych momentach jednak można się łatwo przekonać o prawdzie moich ¡słów. Zdarzało się chyba każdemu odparzyć czasem nogę po długim marszu lub w zbyt ciasnym obuwiu. Wzbiera wtedy przykry, bolesny pęcherz, po któ­rego pęknięciu wypływa właśnie taka żółtawa „woda“. Nie jest to nic innego jak płyn śródtkankowy, tylko ponieważ nie zostało na­ruszone żadne naczynie krwionośne, nie jest zabarwiony na czer-. wono, więc w itym przypadku nikt już nie my l/i go z krwią.

W rzeczywistości jednak płyn śródtkankowy właściwościami swy­mi mało różni się od krwi i dlatego pamiętać należy, źe ten biedny, zapoznany „kopciuszek“ odgrywa w naszym ciele bardzo ważne role, dorównując swej powszechnie znanej purpurowej „siostrze“ na wszystkich polach jej wielostronnego a tak pożytecznego dla organizmu funkcjonowania — z wyjątkiem jednego, co gwoli spra­wiedliwości muszę podkreślić.

| Krew czerwona mniej więcej stokrotnie sprawniej i lepiej roz­nosi tlen, aniżeli to jest w stanie uczynić płyn śródtkankowy. Zresztą przyczyna tego zjawiska jest jasna. Krew czerwona różni się od tego swego pobratymca — jak już wiemy — kolorem, posia­daniem barwika czerwonego, a właśnie ów barwik ma specjalne powinowactwo do tlenu, to znaczy, że łączy się z nim skwapliwie. Można by powiedzieć, iż krew czerwona i płyn śródtkankowy są to jak gdyby dwaj tragarze, jednakowo silni, jednakowo chętni do roboty, z których jeden przy wyładowywaniu wagonu kartofli za każdym nawrotem przynosi do składu po pół korca, a drugi co najwyżej kilogram albo dwa. Cóż to anowu? Zła wola? Leni­stwo? Jednak nikt nie ukarałby go chyba za swoiste „bumelan-

ctwo“, dowiedziawszy się, że jego towarzysz jest szczęśliwym po­siadaczem kosza lub worka, gdy on może przenosić zaledwie tyle, co zmieści w obydwu dłoniach. Jest to więc różnica w wydaj­ności pracy wywołana posiadaniem sposobnego narzędzia, a nie różną wartością pracowników, z których drugii na każdym innym polu dorównuje towarzyszowi.

I tu rzecz się ma podobnie: we wszystkich bowiem innych czyn­nościach, jak przekazywanie komórkom pokarmów i soli mineral­nych, jak walka z zarazkami, truciznami czy w ogóle obcymi ciała­mi, które dostały się do organizmu, jak pomoc w gojeniu ran — płyn środtkankowy ńie da się ubiec krwi czerwonej.

Jeszcze jedną różnicę między nimi muszę podkreślić dla uwy­puklenia całości obrazu.

Już na początku wspo* • mnialcm, że masz żółtawy płyn przepaja tkanki, gdy tymczasem krew czerwona znajduje się w rozgałęzio­nym systemacie grubszych lub cieńszych rur. Nie sta­nowiłoby to specjalnej od­rębności w funkcjonowa­niu, gdyby nie to, że, jak dobrze wiecie, krew w owym systemacie ruro­wym podlega stałemu działaniu ssąco-tłoczącej pompy — serca, które zmusza ją do ciągłego ru­chu, i to z taką szybkością, że obiega ona ciało dwu-

I.krotnie w ciągu minuty. Jest to więc jakby rwący strumień, gdy płyn śród- tkankowy to niemal stoją­ca woda stawu, w każdym - razie o prądzie wielokrot­nie słabszym.

Ta różnica dla organiz­mu nie jest znów tak bardzo bez znaczenia. Albowiem jakaś substancja odżywcza ozy też jiadoiwita trucizna — dostawszy się do płynu śródtkankowego rozchodzi się i rozpływa w nim powoli, przeważnie na zasadzie omawianej już dyfuzji, to jest podobnie jak rozpusizczający się w szklance wody kryształek cukru, który po pewnym czasie rozejdzie się po niej całkowicie równomiernie, choćbyśmy wcale nawet nie pomogli temu mieszaniem łyżeczką. I Ta sama zaś substancja — odżywcza czy trująca — jeśliby się I znalazła we krwri, to pomana jej szybkim prądem rozniesiona I zostaje po całym ciele ze znacznie większą szybkością.

No, to już byłoby wszystko, jeśli chodzi o porównanie działal­ności. Sądzę jednak, że powinienem wymienić też cechy różniące te dwa płyny zarówno pod względem ich budowy, jak i składu chemicznego.

Zacznijmy od krwi czerwonej, bo o składzie jej na ogól więcej się słyszało. Wiadomo powszechnie, że jest to ciecz, w której znaj­dują się dwa rodzaje komórek, nazwane czerwonymi i bia­łymi ciałkami krwi. Jeśli to sobie przypomnimy, nie będzie już żadnej trudności w bliższym zapoznaniu czytelników z płynem śródtkankowym. Proszę tylko odrzucić w myśli z każdego mm3 krwi te cztery czy pięć milionów maleńkich czerwonych ciałek krwi, zwanych też erytrocytami, a pozostanie zwykły żółtawo za­barwiony płyn śródtkankowy.

Jak więc widać, w obu przypadkach jest to jak gdyby ta sama substancja — taki sam „robotnik“, tyle tylko, że czerwone ciałka krwi były jego „workiem“ do przenoszenia tlenu.

Przeprowadziłem oto porównanie pomiędzy obydwoma płynami organizmu, z którego chyba wyraźnie wynikło, iż właściwie jest to ta sama ciecz — z niewielką zaledwie różnicą.

Dlatego też, o czym war- . to pamiętać, obecnie w książkach przyrodni­czych bardzo często mó­wiąc o krwi myśli się o I całokształcie płynów w i organizmie, a nie wy­łącznie t) krwi zabarwio­nej — w przekonaniu, iż czytelnik właściwie tę sprawę zrozumie. Ustal­my więc i tutaj, że kiedy będę wspominał o czyn­nościach krwi w ustroju, to tylko wówczas g-dy specjalnie dodam określenie — krew czerwona, dotyczyć to będzie wyłącznie owych pięciu litrów zamkniętych w naczyniach krwionośnych. We wszelkich zaś innych przypadkach rozumieć należy, iż mam na myśli te obydwa pokrewne płyny organizmu łącznie.

ROZDZIAŁ II

TAJEMNICZE pH

Obecnie więc w kolejnych pogadankach zapoznamy się z kilko­ma właściwościami tych obydwu w poprzednim rozdziale omówio­nych płynów naszego organizmu. Te właściwości, od których za­czniemy, wskazują, o czym łatwo się przekonać, z jak precyzyjną pieczołowitością ustrój dba, aby komórki jego tkanek znajdowały się stale w najbardziej wyrównanych warunkach, nie ulegających żadnym poważniejszym zakłóceniom.

Wspomniałem już poprzednio, iż takim właśnie poważnym za­kłóceniem mogłoby być zwiększenie koncentracji soli w płynie śród- tkankowym; mówiłem, że ta sprawa jest dokładnie wyregulowana i czy to we krwi, czy w płynie śródtkankowym zawsze stężenie soli wynosi około dziewięciu dziesiątych procent.

Teraz chcę poruszyć zagadnienie odczynu tych cieczy. Myślę jednak, że warto będzie wprzód przypomnieć sobie, co to słowo oznacza, gdyż przyznaję, iż rzadko jest ono używane w potocznym języku. Wyjaśnimy je sobie na przykładach.

Wodę, zwłaszcza destylowaną, uważamy za płyn obojętny. Wia­domo jednak, że jeśli dodamy do niej nieco octu lub soku cytry­nowego, zostanie ona zakwaszona, czyli uzyska odczyn kwaśny.

Jeśli natomiast dolejemy tam trochę ługu, na przykład sodo­wego, albo tlenku wapnia, uzyska ona odczyn, który nazywamy zasadowym.

A co się stanie, jeśli do wody dodamy jednocześnie w odpowied­niej proporcji ługu i kwasu? Wtedy znów nastąpi zobojętnienie.

Odczyn stanie się neutralny, gdyż ług i kwas mają zdolność paraliżowania nawzajem swoich żrących właściwości, wchodzą, ze sobą w związek chemiczny, tworząc przy tym tak zwane sole, które | reguły są albo zupełnie obojętne, albo wykazują słabiutkie właści­wości zasadowe lub kwasowe.

Mówiliśmy już, co by się stało z rybkami w akwarium, gdybyś­my do ich pomieszczenia wieli kwas siarkowy czy solny albo silnie zasadową wodę wapienną. Organizmy są bardzo wrażliwe na dzia­łanie zasad i kwasów. Śmierć rybek byłaby pierwszym i oczywiście ostatecznym rezultatem tego rodzaju eksperymentu.

Ale teraz proszę sobie uprzytomnić, że w płynie śródtkankowym i we krwi bez przerwy odbywają się najrozmaitsze reakcje che­miczne, że wspomnę najprostszą — utlenianie, którego następstwem jest wytwarzanie się dwutlenku węgla. Już po jego smaku w wo­dzie sodowej poznać można, iż jest to kwas wprawdzie nie tak mocny jak wspomniane dotychczas: octowy, cytrynowy czy siarko­wy. ale w każdym razie kwas.

Z trawionych pokarmów znowu przedostają się do krwi z jelita produkty rozkładu białek, zwane aminokwasami — również niezbyt silne, ale zawsze kwasy. Z drugiej strony wiadomo, iż w organizmie jest dużo wapnia, potasu, sodu, wszystkie te pier­wiastki są wprawdzie obojętne, gdyż znajdują się tu w postaci soli, ale przy przeróżnych reakcjach w ustroju nieraz zdarza się im wy­stąpić jako nawet silna zasada, czyli ług.

A zatem w różnych częściach organizmu, na przykład tam gdzie odbywa się to intensywne oddychanie, tkanki mogą się znaleźć w środowisku poważnie zakwaszonym; po pewnym znów czasie przy innych reakcjach odczyn mógłby się zmienić dość nagle na zasadowy.

Takie właśnie wahania są dla delikatnych komórek tkankowych równie zabójcze jak zmiany ciśnienia osmotycznego. Możliwie je­dnostajna temperatura, wyrównana koncentracja soli, odczyn nie­zmienny pod względem kwasowości i zasadowości to wymagania, które kategorycznie „stawiają“ komórki naszego ciała. Tak dalece kategorycznie, że w przypadku niezaspokojenia ich żądań nie gro­żą nawet strajkiem, tylko po prostu obumierają.

Toteż może zainteresuje czytelnika, jak to krew czerwona i płyn śródtkankowy regulują te sprawy. Ich uzdolnienia w tej dziedzinie zwiemy buforowymi właściwościami krwi.

Na czymże one polegają.

Jeśli — tak jak przed chwilą powiedziałem — do zwykłej obo­jętnej wody dostanie się mocny kwas, zostanie ona silnie zakwa­szona; jeśli zaś ług — odczyn jej stanie się wybitnie zasadowy.

Jeżeli jednak w wodzie tej już uprzednio znajdowała się sól — sól, której obecność oczywiście nie zmieniła odczynu wody, sól jakiegoś słabego kwasu — to po dodaniu owego mocnego kwasu następuje dość ciekawy proces chemiczny. Oto ten mocny kwas najpierw wypędza z soli kwas słabszy i wchodzi na jego miejsce

łącząc się | częścią zasadową soli (gdyż pamiętacie zapewne, że do­piero co wspomniałem, iż sól powstaje z połączenia kwasu z za­sadą). Mocny kwas zatem związał się teraz w obojętną sól, a o kwa­sowości naszego płynu stanowić będzie słabszy kwas, ten, który został właśnie ze swej dawnej soli wypędzony.

Żeby to lepiej sobie ■wyobrazić, spróbujmy wziąć przykład, jakby zaczerpnięty ze „Skalnego Podhala“ Tetmajera. Oto na potańcówkę spokojnych górali wtargnęła wataha zbójników. Atmosfera zrobiła się w pierwszej chwili „gorąca“. Ale ot, już jeden, drugi zbójnik, porwany ochotą do tańca, odpędził od dziewczyny jej spokojnego kompana i sam idzie „krzesanego“. Po chwili naśladuje ich trze­ci — i już wszyscy zbójnicy każdy ze swoją „freirecką“ wirują w kole. Dotychczasowi tancerze stali się wprawdzie „bezrobotni“ i „przeżuwają“ właśnie swe rozgoryczenie, ale, jako łagodniejsi, nie stwarzają już takiej atmosfery napięcia jak dopiero co przyby­łe „chłopy z gór“.

We krwi w ogóle jest aż kilka związków chemicznych działają­cych jako urządzenia buforowe. Hależą do nich takie sole słabych kwasów jak węglan sodu, a również inne, zwane fosforanami sodu. Właściwości buforowe mają również białkowe substancje krwi, które potrafią wiązać zarówno kwasy, jak i zasady.

Krew czerwona reguluje odczyn jeszcze lepiej, albowiem bufo­rowe właściwości ma również jej barwik — hemoglobina.

Jak dalece krew potrafi wyregulować swój odczyn, niech za­

świadczą następujące liczby. Jeśli mianowicie do jednego jej litra dodać pół kieliszka (około dziesięciu centymetrów sześciennych) dziesięcioprocentowego ługu sodowego, który wylany na rękę spo­wodowałby jej dotkliwe oparzenie — a do drugiego litra krwi do­dać nieco mniej, bo osiem centymetrów sześciennych dziesięciopro- 9 centowego kwasu solnego, pospolicie zwanego „zalc-zajerem“ §| (który używany bywa do lutowania), to okaże się, iż kwasowość czy zasadowość krwi w obu przypadkach nie zmieni się ani na włosek. Buforowe właściwości tego płynu wyrównają odczyn cał­kowicie.

A proszę pamiętać, że w organizmie często nagromadzają się to kwas węglowy, to kwasy mlekowe lub fosforowe, które bez tych urządzeń regulujących mogłyby łatwo wytwarzać bardzo niesprzy­jające warunki dla tkanek. ' y $1118 Odczyny kwasowo-zasadowe jakiegokolwiek płynu przyjęto oznaczać literami „pH“, przy czym, jeśli płyn jest mniej więcej obojętny, stawiamy przy nich liczbę — „siedem“.

Wartości niższe niż ta cyfra mówią o wzrastającej kwasowości,a Liczby wyższe — o wzrastającej zasadowości płynu.

Otóż płyn śródtkankowy i krew człowieka w normalnych waruu-Js kach muszą mieć pH w granicach od siedmiu do niespełna ośmiu. Przesunięcie choć o jedną dziesiątą poniżej lub powyżej tych norm powoduje ciężkie stany chorobowe i śmierć. Mówimy w takich wypadkach o acidozie albo alkalózie organizmu.

Niewielkie przesunięcia w kierunku nadkwaśności, czyli aci- dozy, ale jednak takie, że już nie mogą sobie z nimi poradzić bu­forowe substancje krwi, wywołują dalsze próby ratowania się ustroju. Podrażnione mianowicie przez nadmiar kwasów ośrodki^ oddechowe mózgu dają natychmiast polecenie przyśpieszenia od-: dechów i zwiększenia w ten sposób ilości wyrzucanego z organizm»? kwaśnego dwutlenku węgla, co może choć w pewnym stopniu przy« wrócić właściwe stosunki.

Zaangażowane zastają idio pracy również u nerki, w których krew? podczas acidozy oddaje do moczu większe ilości kwasu, przy alkaloa zie zaś — zasad.

Jak z tego widać, organizm działa zawsze jako całość — i jata

całość wszelkimi rozporządzalnymi środkami dąży do utrzymania wewnątrz ciała możliiwie stałych i zrównoważonych warunków.

Zrozumiałe jest chyba, że wobec daleko idącej współzależności pomiędzy poszczególnymi organami, a więc na przykład wpływu nadnercza na wydzielanie cukru w wątrobie, trzustki zaś na obni­żanie jego ¿Ilości, we krwi, wpływu wydzielin dwunastnicy na pro­dukcję soku tnziustkowego iitd., itd., nie mówiąc już o układzie ner­wowym,»'* jakiekolwiek podrażnienie lub zahamowanie któregoś a organów ¡wywołane zmianą w ich ciekłym środowisku, choćby tylko wpłynęło silniej na jeden z nich i itak pośrednio odbijać się będzie na innych mniej wrażliwych.

ROZDZIAŁ III

ZGRANY KOLEKTYW

Jedną z najbardziej pożytecznych, a jednocześnie zadziwiają­cych zdolności płynu śródtkankowego i fcnwi czerwonej są ich tak zwane właściwości ochronne.

Ochronne, ale przed czym? 7— zapytać by można. Prawdopodo­bnie wystarczyłoby odpowiedzieć, iż przeciw zarazkom, które w ja­kiś sposób dostały się do ustroju. W istocie jednak rola tych wła-< ściwości jest znacznie wszechstronniejsza. Płyny organizmu miano­wicie podejmują walkę nie tylko z zarazkami, lecz z każd^orga­niczny substanc ją obcą,jfctór a dostała się do wnętrza nie trasą nor* malną — czyli przez "usta do jelit, a następnie po strawieniu po­przez ich ścianki do organizmu, albowiem jest to, jeśli można tak powiedzieć, jedyna droga legalna. Droga, na której znajduje się tyle barier kontrolnych, że jeśli już po niej coś wreszcie wkroczyło do ustroju, są to niemal na p&wno substancje pożyteczne, przede wszystkimvodżywęze. Co prawda i na tej trasie, jak wiemy, trafiają się czasem mniej lub więcej przypadkowe wtargnięcia trucizn, przysparzających niekiedy niemało kłopotów organizmowi. Jeśli je­dnak jakieś ciało dostało się inną drogą do wnętrza ustroju, to już niemal bez wątpienia będzie to wróg — wróg, e którym przystęp pują natychmiast do walki krew czerwona i płyn śród tkankowy, i

W jakiż to jednak inny sposób, jeśli nie przez usta, może się coś dostać do wnętrza ciała? Rzeczywiście, normalnie jest to nie­możliwe, w praktyce jednak zdarza się na każdym kroku. Zresztą! zaraz tę sprawę wyjaśnią przykłady.

Oto ostry kamień rozciął nam nogę. Długi cierń wbił się w ciało przy przedzieraniu przez gęstwinę. Komar, przebiwszy zewnętrzne warstwy naskórka, zanurzył swą cieniutką rurkę aż we wnętrzu na­czyńka krwionośnego. Wilk, ryś czy inny drapieżnik puszczy zo­stawił swej ofierze głębokie rany na ciele. Nie chodzi już o większe lub mniejsze niebezpieczeństwo, jakie każda z tych przygód życio­wych bezpośrednio przedstawia dla organizmu. Dla nas jest ważne, iż w każdym z tych przypadków powstaje w jego okrywach szcze­lina, przez którą różne obce ciała mogą znaleźć sposobność dostania się do wnętrza. No i dostały się z pewnością, bo ugryzienie przez drapieżnika nie mogło odbyć się tak aseptycznie, aby przy tej

okazji nie wniknęły do rany kropelki śliny czy nawet już zaczyna» jące podgniwać resztki mięsa, od ostatniej uczty oblepiające zęby zwierza. A ileż przeróżnych substancji znajdować się mogło na kolcu roślinnym, zanim wbił się on w nasze dało.

Gorzej jednak bywa, jeśli bądź to tym sposobem, bądź czynnie, przebijając okrywy ciała w miejscach, gdzie są one cieńsze i deli­katniejsze, wtargną do wnętrza organizmu zarazki. One to — i ich szkodliwe produkty — są przede wszystkim najniebezpieczniej­szymi nieprzyjaciółmi, z którymi potykać się będą musiały ochron­ne urządzenia płynów organizmu.

/ Kiedy w drugiej połowie zeszłego stulecia Pasteur odkrył i zba­dał biologię zarazków, sprawa chorób (przedstawiała się ludziom dość beznadziejnie. Wyglądało to mianowicie mniej więcej tak. Jeśli przez gardło, płuca, przez ściankę kiszek czy błonę śluzową nosa przenikną do wnętrza organizmu zarazki, to wobec swych! zdolności szybkiego rozmnażania stają się wciąż liczniejsze i licz­niejsze — jednym słowem — coraz bardziej opanowują zakażony, a więc rozpoczynający chorować organizm d „pożerają“ go lub zatruwają ze wzrastającą siłą, aż... aż choroba doprowadzi do śmierci. Bo jakież mogłyby tu być środki ochronne? Atak wilka czy lamparta można odpierać oszczepem lub nożem, rany zadane można opatrzyć i pielęgnować. Jak jednak walczyć z niewidocznym mi bakteriami? W dodatku gdy wtargnęły one już do wnętrza naszego organizmu i kaleczą „od środka“?

A mimo to przecież życie stale wskazywało, że nie każda choroba i zakaźna kończy sdę śmiercią. A zatem widocznie bakterie wewnątrz organizmu nie zawsze mogą sięjpanoszyć tak absolutnie bezkarnie. Widocznie organizm posiada jakieTurządzenia, za pomocą których niszczy wrażej, śmiercionośne zarazki. Taki nasuwał się wniosek ro­zumowy. Jak jednak wygląda istotny mechanizm owych urządzeń obronnych, któremu wszystkie istoty żywe zawdzięczają, iż nie stają się łatwą pastwą pierwszych lepszych chorobotwórczych baktefe«» w taki czy inny sposób już usadowionych w ich wnętrzu — poznaj no dopiero znacznie później. Obok Pasteura wielkie zasługi położył tu rosyjski badacz Eliasz Mieczników.

Mieczników mianowicie zwrócił uwagę, iż wszędzie w tych miej­

scach, gdzie wystąpiły choćby powierzchowne zakażenia bakte­ryjne — na przykład w przypadkach ropienia ran — zbierają się zawsze wielkie ilości pewnych komórek, o których wspomniałem w jednym z poprzednich rozdziałów omawiając budowę krwi. Przypomnijmy to sobie pokrótce. Było ich w ogóle dwa rodzaje. Je­dne czerwone —- erytrocyty, w kształcie maleńkich pieniąż­ków, znajdują się tylko w krwi naczyniowej i ich zadaniem jest roznoszenie tlenu. Inne zaś — większe, ale niemal sześćset razy mniej liczne, noszą nazwę białych ciałek krwi albo leukocy­tów. Tych właśnie białych ciałek jest zawsze mnóstwo w ropie płynącej z zakażonych ran.

Skądże się one tam wzięły właśnie w tak zwiększonej ilości? Okazuje się, aż są to komórki o osobliwych właściwościach. Obda­rzone zdolnością samodzielnegoruchu, mogą odbywać wędrówki po całym organizmie. Wędrówki niezbyt szybkie, gdyż białe ciałka "krwi, powoli przelewając zawartość swego galaretowatego ciała, przesuwają się tak zwanym ruchem p e łzakowatym. W każ­dym raizie okazuje się, iż do miejsca zaatakowanego przez bakterie schodzą się one tłumnie z najbliższych okolic płynu śród tka nkn- wego. Nigdy jednak na pewno nie zebrałyby się ich tak znaczne ilości, gdyby nie krew czerwona. Jak wiecie, znajdują się one tam również obok czerwonych claieK krwi. Jeśli jednak te ostatnie nie opuszczają systemu rur naczyń krwionośnych, to dla leukocytów pozornie jednolita ścianka żył i tętnic nie stanowi niemal żadnej przeszkody.

Użyłem wyrazu „pozornie“, gdyż w rzeczywistości istnieją w niej wąziuchne szczelinki. Dostatecznie wąskie, aby nie przeciekła przez nie nawet najmniejsza kropeleczka krwi. I choć się to może wydać nieprawdopodobne» proszę mi wierzyć, że przez takie to otwory białe ciałka przelewają swobodnie swe półpłynne ciało, wydostają się na zewnątrz układu krwionośnego i wędrują, dokąd im się po­doba. W ten więc sposób krew czerwona „podwozi“ jak gdyby na­czyniami do zaatakowanego miejsca białe ciałka krwi, które niby wojsko ¡przywiezione koleją opuszczają środki lokomocyjne, jakimi były dla nich naczynia krwionośneŁ i tłumnie wywgdrowują na pole bitwy. Bitwy — ale jakiej? Toż jak dotąd słyszeliśmy, tylko że

jest to raczej miejsce, dokąd wtargnęły bakterie, gdzie rozmnażają się szybko, „zjadając“ otaczające tkanki i zatruwając je w dodatku swymi wydalinami. Jaką rolę odgrywać tu będą białe ciałka krwi, jak dotąd jeszcze nie widać.

Odpowiedź na to wcale nie łatwe pytanie ptrzymaliśmy właśnie dzięki badaniom Miecznikowa.

Przekonał się on naocznie w licznych obserwacjach mikroskopia wych, że białe ciałka krwd to nde ziwykłe „gapie“ przypatrujące sdę przybyszowi, który zaatakował organizm. Przeciwnie ■—| to pierw­sze szeregi ochronne organizmu, które wystąpiły do Valki z wro­giem. A waJika odbywa się nadzwyczaj» prosto. Białe ciałka krwi zbliżają się do bakterii, oblewąją je swoją zawartością komór-

kawą i korzystaj ąc z jpo- 9iadaaiycŁ fermentów roz­puszczają, zamieniając ich substancję we wła­sne ciało. Dlatego to Mieczników białe ciał­ka krwi nazwał fago- c y t a m i, tj. pożeracza- I mi, gdyż „fago“ po grecku znaczy „pożeram“.

Przez dość długi prze­ciąg czasu ta teoria była wyraźnie bagatelizowana przez' oficjalną naukę.

Słynny /-Pasteur bowiem dopatrywał się. innych sposobów zwalczania cho­rób przez organizm. - '

Ponadto w owym okre­sie, kiedy Mieczników, pracując w Paryżu w laboratorium Pas­teura, wskazywał uparcie, publikując oora<z nowe obserwacje, iż głównym obrońcą organizmu przed zarazkami jest fagocytoza — czyli zjadanie i trawienie drobnoustrojów przez białe ciałka krwi — nauka niemiecka zajmowała w tej «prawie zupełnie inne stanowiskoJj Tak się bowiem złożyło, że uczeni niemieccy z Buch­nerem na czele znajdowali się wówczas przede wszystkim pod sugestią obserwacji poczynionych na morskich świnkach, które to doświadczenie pokrótce opiszemy.

Zwierzątku zastrzyknięto do jamy brzusznej sporą porcję zaraz­ków cholery. Zarazki te ze względu na ich kszitałt nazywamy „prze- cinkowcama%iPo pewnym czasie ściągnięto za pomocą cieniuteń­kiej, włoskoiwatej rurki pewną ilość płynu z jamy brzusznej. Pod mikroskopem można było i całą łatwością stwierdzić, iż bakterie czują się doskonale, wykazują charakterystyczne ruchy, a ilość ich wyraźnie się zwiększyła.

Taki obraz ujrzymy niemal zawsze, jeśli do doświadczenia wzię-

ta była pierwsza lepsza ¿winka z hodowli. Los jej naturalnie będzie smutny. Po pewnym czasie świetnie rozwijające się balcterie opa­nują cały organizm i zwierzę zdechnie.

Zupełnie inaczej, jednak rzecz się miała, gdy do doświadczenia wzięto świnkę, której na parę dni przedtem zastrzyknięto kilka centymetrów sześciennych surowicy, czyli specjalnie odwłóknio- nego osocza krwi innej morskiej świnki;— takiej, która pomyślnie dla siebie przetrwała cholerę. Biorąc teraz próbki płynu z jamy brzucha takiego zwierzątka zobaczymy obraz zupełnie inny. Prze­cinkowce są nieruchome, zgrupowane w większe lub mniejsze sku­pienia, kurczą się zamieniając z „przecinka“ w „kropkę“ —■ a wreszcie rozpadają na małe ziarnka.

Wkrótce po tej obserwacji udało się podobne doświadczenie przeprowadzić poza organizmem zwierzęcym. Po prostu — na ze­wnątrz — w -odpowiednich naczyńkach. Okazało się zresztą po­nadto, iż śmiertelność pod wpływem surowicy ozdrowieńca wystę­puje nie tyłko u przecinkowców cholery, ale i u wszystkich innych bakterii chorobotwórczych. Jeśli więc w probówce czy na szkiełku mikroskopowym żywe i pięknie rozmnażające się bakterie chorobo-^ twórcze zetkną się choć z małą kroplą surowicy zwierzęcia, które było właśnie na ite bakterie uodpornione — to znaczy, lżej lub ciężej przechodziło daną chorobę — stwierdzimy, że bakterie za­czynają się czuć wręcz „nieswojo“: zlepiają się w mniejsze lub większe grupki, opadają na dno ¡naczynia, a następnie zazwycząj ulegają rozpuszczeniu. Wywnioskowano stąd, że w organizmie — a ściślej mówiąc, w jego płynach — powstają widocznie jakieś spe- |cjalne substancje bakteriobójcze; jedne z nich — sklejające — na-*3 j zwano a g 1 u t y n i n a m i, tj. zlepiaczami; rozpuszczające zaś — ¡lizynami.

Dopiero zbrojni w te obserwacje wystąpili oponenci Mieczniko­wa przeciwko niemu.

Fagocytoza — twierdzili *— czyli zjadanie bakterii przez białe ciałka krwi — nie ma żadnego znaczenia. Mechanizm zdrowienia polega na tym, iż w płynach organizmu — we krwi czerwonej czy limfie — w pewien czas po wtargnięciu bakterii zaczynają się two­rzyć aglutyniny lub lizyny i one to wyniszczają wroga, nie boryka-

jąc się z nim wręcz, lecz działając na całe środowisko, w jakim się on znajduje“.

Zwolennicy tego stanowiska rzeczywiście początkowo brali górą. Okazało się, ze płyny organizmu wytwarzają nie tylko ciała zwal­czające same bakterie, ale jeszcze ponadto produkują substancje

chemiczne zwane anty toksynami — to jest ciałami, które paraliżują toksyny, czyli jady bakteryjne. Co więcej, okazało się, że jeśli obce ciała dostały się do organizmu nie w formie stałej, lecz jako płyn, jeśli na przykład już nawet nie wrogie bakterie, ale tro­chę zwykłego białka kurzego wstrzykniemy zwierzęciu do krwi, to organizm wytwarza substancje umiejące właśnie ten płyn ścinać w postać kłaczków czy ziarnek, które następnie zostaną rozłożone chemicznie, a resztki ich odniesione do nerek i przez nie wyda­lone.

Widać zatem, jak wszechstronnie krew i płyn śródtkankowy zwalczają wszelkich intruzów, którzy dostali się do organizmu. Po co więc mówić o jakiejś tam fagocytozie, która, jeśli nawet wystę­puje, to wobec tak potężnej ibroni chemicznej przeciw zarazkom, może mieć co najwyżej znaczenie podrzędne.

Trzeba przyznać, że taki był pogląd oficjalnej medycyny przez pierwsze ćwierć bieżącego stulecia. Odkrycie Miecznikowa, który zmarł w roku 1917, starano się stale bagatelizować, spychając je na dalszy plan. Jednak coraz skrupulatniejsze badania zaczęły stopniowo wykazywać, że w ogóle komórki w organizmie nie leżą jak bierne cegły w murach, spełniające swe zadania tylko w tym miejscu, gdzie są ułożone. Stwierdzono, iż nie tylko leukocyty, ale także inne elementy komórkowe (aczkolwiek naturalnie nie wszyst­kie) odbywają wędrówki po ustroju.; Przy gojeniu ran na przykład pierwsze warstwy nowych komórek przewędrowują z głębi orga­nizmu i niejako zapełniają wyrwę, a wcale nie wyłącznie narastają z boków od nie uszkodzonej tkanki, jak do niedawna przypuszcza­no. Gdy okazało się, że ruchy komórek i wędrówki ich wewnątrz organizmu odbywają się w dużo większym zakresie, niż uprzednio sądzono, sprawa fagocytozy uzyskała też nowe naświetlenie i obec­nie uczeni uważają ją za mechanizm ochronny przed zarazkami równorzędny z dopiero co opisaną obroną chemiczną.

Najbardziej interesujące jednak było jak gdyby połączenie po­glądów tych odbydwu wrogich dotychczas obozów. Przekonano się mianowicie, że płyny organizmu współdziałają z białymi ciałkami krwi. Bakterie bowiem też nie są bezradnymi ofiarami — na co zresztą nie potrzeba specjalnych dowodów, bo gdyby tak było,

znikłyby przecież wszelkie choroby zakaźne. Oto niektóre drobno­ustroje wytwarzają otoczki, a wówczas stają się niejadalne dla leukocytów. Dopiero więc jeżeli organizm zdoła wytworzyć fermen­ty, które rozpuszczają taką otoczkę, bakterie mogą się stać ofiarą białych ciałek krwi.

O wiele ciekawsze jest jednak, datujące się z nowszych czasów, odkrycie, że leukocyty w ogóle niezbyt chętnie zabierają się do zjadania bakterii, zanim te ostatnie nie będą jak gdyby w specjal­ny sposób „przyrządzone“ przez surowicę krwi. Tu więc obie zwalczające się dotychczas teorie podają sobie ręce. Oprócz aglu- tynin, lizyn, antytoksyn, które bezpośrednio działały przeciw bak­teriom i ich jadom, w płynach organizmu wytwarzają się jeszcze tzw. opsoniny, których zadaniem jest — proszę mi darować ten wyraz — „usmacznienie“ bakterii dla leukocytów.’ Wyobrazić to sobie można za pomocą następującego porównania. Mnóstwo osób ma tak zwany „wstręt“ do surowego mięsa i z obrzydzeniem przyjęłoby propozycję skosztowania go. Jednak gdy im przyrzą­dzić tę potrawę ze skrojoną cebulką, musztardą oraz odrobiną pieprzu i kaparów, ilość amatorów takiego surowego przecież befsztyka tatarskiego zwiększa się niepomiernie. Otóż opsoniny to są właśnie „przyprawy“, z którymi leukocyty o wiele łatwiej po­chłaniają swój bakteriowy „befsztyk po tatarsku“.

Obawiam się, ozy mimo obszenności tych wywodów nie zaszło między nami jedno nieporozumienie. Jeśli bowiem organizm po­siada sítale aż tyle środków obronnych, niszczących zarazki — ja­kim to dziwnym zbiegiem okoliczności „udaje nam się“ jednak choć od czasu do czasu zachorować? Toż zdawałoby się, iż w tych wa­runkach każda bakteria, która wtargnęła do organizmu, jest ska­zana na nieuniknioną zagładę.

Tych, co tak myślą, zapytuję: kto ich poinformował, że organizm w każdym momencie życia posiada jakby „na zawołanie“ owe środki ochronne? Gdyż w każdym razie ja w taki sposób nie sta­wiałem tej kwestii.

W tej chwili sądzicie zapewne, że wypieram się dopiero co napi­sanych zdań... A jednak wcale tak nie jest. Zaraz wyjaśnimy to nie­porozumienie.

Przyznaję i potwierdzam, że aglutyniny, opsoniny czy lizyny znajdują się w płynach tkankowych człowieka, który właśnie prze­był daną chorobę. One to pomogły mu wyzdrowieć — to jest wy­trzebić wroga. Nie powiedziałem jednak, że miał je już wtedy, kiedy zachorował. Ciała ochronne bowiem wytwarzają się we krwi dopiero z chwilą, gdy zetknie się ona z bakteriami.

A więc nowa trudność i zagadka. Zajmiemy się nią w następnym rozdziale.

ROZDZIAŁ IV

PASUJE JAK FORMA DO ODLEWU

W poprzednim rozdziale mówiliśmy, że człowiek, w którego ciele rozpanoszyły się jiakieś zarazki, zdrowieje dzięki temu, iż zostają one wytrzebione, a ich jady zneutralizowane przez aparat ochron­ny organizmu. A ten aparat to białe ciałka krwi, które wprost zja­dają bakterie, oraz ciała chemiczne osocza, powoduj ące zlepianie się lub rozpuszczanie wszelkich organicznych substancji obcych.

Zakończyłem jednak ów roizidział dość zaskakującą wiadomością, iż tych chemicznych ciał ochronnych w ogóle w organizmie nie ma, lecz że tworzą się one na poczekaniu... No, oczywiście nie tak od razu, w tej samej chwili gdy zarazek dostał się do ustroju, ale w parę dni do dwóch tygodni potem. Powstają one zwłaszcza we krwi, i to tej w najszerszym tego słowa znaczeniu, a nie wyłącznie czerwonej, a także w miejscach krwiotwórczych, a więc przede wszystkim w śledzionie lub w szpiku kostnym.

Podać tu jnuszę jeszcze jedną charakterystyczną informację. Mianowicie te ciała ochronne to wcale nie taka uniwersalna mili­cja, co to potrafi złapać i unieszkodliwić zarówno uzbrojonego ban­dytę, jak zwykłego złodziejaszka czy po prostu awanturnika. Są one zadziwiająco wyspecjalizowane. Jeśli na przykład do organiz­mu wtargnął 'zarazek tyfusu, wytwarzane będą przeciwciała wyłącznie działające tylko na te właśnie bakterie. Nie będą one jednak już potrafiły bronić ustroju przeciw zarazkom płonicy czy czerwonki. Inna sprawa, że jeśli zarazki tamtych chorób równo­cześnie wniknęły do organizmu, to zacznie on wytwarzać jeszcze

innych „milicjantów“, ale znów wyspecjalizowanych tylko przeciw tym właśnie chorobom.

Zgadzam się z góry, jeśli ktoś uzna, że to może nieekonomicznie, iż łatwiej byłoby pojąć naszemu ludzkiemu rozumowi, gdyby raczej istniała taka uniwersalna straż bezpieczeństwa, która by zwalczała wszystko to, co znalazło się w organizmie, a okazało się dlań szkod­liwe.

Jednak z punktu widzenia przyrodniczego takie postawienie sprawy byłoby właśnie niedopuszczalne. Wtedy bowiem należałoby uznać, że istnieją w ciele jakieś obdarzone odrębną świadomością i rozumem istotki, które by umiały zwalczać, i to w każdym wy­padku odpowiednim sposobem, tak bardzo różnorodnych wrogów. Tu jednak już zaczęlibyśmy wkraczać w dziedzinę „cudowności“. Bo proszę pomyśleć: organizm nasz ma być jednolitą całością, a jed­nocześnie składa się ze zbiorowiska jakichś utworów obdarzonych tak dalece odrębnym życiem i umiejętnościami, że potrafią -w każ­dym przypadku dobrać właściwy system i broń do zwalczania tak różnorodnych i naj niespodziewani ej wkraczających na teren orga­nizmu zarazków.

Co prawda obawiam się, że niektórzy z czytelników powiedzą otwarcie, iż raczej za mniejszą „cudowność“ uważaliby istnienie takiej uniwersalnej ochrony niż to, że na każdy zarazek, na każde ciało obce, które wtargnęło do organizmu (a przecież wiemy z che­mii, że rodzajów ich może być miliony milionów), będzie się wy­twarzać właśnie odpowiedni przeciwnik, uzdolniony do niweczenia go — i to wyłącznie tylko tego właśnie. Chyba nawet trudno wy-, obrazić sobie, jakby to się dziać mogło...

Tymczasem wytłumaczenie podobnego zjawiska z punktu widze­nia naszych wiadomości chemicznych jest o wiele łatwiejsze, ani­żeli gdybyśmy mieli przyjąć istnienie jakiejś jednej uniwersalnej substancji,'która umiałaby niweczyć wszystko, co dostanie się jako wróg do organizmu. A więc substancji, która by pasowała do każ­dego intruza niby wytrych do każdego zamka.

Przystępując do wyjaśnienia tej zawiłej kwestii, zacznę od ta­kiego, dość odległego zresztą przykładu.

Proszę sobie wyobrazić jakąś olbrzymią salę restauracyjną pod-

fczas międzynarodowej konferencja, dajmy na to... szachowej. Żje- chały się kilkuosobowe delegacje wszystkich, najmniejszych nawet narodów; są tu Arabowie, Eskimosi, Botokudzi... Każda delegacja siedzi stale przy tym samym stoliku i codziennie jest obsługiwana przez tego samego kelnera. Pamiętajmy jednak, że żaden kelner nie zna innego języka prócz swego rodzimego, toteż z gośćmi w ciągu kilku pierwszych dni porozumiewa się na migi. Aliści już po tygo­dniu każdy z kelnerów zaczyna nagle przemawiać do obsługiwa­nych gości w ich ojczystym języku, początkowo niewprawnie, wkrótce jednak coraz lepiej. Zdumienie niezwykłe.

Jak to, znalazł pan w Polsce słowniczek języka arabskiego? Gzy podręcznik mowy chińskiej?“

Bynajmniej — odpowiada uśmiechając się kelner. — To pań­stwo sami nauczyli mnie swego języka. Przysłuchiwałem się tylko, jak rozmawialiście między sobą. Początkowo nic nie rozumiałem, ale powiali zacząłem chwytać to a owo, no d obecnie, jak pańsitwo widzicie, już się porozumiewamy słownie“.

No przypuśćmy — powie czytelnik głosem niezdecydowa­nym. — Załóżmy, że ludzie o wyjątkowych zdolnościach mogą dość szybko chwytać obce wyrazy i zdania... Ale cóż to ma wspólnego z naszymi zarazkami i wytwarzaniem przeciwciał?

Ale bo też zostawcie na boku j ęzyboznawstwo. Ten przykład miał tylko podsunąć przypuszczenie, że to właśnie owe zarazki, owe obce ciała są przyczyną odpowiednich przekształceń substan­cji znajdujących się we krwi i dlatego przekształcenia te są tak ściśle w każdym przypadku dopasowane do budowy- zarazka. Bo i każdy kelner uczył się języka tylko od tych gości, których wła­śnie obsługiwał.

Dalszy ciąg wyjaśnienia naszej zagadki poprowadzimy już na innym przykładzie w formie całej historyjki.

Wyobraźmy sobie mały zameczek obronny, oblegany przez wro­ga. Dokoła zameczku ciągnie się wielka płaszczyzna bardzo lep­kiego, gliniastego błota. Póki powierzchnia jest gładka — choć z pewną trudnością, jednak można dojechać do celu. Toteż gdyby cała wataha nieprzyjacielska puściła się od razu do ataku, może zdobyłaby forteczkę; ostrożny dowódca jednak zatrzymał oddział

,

i nocą wysłał kilku konnych zwiadowców, którzy wałęsając się do­koła pozostawili mnóstwo głębokich, niby małe studzienki, śladów po nogach końskich. Cała powierzchnia owej błotnistej płaszczyzny przyfortecznej została nimi poznaczona. I oto jakie są tego następ­stwa? Obecnie każde inne zwierzę: słoń, zając czy niedźwiedź prze­dostanie się przez ten teren bez większych trudności, gdyż ich nogi do studzienek nie pasują — albo ich stopy są za duże, więc nie wpadają iw nie wcale albo wpadają luźno i łatwo je wyciągnąć. Natomiast jeźdźcy na koniach już po kilkunastu krokach zostają unieruchomieni, gdyż kopyta końskie zapadają w te dziury tak do­pasowane do ich kształtu, że wydobyć je bardzo trudno. Wróg atakujący jest unieszkodliwiony: wręcz ruszyć się nie może. Je­śliby jednak ów pierwszy podjazd odbywa! swoje zwiady, dajmy na to, na wielbłądach, to powierzchnia gliny zostałaby oczywiście również pougniatana, ale już w zupełnie inny sposób, tak że wów­czas i konie, i inne zwierzęta przechodziłyby po niej stosunkowo łatwo, a jedynie każdy wielbłąd znajdowałby tu pułapkę, nie po­zwalającą mu się poruszać.

Czy wyjaśniło się już, o co chodzi? Glina ma tylko jedną cechę ważną w danym przypadku — dużą plastyczność; jednak dzięki niej właśnie może się tak przekształcać, że staje się pułapką dla każdego spośród milionów gatunków zwierząt, byle tylko kilku jego przedstawicieli powałęsało się uprzednio po jej; powierzchni. J Otóż we krwi i w komórkach organizmu istnieją takie niezwykle czułe substancje białkowe, które przy zetknięciu z jakimś ciałem obcym przekształcają się, oczywiście nie tyle wyglądem zewnętrz­nym jak owa glina, lecz chemicznie, poddając się jego wpływowi w ten sposób, że dopasowują się do posiadanej przez niego struk­tury, niby ów odcisk na glinie do kształtu łapy stąpającego po niej zwierzęcia. A wtedy tak upodobnione niby forma i odlew substan­cje zaczynają przylegać czy chemicznie łączyć się ze sobą tak ciasno,

że powstaje z nich nowe ciało, które już nie ma tych właściwości szkodliwych, jakie posiadał uprzednio jeden z jego składników. Niby szabłe wroga, które tracą ostrość, gdy zręcznie na nie nało­żymy dobrze pasujące pochwy.

Ten cały przykład wyjaśnić może jeszcze jedną sprawę. Proszę przypomnieć sobie, że kilku zaledwie wałęsających się zwiadowców narobiło tyle dziur, iż mogły one później zatrzymać atak nawet tysięcy kawalerzystów. Podobnie i w organizmie — najmniejsza porcja zarazków, które dostały się do tkanek, może „nawybijać“ w ciałach białkowych osocza i płynu śródtkankowego tyle owych „dziur przeciwzarazkowych“, że później już choćby wielkie ilości tych bakterii wtargnęły do wnętrza, zostaną od razu unieszkodli­wione. Taki człowiek czy zwierzę, którego tkanki miały już do czy­nienia iz zarazkiem, nosi nazwę uodpornionego. Obecnie jed­nak łatwo już chyba zrozumiecie, że uodpornionego wyłącznie na ten tylko gatunek zarazka, z którym się już spotkał.

Warto jednak zwrócić uwagę, jak umiejętnie i mądrze nauka wyzyskała tę właściwość płynów organizmu, że szybciej, łatwiej i skuteczniej niszczą one te obce substancje, z którymi już kiedy­kolwiek się zetknęły. Chodzi nam bowiem obecnie o praktyczne za­stosowanie tych wiadomości o własnościach krwi, które dopiero co podawałem.

Ależ to bardzo łatwe, trzeba będzie tylko zapoznawać płyny tkan­kowe każdego człowieka z wszelkimi zarazkami, jakie mu mogą grozić. Jak to jednak wykonać? Ano po prostu zarażać się kolejno niewielkimi ilościami wszystkich rodzajów zarazków. Niech sobie organizm na wytwarza przeciwciał na najróżniejsze bakterie, to później już, jaki iby się tylko nieprzyjaciel zjawił, każdego zlikwi­duje w przyśpieszonym tempie.

Tak, niejednemu przychodziło na myśl, iż w ten sposób byłoby najprościej załatwić tę sprawę. Tylko niech mi będzie wolno tak przy sposobności nawiasowo zapytać czytelnika, czy bardzo by się

kwapił zaszczepić sobie zarazki cholery, dżumy, żółtej febry, wścieklizny i kilku podobnych „dolegliwości“?

Sądzę, że każdy z tych, co teoretycznie zupełnie trafnie sprawę rozwiązali, w praktyce powiedziałby również nie bez słuszności: „A kto mi zaręczy, że tych kilka gatunków bakterii jednak nie za­aklimatyzuje się w moim ciele i czy właśnie one nie wygrają cza­sem wyścigu pomiędzy szybkością ich rozmnażania a tempem pro­dukcji przeciwciał przez moje osocze?“ W dawnych czasach mó­wiono: „kto by kładł samochcąc niewinną głowę na pniu katow­skim?“ Tak, słusznie, co innego jest teoria, a co innego praktyka. Uczeni dobrze zdawali sobie z tego sprawę, że zanim się zacznie propagować podobnego rodzaju ochronę przed chorobami, trzeba naprzód znaleźć sposób takiego osłabienia niebezpiecznych bak­terii, żeby, wstrzyknięte czy jakoś inaczej wprowadzone do orga­nizmu, pod żadnym pozorem nie groziły człowiekowi prawdziwą chorobą.

Po licznych doświadczeniach okazało się to możliwe; co więcej, w niektórych przypadkach przekonano się, że wprowadzenie nawet martwych bakterii do organizmu już wystarcza dla jego uodpor­nienia. . |

Dziś więc tak zwane szczepionki, czyli substancje wstrzy­kiwane ludziom celem ich uodpornienia przeciw danej infekcji, nigdy nie grożą niebezpieczeństwem temu, kto się poddał takiemu zabiegowi — nie licząc naturalnie kilkudniowego zaognienia miej­sca szczepienia, a w wyjątkowych przypadkach jedno- lub dwu­dniowej gorączki.

Łatwo się jednak zorientować, że (te wszystkie szczepionki, które miliony ludzi uchroniły przed zapadnięciem na tę lub inną zarazę, nie są mimo to lekarstwem, to znaczy, że nic a nic nie pomogą, jeśli ktoś już cierpi na daną chorobę. Za późno bowiem na sztuczne zapoznawanie się z zarazkiem, kiedy jest on już w organizmie, i to w takiej ilości, że zdołał objawami chorobowymi zamanifestować swą obecność. Szczepionka sama przez się nic nie leczy.

Szczepionka to niejako kilku czy kilkunastu żołnierzy wroga, któ­rych się pokazuje własnemu wojsku, ażeby sprawniej i lepiej nau­czyło się brać na cel podobnych intruzów. Ale na co pokazywać

wrażych jeńców tym żołnierzom, którzy już i tak od tygodni trwają z tym właśnie nieprzyjacielem w zapasach?

Gzy jednak nie ma żadnej możliwości udzielenia na tej drodze pomocy choremu już organizmowi? Zastanówmy się chwilę nad tym.

Nie czas uczyć strzelania i musztry żołnierzy będących już w ogniu bitwy. Kiedy doszło do walki, to naszym prawdziwym po­mocnym sprzymierzeńcem będzie tylko ten, który stanie obok nas, aby własnoręcznie bić i tępić wroga. A któż jest pod tym względem wyćwiczony i wyspecjalizowany? Ano, jak wiemy, osocze lub surowica takiego człowieka czy zwierzęcia, którzy daną chorobę dopiero co przebyli i wyszli z niej cało. Surowica.-ozdrowieńca bardzo szybko niszczy zarazki tej choroby, którą on właśnie prze­chodził. Można to czasem, jak mówiłem, stwierdzić nawet pod mi­kroskopem, jeżeli do sztucznej hodowli bakterii chorobotwórczych dodać parę kropli takiej surowicy.

Jeśli zatem nie traci ona swych właściwości nawet po opuszczeniu ciała swego właściciela i działa zabójczo na zarazki na szkiełku mi­kroskopowym, to a nuż potrafi równie dzielnie się zachowywać, gdyby ją przetoczyć do ciała człowieka zaatakowanego przez takie właśnie zarazki? Spróbowano — i wynik był doskonały. Okazuje się, że jeżeli choremu zastrzyknąć trochę surowicy krwi ozdro­wieńca, to aczkolwiek jego organizm będzie ją samą też trakto­wał jako ciało obce i po kilku dniach ją zniweczy, to jednak przedtem zawarte w niej przeciwciała zdążą się dać dobrze we znaki’zarazkom atakującym ustrój pacjenta.

Mam nadzieję, że może przeróżni ozdrowieńcy, a szczególnie matki dzieci, które szczęśliwie przeszły na przykład odrę, po prze­czytaniu tych słów zrozumieją, ile dobrego może zrobić kilkanaście centymetrów krwi pełnej ciał przeciwodrowych innemu dziecku, którego organizm w gorączce walczy właśnie z zarazkami tej choroby. Może więc niie będą — w związku z tym, co podaliśmy wyżej, tak „nieużyte“ ' zazdrosne o te dwadzieścia pięć centyme­trów sześciennych krwi swego synka czy córeczki, zwłaszcza jeśli się dowiedzą, że podobna strata zazwyczaj wyrównywa się w orga­nizmie już po dwóch, trzech dniach.

Nie zawsze zresztą zachodzi j konieczność ' uciekania ' się w tym celu do krwi ludzkiej. Jeżeli zdarzy się tak, że na daną chorobę zapadają i zwie- 1 rzęta, zuiytkowuje się iz ¡poi wodzeniem ich surowicę. Na przykład straszna dp niedawna^ choroba dziecięca, jaką był tzw. • „krup“, pochłaniająca setki ofiar, zwłaszcza spośród młodszych dzieci, co ¡prawda występuje i obecnie pod na­zwą* „dyfteryt“, na ogół jed­nak jest łatwo wyleczalna dzięki surowicy ‘końskiej, któ­ra świetnie zwalcza te zarazki. I To wszystko, -co powyżej napisałem o szczepionkach i surowicach,^ jest zdobyczą końca zeszłego wieku, a przede wszystkim naszego | stulecia. Praktycznie jednak możność zwalczania jakiejś choro­by — i to przez uprzednie zakażenie organizmu własnymi jej za­razkami, mimo iż .to się wydaje sprzeczne ze zdrowym sensem została wprowadzona w życie już dwieście lat temu przez angiel- 8 skiego lekarza Jennera. Zaobserwowawszy, iż dziewczyny wiejskie, które zaraziły się ospą od dojonych przez siebie krów, przechodziły tę wówczas groźną chorobę bardzo lekko i później nie zapadały już na nią, nawet podczas szalejącej epidemii, uczony ten zaczął zarażać ludzi, a przede wszystkim dzieci owymi zarazkami ospy krowiej, chroniąc je w ten sposób na przyszłość przed zachorowąggj niem na przeważnie śmiertelną ospę ludzką. A gdy metoda jego rozpowszechniła się na całej kuli ziemskiej, straszne w owym cza­sie epidemie ospy przestały się pojawiać. Po prostu zabrakło miejsc, gdzie zarazki mogłyby się rozwijać, bo każdy organizuj ludzki, szczepieniem uodporniony stawał się dla nich śmiertelną-;] pułapką.

Jest to system wałki mniej więcej podobny do stosowanego

przeciw komarom, gdy nie «niszczy się ich samych, lecz niweczy miejsca ich wylęgu, osuszając lub zatruwając w okolicy dotkniętej malarią błota, kałuże i stawy.

Nauka o leczeniu surowicami powstała nie tak znów dawno, aby wszystkie choToby umiano już zwalczać na tej drodze. Nie­mniej jednak każdy rok przynosi ludzkości coraz nowe zdobycze w tej dziedzinie.

ROZDZIAŁ V

JESTEŚMY JEDNEJ KRWI

Chyba dotychczasowa lektura tej książeczki dowodnie przekonała czytelnika, iż krew jest dość wszechstronną cieczą i rola jej w orga­nizmie bywa bardzo różnorodna. Zdaje się więc, że nie popadają w przesadę ci literaci, którzy nazywają ją „bezcennym płynem organizmu“. Bezcennym jak bezcennym, ale że wysoc? wartościo­wym, to pewne... Bezcenną nie można jej dziś nazywać, gdyż właśnie mniej więcej od lat trzydziestu rozpowszechniła się do­stawa krwi — nde tej martwej (jak <ło czerniny czy kiszki kasza- nej), lecz krwi żywej, płynącej w układzie krwionośnym jednego organizmu, a przenoszonej ido . żył drugiego — potrzebującego,: I dostaje się ją za stosunkowo nawet niską opłatą.

Powszechnie wiadomo, iż człowiek już . od zaczątków swego istnienia widywał ze zgrozą, jak pobratymcy jego umierali pod­czas łowów lub na polach bitew wskutek upływu krwi. Toteż pomysł żadnego z zabiegów chirurgicznych nie może się poszczy­cić taką starożytnością jak myśl przetaczania i uzupeł­niania krwi nieszczęśnikom, którzy pewną jej część utracili.

Myśleli o ¡tym już Grecy i Rzymianie — naturalnie operacji tych {nie przeprowadzali, nie mając po temu odpowiednich narzędzi. Jed­nak problem ten pokutował przez wieki średnie i czasy historii no­wożytnej.

Oczywiście, jak zwykle bywa ze zjawiskami jeszcze słabo po­znanymi, ówczesnym ludziom wydawało się to dosyć proste. Krew ludzką uważali po prostu za czerwony płyn, a ponieważ podobny w kolorze i gęstośoi występuje i u ¡innych kręgowców, sądzili, że

byle umiejętnie dokonać przelewu, to każda krew mada się dla pod­trzymania przy życiu człowieka osłabłego iwsikutek jej upływu.

Począwszy od XVII wieku coraz to któryś „doctor miraculo- sus“ — lekarz cudotwórca — kusił się o dokonanie podobnej ope­racji. Zazwyczaj jednak nie przysparzała mu ona sławy; pacjenci ginęli nieraz szybciej niż inni z analogicznymi ranami, którym oszczędzono „cudownego** leczenia.

A jednak myśl ta niepokoiła ustawicznie umysły ludzkie.

W roku 1667 nadworny lekarz króla francuskiego Ludwika XIV przetoczył szesnastoletniemu chłopcu do żył nieco krwi jagnięcej z bardzo pomyślnym wynikiem. Wobec tego zaczął podejmować się podobnych zabiegów i w innych przypadkach, czego rezultatem było, iż uwikłał się w proces o spowodowanie śmierci kilku pacjen­tów — który wobec niezbitych dowodów przegrał. Toteż w trzy lata potem parlament paryski specjalną ustawą zabronił lekarzom przetaczania krwi pod karą chłosty i pręgierza.

Rozpisuję isię o ,tym tak długo, gdyż po prostu dziwić się wypada żywotności tego pomysłu, który realizowany raz po raz — niemal zawsze z ujemnym wynikiem — nawracał ciągle, kusząc wciąż lekarzy do podejmowania coraz nowych i nowych prób.

Doszło wreszcie do tego, że jeden ze słynnych fizjologów nie­mieckich w XIX wieku wyraził się — co prawda tylko o transfuzji krwi ze zwierząt — iz ruhaszmą ironią: „Dawniej do transfuzji po­siłkowano się jednym haramem, dziś trzeba ich trzech: barana, który by dawał krew, »barania«, który chciałby ją przyjmować, i wresz­cie »barana«, który podejmuje się wykonania laikach operacji“.

Aż w końcu wysunięto przypuszczenie, że być może dla człowieka nadaje się do tego celu wyłącznie krew ludzka.

Jednak przez długi czas i z tym „ulepszonym“ dostawcą mate­riału do ¡transfuzji zabiegi te nie dawały (pozytywnego rezultatu. Ginął prawie zawsze pacjent, a często nawet i dawca, zakażony nieaseptycznie traktowanymi narzędziami.

A obecnie? Obecnie setki tysięcy ludzi zawdzięczają przetaczaniu krwi życie... Ale. nie uprzedzajmy faktów. Jak dziś jest pod tym względem, każdy przeważnie wie. My zaś trzymajmy się opowia­daniu kolejności chronologicznej. Bądź co bądź w końcu zeszłego

stulecia i na początku 'bieżącego, choć zarzucono korzystanie z krwi zwierzęcej i choć technika operacyjna zrobiła niezwykłe postępy, rezultaty zabiegów transfuzyjnych były ciągle sprzeczne.

Oto dwa, trzy przypadki wspaniałego uzdrowienia po zabiegu — a tu znów jeden, drugi zgon w kilka godzin po operacji. Świat lekarski podzielił się na zwolenników i przeciwników transfuzja.

Prawdziwe światło rzucił na to zagadnienie okres przed pierwszą wojną światową. Austriacki doktor Landsteiner oraz polski uczony profesor Hirszfeld stwierdzili ku powszechnemu zdziwieniu, jże krew krwi u człowieka nierówna. Nie miało to oczywiście nic wspólnego z owym głupim, od setek lat znanym pysznieniem się szlachty i ma­gnatów jakimiś specjalnymi właściwościami ich krwi, aż do koloru włącznie, co miało im dawać przewagę nad innymi ludźmi. Było to po prostu stwierdzenie, że istoty składające się (na gatunek Homo sapiens, itak jak różnią się kolorem włosów czy wizrostem, po­dobnie wykazują pewne odmienności w chemicznych składnikach swej krwi. Rzecz mianowicie ma się w sposób następujący. Przypomnijmy sobie, że krew czerwona składa się z płynu zwa-

nego osoczem i pływaj ącydi w nim czerwonych ciałek krwi.

0 białych w tej chwili nie wspominam, gdyż w naszych rozważa­niach obecnych ¿nie grają specjalnej roli.

Trzeba zatem wiedzieć, iż właśnie te czerwone ciałka różnić się mogą u poszczególnych ludzi obecnością lub nieobecnością dwóch rodzajów substancji.yU jednych zawierają pewien dokładniej nie zbadany związek chemiczny nazwany A, u innych zaś ludzi w czerwonych ciałkach krwi zamiast tej substancji jest ciało B. Ponieważ zaś ponadto trafiają się i tacy ludzie, którzy mają w swych czerwionych ciałkach obie substancje, a wreszcie inni jeszcze, nie posiadający żadnej z nich, wobec tego można pod względem jakości czerwonych krwinek podzielić ludzi na cztery grupy: I — z substancją A, II — z substancją B, III — obejmu­jąca tych, co żadnej z nich nie posiadają (są więc — zerowi),

1 wreszcie IV — takich, którzy mają jednocześnie A i B.

Nie byłoby z tym oczywiście żadnego .kłopotu, gdyby nie to, że z kolei w osoczu, a ściślej surowicy człowieka, czyli w płynie, w którymi są zanurzone czerwone ciałka, znajdują się białka tego typu, o jakich mówiłem tak obszernie w poprzednich rozdziałach,

¡białka, które do ciał A i B z czerwonych ciałek odnoszą się jakby to były wrogie zarazki. Jeżeli takie białko zwalczające B spotka się z krwią o azenwocnych ciałkach zawierających władnie to ciało B, natychmiast je zaczyna zlepiać, jednym słowem — po­wiedzmy tak po prostu — nie daje im funkcjonować normalnie. To samo robi surowica, która posiada białko zwalczające substan­cję A, z odpowiednimi krwinkami, a więc typu A.

Chyba nie potrzebuję tłumaczyć, że gdyby w naczyniach krwio­nośnych tego samego człowieka znajdowały się jednocześnie krwin­ki A, surowica zaś jego zawierała białko właśnie ciało A zwalcza­jące, człowiek taki nie mógłby żyć, gdyż natychmiast zostałyby zle­pione jego ciałka krwi, a to wywołuje momentalną śmierć.

To, że żyjemy, wskazuje dowodnie, iż jeśli krwinki nasze zawie­rają substancję A (jak mówimy w skrócie, są typu A), to w surowi­cy naszej może istnieć co najwyżej białko przeciw B. Ci zaś, co posiadają krwinki B, w surowicy mają wrogów w stosunku do ciał A, ale nigdy względem swoich własnych krwinek.

Ludzie mający krwinki A i B nie mogą mieć ani jednego, ani drugiego z ciał je zwalczających, bo przecież wtedy co najmniej część ich własnych erytrocytów musiałaby ucierpieć. Za to człowiek tak zwany „zerowy“ może mieć w surowicy obydwu „wrogów“: krwinek A i krwinek B, bo przecież jego czerwone ciałka ani jed­nego, ani drugiego z tych zwalczanych związków nie posiadają, więc owych zlepiaczy się nie boją.

Teraz rozumiemy, jakiego znaczenia nabrało rozpoznawanie grup krwi z chwilą, kiedy ludziom zachciało się przelewać ten życio­dajny płyn z naczyń jednego człowieka do żył drugiego.

Wszystko szło dobrze, jeżeli przy operacji transfuzyjnej krew człowieka, dajmy na to, A trafiła na krew tej samej grupy. Ale jeśli krwinki B zostały wprowadzone do krwiobiegu człowieka gru­py A, to ponieważ — jak pamiętamy — w jego surowicy znajduje się wróg krwinek B, w całej wlanej porcji krwi zostawały one od razu zlepione, nie tylko nie przynosząc żadnego pożytku organiz­mowi, któremu chcieliśmy ipomóc, lecz powodując w nim jeszcze dodatkowe zaburzenia.

Tak samo będzie w sytuacji odwrotnej: surowica osobnika z krwinkami B zniszczy czerwone ciałka, które by otrzymał od krwiodawcy grupy A.

Ludzie z krwinkami AB mogą dawać krew jedynie mającym krwinki takie jak i oni, ich krew bowiem jest niszczona zarówno przez wroga substancji A, jak i przez wroga — B.

Za to każdemu swej krwi udzielać może człowiek o grupie zero- wej. Jego krwinki nie mają ani substancji A, ani substancji B, za­tem żadnego z nieprzyjaciół się „nie boją“ i każdemu osobnikowi, któremu będą wlane, mogą służyć z pożytkiem.

No, szanowny czytelniku, jeśliś cierpliwie dobiegł do tego miejsca książeczki, wiedz, iż w nagrodę przyrzekam ci, że już wię­cej nie będę cię nudził żonglowaniem jakimiś tam literami i zera­mi. W zamian za to zechciej zrobić mi tę uprzejmość i przeczytaj te dwie. trzy stroniczki jeszcze raz. Treść ich z początku tylko dla­tego wydaje się zawiła, że za pierwszym razem śledzi się zwykle myśl autora mniej uważnie. Jeśli zaś zechcesz posłuchać mojej rady, na pewno z łatwością sam domyślisz się, na czym polegały

przyczyny owych różnorakich niespodzianek w wynikach dokony­wanych dawniej zabiegów przetaczania krwi.

Zresztą niewątpliwie pewną pomocą będą dla każdego niniejsze tabelki.

ROZDZIAŁ VI

KREW KONSERWOW AN A

Gdyby lekarzowi z XVII wieku, który, jak wspomniałem, pod grozą chłosty i pręgierza cichaczem próbował przetaczać krew z .ja­gnięcia do żył chorego człowieka, używając przy tym zabiegu mie­dzianych pomp, uchwytów, zbiorników i srebrnych rurek, a więc aparatury zajmującej co najmniej połowę pokoju — pokazać małą szpryckę z dwiema gumowymi rurkami zakończonymi każda nie­wielką igłą, gdyby asystował on przy tym, jak jedną z nich wbija się do żyły dawcy, a drugą pogrąża się w żyle chorego i stwierdził prostotę całego zabiegu, trwającego z ad ed wie kilkanaście minut, osłupienie jego byłoby z pewnością niemniejsze niż na widok kolei żelaznej, radia czy samolotu.

Tak, technika przetaczania krwi sięgnęła niemal szczytów pro­stoty i racjonalności. Ale jednocześnie samo zagadnienie rozrosło się olbrzymio.

Jak mówiłem, rzecz zaczęła się w zamierzchłych wiekach. Czło­wiek utracił krew i z tego powodu umiera — trzeba próbować przywrócić mu przynajmniej część tego drogocennego płynu. Na wojnie i dzisiaj trafia się mnóstwo cierpiących na taką właśnie z doraźnym wypadkiem związaną „chorobę“, gdyż przecież poza grożącym śmiercią upływem krwi organizm w chwili otrzymywa­nia rany był w pełni sił, zdrowia i młodości. Wtedy naturalnie uratowanie życia zależy od wyrównania ubytku tej tak niezbędnej tkanki.

Jaka jednakiw tym momencie wyłania się jeszcze trudność i niebez­

pieczeństwo? Chociaż technikę, czyli sposób przetaczania krwi, opa­nowano już całkowicie, może jednak na polu bitwy łatwo za­braknąć materiału do zastrzyku. Podobnie na wsi, z daleka od szpitala, trzeba by zawsze mieć w pogotowiu człowieka o grupie ee- rowej (bo tylko taki osobnik nadaje się dla wszystkich wymienio­nych w poprzednim rozdziale grup), który by mógł w każdej chwili ze swoich żył użyczyć z pół litra tego jedynego w danym przy­padku „leku“.

Hitlerowcy przygotowując się do wielkiej zawieruchy wojennej, którą rozpętali w Toku 1939, przewidywali to niebezpieczeństwo

i starali się zapobiec mu w ten sposób, że do oddziałów sanitarnych rekrutowano wyłącznie ludzi z krwią zerową. Był to więc zarazem

i sanitariusz, i „żywa apteczka“. Już po roku jednak okazało się, że w tych dwunogich magazynach zapasów nie starcza. Toteż za­gadnieniem było wypracowanie metody konserwowania krwi — konserwowania w ten sposób, aby zachowała ona swe wszy­stkie wysokie wartości życiowe.

Że krew się „psuje“ po opuszczeniu naczyń krwionośnych, i to psuje się w przeciągu kilku minut, wie każdy z nas. Zagadnieniu temu poświęcimy zresztą najbliższy rozdział. Wszyscy mianowicie wiemy, iż po najlżejszym skaleczeniu krew, która wyszła na po­wierzchnię -r— krzepnie. W tym stanie nie może oczywiście nada­wać się do przetaczania. Konserwowanie więc to przede wszystkim walka z krzepnięciem.

Stwierdzono, iż proces krzepnięcia polega na tym, że jedno z bia­łek osocza (jak widać, zawiera ono ich sporą ilość) w pewnych warunkach ścina się (niby białko kurze pod wpływem gorąca), jed­nak nie w postaci jednolitej masy, lecz poplątanych włókienek. Białko owo nazwane włóknikiem nie gra poza tym specjalnej roli w innych fizjologicznych właściwościach krwi, toteż gdyby je nawet usunąć, krew nie zatraci żadnych pozostałych wartości.

Wypracowano więc aż dwie metody konserwowania. Jedną, po­legającą na ubijaniu wydobytej krwi: zwykłą trzepaczką kuchenną używaną do bida piany, przy czym krzepnący włóknik w całości osiada na niej w postaci kłaczków — nazywamy więc tę metodę odwłóknieniem. Druga metoda konserwacji to dodawanie

do krwi specjalnych chemikalii, które powstrzymują ścinanie się owego białka.

W obydwu przypadkach następnie zlewa się krew do jałowych naczyń i hermetycznie zamyka, a później przechowuje w chłodzie.

Większość badaczy zgadza się w mniemaniu, że tak konserwowa­na krew przez trzy doby absolutnie nie zatraca właściwości krwi zupełnie świeżej. A i później zmiany w niej następujące są tak nikłe, że można jej z pomyślnymi wynikami używać dla chorych w ciągu dwóch, a nawet trzech tygodni. I to zagadnienie więc zo­stało przez dzisiejszą medycynę rozwiązane.

Władze radzieckie na przykład swoje przygotowania obrony sanitarnej, w przeciwieństwie do metody hitlerowskiej, oparły głównie na zapasach krwi konserwowanej.

Medycyna nie ograniczyła się jednak do już zdobytych pozycji, czyli uzupełniania ubytków krwi. Leczenie bowiem przetaczaniem można przecież stosować nie tylko w takich przypadkach. Istnieje szereg ćhorób polegających nie na utracie, lecz na niedomaganiaeh tej tkanki w organizmie człowieka. A więc na przykład anemia, czyli niedokrwistość złośliwa; leukopenia, czyli choroba cha­rakteryzująca się spadkiem ilości białych ciałek; a dalej m a 1 a- r i a, która — jak zapewne czytelnikom wiadomo — zjawia się

wskutek zjadania czerwonych ciałek krwi przez pewnego złośliwego pasożyta. Krwawią czka albo hemofilia to znów choroba polegająca na tym, że krew człowieka nie posiada zdolności krzep­nięcia, a więc najdrobniejsze skaleczenie powoduje olbrzymią, cza­sem nawet groźną dla życia jej utratę. Do tego typu można rów­nież zaliczyć cholerę, której tak wielki procent następstw śmier­telnych powodowany jest przede wszystkim znacznym ubytkiem wody w organizmie, skutkiem czego zasilenie go świeżymi zapasami płynu prosto do żył może być dla pacjenta bardzo pożądane, m

Zresztą jest jeszcze wiele innych chorób nadających się do le­czenia transfuzją konserwowanej lub świeżej, zdrowej krwi —

o których już nie wspominam.

Jednak z tego krótkiego wyliczenia wywnioskować można, że nie w każdym przypadku chodzi o wszystkie składniki krwi. Ot, cho-

ciażby przy wspomnianej cholerze przetaczanie całkowitej krwi mogłoby nawet spowodować pogorszenie stanu chorego, wskutek nadmiernego nagromadzenia czerwonych ciałek. Dlatego też do transfuzji w tym przypadku bierze się krew nie tylko odwłóknioną, ale i pozbawioną krwinek, czyli czystą surowicę. Łatwo zrozumieć, że za to przy anemii, czyli niedostatku tych roznoszących tlen skład­ników, nie sam płyn, lecz właśnie przede wszystkim czerwone ciałka będą posiadały główną wartość dla chorego.

Dlatego to obecnie medycyna przy leczeniu przetaczaniem krwi musi dysponować różnymi możliwościami. Wlewa się choremu do żył krew bądź świeżą, bądź konserwowaną, w pewnych znów przy­padkach tylko osocze lub surowicę, czasem zaś wstrzykuje się wy­łącznie krwinki mniej łub więcej zgęszczone. Ostatnio technika

osiąginęła tak wysoki poziom, że tam gdzie chodzi o zasilenie tylko w osocze lub surowicę, a więc płyny pozbawione krwinek i wobec tego nie ma potrzeby zwracać uwagi na grupy — można z pożyt­kiem stosować człowiekowi nawet produkt uzyskany od zwierząt, na przykład cielęcia. Technikę konserwowania zaś doprowadzono do takiego mistrzostwa, że osocze przechowuje się w stanie su­chym i dopiero bezpośrednio przed zastrzykiem rozcieńcza się je odpowiednią ilością wody.

Leczenie krwią rozwinęło się niby wachlarz mieniący się nie­zwykłymi i nieoczekiwanymi zdobyczami geniuszu ludzkiego.

Na zakończenie tego rozdziału chcę opowiedzieć o doświadcze­niu, na razie czysto teoretycznym, którego następstwa jednak w praktyce mogą być wręcz nieobliczalne.

Jeden z lekarzy radzieckich skonstruował mianowicie dość prosty zresztą aparat w postaci precyzyjnie wyregulowanej pompy, tłoczą­cej krew w rytmie odpowiadającym uderzeniom serca. Uzbrojony w podobny przyrząd, do ostatniej kropelki wytaczał krew z psa, który naturalnie po tym zabiegu przestawał oddychać i wykazywał wszystkie objawy śmierci. Po kilkunastu minutach jednak do żył

owego ¡niby trupa rytmicznie, porcjami zaczęto wtłaczać nasyconą tlenem krew. I oto zastygłe w bezruchu serce zaczyna bić na nowo, klatka piersiowa, od kwadransa nieruchoma, wznosi się pierwszym oddechem... Pies „ożywa“ i po kilku dniach już nie poznalibyśmy nawet, że to ten „niby trup“.

Ale proszę nie rozumieć tego przypadkiem jako cudownego wskrzeszenia umarłego. Pies byl tylko na granicy śmierci, gdyż tkanki jego jeszcze żyły. Opóźnienie choć o jedną minutę zasilenia ich przede wszystkim w tlen wywołałoby już śmierć faktyczną — nieodwracalną.

Niemniej doświadczenie to dowodzi, iż nawet całkowita wy­miana krwi w organizmie jest dopuszczalna i że na tym polu cze­kają nas jeszcze zadziwiające możliwości.

ROZDZIAŁ VII

AUTOMATYCZNY O P AT RU N EK

Przy sposobności omawiania transfuzji krwi wspomniałem o ta­kiej jej właściwości, która przysporzyła uczonym sporo kłopotu, kiedy opracowywali metodę konserwowania tej cennej cieczy. Cho­dziło mianowicie o to, że krew już w kilka minut po opuszczeniu naczyń krzepnie przekształcając się z postaci płynnej w czerwone, galaretowate ciało.

Substancji o takiej konsystencji w żadnym przypadku nie można byłoby wpychać do żył potrzebującego transfuzji pacjenta.

Już wiemy, że są sposoby zapobiegania temu zjawisku, a również że istnieją ludzie, których krew jest pozbawiona zdolności krzep­nięcia. Ich los jednak i cierpienia dowodnie wskazują, że ta kło­potliwa przy przetaczaniu cecha jest w rzeczywistości niezwykle cenna dla organizmu. Człowiek bowiem o krwi niekrzepnącej nie umiera wprawdzie z tego powodu od razu, znajduje się jednak nie­mal stale pod grozą śmierci, gdyż najdrobniejsza rana, wyrwanie zęba lub tym podobne drobne wypadki mogą u niego skończyć się niemal całkowitym wykrwawieniem ciała. W rzeczywistości bo­wiem tworzenie się skrzepu to ważkie zabezpieczenie — i to nie tylko przed tego rodzaju drobnymi przygodami życiowymi.

Jak już wiadomo z poprzedniego rozdziału, ścinanie się krwi nie obejmuje wszystkich jej składników. Ani białe, ani czerwone ciał­ka krwi nie biorą w tym bezpośredniego udziału. To jedynie w oso­czu, czyli cieczy, w której tamte komórki są pogrążone, znajduje się płynne białko mające w pewnych warunkach (a w jakich, powiem

za chwilę) zdolność ścinania się w postaci długich włókienek. Stąd wspomniana już nazwa w ł ó k n i k albo f i b r y n a. Właściwie fiihryną zwie się ją dopiero, gdy się zetnie — przed ścięciem dla odróżnienia mówi się o niej jako o fibrynogenie, co znaczy, gdyby przetłumaczyć greckie wyrazy na tę nazwę się składające, „substancja, z której dopiero fibryna się wytworzy“.

Skrzep zatem powstający na powierzchni rany jest co prawda czerwony, ale ¡to tylko od czerwonych ciałek krwi, które zostały za­trzymane niby w wacie oplątujących je ze wszystkich stron włókie­nek fibryny. Z większej ilości świeżo skrzepłej krwi można wy­cisnąć resztę płynu, który jest starą naszą znajomą — surowicą. ,d

Że czerwone i białe ciałka nie są do krzepnięcia potrzebne, prze­konano się, gdy od świeżutkiej krwi odwirowano te komórki. Czy­ste żółte osocze krzepło mimo to doskonałe, a po wyciśnięciu suro­wicy i wysuszeniu dało kłaczek białych, splątanych włókien — ot, zupełnie jak wata.

Kto poważniej zastanawia się nad tym, co czyta, z całą pewnością już uchwycił niebezpieczeństwo, które mogłoby występować w związku z dopiero co opowiedzianymi szczegółami. Każdy zro­zumie, że automatyczne wytwarzanie się na wszelkiej ranie takiego tamponu (i to nawet przeważnie bez wiedzy i świadomego udziału człofwieka) jest właściwością bardzo pożądaną. Ale jednak po­myślmy, jaki byłby los istoty, której ¡by taik ni stąd, nd zioiwąd krew zaczęła krzepnąć — w żyłach? Jasne, iż urwałoby się wtedy roz­prowadzanie tlenu i pokarmu po tkankach I śmierć — prze­de wszystkim przez uduszenie — nastąpiłaby w ciągu paru minut. Co więcej, takiej katastrofie nikt nu mógłby niczym prze­ciwdziałać nawet transfuzją, bo przecież (wszystkie naczynia by­łyby 'wówczas zatkane skrzepłą masą fibryny z czerwonymi ciał­kami krwi.

Pod grozą podobnego niebezpieczeństwa, które w dodatku — muszę nadmienić — rzeczywiście zdarza się, choć na szczęście na ogół rzadko i tylko lokalnie, skutkiem czego powoduje zaburzenia? zaledwie jakiejś niewielkiej określonej części organizmu — warto było zainteresować się i zbadać, jak to tworzą się strupy, czyli po prostu, jaki jest mechanizm krzepnięcia krwi.

A jednak, proszę sobie wyobrazić, iż mimo liczne badania i do­świadczenia w tej dziedzinie, rzecz ta jeszcze nie jest ostatecznie wyjaśniona, aczkolwiek przynajmniej zasadniczy przebieg procesu znamy już dość dokładnie. Zajmiemy się nim też zaraz, choć nie­którzy fizjologowie przypuszczają, iż mogą tu brać niemały udział jeszcze jakieś dodatkowe reakcje chemiczne.

Otóż zamiana fibrynogenu, czyli ciała włóknikotwórczego, na włóknistą fibry nę następuje pod wpływem fermentu, podobnie jak na przykład sernik w mleku ścina się zawsze pod działaniem pod­puszczki. Ferment grający rolę w interesującym nas procesie na­zywa się troinb i na i znajduje się też w osoczu.

Otóż to właśnie — pomyślał czytelnik — i jedno, i drugie we krwi. To w takim razie dawno powinna już być skrzepnięta!“ Ach, przepraszam, nie należy być w tak gorącej wodzie kąpanym. Ta trombina, która „jesit“ we krwi, nie jest jeszcze w farmie gotowej. Można by ją porównać do żołnierza, ale jeszcze bez szabli i kara­binu, więc takiego, co w akcji wiele zdziałać nie może. Dlatego to nazywają ją nawet nie trombiną, a dopiero trombogenem, a jak pojmować tak utworzony wyraz, chyba pamiętacie. Wspo­mnę zresztą, bo wiadomość ta może się wam przydać, że w chemii fizjologicznej to, że substancja nie znajduje się jeszcze w swej ostatecznej postaci, oznaczają dodaniem do tej nazwy bądź koń­cówka „gen“, bądź na początku przedrostka „pro“ — trombogen więc również dobrze nazywać można protrombiną.

Nie ¡mairudamy jiednaJk, bo jak najprędzej chciałbym mówić o ciekawym procesie krzepnięcia krwi. Otóż ta „broń“ niezbędna dla naszego trombogenu, aby stał się pełnowartościowym fermen­tem, -jest tymczasem przed nim dobrze zamknięta, znajduje się bowiem wewnątrz niektórych białych ciałek, a przede wszystkim w maleńkich komór eczlcach pływających w osoczu, noszących na^ zwę pyłków albo płytek krwi. —

Toteż dopóki te komóreczki są całe, nie ma żadnej obawy powsta­wania czynnego fermentu trombiny, a co za tym idzie, i pojawiania się w żyłach skrzepów krwi. A kto zagwarantuje, że one długo będą całe? —- ktoś zapyta. Otóż proszę się nie obawiać: w gładziuteńkich od wewnątrz naczyniach krwionośnych ani płytki krwi, ani białe

ciałka się nie rozpadają. Postarzałe i bliskie obumarcia zostają wy­brane z krwi i zniszczone w śledzionie, a częściowo w wątrobie. Ponadto zresztą istnieje dodatkowe zabezpieczenie. Niektóre ko­mórki znajdujące się w ściankach naczyń krwionośnych posiadają zdolność wydzielania substancji nazwanej antitrombiną albo heparyną, która (jak zresztą pierwsza jej nazwa wskazuje) nie pozwala trombinie na realizowanie jej zadań ścinania krwi.

A w dodatku ta nasza heparyna działa tak energicznie, że teraz, gdy uczeni umieją ją nawet wyodrębniać, przekonano się, iż jeden gram jej wystarcza, by uniemożliwić skrzepnięcie dwustu czter­dziestu litrom, czyli mniej więcej dwudziestu pięciu wiadrom krwi.

No, więc kiedyż nasza krew krzepnie? Ano właśnie tylko wte­dy, gdy opuszcza naczynia krwionośne. Tam już nie działa anti- trombina, a płytki krwi zetknąwszy się na powierzchni dała

z szorstkimi krawędziami rany czy choćby pyłkami kurzu natych­miast zaczynają się rozpadać. Zawarta w nich substancja zamienia ów trombogen osocza na pełnowartościową trombinę, która płynny dotychczas włóknik — fibrynogen zmusza do ścięcia się we wspo­mniane już niteczki.

Zatem, jak widać, całe skomplikowane, precyzyjne urządzenie' przystosowane zostało do tego, aby krew krzepła tylko we właści­wym miejscu, to jest tam, gdzie powstało większe lub mniejsze uszkodzenie.

Tylko w charakterze uzupełnienia dodać pragnę, iż dość ważną rolę w tym wszystkim odgrywa obecność tak pospolicie znanego pierwiastka w a p n i a.- Jest go we krwi dość dużo, w każdym razie tyle, że krzepnięcie zachodzi prawie zawsze sprawnie i prawidłowo (jak zresztą każdemu z własnego doświadczenia wiadomo, bo trud­no mi po prostu wyobrazić sobie, aby był człowiek, któary nie miał nigdy choćby najdrobniejszego skaleczenia czy ranki). Okazało się jednak, iż jeśli na nie skrzepłą jeszcze krew podziałać nawet sła­bym kwasem, na przykład cytrynowym lub szczawiowym, to on natychmiast połączy się z wapniem, zwiąże się z nim i krew mimo obecności trombiny nie zakrzepnie. Że tu nie chodzi o nic innego jak tylko o utratę tego właśnie „poczciwego“ pierwiastka, można się łatwo przekonać, bo. dodanie go w jakiejkolwiek postaci — choćby chlorku wapnia — już znów natychmiast zmusza krew do krzepnięcia.

Z tego, cośmy dotąd powiedzieli, wysnuć można „wnioski prak­tyczne“, i to zarówno dla ludzi, jaki dla zwierząt. W ludzkim inte­resie leży z całą pewnością, aby krwotoki hamować jak naj­prędzej, a więc zaoszczędzić ranionemu utraty każdego centymetra krwi. Teraz, gdy chemia nauczyła się wydzielać trombinę. i otrzy­mywać ją w czystej postaci, wszędzie tam gdzie po zranieniu pod­czas operacji nie można podwiązać naczyń krwionośnych 1— na przykład w wątrobie czy mózgu j— wystarcza przyłożyć kawałek gazy zmoczonej w tym fermencie, a krew uchodząca strumieniami krzepnie w ciągu kilku sekund.

Wręcz odwrotne są zainteresowania zwierząt żywiących się krwią. Taka pijawka czy komar lichą miałyby ucztę, gdyby dobrawszy się

wreszcie do naczynia krwionośnego swej ofiary, od razu gardziel czy rurkę ssącą miały zatykane krzepnącą krwią. Toteż one — choć nie w drodze badań naukowych, lecz zwykłego przystosowania do półpasożytniczego sposobu życia — wyrobiły w sobie zdolność wytwarzania specjalnych fermentów, podobnych w działaniu do omówionej już antitrombiny. Fermenty te nie pozwalają krwi w zadanej ranie krzepnąć — dzięki czemu mały napastnik syci się nią do woli, chyba że zniecierpliwiona ofiara przerwie mu posiłek klapnięciem ręki lub — zamaszystym machnięciem ogona.

/

ROZDZIAŁ VII!

SPRAWNY PRZEŁADUNEK

Pozwól, czytelniku, że spróbuję zabawić ¡się teraz .w odgadywacza myśli, i to właśnie twoich. Wyznaj, czy nie przychodzi ci do głowy taki zarzut pod moim adresem.

Tyle rzeczy autor naopowiadał, można nawet przyznać, iż

o wielu z nich dotychczas się nie wiedziało, więc czytało jego słowa z pewnym zainteresowaniem. Jedno lylko trudno pojąć. Przecież każdy, nawet dziecko, iwie, że ¡najważniejszą rolą krwi jest zabiera­nie tlenu z płuc i roznoszenie go po całym organizmie, do wszystkich tkanek, jak również zabieranie z nich i następnie wydalanie w tych­że płucach dwutlenku węgla. Tymczasem tutaj zaledwie gdzieś napomknięto, iż przy utracie krwi może nastąpić uduszenie a poza tym o tej sprawie, od której, jakby się zdawało, należało zacząć, ani słóweczka“.

Ponieważ niedobrze byłoby, gdyby między nami pozostały nie­domówienia, może nie od rzeczy będzie wyjaśnić teraz tę właśnie sprawę. Proszę mi wierzyć, że przyznałbym się szczerze do błędu, gdybym do końca niniejszej książeczki o krwi — .te rolę mojej bohaterki przemilczał zupełnie. Atoli była ona w moim planie, tyle tylko, że umieściłem ją nieco bliżej końca, gdyż akurat teraz moim zdaniem przyszła dopiero na to kolej.

A dlaczego na końcu? Właśnie dlatego, że tak jak sami wspo­mnieliście, większość ludzi o tym wie i uważa to za jedyną, a przy­najmniej główną czynność krwi. To mniemanie zaś ja pragnąłbym bezwzględnie podważyć, najpierw zwracając uwagę właśnie na

ową wielką różnorodność innych zadań, jakie ma krew w organiz­mie, a dalej, aby czytelników przekonać, że niesłuszne jest układa­nie pod tym wzglądem jakichś hierarchii ważności. Albowiem prze­cież każda z wspomnianych dotychczas funkcji — czy to utrzvmv- wanie stałej, koncentracji soli, czy regulowanie kwasowości, czy 'obrona przed wtargnięciem obcych białek, a co za tym idzie i ba­kterii, czy wreszcie utrzymywanie stałego procentu cukru — jest równie ważna dla całości organizmu, a zakłócenie ich powodo­wałoby co najmniej ciężkie schorzenia i w konsekwencji rychłą śmierć.

Na początku już prosiłem, aby nie zacieśniać pojęcia krwi tylko do tego czerwonego płynu, który krąży w naczyniach, lecz pamię­tać, iż wszystko to, co nadmieniłem, dotyczy również owej krwi bezbarwnej, pozbawionej czerwonych ciałek, która przepaja wszyst­kie tkanki naszego organizmu jako płyn śródtkankowy. Z tego to również powodu wypadło ¡umieścić sprawę roznoszenia tlenu na końcu, gdyż jest to bodajże jedyna czynność, którą spełnia wyłącz­nie tylko naczyniowa krew czerwona.

Płyn śródtkankowy jest na tym odcinku zupełnie nieporadny, albowiem nie posiada czerwonych ciałek. Z tego już wyłania się prosty i jasny wniosek, że one to właśnie są jak gdyby wagonikami luib może lepiej galarami, które, załadowywane tlenem w czasie przepływania we włoskowatych naczyńkach cieniutkiej ścianki płuc, roznoszą go następnie aż po najdalsze zakątki organizmu.

Zajmijmy się więc tymi środkami transportowymi. Może zdziwi kogoś nieco, jeśli powiem, że rozmyślnie porównałem czerwone krwinki do ładownych galarów rozwożących towary (na przykład po Wiśle i jej dopływach), gdyż czerwone ciałka są właściwie na wpółmartwą częścią organizmu i owo roznoszenie tlenu odbywa się na drodze mechaniczno-chemicznej.

Jak to martwe? — powiecie może z oburzeniem. Przecież to są komórki, tak samo jak i leuko- czy limfocyty.

Tak... nie neguję tego twierdzenia, wniósłbym jedynie małą po­prawkę. To są właściwie (a zwłaszcza u ssaków) zaledwie tylko resztki komórek, które normalny okres swego istnienia już przeżyły w szpiku kostnym, a następnie po uprzednim pozbawieniu jądra

usunięte zostały do osocza krążącego w naczyniach, można by po­wiedzieć niby odpadki wyrzucane do kanału. W dodatku czas ich przebywania we krwi jest stosunkowo bardzo krótki. Istnienie tam czerwonego ciałka obliczają na jakieś trzydzieści do czterdziestu dni, co sekundę zaś dziesięć milionów ich rozpada się w śledzionie lub wątrobie. Jak widzicie więc, zarówno straty, jak i ciągła pro­dukcja tych „odpadków“ są iw organizmie bardzo intensywne. Ale bo też w tych rzekomych „odpadkach“ znajduje się jednak warto­ściowe ciało białkowe o czerwonym zabarwieniu, zwane Ji e m o- g 1 o b i n ą. I właśnie ta hemoglobina gra główną rolę w procesie nas interesuj ącym.

Przekonać nas o tym może fakt, ze istnieją zwierzęta niższe, ma-r jące krew czerwoną, ale pozbawioną ciałek krwi. Hemoglobina jest tam rozpuszczona wprost w osoczu i również spełnia dobrze zadanie roznoszenia tlenu.

.... Zresztą, że w czerwonych ciałkach przede wszystkim chodzi

o hemoglobinę, może zaświadczyć ich skład chemiczny. W ich suchej masie, która stanowi nieco mniej niż połowę każdej krwin­ki (gdyż sześćdziesiąt procent przypada na wodę), dziewięć dzie­siątych stanowi hemoglobina, a zaledwie jedna dziesiąta obejmuje vinne substancje chemiczne.

Przypominam, iż takich ciałek jest .przeciętnie u każdego męż­czyzny około pięciu milionów w milimetrze sześciennym krwi, u ko­biety o jedną dziesiątą mniej. Obliczcie sobie, jeśli chcecie, ich ilość ogólną, biorąc pod uwagę, że krwi czerwonej u człowieka jest nie­spełna sześć litrów, a jeden litr to przecież milion milimetrów sześciennych.

Bądź oo bądź, we krwi człowieka dorosłego mniej więcej siedem­set gramów przypada na hemoglobinę.

Jednak nie sama ilość jest tu najważniejsza.

Równie ważną sprawą, jak ogólna masa, jest kwestia możliwie szybkiego pochłaniania tlenu, bo wszakże załadowywanie w płu­cach musi trwać krótko. Czerwone ciałka krwi nie zatrzymują się tam przecież. Ładunek więc musi się odbywać, jak to się mówili „na chodzie“. I tu ważną pomocą jest to, że czerwone ciałka krwi są maleńkie. Objętość każdego wynosi około siedemdziesięciu mi-

toromów «©ściennych, czyli «iedemdziesiąt miliardowych części milimetra sześciennego, a w dodatku mają one kształt mie kulek, lecz spłaszczonych w środku krążków, co jeszcze bardziej zwiększa ich powierzchnię <w sto­sunku do objętości. Każdemu zaś chyba wia­domo, że szybkość zachodzenia procesów chemicznych d fizycznych zalezy właśnie ocT rozmiaru powierzchni, którą ciała wchodzące w reakcję stykają się ze sobą. Ogólna po­wierzchnia tych maleńkich ciałek krwi w or­ganizmie człowieka wynosi trzy tysiące pięć-, set metrów kwadratowych, czyli prawdę_$>ół_ §|§

hektara. A więc przestrzeń," nalstórej można by poprowadzić wcale pokaźne gospodarstwo ogrodnicze.

Teraz przejdźmy do cech chemicznych owej hemoglobiny. Jest to białko zawierające w sobie żelazo, a mające tę właściwość, że dostawszy się w okolice bogate w tlen chwyta skwapliwie ten gaz i wchodzi z nim w związek. Taki związek tlenu z hemoglobiną na­zywa się oksyhemoglobiną. 1 Tylko tu proszę zwrócić uwagę na dość dziwną właściwość tej nowej substancji. Jest ona nietrwała. Toteż gdy przenieść ją do środowiska ubogiego w tlen, natychmiast zaczyna się rozpadać z powrotem na tlen wolny i na hemoglobinę.

Prześledźmy więc teraz losy pierwszej lepszej czerwonej krwinki, która w tej chwili płynie w naczyńkach ścianki płuc. Tam tlenu jest mnóstwo dokoła, więc hemoglobina nasyca się nim, a ciałko czerwone rozjaśnia wyraźnie swą barwę, gdyż hemoglobina jest znacznie od oksyhemoglobiny ciemniejsza.

Z płuc krew szybko wpływa poprzez przedsionek do lewej komo*| ry serca, a stamtąd wtłaczana jest do arterii, tętnic, a wreszcie ¿0 ,1 najdrobniejszych naczyniek rozchodzących się wśród organów ca- * łego ciała.

A jakież tam są warunki tlenowe? Bardzo złe. Powietrze przecież 1 przez skórę prawie zupełnie nie przenika, oksyhemoglobinowej krwinki więc, niby beczki do polewania ulic, rozsiewają na wszvafe|B

Chociaż 15 czerwo«| nych ciałek krwi ułożonych, jedno za drugim dałoby do- niero średnice wło-

kie strony tlen, skwapliwie chwytany przez łaknące go tkanki, same zaś powoli ciemnieją, co jest wskazówką, że ich oksyhemoglobina znów wróciła ido stanu hemoglobanowego.

Przy ponownej wizycie w płucach cała rzecz jednak powtórzy się na nowo.

Proszę bardzo zwrócić uwagę właśnie na tę łatwość, z jaką oksy­hemoglobina tlen oddaje. Bez tego nie osiągnęłoby się najważniej­szego celu, bo tlen przecież nie z nią się łącząc ma oddawać bez­pośrednie usługi organizmowi, lecz przede wszystkim „należy się“ tkankom przeróżnych narządów.

Doświadczalnie stwierdzono, że przy zastosowaniu silnych środ­ków utleniających hemoglobina utlenia się w nieco inną substancję: a mianowicie nie w oksy-, lecz w tak zwaną methemoglobi­nę. Ta znów ma taki „charakter“, że jak największy skąpiec trzy­ma swój tlen mocno i oddawać go nie chce. Gdyby więc na przy­kład w płucach cała hemoglobina przemieniała się właśnie na nią, to później biedne tkanki narządów „patrzyłyby“ złaknione, jak pły-

/

nie sobie naczyniami krwionośnymi bogata w tlen methemoglobina, która jednak tego cennego gazu nikomu najdrobniejszej cząsteczki nie udziela.

Całe szczęście, że normalnie w organizmie tworzą się tylkó zni­kome ilości methemoglobiny, więc katastrofa zaduszenia tkankom, na tej przynajmniej drodze, nie grozi.

Inne natomiast, nieco podobne, niebezpieczeństwo zdarza się cza­sami. Istnieje bowiem gaz zwany przez chemików tlenkiem węgla, a pospolicie czadem. Wydziela się on ze źle prze­wietrzanych pieców, jest jednym ze składników gazu świetlnego, wytwarza się często w kopalniach. Otóż ten tlenek węgla (proszę go nie mylić czasem iz nieszkodliwym dwutlenkiem) trzysta razy skwapliwiej łączy się z hemoglobiną aniżeli tlen. Kiedy zaś się z nią połączy, już jej nie opuszcza i uniemożliwia jej związki z tlenem, a wtedy czerwone ciałko staje się. jakby wagonem za­ładowanym bezwartościowym szmelcem, którym już istotnie cen­nych dla organizmu „towarów“ przewozić niesposób.

Wystarczy, aby dwadzieścia procent hemoglobiny w organizmie zostało w ten sposób zablokowane, a zaczynają się bóle głowy, osła­bienia, duszności, torsje, przy pięćdziesięciu zaś procentach nastę­puje śmierć. ¡-s

Zwykłym językiem mówimy, że człowiek „zaczadział“.

ROZDZIAŁ IX

ST ACJA POMP

Skoro omówiliśmy już wyczerpująco znaczenie krwi w ogóle, a czerwonej w szczególności, warto przy końcu poświęcić słów parę urządzeniu, które pozwala na szybkie rozchodzenie się tej ostatniej po organizmie. Przede wszystkim, jak szybkie? Takie, że mniej więcej w przeciągu pół minuty dana porcja krwi czerwonej obiega ciało i powraca na to samo miejsce.

Nie mam zamiaru rozpisywać się o szczegółowej anatomii układu krwionośnego. Wiadomo powszechnie, iż jest to systemat rur, od początkowego pnia aorty rozgałęziający się aż do najdrobniej­szych rureczek, tak zwanych włoskowatych — w dalszym ciągu jednak one z powrotem zbierają się w coraz większe naczynia zwane żyłami.

Wprawdzie cały ten układ nazywamy zamkniętym, jednak te ostatnie, najgrubsze żyły nie łączą się bezpośrednio z aortą, gdyż właśnie między nimi „wmontowana“ jest pompa ssąco-tłocząca — serce.

Serce... od jak dawna wyraz ten jest nadużywany. Od tysięcy lat uważano, że w tym narządzie koncentrują się wszystkie uczucia i najwyższe właściwości ducha ludzkiego.

Już słynny uczony grecki Arystoteles dopatrzył się rytmicznie uderzającego punkciku w zarodku kurzym z pierwszych dni wylę­gania (kiedy kształt jego jeszcze nie przypomina nawet małego ptaszka) i stąd niemal do ostatnich lat panowało mylne zresztą

/

zupełnie mniemanie: „«erce jest to organ, który pierwszy powstaje, a ostatni umiera“.

A ileż górnolotnych porównań na temat serca daje literatura piękna!

Tymczasem nauki przyrodnicze w ciągu ostatniego wieku zdegra­dowały bardzo pozycję tego opiewanego w poematach narządu. Ważna w rzeczywistości, jak już wiemy, jest krew — serce jedynie umożliwia krążenie jej po organizmie.

Sam bardzo szanuję koleje i doceniam wagę komunikacji dla go­spodarki państwowej, ale chyba każdy uznałby za przesadę, gdy­bym zaczął głosić, że lokomotywa ludzi żywa, ubiera, leczy, uczy, szerzy oświatę. A wszystko z tej racji, że kartofle i ziarno, wełna i len, leki oraz książki doaierają <ło (najdalszych części naszego kraju przede wszystkim za pośrednictwem kolei.

Niemniej lokomotywa jest wspaniałą i precyzyjną maszyną i wyregulowanie komunikacji ma pierwszorzędne znaczenie dla or­ganizmu państwowego.

Proszę więc nie posądzać mnie czasem o chęć bagatelizowania czynności serca; właśnie teraz poświęcimy mu słów parę.

Najpierw chciałbym czytelnika zaskoczyć dziwną informacją, że wyższe kręgowce: ptaki, ssaki, a co za tym idzie i człowiek, posia­dają właściwie dwa serca — wprawdzie razem zrośnięte, jednak działające dla dwóch odrębnych krwi obiegów.

Jedno z nich odbiera krew z całego ciała, a tłoczy ją do płuc dla utlenienia — drugie zaś odbiera krew utlenioną z płuc, a tłoczy ją do wszystkich tkanek organizmu.

I jedno, i drugie jest worem mięśniowym, i to w dodatku silnie przewężonym, dzięki czemu w każdym wyróżniamy dwie części: górną przedsionkową, do której krew wpływa, i dol­ną grubościenną zwaną komorą, której skurcz wtłacza krew, jak mówiliśmy — z jednego „serca“ do płuc, z drugiego zaś na całość organizmu.

Ponieważ jednak obydwa powstają jednocześnie, są zrośnięte i działają w ścisłej współzależności, utarło się mówić o nich jako

o jednym organie, który składa się z dwóch przedsionków i dwóch komór.

Tkankowa budowa serca jest dość prosta. Ścianki jego składają się z mięśni i pod­trzymujących je ścięgien. Wszystko otoczone jest dość i sztywną i mało rozciągliwą błoną zwaną epicardium, I nie pozwalającą na naHmierne rozszerzanie się całego tego worka, którego wnętrze z kolei wysłane jest cieniutką, gładką błoneczką.,.

Włókna mięsne serca mają jednak budowę dużo bardziej skomplikowaną niż w zwy­kłych mięśniach szkieletowych. Każdemu, kto spożywał kiedy­kolwiek sztukę mięsa, wiado­mo, iż zwykłe mięśnie składa­ją się z wiązek cienkich a dłu­gich, równolegle leżących włó­kien. W sercu natomiast włók­na łączą się między sobą w rusztowanie, wzmagając

w ten sposób wydajność pracy tego mięśnia, który bądź co bądź działa regularnie bez przerwy przez całe nasze życie.

Bez przerwy? Tak się co prawda napisało... Czy jednak jest to zupełnie słuszne?

Okazuje się, że jednak niezupełnie. U człowieka serce uderza przeciętnie około siedemdziesięciu pięciu razy na minutę, a więc raz na 0,8 sekundy. Pierwsze kurczą się obydwa przedsionki i trwa to 0,1 sekundy; skurczem tym pokonywają one opór zastawek za­mykających otwory do komór i wlewają tam całą swoją zawartość. Wtedy dopiero zaczyna się kurczyć komorowa część serca, co trwa 0,3 sekundy, a więc odbywa się stosunkowo dość powoli, i to sto­pniowo od góry aż ku zwężającej się dolnej części serca. A potem przez 0,5 sekundy trwa rozkurcz, przy którego końcu już zaczynają się ponownie zwężać przedsionki.

Ponieważ rzeczywisty wysiłek każdego mięśnia odbywa się tylko w czasie jego kurczenia się — jak widać, przy każdym uderzeniu serce pracuje tylko przez 0,4 sekundy, pozostałe 0,4 przypada na tak

zwaną pauzę, a więc od­poczynek, jak się okazu­je wystarczający do pod­jęcia nowego skurczu.

A więc pół życia pra­ca, a pół — zasłużony spokój.

Pomimo to trudno ser­ce uważać za „bumelan­ta“. Nie tylko z powodu jego wydajności, ale i ze względu na jego zacho­wanie dyscypliny pracy.

Nie spóźnia się i nie „walkom“. W ciągu roku uderza czterdzieści milionów razy i przy każdym skurczu wypy­cha około jednej dziesią­tej litra krwi, co w ciągu życia człowieka daje około ćwieć miliarda li­trów. Praca jego jest pokaiina. Za każdym uderzeniem mogłoby ono podnieść pół kilograma na wysokość metra, co oznacza, że w ciągu godziny zdołałoby wyciągnąć swego właściciela na wy­sokość piątego piętra.

Jak podkreślałem, największą jego zasługą jest regularność — jak każdy dobry robotnik, nie potrzebuje przypominania i pilno­wania. Ośrodki regulacji automatyzmu ruchów serca znajdują się w nim samym, w pobliżu prawego przedsionka. Jest tam mianowi­cie zwój nerwowy, od którego odchodzą cieniutkie nerwy do wszystkich włókien mięśniowych ścian serca. Ten to ośrodek ner­wowy pilnuje automatyzmu uderzeń; dlatego też nawet wycięte serce, byle je trzymać we właściwych warunkach ciepłoty, wil­gotności i odżywienia jego tkanek, będzie biło zupełnie regularnie.

Inna sprawa, że, jak zrozumieć łatwo, taki mechaniczny auto-

z

matyzm nie zaspokajałby wszystkich potrzeb organizmu, który w różnych przygodach swego życia, ze względu choćby na chłód lub jakiś poważniejszy wysiłek, może potrzebować chwilowego zwiększenia ilości dopływającej krwi. „Poczciwy“ narząd posłusz~ 1 nie ufega popędzaniu lub wstrzymywaniu, które dochodzą do niego od zwojów centralnych przez specjalne nerwy: (tak zwany nerw błędny, zwalniający crytm uderzeń, oraz nerwowy układ sympatyczny, który je przyśpiesza.

Ta wiadomość tłumaczy nam jasno, dlaczego serce tak wrażliwie reaguje na różne stany psychiczne swego właściciela. Dlaczego „zamiera“ ze strachu albo „wali jak młotem“ przed egzaminem lub na widok miłej nam osoby.

Powstaje przy tym ciekawe pytanie: czy zjawisko to może zależeć choć w pewnym stopniu od woli człowieka?

W normalnych warunkach — nie. A jednak można się w tym kierunku wytrenować lub zdarza się i tak, że "właściwość tę przy­nieść można ze sobą na świat. Słyszy się nieraz, iż podobną sztuką popisują się fakirzy indyjscy, ćwiczący, się w niej od młodości. Po­trafił to również czynić i profesor fizjologii Weber, który demon-1 strował swe uzdolnienie studentom w czaśie wykładów i nawet raz zemdlał przy tego rodzaju doświadczeniu^

Znany też jest przypadek pewnego pułkownika angielskiego nazwiskiem Townsend, który w obecności wielu lekarzy zatrzymał swe serce na pół godziny. Wobec tego, iż w tym czasie naturalnie również nie oddychał, wszyscy obecni byli przekonani, że już nie żyje. Tymczasem po upływie wymienionego terminu mniemany trup przywrócił bicie serca, a potem oddech, bez żadnej szkody dla zdrowia.

Wreszcie lekarz egipski Tahirabey potrafił przyśpieszać uderze­nia serca do stu osiemdziesięciu skurczów na minutę, a ponadto umiał dowolnie zwiększać temperaturę swego ciała nawet do czter­dziestu, czterdziestu jeden stopni.

W przejawach tych nic ma nic cudownego, bo jak się okazuje, pod względem fizjologicznym są one zupełnie możliwe. Inna rzecz, że próby takie nie są bezpieczne i mogą być prowadzone tylko pod okiem doświadczonych lekarzy.

Z rzadkości występowania podobnych uzdolnień wnioskować też należy, że nie jest to umiejętność, którą każdy wyTobić sobie może mniej lub więcej długotrwałym ćwiczeniem, ale raczej iż podlegają one na swoistych własnościach danego organizmu.

ROZDZIAŁ X

W KÓŁKO SIĘ KRĘCI

Pozostała nam wreszcie do omówienia sprawa dróg, którymi krew czerwona krąży po ciele.

Już w poprzednim rozdziale wspominałem o dwóch systemach, rur łączących się z sercem. Jeden z nich zaczyna się grubym pniem, zwanym aortą, który wychodząc z lewej, komory roz­gałęzia się następnie w tętnice i naczynia włoskowate roz­mieszczone po całym ciele, drugi zaś biegnąc od prawej ko­mory jako tętnica płucna czyni to samo, co aorta, ale tylko w obrębie płuc.

Domyślić się łatwo, iż te odprowadzające kanały przy każdym uderzeniu serca otrzymują porcję krwi, i to pod dość wysokim ciśnieniem. Toteż ścianki ich są grube — składają się z mięśni, ale przede wszystkim z kilku warstewek ścięgnistych otoczek, które zdolne są wytrzymać nacisk... no, jak myślicie, ilu?... ni mniej, ni więcej, tylko aż... dwudziestu atmosfer.

Ścianki te są jednak elastyczne, dzięki czemu, po chwilowym roz­dęciu przez wprowadzoną porcję krwi, powracają znowu do po­przedniego ¡położenia, przepychając ją coraz dalej i dalej.

Te rytmiczne nabrzmiewania tętnic .a dalszy falowy ruch ich ścianek wyczuwamy w różnych miejscach naszego ciała, wszędzie., tam, gdzie podchodzą one bliżej powierzchni — są to tak zwane uderzenia pulsu.

Trzeba wziąć pod uwagę, że tętnice, prócz tego, iż przewo-

dzą nurt krwi biegnący w nich coraz dalej i dalej, posiadają jeszcze cale mnóstwo rozgałęziających się w ich ściankach drob­niejszych maczyniek, których zadaniem jest rozprowadzanie ma­teriałów odżywczych W obrębie żywej tkanki samych naczyń . krwionośnych. '

Im dalej, tym w coraz drobniej szych arteriach ścianki są od­powiednio cieńsze. Nic dziwnego, bo i prężność krwi staje się coraz mniejsza. Aż wreszcie dochodzimy do najdrobniejszych, cieniut­kich rureczek zwanych kapilarami, czyli naczyńkami włoskowatymi

Nazwa ta jest niezupełnie słuszna, bo ma niby obrazować drobne wymiary średnicy tych kanalików, gdy w rzeczywistości włos w porównaniu z nimi byłby okrętową liną w zestawieniu ze sznureczkiem. Albowiem, ich rozmiary są jeszcze dwudziestokro­tnie mniejsze od grubości przeciętnego włosa ludzkiego.

W kapilarach, znajdujących się dosłownie wszędzie, w każdym organie, wciskających się czasem do poszczególnych komórek, krew może dopiero spełniać swoje zadania oddawania tlenu, oddawania

pokarmów i zabierania dwutlenku węgla. Tylko pamiętajmy, że, jeśli rzecz się dzieje w płucach, to odwrotnie, tam krew właśni^f nasyca się tlenem, a oddaje dwutlenek węgla.

Te stacje rozładunkowe mae są właściwie stacjami, bo krewi płynie nimi wprawdzie stosunkowo wolniej niż w grubszych tętnw

cach, ale nie zatrzymuje się w nich ani na chwilę. A więc wszystkie procesy muszą się tam odbywać szybko, gdyż całe naczynie włosko- wate ma zaledwie pół milimetra długości, i krew tę odległość prze­bywa w ciągu sekundy. Sekunda zatem musi wystarczyć na te do­piero co wspomniane czynności.

A cóż dziejie się z knwią dalej? Przepłynąwszy przez cienkie i cienkościenne, bo zaledwie z jednej warstwy płaskich komórek składające się kapilary, krew zaczyna wpływać znów do szerszych rur, które jednak są już inaczej zbudowane niż arterie. Ścianki

7 KreW giy

ich są dużo hardziej wiotkie, a przy tym. ¡mało elastyczne. Tam pulsu me wyczuwamy? albowiem .tłoczący nacisk serca,a częściowo

i tętnic, już w kapilarach ustał niemal zupełnie.

A jednak krew płynie naprzód. Płynie, albowiem serce teraz : działa na nią jak pompa ssąca, to jest przyciągająca ją ku sobiea Ścianek żył zatem nie rozpycha żadne specjalne ciśnienie, raczej przeciwnie. Jednocześnie i szybkość prądu krwi jest w nich zna-1 cznie mniejsza. Na wewnętrznej powierzchni rur żylnych znajdują się nawet specjalne zastawki albo kieszonki, które przeciwstawia- * ją się cofaniu leniwie poruszającego się tam płynu.

Tu muszę poinformować czytelnika o pewtnęj dość interesującej ; sprawie, a mianowicie, że całkowita pojemność żył jest znacznie większa od ogólnej ilości krwi w organizmie. Nie należy więc sobie wyobrażać, aby cała krew płynęła wszystkimi żyłami jednocze-l śnie. Są to jakby ulice, z których pewne bywają czasem zamknięte dla ruchu kołowego, a potem znów otwierane, gdy z kolei ulegają

zamknięciu. Regulację tę przeprowadzają nerwy, dokładnie Oplątujące ścianki wszystkich naczyń krwionośnych.

Jaki nasuwa się wniosek z powyższej wiadomości? Zasadniczo taki, że układ krwionośny w ciele człowieka i zwierzęcia to jakby bardzo bogata sieć komunikacyjna, jednak o ilości wagonów nie­wystarczającej dla obsłużenia na raz całego kraju. Jeśli na przy­kład jesteśmy świeżo po sutym posiłku i przewód pokarmowy sy­gnalizuje do mózgu stan aktywnej czynności — duże ilości krwi skierowane zostają do jelit, trzustki i wątroby, celem dowożenia materiałów na produkcję soków trawiennych, a przede wszystkim odtransportowywania strawionych pokarmów, przenikających do niej z jelit. Toteż w tym momencie trudno jest zająć się nam ciężką pracą fizyczną lub umysłową. Znacie może przysłowie, że „pełny żołądek nie sprzyja uczeniu się“. Jest to o tyle słuszne, iż wówczas do mózgu (a przy wysiłku fizycznym do mięśni) z konieczności dopływają znacznie mniejsze ilości krwi. Nic dziwnego więc, że te otgany nie są zdolne w danej chwili do poważniejszych wysiłków.

Organizm ludzki czy zwierzęcy jest w ten sposób jakby zmuszony do koncentrowania się na jednej czynności. Lepiej jedno, a dobrze niż wszystko na raz, a po łebkach.

Jest co prawda pewne zabezpieczenie i w tej dziedzinie. A mia­nowicie w organizmie są specjalne zbiorniki krwi, gdyż nie wszyst­ka znajduje się na raz w obrocie. Takim rezerwuarem jest na przykład wątroba, w której do dwudziestu procent krwi może znajdować się poza ogólną cyrkulacją; śledziona, która w pe­wnych warunkach zatrzymuje jej powyżej piętnastu procent; w naczyniach podskórnych zaś zmagazynowane bywa do dziesięciu procent. Jak widać, niemal połowa ogólnej ilości krwi może przebywać w garażach w charakterze wozów zapasowych, które włączane są do ogólnego obiegu dopiero wtedy, gdy organizm wykazuje zwiększone zapotrzebowanie.

Szczególnie gąbczasta budowa śledziony sprzyja takiemu maga­zynowaniu krwi; a wtedy organ ten potrafi napęcznieć nawet w dwójnasób.

Trudno zakończyć nasze rozmowy na *en temat, dopóki nie odpowiem na pytanie, skąd bierze się krew w organizmie. Płyn jak pjyjj — ale przede wszystkim jego zawar­tość, to jest czerwone i białe ciałka.

Otóż ośrodkiem twórczym tych komórek krwi jest tkanka bardzo starannie ukryta, znajdująca się bowiem wewnątrz rurowa­tych kości długich — a zwana szpikiem kostnym. Tam to mieszczą się komórki obficie się dzielące, które prodtikują co se­kunda te dziesięć milionów czerwonych cia­łek, jakich trzeba dla uzupełnienia krwio- biegu. Albowiem, jak już mówiliśmy, ilość ciałek, które nie są już widać zdatne do dal­szej pracy przy roznoszeniu tlenu, jest po­chłaniana w tym samym czasie przez wątro­bę i śledzionę.

Tam również, to jest w szpiku kostnym, tworzą się i stamtąd wypełzają i rozchodzą się po krwi i płynie śródtkankowym mniej od czerwonych liczne ciałka białe — znane nam już leuko- i limfocyty.

Jak się łatwo z tego zorientować, tak czę­sta choroba zwana błędnicą albo anemią mo­że mieć różne przyczyny, nie tylko nad­mierne wyniszczenie czerwonych ciałek krwi. czy to bezpośrednio przez zarazki w rodzaju zarodica malairycznego, czy przez trujące wydaliny niektórych większych pasożytów (np. tasiemca), ale również przy niedomo­gach ośrodków krwiotwórczych, przede wszystkim tkanki szpiku kostnego i jej zaopatrzeniu we wszystkie elementy potrzebne do produkcji hemoglobiny, jak na przykład żelazo.

ROZDZIAŁ XI

CO KROK „KONTROLA“

Czytelnik, który pamięta jeszcze wstęp do niniejszej książeczka^ gdzie mówiłem ogólnie o płynach w organizmie, z pewną słusż-;! nością mógłby mi zrobić następujący zarzut.

Zaczęło się od tego, że autor nakłaniał nas, abyśmy nie wyobra­żali sobie, iż wszystkie czynności płynnych tkanek organizmu wzięła na siebie i spełnia krew czerwona. Z naciskiem powtarzał o roli płynu śródtkankowego, czyli limfy. Zwracał uwagę, że bywa go przecież aż do dwudziestu litrów. Że od. krwi czerwonej różni się tylko brakiem czerwonych ciałek, a co za tym idzie, jest z nią fizjo­logicznie równowartościowy, ustępując jedynie w zdolności rozno­szenia tlenu. A tymczasem w dalszym ciągu pogadanek jakoś limfa zeszła na drugi plan. Cztery ostatnie w każdym razie poświęcone były wyłącznie krwi czerwonej“.

Racja. Za to ten ostatni rozdział z cyklu, w myśl szekspirow­skiego powiedzenia „ostatni, ale nienajgorszy“ — poświęcimy w całości zagadnieniu limfy. Rolę jej już mniej więcej znamy. Musimy więc jeszcze odpowiedzieć tylko na parę pytań.

Przede wszystkim, skąd się ona bierze? A następnie, czy rzeczy­wiście absolutnie nie krąży po organizmie, a jedynie wypełnia szczeliny i puste przestrzenie wewnątrz tkanek?

Wielokrotnie już wspominałem, że płyn śródtkankowy czy limfa jest zasadniczo identyczna z osoczem krwi. Teraz się ostatecznie przekonamy, o ile miałem rację, o ile jednak — co szczególnie pod­kreślam -r- trzeba będzie pod tym względem wprowadzić nieduże poprawki.

Skąd się limfa bierze? Po prostu w kapilarach, czyli włosko wa- tych naczyńkach, przesiąka, no powiedzmy, przefdltrowuje sdę oso­cze poprzez cieniusieńkie ich ścianki i spływa pomiędzy tkanki organizmu.

Ha... więc to zwykłe osocze wraz z białymi ciałkami, które, jak wiemy, wywędrowują sobie z krwiobiegu i wracają z powrotem, kiedy im się żywnie podoba? Niektórzy uczeni tak właśnie uwa­żali, stojąc na stanowisku, że jest to zwykła fizykalna filtracja płynu przez błonki naczyń pod wpływem zwiększonego ciśnienia w krwiobiegu. Ot, na przykład, coś w tym rodzaju jak filtrowanie przez lejek z bibułą czy watą soków owocowych, nalewek i tym po­dobnych specjałów.

Obecnie jednak okazuje się, iż tej sprawy — jak zresztą żadnej w organizmach żywych — nie można rozwiązywać tak czysto me­chanicznie. Przede wszystkim przekonano się, że w różnych Orga­nach odfiltrowująca się z naczyń włoskowatych limfa wcale nie ma jednakowego składu. A ponadto, jeśli we krwi stwierdzamy sie­dem do dziesięciu procent białek, to w limfie jest ich zaledwie 0,3 do 4 procent. W limfie mięśni i skóry jest ich najmniej. W limfie filtrującej się w wątrobie — najwięcej.

Limfa powstająca w mózgu uzyskała nawet osobną nazwę pły­nu śródmózgowego d bardzo różni się od limfy płynącej od ścianek jelit... a zwłaszcza wkrótce po najedzeniu się jej właści­ciela.

Niewątpliwie, na tę odmienność chemiczną wpływają również substancje wydzielane do płynu śródtkankowego przez sąsiadujące komórki tkanek ciała. Jednakże nie w tym stopniu, abyśmy mogli tylko jemu przypisać różnicę składu limfy i osocza godząc się poza tym bez zastrzeżeń na po prostu mechaniczne odsączanie się tego ostatniego z krwi. Przeciwnie. Obecnie panuje pogląd, że rzeczy­wiście odfiltrowuje się ono poprzez ścianki naczynia włoskowa- tego, ale komórki, ścianki te składające, wcale nie pełnią przy tym roli martwej waty czy bibuły, przez które mechanicznie przesią­kają płyny z substancjami w nich rozpuszczonymi, a wszystko, co jest w postaci większych cząsteczek, zostaje zatrzymane na filtrze.

Komórki te pracują, jak to się mówi, wybiórczo. Zabierają z krwi

wodę, zabierają pewne sole, białka czy inne substancje organiczne, aby to wszystko przepuszczać dalej — ale tylko w ilościach wła­śnie w danej chwili potrzebnych — i oczywiście zmiennych, w za­leżności od wymagań organizmu.

Mamy na to dowody z własnych doświadczeń. Ot, chyba każdy uległ kiedyś w ciągu życia oparzeniu. Zrobił się wtedy pęcherz pe­łen... czego? Właśnie limfy, która akurat tutaj, jak się okazuje, za­czyna być nagle z dużo większą szybkością produkowana przez ścianki naczyń włoskowatych, aniżeli odbywało się to normalnie dotychczas na tym odcinku naszego ciała.

Jest to znów jeden z przykładów lokalnej samoobrony organizmu w miejscu, które uległo obrażeniu. W każdym razie pęcherz po­wstaje nie przypadkiem, ale zawsze w określonym celu i dla dobra ogólnego całości ustroju.

A teraz drugie pytanie. Czy po dostaniu się pomiędzy tkanki, po wydobyciu się z rur naczyń krwionośnych, gdzie jako osocze, po­pędzana skurczami serca znajdowała się w ciągłym ruchu — obecnie już limfa będzie zażywała spokoju, jak na przykład woda wylana na miednicę, czy do szklanki?

O nie... Już ten fakt, że przecież czy to szybciej, czy wolniej, ale wciąż i stale „wykapuje“ ona z krwiobiegu, wskazuje, iż pełny spo­kój jest tu niemożliwy.

Co więcej jednak, zbadano, że ma ona swoje drogi w postaci cienkich rurek przewodów limfatycznych, którymi płynie ku sercu

i wlewa się do krwiobiegu. Główny bowiem jej kanał, tak zwany przewód piersiowy — szeroka rura, z którą łączy się większość mniejszych przewodów, wpada do żyły czczej, tuż przed jej ujściem do prawego przedsionka serca. W ten sposób w pewnym stopniu powraca znów do krwi to, co wyciekło w ka- piiarach. ■:

A więc płyn śródtkankowy znajduje się w ruchu, aczkolwiek nie

tak szybkim jak krew czerwona. Bo gdy na przykład w szyjowym naczyniu limfatycznym prędkość jego wynosi 2,5 do 3 centyme* trów na minutę, w żyłach krew potrzebuje na przebycie iden­tycznej odległości zaledwie sekundę.

Szybko czy wolno — jednak warto by wiedzieć, kto limfę w da­nym przypadku popędza. I słusznie nas to interesuje, anatomowi#; bowiem nie znaleźli żadnej specjalnej pompy w rodzaju tej, jaką jest serce dla systemu krążenia krwi czerwonej.

Otóż napęd limfie nadają wszelkie ruchy organizmu: w naj­większym stopniu ssącą rolę odgrywa tu serce, a ponadto klatka piersiowa — przede wszystkim podczas wdechu. Prócz tego po­wstawaniu prądów w płynie śródtkankawym sprzyjają skurcze wszelkich większych mięśni naszego ciała. I jeśli odczuwamy zba­wienne właściwości zdrowotne sportu i ruchu na świeżym po­wietrzu, z całą pewnością główną przyczyną jest to, że zwiększamy w ten sposób cyrkulację płynów w organizmie. A ponoszę w dodatku wziąć pod uwagę, że ilość limfy, która przepływa głównym pier­siowym przewodem z powrotem do krwi, wynosi jednak w ciągu doby około Vs wagi naszego ciała.

Cały system szczelin i rurek limfatycznych jest bodajże jeszcze bogatszy aniżeli opisany w poprzednim rozdziale układ krwio­nośny, a wygląda w dodatku zupełnie inaczej.

Rurki tę co pewną odległość są jak gdyby przerywane przez tak zwane węzły albo grucźoły limf a .ty czne, które z ko­lei składają się z gąbczastej tkanki, gdzie występuje całe mnóstwo wspomnianych już tyle razy białych ciałek krwi, czyli limfocytów. Jeśli uprzytomnimy sobie ich rolę — jak gdyby milicji kontrolują­cej, aby po organizmie nie wałęsały się szkodliwe substancje, ale przede wszystkim bakteriemożna traktować owe gruczoły limfatyczne jako posterunki kontrolne, gdzie wolno płynący płyn śródtkankowy jest niejako „rewidowany“ i „przetrząsany“, czy cza­sem nie wiezie czegoś niepożądanego.

Takich węzłów jest w organizmie mnóstwo. Największe spośród nich to migdały gar dian e, wyrostek robaczkowy, a przede wszystkim śledziona.

W ten sposób zakończyłem cykl moich opowiadań o roli krwi i płynu śródtkankowego w organizmie ludzkim i zwierzęcym- Cykl ten wypadł może przydługo, ale proszę mi wierzyć, iż stokrotnie więcej można byłoby jeszcze powiedzieć w tej» materii z rzeczy już znanych, sądzę zaś, że istnieje tysiące takich, o których dzisiaj nic jeszcze nie wiemy, a które z każdym rokiem nauka w tej dziedzinie stopniowo odkrywa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ
Żabiński Jan KTO STARSZY KTO MŁODSZY EWOLUCJA
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabińsi Jan PRZEMIANA MATERII
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan CZŁOWIEK JEST PLASTYCZNY

więcej podobnych podstron