Leslie Charteris
Święty w Miami
Tytuł oryginału angielskiego: The Saint In Miami
Przełożył: Mikołaj Stasiewicz
O tym jak Simon Templar uganiał się za zjawami, a Hoppy Uniatz trzymał się faktów.
Simon Templar leżał wyciągnięty na piaszczystej plaży przed skromnym, dwudziestopięciopokojowym domkiem Lawrence’a Gilbecka. Kołysał go do snu kojący, monotonny pomruk spienionych fal Atlantyku, które, rozbijając się o brzeg, lizały stopy Simona.
Pomimo późnej pory, od kolacji minęła już godzina, piasek wciąż był ciepły. Ponad głową Templara, wśród migotania gwiazd, połyskiwała (oczywiście za łaskawą zgodą resortu handlu) główna atrakcja Miami — gigantyczna kula księżyca, przypominająca nie tyle wytwór natury, co fosforyzujący krążek sera, albo dzieło jednego z elektryków Earla Carolla. Księżycowe światło zalewało plażę srebrną poświatą, zasnuwając osłonięte części aksamitną czernią. Simon spojrzał na Patrycję Holm. Cień, w którym znalazła się twarz Templara sprawiał, iż przez moment wydawać się mogło, że zagościł na niej wyraz troski i jakiegoś niepokoju.
Patrycja wiedziała jednak, jak obce były Simonowi tego typu uczucia. Współczesnemu poszukiwaczowi przygód i awanturnikowi, występującemu pod pseudonimem Święty, nie znane były banalne uczucia niepokoju, tak pospolite wśród współczesnych ludzi. Równie obce mu było uczucie troski; nie można tego natomiast powiedzieć o zastępach policjantów na całym świecie, jak również o osobach niezwykle zamożnych i pewnych siebie, związanych blisko ze światem przestępczym. Bowiem ilekroć pojawiał się Święty, obie grupy doznawały w ogromnych dawkach dotkliwego uczucia niepokoju. On sam natomiast pozostawał niewzruszony. Jedynym zmartwieniem Simona stawała się absolutnie nieuzasadniona, wręcz perwersyjna obawa, iż pewnego dnia życie zacznie być nudne i że bogowie ryzykownych przygód go opuszczą, wydając na pastwę szarej codzienności, namiastki prawdziwego życia, którą zwykli śmiertelnicy przywykli uznawać za stan normalny.
Simon wyciągnął śniadą dłoń, zaczerpnął garść piasku i posypał nim ramię Patrycji, na którym dziewczyna opierała głowę tak, by złote loki nie dotykały piasku.
— Kochanie, znasz tyle fascynujących osób — powiedział. — Na przykład ci Gilbeckowie. Nie mogę wyjść z podziwu, jak są bezgranicznie gościnni. Oddali swój dom do dyspozycji gromadzie obcych ludzi i wyjechali. Jakie to nowoczesne, co za godna naśladowania pogarda dla sztywnych konwenansów. No tak, ale przynajmniej uniknęli naszego towarzystwa, wszak goście tak potwornie męczą. Podejrzewam, że za kilka tygodni otrzymamy od nich telegram, dajmy na to z… Honolulu: Jak milo, że wpadliście. Musicie nas koniecznie jeszcze kiedyś odwiedzić. Patrycja odsunęła głowę, by uchronić fryzurę przed ziarnkami piasku, sypiącymi się nieprzerwanie z zaciśniętej dłoni Simona.
— Widocznie coś się stało. Przecież Justine nie napisałaby tego listu z prośbą o pomoc tylko po to, żeby ulotnić się przed moim przyjazdem.
— Ależ właśnie tak postąpiła — upierał się Simon. — Przyjeżdżajcie natychmiast. Nie wiem, co się dzieje. Mój ojciec snuje się po domu. Jest okropnie przybity. Nie wiem, co mu jest, ale to się na pewno źle skończy! A my co robimy?
— Doskonale pamiętam, co zrobiliśmy — powiedziała Patrycja.
— Nie musisz mi przypominać, ale możesz oczywiście dalej opowiadać, jeżeli sprawia ci to przyjemność.
— Wręcz przeciwnie — odparł Święty. — Zraniono moje uczucia. Moja wrażliwa dusza cierpi męki… Rzucamy wszystko, lecimy na ratunek pięknej Justine i jej zrozpaczonemu tacie, a oni co?
— Nie ma ich — dokończyła Patrycja.
— Nie inaczej — potwierdził Simon. — Nie ma ich. Zamiast Justine i jej ojca, wyczekujących nas niecierpliwie z wystawną kolacją, orzechami kokosowymi i poi, zastajemy sympatycznego, przeziębionego służącego z Filipin. Ten zaś informuje nas, rozsiewając przy tym zjadliwie zarazki, że pan Gilbeck wraz ze swą zmysłową córką, którą byłaś łaskawa opisać w tak atrakcyjny sposób, podnieśli kotwicę jachtu, o jakże niezwykłej nazwie Mirage i udali się w nieznanym kierunku.
— Niezwykła opowieść, ale czy ty zawsze musisz ironizować?
— A co innego mi pozostaje? Mam się rozpłakać? Prawdę mówiąc, pewnie właśnie tak to się skończy. Czuję, że ta historia wpędzi mnie w depresję. Hoppy powiedziałby, że nasi gospodarze zrobili z nas balona.
— Możliwe, ale nie możesz mnie za to winić — zaprotestowała Patrycja.
— Co więcej — ciągnął Simon — jestem skłonny uznać, że Justine nie miała specjalnego powodu, żeby cię tu ściągać. Pewnie tata nabył większą ilość akcji Koncernu Wykałaczek Ltd., po czym jakiś dentysta oświadczył publicznie, że wykałaczki niszczą uzębienie, no i rynek się załamał. Wkrótce po tym, jak Justine napisała swój błagalny list, inny dentysta oświadczył, że wykałaczki nie tylko zapobiegają próchnicy, ale leczą również nowotwory, nerwice i odciski. Wykałaczki znów szły jak woda. Tatusiowi natychmiast powróciło dobre samopoczucie, wsiedli znów na ten swój kajak i zadowoleni z siebie popłynęli, by uczcić doskonały interes, a o nas po prostu zapomnieli.
— Niewykluczone, że masz rację.
Siadając Simon wzruszył szerokimi ramionami i zaczął nerwowo strzepywać piasek z nóg.
Spojrzał na Partycję. Jeden rzut oka wystarczył, by zapomniał o tajemniczym zniknięciu Gilbecków. W niewiarygodnie intensywnym świetle księżyca Patrycja wydawała mu się istotą nierealną. Stanowiła część jego życia, najtrwalszą gwarancję szczęścia, niezmienną jak gwiazdy na niebie, a jednak przez tę jedną, ulotną chwilę Simon odniósł wrażenie, iż jego towarzyszka rozpłynęła się w magicznej, bajecznie ciepłej nocy; stała się jeszcze piękniejsza niż za dnia, tak piękna, że wręcz nierealna; równie odległa i nieuchwytna jak poświata księżycowego światła, jak błysk pereł.
Błękitne oczy Simona spoważniały. Kiedy ją dotknął, poczuł, że i ona myślami błądzi gdzieś daleko. Pewnie dlatego przed chwilą wydała mu się taka nieobecna i nierealna.
— Tak naprawdę podejrzewasz, że wydarzyło się coś złego, prawda?
— Jestem tego pewna.
Podmuchy bryzy, nadlatujące od strony oceanu, tańczyły nad plażą i muskały liście palm, które rosły na skraju. Święty poczuł jak przeszywa go lodowaty dreszcz. Wiedział jednak, że to nie za sprawą ciepłego wiatru jego skórę drażnią miliony mikroskopijnych, delikatnych igiełek. Jakże dobrze znał to uczucie! Ileż razy dreszcz ten pchał go na spotkanie śmierci, choć o wiele częściej zdarzało się, iż ratował mu życie, ostrzegał w porę przed niebezpieczeństwem, dzięki czemu Simon wychodził obronną ręką z każdej opresji. Ratował go szósty zmysł, który otrzymał w darze od natury. To on sprawiał, że znowu poczuł ów dreszcz, gdy przypatrywał się migoczącym niespokojnie falom oceanu.
— Spójrz — powiedział pomagając Patrycji usiąść — co tam widzisz? Jakiś całkiem duży statek. Przyglądam mu się już od kilku minut. Chyba płynie w naszą stronę. Przed chwilą widziałem tylko światło na prawej burcie, a teraz pokazało się i na lewej. Jest zwrócony dziobem w nasza stronę.
— Czyżby wracali Gilbeckowie? — powiedziała.
— Nie, to nie jacht. To duży statek — odparł bez namysłu. — Ale dlaczego płynie prosto do brzegu.
Patrycja utkwiła wzrok w ciemnej sylwetce statku.
Nagle z forpiku wystrzeliła smuga srebrnego światła. Zamarła, by w chwilę potem ruszyć zygzakiem po powierzchni wody. Światło uderzyło w ciemną toń morza, idąc w zawody z drgającymi na falach promieniami księżyca, zataczając szerokie łuki, tnąc czerń nocy niczym ogromny, świetlisty skalpel. Na pokładzie statku zamajaczyły sylwetki jakichś ludzi, odcinając się wyraźnie od bieli nadbudówek.
Dopiero wówczas Simon zdał sobie sprawę, że statek znajdował się o wiele bliżej lądu, niż pierwotnie przypuszczał. Wstał i pomógł Patrycji podnieść się z piasku.
— Przez cały wieczór nie opuszczały cię przeczucia, że wydarzy się coś niezwykłego — powiedział. — Sądzę, że właśnie teraz się sprawdzają.
— Wygląda na to, że ktoś wypadł za burtę i usiłują go odnaleźć.
— Zastanawiam się tylko, dlaczego…
Templar nie zdążył dokończyć zdania, a już jego wątpliwości same się wyjaśniły. Zgasł reflektor, a zaraz potem wszystkie światła na pokładzie. Czarna sylwetka statku sunęła majestatycznie poprzez rozmigotaną plamę światła księżyca.
Nagle ciemność nocy rozdarł oślepiający błysk, w którym natychmiast rozpłynęło się światło księżyca. Z kadłuba statku, prosto w niebo wystrzelił ogromny słup ognia. Statek podskoczył; mogło się wydawać, iż w jego dno uderzyła gigantyczna pięść. Kadłub stanął w płomieniach. W chwilę potem pękł, wypluwając ze swego wnętrza purpurowe snopy iskier i kłęby dymu.
A potem rozległ się rozdzierający huk potężnej eksplozji.
Simon chwycił Patrycję za rękę i popędzili w stronę palm, za którymi znajdował się niski, kamienny mur. Oddzielał on plażę od przylegającego do niej trawnika. Gdy tam dotarli, Patrycja poczuła nagle, jak Simon unosi ją bez wysiłku ponad murem i stawia na ziemi. Przykucnęli oboje i przytulili się do biało–różowych kamieni, z których zbudowany był mur. Przez kilka sekund zdawało się, że świat zamarł w bezruchu. Na pobliskiej Cillins Avenue zdziwieni kierowcy zatrzymali samochody i w osłupieniu patrzyli na morze. W szum bryzy, przetaczającej się nad równinami Florydy, wdzierał się obcy, narastający hałas.
— Co to? — zapytała.
— Fala uderzeniowa wybuchu. Uważaj, zaraz tu dotrze — wyjaśnił.
Po piasku pędziła już z wściekłym sykiem ogromna, spieniona fala. Uderzyła z furią o brzeg, nabrała impetu i roztrzaskała się o kamienny mur. Simon zdążył jeszcze chwycić mocno Patrycję, a potem, niczym lawina, runęły na nich potoki lodowatej wody. Wkrótce fala zaczęła opadać i cofnęła się w stronę morza, pozostawiając jedynie warstwę piasku i wodorostów.
Kiedy wstali, Simon zerknął na przemoczoną do suchej nitki sukienkę Patrycji.
—. Obawiam się, że właśnie rozstałaś się z wartą tysiąc dolarów kreacją od Schiaparellego — zauważył. — No cóż, to chyba nie jedyna ofiara tego fajerwerku.
Święty przyglądał się spokojnie ponurej scenie. Do brzegu podążały hałaśliwe grupki ciekawskich. W pobliżu, raz po raz, rozlegał się spazmatyczny warkot samochodów, gdzieś z oddali dobiegał przeraźliwy kobiecy krzyk. Simon spojrzał na trawnik i zamarł, nie dowierzał własnym oczom.
Nie dalej niż w odległości jednego jarda, zobaczył bowiem leżącego na trawniku młodego mężczyznę z okrągłą twarzą. Szeroko rozwarte, martwe oczy jakby wpatrywały się w Świętego. Mężczyzna miał na sobie niebieski, marynarski mundur. Fala, która cisnęła nim o brzeg, pozostawiła małą wiązkę wodorostów owiniętych wokół wykręconego ramienia. Jego nadgarstek oplatały szczelnie linki kamizelki ratunkowej. Święty pochylił się nad ciałem. Światło księżyca było na tyle silne, że mógł odczytać nazwę statku wypisaną na kamizelce i wtedy poczuł jak, przebiegają mu po plecach ciarki.
Zdawało się, że nigdy nie zdoła oderwać wzroku od kamizelki. Czarne, złowieszcze litery tańczyły mu przed oczyma. Po kilku sekundach Simon otrząsnął się z dziwnego hipnotycznego transu, w który wpędził go napis na kamizelce ratunkowej martwego marynarza.
Kiedy Templar wreszcie się odezwał, jego głos zabrzmiał cicho i spokojnie. Oprócz żelaznego uścisku dłoni, którym chwycił Patrycję za ramię, nic nie zdradzało, iż w jego mózgu rozszalała się burza pytań i domysłów.
— Kochanie, będziesz musiała mi pomóc — powiedział. — Zaniesiemy tego człowieka do domu, zanim ktoś go tu znajdzie.
Patrycja momentalnie rozpoznała znajomą nutę w głosie Simona. Wiedziała, iż nie powinna zadawać żadnych pytań. Posłusznie, niczym automat, podniosła stopy marynarza, podczas gdy Simon, wsunąwszy ręce pod jego pachy, uniósł tułów. Ciało topielca było ciężkie i bezwładne.
Kiedy pokonali połowę drogi, która dzieliła ich od wejścia do domu, zauważyli na ganku poruszający się cień. Simon natychmiast puścił ciało; Patrycja skwapliwie uczyniła to samo.
Cień przesunął się na trawnik i zaczął skradać się w ich kierunku. W łagodnym świetle księżyca Patrycja i Simon zobaczyli białe, flanelowe spodnie w szerokie paski i mieniący się pięcioma kolorami, równie gustowny sweter. Zaś ponad swetrem majaczyła dobroduszna twarz i oczy wlepione w Świętego.
— Szefie, to pan? — zapytał cień.
Głos kojarzył się z dźwiękiem klaksonu, który zachorował na zapalenie krtani, lecz w tym momencie Simonowi zdawało się, iż zabrzmiał niezwykle melodyjnie. A twarz właściciela głosu wcale nie przyprawiała Świętego o atak serca, wręcz przeciwnie, uznał ją za niezwykle piękną. Dzięki wieloletniej praktyce Simon potrafił bezbłędnie rozpoznać skomplikowane stany emocjonalne swego towarzysza, obserwując mimikę jego twarzy. Wiedział zatem, że dwie głębokie bruzdy w miejscu, w którym u innych przedstawicieli gatunku ludzkiego natura umieściła brwi, nie oznaczają bynajmniej morderczych zamiarów, a jedynie niepokój.
— Tak, Hoppy — odpowiedział z ulgą w głosie. — To my. No, nie stój tak. Zabierz go.
Hoppy Uniatz ruszył na pomoc krokiem uszczęśliwionego niedźwiedzia. Nie zadawał pytań, ani nie komentował poleceń szefa. Wiedział, że należy robić swoje bez szemrania i ochoczo. Święty w oczach Hoppy’ego był cudotwórcą, człowiekiem, który z nadprzyrodzoną łatwością osiągał wszystko, co chciał. Wiedział też, że Święty poruszał się z niewiarygodną nonszalancją wśród labiryntu myśli, który Uniatzowi nieodmiennie kojarzył się z miejscem równie nieprzyjemnym jak czyściec. Myślenie sprawiało Hoppy’emu koszmarną przykrość, powodując ból ogniskujący się gdzieś w otchłaniach czaszki. W dniu, w którym Hoppy zrozumiał, iż Święty jest w stanie myśleć za nich obu, uznał swe życie za wspaniałe. Postanowił, że już nigdy nie opuści Simona Templara. Od tamtej pory towarzyszył mu jak cień.
Spojrzał z zadowoleniem na ciało marynarza.
— Do diabła, szefie — wymamrotał — słyszałem, jak mu pan przyładował. Co to było, szefie? Jakaś nowa spluwa? O mało nie zleciałem ze schodów.
— Hoppy, czasami odnoszę wrażenie, że powinniśmy się pobrać — powiedział Święty. — Masz rację. A spluwa, rzeczywiście niczego sobie, chociaż nie moja. A teraz zabierz tego nieboszczyka do mojego pokoju. Zdejmij z niego mundur i uważaj, żeby nie zobaczył cię nikt ze służby.
Rozkaz ten należał do kategorii poleceń, które Hoppy był w stanie wykonać, odnosił się przecież do prostej i łatwej czynności. Nie oznaczało to wcale, iż Hoppy rozumiał jej sens. Nie tracąc jednak czasu na zbędne rozmowy, podniósł ciało mężczyzny, zarzucił je na ramię i zniknął w ciemności. Kamizelka ratunkowa wciąż kołysała się na linkach, które oplatały nadgarstek nieboszczyka.
Simon odwrócił się do Patrycji. Przyglądała się mu uważnie łagodnymi oczyma.
— Co powiedziałabyś na drinka?
— Powiedziałabym, że tak.
— Czy wiesz, co się właściwie stało?
— Zaczynam się domyślać.
Błysk zapałki, którą Simon zapalał papierosa, oświetlił na moment jego szczupłą twarz.
— Ten statek został storpedowany. — Widziałaś napis na kamizelce?
— Zdążyłam zauważyć tylko litery HMS.
— To wystarczy — odrzekł. — Cały napis, jaki widniał, to HMS Triton. A jak zapewne wiesz, Triton to łódź podwodna.
— Nie, to niemożliwe — odpowiedziała drżącym głosem.
— Zobaczymy.
Twarz Świętego oświetlał teraz żarzący się papieros.
— Pożyczę motorówkę Gilbecka i wybiorę się na małą wycieczkę. Muszę sprawdzić, czy na wodzie nie pozostały jakieś ślady z zatopionego statku. Czy zechciałabyś odnaleźć Piotra? Powinien już wrócić.
Patrycja odchodziła bez słowa, by wykonać polecenie. Simon przyglądał się jej przez moment, a potem ruszył w stronę prywatnej przystani Gilbecka. Po drodze obserwował powierzchnię oceanu. Tuż przy linii horyzontu zauważył nikłe światełko, które przesuwało się wolno na południe, błyskając w ciemności.
Oba silniki motorówki Lawrence’a Gilbecka zaprotestowały żałośnie, kiedy Święty przepuścił szturm na potężną oceaniczną falę. Kadłub wspiął się po stromym zboczu i zawisł na szczycie grzywacza, podczas gdy bezsilne śruby cięły ze świstem powietrze; skoro jednak ponownie znalazły się w wodzie, motorówka, niczym strzała, pomknęła w dół morskiej przepaści. Kiedy osiągnęła stałą prędkość czterdziestu węzłów, spod obu burt wystrzeliły na wysokość sześciu stóp bryzgi spienionej wody. Nawet tak wytrawny znawca jak Simon Templar musiał przyznać, że nazwa Meteor, która widniała na rufie łodzi, w pełni oddawała jej zalety.
Piotr Quentin skulił się na przednim siedzeniu. Co chwilę chował głowę za szybę, by osłonić się przed zapierającym dech pędem powietrza i bryzgami słonej wody. Odwrócił się do Patrycji i powiedział:
— Jestem pewien, że wszyscy inwalidzi, którzy zjechali na południe, aby spędzić tu zimę, odzyskają siły, kiedy dowiedzą się, że jesteś w Miami.
W jego głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta łagodnej rezygnacji. Quentin uznał prawdopodobnie, że skoro jego los jest przesądzony, musi pogodzić się z nim i wykazać brak zainteresowania, czy wręcz pogardę, dla tak nieistotnych kwestii, jak sposób i miejsce wykonania wyroku. Objął więc głowę potężnymi ramionami kulturysty, zmarszczył czoło i utkwił wzrok w ciemnościach przed dziobem motorówki. Nadało to jednak sympatycznej twarzy nieco wojowniczy wygląd.
Simon cisnął niedopałek papierosa za burtę. Wiatr natychmiast porwał purpurowy punkcik i poniósł daleko za rufę Meteoru, gdzie pochłonęła go mroczna toń oceanu.
— Przecież Gilbeckowie zostawili dla nas wiadomość, z której jasno wynikało, że mamy się u nich czuć jak u siebie w domu — powiedział. — Jestem przekonany, że wybraliby się z nami na małą przejażdżkę, tym bardziej, że oni sami chyba zupełnie zapomnieli o tej starej balii, która rdzewiała na lądzie.
— Ale ich szkocka whisky wcale nie rdzewiała — zauważył Piotr, obracając w dłoni butelkę. Jeśli się nie mylę, to whisky, odwrotnie niż motorówka, jest tym lepsza, im starsza.
— Niestety, tylko do czasu — odrzekł Święty z troską w głosie. — Później bezpowrotnie traci swe właściwości, a jako porządni, obdarzeni poczuciem odpowiedzialności obywatele, nie mogliśmy przecież do tego dopuścić. Podaj butelkę. Oboje z Patrycją jesteśmy nieco zziębnięci po tak lodowatym prysznicu.
Simon przyjrzał się uważnie naklejce i pociągnął duży łyk. Dopiero kiedy zaaprobował jakość trunku, zdecydował się wręczyć butelkę swej towarzyszce.
— Pan Peter Dawson nie ma sobie równych — powiedział do Patrycji, otwierając szerzej przepustnice i przekrzykując wzmagający się ryk silnika. — Chciałbym, żeby butelka wróciła do mnie, zanim Hoppy dostanie ją w swoje ręce; w przeciwnym wypadku będziemy musieli urządzić ceremonię pogrzebową w marynarskim stylu.
Kiedy wiatr porwał słowa Świętego na tylne siedzenie, w niewielkiej bryłce szarych komórek, którą skrywała czaszka Uniatza, rozbłysło nagle nikłe światełko — narodziła się myśl. Hoppy nachylił się do ucha Templara, by tym pomysłem niezwłocznie z nim się podzielić.
— W każdej chwili, szefie — zapewniał. — Niech pan tylko powie kiedy.
Długie lata znajomości z Hoppy’m sprawiły, iż Simon przywykł do tego, że umysł Hoppy’ego chadzał wyjątkowo krętymi ścieżkami. Warto dodać, iż określenie „umysł” nie wydaje się odpowiednie dla instrumentu, którym Hoppy został obdarzony przez swoich rodziców. Bowiem nic nie wskazuje, że Uniatz posiada umiejętność rozumowania, która — jak wiadomo — stanowi główną funkcję umysłu, wyróżniającą gatunek homo sapiens spośród pozostałych gatunków mieszkających na ziemi. Simon Templar, niespeszony tym nagłym zwrotem w konwersacji, zacisnął dłonie na sterze i zapytał:
— Co kiedy?
— No, kiedy będziemy wyrzucali nieboszczyka za burtę — odparł Hoppy głosem pełnym łagodności i dobrej woli, pomimo iż nie rozumiał, dlaczego szef domagał się uściślenia wypowiedzi, która jemu samemu wydała się oczywista. — Tego sztywnego. Jestem gotowy przez cały czas.
Simon pracowicie łączył wątki i podążał za tropem rozumowania Hoppy’ego w tym czasie, gdy Meteor pokonywał oceaniczne fale.
— Miałem na myśli butelkę Petera Dawsona — powiedział łagodnie — która niechybnie zakończyłaby żywot, gdyby tylko dostała się w twoje ręce.
— Ach tak — odparł Uniatz, sadowiąc się wygodnie. — Myślałem, że mówił pan o tym truposzu. Trochę mi tu przeszkadza. Nie mam co zrobić z nogami. Ale da się wytrzymać. Patrycja zwróciła butelkę Simonowi.
— Zauważyłam wprawdzie, że Hoppy przytaszczył jakiś worek do łodzi — powiedziała nieco drżącym głosem — ale nie przypuszczałam, że… Czy zdajecie sobie sprawę, że wszystkie okręty straży przybrzeżnej, które w chwili wybuchu znajdowały się w promieniu stu mil, zdążają teraz dokładnie w tym samym kierunku, co my? Jeśli zainteresują się zawartością worka, który służy Hoppy’emu za podnóżek, będziemy w niezłych tarapatach.
Tym razem Simon nie spierał się, bo Patrycja miała rację. Przed dziobem Meteora pojawiało się coraz więcej świetlistych punkcików, które podrygiwały na wzburzonym oceanie. Reflektory przeczesywały ciemności. Święty nie miał planu działania. Prawie nigdy nie robił planów. Ufał instynktowi lub intuicji i zawsze uwzględniał nieprzewidziane wypadki. Dzięki temu potrafił dostosować się do każdej okoliczności.
— Zabrałem go, ponieważ w domu mógłby go zobaczyć ktoś ze służby. Nie wiem jeszcze, co z nim zrobimy. Może wyrzucimy go za burtę.
— A co z kamizelką ratunkową?
— Wyciąłem napis i spaliłem. Na jego mundurze nie było żadnych znaków identyfikacyjnych.
— Przez cały czas zastanawiam się, jak pojedynczy marynarz może wypaść z łodzi podwodnej?
— Skąd wiesz, że on wypadł za burtę?
Simon wziął do ust nowego papierosa i zapalił go, osłaniając dłońmi zapałkę.
— Oboje jesteście na złym tropie — powiedział. — Dlaczego myślicie, że marynarz był członkiem załogi łodzi podwodnej?
— Przecież…
— Przecież to nie łódź zatonęła, prawda? Dlaczego ktoś z jej załogi miałby znaleźć się w wodzie. A jego mundur? Miał na sobie mundur marynarki brytyjskiej… Mógł wypaść z zatopionego statku. Albo z jakiegokolwiek innego. Jedyny dowód stanowiła kamizelka ratunkowa. Łódź podwodna mogła ją po prostu zgubić. Poza tym kamizelka była starannie przywiązana do nadgarstka. Gdyby chwycił ją wtedy, gdy tonął, nie zdołałby zawiązać linki aż na tyle węzłów. Zresztą, jak udało mu się utonąć tak szybko? Nie zdążyłem nawet głębiej odetchnąć od chwili wybuchu, a on leżał już martwy na trawniku Gilbecków.
Piotr wziął butelkę z rąk Patrycji i wypił kilka łyków.
— Tylko dlatego, że Justine Gilbeck napisała tajemniczy list do Patrycji — powiedział bez przekonania — chcesz na siłę znaleźć jakąś tajemnicę.
— Nie powiedziałem wcale, że śmierć marynarza łączy się ze sprawą Gilbecków. Stwierdziłem natomiast, że znaleźliśmy się w wyjątkowo dziwnej sytuacji. Przyjechaliśmy do Miami na rozpaczliwą prośbę dziewczyny, która zniknęła przed naszym przybyciem.
— Pewnie ktoś uprzedził ją o twojej reputacji — powiedział Piotr. — Jest jeszcze na świecie kilka porządnych dziewczyn z zasadami. Tylko ty nigdy nie masz okazji ich poznać.
— I jeszcze coś — ciągnął Simon. Od kiedy marynarka brytyjska zabawia się w zatapianie neutralnych statków bez ostrzeżenia? A teraz dajcie mi łyk tego lekarstwa.
Spory łyk whisky sprawił, iż Simon poczuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach. Wyciągnął za siebie rękę i, nie odwracając głowy, umieścił butelkę w gigantycznej dłoni Uniatza. Serce Simona nadal biło szybkim i miarowym rytmem. Kto wie, czy sprawiła to whisky? A może przyczyna leżała gdzie indziej; stanowiło ją coś o wiele bardziej ulotnego, lecz zarazem bardziej trwalszego niż alkohol… Nie mógł udowodnić, że jego domysły są słuszne, choć ani na chwilę nie opuszczała go absolutna pewność, że się nie mylił. W uszach Simona Templara dźwięczało jeszcze wezwanie do szukania przygody; wiodło go wprost na spotkanie z niebezpieczeństwem. Święty doskonale znał to uczucie. Doświadczył go już wiele razy.
— Przyjmujesz z góry założenie, że zniknięcie Gilbecków jest powiązane z zatonięciem statku — powiedziała Patrycja.
— Nigdy nie przyjmuję z góry żadnych założeń. Biorę jedynie pod uwagę zasadę prawdopodobieństwa i prawo grawitacji — odrzekł. Przyjeżdżamy tu i zastajemy niezwykle dziwną sytuację. W kilka godzin później i praktycznie w tym samym miejscu staje się ona jeszcze dziwniejsza. Trudno się nie zgodzić, iż z obu faktów nie można stworzyć większej całości.
— Całości, w którą zamieszany jest Gilbeck i w którą był zamieszany ten nieszczęśnik w kamizelce ratunkowej? — zapytał Piotr.
— Właśnie tak.
Patrycja Holm przyglądała się smugom światła, wędrującym po powierzchni oceanu przed dziobem Meteora. Znała Świętego o wiele dłużej niż Quentin, wiedziała więc, że jego pozornie niewiarygodne przypuszczenia zawsze okazywały się zadziwiająco trafne. Templar posiadał szósty zmysł, który nigdy go nie zawodził. Posługiwał się nim równie zwyczajnie, jak każdy śmiertelnik posługuje się zmysłem wzroku.
— Dlaczego prosiłeś Piotra, żeby zebrał informacje o Marchu? Co go z tym wszystkim łączy?
— A czego dowiedział się Piotr? — zapytał Simon.
— Niewiele — odparł niechętnie Quentin. — Poza tym chciałbym zaznaczyć, że zbieranie informacji o podejrzanych typach nie jest miom ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu; zwłaszcza ciepłą nocą na Florydzie… Dowiedziałem się, że March posiada wyspę w Zatoce Biskayne, a na niej jeden z tych uroczych domków letniskowych, które przypominają rozmiarami hotel Roney Plaża, zupełnie taki sam, jaki ma nasz przyjaciel Gilbeck. Posiada również trzy baseny i prywatne lotnisko oraz jacht; niewielką łupinkę o wyporności dwustu czy trzystu ton z silnikami diesla i innymi dodatkami. Tak jak przypuszczałeś, to on jest właśnie tym słynnym Randolphem Marchem, który w wieku dwudziestu jeden lat odziedziczył patenty na lekarstwo warte miliony. Co najmniej pół tuzina pięknych pań zbiło majątek na rozwodach z Marchem, czego on pewnie w ogóle nie zauważył. Pozostałe oblubienice, te które miały mniej szczęścia i nie stanęły u jego boku na ślubnym kobiercu, także nie mogą narzekać na kłopoty finansowe. Krążą pogłoski, że nie stroni od marihuany. Właściciele nocnych klubów wciągają flagi na maszt, kiedy March pojawia się w okolicy.
— To już wszystko? — zapytał Święty.
— Cóż, słyszałem jeszcze coś — ciągnął Piotr bez entuzjazmu. W barze przy drinku poznałem jakiegoś faceta z branży maklerskiej, który twierdził, że ten March wpakował mnóstwo forsy w firmę Foreign Investment Pool.
Simon uśmiechnął się.
— A zatem wpakował mnóstwo forsy w firmę, w której niemałe udziały posiada również Lawrence Gilbeck. Mogłem się o tym przekonać przeglądając gazety, które znalazłem na jego biurku.
— To jeszcze o niczym nie świadczy — zaprotestował Piotr.
— W Foreign Investment Pool ulokowali kapitały. Gdyby obaj mieli udziały na przykład w General Motors to…
— Ale nie mają — przerwał mu Święty. — Natomiast mają je w Foreign Investment Pool.
Kiedy Meteor szturmował kolejną falę, poprzez ryk silnika dało się słyszeć donośne bulgotanie i ostatni łyk whisky znikł w spragnionym gardle Hoppy’ego Uniatza. Pusta butelka natychmiast powędrowała za burtę, a Hoppy posmutniał.
— Nadal nie wiemy, dlaczego interesuje cię March? — dopytywała się Patrycja.
— Ponieważ dwukrotnie telefonował dzisiaj do Gilbecka — odpowiedział Święty.
Piotr ściągnął brwi.
— No tak, wszystko się zgadza. Wiadomo przecież, że każdy, kto używa telefonu, jest gangsterem — powiedział Piotr z przekąsem.
— Dwukrotnie — powtórzył spokojnie Templar. — Za pierwszym razem odebrał służący. Powiedział, że Gilbecka nie ma w domu. Dwie godziny później March zadzwonił jeszcze raz. Rozmawiał ze mną i bardzo zależało mu na tym, abym zanotował poprawnie jego nazwisko.
— A to dopiero bandyta! — wykrzyknął Piotr z przejęciem. — Tylko podejrzane typy, które mają coś na sumieniu, zachowują się tak bezczelnie.
— Głupiec z ciebie, Piotrze — powiedział Simon bez cienia irytacji. — Dzwoniąc po raz pierwszy, March dowiedział się, że Gilbecka nie ma w domu, przekazał więc wiadomość służącemu. Po co więc dzwonił ponownie?
— Skąd mamy wiedzieć — powiedział Piotr. — Mdli mnie od tego. Powiedz wreszcie, o co chodzi.
Simon sięgnął po następnego papierosa.
— Może przez cały czas wiedział, że Gilbecka nie ma w domu. Może po prostu chciał, aby ten przygłup rodem z Filipin zapamiętał wyraźnie, że to właśnie on Randolph March dzwonił do Gilbecka aż dwukrotnie.
— Ale dlaczego? — zapytała Patrycja.
— Spróbujmy się zastanowić — odparł Święty. — Lawrence i Justine Gilbeck wyjechali nagle dziś rano, nie informując, dokąd się udali i kiedy wrócą. Załóżmy, że Gilbeck i March byli zamieszani w jakiś niezwykle lukratywny, ale za to niezbyt uczciwy interes. Załóżmy także, iż nagle okazało się, że wyeliminowanie z gry Gilbecka wzbogaci Marcha o ładnych parę milionów. March oczywiście postarał się o niepodważalne alibi na ranek, kiedy zniknął Gilbeck, ale uznał również, że mała, fantazyjna sztuczka z telefonem dodatkowo uprawdopodobni jego wersję przebiegu wypadków.
Piotr rozglądał się nerwowo, poszukując drugiej butelki, w którą przewidująco zaopatrzył się przed wypłynięciem.
— To wszystko nie ma najmniejszego sensu — powiedział. — Powinieneś zarabiać na życie pisaniem historii z dreszczykiem.
— Nawet jeżeli masz rację — odezwała się Patrycja — to nadal nie wiemy, w jaki sposób chcesz powiązać tę historię z zatopieniem statku.
Simon spojrzał przed siebie. Mdłe światło, które padało z tablicy rozdzielczej, nadało jego rysom znacznej ostrości. Twarz przypominała odlaną z brązu maskę. Wiedział równie dobrze jak jego towarzysze, że zbudował swój scenariusz na niepewnym fundamencie domysłów. A jednak, w odróżnieniu od pozostałych pasażerów Meteora, czuł dziwne mrowienie na skórze czaszki i wiedział, że jest ono bardziej godne zaufania niż jakiekolwiek sylogizmy. A poza tym z opowieści Piotra jasno wynikało, że jednak istnieje nić łącząca wszystkie zdarzenia, których tylko na pozór nie można było powiązać ze sobą.
Simon wyciągnął rękę i powiedział:
— Nie ulega wątpliwości, że ten statek był czymś takim jak inwestycja zagraniczna. Nadal nie wiemy tylko, dla kogo.
W oddali, na wzburzonej powierzchni oceanu, nieustannie podrygiwały dziesiątki czerwonych i zielonych punkcików. Po chwili jeden z okrętów pochylił się na burtę, wykonał dziarski zwrot i odłączył się od flotylli, która przeszukiwała nieustannie miejsce katastrofy. Smukły ścigacz pruł spienione fale i pędził ku Meteorowi, połyskując bielą stalowych burt. Simon włączył wsteczny bieg i zatrzymał motorówkę tak sprawnie, jakby była ona wyposażona w hamulce hydrauliczne.
Na kadłubie ścigacza widniały znaki rozpoznawcze policji. Snop oślepiającego światła, który wystrzelił nagle z jego pokładu, spoczął na Meteorze. Na dziobie okrętu pojawił się wysoki szczupły mężczyzna w kamizelce i w czarnym kapeluszu z szerokim rondem, zagiętym ku dołowi. Mężczyzna przytknął do ust megafon i krzyknął:
— Lepiej się stąd wynoście. Nie macie tu czego szukać. Straszny ścisk.
— Dlaczego sami się nie wyniesiecie, byłoby więcej miejsca dla nas — zaproponował Simon uprzejmym głosem.
— Nie wiesz z kim rozmawiasz, synu — odparł mężczyzna. — Mówi do ciebie szeryf Haskins. Będzie najlepiej, jeżeli zrobisz, co ci każę.
To proste, jednoznaczne stwierdzenie skojarzyło się Hoppy’emu Uniatzowi tylko z jednym rozwiązaniem, instynkt podpowiadał mu, że skoro siedzi w łodzi, opierając stopy na worku, w którym znajduje się nieboszczyk, a w niewielkiej odległości płynie inna łódź, a na niej wrzeszczy policjant i jeśli nawet jest to policjant umundurowany w tak niekonwencjonalny sposób jak Haskins, wtedy on może postąpić tylko w jeden słuszny sposób. Nachylił się więc do ucha Simona i zachrypiał głosem pełnym entuzjazmu:
— Szefie, mam tu ze sobą moją Betsy. Raz dwa zrobię z nim porządek i będziemy mogli popłynąć dalej.
— Nie waż się, Hoppy — rzucił ostro Simon.
Święty uznał, że reflektor z łodzi policyjnej już stanowczo zbyt długo oświetla Meteora. Spojrzał więc prosto w punkt, skąd padało światło i krzyknął:
— Co się tu stało?
— Wybuchł tankowiec — odpowiedział szeryf, krzycząc w megafon i machając wolną ręką. Za rufą ścigacza zakipiała woda. Okręt ruszył ku Meteorowi i zatrzymał się ponownie w odległości trzydziestu stóp.
Przez moment Haskins milczał. Uczepił się relingu i stał na szeroko rozstawionych nogach, by utrzymać równowagę na roztańczonym pokładzie. Simon czuł, że zza zasłony oślepiającego światła, bacznie obserwują go oczy szeryfa; wiedział też doskonale, jakie za chwilę padnie pytanie. Był na nie przygotowany.
— Czy my się gdzieś nie spotkaliśmy?
— Możliwe — odparł radośnie Święty. — Dzisiaj po południu kręciłem się trochę po mieście. Mieszkamy u Lawrence’a Gilbecka. Przyjechaliśmy dopiero dzisiaj rano.
— No dobrze — odpowiedział Haskins. — Ale nie pętajcie mi się tutaj. Nic tu po was.
Reflektor zgasł. Na pokładzie ścigacza rozległ się stłumiony dźwięk dzwonka i okręt odpłynął. Simon stopniowo popuszczał sprzęgło; pozwolił, by motorówka powoli nabierała prędkości. Potem zatoczył szeroki łuk i skierował Meteora w stronę brzegu.
— Ciekawe, kiedy ten chudzielec z policji zorientuje się z kim rozmawiał? — powiedział Piotr. — Oczywiście nie mogłeś się powstrzymać od złośliwych uwag. Będzie cię teraz miał na oku.
— Skąd mogłem wiedzieć, że to szeryf? — powiedział Święty obojętnym głosem. — A zresztą nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli nie mieć kłopotów z policją. To byłby zły znak. Tylko proszę bez wspaniałomyślnych gestów wobec Hoppy’ego. Nie dawaj mu butelki, on wypił już dzisiaj swoją porcję.
Templar rozsiadł się wygodnie za kołem sterowym. Wybrał kurs na południe. Płynęli teraz wzdłuż wybrzeża do miejsca, gdzie zniknęło światło, które dostrzegł wkrótce po eksplozji na tankowcu. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego chciał tam popłynąć. Zdawało się, że wyruszył na nocną przejażdżkę po oceanie tylko dlatego, iż lubił szybką jazdę, a jeszcze za wcześnie było na powrót do domu.
Mknęli po powierzchni oceanu niczym po olbrzymiej falującej łące. Meteor wyrywał się ku gwiazdom. Tymczasem na brzegu, wśród milionów pulsujących świateł, toczyło się nocne życie pełne wyszukanych uciech i zabaw. Miami stanowiło jeden z najbardziej efemerycznych wytworów cywilizacji; dziwaczne zbiorowisko mężczyzn i kobiet, podzielonych arbitralnie na dwa odrębne gatunki. Do pierwszego z nich należeli ci, którzy poza Miami zajmowali się sprawami wielkiej wagi, wymagającymi zdrowego rozsądku i opanowania, natomiast na Florydzie bez reszty oddawali się szalonym uciechom. Drugą grupę stanowili ludzie, którzy zabawiali się gdzie indziej (jeżeli było ich na to stać), a w Miami mieszkali wyłącznie po to, aby zapewnić rozrywkę przedstawicielom pierwszej grupy. Do miasta zjeżdżali wszyscy: politycy, sutenerzy, dziewczyny z rewii, stateczne matrony, milionerzy, miliarderzy, literaci, prostytutki, hazardziści i najprzeróżniejsi poszukiwacze przygód.
Simon wsłuchiwał się w monotonny warkot silnika. Przez moment doznał uczucia, jakby znalazł się daleko od rozświetlonego łuną Miami. Pogrążył się w rozmyślaniach. Jakże kruche i nietrwałe wydały mu się podstawy, na których, w sposób zwariowany, rozbawione Miami opierało swoją beztroską egzystencję. Jak niewiele potrzeba, by wyrwać egzotyczne kwiaty z gleby i unicestwić na zawsze. Łatwo spowodować, by rozjarzone milionem świateł wybrzeże zniknęło za szczelną zasłoną czerni i utonęło w mrokach równie nieprzeniknionych jak te, które spowiły świat w epoce mrocznego średniowiecza. Przez ostatnie stulecie najświatlejsze umysły ludzkości głowiły się, jak okiełznać przestrzeń po to, by żaden najodleglejszy zakątek nieba nie mógł znajdować się poza zasięgiem uskrzydlonej śmierci, zwiastowanej rykiem silników samolotowych.
Nie dalej niż przed godziną powierzchnia oceanu, po której mknął teraz Meteor, odczuła morderczy błysk eksplozji. Ciepłe wody Golfsztromu, które w ciągu dnia łagodnie pieściły opalonych szczęśliwych ludzi, pokryły się plamami ropy, a pod grubym, lepkim kożuchem pływały teraz strzępy ciał. Jakże trudno jest budować, a jak łatwo niszczyć…
— Spójrz — powiedziała nagle Patrycja. Dotknięcie jej ręki wyrwało Simona z rozmyślań. Jego wzrok powędrował zgodnie z życzeniem dziewczyny. I w tym momencie Święty poczuł na plecach lodowaty dreszcz, który wspinał się po kręgosłupie niczym po stopniach drabiny.
— O kurczę, szefie — rozległ się przerażony głos Hoppy’ego. — To musi być jeden z tych wężów morskich.
Po raz pierwszy w życiu Simoń był skłonny zgodzić się z opinią Hoppy’ego Uniatza, wyrażoną tak spontanicznie.
Tuż nad powierzchnią wody, w mdłym świetle księżyca sunęła leniwie morska zjawa. Poruszała się tak majestatycznie, iż na pierwszy rzut oka zdawało się, że tkwi nieruchomo pośród wzburzonych fal Atlantyku. Z jej obłego cielska wysunął się przysadzisty kształt, przypominający ścięty stożek. Po pochyłych ścianach ściekała spieniona woda.
Simon natychmiast wykonał gwałtowny ruch kołem sterowym, lecz nim motorówka zdążyła zareagować, zjawa zniknęła. Stożek nagle zapadł się pod wodę, pozostawiając na powierzchni jedynie niewielki spieniony wir oraz krótką i pękatą rurę, która jeszcze przez chwilę znaczyła na fali swój ślad białą smugą. Święty z niedowierzaniem wpatrywał się w jedyny dowód, że to, co zobaczył nie było halucynacją. Szczyt peryskopu zwrócił się ku Meteorowi, utkwił w nim złośliwe, szklane oko i natychmiast zniknął w odmętach. Na falującej powierzchni oceanu po łodzi podwodnej nie pozostał nawet najdrobniejszy ślad.
Peter Quentin westchnął i przetarł oczy.
— Czy jeszcze ktoś widział, to co ja? — zapytał.
— Ja też widziałem — zapewnił Uniatz. — Przyłożyłbym mu, gdyby szef nie kazał odłożyć Betsy.
Simon uśmiechnął się ironicznie.
— Wężom morskim można przyłożyć tylko bombą głębinową. Niestety zapomnieliśmy ją zabrać… Czy ktoś zauważył jakieś znaki na łodzi?
W motorówce zapanowała cisza. Simon otworzył szerzej przepustnicę. Motorówka zadarła dziób i zaczęła pożerać dystans, który dzielił ich od lądu.
Simon zachowywał wszelkie pozory opanowania, a ktoś, kto go nie znał, mógł nawet uznać, że Święty jest znudzony. Ale Piotr i Patrycja wiedzieli dobrze, iż pod tą maską czai się prawdziwy niepokój. Piotr i Patrycja na próżno zmagali się z bezładną masą faktów, które w ciągu ostatnich kilku godzin wyłoniły się niczym zjawy z ciemności nocy. Z całej czwórki jedynie Hoppy Uniatz był wolny od niepokoju. Trudno jednak stwierdzić, co zaprzątało jego myśli, ponieważ mikroskopijny mózg Hoppy’ego, ukryty głęboko w czeluściach olbrzymiej czaszki, był uodporniony na wszelkie próby ingerencji z zewnątrz (może zareagowałby jedynie na młot pneumatyczny).
Piotr ponownie otworzył butelkę.
— Przecież pozbyliśmy się napisu na kamizelce ratunkowej — powiedział niepewnie. — Gdybyśmy wszyscy przysięgli, że widzieliśmy swastyki na kadłubie łodzi podwodnej to…
— To wpakowalibyśmy się po uszy w potworną aferę — przerwał mu Święty. — Myślałem już o tym. Nie zapominaj o swoim obywatelstwie. Twój paszport przemawia na naszą niekorzyść. Może kamizelka nie jest jedynym dowodem. Nie mamy pewności, że znaleźliśmy wszystkie dowody, które obciążają Brytyjczyków. Możemy tylko pogorszyć sytuację, a was zaś by wtedy posądzono o udział w nieudolnej próbie oczernienia Hitlera. To zbyt ryzykowne. A poza tym stracilibyśmy szansę na rozwikłanie zagadki pod tytułem Gillbeck — March.
— Nadal uważasz, że oni mają z tym coś wspólnego? — zapytała Patrycja.
Simon wykonał zwrot i skierował motorówkę ku cieśninie, za którą rozciągały się nieco spokojniejsze wody Zatoki Biskayne.
— Nie jestem pewien — odparł. — Ale mam namiar się dowiedzieć. Jeszcze tej nocy — dodał.
Podczas jazdy Simon, niemal podświadomie, ułożył plan działania. Jego szczegóły nadal pozostawały niewyraźne, lecz główne założenia jawiły się jasno i przejrzyście. Święty wiedział już, co zrobi z ciałem młodego marynarza, które spoczywało pod słoniowatymi stopami Uniatza. Zaakceptował on natychmiast swój pomysł nie bacząc, że był on wyjątkowo makabryczny. Uznał że marynarz nie jest już zainteresowany tym, co stanie się z jego ciałem. Stanowił teraz przedmiot równie bezosobowy jak udziec barani. Święty zdawał sobie sprawę, że jego pomysł był szalony, ale czyż wszystkie jego pomysły nie były takie? Po spekulacjach i teoretycznych rozważaniach zawsze nieodwołalnie przychodził czas na działanie. Jedynie działając mógł, osiągnąć cel. Im bardziej bezpośrednie i zdecydowane były poczynania Świętego, tym większą sprawiały mu przyjemność. Znał tylko jeden sposób, aby zmierzyć się z niebezpieczeństwem. Spotkać go i walczyć.
Tuż przy skałach, które ciągnęły się wzdłuż County Causeway, Simon zwolnił obroty silników. Motorówka powoli zbliżała się do zdradzieckiego brzegu.
— Pat, kochanie — powiedział — ty i Piotr zejdziecie na brzeg. Ja i Hoppy złożymy wizytę panu Marchowi.
W niebieskich oczach Patrycji malował się niepokój.
— Dlaczego nie możemy iść razem?
— Nie wypada. Na towarzyską wizytę jest nas zbyt wielu. Poza tym ktoś powinien zostać w domu Gilbecków na wypadek, gdyby wydarzyło się coś nowego. I wreszcie ostatni powód — gdyby nam powinęła się noga, będziemy potrzebować alibi. No dzieci, na ląd.
Dziób Meteora uderzył łagodnie o skalisty brzeg. Piotr Quentin wyskoczył na ląd i pomógł Patrycji wydostać się z motorówki. Spojrzał na Simona z niechęcią.
— Posiadłość Marcha nazywa się Landmark Island — powiedział. — To tam gdzie kotwiczy jego jacht. Taka wielka szara krypa z jednym kominem. Nazywa się March Hare. Jeżeli nie wrócicie za dwie godziny, wyruszymy na poszukiwania.
Święty pomachał ręką na pożegnanie, kiedy Meteor odbijał od brzegu. Nie czekając, aż wypłynie spomiędzy przybrzeżnych skał, Templar dodał gazu. Za rufą motorówki wyłonił się z ciemności olbrzymi statek pasażerski. Sunął powoli żeglownym kanałem, ciągnącym się wzdłuż potężnej grobli, po której mknęły miniaturowe sylwetki samochodów. Gdy motorówka Świętego śmignęła przed dziobem statku, syrena zawyła przeraźliwie, a Simon uśmiechnął się wtedy.
— Masz bracie szczęście, że nie przepływałeś tędy dwie godziny wcześniej — powiedział cicho.
Sunęli spokojnie przez zatokę, tak by nie zwracać na siebie uwagi. Silniki terkotały na zwolnionych obrotach. Uniatz rozsiadł się za plecami Templara na niewielkim pokładzie rufowym i skierował rozmowę na kwestię, która interesowała go najbardziej.
— Szefie, kropniemy tego Marcha?
— To się jeszcze okaże — wyjaśnił Simon. — Na razie zajmij się nieboszczykiem. Zdejmij z niego worek.
Uniatz z uporem trwał przy swoim pierwotnym pomyśle.
— Lepiej, żeby był w worku, szefie. Włożyłem tam kawał żelastwa, które znalazłem w garażu. Pójdzie na dno jak kamień.
— Zdejmuj worek — powtórzył Święty. — Możesz wyrzucić worek i żelastwo, ale marynarz ma zostać w łodzi, rozumiesz?
Simon wyłączył silniki, kiedy Hoppy posłusznie zabrał się do wypełniania poleceń. Przed dziobem Meteora majaczyła szara sylwetka March Hare. Oprócz świateł pozycyjnych na jachcie paliły się też lampy pokładowe, oświetlające ciepłym, przyjaznym blaskiem nadbudówkę. Simon wiedział jednak, iż nie powinien spodziewać się życzliwego przyjęcia na pokładzie. Nie odstraszyło to Templara, a wręcz przeciwnie stanowiło dodatkową zachętę.
Podczas, gdy motorówka dryfowała bezgłośnie w stronę zakotwiczonego jachtu, Simon poczuł przypływ niepohamowanej, wszechogarniającej radości. Motorówka przechyliła się nieznacznie na burtę, gdy Hoppy wyrzucił do zatoki worek wraz z balastem.
— Szefie, co teraz będziemy robić? — zapytał. — Ma na sobie tylko bieliznę.
Simon uchwycił łańcuch kotwiczny jachtu i przycumował do niego motorówkę. Zręcznym, wymagającym nieludzkiej siły ruchem odepchnął dziób Meteora od burty March Hare. Obawiał się, że odgłos uderzenia może zaalarmować załogę. Księżyc oświetlał rufę jachtu, zaś dziób skrywały ciemności. Zadanie świętego zdawało się dziecinnie łatwe.
— Wchodzę na pokład — powiedział. — Czekaj w łodzi. Jak spuszczę ci linę, przywiążesz do niej nieboszczyka.
Templar naprężył mięśnie przedramienia, by upewnić się, czy nóż oprawny w kość słoniową, który wielokrotnie ratował go z opresji, znajdował się na swoim miejscu. Nóż spoczywał bezpiecznie pod lewym mankietem w futerale przytwierdzonym do ramienia dwoma paskami. Nad głową Simona kołysał się łańcuch, którego koniec znikał w pękatym dziobie March Hare. Stopy Świętego, odziane w miękkie buty, stanęły pewnie na przednim pokładzie Meteora. Uczepił się łańcucha i zawisł nad roztańczoną motorówką, która naprężała cumę i powoli oddalała się od burty jachtu. Simon zaczął bezszelestnie wspinać się po łańcuchu. Był zwinny jak kot.
Kiedy dotarł do kluzy, oparł na niej obie stopy. Następnie, manewrując zręcznie giętkim ciałem, zdołał dosięgnąć prawą ręką krawędzi pokładu. Gwałtownym, zdecydowanym ruchem chwycił za krawędź także lewą ręką. Zginając ramiona, podciągnął się ostrożnie, tak by oczy znalazły się na poziomie pokładu. Zobaczył mężczyznę w białych drelichach, który opierał się o reling z przeciwległej burty. Święty ponownie wyprostował ramiona i ruszył ku rufie. Posuwał się cal po calu, z niewiarygodną wytrwałością, utrzymując cały ciężar ciała jedynie na zgiętych palcach.
Gdy znalazł się na śródokręciu, podciągnął się jeszcze raz, aby zbadać sytuację na pokładzie. Przed wzrokiem mężczyzny w białych drelichach zasłaniała go teraz nadbudówka. Był bezpieczny, jeżeli uwzględni się, że nikt inny z członków załogi nie wyjdzie na pokład. Nie zauważył nikogo. Uwolnił jedną rękę i chwycił nią najniższy pręt relingu. W chwilę potem stanął na pokładzie. Natychmiast schronił się w cieniu.
Z rufy dochodziły strzępy cichej rozmowy, brzęk kostek lodu w szklankach i ledwie słyszalna muzyka z radia. Simon stał nieruchomo, opierał się plecami o ścianę nadbudówki. Zazdroszcząc, wsłuchiwał się w odgłosy z rufy. Poczuł nagle palenie w gardle, które podrażnione zostało przez słone morskie powietrze, przypomniał sobie smak czystej whisky, jaką pił niedawno na motorówce. Melodyjne pobrzękiwania miniaturowych gór lodowych o ściany szklanek stawało się torturą. Wiedział jednak, że nie nadszedł jeszcze czas na przyjemności. Zaczął więc skradać się w kierunku dziobu.
Marynarz przy relingu nadal nie zmieniał pozycji. Nie ruszał się także, kiedy Święty, stąpając lekko na gumowych podeszwach, podszedł do niego zupełnie blisko. Przez chwilę przyglądał się uważnie marynarzowi, a potem dotknął jego ramienia.
Mężczyzna drgnął i odwrócił się gwałtownie. Z szeroko otwartymi ustami spojrzał bezradnie na twarz Templara, która majaczyła w nikłym świetle lampy pokładowej. Natychmiast, nieomal instynktownie, zrozumiał, że ostre rysy, wyraźnie zarysowany podbródek i szczęki, drwiące niebieskie oczy oraz czarna, zmierzwiona czupryna nie należą do żadnego z członków załogi March Hare. Przywodziły raczej na myśl jednego z piratów, którzy przed wiekami grasowali u tych wybrzeży. Nazywały się one wówczas Spanish Main. O ile skojarzenie z piratem okazało się trafne, o tyle jego reakcja spóźniona. Kiedy uczynił ruch, by sięgnąć po bosak umieszczony w schowku na relingu, wtedy Święty uderzył go zaciśniętą pięścią w sam środek podbródka. Cios posiadał impet nurkującego myśliwca i niewiarygodną precyzję trafienia. Ofiara natychmiast straciła przytomność.
Święty zręcznie pochwycił ciało, które osuwało się bezwładnie na deski pokładu.
Nie opodal znajdował się otwarty luk, przez który Simon dostrzegł oświetlone pomieszczenie pod pokładem. Zarzucił nieprzytomnego marynarza na ramię i zaniósł go pod pokład.
Znajdowało się tam czworo drzwi. Na wszystkich widniał napis: MAGAZYN. Templar otworzył jedne z drzwi i wszedł do ciemnej komórki wypełnionej zapachem farby i smoły. Potrzebował zaledwie trzech minut, aby dokładnie związać ofiarę, zakneblować ją używając chusteczki oraz pary skarpet i ukryć pomiędzy sprzętami w kącie komórki. Po zakończeniu zadania dokonał krótkiej inspekcji zasobów, które zawierał magazyn.
Powrócił na pokład zaopatrzony w przedmiot znany żeglarzom jako stolik bosmański. Składa się on z kawałka liny i dwóch drewnianych klocków przytwierdzonych do jej końców. Posuwając się wzdłuż relingu, dotarł do miejsca, gdzie zacumowała motorówka, a następnie opuścił tenże stolik wzdłuż burty.
Nagle z nadbudówki na śródokręciu wyłonił się steward, który niósł tacę z napojami. Simon przykucnął i znieruchomiał. Steward minął go i skręcił na rufę. Nieoczekiwane pojawienie się stewarda niezmiernie skomplikowało sytuację. Święty nie mógł przewidzieć, jak długo pozostanie on na rufie. Istniało prawdopodobieństwo, że zjawi się wtedy, kiedy Templar będzie zajęty wciąganiem nieboszczyka na pokład.
Hoppy pociągnął kilkakrotnie za linę sygnalizując, iż ładunek jest gotowy.
Steward nadal nie wracał.
— No cóż — szepnął Simon do swojego anioła stróża — czasami trzeba ryzykować.
Chwycił mocno linę i pociągnął. Ciężar zakołysał się i zadudnił głucho, uderzając o burtę. Święty wytężał wszystkie siły drzemiące w ramionach i plecach, by przyśpieszyć załadunek. Modlił się po cichu, aby nikt z członków załogi nie usłyszał dziwnych odgłosów, które dochodziły zza burty. Po chwili, która dla Świętego trwała wieki, ponad krawędzią pokładu ukazała się głowa martwego marynarza.
Dokładnie w tym momencie czujne uszy Simona wyłowiły z nocnej ciszy zbliżający się odgłos kroków. To wracał steward.
Simon, ciągle trzymając linę, cofnął się o kilka kroków i ukrył za załomem nadbudówki. Węzłem żeglarskim przymocował linę do podpory pokładowej.
Kroki stewarda zadudniły na pokładzie, potem stały się nieco wolniejsze, a po chwili ucichły zupełnie. Święty wstrzymał oddech. Gdyby steward wszczął alarm z miejsca, w którym teraz stał, Simon miałby tylko jedno wyjście — przebiec przez pokład, rzucić szczupakiem do wody i nie tracić nadziei, że jeszcze raz wszystko dobrze się skończy. Na pokładzie ponownie słychać było odgłosy kroków, ale tym razem rozległy się one wolniej, jakby bardziej niepewnie. Steward podchodził, aby spojrzeć z bliska.
I w tym momencie wiadomo było, że stanowczo przecenił swoje nerwy.
Wychylając głowę zza nadbudówki, Święty zobaczył jak podchodzi do relingu, zatrzymuje się i zamiera w nienaturalnej pozycji, wpatrzony w martwą głowę, która dyndała na wysokości jego stóp. Templar wyrósł za plecami stewarda niczym duch i uwięził jego szyję w żelaznym uścisku zgiętego ramienia.
Ciało stewarda powoli stawało się bezwładne, aż wreszcie znieruchomiało, a jego właściciel zabrał swoje koszmarne odkrycie do krainy złudzeń sennych. Templar podniósł go i podążył tą samą trasą, którą przed kilkoma minutami przetransportował chłopca pokładowego. Powtórzył także całą procedurę wiązanie oraz kneblowanie. Steward spoczął obok swojego nieprzytomnego kolegi. Święty dbając o innowacje, zdjął ze stewarda schludną, białą marynarkę. A ponieważ nie był pozbawiony ludzkich odruchów pomyślał też, że wraz z powiększającą się liczbą lokatorów w małym i dusznym pomieszczeniu z pewnością będzie za gorąco. Poza tym marynarka stanowiła niezbędny rekwizyt do odegrania następnej sceny.
Templar ubrał marynarkę i stwierdził, że leży na nim zupełnie dobrze, choć rękawy były nieco za krótkie.
Kiedy wrócił do dyndającego na linie ciała, zamarł na widok olbrzymiej dłoni, która energicznie poszukiwała punktu zaczepienia ponad krawędzią pokładu. Wkrótce jednak odetchnął z ulgą i pomógł Uniatzowi pokonać reling i stanąć na pokładzie.
— Powinienem sprawić ci kąpiel — skarcił go ostro. — Przecież miałeś czekać w łodzi.
— Zaklinował się — wyjaśnił Hoppy. — Co miałem robić? Chciałem go odczepić. A w ogóle to zabrakło whisky. Wypiłem drugą butelkę, kiedy czekałem na pana.
Dopiero wówczas Hoppy zauważył białą marynarkę opinającą ciasno tułów Świętego. Spojrzał na nią i szepnął porozumiewawczo:
— Teraz rozumiem. Robimy skok na bar. Będzie więcej whisky.
Twarz Uniatza nagle pojaśniała, niczym twarz gorliwego wyznawcy na widok bram raju. Simon Templar od dawna podejrzewał, że jeśli Hoppy Uniatz posiadał jakiekolwiek wyobrażenia dotyczące życia pozagrobowego, to kraina wiecznej szczęśliwości z pewnością jawiła mu się jako niebiański ocean pełny destylowanego nektaru. A i stan podniebienia Simona sprawił, że po raz pierwszy postanowił nie wyprowadzać Hoppy’ego z błędnych domniemań na temat celu ich wspólnej eskapady.
— Nie jest to najgorszy z twoich pomysłów Hoppy — przyznał. — Ale najpierw musimy przetransportować nieboszczyka. W każdej chwili może ktoś nadejść. W czasie krótkiego rekonesansu przeprowadzonego na prawej burcie odkryli, że za drzwiami, z których wyłonił się steward, znajdował się korytarz wiodący do salonu, jadalni, a dalej do znajdujących się na dolnym pokładzie apartamentów właściciela jachtu i jego gości. Simon stanął na szczycie schodów i nasłuchiwał przez moment, ale z dołu nie dochodziły żadne odgłosy. Wkrótce dołączył do niego Hoppy Uniatz, który niósł na swych muskularnych barkach martwe ciało marynarza.
— Zabierz go na dół — powiedział Simon stłumionym głosem.
— Trzymaj się kilka kroków za mną, tak żebyś zdążył zwiać, gdyby stało się to konieczne.
Święty bezszelestnie zszedł po schodach i zaczął badać szeroki korytarz, który biegł wzdłuż dolnego pokładu. Czuł się niemal zupełnie bezkarnie. Randolph March nie miał najmniejszych powodów, by przypuszczać, ze jego jacht wpadł w ręce piratów. Odgłosy, które docierały do Simona jeszcze na pokładzie, wskazywały, że March był całkowicie zaobsorbowany czułym tête–à–tête. Członkowie załogi, którzy nie zeszli na ląd, prawdopodobnie spali już od dawna w kojach. Zaś chłopiec pokładowy, który stał na wachcie i steward, zaspakajający alkoholowe zachcianki Marcha, zostali wcześniej unieszkodliwieni. Przy czym steward miał już zastępcę.
Ostateczna wersja planu pojawiła się w umyśle Świętego, gdy stąpał na palcach po miękkim dywanie rozłożonym na podłodze korytarza. Buty Simona tonęły w nim na głębokość dwóch cali. Kiedy dotarł do drzwi kabiny sypialnej, przyłożył najpierw do nich ucho i dopiero potem wszedł do środka. Światło kieszonkowej latarki Templara wyłowiło z ciemności fragmenty ścian pokrytych jaworową wykładziną oraz jedwabną pościel na podwójnym łożu.
— W porządku Hoppy — powiedział.
Gdy Hoppy wniósł do sypialni ciało marynarza, Święty zamknął drzwi i zapalił światło.
— Połóż go na łóżku i przykryj kołdrą. Przysługuje mu odpoczynek.
Szczotki do włosów i inne drobne przybory na toaletce świadczyły ó tym, iż z kabiny ktoś korzystał. Simon przejrzał zawartość kilku szaf. W jednej z nich natrafił na kolorową piżamę. Rzucił ją na łóżko.
— Ubierz go ładnie — powiedział. — Jest gościem właściciela jachtu…
Przez chwilę Simonowi zdawało się, że młody mężczyzna był już kiedyś na March Hare.
— Zastanawiam się tylko w jakim charakterze — Powiedział nawet półgłosem raczej do siebie niż do Hoppy’ego. Wtedy, kiedy Hoppy wykonywał powierzone mu zadanie, Święty stał na straży przy drzwiach. Palił wolno papierosa i nasłuchiwał, czy od strony schodów nie usłyszy odgłosu kroków. Panowała jednak absolutna cisza. Do tej pory wszystko toczyło się pomyślnie. Aż poczuł jak narasta w nim uczucie radości. Nie miał żadnych wątpliwości, że tę noc zaliczy do najbardziej udanych.
Kiedy Hoppy Uniatz ubrał marynarza, odwrócił się do Świętego z miną człowieka, który po wykonaniu zaszczytnych lecz nużących obowiązków, zgłasza gotowość przystąpienia do zadań o podstawowym znaczeniu.
— Szefie, zabieramy się za bar? — zapytał.
Święty zatarł delikatnie ręce.
— Hoppy, przejawiasz godną podziwu konsekwencję w osiąganiu wyznaczonych celów — zauważył. — Niekiedy przez twe różane usta przemawia mądrość wielu pokoleń. Myślę, że zabierzemy się za bar.
Jako nowy steward wyszedł na pokład głównym korytarzem. Nie omylił się, gdy skierował kroki do jadalni. Właśnie tam odnalazł niezwykle gustowny bar ze szkła i chromu. Umieszczono go w specjalnej wnęce, zajmującej połowę szerokości kadłuba; po jego drugiej stronie, jak przypuszczał Święty, znajdowała się galeria.
— To tu — powiedział Hoppy. — Mają szkocką?
— Wstydź się Hoppy — skarcił go Templar. — Jesteś samolubem. Jako człowiek, który pracuje usilnie nad twoim charakterem, nie mogę dopuścić, abyś folgował swoim zachciankom. Pomyśl o innych, nim pomyślisz o sobie. Taką maksymę znalazłem w mądrych książkach. Byliśmy zmuszeni oddalić stewarda. Tymczasem pan March pewnie czeka już na następną kolejkę. To wstyd, że muszę ci przypominać, iż spoczywa na nas obowiązek zastąpienia chwilowo niedysponowanego stewarda. Musimy dostarczyć panu Marchowi zamówione drinki.
Templar dokonał fachowego przeglądu zgromadzonych w barze zapasów. Korzystając z chwili ciszy, kiedy Uniatz usiłował ogarnąć znaczenie ostatniej wypowiedzi szefa, Święty wybrał najodpowiedniejsze trunki. Zdjął z półek butelki, których etykietki spotkały się z jego aprobatą i ustawił je na tacy, dodając dwa srebrne wiaderka, które stały w głębi pomieszczenia. Bar był również zaopatrzony w niewielką lodówkę, w której Simon znalazł duże ilości świeżego lodu.
— Idziemy — rzucił.
Ruszył na pokład niosąc obfite łupy. Nie przemykał się już wzdłuż ścian, ale maszerował dumnie, a gdy pokonał całą odległość, skręcił na taras osłonięty białymi płóciennymi kotarami.
Simon natychmiast poznał Randolpha Marcha, gdyż znał jego twarz ze zdjęć w brukowej prasie, choć fotografie nie ukazywały różowej karnacji Marcha ani płowego koloru jego prostych włosów, natomiast wyolbrzymiały pod oczami oznaki przedwczesnej starości oraz niewyraźny zarys ust i podbródka. Obok Marcha na leżaku siedziała rudowłosa dziewczyna z fiołkowymi oczami. Kiedy uniosła je na Simona, jego wrażliwe serce natychmiast straciło normalny rytm. Dziewczyna rozmawiała właśnie z Marchem, gdy Święty pojawił się na tarasie. Na jej twarzy malowało się uwielbienie, które słusznie przysługiwało jego milionom. Simona oszołomił fakt, iż oznaki zauroczenia nie zniknęły z twarzy dziewczyny, kiedy przeniosła wzrok na niego. Potrzebował kilka sekund, by otrząsnąć się z transu i odzyskać głos.
— Cześć, kochani! Jak leci! — powiedział cicho i ukłonił się z szacunkiem.
O tym jak Uniatz zrobił użytek z bezużytecznej butelki, a szeryf Haskins zwierzał się ze swoich zmartwień.
Wyrazista twarz dodała dziewczynie uroku. Stanowiła ona ideał piękna od lekko falujących rudych włosów, poprzez bajecznie harmonijne rysy i proporcjonalne ciało, aż po wystające z sandałów, starannie utrzymane palce nóg. Nawet najbardziej wybredny koneser kobiecych wdzięków nie byłby w stanie doszukać się najmniejszej skazy. Wyraz twarzy, który u osoby o mniejszej urodzie, uchodziłby za wadę, u niej wieńczył jedynie dzieło.
Simonowi zdawało się, że uwielbienie, widoczne w oczach dziewczyny, nie zgasło, kiedy tak na niego ciągle spoglądała. A może Templar przeceniał swój wdzięk…
Nie ulegało wątpliwości, że Randolph March również zauważył, iż steward wywarł na dziewczynie piorunujące wrażenie. March był niezwykle czuły na kobiece wdzięki. Trudno było mu zaakceptować fakt, że ich właścicielka przejawiła zainteresowanie innym mężczyzną. Przybrał więc minę rozkapryszonego dzieciaka, któremu odebrano ulubioną zabawkę i utkwił oczy w szklance pełnej likieru miętowego.
Potem dopiero przyjrzał się Simonowi badawczym wzrokiem. Kapitan musiał przyjąć kogoś innego i nie zapytał go o zdanie. March był przekonany, że widzi tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu. Nie przypominał sobie także, iż zamówił szampana. March Hare słynął w świecie z wybornej listy win, choć wybuch wojny sprawił, iż przednie alkohole stały się niemal niedostępne i March coraz częściej musiał się zadawalać się pośledniejszymi gatunkami. March stanowił klasyczny przykład fanatycznego wielbiciela dobrych trunków, który doceniał ich walory smakowe z czysto snobistycznych pobudek.
Romantyczny nastrój milionera powoli ustępował, aż w końcu pojawiło się zaniepokojone, kiedy zauważył niezliczone ilości butelek połyskujących na tacy Simona… Nowy steward wymachiwał kubełkami na lód, trzymanymi pewnie w jednej dłoni, niczym żongler rozgrzewający się przed pokazem. W jego ustach tkwił zapalony papieros. Gdy Randolph March z niedowierzaniem przyglądał się ekscentrycznemu stewardowi, ten upuścił kubełki na pokład i uwolnioną w ten sposób ręką zepchnął jego stopy z podnóżka, by przygotować miejsce dla tacy z alkoholem. Randolph March nadludzkim wysiłkiem zapanował nad wzbierającą furią, która niechybnie spowodowałaby atak serca. (W normalnych warunkach, przy dotychczasowym trybie życia taki atak serca u milionera nastąpiłby nie wcześniej niż za dziesięć lat).
— Zabieraj to!
Steward dmuchnął kłębkiem dymu i umieścił butelki w kubełkach ze zręcznością, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden paryski sommelier.
— Bollinger rocznik dwudziesty ósmy zasługuje na trochę więcej szacunku — odrzekł z naganą w głosie. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem i powiedziała:
Ależ dlaczego nie mielibyśmy skosztować. Mam ochotę na odrobinę dobrego szampana.
— No widzisz Randy, staruszku — powiedział Święty — pani życzy sobie szampana. Nic na to nie poradzisz.
— Zwalniam cię z pracy! — wrzasnął March.
Święty uśmiechnął się wyrozumiale, jak ktoś, kto ustępując stara się uspokoić rozhisteryzowane dziecko.
— Nie ma sprawy, Randy stary draniu. Jeżeli tak sobie życzysz — odpowiedział polubownie. — A teraz napijemy się i pogadamy sobie trochę. Chciałbym ci zadać kilka pytań.
Święty wybrał butelkę, sprawdził, czy osiągnęła odpowiednią temperaturę i odkorkował ją. Kiedy rozlewał spokojnie w kieliszki złoty płyn, osłupiały March aż kipiał w bezsilnym gniewie. Uczynił ruch, by wstać, ale władcze spojrzenie niebieskich oczu Templara powstrzymało go. March opadł na leżak. Niesłychana, absolutnie niewiarygodna bezczelność Świętego sprawiła, że siedział on jak sparaliżowany i cierpliwie znosił afronty. Pod pozorną wesołością Świętego March wyczuwał gotowość do natychmiastowego działania. Nie mógł więc podjąć żadnych zdecydowanych kroków.
Święty podniósł tacę. Rudowłosa dziewczyna bez wahania sięgnęła po kieliszek. Przyglądała się Świętemu badawczo spod długich rzęs. March zamarł, gdy Święty podstawił mu tacę pod sam nos…
— No, nie krępuj się, śmiało Randy; kieliszek szampana dobrze ci zrobi — zachęcał.
March wziął kieliszek, choć sam nie wiedział, dlaczego to robi. Święty rozejrzał się w poszukiwaniu Hoppy’ego. Okazało się jednak, że Uniatz zatroszczył się już o swoje sprawy, zaspokajając właśnie pragnienie butelką szkockiej whisky. Jej szyjka nieomal całkowicie zniknęła w ustach Hoppy’ego, grdyka ruszała się jak w ekstazie, a whisky lała się nieprzerwanym strumieniem wprost do nienasyconego gardła.
Święty uśmiechnął się wyrozumiale, odstawił tacę i uniósł kieliszek.
— Lepiej się pośpiesz — powiedział March. Masz pięć minut, później zawiadomię policję i każę cię aresztować.
— Myślę, że pięć minut wystarczy — zapewnił Simon. — Chciałbym porozmawiać o tankowcu, który zatonął.
— To strasznie intrygujący temat — powiedziała dziewczyna. Simon uśmiechnął się do niej i podniósł kieliszek.
— Zgadzam się w zupełności, kochanie. Mamy chyba podobne zainteresowania. Wypijmy za nasze zdrowie.
— Nie interesuje mnie ten temat — wycedził March. Święty rozsiadł się wygodnie na krześle i wypuścił błękitne kółko z papierosowego dymu.
— Świetnie się składa, ponieważ mnie zupełnie nie interesuje, co ty myślisz o temacie naszej rozmowy. A teraz wróćmy do tankowca. Przed kilkoma godzinami wyleciał w powietrze tankowiec wiozący benzynę. Działo się to w bardzo niewielkiej odległości od plaży, na której właśnie się znajdowałem. Miałem więc okazję, żeby podziwiać niezwykłą falę, która powstała po wybuchu. A kiedy już opadła i zgasły wszystkie fajerwerki, zauważyłem jeszcze coś, co przypominało światła statku. Światła te oddalały się od miejsca, w którym zatonął niefortunny tankowiec.
March zakrył usta i ziewnął przeciągle.
— Muszę przyznać, że nie brakuje ci tupetu. Wdzierasz się na pokład mojego jachtu tylko po to, żeby opowiadać takie historyjki.
— Opowiadam je tylko z jednego powodu, pomyślałem bowiem, że ten statek, który widziałem w chwilę po eksplozji tankowca, mógł się nazywać March Hare — odparł uprzejmie Święty.
Łagodna muzyka, płynąca z radia, nagle zamilkła i odezwał się melodyjny głos spikerki: Podajemy najnowsze informacje na temat katastrofy tankowca Silena, który przed dwoma godzinami wybuchnął w pobliży plaży Miami Beach. Do tej pory nie odnaleziono rozbitków. Istnieje obawa, że nikt z członków załogi nie przeżył eksplozji. Nadal nieznana jest przyczyna katastrofy. Podejrzewa się, iż nastąpiła ona niespodziewanie, gdyż załoga nie zdążyła spuścić łodzi ratunkowych. Okręty Straży Przybrzeżnej nadał patrolują miejsce katastrofy. A teraz wracamy do…
— Słyszę o tej katastrofie po raz pierwszy — powiedział March znudzonym głosem. — Dzisiaj wieczorem byliśmy na małej przejażdżce, ale nie widziałem żadnego wybuchu. Chociaż rzeczywiście słyszałem coś, co przypominało odległe uderzenie pioruna.
Simon poderwał się nagle z krzesła i chwycił serwetkę leżącą na tacy.
— Co za pech. Mam nadzieję, że na sukience nie zostaną plamy. Pozwól, że naleję ci nowy kieliszek. Nie podnosząc głowy znad tacy Święty mówił dalej:
— Oczywiście, gdybyś tylko wiedział, co się stało natychmiast pośpieszyłbyś ma miejsce katastrofy, aby nieść ratunek rozbitkom.
— O co ci chodzi? — rzucił March pogardliwie.
— Chodzi o to, że jesteś wrednym kłamczuchem, March.
March stracił panowanie nad nerwami i wybuchnął:
— Do chole…
— Podejrzewam — ciągnął dalej Simon bezbarwnym i pozbawionym emocji głosem — że wypłynąłeś na morze tylko po to, żeby przekonać się, czy tankowiec rzeczywiście wyleciał w powietrze, a kiedy zobaczyłeś błysk eksplozji, wróciłeś do zatoki.
Simon zamilkł i utkwił wzrok w Marchu niczym jastrząb w ofierze. Wiedział, że w ciągu kilku najbliższych sekund ma szansę, by na podstawie spontanicznej reakcji Marcha przekonać się, czy jego domysły są prawdziwe. Lecz oblicze milionera pozostało nieprzeniknione, a beznamiętny wyraz jego oczu ukrywał wszystko.
Na dźwięk słów Hoppy’ego Uniatza March uniósł głowę. Jego twarz natychmiast stała się inna.
— Kurczę, szefie nic na to nie mogłem poradzić.
Święty westchnął głęboko.
— Wiem Hoppy, słyszałem jak się zbliżał — powiedział Simon.
Odwrócił się gwałtownie, by przyjrzeć się nowemu przybyszowi. Nie był to ani steward, ani chłopiec pokładowy. Na tarasie pojawił się mężczyzna średniego wzrostu, o potężnej budowie ciała, ubrany w biały kapitański mundur. Lekko wysunięta, koścista szczęka zdawała się harmonizować z ostro zarysowaną linią baków. Od nosa w dół, ku wydętym ustom biegły dwie głębokie bruzdy. Spod daszka czapki spoglądały przenikliwie nieruchome oczy. W ręku trzymał lugera kaliber trzydzieści osiem. Kapitan wyglądał na człowieka, który wie jak się z nią obchodzić.
— Kapitanie! — zawołał March. Przychodzi pan w samą porę!
Kapitan stanął o kilka kroków od Simona i Hoppy’ego. Lufa jego pistoletu mierzyła dokładnie w punkt pomiędzy nimi, tak by w razie konieczności oddania strzału celowanie zajmowało jak najmniej czasu.
— Słyszałem część z tego co mówił, więc pomyślałem, że dzieje się tu coś niedobrego. Głos brzmiał głęboko, lecz zarazem dźwięcznie, co wywoływało u słuchacza dziwne wrażenia.
— Czego chce?
— To jakiś wariat — powiedział March. — Skąd on się w ogóle wziął na pokładzie?
— Czy mam zawiadomić policję?
Święty sięgnął do leżącej na stole papierośnicy i poczęstował się papierosem. Zapalił go, używając niedopałka, który właśnie wyjął z ust i zaciągnął się głęboko dymem. Wzrok Templara powędrował ku odległym światłom Miami.
— Mówiono mi, że miejscowe więzienie mieści się w tym wieżowcu — powiedział wskazując ręką. — Trzeba przyznać, że wybrali piękne miejsce. Podobno cele znajdują się, o ile się nie mylę, na samym szczycie, na dwudziestym czwartym piętrze. Jest tam wspaniały taras, na którym więźniowie odbywają przechadzki. Za naszą niezapowiedzianą wizytę obaj z Hoppym moglibyśmy liczyć na trzydzieści dni pobytu w luksusowym zakładzie. Obawiam się tylko, że po kilku dniach mielibyście dosyć naszego towarzystwa.
Pomimo że Simon mówił spokojnym i łagodnym głosem, a z jego twarzy nie znikał uśmiech, Randolph March poczuł się nieswojo. Pogładził palcami jasny wąsik, ledwie rysujący się nad górną wargą i spojrzał na dziewczynę.
— Karen kochanie, myślę, że będzie lepiej, jeżeli zejdziesz pod pokład. Obawiam się, że ci ludzie mogą być niebezpieczni.
— Bardzo proszę, pozwól mi zostać! Bardzo lubię oglądać takie widowiska — powiedziała błagalnym głosem.
— Karen kochanie, jesteś nieustraszona — szepnął Święty z podziwem. — Masz rację, że chcesz uczestniczyć w tym spektaklu. Możesz zostać i patrzeć, a ja obiecuję, że tobie nic złego nie zrobię.
— Zaniknij się! March zerwał się z leżaka. Przybycie rosłego kapitana dodało mu odwagi. — Jak śmiesz odzywać się do niej w ten sposób!
Simon nie zwrócił uwagi na słowa Marcha i mówił dalej:
— A gdyby spodobał ci się dzisiejszy pokaz, wpadnij do mnie jutro, a postaram się zorganizować podobne przedstawienie.
March zrobił krok do przodu.
— Jak śmiesz! — krzyknął.
— Powtarzasz się, Randy — powiedział Simon z naganą w głosie, unosząc jednocześnie brew. — A może coś ci dolega? Czy nie dokucza ci niestrawność, łamanie w kościach, ogólne osłabienie, nadpobudliwość, zaburzenia wzroku? Odrobina balsamu Marcha położy kres wszelkim dolegliwościom. Będziesz znów zdrów jak ryba… Ale czy ty przypadkiem nie masz zamiaru wszczynać burdy?
Pewność siebie, w połączeniu z lekceważącym sposobem bycia, działała cuda. Pomimo obecności muskularnego kapitana oraz jego lugera, na którym koncentrowała się uwaga wszystkich uczestników sceny, niesłychana bezczelność Świętego spowodowała, iż March zrezygnował z dalszej eskalacji napięcia. Opuścił wolno zaciśnięte pięści.
— Nie mogę ciebie dotknąć, bo się brzydzę — oświadczył triumfalnie i zwrócił się do kapitana. — Niech pan zawoła kogoś z załogi.
— Dwójkę swoich piratów znajdzie pan związanych w komórce pod pokładem — poinformował uprzejmie Święty. — Musiałem ich tam wpakować, ponieważ nie miałem innego wyjścia, ale może ich pan wypuścić, kapitanie. Proszę obudzić pozostałych. Niech pan przyprowadzi tylu, ilu tylko się uda. Wtedy będzie weselej. A kiedy zadzwoni pan po policję, proszę koniecznie powiedzieć im, kogo mają aresztować. Państwo zapomnieliście zapytać o moje nazwisko.
— Nie interesuje mnie twoje nazwisko — odparł ostro kapitan.
Simon uśmiechnął się.
— Nazywam się Simon Templar i jestem znany powszechnie jako Święty.
Słowa Świętego nie wywarły prawie żadnego wrażenia na Randolphie Marchu. Ledwo widoczne ściągnięcie brwi mogło świadczyć tylko o tym, że nazwisko Templar nie było zupełnie obce właścicielowi March Hare, że usiłował sobie przypomnieć, gdzie je słyszał i czy powinno mówić mu coś więcej.
Simon nie był pewien reakcji dziewczyny. Jej pełna zachwytu i uwielbienia postawa wobec Marcha nie była szczera. W to Święty nie wątpił. Nie wiedział jedynie, co się za nią kryło: głupota czy spryt. Gdy pojawił się na tarasie, Karen wykazywała niezwykłą dozę opanowania, które wręcz graniczyło z obojętnością. W ciągu ostatnich kilku minut, tylko raz wstała z leżaka, aby napełnić kieliszek szampanem. Piła go małymi łyczkami i obserwowała scenę po scenie, które rozgrywały się na pokładzie March Hare, niczym widz w teatrze…
Ku zdziwieniu Świętego, jedynie kapitan zareagował we właściwy sposób. Przejawiło się to w nieznacznym ruchu lufy jego lugera, która teraz przesunęła się minimalnie w stronę Simona. Dla Templara ruch ten był niezwykle wymowny, znaczył więcej niż błyski, które nagle pojawiły się w oczach, gdy spoglądał spod daszka kapitańskiej czapki. Po plecach Świętego przebiegł dreszcz. Zrozumiał bowiem, że znalazł się na tropie wiodącym do rozwiązania zagadki, chociaż zdawał sobie sprawę, że wiedział jeszcze zbyt mało, aby wyciągać jakiekolwiek wnioski.
— No, cóż z tego? — powiedział March. — Nie interesuje mnie twoje nazwisko.
— Wiem kim on jest, proszę pana — odezwał się kapitan. — Święty jest dobrze znanym gangsterem. Gazety nazywają go Robin Hoodem wśród współczesnych przestępców. To niezwykle niebezpieczny typ. Niebezpieczny dla pana, dla mnie, dla wszystkich.
— A zatem — odrzekł Święty — czy nie byłoby rozsądniej nie wzywać policji. Może wybralibyśmy się na jeszcze jedną nocną przejażdżkę. Wypłynęlibyśmy na morze, zatopilibyśmy po cichu jacht, żeby agenci ubezpieczeniowi mogli określić nas jako spurlos versenkt. O ile się nie mylę, właśnie tak postąpiliście z Lawrencem Gilbeckiem i jego córką?
— To jest wariat — zauważył March bezbarwnym głosem.
— Owszem — przyznał Simon — jestem zupełnie rąbnięty, uważam bowiem, że jak już znajdziemy się z Hoppym w tym luksusowym więzieniu na szczycie drapacza chmur, zaczniemy sobie skracać czas spacerując po tarasie, a podziwiając widoki, będziemy zastanawiać się, kiedy do nas dołączycie. Myślę, że jestem w stanie posłać was na krzesło elektryczne za całą serię morderstw. Na przykład za zamordowanie Lawrence’a Gilbecka i jego córki Justine. Albo za zamordowanie tego biedaka, którego fale wyrzuciły dzisiaj na plażę wraz ze starannie przywiązaną do nadgarstka kamizelką ratunkową brytyjskiej łodzi podwodnej. Już nie wspomnę o znacznie liczniejszej grupie osób, które poszły przed dwoma godzinami na dno wraz z tankowcem, storpedowanym przez tajemniczą łódź podwodną, o której, jak sądzę, moglibyście wiele nam opowiedzieć. To, co usłyszeliście proszę oczywiście potraktować jako jeszcze jeden z symptomów zaawansowanej choroby umysłowej.
Święty zdawał sobie sprawę, że przeszarżował. Jego historia rzeczywiście brzmiała jak opowieść wariata, ale wiedział doskonale, że tylko dzięki niej był w stanie dowiedzieć się czegoś więcej. Postanowił uważnie obserwować, jak March i kapitan zareagują na jego absurdalne oskarżenia.
March poruszył się nerwowo. Przymrużył oczy, a po chwili powiedział wolno:
— O co chodzi z tą łodzią podwodną? W radiu powiedzieli przecież, że tankowiec wyleciał w powietrze.
— Zgadza się — odparł Święty. — Ale ktoś mu w tym pomógł. Tak się składa, że widziałem tę łódź podwodną. Widziało ją także kilka innych osób.
March wymienił z kapitanem porozumiewawcze spojrzenie.
— To ciekawe. Jeżeli rzeczywiście widziałeś łódź, to powinieneś zawiadomić policję — powiedział kapitan.
— Ale dlaczego uważasz, że ja mam z tym coś wspólnego? — zapytał ostro March.
— Może z powodu Foreign Investment Pool? — odpowiedział Święty.
Teraz postanowił, że wykorzysta cały zapas amunicji. Odpalając salwę liczył, że któryś z pocisków okaże się trafny. Z rosnącym poczuciem satysfakcji obserwował, jak wszystkie z nich eksplodują niezwykle blisko celu. Zdawało się, że zarówno March jak i kapitan reagują spokojnie, ale Święty wiedział doskonale, co kryje się pod ich pozorną obojętnością. Zrozumiał nagle, iż jego przeczucia potwierdzają się, że wszystkie fakty, które jego intuicja powiązała ze sobą wbrew zdrowemu rozsądkowi, rzeczywiście stanowiły część jakiejś całości. Święty musiał teraz odkryć, w jaki sposób fakty wiążą się ze sobą. Wszystko wskazywało na to, iż March oraz jego kapitan stanowią ogniwo spajające wszystkie elementy zagadki… Święty wiedział również, że igra z ogniem wyjawiając tak wiele. Wyznaczał wysoką cenę za swoją głowę. Nie dbał jednak o to. Przygoda była treścią jego życia.
March, przybierając niedbałą pozę, zaśmiał się nagle i sięgnął po papierosa.
— Niezwykle zabawne. Niestety robi się późno. Kapitanie pozbądźmy się go, zanim przestanie być zabawny.
— To niebezpieczny człowiek — powtórzył kapitan, akcentując delikatnie słowo niebezpieczny. — Trzymam broń w pogotowiu, a jeśli wykona jakikolwiek gwałtowny ruch, będę zmuszony go zastrzelić.
— Niech pan robi, co pan uważa za stosowne — powiedział March znudzonym głosem.
Włożył do ust papierosa i zaczął rozglądać się za zapałkami. Simon podszedł do Marcha, wyjął zapalniczkę i zapalił ją. Następnie zaoferował Marchowi ogień z pełną szacunku elegancją, której mógłby mu pozazdrościć profesjonalista — steward. Simon naprężył mięśnie i oczekiwał wystrzału. Zapanowała cisza. March uniósł zdziwione oczy na Świętego i zapalił papierosa.
— Dziękuję — powiedział, śląc kapitanowi nieco zdezorientowane spojrzenie. Święty przyglądał się uważnie obu mężczyznom.
— Cóż, zmarnował pan wyśmienitą okazję, kapitanie — zauważył. — Zastanawiam się tylko dlaczego.
— Czyżby ze względu na Karen? Starannym ruchem włożył zapalniczkę do kieszeni. — A może pomyślał pan, że kiedy pojawi się tu policja, żeby przeprowadzić dochodzenie w sprawie jednego morderstwa, odkryje kilka innych?
— Ciekawe ilu osobom zdążył już opowiedzieć tę niedorzeczną historię — powiedział kapitan spoglądając na Marcha. — Takie plotki, bez względu jak są niedorzeczne, bywają kłopotliwe.
— Może sam nam powie? — odparł March.
— Zabiorę go do domu na lądzie i porozmawiam z nim, kiedy będziemy czekać na policję.
Właśnie wówczas Świętego opuściły ostatnie wątpliwości. Rozpłynęły się bez śladu w ciemnościach nocy.
Krótka wymiana zdań pomiędzy Marchem a kapitanem stanowiła arcydzieło konwersacji. Nie zabrzmiała w niej ani jedna fałszywa nuta, nie pojawiło się ani jedno słowo, które mogłoby zdradzić niewtajemniczonemu słuchaczowi jej prawdziwy sens. (Simon wciąż nie był pewien, czy Karen należy do grona wtajemniczonych). Tych kilka banalnych zdań zawierało wymianę poglądów na niezwykle ważną kwestię, na ogólny plan działania. Podjęto już decyzję i dokonano ostatecznego wyboru.
Święty zdawał sobie sprawę, że rozstrzygnięcie to nie wróży mu nic dobrego. Wręcz przeciwnie, należało przypuszczać, iż poważnie zagraża jego zdrowiu. Simon wiedział, co nastąpi, gdy w domu Marcha zostanie sam z kapitanem w jakimś dobrze strzeżonym pokoju. Nic nie wskazywało na to, by kapitan był zwolennikiem łagodnych metod przesłuchiwania facetów, którzy wiedzą zbyt wiele. Święty ujrzał ten pokój oczami wyobraźni i natychmiast zdecydował, że nie powinien w nim się znaleźć.
Zrozumiał, że nie tylko los tej przygody zawisł na włosku, ale i los wszystkich następnych zdawał się także być zagrożony. Niczym jednak nie zdradził swoich obaw. Nadal zachowywał się tak, jakby broniła go dywizja piechoty.
— Ależ proszę się mną nie przejmować — powiedział. — Na waszym miejscu martwiłbym się raczej o list, który Gilbeck zostawił. Może was drogo kosztować.
— Gilbeck? — zdziwił się March. — O czym ty mówisz?
— O liście, w którym przewidział wszystko, nim go porwaliście.
— Skąd wiesz o tym liście?
— Ponieważ tak się składa, że mieszkam w domu Gilbecka.
Pomiędzy brwiami Randolpha Marcha ponownie pojawiła się głęboka bruzda.
— Jesteś przyjacielem Gilbecka?
— Najwierniejszym. Simon napełnił swój kieliszek szampanem. — Nigdy o mnie nie wspominał?
March rozchylił usta, a potem na jego twarzy zaczęły powoli pojawiać się oznaki ulgi.
— Mój Boże! — wykrzyknął, wybuchając rozbrajająco nieszczerym śmiechem.
— Ależ dlaczego nie powiedział pan wcześniej? A więc to miał być dowcip?
— To zależy od punktu widzenia — odparł. — Nie sądzę, żeby Laurence i Justine Gilbeck uznali, że cała sprawa jest dowcipna.
Końce palców Marcha poczęły delikatnie gładzić górną wargę.
— Jeśli rzeczywiście jest pan ich przyjacielem — odrzekł — to chyba pana źle poinformowano. Nic się nie stało. Dzwoniłem do nich dzisiaj.
— Dwukrotnie — uzupełnił Święty. — To ja odebrałem telefon.
— Panie Templar — powiedział kapitan. — Pańskie zachowanie dzisiejszego wieczoru przeczy temu, co pan mówi. Czy wolno wiedzieć, co robi pan w domu Gilbecka w czasie jego nieobecności?
— Dobre pytanie, bracie — powiedział Simon, podnosząc do ust kieliszek — Justine prosiła mnie, abym zajął się rodzinnymi interesami Gilbecków. Zostałem więc kimś w rodzaju przyjaciela rodziny, który pełni także obowiązki gospodyni domowej. Odbieram więc telefony i czytam listy oraz osobiste notatki domowników. Gilbeck robił mnóstwo notatek. Jest ich wszędzie bardzo wiele.
Święty zwrócił się do Marcha.
— Nie udało mi się rozwikłać jeszcze całej zagadki, Randy, ale wygląda na to, że stary Gilbeck niezbyt ci ufał.
— Skąd taki wniosek — zapytał March oschle.
— No cóż, zostawił ten list, o którym już wspominałem. A pozą tym napisał jeszcze notatkę, z której jasno wynika, że gdyby coś się mu przytrafiło, list należy przekazać FBI.
March zamarł, a dziewczyna zapaliła papierosa, ciągle patrząc na Świętego błyszczącymi oczami.
— Kapitanie, proszę odłożyć ten pistolet — powiedział March ściszonym głosem. — To nie zwykle miło ze strony pana Templara, że nas odwiedził, by podzielić się ważnymi informacjami. Może dzięki nim uda się mam wyjaśnić wszystkie nieporozumienia.
— Proszę mi wybaczyć, sir — powiedział polubownie kapitan, choć lufa jego pistoletu nadal skierowana była prosto na Świętego. — Powinniśmy byli okazać panu Templarowi większe zaufanie — dodał. — Z tego, co od pana usłyszeliśmy wnoszę, iż jest pan przekonany, że Gilbecka spotkało jakieś nieszczęście. Wolno mi zatem zapytać, czy wykonał pan jego instrukcje dotyczące listu?
Simon nie spieszył; się z odpowiedzią, czekając aż kapitan okaże zdenerwowanie. Wreszcie powieki kapitana drgnęły:
— Jeszcze nie, ale…
— Ach tak, a zatem gdzie jest list?
— Wciąż go mam.
— Gdzie?
— W domu Gilbecka.
— Myślę, że powinien go pan pokazać panu Marchowi, udowadniając tym samym, iż mówi pan prawdę. Oczy kapitana przeszyły Simona na wylot niczym włócznia. — Może nie zostawił pan jednak listu w domu. Czy na pewno nie ma go pan przy sobie? Kapitan zrobił krok w kierunku Świętego.
Simon uczynił ruch ręką, tak jakby miał zamiar sięgnąć do wewnętrznej kieszeni marynarki. Ten niekontrolowany odruch był w istocie mniej niekontrolowany, niż kapitan przypuszczał. Wpadł on w pułapkę, którą zastawił Templar. Zareagował dokładnie tak, jak Simon sobie tego życzył. Uczynił jeszcze dwa kroki i sięgnął do kieszeni Świętego.
A wówczas wypadki zaczęły toczyć się w oszałamiającym tempie. Poniższa relacja stanowi jedynie kronikarski zapis, który nie oddaje w pełni tego, co naprawdę zdarzyło się tej nocy na March Hare. Akcja, jaką przeprowadził Simon Templar, trwała tak krótko, iż ludzkie oko nie było w stanie jej zarejestrować.
Święty wykonał błyskawiczny półobrót i strumień szampana chlusnął prosto w oczy kapitana. Jednocześnie palce lewej ręki Świętego zacisnęły się ze stalową siłą na pistolecie ofiary. Dokładnie w tym momencie do akcji przystąpił Hoppy Uniatz. Niebywałą zręcznością i gotowością bojową od razu zrekompensował wykazane tego wieczoru braki intelektualne. Ogromna stopa Uniatza zakreśliła w powietrzu szeroki łuk i uderzyła w plecy kapitana, który zgiął się w pół pod wpływem potężnego ciosu. Kiedy usiłował przyjąć pozycję wyprostowaną, na jego czaszce roztrzaskała się butelka po whisky, która bez zawartości alkoholu była dla Hoppy’ego zupełnie bezwartościowa. Kapitan legł bezwładnie na deskach pokładu, tracąc zainteresowanie dalszym przebiegiem wypadków. Simon Templar wycelował pistolet w opadającą coraz niżej szczękę Randolpha Marcha.
— Przykro mi, ale nie możemy dłużej zostać — wyjaśnił. — Kapitan nie był dzisiaj zbyt gościnny. Poza tym zbliża się pora wypoczynku. Hoppy chce być urodziwy i chodzi wcześnie spać. Myślę, że wkrótce się znowu zobaczymy, jeśli w najbliższym czasie nie odnajdą się Gilbeckowie. Pamiętaj o tym Randy… Sądzę, że długo będziesz pamiętał, jak pięknie spędzaliśmy ten wieczór. Surowy wyraz oczu Simona zaprzeczał aksamitnemu brzmieniu jego głosu. Kiedy zwrócił się do dziewczyny, która w ciągu ostatnich, gorących sekund nie wykonała najmniejszego ruchu, chłód z jego spojrzenia zniknął równie szybka jak się pojawił. Święty uśmiechnął się nieznacznie.
— Ty też nie zapomnisz, prawda? Jeśli jeszcze kiedykolwiek zechcesz obejrzeć podobne przedstawienie, to wiesz, gdzie mnie szukać.
March i dziewczyna milczeli.
W drodze do domu i potem, póki nie zasnął, Simon miał przed oczami piękną i zaciekawioną twarz Karen.
Simon Templar siedział w cieniu kolorowego parasola i jadł ze smakiem śniadanie, składające się z pieczonego kurczaka i tostów, kiedy na tarasie pojawił się Piotr Quentin i Patrycja.
— Musiałeś być bardzo zmęczony. Patrycja zrzuciła z brązowych ramion płaszcz kąpielowi, usiadła wygodnie w wiklinowym fotelu i wyciągnęła przed siebie smukłe nogi. — Pływaliśmy prawie z Piotrem dwie godziny. Myśleliśmy, że prześpisz cały dzień.
— Zaczęliśmy się już martwić, że umarłeś — powiedział Piotr.
— Niestety, twoje chrapanie wyprowadziło nas z błędu.
Mlecznobiałe zęby Simona ogałacały udko z mięsa.
— Wczesne wstawanie to przekleństwo mas pracujących i kaprys milionerów. Jako osoba nie należąca, do żadnej z tych kategorii, kieruję się zasadą złotego środka. Skąd się tu wzięła ta ciemnoskóra piękność? Nie było jej wczoraj. Twierdzi, że nazywa się Desdemona, chociaż to chyba niemożliwe — powiedział wskazując ogryzionym udkiem czarną służącą, która oddalała się kaczkowatym chodem w stronę domu.
— Nie mów z pełnymi, ustami — upomniała go Patrycja.
— Pojawiła się dzisiaj rano wraz z równie ciemnoskórym szoferem Ebenem. Wczoraj mieli wolne.
— To interesujące — zauważył Święty mieszając kawę. — Filipińczyka też nie było w domu. — Podobno załatwiał jakieś sprawunki w mieście. A zatem nikt nie widział, jak Gilbeckowie wyjeżdżali.
— Podobno zadzwonili — powiedziała Patrycja.
Simon pokiwał głową w zamyśleniu.
— Sam nieraz pomagałem ludziom prowadzić takie rozmowy. Piotr Quentin wstał z fotela i położył się na rozgrzanej podłodze tarasu, wystawiając muskularne, odziane w kąpielówki ciało na działanie promieni słonecznych.
— Co zrobimy jeżeli Gilbeckowie nie wrócą do wieczora? Zostajemy tu, czy wracamy?
Simon rozsiadł się wygodnie w fotelu i rozejrzał wokół. Jego wzrok spoczął na ścianach domu, za którymi kryło się przestronne, chłodne wnętrze, a potem powędrował dookoła patio, pełnego bajecznie kolorowych klombów azalii, hibiskusów, lilii… Po drugiej stronie domu znajdował się wysadzany palmami kręty podjazd, który łączył posiadłość z Collins Avenue. Egzotyczną scenerią uzupełniał oszałamiająco lazurowy ocean, który mienił się tęczowymi barwami w jaskrawych promieniach słońca.
— Podoba mi się tu — powiedział Święty. — Gilbeck nie Gilbeck, nigdzie się stąd nie ruszam. Nawet jeśli nie miałbym nigdy ujrzeć zmysłowej Justine. Desdemona to geniusz kulinarny. Nie zniechęcają mnie nawet jej zagadkowe spojrzenia, które ktoś przewrażliwiony mógłby uznać za dowód niechęci. Zresztą mam nadzieję, że zdałam ją do siebie przekonać. Jestem pewien, że za nim wyjedziemy, zostanie moją oddaną przyjaciółką.
— A jeśli nie, to poniesiesz najczarniejszą klęskę w swoim życiu — dodała Partycja.
Simon zignorował jej uwagę i zapalił papierosa.
— A zatem, pozostaniemy w tym epikurejskim, choć naznaczonym piętnem dekadencji raju. Będziemy się cieszyć życiem pełnym zbytku i pływać w luksusach na koszt Gilbecka. Niestety przez pewien czas będziemy zmuszeni obejść się bez angielskich rarytasów, takich jak na przykład duszona kapusta z ziemniakami albo wołowina w sosie miętowym. To piękne miejsce, pełne fascynujących ludzi.
— Mówisz tak, bo nie byłeś w restauracji, gdzie wczoraj zabawiałem się w szpicla i zbierałem dla ciebie informacje o Marchu — powiedział Piotr Quentin. — Podali mi kawał wieprzowiny usmażony na oleju z orzeszków ziemnych i kawę, a w niej mleko z puszki, które zabarwiło tą dziwną ciecz na szaro. A do tego talerz trawy i innego zielska polany mieszaniną oleju do smarowania silników z płatkami kukurydzianymi.
— Główną atrakcją są ci fascynujący ludzie — wyjaśniła Patrycja — a szczególnie rudowłosa piękność.
Święty przymknął oczy.
— Moja droga, obawiam się, że nasz niezastąpiony Hoppy nieco ubarwił swoją relację. Wczoraj opowiedziałem ci całą historię. Nic specjalnego. Dziewczyna znalazła się pod przemożnym urokiem balsamu żołądkowego firmy March, choć nie będę ukrywał, że mamy tu do czynienia ze szczerą, aczkolwiek przesadnie skromną i nieco efektowną osóbka, która jest wzruszająco nieświadoma okrutnych praw, jakie rządzą tym światem.
— Zapomniałeś dodać coś o jej nieśmiałości.
— Tak, chyba trochę nieśmiała. Ale uważam, że pewien gatunek mężczyzn uznałby ją za dziewczynę atrakcyjną pod wieloma względami.
— I dlatego obiecałeś, że dostarczysz jej rozrywek.
— Oczywiście, niech nas wszystkich wykończą, żeby rudowłosa nieznajoma miała wspaniałą rozrywkę — zauważył Piotr z sarkazmem.
Spomiędzy ust Simona wypłynęło idealnie okrągłe, błękitne kółko papierosowego dymu.
— Na razie nie ma najmniejszego powodu do obaw. Myślę, że nie zostaniemy w najbliższym czasie zamordowani dzięki pewnym pomysłom, na które wpadłem wczoraj wieczorem.
— Masz na myśli ten nieistniejący list?
Simon nie odpowiadał, czekając aż Desdemona, która właśnie wyłoniła się z domu, posprząta naczynia. Kiedy ostatni talerz znalazł się na tacy, która spoczywała na jej pulchnym ramieniu, Desdemona zapytała ze stoickim spokojem:
— Kiedy wreszcie wyjeżdżacie?
Simon wyrzucił w powietrze półdolarówkę, złapał ją i położył na brzegu obciążonej naczyniami tacy.
— Desdemono, przed chwilą zjadłem najwspanialsze śniadanie w moim życiu. Myślę, że poczekamy, aż wróci pan Gilbeck — powiedział i zaraz dodał — czy jesteś pewna, że pan Gilbeck nie wspominał, kiedy wróci?
— Nie. Oczy Desdemony pojaśniały na widok błyszczącej półdolarówki. — Czasami, jak wypływają, to ich nie ma kilka dni albo i cały tydzień.
Desdemona oddaliła się po tej pocieszającej informacji. Piotr wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.
— Spróbuj następnym razem, czy jest równie odporna na banknoty. Srebro nie działa — zauważył.
— Artyści zawsze kapryszą. Simon wyciągnął nogi i kontynuował wątek, który przerwało pojawienie się Desdemony. — Rozmawialiśmy o tej historii z listem, na którą wpadłem dzięki mojej niebywałej inteligencji.
— Dlaczego uważasz, że oni nadal w nią wierzą?
— Może nie wierzą. Choć tak naprawdę nie mogą mieć absolutnej pewności. W tym jest cały problem. Nawet jeżeli uznali, że wczoraj nie miałem tego listu przy sobie, to i tak niełatwo pozbędą się przykrego uczucia niepokoju. A jeśli list rzeczywiście nie istnieje, to nikt nie może im zagwarantować, że ja sam go nie napiszę, wiedząc jak zareagowali na samą wzmiankę o nim. Nie podejmą takiego ryzyka. Nie sprzątną nas dopóki nie będą zupełnie pewni.
— To niezwykle miło z ich strony — powiedział Piotr ponurym głosem. — Nie sprzątną nas zatem od razu, ale możemy się spodziewać, iż będą najpierw nas torturować, aby się dowiedzieć, o co tu chodzi.
Patrycja westchnęła cicho. A Simon zauważył, że jej opalone policzki wyraźnie pobladły.
— Potem — ciągnął Piotr — jeśli okaże się, że Gilbeck i Justine nie zostali zamordowani, a jedynie porwani…
— Mów dalej — zachęcał Simon.
Twarz Patrycji przypominała woskową maskę.
— Jeśli rzeczywiście masz rację i wszystkie twoje domysły okażą się prawdziwe, jeśli March naprawdę siedzi po szyję w brudnych interesach i boi się, że Gilbeck może go wydać, to…
Patrycja nerwowym ruchem przeczesała włosy koloru złota.
— Jeśli Gilbeck i Justine zostali uwięzieni, oni zrobią wszystko, żeby zmusić ich do mówienia.
— Nie będą musieli robić wiele — powiedział Piotr bezbarwnym głosem — pozwoli się zaszlachtować, gdy będzie miał absolutną pewność, że March ze spółką roztoczą opiekę nad osieroconą córeczką.
— Ależ teraz oni nigdy mu nie uwierzą — wtrąciła Patrycja łamiącym się głosem. — Kiedy będzie twierdził, że nie napisał żadnego listu, oni pomyślą, że kłamie. Będą go torturować, a być może i Justine, usiłując zdobyć informacje, o których on nie ma pojęcia!
Święty potrząsnął głową. Poderwał się z fotela. Na jego twarzy nadal malował się spokój.
— Myślę, że oboje się mylicie — powiedział cicho. — Jeżeli Laurence i Justine Gilbeck żyją, to list stanie się dla nich polisą ubezpieczeniową. Dopóki March wierzy, że list istnieje, nie odważy się ich zabić. Nie będzie musiał ich torturować. Jeśli zapyta Gilbecka o list… No cóż, nie sądzę, żeby Gilbeck dorobił się fortuny nie używając rozumu. Od razu domyśli się, że ruszyliśmy do akcji. Na pewno skorzysta z nadarzającej się okazji. Oczywiście powie, że zostawił list. I co zrobi wówczas gang Marcha? To co, ty zrobiłbyś na ich miejscu. Po co torturować kogoś, kto jest skłonny powiedzieć wszystko, co tylko chcesz usłyszeć. Gilbeck nie posiada żadnych tajnych informacji, których oni poszukują.
— Skąd o tym wiesz? dopytywał się Piotr.
— Nie wiem — przyznał Simon. — Choć uważam, że to mało prawdopodobne. Moje rozumowanie jest niezwykle proste. Gilbeck i March weszli wspólnie w ten interes z Foreign Investment Pool. Gilbeck, jak każdy biznesmen, gotów był przymknąć oko na kilka drobnych nadużyć. Trudno zarobić miliony, zagłębiając się w etyczne niuanse. Kiedy jednak zorientował się, że nadużycia nie są wcale takie małe, przestraszył się i chciał wyplątać się z całej afery. Wiedział jednak za dużo, dlatego nie mógł odejść. Moja wersja jest taka, iż Gilbeck obawiając się, że może mieć kłopoty, zostawił jednak list, który ubezpieczał go przed Marchem. A zatem list istnieje, a ja go mam.
Patrycja wpatrywała się w swoją dłoń, która mechanicznie gładziła kolano.
— Szkoda, że nie masz go naprawdę — powiedziała nie podnosząc wzroku.
— Faktycznie byłby niezwykle pomocny. Chociaż sama idea listu też może okazać się użyteczna. Całkiem nieświadomie zapędziliśmy Marcha w kozi róg. Musi uwierzyć w istnienie listu.
Wczoraj w nocy strzelałem na oślep, ale większość pocisków trafiła w cel. March pomyślał, że posiadam te wszystkie informacje, ponieważ zmam treść listu. To jedyne rozwiązanie. Nie pozostaje mu nic innego, jak zająć się mną. Nim tego nie zrobi, nie może tknąć Gilbecka. A nie będzie mógł zająć się mną, dopóki nie będzie wiedział, z kim ma do czynienia.
— Powinniśmy zamówić wełnę i druty do robótek — powiedział Piotr. — Zajęlibyśmy się przynajmniej czymś pożytecznym wtedy, kiedy March i jego banda zatapiają statki, a w wolnych chwilach, pomiędzy jednym a drugim wybuchem, rozmyślają o tobie.
Simon zgasił papierosa i wyjął nowego z pudełka, które leżało na stole. Usiadł ponownie w fotelu i skrzyżował nogi.
— Dzisiaj rano, leżąc w łóżku, czytałem poranne gazety — powiedział. Znaleźli ciała kilku marynarzy z tankowca. Po tym, co widzieliśmy z Patrycją na własne oczy, należy przypuszczać, że nikt z załogi nie ocalał. Oficjalnie przyczyny wypadku są nadal nieznane. W prasie nie znalazłem żadnej wzmianki o łodzi podwodnej, nie było też spekulacji na temat powodów eksplozji. Może rzeczywiście kamizelka ratunkowa stanowiła jedyny trop. Jeśli tak, to udało się nam zatuszować sprawę.
— Sama nie mogę teraz uwierzyć, że naprawdę widzieliśmy tę łódź podwodną — powiedziała Patrycją. — Gdybyśmy usiłowali złożyć zeznania, nikt nie potraktowałby nas poważnie. Powiedzieliby, że byliśmy pod wpływem alkoholu.
— Byliśmy pod wpływem alkoholu — odpowiedział Simon spokojnym głosem. — Ale nie wiedziałem, że mamy zamiar kogokolwiek informować o odkryciu. Myślałem, że chcemy najpierw odnaleźć łódź podwodną.
Piotr oparł się o kolumnę i począł masować palce u nóg.
— Rozumiem — powiedział półgłosem. — Każesz mi nurkować i spacerować po dnie morza z akwarium po złotych rybkach na głowie, żeby znaleźć zabłąkaną łódź podwodną. Niewykluczone, że uda mi się nawet odnaleźć Gilbecka i Justine wepchniętych w wyrzutnie torped.
— Nie sądzę — odrzekł Święty. — Łódź podwodna musi mieć znakomicie ukrytą bazę na brzegu. A skoro jest tak świetnie zamaskowana, to mogła także posłużyć jako więzienie.
— No to nie ma problemu — zauważył Piotr. — W skład archipelagu Florida Keys wchodzi około dziewięć tysięcy dwieście czterdzieści siedem wysp, których, jak twierdzą przewodniki dla turystów, nie uwzględniono na mapach. Warto również zauważyć, że rozciągają się one na przestrzeni mniej więcej stu mil.
— Nie, wyspy nie nadają się na taką bazę. Z powietrza są widoczne jak na dłoni. Samoloty rejsowe do Hawany przelatują tamtędy kilka razy dziennie.
— Jako bazy używają może jakiegoś statku. Tankują z niego paliwo na morzu — powiedziała nieśmiało Patrycja.
Simon przytaknął.
— Może. Wkrótce się dowiemy.
— Może lepiej zawiadomisz marynarkę wojenną — zasugerował Piotr. — To ich robota.
Na ustach Świętego pojawił się złośliwy uśmiech.
— Tylko wówczas my nie mielibyśmy co robić. Wpadłem na bardziej zabawny sposób, by sprowokować interwencję stróżów prawa. Zadzwoniłem w środku nocy do biura szeryfa i powiedziałem, że na jachcie March Hare znajduje się trup. Mam nadzieję, że Randy musiał się gęsto tłumaczyć.
— Obawiam się, że ty też będziesz musiał się gęsto tłumaczyć — powiedział Piotr z satysfakcją wyciągając palec.
Simon odwrócił głowę i spojrzał w stronę podjazdu.
Zbliżający się samochód wzniecał tumany białego pyłu, a wkrótce te same auto zniknęło za rogiem. W chwilę potem z domu wyłoniła się Desdemona i ruszyła ospale przez patio. Stanęła przed Simonem, wzięła się pod boki i rzuciła mu gniewne spojrzenie, które oznaczało, iż jej najczarniejsze przeczucia okazały się słuszne.
— Szeryf przyjechał — oświadczyła głosem pełnym oburzenia. — Chce rozmawiać z panem.
— Myślę, że będzie najlepiej, jeśli ty zajmiesz się gościem, a ja i Piotr pójdziemy popływać — powiedziała Patrycja wstając z fotela.
Simon pomachał ręką na pożegnanie.
— Jeśli nie zastaniecie mnie po powrocie, to nie czekajcie z lunchem — powiedział.
Zaraz po odejściu Piotra i Patrycji smukła sylwetka szeryfa Newtona Haskinsa rzuciła długi cień na rozświetlone słońcem patio. W świetle dziennym policjant wywarł na Simonie jeszcze bardziej ponure wrażenie niż w nocy, kiedy gawędzili na morzu. Mimo upału ubrany był na czarno, ręce zaś jego spoczywały w kieszeniach popelinowego płaszcza, spod którego wyzierała nieskazitelnie biała koszula. A przy kołnierzu znajdowała się czarna i niemodnie wąska muszka. Szeryf przypominał przedsiębiorcę pogrzebowego, który składa służbową wizytę w domu zmarłego. Jedynie zwisający luźno pas na naboje oraz wystająca z futerału kolba pistoletu, zdradzały jego prawdziwą profesję.
Haskins zachowywał się niezwykle swobodnie. Przyjrzał się Piotrowi i Patrycji, którzy wychodzili na plażę i przeniósł leniwe spojrzenie na rosnące w patio kwiaty. A potem zaczął z zadowoleniem przyglądać się bezchmurnemu niebu. Dopiero kiedy przekonał się, iż było na swoim miejscu, raczył zauważyć Simona.
Święty siedział rozparty w fotelu ze skrzyżowanymi w kostkach nogami, które spoczywały na stole. W tej pozycji przywitał szeryfa z wylewną serdecznością.
— Czy mnie oczy nie mylą — toż to nasz stary przyjaciel, szeryf Haskins. Siadaj druhu. Zawsze mówiomo mi o niebywałej gościnności Południowców, ale nie przypuszczałem, że sam szeryf, pomimo tylu obowiązków, osobiście pofatyguje się, żeby powitać zwykłego turystę.
Newton Haskins usiadł wolno na metalowym krześle. Ta prosta czynność stanowiła znakomity popis sprawności fizycznej, bo szeryf kontrolował przez cały czas każdy mięsień, choć jego ręce wciąż tkwiły głęboko w kieszeniach płaszcza. Przenikliwy wzrok spoczął na bosych stopach Świętego, a potem skoncentrował się na nogach. Zdawało się, że Haskins usiłował je policzyć. Po chwili wzrok szeryfa powędrował dalej, przemknął po niebieskich szortach oraz kolorowej koszuli Simona i zamarł na wysokości twarzy. Haskins spojrzał beznamiętnie prosto w drwiące oczy Świętego.
— Synu, nawet nie wiesz, ilu kanciarzy przywitałem w Miami przez ostatnie dziesięć lat.
— Kanciarzy? Simon uniósł lekko brwi. — Czyżby sugerował pan, że jestem kanciarzem?
Haskins ślamazarnym ruchem wyjął lewą rękę z kieszeni. Trzymał w niej bryłkę czarnego tytoniu. Simon odniósł wrażenie, że kiedy szeryf odgryzł kawałek tytoniu, jego szare, głęboko osadzone oczy zapadły się jeszcze głębiej. Ręka, w której trzymał resztę tytoniu, powróciła wolno do kieszeni. Przyglądając się powolnym ruchom szczęki Haskinsa, Simon wspomniał z nostalgią innego stróża prawa, nadinspektora Clauda Eustachego Teala ze Scotland Yardu, wielbiciela gumy do żucia, który pod pewnymi względami przypominał szeryfa z Miami.
— Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Dopiero teraz Święty zauważył, że Haskins mówił z silnym południowym akcentem. Poprzedniej nocy krzyczał w megafon poprawną angielszczyzną. — Przyjechałem, żeby zamienić kilka słów z Gilbeckiem. Nie widziałem go od kilku dni, więc pomyślałem, że wpadnę pogadać.
— To niezwykle szlachetny gest — powiedział Święty z szacunkiem — choć muszę przyznać, że nieco zaskoczył mnie niekonwencjonalny sposób, w jaki rozpoczął pan naszą rozmowę.
Usta szeryfa znieruchomiały i przez chwilę dziewiczobiały tors jego koszuli znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zdawało się, że chluśnie na niego strumień brązowego soku tytoniowego. Kryzys minął, kiedy Haskins przełknął ślinę, a grdyka podniosła się i opadła ruchem pełnym godności.
— Słuchaj synu, każdy oszust, kanciarz, pokerzysta, alfons — poczynając od Ala Capone, a kończąc na zalanych w trupa dziwkach — prędzej czy później pojawia się w tym mieście i wystawia tyłek do słońca na jednej z naszych plaż.
Święty zamrugał oczyma i powiedział:
— Tatusiu jesteś poetą, nie przerywaj proszę, synek czeka na dalszy ciąg.
Twarz Haskinsa nie drgnęła. Jedynie w szarych, beznamiętnych oczach zapaliły się na chwilę ledwo widoczne ogniki, które mogły świadczyć zarówno o gniewie jak i rozbawieniu szeryfa.
Znam ich wszystkich, duże ryby i płotki, mężczyzn i kobiety, zawodowych zabójców i włóczęgów, i żadnego z nich się nie boję.
— W takim razie mogę spać spokojnie — powiedział Simon słodko.
— Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć, synu.
— Szeryfie, jest pan aniołem. Podobnej wspaniałomyślności doświadczył tylko mój pradziadek, kiedy podczas wojny secesyjnej koń generała Beaguregada zeżarł mu wąsy — powiedział Święty, zaciągając śpiewnie niczym rasowy Południowiec.
Bryłka tytoniu znalazła się pomiędzy dziąsłem a policzkiem szeryfa.
— Słuchaj Templar! Zalatuje mi Oxfordem od tego twojego południowego akcentu. Dobrze wiem kim jesteś. Rozparł się na krześle i spojrzał w niebo. — Nowoczesna technika w służbie policji czyni cuda, synu. Takim jak ty, coraz trudniej robić zamieszanie. Wczoraj wysłałem depeszę do Scotland Yardu i dostałem właśnie odpowiedź.
— Nie, nie, proszę mi nie mówić, kto ją nadesłał. Twarz Świętego poweselała. — Czyż to możliwe? Nie, to byłoby zbyt piękne… Ale czy depeszy nie podpisał przypadkiem nadinspektor Teal?
Szeryf założył nogę na nogę.
— Odechce ci się żartów, jak ci powiem, co napisał na twój temat.
— Ależ ja doskonale wiem, co on miał do powiedzenia. Właśnie dlatego jestem w wyśmienitym humorze. Szkoda, że nie skontaktował się pan wpierw ze mną. Zaoszczędziłby pan na depeszy. Niech chwilę pomyślę… No cóż podejrzewam, że z depeszy wynika, iż mam na sumieniu wszelkie możliwe zbrodnie. Wymienił pewnie drobne kradzieże i morderstwa oraz szantaże, celowe podpalenia połączone z napadem z bronią w ręku i pobiciem jako moje codzienne przestępstwa. Przeczytał pan pewnie, że ilekroć Generalny Inspektor znajduje przy śniadaniu nieboszczyka pod swoim stołem, albo wrzuca do automatu z papierosami szylinga własnej roboty, wszyscy faceci z Komitetu Obrony Imperium Brytyjskiego lecą i pędzą na złamanie karku, żeby mnie aresztować, mając nadzieję, iż uda im wsadzić mnie do więzienia. Czyż nie tak?
— W depeszy brakowało kilku szczegółów, ale ogólny ton co do joty się zgadza.
Simon wypuszczał powoli dym i spoglądał na szeryfa z zadowoleniem.
— A jednak coś pan pominął czytając depeszę — powiedział cicho. — Stracił pan głowę i nie doczytał do końca.
— A czego to ja nie doczytałem?
— Dowiedziałby się pan, że wszystkie popełnione przeze mnie zbrodnie są niczym innym jak tylko urojeniami starego, poczciwego nadinspektora Teala. Dowiedziałby się pan, że żadna z nich nie została mi udowodniona, że nigdy nie postawiono mnie w stan oskarżenia, że nie ma nawet najmniejszego dowodu, żeby wytoczyć mi proces. Mam już dosyć tępych, niedorozwiniętych gliniarzy, którzy ustawiają się w kolejce przed moimi drzwiami tylko po to, żeby wygadywać bzdury i zarzucać mi przestępstwa, których nie są w stanie udowodnić.
Haskins ponownie wydobył lewą rękę z popelinowych czeluści. Tym razem nie było w niej bryłki tytoniu, ale kciuk powędrował do podbródka i wykonał kilka ruchów wzdłuż przecinającej go bruzdy, tak jakby szeryf chciał się przekonać, czy nie nadszedł czas na golenie.
— Synu — odezwał się wreszcie — słyszałem już na swój temat prawie wszystko. Byli tacy, co mówili, że przypominam im konia wyścigowego w Tropical Park. Żadnemu z nich nie udało się wyprowadzić mnie z równowagi. Nie zamierzam zmieniać moich zasad i nie dam się sprowokować. Ty i twoi przyjaciele jesteście gośćmi szanowanego obywatela i będę was traktował z należytym szacunkiem, ale jako szeryf tego hrabstwa muszę zadać ci kilka pytań i oczekuję, że na nie odpowiesz.
Nieczęsto zdarzało się Simonowi usłyszeć od policjanta taką deklarację. Była tym cenniejsza, iż została złożona z zimną krwią i nie było w niej ani śladu pychy. Przedstawiciel wrogiego obozu, który władał bronią równie wprawnie jak Święty, zgadzał się na uczciwe współzawodnictwo, na wymianę ciosów według reguł fair play. Nie sposób było zlekceważyć takie wyzwanie. Simon zaciągnął się dymem. Spojrzał badawczo na szeryfa i wtedy w jego oczach pogasły złośliwe ogniki.
— Podejrzewam, że wszystko, co powiem może być użyte przeciwko mnie — powiedział radosnym głosem.
— Oczywiście, jeśli będziesz na tyle głupi, żeby powiedzieć coś, co cię może obciążyć. Takie są zasady gry.
— Czekam na pierwszy strzał, szeryfie.
Haskins przyjrzał mu się uważnie.
— Widziałem cię wczoraj, jak uganiałeś się po morzu motorówką Gilbecka. Trochę mnie zdziwiło, dlaczego nie popłynął z tobą?
— No właśnie, mnie też to trochę zdziwiło. Widzi pan, przyjechaliśmy na specjalne zaproszenie i jak sam pan zdążył zauważyć, Gilbecka nie ma w domu.
Haskins ujął koniuszek swego długiego nosa pomiędzy kciuk a wskazujący palec i wykonał kilka delikatnych ruchów na boki.
— Chcesz powiedzieć, że nie było ich w domu, a wy postanowiliście rozgościć się i poczekać aż wrócą?
— Simon przytaknął.
— Noblesse oblige, szeryfie. Nie wyjeżdża się bez spotkania z gospodarzami.
Szeryf zdjął czarny kapelusz i wachlując się nim, popadł na chwilę w zadumę.
— Dokąd popłynęliście wczoraj w nocy, kiedy kazałem się wam wynosić z tego miejsca, gdzie zatonął tankowiec?
— Pływaliśmy trochę tu i tam. Nie mogłam się oprzeć czarowi księżyca w pełni.
— Tak, kiedy byłem w twoim wieku, też mu ulegałem. A więc pokręciliście się trochę i wróciliście do przystani.
— Zgadza się.
— Wróciliście do przystani Gilbecków?
— Ależ oczywiście.
Zeszłej nocy mieliśmy w Miami trochę zamieszania — powiedział Haskins z zatroskaną miną. — Zupełnie nie wiem, o co chodzi. Nad ranem ktoś zatelefonował do mojego biura i powiedział, że Randolph March ukrywa nieboszczyka na swoim jachcie. Taki głupi dowcip!
— I co dalej? — zapytał Simon niewinnym głosem.
— No cóż, okazało się, że dowcip nie był wcale głupi — Haskins rozprostował nogi leniwym ruchem. — Wybrałem się na małą wycieczkę i złożyłem Marchowi wizytę. Rzeczywiście mieli na jachcie nieboszczyka. Kapitan powiedział, że chłopak wypadł za burtę i utonął zanim go odnaleźli.
— Co to za jeden?
— Członek załogi, jakiś dzieciak. Przyjęli go z ogłoszenia. Nie wiedzieli nawet, gdzie mieszka i czy ma rodzinę. Sądzę, że tego nigdy się już nie dowiemy. Po wybrzeżu kręci się pełno takich facetów. Zastanawia mnie tylko, dlaczego nikt z March Hare nie zadzwonił, żeby mnie zawiadomić o wypadku.
— To rzeczywiście niezwykle zagadkowe — zgodził się Simon.
Haskins wstał i otarł pot z czoła.
— Nie da się ukryć. Wszystko zdarzyło się w kilka godzin po twoim przyjeździe do miasta. Od Szanghaju aż po Miami wszyscy uważają cię za faceta, który robi zamieszanie. Nie wiem wprawdzie, czy słusznie, ale nie pozostaje mi nic innego, jak mieć cię na oku. Jeśli jesteś taki sprytny jak mówią, to na razie jesteś czysty.
— Bracie — powiedział Święty głosem, w którym pobrzmiewała delikatna nuta ostrzeżenia — zaczynasz mi przypominać nadinspektora Teala. Pamiętaj, co ci powiedziałem. Wczoraj w Miami wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy, ale to jeszcze nie powód, żeby oskarżać mnie o…
— Oskarżę cię synu, kiedy będę miał coś przeciwko tobie. Haskins kilkakrotnie przejechał czubkiem buta po posadzce patio. — Posłuchaj no, Templar. Nagle, nie wiadomo dlaczego, wybucha tankowiec. Ktoś, nie wiadomo kto, dzwoni na posterunek i twierdzi, że March wozi trupa na swoim jachcie. Teraz okazuje się, że Gilbeck i jego córka gdzieś wyjechali i nikt nie wie dokąd. Zamiast nich znajduję tu ciebie.
— Z tego wynika, że zajmuję się teraz zatapianiem statków i porywaniem milionerów.
Oczy Haskinsa znieruchomiały.
— Synu nie mam pojęcia, czym się zajmujesz — powiedział szeryf i wyjął prawą rękę z kieszeni płaszcza tak, jakby to był wąż. Otworzył dłoń i pokazał Simonowi podłużną karteczkę zapisaną drukowanymi literami. Simon obejrzał dokładnie ten napis:
LAURENCE GILBECK!
TYM RAZEM NIE UDA CI SIĘ WYWINĄĆ.
PRZYJEŻDŻAM, ŻEBY ZROBIĆ PORZĄDEK.
W prawym dolnym rogu zamiast podpisu widniała mała sylwetka mężczyzny, a nad nią nieco spłaszczone kółko.
Simon przyglądał się kartce przez kilka sekund, a potem wybuchnął śmiechem.
Na początku był to nieśmiały chichot, który wzmagał się powoli, potem narastał, by po chwili przerodzić się w niepohamowany, niemal histeryczny spazm. Święty nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
Komizmu intrygi, którą uknuł March, docierał do niego stopniowo, wywołując kolejne ataki niekontrolowanego śmiechu. Musiał przyznać, że udało im się umiejętnie wybrnąć z niezręcznej sytuacji, w której znaleźli się po wizycie szeryfa. Ale zaimprowizowana naprędce próba odwetu zakończyła się tak wielką klęską, o jakiej świat jeszcze nie słyszał. Lecz o tym March i jego przyjaciele mogli się dopiero przekonać.
— Oczywiście, ja to napisałem — wykrztusił Święty, usiłując zapanować nad śmiechem. — 1 co z tego?
Szeryf pogładził się po długim i żylastym karku.
— Taki list oznacza dla mnie tylko jedno.
— Nie zna pan szczegółów. Święty ocierał oczy z łez. — Justine napisała do nas kilka tygodni temu, że jej tatuś popadł w potworną depresję. Nie chciał jej powiedzieć, o co chodzi. Martwiąc się bardzo poprosiła nas, żebyśmy tu przyjechali, dowiedzieli się, co się stało i pomogli Gilbeckowi wybrnąć z kłopotów. Pokażę panu jej list.
O tym jak Simon Templar połączył przyjemne z pożytecznym, a Patrycja Holm nie była zachwycona.
Końska twarz szeryfa Haskinsa posmutniała jeszcze bardziej, kiedy skończył czytać list. Ponownie nawiązał do karteczki, na której widniał wizerunek Świętego.
— Co miałeś na myśli pisząc, że tym razem nie uda się mu wywinąć.
— Zawsze z niego żartowałem, że nie można uczciwie zarobić milionów — odpowiedział Simon. — Ostrzegałem, iż kiedyś będzie musiał odpokutować za wszystkie grzechy, że wcześniej czy później wyląduje za kratkami. To taki wspólny i zawsze śmieszny dowcip. Kiedy dostałem list od Justine, nie mogłem się powstrzymać i wysłałem tę karteczkę.
Haskins obracał w palcach spinkę od mankietów.
— Przyjeżdżam, żeby zrobić porządek — brzmi dość dwuznacznie, co?
— Tak.
— Szczególnie w świetle twojej fatalnej, choć podobno niezasłużonej reputacji.
— Zgadza się. Głos Świętego wciąż jeszcze nie odzyskał normalnego brzmienia. — Czy nie uważa pan, że powinienem wiedzieć, w jaki sposób mój list do Gilbecka znalazł się w pańskiej kieszeni.
— Sam jeszcze nie wiem. Haskins rzucił okiem na kartkę i schował ją do kieszeni. Powrócił do listu Justine Gilbeck. — Podejrzewa, że w domu znajduje się mnóstwo papieru listowego Gilbecków — powiedział tak obojętnym tonem, jakby jego uwaga dotyczyła pogody.
— Tak, a my jesteśmy szajką fałszerzy — zapewnił Święty z szyderstwem w głosie. — Podrabianie podpisów to dla nas pestka. Cztery bite strony tekstu również.
Haskins włożył list do koperty i przyjrzał się znaczkowi. Róg koperty spoczął na wargach szeryfa.
— Czy mógłbym go zatrzymać na jakiś czas.
— Proszę bardzo — odpowiedział Święty. — Niech pan sprawdzi w banku, gdzie Justine ma konto, albo u jej przyjaciół, którzy z pewnością mają próbki jej pisma. A potem proszę przyjść do mnie z przeprosinami.
Haskins założył kapelusz i rozejrzał się wkoło jak sokół, który szuka żeru. Tym razem jego krwiożerczy wzrok padł na zupełnie niewinną lilię. A w końcu powiedział:
— Gdybym zdecydował się na przeprosiny, chyba będzie lepiej, jeżeli nie ruszysz się z miasta.
Simon już chciał zapewnić, że w takim razie nie ruszy się z Miami ani na krok, kiedy na podjeździe pojawił się następny samochód. Pojazd w niczym nie przypominał wysłużonego gruchota szeryfa Haskinsa. Przed dom zajechał olbrzymi, wykonany na zamówienie, packard. Nie zwalniając, zatoczył łuk przed wejściem i zatrzymał się z gracją, która wywołała niekłamany podziw Świętego dla wirtuozerii kierowcy. Simon zasalutował, dotykając czoła końcówkami palców. Dach samochodu był opuszczony, więc z łatwością dostrzegał na przednim siedzeniu zieloną kurtkę, a ponad nią potarganą przez wiatr i wypłowiałą od słońca bujną czuprynę. Templar natychmiast zrezygnował z ciętej riposty, jaka należała się Haskinsowi.
Uczynił ruch, który wskazywał, że ma zamiar opuścić szeryfa i ruszyć do domu.
— Dobrze — powiedział miłym głosem — w takim razie będę na pana czekał.
Haskins jakby nie rozumiał aluzji, rozglądał się spokojnie po patio, a jego wzrok pożerał wszystko, co napotkał na drodze.
— Nie pozostało mi zbyt wiele przyjemności, synu — wyjaśnił — ożeniłem się z zacną kobietą, której oczywiście nie zdradzę do grobowej deski, ale muszę przyznać, że zawsze miałem słabość do rudowłosych, dziewcząt. Więc, kiedy nadarza się taka okazja, wolałbym jeszcze przez chwilkę zostać.
— Proszę więc zostać, szeryfie. Będzie mi niezwykle miło — odparł uprzejmie Simon, przygotowując się do rozmowy i uzbrajając się w niechęć, którą zamierzał hojnie obdzielić Haskinsa.
Cel wizyty Karen stanowił wielką niewiadomą. Próbując pozbyć się jej podczas słownego pojedynku ze Świętym, March dał do zrozumienia, że nie ufa jej w zupełności. Dziewczyna zaś niezwykle skwapliwie skorzystała wtedy z jego zaproszenia.
Simon nie sądził, że była ona wyłącznie zafascynowana jego wdziękami. Nie wiedział jak dziewczyna zachowa się w obecności Haskinsa. Święty wolał, aby szeryf nie dowiedział się o wczorajszej wizycie na March Hare. A zatem sytuacja wymagała natychmiastowej i sprawnej akcji…
Przyjazd młodej damy sprawił, iż Haskins zdecydował się pozbyć na wpół przeżutego tytoniu. Poszedł do jednego z klombów i celnym splunięciem posłał bryłkę pomiędzy kielichy kwiatów. Korzystając z okazji Simon ruszył do drzwi, aby przywitać dziewczynę bez asysty szeryfa.
Karen nie należała do dziewcząt, których wdzięki bledną w świetle dziennym. Promienie słońca uczyniły ją jeszcze piękniejszą. Oszałamiające natłokiem barw patio stanowiło wspaniałe uzupełnienie jej urody. Zdawało się, że egzotyczne kwiaty i dziewczyna znajdują się w niedoścignionej harmonii. Tak pomyślne przez Simona spotkanie zapowiadało się niezwykle atrakcyjnie.
— Karen, kochanie!
Głos brzmiał ciepło i serdecznie. Nim dziewczyna zdążyła się odezwać, Simon objął ją mocno, przycisnął do piersi i pocałował prosto w usta.
— Ta czarna pokraka, to szeryf — szepnął i zaraz dodał głośno — Jak dobrze znowu cię widzieć. De to już lat?
W pierwszej chwili miękkie ciało dziewczyny zamarło, a Simon poczuł, jak tężeją jej mięśnie. Zaczął obawiać się, czy dziewczyna nie zdemaskuje go. A jednak musiał spróbować. Namiętny uścisk stanowił jedyny sposób. Jeżeli nie zechce wziąć udziału w grze… No cóż, widocznie taka jest wola Allaha, skonstatował zaraz. Trzymał ją jeszcze przez chwilę w ramionach, a potem na szczęście pocałował ponownie.
Kiedy dziewczyna uśmiechnęła się, Święty zwolnił uścisk. Zauważył, iż wstrzymała oddech.
— Kochanie, tak się ciecze. Głos brzmiał spokojnie; dziewczyna najwidoczniej wiedziała, co ma robić. — Dowiedziałam się dzisiaj rano, że mieszkasz u Gilbecków i natychmiast przyjechałam. Haskins podszedł do nich powłócząc nogami.
— Och, to pan szeryfie. Dzień dobry. Nie przypuszczałam, że spotkamy się dzisiaj ponownie.
— To bardzo miła niespodzianka, pani Leith.
— Szeryf był dzisiaj rano na jachcie Randy’ego — wyjaśniła pośpiesznie. — Zupełnie zapomniałam, że ty przecież nie znasz Randy’ego, prawda Simon? Muszę was koniecznie poznać. To ten March od lekarstw. W każdym razie, byliśmy wczoraj na przejażdżce jego jachtem, w czasie której jakiś biedny chłopiec wypadł za burtę i utonął. Szeryf przyjechał, żeby sporządzić protokół.
Oczy Haskinsa błyszczały nienaturalnym blaskiem.
— Myślałem, że to pan March powiadomił panią o obecności pana Templara w tym domu? — powiedział tak łagodnie, jakby starał się ją przekonać, że nie ma racji.
— Och nie! Pan March byłby potwornie zazdrosny, gdyby wiedział, że tu jestem. Czy mogę liczyć, że zachowa pan ten fakt w tajemnicy?
Przekonana o tym, iż zniewolony jej urokiem szeryf będzie lojalny, zwróciła się do Simona, ze słowami:
— Wiesz, Sally napisała do mnie z Nowego Jorku.
— Naprawdę? — odpowiedział uradowany Simon. Twarz Haskinsa sposępniała, a w oczach, zamiast niedawnego blasku, pojawiła się rezygnacja. — No cóż, moi drodzy. Nie będę dłużej przeszkadzać w czasie spotkania starych przyjaciół. Pójdę już sobie.
— Nie zostanie pan nawet na drinka — powiedział Simon bez przekonania.
— Nie, synu. Haskins uniósł kapelusz, zwracając się do dziewczyny. — Na pewno macie sobie dużo do powiedzenia, a to nie moje sprawy. Myślę, że wkrótce znowu się spotkamy.
— Mam nadzieję, że nieprędko — mruknął Święty za oddalającą się czarną sylwetką szeryfa.
Wizyta Haskinsa napełniła go mieszanymi uczuciami. Szeryf posiadał niebywałą zdolność formułowania wieloznacznych zdań, które rozmówca interpretował w zależności od tego, co spodziewał się usłyszeć. Simon nie był w stanie odgadnąć, co Haskim naprawdę myśli.
Teraz Simon musiał zająć się o wiele przyjemniejszą, choć kłopotliwą kwestią. Wracając do patio postanowił przez jakiś czas nie myśleć o enigmatycznym zachowaniu się szeryfa Haskinsa.
Karen zaś siedziała na podnóżku leżaka i przy użyciu szminki oraz lusterka usiłowała naprawić szkody wyrządzone przez Simona, który zastanawiał się teraz, czy dziewczyna również poczuła dziwny, trudny do wyjaśnienia dreszcz, jaki wstrząsnął nim, gdy niszczył jej staranny makijaż. Jeśli tak, pomyślał Simon to potrafi świetnie się maskować. Karen odezwała się dopiero wtedy, gdy uznała, że usta mają odpowiedni kształt i barwę.
Powiedziała spokojnym głosem:
— Lubisz ostre zagrania, co?
— Nic innego nie przyszło mi do głowy — odpowiedział równie spokojnie. — Nie przypuszczałem, że wiesz kim jestem. Nie mogłem dopuścić, żebyś palnęła jakieś głupstwo.
— Skąd miałeś pewność, że zgodzę się zagrać w tej komedii?
— Nie miałem pewności, ale miałem nadzieję.
— Nie grzeszysz skromnością?
— Nadzieję wolno mieć każdemu. Oczywiście, nie mam zamiaru przepraszać i zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym nawet nie miał nadziei. Okazało się jednak, że gra była warta świeczki.
— Cieszę się, że jesteś zadowolony.
Starannym ruchem schowała lusterko i szminkę do torebki. Święty przyjrzał się uważnie dziewczynie i wyciągnął paczkę papierosów z przepastnej kieszeni płaszcza kąpielowego.
— A teraz pozwól, że zadam ci ważne pytanie. Powiedz mi, co cię tu sprowadza?
— Powiedziałeś, że mam się zgłosić, kiedy tylko będę miała ochotę na odrobinę zabawy — powiedziała niewinnie. — Tak się składa, że zawsze uwielbiałam zabawę. Nie wiem tylko, czy używamy tego słowa w tym samym znaczeniu.
— Czy to March cię tu przysłał?
— Nie kłamałam, mówiąc szeryfowi, że March wściekłby się, gdyby wiedział, że byłam u ciebie. Naprawdę jest potwornie zazdrosny.
— W jej oczach malowało się zdziwienie.
— Powtórzyłam to, co powiedział mi Randy. Ten chłopak chyba rzeczywiście wypadł za burtę, ale sama nie widziałam tego. Może nie powiedzieli mi o wypadku, żeby nie psuć nastroju. A poza tym, gdyby kłamali, to w jaki sposób ciało znalazłoby się na jachcie.
Simon zacisnął wargi na ustniku papierosa.
— Skłamałaś mówiąc, że mnie znasz.
Jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem.
— Chyba właśnie o to ci chodziło?
— Oczywiście, ale dlaczego to zrobiłaś?
— Bo mi się podobasz.
— Jak bardzo?
— Wystarczająco.
Ale przed moim przyjazdem Randy podobał ci się wystarczająco. A kiedy pojawi się ktoś lepszy ode mnie, ja także wyląduję w tym samym muzeum.
— Bardzo mi przykro — powiedziała bębniąc długimi palcami o kolano — nie przypuszczałem, że jesteś z Armii Zbawienia. Mogę sobie pójść.
Święty zapalił zapałkę.
— Mam jedną wadę — powiedział — lubię wiedzieć, co w trawie piszczy. Ostatnio zdarzyło się mnóstwo dziwnych rzeczy. A moja kochana babcia zawsze mi powtarzała, że trzeba niezwykle starannie dobierać sobie towarzystwo. Jeśli rzeczywiście chcesz żebym uwierzył, że przyjechałaś tu gnana chęcią zabawy, nie będę się sprzeczać i zachowam się jak gentelmen. Zeszłej nocy odniosłam wrażenie, że łączą cię niezwykle zażyłe stosunki z Randym. Jak pewnie zauważyłaś, nie wyrównałem z nim wszystkich rachunków. Przyjmij więc do wiadomości, że mam zamiar zadać ci kilka pytań na temat twojego nagłego przełomu emocjonalnego, bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. A jeżeli przyjechałaś tu w zupełnie innym charakterze, to powiedz od razu, żeby nie marnować czasu.
— A może przyjechałam, bo mogę ci coś powiedzieć.
— Pewnie chcesz mnie ostrzec — powiedział drwiącym głosem. — Już mnie ostrzeżono. Nie jesteś pierwsza.
— Do cholery, co ty sobie wyobrażasz! — wybuchnęła — nie musisz mi mówić, że zaliczasz się do facetów, których nie wypada ostrzegać. Wszyscy o tym wiedzą. W końcu jesteś Świętym, królem przestępczości i wspaniałym niezwyciężonym bohaterem. Nie mam zamiaru prawić ci kazań i przekonywać, że pakujesz się w aferę, która cię przerasta.
— No więc, co chcesz mi powiedzieć — zapytał polubownie. Zapanowała nad gniewem, który sprawił, że jej dumna i okolona ognistymi lokami twarz, stała się jeszcze piękniejsza.
— A gdybym powiedziała ci, skąd Haskins ma ten list, z którym tu przyjechał, może…
Urwała, gdyż nagle usłyszeli przeraźliwy świst, przypominający brzęczenie niezliczonej ilości komarów, a dopiero potem doszedł do nich odgłos wystrzału, który rozległ się od strony podjazdu, odbił się od ściany domu i oddalił się nad ocean. Dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała szeroko rozwartymi oczyma na ścianę za swoimi plecami. Zobaczyła w niej głęboką jamę po pocisku.
Z krzaków, które rosły pod palmami, dobiegł trzask łamanych gałęzi. Simon dostrzegł gwałtowny ruch liści, a potem usłyszał dźwięk, który przypominał pisk przestraszonego szczura, trochę później zaś głuchy łomot ciała padającego na ziemię. Odruchowo chwycił mocno Karen, gotów chronić ją przed niebezpieczeństwem. Przytulił dziewczynę do ramienia i obserwował zarośla.
— Zawsze znajdziesz jakąś wymówkę — zauważyła bardzo spokojnie.
— Taki już jestem — odpowiedział, nie spuszczając oczu z podjazdu.
Krzewy oleandrów zakołysały się i rozstąpiły, odsłaniając antropoidalną sylwetkę Hoppy’ego Uniatza.
W jednej ręce trzymał strzelbę, a drugą chwycił za szyję mężczyznę w drelichach. Kiedy Hoppy brnął ku patio, wlokąc za sobą oba ciężary, na jego szpetnej twarzy pojawił się uśmiech triumfu, zaś pięty jeńca podskakiwały niemrawo, wzniecając małe obłoczki pyłu.
Uradowany Hoppy przeciął w poprzek klomb petunii i pozostawił za sobą szeroki pas zrytej ziemi, nim dotarł do patio. Tam cisnął swą zdobycz pod nogi Simona tak, jak wytresowany spaniel aportuje ustrzeloną kaczkę.
— To ten — powiedział — co zdążył strzelić, zanim go dopadłem.
Stopa Hoppy’ego spoczęła na ciele złoczyńcy.
— Zanim go zadepczesz na śmierć — powiedział Simon — spróbujmy od niego czegoś się dowiedzieć.
Święty nie przytulał już Karen, lecz przyglądał się z zainteresowaniem zdobyczy.
Mężczyzna dyszał ciężko, usiłując uzupełnić zapasy tlenu, którego pozbawiła go ręka Hoppy’ego zaciśnięta na gardle. Z pokrytej bruzdami twarzy spoglądały na Simona zapadnięte i przekrwione oczy. Z całego oblicza zmarszczki zbiegały się wokół szeroko rozwartych ust, w których widniały żółte pieńki zębów, a całą twarz wieńczył wiecheć potarganych włosów.
— Jakie urocze stworzenie — zauważył Święty, zwracając się do Karen. — Czy to jeden z twoich przyjaciół?
Dziewczyna zacisnęła mocno karminowe usta.
— Dziękuję za komplement.
— Widziałaś go kiedyś?
— Dzięki Bogu nie. A niby dlaczego miałaby go już widzieć?
— Zastanawiam się w kogo celował.
Zza pleców Świętego dobiegł zaniepokojony głos Patrycji.
— Co się stało? Słyszeliśmy wystrzał.
Rudowłosa dziewczyna odwróciła się i obrzuciła Patrycję uważnym spojrzeniem. Wkrótce nadbiegł Piotr. Stanął obok Patrycji i także utkwił oczy w Karen. Przez moment obie strony przyglądały się sobie, dokonując pośpiesznej oceny.
To moi przyjaciele — powiedział Simon — pani Holm i pan Quentin. Wskazując otwór, który po kuli pozostał w ścianie powiedział:
— Pani Leith przyjechała do mnie z wizytą, by przekazać niezwykle ważną informację, wtedy ten żartowniś wziął nas na muszkę i pociągnął za spust.
— Nie strzelałem do was — zaprotestował mężczyzna płaczliwie.
— Wstawaj — rzucił ostro Święty.
Gdy mężczyzna zawahał się, Hoppy szturchnął go w brzuch lufą strzelby.
— Wstawaj! Nie słyszałeś, co powiedział szef.
Mężczyzna z trudem podniósł się i wyprostował. Hoppy zwrócił się do Simona.
— Szefie, ja się nim zajmę. Wszystko wyśpiewa.
— Pokój do gier — powiedział Święty po krótkim namyśle. Uniatz ujął więźnia za kołnierz i ruszył do domu. Popędzał go, waląc po tyłku kolbą. Simon podążył za min, a za Simonem reszta towarzystwa.
Święty pokazał krzesło i zamknął drzwi na klucz. Pokój był niemal zupełnie pusty. Wyśmienicie nadawał się do przeprowadzenia intensywnego przesłuchania. Główną zaletą pokoju do gier były ściany wyłożone specjalnym materiałem dźwiękoszczelnym, dzięki temu pomieszczenie miało charakter wielofunkcyjny. Gdy tylko Uniatz posadził zawodzącego jeńca na krześle, odkrył, iż pokój, oprócz tej jednej zalety, posiada jeszcze bar. Fakt ten, według Hoppy’ego, świadczył o genialności architekta, który zaprojektował dom Gilbecków. Upewnił się tylko, czy szef sprawuje całkowitą kontrolę nad sytuacją i wyruszył na wyprawę w nieznane…
Simon usiadł okrakiem na krześle i zaczął przyglądać się osobnikowi, którego zamierzał przesłuchać. Pozwolił ofierze odetchnąć, a jednocześnie uzmysłowić beznadziejność sytuacji.
— No stary — rozpoczął Święty — wal śmiało. Nie obrazimy się na ciebie bez względu na to, co masz do powiedzenia.
Mężczyzna wiercił się niespokojnie na brzegu twardego krzesła, które wybrał dla niego Hoppy i zerkał spode łba na Świętego. Kombinezon, który miał na sobie, był nieco przyciasny, a nogawki kończyły się tuż nad gołą i białą kostką.
— Jak się nazywasz — zapytał Simon bez pośpiechu. Więzień utkwił czerwone jak u królika oczy w podłodze.
— Co cię to do cholery ob…
Dalszą część odpowiedzi zagłuszyła interwencja Hoppy’ego, który lekko stuknął mężczyznę w głowę. Użył do tego celu otwartej przed chwilą butelki Petera Dawsona.
— Szefie, ja z niego wszystko wyciągnę — zaofiarował się z pomocą. — Kiedyś na Brooklynie jeden facet nie chciał powiedzieć, gdzie trzyma forsę. Rozgadał się na dobre dopiero, jak mu przypiekłem zapałkami palce u nóg.
— Słyszysz bracie, Hoppy czasami marzy o starych, dobrych czasach. Przychodzi mu wtedy ochota, żeby trochę pofiglować, a ja po prostu nie mam serca, żeby mu zabronić — wyjaśnił Święty.
Mężczyzna zaciskał kurczowo powykręcane palce. Przejechał wilgotną od potu dłonią po nogawce spodni.
— Nazywam się Lafe Jannett — powiedział ponurym głosem.
— Strzelałem do ptaków. I przestańcie mnie straszyć. Nie macie prawa nikogo zabijać, ani robić nikomu krzywdy. Nie mam zamiaru z wami dłużej rozmawiać — wrzasnął.
— Szefie — prosił Uniatz, rozochocony nagłym przypływem inspiracji i szkocką whisky — mam inny pomysł. Jak pozwoli mi pan wziąć z samochodu kleszcze, to zabiorę się do jego paznokci. Zaczniemy od nóg.
— Może starczy nam czasu, żeby wypróbować oba sposoby — odpowiedział Simon radośnie. — Zdejmij mi buty.
Odwrócił się i podszedł do okna.
— Dawaj tu nogę, bo cię kopnę w goleń — wrzasnął Hoppy
— Drugą, nie tę którąś wystawił — polecił Simon, nie odwracając głowy. — Zdejmij mu drugi but.
— Wszystko jedno szefie. Co za różnica.
— Drugi but, Hoppy.
Wyjrzał przez okno na zalany słońcem ogród i czekał. Najpierw usłyszał odgłosy krótkiej szamotaniny, a potem jęk bólu.
— Gotowe szefie. O której chce pan zacząć?
— Karen Leith zgasiła papierosa i westchnęła cicho.
— Przyjrzyj się jego kostce i mów, co widzisz — polecił Simon.
— O kurczę, szefie. Ma blizny — krzyknął Uniatz z zadowoleniem. — Jak pan na to wpadł?
— To ślady po kajdankach. Simon odwrócił się i podszedł do jeńca. — Powinieneś sprawić sobie skarpetki, Lafe. Ciężkie roboty, co?
— Jesteś cholernie sprytny. — Jennet splunął. — Odsiedziałem swoje. Nic ci do tego.
Simon cofnął się o krok i dokonał krótkich oględzin pokrytej fioletowymi bliznami kostki.
— Zwiałeś, Lafe — oświadczył beznamiętnie. — Ktoś cię rozkuł młotem. Ciągle masz jeszcze sińce. Jeśli wolisz rozmawiać z szeryfem Haskinsem a nie z nami, to możemy go zaraz ściągnąć. Dla nas to żaden kłopot, a szeryf na pewno bardzo się ucieszy.
Przekrwione oczy Janetta błądziły bezradnie po ścianach tak, jakby usiłował on zaplanować ucieczkę. Przez chwilę siedział wyprostowany i rzucał nienawistne spojrzenia na Hoppy’ego i Simona. Potem opadł na oparcie krzesła i zacisnął ręce na kolanie.
— Wolę rozmawiać z panem.
— Wspaniale. — Simon zaciągnął się dymem. — Kto cię wynajął, żebyś nas zastrzelił?
— Nie wiem. Święty uniósł brwi.
— Hoppy…
— Powiedziałem panu, że nie wiem. To znaczy nie wiem, kto to jest. Wiem tylko, że się nazywa Jesse Rogers.
Simon usłyszał za plecami trzeszczenie wiklinowego fotela. Z nie wyjaśnionych przyczyn Templar pomyślał o wypadkach, jakie zdarzyły się poprzedniej nocy na March Hare. Przypomniał sobie nagle moment, kiedy Karen rozlała szampana.
Odwrócił się szybko. Teraz zapalała papierosa pewnym ruchem. Może fotel skrzypnął, gdyż musiała zmienić pozycję, aby sięgnąć po zapałki.
Simon powrócił do przesłuchania, doznając przykrego uczucia, iż po raz pierwszy w życiu zawiodły go nerwy.
— Gdzie mieszka ten facet?
— Nie wiem.
— Podejrzewam, że nie wiesz nic, ale znasz jego adres.
— Niech pan posłucha — warknął Jennet — powiedziałem, że będę mówić i mówię. Zwiałem w zeszłym tygodniu z obozu niedaleko Olustsee. Mam tu kumpla. Mieszka na łodzi. Raz mu pomogłem, a teraz on się odwdzięczył. Ukrył mnie.
— Jak się nazywa?
— Gallipolis. To Grek. Ten Rogers przychodzi tam czasami pograć w karty. Nie wiem skąd się dowiedział, że tam byłem. Przyszedł dzisiaj rano i powiedział, że albo biorę tę robotę, albo wpakuje mnie z powrotem do obozu. Nigdy przedtem go nie widziałem. Nic o nim nie wiem.
— Jesteś pewien, że nie kazał ci zabić dziewczyny. Rudej dziewczyny. — Simon wskazał Karen. — Takiej jak ta?
— Nie, proszę pana. Chodziło mu o pana.
— Marny z ciebie strzelec, co Jennet?
— Jestem najlepszy! — zaprotestował głośno Jennet.
Święty spojrzał na niego spokojnie i powiedział:
— Na prawdę? Jeśli tak, to pod tym utytłanym, śmierdzącym kombinezonem ukrywasz gołębie serce.
— Proszę pana, ja wcale nie chciałem trafić. Nie celowałem w pana. Gdybym celował, to pan by tu nie stał. Nie mógłbym z zimną krwią zastrzelić człowieka.
Święty zaczął przechadzać się wolno po pokoju. Rozmyślał. Wszyscy zamarli. Oprócz ledwie słyszalnego stąpania bosych stóp Simona jedynym dźwiękiem, który mącił pełną napięcia ciszę, było bulgotanie wybornej szkockiej whisky, lejącej się szerokim strumieniem do gardła Hoppy’ego Uniatza.
Wreszcie Święty podszedł do Jenneta i oznajmił swoją decyzję.
— Dam ci szansę. Możesz udowodnić, że mówisz prawdę. Chcę się zobaczyć z tym Rogersem.
Twarz Jenneta wykrzywił grymas lęku.
— Co ja będę z tego miał?
— Jeśli okaże się, że nie kłamałeś, to może nie spełnię swojego obywatelskiego obowiązku i nie przekażę cię szeryfowi Haskinsowi.
— Skąd mogę mieć pewność?
— Nie masz pewności — odparł Święty. — Ale musisz zaryzykować. Zaprowadzisz mnie na tą barkę po lunchu. Hoppy, oddaj mu buty i zwiąż go. Każ mu przysłać jedzenie, ale nie wpuszczaj tu Desdemony. Mogłaby się przestraszyć. Odbieraj tacę przy drzwiach. Ja idę się przebrać i zrobić sobie drinka.
Kiedy znaleźli się w patio, Karen Leith spojrzała na zegarek.
— Przykro mi ale muszę już iść — powiedziała.
— Szkoda. Może jednak zostaniesz?
— Nie, naprawdę muszę wracać. — Do Patrycji zaś rzekła: — Cieszę się, że się poznałyśmy.
— Proszę nas jeszcze odwiedzić — powiedziała Patrycja głosem pełnym zjadliwej słodyczy.
Kąciki ust Simona drgnęły delikatnie, gdy ujął Karen pod ramię i poprowadził do samochodu.
— Czy zmieniłaś zdanie? Może jednak chcesz mi coś powiedzieć?
— A co ty masz do zaoferowania?
— Kolejny wybieg?
— Nie musisz brać udziału w tej transakcji, jeśli nie masz ochoty.
— Dobrze, pytaj pierwsza.
Karen obracała bransoletkę wokół nadgarstka.
— Chciałam zdążyć przed Haskinsem. Przyjechałam od razu, jak tylko dowiedziałam się, o co chodzi. W związku z tym, że się spóźniłam, jestem nie zwykle ciekawa, co mu powiedziałeś.
Święty zaśmiał się cicho i filuternie jak mały chłopiec.
— Świetnie. Czytasz w myślach. Właśnie zamierzałem o tym powiedzieć. Mam nadzieję, że wrócisz teraz do Marcha i wszystko mu dokładnie opowiesz. To świetny dowcip.
— Dlaczego?
— Ponieważ March wyświadczył mi przysługę. Nie musiałem się niczego wypierać. Przyznałem się mówiąc Haskinsowi, że to ja napisałem ten liścik.
— Ale…
— Wiem. Oczywiście, nie ja go napisałem. Ale mogłem. Widzisz otrzymaliśmy list od Justine Gilbeck, w którym błagała nas o pomoc. Była przekonana, że jej ojciec znalazł się w jakichś tarapatach. Zatrzymałem ten list. Więc, kiedy Haskins podstawił mi pod nos ten świstek, momentalnie dostałem ataku histerycznego śmiechu i pokazałem go szeryfowi.
Na twarzy Karen malowały się uczucia, których nie można było zdefiniować i opisać. Karminowe usta i fioletowe oczy nabrały enigmatycznego wyrazu. Święty jedynie poczuł mimowolny ruch jej ramienia.
— Teraz moja kolej. Powiedz mi złotko, skąd wziął się ten liścik.
— Z Mirage — odpowiedziała rzeczowym głosem. — Znaleźli pusty jacht dzisiaj rano przy Wildcat Key. Nie było śladu po Gilbeckach i załodze.
Simon milczał przez kilka kroków, starając się dopasować nową informację do tych, które już posiadał.
— Gdzie jest Wildcat Key?
— Niedaleko Card Sound, na południe od Old Rhodos Key. Dotarli do kremowej limuzyny.
— Płyniemy tam jutro na ryby. Gdyby twoja jasnowłosa przyjaciółka nie miała nic przeciwko…
Święty otworzył drzwi samochodu.
— Czy nie zechciałabyś zjeść ze mną kolacji dzisiaj wieczorem? Moglibyśmy omówić sprawę dokładniej, gdyby udało się tobie uwolnić na jakiś czas od Randy’ego…
Karen usiadła za kierownicą na siedzeniu pokrytym brązową skórą. Rozległ się jazgot rozrusznika, a potem spod maski dobiegł głuchy, stłumiony warkot motoru.
— Czy zostało jeszcze coś do omówienia?
— Wciąż nie zadałem ci najważniejszego pytania.
— A mianowicie…
— Jaka jest twoja rola w całej sprawie?
Palce Karen musnęły lekko rękę Simona, spoczywając na drzwiczkach limuzyny.
— Dowiesz się dzisiaj wieczorem — powiedziała.
Simon przymrużył oczy i przyglądał się smudze pyłu, którą pozostawił na podjeździe odjeżdżający samochód.
Simon Templar wlał dżin i francuski wermut do kryształowego miksera, następnie dodał odrobinę angostury i dokładnie wymieszał składniki długą łyżką. Rozlał koktail do wysokich szklanek i podał Patrycji oraz Piotrowi.
— Pomimo faktu, iż jesteś absolutnie pozbawiony sex appealu — rozpoczął Piotr — oboje z Patrycją zdążyliśmy się do ciebie przywiązać. Będziemy za tobą tęsknić, kiedy odejdziesz…
— Dokąd odejdę? — zainteresował się Simon.
Piotr uczynił zamaszysty ruch ręką, tak jakby chciał nim zburzyć dom, który otaczał patio i objąć cały świat.
— No, tam daleko, w zaświaty — powiedział grobowym głosem. — Uważam, że zanim dziś wieczorem wyruszysz na tę wyprawę, powinieneś zawiesić na piersi tarczę celowniczą. Snajperzy Marcha nie będą musieli wytężać wzroku i zaoszczędzisz im trudu celowania. Simon zerknął na niego z politowaniem.
— Twoje obawy są nieuzasadnione. Słyszałeś jak Lafe Jennet przechwalał się umiejętnościami strzeleckimi. Nie zmyślał. Te przekrwione, królicze oczka są stworzone do celowania. Jestem pewien, że nawet pod słońce potrafi ustrzelić mrówkę ze szczytu palmy.
— W takim razie usiłował po prostu zburzyć ścianę.
— Cały problem polega na tym, że twój ptasi móżdżek nie jest w stanie uchwycić subtelnej różnicy pomiędzy gangiem Marcha a takimi ludźmi jak Hoppy, który pociąga za spust nie zastanawiając się, gdzie padnie ciało. Ciągle zapominasz, że to my posiadamy tajemniczy list i to on gwarantuje nam bezpieczeństwo. Jeżeli Jennet rzeczywiście mógł mnie sprzątnąć, a jestem przekonany, że mógł, to znaczy, iż miał mnie jedynie nastraszyć. Ten, kto go wynajął, liczył, że Jennet wpadnie w nasze ręce. Wiedział także, iż wyśpiewa wszystko, jak go tylko trochę przyciśniemy. Właśnie tak się stało. Wyśpiewał wszystko, co wiedział, czyli dokładnie tyle, ile miał wyśpiewać. Chodziło o to, żebym zachwycił się moją oszałamiającą inteligencją i pogalopował na barkę Greka jak koń kawaleryjski do ataku.
— Przecież właśnie tak masz zamiar postąpić, czyż nie? — Piotr wypił ostatni łyk koktajlu i zjadł oliwkę. — Wszyscy powinni być zadowoleni. Zakończysz ten wieczór na dnie Tamiami Canal obciążony kilkoma tonami węgla. Ruszył do przenośnego barku, by dolać sobie napoju.
— To straszne, jego rudowłosej piękności nie będzie do twarzy w czerni — zauważyła Patrycją z troską w głosie.
— Pewnie mi nie uwierzysz, ale ona przyjechała, żeby przekazać mi ważną informację.
— Teraz rozumiem, dlaczego byłeś ukazany szminką. Słuchasz teraz ustami. Nie powinieneś jej ścierać. Pasowała do twojej karnacji — zauważył Piotr.
Simon wyciągnął się na krześle i spojrzał czule na Patrycję i Piotra.
— Słuchajcie żartownisie! Chcecie, żebym wam powiedział, co się stało, czy wolicie dalej odgrywać scenki z wodewilu.
Opowiedział im o wszystkim, co zdarzyło się od chwili przyjazdu Haskinsa, aż do uwięzienia Lafe’a Jenneta. Nie uważali, inaczej niż Simon, że sprawa listu jest zabawna. Ich uwaga skoncentrowała się głównie na cudownym ocaleniu, a nie na aspekcie humorystycznym tamtej sytuacji. Kiedy natomiast Święty zaczął relacjonować pożegnalną rozmowę z Karen Leith, oboje wyprostowali się na fotelach. Gdy Simon skończył, zapanowało pełne skupienia milczenie.
— Czy nie wydaje ci się, że Karen celowo przyjechała podczas wizyty szeryfa, aby sprawdzić, czy liścik odniósł zamierzony skutek? — Przerwał ciszę Piotr.
— Ale nie wydała mnie przed Haskinsem.
— Nie wspomniała o twojej wizycie u Marcha. A to zasadnicza różnica — zauważyła Patrycja. — Marchowi też byłoby to nie na rękę.
Została, kiedy okazało się, że liścik jest niewypałem, żeby wystawić cię na muszkę Jennetowi. — Piotr rozwijał swoją teorię z rosnącym przekonaniem. — A jak Jennet spudłował, postanowiła dowiedzieć się, czy wybierasz się do tego pływającego kasyna.
— A jeśli ujdziesz z życiem — powiedziała Patrycja — spróbują szczęścia jeszcze raz dzisiaj wieczorem, kiedy będziesz na randce z Karen.
— A jeżeli jakimś cudem dożyjesz jutrzejszego ranka — podsumował Piotr — to będą mieli wspaniałą okazję w czasie wyprawy na ryby do Wildcat Key… Tam wszystko może się zdarzyć. Będą mieli tyle okazji, żeby cię ukatrupić, że w końcu opuści cię szczęście,
Święty przytaknął.
— Niewykluczone, że masz absolutną rację — powiedział rzeczowym tonem — ale nie mam wyjścia. Nigdy nie rozwiążemy zagadki, jeżeli zabarykadujemy się w domu. Jeżeli istnieje tylko jeden trop, to trzeba nim podążać. Każda pułapka stanowi zarazem wskazówkę. To tak jak w boksie. Atakując wystawiasz się na ciosy. Trzeba po prostu mieć oczy szeroko otwarte i cały czas iść do przodu.
Sprzeczali się z nim podczas lunchu, lecz Simon był nie wzruszony. Wiedział bowiem, że jego rozumowanie nie jest pozbawione sensu. Tylko w ten sposób mógł stawić czoła kolejnemu wyzwaniu.
Pokrętne i skomplikowane intrygi pozostawiał swoim przeciwnikom; on sam zawsze stosował taktykę akcji bezpośredniej, choć nigdy nie działał bezmyślnie. Pułapki, które zastawiali na niego przeciwnicy, traktował jak kolejne szczeble drabiny, która wiodła na szczyt, gdzie rozwiązanie zagadki stanowiło nagrodę. Droga na ten szczyt była niebezpieczna, ale nie ma przygody bez ryzyka.
Kiedy stało się oczywiste, że Simon nie da się odwieść od zamiaru podjęcia ryzyka, Piotr oświadczył, że pragnie je z nim dzielić. Chciał pojechać z Templarem, ale Święty zdecydowanie odmówił.
— Ktoś musi zostać z Pat. Ona oczywiście nie może pojechać ze mną. Wolę zostawić na straży ciebie. Jesteś bardziej rozgarnięty niż Hoppy. Niewykluczone, że oni są bardziej przebiegli, niż przypuszczamy. Może chodzi im tylko o to, żeby wyciągnąć mnie z domu? — Także i tym razem Piotr był zmuszony ustąpić przed argumentami Świętego.
Lecz gdy Templar pędził wzdłuż Indian Creek, by przeciąć go przy Czterdziestej Pierwszej ulicy, nie miał cienia wątpliwości, że to przeciw niemu były skierowane knowania szajki. Później bandyci zapewne zmienią zdanie. Na razie jednak Święty był zadowolony z faktu, że jego towarzyszom jeszcze nic nie grozi. Prawdopodobnie postanowili zająć się nimi po sprzątnięciu Świętego uznając, że nie nastręczy im to najmniejszych kłopotów.
Otwarty szesnastocylindrowy cadillac, którego Simon wybrał spośród wielu samochodów parkujących w garażu, minął właśnie pole do gry w golfa i pruł z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę wzdłuż Venetian Causeway. Simon pozostawił za sobą, mieniące się kolorowymi willami, wyspy Rivo Alto oraz Di Lado i mknął dalej. Spojrzał z ukosa na Lafe Jenneta, który tkwił wciśnięty pomiędzy nim a Hoppy’m niczym sardynka.
— Skarbie, w którą stronę mam skręcić jak dojedziemy do Zatoki Biscayne? — zapytał Simon.
— Do morza! — syknął wściekle Jennet. Chciał dorzucić kilka obelg, ale zamiast nich z jego ust wyrwał się stłumiony jęk, gdyż ostry łokieć Hoppy’ego uderzył go z impetem w żebra.
— Szef pyta, to odpowiadaj — upomniał Uniatz. — A jak nie, to oberwiesz po nosie.
— Skręć w lewo i jedź na wschód do Flager Streey — powiedział Jennet i zacisnął szczelnie usta.
Minęli zwartą wyspę drapaczy chmur, które wybudowano w czasie florydzkiego boomu. Magiczne miasto, ściśnięte na skrawku o powierzchni pięciu miliomów akrów, poczęło łapczywie piąć się ku chmurom.
Na Flager Street musieli zwolnić. Malowniczy policjant ubrany w korkowy hełm, biały pas i błękitny mundur zatrzymał sznur samochodów leniwym gestem dłoni. Nie przejawił żadnego zainteresowania samochodem Simona, lecz Hoppy, na wszelki wypadek, włożył rękę do kieszeni płaszcza, chwycił pistolet i przycisnął lufę do boku Jenneta, który natychmiast skulił się i zamarł. Po chwili policjant podniósł rękę i dał znak samochodom, które czekały na pasie, by ruszyły. Sunęli wolno ulicami śródmieścia. Wzdłuż Flagre Street ciągnął się rząd eleganckich sklepów. Ich wystawy na próżno nęciły przechodniów najmodniejszymi kreacjami. Zdawało się, że kolorowy tłum, zaludniający chodniki, myślał tylko o tym, aby odsłonić tyle gołego ciała, ile toleruje policja. Gdy minęli kilka przecznic, ulice wyglądały już inaczej. Na chodnikach kłębił się tłum wróżbitów, sprzedawców staroci i handlarzy zachwalających głośno swoje towary. Przed wejściem do domów kucały całe rodziny Indian z poskromionego przez białych szczepu Seminoli. Patrzyli tępym wzrokiem na przejeżdżające pojazdy. Na stopień samochodu wskoczył nagle mały sprzedawca gazet i formularzy totalizatora wyścigów konnych. Simon kupił tanie okulary przeciwsłoneczne, które tkwiły w skrawku kartonu, przypiętym do jego koszuli.
— Nie chcemy przecież, żeby jakiś spostrzegawczy gliniarz rozpoznał tę twoją rozkapryszoną gębę. Przynajmniej nie teraz, kiedy jesteś z nami — powiedział.
— Gdy wydostali się z zatłoczonego śródmieścia, Simon ponownie opuścił dach samochodu. Przemkach’ obok Kennel Club i pola golfowego. Jennet odezwał się ponownie dopiero, kiedy ujrzeli przed sobą Tamiami Canal.
— Teraz w lewo i dalej prosto ósmą ulicą. Potem tuż przed Tamiami Trail jeszcze raz w lewo. Dalej będziesz musiał iść na piechotę, obojętne czy ci się to podoba, czy nie. Samochodem nie można tam dojechać.
Wzdłuż autostrady ciągnęły się krzaczaste zarośla, odepchnięte rękami ludzi, którzy starali sieje utrzymać w karbach, co jednak nie było możliwe. Na niektórych odcinkach chaszcze florydzkie zawracały nieubłaganie i z prastarą cierpliwością żądały zwrotu swej własności.. — Już niedaleko, nie pędź tak — rzucił Jennet.
Minęli kilka skrzyżowań, nie spotykając już żadnego samochodu. Jennet wskazał boczną drogę po prawej. Simon wykonał gwałtowny ruch kierownicą i umiejętnie poprowadził limuzynę po leśnych wertepach usłanych brązowymi igłami sosen. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie szlak się urwał, Święty wjechał w gęsty zagajnik, szczelnie chroniący samochód przed wzrokiem ciekawskich i zgasił silnik. Cała trójka wysiadła z samochodu.
— Nie obiecywałem wcale, że Rogers tam będzie — warknął Jennet. — Pokazałem ci, jak tu dojechać, a reszta mnie nie obchodzi.
— Zaryzykuję — odpowiedział Święty — masz mnie zaprowadzić na barkę i to wszystko.
Każdy nerw i mięsień Simona był gotów do natychmiastowej reakcji, mimo że poruszał się wolno i jakby ospale, aż dotarł do punktu, gdzie mógł się spodziewać wszystkiego. Spod półprzymkniętych powiek niebieskie i przenikliwe oczy bezustannie obserwowały każde najmniejsze poruszenie. Był specjalistą od takich polowań, bezbłędnie opanował zarówno rolę myśliwego jak i zwierzyny, znał zasady gry na długo przed tym, nim nauczył się rozwiązywać najprostsze zadania matematyczne. Tajemne wezwanie do przygód, które drzemało ukryte głęboko w jego duszy, zaczęło budzić się pośród dzikiej scenerii. Simona opanowało niezmierzone uczucie radości. Stanęli na skraju lasu. Za zagajnikiem rozciągała się łąka porośnięta rzadkimi zaroślami palmowymi.
Święty przyjrzał się brązowej równinie spalonej przez bezlitosne tropikalne słońce Florydy. Stado przerażonych kuropatw wzbiło się z furkotem skrzydeł ponad gąszcz i poleciało w stronę lasu, nim zdezorientowany Hoppy zdążył sięgnąć po pistolet.
Ruszyli wąską ścieżką, wijącą się wśród kęp karłowatych palm. Wzrok Simona spoczął na dwupiętrowej barce mieszkalnej, która górowała nad zaroślami. Jej obła sylwetka stanowiła jedyny element zakłócający monotonię krajobrazu. Okna były zabite deskami. Templar zauważył błyski pojawiające się na górnym pokładzie, w części rufowej. Świadczyły one, iż przynajmniej jedno okno, wychodzące na równinę, nie zostało zasłonięte deskami. Zarośla szczelnie zakrywały kanał; zdawało się, iż barka spoczywa na lądzie.
— Chodźmy już — ponaglał Jennet. Święty zagrodził mu drogę ramieniem.
— Czy Gallipolis jest na barce?
— Zawsze tam jest. Przez całe popołudnie pilnuje interesu. Simon rzucił na ziemię papierosa i przydeptał go starannie.
Wiedział, że dym może zdradzić ich obecność.
— Pilnuj go — polecił Hoppy’emu. — Nie zbliżaj się do łodzi, chyba, że zawołam cię, albo gdy usłyszysz strzelaninę. Schowaj się dobrze. A jeśli nie wrócę przed zmrokiem daj mu wycisk. Zrozumiałeś?
Simon niczym cień skradał się do najdalej wysuniętego miejsca zagajnika. Czekało go teraz niełatwe zadanie. ‘Aby dotrzeć do łodzi musiał pokonać ćwierć mili odkrytego terenu. Gallipolis był nie lada strategiem. Zacumował barkę w miejscu, które nie dawało potencjalnym napastnikom żadnych szans na atak z zaskoczenia. Jeden strzelec mógł z powodzeniem odeprzeć atak tuzina wrogów, nawet gdyby usiłowali oni dotrzeć do barki biegiem. Przygotowana zaś do obrony załoga barki mogła rozpocząć strzelaninę znacznie wcześniej, zanim napastnicy mogli zająć pozycję na linii ognia.
Błyskawicznym ruchem ręki uśmiercił komara, który usiadł mu na szyi. Z pobliskiego drzewa dobiegł głośny pisk wiewiórki, która w ten sposób protestowała przeciw obcym w jej królestwie. Przeraźliwy dźwięk sprawił, że skąpana oślepiającym słońcem i pokryta dziwacznym deseniem cieni równina zdawała się być wymarła.
Simon oparł się o pień drzewa i jeszcze raz przypomniał wszystkie wydarzenia z ostatnich kilku godzin. Próbował przeanalizować ogólne intrygi Marcha, lecz po chwili stwierdził, że marnuje czas. Święty zazwyczaj bezbłędnie odgadywał nawet najbardziej zawiłe knowania przeciwników, ale pojawienie się Lafe’a Jenneta, Gallipolisa i legendarnego Jesse’go Rogersa obracało wniwecz każdą próbę rozumowego ogarnięcia sytuacji. Jedynie teoria zaproponowana przez Piotra Quentina wyjaśniła wszystkie niesamowite zdarzenia, choć i ona miała słaby punkt. Nie brała pod uwagę listu, z którym March musiał się liczyć. Święty był przekonany, że jego życiu nie zagrażało najmniejsze niebezpieczeństwo tak długo, jak przestępcy wierzyli, iż posiada obciążający ich dowód. Choć z drugiej strony wizytę u Gallipolisa, na którą Święty właśnie się wybierał, trudno było uznać za bezpieczną.
Wzdrygał się odruchowo. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, co naprawdę knuł Randolph March.
Templar sprawdził czy pistolet nie zaklinował się w kaburze. Położył się na ziemi i zaczął czołgać się w stronę barki.
Ostre liście karłowatych palm kłuły go przez cienki materiał ubrania. Źdźbła trawy cięły bezlitośnie szyję i twarz. Nie zdążył jeszcze pokonać pięćdziesięciu jardów, gdy koszula zaczęła ociekać potem. Zaklął siarczyście na widok piaszczystego nasypu, który wznosił się na wysokość dziesięciu stóp, broniąc dostępu do mulistego kanału.
Brzeg był całkowicie pozbawiony roślinności. Święty przywarł mocniej do ziemi i zaczął mozolną wspinaczkę po zboczu pokrytym warstwą piasku i gliny. Kiedy znalazł się u celu, ostrożnie podniósł głowę i jeszcze raz przyjrzał się barce. Znajdowała się teraz w odległości zaledwie dwudziestu kroków. Zdawało mu się, ze zabite deskami okna patrzą na niego z niechęcią. Barka sprawiała takie wrażenie, jakby została opuszczona. Jedynie para szarych skarpetek, zwisająca nieruchomo na linie na najwyższym pokładzie, świadczyła o tym, iż na łodzi ktoś mieszka.
Nagle zauważył, że coś gwałtownie poruszyło się tuż przy policzku. Po spoconym ciele Templara przebiegł lodowaty dreszcz.
Czarne i nieruchome oczy jadowitego węża wodnego patrzyły prosto w jego źrenice. Święty poczuł delikatny skurcz mięśni twarzy, jakby znalazły się one w pajęczej sieci. Wąż zamarł; niemal zupełnie nie odróżniał się od spalonej słońcem ziemi. Simon z pewnością nie zauważyłby go, gdyby jego półtorametrowe ciało nie poruszyło się gwałtownie. Skóra gada połyskiwała w słońcu jak barwna mozaika.
Po chwili wąż zaczął się oddalać. Święty wytarł ramieniem czoło oblane lepkim potem. Przekonał się, że nie tylko snajperzy zaczajeni na barce bronili do niej dostępu. Sposób jaki obrał, by dostać się na barkę, okazał się równie niebezpieczny.
Nie miał jednak odwrotu. Pomiędzy nasypem a mulistymi wodami kanału, na których unosiła się barka, rozciągał się pas ziemi, gdzie nie mógł liczyć na żadną osłonę. Wiedział, że musi pokonać ten odcinek w jak najkrótszym czasie.
Simon wstał, pochylił się do przodu, dotknął ziemi końcami palców i wystartował jak sprinter na zawodach. Pędził bezszelestnie, pochylając nisko tułów. Kiedy pokonał najbardziej niebezpieczny dystans i dopadł rufy, jego obecność zdradzał jedynie niewielki obłoczek opadającego pyłu.
Nadal nie rozległ się huk wystrzału.
Przywarł palcami do przepierzenia i odczekał chwilę, by odzyskać oddech. Zza drzwi dobiegały stłumione odgłosy rozmów i brzęk żetonów do gry. Simon doszedł do wniosku, iż kasyno znajduje się w jednym z dalszych pomieszczeń, gdzieś w środkowej części barki. Otworzył drzwi i ostrożnie wszedł do mrocznego pokoju. Kiedy jego wzrok przywykł do ciemności, zobaczył piec olejowy, zlew ze stosami naczyń i poplamiony stół. Na przeciw znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi niewielki hali. Głosy dochodziły zza uchylonych drzwi, przez które na podłogę padała wąska smuga światła. Gra toczyła się w najlepsze. Nic nie wskazywało na to, że na barce podniesiono alarm. A zatem pierwsza część operacji zakończyła się sukcesem, o ile to wszystko nie zostało dokładnie zaaranżowane po to, aby Święty wpadł w pułapkę.
I znowu Simon mógł rozwiać swoje wątpliwości tylko w jeden sposób. Ruszył wolno przez hali i wszedł do pomieszczenia, z którego padało światło.
Wokół stołu przykrytego zielonym suknem siedziało pięciu mężczyzn. Jeden z nich, zwrócony plecami do okna, prowadził grę i zajmował się rozdawaniem kart. Mężczyzna miał na czole zielony przeciwsłoneczny daszek. Na pokrytej zmarszczkami twarzy widać było ślady zmęczenia. Z ust zwisał mu papieros równie mizerny jak palacz. Kiedy odzywał się matowym głosem, papieros podrygiwał na wszystkie strony. Widząc Świętego, mężczyźni unieśli głowy znad kart. Jeden z nich wyglądał jak miłośnik wyścigów konnych, a pozostała trójka miała na sobie białe koszule, zaś ich marynarki wisiały na oparciach krzeseł. Simon błyskawicznie uznał, że są to niegroźni urzędnicy na wakacjach.
Rozdający wziął pięć kart i zapytał:
— Kto ma króla? Potem daszek zsunął niżej i dodał: — Do pięciu dolarów. To otwarta gra. Nie stój tak. Bierz „krzesło i siadaj, jeżeli chcesz grać. Od każdej wygranej ponad pięć dolarów, pięćdziesiąt centów dla zakładu.
Nie odrywał od kart wzroku ani na sekundę. Dokonując cudów akrobacji, wysunął nogami krzesło spod stołu i wskazał je Templarowi ruchem głowy. Simon usiadł. Ze swojego miejsca mógł obserwować drzwi.
Mężczyzna pchnął stos żetonów w stronę Simona.
— Żółte to piątki, niebieskie jedynki, czerwone połówki, a białe ćwiartki. Pięć dych. Płatne od razu.
Simon wyjął zwitek banknotów i odliczył pięćdziesiąt dolarów. Czekając na koniec rozgrywki, rozejrzał się po pokoju. Nie zauważył niczego godnego uwagi. Nad stołem wisiała ogromna lampa naftowa, a na ścianach kilka małych obrazków. W smudze światła, która wpadała przez otwarte okno, kłębił się gęsty dym cygar i papierosów.
Dealar przesunął grabkami żetony do zwycięzcy, zebrał karty, przetasował je z oszałamiającą szybkością i rozdał dwukrotnie raz koszulkami w dół, a raz do góry. Święty szczęśliwie dostał damę.
— Damy? Papieros aż podskoczył.
Simon uniósł róg jednej z kart leżącej przed nim. Okazało się, że ma parę. Postanowił, że na początek nie będzie grał ostro. Chciał zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja.
— Stawiam dolara — powiedział, rzucając niebieski żeton na środek stołu.
Dealer postawił na dziesiątkę. Dwoje urlopowiczów wycofało się z gry, pozostał koniarz z dziesiątką i trzeci urzędnik z siódemką. W zwinnych dłoniach rozdającego ponownie zafurkotały karty. Simon miał już dwie dziesiątki.
— Podwajam na dziesiątki — mruknął dealer i przesunął do banku żółty żeton palcem zabrudzonym nikotyną.
Koniarz oddał swoje karty ze słowami:
— Zupełnie powariowaliście. Na placu boju pozostał tylko księgowy ze swoją parą waletów. Simon spojrzał na karty. Miał teraz króla i damę.
— Jak grać, to grać — powiedział, dorzucając do stosu dwa żółte żetony.
Księgowy z westchnieniem złożył karty. Dealer nadal nie rezygnował. Simon dostał jeszcze jednego króla, a dealer asa karo. Wyjął z ust papierosa i powiedział:
— No, wstawaj przyjacielu.
— Wszystko — odrzekł Simon z rozbrajającym uśmiechem i przesunął oboma dłońmi swoje żetony na środek stołu.
— Bracie, bez wygłupów. Rozdający przejechał kciukiem po złożonej talii.
— Mówiłem ci, że to rozgrywka do pięciu dolarów. Simon uniósł brwi tak, jakby uwaga ta wprawiła go w osłupienie.
— Jaka rozgrywka?
— Lepiej uważaj z tymi dowcipami. Mówię o rozgrywce, w której właśnie siedzisz po same uszy.
— Ach, tak — powiedział Templar głosem pełnym słodyczy.
— Ja nie stawiam. Chcę tylko dostać z powrotem pieniądze za żetony.
— Słuchaj no ty, chyba nie wiesz, gdzie jesteś — powiedział rozdający groźnym głosem.
W pokoju zapanowała nagle złowroga, pełna napięcia cisza. Zdawało się, ze nad stołem zawisła niewidzialna chmura, z której lada chwila posypią się pioruny, Simon udawał, iż tego nie zauważył. Rozsiadł się wygodnie na krzesła i obdarzył rozdającego jednym ze swoich najniewinniejszych i najradośniejszych uśmiechów.
— Wiem gdzie jestem — powiedział — to parszywa, śmierdząca buda, gdzie wredni kanciarze oszukują frajerów, którzy grają talią znaczonych kart. Wyprostował się na krześle. Błyskawicznym ruchem wyrwał mężczyźnie talię kart i rozłożył ja na stole.
— Zobaczcie sami, chłopcy. Przypatrzcie się żyłkom listka w lewym górnym rogu? Niby nic, ale jeśli ktoś zna kod…
— Niezła robota! Tylko dlaczego mam na tym tracić. Koniarz wziął do ręki kilka kart, pokazując zęby w uśmiechu,
który nie wróżył nic dobrego.
— Jeśli masz rację, to zyskam na tym o wiele więcej, niż dzisiaj przegrałem.
— Przecież sam widzisz — powiedział Święty — Nie wiem, ilu z was jest z nim w zmowie, ale zamierzam odebrać swoją forsę i pogadać z szefem tego interesu.
— No, to masz właśnie okazję — mruknął dealer. Z tyłu dobiegły odgłosy ciężkich kroków. W drzwiach ukazał się mężczyzna z półautomatycznym karabinem wymierzonym w stół, na którym toczyła się gra. Przez ułamek sekundy Święty pomyślał z przerażeniem, że to właśnie chwila, która nieodwołalnie musiała nadejść. Czuł zawsze, iż prędzej czy później znajdzie się w sytuacji, z której nic go nie uratuje. Stało się to teraz. Tak myślał przez chwilę. Wszystko się zgadza. Jest kasyno na barce, kłótnia nad kartami, a teraz nastąpi kilka strzałów. Na Randolpha Marcha nie padnie nawet cień podejrzenia. Jedynie dzięki intuicji i silnej woli Simon powstrzymał się przed sięgnięciem po ukrytego w futerale lugera. Wymagało to wręcz nieludzkiej odporności. Templar zamarł w bezruchu wiedząc, że w każdej chwili jego ciało może przeszyć grad ołowianych pocisków. Właśnie o to im chodzi. Zeznaliby, że strzeliłem pierwszy. Pomyślał, że nie powinien ułatwiać im zadania i poczuł, jak lodowaty dreszcz przebiega przez ciało.
Koniarz wybuchnął wymuszonym nieszczerym śmiechem i krzyknął łamiącym się głosem:
— Ga… Gallipolis, po d… diabła ci ta spluwa?
Mężczyzna z karabinem nadal nie strzelał. Simonowi zdawało się, że nie oddycha od wieków. Niedowierzał, że jeszcze żyje. Przyjrzał się potencjalnemu zabójcy.
Każdy uważny czytelnik, który podąża ścieżkami przygody, za znającymi swoje rzemiosło autorami książek podróżniczych, wie doskonale, że Grek powinien być gruby, a jego śniada skóra powinna świecić tak, jakby została świeżo natarta oliwą. Autorowi niniejszego dziełka przypadła niewdzięczna rola przekonania czytelników, iż fizjonomia Gallipolisa pozostawała w rażącej niezgodzie z tymi wyobrażeniami. Miał smukłą, niemal dziewczęcą sylwetkę, opaloną twarz z czarnymi jak węgle oczami i włosami, które w lokach opadały na czoło. Był ubrany w różową koszulę polo, rozpiętą u szyi, spodnie koloru khaki i olśniewająco białe tenisówki. Oparł się o framugę i uśmiechnął szeroko, ukazując rząd białych zębów. W delikatnych małych dłoniach trzymał pewnie pistolet maszynowy marki thompson.
Zdawało się, że Grek nawet nie zauważył Świętego. Przenikliwe spojrzenie czarnych oczu spoczęło na mężczyźnie z daszkiem.
— Co się dzieje, Frank. Dlaczego dzwoniłeś? — zapytał leniwym głosem. — Nic się przecież nie dzieje. Nie ma rozróby.
— Tak ci się tylko wydaje — odpowiedział Frank. — Ten cwaniak, którego wpuściłeś, zaczął ostro, a potem nagle odechciało mu się grać.
— Tak? — powiedział Grek przenosząc hipnotyzujące spojrzenie na Simona. — Kim ty do cholery jesteś i jak udało ci się dostać na pokład. Widzę cię pierwszy raz w życiu.
— Wszedłem tylnymi drzwiami. Siadłem do gry, a potem oskarżyłem twojego dealera o oszustwo. To wszystko.
Twarz Gallipolisa nabrała melancholijnego wyrazu.
— Oszukiwałeś, Frank?
— Do diabła, oczywiście, że nie! Zagrał za ostro i próbował się wykręcić.
— Nie próbował się wcale wykręcać — odezwał się najodważniejszy z urzędników. — Powiedział tylko, że karty są znaczone. Bo są znaczone. Wystarczy spojrzeć.
Gallipolis poweselał.
— Z tymi dealerami wiecznie są jakieś kłopoty — powiedział spoglądając na Świętego. — Ile postawiłeś?
— Pięćdziesiąt.
— Frank, oddaj mu forsę.
— Ale…
— Oddaj mu forsę — powtórzył Gallipolis, uśmiechając się szeroko.
Dealer rzucił na stół jedną dziesiątkę i dwie dwudziestki. Gallipolis podszedł do Świętego.
— Pan pozwoli ze mną do baru. Wypijemy drinka i obgadamy interes. Chyba masz jakiś interes skoro wszedłeś tylnymi drzwiami.
Simon zabrał pieniądze i wstał, podziwiając sposób w jaki Gallipolis obchodził się z bronią. Kiedy okrążał stół, Grek posuwał się wolno wzdłuż ściany bacząc, by pozostali mężczyźni nie znaleźli się w polu rażenia jego pistoletu maszynowego. Gdy Templar dotarł do wyjścia, usłyszał zza pleców głos Greka.
— Tylko spokojnie, nie próbuj uciekać, bo cię kropnę, zanim dobiegniesz do tamtych drzwi. Potem zwrócił się do pozostałych graczy:
— Bawcie się dobrze, chłopcy. I nie dajcie się nabijać w butelkę. Czujcie się swobodnie. Gdybyście mieli skargi, zgłoście się do mnie przed wyjściem.
Kiedy Gallipolis wyszedł z pokoju, koniarz podszedł do drzwi. Zamykając je powiedział:
— Zdarzyło ci się kiedyś zjeść talię kart, spryciarzu?
Całe umeblowanie baru stanowiła prosta lada z sosnowego drewna i dwa stoliki otoczone krzesłami. Święty dotarł do baru żywy, chociaż przez całą drogę zastanawiał się, czy zachowuje się rozważnie. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego okna wychodzące na ląd były zasłonięte deskami, a ściany barki pokrywały arkusze cienkiej blachy. W jednym z okien w głębi baru znajdowała się szczelina, która, jak ocenił Simon, nadawała się wyśmienicie na otwór strzelniczy.
Gallipolis położył karabin na barze i ruchem głowy wskazał Świętemu krzesło. Z ust Greka nie znikał złośliwy uśmiech.
— No, to udało ci się, znalazłeś się na pokładzie. O co chodzi? Jesteś tajniakiem? Nie, nie wyglądasz mi na gliniarza — udzielił sam sobie odpowiedzi potrząsając głową. — No gadaj, przyjacielu. Kim jesteś i czego chcesz?
O tym jak Gallipolis przyjmował gości, a Karen Leith stawiła się na randkę.
— Nazywam się Simon Templar. — Święty objął dłońmi kolano. Grek zamknął na chwilę oczy.
— Ach tak, Święty. Słyszałem, że jesteś na Florydzie.
— Kto ci powiedział?
Gallipolis wzruszył ramionami.
— W takich miejscach jak to wiadomości szybko się rozchodzą. Myślałem, że jesteś grubą rybą, co więcej najgrubszą z grubych. Po jaką cholerę pchasz się na moją barkę?
W pokoju do gry rozległy się stłumione odgłosy szamotaniny a potem kilka przekleństw i głośne stęknięcie.
— Obawiam się, że ci faceci nie popuszczą Frankowi. Będzie musiał zjeść znaczoną talię. Mam nadzieję, że mu nie zaszkodzi.
— Zasłużył sobie — odparł Gallipolis — wciąż pokazując zęby. — Ale chyba nie przyszedłeś tu, żeby dać nauczkę Frankowi. O co ci chodzi?
Templar wyjął papierosa, zapalił go zapalniczką, zaciągnął się dymem i zmarszczył czoło.
— Szukam faceta o nazwisku Rogers, Jesse Rogers.
Na twarzy Greka pozostał przyjazny wyraz, ale czarne i grube brwi uniosły się nieznacznie. Simon był przekonany, że z tą samą miną Gallipolis mógłby pociągnąć za spust.
— No, to co?
— Znasz go?
— Pewnie.
Świętego dziwnie podniecał fakt, że twarz Greka nie zmienia się, póki nie powie czegoś fatalnego, ale wtedy będzie za późno, aby analizować jego mimikę.
— Mógłbyś mi coś o nim powiedzieć?
— Czemu nie? — Zadziwiająca chęć do współpracy zdawała się szczera. — Zarabia śpiewając świńskie kawałki i grając na pianinie. Przychodzi tu czasami.
— Kiedy?
— To znaczy przychodzi nie do pracy, ale pograć w karty. Pracuje w takiej knajpie za miastem w Palmleaf Fan. Mogłeś pojechać tam od razu. Po co pchałeś się tutaj? Narobiłeś tyle zamieszania.
Simon zadecydował, że nie popełni błędu, jeśli zrewanżuje się Grekowi równie rozbrajającą szczerością.
— Nie słyszałem o nim aż do dzisiejszego ranka. O tobie też. Dopóki twój kumpel, który twierdzi, że nazywa się Lafe Jennet, nie strzelił do mnie.
— Myli się pan, panie Święty — odpowiedział Gallipolis, uśmiechając się sztucznie. — Po pierwsze Jennet nie jest moim kumplem, a po drugie gdyby do pana strzelał, nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. Potrafi trafić pchłę prosto w tyłek.
— Nie interesuje mnie to. Niech sobie trafia w co chce, nawet pluskwę w tylną nogę. Chodzi o to, że nie lubię, jak się do mnie strzela, nawet dla zabawy. Obiecałem więc Lafevowi, że jak załatwimy nasze porachunki, to wsadzę go z powrotem tam, gdzie jego miejsce, czyli do obozu pracy, chyba że powie mi kto zaproponował mu ten dowcip. Twierdził, że jakiś facet, którego spotkał na barce, szantażował go i kazał mu, żeby mnie sprzątnął.
Gallipolis spojrzał na karabin maszynowy i zapytał:
— Czyżby chodziło o mnie?
— Nie, o tego Rogersa. Powiedział, że nie wie, co to za jeden. Podobno przychodzi tu czasami. Pomyślałem więc, że wpadnę i zobaczę się z nim.
— Trzeba było po prostu przyjść, zapukać do drzwi i zapytać.
— Skąd miałem wiedzieć, że nie jesteś w to zamieszany. Nic nie mąciło ciszy na barce. Z wyjątkiem odgłosu trzaskających mebli i głuchych uderzeń ciała o podłogę.
— No to już wiesz — skonstatował Gallipolis. — Niezła historia. Gdzie jest Jennet?
— Czeka w lesie z moim przyjacielem.
— Też niezła historia.
— A niby jak miałem znaleźć łódź bez pomocy Jenneta? — zapytał Simon nie tracąc cierpliwości.
— Chcesz go tu przyprowadzić?
Gallipolis zadał pytanie tak, jakby nie interesowała go odpowiedź, lecz Simon wiedział, że Grek rzucił mu wyzwanie. Nadal nie odkrywał kart.
Święty musiał dokonać wnikliwej analizy sytuacji i podjąć decyzję, jak ma dalej postępować. Pomysł, aby zostawić Jenneta (w lesie nie był zły. Nie mógł przecież przewidzieć, co wydarzy się na barce. Teraz wiedział jednak znacznie więcej i przynajmniej na razie sytuacja była jasna. Miał przed sobą lufę karabinu maszynowego i tylko ten prosty fakt był ważny. Wszelkie inne knowania i intrygi nie miały znaczenia. Jennet nie był mu już potrzebny. Poza tym rozkazał Hoppy’emu, aby wyruszył do akcji, jeśli nie wróci przed zapadnięciem zmroku. Jennet mógłby zadanie tylko utrudniać. Hoppy nie miał praktycznie żadnych szans, żeby dotrzeć do barki. Zastrzeliliby go, gdyby tylko wystawił głowę spomiędzy drzew. Wydanie Jenneta nie pogorszy jego sytuacji, może ona natomiast stać się wtedy nieco klarowniejsza. Wszystkie te rozważania przeprowadził Simon błyskawicznie.
— Jeśli bardzo ci na tym zależy — odpowiedział prawie natychmiast na pytanie Greka.
— Chcę się tylko przekonać, czy nie próbujesz mnie wpakować w jakąś aferę — powiedział Gallipolis. Niewykluczone, że mówił prawdę. — Ale najpierw wyciągnij spluwę i połóż na podłodze, a potem pchnij w moją stronę. Nie mam nic przeciwko temu, gdybyś chciał sobie postrzelać, ale nie wyjdziesz na tym najlepiej. Półautomatyczne pistolety są lepsze od automatycznych. Nie masz szans i nie ważne, czy jesteś dobry.
Simon spełnił polecenie. Pistolet, który odebrał kapitanowi, był dla Templara bezwartościowy, a Gallipolis miał karabin w ręce nie po raz pierwszy i z pewnością wiedział, jak zrobić z niego użytek. Grek pchnął mocno ladę, która obróciła się skrzypiąc i odsłoniła spory otwór w podłodze. Następnie celnym kopnięciem skierował lugera wprost do skrytki.
— Wstań i odwróć się. Chcę zobaczyć, czy nic nie zostało.
Święty stał z wyciągniętymi ramionami, a Gallipolis dokładnie go przeszukiwał. Zakończył badając dłonią wewnętrzną stronę ud.
— Nie zrozum mnie źle — powiedział — ale mam w barku bliznę po kuli. Tamten też był rozbrojony, ale miał pistolet w kroku. Kiedy się odwróciłem, facet otworzył zamek błyskawiczny w rozporku i pociągnął za cyngiel.
— Fajny numer — powiedział Święty, nie wspominając o nożu ukrytym pod ramieniem.
— Idziemy — rzucił Grek — tylko nie podchodź zbyt blisko. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju do gry w karty i zastukał lekko.
— Nie wychodźcie, dopóki was nie zawołam. Mamy gościa. I nie rzucajcie Franka na podłogę. Spróbujcie na stół. Wtedy jest mniejszy hałas — powiedział nie spuszczając oczu z Simona.
Ruszyli przez hali. Na przeciwko drzwi kuchennych, na rufie barki, znajdowała się duża sala, która pełniła funkcję salonu. Pośrodku pomieszczenia stał ogromny bar, który, gdy trzeba było, utrudniał wejście lub wyjście.
— Wyjdź na pokład i zawołaj ich — polecił Gallipolis. — Ja zostanę tutaj i będę miał cię na oku.
Simon wyszedł na zewnątrz i pomachał rękami. Po chwili z lasu wyłonił się Lafe Jennet, zaś Hoppy Uniatz podążał tuż za jego plecami.
— Na twoim miejscu nie robiłbym użytku z tej spluwy — poradził Simon. — Moi przyjaciele wiedzą, gdzie jestem, jeśli nie wrócę przed wieczorem, będziesz ich miał na karku.
— Niektóre z twoich opowieści są chyba prawdziwe — odrzekł Gallipolis obojętnie. — Zobaczymy. Ja nigdy nie strzelam, jeżeli nie muszę. Obserwował zza uchylonych drzwi dwójkę mężczyzn, którzy zbliżali się do barki. — Jeżeli ta wielka małpa pracuje dla ciebie, to każ jej odłożyć broń, zanim wejdzie na barkę.
— Dobrze, ale nie wymachuj mu pistoletem przed nosem, bo może się zdenerwować. Hoppy jest niezwykle wyczulony na te sprawy. Może próbować go odebrać. Bądź dla niego miły. Zaproponuj mu coś do picia.
Simon mówił niedbałym pełnym nonszalancji głosem. W rzeczywistości jednak czuł rosnące napięcie. Próbował pozbyć się absurdalnej myśli, która powoli rodziła się w jego podświadomości.
Wszystko wskazywało na to, iż na barce naprawdę znajduje się podrzędne kasyno gry, gdzie jacyś gracze łamią pobłażliwe prawo i tracą pieniądze. Skoro tak, to Grek nie kłamał. Jeśli natomiast Grek nie kłamał, to Lafe Jannet również mówił prawdę. Obaj powiedzieli wszystko, co wiedzieli. Jeżeli zatem rozumowanie Simona było poprawne, to zarówno Grek jak i Lafe stanowili jedno z ogniw intrygi. Simon poczuł się bezradny wobec natłoku faktów, które jego umysł na próżno usiłował uporządkować i połączyć w całość. Templara zawiodły aktorskie zdolności. Wiedział, że nie zdoła zagrać przekonywająco swojej roli.
— Cześć szefie. Hoppy Uniatz uniósł dłoń i wytarł z czoła stróżki potu zalewające mu oczy. Jego sweter pokrywały wielkie mokre plamy. — Co się dzieje?
— Wejdź do środka — zachęcał Simona — mają tu bar.
— Bar? Twarz Hoppy’ego natychmiast pojaśniała. A zatem Opatrzność nie opuściła go nawet tutaj. W tym dzikim i nieprzyjemnym zakątku postanowiła wynagrodzić mu sowicie wszystkie niewygody, których doznał podczas wyprawy na barkę. Stanął u wrót raju, za którymi tryskały źródła destylowanej rozkoszy. Hoppy poczuł przypływ nowych sił.
Potężny cios kolana pchnął Janneta na chybotliwą kładkę, po której wchodziło się na barkę.
— Rusz się do cholery — ponaglał Hoppy. Czego się gapisz. Właź na górę!
— Odłóż pistolet. Nie będziesz go potrzebował — polecił Święty.
— Ale…
— Odłóż pistolet, Hoppy.
— Ty możesz już wejść do środka — powiedział Gallipolis cicho.
Simon usłuchał. Zaraz za nim do wnętrza wszedł Jennet, ponaglany przez Hoppy’ego silnymi uderzeniami kolana. Na widok pistoletu Greka, ręka Uniatza drgnęła i tylko dzięki żelaznym nerwom Świętego oraz wieloletniej znajomości z Hoppym, w czasie której zdołał poznać swego przyjaciela na wylot, udało się uniknąć katastrofy. W krytycznym momencie Templar powiedział do Hoppy’ego głosem pełnym ufności:
— Wszystko w porządku, Hoppy. Taki mają zwyczaj w tym barze. Nie ma się czego obawiać.
Święty poczuł nagły skurcz żołądka, który ustąpił dopiero, gdy Hoppy opuścił rękę. Na nic zdałyby się wszystkie teorie tego świata, gdyby Gallipolisa poniosły nerwy.
— Dobrze szefie. — Hoppy bywał już w barach, gdzie panowały dziwne zwyczaje. — Gdzie ten bar?
— Na wprost — wyjaśnił Gallipolis.
Grek wszedł ostatni, zatrzaskując drzwi nogą. Stanął za barem i położył na nim karabin. Nie spuszczając czujnego wzroku z gości, sięgnął za siebie i wyjął butelkę. W podobny sposób zdjął z półki cztery szklanki, które ujął zgrabnymi palcami niczym gigantyczne naparstki i ustawił obok butelki.
— Częstujcie się — powiedział — i powiedzcie, o co wam chodzi.
Tylko dzięki absolutnemu zbiegowi okoliczności, Simon stanął naprzeciwko otworów w okiennicy. Z tego miejsca mógł dostrzec samotną czarną sylwetkę, która kroczyła dumnie przez spaloną słońcem równinę. Święty natychmiast rozpoznał tego człowieka, mimo że znajdował się w dużej odległości, Odkrycie jakiego dokonał sprawiło, że stracił grunt pod nogami. Tonął teraz w trzęsawisku bezładnych zdarzeń, których sensu nie był w stanie zrozumieć. Jeszcze przed trzema minutami taka możliwość wydawała mu się tak odległa, że aż nieprawdziwa. Otworzył więc z namaszczeniem butelkę i napełnił swój kieliszek
— Dobrze, ale zanim zaczniemy — powiedział — — postaraj się schować gdzieś ten kawał żelastwa.
— Dlaczego? W głosie Greka pobrzmiewała delikatna nutka zniecierpliwienia.
— Ponieważ jedziemy na tym samym wózku, czy też, jak wolisz barce. Zabrałeś mój pistolet, ale Hoppy nadal ma ukryte zapasy broni. Twoje nie są nawet ukryte. Myślę, że powinieneś zastanowić się, w jaki sposób wyjaśnisz tę niezręczną sytuację szeryfowi, który właśnie zmierza w naszym kierunku.
Kiedy Gallipolis odwrócił się od okna, Simona ogarnęło przeczucie, że jeżeli Grek nie zrozumie jego sugestii, wizyta może zakończyć się niezwykle pechowo.
— Gadaj o co tu chodzi? W lesie jest ich więcej? Wyśpiewasz mi tu wszystko! — powiedział Gallipolis jednym tchem.
Jego gniew zdawał się być równie szczery jak zdziwienie. Simon nie miał jednak czasu na rozstrzyganie tego rodzaju niuansów.
— Niczego nie wyśpiewam. Jeżeli ty nie wiesz, jak Haskins się tu dostał, to ja tym bardziej — powiedział Święty.
— Gadaj szybko i nie próbuj kręcić. Szeryf nie wiedział o barce. Kto mu doniósł?
— Masz moje słowo honoru, że nie wiem, chociaż chętnie bym się dowiedział.
Gallipolis przyjrzał mu się badawczo zza baru. Smukłe palce prawej ręki zacisnęły się na kolbie karabinu. Rozmarzone oczy zdawały się błądzić gdzieś daleko, tak jakby Grek układał właśnie tekst ballady pod tytułem „Śmierć kroczy ku barce” lub innej równie romantycznej. Lecz kiedy wyszczerzył zęby w uśmiechu, jego twarz przybrała dawny wygląd.
— Słuchaj, mózgowcu. Szeryf to twój problem. Ty przywlokłeś tu Jenneta. Nikt mi nie udowodni, że kiedykolwiek widziałem go na oczy. Jeśli to jakaś śmierdząca sprawa, nie chcę mieć z tym nic wspólnego, a jeżeli nie, to na pewno się wywiniesz.
— Obaj możemy się wywinąć, jeśli dasz mi szansę. Tylko schowaj maszynkę do mięsa, bo wpakujesz się gorzej, niż my wszyscy.
Gallipolis zamyślił się. Wreszcie zrobił minę, która świadczyła, że podjął decyzję.
— Życie jest jednak cholernie ciężkie — zauważył wzdychając głęboko. Otwór w podłodze pod barem był nadal odsłonięty. Umieścił w nim karabin maszynowy i przesunął skrzypiący bar. — Pewnie jestem frajerem. Trudno. Tu się dzieje coś dziwnego, ale nie rozumiem co.
— Ja też nie — odparł Święty, a głos zabrzmiał niemal przyjacielsko.
— Jeśli chcesz nawiać, to droga wolna. Jeszcze zdążysz — powiedział Gallipolis z nadzieją w głosie.
— Chyba jednak zostanę.
— Tego się obawiałem — odpowiedział Grek ponuro.
I właśnie w tym momencie rozległ się niesamowity, trudny do opisania hałas. Salę wypełnił przeraźliwy wrzask, który nie przypominał żadnego dźwięku, jaki zdolne są wydawać ludzkie struny głosowe. Doświadczony myśliwy, który nieraz polował w afrykańskiej sawannie, prawdopodobnie uznałby ten dźwięk za zbliżony do ryku rozwścieczonego nosorożca lub zrozpaczonego bawołu, który przybył nad brzeg swojej ulubionej sadzawki, by wytarzać się w błocie, a zastał jedynie wysuszone i popękane dno. Myśliwy nie miałby racji, gdyż dźwięk ten wydobył się z ludzkiej krtani, jeśli oczywiście zaliczymy Hoppy’ego Uniatza do gatunku ludzkiego, co nie jest takie pewne. Hoppy po prostu jęknął.
Simon odwrócił się i spojrzał oszołomionym wzrokiem na Hoppy’ego.
Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu Uniatz trzymał w ręku butelkę i nie miał najmniejszej ochoty, aby czym prędzej przelać jej zawartość do żołądka. Wpatrywał się w nią nieprzytomnym i przerażonym wzrokiem, niczym królik zahipnotyzowany przez węża.
— Co się stało? Zapytał Simon, który naprawdę zaniepokoił się o swojego towarzysza.
Wysiłki Uniatza, by odpowiedzieć na pytanie, okazały się daremne. Spalony i zdrętwiały język odmówił posłuszeństwa. Hoppy wskazał więc trzęsącym się palcem na zawartość butelki, którą trzymał przed sobą. Ten wymowny gest wyjaśnił więcej niż słowa. W popołudniowym świetle, które wpadało przez otwór w okiennicy, przejrzysty płyn mienił się niczym krystalicznie czysta woda ze zdroju. Cyklopia twarzy Hoppy’ego krzywiła się z odrazą. Dla kogoś, kto w chwilach wzlotów pijał litrami najznakomitsze trunki, jakie tylko mogły zaoferować lokale z wyszynkiem, taki poczęstunek stanowił zniewagę. Dla kogoś, kto w mniej sprzyjających okolicznościach zadawalał się namiastkami w postaci spirytusu do użytku zewnętrznego, wyciągu z cytryn, piwa lub rumu obrzydliwy płyn, który znajdował się w butelce był z niczym nieporównywalny.
— Szefie, to ta ich cholerna śmierdząca florydzka woda. Wąchałem już kiedyś to świństwo — wystękał Hoppy. — To chlewnia, a nie żaden bar. Dają tu ludziom pomyje.
Gallipolis odwrócił się od okna z obrażoną miną.
— Chłopcze to najlepsza i najbardziej ognista woda, jaką kiedykolwiek piłeś. Bierzemy ją z pobliskiego źródełka. Spróbuj jeszcze raz, na pewno będzie ci smakować. — Napełnił swój kieliszek i zwrócił się do Simona. — Za przestępców.
Święty ostrożnie zbliżył nos do swojego kieliszka. Pomyślał, że gwałtowna reakcja Hoppy’ego była w pełni uzasadniona. Zapach zgniłych jaj, który uderzył go w nozdrza, przywodził mu na myśl wyziewy unoszące się nad bagnami. Postanowił jednak udzielić Hoppy’emu lekcji dobrych manier.
Simon zamknął oczy i wychylił kieliszek.
W sekundę później zrozumiał, że popełnił fatalny błąd, lecz było już za późno. Mordercza ciecz wypełniła już usta i parzyła boleśnie język. Święty usiłował poprosić o wodę, lecz słowa zamarły głęboko w gardle. Płyn ruszył w dół do przełyku, przyprawiając go o ból, jaki towarzyszy operacji usunięcia migdałków. Sparaliżowany przez truciznę, wydał z siebie jedynie nieartykułowany jęk. Kanały oczne otwarły się, a ich słona zawartość popłynęła po policzkach szerokimi strumieniami. Templar oparł się o bar przekonany, że nigdy już nie odzyska mowy.
Poprzez łzy widział rozmazaną sylwetkę Hoppy’ego Uniatza, który podniósł butelkę do ust i odchylił głowę niczym wilk wyjący do księżyca. Poziom płynu w butelce obniżył się o trzy cale, nim głowa i kark Hoppy’ego powróciły do normalnej pozycji.
— Na zdrowie szefie!
Uniatz odjął butelkę od ust z miną głodnego niemowlęcia, które właśnie odstawiono od piersi. Jeszcze raz przyjrzał się butelce. A następnie uniósł ją ponownie do ust, aby zmusić swe niepokorne zmysły do posłuszeństwa. Kiedy postawił butelkę na barze, poziom płynu obniżył się o całe cztery cale. Nawet Lafe Jennet nie ukrywał swego podziwu i mruczał z niedowierzaniem.
— Kurcze, szefie niezłe. Chyba się przerzucę na to ich źródło. Święty wytarł spalone usta chusteczką i spojrzał na nią tak, jakby spodziewał się tam ujrzeć brunatne plamy. Niemal nie zauważył wejścia szeryfa Haskinsa. Simon dyszał ciężko z szeroko otwartymi ustami. Tymczasem szeryf oparł się o drzwi i powiedział:
— Cześć, synu.
— Cześć, tatusiu. — Templar walczył dzielnie z własną słabością i próbował zmusić głos do posłuszeństwa. — Miło pana znowu widzieć. Panowie się chyba nie znacie. Pan Gallipolis i szeryf Haskins.
— Pewnie, że go znam — zapewnił szeryf, rozdrabniając zębami bryłkę tytoniu. — To sympatyczny młody gość. Prowadzi kasyno, które namierzyliśmy jakiś rok temu. Zastanawiałem się nawet, czy nie zrobić nalotu, ale zarzuciłem ten pomysł. — Haskins pokiwał wyrozumiale głową, a Grek zaczął oblewać się rumieńcem. — Nie warto, to mała płotka i szkoda zachodu. W Miami jest mnóstwo takich bud z pokerem i byle jakim bimbrem. Gdybym się uganiał po takich spelunach, nie miałbym czasu na nic innego.
Gallipolis oparł łokcie o bar.
— No, to dlaczego…
— Dlatego — przerwał szeryf.
Haskins zbliżył się jak wąż do Jenneta i zerwał mu z twarzy okulary kupione przez Simona.
Jennet warknął niczym pies i chwycił butelkę, która stała na barze. Na zawsze pozostanie tajemnicą, czy błyskawiczną reakcję Hoppy’ego Uniatza należy przypisać chęci współpracy z siłami porządkowymi, czy też chęci ochrony własności prywatnej. Bez względu na cele przyświecające Hoppy’emu, wyniki akcji okazały się zadawalające. Jedna z żelaznych łap Uniatza zacisnęła się na nadgarstku Lafe’a, druga wyrwała mu z ręki butelkę. Rozległ się szczęk metalu i jednym wprawnym ruchem Haskins założył Jennetowi kajdanki.
— Dzięki — rzucił szeryf bez entuzjazmu. W ten oto sposób, po raz pierwszy i zarazem ostatni, Hoppy Uniatz otrzymał pochwałę od przedstawiciela policji. — Czekają na ciebie w Olutsee, Lafe. Jest tam robota, której jeszcze nie skończyłeś. Dosyć wakacji i koniec z przejażdżkami po mieście, Lafe.
— Zostałem porwany — zaprotestował płaczliwie Jennet. — Dlaczego ich pan nie aresztuje? — wrzasnął wskazując skutymi rękoma Hoppy’ego i Simona. — Przywlekli mnie tutaj, grożąc pistoletem. Trzymali mnie na muszce przez całą drogę.
— A to ciekawe — zainteresował się Haskins.
Odwrócił się do Jenneta, podszedł do baru i stanął obok Simona, podnosząc kciuk lewej ręki. Na ten znak Gallipolis pochylił się i wyjął spod baru drugą butelkę samogonu, bo pierwszą opiekował się starannie Hoppy, a Haskins napełnił kieliszek Świętego i swój.
Simon Templar nie kwapił się, by powtórnie wypić szybko. Miejscowy przysmak jeszcze wywoływał różne doznania. Nie przestała działać pierwsza dawka nektaru i choć gardło Świętego nieco ostygło, czuł jednak piekący ból w żołądku, tak jakby napełnił go ciekłym ołowiem. Wiedział, że ma przed sobą trudną rozmowę z Haskinsem. Musiał zastanowić się, jaką ma przyjąć linię obrony i w jaki sposób uchylić się przed gradem pytań szeryfa. Simon doszedł do zaskakująco absurdalnego wniosku, że nie pozostaje mu nic innego, jak mówić prawdę i tylko prawdę. Jakakolwiek inna taktyka musiała prowadzić do klęski. Jedynie prawdomówność mogło uchronić go przed dalszymi, o wiele poważniejszymi komplikacjami. Święty rozumiał doskonale, iż ryzykować fortelami i kłamstwami warto tylko wówczas, kiedy prowadzą one do jasno określonego celu. Teraz nie miał żadnego celu. Przyglądał się z niedowierzaniem i lękiem jak szeryf, nie przestając żuć tytoniu, wychyla duszkiem cztery uncje substancji, przypominającej właściwościami stężony kwas siarkowy.
— Do diabła! — zawołał Haskins ochrypłym głosem, przyglądając się swojej szklance z lekkim niedowierzaniem. — Wycisnęliście to z jakiegoś skorpiona czy jak? Chyba nie przyjechaliście tutaj tylko po to, żeby spłukać gardło tą trucizną? Odpowiedz synu.
— A więc nie jestem jedyną osobą w towarzystwie, która uważa że to dosyć mocny trunek — powiedział Święty z ulgą w głosie. — Przyjechałem, żeby odnaleźć pewnego faceta.
Ręka Haskinsa spoczęła pomiędzy kamizelką a spodniami, na pasie z rewolwerem.
— Może kilka szczegółów, synu.
— Nie mam nic do ukrycia — intuicja Simona podpowiedziała mu, iż podjął właściwą decyzję, gdy zdecydował się, że będzie mówił prawdę. — Kilka minut po pana odjeździe, Jennet strzelił do mnie z krzaków na podjeździe. Jeśli pan zechce, możemy wrócić do Gilbecków i tam pokażę panu dziurę w ścianie, gdzie utkwiła kula.
Szeryf uniósł kapelusz, pogładził włosy i powiedział:
— To ciekawe.
— Mój przyjaciel Hoppy Uniatz, ten duży facet przyssany do butelki, złapał Jenneta. Mamy też strzelbę, na której muszą być odciski palców, bo nie miał rękawiczek. Możemy ją panu dać. Na miejscu będzie się pan mógł przekonać, że właśnie z niej oddano strzał.
Szeryf nie spuszczał przenikliwych szarych oczu z twarzy Simona.
— Podejrzewam, że nie kłamiesz. Inaczej nie zależałoby ci tak bardzo na mojej wizycie — przyznał. — Oszczędzę sobie kłopotów. Ale ciągle nie wiem, jak ty i Lafe znaleźliście się na barce.
— No więc, kiedy złapaliśmy Lafe’a, postanowiliśmy, że trochę go przyciśniemy. Nie musieliśmy posuwać się do drastycznych metod, stosowaliśmy tylko delikatne. Przekonaliśmy go, żeby zaczął mówić. Nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego Jennet, albo ktokolwiek inny, musiał do mnie strzelać. Powiedział mi, że wynajął go facet, który nazywa się Rogers. Podobno go szantażował, a spotykali się na tej barce. Wsiedliśmy więc w samochód i przyjechaliśmy tu, żeby pogadać z Rogersem.
— Kłamie — powiedział Gallipolis, — Jennet grał na zwłokę. Nie był tutaj od czasu, jak go aresztowali. Nie możesz udowodnić, że było inaczej.
— Mówię to, co usłyszałem od Jenneta — przyznał Simon.
Haskins zaczesał dłonią kosmyk włosów, który opadał na czoło.
— Wygląda na to, że koniecznie chcecie mi wcisnąć to, co sam mogę łatwo sprawdzić — powiedział posępnym głosem. — Kłopot w tym, że chcę wiedzieć i to, o czym nie chcecie mówić. Co z tym Rogersem?
— Przychodzi czasami na pokera — odpowiedział Gallipolis. Widuję go tu od dwóch lat.
— Co o nim wiesz?
— Niewiele, tyle co o innych, którzy przychodzą grać. Wiem, jak wygląda i ile wydaje — powiedział Grek równie przekonująco jak wtedy, kiedy udzielił Świętemu zupełnie innej odpowiedzi na to samo pytanie.
Haskins podszedł leniwym krokiem do stojącej w kącie spluwaczki i celnie pozbył się przeżutej bryłki tytoniu.
— Coś mi się nie zgadza — oświadczył po powrocie. — Cała sprawa przypomina mi węża, który pożera własny ogon. Jak poczekam jeszcze trochę, to nic nie zostanie.
— Ma pan rację — zgodził się Templar. — Traci pan czas. Najlepiej będzie, jeżeli zabierze pan Lafe’a na posterunek i postara się wycisnąć z niego wszystko, co wie.
Szeryf był w kropce. Pomimo poważnej miny Świętego, nie mógł pozbyć się wrażenia, że ten usiłuje wywieść go w pole. Dziwne filuterne błyski w niebieskich oczach Simona wydały się szeryfowi niezwykle podejrzane…
— A co z tobą, synu. Gdzie będziesz się podziewał, kiedy ja zajmę się Jennetem?
— Postaram się zlokalizować Rogersa. Wie pan, gdzie można go znaleźć.
— Słuchaj, synu. Pociągła twarz szeryfa znalazła się tuż przy twarzy Simona. — Zrobiłeś mi dzisiaj wielką przysługę, chociaż pewnie o tym nie wiesz. Lafe to niezły ptaszek i od dawna na niego polowaliśmy. Kamień spadnie mi z serca, jak go stąd zabiorą w kajdankach. Ale nie chcę, żebyś mieszał się w nie swoje sprawy. Z tego mogą być tylko kłopoty. Teraz wszyscy spokojnie wrócimy do miasta, a Rogersa zostawisz mnie. Oczy szeryfa przewiercały Świętego na wylot.
Templar wyjął paczkę papierosów i po dłuższym namyśle zapalił jednego z nich.
Poczuł się jak marionetka w drugorzędnej roli. Brał udział w ważnej, choć niejasnej scenie, która stanowiła zaledwie mały epizod w skomplikowanej sztuce. Losy powikłanej akcji leżały w rękach tych, którzy pociągali za sznurki. Zbyt wielu ludzi okazywało tak znaczną szczerość w mało istotnych sprawach.
Była jeszcze Karen, którą Simon uznał za wielką niewiadomą. Lafe Jennet, nawet jeśli rzeczywiście był pierwszorzędnym strzelcem, absolutnie nie nadawał się do roli współczesnego Machiavellego. Grek także pozostawał poza kręgiem podejrzanych. Co prawda pokazał kilka sprzecznych cech, jednak Simon był niemal pewny, iż pod maską konspiratora i krętacza ukrywa poważne zaniepokojenie, a może nawet lęk o własną przyszłość. Święty także nie wątpił w szczerość intencji szeryfa. Newton Haskins żuł tytoń, mówił z południowym akcentem i ruszał się jak mucha w smole, lecz Święty wiedział doskonale, że jest to tylko pozorna gnuśność. Nieustępliwość szeryfa była niezwykle rzadką i cenną zaletą. Ani przeciwności losu, ani lęk nie wpływały na jego poczucie obowiązku. Haskins pojawił się na barce w najstosowniejszym dla siebie momencie. Ale chyba ta nagła wizyta nie była dziełem przypadku i mogła stanowić element zawiłego planu.
Simon zdecydował, że zrezygnuje z próby rozumowego ogarnięcia sytuacji, gdyż były one skazane na porażkę. Zdawał się całkowicie na intuicję i zaufał jej bezgranicznie, aby przekonać się, czy nie osiągnie w ten sposób znacznie więcej.
— Nie znoszę, jak się do mnie strzela — powiedział uprzejmym głosem. — Szczególnie kiedy strzela wynajęty zabójca. Myślę, że poszukiwania faceta, który nazywa się Rogers, nie są sprzeczne z prawem, prawda?
Haskins przez ułamek sekundy obrzucał Simona badawczym spojrzeniem. Szczupła i ogorzała od słońca twarz szeryfa była pozbawiona emocji w takim samym stopniu, jak para schodzonych butów.
— Nie, synu — powiedział — poszukiwanie Rogersa nie jest sprzeczne z prawem. Odwrócił się gwałtownie, chwycił Jenneta za kołnierz i pchnął go do drzwi. — Rusz się Lafe. Wychodząc zerknął jeszcze raz na Świętego i rzucił: — Będę w pobliżu.
Simon stał nadal opierając się niedbale o bar i próbował otoczyć szyjkę butelki kółkiem papierosowego dymu.
Gallipolis wygląda] przez otwór w okiennicy, by przekonać się, czy Haskins rzeczywiście odjechał. Odwrócił się do Simona, nie ukrywając niechęci na twarzy.
— Do diabła! Potrząsnął kędzierzawą głową i spojrzał na Świętego. — Masz zamiar się wynieść, czy przygotowałeś jeszcze jakieś atrakcje.
— Co z moim pistoletem — upomniał się Templar.
Grek namyślał się przez chwilę. Potem odsunął bar i wyjął lugera ze schowka. Wręczył go Simonowi, trzymając pistolet za lufę.
— Dobra. Co teraz?
Simon umieścił pistolet w futerale.
— Dlaczego nie powiedziałeś szeryfowi o Rogersie?
— A niby dlaczego miałbym mu pomagać. Wolę, żebyś ty go dopadł. Nie wiadomo, co ten Rogers zamierza zrobić.
— Wiesz o nim coś jeszcze?
— Nie, stary — odparł Gallipolis przesuwając skrzypiący bar.
— Pójdę lepiej zobaczyć, co zostało z Franka. A może chciałbyś u mnie pracować jako dealer? Nim Simon zdążył udzielić odpowiedzi i podziękować grzecznie za okazane zaufanie, Grek powiedział:
— Nie, lepiej nie — i zniknął w hallu.
Święty wyprostował się i wzdrygnął.
— Hoppy, myślę, że i my powinniśmy się zbierać. Nie podoba mi się to wszystko, jest zbyt proste.
— Właśnie, szefie. Zbyt proste — przytaknął Hoppy przekonywująco.
Tym razem to Simon wykazał się słabym refleksem. Zignorował uwagę Hoppy’ego i pogrążył się na powrót w rozmyślaniach. Dopiero gdy schodził po kładce na ląd zaświtała mu myśl, że niskie mniemanie o zdolnościach intelektualnych Uniatza mogło być krzywdzące. Przystanął i odwrócił się do Hoppy’ego.
— Jak na to wpadłeś?
— To proste, szefie. Uniatz poczuł satysfakcję z faktu, iż zasięgnięto jego opinii w jednej ze spraw, które stanowiły domenę tytanicznego mózgu Templara. Musimy tylko znaleźć to źródło.
Na twarzy Świętego pojawił się ledwie zauważalny wyraz niedowierzania i podejrzliwości.
— Jakie źródło.
— No to, o którym mówił March na jachcie, a teraz ten Grek — tłumaczył Uniatz. — Mówił, że biorą to ze źródła. Wszystko słyszałem, szefie. Obaj kłamią. Nie ma takich źródeł.
Simon Templar popijał wolno drinka, usiłując spłukać piekące wspomnienie o koktajlu, którym uraczył go Gallipolis. Opowiedział Piotrowi i Patrycji historię dziwnej wyprawy do kasyna. Potem wzdął odświeżający prysznic i założył spodnie od garnituru oraz jedwabną koszulę. Kiedy po raz kolejny starannie zawiązywał muszkę, Desdemona zapukała do drzwi i oświadczyła głosem pełnym dezaprobaty:
— Jakaś pani chce się z panem widzieć.
— Kto to? — zapytał odruchowo. Poczuł się jak licealista na pierwszej randce. Serce zaczęło mu bić przyśpieszonym rytmem.
— Ta sama, która była rano.
Ciężkie kroki Murzynki zadudniły na korytarzu i po chwili zamarły. Simon narzuci prędko białą marynarkę.
Karen Leith, oświetlona cudownie promieniami zachodzącego słońca wyglądała tak uroczo, że na jej widok Simon omal nie krzyknął. Miała na sobie skromną, choć niezwykle elegancką białą sukienkę, ściągniętą w talii cieniutkim złotym paskiem, za którym tkwiła zielona chusteczka z delikatnego szyfonu.
— A więc jesteś.
— Przecież mnie zaprosiłeś.
Simon musiał się opanować, aby nie powtórzyć porannego pocałunku, gdy zobaczył delikatne usta rozchylone lekko w powabnym uśmiechu.
Niestety teraz nie miał wymówki.
— Nie podejrzewałem, że mój urok jest aż tak nieodparty — powiedział.
— Myślałam przez cały dzień i w końcu postanowiłam, że przyjadę. Poza tym udało mi się wyprowadzić Randy’ego z równowagi…
— I co będzie dalej?
— Nie jestem jeszcze jego własnością.
— Ale powiedziałaś mu.
— A dlaczego nie? Jestem wolna i mam dwadzieścia pięć lat. Poza tym musiałam mu powiedzieć. Poprosiłam wprawdzie Haskinsa o dyskrecję, ale później zdałam sobie sprawę, że nie powinnam mu ufać. Mógłby się nagle pojawić u Randy’ego i powiedzieć, że mnie tu widział. Może tylko po to, żeby sprawdzić jego reakcję. Wolałam przyznać się sama.
Ich ręce były wciąż splecione w powitalnym uścisku i kiedy Simon zdał sobie z tego sprawę, poczuł się zakłopotany. Dziewczyna nie próbowała jednak wyswobodzić dłoni. Może uścisk ten sprawił jej przyjemność albo był dla niej na tyle nieistotny, że zapomniała o nim. Simon rozwarł wreszcie dłoń i podszedł do stolika z napojami, który kazał wcześniej przygotować.
— Jesteś przekonana, że to jedyny powód twoich odwiedzin? — zapytał fachowo mieszając koktajle.
— Byłam ciekawa jak ci poszło dzisiaj popołudniu.
— Jak widzisz wróciłem żywy.
— Znalazłeś barkę i tajemniczego Rogersa?
— Jedynie barkę. Rogersa niestety nie zastałem. Mam zamiar zobaczyć się z nim dzisiaj wieczorem. Simon podał dziewczynie szklankę. — To miło z twojej strony, że pytasz o moje kłopoty. Ale obawiam się, że będę musiał wcześniej odwieźć cię do domu.
— Ależ dlaczego — zaprotestowała. — Jestem pełnoletnia. Myślę, że spodoba mi się w Palmleaf Fan.
Simon miał żelazne nerwy. Wiedzą o tym doskonale stali bywalcy bibliotek i kin, nie wspominając już o czytelnikach popularnych magazynów i gazet. Nikt zatem nie uwierzyłby, że pod Simonem Templarem ugięły się kolana. Wypada jednak zaznaczyć, że nigdy przedtem możliwość ta, nie była tak realna jak wówczas, kiedy Karen Leith oświadczyła, że nie ma nic przeciwko wizycie w Palmleaf Fan. Nie wdając się w szczegóły, ograniczmy się do stwierdzenia, że Simon Templar wziął szklankę z koktajlem i natychmiast usiadł na najbliższym krześle.
— Słuchaj uważnie — powiedział. — Pod groźbą potwornych tortur zmusiłem uciekiniera z obozu pracy, żeby zaprowadził mnie do kasyna na barce, która wygląda jak rekwizyt z filmu o gangsterach. Pokonałem kilka mil pełzając na brzuchu jak wąż; zniszczyłem jedne z moich najlepszych spodni; na całym ciele, nie wyłączając najbardziej intymnych miejsc, jestem pokłuty przez ciernie i igły; odbyłem pojedynek na spojrzenia z nieprzyjaźnie nastawionym wężem na brzegu wyjątkowo zatęchłego kanału; zdemaskowałem oszusta przy grze w pokera; kędzierzawy Grek z karabinem maszynowym zaproponował mi pracę; jakaś życzliwa dusza umówiła mnie na kolejne spotkanie ż szeryfem i musiałem posłużyć się naszym przyjacielem Jennetem jako kozłem ofiarnym, aby odwrócić uwagę Haskinsa. I wiesz, czego się dowiedziałem?
— Myślę, że wiem. Okazało się, że w swoim repertuarze posiada także minę poważną. — Dowiedziałeś się, że Rogers pracuje w Palmleaf Fan.
Simon przełknął łyk coktailu tak łapczywie jak Hoppy Uniatz.
— Kiedy się dowiedziałaś?
— Kilka dni temu.
— Oczywiście nie mogłaś mi tego powiedzieć od razu, bo wolałaś, żebym wytarł brzuchem pół Florydy jak skaut, który zdaje egzamin na sprawność tropiciela. Mogliśmy spędzić to popołudnie na grze w tryk–traka, albo na farmie aligatorów, albo w inny niewinny i miły sposób.
Dziewczyna podeszła do Simona, przysiadła na oparciu krzesła i dotknęła ramienia Templara smukłymi palcami.
— Mój drogi — powiedziała — nie chciałam narażać cię na te wszystkie niewygody, ale byłam ciekawa, czego się dowiesz. A poza tym, wyprawa na barkę była aż tak nieprzyjemna?
— Rozumiem, że zrobiłaś to dla mojego dobra.
— Skąd miałam wiedzieć, że nie dowiesz się tam niczego, oprócz tego, gdzie pracuje Rogers. Musiałam się przekonać. Nie mogłam dawać ci żadnych wskazówek. Co by się stało, gdybym pokazała ci drogę na skróty, która prowadzi do nikąd?
— Karen — powiedział cicho — co jeszcze wiesz?
Dziewczyna przechyliła szklankę i wypiła mały łyk koktajlu.
— Niezłe — powiedziała — co to jest?
— Moja receptura. Nazwałem ten koktajl noc poślubna.
— Brzmi zupełnie jak nazwa perfum.
Ujął jej nadgarstek, nie zdając sobie sprawy, że sprawia jej ból.
— Odpowiedz na moje pytanie.
Karen ponownie uniosła szklankę. Na twarzy dziewczyny malowała się powaga.
— A czy ja nie mam prawa zadać ci tego samego pytania?
— Oczywiście, że masz. Odpowiem na nie. Słyszałaś rozmowę z Marchem na jachcie. Improwizowałem nieco. Wiesz także, czego dowiedziałem się dzisiaj. Niczego przed tobą nie ukrywałem. Ciągle nie mam pojęcia, o co tu chodzi. Jestem pewien, że jest to jakiś brudny interes. Przynajmniej nie muszę już zachowywać się jak stara panna, która zagląda pod łóżka i szuka bandytów. Bo śniło się jej, że na nią napadli. Nawet jeżeli strzał Jenneta miał być tylko ostrzeżeniem, to i tak świadczy o tym, że moje wścibstwo jest komuś nie na rękę. Twój przyjaciel Randy i jego kapitan są jedynymi ludźmi, którzy mieli okazję poznać moje wścibstwo. Stąd wniosek, że siedzą w tej aferze po uszy. To jedyny wniosek do jakiego doszedłem.
— I jeszcze coś, nie zapominaj o swojej reputacji.
— Słuszna uwaga — przyznał bez cienia próżności. — Co więcej robię wszystko, żeby jej nie stracić. Teraz twoja kolej. Dzisiaj rano obiecałaś, że odpowiesz na moje pytanie wieczorem. Słucham więc.
— Masz pustą szklankę.
Podczas rozmowy uścisk dłoni Świętego zelżał. Dziewczyna uwolniła rękę. Dopiero wówczas Święty zauważył czerwone ślady, jakie pozostawiły jego palce na jedwabistej skórze. Zdawało się jednak, że dziewczyna ich nie zauważyła. Ona również była mocna. Simon wyczuwał, że pod subtelną urodą ukrywa się siła. Karen Leith była zaprzeczeniem obiegowej opinii, iż kobiety o nieskazitelnych twarzach i pięknych ciałach albo nie mają w ogóle charakteru, albo są z gruntu złe i występne.
Templar podszedł do baru, potrząsnął kilkakrotnie mikserem i napełnił szklankę.
— Widocznie masz jakiś powód, aby unikać odpowiedzi.
— Pytasz mnie, co wiem — odparła. Pewnie i tak mi nie uwierzysz, jeżeli powiem ci, że wiem niewiele więcej niż ty.
— No więc, jaka jest twoja rola w tym przedstawieniu.
Karen sięgnęła po papierosa. Simon podał jej ogień i spojrzał bezlitosnym wzrokiem prosto w niewiarygodnie piękne oczy, które mieniły się w świetle wieczoru jak dwa ametysty.
— Jestem z Marchem.
— Bo masz nadzieję, że ci się to opłaci?
— Bo mam nadzieję, że mi się to opłaci — odpowiedziała od razu.
— Dlaczego umówiłaś się ze mną na kolację?
— Bo chciałam spędzić ten wieczór z tobą.
— Liczysz, że ci się to opłaci?
— Nie sądzę. Podejrzewam, że mogę jedynie liczyć na złośliwości.
Simon poczuł wyrzuty sumienia. Nie mógł jednak być słaby, choć raniąc Karen, ranił sam siebie.
— Czy fakt, że March jest zamieszany w jakąś przestępczą aferę, ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? — zapytał bezlitośnie.
— Kolosalne.
— Ponieważ wiesz, że informacje kompromitujące milionerów, przynoszą zazwyczaj niezły dochód.
— Nie inaczej.
— A zatem na razie zamierzasz trzymać się Marcha. Pewnie ma nadzieję, że przekażesz mu wszystko, co uda ci się wycisnąć ze mnie. Twoje zadanie polega na informowaniu, ile wiem i co zamierzam robić.
— Zgadza się.
— Co zrobisz, jeżeli powiem ci, iż od samego początku wiedziałem, że jesteś niebezpiecznym szpiegiem, ale postanowiłem spotkać się z tobą, ponieważ lubię ryzykować i uwielbiam twoje towarzystwo. A gdybym jeszcze dodał, iż igrałem z niebezpieczeństwem, uznając, że jesteś tego warta. Zakładam bowiem, że zrezygnujesz ze współpracy z Marchem, kiedy okaże się, że trzymają mnie na muszce. No więc, co zrobiłabyś, gdybym to wszystko wtedy powiedział?
— Niech cię diabli — powiedziała cicho — zakochałabym się w tobie.
Simon był wstrząśnięty. Nie zamierzał zmuszać Karen do takich wyznań. Zapragnął być przy niej blisko. Nie poruszył się jednak, gdyż wiedział, że musi kierować się zdrowym rozsądkiem.
— To najgłupsza rzecz, jaką mogłabyś zrobić. Ja też pewnie zakochałbym się w tobie, ale to bez znaczenia.
Spojrzał na papierosa i strzepnął popiół na podłogę tarasu. Dokończył drinka, rozkoszując się ostatnim łykiem pomyślał, że jest szczęśliwy. To absurdalne, nierozważne uczucie okazało się silniejsze od wszystkich innych, których doznał od chwili przyjazdu do Miami. Nie potrafił tego uzasadnić, ale chwila była wyjątkowa. Kiedy ochłonął nieco, wyciągnął do Karen rękę i powiedział:
— Chodźmy na drinka do Roney Plaza. Potem zastanowimy się, gdzie zjemy kolację i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Dziewczyna wstała.
Simon uznał jej milczącą zgodę za uległość, a może i wdzięczność. W ten wieczór na tarasie domu Gilbecków nie wiedział, jakie uczucia skrywała Karen pod maską pozorów.
Oszałamiające piękno jej ciała broniło dostępu do tajemnic duszy. Zdawało się, że oświetloną blaskiem księżyca Karen spowija srebrzysta mgła. Z karminowych ust i włosów w kolorze płomieni powiewało chłodem. Podała mu rękę.
— To będzie nasz wieczór — powiedziała. Istniało co najmniej dwadzieścia innych sposobów, aby powiedzieć to proste zdanie, ale Karen wybrała właśnie ten. Simon zrozumiał, iż po raz drugi tego dnia ofiaruje mu swoje usta. Nie ruszył się jednak.
Krótko przed północą Święty spojrzał na zegarek i stwierdził, że czas wracać.
— Możesz próbować się mnie pozbyć, ale nie możesz mi rozkazać, żebym nie brała taksówki. Jadę do Palmleaf Fan bez ciebie.
Samochód pędził na północ drogą, która wiodła wzdłuż brzegu oceanu. Fale chlupotały leniwie na kamienistej plaży. Zostawili za sobą miasto, a potem pojedyncze zabudowania. Po lewej stronie drogi ciągnęły się piaszczyste wydmy, z których wyrastała gęsta ściana kolczastych zarośli. Napotkali tylko jeden samochód. Jego kierowca, kiedy ich mijał, zmienił światła i popędził dalej. Wkrótce potem Simon musiał zwolnić, gdyż znaleźli się na drodze wąskiej i niebezpiecznej. Przed samochodem raz po raz pojawiały się strome pagórki.
Święty trzymał lekko papierosa pomiędzy palcami lewej dłoni. Na jego twarzy malował się ledwie zauważalny łobuzerski uśmiech. Jedna brew uniosła się nieznacznie ku górze. Upajał go szum wiatru. Kiedy wziął do ust papierosa, w niebieskich oczach zapaliły się filuterne ogniki, które z pewnością nie były odblaskami rozżarzonego tytoniu.
Templar był w swoim żywiole. Wybrał się na szaloną randkę z dziewczyną, która otwarcie deklarowała przynależność do wrogiego obozu. Co więcej, nie ukrywała wcale, iż spotkanie zostało zaaranżowane w ściśle określonym celu. Nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Był z nią szczery do tego stopnia, do jakiego ona była szczera z nim. Ten wieczór był wart tak wysokiej ceny. Żadne z nich nie miało cienia wątpliwości. Spędzili ze sobą cztery godziny, a Simon nadal był gotów do poświęceń. Inne przygody nie miały znaczenia, wobec czterech godzin z Karen Leith. Wiedział, że będą wspominać wspólny wieczór bardzo długo. Znali się świetnie, choć nie padały ważkie słowa ani uroczyste deklaracje. Za zasłoną nieistotnych, błyskotliwych zdań trwała rozmowa bez słów. Ich dusze, niczym dzieci w zaczarowanym ogrodzie, przyglądały się sobie z niedowierzaniem pełnym zachwytu.
Cztery szczęśliwe godziny dobiegały końca. Pozostało bezcenne wspomnienie.
— Dojeżdżamy, stąd już niedaleko — powiedziała Karen.
Simon upewnił się czy pistolet, który tkwił w kaburze pod ramieniem, nie deformował specjalnie skrojonej kurtki, albo czy nóż nie zaklinował się w futerale umocowanym na przedramieniu. Należało również przekonać się, czy Hoppy Uniatz, którego za zgodą Karen zabrał na wyprawę do Palmleaf Fan, wciąż kołysze się sennie na tylnym siedzeniu.
Przed maską samochodu ujrzał wąwóz otoczony płaskimi wydmami. Wjechali do niego przez drewnianą bramę. Na jej szczycie znajdowała się czerwona lampa, która mrugała bezustannie, rzucając krwawe blaski na drogę. Kiedy Święty zwolnił, dostrzegł, że na bramie umocowana jest naturalnej wielkości kukła murzyńskiego chłopca, który trzymał w ręce olbrzymi wachlarz z liści palmowych. Wachlarz poruszał się na wietrze i zasłaniał żarówkę, powodując dziwny efekt świetlny.
— To tutaj — powiedziała. — Jeszcze z pół mili.
— Wymarzone miejsce na zasadzkę — zauważył, skręcając w bramę.
Nagle rozległ się ogłuszający huk wystrzału. Kątem oka Święty zauważył świetlistą smugę, która minęła jego policzek w odległości kilku cali.
Do wnętrza samochodu spadł grad czarnych odłamków. Największy z nich upadł na kolana Templara. Simon docisnął instynktownie pedał gazu. Serce skoczyło mu do gardła. Kiedy ponownie zerknął na swoje kolana, wybuchnął śmiechem.
— Co to jest? — zapytała Karen szeptem.
— Nic takiego, kochanie. To tylko ręka z gipsu, którą odstrzelił dzielny Hoppy swoim pistoletem.
Uniatz nachylił się nad przednim siedzeniem i przyglądał się z zakłopotaniem, jak Simon zbiera szczątki Murzyna i wyrzuca je na drogę.
— Kurczę, szefie — wyjąkał — obudziłem się nagle i zobaczyłem, że chce nas zaatakować z góry. Hoppy próbował usprawiedliwić mord akcentując fakt, że działał w obronie własnej. — Dobrze, że facet jest z gipsu. Nie będzie wiedział, kto go tak urządził.
Karen strząsnęła pył z sukienki.
— To trochę wyrośnięte dziecko, prawda? — zapytała zniżając taktownie głos. — Kiedy zamierzasz posłać go do szkoły?
— Próbowałem już — odparł Święty — ale kiedy był w trzeciej klasie, zamordował nauczyciela i wtedy inny nauczyciel zadecydował, że Hoppy nie musi więcej się uczyć.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności brama wjazdowa znajdowała się w odległości pół mili od zabudowań Palmleaf Fan. W klubie nikt nie usłyszał strzału Hoppy’ego.
Przed domem droga zakręcała łagodnym półkolem. Światła ich samochodu wyłowiły z ciemności wysoki, zwieńczony daszkiem z palmowych liści parkan, a w nim wąską furtkę. Na parkingu połyskiwały karoserie nielicznych samochodów.
Simon pomyślał, że klub zaroi się gośćmi, kiedy inne przybytki rozpusty zakończą działalność. Dopiero wówczas najbardziej zagorzali zwolennicy mocnych trunków zjadą tłumnie do ukrytej oazy na ostatnie dwa, trzy, a może i sześć głębszych. Święty zaparkował samochód i wyłączył silnik. Zza stylowego ogrodzenia sączyła się łagodna muzyka taneczna.
— No, to do roboty — powiedział Templar, gdy Uniatz wygramolił się z samochodu.
Karen nie poruszyła się.
— Jeżeli stanie się coś złego — powiedziała — pamiętaj, że nie byłam w stanie temu zapobiec. Pewnie mi nie uwierzysz, ale naprawdę powiedziałam ci wszystko, co mogłam.
Simon spojrzał na dziewczynę. W półmroku dostrzegł jedynie kontury twarzy. Widział pełne, lekko rozchylone usta i pałające blaskiem oczy. Czuł delikatny zapach jej włosów. Nadal nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Karen była niedostępna i jakby wciąż ukrywała przed nim jakąś tajemnicę. Kiedy otwierała drzwi, musnęła paznokciami spoczywającą na kierownicy dłoń Świętego. Templar, uśmiechając się wesoło, wysiadł z samochodu i poprawił kurtkę.
— Do diabła z tym! Poradzę sobie! — pomyślał.
Gdy zbliżyli się do wejścia, Karen odwróciła się do Świętego i powiedziała rzeczowo:
— Niechętnie wpuszczają tu obcych. Mnie tu znają, więc postaram się to załatwić. Dziewczyna przypomniała Templarowi, że powrócili do rządzonego bezlitosnymi regułami świata, o którym oboje niemal zapomnieli.
— Szefie to żaden problem — wyjaśnił Hoppy. — Jak facet otworzy to małe okienko w drzwiach, wsadzę tam rękę i złapię go za gardło. Od razu nas wpuści, jak go trochę podduszę.
— Myślę, że wpierw powinniśmy dać szansę Karen — perswadował Simon cierpliwie — może dostaniemy się do środka pokojowymi metodami.
Tak też się stało.
Wpierw oświetlił ich reflektor ukryty nad wejściem. Potem w drzwiach otworzyło się wąskie okienko. Prawdopodobnie ktoś usiłował już skorzystać ze sposobu proponowanego przez Hoppy’ego, ponieważ okienko było tak małe, iż nie zmieściłaby się w nim nawet ręka niemowlaka. Templar nie miał jednak powodu, by uciekać się do użycia siły. Odźwierny przyjrzał im się uważnie, rozpoznał Karen i natychmiast otworzył drzwi. Simon z nostalgią wspomniał stare dobre czasy, kiedy Ameryka żartując z siebie, wprowadziła prohibicję.
Podejrzany typ w białej marynarce zamknął za nimi drzwi i powiedział:
— Dobry wieczór pani Leith.
Simon nieraz spotykał takich facetów na swojej drodze. Wykidajło obrzucił Simona badawczym spojrzeniem i przeniósł wzrok na Hoppy’ego. Z trudem zdołał ukryć zaskoczenie wywołane niezwykłą posturą i aparycją gościa. Uśmiechnął się sztucznie i złożył sztywny ukłon, wciąż nie odrywając oczu od neandertalskich rysów Uniatza.
Klub mieścił się w rozległym domu, który zbudowano w hiszpańskim stylu. Wiodła do niego wąska ścieżka ozdobiona po obu stronach różnokolorowymi chorągiewkami. Drzwi wejściowe otwarły się przed nimi same, nim zdążyli zapukać. Odźwierny został pewnie powiadomiony o zbliżaniu się nowych gości.
Weszli do przedsionka oświetlonego chińskimi lampionami z bambusowych prętów. Kolejny wykidajło, tak jak jego kolega, ubrany w białą marynarkę, zapytał:
— Życzy pani sobie stolik, czy miejsce w gabinecie?
— Proszę o stolik.
Kiedy ruszyli, Simon ujął ramię Karen i zapytał cicho;
— Co to za gabinety?
— Mają tu kilka pomieszczeń, gdzie można uprawiać każdą grę hazardową. Jeżeli masz kilka tysięcy dolarów, daj im znać, a będą zachwyceni.
— Już dzisiaj próbowałem — odparł Święty, powracając myślami do zdarzeń na barce.
Weszli do obszernej skąpo oświetlonej sali. Pośrodku znajdował się kwadratowy parkiet do tańca, otoczony z trzech stron stolikami. Naprzeciw wejścia była estrada, na której grała orkiestra taneczna. W głębi sali, wzdłuż ściany, umieszczony został drewniany bar. Na ścianach wisiały dziwaczne lampy. Ich osłony wykonane ze skorup orzechów kokosowych, przypominały makabryczne maski. Po obu końcach baru umieszczono wypchane aligatory. Stały na tylnych łapach, podpierając się ogonem, a w przednich trzymały kosze z zapałkami. Niewielkie żarówki, wiszące u belkowanego sufitu, rzucały ponure cienie poprzez gęste wachlarze z palmowych liści. Obserwując wnętrze, Simon doszedł do wniosku, że makabryczny wystrój nie był dziełem przypadku. Kłócił się wprawdzie z dobrym smakiem, lecz spełniał dwie niezwykle istotne funkcje. Klub nie wymagał dokładnego sprzątania, a klienci nie byli w stanie zauważyć karaluchów w chińskich potrawach, które im serwowano. Święty stwierdził, iż wygląd lokalu w pełni harmonizował z jego funkcją. Kiedy płowowłosy kelner prowadził ich do stolika tuż przy parkiecie, Święty zatrzymał go gestem ręki.
— Jeśli nie macie nic przeciwko temu — powiedział do Karen i Hoppy’ego, wolałbym usiąść jak najdalej od parkietu.
Kelner spojrzał na całą trójkę z pogardą i ruszył w kierunku wskazanym przez Świętego. Zdawało się, że jedynie obecność Karen powstrzymała go od komentarzy na temat zachcianek Simona. Kiedy usiedli zapytał:
— Czy pan March przyłączy się do państwa? — Dał tym samym do zrozumienia, że pan March wiedział, gdzie należy siadać.
Karen obdarzyła kelnera olśniewającym uśmiechem i odpowiedziała:
— Nie sądzę — i zamówiła likier.
Święty poprosił o butelkę Petera Dawsona, mając na względzie nie tyle własne skromne potrzeby, co nienasycone gardło Uniatza.
Orkiestra rozpoczęła nową melodię. W rogach sali wirowały kolorowe kule, które rzucały tęczowe cienie na parkiet. Karen spojrzała na Templara.
— Zatańczmy — powiedział, trafnie odczytując jej spojrzenie. Wyszli na środek sali. Simon nie miał ochoty na taniec. Nie chciał teraz myśleć o Karen. Wdzięk z jakim się poruszała, lekkość i poczucie rytmu ułatwiały mu zadanie. Po chwili zapomniał niemal, że tańczy z Karen Leith. Zaczął lustrować tłum, który znajdował się w nocnym klubie. Zauważył, że goście Palmleaf Fan należą do innej kategorii. Nie miał na myśli jakichś dziwactw, które na stałym bywalcu nocnych lokali nie wywierają wrażenia. Już wcześniej zauważył, że część jaskrawo umalowanych dziewcząt, które siedziały przy gorszych stolikach i oczekiwały na zaproszenie do lepszych, miały zaskakująco grube szyje i ramiona. Zauważył również, że przy innych stolikach siedzą grupy subtelnych młodzieńców, których klatki piersiowe są nieproporcjonalnie szerokie w stosunku do barów.
Lecz nie oni najbardziej zastanawiali Simona. W Palmleaf Fan, tak jak we wszystkich nocnych klubach Miami, roiło się od podtatusiałych, lecz wciąż żwawych biznesmenów na wakacjach, strażaków na przepustce, gangsterów, rozbawionych studentów i tępych socjalistów. Lecz spomiędzy nich wprawne oko Simona wyłowiło osobną grupę. Jej przedstawiciele tańczyli bez zapału, pili jakby z przymusu, rozmawiali rzadko, a kiedy nie wykonywali żadnej z tych czynności, przyglądali się bez zbytniego zainteresowania gościom. W ich spojrzeniach Święty nie wyczytał ani nudy, ani dezaprobaty, ani cynizmu, ani nawet zawiści, słowem niczego, co wyjaśniłoby ich dziwną obojętność na uciechy, jakie oferowało Paknleaf Fan. Mężczyźni, których zaliczył do tej kategorii, byli dobrze zbudowani i przystojni, lecz jakby przygaszeni, natomiast kobiety sprawiały wrażenie nieco zaniedbanych i ociężałych. Starsi mężczyźni, krępi i flegmatyczni, w niczym nie przypominali pełnych życia dyrektorów na delegacji. Simon wyczuł instynktownie, że coś łączy wszystkich nietypowych gości. Próbował odnaleźć tę wspólną cechę, kiedy orkiestra skończyła grać.
Wrócili do stolika. Święty usiadł na swoim miejscu pod ścianą. Wybrał je świadomie, gdyż uznał, że jest najbezpieczniejsze. Kelner przyniósł zamówione drinki. Hoppy przyglądał się z rozpaczą szklance, do której wlał osiem uncji szkockiej whisky.
— Do niczego szefie — skarżył się Uniatz.
— Co się stało, Hoppy? — zapytał Simon.
Uniatz podniósł szklankę.
— Whisky do niczego.
Simon nalał nieco trunku do swojej szklanki, powąchał go i wypił mały łyk. Dodał wody i lodu, a potem spróbował jeszcze łyk.
— Chyba niczego jej nie brakuje. Całkiem niezła — powiedział.
— Jakaś za słaba.
Simon przyjrzał się Uniatzowi uważnie.
— Co się stało? Jesteś chory? — powiedział z troską w głosie.
— Nie szefie. Wszystko w porządku. Tylko przeszła mi ochota. Nie smakuje mi po tym, co nam dali na barce. — Hoppy wskazał z obrzydzeniem karafkę. — Smakuje jak woda do mycia zębów. Poprosiłem kelnera i powiedziałem mu, że nie zapłacimy za takie świństwo. Mówił, że nie policzy. Postraszyłem go trochę. Przyniósł drugą taką samą. Wiem, co mówię, szefie. To podła knajpa.
Simon westchnął.
— Myślę, że będziesz musiał pójść do naszego przyjaciela Gallipolisa i napić się tamtej — poradził.
Zapalił papierosa i powrócił do rozmyślań nad gośćmi klubu. Karen Leith wyczuła, że Święty od dłuższego czasu bezskutecznie usiłuje rozwiązać jakiś problem. Nie zdziwiło jej to.
— Co sądzisz o tym klubie — zapytała, obracając papierosa pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem.
— Jest coś, co mnie niepokoi — odparł zniecierpliwionym głosem. — Byłem już w kilku podobnych spelunach. Nie chodzi wcale o tych przebierańców. Myślę, że wiem jakich występów możemy się dzisiaj spodziewać, ale nie wiem, co mam myśleć o pewnej grupie gości. Nie sprawiają wrażenia, że się tu dobrze bawią. Gdzieś to już widziałem. — Simon myślał głośno. — Wygląda tak, jakby zostali tu skierowani przez lekarza. Przyszli choć wcale nie mają ochoty na zabawę. Mam na końcu języka takie określenie, które świetnie do nich pasuje. Jak…
— Coś w rodzaju Kraft durch Freude?
— Do diabła! Jasne! Przez zabawę ku sile, albo na odwrót. Tak jak w Berlinie. Ta ich potworna, germańska powaga. Wszyscy obywatele mają się dobrze bawić w czwartek wieczorem od szóstej trzydzieści do jedenastej zero zero. Na rozkaz. Ale tu w Miami? Życie nocne w tym mieście musiało rzeczywiście zejść na psy, skoro…
Głos Świętego zamarł. Utkwił oczy w drzwiach wejściowych, przez które kelner wprowadził właśnie Randolpha Marcha i kapitana March Hare. Usiedli przy stoliku po przeciwnej stronie parkietu.
O tym jak Simon Templar zobaczył ponuraków, a szeryf Haskins wygłosił mowę o zaletach demokracji.
Orkiestra zagrała tusz. Na estradzie w jaskrawym świetle reflektora pojawiła się zgrabna postać o cienkiej talii i starannie ufryzowanych włosach. Konferansjer ujął w dłonie mikrofon i zaszczebiotał wdzięcznym głosem.
— Panie i panowie, zaczynamy nasz rewelacyjny program! Artyści będą występować w przerwach pomiędzy tańcami, abyście mogli przez chwilę pooddychać, o ile będziecie jeszcze w stanie złapać powietrze. Na początek nasza urocza, oszałamiająco piękna i boska Toots Travis!
Schodził z estrady, klaskając i zachęcając publiczność, aby czyniła to samo. W chwilę później drobnymi kroczkami zza kotary wyszła Toots. Rzeczywiście była piękna. Jej krótko obcięte włosy pasowały do ładnej buzi i zaokrąglonych kształtów. Wyglądała tak, jakby miała szesnaście lat, choć z pewnością posiadała ich znacznie więcej. Orkiestra zagrała najnowszy szlagier. Śpiewając refren Toots wymachiwała wachlarzem z palmowych liści i przemierzała scenę wszerz i wzdłuż posuwistym krokiem. Jej głos brzmiał zadziwiająco chropawo.
Na widok Karen, March wykonał zamaszysty ruch ramieniem. Karen odpowiedziała powściągliwie, unosząc lekko dłoń. March zachował się tak, jakby nie zauważył Świętego. Natomiast kapitan spojrzał w stronę Karen i ledwie skinął głową. Chłodne przywitanie nie zdziwiło zbytnio Świętego. Zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami kapitan został powalony potężnym kopniakiem, a następnie zdzielony w głowę pustą butelką po whisky przez ludzi, którzy teraz siedzieli w odległości kilku stóp i najspokojniej w świecie pili drinki. Zarówno Simon jak i Hoppy nie mieli żadnych podstaw, aby spodziewać się, że zostaną bardziej entuzjastycznie powitani. Kapitan mógł oczywiście zadzwonić na policję i złożyć skargę, lecz skoro nie zrobił tego w ciągu ostatniej doby, należało przyjąć, że knuje coś innego. Miał jeszcze jedno wyjście. Mógł podejść do Simona i Hoppy’ego i kontynuować walkę. Friede nie skorzystał z tej możliwości nie dlatego, że znajdowali się w miejscu publicznym, ale z tego powodu, że pamiętał jeszcze niekorzystny wynik pierwszej rundy.
Toots zakończyła refren i tańczyła z zapamiętaniem. Okazało się, że szwy sukienki, w którą była ubrana artystka, nie wytrzymały tanecznych popisów i powoli, jakby z własnej woli, poczęły się rozstępować. Toots bądź nie zauważyła, że jej kreacja rozpada się na strzępy, bądź też postanowiła zachować się jak prawdziwa profesjonalistka i dokończyć występ. Po każdym piruecie zachwycona publiczność oglądała coraz więcej białego ciała. Uniatz pożerał Toots wzrokiem, wstrzymując oddech.
Simon nachylił się do Karen.
— Jak właściwie nazywa się ten kapitan? — zapytał szeptem, nie poruszając niemal ustami.
— Friede.
— Niezbyt odpowiednie nazwisko — mruknął. Powrócił myślami do pierwszego spotkania z kapitanem. Odniósł wówczas dziwne wrażenie, że to właśnie kapitan, a nie Randolph March, kontrolował March Hare. Frediego otaczała lodowata aura grozy, której nie zauważał zwykły śmiertelnik.
Zeszłej nocy Friede ani razu nie wypadł z roli, ani razu nie zachował się tak, jakby sprawował władzę nad jachtem, zawsze okazywał Marchowi szacunek należny właścicielowi jachtu. Lecz kiedy Simon zastanowił się nad przebiegiem wypadków, doszedł do wniosku, że to właśnie Friede podejmował wszystkie decyzje. To on sugerował, co należy zrobić. March zgadzał się jedynie na to, co proponował Friede. Zimne, nieruchome spojrzenie Friedego mówiło samo za siebie. Swoją rolę odegrał po mistrzowsku. Templar wciąż nie był zupełnie pewien, czy nie dał się zwieść iluzji. Jeśli jednak jego przypuszczenia były słuszne, to należało zapytać, co jeszcze skrywała ta niekształtna, łysa jak kolano czaszka, która na jachcie była zasłonięta czapką.
Toots była prawie naga. Z jej ramion zwisały jedynie cztery poskręcane strzępki czarnej koronki. Przy ostatnim piruecie żałosne resztki sukni powiewały w powietrzu niczym proporce. Występ dobiegł końca i Toots zniknęła za kotarą. Jeszcze zanim przygasły światła, rozległy się gromkie brawa. Hoppy Uniatz przyłączył się do nich, waląc wielką dłonią o blat stolika, który omal nie rozleciał się na kawałki.
Kiedy ponownie zagrała muzyka, a scenę rozświetlił reflektor, upojona sukcesem Toots, ale zarazem zażenowana fatalną wpadką, zdecydowała się na kompromis i wyszła do publiczności bez kreacji. Niewielki wachlarz z palmowych liści okazał się stanowczo zbyt mały, aby zasłonić wszystkie wdzięki piosenkarki. Jej bohaterskie wysiłki, aby naraz zakryć wszystkie wstydliwe miejsca wywołały podziw publiczności.
— Siadaj — rozkazał Simon, kiedy Hoppy wstał, aby udać się na scenę. — Nie byłeś nigdy w nocnym lokalu?
— Kurczę szefie — odpowiedział Hoppy wstydliwie. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Te w Nowym Jorku zawsze coś na sobie mają.
Simon musiał przyznać, że uwaga Hoppy’ego nie była pozbawiona słuszności, lecz kategorycznie zabronił mu opuszczać miejsce przy stoliku. Templar zastanawiał się jakie konsekwencje może mieć przybycie Friedego i Marcha. Fakt, że nie poinformowali Haskinsa o nocnych wybrykach Świętego, świadczył niezbicie, iż starali się unikać kontaktów z policją. Nie oznaczało to wcale, że puścili w niepamięć tak dla nich nieprzyjemne spotkanie z Simonem. Ich nagły przyjazd do Palmleaf Fan, dokładnie w tym momencie, kiedy po wielu komplikacjach dotarł tam Simon, nie był dziełem przypadku. Templar już nie był taki napięty, albowiem czuł przez skórę, że nareszcie zaczęło się coś dziać. A zatem nie przyjechał do Palmleaf Fan na darmo…
Kiedy muzyka poczęła milknąć, Toots stanęła przy wyjściu zasłoniętym kotarą. Przez kilka ostatnich taktów machała powoli wachlarzem i przyglądała się uważnie publiczności, tak jakby chciała dokonać wyboru. Rozszalały się oklaski. Uniatz włożył do ust dwa palce, nabrał powietrza i zagwizdał przeraźliwie. Spojrzawszy na Hoppy’ego, Toots natychmiast podjęła decyzję. Uśmiechając się promiennie, rzuciła wachlarz w kierunku Hoppy’ego i posłała mu całusa. Przez chwilę stała na estradzie w negliżu, a potem zniknęła za kotarą.
Żwawy konferansjer ponownie podbiegł do mikrofonu.
— A teraz panie i panowie specjalnie dla was, jeszcze jeden wspaniały numer. Na estradzie Vivian Dare!
Vivian miała na sobie piękną suknię z błękitnego tiulu. Jej sopran brzmiał znacznie bardziej melodyjnie niż u poprzedniczki.
— Prawie zupełnie się nie odzywasz — powiedziała Karen. — Jesteś zaszokowany? A może pochłonęły cię występy.
Simon uśmiechnął się.
— Pewnie mi nie uwierzysz, ale nie mogę oderwać oczu od Randy’ego. Wygląda, jakby nieźle się bawił.
— Tak, to lokal w jego stylu. Mógłby kupić tę knajpę za forsę, którą tu wydał.
Simon skinął głową. Zauważył już, że kelnerzy okazywali Marchowi wyjątkowe względy. Z pewnością milioner nie był w Palmleaf Fan po raz pierwszy. Wkrótce do jego stolika przysiadły się dwie blondynki i brunetka, które zapragnęły splendorów, jakie spływały na Randolpha Marcha.
— Czy często cię tu zabierał?
— Często.
— Czy nie uważasz, że stara się udowodnić, że nie musi tu przychodzić z dziewczyną?
Karen zaśmiała się.
— Nie, nie musi niczego udowadniać. Do niego zawsze przysiadają się dziewczyny. Nawet wtedy, kiedy jestem z nim. Tak jest weselej.
Mówiła bezbarwnym głosem, bez żalu, zupełnie tak, jakby stwierdziła, że March ma kolekcję znaczków pocztowych. Po raz kolejny Simon poczuł się bezradny wobec Karen. Był przekonany, że coś przed nim ukrywa, że jej obojętność jest pozorna, lecz w żaden sposób nie był w stanie zgłębić tej tajemnicy. Nadal obserwował czujnie stolik Marcha. Templara niepokoił beztroski nastrój milionera i kapitana. Zachowywali się tak, jakby nie znali nikogo oprócz Karen, kelnerów i pań do towarzystwa. Święty wiedział jednak, że ich przybycie stanowiło sygnał do rozpoczęcia akcji. Zastanawiał się, czy będzie to jedyny sygnał…
Vivian zeszła z estrady i śpiewała dalej pomiędzy stolikami. Zbliżyła się do Hoppy’ego i utkwiła w nim namiętne spojrzenie. Zdawało się, że wykonuje piosenkę tylko dla niego. Uniatz pożerał ją wzrokiem, jakby żywił nadzieję, że zwiewna sukienka opadnie z Vivian, zanim skończy piosenkę.
Tyś mą jedyną nadzieją,
Wytęsknionym pocałunkiem wiosny,
co nadchodzi
po długiej i samotnej zimie;
Tyś…
Klatka piersiowa Hoppy’ego wydęła się niczym balon. Uniatz poruszył się niespokojnie na krześle. Jedną z najstraszniejszych tragedii życiowych Uniatza była obojętność przedstawicielek płci pięknej na ukryte zalety jego charakteru. Piosenkarka pogładziła Hoppy’ego po policzku i śpiewała dalej:
Tyś ptaków świergotem
i gwiazdami na niebie,
Tyś wszystkim, co drogie duszy mej…
Simon zakrztusił się drinkiem.
Nadejdzie dzień,
Kiedy me stęsknione ramiona…
Uniatz nie wytrzymał. Wyciągnął ramię, aby objąć smukłą i powabną postać, która pochylała się nad nim. Lecz Vivian nie straciła głowy i pocałowała go szybko w czoło. A dłoń Hoppy’ego zamiast na talii, zacisnęła się na bujnych lokach piosenkarki. Okazało się, że loki są częścią peruki, pod którą Vivian skrywała krótką, zdecydowanie męską fryzurę.
— Ty wstrętny brutalu! Jak śmiesz! — pisnęła. Wyrwała perukę z rąk Hoppy’ego i pobiegła do wyjścia.
Nim Simon zdążył się poruszyć, Uniatz chwycił karafkę i cisnął za uciekającą. Karafka, ciągnąc za sobą strumień wody przeleciała przez całą salę niczym kometa, po czym odbiła się rykoszetem od klarnecisty, zadudniła o bęben i znieruchomiała na cymbałach. Simon dopiero wówczas zdołał uchwycić nadgarstek Uniatza.
— Spokój! — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Bo złamię ci rękę.
— Trzeba mu dołożyć! — jęknął Hoppy.
— Ty idioto! Oni tylko na to czekali.
I wówczas zdał sobie sprawę, że wszyscy na sali trzęśli się ze śmiechu. Najgłośniejsze salwy śmiechu dochodziły od stolika, przy którym siedział March ze swoją świtą. Roześmiany kelner pomógł wstać klarneciście, który prawdopodobnie niewiele znaczył i dlatego nikt zbytnio nie przejął się jego losem. Rechoczący dyrygent podniósł batutę i orkiestra zagrała do tańca.
Na parkiecie pojawiły się chichoczące pary. Główny kelner podszedł do stolika, przy którym siedział winowajca i uśmiechnął się lekko.
— Pierwszy raz! — powiedział tak jakby stwierdzał fakt, a nie zadawał pytanie.
— Mój przyjaciel nie jest pijany — zapewnił Święty. — Trochę go poniosło.
Kelner skinął wyrozumiale głową.
— Nic się nie stało. Czy podać państwu nową karafkę?
— Bardzo proszę.
Święty poczuł się niewymownie głupio. Ich plan mógł być tak prosto zrealizowany. Simon rozpoczyna burdę, oni wzywają bramkarzy, a w takiej bójce wszystko może się zdarzyć.
A jednak nie skorzystali z okazji. Potraktowali zajście jako dobry kawał.
Zapalił kolejnego papierosa.
— Dobrze, że mają poczucie humoru — powiedział starając się nadać głosowi beztroskie brzmienie.
— Prawie każdej nocy coś się tu dzieje. Zdążyli się już przyzwyczaić. Nikt nie zwraca uwagi — odpowiedziała obojętnie.
Lecz Templar odniósł wrażenie, że Karen także czegoś oczekuje. Nie była zdenerwowana, popijała likier małymi łyczkami i paliła powoli papierosa. Może właśnie jej spokój sprawił, że Simon czuł się dziwnie podekscytowany i rozdrażniony. Karen grała w tym przedstawieniu jedną z głównych ról, lecz nie chciała wyjawić jaką.
A zatem, gdzie czyhało niebezpieczeństwo? Jaki plan obmyślił March. Strzał w ciemności? Zbyt konwencjonalne i zbyt ryzykowne. Święty nadal był przekonany, iż March i Friede jak ognia bali się listu Gilbecka, o którym wspomniał poprzedniej nocy. Nie kryjąc się, przyjechali do klubu. Widziało ich mnóstwo osób. Może właśnie dlatego liczyli, że znajdą się poza kręgiem podejrzanych. Trucizna w szkockiej whisky albo w nowej karafce z wodą? Niemożliwe z tych samych powodów. A zatem co? Czy rzeczywiście mylił się od samego początku? Czy cała intryga stanowiła jedynie wytwór jego wyobraźni? Na samą myśl o tym Święty doznał takiego uczucia, jakby po jego karku wędrowało stado gąsienic.
Orkiestra zamilkła. Konferansjer podbiegł małymi kroczkami do mikrofonu, na środek zaś parkietu wtoczono miniaturowe pianino.
— A teraz panie i panowie czeka was wielkie przeżycie. Jeszcze jeden występ, który rozsławił Palmleaf Fan. Wystąpi wspaniały pieśniarz, specjalista od beznadziejnych melodii i sprośnych tekstów. Niezastąpiony, jedyny Jesse Rogers!
Zagrzmiały saksofony, klarnety, puzony i rogi. Na scenę wybiegł człowiek, którego szukał Simon Templar.
Hoppy Uniatz wciąż nie mógł pogodzić się z doznanym upokorzeniem. Wypił jednym haustem zawartość szklanki i nachylił się do ucha Simona.
— Szefie — wyszeptał przygnębionym głosem. Muszę iść.
Szept Uniatza obiegł całą salę.
— Zamknij się — warknął Simon. Pójdziesz później. Przyjechaliśmy, żeby zobaczyć się z tym facetem.
Uniatz zerknął na Rogersa z rozczarowaniem.
— Mogę się założyć, że to jakaś przebrana dziwka w spodniach.
Simon w pełni rozumiał podejrzliwość Hoppy’ego, chociaż uznał, że w przypadku Jesse Rogersa była ona nieuzasadniona.
Rogers był normalny, jeśli przyjąć, że ktokolwiek jest normalny. Nie pasował do atmosfery panującej w Palmleaf Fan. Wyglądem przypominał studenta college’u, który zupełnie przypadkowo zabłąkał się do nocnego klubu. Miał okrągłą, wyjątkowo młodzieńczą i rumianą twarz. Nosił okulary bez plastykowych oprawek. Zdawało się, że należał do innego, zdrowszego moralnie świata.
Z pewnością nie należały do niego piosenki Rogersa. Pierwsza opierała się na całej gamie zadziwiająco pomysłowych double entendre. Niektóre z nich wprawiały w zakłopotanie nawet stałe bywalczynie Palmleaf Fan, dla których lokal ten stanowił miejsce pracy. Publiczność reagowała żywiołowo i entuzjastycznie. Nie ulegało wątpliwości, że Rogers cieszył się ogromną popularnością. Kiedy oklaski nieco przygasły, rozległy się pojedyncze krzyki: Octavius! Rogers uśmiechnął się niczym lubieżny cherubinek i powiedział:
— Octavius albo ośmiornica! Specjalnie na państwa życzenie!
Już w pierwszej zwrotce Jesse przedstawił wszystkie wady i zalety, a także niewiarygodne zdolności Octaviusa. Z punktu widzenia biologii żadna z nich nie wydawała się prawdopodobna, lecz publiczność bawiła się świetnie.
Do stolika Simona podszedł kelner, ujął butelkę Petera Dawnsona i przechylił ją, aby nalać whisky do szklanki. Na próżno. Hoppy Uniatz pokonał już niechęć do whisky i wysuszył całą butelkę. Kelner pochylił się i szepnął z szacunkiem:
— Czy podać jeszcze jedną butelkę, sir?
— Myślę, że to niezły pomysł — powiedział Święty pomny na swoje wieloletnie doświadczenie. — Chyba, że macie jakieś zniżki przy zamówieniach hurtowych.
Kelner uśmiechnął się uprzejmie i odszedł. Rogers wciąż śpiewał piosenkę. Z każdą zwrotką rozrywki Octaviusa stawały się bardziej pikantne i pomysłowe. Octavius figlował właśnie u wybrzeży Bali z kąpiącymi się dziewczętami.
— Co o nim sądzisz? — zapytała Karen.
— Zna się na tym, co robi — odpowiedział Simon. — Zastanawiam się właśnie, czy to wszystko. Myślę, że to niebezpieczny typ. Z pewnością bardziej niebezpieczny, niż Jennet. Wydawało mi się, że coś tu nie gra, ale teraz jestem prawie pewien.
— Co ci się w nim nie podoba?
— Wygląda mi na groźnego typa. To śmieszne uczucie kiedy odkrywasz, że bandyta, którego wyobrażałeś sobie jako wielkie i brutalne zwierzę, okazuje się sympatycznym facetem z twarzą jak u dziecka. Wiem z doświadczenia, że tacy bywają najgroźniejsi.
Simon rozmawiał z Karen o Rogersie bezbarwnym tonem, tak jakby wymieniali uwagi na nieistotne tematy. A jednak to, iż dziewczyna siedziała obok niego w nocnym klubie, wydało mu się tak nierealne i absurdalne, że wszystkie pozostałe paradoksy nie miały znaczenia. Wkrótce nawet Karen stała się częścią idiotycznej farsy, w której i on zagrał z własnej woli.
Saga opiewająca koleje losu Octaviusa, dobiegła wreszcie końca. Rogers potrząsał głową uśmiechając się do publiczności, która głośno domagała się dalszego ciągu. Pianino zjechało ze sceny. Konferansjer podszedł do mikrofonu, ledwie dotykając stopami podłogi i powiedział:
— Panie i panowie, Jesse Rogers wróci do nas nieprędko. Proszę o cierpliwość! To jeszcze nie wszystkie atrakcje, które na was dzisiaj czekają. Nie możemy pokazać wam wszystkich numerów naraz. Potańczmy trochę. Potem uraczymy was kolejnymi występami.
Ponownie zagrała orkiestra i zabawa trwała dalej. Trzeba przyznać, że Palmleaf Fan działał jak dobrze naoliwiona maszyna.
Poprzez gęstniejący tłum na parkiecie, Simon zobaczył, że Rogers stoi przy kotarze zasłaniającej wyjście i rozmawia z kelnerem. Świętemu zdawało się, że krótko ostrzyżony tył głowy kelnera przypomina mu… Kiedy usiłował przypomnieć sobie, gdzie go już widział, Rogers podniósł nagle oczy i spojrzał na Templara. W tej samej chwili Święty rozpoznał kelnera. To właśnie on przyjął przed chwilą zamówienie na kolejną butelkę whisky.
Pomyślał, że to fakt bez znaczenia. Kelner ma także inne obowiązki. Ale dlaczego Rogers spojrzał w tym kierunku? W tych okolicznościach…
Twarz Karen Leith zastygła niczym piękna maska bez wyrazu. Nie zauważyła spojrzenia Jesse’a.
— Co teraz zrobisz? — zapytała.
— Jeszcze nie wiem — odparł spokojnie Simon. — Może poczekamy chwilę, aż ponownie wyjdzie na scenę i wtedy na niego zapolujemy. Miejmy nadzieję, że obsługa lokalu nie wkroczy do akcji. Poza tym muszę się dowiedzieć, dla kogo pracuje i kto wydaje mu rozkazy. Czy uważasz, że Randy będzie zadowolony z informacji, które właśnie usłyszałaś?
Celowo starał się zranić Karen, aby wywołać jakąkolwiek gwałtowną reakcję. Lecz zamiast nienawiści ujrzał w jej oczach dziwne błyski, których wolałby nigdy nie zobaczyć.
— Mój drogi przygłupie — powiedziała z uśmiechem. — Nigdy się nie poddawaj. Musisz być twardy. Nie pozwól, żeby ktokolwiek i kiedykolwiek wodził cię za nos. Nawet ja.
— Święty z trudem zdobył się na nieśmiały uśmiech.
— Na pewno? — zapytał.
— Na pewno.
— Szefie — powiedział Hoppy nieśmiało.
Simon wybuchnął cichym śmiechem. Potrzebował go, gdyż przez moment zdawało mu się, że traci grunt pod nogami.
— Pamiętam. Miałeś jakąś sprawę do załatwienia.
— Tylko na chwilę, szefie. Zaraz wrócę, ja…
— Hoppy, błagam, tylko bez szczegółów — przerwał mu Templar. — Ale oczywiście możesz iść. Nie śpiesz się. Wiemy, co to zew natury. Poczekamy.
— Kurczę, szefie — krzyknął Uniatz z wdzięcznością. — Dzięki! Wstał od stolika i pognał do wyjścia.
Karen zdusiła wybuch śmiechu i szybko podniosła szklankę do ust. Święty spojrzał na nią i uśmiechnął się również.
— Powinienem cię ostrzec — mruknął. — On jest absolutnie niegroźny. Tylko trochę porywczy.
— Domyśliłam się — odpowiedziała drżącymi ustami. — Przyślij mi jedną z jego lalek.
— Dobrze, będę pamiętał — powiedział Święty. Zamilkł, kiedy do stolika podszedł kelner z nową butelką i czystymi szklankami.
Simon przyglądał mu się uważnie poprzez smugi błękitnego dymu. Natychmiast rozpoznał z kim rozmawia. Krótko ostrzyżone jasne włosy, na które zwrócił uwagę, kiedy kelner pochylał się nad stolikiem, mówiły same za siebie. Skóra na szerokiej i kościstej twarzy była tak napięta, że zdawało się, iż pęknie przy najmniejszym grymasie. Kelner zapytał:
— Czy pan Templar?
Simon zastygł, uspokoił się i opanował, chociaż poczuł, że serce skacze mu do gardła.
— Owszem — odpowiedział spokojnie.
— Pan Rogers pragnie spotkać się z panem tak szybko, jak to tylko możliwe.
Kelner mówił z przesadną grzecznością, a w jego głosie nie wyczuwało się żadnej emocji.
— Zaprowadzę pana do jego garderoby. Proszę mi tylko powiedzieć, kiedy będzie pan gotowy.
Święty zaciągnął się dymem. Koniec papierosa żarzył się purpurowo. W głowie Templara rozszalała się burza, ale nie drgnął ani jeden mięsień na twarzy. Patrzył spokojnie spod półprzymkniętych powiek.
A więc tak się zaczęło. Usiłował zebrać siły, które nadwątliła seria fałszywych alarmów. Rogers rozpoznał go, pomimo że Templar nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek spotkał go przedtem. Nazwisko Templar z pewnością było znane przynajmniej niektórym członkom szajki. Lafe Jennet znajdował się w drodze do obozu Olutsee, ale nie on jeden wiedział, że Święty podążał tropem Jesse’a. A zatem Rogers albo ludzie, dla których pracował, postanowili wziąć się ostro do dzieła…
— Dziękuję, już idę — odpowiedział Templar.
Kelner ukłonił się sztywno i odszedł od stolika. Przez cały czas Simon czuł na sobie baczne spojrzenie Karen.
— Opuszczę cię na chwilę. Pozwolisz?
— Zatańczmy najpierw i poczekajmy, aż wróci Hoppy.
Karen starała się zatrzymać Simona za wszelką cenę, choć oboje wiedzieli, że musi odejść. Uśmiechnął się do niej lekko.
— Myślę, że powinienem iść teraz — powiedział cicho. — Muszę omówić z Rogersem pewną drażliwą sprawę osobistą. Przyjechałem tu specjalnie, żeby się z nim zobaczyć. Nie wiem jeszcze, o co mu chodzi, ale mam zamiar dowiedzieć się zaraz. Zawsze postępuję w myśl maksymy, że jak się dowiem, to będę wiedział.
Dziewczyna ani drgnęła.
Potem jej dłoń znalazła się na dłoni Świętego. Dotyk jej palców był delikatny i bardziej zmysłowy od najgorętszego pocałunku.
— Powodzenia, Simonie.
— Zawsze sprzyja mi szczęście — powiedział. Wstał i ruszył szybko za kelnerem.
Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak zaplanował. Wykonał szybki i zdecydowany skok prosto w oko cyklonu. Działał tak szybko, iż zabrakło czasu na dokonanie zbędnych introspekcji i łzawych scen. Simon był już znużony niekończącymi się spekulacjami. Chciał zmierzyć się z niebezpieczeństwem bez brawury, ale z zapałem.
— Prowadź, Adolfie — rzucił.
Oczy kelnera zabłysły.
— Tak jest, sir. Proszę za mną.
— Okrążyli salę, minęli podest dla orkiestry i przeszli przez zasłonięte kotarą drzwi, którymi artyści wychodzili na scenę. Znaleźli się w wąskim korytarzu, który skręcał pod kątem prostym i wiódł w głąb budynku.
Simon zatrzymał się tuż za rogiem korytarza i przyklęknął, aby zawiązać sznurówkę. Zarówno March jak i Friede tańczyli, kiedy mijał parkiet. Jeżeli zaplanowali, że pójdą za nim do garderoby Rogersa, to sznurówka Simona mogła pomieszać im nieco szyki. Zawiązywał ją wystarczająco długo, aby March i Fredie zdążyli dotrzeć do miejsca, gdzie się znajdował. Nikt jednak nie nadchodził.
Wyprostował się i ruszył dalej.
Długi na osiemdziesiąt stóp korytarz kończył się zakratowanymi drzwiami z matowego szkła. Simon pomyślał, że drzwi prowadzą na zewnątrz budynku. Poczuł ciepło bijące od ściany po lewej stronie. Dochodziło zza niej pobrzękiwanie naczyń. Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi. W jednych z nich pojawiła się ładna czarnowłosa dziewczyna w powłóczystej kolorowej sukience. Minęła Simona i kelnera, rzucając im przelotne spojrzenie. Bliżej wyjścia znajdowały się inne drzwi, za którymi rozlegał się jazgot piskliwych męskich głosów. Nagle drzwi otwarły się i stanęła w nich postać w błyszczącej sukni z głębokim dekoltem i w srebrnej peruce. Osoba ta spojrzała na nich pożądliwie i krzyknęła:
— Cześć kochasie! — i zniknęła w drzwiach po przeciwnej stronie korytarza niczym wróżka z bajki.
Kelner zatrzymał się.
— Ostatnie drzwi po lewej, sir.
— Dziękuję.
Simon minął kelnera i ruszył zdecydowanym krokiem ku tamtym drzwiom. Potrafił zapanować nad instynktem. Wydawało mu się, że czuje lufę karabinu maszynowego wymierzoną prosto między łopatki. Nasłuchiwał też, czy za jego plecami nie rozlega się szczęk zamka, złowrogi świst maczugi albo charczący oddech napastnika.
Kiedy znalazł się przed drzwiami Rogersa, zerknął kątem oka na korytarz. Poza odchodzącym kelnerem, nie zobaczył nikogo.
Na ustach Świętego pojawił się ironicznie złośliwy uśmieszek. Może rzeczywiście zaczęły zawodzić go nerwy, stawał się przewrażliwiony i pozwolił, żeby poniosła go wyobraźnia.
Ale kulę, którą do niego wystrzelił Jennet, trudno było uznać za wytwór wyobraźni. Przecież za moment miał stanąć oko w oko z mężczyzną, który zorganizował zamach na jego życie.
Zatrzymał się na chwilę pod drzwiami. Wiedział, że przemierzając korytarz z przyzwyczajenia stąpał bezszelestnie. Rogers nie mógł go usłyszeć. Zza drzwi nie dochodził najmniejszy szmer. Od strony sali tanecznej dobiegał jeszcze odgłos kroków kelnera, podniesione głosy z garderób, pojedyncze takty muzyki i brzęk naczyń. Pomimo, iż w garderobie Jesse’a panowała absolutna cisza, a może właśnie dlatego, Simon opuścił wolno rękę, którą chciał zapukać i chwycił za klamkę.
Wziął głęboki oddech. Błyskawicznym ruchem pchnął drzwi i wślizgnął się do pokoju z kocią zwinnością.
Zobaczył dwóch mężczyzn o okrągłych twarzach, którzy stali z podniesionymi rękami w kącie pokoju. Jesse Rogers siedział rozparty na sfatygowanej kanapie z rękami założonymi za głowę. Z kącika ust zwisał zapalony papieros. Simon nie zauważył broni w zasięgu rąk Rogersa. Dziwne zachowanie dwójki pod ścianą było spowodowane magicznymi właściwościami colta kaliber czterdzieści pięć, który znajdował się w ręku czwartego uczestnika sceny. Szeryf Newt Haskins kołysał się na krześle przy toaletce. Jego długie, cienkie nogi sięgały niemal aż na środek pokoju.
Szeryf Haskins splunął pod stopy jednego z jeńców, mrugnął do Simona i powiedział:
— Miło cię widzieć, synu. Wejdź, czekaliśmy tylko na ciebie.
Simon Templar zamknął starannie drzwi.
Potrzebował nieco czasu, aby opanować ogarniające go uczucie paniki. Scena, którą zobaczył, natychmiast skojarzyła mu się z obłąkaną herbatką u Królowej z Alicji w krainie czarów. Spotkanie z Marcowym Zającem miał już za sobą. Teraz wypadało przywitać się z Tweedledee i Tweedledum, którzy stali pod ścianą z podniesionymi rękoma. Rola Zwariowanego Kapelusznika z pewnością była zarezerwowana dla Haskinsa. Zaś Jesse Rogers był dobrze zapowiadającym się kandydatem na Susła. Otępiały umysł Simona podsunął mu dalszy ciąg. Oto za chwilę pojawią się Toots oraz Vivian, zaintonują ognistą rumbę i cała czwórka odtańczy ją na środku pokoju.
Spotkanie Świętego z bandą opryszków uzbrojoną po zęby w karabiny maszynowe i granaty ręczne nie stanowiłoby równie szokującego przeżycia jak wizyta w garderobie Jesse Rogersa. Chyba po raz pierwszy w życiu Templar zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zrewidować swojej lekceważącej postawy wobec zdolności intelektualnych Hoppy’ego Uniatza, który w podobnych okolicznościach reagował kilkoma celnymi kopniakami.
— Cześć szeryfie — wycedził. — Bywa pan tu i tam, co?
Energia, którą Święty musiał zużytkować, aby powiedzieć to zdanie głosem pełnym nonszalancji wystarczyłaby do ogrzania i oświetlenia miasta o pokaźnych rozmiarach. Równie energochłonna okazała się próba rozumowego ogarnięcia sytuacji, którą zastał, wchodząc do pokoju.
Najbardziej szokująca wydała mu się obecność Tweedledee i Tweedledum.
Oprócz takich samych rysów, posiadali jeszcze jedną wspólną cechę. Ich charakterystycznie muskularne sylwetki wskazywały niezbicie, iż obaj byli zawodowymi opryszkami. Lecz mieli w sobie jeszcze coś, czego Święty nie był w stanie uchwycić. To coś znajdowało się absolutnie nie na miejscu nawet pośród nieprawdopodobnych zdarzeń tej nocy. Mieli w sobie tę samą, trudną do określenia cechę, którą zaobserwował u innych gości Palmleaf Fan.
W ułamku sekundy Simon zdał sobie sprawę, co to takiego. Ci dwaj pod ścianą, pomimo iż stali z podniesionymi do góry rękoma, bezbronni i pokonani wyglądali jak żołnierze podczas musztry. Brakowało im jedynie ciężkich podkutych butów i pasów z bronią.
Na toaletce leżały dwa pistolety. Kiedy szeryf zauważył, że Simon zerka na nie, odsunął krzesło, aby były lepiej widoczne. Wydął usta, zmarszczył twarz i wskazał pistolety ruchem lewego kciuka.
— Synu, skoro już tu jesteś, to może na coś się przydasz. Pewnie znasz się na spluwach. Spójrz na te dwa kawały żelastwa i powiedz, co o nich sądzisz?
Simon nie podszedł do toaletki. Wiedział, że nie powinien wykonywać gwałtownych ruchów w pokoju, w którym Haskins trzyma dwóch zbirów na muszce. Wprawdzie wygląd szeryfa przywodził na myśl spróchniały mebel ze strychu, dla którego najodpowiedniejszym otoczeniem byłby jeden ze sklepów ze starociami przy Centre Street w Nowym Jorku, lecz Święty nie dawał się zwieść pozorom. Haskins nie był nawet zdenerwowany. Siedział zupełnie rozluźniony, gdyż wiedział, że jeśli pociągnie za spust sześć razy, sześciu ludzi umrze.
— W jeden z tych pistoletów byli oficjalnie wyposażeni żołnierze brytyjscy podczas ostatniej wojny.
— Synu przypatrz się dobrze tym dwóm. Czy wyglądają na żołnierzy armii brytyjskiej?
Simon potrząsnął głową.
— Tak myślałem. Wyglądają raczej jakby służyli po drugiej stronie frontu, prawda?
— Odniosłem to samo wrażenie. Odebrałem Hansowi i Fritzowi ich zabawki przed piętnastoma minutami. — Haskins strzyknął śliną na podłogę. — A teraz powiedz mi, dlaczego jeden z tych Franzów miał pistolet, który powinien raczej należeć do ciebie?
— Nie przypuszczam, żebym mógł to udowodnić, ale żaden z tych pistoletów nigdy do mnie nie należał.
Haskins odchylił krzesło do tyłu i podrapał się w głowę.
— Nie przypuszczam, żebym mógł udowodnić, że należał do ciebie. Zdaje mi się jednak, że będziesz musiał mi kilka spraw wyjaśnić. Zawsze, kiedy dzieje się coś zdumiewającego, okazuje się, że jesteś w to zamieszany.
Wskazał krzesło lufą pistoletu.
— A teraz, siadaj i opowiedz tatusiowi wszystko po kolei.
Święty usiadł posłusznie.
— Jeśli wolno mi zauważyć, pan też pojawia się w niezwykłych miejscach o dziwnej porze.
— Za to mi płacą. Ale zanim nie przyjechałeś do Miami, nigdy nie pracowałem tyle po godzinach. — Szare oczy błyszczały łagodnym blaskiem w pomarszczonej twarzy szeryfa. — Byłem wyjątkowo cierpliwy, synu. Traktowałem cię jak gościa, ale nie zapominaj, że nie jestem ze Scotland Yardu. Podobno są o wiele bardziej uprzejmi od nas. My nie mamy ani czasu, ani uprzejmości i dlatego czasami jesteśmy trochę obcesowi. Szczególnie wtedy, gdy ktoś nadużywa naszej cierpliwości.
Haskins zachowywał się tak, jakby rozmawiał z Simonem nad szklaneczką whisky, gdzieś w przytulnym barze. Tweedledum i Tweedledee zamarli z wysoko uniesionymi rękoma jak nieme posągi. Jesse Rogers, który nie poruszył się, ani nie odezwał od początku tej obłąkanej herbatki, sprawiał wrażenie, że znalazł się na niej przez przypadek. Jego półprzymknięte oczy obserwowały Świętego zza szkieł okularów.
— Możesz zapalić, jeśli chcesz — powiedział Haskins. — Tylko upewnij się najpierw, czy na pewno wyciągasz z kieszeni papierosy. — Przyglądał się, jak Święty zapala papierosa i chowa zapalniczkę. — Czy przypadkiem nie wpadłeś tu, żeby pogadać z facetem, który nazywa się Rogers.
— Dobrze pan wie, po co tu wpadłem.
— Pewnie. Powiedziałeś mi na barce. Podobno jesteś rozgarniętym chłopcem. Nie rozgłaszałbyś po całym mieście, że szukasz faceta, gdybyś naprawdę chciał go kropnąć. Pewnie nie po to tu przyszedłeś.
Simon wyciągnął długie nogi i wypuścił kłąb dymu.
— Miło mi, że tak pan uważa.
— Nie jestem taki straszny, na jakiego wyglądam. Tak naprawdę mam złote serce — zapewnił Haskins beznamiętnym głosem. Jego wzrok spoczął na wieczorowym stroju Świętego. — A zatem nie chciałeś zabić Rogersa. Przynajmniej nie teraz. Trzęsłeś się taki kawał drogi tylko po to, żeby trochę potańczyć. A może na dodatek chcesz mi powiedzieć, że jeszcze zabrałeś ze sobą tę rudą dziewczyną, co?
— Owszem, zabrałem.
— Teraz twoja kolej, synu. Mów.
Simon zastanawiał się, co może powiedzieć szeryfowi, a co powinien ukryć. Po chwili doszedł do zaskakującego wniosku, że jest absolutnie niewinny. Po raz pierwszy w życiu mógł z czystym sumieniem stawić czoło każdemu oskarżeniu. A jednak poczuł się rozczarowany. Oczekiwał, że sytuacja zmusi go do stosowania inteligentnych wybiegów i do improwizacji. Tego właśnie oczekiwał od kolejnej przygody. Niestety, Haskinsa nie interesowało nic z tego, co Święty mógł ukryć. Miał zaledwie kilka sekretów. Należała do nich kamizelka ratunkowa przywiązana do ręki marynarza, podrzucone ciała na March Hare, rozmowa z Randy’m i kilkusekundowe spotkanie z łodzią podwodną. Haskins nie wiedział nic o żadnym z tych sekretów, co więcej pomagał mu ukryć niektóre z nich. Zadanie Templara było wyjątkowo trudne. Tym razem nie chodziło o to, aby wymyślić przekonywujące kłamstwo, lecz by przedstawić prawdę tak, aby wydała się przekonywująca.
— Nie mam zupełnie nic do ukrycia — powiedział i przeraził się swojego głosu, gdyż wydało mu się, że zabrzmiał wyjątkowo fałszywie. — Wie pan tyle co ja, chyba, że nie powiedział mi pan wszystkiego.
— Mów dalej, synu.
Święty zaciągnął się dymem. Nie miał wyboru. Musiał mówić prawdę.
— Wie pan dlaczego jestem w Miami. Wezwał mnie Gilbeck. Pokazałem panu list jego córki. O kłopotach Gilbecka nie wiem nic poza tym, co zawierał list. Gilbeck zniknął. Mam wszelkie podstawy, żeby przypuszczać, że to jakaś brudna sprawa. Chcę ich odnaleźć. Zupełnie nie wiem, od czego mam zacząć.
— No to nieźle zacząłeś, synu.
— To nie ja zacząłem. Zaczął ktoś, kto wiedział, że próbuję odnaleźć Gilbecków. Najpierw ten strzał Jenneta. Złapaliśmy go i trochę przycisnęliśmy. Tak można to chyba nazwać. Powiedział nam, że to Rogers kazał mu do mnie strzelać. Podobno zmusił go, żeby wziął tę robotę. Nie wiedział o Rogersie nic oprócz tego, że bywa na barce Gallipolisa. Pojechałem tam i spotkaliśmy się ponownie. Opowiedziałem panu wszystko z wyjątkiem informacji o Rogersie, którą dostałem od Gallipolisa. No, więc przyjechałem.
— A zatem ty i ten spryciarz Gallipolis usiłowaliście zrobić ze mnie idiotę. Głos szeryfa brzmiał łagodnie, choć wyczuwało się w nim wyraźnie nutkę nagany.
— Gallipolis jest raczej nieufny wobec policji — powiedział Święty, uśmiechając się lekko. — Jeżeli chodzi o mnie. No cóż… Nie miałem zbyt wielu skrupułów. Muszę troszczyć się o siebie. Zauważyłem, że przedstawiciele policji zbyt często wykazują brak zainteresowania, kiedy dzielę się z nimi moimi obawami.
— Niewykluczone, że masz rację.
— Niech pan sobie przypomni szeryfie, jak długo trzymał mnie pan w niepewności dzisiaj rano, kiedy przyjechał pan z tym liścikiem znalezionym na Mirage? Od razu pojawił się pan u Gilbecków i zaczął insynuować, że…
— Poczekaj, synu. — Haskins wyciągnął szyję. — Kto ci powiedział, gdzie znalazłem ten list?
Simon westchnął, wypuszczając kłąb dymu.
— Może — powiedział bez zmrużenia oka — ta sama tajemnicza osoba, która powiadomiła pana, że Mirage był w Wildoat Key.
Strzał Simona okazał się zadziwiająco celny. Szeryf zmrużył oczy i żuł zapamiętale bryłkę tytoniu.
— Dobrze, synu. Powiem ci, skąd miałem tę wiadomość. Od pewnego czasu wydzwania do mnie jakaś życzliwa osoba, która nie podaje nazwiska, ale informuje o ciekawych rzeczach. Najpierw ten martwy marynarz na March Hare, potem Mirage w Wildoat Key, następnie barka Gallipolisa, na której znalazłem cię w towarzystwie zbiega z ciężkiego więzienia. Ale dzisiaj wieczorem zadzwonił do mnie Rogers, a nie życzliwy przyjaciel.
— Chce pan przez to powiedzieć, że on sam pana zawiadomił? — Święty przyjrzał się zdziwionym wzrokiem Rogersowi, który rozłożył się wygodnie na kanapie.
— Nie inaczej, synu — odparł Haskins, wprawiając Simona w osłupienie. — Ale wpierw zadzwonił do niego nasz tajemniczy informator. Powiedział mu, żeby szykował się na tamten świat, bo nie dożyje jutrzejszego ranka. Wtedy Rogers zawiadomił mnie. Nie więcej jak godzinę temu. Przyjechałem więc, gdyż zawsze pomagam przyjaciołom. Wszedłem od tyłu, bo nie chciałem, żebyś mnie zobaczył. Schowałem się w garderobie, kiedy on występował.
Templar ściągnął brwi.
— Po co?
— Jak to, po co? Czekałem na Hansa i Fritza. Przeżuty tytoń znalazł się pod lewym policzkiem Haskinsa, prawy zaś w tym czasie odpoczywał. — Rusz głową, synu. Gdzie twoja słynna inteligencja. Gdybym im nie pozabierał tego żelastwa, kiedy tylko weszli, to ty i Jesse, albo raczej wasze szczątki, leżałyby teraz na podłodze.
Simon spojrzał na pistolety, potem przeniósł wzrok na Tweedledee i Tweedledum i na znudzonego Rogersa. Zdawało mu się, że stąpa po kruchym lodzie, pod którym zieją pustką czarne czeluście.
— Niech pan nie przerywa, szeryfie. To pasjonująca opowieść.
— Wszystko świetnie zaplanowali — Haskins ciągnął monotonnym głosem. — Kiedy Jesse skończył występ, kelner powiedział mu, że chcesz się z nim widzieć…
— Stop — przerwał Simon — ja dostałem wiadomość, że on chce się ze mną widzieć.
Krzaczaste brwi Haskinsa drgnęły delikatnie.
— W każdym razie powiedział mu to kelner. Wierzę ci, synu. Może ten kelner nie ma z tym nic wspólnego. Zajmiemy się nim później. W każdym razie ty miałeś wejść wtedy, kiedy Hans i Fritz trzymaliby już Rogersa na muszce. Potem Hans strzela do ciebie z magnum, a Fritz do Jesse’a z tej angielskiej spluwy. Kładą pistolety obok ciał i ulatniają się przez okna. Na odgłos strzałów zlatuje się pół Palmleaf Fan i znajdują was martwych. Wszystko wskazuje na to, że pozabijaliście się nawzajem. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że przynajmniej cztery osoby widziały cię, jak latałeś za Rogersem, który wynajął Lafe’a Jenneta, żeby cię zastrzelił. Dzisiaj po południu sam myślałem, że właśnie tak się sprawy mają. — Szeryf podrapał się w łydkę czubkiem buta. — Komuś bardzo zależało, żeby pozbyć się ciebie i Jesse’a.
Simon Templer włożył do ust papierosa, wciągnął wonny, kojący dym głęboko w płuca i zapomniał, że powinien go wypuścić. Zdawało się, że zamarł na zawsze wyprostowany na baczność, z wypiętą klatką piersiową. W ciągu kilku pełnych napięcia sekund, w czasie krótszym niż ten, jakiego potrzebowały płuca Templara, by wchłonąć dym z papierosa, jego mózg dokonał błyskawicznego podsumowania tych informacji i połączył je w spoiną całość z tymi, które już posiadał. Nowe fakty stanowiły brakujące części mozaiki. Bezładna masa zdarzeń ułożyła się nagle w wyraźny wzór. Simon nie wiedział, czy powinien czuć radość, czy upokorzenie. Zmarnował mnóstwo czasu i energii, posuwając się mozolnie fałszywym tropem. Lecz czy trop ten rzeczywiście wiódł do nikąd? Opowieść szeryfa nie wyjaśniła wszystkich wątpliwości.
— Brzmi to przekonywująco, szeryfie. Święty zdziwił się, iż zdołał nadać głosowi naturalne brzmienie. — Przez dwanaście godzin pozwalałem z siebie robić idiotę i o mało nie wpakowałem się w najbardziej misterną pułapkę, jaką na mnie kiedykolwiek zastawiono. Ale co z Jessem? Naprawdę kazał Jennetowi mnie zastrzelić?
— Kazałem — odpowiedział Rogers spokojnie. — Miał cię tylko nastraszyć, więc pomyślałem, że mogę przekazać polecenie. Chciałem zobaczyć, co z tego wyniknie.
— Synu, wpakowałeś się w niezły galimatias — powiedział Haskins. — Dzisiaj wieczorem dowiedziałem się, że Jesse pracuje w Palmleaf Fan jako tajny agent Departamentu Sprawiedliwości. Nie zdziwiło mnie to wcale. Od dawna wiedziałem, że ten klub jest siedzibą miejscowego oddziału hitlerowców z organizacji nazistów amerykańskich.
— Oczywiście — powiedział Święty głosem, w którym pobrzmiewała ledwo słyszalna nuta ulgi i zadowolenia. — Oczywiście…
Świętemu zdawało się, że poczuł powiew świeżego wiatru, który rozwiał wszystkie burzowe chmury. Nareszcie miał przed sobą pełny i kompletny obraz sytuacji. Zdziwił go jedynie fakt, że już wcześniej nie domyślił się, co było ogniwem, które spajało wszystkie elementy. Słowa Haskinsa rozwiewały wszelkie wątpliwości. Bund. Ci potwornie gorliwi goście nocnego klubu i ich poważne miny. Karen próbowała naprowadzić go na dobry trop, wspominając o Kraft durch Freude lecz wówczas był zbyt roztargniony, aby wyciągnąć odpowiednie wnioski. Sprytna pułapka, w którą omal nie wpadł. Wszystkie szczegóły zaplanowane idealnie i wykonane punkt po punkcie z niewiarygodną germańską dokładnością. Bezwzględność i opanowanie. Cały plan zdradzał rękę mistrza. Lecz pomiędzy ręką Himmlera a jego ofiarami, zarówno w Miami jak i w każdym innym zakątku świata, gdzie sięgały macki zbrodniczego aparatu terroru i sabotażu, którego żaden autor kryminałów nie byłby w stanie opisać, znajdowały się jeszcze rzesze prymusów ze szkoły Himmlera, którzy ukończyli ją summa cum laude i natychmiast zabrali się do zajęć praktycznych. Kim więc był miejscowy przedstawiciel gigantycznej organizacji przestępczej, o jakiej nawet nie śniło się cywilnym bossom gangsterskiego podziemia?
Był nim oczywiście kapitan Friede. Człowiek, który dowodził nawet wówczas, kiedy March wydawał rozkazy. Nie było nawet cienia wątpliwości, że to on zaplanował całą intrygę. Dotychczas Simon nigdy nie był niczego tak pewien jak tego, że to Friede był odpowiedzialny za porwanie Gilbecka, udział Marcha w Foreign Investment Pool, zatonięcie tankowca, a nawet za śmierć młodego marynarza, którego fala wyrzuciła na brzeg wraz z uwiązaną do nadgarstka kamizelką angielskiej łodzi podwodnej. — Oczywiście — powiedział Święty znacznie później. — Tajna misja Jesse’a nie była aż tak tajna, jak przypuszczał. Ktoś zaczął go podejrzewać i postanowił, że pozbędzie się nas obu za jednym zamachem.
— Tak, wszystko na to wskazuje. — Rogers wyprostował się i spojrzał na Świętego uważnie. Święty nie przypuszczał, że dziecinne oczy, schowane za połyskującymi szkłami okularów, mogą okazać się tak bystre. — Przyglądałem ci się przez cały czas. Wiem, że mówiłeś prawdę. Haskins nie zapytał tylko o jedno: dlaczego ciebie chcieli się pozbyć?
Simon wyjął spomiędzy warg niedopałek i zapalił nim nowego papierosa. Dzięki spotkaniu z wężem morskim wiedział znacznie więcej niż Haskins i Rogers. I wówczas Świętym ponownie zawładnęło nieuleczalne szaleństwo, dziwna skłonność, która zawsze pchała go po prostu do jaskini lwa, gdzie czekało na niego mnóstwo niebezpieczeństw, a jeszcze więcej dobrej zabawy oraz wspaniałych przygód, które stanowiły treść jego życia. Pomogli mu odnaleźć właściwy trop, ale to jeszcze nie powód, żeby zrezygnował z przygody.
— Nic nie przychodzi mi do głowy — powiedział. — Może chcieli mnie sprzątnąć, bo bali się, że będę usiłował odnaleźć Gilbecków? Znają moją reputację i wiedzą, że zrobię wszystko, żeby im się dobrać do skóry. Pomyśleli więc, że jestem dla nich zbyt niebezpieczny. Albo po prostu potrzebowali kozła ofiarnego. Dowiedzieli się, że jestem w mieście i postanowili, że wykorzystają mnie, żeby wykończyć Jesse’a. Chcieli zrzucić na mnie winę. Chociaż wydaje mi się, że chodzi jednak o Gilbecków. Zadzwonili przecież do Haskinsa z wiadomością, że na Mirage jest ten liścik ode mnie.
Simon zrobił zakłopotaną minę. Jego oczy promieniowały szczerością.
— Nadal nie wiesz, co Gilbeck może mieć wspólnego z tą aferą? — zapytał Rogers, nie spuszczając wzroku ze Świętego.
— Nie mam zielonego pojęcia — skłamał Templar bez zająknięcia. — Chociaż chętnie dowiedziałbym się i może wtedy zacząłbym wreszcie normalnie sypiać.
Rogers siedział jeszcze przez chwilę na kanapie, a potem nagle wstał. Podszedł do okna, pogwizdując cicho. W ciemnościach na zewnątrz zamajaczyły sylwetki dwóch pomocników szeryfa. Rogers odwrócił się, a Haskins polecił:
— Chłopcy, tych dwóch w kącie znalazło się tu przez przypadek. Pomylili Miami Beach z Linią Zygfryda. Zabierzcie ich do miasta. Jak sobie posiedzą w celi, to może przejdzie im patriotyczny zapał. Lewą ręką złapał leżące na stole pistolety i dodał:
— Zabierzcie spluwy. Możecie ich na razie przyskrzynić za nielegalne posiadanie broni.
— Nie ujdzie ci to na sucho — warknął Tweedledee, kiedy szeryf wskazał mu okno lufą swojego rewolweru. — Nie macie prawa…
— Nasze miejscowe gestapo — powiedział Haskins, mrużąc jedno oko — doskonale wie, jakie ma prawa. Obawiam się, że będą bardziej uprzejmi, niż wasi kumple w ojczyźnie. Przyślę wam papier a na nim napiszcie do szefa, żeby nam tu nie pchał tego swojego cholernego Weltanschauung!
Kiedy mężczyźni opuszczali garderobę przez okno, Simon powiedział wyzywającym głosem:
— Skoro pan wiedział, co się tu dzieje, to dlaczego nie zajął się pan Palmleaf Fan wcześniej?
— Czasami lepiej się nie śpieszyć z takimi sprawami. Wiedzieliśmy, że spotykają się tu płotki i czekaliśmy, aż pojawią się grube ryby.
— Kto jest tą grubą rybą?
— Jestem tu po to, żeby się dowiedzieć — powiedział nagle Rogers. — Coś mi się wydaje, że on nakrył mnie pierwszy. To bez znaczenia. Ktoś inny, kto przyjdzie tu po mnie, zdemaskuje go prędzej czy później. Nawet, gdyby powiodło się im dzisiaj wieczorem.
— Cóż to za wspaniała postawa, pełna filozoficznego spokoju i umiaru — stwierdził Święty z sarkazmem.
Haskins leniwym ruchem odłożył pistolet na toaletkę i powiedział:
— Synu, prawo tego kraju zawsze przymykało oczy, kiedy jakiejś bandzie krzykaczy przychodziła ochota na małą rozróbę. Pozwalamy tym ołowianym żołnierzykom wydzierać się na ulicach, wrzeszczeć heil Hitler w salach gimnastycznych, ćwiczyć krok marszowy na trawnikach i wymachiwać swastykami w miejscach publicznych. Pozwalamy im też wygadywać różne bzdury na temat demokracji, bo demokracja polega właśnie na tym, że każdy może mówić to, co myśli. Pozwalamy im nawet wieszać psy na Konstytucji, bo w Konstytucji jest napisane, że każdy może wieszać psy na czym mu się podoba, nawet na samej Konstytucji. Pozwalamy im korzystać z wolności, w imię której nasi przodkowie zbudowali ten kraj, mimo że ci krzykacze chcą nam ją odebrać. Tak cholernie się boimy, żeby ktoś nie pomyślał, że jesteśmy tacy sami jak oni, że pozwalamy im szkolić i uzbrajać po zęby prywatną armię. Wszystko po to, żeby ktoś nie oskarżył nas, że łamiemy prawa demokracji, którą oni chcą zniszczyć. Właśnie dlatego jesteśmy najpotężniejszym krajem na świecie i wszyscy pękają ze śmiechu, widząc, co się u nas wyprawia.
Po chwili ciszy Simon powiedział:
— Teraz wiedzą już, że ich plan spalił na panewce. Możesz wrócić z nami — zaproponował Rogers.
— Zostawiłem rudowłosą ulubienicę Haskinsa przy stoliku w sali tanecznej — powiedział Święty — i przyjaciela w toalecie. Muszę tam wrócić. Jeśli już wiedzą, że powinęła im się noga, to wiedzą także, że ty i Haskins z ludźmi jesteście w klubie. Są zbyt wystraszeni, żeby znowu ruszyć do akcji. Będą siedzieć cicho. Ty wyjdziesz tą samą drogą, którą Haskins tu wszedł, a ja wrócę na salę. Dam sobie radę.
— Bądź jutro rano w biurze FBI — rzucił krótko Rogers. Żaden z nich nie miał ochoty na niepotrzebne dyskusje.
Spojrzeli na siebie i natychmiast, bez słów, wytworzyła się między nimi nić porozumienia. Obaj spotykali się ze śmiercią i obaj byli silnymi mężczyznami, którzy wiedzieli dobrze, czego chcą.
— Przyjdę, jeżeli będę mógł — powiedział Simon odchodząc. Wracał długim korytarzem. Nareszcie wiedział, co ma robić.
Mógł ułożyć plan działania, ponieważ jasno widział cel. Nie poruszał się już w labiryncie pełnym luster. Ale teraz, tak jak nigdy dotąd, liczył się czas.
Z męskiej garderoby dochodził jazgot cienkich głosów. Ładna, czarnowłosa dziewczyna, która właśnie zakończyła występ, wracała w stroju Ewy do garderoby. Niosła w ręce to, co pozostało z jej kostiumu. Po raz drugi minęli się wymieniając przelotne spojrzenia. Simon niemal jej nie zauważył. Nie zauważyłby nawet przechodzącej królowej Saby. Chciał zobaczyć Karen Leith…
Nie było jej na sali.
Ani Hoppy’ego.
Karen z pewnością nie wyszła, żeby przypudrować nos albo umyć ręce. Ze stolika zniknęły kieliszki i butelki. Pojawił się nowy obrus i zastawa. Nic nie wskazywało na to, żeby Karen i Hoppy mieli kiedykolwiek powrócić.
Simon rozejrzał się po sali i zauważył kilka zmian. Podczas wizyty u Rogersa przybyło wielu nowych gości, ale lokal nadal nie był zatłoczony. Święty natychmiast pojął dlaczego. Zwolniły się miejsca po wyznawcach maksymy Kraft durch Freude. Zniknął także kelner, który zaprowadził go na zaplecze. Święty nie był tym zbytnio zaskoczony. Kelner był jedynym człowiekiem, który mógł udzielić wyjaśnień na temat zasadzki w garderobie.
Stolik Marcha i Friede’ego został już zajęty przez nową grupę. Templar zauważył również, że dziewczyny, które przysiadły się do Marcha i kapitana, wróciły na pozycje wyjściowe w rzędzie swoich koleżanek pod ścianą.
Odnalazł głównego kelnera. Idąc w poprzek sali spokojnym krokiem, obserwował wszystkich bardzo starannie. Jego uwadze nie umknęło najmniejsze poruszenie. Zaprowadził kelnera w najodleglejszy kąt i stanął przed nim, zasłaniając szerokimi barami widok na salę.
— Gdzie są ci ludzie, z którymi tu przyjechałem?
— Nie wiem, monsieur.
Mężczyzna spojrzał przestraszonym wzrokiem na Świętego i uczynił ruch, jakby chciał wymknąć się z pułapki. Simon nadepnął na stopę kelnera, udaremniając natychmiast wszelkie próby ucieczki.
— Antonio, daj spokój francuskiemu Brooklynowi — powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu. — I nie rób głupstw. W trzydzieści sekund narobię na twojej buzi tyle szkód, że chirurg plastyczny nie naprawi tego przez pół roku. A jak zobaczę, że któryś z tych goryli idzie w naszą stronę, to zacznę strzelać. No więc mówisz, czy zmiażdżyć ci palec?
— Aha, chodzi panu o tego wysokiego gentlemana i panią z rudymi włosami — powiedział kelner, odzyskując nagle pamięć.
— No, już lepiej. Zacznijmy od wysokiego gentlemana.
— Wyszedł.
— Kiedy?
— Jeszcze kiedy siedział pan przy stoliku, sir. Wstał i wyszedł. Odźwierny nie zatrzymał go, bo pan nadal siedział przy stoliku. Pomyślał, że to pan ureguluje rachunek.
Simon zaczął powoli rozumieć, co się stało. Owładnęły go złe przeczucia.
— Dobrze, a co z panią, która siedziała z nami?
— Opuściła lokal, jak tylko odszedł pan od stolika, sir.
— Sama?
Kelner zacisnął usta.
— Czy przypadkiem nie wyszła w towarzystwie pana Marcha? — zasugerował Simon.
Mężczyzna przełknął głośno ślinę. Wokół kłębił się tłum ludzi, w zasięgu słuchu znajdowali się inni kelnerzy, ale Simon nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Kopnął swojego informatora w goleń.
— Tak, sir. Podeszła do jego stolika, rozmawiali przez chwilę i zaraz potem wyszli.
— Kapitan Friede też?
— Tak, sir.
Simon pokiwał wolno głową.
— Miły z ciebie chłopiec, Alfonsie — powiedział łagodnie. — Rozmyśliłem się i zapłacę rachunek.
— Ależ sir, pański rachunek jest już zapłacony. Pan March uregulował należność.
Simon wyszedł z Palmleaf Fan szybkim krokiem, czując jak narasta w nim gniew. Ręka aż swędziła, żeby sięgnąć po broń. Nikt go jednak nie zatrzymywał. Simon nie wiedział, i nie chciał wcale wiedzieć, czy pozwolili mu odejść dlatego, że otrzymali takie rozkazy, czy dlatego, że wyglądał tak groźnie. Minął dwóch goryli przy drzwiach, rzucając im pełne pogardy spojrzenie. Był rozczarowany, że poszło mu tak łatwo. Ruszył bardzo szybko, by pozbyć się doznanego poniżenia.
Kiedy cadillac sunął gładko szosą, która wiła się wzdłuż oceanu, Templar starał się odtworzyć wypadki, jakie wydarzyły się na sali wtedy, gdy rozmawiał z Haskindem i Rogersem. Z pewnością już w kilka minut po akcji szeryfa doniesiono im, że sprytny manewr spalił na panewce. Nie padł na nich najmniejszy cień podejrzenia, mogli więc zostać w klubie i ostentacyjnie manifestować swoją obojętność. Widocznie jednak doszli do wniosku, że szkoda im czasu na takie gesty bez znaczenia i pośpiesznie wycofali się na z góry upatrzone pozycje. Teraz dokonują przegrupowania sił i opracowują plan ponownego ataku.
A Karen? Templar pomyślał, że to właśnie ona ostrzegła Rogersa. Któż inny mógłby to zrobić? Ale dlaczego nie skorzystała z okazji, aby ostrzec także Simona? Kiedy tylko wstał od stolika, Karen wróciła do Marcha. Jej rola w aferze nadal była wielka niewiadomą. Chyba że… Simon wolał jednak nie brać tej możliwości pod uwagę.
Usiłował pozbyć się natrętnych myśli o Karen.
Wszystko zależało od tego, jak szybko będzie działał. Nie ulegało wątpliwości, że March i Friede poczuli już, że są zagrożeni. Będą więc spieszyć się bardzo. Templar wiedział, że musi być szybszy od nich. Nie było najmniejszego powodu, aby zachowywać się ostrożnie. Nareszcie mógł działać tak, jak lubił — błyskawicznie, ostro i zdecydowanie. Potrzebował jedynie wsparcia ze strony oddanych i gotowych do walki oddziałów pomocniczych.
Samochód zatrzymał się z piskiem opon na podjeździe, przed domem Gilbecka. Simon zapalił papierosa i wysiadł szybko z samochodu.
Był pewien, że Piotr i Patrycja nie śpią jeszcze, czekając na wiadomość od niego. Spędzili cały wieczór w domu, ponieważ prosił ich, żeby byli w pogotowiu. Zdziwił się, gdy zobaczył, że w domu jest ciemno. Jedynie w jednym z pokojów dla służby paliło się nikłe światełko.
Simon minął hali i wszedł do pustego patio. Wyłowił z ciemności szelest palmowych liści i nieustający pomruk oceanu.
Ruszył do kuchni.
— Gdzie jest pani Holm i pan Quentin? — zapytał Desdemonę, która podniosła na niego czarną twarz znad romansu, zaznaczając kciukiem miejsce, gdzie przerwała czytanie.
— W więzieniu — oświadczyła spokojnie.
Święty zamarł.
— W jakim więzieniu?
— Człowieku, a skąd ja mam wiedzieć? Zabrali ich ludzie szeryfa — jakieś pół godziny temu. Pewnie pana też szukali — powiedziała Murzynka z nieukrywaną satysfakcją. Nie podobali się jej od samego początku dziwni goście Gilbecków.
Simon wrócił do hallu i podniósł słuchawkę telefonu. Pomyślał, że Newton Haskins został w Palmleaf Fan i być może kręci się po sali tanecznej, usiłując dowiedzieć się czegoś jeszcze. Newton Haskins rzeczywiście kręcił się po sali tanecznej Palmleaf Fan.
— Od razu powinienem się domyśleć, że nie gra pan ze mną fair — powiedział Święty ostro. — Mógł mi pan chociaż powiedzieć, że kiedy gawędziliśmy, pana ludzie pakowali za kratki moich przyjaciół. O co ich oskarżacie?
W słuchawce zapanowała cisza.
— O nic ich nie oskarżamy, synu. Nie wysyłałem moich ludzi, żeby aresztowali twoich przyjaciół.
— A policja z Miami?
— Nie, to nie oni. Daliby mi znać. Chyba, że twoi przyjaciele zrobili napad na sklep spożywczy. Kierujesz skargi pod złym adresem.
— Nie jestem zupełnie pewien — powiedział cicho Simon i odłożył słuchawkę, nim Haskins zdążył odpowiedzieć.
W kilka sekund później siedział już za kierownicą cadillaca. Kiedy ruszał, spod opon wystrzeliły fontanny żwiru. Wszystko zdawało się takie oczywiste. Zastanawiał się, dlaczego nie domyślił się tego wcześniej. Ledwie kiełkujący pomysł, który zrodził się w drodze powrotnej z Palmleaf Fan wydał mu się jedynym rozwiązaniem. Wszystkie karty na stół. Czekała go ostateczna rozgrywka na Landmark Island albo na pokładzie March Hare.
Cadillac wdarł się na County Causeway z przeraźliwym piskiem opon, wyzywając na pojedynek całą policję drogową stanu Floryda. Nie zważając na donośny dźwięk klaksonów, który rozlegał się raz po raz za jego plecami, Simon pędził groblą aż do zjazdu na Star Island. Zatrzymał samochód na skrzyżowaniu.
Natychmiast rozpoznał elegancką szarą sylwetkę jachtu March Hare, który sunął żeglownym kanałem w kierunku Government Cut. Jacht wypływał na pełne morze. Simon nie mógł dogonić March Hare samochodem ani wpław. Mógł wprawdzie dogonić go motorówką, lecz nie zdołałby dostać się na pokład. A właśnie tam, ponad wszelką wątpliwość, znajdowała się Patrycja Holm z Piotrem Quentinem. Nie widział ich. Widział natomiast Karen Leith, która stała oparta o reling i rozmawiała z Randolphem Marchem. Przyglądała się pędzącym samochodom po Causeway. Zobaczył też, że oboje, wybuchnęli śmiechem.
O tym jak Hoppy Uniatz wziął sprawy w swoje ręce, a Gallipolis załatwił amfibię.
Z braku lepszego określenia musimy użyć terminu operacje myślowe. A zatem operacje myślowe Hoppy’ego Uniatza nie były w najmniejszym stopniu hamowane przez uczucie niepokoju. Nie martwił się o wyniki działań, do których one prowadziły. Jego umysł przypominał ulicę jednokierunkową. Rzadko przetaczały się po niej pojedyncze myśli, które pędziły przed siebie niczym olbrzymie głazy i miażdżyły po drodze wszystko, co napotykały. Gdy tylko w głowie Hoppy’ego narodziła się myśl, natychmiast wpadała w utartą koleinę i toczyła się tak długo, aż dotarła do celu, zupełnie jak mucha, która ugrzęzła w kropelce kleju na taśmie montażowej zakładów samochodowych forda. Czasami, tak jak w tamten wieczór, Simon zapominał, iż myśli Hoppy’ego poruszały się po tych, pełnych zatorów koleinach w tempie zupełnie odmiennym niż u innych ludzi. Niekiedy mogło się zdawać, że nie poruszały się w ogóle. Ale taki wniosek należy uznać za niezwykle krzywdzący dla Hoppy’ego. Faktem jest, że od natury otrzymał czaszkę odporną na uderzenia maczug i butelek po piwie. Ta sama natura nie zadbała jednak o to, by pozostało nieco miejsca na szare komórki. Choć znalazł się w jego mózgu niewielki zakątek, gdzie raz zasiane ziarenko mogło zapuścić korzenie i wzrastać uporczywie niczym stalagmit. Wypada także dodać, że mijały całe wieki nim nieśmiałe kiełki pokazywały się na powierzchni, obiecując tylko obfite żniwo. Mogło też się zdarzyć, iż moment ten, w którym rzucano ziarenko w glebę, szedł w niepamięć.
Hoppy Uniatz był święcie przekonany, że Simon ani na chwilę nie stracił kontroli nad rozwojem sytuacji.
Jedyny problem stanowił środek transportu. Pomyślał, że Święty może potrzebować cadillaca, więc zadowolił się czerwonym lincolnem. Samochód parkował o kilka metrów od cadillaca, przykuwając uwagę Uniatza niezwykłym kolorem karoserii. W stacyjce nie było wprawdzie kluczyków, lecz Hoppy prędko uporał się z tą przeszkodą. Wyrwał przewody i już po kilku próbach dokonał właściwego połączenia. Gdy silnik zapalił, na twarzy mechanika Uniatza pojawił się tak radosny uśmiech, że mógłby spowodować atak histerii u niejednego dziecka. Spod kół lincolna wystrzelił żwir z kamieniami i Uniatz pognał przed siebie niczym Parsifal za Graalem.
Nie miał żadnych wątpliwości, że bez trudu trafi na barkę. Był już tam przecież. Człowiekowi, któremu w ciężkich czasach prohibicji nieraz przychodziło prowadzić ciężarówki wypełnione skrzynkami piwa i innymi równie cennymi ładunkami poprzez usiane zdradzieckimi pułapkami bezdroża ku starannie zamaskowanym przystaniom, odnalezienie barki Gallipolisa nie sprawiało najmniejszej trudności. Wiedziony nieomylnym instynktem skręcił w Sześćdziesiątą Trzecią ulicę i ruszył pędem w dół Pinetree Drive. Potem pojechał Venetian Way i Dade Boulevard. Nim dotarł do Tiamami Trail, już go duma rozpierała, albowiem zrozumiał, iż jego wyprawa nie miała na celu jedynie zaspokojenia egoistycznych zachcianek. Hoppy pamiętał doskonale, że tego popołudnia przedstawił Świętemu swoją teorię, którą szef z pewnością poddał wnikliwej analizie. Kiedy Święty spędza miło czas w towarzystwie pięknej rudowłosej, on Uniatz samotnie wyrusza na akcję, aby podążyć tropem, który sam odkrył.
Kilkakrotnie pomylił trasę w ciemnościach. Minęło piętnaście minut, nim wyjechał z piaszczystej drogi, która wiodła do nikąd. Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie Templar po południu zaparkował samochód. Stracił ponownie orientację, kiedy znalazł się na równinie za zagajnikiem. Ruszył śmiało przed siebie, wiedziony instynktem, dzięki któremu spragnione wielbłądy odnajdują drogę wprost do oazy. Instynkt ten nie uchronił go jednak przed ostrymi kolcami krzewów. Kiedy po kilkunastu minutach forsownego marszu zobaczył ciemną sylwetkę barki, rysującą się na tle rozgwieżdżonego nieba, jego flanelowe ubranie było w strzępach.
Gdy Uniatz stanął na trapie, na pokład barki padła długa smuga światła. W otwartych drzwiach nadbudówki stanął Gallipolis i skierował światło latarki na Hoppy’ego. Na widok gościa natychmiast ją zgasił.
— Na Kserksesa! Witajcie złe wiadomości! Co cię sprowadza?
— Jestem Uniatz. — Hoppy wdrapał się po trapie i wszedł do wnętrza. Znalazł się w dusznym barze, który był oświetlony lampami naftowymi. — Chcę jeszcze trochę tej florydzkiej wody. Chce mi się pić.
Gallipolis stanął za barem. Ukazał śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu. Wielkie, osłonięte długimi rzęsami oczy przyglądały się Hoppy’emu podejrzliwie.
— Co się dzieje — pozamykali wszystkie knajpy w mieście, czy jak?
— Są do niczego. Pokazują tam gołe baby, ale nie mają nic do picia. Nic, co lubię — żalił się Uniatz. — Chcę tej wody ze źródełka.
— Ach tak!
Gallipolis wyjął butelkę oraz szklankę i pchnął je po barze w stronę Hoppy’ego. Uniatz chwycił za butelkę i potężny łyk żrącej substancji wypełnił mu usta, drażniąc łagodnie porażone atrofią receptory smaku, spłukał migdałki i spłynął do żołądka niczym żrący kwas. Łyk jadowitego nektaru wart był uciążliwej pielgrzymki na barkę. Smakowało. Zdawało mu się, że podfrunęły do niego dwa anioły, ujęły leciutko pod pachy i uniosły nad ziemię. A więc pamięć nie zawodziła go. Dokładnie o tym marzył przez cały wieczór. Co więcej, trunek okazał się o wiele smaczniejszy, niż przypuszczał.
Grek przyglądał się Hoppy’emu z niedowierzaniem i pewną dozą lęku.
— Gdybym nie widział po południu, jak wlewasz w siebie ten bimber, to pomyślałbym, że chcesz mnie wpuścić w maliny.
Hoppy albo nie zrozumiał aluzji, albo też uznał, że nie miał obowiązku, żeby wytłumaczyć Grekowi motywy swojego postępowania. Machnął butelką, wskazał pustą salę, wziął głęboki oddech i powiedział:
— Coś tu dzisiaj pustawo?
— Powiedziałem chłopakom, żeby posiedzieli dzisiaj wieczorem w domu. Co robi Święty?
— Jest w knajpie z dziewczyną. Będę musiał tam wrócić, ale jeszcze nie teraz. Powiedział, że nie muszę się śpieszyć.
Uniatz ponownie podniósł butelkę i powtórzył eksperyment. Jego wyniki rozwiały wszelkie wątpliwości. Nie mogło być mowy o pomyłce. To było to! Po wielu latach mozolnych poszukiwań Hoppy odnalazł wreszcie trunek, który spełniał wszelkie wymagania. Był wystarczająco mocny, przenikał przez nieczułe ściany jego narządów wewnętrznych i napełniał żyły przyjemnym ciepłem.
Odstawił butelkę tylko z tego powodu, że była już pusta, że nie został w niej ani jeden łyk jego ulubionego trunku. Uniatz wypuścił z płuc powietrze, dotknął ostrożnie butelki jednym palcem i spojrzał na nią z nabożnym szacunkiem.
— Stary, na tym można zrobić majątek — powiedział szeptem, od którego drgała cała barka.
— Tak? To może powiesz jak?
— Przecież ta woda nic nie kosztuje — oświadczył pewnym głosem.
— Co masz na myśli?
— Nic nie kosztuje, bo jest ze źródła.
Gallipolis zamknął jedno oko i przyglądał się Hoppy’emu badawczo drugim.
— Zastanawiam się właśnie, o co ci chodzi. Towar jest z bimbrowni. Kiedyś był to niezły interes, ale teraz jest inaczej, od kiedy goście z jakichś urzędów podatkowych wzięli się na sposób i latają samolotami, żeby wyszukiwać bimbrownie z powietrza.
— Dobra, mów gdzie ta bimbrownia? — nalegał Hoppy. — Znam kupę facetów, którzy zapłaciliby mnóstwo forsy za prawa do dystrybucji.
Grek pochylił się i wyjął kolejną butelkę. Czarne oczy promieniały dziwnym blaskiem.
— O co chodzi? Coś mi tu nie pasuje. Dlaczego Święty chce sprzedawać bimber?
Uniatz pociągnął z butelki. Stał twarzą w twarz przed poważnym problemem, nie był jednak zupełnie pewien, jak się za niego zabrać, ani jak znalazł się w tej nietypowej sytuacji. Wciąż jednak pamiętał, że nie przybył na barkę tylko po to, aby ugasić pragnienie. Szukał informacji, żeby stworzyć swoją teorię i nie wiedział, jak je zdobyć. Uniatz był uprzedzony do Greków. Uważał, że są wyjątkowo tępi, bo niechętnie udzielają jakichkolwiek informacji. Uznał więc Gallipolisa za typowego Greka.
Pomyślał, że powinien wykazać większą inicjatywę. Doszedł do wniosku, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko wyłożyć na stół więcej kart.
— Słuchaj no, szef nie chce sprzedawać. Chce dobrać się do źródła.
— Jakiego źródła? — zapytał Grek, unosząc powiekę.
— Źródła Marcha — powiedział Uniatz, nie do końca przekonany, czy powinien zdradzać skąd March bierze towar.
Grek podszedł do lampy, która zwisała nisko nad podłogą i przykręcił kopcący knot.
— Jaki March? — zapytał po powrocie za bar.
— Randolph March — jęknął Uniatz. — Facet, który ma źródło i…
— Chodzi ci o tego milionera od lekarstw?
Hoppy drgnął, ale postanowił, że zachowa kamienną twarz, aby Grek nie poznał, jaką wagę mają jego informacje. Do tej pory nic nie słyszał o lekarstwach. Kto wie, może to był trop, którego szef bezskutecznie poszukiwał?
— Może — odpowiedział sprytnie. — No więc ten March ma źródło, ale nikt nie wie gdzie. Właśnie tego chcemy się dowiedzieć. Powiedz mi tylko skąd bierzesz ten towar.
— Nie nadążam za tobą bracie — powiedział Grek, uśmiechając się jeszcze szerzej. — Chcesz przez to powiedzieć, że March handluje bimbrem?
— Jasne, że handluje. Bierze za darmo z tego źródła, robi mnóstwo forsy, a potem wydaje na kobiety. Jak dorwiemy się do źródła, to może szef weźmie cię do interesu.
Gallipolis wyjął kolejną butelkę i napełnił swoją szklankę.
— Zakręciło mi się trochę w głowie. Może usiądziemy.
Podeszli do jednego ze stolików. Grek kopnięciem wysunął krzesło spod blatu i wskazał je Hoppy’emu. Kiedy Uniatz usiadł, Gallipolis wypił łyk bimbru i wzdrygnął się.
— Pędzę towar od ładnych paru lat — powiedział — ale po raz pierwszy słyszę, że Randolph March robi mi konkurencję.
— Święty zawsze dowiaduje się pierwszy — zapewnił Hoppy z dumą w głosie.
Grek cudownie panował nad sobą.
— A więc twierdzisz, że March wie, gdzie jest źródło.
— On ma źródło — poprawił Hoppy.
Gallipolis przeczesał kędzierzawą czuprynę.
— No cóż, chyba tak można to nazwać — powiedział, mobilizując resztkę sił. — On nazywa to posiadłością myśliwską. Latem w zeszłym roku wynajął kilka pogłębiarek i całą brygadę ludzi. Zbudowali mu basen jachtowy i kanał do morza. Pewnie o to źródło ci chodziło, co?
Hoppy przytknął butelkę do ust, przechylił ją i ponownie spłukał przełyk nowo odkrytym trunkiem. Odstawił butelkę tak pewnym ruchem, że dłoń nawet nie drgnęła. Wiadomo bowiem, iż osobnicy, którzy posiadają system nerwowy składający się z kilku poplątanych kawałków starego sznurka, są z natury odporni na działanie substancji żrących. Dreszcz, który wstrząsnął potężnym ciałem Hoppy’ego, był spowodowany dumą z odniesionego sukcesu, a nie właściwościami trunku.
— Kurczę, to na pewno tam — wykrzyknął. — Wykopali basen, żeby mieć więcej wody ze źródła. Ładują towar na jacht i udają, że to lekarstwa. Wiesz, gdzie to jest?
Gallipolis zakołysał się na krześle.
— Pewnie, że wiem. Grek znał Hoppy’ego niezwykle krótko, zatem nie można mieć mu za złe, iż zgubił się wśród dziwnych meandrów, którymi podążał tok rozumowania Uniatza. Gallipolis uznał, że nie wolno mu zawieść oczekiwań gościa.
— Powiedział mi to jeden facet, od którego kupuję towar. Miał tam bimbrownię, ale wykurzyli go, jak zaczęli kopać ten kanał.
Uniatz pochylił się nad stolikiem i szepnął
— Pokażesz nam, gdzie to jest?
Grek zmrużył oczy.
— A myślisz, że będę coś z tego miał?
— A pokażesz, gdzie to jest?
— No, może — odpowiedział Gallipolis wolno. — Może mógłbym znaleźć faceta, który wie, gdzie to jest. Ale co będę z tego miał?
— Mnóstwo — powiedział Święty.
Stał w drzwiach z jowialnym uśmiechem na twarzy. W jego ustach tkwił zapalony papieros, a w niebieskich oczach połyskiwały, niczym błyskawice, dziwne ogniki. Wiedział, że dzięki łasce boskiej i zamiłowaniu Hoppy’ego do samogonu był już na ostatniej prostej. Przed nim znajdowała się tylko meta.
— Witaj w domu — powiedział Gallipolis głosem tak łagodnym jak letnia bryza, muskająca oliwne gaje na stokach gór w Macedonii. — Niech pan bierze szklankę i siada z nami, panie Święty. Pewnie też jest pan spragniony.
— Przykro mi, ale muszę odmówić. — Simon usiadł i spojrzał na Hoppy’ego z wyrzutem. — Musiałem się nieźle nagimnastykować, zanim wywnioskowałem, gdzie zniknąłeś.
Głos Simona zabrzmiał tak ostro, iż Uniatza natychmiast opuściła pewność siebie. Wyprostował się na krześle i zrobił zbolałą minę.
— Niech pan słucha szefie. Kiedy byliśmy w tamtej beznadziejnej knajpie, sam mi pan powiedział, że mogę tu przyjechać. Jak już skończył się występ Rogersa powiedziałem, że wychodzę. A wtedy pan odpowiedział, że mam się nie przejmować. A ja wtedy wpadłem…
— Nieważne. Nieźle się spisałeś Hoppy.
— Tak też myślę, szefie — powiedział Hoppy uradowany. — Sam to wszystko wykombinowałem. Gallipolis jest okay. Bierzemy go do interesu, a on pokaże nam to źródło.
Święty rozparł się na krześle i uśmiechnął. Zawładnęło nim uczucie wdzięczności, której nie potrafił wyrazić słowami. Na samą myśl o tym nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności, doznawał zawrotu głowy. Musiał jednak przyznać, że nie po raz pierwszy kręte ścieżki, którymi chadzał umysł Hoppy’ego Uniatza, wiodły wprost do celu, którego na próżno poszukiwały istoty, znajdujące się na znacznie wyższym stopniu rozwoju.
Swoim zwyczajem wszedł na barkę bezszelestnie, dokładnie w chwili kiedy Gallipolis opowiadał Hoppy’emu o basenie jachtowym Marcha. To, co usłyszał, sprawiło, że natychmiast przestał czuł się tak beznadziejnie. Nawet nie zdążył jeszcze oswoić się z myślą, że nie wszystko jest stracone.
Jego długie silne palce bębniły o stół.
— Dzisiaj po południu zaproponowałeś mi pracę. Teraz chcę ci się zrewanżować. Możesz pracować dla mnie — powiedział do Gallipolisa.
— Za ile? — błysnęły białe zęby Greka.
— Dużo.
— Prowadzę wprawdzie nielegalne kasyno, ale mam sumienie. Jeżeli będę musiał robić coś, na co nie mam ochoty, to cena wzrasta — powiedział, napełniając szklankę.
— Najpierw musisz mi powiedzieć, czy ten basen jachtowy Marcha rzeczywiście istnieje, czy naopowiadałeś Hoppy’emu bzdur.
— Nie zmyślałem.
Simon zaciągnął się dymem. Rozjarzony koniec papierosa znalazł się o jedną ósmą cala bliżej ust. Zdawało się, że wszystko jest takie łatwe, skoro rozwiązanie zagadki znajdowało się w zasięgu ręki… A jeszcze przed dwudziestoma czterema godzinami obawiał się, że nigdy nie zdoła odnaleźć tajemniczej łodzi podwodnej, ukrytej wśród milionów wysp i zatok wybrzeża Florydy. Przed dwudziestoma czterema minutami zdawało mu się, że nigdy nie dowie się dokąd popłynął jacht March Hare i że nie zdoła uratować swoich przyjaciół. Teraz okazało się, że wie gdzie szukać nie tylko March Hare lecz także łodzi podwodnej. Także i tym razem rozwiązanie zagadki było tak dziecinnie proste, iż zdziwił się, że nie odkrył go dużo wcześniej. Gdyby tylko wiedział trochę więcej… Lecz nikt nie szukał tego, czego on szukał i dlatego nie był w stanie domyśleć się, do jakich celów Marchowi potrzebne były tereny myśliwskie. Ktoś taki jak March mógł zafundować sobie posiadłość wśród niedostępnych mokradeł, nie wzbudzając czyichkolwiek podejrzeń. Pomysł, aby wykopać tam basen na tyle duży, żeby mógł w nim cumować statek wielkości March Hare i połączyć go z oceanem przy pomocy kanału, uznano prawdopodobnie za jeszcze jedną nieszkodliwą zachciankę ekscentrycznego milionera. Możliwe, że Haskins przez cały czas wiedział o posiadłości Marcha, lecz nie wspomniał o niej, ponieważ nie przyszło mu nawet do głowy, że może to mieć jakiekolwiek znaczenie. Ale teraz Święty nie mógł wrócić po Haskinsa…
— W takim razie zostaniesz naszym przewodnikiem.
— Oho, lepiej wynajmij płatnych morderców — powiedział Gallipolis opróżniając szklankę. — Ilu facetów mam wykończyć?
— To zależy.
— Od razu wiedziałem, że coś tu nie gra. Może wreszcie powiesz, o co chodzi. Masz coś na Marcha. Tylko mi nie wciskaj tego kitu o bimbrowni. To gruba ryba, panie Święty. Coś mi się wydaje, że stanowczo za gruba jak na twoje i moje możliwości.
— Simon rozejrzał się po sali.
— Interes nie idzie, co?
— Chyba wiesz komu to zawdzięczam. Kiedy w takim miejscu pojawia się szeryf, klienci zaczynają omijać je z daleka. Nikt nie chce wylądować którejś nocy w karetce więziennej.
— Gdybyś miał, powiedzmy, z tysiąc dolarów, to mógłbyś otworzyć interes gdzie indziej. Mała cicha knajpka z wszystkimi atrakcjami — powiedział Simon niezobowiązująco.
— Gdybym miał taką grubą forsę, to po mojej śmierci każdy poławiacz gąbek z Trapon Springs dostałby tyle czerwonego wina, że nie wypiłby go przez trzy dni. Przejechał smukłymi palcami po włosach i spojrzał na dłoń. — Jeżeli na świecie w ogóle jest taka suma, to mogę was zabrać na sam środek bagien i pokazać wszystko, co tylko sobie zażyczycie.
Simon wyjął zwitek banknotów z kieszeni i położył jeden z nich na stole.
— Mam słaby wzrok. Przeczytaj, co tam jest napisane — powiedział Grek.
— Tu jest sto dolarów. To zaliczka. Dostaniesz jeszcze dziewięć takich samych papierków, jeśli zaprowadzisz mnie do posiadłości Marcha. Chcę tam być tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Najlepiej zaraz.
— Najkrótsza droga prowadzi lądem przez bagna — odparł Grek krótko.
Wstał od stołu i poszedł do baru.
— Mam przy sobie trochę forsy, ale mam i inne rzeczy. Hoppy też. Mając karabinek maszynowy możemy się zdenerwować i…
— Cholera, jesteście prawie tak podejrzliwi jak ja. Szukam mapy. Pomyślałem, że moglibyśmy rzucić na nią okiem, zanim ruszymy.
Hoppy zdjął palec ze spustu dopiero, kiedy Grek wyjął wielki arkusz i rozłożył go na barze.
— Podkręćcie lampę i chodźcie tutaj — powiedział.
Simon spełnił prośbę, podszedł do baru i pochylił się nad mapą. Grek wskazał punkt na zachodnim wybrzeżu.
— March ma posiadłość gdzieś tutaj, na Lostman’s River, niedaleko Canion Bay. Najbliższe miasto nazywa się Ochopee. Jeśli pojedziemy Tamiami Trail, to będzie jakieś siedemdziesiąt mil stąd.
Simon przyjrzał się wielkiej zielonej plamie, na której widniał napis Park Narodowy Everglade. Ogromny i dziewiczy obszar o powierzchni dwóch tysięcy mil kwadratowych przecinała w poprzek cienka czerwona linia Tamiami Trail. Oprócz niej cały park pokrywały małe, poprzeczne kreseczki, których kartografowie używają na oznaczenie bagien. Wszystko wskazywało na to, że zdobywcy nowego lądu postanowili nie zapuszczać się w tamte rejony i ruszyli dalej. Na mapie o wielkiej podziałce pierwotne i niedostępne bagna dzieliła od Miami jedynie szerokość kciuka.
Właśnie tam musiał się udać natychmiast.
On, a nie kto inny. Nie miał czasu, żeby prosić o pomoc Haskinsa albo Rogersa. Poza tym posiadłość Marcha znajdowała się poza granicami rewiru Haskinsa, a Templar nie zamierzał skorzystać z pomocy innego szeryfa, choć z Rogersem współpraca mogła ułożyć się znacznie pomyślniej. Simon podejrzewał jednak, iż przed podjęciem jakichkolwiek działań Rogers musi uzyskać zgodę Waszyngtonu. Zresztą władze były bezsilne. Nie mieli żadnych dowodów, aby oskarżyć Marcha, a bez nich nie odważyliby się go tknąć. Jedyny dowód stanowiły podejrzenia i domniemania Simona Templara, Znał wprawdzie kilka faktów, lecz żaden z nich nie wydawał się wiarygodny. Musiałby zmarnować kilka godzin, żeby przekonać kogokolwiek, że nie jest uciekinierem z kliniki psychiatrycznej. Możliwe też było, że nigdy by mu się to nie udało. Potem upłynęłoby kilka dni, nim policja wszczęłaby dochodzenie i podjęła zdecydowane kroki. Departament Stanu rozważyłby wnikliwie wszystkie reperkusje na arenie międzynarodowej…
A on musiał działać szybko ze względu na Piotra i Patrycję. Był to ostatni i zarazem najważniejszy powód, który zadecydował, że nie powiadomił policji. Jego przyjaciele zostali zakładnikami i mieli gwarantować, że Święty będzie się zachowywał bez zarzutu.
Przeciwnicy przeprowadzali atak w zawrotnym tempie według reguł Blitzkriegu. Manewr oskrzydlający przeciwko Świętemu nie udał się, ale wtedy natychmiast dokonano desantu na tyłach i wzięto jeńców. Nawet gdyby Simon zdołał przekonać — policję, aby interweniowała, to kapitan Friede pozbyłby się zakładników gdzieś na pełnym morzu. Wystarczyło związać ich łańcuchem, wrzucić do wody i wyrazić oburzenie z powodu niczym nieuzasadnionej ingerencji policji. Święty nie miał żadnej wątpliwości, że Friede wybrałby takie rozwiązanie.
— Ochopee — głos Templara brzmiał spokojnie i zdecydowanie. — Co to za miejsce?
— Nic specjalnego. Plantacje pomidorów i mnóstwo wody w czasie pory deszczowej. Znam tam jednego Indianina. Jeżeli ktokolwiek zna drogę przez te bagna, to właśnie on. Może cię przeprowadzi.
Simon przyłożył pudełko zapałek do podziałki i zaczął mierzyć odległości na mapie. Gallipolis przerwał mu.
— Nie tędy droga, panie Święty. Zabierzemy Indianina w Ochopee, ale stamtąd nie można się dostać do posiadłości Marcha. Będziesz musiał jechać z powrotem jakieś trzydzieści mil do tego miejsca, gdzie widzisz liczbę 27 na Tamiami Trail. Stamtąd jest już blisko, z dziesięć mil. W linii prostej oczywiście. Trasa, którą pójdziemy, może być o wiele dłuższa. Jeżeli wyruszymy wcześnie rano, to może dotrzemy mą miejsce pojutrze przed świtem.
Simon dokonał błyskawicznych obliczeń. Z Miami do Ochopee i z powrotem do miejsca, gdzie mieli wejść na bagna, było sto mil. Jeżeli posiadłość Marcha rzeczywiście znajdowała się zaledwie o dziesięć mil od Tamiami Trail to…
— Nie pojedziemy tam na rowerach. W Ochopee możemy być za półtorej godziny. Weźmiemy tego Indianina i wrócimy na Tamiami Trail w ciągu godziny. Jeżeli się pośpieszymy, to będziemy na Lostman’s River wcześnie rano.
Grek podparł brodę na ramieniu.
— Wygadujesz bzdury — powiedział Gallipolis ospale. Dziesięć mil przez bagna, panie Święty. Trudno poruszać się szybko w gąszczu kolczastych krzewów i drzew, poprzez strumienie i rozwaliska, wśród grzechotników, wężów wodnych i panter. To nie spacerek po Miami. Możliwe, że Indianin doprowadzi cię żywego, jeśli w ogóle namówię go na tę wycieczkę. Ale nawet on nie wyruszy na bagna w nocy.
Simon zamyślił się przez chwilę. March Hare płynął pewnie z szybkością dwudziestu węzłów, a może i trochę większą, jeżeli maszyny będą na pełnych obrotach. Gdyby udali się do Cannon Bay wokół Key West, to będą mieli do pokonania około 150 mil i dotrą na miejsce za dwanaście lub trzynaście godzin. Skoro jednak łódź podwodna miała swoją bazę na Lostman’s River i stamtąd wypływa na akcje, to kapitan Friede z pewnością musiał znać jakąś inną drogę, która wiodła przez przesmyki i pomiędzy wysepkami archipelagu Florida Keys. Mógł w ten sposób skracać ją nawet o sto mil.
Święty złożył banknot studolarowy pomachał nim i rzucił w stronę Greka.
— Załóżmy, że jestem na ścieżce wojennej z Randolphem Marchem. Chcę zaatakować go z zaskoczenia i szkoda mi czasu na niepotrzebną gadaninę. Zaczynamy od razu, czy wolisz jeszcze poczekać, kiedy cena spadnie o sto dolarów?
— Co zaczynamy? — zapytał Gallipolis.
— Wyprawę.
Grek podniósł banknot i schował do kieszeni. Zadarł głowę, uszczypnął się w dolną wargę i zaczął studiować nienagannie skrojony smoking Templara.
— Ten Indianin nazywa się Charlie Halwuk. Kiedy go widziałem ostatnio, powiedział mi, że ma sto dwa lata. Podejrzewam, że trochę przesadził, Seminole zawsze przeszkadzają. Zmierzam do tego, że jak zobaczy cię w tym garniturku, to zamiast na bagna zaprowadzi cię prosto do wioski i ożeni z jakąś Indiańską squaw.
Simon spojrzał na swój wieczorowy strój.
— Masz coś do przebrania?
— Mam tu kilka łachów po facecie, który zostawił je wszystkie na wszelki wypadek i już nigdy tu nie wrócił. Będą pasowały. Chodź ze mną.
Przeszli przez hali, minęli drzwi pustego pokoju do gry w karty i skręcili do małej kabiny po lewej stronie. Grek zapalił zapałkę i przytknął ją do knota lampy naftowej. Wyjął z szafki wysokie skórzane buty, grube wełniane skarpety oraz spodnie i koszulę koloru khaki. Rzucił to wszystko na koję.
— Wygląda niezbyt zachęcająco, ale są czyste. Wyprałem je. Przymierz. Tam gdzie się wybieramy, będą na pewno bardziej odpowiednie niż smoking.
Gallipolis wrócił do baru, a Święty przymierzał ubranie. Pasowały doskonale. Jedynie buty były nieco za duże, ale Simon wiedział, że lepsze są za duże niż ciasne. Ponownie sprawdził, czy pistolet tkwi w futerale i założył kurtkę myśliwską.
Pomiędzy ubraniami na koi zauważył najświeższe wydanie miejscowej popołudniówki. Artykuł dotyczący zatonięcia tankowca odnalazł dopiero na drugiej strome. Nie zdziwiło go, że szczegóły katastrofy nadal nie były znane. Simon pomyślał, że prawdopodobnie nigdy nie będą znane. Pomyślał też, że postąpił słusznie, nie wspominając nikomu o łodzi podwodnej. Friede wykonał zadanie bardzo dobrze. Zbiornikowiec zatonął tak szybko, że nikt z członków załogi nie zdołał się uratować, nikt też nie mógł zeznać przed specjalnie powołaną komisją, że Silena poszła na dno, ponieważ została storpedowana. Z artykułu dowiedział się, że statek płynął pod banderą amerykańską i przewoził ładunek ropy naftowej z Tampico do Lizbony. Najprawdopodobniej tankowiec płynął wzdłuż wybrzeża dlatego, żeby znaleźć się na kursie przecinającym Atlantyk. Ten pozornie nieistotny fakt także miał swoje znaczenie. Teoretycznie angielska łódź podwodna miała powody, aby zatopić tankowiec. Portugalia graniczyła z frankistowską Hiszpanią, dokąd rozkazy płynęły od Mussoliniego, który z kolei fascynował Hitlera. Ta motywacja była pozornie prawdopodobna… Święty wzdrygnął się na myśl, że przed chwilą uznał zagładę wszystkich członków załogi Sileny za szczęśliwy zbieg okoliczności. Stali się ofiarami dyktatora, który rozpoczął w Europie krwawą wojnę, aby zaspokoić swoje szalone ambicje.
Kiedy wrócił do baru zastał tam Gallipolisa, który z dezaprobatą przypatrywał się Hoppy’emu.
— W takich ciuchach do krykieta na pewno zrobi furorę wśród Indian — powiedział odwracając się do Simona — tylko, że w nich może tam nie dotrzeć. Dałem mu wszystkie ubrania, które mogłyby pasować, ale żadne nie nadaje się na takiego wielkiego faceta. Niech chociaż zarzuci na siebie koc. Zawsze to jakaś ochrona przed grzechotnikami.
— Przecież jedziemy na polowanie — upierał się Uniatz. — To dobre ubranie. Kupiłem w sklepie sportowym na Times Square i na pewno będzie się nadawać.
Gallipolis zrezygnował z prób przekonanie Hoppy’ego i odsunął bar.
— Zawsze kiedy wybieram się na taką wycieczkę, zabieram ze sobą spluwę — wyjaśnił. Wyjął ze schowka mały rewolwer, puszkę z nabojami i potężny pistolet maszynowy. Upchnął całe uzbrojenie do kilku kieszeni. Następnie wydobył z otworu ogromną latarkę. Święty ani na ułamek sekundy nie spuszczał wzroku z rąk Greka. Był gotów zareagować na najmniejszy fałszywy ruch. Gallipolis nie przejawiał jednak wrogich zamiarów. Przykręcił knot lampy, oświetlił drzwi latarką i powiedział:
— Idziemy.
Podążali za Grekiem wąską ścieżką, wijącą się pomiędzy krzewami karłowatych palm. Małe kłębiaste obłoczki raz po raz przysłaniały księżyc. Ciemności rozpraszały jedynie słabe światła migoczących gwiazd. Za nasypem kanału usłyszeli rechotanie żab. Zewsząd zaś dochodziło monotonne brzęczenie owadów.
Simon zatrzymał się na moment, aby przyjrzeć się lincolnowi Uniatza. Oświetlił go latarką i zapytał:
— Przyjechałeś tym samochodem?
— Tak, szefie — przyznał Hoppy z dumą — Pożyczyłem go, żebym mógł wrócić do tej knajpy z gołymi dziewczynami.
— Nie może tu zostać. Pewnie policja już go szuka. Jedź za nami. Zatrzymasz się w pół mili stąd, zaparkujesz samochód na poboczu i dołączysz do nas.
Simon zapalił silnik cadillaka i ruszyli. Kiedy tylko minęli granicę Miami, zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Zaczekał, aż zgasły światła podążającego za nim lincolna i wtedy spojrzał na Greka.
— Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał — mruknął — ale myślałem trochę o tej stówie, którą ci dałem. I wiesz, co mi przyszło do głowy? Jeżeli ja cię kupiłem, to mógł i ktoś inny. Chciałbym cię tylko ostrzec, że obaj z Hoppy’m strzelamy szybko. Jeżeli któryś z nas uzna, iż próbujesz nas oszukać i mierzysz z tej swojej maszynki w złą stronę, to może się okazać, że twoja mamusia męczyła się niepotrzebnie.
Czarne oczy Greka błysnęły niespokojnie.
— Nigdy nie spotkałem faceta takiego jak ty — powiedział zaciekawiony. — Czym ty się właściwie zajmujesz?
— Pewnie się zdziwisz, ja jeśli pociągam za spust to tylko po to, żeby był spokój — powiedział Święty tajemniczo.
Cadillac ruszył autostradą. Simon obserwował jak strzałka szybkościomierza wskazuje kolejno najpierw siedemdziesiąt, potem osiemdziesiąt i w końcu osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Potem jeszcze ruszyła powoli ku dziewięćdziesięciu i znieruchomiała. Co chwilę o przednią szybę uderzały owady i natychmiast zamieniały się w brudne rozmazane plamki. Twarz Simona przypominała maskę z brązu, ozdobioną dwoma błękitnymi turkusami. Gdy zostawili za sobą ostatnie, zasnute mgłą przedmieścia, pomknęli na zachód wzdłuż Tamiami Trail.
Z mgły wyłoniło się nagle nikłe światełko. Zdawało się, że pędzi im na spotkanie.
— To Ochopee — powiedział Grek dotykając ramienia Świętego.
Zwolnili. Lampa zawieszona nad dystrybutorem stacji benzynowej stanowiła jedyną oznakę życia w uśpionym miasteczku.
— Szefie — z tylnego siedzenia dobiegł ponury głos Hoppy’ego ~ coś mi się zdaje, że pozamykali już bary.
— Charlie Halwuk mieszka w łodzi. Pół mili za miastem.
— Co to za łódź? — zapytał Simon.
— Pełno ich tu. Używali ich przy budowie dróg, a potem zostawili. Prawie nic z nich nie zostało, tylko same szkielety. Jedź prosto.
Poprzez cichy warkot silnika słyszeli delikatne granie cykad i rechot żab. Głos Greka zabrzmiał jak grzmot, gdy powiedział:
— Skręć w prawo.
Simon zjechał z szosy i ujrzał nagle odbicie świateł samochodu w mętnej wodzie przed maską samochodu.
— Jedź śmiało, tam jest żwir — zapewnił Grek.
Posuwali się wolno pokrytą koleinami i rozlewiskami drogą. Gdy pokonali kilkaset jardów, Simon ujrzał w świetle reflektorów ogromną drewnianą łódź. Włączył latarkę i oświetlił pokrytą dziurami burtę oraz majaczący nad nią szkielet na wpół zniszczonej nadbudówki.
— Charlie! — zawołał Grek melodyjnym głosem. — Zatrąb — polecił jeszcze Świętemu.
Przeraźliwy dźwięk klaksonu rozdarł nocną ciszę. Kiedy Simon zdjął palec z przycisku, ustał nawet rechot żab. Tuż za nimi rozległ się nagle ogłuszający furkot skrzydeł, tak jakby w powietrze wzbiły się miliony niewidzialnych aniołów. W snopach żółtego światła reflektorów mignęły olśniewająco białe kształty.
— Ptaki — rzucił Gallipolis. — Wystraszyliśmy je.
— Knajpa na pewno zamknięta na cztery spusty — zmartwił się Hoppy.
Grek pochylił się, sięgnął pod siedzenie i wspaniałomyślnie obdarował Hoppy’ego butelką samogonu.
— Liczę po dolarze od butelki — powiedział do Świętego. — Dobrze, że zabrałem ze sobą mały zapas.
Simon siedział nieruchomo za kierownicą. Na pokładzie opuszczonej łodzi pojawiła się wreszcie sylwetka mężczyzny. Stał dumnie wyprostowany niczym drewniany posąg. W świetle reflektorów Templar ujrzał brudne drelichowe spodnie a nad nimi, mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy, kurtką z długimi rękawami oraz zawiązaną na szyi czerwoną chustkę. Twarz mężczyzny miała barwę mahoniu spłukanego przez deszcze i wysuszonego słońcem. Na ramiona spadały proste, matowe włosy.
Simon nie mógł oderwać oczu od twarzy Indianina. Jego górną wargę zakrywał gruby i czarny wąs, a orli nos o szerokich nozdrzach nadawał temu mężczyźnie nieco negroidalny wygląd. Od ostro zarysowanego podbródka, w górę poprzez policzki, biegły głębokie zmarszczki wyżłobione przez cierpienia wielu pokoleń jego przodków. Kiedy Indianin zwrócił wypukłe, szeroko rozwarte oczy wprost na samochód, Simonowi zdawało się, że widzi w nich dzikie błyski jak u zwierzęcia z dżungli, które śmiało patrzy prosto w tarczę słońca. Poruszał się płynnie i bezszelestnie. W sekundę po tym jak zniknął z pokładu łodzi, stał już obok samochodu.
— Przyjechaliśmy do ciebie Charlie — powiedział Gallipolis. — Ten pan ma dla ciebie robotę za dwadzieścia pięć dolców.
— Macie pić? — zapytał Charlie i wyciągnął pomarszczoną rękę.
— Hoppy, podziel się z nim, wypiłeś już dzisiaj swoje — powiedział Simon, nie odwracając głowy.
Uniatz niechętnie zastosował się do polecenia szefa i podał butelkę Indianinowi, który natychmiast przytknął ją do ust.
— Będziemy musieli złamać prawo federalne i napić się z nim. Żaden Indianin z plemienia Seminoli nie wyruszy na bagna z kimś, kto sobie przedtem nie pociągnie.
— Okay — powiedział Simon i nagle przemknęło mu przez myśl, że nareszcie odkrył tajemnicę rodowodu Hoppy’ego Uniatza.
Charlie wręczył butelkę Gallipolisowi, wycierając usta wierzchem dłoni. Grek wypił dwa łyki i przekazał butelkę Simonowi, który umoczył jedynie usta i czym prędzej pozbył się jej. Ogromna łapa Hoppy’ego natychmiast zacisnęła się na butelce. W chwilę potem Hoppy wypił ostatni łyk, cisnął butelkę przez okno i odetchnął z zadowoleniem. Simon czuł się rozczarowany widząc, że z ust jego towarzysza nie wydobyły się języki ognia.
Charlie Halwuk również docenił niebywale uzdolnienia Uniatza. Wskazał palcem jego sweter i powiedział:
— Ten duży facet dobrze pić. Dobre ubranie i dobrze pić. Bardzo dobry facet — dodał z nieukrywanym zachwytem.
— O kurczę, szefie, szepnął Hoppy nie dowierzając własnym uszom — to o mnie.
Gallipolis wskazał Simona.
— To jest Święty, Charlie. On też jest dobrym facetem. Mówią, że jest najlepszym myśliwym na świecie.
Indianin zwrócił pomarszczoną twarz w stronę Simona i przyjrzał mu się uważnie.
— Wiesz, gdzie jest Lostman’s Riwer? — zapytał Gallipolis.
Charlie przytaknął.
— Święty chce się dostać do miejsca, gdzie w zeszłym roku kopali ten kanał.
— Płynąć na łódź?
— Nie — odparł Grek — jeszcze dzisiaj w nocy chcę iść przez bagna.
Charlie Halwuk nie spuszczał wielkich oczu z Simona.
— Płynąć kajak? — dopytywał się.
Gallipolis potrząsnął przecząco głową.
— Dużo mi, dużo trudno — oświadczył Charlie. — Nie można.
— Niech będzie pięćdziesiąt dolarów — wtrącił Simon.
— Dużo deszcz. Dużo źle. To dobry myśliwy. Za dużo deszcz dla ciebie.
— Do diabła z deszczem! — Święty pochylił się nad kierownicą i spojrzał na Indianina bezlitosnym, nie znoszącym sprzeciwu wzrokiem. Mała lampka szybkościomierza oświetliła oczy Simona, w których połyskiwały błękitne ogniki. Lecz kiedy przemówił, głos zabrzmiał łagodnie.
— Jesteś wspaniałym myśliwym i wspaniałym przewodnikiem, Charlie. Słyszałem o tobie od wielu ludzi. Wszyscy mówili, że jesteś najlepszy. Muszę dostać się na Lostman’s River i to zaraz. Jeżeli nie zaprowadzisz mnie tam, będę musiał spróbować sam. Muszę się tam dostać, rozumiesz? Dam ci stówę.
— Dużo gadać — odparł Charlie Halwuk. — Ty mieć łazika na bagno, ja może jechać.
Gallipolis uderzył się w udo.
— Do cholery! Ale wymyślił.
— Co to, do cholery, jest ten łazik na bagno?! — zdenerwował się Simon.
— Używają tego przy poszukiwaniach złóż ropy naftowej — wyjaśnił Grek. — To coś pomiędzy samochodem i łodzią podwodną. Jeździ po podmokłym gruncie, ale może też przepływać rzeki i rozlewiska. Wygląda jakoś dziwnie. Ma koła na dziesięć stóp i opony z łańcuchami.
Opis Gallipolisa zabrzmiał upiornie, choć pojazd posiadał niezwykle cenne zalety. Simon poczuł nieśmiały przypływ optymizmu. Pomyślał, że ich szansę poważnie wzrosły.
— Skąd możemy wziąć taką amfibię? — zapytał. Grek uniósł ramiona i kiedy już miał opuścić w geście wskazującym, że nie ma pojęcia, zamarł i powiedział:
— W Ochopee jest firma, która ma cztery takie maszyny, ale podejrzewam, że jeszcze nikt nie próbował od nich pożyczyć pojazdu w środku nocy.
— Umiałbyś go poprowadzić?
— Nie! I wcale się do tego nie palę, lecz za taką forsę mogę zrobić wszystko.
— Charlie, będziesz miał swojego łazika na bagno — zapewnił Templar, otwierając tylne drzwi. — Wsiadaj. Ruszamy od razu.
— Czekaj — powiedział Indianin. — Zabrać broń.
Simon z podziwem przyglądał się jak Charlie wspiął się po burcie na pokład łodzi. Wrócił po chwili z lekką dwururką.
— Myślałem, że używają strzał i łuków — powiedział Hoppy, otwierając szeroko usta ze zdziwienia.
— Tylko w filmach — wyjaśnił Simon. — Ten nigdy nie był w Hollywoodzie, dlatego nadal używa strzelby.
— I robi to całkiem nieźle — dodał Gallipolis, kiedy Charlie wsiadł do samochodu.
Popędzili z powrotem do Ochopee. Gallipolis mówił Templar owi, gdzie ma jechać. Skręcili z głównej ulicy w błotnistą drogę i zatrzymali się przed ogromnym garażem z blachy falistej, który przypominał hangar lotniczy. Gallipolis wskazał kciukiem stojący obok domek.
— Tam mieszka szef tego interesu. Wyjątkowo nieprzyjemny gość. Będziesz miał z nim kłopoty.
Templar wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi domu i zapukał. Na tyłach domu rozległo się szczekanie psa. Święty zapukał ponownie.
Po chwili na ganku otwarło się okno i dobiegł z niego rozeźlony męski głos:
— Spieprzaj stąd, ty cholerny pijaku, bo jak wyciągnę pistolet, to pożałujesz.
— Pan tu jest szefem? — zapytał Simon uprzejmie.
— Tak — warknął mężczyzna — ale nie pracuję w środku nocy.
— Przepraszam — powiedział Święty. — Wiem, że pana obudziłem, ale mam naprawdę ważną sprawę. Chciałbym wynająć jedną z amfibii.
— Nie bądź śmieszny. Źle trafiłeś, nie zajmujemy się organizowaniem wycieczek dla turystów. Amfibie nie są do wynajęcia. A teraz spadaj stąd.
Templar zacisnął szczęki.
— Słuchaj — powiedział, z trudem panując nad nerwami. — Zostawię ci pod zastaw nowiutkiego cadillaca. Nie wiem, ile jest warta twoja maszyna, ale jeżeli jest taka dobra jak mi mówiono, to zarobisz na tym sto dolarów za dzień. Płatne z góry.
Mężczyzna zaśmiał się szyderczo.
— Już ci mówiłem, że to nie jest wypożyczalnia samochodów. A stówa dziennie to jest nic dla faceta, do którego to wszystko należy.
— Gdzie on jest? Chcę się z nim zobaczyć. Może jest bardziej uczynny.
— Może. Idź z nim pogadać. Jest w Miami na swoim jachcie March Hare. A teraz zjeżdżaj stąd, bo nafaszeruję cię śrutem!
Simon ruszył nieco chwiejnym krokiem do samochodu, lecz nie zdążył zanadto oddalić się, kiedy zamiast zdziwienia ogarnęła go niepohamowana radość.
— Mówiłem ci, że to świnia — powiedział Grek spokojnie. — Co teraz zrobimy?
Simon wślizgnął się za kierownicę. Jego oczy pałały nienaturalnym blaskiem.
— Bierzemy amfibie Marcha. — Odwrócił się do Hoppy’ego. — Wysiądź i stań przy ganku. My jedziemy do garażu i zajmiemy się amfibią. Nie wiem, ilu ich jest w tym domku, ale pewnie nie więcej niż dwóch, a najwyżej trzech. Wybiegną na zewnątrz jak usłyszą, że wyłamuję zamek. Zaopiekuj się nimi.
— Mam ich kropnąć? — zapytał Uniatz z nadzieją w głosie.
— Nie, żadnej strzelaniny. Nie chcemy obudzić połowy miasta. Spuść im porządne lanie, ale nie przesadzaj.
— O’kay, szefie.
Hoppy rozpłynął się we mgle. Simon wjechał przez otwartą bramę. Światła samochodu oświetliły ogromne drzwi garażu. Templar wysiadł i zaczął lustrować zamki.
Simon pomału rozsmakowywał się w swoim zuchwalstwie. Nie przypuszczał, aby sprzęt do poszukiwań złóż ropy służył Marchowi także do innych niegodziwych celów. W takim wypadku mianowałby na kierownika bazy kogoś bardziej sprytnego. Święty poczuł się zadowolony, gdy pomyślał, że wyruszy do walki z Marchem pojazdem ukradzionym z jego garażu. Czuł niemal, jak uczucie to rozchodzi się po całym ciele, niczym ciepło po wypiciu szklanki dobrej whisky. Pomimo obaw o ostateczny wynik wyprawy. Święty doceniał humorystyczne aspekty eskapady. Nikt, kto jest obdarzony poczuciem humoru, nie zrezygnowałby zresztą z takiej okazji.
Zadanie wydało się dziecinnie łatwe. Dostępu do garażu broniła kłódka, do której bez obaw można by zacumować krążownik, lecz, jak to często bywa, klamra, na której ją zawieszono, została wykonana z materiału, którego właściwości podważały sens instalowania samej kłódki. Simon wrócił do samochodu i odszukał dźwignię lewarka. Wsunął jej koniec pod klamrę i podważył ją umiejętnie. Rozległ się trzask i szczęk metalu. Z wnętrza domu dobiegł dziki wrzask.
— Co się tam do cholery dzieje?!
Rozbłysła lampa na ganku, a wkrótce potem wybiegł przed budynek rozjuszony kierownik bazy. Pędził prosto ku grabieżcy, który najwyraźniej zamierzał włamać się do jego garażu.
Kierownik nie był tchórzem, miał strzelbę, a do tego był przekonany, że jest osiłkiem. Zdziwił się zatem niepomiernie, kiedy z ciemności wysunęło się potężne ramię i momentalnie osadziło go na miejscu. Mężczyzna usiłował się wyrwać, lecz ramię, które otoczyło jego klatkę piersiową, działało niczym potężne imadło, unieruchamiając go zupełnie. Czuł jak własna strzelba siniaczy mu boleśnie żebra. Zdążył jeszcze tylko zakląć, a potem zdawało mu się, że ziemia nagle uniosła się i wymierzyła mu potężny cios w głowę. Potem zobaczył malutką, ledwie tlącą się iskierkę, która oddalała się od niego i znikała w czarnej czeluści. Później już nic nie widział…
Uniatz zarzucił mężczyznę na ramię i przyczłapał do Simona, który właśnie otworzył drzwi garażu.
— Szefie, był chyba tylko jeden.
— Zwiąż go i zaknebluj.
W świetle reflektorów cadillaca, którego Simon zaparkował naprzeciw wejścia do garażu, ujrzał wreszcie osławione pojazdy. Pomyślał, że jeżeli konstruktorzy samochodów miewają koszmarne sny, to z pewnością widzą w nich łaziki na bagno. Uznał jednak, że pojazdy pomimo swej trudnej do opisania brzydoty, były niezwykle funkcjonalne. Na czterech gigantycznych kołach zawieszone było nadwozie, które kształtem przypominało kadłub płaskodennej łodzi. We wnętrzu kabiny próżno by szukać eleganckiej tapicerki, lecz jej brak rekompensowała niezwykle istotna zaleta amfibii. Takim pojazdem można było wyruszyć na bagna. Na lądzie ogromne opony umożliwiały jazdę po trzęsawiskach i piaskach, natomiast w wodzie utrzymywały wehikuł na powierzchni, a napędzały go szerokie kryzy, które umieszczono na tylnych kołach. Dźwignie, które zobaczył w kabinie, przypominały podobne urządzenia w traktorach. Święty nie był pewien, czy pamięta jeszcze lekcje jazdy traktorem, których udzielał mu niegdyś zaprzyjaźniony farmer.
Przy pomocy pręta, który znalazł w schowku na ścianie zmierzył poziom benzyny w baku amfibii, która stała najbliżej drzwi. Bak był niemal pełen, lecz Templar na wszelki wypadek załadował dodatkową beczką, która zawierała pięć galonów paliwa. Wspiął się na siedzenie kierowcy włączył potężne światła pojazdu, a kiedy nacisnął rozrusznik, rozległ się ogłuszający ryk silnika. Teraz ujął obie dźwignie sprzęgła i oparł stopy na pedałach. Amfibia drgnęła i wyjechała powoli z garażu.
Zatrzymał pojazd na drodze i przesiadł się do cadillaka, aby zaparkować go w miejscu zajmowanym dotąd przez amfibię. Hoppy skończył właśnie wiązać nieprzytomnego dozorcę, który przypominał teraz mały tobołek. Na polecenie Simona wpakował go na tylne siedzenie samochodu. Zamknął drzwi garażu i wrócili do amfibii, w której siedzieli już Gallipolis i Charlie.
Brutalne naruszenie nietykalności osobistej, którego dopuścił się Hoppy, nie wywarło na Indianinie najmniejszego wrażenia.
— Nie wiadomo, co może być — zauważył beznamiętnym głosem — lepiej zabrać dużo jedzenia:
— Myślę, że będziemy tam przed świtem — powiedział Simon, sadowiąc się obok Charliego.
— Może przed, może po, może nigdy. Bardzo zły okolica. Dużo kłopot. Może dwa, trzy dni — wyjaśnił Indianin.
— Może ja lepiej zabrać więcej bimbru — dodał, naśladując go, Gallipolis.
Simon zapalił papierosa. Jego nerwy były napięte jak postronki. Chciał wyruszyć natychmiast, lecz Indianina wydał mu się niezwykle rozsądny.
— Skąd weźmiemy jedzenie o tej porze?
— Przy głównej ulicy jest sklep — powiedział Gallipolis. — Pewnie będzie teraz zamknięty, ale podejrzewam, że nie stanowi to dla ciebie najmniejszej przeszkody.
— Otworzymy go — mruknął Simon.
Pojazd zadrżał i wytoczył się na drogę niczym olbrzymi, niezdarny owad o ogromnych błyszczących oczach. Święty zatrzymał się w niewielkiej odległości od wskazanego przez Gallipolisa sklepu i zgasił światła. Templar poruszał się we mgle jak duch. Na tyłach domu znalazł małe okienko, które okazało się łatwiejsze do sforsowania niż drzwi garażu. Już po dwóch minutach był w środku. Następne dziesięć minut zajęły mu zakupy. Odnalazł konserwy, otwieracz do puszek, czajnik, patelnię i wszystkie łupy wręczył Hoppy’emu, polecając, aby zniósł je do amfibii. Simon uzupełnił zapasy dwoma butelkami szkockiej whisky i butelką brandy, a następnie, opuszczając sklep, przypiął pinezką do ramy okna dwa banknoty dziesięciodolarowe.
Ruszyli na zachód, przedzierając się przez gęstniejącą mgłę. Prowadzenie amfibii wymagało o wiele większych umiejętności, niż prowadzenie samochodu. Pojazd posiadał układ kierowniczy sterowany przez pomocy dźwigni i pedałów ze względu na olbrzymie rozmiary kół. Aby skręcić w lewo, należało dodać gazu, odłączyć napęd od lewych kół i unieruchomić je poprzez wciśnięcie pedału hamulca. Tempo wykonania manewru zależało od wyczucia kierowcy, przy jego braku pojazd, zamiast skręcić, zaczynał obracać się wokół własnej osi. Utrzymanie stałego kursu, nawet przy niewielkiej prędkości, stanowiło nie lada wyczyn. Kiedy amfibia osiągnęła prędkość trzydziestu mil na godzinę, Simon odnosił zupełnie inne wrażenia, których nigdy przedtem nie doświadczył za kierownicą samochodu, nawet wówczas, gdy pędził z prędkością stu mil na godzinę po krętych górskich drogach.
Ciepły wilgotny wiatr rozwiewał mu włosy i smagał twarz. Oprócz umiejętności operowania dźwigniami i pedałami, Simon musiał być także jasnowidzem, bo na drodze pojawiła się gęsta jak wata mgła. Zdawało się, że minęło wiele godzin, nim Halwuk wreszcie położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
— Zjedź z drogi.
Simon zwolnił i skręcił w prawo. Kiedy pojazd nagle pochylił się do przodu i począł staczać się z nasypu, po którym biegła droga, Simona przez moment opanowało przerażenie. Odniósł wrażenie, że amfibia spada w bezdenną przepaść. Po chwili w świetle reflektorów zamajaczył szeroki, wypełniony wodą rów, a nad nim wąska kładka zbudowana z pni drzew.
— To był wasz pomysł — rzucił Simon do Gallipolisa i Charliego, zaciskając zęby i kierując amfibię wprost do rowu.
Smugi świateł uderzyły o powierzchnię wody, by w sekundę później ruszyć wolno ku niebu. Kiedy ponownie osiągnęły normalną pozycję, przed nosem amfibii wyrosła zwarta, zielona ściana, która połyskiwała groźnie w jaskrawym świetle reflektorów. Dopiero po chwili Simon zrozumiał, że mieli przed sobą zarośla tataraku. Na łodygach roślin srebrzyły się miliony kropelek rosy.
— Duża trawa — powiedział Charlie Haiwuk. — Ale dno jest piaszczyste. Można jechać.
Jazda przez szuwary trwała w nieskończoność. Spocone dłonie Świętego ślizgały się na dźwigniach, podczas gdy amfibia mozolnie przedzierała się przez gęste zarośla. Raz po raz unosiły się z nich olbrzymie chmary moskitów i małych muszek. Wkrótce ich brzęczenie zagłuszyło warkot silnika. Rozwścieczone krwiożercze bestie bądź rzucały się do reflektorów pojazdu, bądź atakowały jego pasażerów. Oprócz dźwięków dobywających się z gardła Hoppy’ego, w którym znikały coraz to nowe porcje bimbru, rozlegały się także donośne pacnięcia jego dłoni. Gallipolis machał rękoma i klął siarczyście w swoim ojczystym języku. Simon był zupełnie bezbronny, gdyż obie jego ręce spoczywały na dźwigniach. Zatrzymał więc pojazd, obwiązał chustką dolną część twarzy i zarzucił na głowę kurtkę, aby przynajmniej częściowo chronić kark i uszy, Jedynie Indianin nie zwracał najmniejszej uwagi na zaciekłe ataki owadów. Siedział nieruchomo u boku Świętego i niemal zupełnie się nie odzywał. Od czasu do czasu dotykał lekko ramienia Templara i wskazywał mu drogę.
Wyjechali z szuwarów równie niespodziewanie, jak w nie wjechali. Zobaczyli przed sobą nieprzeniknione ciemności lasu, w którym czyhała śmierć. Reflektory wyłowiły z czerni, porośnięte mchem i powykręcane, pnie wiekowych cyprysów, ale już ich gałęzie niknęły w wiszącej nisko mgle.
— Bardzo wolno — powiedział Charlie Halwuk. — Jedź!
Simon ruszył na najniższym biegu. Ogromne koła amfibii zapadły się głęboko w trzęsawisku. Zdawało się, że oleista maź pochłonie za moment amfibię wraz z pasażerami. Dopiero, gdy błoto zakryło piasty, koła dosięgnęły twardego gruntu i pojazd ruszył wolno przed siebie.
— Kurczę — powiedział Hoppy i zamilkł.
Amfibia brnęła przez bulgocące trzęsawisko niczym przedpotopowy gad. Z kryjówek w gałęziach drzew co chwilę podrywały się ku niebu stada ptaków, przerażone nagłym wtargnięciem w ich królestwo mechanicznego potwora i napełniały ciemności przeraźliwym krzykiem. Wjechali pomiędzy szare pnie drzew i od tego momentu realny świat został daleko za nimi.
Wprawdzie ster, znajdujący się aa rufie tego pojazdu, ułatwił manewrowanie w wodzie, lecz właśnie wtedy, gdy Święty nabrał już pewnej wprawy w posługiwaniu się nim, pojawiły się nowe problemy. Technika prowadzenia, którą przyjął w lesie opierała się w równym stopniu na inspiracji jak i desperacji. Teraz w błyskawicznym tempie musiał decydować, czy odstęp pomiędzy pniami jest wystarczająco szeroki. Choć ani razu się nie pomylił, to jednak kilkakrotnie otarli się burtą o drzewo. Kiedy tylko amfibia pokonała jeden przesmyk, natychmiast wyrastał przed nią kolejny. Simon dwukrotnie zwrócił się bezradnie do ospałego Indianina z milczącym pytaniem i dwukrotnie usłyszał odpowiedź:
— Jedź!
W ciemnościach błysnęła para oczu, które na chwilę znieruchomiały wpatrzone w pojazd, a potem zniknęły. Należały one do olbrzymiego aligatora, który pogrążył się w mulistych wodach leśnych i królestwie śmierci.
Nagle silnik zakrztusił się, a koła zachlupotały w błotnistej mazi. Simon zauważył, że stoją w miejscu.
— Zarył się — powiedział cicho, jakby obawiał się, że może go usłyszeć ktoś niepowołany.
— Kłoda — odrzekł Charlie Halwuk. — Bardzo do tyłu. Potem jedź.
Święty włączył wsteczny bieg. Ogromne, zaopatrzone w łańcuchy koła zdołały wyciągnąć amfibię z błotnistej pułapki. Simon znalazł inny prześwit pomiędzy drzewami i ominął zdradzieckie trzęsawisko. Westchnął ciężko na widok nowej ściany szuwarów, która ukazała się przed nim. Wyciągnął rękę i spojrzał wymownie na Charliego.
— Bardzo więcej trawy. Potem wzgórza. Trochę bardziej w lewo.
Templar dodał gazu. Ociekający wodą pojazd, zaczął wspinać się na niewielkie wzniesienie niczym ociężały mechaniczny niedźwiedź. Silnik pracował nierównomiernie. Raz zawodził, czasami przygasał, a potem znów wybuchał spazmatycznym rykiem. Zdawało się, że szuwary nie mają końca. Simon musiał zdjąć z twarzy chustkę, gdyż zaczynało mu brakować powietrza.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Simon przedzierał się przez zarośla tataraku, a Charlie w nieskończoność powtarzał, żeby jechał. Nagle ponownie znaleźli się na bagnie. Minęli je szybko i wjechali w kolejne zarośla tataraku. Potem znowu były drzewa i tak brnęli przez nieprzebytą dżunglę, a zewsząd atakowały ich najeżone kolcami pnącza, raniąc boleśnie twarze. Nie było żadnego znaku, niczego co wskazywałoby, że posuwają się we właściwym kierunku. Chwilami Simon odnosił wrażenie, że jeżdżą w kółko. Lecz Charlie nie zdradzał najmniejszych oznak zaniepokojenia. Od czasu do czasu kierował Świętego bardziej w prawo lub bardziej w lewo, tak jakby przez cały czas miał przed sobą kompas.
W pewnym momencie Simon zauważył, że otaczające ich ciemności, zaczęła rozświetlać szara poświata. Zdawało się, że oślepiające światło reflektorów stale przygasa. Święty czuł się tak, jakby budził się z głębokiego snu. Przez splątane gałęzie ponad ich głowami zobaczyli pierwsze, purpurowe promienie wschodzącego słońca.
— Patrz — powiedział Święty z ulgą.
— Dzień — odparł Charlie bez zbytniego zainteresowania.
O tym jak Simon Templar odkrył nowy przepis na pieczoną wieprzowinę, a Hoppy nie mógł się opanować.
Wraz z porankiem przyszedł upał. Gęste, gorące powietrze oblepiało ich ciała niczym wata cukrowa. Templar nieraz był w puszczy, lecz nigdy przedtem nie doświadczył podobnego uczucia. Czuł się tak, jakby przez chwilę spał w fińskiej łaźni. Słońce rozpuszczało mgłę, ukazując niekończący się labirynt poskręcanych gałęzi i pni, nad którymi wisiało nieruchome i ciężkie od wilgoci powietrze. Bolały go ramiona od nieustannego zmagania się z potężnymi dźwigniami i w ogóle był zmęczony.
— Jak jeszcze daleko, Charlie?
Simona zaskoczyło obce brzmienie własnego głosu. Wytarł mokre uchwyty dźwigni rękawem koszuli.
Indianin wskazał palcem na zachód i powiedział:
— Tam. Może dziesięć mil. Może piętnaście. Może więcej. Nie wiem.
— Do diabła. Podobno to tylko dziesięć mil od Tamiami Trail. Teraz okazuje się, że więcej. Przecież nie jedziemy do tyłu! — wycedził Simon przez zęby.
— Bardzo trudno — wyjaśnił Indianin nie podnosząc głosu.
— Nie można proste. Dużo naokoło.
— Powinniśmy wrócić do Miami i kupić samolot — powiedział Święty.
— Ciekawe jakbyś tu wylądował. Chyba na spadochronie — powiedział Gallipolis.
Templar spojrzał przed siebie i przyznał mu rację. Powoli zapalił papierosa. Nie było innego sposobu, aby dotrzeć do Lostman’s River.
— Można wrócić — zaproponował Indianin.
Simon zauważył nikły błysk w czarnych oczach Charliego. Na twarzy Templara pojawił się uśmiech, który tak rzadko z nich znikał.
— Jestem głodny i śpiący, a moskity wyssały ze mnie tyle krwi, że wystarczyłoby na transfuzję, ale skoro przyjechałem tym autokarem wycieczkowym przez bagno, po którym nie przejechałoby nic innego na kołach, to nie zawrócę. Jeden dzień więcej albo mniej, co to za różnica? Zawsze chciałem zwiedzić Park Everglades. Zjemy coś, a potem pojedziemy dalej.
Rozpalili niewielkie ognisko, na którym zagotowali zielonkawą wodę z rozlewiska. Ciecz, którą wypili, nie przypominała kawy ani smakiem, ani nawet kolorem. Zjedli wołowinę z kukurydzą i fasolę na zimno. Albo raczej na letnio, gdyż puszki z konserwami nagrzały się w słońcu. I dalej brnęli przez bagna.
Poruszali się jak w labiryncie, którego korytarze widział jedynie Charlie Halwuk. Z nastaniem świtu Simon mógł wprawdzie orientować się według słońca, lecz gdyby przeprawiał się przez rozlewiska bez pomocy Halwuka i ten sposób nie zdałby się na wiele. Trasa, którą wybrał Indianin, wyglądałaby na mapie jak droga pijanego węża. Wtargnęli w tak dziką i nieprzyjazną ludziom okolicę, iż zdawało się im, że rozlewiska Everglades czekały tylko cierpliwie, aby pochłonąć nieproszonych gości, gdy tylko opadną z sił.
Nadal kluczyli pośród bagien, szuwarów i cyprysowych zagajników. Nieznośny upał wciąż się wzmagał. Na pływających kłodach wylegiwały się jadowite węże, a obok nich odpoczywały wycieńczone gorącem żółwie. Kiedy zbliżali się do nich, zwierzęta znikały pod wodą, pozostawiając jedynie kilka zmarszczek na powierzchni. Na widok amfibii różowe warzęchy, czarnogłowe szczudłaki, szare sowy i białe czaple salwowały się ucieczką w przestrzeń. Gdy z pobliskiej gałęzi poderwał się nieduży ptak, przypominający sokoła, Charlie chwycił Simona za ramię i szepnął:
— Patrz!
Święty podążył wzrokiem za znikającą, niebieskoszarą sylwetką ptaka.
— Kania florydzka — powiedział Halwuk. — Może ostatni raz biały człowiek widzieć. Kiedyś dużo. Teraz mało kania. Dwadzieścia, może trzydzieści. Niedługo żaden, jak Indianie. Biały człowiek może ostatni raz widzieć! — powtórzył.
Czas, zupełnie tak jak amfibia, wlókł się niemiłosiernie. Kiedy przecięli płytkie i muliste rozlewisko, drogę zagrodziła im kolejna zapora z kolczastych zarośli. Szerokie opony tonęły w grząskim dnie.Charlie Halwuk polecił Simonowi, by ominął przeszkodę od południa, gdzie grunt był nieco twardszy. Święty zatrzymał się na niewielkim pagórku i zapalił papierosa.
Hoppy Uniatz poruszył się niespokojnie, ziewnął, wydając dźwięk przypominający huk startującego bombowca i powiedział:
— Trzęsie mnie jak cholera i mdli, szefie. Kiedy będzie obiad?
Zegarek Templara wskazywał pierwszą.
— Myślę, że już niedługo, Hoppy — odparł i wyłączył silnik. Dokładnie w tym samym momencie z zarośli dobiegło pojedyncze szczeknięcie. Potem dołączyły do niego inne i wkrótce martwą ciszę rozdarło donośne ujadanie. Dźwięk był tak przeraźliwy i niespodziewany, że Simon drgnął, a Gallipolis bezwiednie sięgnął po broń. Indianin uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Chikee tam — powiedział. Moi ludzie tam obozują niedaleko. My dostać dużo sofkee. Jedź!
Gdy przejechali sto jardów, natrafili na niewielki i suchy pagórek pokryty mchem. Na jego szczycie znajdowało się palenisko zbudowane z dziesięciu potężnych, ułożonych promieniście kłód. Wysoko nad ogniskiem wznosił się daszek z palmowych liści, podtrzymywany przez wkopane w ziemię pale. Na belach wisiały garnki, patelenki, kawałki suchego mięsa i wiązki ziół. Przy ognisku stał wielki moździerz wykonany z wydrążonego pnia cyprusa. Siedziała przy nim stara Indianka, która tłukła właśnie kukurydzę i najwyraźniej nie miała zamiaru przerywać pracy na widok gości.
Wokół paleniska znajdowały się chikee. Od paleniska różniła je jedynie, umieszczona kilka stóp nad ziemią, podłoga upleciona z łyka. Zaciekawieni Indianie wstali, aby przyjrzeć się przybyszom. Kiedy Simon zatrzymał pojazd i wysiadł z niego, żeby rozprostować kości, tubylcy otoczyli go zwartym kołem.
Charlie Halwuk powiedział kilka słów i twarze jego współplemieńców natychmiast pojaśniały. Rozległy się głośne słowa powitania w śpiewnym języku Seminoli, które Simon uznał za dobry znak.
— Dają nam sofkee — wyjaśnił Charlie Halwuk i wysiadł z amfibii.
Hoppy podążył za nim, a zaraz za Hoppym Gallipolis. Jeden z Indian wyciągnął rękę i dotknął swetra Hopp’ego. Jego komentarz wywołał zachwyt wśród pozostałych. Wokół Hoppy’ego natychmiast zgromadziła się liczna grupa wielbicieli, wpatrzonych pożądliwymi oczyma w krzykliwe barwy jego swetra. Kiedy Uniatz ruszył w kierunku pnia, służącego za krzesło, Indianie podążali za nim. Charlie Halwuk przyglądał się procesji z nieukrywaną dumą.
— On dużo dobry facet — powtórzył opinię wyrażoną poprzedniej nocy, zaznaczając tym samym, że jako pierwszy poznał się na niebywałych zaletach Uniatza.
— Szefie — jęknął Hoppy — o co im chodzi?
— Podobasz się im — powiedział Święty. — Wszystko wskazuje na to, że ująłeś ich swoim nieodpartym wdziękiem. No, nie rób takiej miny, musisz im okazać, że to doceniasz.
Wiekowy Indianin z pomarszczoną twarzą, któremu Charlie okazywał szacunek należny wodzowi, podał im sofkee w misach z orzecha kokosowego. Okazało się, że sofkee to nic innego jak kukurydziana papka, której żaden smakosz nie uznałby za rarytas. Na szczęście, oprócz sofkee menu składało się jeszcze z potrawki z indyka, słodkich ziemniaków i fasoli. Na deser były pomarańcze. Kiedy Simon zatopił zęby w jednej z nich, skrzywił się z niesmakiem.
— Dużo dziki, dużo kwaśny — objaśnił Charllie z satysfakcją. — Jak je jeść długo, to potem lubić.
Simon postanowił, że może obejść się bez kwaśnych pomarańczy, które stanowią egzotyczny rarytas.
Kiedy skończyli posiłek, Hoppy udał się na spoczynek i zasnął natychmiast otoczony zwartym kręgiem wielbicieli. Święty też poczuł jak opadają mu powieki. Nie walczył z ogarniającą go sennością, pomimo że wewnętrzny głos podpowiadał mu, iż każda zmarnowana chwila może, go dużo kosztować. Wiedział jednak, że sen jest równie ważny jak pożywienie. Gdyby dotarł do celu wyczerpany, zmarnowałby cały wysiłek, jaki włożył w wyprawę.
Po godzinie obudził się wypoczęty i rześki. Charlie Halwuk kucał obok niego.
— Lostman’s River trzy mile — oświadczył bez zbędnych wstępów. Znalazł patyk i narysował na piasku skomplikowany szkic. — My tu. Narysował krzyżyk i pokazał odległość, jaka dzieliła ich od wybrzeża. — Tu wydmy. Dużo źle. Nie można tam. My iść tędy. Patyk zakreślił szeroki łuk. — Źle. Dwanaście mil, może więcej.
— Od kiedy pamiętam, zawsze było dwanaście mil.
Charlie Halwuk zamyślił się i uniósł oczy ku niebu, gdzie połyskiwała ogromna kula słońca.
— Dużo deszcz? Jechać dalej?
— Wczoraj też mówiłeś, że będzie padać — odparł Simon ostro. — Mogłoby trochę popadać, bo nie ma czym oddychać. Czy mamy zapłacić twoim ludziom za jedzenie?
— Ty dajesz wodzowi sweter od duży facet. Będziesz jego syn.
— Już mam jednego tatusia w Miami. Zobaczę, co się da zrobić. Muszę pogadać z Hoppy’m.
Kiedy Indianin odszedł, Simon znalazł naczynie z czystą wodą i opłukał twarz. Gallipolis uczynił to samo. Strząsając letnie krople z kędzierzawej czupryny, przyglądał się Simonowi niechętnym wzrokiem.
— Czegoś tu nie rozumiem, panie Święty — powiedział. Kiedy zobaczyłem cię wczoraj wieczorem w tym twoim garniturku, nie przyszłoby mi nawet do głowy, że wytrzymasz w tej łaźni więcej niż pół godziny. A teraz mogę się założyć o każdą sumę, że nawet stary Charlie Halwuk wysiądzie wcześniej, niż ty.
— Na twoim miejscu nie robiłbym takich zakładów. Nie jesteśmy jeszcze na miejscu.
Lecz mówiąc te słowa, uśmiechnął się leciutko, jakby nie z własnej woli. Poczuł się znacznie pewniej. Wraz z krótkim odpoczynkiem wróciły mu wszystkie siły. Ponownie poczuł moc drzemiącą w mięśniach i chęć do walki. Wiedział, że jeżeli poniesie klęskę, to nie będzie jego wina.
Ponownie sprawdził poziom benzyny w baku i stwierdził, że zużyli ponad połowę. Wlał do baku zapas, który zabrał z garażu, modląc się po cichu, aby nie zabrakło im paliwa.
Kiedy wspiął się na siedzenie kierowcy, jego oczom ukazał się budujący widok, który miał przejść do historii.
Ku amfibii zmierzał Hoppy Uniatz, za którym w niewielkiej odległości podążał Charlie Halwuk, a tuż za nim dzieci, kobiety i mężczyźni, słowem wszyscy mieszkańcy wioski Seminoli. U boku Uniatza kroczył dumnie sam wódz, odziany w jego sweter, za który Hoppy otrzymał kolorową, pasiastą koszulę.
Pochód dotarł do pojazdu i zatrzymał się. Wódz położył obie ręce na ramionach Hoppy’ego i powiedział kilka słów, które zabrzmiały niezwykle podniośle i uroczyście. Pozostali członkowie plemienia zamruczeli na znak aprobaty. Potem wódz cofnął się o krok, niczym francuski generał, który właśnie udekorował medalem jakiegoś dostojnika.
Hoppy wsiadł do amfibii i od razu szepnął do Simona:
— Szefie, niech mnie pan stąd zabierze.
Seminole stali bez ruchu niczym drewniane totemy, przyglądając się jak Simon zapala silnik. A kiedy ogromne koła pojazdu drgnęły, zauważył z podziwem:
— Nigdy nie podejrzewałem, że jesteś absolwentem Instytutu Dale Carnegie.
Uniatz głośno przełknął ślinę.
— Wódz mówi, on wrócić — wyjaśnił Charlie Halwuk. — Dostać córka wodza za żona. Ona dużo dobra.
Z nieba lał się żar. Simon czuł niemal, jak w jego głowę uderzają bezlitosne promienie tropikalnego słońca. Zdawało się, że woda w płytkich kałużach zacznie lada moment kipieć. Święty nie zwracał jednak uwagi na upał. Odzyskał siły i był zadowolony z trudów wyprawy, gdyż nie pozostawiały mu one ani odrobiny energii na zbyteczne rozważania. Wiedział doskonale, że jak tylko zacznie rozmyślać, natychmiast będzie widział zbyt dużo przeszkód. Teraz skoncentrował wszystkie siły na najważniejszym zadaniu. Musiał dostać się do posiadłości Marcha. Dopiero tam myślenie mogło znowu odzyskać swój sens.
I wówczas lunęło.
Nim spadły pierwsze krople, usłyszeli głośny trzask, który przypomniał dźwięki, jaki wydaje płonący chrust. Potem odczuli podmuch wilgotnego wiatru, który przygnał z zachodu olbrzymie czarne chmury. Kiedy ich potężne cielska, ciągle zmieniając swój kształt, zasłoniły słońce, wszystkie istoty wstrzymywały oddech w oczekiwaniu ataku żywiołu. A potem niebiosa rozwarły się i na ziemię polały się strumienie wody. Rozpoczął się potop przewidziany przez Charliego Halwuka.
Ulewa na rozlewiskach Everglade w niczym nie przypominała łagodnych deszczyków, spryskujących zielone pola Anglii, ani orzeźwiającej mżawki w wybrzeży Maine. Runęły na nich bezlitosne strugi wody. Woda na rozlewisku zakipiała. Nic nie widzieli, bo wszystko zasłoniła szczelnie szara kurtyna.
Jechali dalej. Ich ubrania przemokły w ciągu kilku sekund i natychmiast zaczęły parować. Ulewa smagała twarze, a woda dudniła głucho na blaszanej masce silnika. Amfibia sunęła przed siebie, tak samo nie czuła na wściekłe ataki żywiołu jak olbrzymi żółw. Zdawało się, że pod potokami nieustannie lejącej się wody, zatrzymał się czas.
Pogoda zaczęła się nieco poprawiać dopiero u schyłku popołudnia.
— Już niedaleko — zapewnił Charlie Halwuk.
W dwadzieścia minut później, przez zwały ołowianych chmur, przedarły się nieśmiałe promienie zachodzącego słońca. Ulewa ustala równie szybka, jak się zaczęła.
Kiedy pokonali kolejny mulisty strumień, Simon zatrzymał amfibię, aby strząsnąć wodę z włosów.
Gdy zgasił silnik, usłyszał dziwny dźwięk.
Nie był on podobny do żadnych dźwięków, jakie słyszał wcześniej, Przypominał piski i pochrząkiwania, lecz było w nich jeszcze coś krwiożerczego, coś co napełniało większym lękiem, niż ryk tygrysa lub pantery. Templar poczuł lodowaty dreszcz na plecach.
— Co to jest do cholery? — zapytał.
— Dużo dzika świnia. Bardzo groźna świnia. Złapały kogoś, bardzo źle. Lepiej jechać inna droga — zaproponował Charlie.
Dopiero kiedy Święty włączył silnik i ruszył, dotarło do niego pełne znaczenie słów Indianina.
— Kogoś? — zapytał. — Chodzi ci o człowieka?
Indianin wskazał strumień po prawej stronie. W pierwszej chwili Templar nic tam nie zauważył, potem pociągnął gwałtownie za dźwignię sprzęgła i nacisnął hamulec. Amfibia zawróciła niemal w miejscu i ruszyła z powrotem do strumienia.
— Bardzo groźny świnia — powiedział ostro Charlie — Lepiej uważać. Złapać i rozedrzeć na kawałki bardzo szybko. Lepiej nie jechać dalej.
— Do diabła z nimi! — syknął, — nie mam zamiaru uciekać przed świniami.
Templar wytężył wzrok. Dopiero wówczas zobaczył na niewielkiej wysepce pojedyncze drzewo, które górowało nad niskimi zaroślami. Pośród gałęzi dostrzegł postać w poszarpanym ubraniu. Pod drzewem, wokół splątanych korzeni, wystających z ziemi, zobaczył czarne zwierzęta z połyskującym kłami. Kiedy zbliżyli się do nich, groźne pochrząkiwania wzmogły się znacznie.
— Te dzikie są groźniejsze od panter — powiedział Gallipolis, sięgając po karabin maszynowy. — Lepiej rozprawić się z nimi od razu.
— Zaczekaj — powiedział Simon i zwrócił się do Indianina. — Jak daleko jest stąd do posiadłości Marcha?
— Może mila. Może trochę więcej.
— Czy echo niesie daleko na tych bagnach?
— Oni usłyszeć lepiej niż my. Strzelba do niczego. Świnia gorsza od dzik. Bardzo groźny.
Simon zacisnął szczęki. Gdyby podczas każdej misji zachowywał się tak, jak wymagały tego okoliczności, zapewne ruszyłby dalej. Ale cała jego natura sprzeciwiała się zawsze, gdy musiał zostawiać ludzkie istoty sam na sam z krwiożerczymi bestiami. Poza tym człowiek, który siedział na samotnym drzewie w pobliżu posiadłości Marcha, mógł stać się bezcennym nabytkiem. I był cenniejszy niż Święty przypuszczał.
Włączył wsteczny bieg i spojrzał na nurt strumienia, który obmywał wysepkę tak, że woda przy brzegu wdzierała się pomiędzy splątane korzenie.
Nim ktokolwiek z pasażerów amfibii zorientował się, co zamierza zrobić, Święty chwycił klucz i odkręcił korek do spuszczania paliwa, który znajdował się pod bakiem.
— Co ty do cholery wyprawiasz?! — wrzasnął Grek, podrywając się, ale Święty uśmiechnął się tylko zagadkowo.
— Spokojnie. Pozbędziemy się świnek — powiedział łagodnie. Gallipolis usiadł, a Uniatz natychmiast przytknął lufę Betsy do jego boku.
Simon wypuścił z baku dwa galony benzyny i zakręcił korek. Woda w strumieniu pokryła się tęczową smugą paliwa.
Następnie zapalił kilka zapałek i wrzucił je do wody. Pomarańczowe języki ognia natychmiast objęły powierzchnię strumienia. A kiedy prąd zniósł je w kierunku wysepki, wcisnęły się pomiędzy splątane korzenie i wkrótce chrząkanie ustało, a pozostały tylko przeraźliwe piski. Uciekając przed błyskawicznie rozprzestrzeniającym się ogniem, zwierzęta rzuciły się w panice do wody i popłynęły na przeciwległy brzeg, a tam ich czarne cielska zniknęły w zaroślach.
Ogień palił się jeszcze przez chwilę pomiędzy nasiąkniętymi wodą korzeniami mangowca, wydzielając kłęby gęstego dymu, a potem zgasł. Simon skierował amfibię na wysepkę, schwycił zwisającą gałąź i przeskoczył na suchy ląd dokładnie wtedy, kiedy uciekinier zaczął schodzić z drzewa. Wątła i szczupła postać trafiła prosto w ramiona Świętego.
Purpurowe promienie, chylącego się ku zachodowi słońca, padały na czuprynę w kolorze miedzi, a Simon już wiedział, że trzymał w objęciach Karen Leith.
— Cały czas zastanawiałem się, gdzie się podziewałaś — mruknął bez cienia zdziwienia.
Zamiast białej, zwiewnej sukni z falbanami, w jaką była ubrana wtedy, gdy Templar widział ją po raz ostatni, teraz Karen miała na sobie niebieskie robocze ubranie, które było tak podarte, przemoczone i zabłocone, że nie założyłby go żaden szanujący się robotnik. Święty ze zdziwieniem stwierdził, że dziewczyna wygląda w nim niezwykle atrakcyjnie. Przemoczony do suchej nitki materiał przylegał ciasno do ciała, uwypuklając harmonijne kształty, zaś ponury wyraz twarzy dodatkowo podkreślał piękne rysy. Simon natychmiast zdusił narastające wzruszenie i spojrzał na Karen obojętnym wzrokiem. Uzbrajał się w obojętność.
Hoppy także był zaskoczony, lecz z zupełnie odmiennego powodu. Wybałuszył oczy na dziewczynę i zamarł osłupiały.
— Szefie — powiedział, nie spuszczając wzroku ze zjawy — jak wyjeżdżałem z knajpy, siedział pan z nią przy stoliku, no nie?
— Owszem, Hoppy — powiedział Święty.
— Nie zabrał jej pan ze sobą?
— Nie, nie zabrałem.
— No, to jak się ona tu znalazła na tym drzewie? — zażądał odpowiedzi Uniatz.
Gallipolis wytarł spocone czoło kolorową chustką i powiedział:
— Co tu się, do diabła, dzieje? Nic już z tego nie rozumiem.
— Masz papierosa? — zapytała dziewczyna ponurym głosem.
Simon wyjął papierośnicę. Jej zawartość była wprawdzie przemoczona, ale metal, z którego ją wykonano, uchronił papierosy przed zupełną zagładą. Poczęstował Karen, a potem wyjął papierosa dla siebie. Zauważył, że jej drobne dłonie są pokaleczone i pobrudzone ziemią, ale już niemal udało się jej zapanować nad drżeniem rąk.
— No cóż, zdaję sobie sprawę, że życie ludzkie składa się z wielu niewyjaśnionych tajemnic, ale wydaje mi się, że pytanie Hoppy’ego jest w pełni uzasadnione — powiedział podając ogień Karen.
Fiołkowe oczy przyjrzały się uważnie dziwacznej marsjańskiej sylwetce łazika na bagno, a potem mężczyznom, którzy go otaczali i wreszcie spoczęły na Świętym. Simon zdał sobie nagle sprawę, że nie wyróżniał się z całej czwórki elegancja i wyglądał równie niecywilizowanie jak stary Indianin. Zastanawiał się, czy zauważyła w ich oczach zdeterminowanie, które on dostrzegł w jej spojrzeniu. Jeżeli nie, to musiał dać jej do zrozumienia, że nie miał najmniejszej ochoty na czułości.
— Wszystko wskazuje na to, że pojedziemy na wspólnym wózku, w sensie dosłownym — powiedziała głosem, w którym pobrzmiewały metaliczne nutki.
— Na wspólnej amfibii — poprawił Święty beznamiętnym głosem, — To coś nie przypomina wprawdzie rolls royce’a, ale w Everglades jest o wiele bardziej przydatne.
— Chcesz powiedzieć, że można takim czymś wyjechać z bagien? — ożywiła się nagle.
— Można tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy.
— Simon, jestem ci niezmiernie zobowiązana. Nie marnujmy czasu. Muszę natychmiast dostać się Tamiami Trail.
Święty usiadł na burcie amfibii, oparł łokcie na kolanach i przyglądał się kłębowi dymu, który właśnie wypuścił. Jego niebieskie oczy stały się obce i zimne; takie, jakich Karen nie miała jeszcze okazji poznać.
— Kochanie, odnoszę wrażenie, ze źle zrozumiałaś moje intencje — powiedział lodowato. Teraz są tylko dwie możliwości: albo zabierzemy cię ze sobą tam, gdzie właśnie zmierzamy, albo wrócisz do domu na piechotę, czyli tak, jak się tu dostałaś.
— Po jej twarzy przebiegł niemal niewidoczny skurcz bólu.
— Wiem. Powinnam była powiedzieć ci wszystko na samym początku — przyznała.
— Spróbuj teraz. Zobaczymy, co się da zrobić — zaproponował obojętnym tonem.
— Karen zaciągnęła się głęboko dymem.
— Dobrze — odparła równię obojętnie. — Podejrzewam, że wiesz już kim jest kapitan Heinrich Friede. To jeden z najważniejszych niemieckich agentów w Stanach Zjednoczonych.
— Domyślałem się. Simon strzepnął tytoń do strumienia. — A twój Randy jest jego najlepszym kumplem, który dla fantazji finansuje hitlerowską piątą kolumnę. To taki maleńki kaprys playboya. Zacznij od tego momentu.
— Wiesz także, że Randolph March ma w pobliżu ukrytą przystań, którą nazywa bazą myśliwską.
— Na to zupełnie sam, bez niczyjej pomocy, wpadł nawet Hoppy. Widzisz, twoje rewelacje nie mogą nas zaskoczyć Randy trzyma U–bota w swoim basenie jachtowym i od czasu do czasu wypływa na morze, aby zatopić jakiś tankowiec.
— Zgadza się.
— Jesteś całkiem pewna?. Widziałaś tę łódź podwodną?
— Tak, dzisiaj po raz pierwszy. Jest teraz w bazie.
— A oprócz niej?
— March Hare,
— To też żadna rewelacja. Wiesz o tym, bo byłaś na jachcie, kiedy płynęli do bazy. Tak się składa, że widziałem cię na pokładzie.
— Na March Hare jest jeszcze dwoje obcych ludzi.
— Wiem, to moi przyjaciele. Porwali ich ludzie Marcha, podając się za policjantów — powiedział ostrym jak brzytwa głosem. — Czy nic im się nie stało?
— Nie, i chyba im się nic nie stanie. Są zakładnikami.
— Cały czas czekamy na twoje tajne informacje. Może wreszcie zaczniesz zapracowywać na przejażdżkę naszym wehikułem i powiesz coś, czego jeszcze nie wiemy.
Zdawało się, że dziewczyna resztkami sił zachowuje cierpliwość.
— Co jeszcze chcesz wiedzieć?
— Pozostaje jeszcze mały szczególik. Powiedz jaka jest twoja rola w tym niezwykle zabawnym przedstawieniu? — zapytał Święty matowym głosem. Jego twarz była teraz podobna do połyskującej brązowej rzeźby. — Zawsze spotykamy się w dziwnych okolicznościach i prawie zawsze w pobliżu kręci się March. Byłaś z nim i z Friedem na March Hare. Znajdowałaś się przy mnie, kiedy facet opłacony przez Marcha usiłował wyprawić mnie na tamten świat. Nie powiedziałaś nic o Rogersie, dopóki nie dotarłem do Palmleaf Fan nie mogąc obalić argumentów, które mnie obciążały. Pojechałaś tam ze mną, żeby zobaczyć, jak mnie wykończą, a kiedy okazało się, że wymknąłem się z pułapki, ulotniłaś się w towarzystwie Randy’ego i jego kapitana. Szkoda, że przez cały czas nie wiedziałem, co się dzieje, tracąc mnóstwo zabawnych momentów. Ale teraz koniec z żartami. Albo odpowiesz na pytanie, albo…
Karen zaśmiała się cicho.
— Mój drogi, jak myślisz, kto informował Rogersa?
Święty podniósł wzrok i spojrzał prosto w jej oczy.
— Według szeryfa — odparł pewnie — do Rogersa zadzwonił jakiś tajemniczy przyjaciel. Czy to ty zadzwoniłaś?
— Ja.
— Dlaczego mnie nie uprzedziłaś?
— Mówiłam ci już wczoraj wieczorem, że nie mogłam. Musiałeś sam na to wpaść. Pomyślałam, że działając na własną rękę, dowiesz się czegoś, czego ja nie wiedziałam. Poza tym, gdybyś nawet znał całą prawdę, to i tak poszedłbyś do garderoby Rogersa. Wolałam ostrzec Rogersa. Byłam przekonana, że będzie ostrożniejszy, ponieważ wiedziałam, że pracuje dla FBI. Doszłam do wniosku, że to jedyny sposób, żeby uratować ci życie.
— To miło z twojej strony — odparł Święty uprzejmie. — A kiedy już uratowałaś mi życie, wróciłaś do Marcha i Friedego i pomogłaś porwać moich przyjaciół.
— Nie. Chciałam tylko, żeby March się niczego nie domyślił. Podeszłam do ich stolika i powiedziałam, że nie wiem, co się dzieje, ale zasugerowałam, że wiedziałeś o pułapce w garderobie Rogersa i byłeś na nią przygotowany. W kilka minut później podszedł kelner i szepnął coś do Friedego. Friede powiedział, że miałam rację. Wpadł w furię, wydał swoim ludziom mnóstwo rozkazów po niemiecku i wyszliśmy z klubu. W czasie przygotowań do wypłynięcia, przywieźli na pokład twoich przyjaciół,
— Widziałem, jak żartowałaś w najlepsze z Marchem, kiedy mijaliście Causeway.
— Musiałam z nimi popłynąć. Nie miałam innego wyjścia. Musiałam przecież dowiedzieć się, dokąd płynęli.
Nie spuszczając oczu z Karen, Święty dmuchnął dymem w rój moskitów, które zaczęły gromadzić się nad ich głowami.
— Masz ostatnią szansę, żeby wyjść z tego cało — powiedział bezlitosnym głosem. — Dla kogo pracujesz?
Karen zamilkła. Zdawało się, że prowadzi walkę ze sobą. Po chwili powiedziała:
— Dla wywiadu brytyjskiego.
Simon jeszcze przez moment nie spuszczał z niej oczu.
Potem zasłonił twarz dłońmi.
Kiedy po kilku sekundach uniósł je ponownie, w jego oczach nie było już bezwzględności.
Wszystko się wyjaśniło, absolutnie wszystko. Doznał takiego uczucia, jakby wyszedł z ciemnego i dusznego pokoju na świeże powietrze. Nie miał żadnych wątpliwości, że dziewczyna mówi prawdę. Jej słowa potwierdzały nie tylko jej piękne oczy, ale i fakty przemawiały na jej korzyść. Karen nie kłamała, gdyż żadne, nawet najsprytniejsze i najbardziej wyszukane kłamstwo, nie mogłoby połączyć wszystkich wydarzeń w spójną całość. Templar nie rozumiał, dlaczego jednak nie wpadł na to wcześniej?
Wyciągnął szybko rękę, ujął jej małą i pokaleczoną dłoń, pytając z żalem:
— Karen, dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Nie mogłam — odparła bez cienia urazy. — Nie mogłam, Simon. Wypadłabym z gry, gdyby zaczęli mnie podejrzewać. Zbyt wiele mnie kosztowało to, co już osiągnęłam. Nie mogłam zrezygnować nawet dla ciebie. Słyszałam, że jesteś współczesnym romantycznym Robin Hoodem, ale nie wiedziałam, czy można ci zaufać. Nie mogłam ryzykować. Teraz nie mam innego wyjścia.
— Mów dalej — szepnął.
Włożyła papierosa do ust i wolno zaciągnęła się dymem. Na jej twarzy malowała się ulga. Kości zostały rzucone i nie pozostało jej nic innego, jak obserwować dalszy rozwój wypadków. Jej rola już się skończyła.
— Zaczęło się od prostego zadania. Ministerstwo Spraw Zagranicznych umieściło Marcha na liście osób, które mogą pewnego dnia narobić kłopotów. Wiedzieli, że po roku trzydziestym trzecim często bywał w Niemczech i że znał wiele wpływowych osób z hitlerowskiego establishmentu. Skłaniał się ku ich ideologii. Miał wyraźne ciągoty do faszyzmu. Nie był zresztą jedynym nadzianym facetem, którego przeciągnęli na swoją stronę. Znasz ich metody. Straszą bogatych widmem komunizmu i zapędzają biedotę do obozu komunistów, strasząc ich kapitalizmem. Dopiero potem razem z kapitalistami wykańczają komunistów. Po zajęciu Czechosłowacji przez Hitlera, ci z Ministerstwa Spraw Zagranicznych odkryli, że March wpakował mnóstwo forsy w firmę z udziałem niemieckiego kapitału.
— Za pośrednictwem Foregin Investment Pool?
Karen przytaknęła.
— Więc kiedy wybuchła wojna, postanowili, że muszą zająć się Marchem. Na początku zadanie było proste, zwykła rutynowa robota aż do chwili, kiedy dowiedziałam się, jaka jest rola Friede’go. Musiałam oczywiście udawać, że sympatyzuję z faszystami, ale minęło mnóstwo czasu, zanim zaczęli mi ufać. Nawet wówczas nie pozwalali mi brać udziału w ważnych rozmowach. Większość informacji zebrałam, podsłuchując i podglądając ich przez cały czas. Dopiero zeszłej nocy… Chociaż już wcześniej słyszałam, jak ktoś wspominał o łodzi podwodnej. Po katastrofie tankowca doszłam do takich samych wniosków jak ty. Musiałam więc dowiedzieć się, gdzie mają bazę, z której dokonali ataku.
Dlatego pojechałam wczoraj z nimi. Byłam przekonana, że popłyną do bazy. I nie pomyliłam się. Kiedy tylko dowiedziałam się wszystkiego, uciekłam dzisiaj rano. Sprawdziłam na mapie, że szosa biegnie niedaleko stąd. Gdyby nie te dzikie świnie, byłabym już w drodze do Miami.
Święty przypomniał sobie podróż z Ochtopee i uśmiechnął się ponuro.
— Podejrzewam, że nie ścigali cię nawet. Wiedzą, że sama nie oddalisz się nawet o milę. Od czternastu godzin przedzieramy się tą beczką na kółkach przez bagna z Indianinem, który ma aparat rentgenowski zamiast oczu i nadal nie możemy dotrzeć na miejsce.
— Ale ja muszę się stąd wydostać — powiedziała zrozpaczonym głosem. — Zabierzcie mnie z powrotem. Ambasador brytyjski w Waszyngtonie wie o mojej misji. Muszę do niego zadzwonić i przekazać informacje. On zawiadomi Departament Stanu i za pół godziny będą tu okręty Straży Przybrzeżnej i wojsko.
— Przyjdą, żeby zlikwidować całkowicie nielegalną bazę — powiedział Święty — ale nie po to, żeby ratować przyjaciół Simona Templara.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Przyjaciół?! Nadal o nich myślisz?
— To moja słabostka.
Przez moment siedziała nieruchomo.
Potem wyrzuciła niedopałek papierosa do strumienia i sięgnęła do kieszeni Simona po papierośnicę. Święty podał jej zapałki. Zapaliła papierosa i powiedziała:
— Przez trzy miesiące pozwalam, żeby obłapiał mnie Randolph March i szczerzyłam zęby do Heinricha Friedego. Udawałam, że sympatyzuję z ich ideologią, choć na samą myśl o niej robi mi się niedobrze. Zachwycałam się zrzuceniem bomb na bezbronne miasta, mordowaniem kobiet i dzieci, podbijaniem kolejnych narodów i innymi sukcesami Hitlera. Wpadałam w wyśmienity humor, słysząc o obozach koncentracyjnych, zagładzie Żydów, torturach i o tym, że mordują moich rodaków. Co więcej, pozwoliłam ci wpaść w śmiertelną pułapkę tylko po to, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Kocham ciebie, ale pomyślałam, że wtedy, kiedy ludzkość zmaga się z widmem zagłady, nie ma prawa do życia prywatnego. A ty przejmujesz się teraz losem twoich przyjaciół!
Simon Templar utkwił niebieskie i zimne już oczy w twarzy Karen.
Nie spuszczał z niej wzroku. Zdawało się, że jej słowa nadal wiszą w stopniowo gęstniejącym mroku.
Mechanicznym ruchem wyjął kolejnego papierosa i zapalił szybko. Wśród pełnej napięcia ciszy z jego twarzy pomału znikały oznaki współczucia. W chwilę potem jego twarz ponownie nie różniła się niczym od maski.
Odwrócił się do Hoppy’ego Uniatza.
— Potrafiłbyś poprowadzić amfibię?
— No pewnie, szefie — zapewnił Hoppy z entuzjazmem. — Nauczyłem się jeździć traktorem, jak byłem w poprawczaku.
Na czole Simona pojawiła się niewielka zmarszczka.
— Nie mogłeś się przyznać wcześniej — powiedział bez złości.
— Wrócisz na Tamiami Trail. Charlie pokaże ci drogę. Święty spojrzał na siedzącego nieruchomo Indianina. — Którędy mam iść dalej?
— Teraz już łatwo. Prosto na słońce. Nikt się nie zgubić.
Simon wstał, uchwycił gałąź i przeskoczył na brzeg.
— Dziękuję, Karen — powiedział.
Dziewczyna pobladła.
— Co robisz? — zapytała drżącym głosem.
Na jego twarzy ponownie pojawił się wesoły i beztroski uśmiech.
— Ci panowie zostaną, aby dotrzymać ci towarzystwa, kochanie. Postaram się dotrzeć do Piotra i Patrycji, nim zrobi to marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych. I nie zapomnij pozdrowić ode mnie ambasadora. Pomachał ręką. — Ruszaj Hoppy i opiekuj się nimi.
— Okay, szefie — odpowiedział Hoppy z dumą i pociągnął dźwignię sprzęgła. Ogromne koła drgnęły i… zamarły. Hoppy zapalił silnik jeszcze raz i dodał gazu. Było już jednak zbyt późno, aby ich ostrzec. Kiedy Święty rozmawiał z Karen, z prądem strumienia przypłynęła potężna kłoda. Jeden jej koniec utkwił pomiędzy tylnymi kołami, a drugi wbił się głęboko w mulisty brzeg strumienia. Kiedy Simon ją dostrzegł, Hoppy ciągnął właśnie z zapałem obie dźwignie sprzęgła, a silnik ryczał na pełnych obrotach. W sekundę później rozległ się ogłuszający huk pękających osi, pojazdem wstrząsnęły śmiertelne drgawki i zaległa zupełna cisza.
Hoppy nacisnął starter i silnik zarzęził. Spod maski posypały się iskry, a w chwilę potem pojawiły się kłęby czarnego dymu.
— Niech spoczywa w pokoju — powiedział Święty, przenosząc spojrzenie na Karen. Kochanie, sama widziałaś, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Widocznie Opatrzność chciała inaczej.
— Będę musiała pójść dalej na piechotę — odparła. Gdybym miała przewodnika…
— Charlie, co ty na to? — przerwał jej Simon. Indianin potrząsnął wolno głową.
— Indianin iść. Może trzy, cztery dni. Biały nie iść. Biały człowiek umrzeć bardzo szybko.
Karen Leith zakryła oczy.
Simon pogładził ją po ramieniu.
Może uda się nam ukraść łódź i przewieźć cię morzem. Ale najpierw musimy dostać się do bazy. I to szybko.
Templar wiedział, że próba przebycia rozlewisk Fverglades nocą, bez potężnych reflektorów amfibii, mogła zakończyć się fatalnie. Liczyła się każda minuta. Noc na Florydzie zapada niezwykle szybko. Zaraz po zachodzie słońca robi się tak ciemno, że nie widać ręki przed oczami.
Simon wstał.
— Charlie, idź pierwszy. Musimy dotrzeć do Lostman’s River przed nocą. Nie rób hałasu.
Indianin przytaknął i wysiadł z pojazdu. Kiedy ruszyli, nogi Simona pogrążały się zupełnie w błocie. Święty z podziwem przyglądał się Indianinowi, który stąpał tak lekko, iż zdawało się, że podeszwy jego butów niemal nie dotykają grząskiego podłoża.
Karen odwróciła głowę do Świętego i powiedziała półgłosem:
— Miej oczy szeroko otwarte. Możliwe, że wysłali jednak za mną pościg.
— Człowiek idzie, ja słyszę — uspokoił ją Charlie Halwuk.
Szli gęsiego za Indianinem. Droga ich była tak kręta, że Simon prawie od razu stracił orientację. Charlie przeciskał się pod zwisającymi nisko pnączami, znajdował przejścia przez zarośla najeżone cierniami krzewów, wspinał się po korzeniach i kłodach jak górska kozica po skałach Za plecami Simona i Karen rozlegały się raz po raz siarczyste greckie przekleństwa, a zamykający pochód Hoppy Uniatz, uzupełniał je od czasu do czasu równie dosadnymi zwrotami po angielsku. Dotarli właśnie do brzegu wąskiego strumienia.
— Tędy — rzucił Charlie i wszedł do wody.
Pozostali podążali za nim, brodząc po kolana w mętnym strumieniu. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie, Święty zobaczył, że na samym brzegu rosły jak ściana splątane zarośla. Halwuk ruszył w górę strumienia. Nagle podniósł rękę i odwrócił się do Simona.
— Iść inaczej. Tam aligator. Dużo niebezpiecznie.
— Aligatory! Palce dziewczyny zacisnęły się kurczowo na ramieniu Simona. Zrozumiał, że Karen przypomniała sobie, iż przed kilkoma godzinami pokonywała ten strumień sama. — Nie wiedziałam, że na Florydzie są aligatory.
— Dużo aligator na Florydzie.
Charlie przeszedł bezszelestnie kilka jardów i zatrzymał się przy kępie krzaków, która niczym nie różniła się od pozostałych. Gdy je rozchylił, ukazał się wąski przesmyk. Kiedy wspięli się po pochyłym i śliskim brzegu, znaleźli się wśród cyprysów porośniętych długim mchem. W lesie panował ponury półmrok, gdyż przez splątane gałęzie nie dochodziło światło słoneczne. Wyprawa zamieniła się w makabryczny wyścig z czasem. Niechętna ludziom przyroda mnożyła wciąż przeszkody. Gallipolis nadal prowadził niecenzuralny monolog, natomiast Hoppy zamilkł niemal zupełnie. Jego ulubioną konkurencją był boks, a nie biegi przełajowe i dlatego po kilkuset jardach Uniatz zaczął rzęzić niczym astmatyk.
Indianin prowadził cały czas. Pożerał dystans jak niezmordowany automat. Szli teraz po mniej grząskim terenie i choć kolczaste zarośla poczęły rzednąć, pozostali członkowie ekspedycji brnęli kilka jardów za plecami Charliego, usiłując bezskutecznie zrównać się z czołówką. Kiedy Karen potknęła się Templar, podtrzymywał ją, lecz ona odepchnęła jego ramię i ruszyła dalej.
Wręczcie Halwuk zatrzymał się i odwrócił. Simon podszedł do niego i spojrzał przed siebie. Poprzez cienką zasłonę krzewów zobaczył purpurowe błyski zachodzącego słońca i pofalowaną powierzchnię rzeki.
— Lostman’s River — powiedział Indianin.
Święty patrzył jak urzeczony na spowitą gęstniejącymi ciemnościami posiadłość Marcha i Friediego. Po chwili do Simona dołączyła Karen Leith i dotknęła lekko jego ramienia, czego on niemal nie zauważył. Poczuł nowy przypływ siły. Wiedział już z kim ma walczyć i o co toczy się gra. Zapomniał o przeszkodach i o tym, że wątpił, iż dotrze tu kiedykolwiek.
Przed oczyma znajdował się teraz cel wyprawy.
Szara i smukła sylwetka March Hare zacumowana w wielkim basenie, połyskiwała rzędem oświetlonych bulajów, które odbijały się w ciemnych wodach Lostman’s River. Pomiędzy jachtem a nabrzeżem Święty dostrzegł obły kształt. Ledwie wystająca ponad powierzchnię basenu łódź podwodna przypominała wielkiego wieloryba.
Po prawej stronie znajdował się jeszcze jeden, znacznie mniejszy basen w kształcie litery T. Tuż przy nabrzeżu wznosiło się kilka baraków z falistej blachy oraz olbrzymi zbiornik na paliwo. W mniejszym basenie cumowała motorówka. Fale odbijały się łagodnie ojej burty. W odległości stu jardów od nich stał długi parterowy budynek. Jego dwa duże okna były oświetlone żółtymi światłami.
Za plecami Świętego dał się słyszeć przyspieszony oddech Hoppy’ego. Uniatz właśnie kończył butelkę, którą zabrał z amfibii. Kiedy nie została w niej ani kropla drogocennego trunku, Hoppy cisnął butelkę w krzaki. Nie zmartwił się teraz wcale. Był mocno przejęty i drżał z podniecenia, gdyż w jego mikroskopijnym mózgu zakiełkowała właśnie myśl, że oto znalazł się w miejscu niezwykłym.
— Szefie, czy to jest źródło? — zapytał z nadzieją w głosie.
— Tak, Hoppy, jesteśmy na miejscu.
— Szefie — Hoppy poruszył się niespokojnie. — Mogę spróbować?
— Nie — padła bezlitosna odpowiedź. — Zostaniesz tu z nimi — ja idę zbadać teren. Nie ruszajcie się, dopóki nie dam wam sygnału. I nie hałasujcie. Gallipohs, daj mi swoją latarkę. Kiedy zobaczysz błyski, dołącz do mnie.
Pogładził Karen po dłoni, która spoczywała nadal na jego ramieniu i zniknął w ciemnościach.
Posuwał się wzdłuż brzegu rzeki. Zasłaniały go gęste zarośla, które znajdowały się tuż nad wodą na skraju lasu. Nogi tonęły w błocie, a każdy krok wymagał potwornego wysiłku. Wkrótce zleciały się roje moskitów i natychmiast przystąpiły do ataku. Święty nie zwracał najmniejszej uwagi na te przeszkody. Spędził niemal dobę na rozlewiskach Everglades i zdążył już przyzwyczaić się do tych niedogodności. Był zadowolony jak chłopczyk, któremu wszystko się udaje.
Gdy przechodził przez płytki i kręty strumień, zauważył wodnego węża, który czaił się zwinięty tak, jakby była to kępa lilii wodnych. Simon ominął niebezpiecznego gada i ruszył dalej. Po chwili dotarł na tyły głównego budynku. Koryto rzeki rozszerzało się w tym miejscu, tworząc małą zatoczkę. Na jej przeciwległym brzegu znajdował się płaski teren, poprzecinany niezliczoną ilością strumieni, którymi wody spływały do Lostman’s River i dalej do oceanu. Tajna baza Marcha i Friedego została zbudowana w idealnym punkcie, zgodnie z wszystkimi regułami gry wojennej. Kanał, który łączył basen z oceanem był niedostępny bez znajomości tajnych znaków. Można tam było dostać się tylko w małej, płaskodennej łódce, a drogę tę znali jedynie Indianie z plemienia Seminolów, którzy poruszali się bezbłędnie wśród tysięcy wysepek i mielizn.
Skradając się bezszelestnie jak pantera, Święty wyszedł z dżungli i zbliżył się do budynku. Bez trudu dostrzegł żółty prostokąt okna, poprzecinany wzdłuż i wszerz czarnymi prętami. Kiedy znalazł się pod nim zrozumiał, że było ono zakratowane. Serce Simona biło szybko. Okno jednak zasłonięte było szczelnie kotarą.
Ruszył wzdłuż ściany, szukając wejścia do budynku. Oprócz nieprzerwanego brzęczenia owadów z puszczy, dochodziło pohukiwanie sowy. Po chwili do czujnych uszu Simona doszedł dźwięk, którego przedtem nie słyszał. Był on podobny do odgłosów, które wydaje poruszający się grzechotnik.
Święty zamarł.
Wkrótce przekonał się, że to nie grzechotnik, ale mężczyzna, który wyszedł z budynku.
Zdziwieni przez ułamek sekundy przyglądali się sobie.
Simon poczuł ulgę. Nareszcie po wielu godzinach zmagań z przyrodą, stanął oko w oko z nieprzyjacielem. Zauważył, że mężczyzna był potężnie zbudowany, nosił szeroki pas z pistoletem na biodrach, miał gęste i czarne włosy na nagim torsie. Wartownik prawie natychmiast jedną dłonią sięgnął do pasa, a drugą wyciągnął w stronę Świętego.
Oba ruchy okazały się spóźnione.
Simon był o ułamek sekundy szybszy. Nie mógł sobie pozwolić na wymianę grzecznościowych formułek, ani na lekceważenie przeciwnika o takiej posturze. Zgięte kolano Templara uderzyło mężczyznę w krocze, a zaciśnięta pięść wymierzyła potężny cios w splot słoneczny. Ofiara jęknęła, zgięła się w pół i upadla na ziemię. Simon nie mógł ryzykować Zacisnął obie dłonie na brązowej szyi mężczyzny. Poczuł opór, a potem usłyszał cichy trzask. Wartownik znieruchomiał.
Święty zawlókł ciało w ciemne miejsce.
Nasłuchiwał przez chwilę, aby upewnić się, czy odgłosy walki nie zaalarmowały innych wartowników. Panowała absolutna cisza.
Drzwi, z których wyłonił się wartownik, były zamknięte, lecz Simon odnalazł klucz w jego kieszeni. Intuicja podpowiadała Świętemu, że znalazł się niezwykle blisko celu. Przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi i wszedł pewnie do środka.
Znalazł się w małym, niemal zupełnie pustym pokoju, który oświetlały dwie gołe żarówki. Smukła i ciemnowłosa dziewczyna leżała na metalowej pryczy z twarzą ukrytą w poduszce. Kiedy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi, drgnęła i uniosła głowę. Spojrzała na Świętego pięknymi smutnymi oczyma, w których połyskiwały łzy. Siwy mężczyzna, siedzący przy pryczy na drewnianym stołku, zasłonił dziewczynę ramieniem, jakby chciał obronić ją przed ciosami.
— Co znowu? — zapytał słabym głosem. Bezskutecznie usiłował nadać swojej zmizerowanej twarzy groźny wygląd.
Simon spojrzał na niego wzrokiem pełnym współczucia i zarazem triumfu.
— Laurence Gilbeck, jak sądzę — powiedział. — Nazywam się Simon Templar. Justine mnie wezwała.
Promyk nadziei, który błysnął po słowach Świętego zgasł natychmiast i ponownie pojawiła się rozpacz.
— A więc jesteś — powiedziała zduszonym głosem. — Zabiją nas wszystkich i ciebie też. To moja wina.
— Nie wygrasz z nimi — powiedział Gilbeck. — Justine mi wszystko opowiedziała. Nie powinieneś tu przyjeżdżać. Nie wiesz, w co się pakujesz. Zabiją cię.
— To się jeszcze okaże — odparł Simon.
Wyłączył światło i podszedł do okna. Odsunął kotarę i trzykrotnie zapalił latarkę. Na March Hare nie mogli zauważyć błysków. Kiedy ponownie zasłonił okno, odwrócił się i powiedział:
— A teraz za mną. Postarajcie się nie robić hałasu.
Przeszedł przez pokój i otworzył drzwi. Na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność. Do wschodu księżyca pozostało jeszcze trochę czasu. Gdy więźniowie opuścili celę, Simon zamknął pomieszczenie, a klucz rzucił w zarośla. Dzięki temu zyskał trochę cennego czasu. Wiedział, że strażnik, z którym stoczył walkę, z pewnością nie zaalarmuje nikogo, przynajmniej na tym świecie.
Prowadził ich tuż przy ścianie magazynu, a później tą samą trasą, na której musiał spotkać towarzyszy, wezwanych przed chwilą. Potem zatrzymali się na skraju lasu, skąd można było obserwować całą bazę. Tam usiadł na kłodzie i zapalił papierosa tak, jak czynią to żołnierze, żeby w ciemności nie pojawił się najmniejszy błysk.
— Justine, czy widziałaś Pat? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała łamiącym się głosem. — Nie ma jej z tobą?
— Złapali ją. Ją i mojego przyjaciela Piotra Quentina, który również wiele dla mnie znaczy. Podejrzewam, że nadal są na jachcie. Friede z pewnością chce ich mieć na oku przez cały czas.
Najpierw u boku Simona pojawił się cień Charlie Halwuka, a dopiero po chwili z gęstych zarośli wynurzyli się Hoppy, Karen i Grek.
Księżyc, który już wisiał nisko nad horyzontem rozsiewał słaby blask. Teraz mogli się jako tako zobaczyć. Święty tlącym się papierosem dokonał prezentacji.
— Panna Leith, pan Uniatz, pan Gallipolis, pan Halwuk — przedstawił sobie obecnych. — Nasza podróżująca Liga Narodów. Przybyłem tu między innymi po to, aby pomóc tym oto Gilbeckom.
Obie dziewczyny w milczeniu przyglądały się sobie. Justine po chwili powiedziała niepewnie:
— Boję się.
Wtedy Karen objęła ją ramieniem, wciąż spoglądając na Świętego.
Laurence Glibeck potrząsnął głową jak oszołomiony ciosem bokser i powiedział:
— Nie chcę, żebyście ryzykowali dla mnie, ale chciałbym, żeby ona się uratowała.
— Czyżbyś na starość stawał się mięczakiem? — zapytał jadowicie Simon. — Przecież oddałeś majątek w ręce najpotężniejszych gangsterów, jakich zna ludzkość, nie przejmując się zbytnio losem setek amerykańskich marynarzy, którzy mieli być wysadzeni w powietrze przez łódź podwodną Friede’go. Martwisz się jednak o swoją ukochaną córeczkę, choć sam ją w to wpakowałeś. Igrałeś z ogniem i sparzyłeś się w końcu. Dlaczego więc nagle stałeś się taki sentymentalny?
— To ta łódź podwodna, jak Boga kocham! — jęknął Gilbeck.
— Z początku nic o tym nie wiedziałem. Przyłączyłem się do Foreign Investment Pool jak do każdego interesu. Wiedziałem, że kupują nazistowskie obligacje, ale nie ma w tym nic złego. A raczej nie było. Ameryka była krajem neutralnym, a handluje się po to, żeby mieć zysk. Zanim poznałem dokładnie plany Marcha, sam byłem już wplątany w jego działalność.
— A jaka jest prawda? — zapytał bezlitośnie Święty.
Gilbeck przeczesał rzadkie włosy drżącą ręką. W tej chwili w niczym nie przypominał rekina z Wall Street.
— Prawda jest taka, że chcieli za wszelką cenę pozbawić aliantów poparcia w Ameryce.
— Domyślam się tego — powiedział Święty. — Ale wciąż czekam, żebyś powiedział wszystko o sobie.
— Jestem winny — powiedział gorączkowo milioner. — Winny jak cholera. Ale nie wiedziałem. Przysięgam, że nie wiedziałem. To jakoś tak wyszło. Słuchaj — mówił coraz szybciej, rozpaczliwie dając upust wyrzutom sumienia. — Mieliśmy zarobić dużo forsy, bo March przekonał mnie, że wartość tych nazistowskich obligacji wzrośnie. Potem wybuchła wojna. Cena obligacji spadła. Wpakowaliśmy w nie pieniądze i chcieliśmy teraz je odzyskać. Początkowo mogliśmy żyć nadzieją, że Niemcy wygrają. Później musieliśmy mieć taką nadzieję, jeśli chcieliśmy uratować nasze pieniądze. Przecież nie należy być nieuprzejmym, prawda? Nalegano, żebyśmy odrobinę pomogli, a wtedy my też zyskamy. Rozumiesz? Nie mogliśmy więc okazywać wrogości. I jeszcze inne drobiazgi propagandowe. Czyż jest ważne, kogo się popiera. Już raz pomogliśmy sprzymierzonym, a oni nawet nie spłacili długów wojennych. Popatrzcie co zrobili Anglicy w Indiach i Afryce Południowej. Gdy alianci wypadli korzystnie, mówiliśmy przekonywująco, że to ich propaganda. Potem już łatwo doszło do pewnych zakulisowych manipulacji w Waszyngtonie. Popieraliśmy zwolenników izolacjonizmu w Kongresie, krytykowaliśmy politykę zagraniczną Roosevelta, robiliśmy wszystko, co mogło przeszkodzić amerykańskiej pomocy dla aliantów.
— Mów dalej.
Glibeck nerwowo przełknął ślinę.
— To wszystko. Tak właśnie było. Jedna sprawa przechodziła w drugą, powoli i niemal niezauważalnie, a do tego tak logicznie, że nie dostrzegałem dokąd zmierzam. W końcu uznali, że jestem wystarczająco otumaniony i przestali przejmować się tym, co przy mnie mówią. Bóg jeden wie, jak wiele ludzi w ten sposób stało się niewolnikami. Ja byłem. Wiedziałem, że March często wyjeżdżał do Niemiec. Powtarzał przy każdej okazji, że naziści są okropnie oczerniani. Ja zaś myślałem, że to tylko jeszcze jedno jego dziwactwo. Mówił, że jadał obiady z Goebbelsem, polował z Goeringiem i że nawet odwiedził Hitlera w Berchtesgaden. Nazywał ich wszystkich uroczymi ludźmi. Nieprzychylne sądy, określał mianem wrogiej propagandy. Kiedyś powiedział nawet, że byłoby znacznie lepiej ludziom takim jak my, gdyby Hitler rządził w naszym kraju. Dał nawet do zrozumienia, że chętnie zaprosiłby go tutaj. To było wtedy, kiedy ja wariowałem, a Justine napisała do ciebie. Nie mogłem nic zrobić. Siedziałem w tym po uszy Mogli mnie zniszczyć, a nawet wsadzić do więzienia. Dopiero potem March powiedział mi o łodzi podwodnej.
— Czekamy — powiedział Święty nieubłaganie.
— Tego było za wiele nawet dla mnie. To zupełnie co innego niż zabijanie pośrednie przez polityczne machinacje. O tamtym można zapomnieć, wytłumaczyć sobie. Ale tu dochodziło do zwyczajnego morderstwa. — Gilbeck splótł dłonie. — Nie odważyłem się nawet poniewczasie, choć wiedziałem, że mogę tylko obnażyć spisek, a stracić nawet cały majątek i znaleźć się w więzieniu. Może doznałbym wtedy ulgi i nic miałbym więcej koszmarnych snów. Jednak wciąż nie byłem dość odważny. Wciąż chciałem uratować własną skórę. Myślałem, iż jeśli powiem Marchowi i Friedemu, że ich wydam, to zaniechają pomysłu.
— Tak — powiedział Święty.
— Oczekiwaliśmy cię tego dnia — Gilbeck mówił ciszej, ale z większą pewnością. — Justine nie powiedziała mi, kim pan jest. Wspomniała tylko, że jesteście przyjaciółmi. Wiedziałem, że March pojechał na ryby. Pomyślałem, że wezmę Mirage i porozmawiam z nim, a potem zdążę wrócić na spotkanie z tobą. Byłem głupi.
— Co się stało?
— Wiesz przecież… oni się śmiali.
— Mirage znaleziono w Wilcat Key — powiedział Święty. Co się stało z załogą?
Justine Gilbeck nagle zaszlochała i ukryła twarz na ramieniu Karen.
— Rozumiem — powiedział Święty ponurym głosem.
— Żałuję, że i nas wtedy nie zabili — powiedział Gilbeck. — Ale uznali, że możemy się jeszcze przydać. Przywieźli nas tutaj motorówką. Straszyli cały czas. Twierdzili, że pod pokojem, w którym nas zamknęli, znajduje się sto funtów materiału wybuchowego ze zdalnie sterowanym detonatorem. Friede mówił, że może go uruchomić z odległości pięciuset mil z March Hare albo z łodzi podwodnej. Powiedział nam, że zrobi to, jeżeli będzie coś nie w porządku. A ten list był później. Nic nie wiedziałem, ale oni mi nie wierzyli. Grozili torturami…
— O tym też wiem. Opowiem ci kiedyś.
Simon siedział nieruchomo, a w głowie kłębiły mu się przeróżne myśli. Wiedział już wszystko, cała zagadka została wyjaśniona. Jeszcze tylko jedna najważniejsza sprawa…
Przysunął się do Gilbecka i uniósł osłoniętą dłonią papierosa, rzucając odrobinę światła na twarz milionera.
— Bracie — powiedział tonem, w którym nie było ani odrobiny ciepła. — Jak postąpiłbyś teraz, gdybyś był znowu wolny?
— Przysięgam na wszystko, co mam — odparł Gilbeck — że zrobiłbym bez kompromisów to, co miałem zrobić. Powiedziałbym wszystko i bez sprzeciwu odbyłbym karę za zło, do którego się przyczyniłem.
Święty przyglądał mu się przez kilka sekund. Uznał, że jest całkowicie szczery i takiego cierpienia nie jest w stanie znieść po raz drugi.
Opuścił rękę i udręczona twarz Gilbecka skryła się w mroku.
— Dobrze — powiedział. — Dam ci szansę.
Odwrócił się i odszukał w ciemnościach Charliego Halwuka.
— Charlie — rzekł — jak daleko jest stąd do najbliższego miasteczka na brzegu?
Indianin zamyślił się.
— Chokoloskee. Piętnaście, może dwadzieścia mil płynąc po Cannon’s Bay.
— Jest tam telefon?
— Nie ma. Ludzie jeździć tam łowić ryba.
— Gdzie jest najbliższy telefon?
— W Everglades. Trzy, cztery mile dalej.
— W przystani jest mała motorówka. Trafisz do Everglades po ciemku?
— Dużo łatwo. Często łowić tam ryby.
Simon odwrócił się.
— Przystań jest tam, przed nami — powiedział tak, żeby wszyscy go usłyszeli. Idźcie i zachowujcie się cicho.
Ruszyli gęsiego za Indianinem, a Simon zatrzymał się i wrzucił do błotnistej kałuży papierosa, który zgasł z sykiem. Mijający go Laurence Gilbeck, starał się iść jak człowiek nowo narodzony, choć nie bardzo mu to wychodziło. Simon wiedział jednak, że duchowo rzeczywiście się odrodził.
Na molo Święty wyprzedził ich, wskoczył do motorówki i na ułamek sekundy oświetlił latarką wskaźnik paliwa. Bak był pełny, co zakrawało niemal na cud.
Charlie wśliznął się za nimi i zapytał:
— Ile człowiek jechać motorówką?
— Ja zostaję. — odparł Święty. — Ile osób zabierzesz?
— Dwa może jechać przez morze. Długo. Lepiej zabrać woda.
Simon wszedł na pomost.
— Karen i Justine — powiedział. — Wsiadajcie.
Justine Gilbeck przedostała się na łódź podtrzymywana silnym ramieniem Hoppy’ego, ale Karen nie poruszyła się.
— Nie jadę — odrzekła. — Wyślij Gilbecka.
— Musisz jechać — powiedział Templar chłodno.
Gilbeck był blisko i słyszał rozmowę. Dotknął Simona drżącą dłonią.
— Pozwól mi zostać — powiedział. — Niech jadą dziewczyny.
— Reszta musi zostać. Jeśli cokolwiek się stanie, nie będzie to z pewnością piknik — rzekła Karen nieugięcie. — W razie kłopotów będziesz potrzebował ludzi, którzy mogą ci się na coś przydać. Umiem obchodzić się z bronią. A on do czego się nada?
— A wywiad brytyjski?
— Muszę tylko przekazać wiadomość. Żadne z nich nie może tego zrobić. Ty też nie, bo twoja reputacja nie jest najlepsza. Gilbecka znają wszyscy. Z nas wszystkich on jeden może rozmawiać bezpośrednio nawet z Departamentem Stanu i będą musieli go wysłuchać.
Święty nie spierał się, gdyż wiedział, że dziewczyna miała rację. Odwróciła się teraz do Gilbecka.
— Może pan wykonać zadanie za mnie — powiedziała. — Śledzę Marcha na polecenie wywiadu brytyjskiego. Zanim pan cokolwiek zrobi, proszę zadzwonić albo do ambasadora brytyjskiego, albo do attache do spraw morskich w Waszyngtonie. Ja nazywam się Karen Leith. Musi pan też podać im hasło polonaise. Zapamięta pan.
— Tak, Karen Leith. Polonaise. Ale…
— Proszę im po prostu powiedzieć to, co nam pan mówił. I że my tu ciągle jesteśmy. To wszystko. Pośpieszcie się.
Gdy tylko Święty powziął decyzję, uniósł drobne ciało Gilbecka i zanim ten zdążył zaprotestować, postawił go delikatnie na pokładzie łodzi. W chudą rękę milionera wcisnął rewolwer, który wcześniej zabrał uduszonemu strażnikowi.
— Weź na wszelki wypadek Nie sprzeczaj się. Jeżeli chcesz mieć jeszcze jedną szansę, musisz robić to, co każę.
Potem zwrócił się do Charliego Halwuka, mówiąc tak, jakby rozkazywał.
— Z tyłu jest druga para wioseł Nie uruchamiaj silnika, dopóki się nie oddalicie.
Seminol pokiwał mądrze głową.
— Mogę dużo wiosłować.
— Uda ci się wymknąć, gdyby was ścigali?
— Przypływ bardzo wysoko. Biały człowiek nigdy nie złapać Indianin.
— Wspaniale. — Simon wyprostował się i zdjął cumę z kołka. — Ruszajcie.
— Chwileczkę — powiedział Gallipolis.
Powiedział to dziwnie, a coś w jego melodyjnym głosie tak zazgrzytało, że słowo to zabrzmiało inaczej niż zwykle. Była w nim łagodna pogróżka, która sprawiła, że Simon poczuł pełznące wzdłuż kręgosłupa lepkie macki okropnego niepokoju. Odwrócił się powoli.
Grek stał w odległości dziesięciu stóp. W świetle gwiazd błyszczały jego wyszczerzone w uśmiechu zęby oraz lufa odbezpieczonego karabinu maszynowego.
— Nie radzę wam się ruszać — powiedział melancholijnym tonem — umiem się tym posługiwać. Jeżeli wy tam w łodzi myślicie o ucieczce, to możecie tego gorzko pożałować. Kiedy tylko spróbujecie odbić się od pomostu, będziecie martwi.
Simon stał bez ruchu, a gorycz w nim narastała z każdą chwilą. Zastanawiał się, czy jest jakaś szansa, żeby pokonać te dziesięć stóp, które dzieliły go od Gallipolisa, zanim strumień ołowiu zrobi z niego miazgę.
— Nie radzę — powiedział Grek, tak jakby czytał w myślach Templara. — Nie pokonasz nawet połowy odległości. Wchodzę do gry dopóki jeszcze można. Proponujesz tylko tysiąc dolców, a zdaje się, że Randolph March zapłaci za ciebie znacznie więcej.
Simon nie poruszył się, choć nagle poczuł jak ogarnia go dziwny chłód.
Za Gallipolisem na krawędzi pomostu pojawiło się małe pełzające zwierzątko. Kiedy przyglądał mu się, ujrzał jeszcze jedno i z niedowierzaniem stwierdził, że oba zwierzątka były w rzeczywistości ludzkimi dłońmi, a to co brał za długi czarny nos, stanowiło lufę karabinu.
Wyjaśniając wszelkie wątpliwości, nos wypluł nagle z hukiem pomarańczowoczerwoną smugę ognia. I wtedy okazało się, że Gallipolis nie miał już właściwie twarzy. Spłaszczona kula uderzyła w tył głowy i roztrzaskała kości czaszki tak, że mózg rozleciał się na wszystkie strony. Grek zachwiał się, jakby go potrąciła ciężarówka, a potem runął na deski pomostu.
Nad krawędzią pomostu pokazała się przerażona, lecz cała twarz Uniatza.
— A to skurwiel — głos Hoppy’ego drżał ze słusznego oburzenia. — Już od dawna nas oszukiwał. Tak się wnerwiłem, że nie wytrzymałem. Wypiłem chyba z pół litra tych pomyj, zanim się spostrzegłem, że w butelkach jest nie to, co powinno być. Tak się nie robi.
O tym jak Simon Templar stoczył ostatnią rundę, a Heinrich Friede poszedł swoją drogą.
— Jeżeli się stąd wydostaniemy — rzekł Simon — to dostaniesz ode mnie morze whisky. Jeżeli się tylko wydostaniemy.
Wiedział dokładnie, co mógł spowodować taki pojedynczy strzał. Ale nie należało długo się nad nim zastanawiać. Ten niespodziewany hałas po prostu unicestwił wszystkie dotychczasowe plany i zamierzenia.
— Ukryjcie się za tamtymi magazynami — rzucił. — Wszyscy. Charlie odbijaj.
Pochylił się i jednym płynnym ruchem odepchnął motorówkę. Porwał karabin, który wysunął się z martwych rąk Greka i pobiegł za Karen i Hoppy’m w stronę niewielkich budynków na końcu mola. Skulił się razem z nimi w tej niepewnej kryjówce. Wyrwał swój rewolwer z kabury i dał go Karen.
— Podobno umiesz się tym posługiwać — przypomniał jej. — Masz okazję, żeby to udowodnić. Będzie gorąco. Mam nadzieję, że uda się nam przyciągnąć ich uwagę, dopóki łódź nie znajdzie się w bezpiecznej odległości.
Od wody dały się słyszeć zdezorientowane okrzyki i tupot nóg. Na prawo od nich gwałtownie otworzyły się drzwi stróżówki i na plażę padł pas bladego światła. Simon przypomniał sobie o drugim oświetlonym oknie, którego nie zbadał, kiedy odnalazł Justine i Gilbecka. Ale z budynku wynurzył się tylko jeden człowiek. Zatrzymał się i rozglądał niepewnie, usiłując odkryć, skąd dobiegł hałas.
Zatrzymał się w smudze światła trochę za długo. Betsy Hoppy’ego zagrzmiała basowo i mężczyzna upadł, rozrzucając ręce i nogi jak marionetka. Zadrgał jeszcze dwa razy, a potem znieruchomiał.
Uniatz opuścił broń przygotowaną do następnego strzału.
— O kurczę, szefie — powiedział z niesmakiem — wychodzę z wprawy. Myślałem, że będę musiał marnować następną kulę.
Przez moment Simonowi zdawało się, że kontur wieżyczki łodzi podwodnej zmienił się nieco. Wyglądało, jakby ktoś z niej wychodził. W każdym razie dodatkowy strzał nie zaszkodzi, jeżeli tylko przeciwnik zwróci uwagę na nich. Wymierzył mniej więcej we właściwym kierunku i strzelił. Rozległ się gwizd rykoszetu.
Nikt więcej nie wyszedł ze stróżówki i prawdopodobnie nikogo już tam nie było.
— Przesuń się tam — powiedział Hoppy’ernu, pokazując, gdzie ma iść. — Na razie nie wiedzą, co to za atak. Niech trochę pomyślą.
Uniatz ociągał się chwilę, rozmyślając o swojej krzywdzie.
— Nie rozumiem, szefie — skarżył się. — O co im właściwie chodzi, jeżeli nie interesują się źródłem.
— Może lubili Gallipolisa — powiedział mu Simon. — Nigdy nic nie wiadomo. Porozmawiamy o tym kiedy indziej. A teraz idź tam!
Uniatz ruszył ostrożnie. Skradał się stosownie do okoliczności, czyli jak rozwścieczony bizon, który wykonuje szarżę. Przynajmniej teraz niepotrzebne były szczegółowe wskazówki. Bowiem Hoppy Uniatz, który zmagał się w straszliwej męce z zawiłościami myślenia i Hoppy Uniatz jako skutecznie działający specjalista od zabijania, tak różnili się od siebie, że trudno było uwierzyć w ich tożsamość. Ale właśnie w sytuacjach takich jak ta, Uniatz czuł, że jest w swoim żywiole.
Simon patrzył, a gdy stracił go na chwilę z oczu, nasłuchiwał — tak długo, aż nagle poczuł dziwne mrowienie. Wtedy coś, co przypominało bardzo kolorowego węża, pojawiło się na moment w smudze światła, które padało z drzwi stróżówki i porwało pistolet, leżący w kałuży krwi obok martwego człowieka. Upłynęła sekunda, zanim zdał sobie sprawę, że te zwariowane kolory to rękaw koszuli wodza Seminolów, którą Hoppy teraz dumnie nosił. W ten sposób Uniatz uzupełnił swoje uzbrojenie. Oddał jeszcze jeden strzał, a gdzieś z zatoki odpowiedział mu krzyk.
Niezrozumiałe głosy dochodzące z nad wody ucichły, gdy jeden z nich, który górował nad pozostałymi, zaczął wyraźnie i szybko wyszczekiwać rozkazy.
— Friede — powiedział Święty przez zaciśnięte zęby i poczuł lewą dłoń dziewczyny na swoim łokciu.
— Gdybyśmy go dostali — rzekł z nienawiścią w głosie.
Nie przeszkadzało mu, że słowa te wypowiedział beznamiętnie.
Nagle ożył reflektor na górnym pokładzie March Hare. Snop białego światła wdzierał się w ciemność ponad drzewami stróżówki. Przez chwilę kołysał się gwałtownie, a potem opadł i zaczął sunąć ku nim, tnąc oślepiającą smugą toń zatoki.
Simon ujął karabin maszynowy, ale nim zdążył wycelować z rewolweru, który dał Karen, padły dwa strzały, które omal nie uszkodziły mu bębenka w prawym uchu. Po tej serii ze smugi światła pozostał tylko mały czerwony punkcik, a w chwilę potem i on znikł. Usłyszeli słaby brzęk rozbijanego szkła.
— Kochanie z takiej odległości — powiedział Święty z szacunkiem. — Przyznaję, że pokazałaś, co potrafisz.
— Kiedyś byłam niezła — odrzekła skromnie.
Friede wrzeszczał gardłowym głosem i wydawał nowe rozkazy. Byli jednak zbyt daleko, żeby je zrozumieć. Zauważyli jednak niewyraźne sylwetki ludzi, którzy krzątali się na oświetlonych pokładach March Hare. Simon ponownie podniósł karabin.
— Nie zaszkodzi, jeśli zajmiemy im trochę czasu — stwierdził i posłał krótką serię wzdłuż burty jachtu.
Kiedy ucichły strzały z karabinu, a echo poniosło je daleko nad rozbudzone rozlewiska Evergiades, doszły do nich okrzyki i jęki. Przekonali się, że niewielki uszczerbek w amunicji znowu przyniósł nadspodziewanie dobre rezultaty. W odpowiedzi usłyszeli także trzy albo cztery strzały, wymierzone w plującą ogniem lufę karabinu. Pociski wyglądały jak małe iskierki, które pojawiły się na pokładzie jachtu i poszybowały ku barakom z falistej blachy. W ciemności były dziwnie bezosobowe i nie wydawały się niebezpieczne. Odnosili wrażenie, że są to jakby pierwsze, ciężkie krople letniej ulewy, albo muchy tłukące się o szybę.
W pewnej chwili wszystkie światła na March Hare zgasły.
— Obawiałem się, że o tym pomyślą — powiedział Simon tak, jakby brał udział w towarzyskiej pogawędce.
Wytężył wzrok i próbował przeniknąć ciemności nad zatoką. Księżyc był teraz wyżej, rozpraszał więc mrok na tyle, że Simon widział bladą i piękną twarz Karen. Ona też wpatrywała się z napięciem w noc. Ale ponad wodą, na ciemnym i nierównym przeciwległym brzegu rzeki, poświata była zwodniczo pełna cieni, które przybierały dziwne kształty po to, by natychmiast zniknąć. Jednak żaden z nich nie przypominał motorówki, którą odpłynęli Charlie Halwuk, Justine i Lawrence Gilbeckowie. Co prawda nie patrzył na zegarek, ale mieli chyba dość czasu, żeby przy sprzyjającym prądzie oddalić się na bezpieczną odległość. Nie słyszał też krzyków, które świadczyłyby o odkryciu tej ucieczki. Karen myślała dokładnie o tym samym.
— Myślisz, że im się uda? — zapytała.
— Jeżeli się wydostaną — odrzekł — to na pewno tak. Zdarzyło mi się już podróżować z tym Seminolem i myślę, że w całym kraju nie ma takiego miejsca, gdzie nie umiałby sobie poradzić.
Wydawało się naturalne, że o ich położeniu nie trzeba nic mówić. Po prostu byli tu. Nie mieli przewodnika, więc dżungla pilnowała ich lepiej, niż więzienny strażnik.
— Szkoda, że nie możesz pomóc twoim przyjaciołom.
— Może poradzą sobie jakoś w tym zamieszaniu — odpowiedział.
Oboje wiedzieli, że mówią tylko po to, żeby mówić. — Świetnie dają sobie radę w trudnych sytuacjach.
Ciągle nasłuchiwał. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, za kilka sekund powinni usłyszeć gdzieś z południowego zachodu odgłos zapuszczonego silnika motorówki. Na razie nic nie było słychać. W dżungli było zupełnie cicho. Sowa odleciała w spokojniejsze rejony, a tylko połowa z przerażonych ostatnim wystrzałem owadów odważyła się podjąć na nowo koncert wieczorny.
Potem zabrzmiał stłumiony szelest gałęzi i plusk wody, cichszy niż ten, który wydaje rzucająca się ryba. Simon nagle zdał sobie sprawę, że niewyraźny kształt, który dryfował do brzegu w mdłym księżycowym świetle, nie był ani złudzeniem przemęczonego wzroku, ani pływającą kłodą drewna. W tej samej chwili Hoppy wypalił dwa razy, a Karen zaraz po nim. Podniesienie ciężkiego karabinu zajęło Simonowi trochę więcej czasu, ale grzmot wyzwolonej z niego śmierci pozwolił nadrobić to niewielkie opóźnienie. Usłyszeli wrzaski i krzyki, zaś wysoki, przeszywający jęk, który górował nad nimi tak, jakby nigdy nie miał się skończyć, przeszedł w bulgotanie, a w końcu zamarł. Łódź zatrzymała się na środku rzeki i obracała się leniwie z prądem.
Jakiś ludzki kształt oderwał się od niej i z głośnym pluskaniem rzucił się do gwałtownej ucieczki w stronę łodzi podwodnej. Rewolwer Karen przemówił raz jeszcze i plusk ustał. Zęby Świętego błysnęły na ciemnej twarzy.
— Ciekawe, jak się podoba nasza Blitzkrieg tym łajdakom — powiedział przeciągając słowa.
— Mnie się podoba — odparła, a w jej głosie nie było lęku, tylko chłodne, powściągliwe podniecenie. — Teraz wiem, jak się czują ci, którzy walczą z hitlerowcami. Boisz się tylko do pierwszego wystrzału, a potem nienawidzisz tak mocno, że tylko chcesz dostać ich paru, zanim oni dostaną ciebie. Nie zastanawiasz się, co oni mogą ci zrobić.
— Nie przejdą — odezwał się przekornie. — Gdybyśmy tylko mogli się utrzymać. Ale będzie ich coraz więcej, a nam kończy się amunicja.
— Mimo to cieszę się — powiedziała — że mogliśmy być razem, chociaż raz.
W ciszy wzięli się za ręce, bo słowa mogłyby tylko zepsuć milczące porozumienie. Hoppy Uniatz wystrzelił jeszcze trzy razy, ale nie było żadnej reakcji.
Ucho Świętego wychwyciło nowy dźwięk. Był to słaby i przenikliwy pomruk, prawie zlewający się z nieustannym brzęczeniem moskitów. Zaledwie zdążył rozpoznać w nim szum włączonych głośników, kiedy z jachtu zabrzmiał potężnie wzmocniony głos Heinricha Friede’go.
— Jeżeli pan Templar mnie słyszy, proszę, żeby oddał jeden strzał.
Simon zawahał się przez chwilę.
— Co u diabła? — rzekł ponuro do Karen. — Wiedzą, że to ja. Policja ani Straż Przybrzeżna nie otwierają ognia bez ostrzeżenia. Schowaj głowę.
Wystrzelił, celując tam, skąd dochodził głos. Natychmiast odsunął dziewczynę w bok i sam padł płasko przy niej za cienką osłoną najbliższego baraku. Jednak odpowiedź w postaci serii z pistoletu maszynowego, której oczekiwał, nie nadeszła.
— Dziękuję — powiedział głos. — Wydaje mi się, że narobił pan już dosyć szkód. Następna grupa wylądowała już w górze rzeki i z pewnością zostanie pan złapany, a ja wolałbym nie tracić więcej ludzi. O ile nie podda się pan natychmiast, zajmiemy się powoli i starannie panną Holm i panem Quentinem, a ich krzyków będzie pan mógł posłuchać przez głośnik. Jeżeli chce pan tego uniknąć, proszę oznajmić swoją kapitulację dwoma strzałami.
Potem usłyszał głos Patrycji Holm, tak mocny i wyraźny, że prawie zobaczył jej dzielnie uniesiony podbródek i nieustraszone spojrzenie.
— Halo Simon, nie słuchaj tego goryla. Mówi tak, bo wie, że inaczej cię nie złapie.
— Powiedz mu, żeby poszedł do diabła — wtrącił Piotr. Ale ostatnie słowo przerwał zdławiony okrzyk.
— Daję panu dziesięć sekund na podjęcie decyzji, panie Templar — powiedział kapitan Friede.
Simon pochylił głowę nad karabinem, a jego dłonie zacisnęły się na uchwytach, jakby chciały rozerwać go na kawałki.
Karen patrzyła na jego granitowo nieruchomą twarz.
Potem wycelowała rewolwer w gwiazdy i szybko pociągnęła dwa razy za cyngiel.
Jakby w odpowiedzi, daleko na zachodzie zaszalał i ożył silnik motorówki.
Krępa sylwetka Uniatza wynurzyła się niepewnie z mroku.
— Szefie — powiedział tępo — czy to pan? Poddajemy się tym szkopom?
— Nie, Hoppy — rzekła dziewczyna — ja to zrobiłam.
Święty spojrzał na nią dziwnie.
— Nie spodziewałem się po tobie takiej decyzji — rzekł. Ręką dotknęła jego dłoni, a na ślicznej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
— Mój drogi, oni i tak by nas złapali. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Dlaczego ktoś ma cierpieć bez powodu?
Prawdopodobnie i tak nas wszystkich zabiją, ale może przynajmniej szybko. A najważniejszego dokonaliśmy. Nasi posłańcy są bezpieczni. Posłuchaj — powiedziała Karen.
Słuchał i serce w nim rosło, gdy słyszał dalekie brzęczenie motorówki, które wkrótce zagłuszył równomierny warkot szalupy, odbijającej od March Hare. Wiedział, że dziewczyna mówi prawdę i cieszył się z tego, ale ciągle było mu trudno pogodzić się z paradoksem, że zwyciężył, choć przegrał. Zastanawiał się, czy tylko z powodu dumy jego własny, mało ważny los musi się wciąż splatać z kataklizmami, w których miliony jednostek giną jak mrówki w rozdeptanym mrowisku.
A potem, po paru sekundach, które trwały jak stulecia, powrócił do rzeczywistości niezmierzonej i wiecznej niczym gwiazdy.
Na pozór nic się nie stało, ale w nim dokonała się głęboka zmiana. Mógł ją okazać wtedy, gdy powrócił do łagodnej drwiny w dawnym stylu, po której zawsze można było go rozpoznać. Wiedział, że inni buntownicy i banici będą go naśladować i podążać za nim, ponieważ wielka gra nie ustanie tak długo, jak długo w duszach ludzkich tli się iskierka wolności.
— Oczywiście — odparł. — Ale jeszcze nas nie zabili. I może się zdarzyć, że kiedy już nas złapią, będą zajęci zupełnie czymś innym.
Motorówka zbliżała się do nadbrzeża.
— To znaczy, szefie — rzekł osłupiały Uniatz — że nie można już sobie postrzelać?
— Nie teraz, Hoppy. Najpierw musimy odbić Patrycję i Piotra. Może będziemy mogli zrobić to później.
Choć uważał, że szansę są nikłe, w jego głosie nie było nawet cienia wątpliwości.
Rzucił karabin na ziemię, a za jego przykładem dziewczyna pozbyła się rewolweru. Niezadowolony Uniatz, ociągając się, posłusznie zrobił to samo. Milcząc stali w grupie i patrzyli, jak szalupa zwalnia i przybija do mola.
Simon wyjął papierośnicę i podsunął ją Karen tak spokojnie, jakby właśnie czekali na stolik w foyer nocnego klubu w Nowym Jorku. Przeciwnicy zaś wyskoczyli z łodzi, podbiegli wzdłuż pomostu i rozsypali się w wachlarz, otaczając ich szerokim półkolem. Wszystko odbyło się szybko i sprawnie. Pewnie są komandosami, pomyślał Święty z ironią. Nie zwracając na nich uwagi, zapalił zapałkę i podał ogień Karen. Ponad płomykiem popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
— W każdym razie dobrze się bawiliśmy — zauważył.
— Tak. — Jej głos był równie spokojny jak jego. Pomyślał, że chciałby mieć zawsze przed oczyma jej piękną i dumną twarz, chłodne fioletowe oczy, a także potargane płomienne włosy.
— Dzięki za wszystko, Święty.
Przytknął zapałkę do swojego papierosa i wyrzucił ją, ale nadal było bardzo jasno. Światło pochodziło z trzech reflektorów, które znajdowały się w zacieśniającym się wokół nich pierścieniu.
Simon przyjrzał się im. Niektórzy mężczyźni nosili mundury niemieckiej marynarki, inni byli w roboczych kombinezonach, ale wszyscy mieli kwadratowe i grubo ciosane twarze bez wyrazu, które wśród nazistów uchodziły za ideał czystej rasy nordyckiej. Byli uzbrojeni w rewolwery i karabinki.
Od grupy odłączył się jeden człowiek. Stanął poza zasięgiem światła i powiedział:
— Verzeihen Sie, Hen Kapitan. Die Gefangene sind verschwunden.
— Danke.
Drugi głos należał do Friede’go, który właśnie wkroczył w światło. Jego twarz z kanciastą szczęką była arogancka. Spojrzał beznamiętnie na trzech jeńców.
— Panie Templar, to nie jest cała pańska ekipa.
— Może zauważyliście na molo faceta z rozwaloną głową — powiedział Święty życzliwie. — Został zlikwidowany na początku gry. Prawdę mówiąc, zrobiliśmy to sami. Trudno mu było zadecydować, po której stronie ma stanąć, więc stał się neutralny.
— Chodzi mi o Gilbecków. Gdzie oni są?
— Czy ma pan dobry słuch?
Kapitan nie poruszył głową. Ale w bezruchu nocnego upału wszyscy usłyszeli odległy, monotonny pomruk silnika motorówki. Ciężkie, zamyślone spojrzenie Friede’go spoczęło na Świętym na długie sekundy. Potem odwrócił się i rzucił nowe rozkazy swoim ludziom. Dźgnęli Świętego lufami karabinów i skierowali go razem z Karen i Hoppy’m do zaryglowanego baraku, z którego zostali uwolnieni Gilbeck i Justine. Ktoś wszedł przed nimi i zapalił światło. Na zewnątrz rozległ się okrzyk zdumienia i gardłowe szwargotanie, kiedy znaleziono ciało zabitego strażnika. Komandosi, którzy weszli za nimi do tego samego pomieszczenia, odsunęli się, robiąc przejście dla Friede’go. Lecz on ciągle na coś czekał.
Po trwającej chwilę napiętej ciszy, do pomieszczenia wepchnięto Patrycję i Piotra. Razem z Simonem, Karen i Hoppy’m stłoczyli się pośrodku pokoju.
Piotr odezwał się uprzejmie:
— Cześć, wodzu. To śmieszne, zawsze się zastanawiałem, gdzie znalazłeś takie okropne mordy.
Patrycja Holm podeszła prosto do Świętego. Pocałował ją szybko. Jego lewe ramię wciąż ją obejmowało, kiedy odwrócił się i uśmiechnął serdecznie do kapitana Friede’go.
— No, Heinrich, skarbie drogi — mruknął — to naprawdę bardzo przyjemne zebranie towarzyskie. W co się pobawimy? Gdybyśmy mieli jakieś stare traktaty, można by wycinać papierowe laleczki. Albo możemy utworzyć zespół folklorystyczny i śpiewać ludowe piosenki.
Ale do pełnego zgromadzenia brakowało jeszcze człowieka, który właśnie wchodził do pokoju. Dwaj marynarze zamknęli za nim drzwi.
Przystojne rysy Randolpha Marcha ściągnęły się, jego zazwyczaj gładko przylizane jasne włosy były lekko zwichrzone, a miękki biały kołnierzyk zmięty. Te objawy, same w sobie nieistotne, połączone jednak z dzikim wyrazem oczu, tworzyły obraz człowieka, którego zawiodły nerwy w chwili najwyższego napięcia.
— Jeśli Gilbeckowie — powiedział do Friede’a głosem prawie niedosłyszalnie zachrypniętym — uciekli motorówką.
— Wiem — odrzekł kapitan. — Wyślij kogoś za nimi.
— Kogo?
— Przecież masz dużo ludzi, prawda? Są dwie motorówki…
— I ani jednego pilota. Nikt ich nie znajdzie. Wiesz, jak rozgałęzione są te odnogi. Dlatego wybraliśmy to miejsce. Więc oni też muszą gdzieś utknąć i wtedy możemy ich złapać.
— To będzie dość trudne — rzekł kapitan. — Nasz przyjaciel Templar i jego ludzie jakoś tu dotarli. Musieli mieć przewodnika. Chyba że panna Leith…
Obaj mężczyźni spojrzeli na Karen, jakby wszystko inne przestało się w tej chwili liczyć. Randolph March postąpił pół kroku ku niej, a jego usta ściągnęły się w brzydkim grymasie.
— Ty dziwko!
— Chwileczkę. — Kapitan nie był szarmancki, ale panował nad sytuacją. Obelgi były stratą czasu, nie mógł więc na nie pozwolić. — Niech panna Leith opowie sama.
Karen popatrzyła na niego ze spokojną pogardą.
— Jak to miło mieć do czynienia z dżentelmenami — rzekła ironicznie. — Nie lubi pan być nieuprzejmy, prawda? Woli pan posłużyć się rozpalonym żelazem. Jeśli zgadłam, mogę oszczędzić panu kłopotu. Nie doprowadziłam ich tutaj. Spotkaliśmy się po drodze przypadkowo. Mieli własnego, bardzo dobrego przewodnika.
— Kto to był?
— Indianin.
Simon Templar spokojnie strzepał popiół na podłogę.
— Może ja pomogę — zaproponował przyjaźnie. — W końcu nie powinniśmy już mieć przed sobą sekretów. Był to, mówiąc ściśle, ptaszek z Seminolskiego Escort Bureau, niejaki Charlie Halwuk. Podobno wielki myśliwy, a z pewnością wspaniały przewodnik. Po tym, jak nas tu przywiódł, postawiłbym go przeciwko najlepszym gołębiom pocztowym. Więc wysłaliśmy go z Gilbeckami. Twierdził, że każdego, kto by go ścigał, pozostawi na wydmach moskitom i aligatorom na pożarcie, ale oczywiście wolno wam próbować.
Friede patrzył na niego jeszcze przez sekundę, po czym zwrócił się do Karen. Maska którą nosił przy pierwszym spotkaniu na March Hare opadła z jego twarzy jak stary łachman. Teraz nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto tu rządzi. Randolph March istniał tylko dzięki władzy kapitana.
— Panno Leith, dlaczego próbowała pani stąd uciec?
— Znudziło mnie towarzystwo.
— Myślę — powiedział Friede — że nie mówi pani tego całkiem poważnie.
Dziewczyna patrzyła na niego bez zmrużenia powiek. Jej czerwone usta rozchyliły się.
— Nie chcę, żeby pan pomyślał, że się go boję — odparła. Tak się składa, że na to pytanie też odpowiem panu z przyjemnością. Chciałam się wyrwać, żeby opowiedzieć światu o tej pańskiej bazie podwodnej i o jej związku z Foregin Investment Pool Randy’ego.
— Czy pani jest wścibską dziennikarką, sprzymierzeńcem Templara, szantażystką czy agentką Departamentu Sprawiedliwości?
— Niech pan zgaduje jeszcze raz.
— Agentka jakiegoś rządu.
— Tak. Rządu brytyjskiego — rzekła spokojnie. W pokoju zrobiło się nagle zupełnie cicho.
Twarz kapitana Friede’go nie zmieniła się ani trochę. Była nieczuła jak maska z wypalonej gliny, za którą obracały się kółka i przekładnie jak w niezmordowanie liczącej maszynie. Tylko powieki, które opadały ciężko na oczy w kolorze szarych kamieni, ujawniały jego gruntownie złą naturę.
Odwrócił się do Marcha.
— Wracaj na jacht i skontaktuj się przez radiotelefon z Miami — rozkazał, a z jego głosu znikły ostatnie ślady obojętności. — Powiedz Nachlohrowi, żeby zebrał ludzi. Do Everglades motorówką jest co najmniej trzy godziny, a Gilbeck na pewno tam właśnie płynie. Brygada może do nich dotrzeć na skróty w dwie godzimy. Powiedz Nachlohrowi, żeby podjął wszystkie niezbędne kroki. Za wszelką cenę Gilbeck nie może dostać się do telefonu.
Święty wstrzymał oddech.
Mógł liczyć tylko na jedyny słaby punkt w tym planie.
Jego umysł nigdy chyba przedtem nie pracował tak szybko. Miał wrażenie, że jego głowa wiruje, a jednak wyraz twarzy, co sam czuł, nie zdradzał go w najmniejszym stopniu. Zniewalający uśmiech Świętego był wesoły i bezczelny.
— To doskonały pomysł, Randy — powiedział zachęcająco. — Na pewno teraz zrobi się jeszcze ciekawiej. Rozmawiałem o tym z Jesse Rogersem wczoraj w nocy, w czasie spotkania w Palmleaf Fan, które nam zorganizowałeś. Twoje podejrzenia wobec niego były uzasadnione, tyle że nie domyśliłeś się wszystkiego. On naprawdę jest agentem FBI i zdaje się, że wie więcej o tym interesie, niż podejrzewałeś. Prawdę mówiąc ma kompletną listę waszych członków, a ci, którzy nie zostali wyłapani wczoraj w nocy, są śledzeni, żeby sprawdzić, z kim się kontaktują. Facet, który prowadzi nasłuch, cholernie się ucieszy, jak będziesz rozmawiał z Nachlohrem, o ile Nachlohr jest jeszcze w stanie odebrać telefon.
Święty zaciągnął się papierosem, a jego uśmiech stawał się coraz bardziej cyniczny, gdy dostrzegł, że ich twarze reagują na słowa, które wypowiadał.
— I jeszcze jedno — mówił nadal tym samym pogodnym i kpiącym głosem — pamiętajcie, co mówiłem wam o liście, który napisał Gilbeck? Kiedy wreszcie dowiedziałem się, gdzie jest baza i zanim wyruszyłem w tę podróż, zrobiłem parę dopisków na temat obecnej sytuacji i na wszelki wypadek wysłałem go do Waszyngtonu. Przyznaję, że miałem nadzieję, że uwolnię wszystkich jeńców, zanim rozpęta się burza. Ale to właściwie wszystko jedno. Wygląda na to, Heinrich draniu, że będziesz musiał gęsto się tłumaczyć przed swoim Führerem.
Podziałało.
Musiało podziałać. Niewielu ludzi potrafiłoby rozegrać tę grę tak po mistrzowsku, jak zrobił to Simon Templar. Wystarczyła pewność siebie, ale prawdziwa sztuka objawiła się dopiero w tworzeniu samej historyjki.
Nie było odpowiedzi. Friede i March mogli podejrzewać, że składa się ona częściowo z kłamstwa, chociaż Simon opowiedział ją w taki sposób, że trudno było odróżnić prawdę od nieprawdopodobieństwa. Wystarczył już zaledwie przelotny cień wątpliwości, a to właśnie Simon osiągnął. Niepewność zadziałała skutecznie w obie strony. Stawka była zbyt wysoka, żeby mógł wygrać Friede i March. Teraz nie mogę marnować drogocennego czasu na szukanie motorówki, bo gdyby ta próba zawiodła, znaleźliby się w położeniu znacznie gorszym od obecnego.
Simon wyczytał wszystko z ich twarzy i odczuł radość z odniesionego zwycięstwa, które warte było wszelkiego poświęcenia.
Friede spojrzał na niego mściwie.
— Wysłał pan list do Waszyngtonu?
— Pocztą lotniczą — Simon potwierdził i pożałował, że nie była to prawda. — Prawdopodobnie już go dostali i przypuszczam, że wojsko i Straż Przybrzeżna wyruszą jeszcze zanim nadejdzie ranek.
Randolph March rozluźnił kołnierzyk.
— Nie muszą tu niczego znaleźć — rzekł. — Możemy… możemy zabić tych wszystkich ludzi i utopić w bagnie. Nie znajdą ich. Potem powiemy, że Gilbeck zwariował, no a reputacja Świętego jest powszechnie znana. Jeżeli wyślemy łódź podwodną w morze…
— Ty cholerny głupcze! — Friede zwrócił się do niego z wściekłością. — A Indianin? I myślisz, że tak łatwo zszargać opinię Gilbecka? A magazyny i inne rzeczy, które specjalista odnajdzie bez trudu?
— Możemy zatopić je w rzece…
— Nie pozostawiając śladów i w tak krótkim czasie? Jeden nurek je znajdzie.
— Więc co możemy zrobić?
Friede stał nieporuszony jak kamienna rzeźba, jednak w swoim bezruchu uosabiał wszystkie cechy rozwijane i cenione w systemie, który reprezentował. Posiadał prymitywną siłę i brutalność wandali, których plemienne imię przeszło do potomności jako synonim niszczycielskiego barbarzyństwa oraz nieskończenie cierpliwą i bezlitosną przebiegłość, pozostawioną przez mongolskich najeźdźców w spadku Wschodniej Europie, skąd przeniknęła na Zachód i przyczyniła się do rzezi, o jakiej Dżyngis–chan mógłby tylko marzyć. Człowiek ten miał władzę i zdolności, ale nie wiadomo było, dlaczego związał się on z aparatem terroru i zniszczenia.
— Musimy się ulotnić — powiedział wreszcie. Jego głos był normalny i wyraźny, obchodziły go teraz wyłącznie sprawy taktyki na najbliższą przyszłość. — Dla łodzi prawdopodobnie uda się znaleźć inną bazę, teraz chodzi o to, żeby nas nie złapali. Obawiam się jednak, że stracisz swój jacht.
— Czy to konieczne? — March mówił jak rozkapryszone dziecko.
— Wybór należy do ciebie. Ale tu nie możesz zostać. Z drugiej strony, jeżeli będziesz próbował uciec na March Hare, hydroplany Straży Przybrzeżnej znajdą cię bez trudu. Łódź podwodna daje przynajmniej szansę ucieczki. Myślę, że lepiej będzie, jeśli pojedziesz z nami. Znajdzie się dla ciebie inne zajęcie, a Rzesza na pewno nie zapomni o tobie.
Marynarze stali na straży sztywno jak na paradzie, jak roboty nieczułe i niezdolne do działania na własną rękę. Ci ludzie robili na Simonie niesamowite wrażenie. Na rozkaz żyją lub umierają, zabijają lub są zabijani, a ich myśli przebiegają jednym torem. Przywykli do mechanicznego posłuszeństwa. W tej armii było jeszcze mniej życia, niż w wymyślonych przez Karela Čapka zbuntowanych robotach. I Święty miał przerażającą wizję holocaustu, który musi nawiedzić ziemię, zanim wolni i wrażliwi ludzie zatriumfują nad tymi rojnymi, nieludzkimi legionami. To były nowe zombie, żywe trupy, które istniały tylko po to, żeby urzeczywistniać ambicje neurotycznego despoty, bardziej niebezpiecznego niż Neron.
Friede rozkazał jednemu z nich przynieść linę. Chłopak zasalutował i wybiegł. Za nim jednak dotarł na miejsce, musiał się zatrzymać. Jeszcze raz zasalutował i ustąpił z drogi młodemu mężczyźnie, który właśnie pojawił się w drzwiach.
Miał on na sobie tylko podkoszulek i poplamione bawełniane spodnie, ale na jego czapce widniało oficerskie złoto. Był to jasnowłosy młodzieniec o grubo ciosanej twarzy, wystających kościach policzkowych, a jego błękitne oczy świeciły wewnętrznym fanatycznym blaskiem. W dłoni trzymał rewolwer. Spojrzał na Friede’go, uniósł drugą rękę i krzyknął:
— Heil Hitler!
— Heil Hitler — odpowiedział Friede prawie odruchowo i odezwał się po niemiecku:
— Poruczniku, zaistniała konieczność zabrania stąd łodzi podwodnej. Proszę natychmiast przygotować się do wypłynięcia. Proszę zabrać jak najwięcej paliwa, a także zapasy żywności z March Hare. Z magazynów na brzegu weźmie pan jak najwięcej dodatkowej amunicji, a także torpedy. Ma pan dwie godziny. Ja też popłynę. Port przeznaczenia podam panu później. To wszystko.
— Jawohl, Herr Kapitan.
Porucznik ponownie uniósł rękę, obrócił się na pięcie i wyszedł. Młodym, twardym głosem zaczął ostro wydawać rozkazy.
W chwilę później powrócił marynarz ze zwojem lin. Friede wskazał ruchem głowy w kierunku pięciorga więźniów.
— Przeszukaj ich i zwiąż. Drugą liną przywiąż ich do łóżek. Zrób to porządnie.
Randolph March drżącymi rękami zapalił papierosa. Potem rozejrzał się dookoła. Usiłował nie zwracać uwagi na to, co się dzieje. Unikał też wzroku jeńców. Zupełnie inaczej niż Friede, który śledził każdy ruch spokojnie i beznamiętnie. Jednak na swój sposób March starał się naśladować zimną krew i opanowanie kapitana, chociaż błyszczący na czole pot i białe linie wokół zaciśniętych ust, świadczyły o tym, ile go to kosztowało.
— Co chcesz z nimi zrobić? — zapytał.
— Zostawię ich tutaj — odparł Friede, nie spuszczając wzroku z marynarza zajętego więźniami. Ton odpowiedzi sugerował, że za chwilę coś jeszcze doda.
March nerwowo zaciągnął się papierosem.
— Może zabierzemy ze sobą dziewczyny?
— Po co?
— Jako hm… zakładniczki. Oni mogą nas ścigać. Ale gdybyśmy mieli je na pokładzie, nawet marynarka zawahałaby się przed atakiem.
— Poza tym ich obecność mogłaby cię odprężyć — rzekł cynicznie kapitan.
March przełknął nerwowo ślinę.
Friede zmierzył go uważnym spojrzeniem, taksował Marcha jak rzeźnik, który ocenia kawałek młodej wołowiny. W końcu się odezwał:
— Byłoby to możliwe, gdybyś się paniami podzielił z resztą załogi. Ale nawet wtedy powstałoby mnóstwo problemów. Przede wszystkim zazdrość, a do tego marynarze są przesądni. Mądry dowódca bierze to pod uwagę. Nie pora teraz na ryzyko, szczególnie jeśli można go uniknąć.
Wyglądał na człowieka, który z całą starannością planuje piknik.
March przemierzał swój kąt w pokoju dużymi krokami i starał się być tak samo opanowany.
— Foregin Investment Pool rozsypie się — rzekł.
— Tak.
— To znaczy… To znaczy prawie wszystko, co mam.
— Niestety.
— Więc nie zostanie mi zbyt wiele.
— Przyjacielu — powiedział z przerażającą prostotą — a czy zastanowiłeś się nad tym, jak wydostaniesz swoje zapasy, kiedy zeznania Gilbecka potwierdzi także raport Templara wysłany do Waszyngtonu?
Randolph March zatrzymał się nagle, jakby dotarło do niego pełne znaczenie tych słów. Jego twarz momentalnie postarzała się i zbrzydła, a spojrzenie stało się puste, jakby dopiero w tej chwili ujrzał swoją przyszłość.
Simon patrzył na niego bez współczucia, raczej z zimną satysfakcją. Życia i działalności Marcha nie można było wytłumaczyć, a jego cierpienie nie budziło szczerej litości. W świecie, w którym cywilizacja walczy o przetrwanie, nie ma miejsca na głupotę. Właśnie przez próżne sentymenty powstawała dżungla władzy. Przewrotna giętkość umysłu pozwala brać pod uwagę argumenty, a jednocześnie ignorowała niepodważalne dowody. Tak tłumaczono morderców, zamykano zaś oczy na cierpienia ofiar. Tym niesprawiedliwościom, podszywającym się pod sprawiedliwość, Święty zawsze wypowiadał wojnę. Był zadowolony, że Randolph March odcierpi przynajmniej cząstkę tego, czego doświadczyli już inni.
Zresztą Święty teraz musiał zastanowić się nad czymś innym. Na ciemnym horyzoncie widział słabą, mrugającą gwiazdkę. Przy jej pomocy oszukał śmierć już wiele razy i tym razem ona też nie zgasła.
Templar, jakby w zgodzie ze scenariuszem, miał przy sobie nóż. Po przeszukaniu nie pozostawiono im żadnej broni, ale nie odkryto również cienkiego ostrza przymocowanego do lewego przedramienia. I wciąż było prawdopodobne, że mimo silnie pozaciąganych lin, uda mu się dosięgnąć rękojeści palcami prawej ręki. Może…
Simon uchwycił się tej słabej nadziei. W tym samym czasie zauważył coś jeszcze.
Pokój zaczynał napełniać się szczególnie gryzącym zapachem. Był on ostry i wyraźny, łechtał nozdrza, niepokoił czymś znajomym.
— Nie jest tak zabawnie jak myślałem, Randy. Co staruszku? — odezwał się. — Martwienie różnymi rzeczami przyprawiło Heinrichowi łysinę. Jeżeli chcesz zachować włosy, radzę ci, żebyś zaczął używać toniku do włosów z firmy Marcha.
March zmierzył go nienawistnym spojrzeniem i znów zaciągnął się głęboko.
I nagle Simon uświadomił sobie, co znaczy ten dziwny, ostry zapach w powietrzu. W głowie rozbrzmiewało mu monotonnym rytmem jedno zdanie z pierwszego raportu Petera Quentina o Marchu. Nie mógł oderwać zafascynowanego wzroku od żarzącego się koniuszka papierosa.
— Ale… To niemożliwe! — March odwrócił się do Frede’go i mówił podniesionym głosem. — Nie mogę stracić wszystkiego. Wszystkiego! Z czego będę żyć? Gdzie się podzieję?
— Możesz być pewien, że partia zaopiekuje się tobą — odrzekł Friede beznamiętnie. — Nie mogę ci powiedzieć, dokąd wyruszamy. Kiedy wyjdziemy w morze, skontaktuję się z Berlinem. Ale mądrzej byłoby nie przejmować się tak własnymi stratami. Pamiętaj, że akcja Templara kosztowała Rzeszę znacznie więcej, przerwała przygotowania i wyrządziła szkody organizacji. W tej służbie, to już powinieneś wiedzieć, jednostka się nie liczy. Mam nadzieję, że zgadzasz się ze mną.
— Ja też mam taką nadzieję — powiedział Święty. — Jego drwina była teraz wyraźniejsza, zaostrzona gryzącym zapachem papierosa.
— Trochę to inaczej wygląda, prawda March? Używałeś życia jako plutokrata piątej kolumny. Przyjemnie było korzystać z domów, jachtów, samolotów, planować sabotaże i propagandę, popijając schłodzonego szampana w towarzystwie wspaniałych dziewczyn. Mam nadzieję, że taką samą przyjemność sprawi ci kiepskie piwo, podły ser i o wiele cięższa praca, do której zapędza się grube ryby, ot choćby Heinricha. Sądzę, że będzie to dla ciebie bardzo pouczające doświadczenie.
March słuchał w oszołomieniu. Święty szyderczym głosem obrzucił go obelgami z leniwą precyzją chirurga, który sonduje ranę. Linie wokół jego ust ściągnęły się i zbielały jeszcze bardziej.
Kapitan Friede także umiał łączyć skutek z przyczyną. Jego oczy zwęziły się i obserwowały reakcję Marcha na słowa Simona. Ważne było, to że nie próbował przerwać Świętemu.
Simon zauważył jedynie nieznaczne drgnięcie na twarzy. Kapitan błyskawicznie znalazł się obok Marcha, wyrwał mu z ust papierosa, rzucił na podłogę i rozgniótł obcasem.
— Idiota! — warknął. — Nie mamy na to czasu!
Ale zareagował za późno. March wchłonął już dostateczną dawkę marihuany. Zmienił się z królika w tygrysa. Nienaturalnie rozszerzone oczy błyszczały mocno.
— Niech cię…
Głos mu się łamał, ale mięśnie nie straciły sprawności. Skoczył i wyrwał z furią karabinek z rąk najbliżej stojącego strażnika, którego ten atak zupełnie zaskoczył. March przystawił lufę do piersi kapitana.
— Niedoczekanie, rozumiesz? — słowa płynęły szybko i rozpaczliwie. — Nie pozwolę na to! Przechytrzę was wszystkich. Zatrzymam was tutaj, a sam oddam się w ręce marynarki. Powiem, że chcieliście mnie wrobić, ale byłem zbyt przebiegły. Sam was złapałem. Nic mi nie zrobią. Będę bohaterem…
Simon stracił nadzieję.
Miał wrażenie, że ogląda senny koszmar w zwolnionym tempie; przerażenie narastało nieskończenie wolno, a ciało ogarnął paraliż, który uniemożliwiał zrobienie czegokolwiek. March oczywiście oszalał. Takie groźby mógł rzucać tylko ktoś znajdujący się w skrajnej histerii. Eliminował fakty, po prostu zapominając o nich. Było to szaleństwo, już działał narkotyk; nastąpiło dziwne przemieszczenie w czasie i przestrzeni, prowadzące do samozniszczenia.
Marchowi mogło się wydawać, że poradzi sobie ze wszystkimi w ułamku sekundy, jednak pomylił się. Friede tylko lekko i niedostrzegalnie skinął głową do jednego ze strażników, który stał za Marchem. W pokoju rozległ się dwukrotny wystrzał z rewolweru.
Simon zimnym wzrokiem zmierzył kapitana Friede’a. Nazista obojętnie spojrzał na ciało, które znieruchomiało na podłodze.
— Z żalem przyznaję, Heinrich — rzekł Święty — że nie wymyśliłbym dla niego bardziej chwalebnego końca.
— Nie był pierwszym głupcem po naszej stronie — odparł chłodno Friede. — Ani ostatnim. Dopóki jednak mamy do czynienia z pionkami, nie musimy się również bać małych gierek, choćby takich jak twoja.
— To wspaniałe, kiedy ma się taką pewność siebie — powiedział Święty równie chłodno, chociaż w tym momencie powinien był raczej milczeć.
Kapitan obszedł pokój. Sprawdził więzy Hoppy’ego Uniatza, Karen Leith, Piotra Quentina, Patrycji Holm, a w końcu bardzo dokładnie Świętego.
Potem z zimną premedytacją uderzył Świętego sześć razy w twarz.
— To — powiedział — za niektóre dowcipne uwagi. Żałuję, że nie możemy cię zabrać do Niemiec. Rygor obozu koncentracyjnego nauczyłby cię dyscypliny. Chociaż właściwie dyscyplina nie będzie ci już potrzebna. Mam nadzieję, że Gilbeck mówił ci o stu funtach materiału wybuchowego pod podłogą tego pokoju. Kiedy tylko odpłyniemy dostatecznie daleko, pozwolę sobie na tę przyjemność i sam nacisnę guzik. Zostawiam więc ciebie i twoich przyjaciół. Czekajcie na ten moment.
Upłynęła chwila, zanim ich oczy przyzwyczaiły się do panujących w pokoju ciemności, lekko rozjaśnionych księżycowym blaskiem, który wpadał przez małe okienka. Friede wychodząc, celowo pogasił światła. To był rodzaj sadyzmu, który miał powiększyć ich psychiczną torturę, gdy będą czekali na śmierć. Odebrał im światło, jako ostatnią pociechę. Ciało Marcha leżało tam, gdzie upadł. Komandosów odwołano do pomocy w przygotowaniu łodzi podwodnej. Został tylko jeden, który pilnował drzwi na zewnątrz. Słyszeli jego głośne kroki.
Nie zakneblowano ich, ale Simon nie wierzył, że to zwykłe przeoczenie. Był to taki sam chwyt psychologiczny jak zgaszenie światła. Światło dodawało im odwagi, a ciemność raczej ją osłabiała.
Friede dobrze o tym wiedział.
Pierwsza przełamała ciszę Patrycja Holm. Zapytała z niepokojem:
— Simon, wszystko w porządku?
— Jestem rześki jak skowronek, kochanie — odparł. — Heinrich chyba nie chciał zrobić mi krzywdy, bo gdyby naprawdę coś mi się stało, straciłbym wiele w ciągu tych dwóch godzin, które z taką radością nam podarował.
Mówiąc to, nieprzerwanie pracował. Mięśnie jego ramion i barków naprężyły się w tytanicznym wysiłku. Próbował chociaż odrobinę rozluźnić spętane nadgarstki, żeby móc pochwycić koniuszkami palców rękojeść noża i wyciągnąć go z futerału.
W ciemności słychać było szybkie i przytłumione oddechy pozostałych osób.
— Szkoda tylko — powiedział Quentin z napięciem — że nie miałeś tyle rozsądku, żeby pilnować własnych cholernych spraw i pozwolić nam postępować podobnie. Jeżeli wybraliśmy się aż tutaj, żeby uciec od ciebie, to chyba jasne, że nie chcemy twojego towarzystwa. Można by pomyśleć, że jesteś detektywem, który szuka dowodów zdrady małżeńskiej, aby doprowadzić do rozwodu.
— Zaniepokoili mnie wysłannicy szeryfa — odparł Święty. — Gdybym wiedział, że ty i Pat szukacie po prostu romantycznej przygody w dżungli, wróciłbym do Palmleaf Fan. Bałem się tylko, że was zgarną, bo się dowiedzieli, że ona nie ma jeszcze szesnastu lat.
— Chyba dziewięciu — rzekła Patrycja. — Powinieneś nas tu zostawić, skoro daliśmy się złapać temu staremu durniowi.
— Drań jak każdy inny — powiedział Święty — a właściwie o wiele gorszy od innych. Szeryf był u nas tego dnia wcześniej i mogliście przypuszczać, że narobiłem jeszcze większego piekła w Palmleaf Fan. Co zresztą do pewnego stopnia naprawdę miało miejsce.
— Opowiedz nam — powiedziała Patrycja.
Święty zaczął opowiadać, choć bez przerwy wił się i zmagał z węzłami. Opowiadanie pomagało zabić czas i odwracało uwagę od innych rzeczy. Mimo wysiłku jego głos brzmiał spokojnie. Zdawało się, że może opowiadać tę historię przez wieki.
Kiedy skończył, wiedzieli wszystko. Mieli pełny obraz sytuacji. I znowu zapadła cisza.
— Niezłe tarapaty — powiedział wreszcie Quentin. — Chciałbym dorwać tego twojego kumpla Heinricha na parę minut.
Sądzili, że nie ma już o czym mówić. Ale Hoppy Uniatz myślał o czym innym.
— Szefie — powiedział posępnie — ja ciągle nie rozumiem.
— Czego nie rozumiesz? — Simon zapytał bardzo życzliwie.
— Z tym źródłem.
— Hoppy, próbowałem ci powiedzieć…
— Wiem, szefie. Tutaj nie ma żadnego źródła. Ale ja nadal nic z tego nie rozumiem — powiedział Uniatz rozżalonym głosem.
Znowu zapadło milczenie. W takiej chwili powinni wiele mówić, a jednak milczeli.
Na zewnątrz panował ruch. Słyszeli kroki strażnika, ciężki chód obładowanych mężczyzn, skrzypienie taczek, trzeszczenie desek pomostu, a od czasu do czasu ostro brzmiące komendy.
Karen Leith powiedziała melancholijnie:
— Nie wiem, jak wy sobie radzicie, ale chyba nic z tego nie będzie, choć podobno uczono mnie wszystkich sztuczek przydatnych przy uwalnianiu się z więzów. Te supły są dla mnie za dobre.
— Dla mnie też — potwierdził Piotr. Zdawało się, że nawet Simon przestał walczyć. Nagle Patrycja powiedziała szeptem:
— Coś tu się rusza.
— Zamknij się — mruknął Święty po cichu. — Rozmawiajcie tak, jak przedtem.
Jego głos dochodził z innej części pokoju niż poprzednio. Gdy wytężyli oczy w słabym świetle księżyca, dostrzegli jakby poruszający się cień, który pełzał po podłodze. Ale to nie Randolph March ożył nagle, jak wydawało im się w pierwszej chwili. Jego ciało leżało wciąż tam, gdzie upadł.
Przez moment nie mogli wydobyć z siebie głosu, próbując wymyślić coś, co zabrzmiałoby naturalnie.
W końcu Piotr powiedział:
— Gdybyśmy z Hoppy’m nie byli związani, moglibyśmy skoczyć na tego faceta za drzwiami, zabrać mu pistolet i zabić kilku łajdaków, zanim by nas dostali.
— Ale dostaliby was. Głos Świętego rozległ się w innym kącie pokoju. — Jest ich zbyt wielu. Jeden magazynek nie załatwiłby sprawy.
— Gdybyśmy nie byli związani, moglibyśmy wyśliznąć się i ukryć w lesie. Nie mają czasu, żeby nas szukać.
— Ale oni by uciekli — rzekł Święty.
— Może nie mają miejsca, żeby zabrać cały zapas — snuł własne pomysły Hoppy. — Może zostawią całą skrzynkę, a my ją znajdziemy.
— Gdybym mogła się wydostać — powiedziała Karen — przede wszystkim próbowałabym zatrzymać łódź podwodną.
— Jak? — zapytał Peter.
— Nie mam pojęcia.
Dał się słyszeć cichy trzask, cienkie przeciągłe skrzypnięcie, a po nim stłumiony szelest. Piotr poruszył się nerwowo.
— Wiem, że to głupie — zaczął — ale może ty masz jakieś pomysły, kapitanie?
Odpowiedzi nie było.
Patrycja powiedziała cicho i dość niepewnie:
— Simon. — Święty i teraz nie odpowiedział. — A może te dwa szybkie stuknięcia w podłogę były odpowiedzią?
Nie usłyszeli nic więcej. Stracili z oczu ruchomy cień, choć wydawało im się, że widzą nową prostokątną plamę czerni w miejscu, gdzie cień się ostatnio poruszył. Ale kwadrat słabego blasku, który padał z okna na podłogę, łudził wzrok, wywołując z ciemności nieistniejące kształty. Wytężali oczy tak, że wszystkie cienie zlewały się i znikały jak efemeryczne widma. Każde z nich próbowało wreszcie policzyć pozostałe, ledwie widoczne postacie. Jeden, dwa, trzy… I od nowa.
Było cicho. Zbuntowany słuch potrafi wytwarzać dźwięk, tak jak wzrok tworzyć kształt i ruch. Mógł być wszystkim wyolbrzymiony pogłos oddechu, skrzypienie sprężyny łóżka i własny puls. Karen wydało się nawet w pewnej chwili, że coś się poruszyło pod nią jak wąż, który wślizguje się pod podłogę i aż instynktownie zesztywniała ze strachu.
Wreszcie odezwał się Quentin.
— W takiej chwili — powiedział głośno — Święty zacząłby opowiadać jedną z tych swoich niekończących się historii o krzywonogiej pchle znanej jako Arystofanes, która przeżywa ciągle nowe i coraz bardziej skomplikowane przygody. Ponieważ nie posiadam giętkiego umysłu Simona, naprawdę nie mogę go zastąpić. Więc zabawmy się w coś innego. Proponuję nowe przysłowia. Niech każdy próbuje połączyć dwa człony różnych przysłów Wiecie, coś w rodzaju Baba z wozu, karawana jedzie dalej.
Nastąpiła kolejna, nieunikniona chwila ciszy.
— Na pochylone drzewo i Salomon nie naleje — rzuciła Patrycja.
— Ty zacząłeś, Piotrze — zauważyła Karen. — Dlaczego nic nie mówisz?
— Kto rano wstaje, ten leje jak z cebra — powiedział Quentin z zapałem.
— Gdzie drwa rąbią, tam psy szczekają — odpowiedziała.
— To się staje coraz gorsze — zauważyła Patrycja z niesmakiem.
— Poty dzban wodę nosi, póki wróbel na dachu.
Bawili się fantastycznie; przerażająco gorączkowo i rozpaczliwie nie przestawali mówić. Przypominali sobie ciągle nowe przysłowia i wychodziły im coraz bardziej zwariowane, coraz bardziej niesamowite składanki.
A czas powoli upływał.
Kwadratowa wiązka księżycowego światła przesunęła się na martwą i okropnie zmasakrowaną twarz Randolpha Marcha. Strażnik bez końca przechadzał się tam i z powrotem. Motorówka zrobiła już trzy czy cztery hałaśliwe kursy przez zatokę. Pracowite dreptanie ludzi opróżniających magazyny ucichło. Ich głosy zamarły, tylko od czasu do czasu było słychać gardłowe pomruki i głośne komendy, choć i one stawały się coraz rzadsze. Na tym tle pojawiły się nowe głosy stłumione odległością, odbite od wody, zniekształcone przebrzękiwanie metalu, nieokreślone chrobotania i chlupoty. Przez chwilę brzmiało też głębokie buczenie.
Nie mieli jak policzyć upływających minut. Ale wiedzieli, że ich życie staje się coraz krótsze. Jednak żadne z nich nie wymówiło na głos przypuszczeń, co do tego jednego odgłosu, którego nie słyszeli już od dawna.
W końcu, prawie z westchnieniem, Karen Leith powiedziała:
— Muszą już chyba być gotowi do wypłynięcia.
— Zrobiliśmy, co było w naszej mocy — odrzekła Patrycja Holm.
— Kurczę — powiedział Hoppy Uniatz — oni w ogóle nie umieją pić z kufli. Widziałem mnóstwo razy, jak się napalali, ale zawsze piją z butelki. Nie widziałem, żeby ktoś umiał wznieść toast tak jak ja.
W zatłoczonym pokoju panował nieznośny upał. Coraz trudniej oddychali, upał uciskał mózg niemal fizycznym ciężarem i mamił ich mglistą wolnością, jaką niesie delirium. Kolejny wąż jakby zaszeleścił pod podłogą w pobliżu Quentina. Wydało im się, że znów słyszą szelest i skrzypnięcie, trzask i stłumione uderzenia, które jednak brzmiały jakoś inaczej. Cienie chyba znów zaczęły się poruszać, choć Piotr nie był pewien.
Powiedział ostrożnie:
— Przypominam ci, że nie rozmawiamy o twojej okropnej przeszłości. Jesteśmy w samym środku łańcucha liter i teraz twoja kolej, Hoppy. Mamy R–I–F–L. Raczej z tego nie wybrniesz.
— O — powiedział Święty.
Nikt się nie poruszył. Zapadła taka cisza, że teraz nawet szpilka, gdyby spadła na aksamit, wydałaby dźwięk podobny do grzmotu.
— Sprawdzam cię — odezwał się Peter. — Nie ma takiego słowa.
— Riflolwer — odparł Święty.
Na zewnątrz dały się słyszeć szybkie kroki, po czym otworzyły się drzwi. Wpadł pojedynczy promień światła.
W wejściu stanął Heinrich Friede, a tuż za nim strażnik. Friede rozciągnął usta w szyderczym i mściwym uśmiechu, tak że fałdy biegnące od nosa pogłębiły się.
— Właśnie odpływamy — powiedział. — Mam nadzieję, że oczekiwanie na wasze własne odejście było przyjemne. Nastąpi ono wkrótce. Może nawet za pół godziny. Przycisnę guzik, kiedy wyjdziemy na otwartą wodę.
Piotr, Patrycja, Karen i Hoppy spojrzeli na niego, ale potem wpatrywali się w Świętego. Mogło to wyglądać na gest szacunku lub lojalności, ale prawda była o wiele bardziej prozaiczna. Chcieli przekonać się naocznie, że to, co usłyszeli kilka sekund wcześniej, było rzeczywistością.
Bo Święty siedział na brzegu pryczy, dokładnie tak samo, jak widzieli go niedawno, z rękami związanymi z tyłu, ze śladami brutalności Friede’go na twarzy, w ubraniu zabłoconym i w nieładzie. Może tylko zuchwała pogarda w jego niebieskich oczach płonęła jaśniej i bardziej niezłomnie.
— Mam nadzieję, że będziesz miał przyjemną podróż, Heinrich — powiedział.
— Rozmowa z wami to strata czasu — rzekł Friede — ale chciałbym, żeby pewna myśl umiliła wam ostatnie chwile. Wy, z waszą nieważną śmiercią, jesteście symbolem tego, co reprezentujecie. Wszyscy tak jak wy, którzy będą z nami walczyć, zostaną pobici i zniszczeni. Mała szkoda, którą uczyniliście, zostanie naprawiona, ale wy przestaniecie istnieć. Cieszcie się z tego. Reszta waszego plemienia także wkrótce zginie. Pozostaną tylko ci, których zatrzymamy jako niewolników. Będą oni nam służyć, jak niegdyś czarni niewolnicy służyli wam. Nie osiągnęliście nic i umrzecie niepotrzebnie.
Oczy Świętego były podobne do szafirowych jezior.
— Rozmowa z tobą to strata czasu — zadrwił — ale chcę, żebyś się czegoś dowiedział przed śmiercią. To, w imię czego ty i tobie podobni niszczycie świat, w historii nie znaczy więcej niż pożar lasu. Przynosicie swoje wspaniałe dary, czerń i pustkę, ale drzewa znów się zazielenia, a o was nikt nie będzie pamiętał.
— Zostawiam cię z twoimi marzeniami — powiedział kapitan.
Wyszedł, gasząc światło i trzaskając drzwiami. Jego kroki przycichły na piasku i stały się głośniejsze ponownie na deskach pomostu, a potem całkiem umilkły. Usłyszeli ostatni rozkaz i miękki chlupot wody. Sekundy płynęły.
— Simon — powiedziała Patrycja.
— Cicho — odparł Święty z napięciem.
Mogli tylko nasłuchiwać, co się dzieje, ale dźwięki, które do nich docierały, były bardzo niewyraźne. Nawet kroki strażnika zamarły. Na tle nieustannego brzęczenia moskitów inne odgłosy były przytłumione i trudne do rozróżnienia.
Ale rozpoznawali jakby przeciąganie drewna i kroki dźwięczące na metalowej podłodze. Potem jakieś głosy i ponownie to samo głębokie buczenie, które na chwilę zagłuszyło owady, a wkrótce i ono ucichło i zamarło. Nie słyszeli już nic, oprócz miękkiego plusku wody przy brzegu wśród korzeni mangrowca.
Sowa wróciła i znowu zaczęła pohukiwać.
Sekundy rozciągały się w godziny, ale Święty jeszcze przez dłuższą chwilę zachował ciszę, zanim poczuł się na tyle pewnie, by się poruszyć.
Przekręcił przełącznik i nagle, jak grom z jasnego nieba, pokój zalało światło.
Gapili się na niego, a on stał uśmiechnięty, z nożem w dłoni.
— Przepraszam, dzieciaki — powiedział — ale nie mogłem ryzykować, mogli nas podsłuchiwać.
— Rozumiemy — rzekł Quentin — jesteś taki rozważny, a my zdumieni, że cię w ogóle widzimy.
Simon rozcinał więzy Patrycji, która pocałowała go natychmiast, kiedy opadł ostatni sznur, a potem zaczęła sobie masować nadgarstki. Wtedy podszedł do Karen Leith.
Kiedy ją uwalniał, powiedziała:
— Myślę… Wydawało nam się, że byłeś wolny dużo wcześniej.
— Zgadza się — odparł Święty.
— Oczywiście — powiedział Piotr, kiedy nadeszła jego kolej — nie mogłeś nam nic powiedzieć.
— Miałem coś do zrobienia — rzekł Simon. Skończył z Piotrem i podszedł do Hoppy’ego. — Wiedziałem, że w podłodze musi być jakaś klapa i w końcu ją znalazłem. Zamek był oporny, ale przy moich zdolnościach rzeźbiarskich i męskiej sile jakoś go przekonałem, żeby ustąpił. Potem musiałem się wcielić w dżdżownicę, żeby przepełznąć wśród kamieni na zewnątrz. Na szczęście ta buda stoi na palach, a nie na lanym fundamencie, więc wydostałem się jakoś i pomyszkowałem tu i ówdzie.
— Szefie — powiedział Uniatz, rozprostowując zdrętwiałe kończyny — nie znalazł pan nic do picia?
— Powinno coś być na March Hare — odrzekł Święty — ale nie sprawdzałem.
Podszedł do drzwi, otworzył je, stanął w progu i zaczerpnął w płuca stosunkowo świeżego powietrza, po czym wygrzebał z papierośnicy przedostatniego papierosa. Patrycja stanęła przy nim i wzięła drugiego. Stali razem, objęli się i patrzyli poprzez wodę na March Hare, który wciąż kołysał się w ciemnościach rozjaśnianych światłem księżyca. W miejscu, gdzie przedtem była łódź podwodna, teraz widniała nieruchoma tafla wody.
Podszedł do nich Quentin.
— Nie chcę przerywać tej idylli — zaczął nieśmiało — ale osobiście wolałbym się trochę oddalić, zanim Friede nada przez radio swoje pożegnanie.
— Nie musisz się denerwować — powiedział Święty. — Znalazłem pod podłogą to, czego szukałem, kiedy tam zszedłem. Bardzo niewinnie wyglądająca skrzynka z napisem „Zupa pomidorowa”. Zabrałem ją stamtąd.
— I co z nią zrobiłeś? — zapytał podejrzliwie.
— Powędrowała razem z innymi skrzyniami konserw z żywnością, które załoga przenosiła na łódź podwodną. Nie jestem pewien, może tam była właśnie amunicja. W każdym razie dosyć trudno było przenieść ją na molo, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Ale zrobiłem to i udało mi się wrócić na czas.
Podczas tej rozmowy dołączyli do nich Karen i Hoppy.
Patrzyli na południowy zachód. Wtem na niebieskoszarym niebie wyrósł postrzępiony słup czerwieni, jaskrawy na tle czarnej masy dżungli i oświetlił ich napięte twarze migotliwym blaskiem. Zaledwie kilka sekund później w ich uszy uderzył odgłos wybuchu i poczuli nagły powiew wiatru, który przygiął drzewa i wywołał niepokojący szelest w zaroślach.
— Coś mi się zdaje, że Heinrich już nacisnął guzik — powiedział Święty.
Simon Templar siedział przy barze Dempsy–Vanderbilta i obserwował błędną muchę, która próbowała się upić odrobiną alkoholu rozlanego na wypolerowanym blacie. Obserwował ją od dłuższego czasu i wydawał się nieco znużony robieniem zakładów z samym sobą. Zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim mucha się przewróci; albo odwrotnie, czy utrzyma się na nogach, dopóki nie przyjdzie Karen Leith. W końcu niecierpliwym ruchem pchnął szklankę ku barmanowi i gestem poprosił jeszcze raz o ten sam alkohol. Mucha zaś, która ze względu na dziedziczność albo na środowisko musiała być czymś w rodzaju owadziego Uniatza, wystartowała pod wiatr i poleciała, zataczając się tylko nieznacznie w locie.
Ktoś podszedł po cichu i usiadł na stołku obok. Święty odwrócił się i był gotów, albo przegonić siódmego intruza z tego miejsca, albo przybrać na twarzy wyraz cierpienia i wyrzutu, gdyby wreszcie była to Karen. Ale nie miał sposobności zrobić żadnej z tych rzeczy.
Ujrzał koło siebie długą, żałobną postać szeryfa Newtona Haskinsa, który właśnie odrzucił czarne poły płaszcza, sadowiąc się na wysokim taborecie.
Szeryf obrzucił Simona zdumionym spojrzeniem.
— Czy mnie oczy nie mylą? Skąd się tu wziąłeś, chłopcze?
— Byłem tu przed panem — powiedział Simon. — Mogłeś zauważyć.
Szeryfa zatkało. Jakby przypominając sobie o czymś, powoli wyciągnął z kieszeni rękę i odgryzł kawałek tytoniu do żucia za świeżej bryłki.
— Czekasz na kogoś? — zagadnął towarzysko.
— Na młodość, piękno, wdzięk i rude włosy. — Wzrok Simona był chłodny i bezczelny. — Może ci się zdaje, że posiadasz niektóre z tych cech, ale, szczerze mówiąc, ja tego nie widzę.
— Nie — odparł Haskins — to chyba nie chodzi o mnie. Ale do tego bani wpuszczają różnych ludzi. Znalazłem się tu przypadkiem, w trakcie polowania na groźnego mordercę. Poczułem coś jakby pragnienie. Nawet, mówię sobie, pragnienie najlepiej ugasisz w najbliższym barze. Więc wchodzę. Widzę, że siedzisz sam, więc pomyślałem, że towarzystwo dobrze ci zrobi.
— Czyta pan w moich myślach — mruknął Święty.
Kiedy przyniesiono mu drinka, skierował uwagę barmana na nowego gościa.
— Przynieś mi szklane wody — powiedział Haskins — i butelkę żytniej.
Przyciągnął bliżej miskę precelków i zaczął w roztargnieniu gryźć jednego tą stroną ust, którą nie żuł tytoniu.
— Kim był ten groźny morderca? — zapytał Simon. — To bardzo ciekawe. Złapaliście go?
— Synu… — szeryfowi trudno było mówić z pełnymi ustami. Wlał trochę żytniej do szklanki z wodą i łyknął wszystko na raz. — To nie było właściwie morderstwo. Raczej należy powiedzieć jatka, choć, co prawda, niezupełnie w moim hrabstwie.
— Naprawdę? — powiedział Święty grzecznie. — A gdzie?
— W Everglades, w takim miejscu, że nawet połowa tubylców nie mogła go znaleźć. Ale słyszałem, że było tam okropnie. Podobno znaleźli tam z pół tuzina trupów porozrzucanych po okolicy. Nawet ten Gallipolis, z którym wtedy rozmawialiśmy, został razem z nimi zabity.
— To niesamowite! Może próbował grać na dwie strony?
— Możliwe. — Mądry i stary szeryf wpatrywał się w błękitne oczy Świętego. — Pewnie nic o tym nie wiesz, prawda synu?
— O ciałach? — zaprotestował Simon. — O nieboszczykach porozrzucanych po okolicy? Cóż za okropny pomysł. W takim klimacie zawsze grzebię zmarłych. To bardziej higieniczne. Chyba, że się ich utopi, a wtedy zajmą się nimi barrakudy.
— Właśnie tak myślałem — powiedział Haskins. — Gilbeck mówił, że wyciągnąłeś go z niezłych tarapatów na Lostman’s River. Straż Przybrzeżna trochę mnie przyciskała, synu. Zdaje im się, że jeszcze tam byłeś, kiedy ich kuter zaczął węszyć. A przedwczoraj w nocy na tym wybrzeżu był okropny huk. W marynarce mówią, że chyba ktoś wysadził łódź podwodną.
Święty napił się.
— Możliwe — stwierdził. — Pierwszy raz spotkaliśmy się z powodu wybuchu. Przedtem i później też było trochę strzelaniny. A teraz możemy zakończyć wielką eksplozją. Tak się to wszystko ładnie składa… Czy ma pan jakieś inne, szczególne powody, żeby zadawać mi tyle pytań?
Haskins uzupełnił zawartość szklanki i powtórzył swoją sztuczkę z przełykaniem. Wytarł usta dużą bawełnianą chustką.
— Nie, synu — przyznał. — Szczególnych powodów nie mam. Przyjeżdżają tu faceci z Waszyngtonu, żeby zająć się tą sprawą. Powiedzieli nam, żebyśmy się nie wtrącali. Nie mamy się czym interesować, mimo że nasz szanowny obywatel Randolph March jest jednym z tych nieboszczyków. Nie wolno nam nawet rozmawiać z nikim o całej sprawie, dopóki nie przygotują oficjalnego raportu dla Departamentu Stanu. Ale to nie moja wina, że jestem ciekawy.
— Jasne, że to nie pana wina — Simon przytaknął z powagą.
Haskins potarł nos, najpierw z nadzieją, a potem z rosnącym przygnębieniem.
— No — powiedział wreszcie — przynajmniej jesteś cholernie wyrozumiały.
— Przykro mi — odrzekł Święty — ale ci faceci z Waszyngtonu powiedzieli mi to samo. A ponieważ byli tak uprzejmi, że mnie nie przymknęli, nie powinienem chyba żartować z nich. Wyjaśnię wszystko, kiedy tylko będą gotowi.
Haskins znowu wypił, patrząc ponuro.
— Oczywiście — powiedział — nie wiem, czy to dotyczy faceta w Ochopee, który złożył na ciebie skargę o napad i kradzież pieprzonego samochodu.
— Przekaże ją pan do sądu?
— Nie — odparł Haskins. — Podarłem ją. Według mnie była bezpodstawna. Jak u diabła można nazwać samochodem łódź z dziesięciostopowymi kołami?
Simon uważnie zapalił papierosa.
— Tatusiu — powiedział miękko — zastanawiałem się, czy kiedy przyjaciel chce ci postawić butelkę szampana, jesteś w stanie oderwać się na chwilę od żytniej?
— Tego, synu — odrzekł szeryf — nikt z moich znajomych dotąd mi nie proponował, ale jestem tak spragniony, że mógłbym spróbować wszystkiego.
Simon złapał nieuchwytnego barmana i złożył zamówienie.
— A poza tym — dodał — czy lekki masaż głowy to od razu napad?
— Nie wiem, bo byłem przez cały czas po twojej stronie — sprawiedliwie stwierdził Haskins. — Ale ten facet pracował u Marcha, więc myślę, że to nikogo nie obchodzi.
— To znaczy, że przyszedł pan tu tylko z ciekawości? Szeryf lekko przygarbił chude ramiona i spojrzał na zegar nad barem. Poprawił się na stołku.
— Synu — powiedział — mówiłem ci kiedyś, że sam mam słabość do rudych. Dzisiaj po południu musiałem pogadać z naszą wspólną znajomą. Kiedy do niej przyszedłem, pakowała walizki w okropnym pośpiechu. Miała lecieć gdzieś do Ameryki Południowej. Do tej pory chyba już tam dotarła. Ale zdążyła napisać list i prosiła, żebym ci go oddał po jej odlocie.
Wyciągnął kopertę z wewnętrznej kieszeni i położył ją na barze.
Simon podniósł ją i otworzył tak precyzyjnie jak chirurg.
DROGI ŚWIĘTY
Kiedy się umawialiśmy na dzisiejszy wieczór, miałam zamiar przyjść. Ale nie należymy już do siebie. I zostało tak niewiele czasu.
Dostałam nowe rozkazy, które muszę wykonać natychmiast. Natychmiast, to znaczy naprawdę bez zwłoki. Ledwo zdążę się spakować. Nawet nie mogę się z tobą pożegnać. Chciałam zadzwonić i umówić się z tobą na lotnisku, ale akurat jest tu Haskins, więc przekażę mu list dla ciebie. Spotkanie i rozstanie byłoby dla nas obojga znacznie trudniejsze.
Mogłabym powtarzać podziękowania milion razy i nic by to nie znaczyło. Sam wiesz, ile zrobiłeś. Ja też wiem, a teraz wiedzą już i w Londynie, i w Waszyngtonie. Powinniśmy być zadowoleni. Ale oboje wiemy, że to zaledwie początek. Oboje mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia, zanim będziemy mogli znowu usiąść wygodnie w fotelach.
A jeśli o mnie chodzi, i tak mi to nie wystarcza. Dlatego wolę napisać ten list niż się z tobą spotkać. Nic na to nie poradzę, kochanie. Choć wiem, że to niemożliwe, wciąż pragnę tego wieczoru, który nie był nam dany.
Prawda, że to niemądre? Jeżeli cuda się zdarzają i jeżeli oboje przeżyjemy ten kataklizm, może się jednak gdzieś spotkamy. Jestem pewna, że nigdy się to nie stanie, ale teraz tylko tak mogę myśleć.
Żegnaj. Kocham cię.
KAREN
Pienisty wytrawny szampan pojawił się na barze. Powoli składając list Simon spojrzał na etykietkę. Bolinger rocznik dwudziesty ósmy. Właśnie ten szampan pili, kiedy spotkali się pierwszy raz. Miał ją wciąż przed oczami, taką jak wtedy. Była piękna, miała jasną twarz, płomienne włosy i głęboki fiolet w oczach. I taką, jak ją widział ostatnio, z pistoletem w dłoni. Więc to już koniec…
Gwałtownie podniósł szklankę.
— Powodzenia — powiedział.
Szeryf Haskins zmierzył go swoim przenikliwym wzrokiem.
— To samo jej powiedziałem, synu.
— Był pan dla mnie dobrym tatusiem, szeryfie. — Święty oderwał papierową zapałkę i w roztargnieniu obracał nią w kieliszku, podrywając w górę bąbelki. — Czy pozwolisz, że ja też będę ciekawy? Nie jestem przyzwyczajony do współpracy ze stróżami porządku.
Wystająca grdyka Haskinsa powędrowała w dół i znikła pod czarnym krawatem.
— To jest tak, synu. Różne stworzenia zawierają ze sobą pokój, kiedy poluje pantera. Gdyby się żarły między sobą, to bestia by je pożarła. Weź na przykład króliki. — Szeryf ponownie napełnił kieliszek i uśmiechnął się w zadumie, — Myślę, że gdyby wiele królików zebrało się do kupy i porządnie wściekło, to mogłoby przegonić rysia. Ludzie tutaj są zwykle spokojni jak króliki, ale zdaje mi się, że nadszedł czas, żeby się zebrać do kupy. Pomogłeś mi to do końca zrozumieć.
Simon patrzył na niego poprzez dym z papierosa.
— Mimo że łamałem prawo?
— Nie istnieje żadne prawo — oświadczył powoli Haskins — kiedy jakiś sukinsyn próbuje zawładnąć wszystkim i posługuje się prawem, żeby sobie to ułatwić. Na przykład, każe innym państwom wierzyć w neutralność, żeby nie zaczęły działać wspólnie, a potem je po kolei zagarnia. Albo używa prawa do wolności, żeby wysyłać szpiegów i zacząć wojnę na długo przed wypowiedzeniem jej. Dużo myślałem po naszej ostatniej rozmowie. Niektórzy nic nie rozumieją, a politycy ich chwalą, żeby dalej dostawać głosy od ludzi, którym się nie chce myśleć. Ale kiedy widzę tych bubków, jak narzekają na rządy w naszym kraju i w ogóle myślą, że są lepsi niż cała reszta, to wiem, że cały ten śmierdzący interes nie może trwać dłużej.
Święty patrzył na niego w milczeniu. Widział chudego i niechlujnego mężczyznę o niezgrabnej sylwetce, a jednak było w nim coś niezłomnego, co pochodziło z ziemi, która go zrodziła…
Haskins opróżnił kieliszek i odstawił go na bar.
— Bardzo dobry trunek. — Otarł usta grzbietem dłoni. — Nie znoszę zabijania. Ale czasami robi się taki kocioł, że tylko w ten sposób można uratować sytuację. Nie wiem oczywiście, ale jak mówiłeś, dobrze jest nie czekać i samemu otworzyć ogień, kiedy zaczyna być gorąco. Chyba mnie przeciągnąłeś na swoją stronę. Chyba trzeba przeciągnąć więcej ludzi, zanim będzie za późno.
— Nie wiem…
— Wstał i wyciągnął muskularną, ciemną rękę.
— Muszę iść. Ale mam nadzieję, że coraz więcej ludzi zacznie się zbierać do kupy, bo już pora. Chyba cię polubiłem, synu.
— I wzajemnie — powiedział Święty mocno ściskając jego dłoń.