Leslie Charteris
Święty zamyka sprawę
Tytuł oryginału angielskiego: The Saint closes the case.
Przełożył: Jerzy Matwiejczuk
Jest rzeczą wiadomą, że w tych zwariowanych czasach żadna nowinka nie jest w stanie przyciągnąć zainteresowania publiczności dłużej niż przez tydzień, dlatego też dziennikarze i wydawcy gazet szybko się starzeją, przedwcześnie łysieją i stają się znerwicowani. Codziennie potrzebna jest nowa sensacja, a każda następna musi zaćmić poprzednią, aż słownik wyjałowi się z superlatywów, a wyobraźnia zblednie z wysiłku wymyślenia lub wynalezienia na jutro historii na tyle fantastycznej i kolosalnej, by mogła być godną następczynią majstersztyku dnia wczorajszego.
Fakt, że notoryczny awanturnik znany jako Święty był w stanie przykuć uwagę opinii publicznej przez okres dłuższy niż trzy miesiące, bijąc w ten sposób na głowę wszelkie rekordy tego typu, był wyłączną zasługą jego własnej energii i przedsiębiorczości. Znękani łowcy sensacji z Fleet Street przywitali go z otwartymi ramionami. Na jakiś czas można było zaprzestać gorączkowej pogoni za nowinkami. Sam Święty robił w tej mierze wszystko, co mógłby sobie wymarzyć najbardziej wymagający wydawca — z jedynym, oczywiście, wyjątkiem: nie kwapił się do dostarczenia im największej sensacji, jaką byłoby jego własne aresztowanie i proces. Każda z jego przygód była bardziej zuchwała od poprzedniej, a on nie pozwalał na to, by zainteresowanie wywołane jego ostatnim posunięciem zgasło, zanim nie pojawi się przed oczami zaskoczonej publiczności z jeszcze śmielszym wyczynem.
Ta samowola trwała już ponad trzy miesiące, podczas których Święty doprowadził do zwycięskiego finału około dwudziestu wypadów na przeróżnych przestępców, lub ich mienie.
Doszło w końcu do tego, że w przeciągu tego kwartału imię Świętego zaczęło budzić nieomal nadprzyrodzoną grozę i paniczny strach u ludzi, którzy przez lata chełpili się swoją bezkarnością. Teraz zaczęli bać się, a ostrzeżenie Świętego — śmieszny wizerunek człowieczka z jednowymiarowym tułowiem i kończynami (jak na rysunku dziecka), mającego nad okrągłą głową bez twarzy absurdalną aureolę (czego już dzieci nie umieszczają na ogół na swoich rysunkach), dostarczane pod drzwi adresata p zwykłej kopercie, nabierało bardziej fatalnego znaczenia, niż wyrok podpisany kiedykolwiek przez sędziego Sądu Najwyższego. To było dokładnie to, czego Święty oczekiwał. I niezmiernie go to bawiło.
Działalność swoją prowadził zwykle w tajemnicy i starał się nie rzucać w oczy, w związku z czym jego ofiary nie mogły dać policji żadnych istotnych wskazówek, na podstawie których można byłoby go wytropić. Bywały jednak przypadki, gdy Święty nie mógł uniknąć zdjęcia maski przed człowiekiem, nad którego zgubą się trudził. Najbardziej zdumiewającym fenomenem całej sprawy było w takich razach zawzięte i ponure milczenie pokrzywdzonej strony. Po wielu bezowocnych próbach nadinspektor Teal pogodził się z myślą o niemożności wydobycia z ofiar Świętego jakichkolwiek zeznał przeciwko niemu.
— Z równym powodzeniem można by próbować wydusić coś z głuchoniemej ostrygi w słoju z chloroformem — powiedział komisarzowi. — Albo Święty nie zabiera się do faceta z powodu jednej sprawy, o ile nie ma w zanadrzu innej, którą mógłby go szantażować, albo też odkrył sekretną metodę tak skutecznego przekonywania, że groźba działa jeszcze nazajutrz i przez wszystkie następne dni.
Ta teoria była dość sprytna i logiczna, ale byłaby jeszcze bardziej sprytna i logiczna oraz bardziej dopracowana w szczegółach, gdyby inspektor był człowiekiem z większą wyobraźnią. Ale pan Teal nie miał wielkiego zaufania do rzeczy, których nie można było zobaczyć i wziąć do ręki; nie miał też nigdy okazji widzieć Świętego w akcji.
Zdarzały się, oczywiście, sytuacje, gdy Święty nie musiał uciekać się do szantażu czy gróźb, aby zapewnić sobie milczenie osób, w których sprawy się mieszał.
Znamienny był przypadek mężczyzny nazwiskiem Golter, anarchisty i niepoprawnego wywrotowca, który chełpił się tym, że poznał od środka wszystkie więzienia w Europie. Nie należał do żadnej frakcji politycznej, jego jedyną ewangelią była najwyraźniej jego własna mania destrukcji i w żadnym wypadku nie można było go określić mianem nieszkodliwego maniaka.Był on przywódcą stowarzyszenia o nazwie Czarne Wilki, którego prawie wszyscy członkowie mieli za sobą ciężkie wyroki za jakieś przestępstwa polityczne. Było to najczęściej usiłowanie zabójstwa, zwykle drogą zamachu bombowego.
Cel działania ugrupowań tego typu, jak również mentalność ich zwolenników będą zawsze wdzięcznym polem spekulacji dla psychiatrów, tym niemniej w pewnych sytuacjach przedmiot czysto teoretycznego zainteresowania naukowców staje się rzeczywistym problemem tych, których obowiązkiem jest utrzymanie spokoju pod rządami prawa.
Prawo zdało sobie sprawę z tego faktu, a jednocześnie zauważyło istnienie Czarnych Wilków po upływie tygodnia, w ciągu którego w dwóch fabrykach w północnej Anglii miały miejsce eksplozje z niemałą ilością ofiar, a kula nie wykrytego zamachowca musnęła plecy ministra spraw wewnętrznych w chwili, gdy wsiadał do swego samochodu po wyjściu z Izby Gmin.
Prawo odnalazło Goltera, ale człowiek, któremu polecono śledzić go i meldować o jego ruchach, w jakiś sposób zdołał stracić go z oczu tego właśnie popołudnia, gdy Książę Następca Tronu publicznie przejeżdżał ulicami Londynu na uroczysty lunch wydany przez Lorda Mayora.
Przejazd został zorganizowany ulicami Strand i Fleet Street do City. Z niewielkiego, wynajmowanego na Southampton Row pokoju (o którym nie wiedziała policja), Gloter znalazł łatwą drogę na dachy domów po północnej stronie Fleet Street. Usadowił się tam w miarę wygodnie pomiędzy kominami, skąd mógł patrzeć w dół i widzieć ulicę, podczas gdy uzbrojeni policjanci przetrząsali Londyn próbując natrafić na jego ślad, a zaniepokojony komisarz zarządził podwojenie liczby detektywów w cywilu, rozstawionych wzdłuż trasy.
Golter był człowiekiem ostrożnym i rozważnym; miał ponadto solidną wiedzę z dziedziny zasad dynamiki. Znał co do centymetra swoją odległość od ziemi i precyzyjnie wyliczył czas potrzebny na dotarcie granatu do celu; granaty typu Mills w jego kieszeniach miały odpowiednio ustawione zapalniki. Zmierzywszy odległość pomiędzy dwoma słupami latarń na Fleet Street, w pobliżu Strandu, mógł przy pomocy stopera wyliczyć czas potrzebny na przebycie tej odległości przez pierwszy samochód orszaku. Następnie, posługując się sporządzonym przez siebie skomplikowanym schematem, mógł już bez dodatkowych obliczeń stwierdzić dokładnie, w którym momencie ma rzucić granaty, aby trafiły one dokładnie w tył przejeżdżającego samochodu Księcia Następcy Tronu. Golter był dumny z naukowej precyzji, z jaką dopracowany był każdy szczegół jego planu.
Zapalił papierosa, postukując delikatnie obcasami o blaszane pokrycie dachu. Zgodnie ż oficjalnym harmonogramem, było jeszcze piętnaście minut do momentu, w którym orszak miał dotrzeć do tego miejsca. Ulica w dole była już zapchana gęstym tłumem, który przelewał się z chodników na jezdnię, tworząc odnogi — niby macki — krępujące nurt ruchu ulicznego.
— Masa ludzka podobna do mrówek — pomyślał Golter. — Burżuazyjne insekty. — Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zamieszanie w mrowisku, spowodowane wybuchem jego trzech granatów…
— Tak, rzeczywiście, zanosi się na interesujący spektakl.
Głowa Goltera gwałtownie obróciła się do tyłu, jakby szarpnięta niewidzialnym sznurkiem. Nie słyszał przybycia mężczyzny, stojącego teraz nad nim. Spokojny, flegmatyczny głos przerwał jego rozmyślania w sposób o wiele bardziej brutalny, niż mogłaby to uczynić jakakolwiek eksplozja. Ujrzał wysoką, smukłą postać w szarym, z niewiarygodną perfekcją skrojonym garniturze i tegoż koloru miękkim, pilśniowym kapeluszu, którego szerokie rondo ocieniało wesołe, niebieskie oczy. Mężczyzna ten mógłby posłużyć za ilustrację najświeższych i najbardziej wymyślnych osiągnięć Savile Row w dziedzinie eleganckiej konfekcji męskiej, gdyby tylko udało się nakłonić go do odrzucenia pistoletu automatycznego, który na ogół nie występuje jako niezbędny dodatek do tego, „co dobrze ubrany mężczyzna powinien nosić w tym sezonie”.
— Nadzwyczaj interesujący — powtórzył nieznajomy, spoglądając swymi niebieskimi, nieco rozmarzonymi oczami w dół, na tłum kłębiący się trzydzieści metrów niżej.
— Patrząc z czysto artystycznego punktu widzenia, szkoda, że nie będziemy mogli tego zobaczyć.
Prawa ręka Goltera zaczęła skradać się do odstającej kieszeni. Nieznajomy zachęcająco zatoczył pistoletem leniwy łuk wokół punktu nad brzuchem Goltera.
— Ale zawleczki zostaw na miejscu, śliczny — powiedział półgłosem. — I podawaj mi po jednym… Grzeczny chłopiec!
Lewą ręką przyjmował kolejne granaty, podawane mu przez Goltera i przekazywał je komuś, kogo Golter nie widział — drugiemu mężczyźnie stojącemu za kominem. Upłynęła minuta, podczas której Golter stał z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, czekając na okazję, by chwycić pistolet, trzymany przez nieznajomego z udawaną niedbałością. Ale taka okazja się nie pojawiła. Zza komina natomiast ukazała się ręka — ręka trzymająca granat. Nieznajomy wziął go i podał z powrotem Golterowi.
— Schowaj to do kieszeni — polecił.
Po pierwszym przyszła kolej na drugi i trzeci; Golter, w płaszczu ponownie zdeformowanym przez wypychający kieszenie ciężar, stał patrząc na nieznajomego, który — jak sądził — musiał być detektywem, choć zachowywał się w tak niezrozumiały sposób.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał podejrzliwie.
— Mam własne powody — odparł tamten spokojnie. — A teraz żegnam. Czy masz coś przeciwko temu?
Podejrzliwość, obawa i zdumienie widoczne były na nieogolonej twarzy Goltera. Nagły domysł zaświtał w jego wyblakłych oczach.
— A więc nie jesteś szpiclem!
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Na nieszczęście dla ciebie — nie. Być może słyszałeś o mnie. Nazywają mnie Świętym…
Błyskawicznie sięgnął lewą ręką do kieszeni, a Golter, nagle sparaliżowany strachem, patrzył jak zahipnotyzowany na Świętego, który rysował kredą na kominie swój groteskowy znak firmowy. Po czym Święty przemówił ponownie.
Nie jesteś istotą ludzką. Potrafisz tylko niszczyć; jesteś obłąkanym mordercą działającym bez żadnych pobudek, poza własną żądzą krwi. Gdybyś miał jakikolwiek motyw, mógłbym przekazać cię policji, która w tej chwili przeczesuje Londyn w poszukiwaniu ciebie. Nie jestem tu po to, aby osądzać czyjekolwiek przekonania. Ale dla ciebie nie może być żadnego usprawiedliwienia…
Zniknął i Golter rozejrzał się — zdziwiony, że słowa potępienia nagle przestały padać — ale dach już opustoszał. Święty miał talent do znikania w taki sposób.
Orszak zbliżał się. Golter słyszał, jak okrzyki wiwatującego tłumu stają się coraz głośniejsze, podobne do ryku wody nagle uwolnionej zza wrót zapory. Zerknął w dół. Trzydzieści metrów niżej ujrzał pierwszy samochód przeciskający się przez szpaler ludzkich mrówek.
Ciągle na próżno usiłował pojąć cel wizyty Świętego. Święty był tutaj, oskarżał go, a następnie odszedł, oddając mu z powrotem jego granaty. Golter mógłby uwierzyć w to, że stał się ofiarą halucynacji, gdyby nie fantastyczny znak na kominie, który pozostał na dowód, że to jednak nie był sen. W histerycznym odruchu próbował zmazać rysunek rękawem. Po chwili uspokoił się i wyciągnął z kieszeni stoper oraz sporządzony przez siebie schemat. Prowadzący samochód dotarł właśnie do pierwszej z latarń, na których Golter oparł swoje wyliczenia. Obserwował, to będąc jakby w stanie oszołomienia.
Książę Następca Tronu jechał w trzecim samochodzie; Golter rozpoznał jego mundur. Dostojnik oddawał honory tłumowi. Wyjmując z kieszeni pierwszy granat Golter poczuł, że drży; wyciągnął zawleczkę, lecz poczekał z rzutem do momentu dokładnie wskazanego przez stoper i schemat.
„Prawdziwe szczegóły tej sprawy” — pisał Daily Record kilka dni później — „pozostaną prawdopodobnie na zawsze tajemnicą, o ile Święty nie zdecyduje się któregoś dnia wyjść z ukrycia, by je wyświetlić. Do tego czasu ciekawość ogółu muszą zadowolić ustalenia komisji ekspertów Scotland Yardu, zajmującej się dochodzeniem w tej sprawie. Stwierdziła ona, że w jakiś sposób udało się Świętemu tak ustawić zapalniki granatów typu Mills, których Golter zamierzał użyć jako narzędzi zamachu na życie Księcia Następcy Tronu, że eksplodowały one w momencie zwolnienia rękojeści sprężyny, rozrywając go tym samym na strzępy…”
„Niezależnie od opinii, jakie mogą być wyrażane na temat arogancji tego dżentelmena, który ośmiela się brać prawo w swoje bezprawne dłonie, nie można zaprzeczyć, że w tym przypadku jego interwencja niewątpliwie ocaliła życie naszego królewskiego gościa. I niewielu znajdzie się takich, którzy zaprzeczą, że sprawiedliwości stało się zadość, choć zapewne jest to sprawiedliwość rozumiana nazbyt poetycko, aby mogła być ogólnie zaakceptowana jako precedens…”
Ten sensacyjny punkt kulminacyjny, który sprawił, że imię Świętego znalazło się na ustach wszystkich ludzi cywilizowanego świata, stanowił koniec określonego i nie budzącego wątpliwości rozdziału jego historii. Sensacja wygasła, jako że większość zdumiewających sensacji umiera z braku powtórnego bodźca. W liście otwartym, który został opublikowany we wszystkich europejskich gazetach, książę złożył nieznajomemu wyrazy podziękowania i przyrzekł, że dług wdzięczności nie zostanie zapomniany, jeśli Święty kiedykolwiek będzie potrzebował pomocy wysokich instancji. Rząd brytyjski, ze swej strony, prawie natychmiast po tym wystąpił z ofertą prawa łaski za wszystkie dotychczasowe wykroczenia, pod warunkiem, że Święty ujawni się i złoży przysięgę, iż obróci swą energię i inteligencję na działania zgodne z prawem. Jedyną reakcję stanowiła utrzymana w wyważonym tonie odpowiedź na list oraz pełna ubolewania odmowa, wysłane jednocześnie do wszystkich znaczących agencji prasowych.
„Niestety” — pisał Święty — jestem przekonany, podobnie jak moi przyjaciele, że złożenie broni w tym momencie, gdy nasza kampania zaczyna dawać dowody swojej skuteczności, widoczne w statystykach kryminalnych Londynu, a także, co jest nawet ważniejsze, w odniesieniu do bardziej wyrafinowanych wykroczeń przeciwko prawu moralnemu, których nie ma w żadnych statystykach, byłoby z mojej strony aktem tchórzostwa nie do usprawiedliwienia. Nie można nas po prostu skusić obietnicą bezpieczeństwa dla nas samych, gdyż byłaby to zdrada idei, która nas połączyła. Gra znaczy więcej, niż uczestnik gry… Ze swej strony chciałbym dodać, że przykładne życie byłoby dla mnie nieznośnie nudne. Niełatwo jest w dzisiejszych czasach wydobyć się z utartych kolein; trzeba być na to buntownikiem, który najprawdopodobniej skończy pod płotem, a nie w alei zasłużonych. Wierzę jednak, tak jak w nic nie wierzyłem dotąd, że jestem na właściwej drodze. Wartość mają rzeczy powszechne i podstawowe. Sprawiedliwość jest dobra — gdy jest traktowana fanatycznie; walka jest dobra — gdy to, o co się walczy, jest proste, ma sens i jest warte miłości. I niebezpieczeństwo jest dobre — wyrywa z letargu i sprawia, że życie staje się dziesięciokrotnie bardziej intensywne. A pospolita fanfaronada łatwo może stać się czymś najlepszym, ponieważ zastępuje wspaniałą wiarę w te wszystkie wartości, wiarę w blask, który cywilizacja usiłuje wydrwić jako złudę i pułapkę… Dopóki absurdalne prawa tego kraju będą mi tego odmawiały, ja będę im odmawiał posłuszeństwa. Nie dam sobie odebrać przyjemności stosowania mojej własnej kuracji na ludzkie rany, których uporczywe jątrzenie mnie obraża…”
I po tym wszystkim, o dziwo, niecierpliwa publiczność na próżno oczekiwała, by Święty zaczął wcielać w życie swój szokujący manifest. Mijał dzień za dniem, a on wciąż wstrzymywał się od działania. Ci, którzy dotąd skradali się ostrożnie, zastanawiając się, kiedy zostaną wykryci dzięki niesamowitej wszechwiedzy Nieznanego, zaczęli znowu podnosić głowy i przechwalać się, rozgłaszając, że Święty się boi.
Dwa tygodnie urosły do miesiąca i Święty z dnia na dzień stawał się wyblakłą legendą minionych dni.
I nagle, pewnego czerwcowego popołudnia na ulicach Londynu rozległy się okrzyki gazeciarzy ze specjalnym wydaniem Evening Record. Ludzie gromadzili się na chodnikach w niecierpliwych grupach i czytali najbardziej zdumiewającą historię o Świętym, jaka kiedykolwiek dostała się do prasy.
Była to ta sama historia, którą opowiada ta książka i którą relacjonowano już do tej pory z pół setki razy. Tym razem jednak rzecz przedstawiona jest w innym, bardziej osobistym aspekcie, z ujawnieniem nieznanych dotychczas szczegółów.
Jest to opowiadanie o tym, jak Simon Templar, znany szerokim rzeszom jako Święty (niewykluczone, że przezwiska pochodzi od jego inicjałów, choć prawdopodobnie wzięło się stąd, iż poświęcał się bez reszty sprawom najdalszym od świętości), trafił przypadkowo na trop, który doprowadził go do najbardziej niezwykłej przygody w jego karierze. Jest to również historia Normana Kenta, przyjaciela Simona, który w pewnym momencie trzymał w swych dłoniach losy dwóch narodów, o ile nie całej Europy. O tym, jak się wywiązał z tej roli i jak pewnego spokojnego, letniego wieczoru w domu nad Tamizą, bez melodramatycznych i heroicznych gestów, walczył i umarł dla idei.
Simon Templar rzadko czytywał gazety, a gdy już do tego dochodziło, możliwie szybko prześlizgiwał się wzrokiem przez strony, w pośpiechu połykając okruchy informacji. W większości treść oferowana mu w zamian za jego miedziaki szła na marne. W najmniejszym stopniu nie interesował się polityką; nie poruszyła go też wiadomość, że żona drukarza z Walthamstow powiła czworaczki, a artykuły typu „Miejsce mężczyzny jest w domu” (Anastazja Gowk, olśniewająca autorka Namiętności w Pimlico) pozostawiały go całkowicie obojętnym. Jednak pewnego wieczoru szpalta z fotografią w gazecie, którą kupił ze względu na wyniki wyścigów, zdołała przyciągnąć jego błądzący wzrok i obudzić bladą iskierkę zainteresowania.
Podwójny zbieg okoliczności zaprowadził go od tej leniwie zarejestrowanej wiadomości na świeży, gorący trop, który zafascynował go niezupełnie przypadkowo.
Pierwsza z tych okoliczności miała miejsce następnego dnia około pierwszej, gdy będąc na Ludgate Circus postanowił wpaść do Klubu Prasy w nadziei spotkania tam kogoś znajomego. Znalazł tam Barneya Malone’a z Clarion i został natychmiast zaproszony na lunch, co było dokładnie zgodne z jego oczekiwaniami. Simon miał głęboko zakorzenioną niechęć do samotnego jadania lunchu.
Podczas posiłku rozmowa dotyczyła tematów ogólnych, z wyjątkiem jednego jaśniejszego interludium.
— Nadal nie ma żadnych nowych wiadomości na temat Świętego? — zapytał niewinnie Simon, a Barney Malone potrząsnął głową.
— Wygląda na to, że wycofał się z interesów.
— Ja tylko chwilowo odpoczywam — zapewnił go Simon. — Cisza przed burzą. Szykuje się następna bomba.
Simon zawsze ostentacyjnie używał pierwszej osoby mówiąc o Świętym, jakby to on sam był tym wyjętym spod prawa niegodziwcem. Malone, mimo iż znał jego ekscentryczne poczucie humoru, był skłonny uważać tę pozę za niezbyt dowcipną.
Pół godziny później, przy kawie, Simon przypomniał sobie szpaltę w gazecie, która zwróciła jego uwagę i postanowił dowiedzieć się czegoś na ten temat.
— Możesz być całkiem szczery z wujkiem Simonem — powiedział. — Zna on wszystkie sztuczki w tej branży i nie poczuje się ani trochę zawiedziony, jeśli powiesz mu, że to sam pierwszy zastępca naczelnego złożył tę kolumnę w ostatniej chwili, aby zapchać dziurę.
Malone uśmiechnął się.
— To zabawne, ale się mylisz. Te odkrycia naukowe, o których czyta się pod sensacyjnymi nagłówkami, są na ogół niewybrednym chwytem reklamowym. Gdybyś jednak nie był tak niedouczony, słyszałbyś zapewne o K.B. Varganie. Jest co prawda zupełnym wariatem, ale jako naukowiec zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie Królewskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych.
— A więc coś w tym może być? — podchwycił Święty.
— Może tak, a może i nie. Te wynalazki mają to do siebie, że zawsze wychodzi na jaw jakiś feler, gdy opuszczają laboratorium i zaczyna się je stosować na szerszą skalę. Na przykład, wynaleziono kiedyś takie promienie śmierci, które zabijały mysz z odległości dwudziestu metrów, ale nigdy nie słyszałem, aby robiono próby z wołem na dystansie pół kilometra.
Barney Malone mógł podać pewne dodatkowe szczegóły o wynalazku Vargana, wykreślone niebieskim ołówkiem pierwszego zastępcy jako mało zrozumiałe dla szerokiej publiczności. Były one niewiele bardziej zrozumiałe dla Simona Templara, którego wiedza naukowa zachowała spory dystans do Einsteina, tym niemniej słuchał z uwagą.
— To dziwne, że zapytałeś o to — powiedział Malone w chwilę później — ponieważ właśnie dziś rano miałem spotkanie z tym człowiekiem. Wpadł do biura około jedenastej, awanturując się i miotając jak szaleniec, ponieważ informacja o nim nie ukazała się na pierwszej stronie.
Malone obrazowo opisał spotkanie.
— Ale jaki z tego pożytek? — zapytał Święty. — Wojny nie będzie przez następne sto lat.
— Tak sądzisz?
— Tak mówią ludzie.
Malone uniósł brwi z tą samą tolerancyjnie wyniosłą miną, z jaką niekiedy unoszą brwi dziennikarze, gdy jakiś laik spoza branży ośmiela się wyrażać swój sąd na temat spraw światowych.
— Jeśli przeżyjesz następne sześć miesięcy, mam nadzieję ujrzeć cię w mundurze. Chyba że odmówisz ze względu na przekonania?
— Naprawdę tak sądzisz?
— Jestem śmiertelnie poważny. Jesteśmy bliżej tych spraw niż reszta ludzi i pierwsi widzimy, gdy nadchodzą. Za kilka miesięcy zobaczy to cała Anglia. Ostatnio zdarzyło się wiele zabawnych rzeczy.
Simon czekał, z nagle rosnącym zainteresowaniem, a Barney Malone pociągnął w zadumie fajkę i niebawem podjął wywód:
— W ciągu ostatniego miesiąca aresztowano trzech cudzoziemców, osądzono ich i osadzono w więzieniu za przestępstwa przeciwko aktowi o tajemnicy państwowej. Innymi Słowy — za szpiegostwo. W tym samym czasie w podobny sposób potraktowano czterech Anglików w różnych częściach Europy. Zainteresowane rządy wyparły się powiązań z ludźmi, których schwytaliśmy, ale ponieważ rząd dla zasady wypiera się własnych szpiegów, gdy wpadną w tarapaty — nikt nie wierzy tym zaprzeczeniom. My również odcięliśmy się od tych czterech Anglików i — oczywiście — też nikt nam nie wierzy. Ja jednak przypadkowo wiem, że to prawda. Jeśli potrafisz docenić prawdziwie subtelny żart, możesz zastanowić się nad tym i pośmiać się podczas naszego następnego spotkania.
Święty wrócił do domu w nastroju pełnym zadumy.
Miał on swoisty dar — dar wyobraźni, dzięki której zwykłe fakty, bez żadnego — wydawałoby się — wzajemnego związku i bez większego znaczenia, dawały się odczytać jak drogowskaz prowadzący wprost do jądra tajemnicy. Przygoda pojawiała się przed nim nie dlatego, że jej poszukiwał, ale że po prostu bezczelnie czekał, aż sama do niego przyjdzie. Był przekonany, że życie pełne jest pierwiastka przygody i szedł przez nie, rozpłomieniony ogniem i niesiony falą tej wiary. O pewnym człowieku, bardzo podobnym do Simona Templara, powiedziano kiedyś, że to „mężczyzna urodzony z dźwiękiem fanfar w uszach”. To określenie w równym stopniu mogło dotyczyć Świętego, który podobnie jak Michael Paladin usłyszał kiedyś dźwięk trąbki i przez wiele następnych lat towarzyszyły mu jej echa. Poruszał się w tak jaskrawej aurze romantyzmu, że w końcu jeden z jego przyjaciół, w desperacko szczerym żarcie nazwał go ostatnim herosem.
— Od wojny, mordu i nagłej śmierci wybaw nas, dobry Boże! — zacytował kiedyś. — Jak może pełen werwy mężczyzna o to prosić? To jest przecież sól życia — to, co nadaje sens istnieniu! W wojnę, mord i nagłą śmierć pogrąż mnie, dobry Boże, aż po szyję! To jest moja dewiza…
Tak mówił Święty, człowiek nadzwyczajnej brawury, niezwykłego heroizmu i niedosiężnych ideałów. Zdołał dokazać, jak niewielu mu współczesnych, że mężczyźnie z fantazją wystarczy płaszcz i laska, aby dorównać historycznym rycerskim wyczynom typu „płaszcz i szpada”; że śmiechem można dzisiaj ugodzić równie celnie jak ongiś lancą i że prawdziwe męstwo i brawura zawsze znajdą drogę do swego spełnienia, nie tyle dzięki czasom, w jakich przyszło im się objawić, co za sprawą serca, w którym się narodziły.
Ale nawet on nigdy by nie odgadł, jaką niezwykłą przygodę miał mu zgotować ów dar wyobraźni i wiara w spełnienie…
Wykorzystując to, co miał okazję przeczytać i co powiedział mu Barney Malone, Święty zbudował w swym umyśle wieżę możliwości, której ogrom przeraził nawet jego samego. A wtedy — ponieważ posiadał bezcenny talent traktowania wytworów swej żywej wyobraźni z punktu widzenia ich praktycznej wartości — odłożył pomysł ad acta jako interesującą ciekawostkę i więcej już o nim nie myślał.
Nadmiar zdrowego rozsądku bywa czasem niebezpieczny. Simon Templar był świadom możliwości i ograniczeń własnej wyobraźni. Była to jedyna forma samoświadomości, jaką posiadał, co oczywiście trzymał w tajemnicy i o co nikt go nie podejrzewał. Ci, którzy go znali, uważali, że jest lekkomyślny aż do granic bezsensownej brawury, ale nie mogli się bardziej mylić. Gdyby Simon zechciał polemizować z tym punktem widzenia, stwierdziłby, że jeśli już coś można zarzucić jego stylowi, to raczej skrępowanie nadmierną ostrożnością. W tym jednak wypadku ostrożność została zepchnięta na dalszy plan, a wyobraźnia przywrócona do łask przez drugi z przypadków, tworzących ów wspomniany na wstępie zbieg okoliczności.
Zdarzyło się to trzy dni później, gdy Simon obudził się rankiem i po ulewie, która przez tydzień wisiała nad Anglią, powitało go bezchmurne niebo i blask słońca. Wychylił się z okna sypialni i podejrzliwie wciągnął nosem powietrze, ale nie wyczuł w nim zapachu deszczu. Bezzwłocznie postanowił, że niepokojenia przestępców, będącego jego głównym zajęciem, może chwilowo zaniechać na rzecz odpoczynku za miastem. Wyprowadził samochód z garażu.
— Pat, kochanie — powiedział Święty — byłoby przestępstwem zmarnować taki dzień, jak dzisiejszy.
— Simon, kochanie — odparła Patrycja Holm tonem skargi — wiesz przecież, że obiecaliśmy zjeść obiad z Hannassaysami.
— Pat, kochanie najdroższe — powiedział Święty — myślisz, że będą bardzo rozczarowani, gdy dowiedzą się, że oboje nagle rozchorowaliśmy się po wczorajszej imprezie?
Pojechali więc i Simon korzystał z wakacji z miłym przekonaniem, że dobrze na nie zapracował. W końcu zjedli obiad w Cobham, a później jeszcze sporo czasu spędzili przy kawie, papierosach i innych sprawach intymnej natury, dla których tutaj nie ma miejsca. Była już jedenasta, gdy Święty skierował długi nos swego furillaca w stronę drogi, wiodącej do domu. Patrycja odczuwała miłe zmęczenie, ale Święty bardzo dobrze potrafił prowadzić jedną ręką.
Znajdowali się nieco więcej niż milę od Esher, gdy Święty zobaczył światło i na wszelki wypadek zatrzymał samochód.
Przekleństwem — lub błogosławieństwem — Simona Templara była jego nienasycona dociekliwość. Ilekroć zauważył coś, co choćby o centymetr wykraczało poza granice czystej normalności i powszedniości, z miejsca opanowywała go przemożna chęć wyjaśnienia przyczyny dziwnego zjawiska. A trzeba przyznać, że to światło nie było zwyczajnym światłem.
Przeciętny człowiek przejechałby zapewne obok, cokolwiek zaintrygowany, potem przez kilka następnych dni nękałoby go niejasne i irytujące uczucie zakłopotania i w końcu zapomniałby o całym incydencie. Simon Templar natomiast zaczął rozważać, całkowicie na trzeźwo i z powagą, jakie mogłyby być konsekwencje jego bycia przeciętnym w tym momencie, lecz przestał, porażony wizją okropności, jaką otwierała ta myśl.
Simon Templar nie był przeciętnym człowiekiem i pilnowanie własnego nosa nie należało do podstawowych cech jego charakteru. Włączył wsteczny bieg i powoli cofnął samochód o jakieś trzydzieści metrów, aż do końca bocznej drogi odchodzącej od szosy. Nieco w dole tej dróżki, pomiędzy drzewami, majaczyła ciemna sylwetka domu, widoczna na tle roziskrzonego gwiazdami nieba. W górnym oknie budynku Święty zobaczył z samochodu światło. Zręcznie zapalił jedną ręką papierosa i popatrzył w stronę domu. Światło ciągle tam było. Święty patrzył na nie w milczeniu, nieruchomy jak Indianin na czatach, aż śpiąca głowa o jasnych włosach poruszyła się na jego ramieniu.
— Co to takiego? — zapytała Patrycja.
— Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. — odpowiedział Święty, wskazując światło żarzącym się końcem papierosa.
Górne okno miało zaciągnięte zasłony, ale światło za nimi było wyraźnie widoczne — światło o niezwykłej jasności, oślepiająco biały blask, który pojawiał się i znikał w regularnych, rytmicznych błyskach, przypominających błyskawice.
Noc była cicha i spokojna, jak we śnie; nie było w tym momencie żadnego ruchu na tym odcinku drogi. Święty wyciągnął rękę i wyłączył silnik furillaca. Zaczął nasłuchiwać — a słuch miał wyjątkowo wrażliwy — w spokoju tak niezmąconym, że mógł nawet usłyszeć szelest rękawa Patrycji gdy poruszyła ręką.
Ten spokój nie był ciszą — był to po prostu stan, w którym nie dało się wyizolować żadnego zdecydowanego odgłosu. Był w tym jakiś dźwięk, tak niewyraźny i monotonny, że mógł co najwyżej stanowić neutralne tło dla ciszy. Mógł to być cichy warkot, ale warkot tak delikatny, że odbierało się go tylko jako przytłumione drżenie unoszące się w powietrzu.
— Generator — powiedział Święty. Mówiąc to otworzył drzwiczki samochodu i wyszedł na drogę.
Patrycja pociągnęła go za rękę.
— Dokąd idziesz, Święty?
Simon odsłonił biel zębów w typowym uśmiechu Świętego.
— Chcę to zbadać. Najzwyczajniejszy obywatel mógłby używać generatora do produkcji energii na własne potrzeby — aczkolwiek ta prądnica wydaje się mieć o wiele większą moc niż gatunek używany zwykle w domowych siłowniach. Jestem jednak pewien, że żaden zwykły obywatel nie wykorzystywałby swojej prądnicy do wytwarzania tak potężnych iskier wyłącznie w celu rozbawienia dzieci. Ostatnio życie jest raczej monotonne i nigdy nic nie wiadomo…
— Pójdę z tobą.
Święty skrzywił usta w uśmiechu. Zwykł mawiać, że Patrycja Holm, odkąd ją znał, przysparzała mu codziennie dwóch siwych włosów. Już od pamiętnego dnia w Devonshire, gdy spotkał ją pierwszy raz, poprzez wszystkie następne szalone dni, gdy dołączyła doń w polowaniu na człowieka zwanego Tygrysem, Święty zdawał sobie sprawę z tego, że utrzymanie tej dziewczyny z dala od kłopotów było zadaniem beznadziejnym. I już nie próbował się jej przeciwstawiać. Była prawem sama dla siebie. Miała charakter tak dalece różniący ją od dziewcząt z jego marzeń, charakter o tyle bardziej wykrystalizowany i niezależny, że gdyby — paradoksalnie — nie była zarazem tak pełna kobiecości, mógłby przysiąc, że musi być mężczyzną. Ona była Patrycją Holm i to mówiło samo za siebie…
— W porządku, dziecino — powiedział Święty z rezygnacją.
Już stała obok niego. Wzruszywszy ramionami, Święty usiadł z powrotem za kierownicą i przesunął samochód o kilka metrów tak, by jego światła nie były widoczne z budynku. Dołączył do Pat na zakręcie i dalej szli już razem.
Dom stał w otoczonym żywopłotem ogrodzie, gęsto zarośniętym drzewami. Święty ostrożnie zbadał bramę i wprawną ręką odłączył dzwonek alarmowy, po czym odsunął rygiel i pozwolił Patrycji wejść na trawnik. Stamtąd, patrząc w górę, mogli zobaczyć to dziwne, niesamowite światło, ciągle migocące za zasłonami okna na górze.
Front budynku pogrążony był w ciemności, a okna na parterze zamknięte i najwyraźniej zaryglowane od wewnątrz. Święty nie tracił na nie czasu, gdyż nie miał ze sobą narzędzi odpowiednich do sforsowania zamka u okna. Wiedział również, że drzwi frontowe są zawsze bardzo solidne, w przeciwieństwie do tylnych, które — o czym wiedział równie dobrze — są często łatwe do pokonania. Inteligentna przezorność uczciwego gospodarza nie jest na ogół w stanie pojąć faktu, że włamywacz pierwszej klasy może zniżyć się do skorzystania z wejścia dla służby. W związku z tym Święty prześlizgnął się za rogiem budynku, aby obejść go. Patrycja szła za nim.
Stąpali po trawie, nasiąkniętej wilgocią jak gąbka po deszczu, który zalewał kraj przez ostatnie sześć dni. Można już było odróżnić szum generatora oraz stukot i warkot silnika, który go napędzał. W pewnym momencie wydało im się, że odgłosy dochodzą wprost spod ich stóp. Minęli następny róg budynku i Święty zatrzymał się tak nagle, że Patrycja znalazła się o dwa kroki przed nim.
— To zabawne! — wyszeptał Święty.
Za dnia byłby to całkiem zwyczajny widok. Obok wielu domów na wsi znajdują się cieplarnie; można sobie wyobrazić również, że jakiś ogrodnik–entuzjasta wystawia sobie cieplarnię długą na jakieś dwadzieścia pięć metrów i wysoką na tyle, by mógł się tam zmieścić wysoki mężczyzna, mając jeszcze ponad metr zapasu nad głową. Ale taka cieplarnia, rzęsiście oświetlona pół godziny przed północą, nie jest już zwykłym widokiem. A fenomen staje się jeszcze bardziej niezwykły — dla tak dociekliwego umysłu, jakim odznaczał się Święty — gdy okazy świata roślinnego, dla których sprokurowano tak wspaniałą iluminację, są dokładnie zakryte przed światem zewnętrznym ciemnymi zasłonami, szczelnie zaciągniętymi pod szkłem.
Simon Templar nie potrzebował zachęty, aby bardziej uchylić rąbka tajemnicy. Dziewczyna była u jego boku, gdy ukradkiem zbliżył się do pięciocentymetrowej szczeliny pomiędzy zasłonami. W chwilę później poczuł, jak Patrycja ściska oburącz jego ramię lekko drżącymi dłońmi.
We wnętrzu cieplarni nie było doniczek ani roślin; na przestrzeni czterech piątych jej długości nie było absolutnie niczego. Cieplarnia miała surową betonową podłogę, była również wybetonowana po bokach, do wysokości około metra, co tworzyło jakby rodzaj koryta czy niecki. W jednym końcu tej niecki stała uwiązana koza. Po przeciwnej stronie, na czymś w rodzaju podestu ustawionego na betonowych filarach, stało czterech mężczyzn.
Święty przyjrzał się im. Trzech spośród nich tworzyło małą grupkę: mały, łysy, tłusty człowieczek w okularach w rogowej oprawie, wysoki, chudy mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, o wysokim, wąskim czole i stalowosiwych włosach oraz dość młody w pince–nez i z notesem. Czwarty mężczyzna stał nieco z dala od pozostałych przed skomplikowaną tablicą rozdzielczą, na której tu i ówdzie paliły się lampki, podobne do używanych w telegrafii. Był średniego wzrostu, a jego wiek mieścił się w szerokim przedziale od sześćdziesiątki do osiemdziesiątki. Miał śnieżnobiałe włosy, a jego ubranie było niezgrabne, poplamione i cokolwiek sfatygowane.
Wzrok Świętego, po dokonaniu tego pierwszego, szybkiego przeglądu sytuacji, nie skoncentrował się jednak ani na ludziach, ani na zwierzęciu.
Było tam coś jeszcze, na tej betonowej podłodze, pomiędzy czterema mężczyznami a kozą w drugim końcu pomieszczenia. To coś leżało leniwie, całe poskręcane i oplecione niezgrabnymi zwojami i choć na zewnątrz było nieruchome, wydawało się, że jego wnętrze wiruje i pulsuje, jakby zmagając się z olbrzymią, obezwładniającą je siłą. Przypominało to chmurę, ale takie chmury nie wędrują po niebie. Była to chmura, której nie widziało żadne normalne, słoneczne niebo, bladofioletowy obłok rodem z piekła. Tu i ówdzie, w mglistym fiolecie dawały się zauważyć osobliwe iskierki i języczki ognia, przelatujące jak małe komety, zapalające się na moment, by zaraz zgasnąć. Wydawało się, że chmura poruszała się i jakby płonęła wewnętrzną fosforescencją.
Tkwiła w miejscu, gdy Święty spojrzał na nią po raz pierwszy, ale teraz poruszyła się. Nie rozproszyła się jednak bezładnie po podłodze, lecz pełzła celowo, jak żywa istota. Już później Święty opisał ją jako wielkiego, widmowego, świecącego robaka, poruszającego się bokiem. Rozciągnięta w długą linię, sięgającą obu bocznych ścian cieplarni, lekko wygięta w łuk, przemieszczała się do przodu małymi, wirowymi ruchami, a żyjąca w niej siła zdawała się płonąć coraz gwałtowniej, aż chmura została spowita delikatną aureolą poświaty, wydobywającą się z porażającego oczy skłębionego fioletu, tworzącego jej jądro.
Początkowo wydawało się, że pełznie, lecz niebawem Święty przekonał się, że to wrażenie było mylące. Chmura „pełzła” teraz z prędkością biegnącego człowieka i było jasne, że może mieć tylko jeden cel przed sobą. Koza w drugim końcu betonowej niecki przywarła do najdalszej ściany, zmartwiała z przerażenia, patrząca błędnym wzrokiem na to, co toczyło się w jej kierunku z nieustępliwością nadchodzącego przypływu.
Święty rzucił szybkie spojrzenie w kierunku podestu i odgadł, nie próbując zrozumieć, dlaczego chmura poruszała się tak zdecydowanie. Białowłosy mężczyzna trzymał w jednej ręce wycelowany w nią, błyszczący metalowy przedmiot, poruszając nim w obie strony. Stamtąd wydawała się pochodzić siła napędowa, zmuszająca do ruchu chmurę jakby popychaną sterowanym wiatrem.
Święty spojrzał ponownie na chmurę i w tym samym momencie jej najbardziej wysunięta do przodu wypustka dotknęła skamieniałej kozy. Nie usłyszał żadnego dźwięku, bo był na zewnątrz. Ale w mgnieniu oka energia uwięziona w chmurze zagotowała się i wybuchła w straszliwej erupcji ognia. W miejscu, gdzie stała przedtem koza, pozostał tylko kształt zwierzęcia, całkowicie objęty drżącym, pomarańczowym płomieniem. Przez chwilę tylko, będącą zaledwie ułamkiem sekundy, trwał ten oślepiający blask zarysu kozy, po czym, jak gdyby energia będąca jego źródłem została zużyta, kształt stał się czarny. Utrzymał się jeszcze przez sekundę, po czym powoli przewrócił się i opadł na beton. W powietrzu pozostało trochę czarnego pyłu, a w stronę dachu uniosła się niewielka smuga dymu. Fioletowa chmura leniwie rozprostowała swe zwoje i rozlała się po podłodze w postaci puszystej mgły. W żadnym wypadku nie utraciła mocy; złudzeniu temu zadawały kłam migocące światełka, ciągle przebłyskujące przez nią jak mrowie robaczków świętojańskich. Po prostu przestały działać promienie, które nią sterowały. Gdy Simon odwrócił się ponownie, zobaczył, że białowłosy mężczyzna odłożył już błyszczący metalowy przedmiot, przy pomocy którego kierował ruchem chmury, i zwrócił się do trzech pozostałych, oglądających demonstrację.
Święty stał przez chwilę jak człowiek błądzący daleko myślami, po czym odciągnął Patrycję na bok z cichym, cokolwiek niesamowitym śmiechem.
— Wynosimy się stąd — powiedział.: Widzieliśmy wystarczająco dużo jak na jedną noc.
Nie miał jednak racji, gdyż nadspodziewanie szybko zdarzyło się jeszcze coś, co miało być uzupełnieniem przygody.
Odwracając się, Święty nieomal zderzył się ze stojącym nad nimi olbrzymem. W takich okolicznościach Simon Templar nie był skłonny do dyskusji. Jego reakcja była natychmiastowa, czego olbrzym się nie spodziewał. Gdy jeden facet trzyma rewolwer wycelowany w drugiego, konwencja wymagałaby — zanim cokolwiek nastąpi — doszło do wymiany paru, niekoniecznie grzecznościowych, słów. Ale Święty miał w pogardzie wszelkie konwencje tego typu. Co więcej, stając oko w oko z uzbrojonym mężczyzną dwukrotnie większym od niego, Święty uważał, że nie musi czuć wyrzutów sumienia stosując metody ogólnie uznane za niezbyt czyste w tak zwanej uczciwej walce, bądź specjalne chwyty, będące jego własnym wynalazkiem. Lewą ręką odtrącił na bok uzbrojone w rewolwer ramię olbrzyma, godząc go swą solidnie obutą stopą i zarazem siebie — z własnym sumieniem.
W sekundę później biegł już, mocno ściskając rękę Patrycji w swojej dłoni.
Przed domem stał samochód, którego Simon nie zauważył pod drzewami, gdy obchodził dom chcąc dostać się od tyłu. Teraz jednak dostrzegł go, bo za tym właśnie się rozglądał. Nie zdziwił go więc widok krępej postaci w bryczesach i czapce z daszkiem, która wyłoniła się z mroku koło bramy, chcąc im zagrodzić drogę.
— Przepraszam, synu — powiedział szczerze Święty i usunął go z drogi, wkładając w to nieco wysiłku.
Biegł teraz w górę drogi u boku dziewczyny, a odgłosy pogoni przedsięwziętej przez poturbowanego szofera były zbyt odległe, by należało się nimi przejmować.
Święty wskoczył do furillaca i ruszył w dół z jedną stopą na rozruszniku i drugą na pedale sprzęgła. Gdy tylko Patrycja zajęła swoje miejsce, natychmiast puścił wodze wszystkim dziewięćdziesięciu ośmiu koniom, tyle bowiem mógł maksymalnie wycisnąć z silnika swego sportowego samochodu.
Trzymał stopę na pedale gazu aż do momentu, gdy wjeżdżali do Putney i uzyskał pewność, że wszelki pościg nie miał już najmniejszych szans, ale nawet podczas w miarę spokojnej jazdy przez Londyn ciągle jeszcze był nader małomówny. Patrycja wiedziała, że nie należało zmuszać go do rozmowy, gdy był w takim nastroju. Jakby nie widziała go nigdy przedtem, obserwowała jego zdecydowany, pełen życia i determinacji profil, gdy prowadził pędzący przez noc samochód i zdała sobie sprawę z tego, że nigdy jeszcze nie był tak zamknięty w sobie i jednocześnie tak wstrząśnięty. Ale nawet ona, która znała go lepiej niż ktokolwiek na świecie, nie potrafiła wyrazić tego, co o nim myśli. Przedtem często była świadkiem natchnionych wzlotów jego ducha, ale nie mogła wiedzieć, że tym razem jego duch odbywa tak szalony lot, jak nigdy dotąd w całym jego życiu. Milczała przez całą drogę.
Dopiero gdy skręcali w Brook Street, zdecydowała się zapytać o coś, nad czym łamała sobie głowę przez ostatnią godzinę.
— Nie mogę pozbyć się wrażenia, że już widziałam wcześniej jednego z tych mężczyzn — lub przynajmniej jego fotografię…
— Który to był? — zapytał Święty cokolwiek groźnym tonem.
— Młody sekretarz? Profesor K.B. Vargan? Sir Roland Hale? Czy Lester Hume Smith, minister wojny Jej Wysokości?
Odwrócił się, by zajrzeć jej w oczy i zauważył jej zakłopotanie. Patrycja Holm wyglądała teraz uroczo i Święty był nią zauroczony. W tym momencie, nie wiadomo dlaczego, poczuł uścisk w gardle. Objął ją ramieniem i przyciągnął blisko do siebie.
— Święty — powiedziała — masz przed sobą poważne kłopoty. Widzę wyraźne oznaki.
— Poważniejsze niż myślisz, moja droga — odparł miękko Święty. Dziś w nocy miałem objawienie. Jeśli było prawdziwe, będę walczył z czymś straszniejszym niż kiedykolwiek dotąd walczyłem. Jego imię mogłoby być równie dobrze imieniem samego diabła.
Nie od rzeczy będzie w tym miejscu zacytowanie notatki zamieszczonej następnego ranka w rubryce najświeższych wiadomości jednej z gazet:
„Clarion został oficjalnie poinformowany, że wczoraj w późnych godzinach nocnych Pan Lester Hume Smith, minister wojny oraz Sir Roland Hale, dyrektor Centrum Badań Chemicznych przy Ministerstwie Wojny, wzięli udział w pokazie ‘elektronicznej chmury’ profesora K.B. Vargana. Pokaz odbył się V tajemnicy i nie ujawniono żadnych szczegółów. Ponadto poinformowano, że dziś rano odbędzie się specjalne posiedzenie Gabinetu, podczas którego zostanie przedłożony raport pana Hume’a Smitha i w miarę konieczności — rozważone stanowisko rządu wobec wynalazku.”
Simon Templar przeszedł nad tym akapitem do porządku dziennego, ponieważ było to tylko potwierdzenie i uzupełnienie tego, co już sam wiedział. Było to o godzinie dziesiątej — porze dla Świętego zaiste niezwykłej, aby być już na nogach i w ubraniu. Ale tym razem wstał wcześnie, aby — łamiąc swe utarte zwyczaje — przeczytać każdą stronę każdej gazety, jaką tylko mógł dostać jego służący.
Nagle zaczął się nadzwyczaj interesować polityką: zafascynowała go wiadomość, że angielski turysta przybywający z Manchesteru i będący szczęśliwym posiadaczem nazwiska Pinheedle został aresztowany za rozkwaszenie nosa policjantowi w Wiesbaden. Tylko takie artykuły, jak „Dlaczego babcie uciekają z domu” (Ethelred Sapling, znakomita autorka Kochanków z Leeds ) nadal pozostawiały go lodowato obojętnym.
Musiał jednak poczekać na wczesne wydanie Evening Record, aby natrafić na relację z własnych dokonań:
„…Z odcisków stóp znalezionych dziś rano wynika, że w sprawę zamieszane są trzy osoby, w tym jedna kobieta. Jeden z mężczyzn, który musiał być wyjątkowej postury, prawdopodobnie potknął się i upadł podczas ucieczki, po czym zbiegł w innym kierunku niż jego kompani, którzy ostatecznie uciekli samochodem.
Szofer pana Hume’a Smitha, który usiłował zatrzymać tych dwoje i został powalony przez mężczyznę, doszedł do siebie zbyt późno, aby na czas dotrzeć do drogi i spisać numer ich samochodu. Na podstawie hałasu czynionego przez samochód sądzi on, że musiał to być jakiś sportowy model o potężnym silniku. Nie słyszał wprawdzie, kiedy nadjechał samochód, ani nie widział pojawienia się trójki intruzów, ale przyznaje, że gdy ich spostrzegł, właśnie ocknął się z drzemki.
Drugi mężczyzna, którego ślady wiodły przez pola znajdujące się za domem profesora Vargana, został przypuszczalnie nieco dalej zabrany samochodem przez swoich towarzyszy. Fakt jego obecności został wykryty dopiero dziś rano, po przybyciu detektywów z Londynu.
Nadinspektor Teal, który prowadzi sprawę, powiedział przedstawicielowi Evening Record, że policja nie ma jeszcze wyrobionego poglądu na temat przyczyny popłochu i’ nagłej ucieczki szpiegów. Przypuszcza się jednak, że mogli być świadkami zakończenia eksperymentu…”
I tak dalej, przez całe dwie środkowe szpalty pierwszej strony.
Tę bombę przyniósł z sobą bardzo bliski znajomy Świętego, Roger Conway, który został wyrwany z łóżka o wczesnej porannej godzinie, aby stawił się na konferencji. Zaraz po przybyciu podsunął gazetę pod nos Simonowi Templarowi.
— Włóczyłeś się po Anglii tej nocy? — zapytał tonem cokolwiek oskarżycielskim.
— Krążą takie pogłoski — odparł tajemniczo Święty.
Conway usiadł na swoim zwykłym miejscu, wyciągając papierosy i zapałki.
— Kim był twój kumpel, ten spec od biegów przełajowych? — nie dawał za wygraną.
Święty wypatrywał czegoś za oknem.
— Nikt, kogo znam — odpowiedział. — Wygląda na to, że sam się wprosił na to przyjęcie. Za chwilę dostaniesz ten pasztet w całości. Zaraz po telefonie do ciebie zadzwoniłem do Normana — właśnie przemknął chyłkiem pod murami domku.
Donośny dźwięk dzwonka zaanonsował przybycie Normana Kenta i Święty wyszedł, aby go przywitać. Kent miał przy sobie egzemplarz Evening Record, a jego pierwsze słowa dowiodły, jak doskonale orientuje się w dziwnych zwyczajach Świętego.
— Gdybym przypuszczał, że wczorajszej nocy będziesz w okolicy Esher…
— Zostałeś wezwany, aby wysłuchać relacji właśnie na ten temat — przerwał mu Święty.
Wskazał Normanowi krzesło, a sam przysiadł na skraju stołu, na którym panował nieopisany bałagan, mimo wysiłków Patrycji Holm, by nadać mu przynajmniej pozory porządku. Patrycja podeszła i stanęła obok niego, a on objął ją ramieniem.
— To było tak — powiedział.
Zagłębił się w opowiadanie bez zbędnych wstępów, gdyż dla nich czworga czas na wstępy dawno już się skończył. Nie musiał też wyjaśniać motywów swoich działań. W krótkich i niewyszukanych, acz obrazowych zdaniach opowiedział to, co widział w cieplarni posiadłości w pobliżu Esher. Obaj mężczyźni słuchali, nie przerywając mu.
Gdy skończył, przez chwilę panowało milczenie.
— To z pewnością wspaniały wynalazek — powiedział w końcu Roger Conway, gładząc swoje jasne włosy. — Ale co to właściwie takiego?
— Diabeł.
Conway zamrugał oczami.
— Co masz na myśli?
— Można przyjąć określenie użyte przez Clarion — powiedział Święty — ale to jest coś, czego nie można opisać prostymi słowami. Naukowiec będzie udawał, że rozumie, ale czy rzeczywiście rozumie — to już inna sprawa. W najlepszym wypadku może nam powiedzieć, że jest to sztuczka polegająca na takiej zmianie struktury gazu, aby mógł on unieść olbrzymi ładunek elektryczny, podobnie jak chmura burzowa, tyle, że to w najmniejszym stopniu nie przypomina chmury burzowej. Ma to również coś wspólnego z promieniowaniem — ale to nie jest promieniowanie. Jeśli wolicie — jest to coś zupełnie niemożliwego, tyle tylko, że to przypadkowo istnieje. A cała rzecz jest w tym, że gaz tworzy coś w rodzaju najdelikatniejszej gąbki w atmosferze i Vargan wie, jak nasycić pory tej gąbki milionami woltów i amperów, czyli skondensowaną energią pioruna.
— A kiedy koza znalazła się w tej chmurze…
— Było to dokładnie tak, jakby dostała się w kłębowisko przewodów pod napięciem. W ułamku sekundy koza spłonęła jak kawałek węgla w piecu hutniczym. I został tylko popiół. Słodka perspektywa, prawda?
Norman Kent, ponury i małomówny, oderwał wzrok od sufitu. Nigdy się nie uśmiechał, mówił niewiele i zawsze na temat.
— Widział to Lester Hume Smith — powiedział Norman Kent — i Sir Roland Hale. Kto jeszcze?
— Anielski Pyszczek — powiedział Święty. — Widział to Anielski Pyszczek. Facet, którego nasz przyjaciel, pan Teal, uważa za jednego z nas. Nie miał, niestety, okazji zobaczyć, jak mi wymachiwał koltem przed nosem. Cudowny pieszczoszek, coś pośredniego pomiędzy Primo Carnerą a przerośniętym gorylem, ale na szczęście niezbyt skory do cyngla — inaczej mogłoby mnie już nie być tutaj. Ale dla jakiego kraju pracuje, pozostaje jeszcze tajemnicą.
Roger Conway zmarszczył brwi.
— Czy myślisz…
— Dość często — wpadł mu w słowo Święty. — Ale ta myśl zrodziła się w mojej głowie bez potrzeby owijania jej mokrym ręcznikiem. Vargan mógł sądzić, że wyrządzono mu krzywdę nie drukując tekstu na pierwszej stronie, ale i tak zrobiono mu wystarczającą reklamę, aby rozbudzić czujność wszystkich obcych agentów w całej okolicy.
Nie spiesząc się postukał papierosem o paznokieć kciuka i zapalił, z przesadnie powolnym namysłem. Takie brzemienne chwile ciszy, wypełnione całkowicie obojętną pantomimą, były mu potrzebne, aby zasiane przez niego ziarno zakiełkowało spontanicznie w umysłach” jego słuchaczy.
Pierwszy przemówił Conway.
— Gdyby miała wybuchnąć nowa wojna…
— Kto szuka okazji do wywołania wojny? — zapytał Norman Kent.
Święty wziął do ręki plik gazet, które czytał przed ich przybyciem i podał im. Na każdej stronie widniały ślady niebieskiego ołówka. Święty zaznaczył wiele na pozór nie związanych ze sobą tekstów: oświadczenie Chruszczowa, przemówienie delegata Francji w ONZ, historię o załamaniu w Oil Trust, wymagającym przemieszczenia kapitału wartości dwustu milionów funtów, zapowiedź fuzji na wielką skalę w przemyśle chemicznym, ostatnie ruchy okrętów wojennych, historię o wybuchu zamieszek w Indiach, historię o inspirowanej zwyżce akcji na rynku stali — i wiele innych, które z jakichś powodów uznał za znaczące. Z historyjką o aresztowaniu angielskiego turysty przybywającego z Manchesteru i szczycącego się nazwiskiem Pinheedle, który rozkwasił nos policjantowi w Wiesbaden — włącznie. Roger Conway i Norman Kent przeczytali to wszystko, lecz nie byli do końca przekonani.
— Przecież ludzie nie zgodzą się na następną wojnę tak szybko — powiedział Conway. — Każdy kraj mówi o rozbrojeniu…
Mydląc oczy innym i mając nadzieję, że pewnego dnia ktoś da się na to nabrać — wtrącił się Święty. — Każdy kraj boi się jak ognia pozostałych i w każdej chwili gotów jest podjąć na nowo zbrojenia. Ludzie nie wywołują wojny, ani też jej nie pragną; narzucają ją im politycy, za którymi stoją interesy wielkiego biznesu. Ktoś pisze marszową piosenkę w stylu „Nie chcemy cię stracić, lecz sądzimy, że będziesz musiał pójść” — i miliony biednych głupców idą, aby umrzeć jak bohaterowie, nie mając nawet do końca pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. To się już nieraz zdarzało. Dlaczego nie miałoby się znowu powtórzyć?
— Być może ludzie — powiedział Norman Kent — dostali w końcu swoją lekcję.
Simon okazał gest zniecierpliwienia.
— Ludzie tak łatwo nie przyjmują nauczek tego typu. Ci, którzy mogliby ich uczyć, należą już do minionej generacji. Ilu wystarczająco młodych pozostało, aby przekonać nasze pokolenie? I nawet jeśli jesteśmy teraz u szczytu fali literatury o okropnościach wojny, czy to wpływa na cokolwiek? Mówię wam, nasłuchałem się do znudzenia ludzi w naszym wieku dyskutujących o tych książkach i sztukach i wiem z całą pewnością, że ich wpływ jest znikomy. To byłby cud, gdyby było inaczej. Umysł młodego, zdrowego mężczyzny jest nastawiony zbyt optymistycznie. Skwapliwie goni za najsłabszym blaskiem chwały, łatwo zapominając o całych morzach okropieństw. I powiem wam więcej…
I opowiedział im o tym, co usłyszał od Barneya Malone’a.
— Podałem wam fakty — powiedział. — Przypuśćmy teraz, że widzicie biegnącego ulicą faceta z wykrzywioną gębą, wrzeszczącego wniebogłosy, z pianą na ustach i wywijającego olbrzymim nożem, ociekającym krwią. Można oczywiście udawać głupiego i uznać obrazek za normalny: facet ma wykrzywioną twarz — bo usiłuje przełknąć śmierdzące jajko, krzyczy — bo mu ktoś nadepnął na odcisk, ma pianę na ustach — ponieważ właśnie zjadł kostkę mydła. Poza tym przed chwilą zarżnął kurczaka na obiad i śpieszy teraz opowiedzieć o wszystkim swojej cioci. Z drugiej strony jednak łatwiej i bezpieczniej jest założyć, że to zbrodniczy szaleniec. Podobnie i wy, jeśli macie zamiar udawać głupców i nie chcecie widzieć pełnego obrazu — tak, jak ja rozumiem pełny obraz — możecie sobie iść do domu.
Roger Conway przewiesił jedną nogę przez poręcz fotela i w zamyśleniu potarł podbródek.
Wydaje mi się — powiedział — że powinniśmy odnaleźć Tomcia Palucha i sprawdzić, czy nie wykradł wynalazku, korzystając z tego, że Gabinet nadal nie podjął decyzji, co zamierza zrobić z tym fantem.
Święty potrząsnął głową.
Tym razem Roger Conway, kadry zwykle był najbliżej Świętego we wszystkich jego poczynaniach, rozminął się z tokiem jego rozumowania. Natomiast Norman Kent, ten małomówny i trzymający się na uboczu mężczyzna, wyartykułował myśl, zainspirowaną przez zapierający dech w piersiach geniusz — lub szaleństwo — coś, narodzone w umyśle Simona Templara osiem godzin temu.
— Gabinetowi — powiedział Norman Kent zza zasłony dymu papierosowego — decyzja może wymknąć się z rąk… bez interwencji Tomcia Palucha… Simon Templar rozejrzał się po ich twarzach.
Przez chwilę miał dziwne wrażenie, że spotkał się z całą trójką po raz pierwszy, że byli to obcy ludzie. Patrycja Holm patrzyła przez okno na błękitne niebo ponad dachami Brook Street i któż mógłby odgadnąć, jaką wizję miała przed oczami? Roger Conway, wesoły i jowialny, czekał w milczeniu, a dym z zapomnianego papierosa snuł się spomiędzy jego palców. Norman Kent również czekał, poważny i napięty.
Święty podniósł wzrok na obraz wiszący nad kominkiem, nie dostrzegając, co przedstawiał.
— Jeśli nie zrobimy nic poza powstrzymaniem Tomcia Palucha — powiedział — Anglia będzie w posiadaniu broni o nieporównanie większej mocy, niż całe uzbrojenie jakiejkolwiek innej nacji. Jeśli ją wykradniemy, możecie wysunąć argument, że wcześniej czy później inny kraj odkryje coś równie morderczego, a Anglia będzie na straconej pozycji.
Zawahał się, po czym podjął tym samym spokojnym tonem.
— Ale są setki Tomciów Paluchów i wszystkich nie możemy powstrzymać. Żadna tajemnica tego rodzaju nie da się długo utrzymać i w razie wybuchu wojny, mogłoby się okazać, że nieprzyjaciel użyje przeciwko nam naszej własnej broni.
Przerwał ponownie.
— Myślę o tych wszystkich mężczyznach, którzy będą walczyli w przyszłej wojnie, i o kochających ich kobietach. Gdybyście zobaczyli tonącego człowieka, czy odmówilibyście mu ratunku, wiedząc, że czeka go o wiele straszliwsza śmierć wiele lat później?
Znowu zapadła cisza, a w tej ciszy Święty zdawał się prostować, potężnieć i rosnąć, w sposób nieuchwytny i zarazem przerażający, jakby skupiał wokół siebie coś, co wypełniło już wszystkie kąty pokoju i nadało mu rozmiary niedorzecznie normalnego olbrzyma. A kiedy podjął swój wywód, jego głos był łagodny i równy jak zawsze, choć wydawał się brzmieć jak dźwięk trąbki.
— Zebrało się tutaj — powiedział — trzech cokolwiek zużytych muszkieterów i jeden anioł. Z wyjątkiem anioła, wszyscy w trakcie naszego młodego życia złamaliśmy połowę przykazań i większość praw obowiązujących w kilku krajach. A jednak w jakiś sposób udało nam się zachować w stanie nietkniętym pewne śmieszne ideały, które dla naszych perwersyjnych umysłów są usprawiedliwieniem naszych grzechów. Jednym z tych ideałów jest walka; bitwa i nagła śmierć. W istocie, jesteśmy chyba ostatnimi trzema mężczyznami na całym świecie, którzy powinni się mieszać do tej sprawy, aby zapobiec szykującej się porządnej wojence. Osobiście sądzę, że powitalibyśmy ją z radością — to byłaby nasza własna, prywatna przyjemność. Ale takich jak my jest niewielu. Jest zbyt dużo takich — o wiele za dużo — którzy są zupełnie inni. Mężczyźni i chłopcy, którzy nie chcą wojny. Dla których sensem istnienia nie jest bitwa, mord i nagła śmierć. Nie byliby szczęśliwymi wojownikami, idącymi buńczucznie w bitwę, z okrzykami i śpiewem; pognano by ich na wojnę, jak stado bydła, pijane żałosnym i daremnym heroizmem, by zmagali się przez parę dni nędznej agonii i w końcu umarli w błocie. Wspaniałe młode istnienia, które nie czczą naszego barbarzyńskiego bożka walki… A my trafiliśmy na plany zmierzające do złożenia kolejnej ofiary — częściowo dzięki szczęściu, a częściowo — dzięki własnej inteligencji. I oto tu jesteśmy. Nic sobie nie robimy z przeciwności i nie dbamy o prawa. Czy uznacie mnie za zupełnego szaleńca, jeśli powiem wam, że trójka nędznych awanturników z piekła rodem mogłaby, z łaski Boga…
Nie dokończył zdania i przez kilka sekund nikt się nie odezwał.
Wreszcie Roger Conway, poruszony do głębi, przerwał milczenie.
— O czym ty mówisz? — zapytał.
Święty spojrzał na niego.
— Mówię — odpowiedział — że to jest dla nas gratka. — Zawsze myśleliśmy — prawda? — gdzieś tam w głębi, nieśmiało, że pewnego dnia odbijemy się wysoko i damy wielki spektakl. A to jest sygnał rozpoczęcia. Mógł nadejść na co najmniej tuzin innych sposobów, ale zdarzyło mu się wybrać właśnie ten. Podsumuję więc…
Zapalił nowego papierosa i przesunął się nieco na stole, pochylając się do przodu i opierając ręce na kolanach, a jego ładna typowo męską urodą twarz zawadiaki i hulaki, którą tak dobrze znali i kochali, stała się niemal nadnaturalnie piękna i rozświetlona wyrazem tak czarującego szaleństwa, jakiego dotąd u niego nie widzieli.
— Zapoznaliście się z materiałem — powiedział. — Przyznaję, że czyta się to jak groszową powiastkę, ale fakty są faktami i nie da się od nich uciec. Nagle, jednocześnie w Anglii i w Ameryce zaczęło się coś dziać w przemyśle naftowym, stalowym i chemicznym. Masa forsy, jaką zainwestowano w te trzy gałęzie przemysłu bije na głowę kapitały zaangażowane w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Nie mamy dokładnego obrazu sytuacji, ale wiemy, że grube ryby, tajemniczy bonzowie Wall Street i giełdy londyńskiej, faceci z grubymi cygarami i nazwiskami kończącymi się na –heim i –stein, którzy obracają finansami w tym podejrzanym światku, działają zgodnie z jakimś określonym planem. Zwróćcie uwagę na to, czym handlują: żelazo, ropa naftowa i chemikalia. Jeśli znacie jakieś trzy inne dziedziny, które zgarnęłyby dla siebie większą dolę z takiej prawdziwej, pierwszorzędnej wojny, to chciałbym o nich usłyszeć… Dodajcie do tego historyjkę Malone’a o szpiegach. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak drażliwa jest duma narodowa i jak łatwo jest zasiać nieufność i podejrzliwość? A nieufność, wcześniej czy później, oznacza wojnę. Nawet najbardziej dobroduszna i pokojowo nastawiona nacja zmieni ton, jeśli co krok będzie napotykać obcych agentów, wtykających nos w jej wewnętrzne sprawy. Nikt dotychczas nie próbował robić takich rzeczy na tak wielką skalę — poróżnić dwie europejskie potęgi przy pomocy subtelnie preparowanych faktów — a przecież idea jest tak genialnie prosta. I w końcu stało się — albo staje się… A za tym wszystkim kryje się jedyny człowiek na świecie, w którego mózgu mógłby się wykluć taki plan i który ma wystarczające wpływy i możliwości, aby go zrealizować. Wiecie, kogo mam na myśli. Człowieka, którego nazywają Tajemniczym Milionerem, podejrzewanego o zorganizowanie pół tuzina wojen na małą skalę w interesie wielkiej finansjery. Jego nazwisko mogliście zobaczyć w tych gazetach, zaznaczone na czerwono, ilekroć się pojawiało. Nazbyt dobrze pasuje ono do tej łamigłówki, aby można je było zlekceważyć. Dr Rayt Marius…
Norman Kent nagłym, zamaszystym ruchem wrzucił papierosa do kominka.
— A więc Golter mógłby pasować…
— Ale przecież Marius jest poddanym Księcia Następcy Tronu! — wpadł mu w słowo Conway.
— Czy to cokolwiek znaczy dla człowieka takiego jak Marius? — zapytał spokojnie Święty. — Może właśnie dzięki temu ma ułatwione zadanie? Przypuśćmy…
Święty złapał oddech, po czym ciągnął dalej dziwnie miękkim i sennym głosem.
— Przypuśćmy, że Marius usiłował wykorzystać próżność księcia. Król jest stary, a były pogłoski, że młody naród domaga się młodego władcy. A książę jest ambitny. Przypuśćmy, że Marius był w stanie powiedzieć coś takiego: „Mogę ci dać broń, dzięki której podbijesz świat. Jedyną ceną, jakiej żądam, jest to, że użyjesz tej broni…”
Siedzieli oczarowani, oszołomieni, zafascynowani. Chcieli zbyć tę wizję śmiechem, skruszyć, zmiażdżyć ją na proch i unicestwić olbrzymim młotem racjonalnego niedowiarstwa; ale nie mogli wyrzec ani słowa.
Ołowiane sekundy skapywały z zegara w wieczność.
— Ale przecież on nie mógłby… — powiedziała Patrycja ze ściśniętym gardłem.
— Ależ mógłby!
Simon Templar poderwał się na nogi i wykonał prawą ręką gwałtowny gest.
— To jest właśnie klucz! — wykrzyknął. — To jest rozwiązanie zagadki! Nietrudno jest sztucznie rozbudzić nieufność między narodami, ale takie napięcie nigdy nie osiągnie poziomu prawdziwej międzynarodowej nienawiści. Trzeba by użyć o wiele większej iskry, aby to w końcu wybuchło. A Książę Następca Tronu z jego ambicjami i wynalazek Vargana — to mogłoby dopiero stanowić iskrę! To są karty atutowe Mariusa. Gdyby któraś z nich zawiodła, cały jego plan mógłby lec w gruzach. Ja wiem, że tak właśnie jest!
— Ten mężczyzna w ogrodzie — wyszeptała Patrycja. — Jeśli on był jednym z ludzi Mariusa…
— To był Marius!
Święty chwycił gazetę ze stołu i rozłożył ją gwałtownie tak, by mogła zobaczyć fotografię.
Nawet mimo nikłego światła, jakie towarzyszyło ich spotkaniu oko w oko z oryginałem, ta twarz dawała się rozpoznać wszędzie: odrażająca, grubo ciosana, koszmarna i pozbawiona wyrazu, jak wyrzeźbiona w kamieniu twarz pogańskiego bożka.
— To był Marius…
Roger Conway wstał z fotela.
— Jeśli to prawda, Święty, uwierzę, że nie śniłeś ostatniej nocy…
— To jest prawda!
— I nie dostaliśmy wszyscy nagle rozmiękczenia mózgu, by słuchać twoich przerażających, zwariowanych wywodów…
— Na Boga, nigdy w życiu niczego bardziej nie byłem pewien.
— A zatem…
Święty skinął głową.
— Rościmy sobie prawo do wymierzania czegoś w rodzaju sprawiedliwości — powiedział. — Co powinniśmy zrobić w tym przypadku?
Conway nie odezwał się i Święty odwrócił się, aby napotkać zamyślone oczy Normana Kenta. I już wiedział, że obaj czekają, aby wypowiedział się w ich imieniu.
Nigdy dotąd nie przemawiał do nich tak surowym i twardym tonem.
— Należy położyć kres istnieniu wynalazku — powiedział Simon Templar.
— Istnieniu mózgu, który go spłodził i który może go odtworzyć, należy także położyć kres. To słuszne i celowe, aby jeden człowiek umierał za wielu…
Było to dwudziestego czwartego czerwca, czyli około trzech tygodni od odpowiedzi Świętego na propozycję prawa łaski.
Dwudziestego piątego żadna z porannych gazet nie poświęciła więcej niż niepozorny akapit wiadomościom, które wypełniały całe popołudniowe wydania dnia wczorajszego. Prasa nie podała również nic więcej na temat nieproszonych gości, obecnych na pokazie wynalazku Vargana. Nie było także nic, poza marginesową wzmianką, o specjalnym posiedzeniu Gabinetu, które było kontynuowane.
Święty, który teraz dzień i noc żył jedną myślą, widział w tej niespodziewanej powściągliwości rękę czegoś tak niebezpiecznego jak urzędowa cenzura, Barney Malone, do którego się zwrócił, był tak niekomunikatywny, że utwierdził Świętego w jego podejrzeniach.
Wydawało się Świętemu, że jakieś dziwne napięcie wkradło się do atmosfery początku sezonu w Londynie. Wiedział, że odczucie to było czysto subiektywne, tym niemniej nie był w stanie skwitować go wzruszeniem ramion. Jednego dnia spacerował ulicami, beztrosko ciesząc się świeżym i łagodnym powietrzem, niosącym w sobie obietnicę lata, pomiędzy ożywionymi, szczęśliwymi ludźmi, a już nazajutrz czyste niebo zdawało się nabrzmiewać grozą nadciągającej burzy, a skazane pokolenie przemykało się własnymi drogami, ukradkiem i strachliwie.
— Powinieneś wybrać się ze mną do Esher — powiedział Rogerowi Conwayowi. — Dobrze ci zrobi dzień z dala od twego ulubionego baru.
Pojechali wynajętym samochodem i tam napotkał Święty dalsze znaki.
Zjedli lunch w Bear, a potem przespacerowali się Portsmouth Road. Na końcu zaułka, w którym mieszkał profesor Vargan, stali dwaj mężczyźni, którzy nagle przerwali rozmowę, gdy tylko Conway i Święty skręcili z głównej drogi i weszli za nimi między drzewa. Nieco dalej trzeci mężczyzna stał oparty o bramę ogrodu, z fajką w zębach. Templar skierował się za dom, nie zwracając na to uwagi i kontynuował swój dyskurs o jutrzejszych gonitwach. Szósty zmysł podpowiadał mu jednak, że oczy mężczyzny przy bramie towarzyszą im przez cały czas, podobnie jak przedtem wzrok dwóch mężczyzn stojących na rogu.
— Zauważ — powiedział półgłosem — jak bardzo się starają, by nie wywołać żadnego zamieszania. Ostatnia rzecz, jakiej by pragnęli, to zwrócenie czyjejś uwagi. Po prostu ich zadaniem jest spokojne trwanie na posterunku. Ale gdybyśmy zrobili cokolwiek podejrzanego, natychmiast zostalibyśmy spokojnie i pieczołowicie odstawieni, na najbliższy komisariat. To się nazywa skuteczne działanie.
Około dwustu metrów dalej, gdy już byli niewidoczni za zakrętem, Simon zatrzymał się.
— Idź dalej tak długo, dopóki nie ułożysz limeryku, odpowiedniego dla salonu, do którego i tak nigdy by cię nie wpuszczono — zakomenderował. — A potem wracaj. Będę tu na ciebie czekał.
Conway posłusznie pomaszerował dalej, widząc kątem oka, jak Święty prześlizguje się przez lukę w żywopłocie na pola z prawej strony. Nie był poetą, ale przyjął sugestię Świętego i leniwie bawił się lirycznymi wariacjami na temat dorodnej dziewczyny z Kent, której nikt nie dorastał do pięt. Przez kilka minut usiłował dobrnąć do zadowalającego zakończenia swego arcydzieła, lecz w końcu poddał się i zawrócił. Święty właśnie przechodził, zaskakująco nieskazitelny, przez żywopłot, a jego punktualność sugerowała, że nie omylił się w ocenie poetyckiego kunsztu Conwaya.
— Do pierwszych pięciu dołków nie udało mi się wprowadzić żadnej piłki — powiedział ze smutkiem Święty i kontynuował opis całkowicie wyimaginowanej partii golfa, dopóki nie doszli z powrotem do głównej drogi i nie stracili z oczu obserwatorów na końcu zaułka.
Następnie wrócił do rzeczy.
— Chciałem przeprowadzić zwiad na tyłach budynku, dla orientacji, jak silne są tam straże. Był tam stukilogramowy serafin w koszuli, udający ogrodnika i jeszcze jeden równie kiepski aktor, siedzący na leżaku pod drzewem i czytający gazetę. Sam kochany stary Teal siedzi pewnie w łazience przebrany za świeży trop. Nie chcą już więcej ryzykować!
— Co znaczy — powiedział Conway — że musimy być albo bardzo przebiegli, albo bardzo gwałtowni.
— Coś w tym rodzaju — potwierdził Święty.
Przez całą resztę powrotnej drogi do Bear milczał, pochłonięty rozważaniem szans przedsięwzięcia, na które się porwał. Miał ciężki orzech do zgryzienia, choć podejmowanie się rzeczy niemożliwych było jego chlebem powszednim. Nie to, żeby martwił go zbytnio ocean urzędowego majestatu, jaki dzielił go od aktualnego obiektu; gdyby tylko zechciał przejawić profesjonalne zainteresowanie tą dziedziną, mógłby łatwo zostać mistrzem świata w wadze średniej. Nie miał poza tym zbyt dobrej opinii o policjantach, jeśli chodzi o ich szybkość czy umiejętność walki. W każdym przypadku, o ile wchodziła w grę ta właśnie przeszkoda, był absolutnie pewny przewagi swojej zręczności i pomysłowości nad zwykłą siłą fizyczną. Również fakt, że próbował ingerować w losy świata, nie budził w nim skrupułów: w swoim awanturniczym donkiszotowskim dorobku, miał już przeprowadzenie udanej jednoosobowej rewolucji w Ameryce Południowej i gdyby tylko zechciał, mógłby być dzisiaj Ekscelencją w marionetkowym uniformie. Ale ogrom tego problemu, zaangażowanie olbrzymich potęg, miliony tragedii, jakie mogłyby być następstwem jednego fałszywego kroku… Na myśl o tym mięśnie twarzy Świętego stężały.
W tych dniach los szczególnie upodobał sobie osobę Świętego.
Wjeżdżali właśnie do Kingston z całą mizerną prędkością, na jaką stać było wynajęty samochód, gdy nagle z cichym warkotem pojawiła się i lekko ich wyprzedziła żółta limuzyna. Zanim włączyła się do ruchu, Conway na zawsze utrwalił sobie w pamięci zwierzęcą, jakby małpią twarz, która spoglądała na nich przez tylne okno samochodu z niewzruszonością kamiennej rzeźby.
— Czyż nie jest słodki? — wyszeptał Simon.
— Istny szejk — zgodził się z nim Conway.
Usta Świętego wykrzywił uśmiech.
— Znany nam — powiedział — jako Anielski Pyszczek lub Tomcio Paluch, zależnie od woli mówiącego. Świat zna go jako Rayta Mariusa. Rozpoznał mnie i zna numer samochodu. Dotrze do nas poprzez garaż, w którym wynajęliśmy samochód, a za dwadzieścia cztery godziny będzie miał nasze nazwiska, adresy i nasze akta w YMCA. Nie mogę oprzeć się przekonaniu, że w najbliższej przyszłości świat stanie się dla nas zbyt ciasny.
Następnego dnia, około północy, Święty wracał do domu na Brook Street w towarzystwie Rogera Conwaya, gdy nagle zatrzymał się i spojrzał w niebo z miną pełną zadumy, jakby przypominając sobie o czymś, co na jakiś czas umknęło jego uwadze.
— Pokłóć się ze mną, Śliczny — poprosił. — Spieraj się, gwałtownie wymachując rękami, i spoglądaj tak srogo, jak tylko ci na to pozwoli twoja anielska facjata. Ale nie podnoś głosu.
Przeszli kilka metrów dzielących ich od drzwi mieszkania Świętego, z wyraźnymi oznakami gniewnej różnicy zdań. Conway, jak mu przykazano, ściszonym głosem, ale z pełną namiętności elokwencją, rozwodził się nad słabymi stronami samochodu marki ford. Święty odpowiadał mu z agresywną gestykulacją.
— Jakaś mała zaraza w kapeluszu jak garnek chodzi za mną przez pół dnia. Jest teraz jakieś dziesięć metrów za nami. Chciałbym go złapać, ale ucieknie, jeśli zaczniemy go ścigać. Z pewnością będzie chciał podejść bliżej, aby podsłuchać kłótnię i dowiedzieć się, o co chodzi. Jeśli zaczniemy się bić, ośmieli się podejść bliżej i będziemy go mieli w zasięgu ręki. Wtedy go chwycisz, a ja otworzę drzwi.
— Tylna oś — warknął Conway.
Byli dokładnie naprzeciwko mieszkania gdy Święty zatrzymał się, gwałtownie odwrócił i pchnął Conwaya w pierś. Ten odzyskał równowagę i odpowiedział lewym prostym. Święty odparował uderzenie ramieniem i przekonująco zatoczył się do tyłu, po czym podszedł i z niespotykaną delikatnością trafił Conwaya w szczękę. Roger odwzajemnił mu się, oddając serię ciosów w powietrze, kilka centymetrów od nosa Świętego.
Przy nikłym świetle wyglądało to na zaciętą walkę i Święty z satysfakcją zauważył, że facet w kapeluszu jak garnek, zainteresowany spektaklem, podkradł się wzdłuż ogrodzenia o kilka zaledwie kroków od nich.
— Zaraz za tobą — powiedział cicho Święty. — Cofnij się o cztery kroki, gdy ci teraz przyłożę.
Pieszczotliwie ulokował swą pięść na splocie słonecznym Conwaya i odskoczył nie patrząc na wynik, ponieważ wiedział, że jego porucznik jest dobrze wyszkolony. Starczyło mu czasu na znalezienie klucza i otwarcie drzwi frontowych. Sekundę później zamykał drzwi za Conwayem i jego ładunkiem.
— Koronkowa robota — wycedził Święty z aprobatą. — Na górę ze słodkim maleństwem, Roger.
Podczas gdy Święty prowadził do saloniku, Conway postawił faceta w kapeluszu jak garnek na podłodze i puścił dłoń, którą zakrywał mu usta.
— Cicho! — powiedział zgorszonym tonem i zasłonił sobie uszy. Święty spoglądał w dół spoza zasłon.
— Nie sądzę, aby ktokolwiek nas widział. Mamy szczęście. Gdybyśmy planowali to uprowadzenie, moglibyśmy czekać lata, aż Brook Street całkiem się wyludni.
Odszedł od okna i stanął nad jeńcem, który ciągle jeszcze wymachiwał pięścią pod nosem Conwaya i mamrotał przekleństwa.
— Dosyć już tego, kochanie — chłodno zauważył Święty. — Roger, przejrzyj jego kieszenie.
— Jak tylko znajdę pooolicjanta — trzęsącym się głosem zaczął facet w kapeluszu jak garnek.
— Albo policjant znajdzie to, co z ciebie zostanie — mruknął pieszczotliwie Simon. — No i co? — zwrócił się do Conwaya.
Przeszukanie nie dało w efekcie nic interesującego, poza trzema nowiutkimi banknotami pięciofuntowymi — fortuną, o jaką nikt by nie podejrzewał nędznie wyglądającego człowieczka.
— A więc nie da się uniknąć trzeciego stopnia — powiedział łagodnie Święty i dokładnie zamknął oba okna. Wrócił z rękami w kieszeniach i bardzo świątobliwym wyrazem twarzy.
— Czy będziesz mówić, szczurza mordko? — zapytał.
— Co znaczy — mówić? Wy, wielkie zbiry…
— Mówić — powtórzył cierpliwie Święty. — otwierać usta i wydawać dźwięki, które ty w naiwności ducha uważasz za ludzki język. Śledziłeś mnie przez cały dzień, a ja tego nie lubię.
— Co znaczy — śledziłeś? — dopytywał się znów człowieczek tonem urażonej godności. — Że niby ja śledziłem?
Święty westchnął i chwycił małego człowieczka oburącz za klapy marynarki. Przez pełne emocji pół minuty Święty potrząsał nim i obijał jak terier pastwiący się nad szczurem.
— Mów — powtórzył monotonnie Święty.
Ale facet w kapeluszu jak garnek otwierał usta tylko po to, aby wydobyć z nich coś, co mogło być jedynie przekleństwem albo jękiem. Ani jedno, ani drugie nie odpowiadało Świętemu. Poklepał człowieczka energicznie po brzuchu, nie dowiedział się jednak, która z dwóch możliwości była jego zamiarem, gdyż cokolwiek to było, ginęło w zdławionym bulgocie. Po czym znowu zabrał się do dzieła. Z pewnością przypominało to znęcanie się silniejszego chłopca nad słabszym, ale Simon Templar nie był w sentymentalnym nastroju. Musiał to zrobić, więc działał z beznamiętną sprawnością. Trwało to pięć minut.
— Mów — powtórzył Święty jeszcze raz pod koniec tych pięciu minut i zabeczany Sherlock Holmes zdecydował się mówić.
Simon wziął go za kark i rzucił na fotel jak worek orzeszków.
Z tego, co powiedział, niewiele było jednak pożytku.
— Nie wiem, jak on się nazywa. Spotkałem go sześć miesięcy temu w pubie w bok od Oxford Street i nadał mi robotę. Od tej pory pracuję dla niego czasami — chodzę za ludźmi i wynajduję na nich różne rzeczy. Zawsze dobrze płacił a ryzyko było nieduże…
— Do czasu spotkania ze mną — powiedział Święty. — To jak się z nim kontaktowałeś, jeśli nie znałeś jego nazwiska?
— Kiedy mnie potrzebuje, pisze do mnie, spotykamy się w jakimś pubie i on mi wtedy mówi, co mam zrobić. A potem ja mu zdaję relację, przez telefon. Mam jego numer.
— To znaczy?
— Westminster cztery dziewiątki.
— Dzięki — powiedział Święty. — Przystojny ten gość, nie?
— Jak cholera! Naprawdę można dostać gęsiej skórki. Jak go pierwszy raz zobaczyłem…
Święty odepchnął się od obramowania kominka i sięgnął po papierosy.
— Możesz iść do domu, szczurku. Już nam nie jesteś potrzebny. Drzwi, Roger.
— Poczekajcie — zakwilił facet w kapeluszu jak garnek — ja mam żonę i czworo dzieci…
— Wygląda na to — powiedział spokojnie Święty — że mają okropnego pecha. — Przekaż im ucałowania ode mnie.
— Zostałem napadnięty. Przypuśćmy, że pójdę do policjanta.
Święty zmierzył go swoim czystym, błękitnym spojrzeniem.
— Albo sam zejdziesz schodami — zauważył beznamiętnie — albo też zostaniesz wykopany na dół przez dżentelmena, który cię tu przyniósł. Możesz wybierać. A jeśli chcesz otrzymać jakąś rekompensatę za wycisk, jaki tutaj dostałeś, to lepiej zwróć się w tej sprawie do swojego przystojnego przyjaciela. Powiedz mu, że torturowaliśmy cię rozżarzonym żelazem, a ty nie puściłeś pary z gęby. Może ci uwierzy, choć ja nie dałbym za to złamanego szeląga. Gdybyś jednak miał ochotę zwrócić się do policjanta, znajdziesz go zaraz za rogiem. Znam go bardzo dobrze i jestem pewien, że byłby bardzo zainteresowany wysłuchaniem tego, co masz do powiedzenia. Dobranoc.
— I to mają być dżentelmeni — zjadliwie odciął się Sherlock Holmes. — Wy…
— Spływaj — powiedział spokojnie Święty.
Zapalał właśnie papierosa i nawet nie podniósł głowy, gdy usłyszał odgłos zamykanych drzwi. Przez okno widział swego niedawnego gościa, ociężale wlokącego się w górę ulicy. Był przy telefonie, gdy wrócił Conway, odprowadziwszy gościa do drzwi. Uśmiechnął się leniwie na widok pytania w oczach swego ulubionego porucznika.
— Tak, mam właśnie zamiar przekazać ukłony dla Tomcia Palucha. Halo, czy to Westminster dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć?… Znakomicie. Jak się miewa Anielska Buzia?
— Kto mówi? — dopytywał się ktoś na drugim końcu linii.
— Simon Templar — odpowiedział Święty. Być może słyszał pan o mnie. Wydaje mi się, że niedawno mieliśmy przyjemność … wpaść na siebie — uśmiechnął się, słysząc niecenzuralny okrzyk, jaki dobiegł go niewyraźnie z tamtej strony. — Tak, mam nadzieję, że to miła niespodzianka. Zgoła przytłaczająca… Rzecz w tym, że przed chwilą musiałem dać pięciominutowy wycisk jednemu z pańskich detektywów–amatorów. Idzie właśnie do domu. Następny pański przyjaciel, którego przyłapię na deptaniu mi po piętach, zostanie odwieziony ambulansem. To jest pewna wiadomość, prosto ze stajni. Przyjemnych snów, stary przyjacielu!
Odwiesił słuchawkę, nie czekając na ripostę. Zaraz potem zadzwonił do informacji.
— Czy może mi pani podać nazwisko i adres właściciela numeru Westminster dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć?… Co takiego?… Czy nie ma żadnego sposobu, aby się dowiedzieć?… Tak, rozumiem. Ale są pewne powody, dla których nie mogę po prostu zadzwonić i zapytać. Rzecz w tym, że moja żona uciekła wczoraj z hydraulikiem i powiedziała, że jeśli naprawdę chcę, aby wróciła, mogę zadzwonić pod ten numer Cieknie mi kran w łazience, no i… Nie ma sprawy, w porządku. Dziękuję bardzo. Ukłony dla szefa.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Conwaya, który pytająco podniósł brwi.
— „Przykro mi, ale nie wolno nam podawać nazwisk i adresów abonentów” — powiedział, przedrzeźniając telefonistkę. — Wiedziałem o tym, ale pomyślałem, że warto spróbować. To nie ma zresztą większego znaczenia.
— Mógłbyś — podsunął Conway — spróbować w książce telefonicznej.
— Oczywiście. Wiedząc, że Marius nie mieszka w Anglii i że w związku z tym numer Westminster cztery dziewiątki nie może być na jego nazwisko… O, tak, oczywiście.
Conway skrzywił usta w uśmiechu.
— No, dobrze. W takim razie usiądźmy i zastanówmy się, co teraz zrobi Tomcio Paluch.
— O, nie — wesoło sprzeciwił się Święty. — Znamy tego typa. To będzie albo kwas pruski w mleku jutro rano, albo też strzał z przejeżdżającego samochodu, gdy będę następnym razem wychodził z domu. Możemy postawić na to wszystkie nasze pieniądze, spokojnie siedzieć i czekać na dywidendy. Ale przypuśćmy, że nie czekaliśmy…
Początkowa emfaza i ożywienie, widoczne w pierwszych słowach, stopniowo przechodziły w spokojną, senną intonację, którą Conway znał od dawna. Był to znak, że myśli Świętego odbiegły daleko od jego słów i tylko machinalnie kończy on rozpoczęty wcześniej wątek, który dawno już przestał mieć znaczenie.
Przez krótką chwilę milczał, z papierosem tkwiącym ukośnie między wargami i błękitnym, zawadiackim ognikiem w oczach. Napięta czujność była widoczna w jego szczupłej sylwetce. Przez moment był nieruchomy i napięty, jak lampart szykujący się do pościgu, po czym rozluźnił się, wyprostował i uśmiechnął, a jego prawe ramię uniosło się w jednym z tych wybitnie romantycznych gestów, które jedynie Święty wykonywał z takim mistrzowskim brakiem afektacji.
— A dlaczego mielibyśmy czekać? — powiedział, jakby rzucał wyzwanie.
— No właśnie, dlaczego? — powtórzył za nim niezdecydowanie Conway. — Ale…
Simon Templar nie słuchał jednak. Był już z powrotem przy telefonie, dzwoniąc do Normana Kenta.
— Wyprowadź samochód, zatankuj do pełna i przyjeżdżaj natychmiast na Brook Street. I zabierz pistolet. To będzie szalona noc!
Kilka minut później Świętemu udało się połączyć ze swoim letnim domkiem w Maidenhead, dokąd — z łaski wszystkich czuwających nad nim bogów — właśnie tego dnia wysłał swojego służącego, aby ten przygotował go na wakacje, których zresztą nigdy nie udawało się Simonowi spędzić zgodnie z planami.
— Jesteś tam, Horacy?… To dobrze. Telefonuję, abyś wiedział, że wcześnie rano przyjedzie pan Kent z gościem. Chcę, abyś dla niego — to znaczy dla gościa — przygotował piwnicę. Zrozumiałeś?
— Tak jest — odpowiedział beznamiętnie Horacy i Święty rozłączył się.
Nie było drugiego takiego jak Horacy, były sierżant piechoty morskiej i najbardziej oddany służący Simona Templara. Gdyby Simon powiedział, że gościem będzie uprowadzony prezydent Stanów Zjednoczonych, Horacy również odpowiedziałby jedynie takim samym suchym i beznamiętnym „Tak jest!” i wykonał wszystko zgodnie z otrzymanymi poleceniami.
— Idea jest… — zaczął Roger Conway, wstając z fotela i rozgniatając papierosa w popielniczce.
— Jeśli nie zaczniemy działać natychmiast, zdarzy się jedna z dwóch rzeczy: albo Vargan przekaże swoją tajemnicę ekspertom rządowym, albo znajdzie się ona w rękach Mariusa, Vargana lub ich obu. I wtedy będziemy załatwieni na dobre. Mamy szansę tylko tak długo, jak długo Vargan jest jedyną osobą na całym świecie, która trzyma ten wynalazek szatana pod kapeluszem. A każda godzina zwłoki z naszej strony zwiększa szansę Tomcia Palucha!
Conway ze zmarszczonymi brwiami popatrzył na fotografię Patrycji Holm, stojącą na obramowaniu kominka i skinął głową w jej stronę.
— Gdzie ona jest?
— Spędza parę dni w Devonshire z Mannerlingami. Wybrzeże jest całkowicie czyste. Cieszę się, że jest z daleka od tego. Ma wrócić jutro wieczorem, co nam w zupełności wystarczy. Dziś w nocy zabierzemy Vargana do Maidenhead, jutro odeśpimy nasze uczciwie zapracowane zmęczenie i spacerkiem zdążymy wrócić na czas, aby ją powitać. Wtedy wszyscy pojedziemy do letniego domku i będziemy nieźle ustawieni. Jak to widzisz?
Conway po raz drugi powoli skinął głową. Ciągle miał zmarszczone brwi, jakby coś go trapiło. Wreszcie wydusił to z siebie.
— Nigdy nie byłem najzdolniejszym chłopcem w klasie — powiedział — ale chciałbym zrozumieć jedną rzecz. Zgadzamy się, że Vargan z powodu jakichś tam interesów finansowych jest gotów wywołać wojnę. Jeśli mu się powiedzie, będziemy w samym środku tej awantury. Zawsze jesteśmy. Biedni Brytyjczycy zawsze są wciągani do obcych kłótni… Cóż, z pewnością nie chcemy, aby Vargan użył przeciwko nam swojego okropieństwa, ale czy nie zaoszczędziłoby to wielu problemów, gdybyśmy sami tego użyli?
Święty potrząsnął głową.
— Jeśli Marius nie dostanie Vargana — powiedział — to nie sądzę, aby wojna doszła do skutku. W najgorszym wypadku pokrzyżujemy jego plany i wiele wody upłynie, zanim będzie w stanie rozkręcić cały interes od nowa. A jeśli chodzi o wykorzystanie wynalazku przez nas samych … Nie, Rogerze, nie sądzę. Zresztą dyskutowaliśmy już na ten temat. Nie bylibyśmy w stanie zachować tego dla siebie. A nawet gdybyśmy mogli, to muszę ci się przyznać, że nadal uważam, iż świat bez tego będzie odrobinę lepszy i czystszy. I tak jest dosyć najrozmaitszego świństwa w dzisiejszym arsenale wojennym. I powtarzam, że to nie będzie:..
Conway przez kilka sekund patrzył na niego z powagą, po czym powiedział:
— A zatem Vargan odbędzie podróż do Maidenhead. Nie zabijesz go dziś wieczorem?
— Chyba, że zostanę do tego zmuszony — powiedział spokojnie Święty. — Przemyślałem to. Nie wiem, jaki skutek może przynieść apelowanie do jego humanitaryzmu, ale dopóki taka nadzieja istnieje, ma on prawo do życia. Czy ta nadzieja jest realna — tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ale jeśli okaże się, że on nie chce słuchać…
— Rozumiem.
Święty powtórzył swój wywód trzeciemu muszkieterowi, to znaczy Normanowi Kentowi, który przybył dziesięć minut później. Odpowiedź Normana była tylko nieco mniej lapidarna niż reakcja Rogera Conwaya.
— Być może będziemy musieli to zrobić — powiedział.
Jego posępna twarz była jeszcze bardziej ponura niż zwykle, a głos nienaturalnie spokojny. Mimo, że Norman Kent wysłał już kiedyś kogoś złego na śmierć, to jednak był jedynym z całej trójki, który nigdy nie widział umierającego człowieka.
— Starożytna sztuka wojenna uczy, — zaczął Święty — że należy postawić się w położeniu przeciwnika. Jak zatem chroniłbym Vargana, gdybym dysponował inteligencją nadinspektora Teala?
Stali w małej grupce na Portsmouth Road o milę od Esher, gdzie zatrzymali samochody, którymi przyjechali z Londynu. Rozdzielili się na czas podróży, ponieważ Święty nalegał, aby na wszelki wypadek wziąć zarówno jego furillaca, jak i hirondela Normana Kenta. Był również zdania, że nie ma czasu na robienie jakichkolwiek planów przed wyjazdem. Powiedział, że zastanowi się nad tym podczas jazdy, oszczędzając w ten sposób pół godziny cennego czasu.
— Wczoraj było tu pięciu mężczyzn — powiedział Conway. — Jeśli Teal nie wyznaczył ich więcej na nocną zmianę, to sądzę, że będą rozstawieni podobnie, jak to widzieliśmy wczoraj, to znaczy posterunki zewnętrzne na drodze, w ogrodzie przed domem, w ogrodzie za domem, a także załoga w cieplarni i w samym budynku. Nie wiadomo, ilu ich dokładnie będzie, ale prawdopodobnie kilku. Papieros Świętego żarzył się w ciemności jak spadająca gwiazda.
— Tak to sobie również z grubsza wyobrażam. Na tym oparłem ogólny plan ataku.
Przedstawił im go w skrócie. Nie było to trudne, gdyż nie był to właściwie plan, tylko nieco więcej niż pomysł desperackiej i nagłej akcji, opartej na elemencie zaskoczenia. Święty miał miły zwyczaj radzenia sobie w ten sposób z pewnymi sprawami, aby mieć je szybko z głowy. A w tej sytuacji, jak się okazało, nawet taka namiastka planu nie była konieczna.
Pięć minut później byli już znów w drodze. Furillac ze Świętym i Conwayem jechał z przodu, a hirondel, prowadzony przez Normana Kenta, podążał za nimi o jakieś pięćdziesiąt metrów z tyłu. Norman, ku swojemu niezadowoleniu, nie był brany pod uwagę jako aktywny uczestnik początkowych stadiów przedsięwzięcia. Miał zatrzymać swój samochód przy końcu zaułka, zawrócić i z włączonym silnikiem czekać na przybycie Świętego lub Conwaya z Varganem. Prostota takiego rozdziału ról była głównym urokiem planu, ale to nie chciało jakoś dotrzeć do Normana, co — jak mówili — było winą jego ograniczonego umysłu.
Pomimo to, gdyby taka redukcja ich sił ruchomych nie była marginesową częścią planu, wynik całego przedsięwzięcia mógłby być całkiem odmienny. Gdy Simon dotarł do wylotu zaułka, rzucił przez ramię błyskawiczne spojrzenie i zobaczył hirondela skręcającego z głównej drogi. I wtedy usłyszał strzał.
— Na miłość boską!
Okrzyk wydobył się z ust Świętego zduszonym półgłosem. Właśnie wydostawał się z samochodu i był całkowicie pochłonięty operacją stawiania drugiej stopy na ziemi. Gdy wyprostował się z chłodnym namysłem, zobaczył obok siebie Conwaya.
— Słyszałeś?
W lakonicznym pytaniu Conwaya dźwięczał ton niedowierzania.
— Ale jak…
— Anielska Buzia…
— On sam!
Simon Templar stał jak skamieniały. Zniecierpliwionemu Conwayowi wydawało się, że stoi on tak, jakby nieobecny duchem, całą wieczność. A przecież była to tylko kwestia paru sekund, aby mózg Świętego, pracujący jak niebywale precyzyjna maszyna, dostroił się do nowej sytuacji. Zatem Anielska Buzia wyprzedza ich o jeden ruch — być może tylko o ułamek ruchu. A ponieważ sami szukali kłopotów, ugrzęźli w nich teraz aż po szyję. Przybyli tu przygotowani na starcie z prawem, a teraz będą musieli stawić czoła zarówno prawu, jak i bezprawiu. Obu przeciwników jednoczył przynajmniej jeden wspólny cel — zatrzymać dla siebie profesora K.B. Vargana. Nawet jeśli w każdej innej sprawie obie strony były w stanie wojny…
— A więc wygramy nie brudząc sobie przy tym rąk — powiedział miękko Święty, tonem zadumy. — Mamy szczęście!
— I ty to nazywasz szczęściem!
— Ależ tak! Czy mogliśmy przyjechać o lepszej porze? Gdy dwie bandy tłuką się nawzajem — i prawdopodobnie się wytłuką — a chłopcy Tomcia Palucha robią za nas brudną robotę…
Przerwał mu kolejny strzał… i następny… i jeszcze bezładne odgłosy trzech lub czterech dalszych…
— Teraz! — warknął Święty i skoczył w dół zaułka, a Roger Conway wraz z nim.
Nie było śladu straży, ale jakiś mężczyzna wybiegł w ich kierunku z ciemności, ciężko tupiąc i dysząc. Święty pchnął Conwaya na bok i w odpowiednim momencie szybko wystawił nogę. Gdy mężczyzna wyciągnął się jak długi, Simon skoczył nań i mocno wyrżnął jego głową o ziemię. Po czym postawił oszołomionego człowieka na nogi i przyjrzał mu się z bliska.
— Jeśli on nie jest policjantem, to ja jestem Indianinem z Patagonii — powiedział Święty. — Drobny błąd, Roger.
Mężczyzna odpowiedział dzikim zamachem pięści, a Święty z przykrością strzelił go prosto w szczękę, po czym tamten upadł na ziemię jak bezwładny tobół.
— Co dalej? — zapytał Conway, a z otaczającej ich nocy rozległa się, jakby w odpowiedzi, następna kanonada.
— To jest bardzo hałaśliwe przyjęcie — powiedział ponuro Święty. — Może się przyłączymy? Będzie jeszcze głośniej…
Wyciągnął z kieszeni pistolet i oddał dwa strzały w powietrze. Odpowiedź była o wiele szybsza niż się mógł spodziewać — dwa języki ognia w oddali i dwie kule, które zaświstały nad ich głowami.
— Ktoś nas kocha — zauważył Simon spokojnie. Ruszył w dół zaułka.
I wtedy z ciemności wyjrzały nagle oślepiające światła samochodu, jak dwoje monstrualnych oczu. Przez sekundę Conway i Święty stali porażeni bezruchem w świetle, które uczyniło w ciemności wielki, jasny rów, jak czerpak olbrzymiej koparki. To niespodziewane światło było tak nagłe i oślepiające, że omal minęła fatalna chwila, zanim się zorientowali, iż to nie stoi w miejscu, ale porusza się w ich kierunku, nabierając prędkości jak pociąg ekspresowy.
— Boże! — wyszeptał Święty, a jego słowa zmieszały się z odgłosem kolejnych strzałów.
W tej samej chwili zakręcił się i schylił ruchem atakującego węża. Objął Conwaya wokół kolan i dosłownie wykonał nim rzut przez niski żywopłot na skraju drogi. Takiej celności i wprawy nie powstydziłby się najbardziej wytrawny piłkarz.
Przestraszony Conway, podnosząc się na drżące nogi, zobaczył jak Święty olbrzymim susem ląduje obok niego. Zdążył jeszcze dojrzeć ciemny kształt samochodu, podążający w ślad za oślepiającym blaskiem własnych świateł, tak blisko, że jego błotnik i stopie zahaczyły o żywopłot, wyrzucając w górę deszcz drobnych gałązek. I zrozumiał, że gdyby nie szybkość reakcji Świętego, nie mieliby zupełnie szans na wąskiej drodze.
Mógłby w związku z tym coś powiedzieć. W normalnych okolicznościach powinien łamiącym się głosem złożyć wyrazy wdzięczności swemu wybawcy, po czym obaj powinni paść sobie w ramiona i spokojnie popłakać przez chwilę. Coś jednak powiedziało Conwayowi, że nie czas teraz na takie celebracje. Ponadto, Święty przeszedł nad tym incydentem do porządku dziennego: do tego czasu stał się on już w jego pamięci odległym wspomnieniem i zdziwiłby się zapewne, gdyby mu o nim przypominać w tym stanie rzeczy. Być może kiedyś, przy kominku, gdy dożyją spokojnej i leniwej starości… Ale bezpośrednia teraźniejszość dotyczyła tylko bezpośredniej przyszłości.
Obejrzał się do tyłu w kierunku domu. W niektórych oknach nadal świeciło się światło — mogłaby to być całkiem sielankowa sceneria, gdyby nie kontrastująca z nią sporadyczna strzelanina, która zresztą również mogłaby być niczym więcej niż dziecięcymi obchodami dnia Guya Fawkesa (gdyby to był dzień Guya Fawkesa). Święty jednak nie bawił się w tego typu rozważania. Wypatrywał on cieni przy bramie, i właśnie pośród innych dojrzał jakiś głębszy i solidniej wyglądający, gruby cień…
Trzask!
Z grubego cienia wytrysnął mały strumyk ognia i usłyszeli brzęk tłuczonego szkła; uciekający samochód był już jednak o kilka metrów od głównej drogi. Podniecony Conway szarpnął Simona za ramię:
— Oni uciekają! Święty, dlaczego nie strzelasz?
Święty machinalnie podniósł swój pistolet, choć wiedział, że szansa oddania skutecznego strzału przy tym świetle była jak jeden do stu; wiedział również, że w strzelaniu z pistoletu nigdy nie osiągnął klasy mistrzowskiej. Opuścił broń, wydając coś w rodzaju sapnięcia, a jego lewa dłoń jak imadło zacisnęła się na ramieniu Conwaya.
— Nigdy im się to nie uda — wykrzyknął. — Zostawiłem samochód dokładnie przy wylocie drogi i nie będą mieli dość miejsca, aby zakręcić!
I Roger Conway, patrząc jak urzeczony, zobaczył smukłą, niebieską sylwetkę furillaca, która wyłoniła się w przelotnym błysku reflektorów i — zanim nastąpiło zderzenie — usłyszał pisk torturowanych opon, trących bezskutecznie o nawierzchnię drogi. Zaraz potem dał się słyszeć trzask i łomot, światła samochodu zgasły i przez chwilę panowała cisza.
— Mamy ich! — wykrzyknął triumfalnie Święty.
Gruby cień opuścił bramę i zaczął toczyć się w ich kierunku. Święty przesadził żywopłot jak kot, lądując miękko na palcach prosto na drodze nadinspektora Teala. Gdy detektyw spostrzegł go, było już za późno.
— Przepraszam! — wymamrotał Święty, i rzeczywiście było mii przykro; tym niemniej skoncentrował każdy gram swoich siedemdziesięciu dwóch kilogramów żywej wagi w ciosie, który ulokował na żołądku Teala.
Normalnie Święty żywił niekłamany szacunek dla sił policyjnych w ogóle, a dla nadinspektora Teala w szczególności; tej nocy jednak nie miał czasu na nic więcej poza zdawkowymi uprzejmościami. Co więcej, inspektor Teal miał rewolwer i — zważywszy okoliczności — mógłby być skłonny najpierw wystrzelić, a dopiero potem zadawać pytania. Wreszcie Święty miał swoje własne plany i pomysły na temat wybawienia Vargana z tej opresji i nie przewidywały one ani współpracy z prawem, ani jego interwencji. Te trzy nieodparte argumenty zsumowały się w jeden celny cios, umiejscowiony na wysokości trzeciego guzika kamizelki Teala, po którym nadinspektor padł jak martwy na ziemię.
Wtedy Święty odwrócił się i pobiegł w górę zaułka, gdzie zostawił Rogera Conwaya. Usłyszał za sobą krzyk i ponownie wśród nocy rozległ się strzał, a Święty poczuł podmuch kuli, głaszczący jego policzek. Wynikało stąd, że jeszcze co najmniej jeden policjant ocalał z napadu Mariusa, ale Simon uznał, że dalsze dyskusje z prawem można chwilowo odłożyć na później. Kluczył jak zając i pędził co sił, wiedząc, że tylko najszczęśliwszy — lub najnieszczęśliwszy — spośród oddawanych na oślep strzałów może mu przy takim świetle bezpośrednio zagrozić. Nie obawiał się też, że następny będzie miał to samo szczęście.
Detektyw, który wyszedł z ogrodu za Tealem, musiał rozumować podobnie, gdyż przestał strzelać. Lecz kiedy Święty zatrzymał się przy żółtej limuzynie, nieodwołalnie unieruchomionej przez wrak zgruchotanego furillaca, usłyszał tupot mężczyzny, biegnącego w ciemnościach w jego kierunku.
Conway właśnie otwierał drzwiczki i tylko cudem uniknął przedwczesnego zakończenia swojej kariery z powodu strzału z wnętrza samochodu. Usłyszał świst pocisku koło ucha, ale nie było huku — tylko gardłowe plopl tłumika. Uświadomił sobie, że wszystkie strzały, jakie słyszeli, były oddane przez ochronę policyjną. Napastnicy nie byli więc sprawcami tego hałasu, o który oskarżał ich Święty.
W chwilę później Simon Templar otworzył drzwiczki z drugiej strony limuzyny.
— Niegrzeczny chłopiec — powiedział z wyrzutem.
Błyskawicznie wyciągnął swoją długą rękę ponad ramieniem strzelca wyborowego i mocno zacisnął dłońi na pistolecie, wykręcając go w samą porę, by następny strzał poszedł w dach samochodu, a nie w mózg Conwaya. Następnie odwrócił broń w ręce tamtego, wbijając lufę między jego własne żebra.
— Strzelaj teraz, najsłodszy — zachęcająco odezwał się Święty, ale mężczyzna jakoś się nie kwapił.
Siedział z tyłu samochodu, obok Vargana. Nie było nikogo na przednim siedzeniu, a drzwi od strony kierowcy były otwarte. Święty zastanawiał się, kim był szofer, gdzie się podział i czy przypadkiem nie był to sam Anielski Pyszczek. Nie miał jednak zbyt wiele czasu na oddawanie się tym spekulacjom, gdyż należało brać pod uwagę ryzyko zagrożenia ze strony nieobecnego kierowcy, który w każdej chwili mógł się zmaterializować.
Conway wyciągnął Vargana na jedną stronę drogi, a Święty, ściskając wolną ręką szyję wyborowego strzelca, wyciągnął go na drugą stronę. Rozbroił go jednym szarpnięciem, po czym zręcznie odwrócił do siebie, trzymając za szyję.
— Śpij, mój śliczny — powiedział Święty i poczęstował go regularnym hakiem, będącym mistrzowską mieszaniną teoretycznej wiedzy i brutalnej siły.
Gdy się odwrócił i spostrzegł skierowaną w siebie lufę rewolweru, od razu podniósł ręce do góry. Swój własny pistolet wsunął wcześniej do kieszeni, aby nie przeszkadzał mu w rozprawieniu się z mężczyzną z samochodu i wiedział, że próba wydostania go mogłaby być zbyt ryzykowna.
— Piękną mamy pogodę, nieprawdaż? — zagadnął jowialnie Święty. Doszedł do wniosku, że musi to być człowiek z ochrony, który strzelał do niego na drugim końcu zaułka; aczkolwiek był silnej budowy, daleko mu było do gigantycznych rozmiarów Anielskiej Buzi. Ponadto tamten, podobnie jak każdy z jego ludzi, nacisnąłby spust już dziesięć sekund temu. Rewolwer był skierowany prosto w pierś Świętego, a jego kieszeń została zręcznie pozbawiona ciężaru broni. Mężczyzna z satysfakcją wziął głęboki oddech.
— Jeden z was, w każdym razie — zauważył ponuro.
— Miło mi pana spotkać — powiedział Święty.
Głos Świętego był spokojny jakby prowadził banalną konwersację w palarni, a nie rozmawiał z rękami uniesionymi do góry z wrogo usposobionym policjantem, celującym z rewolweru w jego brzuch. Był to klasyczny impas. Gdyby okoliczności były nieco inne, Święty mógłby poradzić sobie z tą przeszkodą podobnie, jak poradził sobie z Mariusem podczas ich pierwszego spotkania. Sytuacja była co prawda podobna, ale Marius oczekiwał poddania walkowerem i w związku z tym był nastrojony o wystarczające ćwierć tonu za nisko, podczas gdy ten człowiek był przygotowany na kłopoty. Biorąc pod uwagę to, co przeszedł już tej nocy, byłby skończonym głupcem, gdyby było inaczej. Coś mówiło Simonowi, że nie był on jednak takim zupełnym głupcem. Coś w solidnej pewności tego rewolweru… Tak czy owak, przeszkodę należało przezwyciężyć.
— Zabieraj stąd Vargana, Roger — zawołał Święty z bezczelną wesołością. — Do zobaczenia za jakiś czas…
Zrobił dwa kroki w bok, nadal trzymając ręce uniesione wysoko do góry.
— Stać! — zaskrzeczał policjant i Święty natychmiast zatrzymał się, ale teraz już mógł zobaczyć, co dzieje się za limuzyną.
Czerwone światła z tyłu hirondela przesuwały się; Norman Kent cofał samochód, aby zyskać na czasie.
Conway schylił się i zarzucił sobie profesora na ramię jak worek kartofli, po czym obejrzał się niezdecydowanie na Simona.
— Zabieraj go stąd, póki masz okazję, głupcze! — zawołał Święty ze zniecierpliwieniem.
Był przekonany, że jego przeznaczeniem jest poświęcić się, aby osłaniać odwrót. Nie, żeby miał zamiar iść spokojnie, jak baran na rzeź. Ale…
Zobaczył, jak Conway odwrócił się i pobiegł truchtem. Odetchnął z ulgą. I wtedy, w nagłym olśnieniu, spostrzegł pojawiającą się szansę i ostrożnie naprężył mięśnie, aby jej nie zmarnować.
To nie była wina policjanta. On po prostu próbował dokonać rzeczy niemożliwej. Chciał zarazem zatrzymać swego więźnia i sprawdzić, co się dzieje z człowiekiem, którego pilnowanie było jego obowiązkiem. Wiedział, że tego człowieka zabierają, a on powinien temu przeszkodzić, lecz jednocześnie respekt dla determinacji jeńca powstrzymywał go tak skutecznie, jakby ów jeniec trzymał broń. Policjant powinien, oczywiście, zastrzelić go i zająć się swoją właściwą robotą, lecz panicznie próbował znaleźć mniej krwawe wyjście z sytuacji. A rozwiązanie, jakie wreszcie znalazł, nie było żadnym rozwiązaniem. Próbował zająć się dwoma sprawami naraz, a to był najbardziej fatalny sposób zachowania się wobec takiego człowieka jak Święty. Na jego usprawiedliwienie można dodać, że nie znał Świętego zbyt dobrze.
Simon Templar, robiąc te dwa kroki w bok, na które zezwolił mu detektyw, przesunął się na taką pozycję, że kąt widzenia policjanta — gdyby mógł patrzeć w dwóch kierunkach naraz: jednym okiem na Conwaya a drugim na Świętego — musiałby być kątem rozwartym. Ponieważ jednak oczy detektywa nie były zdolne do takiej sztuczki, nie mógł zobaczyć, co robi Conway bez spuszczenia wzroku z Simona Templara.
Policjant stracił orientację.
Na moment jego wzrok ześlizgnął się z postaci Świętego. Pozostanie tajemnicą, jakim cudem wyobrażał sobie, że ujdzie mu to na sucho. Z pewnością Simon nie żądał wtedy odpowiedzi na to pytanie, a i później nie próbował jej uzyskać. W tym właśnie momencie wytchnienia, ignorując groźbę rewolweru, Święty wyprowadził długi lewy sierpowy, w którym skupił siłę wszystkich mięśni ciała, od palców u nóg aż do nadgarstka.
Zanim mężczyzna zdążył upaść na ziemię, Święty był już w drodze do hirondela. Conway właśnie rzucił swój szamoczący się ciężar na tylne siedzenie, gdy Święty wskoczył na stopnie samochodu i klepnął Normana Kenta po ramieniu.
— Zjeżdżamy, synku! — krzyknął Święty i hirondel ruszył, gdy tylko obaj z Conwayem wsiedli z tyłu.
Objął wierzgające nogi Vargana uściskiem ośmiornicy i przytrzymywał wyrywającego się naukowca, podczas gdy Conway krępował jego kostki sznurem, który zabrali ze sobą w tym właśnie celu. Doświadczone ręce pierwszej ekipy porywaczy uporały się już z resztą: jego przeguby były związane kawałkiem mocnego sznura, a profesjonalny knebel tłumił ewentualne krzyki, jakie niewątpliwie wydawałby, gdyby mógł.
— Co tam się działo? — spytał Norman Kent przez ramię, a Święty oparł się o przednie siedzenie i wyjaśnił.
— W rzeczy samej — powiedział — nie mogłoby wypaść lepiej, gdybyśmy sami to wymyślili. Anielski Pyszczek przygotował napad jak zawodowiec. Ale co z tego? Żadnej w tym tajemniczości, żadnej subtelności. Po prostu rąbie jak bandyta z Chicago, nie licząc się z konsekwencjami. Widać, że poważnie traktuje sprawę.
— Ilu ludzi brało udział w robocie?
— Nie wiadomo. Spotkaliśmy tylko jednego, ale to nie był Anielski Pyszczek. Być może był w samochodzie razem z Varganem, ale prawdopodobnie zmył się, gdy przyjechaliśmy z Rogerem. Taki facet z pewnością nie zabrał się do roboty przy pomocy jednego samochodu i dwóch kumpli. Gdzieś w pobliżu musiał być zapasowy wóz z ładunkiem. Tam powinien być drugi wjazd, chociaż nie wiem dokładnie gdzie… Włącz lepiej światła — jesteśmy już poza zasięgiem ich wzroku.
Odchylił się do tyłu i zapalił papierosa. Na swój sposób był to wielce satysfakcjonujący wyczyn, nawet jeśli jego sukces był w dużej mierze przypadkowy, tym niemniej Święty popadł w raczej niewesołą zadumę. Nie przejmował się utratą samochodu; to był szczegół bez większego znaczenia. Tej nocy utracił coś znacznie ważniejszego.
— Wygląda na to, że będę musiał pożegnać się z Anglią — powiedział. Zaskoczyło to Conwaya, którego mózg pracował nieco wolniej.
— Dlaczego? Czyżbyś po tym wszystkim wybierał się za granicę? Święty zaśmiał się cokolwiek ponuro.
— Czy mam inny wybór? — odpowiedział. — Nie mogliśmy zabrać stamtąd furillaca, dzięki czemu Teal trafi na mój ślad. Co prawda nie wie, że jestem Świętym, ale przypuszczam, że i bez tego znajdą coś na mnie w ustawie o tajemnicy państwowej. Nie wspominając już o tym, że wszystkie szkody wyrządzone policji przez bandę Anielskiej Buzi pójdą na nasze konto. Nie mamy żadnych dowodów na to, że pierwotny napad był dokonany bez naszego udziału, poza świadectwem samej bandy, a ja nie polegałbym zbytnio na ich zeznaniach… Nie, mój Rogerze. Nie ulega wątpliwości, że pływamy w wielkim wiadrze z zupą. Nim się rozwidni, będzie mnie szukać cała londyńska policja, a jutro wieczorem moja fotografia będzie wisiała na ścianie każdego komisariatu w Anglii. Czyż to nie będzie zabawne? — jak powiedział biskup do aktorki.
Mimo to Święty nie uważał sytuacji za aż tak zabawną.
— Uważasz, że bezpiecznie jest jechać do Maidenhead? — zapytał Conway.
— Tym się właśnie pocieszam. Akt własności domku jest wystawiony na nazwisko pani Patrycji Windermere, która spędza swój pozostały czas jako panna Patrycja Holm. Od zeszłego roku trzymam tę kartę w rękawie, na wszelki wypadek.
— A Brook Street?
Święty zaśmiał się cicho.
— Mieszkanie na Brook Street — powiedział — jest na twoje nazwisko, mój drogi i zacny Rogerze. Sądziłem, że tak będzie bezpieczniej. Ja po prostu zamieszkałem tam jako twój lokator. Nie, chwilowo tam jesteśmy kryci, aczkolwiek nie sądzę, by potrwało to długo. Kilka dni, być może… A adres,. który podałem przy rejestracji samochodu, jest zmyślony… Ale jest pewien haczyk… Po stwierdzeniu, że adres jest fałszywy, dotrą do agencji, w której kupiłem samochód. A ja miesiąc temu oddałem go tam do — przeglądu i podałem Brook Street jako mój adres. To była nieostrożność… Jaki mamy dziś dzień?
— Mamy już niedzielny poranek.
Simon wyprostował się.
— Jeszcze raz się udało! Nie będą w stanie wiele znaleźć przed poniedziałkiem. Tyle czasu nam wystarczy. Muszę złapać Patrycję…
Opadł z powrotem na siedzenie i milczał przez resztę drogi, ale jego umysł nie odpoczywał. Snuł nieokreślone plany, konstruował szalone projekty, marzył, puszczał wodze wyobraźni, bawiąc się nowymi elementami sytuacji w nadziei, że coś wyniknie z tego chaosu. Nie wynikło jednak nic poza ponurą rezygnacją.
— Ostatecznie nie jest najgorzej, jak na ostatnią przygodę — powiedział.
Była czwarta rano, kiedy dojeżdżali do domku. Niezmordowany Horacy otworzył drzwi frontowe, zanim jeszcze samochód zatrzymał się przed domem. Wniesiono Vargana do środka; w jadalni czekało na nich piwo i kanapki, przygotowane na ich przyjęcie.
— Jak dotąd, nie jest tak źle — powiedział Roger Conway, gdy cała trójka zebrała się przy posiłku.
— Jak dotąd — zgodził się Święty tak znacząco, że obaj bystro popatrzyli na niego.
— Czy masz na myśli coś poza tym? — zapytał Norman Kent.
Simon uśmiechnął się.
— Myślę, co myślę. Mam wrażenie, że coś się wydarzy. To nie ma związku z policją, bo w stosunku do nich mamy przewagę jak dwa do jednego. Nie wiem, czy chodzi o Anielską Buzię. Zresztą, w ogóle nic nie wiem. To jest przeczucie, moje aniołki.
— Daj sobie spokój — poradził trzeźwo Roger Conway.
Ale Święty w zadumie patrzył przez okno na ponurą bladość, która rozjaśniała wschodni brzeg nieba.
Śniadanie w letnim domku podawano w porze, o której wszyscy zwykli śmiertelnicy, nawet w niedzielę, kończyli już swój południowy posiłek. Conway i Kent zasiedli do posiłku w samych koszulach, niemrawo rozmemłani, ale Święty zdążył już popływać w rzece, ogolić się brzytwą Horacego i ubrać z taką starannością, jakby zamierzał pozować do zdjęcia na okładce magazynu.
— Żaden człowiek — poskarżył się Roger, przyjrzawszy się zjawisku — nie ma prawa tak wyglądać o tej porze dnia.
Święty nałożył sobie trzy smażone jajka z boczkiem i usiadł na swoim miejscu.
— Gdybyś mógł — powiedział — wystarczająco otworzyć swoje kaprawe oczka, aby zobaczyć tarczę tego zegara, wiedziałbyś, że jest już wpół do trzeciej po południu.
— Nie bądź taki zasadniczy — zaprotestował niezbyt błyskotliwie Conway. — Poszliśmy spać dopiero około szóstej. A trzy jajka…
Święty skrzywił usta w uśmiechu.
— To jest apetyt zdrowego człowieka, spędzającego dużo czasu na świeżym powietrzu. Pluskałem się wesoło w Tamizie, gdy wy dwaj chrapaliście.
Norman otworzył gazetę.
— To Roger chrapał — sprostował. — Nie zamyka ust przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A teraz mówi z pełnymi ustami — dodał zaczepnie.
— Nie jadłem — sprzeciwił się Conway.
— Jadłeś — zdruzgotał go ostatecznie Święty. — Sam słyszałem. Sięgnął po dzbanek z kawą i z gracją napełnił swoją filiżankę. Poczucie zagrożenia, jakie trapiło go wcześniej tego ranka, już minęło.
Minęło tak całkowicie, jakby ktoś wymazał część jego pamięci. W gruncie rzeczy rzadko kiedy czuł się lepiej usposobiony i przygotowany do stawienia czoła wszelkim przeciwnościom. Na dworze, nad ogrodem i trawnikiem ciągnącym się aż do rzeki, świeciło słońce, a przez otwarte oszklone drzwi saloniku napływało rozkoszne, świeże powietrze, przesycone zapachem kwiatów.
Gorączkowa gwałtowność poprzedniej nocy rozpłynęła się całkowicie wraz z ciemnością, a wraz z ustąpieniem ciemności i gwałtu znikły również wszystkie odcienie towarzyszących im ciemnych przeczuć. Należały one do nocy; w jasnym blasku dnia wydawały się nierealne, fantastyczne, niewiarygodne. Była sobie bitwa — i to wszystko. Będzie więcej bitew. I tak powinno być — żeby człowiek miał o co walczyć i żeby miał serce i silne ciało do walki… Gdy Święty wracał z kąpieli godzinę temu, wydawało mu się, że znowu słyszy dźwięk trąbki…
Pod koniec posiłku Święty odsunął się od stołu i zapalił papierosa, a Conway popatrzył nań wyczekująco.
— Kiedy wyjeżdżamy?
— My?
— Jadę z tobą.
— W porządku — powiedział Święty. — Wyjedziemy, gdy tylko będziesz gotów. Mamy wiele do zrobienia. W poniedziałek Brook Street i cała jej zawartość będą prawdopodobnie w rękach policji, ale na to nic nie możemy poradzić. Chciałbym uratować moje ubrania i parę innych drobiazgów. Resztę trzeba będzie zostawić. Trzeba też spakować rzeczy was obu, abyście mogli jakoś przetrwać pobyt tutaj, jak również rzeczy Patrycji. Muszę ponadto zdobyć trochę pieniędzy. To chyba wszystko i myślę, że będziemy mieli pełne ręce roboty.
— Którym pociągiem będzie wracała Pat? — zapytał Norman.
— Dobrze byłoby wiedzieć — przyznał Święty. — Zatelefonuję i dowiem się, zanim Roger się ubierze.
— Dostał połączenie w ciągu dziesięciu minut.
— Halo, Pat, kochanie. Jak się żyje?
Nie musiała pytać, kto jest właścicielem tego wesołego, nieco powolnego głosu.
— Halo, Simon!
— Dzwonię — powiedział Święty — ponieważ upłynęły już dwa dni, odkąd powiedziałem ci, że jesteś najrozkoszniejszym i najbardziej godnym podziwu stworzeniem, jakie kiedykolwiek istniało, i że cię kocham. A teraz sprawy bieżące: kiedy wracasz do domu?… Nie, nic szczególnego… To nie ma znaczenia. Prawdę mówiąc nie chcemy, abyś wracała zbyt późno, ale również — prawdę mówiąc — nie chcemy, abyś wracała zbyt wcześnie… Powiem ci, jak się zobaczymy. Wiadomo, że telefony mają uszy… Więc dobrze, skoro nalegasz: Roger i ja mamy tu właśnie parę ptasząt i gdybyś wróciła zbyt wcześnie, wszystko by się wydało… Tak, one są gotowe na wszystko… Wszystko poszło gładko — a teraz, jeśli pozwolisz, znajdę dla ciebie pociąg. Poczekaj chwilę. Odwrócił się.
— Rzuć mi rozkład jazdy, Norman — tam w kącie, pod tymi starymi numerami La Vie Parisienne…
Zręcznie chwycił książkę w locie.
— O której godzinie możesz się wyrwać z tej fety?… Siódma?… Nie, to wystarczy. Terry może cię podrzucić do Exeter i, jeśli dotrzesz tam żywa, będziesz miała mnóstwo czasu, aby złapać bardzo przyjemnie wyglądający pociąg o… Chojera! Patrzę na pociągi codzienne… A te niedzielne są tak powolne jak Szkot żegnający się z półpensówką… Popatrzmy tutaj: jedyny, na który mogłabyś teraz zdążyć, odjeżdża o czwartej pięćdziesiąt osiem. Jest tutaj o dziewiątej dwadzieścia. Następny przyjeżdża do Londynu dopiero jutro o czwartej rano. Podejrzewam, że zamierzałaś poczekać z wyjazdem do jutra?… Obawiam się, że to niemożliwe. To jest ważne… W porządku, kochanie. Spodziewam się ciebie na Brook Street około wpół do dziesiątej… Czołem, dziewczyno. Niech cię Bóg…
Z uśmiechem wieszał słuchawkę, gdy zjawił się Roger Conway, dokonawszy toalety z podziwu godną szybkością.
— A teraz Roger, mój chłopcze, wykonamy nasz ruch!
— Wszystko gotowe, kapitanie.
— A więc jedźmy.
I Święty zaśmiał się cicho, oparłszy ręce na biodrach. Jego ciemne włosy były idealnie gładko zaczesane, w błękitnych oczach tańczyły wesołe ogniki, a opaloną twarz rozjaśniał niedorzeczny, chłopięcy entuzjazm. Wziął Conwaya pod ramię i razem wyszli na zewnątrz.
Roger zwolnił, gdy zbliżyli się do samochodu, jakby uderzony jakąś nagłą myślą.
— Czy zamierzasz prowadzić? — zapytał podejrzliwie.
— Zamierzam — potwierdził Święty.
Conway wsiadł z nieszczęśliwą miną. Wiedział na podstawie gorzkich dotychczasowych doświadczeń, że Święty miał oryginalną, mrożącą krew w żyłach skłonność do szybkich samochodów.
O wpół do piątej byli na Brook Street.
— Czy zamierzasz prowadzić również w powrotnej drodze? — zapytał Roger.
— Zamierzam — odpowiedział Święty, zgodnie z prawdą.
Conway zasłonił sobie oczy.
— Wsadź mnie przedtem do miłego, niezbyt szybkiego pociągu, dobrze? I jeszcze sporządź testament, czyniący mnie twoim spadkobiercą. Potem możesz umrzeć, z moim błogosławieństwem.
Simon zaśmiał się i wziął Rogera za ramię.
— Na górę — zarządził. — Tam jest piwo. A potem — do roboty. Chodźmy, synku!
Pracowali przez trzy godziny, które Conway poświęcił na pomoc Świętemu oraz na spakowanie rzeczy swoich i Normana Kenta. Wrócił około ósmej i przerzucił bagaże z taksówki bezpośrednio do hirondela, gdzie zastał już efekt działań Świętego — dwa pękate kufry na bagażniku i ciężką walizę w środku. Hirondel miał bez wątpienia wygląd samochodu uczestniczącego w generalnej przeprowadzce. Zastał Świętego w trakcie opróżniania wielkiego kufla piwa, co czynił z niewiarygodną szybkością.
— Ojej! — wykrzyknął Conway z trwogą.
— Bierz szybko swoją porcję — poradził mu Święty i wskazał drugi kufel, stojący w pełnej gotowości na stole.
— Spływamy.
— Spływamy? — powtórzył zaskoczony Roger.
Simon wykonał ruch pustym kuflem w kierunku okna.
— Na zewnątrz — powiedział — kręci się dwóch przystojniaków, usilnie starających się wywołać wrażenie, że robią coś innego. Nie sądzę, byś ich zauważył po przyjeździe. Sam spostrzegłem ich dopiero przed chwilą. Dałbym głowę, że właśnie objęli służbę — inaczej zauważyłbym ich, gdy ładowałem bagaże do samochodu. Ale i tak widzieli za dużo. O wiele za dużo.
Conway podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.
— Nie widzę nikogo podejrzanego — powiedział.
— To dlatego, że masz niewinną i szczerą duszyczkę, dziecino — powiedział Święty podchodząc do niego. — Gdybyś przeżył tyle lat w grzechu, co ja… O, do diabła!
Conway przyjrzał mu się z poważną miną.
— To z powodu piwa. Nie przejmuj się. Za chwilę poczujesz się lepiej.
— Głupstwa opowiadasz! — wściekł się Święty.
Z trzaskiem postawił kufel na parapecie i chwycił Rogera za ramiona.
— Nie bądź starym idiotą, Roger! — krzyknął. — Znasz mnie. Mówię ci, to miejsce było pod obserwacją. Policja albo Anielski Pysk. Nie wiemy dokładnie kto, ale prawie na pewno ten drugi. Założę się o co chcesz, że Teal nie mógłby zajść przez ten czas tak daleko. A Anielski Pysk mógłby. I ci dwaj szpicle odfrunęli z wiadomościami o nas. Zróbmy to samo, aby uniknąć kłopotów,. Ponieważ, o ile wiem coś niecoś o Anielskiej Buzi, w ciągu godziny Brook Street stanie się miejscem mniej zdrowym niż najgorętszy zakątek piekła.
— Ale Patrycja…
Święty spojrzał na zegarek.
— Mamy jeszcze dwie godziny czasu. Hirondel da sobie radę: do Maidenbead zawieźć bagaż i z powrotem na dworzec Paddington, tak by zdążyć na pociąg.
— A jeśli coś się zdarzy po drodze?
— Do diabła!… Masz rację… W takim razie korekta: wyrzucę cię na stacji i sam wrócę do Maidenhead. Możesz się rozerwać w barze. Tam się też spotkamy… Pozbycie się bagażu to dobry pomysł. Nie wiemy, jakie warunki jazdy będą o wpoi do dziesiątej wieczorem, bezpieczniej więc będzie odbyć podróż z obciążeniem teraz, póki droga jest jako taka. Jeśli wyjadę teraz, nie zdążą przygotować się do śledzenia mnie, a później — gdyby zdarzyło im się na nas trafić — łatwiej nam będzie się wymknąć, nie mając na grzbiecie tego całego taboru.
Conway słuchał Świętego zbiegając ze schodów. Monolog ten wydawał się zaczynać na Brook Street, a kończyć na dworcu Paddington. Wrażenie to było wyłącznie wytworem jego przemęczonej wyobraźni, ale też miało pewną podbudowę opartą na faktach. Wywoływanie tego typu wrażeń było znamienne dla niesłychanej prędkości, z jaką Simon Templar dokonywał przemiany decyzji w działanie.
Roger Conway odzyskał pełną świadomość w bufecie dworcowym, pozostając jednak w stanie lekkiego oszołomienia, podczas gdy Simon Templar gnał hirondelem na zachód.
W mózgu Świętego gotowało się od pytań. Czy Marius zorganizuje napad na mieszkanie przy Brook Street? Czy też — dowiedziawszy się, że załadowany samochód, o którym donieśli mu jego szpicle, zniknął — dojdzie do wniosku, że ptaszki wyfrunęły? Jak by na to nie patrzeć, nie ma to większego znaczenia, ważne natomiast jest to, co zrobi Marius odkrywając ich zniknięcie. A poza tym, ponieważ Marius musiał wiedzieć, że Święty brał udział w tym hałaśliwym przyjęciu w Esher, dlaczego nie napadł wcześniej na mieszkanie przy Brook Street? Odpowiedź: ponieważ, po pierwsze, taka impreza wymaga przynajmniej minimum organizacji i, po drugie, łatwiej będzie zaatakować, gdy się ściemni. O tej porze roku oznaczało to późną noc, dzięki czemu jazda do i z Maidenhead mogła się odbyć w dobrych warunkach… Ale Marius z pewnością coś zrobi. Postaw się w położeniu przeciwnika…
Święty dojechał do Maidenhead w niecałą godzinę i po pięciu minutach był już w drodze powrotnej.
To nie była jego wina, że musiał zatrzymać się w połowie drogi z powodu zapchanej dyszy gaźnika. Znalezienie i usunięcie usterki zajęło mu piętnaście minut, ale nawet on sam był zdumiony czasem, jaki osiągnął na pozostałym dystansie.
Przy wejściu na dworzec nieomal zderzył się z Rogerem Conwayem.
— Cześć — powiedział Święty. — Dokąd się wybierasz? Za chwilę przyjedzie pociąg.
Conway popatrzył na niego, po czym milcząco wskazał zegar w hallu kasowym. Simon spojrzał i zbladł.
— Ale mój zegarek — zaczął idiotycznie — mój zegarek…
— Musiałeś zapomnieć o nakręceniu go ostatniej nocy.
— Czy pociąg przyjechał?
Conway skinął głową.
— Nie jest wykluczone, że mogłem ją przegapić, ale przysiągłbym, że Pat nie było w pociągu. Prawdopodobnie nie zdążyła…
— W takim razie na Brook Street musi być telegram od niej. Jedziemy tam, nawet jeśli na drodze stanęłyby nam wszystkie armie Europy.
Pojechali. Conway wolałby nie pamiętać tej jazdy.
Wydawało się, że na Brook Street panuje spokój. Paliły się lampy i szybko zapadał zmrok, gdyż chmurzyło się pod wieczór. Jak można było się spodziewać w niedzielę, na ulicy było mało ludzi i niewielki ruch: żadnego śladu jakiegokolwiek zamieszania. Jakiś mężczyzna stał niedbale oparty o latarnię, paląc fajkę, jakby nic innego nie miał do roboty. W pewnym momencie — gdy byli już pod domem — podszedł do niego drugi i rozmawiał z nim przez chwilę, Święty zignorował ten incydent.
Templar wpadł przez frontowe drzwi i pobiegł na górę, jak trąba powietrzna. Conway podążał za nim. Rzeczywiście wierzył, że Święty poradziłby sobie z oddziałem policji lub z całym batalionem Anielskich Pysków, ale tu nie było ani jednego, ani drugiego. Mieszkanie również było nienaruszone i wyglądało tak, jak je zostawili. Ale telegramu nie było.
— Może ją przegapiłem — powiedział bezradnie Conway. — Może właśnie jedzie tutaj. Taksówka mogła się zepsuć, lub miała mały wypadek…
Przerwał nagle, widząc błysk w oczach Świętego.
— Spójrz na zegar — powiedział Święty z hamowaną wściekłością.
Roger spojrzał na zegar. Wskazywał za kwadrans dziesiątą.
I zobaczył straszliwy wyraz twarzy Świętego, który go wręcz zahipnotyzował. To nadeszło szybciej niż cokolwiek, co się dotąd przydarzyło Rogerowi Conwayowi. Zakręciło nim aż do utraty orientacji, podobnie jak traci orientację człowiek zagubiony w małej łódce pośród tropikalnej nawałnicy. Cios przyszedł zbyt gwałtownie. Czuł wstrząs, lecz nie był w stanie określić rodzaju tego ciosu, nie był nawet pewny, czy został on w ogóle zadany — w możliwym do zrozumienia sensie tego słowa.
Był w stanie tylko popatrzeć na zegar i powiedzieć bezradnie:
— Jest za kwadrans dziesiąta.
Słyszał głos Świętego:
— Dałaby mi znać, gdyby spóźniła się na pociąg…
— Albo czekałaby na następny.
— Och, na miłość Boską! — zniecierpliwił się Święty. — Nie słyszałeś, jak dzwoniłem do niej z Maidenhead? Przejrzałem wtedy wszystkie pociągi i wiem, że następny przyjeżdża do Londynu dopiero jutro rano o trzeciej pięćdziesiąt jeden. Czy sądzisz, że czekałaby na ten pociąg i nie wysłałaby telegramu?
— Jeśli więc nie widziałem jej na Paddington i nic nie przytrafiło się jej taksówce…
Święty w odpowiedzi wziął papierosa i zapalił. Jego dłonie były pewne jak nigdy, a twarz przybrała wyraz lodowej maski.
— Jeszcze piwa — powiedział. Roger ruszył spełnić polecenie.
— I mów do mnie — powiedział Święty. — Mów do mnie spokojnie i rozsądnie, rozumiesz? Bo głupie sugestie mi nie pomogą. Nie muszę dzwonić do Terry’ego i pytać, czy Patrycja zdążyła na pociąg, ponieważ wiem, że zdążyła. Nie muszę pytać, czy jesteś absolutnie pewny, że nie przegapiłeś jej na stacji, bo wiem, że jej tam nie było…
Święty z premedytacją łamał zapałkę na drobne kawałki i rzucał je, jeden po drugim, do popielniczki.
— I nie mów mi, że się podniecam bez powodu. Powtarzam ci, ja wiem. Wiem, że Pat jechała zwykłym pociągiem, który zatrzymuje się w wielu miejscach, zanim dojedzie do Londynu. Wiem, że Marius dostał Pat i będzie próbował wykorzystać to, aby zmusić mnie do oddania Vargana. Wiem również, że mam zamiar znaleźć doktora Rayta Mariusa i zabić go. Więc mów do mnie spokojnie i rozsądnie, Rogerze, bo inaczej oszaleję.
Conway miał w obydwu rękach po pełnym kuflu piwa. Spoglądał na nie tak, jak mógłby patrzeć ktoś na parę smoków, które przybłąkały się do jego salonu. Z jakiegoś powodu wydało się Rogerowi niewytłumaczalnie śmieszne, że stoi tak na środku pokoju Świętego, z kuflem piwa w każdej ręce. Odchrząknął.
— Czy jesteś pewien, że… nie za dużo tego?
Powiedziawszy to uświadomił sobie, że była to idiotycznie bezsensowna uwaga, za którą — gdyby wypowiedział ją ktoś inny — ochoczo zarządziłby egzekucję. Postawił kufle na stole i z odrazą zapalił papierosa.
— To nie jest spokojne i rozsądne — powiedział Święty. — To jest próżne gadanie. Do cholery, stary, wiesz przecież jak było między mną i Patrycją! Zawsze byłem pewny, że jeśli cokolwiek jej się stanie, będę zaraz o tym wiedział — nawet jeśli byłaby tysiąc mil stąd. Ja wiem.
Stalowe nerwy Świętego puściły na chwilę. Tylko na chwilę. Mocno ścisnął ramię Rogera. Święty nie zdawał sobie sprawy z własnej siły. Roger olbrzymim wysiłkiem powstrzymał okrzyk bólu i nie powiedział ani słowa. Był świadkiem czegoś, co mógł tylko niejasno zrozumieć.
— Widziałem to wszystko — powiedział Święty z szatańskim, bezlitosnym chłodem w głosie. — Widziałem, gdy ty gapiłeś się na ten zegar. Ty też zobaczysz, jeśli skoncentrujesz na tym swój umysł. Ja nie muszę wytężać mózgu.
— Jak Marius mógł…
— Bardzo łatwo! On wyśledził nas już tutaj. Obserwował to miejsce; facet rzetelnie podchodzi do roboty. Oczywiście napuścił również szpicli na ludzi, którzy mnie odwiedzali. Jak mógłby przeoczyć Pat?… Jeden z jego ludzi prawdopodobnie śledził ją aż do Devonshire. Później, po imprezie w Esher, Marius skontaktował się z nim. Mogli ją łatwo dostać w pociągu, uśpić i wysiąść z nią, powiedzmy w Reading… Dała się zaskoczyć. Nie spodziewała się żadnego niebezpieczeństwa. Mógł to zrobić ten jeden facet. W Reading czekał samochód… I teraz Marius zamierza rzucić ją na szalę przeciwko mnie, przeciwko wszystkiemu, co zamierzamy. Wiąże mi ręce i nogi, czyniąc z mojej ukochanej żywą tarczę w bitwie i prowokując mnie do strzału. Pod osłoną jej ciała przygotowuje lont, który pozwoli mu wywołać straszliwą rzeź… I śmieje się z nas…
Roger zaczynał rozumieć i popatrzył na Świętego, jakby zobaczył ducha. Powiedział jak człowiek budzący się ze snu:
— Jeśli masz rację, to nasza gra jest skończona.
— Ja mam rację. Jeśli chodzi o ciebie, to sam siebie zapytaj.
Puścił ramię Rogera, jakby dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że trzyma je w uścisku. Trzema susami znalazł się przy oknie. Nim Conway domyślił się jego zamiaru, Święty zweryfikował i zdruzgotał ten domysł jednym słowem:
— Pusto.
— Masz na myśli…
— Ich obu. Oczywiście, Marius pilnował domu na wypadek, gdybyśmy próbowali jakichś sztuczek. Mężczyzna, który zjawił się w tym samym czasie co my, był zmiennikiem lub miał przekazać wiadomość, że Marius ma już w ręku swoją atutową kartę i można zwinąć posterunek. Wtedy zobaczyli, jak nadjeżdżamy. — Co nie znaczy, że odeszli w tym momencie…
Święty był już z powrotem przy stole.
— Tylko tyle — uciął. — Już ich nie ma, ale to nie znaczy, że odeszli właśnie wtedy. Mamy samochód na dole. Czy będziesz mógł rozpoznać któregoś z nich?
— Rozpoznałbym jednego.
— A ja drugiego. Obco wyglądające ptaszki, z zakazanymi gębami. Łatwo będzie rozpoznać. Chodźmy!
To było więcej, niż Roger mógł znieść. Jego umysł jeszcze się nie uspokoił. Nie mógł pozbyć się rozsądnego, racjonalnego i konwencjonalnego przekonania, że Święty ze zwykłego kretowiska robi wielką, solidną górę. Nie mógł pozbyć się go do końca, nawet jeśli zegar na kominku zadawał mu kłam każdym swoim tyknięciem. Jednak jakimś sposobem — sam nie wiedział jakim — znalazł się pomiędzy Świętym a drzwiami.
— Czy nie byłoby lepiej, gdybyś usiadł i przemyślał to wszystko, zanim zrobisz jakiś pochopny krok?
— Czy nie byłoby lepiej, gdybyś poszedł i się utopił? — odparł Święty ze zniecierpliwieniem.
Po chwili jednak opanował złość i gorycz, dyktujące mu te słowa. Położył ręce na ramionach Rogera.
— Czy nie przypominasz sobie tamtej chwili, kiedy podobnie byliśmy razem w tym pokoju? — zapytał miękko. — Chcieliśmy wtedy również schwytać Mariusa, choć z innych powodów. Udało nam się tylko ustalić numer jego telefonu. Oni mogą wiedzieć znacznie więcej: jesteśmy teraz na tyle ważni, że mamy na karku jeszcze większych ważniaków. To jest nasza jedyna szansa trafienia na trop, więc trzeba ją wykorzystać. Tędy!
Odsunął Conwaya na bok i wypadł z mieszkania. Conway podążył za nim. Gdy Święty zatrzymał się na ulicy i obejrzał, Roger stał obok niego.
— Ty prowadzisz — rozkazał sucho, otwierając drzwiczki samochodu. Wsiadł w tym samym momencie, gdy Roger dotknął rozrusznika.
— Nie mamy pojęcia, dokąd oni mogli pójść — powiedział bezradnie Roger.
— Jedź! Nie ma tu w okolicy zbyt wielu ulic. Potraktuj to miejsce jako środek koła. Najpierw w Regent Street, potem zawróć przez Conduit Street na New Bond Street, dalej Oxford Street i z powrotem przez Hanover Sąuare. Zapalaj, synu! Czy nie masz za grosz wyobraźni?
W tej dzielnicy niezamieszkałe ulice tworzą na mapie szaloną plątaninę kresek. Dwaj mężczyźni mogli pójść którąkolwiek z nich, zgodnie — z niewiadomym celem, ku któremu zdążali. Przeczesanie tej gmatwaniny, przy tak mało sprecyzowanych wytycznych, jawiło się Rogerowi jako zadanie równie beznadziejne, co szukanie ziarnka piasku we wnętrzu taksówki. Nie wspomniał jednak o tym Świętemu, ponieważ i tak nie przyznałby mu racji, a Roger nie czuł się na siłach, aby go próbować przekonać.
Mylił się jednak, gdyż Święty siedział obok i kierował jego rękami. On wiedział, że ludzie w mieście mają tendencję do poruszania się ubitymi traktami — szczególnie w obcym mieście — z obawy przed zgubieniem drogi. Podobnie człowiek zagubiony w buszu wybierze raczej krętą ścieżkę niż marsz w prostej linii przez bezdroża — w kierunku, w którym wydaje mu się, że powinien iść. Dwaj mężczyźni wyglądali na obcokrajowców i prawdopodobnie nimi byli, a obcy wybierają zawsze długie, proste, jasno oświetlone ulice, choćby nawet ich miały zaprowadzić do celu najbardziej okrężną drogą. O ile, oczywiście, nie wzięli rodzimego przewodnika w postaci taksówki. Ale o tym również Conway nie mógł wspomnieć Świętemu.
— Jedź tędy, prosto — mówił Simon Templar. — Nie przejmuj się tym, co ci powiedziałem wcześniej. Teraz powinniśmy skręcić w lewo — w Vigo Street.
Roger posłusznie obrócił kierownicą, osiągając przy tym wcale nie zamierzony efekt: hirondel zarzucił i o milimetr minął się z nosem autobusu. Na Vigo Street na chwilę zrobił się korek; jakiś taksówkarz pojawił się, by kwestionować ich pierwszeństwo przejazdu, ale na szczęście dla wszystkich zainteresowanych szybko porzucił ten zamysł.
Simon, jak gdyby nigdy nic, mówił dalej:
— W prawo na Bond Street. To rozumiem!
— Zarobisz z pół tuzina mandatów, zanim…
— Do diabła z tym! — wykrzyknął Święty i brawurowo przemknęli obok posterunkowego, który bezskutecznie usiłował ich zatrzymać. Jego oburzony krzyk utonął w oddalającym się warkocie silnika.
Ten dzień, a szczególnie ta ostatnia jazda, utkwiły Conwayowi mocno w pamięci i nieraz śniły mu się po nocach.
Ślepo wypełniał polecenia Świętego. Ostatecznie, to nie był jego samochód. Nigdy by nie uwierzył, że takie piractwo drogowe jest do pomyślenia na ulicach Londynu, gdyby sam nie był aktywnym uczestnikiem tych morderczych wyczynów. A jednak wszystko wydawało się bezcelowe, bo mimo iż pilnie lustrował — gdy tylko mógł oderwać oczy od drogi — twarze przechodniów, nie widział tej poszukiwanej. Cóż można było w tej sytuacji uczynić, oprócz wezwania policji, do której nie mogli się zwrócić?
Roger Conway był jednak osamotniony w swoim zwątpieniu.
— Spróbujemy teraz na bocznych ulicach — powiedział stanowczo Święty. — Tędy…
I Roger, jak automat, wziął zakręt na dwóch kołach. Nagle, w głębi George Street, Roger dojrzał i wskazał Świętemu dwóch idących obok siebie mężczyzn.
— To ci dwaj!
— Na litość boską! — powiedział cicho Święty, bezwiednie i desperacko, a Conway dodał gwałtownie gazu i samochód skoczył do przodu jak koń spięty ostrogą.
Święty rozglądał się, uniesiony lekko w fotelu. Na Conduit Street panował ruch, ale na George Street było pusto, jeśli nie liczyć pustego samochodu, zaparkowanego przy krawężniku, trzech przechodniów oraz — tamtych dwóch.
— Przypuszczam… — powiedział Święty.
— Jestem pewny — powiedział Roger. I rzeczywiście był całkowicie pewny, gdyż właśnie minęli dwóch mężczyzn, a hirondel z piskiem hamulców zjeżdżał do krawężnika o kilka metrów przed nimi.
— Bądź w pogotowiu! — krzyknął Święty i wyskoczył, zanim samochód się zatrzymał.
Szedł prosto na dwóch mężczyzn, którzy patrzyli na niego zdziwionymi i niczego nie podejrzewającymi oczami. Jedną ręką chwycił pierwszego z nich za klapy. Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego, ale po chwili nie odczuwał już zaskoczenia; prawdę mówiąc, nie odczuwał nic, ponieważ Święty spojrzał w jedną stronę, by zobaczyć idącego za nim Conwaya, potem w drugą — i uderzył mężczyznę w szczękę. Jego głowa odskoczyła do tyłu jakby rażona pociskiem armatnim; w gruncie rzeczy była niewielka różnica pomiędzy szybkością i siłą pięści Świętego a szybkością i siłą kuli armatniej.
Mężczyzna nie zdążył jednak upaść na ziemię. Gdy kolana ugięły się pod nim, a jego towarzysz wyskoczył do przodu z krzykiem budzącym się na ustach, Święty chwycił go wpół, podniósł i dosłownie rzucił nim w kierunku chodnika, gdzie wpadł prosto w ramiona Conwaya.
— Do domu, Kuba — powiedział Święty i odwrócił się na pięcie.
Na ustach drugiego mężczyzny był ciągle ten rodzący się krzyk, a w jego oczach zaczynało budzić się coś, co przypominało strach, podejrzliwość lub przerażone zdumienie. Te odczucia były jednak mgliste i nie do końca sprecyzowane; nigdy też nie osiągnęły stadium pełnej dojrzałości, gdyż Święty obrócił mężczyznę ująwszy go za ramię, po czym ścisnął jego szyję tak, że tamten nie tylko że nie mógł wydać z siebie krzyku, ale również pozbawiony został innych możliwości ekspresji, z wyjątkiem tych, jakie ma do dyspozycji człowiek bliski uduszenia. Tym samym chwytem Święty oderwał go od ziemi, trzymając głównie za szyję, tak że mężczyzna mógł się obawiać złamania karku, ale szczęśliwie jedyną rzeczą, jaka uległa złamaniu była sprężyna fotela z tyłu samochodu, gdy Święty rzucił tam swoje brzemię. On sam poszedł śladem swojej ofiary i zajął miejsce z tyłu. Kiedy spostrzegł, że mężczyzna przygotowuje się znów do krzyku, ujął przeguby jego dłoni w żelazny uścisk, który mógłby zmienić krzyk w jęk, gdyby nie ostrzeżenie, wygłoszone chłodnym tonem:
— Tylko spróbuj pisnąć, kochany, a połamię ci obie ręce. Mężczyzna nie pisnął. Ani nie krzyknął. Na podłodze samochodu leżał jego towarzysz, nie dając oznak życia.
W chłodnym świetle zdrowego rozsądku, który doszedł do głosu w jakiś czas potem, Święty zastanawiał się, jakim cudem dali sobie z tym radę.
Roger Conway, który nawet wtedy aż nadto odczuwał chłód zdrowego rozsądku, co pogłębiało jego dyskomfort psychiczny, przez cały czas zastanawiał się, jakim cudem dają sobie z tym radę.
Szybkość Świętego, a także całkowicie przypadkowy brak ludzi na ulicy, pozwoliły na dokonanie uprowadzenia w ciszy i bez zamieszania, które mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Nieliczni świadkowie przeszli spokojnie, nieświadomi melodramatu, jaki rozegrał się na George Street i Hanower Sąuare, za ich spokojnymi plecami.
Pytanie, czy Święty zachowałby się podobnie, gdyby ulica była zatłoczona spanikowanymi mieszkańcami, tajniakami i umundurowanymi policjantami, nie ma tutaj absolutnie nic do rzeczy. Jeszcze raz Święty dowiódł — ku swojej, jemu wystarczającej, satysfakcji — jak wiele razy przedtem, że desperackie problemy dają się zwykle najlepiej rozwiązywać desperackimi środkami, a inteligentne ryzykanctwo przekracza łatwo ten punkt, w którym nadmierna ostrożność czyni z odwagi co najwyżej pikantną potrawę. Nawet przekonanie o tym, że hirondel musiał zwrócić uwagę podczas pierwszej części tego szalonego pościgu (trudno powiedzieć, żeby nie rzucał się w oczy — nawet gdyby był normalnie prowadzony — ten srebrzystoszary, wysmukły Król Szos) w niczym nie umniejszała jego własnej oceny sukcesu. Nie można zjeść ciastka i mieć je nadal. A on z pewnością dostał ciastko do zjedzenia. Dwa ciastka. I jakie ohydne…
Kłopoty pojawią się, być może, na Brook Street, gdy dotrą tam z ładunkiem, ale Święty nie dopuszczał myśli o żadnych kłopotach.
Należało po prostu jakoś przetransportować dwóch mężczyzn przez kawałek chodnika do drzwi mieszkania. Jeden z mężczyzn był wysoki i chudy, a drugi — niski i gruby; ten pierwszy na dodatek spał. Święty trzymał nadal w uścisku przegub dłoni grubasa i wpół przytrzymywał chudego mężczyznę drugim ramieniem, podczas gdy Roger asekurował chudzielca z drugiej strony.
— Śpiewać — zakomenderował Święty — i przeszli przez chodnik zataczając się po pijacku.
Mężczyzna w wieczorowym stroju przeszedł obok nich z miną pełną wyniosłego lekceważenia. Człowiek w łachmanach popatrzył na nich z zazdrością. Patrolujący ulicę policjant spojrzał z miną urzędową, ale Święty otworzył drzwi i po chwili cała czwórka wtoczyła się do domu. Właściciel urzędowej miny poszedł zatem flegmatycznie swoją drogą, spisując tylko numer samochodu, z którego wysiedli. Prawo bowiem, jak na razie, nie może zabronić ludziom bałaganienia po pijanemu w ich własnych domach. Ale też i zaimprowizowane przedstawienie było nader przekonujące. Chudy mężczyzna najwyraźniej stracił panowanie nad sterem, a przytrzymujący go z obu stron dwaj wysocy, dobrze ubrani panowie dawali nader dobitne świadectwo sumienności, z jaką doprowadzili się do obecnego stanu. I jeśli nawet dźwięki wydawane przez grubasa były zbyt dzikie i ostre, aby łatwo je można było zakwalifikować jako śpiew, jeśli nawet zdawał się niezbyt chętnie towarzyszyć swym kompanom w dalszej hulance, jeśli nawet w jego wzroku było coś dziwnego i nienaturalnego — no cóż, stan, w jakim się obecnie znajdował był godny politowania, ale co to kogo mogło obchodzić… Zanim właściciel podejrzliwej miny doszedł do następnego rogu, ludzie, którzy przeszli pod jego nosem, byli już w pokoju na parterze. Chudzielec leżał rozpostarty na dywanie, gdzie rzucono go beztrosko.
— Zamknij drzwi, Roger — powiedział krótko Święty, po czym zwolnił z śmiertelnego uścisku rękę grubasa. Ten przestał skamleć i zaczął mówić.
— Ty świński synu — rozpoczął, rozcierając czule swoją rękę. Zaraz jednak przestał, przerażony tym, co zobaczył.
Nie wiadomo skąd w ręce Świętego pojawił się mały nóż — zabawka z piętnastocentymetrowym ostrzem w kształcie liścia i delikatnie rzeźbioną rękojeścią z kości słoniowej. W istocie rzeczy nóż został wyjęty ze zgrabnej skórzanej pochewki, stale przymocowanej pod rękawem do przedramienia Świętego. Nóż ten nosił imię „Anna” i była z nim związana okrutna i barwna opowieść o dalekich, barbarzyńskich lądach, którą może usłyszymy pewnego dnia. Anna miała na swym koncie wiele istnień ludzkich. To doskonale wymodelowane i wyważone, śmiercionośne cacko, było dla Świętego nieomal ludzką istotą. Potrafił nim wyczyniać sztuczki, które mogłyby zawstydzić cyrkowych miotaczy noży. Ale w tej chwili nie myślał o sztuczkach. Gdy Roger zapalił światło, na ostrzu zamigotał odbity refleks. Odblask, który pojawił się w oczach Świętego, był równie zimny, jak światło odbite od stali.
Simon Templar w całym swoim życiu, pełnym wędrówek i przygód, pokochał tylko jedną kobietę, a była nią Patrycja Holm. I, jak to było do przewidzenia, pokochał ją bez pamięci. A mimo to — uświadamiał to sobie niejasno, jak człowiek uświadamia sobie herezję nie do pomyślenia — podczas tych osiemnastu miesięcy, gdy byli razem, zaczynał się do niej przyzwyczajać. Zdał sobie sprawę z tego, że wyrasta z pierwszego, ekstatycznego zauroczenia, a w jego miejsce pojawia się coś tak spokojnego i podstępnego, że nim się spostrzegł, opanowało już go bez reszty. Potrzeba było tego straszliwego wstrząsu, aby nastąpiło objawienie.
Nadejście tego objawienia przyniosło za sobą oczarowanie, które całkowicie zaćmiło to pierwsze, bardziej jaskrawe zauroczenie, odchodzące niepostrzeżenie w cień. To był rodzaj szalonego, straszliwego olśnienia, jakie mogłoby owładnąć kimś, kto przez całe swoje życie chodząc w słońcu, zobaczył samo słońce po raz pierwszy, zrozumiał je i z przeraźliwą jasnością ujrzał wizję ciemności, mogącej opanować świat, gdyby ono przestało świecić.
— To ty jesteś świńskim synem, najdroższy — powiedział bardzo łagodnie Święty do grubasa. — A teraz słuchaj. Mam zamiar zadać ci kilka pytań. Masz do wyboru: albo odpowiedzieć na nie, albo umrzeć w powolnych męczarniach — i stanie się jedno lub drugie zanim opuścisz ten pokój.
Grubas należał do innej kategorii ludzi niż ten nędzny strzęp ludzki w kapeluszu jak garnek, z którego przyszło Simonowi Templarowi wyciągać informacje ostatnim razem. Było jakieś brutalne zdecydowanie w małych oczkach grubasa, coś w rodzaju niezrozumiałego wyzwania w grymasie cienkich warg, niczym desperacka determinacja osaczonego zwierzęcia. Simon nie zwrócił na to uwagi.
— Rozumiesz, pączkująca zarazo? — zapytał spokojnie Święty.
Serce Świętego było przepełnione nienawiścią, jego osobistą nienawiścią, której nikt inny nie był w stanie pojąć. Ale w jego oczach i w cichej monotonii jego głosu uwidaczniało się coś w rodzaju szatańskiej pasji, przed której oczywistością nie dało się uciec. Stojący przed nim mężczyzna z przerażeniem odczytywał z jego twarzy tę widoczną jak na dłoni, jadowitą nienawiść. Była ona wyraźnie skierowana na grubasa, który powoli zaczął cofać się, krok po kroku, w miarę jak Święty zbliżał się do niego, aż do szedł do stołu i dalej już nie mógł się cofnąć.
— Nie myślisz chyba, że bluffuję, drogi grubasku — powiedział Święty tym samym aksamitnym głosem. — To byłoby głupie z twojej strony. Zrobiłeś lub przyłożyłeś rękę do zrobienia czegoś, co mi się bardzo nie podoba, czemu byłem i jestem przeciwny z powodów zasadniczych. Tym razem nie podoba mi się to jeszcze bardziej ze względu na powody osobiste, ponieważ sprawa dotyczy kogoś, kto znaczy dla mnie więcej, niż to jest w stanie pojąć twój otłuszczony mózg. Czy nadążasz za mną, ty nędzna brodawko?
Mężczyzna próbował uciekać tyłem dookoła stołu, ale było to bezskuteczne, gdyż Święty przesuwał się jednocześnie z nim. Nie mógł też uciec od oczu Świętego — tych czystych, błękitnych oczu, które normalnie pełne były śmiechu i figlarnych iskier, a teraz były lodowate i bezlitosne.
— I nie obchodzi mnie fakt — ciągnął dalej Święty — że jesteś tylko agentem doktora Rayta Mariusa — o, podskoczyłeś! Wiem więcej niż przypuszczałeś, prawda?… Ale to również nas nie interesuje… Jeśli upierasz się, by przestawać z takimi ludźmi, musisz być gotów ponosić konsekwencje. A jeśli uważasz, że gra jest warta świeczki, musisz być również przygotowany na wypadek ze świeczką. To są chyba uczciwe reguły, nieprawdaż?… Tak więc punkt, w którym nie jesteśmy zgodni, sprowadza się do tego, że ty masz swój udział w przysparzaniu mi kłopotów, a ja bardzo nie lubię, gdy ktoś to robi… O nie, synku!
W dłoni grubasa pojawił się pistolet. Święty rzucił się do przodu szybkim, kocim ruchem, a grubas, rzucając pistolet, nie mógł tym razem powstrzymać jęku.
— Mogłeś złamać mi rękę…
— Z radością, kochany — powiedział Simon. — A potem kark. Ale najpierw… Nie zwalniając przegubu dłoni grubasa, a nawet wzmacniając uścisk, Święty wygiął go do tyłu, kładąc prawie na stole. Przed oczami mężczyzny błysnęło ostrze noża.
— Dawno, dawno temu, gdy byłem w Papui — powiedział Święty tym swoim beznamiętnym tonem konwencjonalnych rozmów towarzyskich, który budził znacznie więcej trwogi niż głośny ton gniewu — do miasta, w którym się zatrzymałem przyszedł człowiek z dżungli. Był poszukiwaczem złota, i na dodatek głupim poszukiwaczem złota, gdyż upierał się przy penetrowaniu części kraju, przed którą ostrzegali go starzy wyjadacze. Tubylcy schwytali go przy pełni księżyca. Zawsze cieszą się, gdy uda im się schwytać białego człowieka o tej porze, gdyż mogą go wtedy wykorzystać w swoich rytualnych uroczystościach. Mają bardzo prymitywne formy rozrywki: jedną z form ich zabawy z tym mężczyzną było wyjęcie mu oczu. Zanim zacznę robić ci to samo, czy mógłbyś przez chwilę rozważyć ewentualne skutki tej operacji dla swojej urody?
— O Boże! — zajęczał piskliwie mężczyzna. — Nie możesz…
Próbował się wyrwać, ale był trzymany w stalowym uścisku. Przez krótki moment mógł poruszać głową, ale po chwili Święty siedział na nim, ściskając mu ją kolanami.
— Nie tak głośno — powiedział Święty, a jego palce zostawiły nadgarstek i objęły gardło grubasa. — W tym domu mieszkają również inni ludzie i byłbym niepocieszony, gdybyś ich zaalarmował. Jeśli natomiast chodzi o tamtą sprawę, to czyżbyś sądził, że nie mogę tego zrobić? Wybacz, mam odmienne zdanie. Mogę cię zapewnić, że potrafię to robić znakomicie. Będę bardzo delikatny i nie powinno bardzo boleć — przynajmniej na razie. Dopiero późniejsze efekty będą znacznie bardziej nieprzyjemne. Przemyśl to więc. Jeśli będziesz mówił i w ogóle zachowywał się jak grzeczny chłopczyk, może ulegnę perswazjom i puszczę cię wolno. Niczego nie obiecuję, ale to możliwe.
— Nie będę…
— Naprawdę?… Masz zamiar robić trudności, maleńki? Wolisz poświęcić swoje śliczne oczęta i zostać ślepcem? Czy chcesz zmusić mnie, abym przypiekał ci pięty palnikiem gazowym, wbijał ci drzazgi za paznokcie i robił inne podobne rzeczy, zanim nabierzesz rozsądku? Zapewniam cię, że zadasz sobie wiele niepotrzebnego bólu…
I Święty, trzymając nóż bardzo blisko oczu grubasa, zaczął powoli opuszczać go coraz niżej. Koniec ostrza błyszczał jak samotna gwiazda, a mężczyzna patrzył jak zahipnotyzowany, oniemiały z przerażenia. Roger Conway stał również niczym zaczarowany, jakby zamieniono go w lodowy posąg.
— Będziesz mówił? — zapytał pieszczotliwie Święty.
Mężczyzna ponownie chciał krzyknąć, ale palce Świętego znowu wdusiły krzyk z powrotem do krtani, opuszczając nóż jeszcze niżej tak, że koniec jego ostrza drasnął skórę grubasa.
Roger czuł zimne krople potu na czole, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wiedział, że Święty zrobi dokładnie to, co sobie zamierzył, jeśli zostanie do tego zmuszony. Znał Świętego. Widział go w setkach dziwnych sytuacji i w setkach nastrojów, ale nigdy nie zauważył na twarzy Świętego wyrazu takiego nieubłaganego zdecydowania. Była jak z granitu. Roger Conway, olśniony tym doświadczeniem, wiedział już, co dotąd mgliście mu się tylko rysowało w przyćmionym świetle teorii, że gniew świętych może być o wiele straszliwszy niż gniew zwykłych grzeszników. Mężczyzna leżący na stole musiał również zrozumieć ten fantastyczny fakt, że człowiek kalibru Świętego w swej chłodnej furii — nawet w środku cywilizowanej Anglii — nie cofnie się przed niczym. Jego oddech, gdy Święty zwolnił na chwilę uścisk, zabrzmiał jak przeraźliwy jęk.
— Będziesz mówił, śliczny? — zapytał raz jeszcze Święty, tym samym spokojnym tonem.
— Będę.
— To nie był głos — to był skowyt.
— Będę mówił — zaskowyczał mężczyzna. — Zrobię wszystko, co zechcesz. Tylko zabierz ten nóż…
Przez chwilę Święty trwał w bezruchu, po czym bardzo powoli, jakby w transie, zabrał nóż i przyjrzał mu się, jakby nie widział go nigdy przedtem. Z jego ust wydobył się krótki, niesamowity śmiech.
— Bardzo dramatyczne — zauważył. Nieomal straszne. Nie wiedziałem, że coś takiego we mnie siedzi.
Popatrzył z zaciekawieniem na mężczyznę tak, jak w chwili bezczynności mógłby popatrzeć na muchę chodzącą po szybie okiennej i przypomniał sobie historie o chłopcach wyrywających muchom skrzydełka.
Zszedł powoli ze stołu i sięgnął po papierośnicę.
Uwolniony z jego uścisku mężczyzna nie tyle zszedł, co stoczył się ze stołu, a gdy jego stopy dotknęły podłogi widać było, że ledwie może ustać na nogach.
Roger pchnął go na fotel, skąd grubas, obmacujący sobie gardło, mógł widzieć swego towarzysza nadal leżącego tam, gdzie upadł.
— Nie ma w tym nic dziwnego — powiedział Roger. — Facet, którego Święty trafił w ten sposób ostatnim razem, był wyłączony przez pół godziny, a twój kumpel śpi dopiero dwadzieścia minut.
Simon rzucił zapałkę do kominka i wrócił do swego więźnia.
— Posłuchajmy twojej piosenki, kwiatuszku — powiedział krótko.
— Co chciałbyś wiedzieć?
— Przede wszystkim chcę wiedzieć, co zrobiliście z dziewczyną, która została porwana dziś wieczorem.
— Nic nie wiem na ten temat.
Papieros Świętego przechylił się niebezpiecznie w jego wargach, a ręce zagłębiły się jeszcze bardziej w kieszeniach spodni.
— Wygląda na to, że nie zrozumiałeś, o co tutaj chodzi, przystojniaku — powiedział słodkim tonem. — Przekonasz się, że to nie jest grą jeśli nie oprzytomniejesz, zanim znów wezmę cię w ręce. W każdej chwili jestem gotów do podjęcia operacji. Więc mów, ponieważ po prostu kocham twój głos, pozwalający mi zapomnieć o tych wszystkich nieprzyjemnych zabiegach, jakie musiałbym wykonać na twojej pełnej wyrazu twarzy.
Mężczyzna wzdrygnął się i głębiej wcisnął w fotel. Zasłonił dłońmi oczy — może w celu oddalenia od siebie okropnej wizji, a może po prostu chciał uciec od bezlitosnego błękitu oczu Świętego.
— Nie wiem! — krzyknął prawie. — Przysięgam…
— Więc powiedz mi to, co naprawdę wiesz, szczurze — powiedział Simon — a potem ja ci pomogę przypomnieć sobie resztę.
Słowa wylewały się z grubasa jak splątany, wartki strumień, popędzany strachem.
Działał według instrukcji doktora Mariusa. To była prawda, że dom przy Brook Street był przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny pod ścisłą obserwacją, a on sam był jednym z obserwatorów. Poprzedniej nocy widział ich odjazd, ale nie było możliwości śledzenia samochodu. Dwóch innych mężczyzn wysłano tu dziś po, południu. Ujrzawszy załadowany samochód pośpieszyli natychmiast z meldunkiem.
— Obaj? — przerwał mu Święty.
— Obaj. To był karygodny błąd. Ale zostaną ukarani.
— Ciekaw jestem, jak ciebie wynagrodzą — wymamrotał pod nosem Simon.
Grubas wzdrygnął się, po czym ciągnął dalej.
— Jeden z nich został natychmiast odesłany z powrotem, ale samochodu już nie było. Wtedy doktor powiedział, że przygotował inny plan i że jeden człowiek wystarczy do pilnowania, na wypadek gdybyście wrócili. Ja jestem tym człowiekiem, a Herman — wskazał nieruchomą postać na podłodze — przyszedł mnie zmienić w tym momencie, kiedy wróciliście. Zamierzaliśmy właśnie o tym zameldować.
— Obaj?
— Obaj.
— Karygodna pomyłka — wycedził sardonicznie Święty. — Ale mam nadzieję, że zostaniecie ukarani. Mam rację?
Mężczyzna skrzywił się.
— Inny z jego towarzyszy — powiedział — został odwołany do śledzenia dziewczyny. Przykazano wszystkim, aby starali się nie przegapić żadnego ruchu, zwracali uwagę na każdy, pozornie drobny szczegół. Marius nie wyjawił powodu tej czujności, ale nie pozostawił żadnych wątpliwości co do jej znaczenia. Zgodnie z tym Patrycja była śledzona aż do Devonshire.
— Wygląda na to, że twój szef unika osobistego spotkania ze mną — zauważył ponuro Święty. — Jak to mądrze z jego strony!
— My nie możemy sobie pozwolić na ryzyko…
— „My”?
Simon rzucił się na zaimek jak jastrząb.
— Mam na myśli…
— Wiem, co masz na myśli, mój słodki — powiedział Święty jedwabistym tonem. — Masz na myśli to, że nie chciałeś zdradzić się z tym, że wiesz więcej niż powiedziałeś. Ty nie jesteś zwykłym, najętym szpiclem, jak ten ostatni okaz twojego gatunku, na który się natknąłem. Jesteś tajnym agentem. Rozumiemy to. Rozumiemy również, że mimo całej troski o integralność swojej parszywej cielesnej powłoki, powodowany chwalebnym skądinąd patriotyzmem będziesz walczył i kłamał do ostatka. Bardzo dobrze. Pochwalam to. Ale obawiam się, że będziemy musieli poprzestać na tym teoretycznym klepnięciu w plecy, po czym wrócimy do naszego własnego, prywatnego i realnego sporu. I musisz wbić sobie do tego bezkształnego czerepu, który oddziela twoje niemyte uszy, że jestem człowiekiem walki i myślę sobie — tak sobie myślę, mój drogi — że jestem w tym lepszy od ciebie.
— Ja nie miałem na myśli…
— Nie łżyj! — powiedział Święty tonem udawanej wymówki, za którego sztuczną nonszalancją kryła się lodowata groźba. — Nie okłamuj mnie. Nie lubię tego.
Roger oderwał się od ściany, którą dotąd podpierał.
— Weź go z powrotem na stół, stary — zasugerował.
— Mam taki zamiar — powiedział Święty — o ile zaraz nie puści farby.
Podszedł bliżej do grubasa.
— Słuchaj no, wasza obrzydliwa potworność. Gra już się zaczęła. Wdepnąłeś w nią obiema nogami przez to małe słówko „my”. Jestem ciekawy, bardzo, wręcz natarczywie ciekawy. Chcę wiedzieć o tobie wszystko: poznać historię twojego życia, twoją ulubiona gwiazdę filmową i czy sypiasz w kurtce od piżamy włożonej w spodnie, czy na wierzchu. Chcę, abyś mi powiedział wszystko o sobie. Na przykład, gdy Marius powiedział ci, że możesz ograniczyć straże tutaj w związku z jego „innymi planami” — czy nie wspomniał o dziewczynie, związanej z tymi planami?
— Nie.
— To już drugie kłamstwo — powiedział Święty. — Jeśli skłamiesz jeszcze raz, będę musiał ci przyłożyć. Drugie pytanie: wiem, że Marius zorganizował uśpienie dziewczyny w pociągu i uprowadzenie jej przed dojazdem do Londynu — ale dokąd miała być zabrana?
— Ja nie… a–a–a–a–aa!
— Ostrzegałem cię — powiedział Święty.
— Jesteś chyba diabłem — załkał grubas, a Święty odsłonił zęby w uśmiechu.
— Niezupełnie. Jestem po prostu zwykłym człowiekiem, który nie pozwala sobie dokuczać. Myślałem, że wyraziłem się jasno. Ponieważ dziś wieczorem się śpieszę, mogę sprawiać wrażenie nieco narwanego. Więc jak, czy spróbujesz przypomnieć sobie fakty — ale prawdziwe fakty — czy też wolisz wybrać dalsze nieprzyjemności?
Grubas cofnął się, drżąc cały.
— Nie wiem nic więcej — szlochał. — Przysięgam…
— Gdzie jest teraz Marius?
Grubas nie zdążył odpowiedzieć, gdyż nagle rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi.
Przez chwilę Święty stał nieporuszony, po czym obszedł fotel z więźniem i stanął za jego plecami. W jego rękach znowu pojawił się nóż. Grubas zobaczył jego błysk i oczy wyszły mu na wierzch ze strachu. Krzyk rósł w jego ustach, lecz Święty stłumił go zakrywając mu je dłonią, po czym przyłożył koniec ostrza do jego piersi, na wysokości serca.
— Tylko słowo — powiedział Święty — tylko jedno słowo, a resztę zdania dopowiesz Świętemu Piotrowi. Kto to może być, jak myślisz, Roger?
— Teal?
— Dopadł agenta samochodowego w jego niedzielnym legowisku i wpadł na nasz trop?
— Jeśli nie otworzymy…
— …to wyłamią drzwi. Na zewnątrz stoi samochód, więc wiedzą, że jesteśmy tutaj. Nie, będą musieli wejść…
— W samym środku tego przesłuchania?
Oczy Świętego zabłysły.
— Daj mi ten pistolet!
Conway podniósł pistolet, upuszczony przez grubasa i leżący od tego czasu w zapomnieniu na podłodze i posłusznie podał go Świętemu.
— Mówię ci — rzekł Święty — że nie przeszkodzi mi żaden mężczyzna zrodzony z kobiety. Mam zamiar do końca wydusić z tej kupy śmieci wszystko, czego potrzebuję, a potem zacząć działać, to znaczy znaleźć Pat. I żeby to osiągnąć, powystrzelam cały Scotland Yard, jeśli będę musiał. A teraz idź i otwórz te drzwi.
Conway skinął głową.
— Jestem z tobą — powiedział i wyszedł z pokoju. Święty czekał w milczeniu.
Jego lewa dłoń nadal trzymała smukłe ostrze Anny przy piersi grubasa, gotowa do zagłębienia go w serce, a uszy nasłuchiwały najlżejszego odgłosu głębokiego oddechu, który mógłby być zapowiedzią krzyku. W prawej dłoni trzymał pistolet, ukryty za oparciem fotela.
Kiedy Roger wrócił i Święty zobaczył mężczyznę, wchodzącego z nim do pokoju, nawet się nie poruszył. Nikt też nie mógłby zauważyć żadnej zmiany w wyrazie jego kamiennej twarzy. Tylko jego serce wykonywało nieprzytomne skoki, po czym wracało jakoś na swoje miejsce, pozostawiając dziwne uczucie pulsującej pustki na drodze, którą przebywało wykonując z głuchym łoskotem swe salto.
— Miło cię widzieć znowu, Marius — powiedział Święty.
Święty powoli wyprostował się. Nikt by nie odgadł, ile wysiłku kosztował go ten spokój i opanowanie. Było to jednak w gruncie rzeczy o wiele łatwiejsze niż spokój okazywany uprzednio przed Rogerem Conwayem, kiedy nie działo się nic, co by wymuszało zachowanie spokoju.
To było coś, co Święty rozumiał. Jego temperament nie pozwalał mu na cierpliwie znoszenie okresów narzuconej bezczynności, a on sam nie umiał się maksymalnie zmobilizować przeciwko niewidocznemu przeciwnikowi, ponieważ — z różnych względów — były mu obce wszelkie subtelności.
Było w nim wiele z jego słynnego imiennika, owego Szymona Prostaczka. On sam był zawsze gotów to przyznać twierdząc, że, pomimo instynktownego wyczucia przestępczej duszy, nigdy nie będzie dobrym detektywem. Był wystarczająco inteligentny, ale brakowało mu odpowiednich cech charakteru. Wolał bardziej jaskrawe kolory, szerszą i wyraźniejszą kreskę, rzeczy proste, jednoznaczne i mocne, efektowne. Był człowiekiem walki. Jego talent i natchnienie dopomagały mu w walce, wskazując drogę zwycięstwa, ale rzadko zdarzało mu się angażować do tego umysł. Miał swoje ideały, lecz nieczęsto się nad nimi zastanawiał; zostały mu dane przez autorytet większy niż on sam, były odległe i niekwestionowane. Czuł niechęć do myślenia, jeśli nie było tak konkretne jak broń. Rozumowanie innego rodzaju było dla niego herezją i przekleństwem, podstępną chorobą niszczącą uczciwość i paraliżującą działanie. Ważne było coś innego: serce do walki, zuchwałość, wspaniały gest i sygnał trąbki. Swoją postawę określił w jednym z niewielu zdań, wypowiedzianych o sobie samym bez przybierania pozy: „Bitwa, mord i nagła śmierć” — tak to brzmiało.
I teraz znalazł się w końcu na znanym sobie gruncie, zdecydowany na wszystko i niebezpieczny.
— Weź tę pukawkę, Roger.
Chłodny, spokojny, kpiący, z odcieniem śmiechu — głos dawnego Świętego Zwrócił się znowu do Mariusa, jowialnie uśmiechnięty.
— To miło z twojej strony, Tomciu Paluchu, — powiedział wesoło — że złożyłeś nam wizytę. Napijesz się czegoś?
Marius zrobił kilka kroków w głąb pokoju.
Ubrany był w klasyczną marynarkę i prążkowane spodnie. Sztywna doskonałość ubioru groteskowo kontrastowała z jego neolityczną posturą i odrażającą brzydotą pozbawionej wyrazu twarzy, wyciosanymi jakby na wzór posągu jakiegoś pogańskiego diabła.
Bez emocji obejrzał się na Rogera Conwaya, który stał oparty o drzwi, z zarekwirowanym pistoletem wymierzonym w łatwy cel, po czym odwrócił się z powrotem do Świętego, trzymającego w palcach swój nożyk, rozkołysany jak wahadło.
Święty milczał; w jego spokoju była pełna napięcia dynamika lamparta szykującego się do skoku, podczas gdy Marius był spokojny i milczący jak gigantyczny Budda.
Widzę, że masz tutaj moich ludzi — powiedział Marius.
Jak na tak potężnego mężczyznę, miał głos niespodziewanie cichy i cienki; jego angielski byłby doskonały, gdyby nie przesadna precyzja, z jaką dobierał i wymawiał słowa.
— Istotnie — powiedział Święty głosem wypranym z emocji. — Może ci się to wydać dziwne, ale postanowiłem zrezygnować ze swojej pozycji społecznej i zostałem praktykującym socjalistą. W każdą niedzielę wieczorem wychodzę na ulicę i zbieram odpadki, a to jest właśnie mój dzisiejszy plon. Skąd wiedziałeś?
— Nie wiedziałem. Jeden z nich dawno temu powinien zgłosić się do mnie z meldunkiem, a moja służba wie, że nie należy się spóźniać. Przyszedłem zobaczyć, co się z nim stało. Bądź tak łaskaw i pozwól mu odejść, razem z jego przyjacielem.
Święty podniósł jedną brew.
— Nie jestem pewien, czy zechcą — zauważył. — Przynajmniej jeden z nich chwilowo nie może wyrazić swego poglądu na ten temat. Jeśli natomiast chodzi o drugiego — no cóż, właśnie udało nam się nawiązać nić sympatii. Sądzę, że byłby niepocieszony, gdyby musiał mnie opuścić.
Człowiek, do którego zwrócono się w ten pośredni sposób, wypluł z siebie kilka słów w niezrozumiałym języku. Simon uciszył go, zatykając mu usta poduszką.
— Nie przerywaj — powiedział strofującym tonem. — To niegrzeczne. Najpierw ja powiem swoje, a potem ty. Tak będzie sprawiedliwie. I myślę, że doktor Marius również zechce uczestniczyć w naszym żarcie, zwłaszcza że bezpośrednio jego dotyczy.
Usta olbrzyma wykrzywiły się w czymś w rodzaju uśmiechu.
— Czy nie zechciałbyś najpierw wysłuchać mojego dowcipu? — zaproponował.
— Potem — odrzekł Święty. — Zdecydowanie potem, ponieważ twój dowcip jest zapewne o wiele bardziej zabawny niż mój i mógłbym wypaść po tobie zbyt blado. Mój dowcip ma formę śpiewki o kimś, kogo nazywamy Tomciem Paluchem: Tomcio Paluch, kawał chłopa, raz ode mnie dostał kopa; choć to łobuz, żal mi smyka — wsiąść nie może na kucyka… Nie dałeś nam czasu na przećwiczenie tej piosenki, ale może chłopcy zaśpiewaliby ją dla ciebie? Mniejsza o to. Siadaj i opowiedz mi historię swego życia.
Na olbrzymie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
— Wydaje mi się, że znasz moje nazwisko — powiedział.
— Bardzo dobrze — rozpromienił się Święty. — Jesteś może krewnym tego słynnego doktora Mariusa?
— Nie jestem nieznany.
— Mam na myśli — powiedział Święty — tego słynnego doktora Mariusa, który wiódł cokolwiek niestabilny żywot, ponieważ jego rzemiosło lekarskie było zdecydowanie kiepskie, mimo że miał liczne i różnorodne pomysły. Czy potrąciłem jakąś czułą strunę w twej duszy?
Marius uniósł olbrzymią prawą dłoń w geście zniecierpliwienia.
— Nie jestem tu po to, aby wysłuchiwać twoich dowcipów, panie…
— Templar — podpowiedział Święty. — Wielce zaszczycony spotkaniem.
— Nie mam zamiaru tracić więcej czasu…
Simon opuścił oczy, które utkwił w suficie trudząc się nad poetycką kompozycją, i spojrzał na Mariusa. Nie było już ani śladu śmiechu w tych oczach — błyszczały teraz stalowym okrucieństwem. Roger widział tę przemianę.
— To oczywiste, że nie chcemy tracić czasu — powiedział spokojnie Święty. — Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś. O tym powinienem pamiętać przez cały czas, gdy jesteś tutaj. Mogę ci wreszcie powiedzieć, że mam zamiar cię zabić, Marius. Ale zanim powiemy sobie więcej na ten temat, pozwól mi zaoszczędzić ci kłopotu powiedzenia tego, co chciałeś powiedzieć.
Marius wzruszył ramionami.
— Wyglądasz na inteligentnego człowieka, Templar.
— Bardzo dziękuję. Ale zostawmy te kwiatki na później. Będzie można je zużyć na wieniec… Póki co, bardziej interesują mnie sprawy bieżące. Po pierwsze: chcesz mi powiedzieć, że pewna dama o nazwisku Patrycja Holm jest obecnie twoim więźniem.
Olbrzym skinął głowa.
— Przykro mi, że musiałem wykonać tak konwencjonalny ruch — powiedział. — Z drugiej strony jednak mówi się, że najbardziej konwencjonalne zasady mają najgłębsze podstawy. Z mojego doświadczenia wynika, że powiedzenie to zawsze okazuje się prawdziwe w odniesieniu do tradycyjnego sposobu okiełznania mężczyzny — poprzez wzięcie jako zakładniczki kobiety, którą on kocha. Jak sądzę dotyczy to zwłaszcza mężczyzn twojego pokroju, Templar.
— Bardzo interesujące — odrzekł krótko Święty. — I przypuszczam, że bezpieczeństwo panny Holm ma być ceną za bezpieczeństwo twoich — jak ich nazwałeś — służących. Myślę, że to również mieści się w granicach konwencji.
Marius rozłożył swe olbrzymie dłonie.
— O, nie — zaprzeczył tym swoim cienkim, cichym głosikiem. — Na Boga, nie! W żadnym wypadku konwencja nie jest aż tak trywialna. Czyż ceną bezpieczeństwa damy nie jest zawsze coś więcej, niż zwykłe pionki w grze?
— To znaczy? — zapytał niewinnie Święty.
— To znaczy — pewien dżentelmen, którym się interesuję i którego udało ci się wydostać spod ochrony mojej służby ubiegłej nocy.
— Czyżby?
— Mam podstawy do przypuszczeń, że to byłeś ty. Mimo, iż szanuję twoją prawość, obawiam się, że twoje zaprzeczenie nie podważy świadectwa moich własnych oczu.
Święty zakołysał się lekko na obcasach.
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę — powiedział — że jesteś bardzo pewny, iż mam tego człowieka.
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę — odparł słodko Marius — że jesteś bardzo pewny, iż ja mam pannę Holm.
— Nie mam go.
— W takim razie ja nie mam panny Holm.
Simon skinął głową.
— Sprytnie pomyślane — powiedział półgłosem. — Bardzo sprytnie. Niezupełnie tak, jak tego oczekiwałem, tym niemniej bardzo pomysłowo. Argument nie do odparcia. A zatem…
— A zatem, panie Templar, dlaczego nie wyłożyć kart na stół? Zgodziliśmy się co do tego, że nie należy tracić czasu. Otwarcie przyznaję, że panna Holm jest moim więźniem. Dlaczego nie przyznasz się, że masz profesora Vargana?
— Nie tak szybko — powiedział Święty. — Właśnie przyznałeś przy świadkach, że jesteś osobą zaangażowaną w porwanie. Przypuśćmy teraz, że dowie się o tym policja. Czy to nie będzie nieco niezręczna sytuacja?
Marius potrząsnął głową.
— Nieszczególnie — powiedział. — Mam bardzo dobrego świadka, który zaprzeczy każdej takiej insynuacji…
— Kupiony, drobny oszust?
— O, nie. Mój rodak, wielce poważany. Zapewniam cię, że zdyskredytowanie go będzie całkowicie niemożliwe.
Simon, pół siedząc, oparł się o stół.
— No tak — wycedził. — I to jest już cała intryga w kompletnym ujęciu?
— Myślę, że przedstawiłem wszystkie ważniejsze punkty.
— Więc teraz — powiedział Święty — przedstawię moje.
Ostrożnie włożył nożyk do pochwy i poprawił rękaw. Spojrzenie na mężczyznę leżącego na podłodze powiedziało mu, że pechowy sługa Sprawy dochodzi do siebie, ale teraz to nie było istotne. Zwrócił się do mężczyzny w fotelu.
— Powiedz swemu panu, w jaką grę się bawimy — powiedział zachęcająco. — Powiedz wszystko, skarbie, jak na spowiedzi. On ma miłą, ładną twarz i być może nie będzie dla ciebie zbyt surowy.
Mężczyzna znów przemówił w swoim ojczystym języku. Marius słuchał bez wyrazu. Święty nie rozumiał ani słowa z tego, o czym była mowa, wiedział jednak, że kiedy olbrzym przerwał ruchem ręki i ostrym, szorstkim słowem zniecierpliwienia, oznaczało to przejście relacji z fazy prezentowania użytecznych faktów do fazy nie kończącego się łańcucha usprawiedliwień i tłumaczeń.
Marius popatrzył na Simona Templara z zaciekawieniem. Zdawało się, że w spojrzeniu tym był jakiś odcień ponurego rozbawienia.
— Mimo wszystko nie wyglądasz na okrutnego człowieka, Templar.
— Tym bym się zbytnio nie sugerował.
I znów ten nagły gest zniecierpliwienia.
— Niczym się nie sugeruję. Z godną pochwały bystrością, jakiej powinienem się był spodziewać, zaoszczędziłeś mi wielu słów, wielu nudnych wyjaśnień. Podsumowałeś sytuację zadziwiająco lapidarnie. Mógłbym cię prosić, abyś równie szybko podjął decyzję? Dzięki niezwykle szczęśliwemu przypadkowi zastałem cię w domu, co zaoszczędziło mi kłopotu nawiązywania kontaktu z tobą poprzez rubryki wypadków w gazetach codziennych i umożliwiło bezpośrednie złożenie oferty. Zwłoka była minimalna. Czy niepotrzebne targowanie się nie zepsuje znakomitego startu, panie Templar?
— Z pewnością — potwierdził Święty.
Wiedział już, co zrobić. Stało się to w mgnieniu oka: jednoczesna inspiracja, analiza, dedukcja i synteza, które pojawiły się z jasnością i pewnością większą, niż jakikolwiek inny produkt umysłowego wysiłku.
Wiadomo, że mieli go w garści i nie było zwykłego sposobu wyjścia z tej sytuacji. Była ona w dwójnasób bez wyjścia jako gmatwanina poplątanych subtelności, wzajemnych uwikłań, zależności i zagrożeń, a tego nienawidził bardziej, niż czegokolwiek innego na świecie. Przypominało to rodzaj skomplikowanego problemu szachowego, którego rozwiązywanie było chyba jedyną rzeczą, jaka mogłaby naruszyć dynamiczną równowagę jego umysłu i doprowadzić go do szału… Tak więc myślenie o tym i próba uknucia jakiejś intrygi byłyby pewną drogą do przegranej. Nie mógł oczywiście nawet marzyć o tym, aby dorównać Mariusowi w skomplikowanej intrydze — próba konkurowania w tej dyscyplinie z takim zawodowym mistrzem byłaby aktem samobójczej głupoty. Jego jedyną szansą na zwycięstwo było zatem złamanie wszelkich reguł gry, ponieważ o to właśnie Marius mógłby najmniej, podejrzewać swego przeciwnika. Był to moment, w którym wszystkie przekonania i przeświadczenia, tworzące osobowość Świętego, miały być poddane próbie. Właśnie teraz cała jego fundamentalna wiara w wyższość brawurowego działania nad mozolnym rozumowaniem musiała uzasadnić swoją słuszność albo ulec destrukcji, runąć wraz z nim do piekła… W rzeczywistości wszystkie figury na szachownicy były tak wzajemnie uwikłane i zablokowane, że jego jedyną szansą było rozbicie całej tej statycznej struktury i oczyszczenie szachownicy — uderzeniem miecza…
— Oczywiście — powiedział Święty — zaraz oznajmię ci swoją decyzję. Roger, podaj mi ten pistolet i idź poszukać jakiegoś sznurka. Znajdziesz coś w kuchni.
Gdy Conway wyszedł, Święty ponownie zwrócił się do Mariusa.
— Zauważyłeś już, mój drogi — powiedział ze spokojem — że mam dar syntetycznej oceny sytuacji. Ale w tym przypadku sprawa jest całkiem prosta. Chcę po prostu, Anielski Pyszczku zastosować wobec ciebie te same metody perswazji, jakich zamierzałem użyć w stosunku do twojego sługi. Zauważ, że mam pistolet. Nie potrafię wprawdzie trafić w oko króla kier z trzydziestu kroków i nie znam podobnych sztuczek rodem z Dzikiego Zachodu, sądzę jednak, że nie jestem tak złym strzelcem, by z tej odległości chybić celu o twoich wymiarach. A zatem pozwól się spokojnie związać memu przyjacielowi albo zginiesz na miejscu. Wybór należy do ciebie. „ Jakiś błysk pojawił się w oczach olbrzyma, ale zniknął równie szybko jak się pojawił.
— Wygląda na to, że sytuacja wymyka ci się z rąk, Templar — zauważył dwornie. — Dla kogoś z twoim doświadczeniem w tych sprawach powinno być oczywiste, że nie przyszedłem tutaj bez przygotowania na tak oczywistą reakcję. Czy muszę zanudzać cię opisywaniem tego, co przydarzy się pannie Holm, jeśli nie wrócę tam, gdzie jest przetrzymywana? Czy moje konwencjonalne posunięcie mam uczynić jeszcze bardziej konwencjonalnym poprzez melodramatyczne narażenie jej życia?
— To dziwne, — powiedział Święty z łagodną zadumą — że większość złoczyńców, z jakimi miałem do czynienia, jak ognia starała się uniknąć melodramatu. A mnie się to nawet podoba. I będziemy teraz mieli tego pod dostatkiem — po same uszy, Marius, mój ty mały promyczku…
Marius wzruszył ramionami.
— Miałem lepsze zdanie na temat twojej inteligencji, Templar. Święty uśmiechnął się swoim bardzo świątobliwym uśmiechem.
Z rękami na biodrach, huśtając się z lekka na obcasach, odpowiedział najbardziej prowokującym wyzwaniem w swoim życiu.
— Mylisz się — powiedział. — Miałeś zbyt niskie mniemanie o mojej inteligencji. Sądziłeś, że będę na tyle głupi, aby dać się wmanewrować w spotkanie na twoim własnym gruncie. Ale moja inteligencja nie jest aż tak ułomna, aby przystać na twoje warunki.
— Nie rozumiem — powiedział Marius.
— A więc to nie ja cierpię na rozmiękczenie mózgu — odparł Simon ze słodyczą w głosie — lecz ty. Zachęcam cię, abyś przystosował do tej sytuacji wspaniały aparat swojej logiki. Mógłbym donieść policji coś niecoś na twój temat, ale ty również mógłbyś zrobić to samo. Sytuacja patowa. Mógłbyś uczynić krzywdę pannie Holm, ale ja mógłbym pozbawić cię Vargana. Znów pat — z lekką przewagą na twoją korzyść.
— Możemy na razie wykluczyć z tego policję. Jeśli to zrobimy, wymiana jeńców… — Ale ty nadal nie rozumiesz, — powiedział Simon z prostotą — że to ja musiałbym ustąpić. A ja nigdy się nie poddaje.
Marius poruszył rękami.
— Ja również idę na ustępstwo z panną Holm.
— Jest tu jednak pewien problem, najdroższy. Widzisz, panna Holm nie jest ci tak naprawdę potrzebna; używasz jej tylko jako zakładnika. A ja potrzebuję profesora Vargana. Chcę go umyć, uczesać, kupić mu aksamitne ubranko i zaadoptować. Chcę, żeby mi po śniadaniu gaworzył po dziecinnemu o twierdzeniu dwumianowym. Chciałbym przyprowadzić go po obiedzie do salonu, gdzie recytowałby przed gośćmi wyjątki z rachunku różniczkowego. Ale najbardziej pragnę jednej z jego maleńkich zabawek… Widzisz więc, że jeśli pozwolę ci odejść, panna Holm będzie w takim samym niebezpieczeństwie, jak gdybym zatrzymał cię tutaj, ponieważ nie zgadzam się na twoje warunki okupu. A problem polega na tym, że jeśli pozwolę ci odejść, stracę moją jedyną szansę znalezienia jej i będę musiał — liczyć na szczęście, aby znów wpaść na trop. Natomiast zatrzymując cię tutaj, mam w ręku bardzo dobrą kartę, której nie zamierzam wypuścić.
— Nic nie zyskujesz…
— Przeciwnie, zyskuję wszystko — zaprzeczył Święty z sennym zaśpiewem. — Zyskuję wszystko albo tracę więcej niż wszystko. Ale jestem już zmęczony targowaniem się, zmęczony udziałem w twojej grze. Teraz ty, aniołku, weźmiesz udział w mojej grze. Poczekaj chwilę, aż zmienię dekoracje…
Gdy Conway wrócił z kawałkiem sznura, Święty wyjął z kieszeni mały, lśniący cylinder i zręcznie wkręcił go na koniec lufy swojego pistoletu.
— Możemy załatwić sprawę bez hałasu — powiedział. — Znasz tę zabawkę, prawda? Więc pośpiesz się ze swoją decyzją, zanim przypomnę sobie, czego pragnę najbardziej na świecie.
— Zabicie mnie nic ci nie da.
— Nic mi nie da puszczenie ciebie wolno. Ale to już przerabialiśmy. Poza tym, nie muszę cię zabijać. Mogę po prostu przestrzelić ci nerki i na długo przed śmiercią będziesz gotów oddać mi wszystko za skrócenie agonii. Przyznaję, że to nie zwiększy moich szans odnalezienia panny Holm, ale, z drugiej strony, również w niczym ich nie pogorszy — a ty będziesz i tak martwy, więc nie powinno cię to martwić. Przemyśl to. Daję ci dwie minuty. Roger, pilnuj zegara!
Marius nie zwlekając założył ręce do tyłu.
— Zaoszczędzę wam czasu. Możecie mnie teraz związać, jeśli sądzicie, że to coś pomoże.
— Dalej, Roger — powiedział Święty.
Wiedział, że Marius nadal mu nie wierzy i że opis próby, jaką przeszedł grubas nie zrobił na nim odpowiedniego wrażenia. Wiedział, że łatwe poddanie się Mariusa było niczym innym jak ironicznym prowokowaniem tego, co uważał za rozpaczliwy bluff. Stał obok, z kamienną twarzą, podczas gdy Conway skrępował z tyłu ręce mężczyzny i pchnął go na fotel.
— Weź tę pukawkę z powrotem, Roger. Nagle Świętego uderzyła jakaś myśl.
— Zanim zaczniemy, Roger, mógłbyś go przeszukać — powiedział.
Po raz pierwszy od początku spotkania na twarzy olbrzyma ukazał się cień strachu i Święty omal nie krzyknął z radości. Marius szarpnął się jak zraniony zwierz, ale był mocno związany i jego wysiłek poszedł na marne.
To był ten słaby punkt w zbroi…
Simon czekał, prawie drżąc z podniecenia. Był przygotowany na zadawanie tortur, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, jak małe były szansę wydobycia prawdziwych zeznań z człowieka takiego jak Marius. Mógłby, co prawda, podjąć torturowanie grubasa, ale to również byłoby teraz mało skuteczne z racji moralnego poparcia — lub groźby — jakie dawała, obecność Mariusa. Zapewne mógłby uzyskać jakieś informacje — są jakieś granice ludzkiej wytrzymałości — ale nie miał żadnych możliwości ich potwierdzenia. Gdyby tak coś na piśmie…
Ogromna łatwość przypuszczalnego sukcesu sprawiła, że serce Świętego biło jak młot w obawie, aby nie okazało się to ułudą. Jeśli to się powiedzie, będzie zarazem najbardziej druzgocącym dowodem słuszności wyboru Świętego. Jeśli to prawda, że Marius tak dalece stał się niewolnikiem własnych reguł gry i był tak ślepo pewny, że — sterroryzowani jego szantażem — nie odważą się podnieść na niego ręki, jeśli…
— Ty angielska świnio!
— Cóż za niegrzeczne zachowanie — odezwał się Roger mitygującym tonem.
— Dziękuję ci — rzekł Święty biorąc list z rąk Rogera. — To bardzo nieostrożne z twojej strony, Marius, przychodzić tutaj mając to przy sobie. Ja osobiście staram się unikać wszelkich śladów na piśmie. To bardzo niebezpieczne. Ale być może chciałeś to wysłać po drodze i zapomniałeś.
Spojrzał na adres.
— Nasz stary przyjaciel Książę Następca Tronu — wymruczał. — To powinno być interesujące.
Zręcznym ruchem kciuka otworzył kopertę i wyciągnął zapisany pismem maszynowym arkusz papieru.
List był napisany w ojczystym języku Mariusa, ale to nie była istotna przeszkoda. Święty podszedł do telefonu i w ciągu kilku minut połączył się ze swoim przyjacielem, który miał ciepłą posadkę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, dzięki niewiarygodnej wprost znajomości języków wszystkich państw na mapie Europy.
— Cieszę się, że cię zastałem — szybko wyrzucił z siebie Święty. — Słuchaj, mam tutaj list, który chciałbym przetłumaczyć. Nie znam w ogóle wymowy, ale przekleruję ci wszystko, słowo po słowie. Jesteś gotów?
Zajęło to trochę czasu, ale Święty zdobył się na niespotykaną u niego cierpliwość. Pisał między wierszami, w miarę dyktowania. Wreszcie skończyli.
Wrócił uśmiechając się.
— No i co? — nie mógł się doczekać Roger.
— Zaraz wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Dom na wzgórzu w Bures, hrabstwo Suffolk.
— Ona tam jest?
— Zgodnie z tym, co jest w liście.
Święty podał mu kartkę i Conway przeczytał nabazgrane pomiędzy wierszami słowa: „… dziewczynę, która została wywieziona w spokojne okolice Suffolk…. Bures… dom na wzgórzu, wystarczająco daleko od miasteczka, aby zapewnić bezpieczeństwo… tym razem musi się powieść…”
Conway zwrócił list.
— Pojadę z tobą.
Święty potrząsnął głową.
— Przykro mi, synu, ale musisz tu zostać, aby dopilnować tej menażerii. To są moi zakładnicy.
— A jeśli coś pójdzie nie tak?
Simon spojrzał na zegarek, który nadal nie chodził. Nakręcił go więc i nastawił według zegara na kominku.
— Wrócę — powiedział — jutro rano przed czwartą. Jest w tym przewidziany zapas na zmianę kół, awarie silnika i wszystko inne. Gdybym nie wrócił do tego czasu, masz powystrzelać te ptaszki i jechać za mną.
Głos Mariusa zabrzmiał jak zgrzyt na tle wahania Conwaya.
— Upierasz się przy swojej głupocie, Templar? Zdajesz sobie sprawę z tego, że moi ludzie w Bures mają rozkazy, aby użyć panny Holm jako zakładniczki w przypadku ataku lub innego zagrożenia?
Simon Templar zbliżył się i popatrzył na niego.
— Mogłem się tego spodziewać — powiedział. — Ubolewam nad twoimi błędami w sztuce dowodzenia, Marius. Myślę, że to ty powinieneś zdać sobie sprawę z tego, iż poświęcenie dziewczyny odbierze ci jedyny atut, jaki masz w tej grze! Ale to jest tylko jedna z zasadniczych słabości twego błyskotliwego planu. Druga dotyczy bezpośrednio ciebie samego. Módl się, abym zwyciężył tej nocy, Marius, módl się jak nigdy dotąd nie modliłeś się w całym swoim plugawym życiu! Ponieważ, jeśli przegram, wrócę prosto tutaj, aby cię zabić w najbardziej wyszukany sposób, jaki uda mi się wymyślić. Bądź — pewny, że to zrobię.
Odwrócił się, chłodny i opanowany, kierując się niespiesznie do drzwi, jakby wybierał się na mały spacer przed snem. Ale przy drzwiach odwrócił się jeszcze, aby rzucić długie spojrzenie na Mariusa, po czym uśmiechnął się do Rogera.
— Powodzenia, stary — powiedział Roger.
— „Bitwa, mord i nagła śmierć” — zacytował półgłosem Święty z radosnym, buńczucznym gestem, a na jego twarzy wykwitł najwspanialszy z jego świątobliwych uśmiechów.
— Czekaj na mnie — powiedział Święty. I już go nie było.
Gdy cichnący warkot hirondela Normana Kenta utonął w hałasie Regent Street, Roger Conway pokręcił się niezdecydowanie po pokoju i podszedł do stołu od strony, gdzie znajdowała się karafka. Zrobił sobie drinka, wspominając ostatni fantazyjny gest ręki Świętego i udrękę widoczną w jego oczach. Odstawił jednak szklankę i zamiast tego wziął papierosa, uświadamiając sobie nagle, że musi zachować trzeźwość i czujność przez całą noc.
Spojrzał na Mariusa. Olbrzym zdawał się być pogrążony w apatii, odezwał się jednak.
— Gdybyś mi pozwolił, chętnie zapaliłbym cygaro. Roger zastanawiał się przez chwilę.
— To można by zrobić, o ile nie przeszkadzają ci związane ręce.
— Spróbuję. Pudełko jest w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Conway znalazł cygaro, odgryzł koniec, włożył je do ust Mariusa i zapalił. Marius podziękował.
— Może i ty zapalisz?
Roger uśmiechnął się.
— Spróbuj czegoś nowego — poradził. — Z zasady nie przyjmuję papierosów ani cygar od obcych, zwłaszcza w tych niepewnych czasach. A przy okazji, jeśli zauważę, że próbujesz przepalić sznurek, zgaszę ci to cygaro na twarzy.
Marius wzruszył ramionami i nie odpowiedział, a Roger wrócił do swojego papierosa.
Przechodząc obok telefonu zawahał się, jednak w końcu zamówił rozmowę. Po kilku minutach uzyskał połączenie.
— Czy mogę mówić z panem Kentem, Horacy?… O, halo Norman!
— Kto mówi? Roger?
— Tak. Dzwonię na wypadek gdybyś zaczął się martwić o nas. Bóg jedyny wie, kiedy uda nam się wrócić…. Nie, samochód jest w porządku — o ile wiem. Simon właśnie pojechał… Z Brook Street … Cóż — Marius dostał Pat… Obawiam się, że tak. Wzięli ją z pociągu. Ale my mamy Mariusa… Tak, jest tutaj. Ja pełnię wartę. Dowiedzieliśmy się, dokąd zabrali Pat i Simon pojechał po nią… Gdzieś w Suffolk.
— Chcesz, żebym przyjechał?
— Jak? Już za późno na pociąg, a o tej porze nie uda ci się wynająć niczego, co można by nazwać samochodem. Poza tym nie wiem, w czym mógłbyś pomóc… Słuchaj, będę już kończył rozmowę. Muszę mieć oko na Mariusa i jego towarzystwo… Liczę na to… Dobrze. Cześć, stary!
Odwiesił słuchawkę.
Poniewczasie dotarło do niego, że było coś, w czym Norman mógłby pomóc. Mógłby związać grubasa i chudzielca, którzy obaj odzyskali już świadomość i swobodę ruchów, o ile by się na nią odważyli. To powinno być zrobione przed wyjściem Simona. Powinni byli o tym pomyśleć, a raczej Simon powinien się zorientować. Ale w tych warunkach trudno było od Świętego oczekiwać, aby zajmował się również tym. Roger znał Świętego i Pat zbyt dobrze, aby móc winić Simona za to przeoczenie. Święty był szalony, gdy wychodził. To szaleństwo było w nim przez cały czas, od wpół do dziesiątej, wzbierając coraz gwałtowniejszymi falami za tymi wszystkimi maskami spokoju, nonszalancji i cierpliwości, jakie przybierał w przerwach, a rozżarzyło się do białości za ostatnią maską wesołego uśmiechu i gestu przy drzwiach.
Minęło pół godziny.
Roger zaczynał odczuwać głód. Przekąsił coś w bufecie dworcowym, czekając na pociąg, ale po uczuciu sytości nie było już ani śladu. Gdyby wyszedł do kuchni po coś do zjedzenia, musiałby poprowadzić tam, pod pistoletem, swoich trzech więźniów. A kuchnia była mała… Z niechęcią musiał więc poprzestać na czuwaniu o głodzie. Z nieszczęśliwą miną spojrzał na zegar. Chcąc stosować się do rozkazów Świętego, musiał czekać jeszcze cztery i pół godziny, zanim będzie mógł zastrzelić więźniów i dobrać się do spiżarni. Musiał uzbroić się w cierpliwość. Święty mógłby spróbować tej sztuki, być może udałaby mu się. Ale Święty był doświadczonym, w pełni wykwalifikowanym łowcą przygód, dla którego nie liczyły się niewiadome. Conway był nieporównanie mniej doświadczony i miał świadomość swoich braków. W ciasnej przestrzeni kuchni, podczas poszukiwania jedzenia, łatwo byłoby zaskoczyć go i obezwładnić. A w tych okolicznościach ryzyko było zbyt wielkie.
Gdyby tak Norman zdecydował się przyjechać…
Roger Conway siedział na brzegu stołu, z pistoletem wiszącym w dłoni. Marius milczał. Jego cygaro zgasło, ale nie poprosił, aby je ponownie zapalić. Grubas siedział ociężale w drugim fotelu, spoglądając na Rogera jadowitym wzrokiem. Chudy mężczyzna stał niezgrabnie w kącie pokoju. Nie odezwał się, odkąd odzyskał przytomność, ale również obserwował Rogera. Zegar tykał monotonnie.
Roger zaczął pogwizdywać. To nadzwyczajne, jak szybko napięcie dawało znać o sobie. Chciałby być podobny do Świętego. Przede wszystkim Święty nie siedziałby tu o głodzie. Kazałby po prostu więźniom przygotować sobie posiłek z czterech dań, nakryć i podawać do stołu. Zatrudniłby ich przy nastawianiu gramofonu i w ogóle załatwianiu poleceń. Święty prawdopodobnie napisałby list, a na dodatek skomponowałby kilka limeryków. Z pewnością nie byłby zdeprymowany milczeniem i skoncentrowaną wrogością trzech par oczu. Zignorowałby to i zabijałby czas pozwalając sobie na beztroską zabawę ich kosztem.
On jednak miał przed sobą wrogą ciszę i uważnie wpatrzone w siebie oczy. Roger zaczynał rozumieć, dlaczego nigdy nie czuł nieprzepartej chęci, aby zostać pogromcą lwów. Uczucie pozostawania sam na sam z w klatce z dzikimi bestiami musiało być, jak przypuszczał, czymś bardzo podobnym do tego, co odczuwał właśnie w tej chwili. Ta sama krucha dominacja człowieka, ta sama niestrudzona czujność bestii, to samo napięcie, ta sama oporna uległość bestii, ta sama pewność, że bestie tylko czekają, czekają, czekają. Te ludzkie bestie mierzyły go od stóp do głów, dobierając się do jego duszy, obnażając go z całej pozy, wyszukując w milczeniu wszystkie jego słabe punkty, planując, knując, oceniając, gotowe do skoku. Zaczynało to mu działać na nerwy. Wiedział, że wcześniej czy później, dojdzie do próby uwolnienia się. Ale jak i kiedy?
Ta niepewność może się ciągnąć godzinami. Ruch i reakcja na ruch, groźba i odpowiedź na groźbę, warknięcie i smagnięcie batem, cisza i czujność. I te oczy. Jak długo?… I wtedy z ust grubasa dał się słyszeć terkot słów, wypowiedzianych w jego ojczystym języku.
— Przestań! — krzyknął Conway, mając nerwy napięte do ostatka. — Jeśli chcesz coś powiedzieć, powiedz to po angielsku. Jeszcze jedno słowo, a oberwiesz w głowę kolbą tego pistoletu.
Mężczyzna jednak rozmyślnie i prowokująco przemówił ponownie, nadal w swoim języku.
Roger zeskoczył ze stołu, jakby ten był rozżarzony do czerwoności. Stanął nad grubasem z podniesioną ręką, a ten spoglądał na niego z ponurą bezczelnością.
I wtedy to — nastąpiło.
Plan był genialnie prosty.
Roger zapomniał na chwilę, że Marius miał związane tylko ręce. Stopy olbrzyma były wolne. Stojąc nad fotelem grubasa, dokąd został tak łatwo zwabiony przynętą, będącą zarazem objaśnieniem pułapki dla pozostałych, Roger był w połowie obrócony plecami do Mariusa.
Conway słyszał ruch za sobą, ale nie zdążył się odwrócić. Stopa olbrzyma ugodziła go w plecy z tak gwałtowną siłą, że mogłaby złamać kręgosłup — gdyby trafiła w kręgosłup. Trafiła go jednak nieco z boku, ale i tak w miejsce wystarczająco wrażliwe, by zwalił się na podłogę bez tchu.
Wtedy obaj mężczyźni, gruby i chudy, rzucili się na niego. Wyrwano mu pistolet z ręki. Obezwładniony bólem i tak nie mógł zrobić z niego użytku. Nie mógł krzyczeć — jego gardło było ściśnięte przez straszliwe, obezwładniające mdłości, a płuca wydawały się sparaliżowane. Pięść chudego raz za razem atakowała jego bezbronną szczękę.
— Rozwiąż mnie szybko, głupcze! — zasyczał Marius, i grubas, mamrocząc słowa przeprosin, zerwał się, aby wykonać polecenie.
— Nad karą zastanowię się później, Otto — uciął Marius. — Musisz jakoś odpokutować swoją głupotę. Zwiąż go teraz tym sznurem…
Roger leżał spokojnie. W jakiś niewiadomy sposób odzyskał świadomość. Nie miał władzy w członkach, nic nie widział, a w jego zmaltretowanej głowie straszliwie huczało i pulsowało. Całe jego ciało ściśnięte było — jak imadłem — paroksyzmem bólu, który koncentrował się w miejscu spotkania jego pleców z butem Mariusa; od tego punktu bolesne fale rozpełzały się paraliżującymi, żelaznymi mackami do wszystkich mięśni. Mimo to jego umysł był jasny, jakby unosił się ponad tą huczącą ciemnością; słyszał i pamiętał każde wypowiedziane słowo.
— Poszukaj więcej sznurka, Hermann — polecił Marius.
Chudzielec wyszedł i po chwili wrócił. Nogi Rogera zostały związane podobnie jak ręce.. Marius był przy telefonie.
— Rozmowa międzymiastowa… Bures…
Chwila niecierpliwego oczekiwania i Marius zaklął gardłowym głosem.
— Linia jest uszkodzona? Proszę mi powiedzieć, kiedy będzie sprawna. To jest sprawa życia i śmierci… Jutro? Wielkie nieba! A — telegram — czy telegram może być doręczony do Bures dziś wieczorem?
— Przełączę pana… Znów przerwa.
— Tak. Chciałbym zapytać, czy telegram zostanie doręczony do Bures dziś wieczorem… Bures, w Suffolk… Chyba nie?… Prawie na pewno nie? … No, dobrze. Dziękuję. Nie, teraz nie wyślę.
Odłożył słuchawkę i natychmiast podniósł ją znowu.
Tym razem rozmawiał z Westminster 9999 i brzmiącym staccato głosem przekazał jakieś instrukcje, których Roger nie mógł zrozumieć. Były one dość szczegółowe, gdyż przekazanie ich zajęło sporo czasu. Ale w końcu Marius był zadowolony.
Zakończył rozmowę, odwrócił się i kopnął Rogera z pogardą.
— Zostaniesz tutaj, ty świnio. Będziesz zabezpieczeniem przed wybrykami twojego kompana.
Znowu przemówił do chudego mężczyzny w języku, który dla Rogera był chińszczyzną.
— Hermann, zostaniesz tu, by go piklować. Zostawiam ci pistolet. Poczekaj, zobaczę numer telefonu… Gdybym miał dla ciebie jakieś polecenia, zatelefonuję. Nie możesz oddalić się stąd bez mego zezwolenia… Otto, idziesz ze mną. Pojedziemy za Templarem moim samochodem. Mam swoich ludzi w terenie, którzy otrzymają odpowiednie instrukcje. Jeśli nie są tak tępi jak ty, Templar nigdy nie dostanie się żywy do Bures. Pojedziemy jednak, aby mieć pewność… Zaczekaj! Ta świnia tutaj rozmawiała ze swoim kumplem w Maidenhead. Gdyby tu się zjawił, masz go schwytać i również związać. Tylko pamiętaj, Hermann: tu nie może być żadnego błędu.
— Nie będzie żadnego błędu.
— No, dobrze. Idziemy, Otto.
Roger usłyszał, jak wychodzą i nagle hucząca ciemność, która go otaczała, wybuchła i wchłonęła ten samotny płomyk jasności w jego umyśle.
Mógł być nieprzytomny równie dobrze przez pięć minut, jak i przez pięć dni — zupełnie stracił poczucie czasu. Ale pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po otworzeniu oczu, był zegar i wówczas zorientował się, że musiało to trwać około dwudziestu minut.
Hermann siedział w fotelu naprzeciwko, przeglądając jakiś magazyn. Gdy podniósł wzrok i zobaczył, że Roger odzyskał przytomność, odłożył magazyn, podszedł do niego i splunął mu w twarz.
— Niedługo zdechniesz, angielska świnio. A twój kraj…
Roger z olbrzymim wysiłkiem zapanował nad swym językiem.
Stwierdził, że może oddychać. Żelazne obręcze dokoła jego żeber zwolniły swój uścisk, a ból w całym ciele zelżał. Nadal czuł pulsujący ból w plecach i w głowie, ale czuł się o wiele lepiej. Nie miał zamiaru niepotrzebnie pogarszać swego położenia, w każdym razie nie teraz.
Chudzielec kontynuował swój monolog:
— Doktor jest wielkim człowiekiem. Jest największym człowiekiem na świecie. Powinieneś widzieć, jak zorganizował wszystko w ciągu dwóch minut. To było wspaniałe. On jest drugim Napoleonem. Uczyni nasz kraj największym krajem na świecie. A wy, głupcy, próbujecie z nim walczyć…
Przemowa zmieniła się w niezrozumiały potok słów w ojczystym języku mężczyzny, ale Roger zrozumiał wystarczająco wiele. Zrozumiał, że człowiek będący w stanie wpoić swoim ludziom tak fanatyczną lojalność, nie był człowiekiem małego formatu. Zastanawiał się, czy Święty ma jakieś szansę przekonania kogokolwiek, że Marius nie służy żadnej idei patriotyzmu czy nacjonalizmu, a własnym bożkom złota i władzy.
Conway, skrępowany i pełen bezsilnego gniewu, w milczeniu rozważał wszystkie możliwe posunięcia i kontrposunięcia. Hermann, nie mogąc sprowokować go obelgami, uderzył go dwukrotnie w twarz. Roger nie poruszył się, więc tamten ponownie splunął na niego.
— Tak, jak myślałem. Nie macie za grosz odwagi, wy angielskie psy. Tylko wtedy jesteście odważni, gdy jest was wielu na jednego słabego.
— No, właśnie — przyznał Roger ze znużeniem. Hermann zmierzył go groźnym spojrzeniem.
Jeśli na dodatek to ty mnie uderzyłeś…
Przerwał mu przenikliwy głos dzwonka, który rozległ się w mieszkaniu tak niespodziewanie, że ten zwyczajny dźwięk zelektryzował ich obu. Hermann zesztywniał i zatrzymał się wpół zdania. Na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmieszek.
— Teraz, świński ryju, przywitamy się z twoim przyjacielem. Roger wciągnął głęboko powietrze.
Może był zbyt nieostrożny, to pewne — Conway nie zaliczał się do umysłów zbyt przebiegłych — a może Hermann po prostu oczekiwał podświadomie podobnego odgłosu; w każdym razie zatrzymał się w drodze do drzwi i zawrócił.
— Chcesz go ostrzec, Angliku? — warknął.
Z pistoletem w ręce, trzema krokami dopadł Rogera.
Roger miał twardy orzech do zgryzienia. Jeżeli nie krzyknie, to jego jedyna szansa oswobodzenia przepadnie, razem z Normanem Kentem. Jeśli Hermann zorientuje się w jego zamiarach, najprawdopodobniej da mu jeszcze raz po głowie. A ponieważ powziął już pewne podejrzenia, z pewnością da mu po głowie tak czy owak. Hermann nie należał do ludzi, którzy tracą czas na kneblowanie więźniów. A więc…
— Idź do diabła — powiedział z samobójczą brawurą. I wtedy krzyknął.
W ułamek sekundy później kolba pistoletu Hermanna ugodziła go ponownie w głowę.
Ten cios powinien był go ogłuszyć, jak poprzednie, ale — o dziwo — tym razem nie stracił przytomności. Zastanawiając się nad tym później, doszedł do wniosku, że musi chyba mieć czaszkę o grubości co najmniej pięciu centymetrów i wytrzymałość wołu, skoro udało mu się przetrwać to wszystko. Fakt pozostawał faktem: dostał w głowę i nie stracił przytomności. Leżał więc spokojnie, starając się zebrać siły do następnego krzyku, gdy Hermann otworzy drzwi.
Hermann wyprostował się, odwracając pistolet i ujmując go znów za kolbę. Schował go do kieszeni marynarki, trzymając palec na spuście, i, w panicznej obawie, że ostrzeżenie dotarło do adresata za frontowymi drzwiami, wybiegł z pokoju, klnąc pod nosem.
Gdy dotarł do drzwi, dzwonek powtórzył się, co go podniosło na duchu. Nie sądził, aby któś, kto usłyszał i zrozumiał krzyk ostrzeżenia, mógł natychmiast zadzwonić powtórnie. Okazał się jednak gorszym psychologiem, niż ten ktoś za drzwiami…
Otworzył drzwi, chowając się za nimi.
Nikt nie wszedł.
Czekał, opanowany przesądnym strachem, który czuł na plecach jak sączący się strumyk lodowato zimnej wody. Nic się nie działo, a przecież drugi dzwonek rozległ się na moment przed otwarciem drzwi. Nikt, kto dzwoni ponownie, nie odchodzi natychmiast od drzwi, bez odczekania choćby chwili na efekt powtórnego sygnału.
Wtedy Conway ponownie krzyknął:
— Uważaj, Norman!
Hermann zaklął szeptem.
Lecz teraz nie miał już wyboru — otrzymał przecież rozkazy. Należało pojmać człowieka, który przyszedł. I z pewnością ten przybysz, który musiał usłyszeć drugi krzyk Conwaya, nawet jeśli nie usłyszał pierwszego, nie może uciec i narobić alarmu.
Hermann niebacznie zrobił jeszcze jeden krok naprzód. Ledwie jego stopy przekroczyły próg i znalazły się na podeście, gdy z tyłu, ponad ramieniem chwyciło go za gardło wielkie łapsko, a druga olbrzymia ręka ścisnęła jak imadło jego dłoń, trzymającą pistolet. Był bezradny jak dziecko.
Ręka trzymająca jego gardło odwróciła mu twarz do światła. Ujrzał nalaną, czerwoną twarz o sennych oczach, osadzoną na grubej szyi, która spoczywała na barkach godnych bawołu.
— No, chodź — powiedział sennym głosem nadinspektor Claud Eustace Teal. — Chodź z powrotem tam, skąd się pojawiłeś i otwórz swoje serduszko przed wujciem!
Droga wyjazdowa z Londynu w kierunku północno–wschodnim to jedna z najmniej przyjemnych dróg prowadzących za miasto. Główną tego przyczyną jest ciągnąca się kilometrami linia tramwajowa, pełna opieszałych, blokujących ruch wozów, będących utrapieniem dla kogoś siedzącego za kierownicą szybkiego samochodu, a szczególnie dla kogoś siedzącego za kierownicą szybkiego samochodu i mającego bardzo mało czasu.
Mimo późnej pory ruch na drodze był wystarczająco duży, aby ograniczyć swobodę ruchów Świętego do kilkuset metrów swobodnej jazdy na raz. Każde zatrzymanie, oczekiwanie i ponowne przyśpieszenie zmniejszało jego przeciętną prędkość podróżowania.
Była jeszcze inna trasa, szybsza od tej, którą wybrał. Wiedział o tym, gdyż jechał nią kiedyś — trasą wijącą się przez plątaninę opustoszałych bocznych ulic, z rzadka przecinającą bardziej uczęszczane arterie, by zaraz znowu wrócić na szlak pustych dróg. Była to droga dłuższa, ale szybsza do przebycia. Lecz Święty jechał tamtędy tylko raz, i to za dnia; teraz, w ciemności, łatwo mógłby zgubić kierunek. Punkty orientacyjne, które kierowca automatycznie rozpoznaje za dnia, są mało przydatne przy sztucznym świetle latarń. A zgubienie drogi byłoby jeszcze bardziej irytujące niż korki uliczne. Strata minut i, być może, kilometrów jazdy w złym kierunku, zamęt spowodowany niejasnymi i sprzecznymi wskazówkami pieszych i policjantów, zmora ciągłej niepewności — wszystko to doprowadziłoby go na skraj obłędu. Przypuszczalna korzyść nie była warta przypuszczalnej straty. Tak postanowił, wsiadając do samochodu na Brook Street i trzymał się głównych dróg.
Zawzięcie przebijał się przez ślamazarny ruch uliczny, wykorzystując każdą nadarzającą się okazję i tworząc je samemu, wbrew wszelkim przepisom, regułom i zwyczajom, do jakich powinni się stosować użytkownicy autostrady Jego Królewskiej Mości. W ten sposób zyskiwał bezcenne sekundy, gdzie i jak tylko mógł.
Inni kierowcy przeklinali go; dwaj policjanci wezwali go do zatrzymania się, a gdy ich zignorował, spisali jego numer; zadrapał błotnik w desperackiej próbie przeciśnięcia się przez lukę między pojazdami, której nikt inny nie uznałby za lukę; trzykrotnie cudem uniknął śmierci, wyprzedzając na zakręcie z ograniczoną widocznością. Pewien wojowniczy kierowca małego samochodziku, który miał śmiałość upierać się przy swoich równych prawach do korzystania z drogi, zbladł ze strachu, gdy hirondel zmusił go do wjechania na krawężnik, by uniknąć unicestwienia.
Był to nieporównywalny z niczym pokaz czystego piractwa drogowego; wszystko to, co kazał wcześniej robić Rogerowi Conwayowi, wyglądało przy tym jak dziecięca zabawa… Święty nie przejmował się tym: jechał swoją drogą, nie zważając na to, czy inni mieli jakieś zastrzeżenia co do jego jazdy.
Niektórzy obserwatorzy przejazdu Świętego zapamiętali to widowisko do końca życia. Hirondel, jakby czując na kierownicy rękę mistrza, stał się niemal żywą istotą. Jego producenci nazwali go Królem Dróg, ale tej nocy hirondel był więcej niż królem — był wcieleniem i apoteozą wszystkich samochodów. Święty prowadził go mając diabła przy boku i to udzieliło się hirondelowi. Gdyby to był wiek przesądów, ci, którzy widzieli go, żegnaliby się znakiem krzyża i przysięgaliby, że to wcale nie był samochód lecz warczący srebrzysty szatan, który przeleciał z rykiem przez Londyn na skrzydłach nieziemskiego wiatru.
Przez pół godziny kciuk Świętego na guziku klaksonu, przeraźliwy głos srebrzystego szatana żądający wolnej drogi tonem nie znoszącym sprzeciwu…Wreszcie domy zostały z tyłu i ustąpiły miejsca pierwszym polom. Święty zabrał się poważnie do roboty, wyczarowując pewnymi i delikatnymi rękami kawalerzysty wszystko, co tylko mogła dać z siebie ta setka koni pod jego kontrolą.
Po obu stronach było ciemno: jedynym światłem na świecie było to, które znajdowało się w tunelu wydrążonym przez potężne reflektory w stawiającej opór czerni. Od czasu do czasu z ciemności wyskakiwała nań wielka warcząca bestia z ognistymi oczami — omijał ją, jak toreador omija szarżującego byka — i oddalała się z pełnym zawodu pomrukiem i gwiżdżącym poślizgiem wiatru. I raz po raz w ciemności hirondel rzucał się za pełzającymi śmiesznie świetlikami, obwąchiwał je z tyłu, parskał ironicznie i omijał je łukiem gardłowo trąbiąc. Żaden samochód w Anglii nie mógł się dziś równać z hirondelem.
Warkot potężnego silnika stał się nagle jedną wielką pieśnią, która współbrzmiała z miękkim świstem opon i szumem chłodnego strumienia nocnego powietrza. A pieśń brzmiała:
Patrycja Holm… Patrycja… Patrycja… Patrycja Holm!
Święty nie miał żadnego planu działania, ani też nie zastanawiał się nad nim. Nie wiedział nic o umiejscowieniu „domu na wzgórzu”, nic o topografii okolicznego terenu, nic na temat przeszkód, które mogą mu stanąć na drodze, ani też na temat oporu, z jakim może się spotkać jego atak. Dlatego też nie zaprzątał sobie głowy tymi rzeczami. Były one poza zasięgiem czystych spekulacji, a ponieważ nie miał tu żadnych przesłanek, nonsensem było tracenie czasu na myślenie. Żył jedynie bieżącą chwilą i swoim zadaniem: pędzić jak piorun na wschód przez Anglię, na spotkanie oczekującej go bitwy.
Patrycja!… Patrycja!…
Święty również zaczął nucić tę pieśń, ale jego śpiewu nie było słychać na tle głosu hirondela. Pieśń samochodu rozlegała się szeroko po pustych przestrzeniach, dudniła i grzmiała w uliczkach mijanych wsi i miasteczek, odbijając się donośnym echem od okolicznych wzgórz. Fakt, że zmierzał nieomal na oślep do ataku, w niczym nie umniejszał jego entuzjazmu; przeciwnie, miało to dla niego tym większy urok. To był ten rodzaj straceńczej eskapady, do jakiej rwało się jego serce — nareszcie koniec bezczynności, koniec dylematów i bezradności, koniec wątpliwości i dzielenia włosa na czworo. Serce Świętego krzyczało z radości, że w końcu bóg wszystkich dobrych bitew i desperackich przedsięwzięć znowu sobie o nim przypomniał.
Nie, to nie był egoizm. To nie była zwykła żądza przygód, która za nic miała bezpieczeństwo tych, którzy sprawiali, że przygoda warta była zachodu. To było nieprzeparte dążenie do ciągłego odradzania się najbardziej fundamentalnych inspiracji człowieka; do ożywienia zamierzchłych snów o rycerzach króla Artura i ich wyprawach, o Tristanie rozpaczającym za Izoldą, o płomieniu w sercu mężczyzny, który zaniósł ogień i miecz pod Troję, o krzyku Rolanda i śpiewającym ostrzu Durendala pośród rzezi w wąwozie Roncesvalles. „Dźwięk trąbki…”
I tak upływały mila za milą; miał już za sobą dobrą połowę drogi.
Żeby tylko nie było awarii silnika… Nie martwił się o paliwo i olej, gdyż uzupełnił zapas w drodze powrotnej z Maidenhead.
Simon dotknął przełącznika i przyrządy na tablicy rozdzielczej zabłysły, podświetlone jakby jakąś upiorną poświatą. Oderwał na chwilę oczy od drogi i odszukał jeden z nich.
Siedemdziesiąt dwie.
Siedemdziesiąt cztery.
Siedemdziesiąt pięć… sześć… Patrycja! Bitwa, mord i nagła śmierć…
— Wiesz, Pat, nie mamy szansy w takich czasach. Nie ma w nich miejsca na wspaniałą miłość. Mężczyzna powinien walczyć o swoją damę. Najchętniej ze smokami…
Siedemdziesiąt osiem.
Siedemdziesiąt dziewięć.
Z ciemności wyłonił się zakręt i skoczył mu do oczu z groźnym, morderczym zamiarem. Opony, gwałtownie powściągnięte żelazną ręką, zapiszczały przeraźliwie, trąc o nawierzchnię drogi. Samochód wziął zakręt obracając się o sto osiemdziesiąt stopni… pozbierał się i ponownie odzyskał normalną pozycję…
Ping!
Coś jakby kruchy brzęk pękania zbyt naprężonego drutu. Święty, patrząc prosto przed siebie, zmrużył odruchowo oczy i zobaczył, że przednia szyba przybrała kształt gwiazdy z długimi, cienkimi ramionami rozchodzącymi się promieniście od zgrabnego, okrągłego otworu, przewierconego w szkle. Na jego twarzy pojawił się półuśmiech.
Ping!
Bang!
Bang!
Najpierw powtórzył się pierwszy dźwięk, a potem szybko po sobie nastąpiły dwa inne, ostre i wysokie jak zderzenie dwóch kawałków metalu. Byli przed nim. Widział pobłyskującą srebrzyście maskę samochodu.
— Pudło! — odetchnął Święty. — Co za towarzystwo!
Nie miał czasu na przystosowywanie się do nowej sytuacji, na analizowanie jej i wyciąganie wniosków. To, w jaki sposób znalazł się nagle pod obstrzałem właśnie na tym etapie wyprawy, nie było w tej chwili ważne. Mogło poczekać. Coś poszło nie tak. Ktoś popełnił błąd. Roger dał się nabrać na jakąś sztuczkę i Mariusowi udało się uciec, albo coś w tym rodzaju. Ale póki co…
Na szczęście pierwszy strzał zmusił go do zmniejszenia szybkości. Inaczej zginąłby niechybnie.
Następny, usłyszany przez niego dźwięk, nie był ani uderzeniem kuli, ani też odległym odgłosem wystrzału. Był głośny, bliski i zabrzmiał jak wybuch, który rozległ się jakby tuż pod jego stopami i o mało nie wyrwał mu kierownicy z rąk.
Nie wiedział, jakim cudem udało mu się ją utrzymać. Zapewne instynkt szybszy niż myśl kazał mu mocniej ścisnąć kierownicę w momencie eksplozji; na szczęście trzymał ją oburącz. Obracał nią z całej siły w kierunku, w którym stawiała opór, przyciskając stopami pedały sprzęgła i hamulca i przyzywając na pomoc ostatnie rezerwy każdego mięśnia swego ciała.
Śmierć, równie nagła jak ta, o którą prosił, zajrzała mu w oczy. Wysiłek był straszliwy. Hirondel znarowił się. Oszalały, poniósł z wędzidłem w swych potężnych zębach, galopując z niechcianym balastem jeźdźca na grzbiecie — wprost ku zagładzie. Żadna normalna ludzka siła nie mogła go powstrzymać. Święty, jakkolwiek dysponujący znaczną siłą, normalnie nie byłby w stanie tego dokonać. Musiał więc wykrzesać z siebie nadnaturalną moc.
W jakiś sposób udało mu się utrzymać samochód z dala od rowu przez okres niezbędny do wyhamowania.
Wtedy, niemal odruchowo, wyłączył światła.
Mgliście zastanawiał się, jakim cudem, przy tak straszliwym obciążeniu, przednia oś nie pękła jak suchy patyk, a układ kierowniczy nie rozsypał się w drobny mak w jego rękach.
— Jeśli wyjdę z tego cało — postanowił w duchu — Spółka Samochodowa Hirondel otrzyma ode mnie osobisty dyplom uznania.
Lecz ta myśl przeleciała mu przez głowę jak jaskółka muskająca spokojną powierzchnię stawu, po czym znikła. Później równie mgliście zastanawiał się, dlaczego nie wziął ze sobą pistoletu. Teraz będzie musiał zapłacić za lekkomyślny pośpiech, z jakim wybrał się w drogę. Jego nożyk nie był wprawdzie najgorszy — mógł go użyć z równą skutecznością i zręcznością, jak kto inny pistoletu — ale był dobry tylko na jeden raz. Nigdy nie udało mu się nauczyć go, by zachowywał się jak bumerang.
Było mało prawdopodobne, że napastnicy zaatakują go pojedynczo. W tej sytuacji, gdy musiał stawić czoła kilku uzbrojonym mężczyznom, oblegającym okaleczony samochód, nóż był mało przydatny, niezależnie od umiejętności jego właściciela.
— A więc — powiedział do siebie Simon — należy wydostać się z samochodu. I natychmiast znalazł się na zewnątrz, kuląc się w pobliskim rowie. Na otwartej przestrzeni, w ciemności, będzie miał większe szanse.
Nie myślał o ucieczce, choć byłoby to całkiem łatwe. Ale hirondel był jedynym samochodem, jaki miał pod ręką i musiał go zachować, jeśli nie chciał dać za wygraną. Oczywistym celem zasadzki było zmuszenie go, aby, właśnie to uczynił — żeby w jakikolwiek sposób go powstrzymać. Ale on się nie da powstrzymać…
Po wyłączeniu świateł ciemność stała się mniej czarna i widać było drogę, biegnącą obok oskrzydlającej ją masy drzew, jak matowa stalowa wstęga. Obejrzawszy się, Simon zobaczył poruszające się cienie. Naliczył cztery.
Wyszedł im na spotkanie, pełznąc jak wąż po dnie wyschłego rowu. Byli rozdzieleni. Unikając jaśniejszej smugi drogi, jakby obawiając się strzałów z samochodu, skradali się ciemniejszymi nieco poboczami, po dwóch z każdej strony szosy.
Nie było czasu na patyczkowanie się. Miał do załatwienia wymianę przedniego koła i tych czterech mężczyzn na drodze. Najpierw należało załatwić tych ostatnich, tak szybko i definitywnie, jak to było tylko możliwe. Święty nie marnował czasu.
Pierwszy z dwóch mężczyzn idących po tej stronie drogi, gdzie znajdował się Simon, oma} nie nadepnął na ciemną postać, która nagle wyrosła z ziemi na wprost niego. Zatrzymał się, próbując cofnąć się i chwycić karabin. Idący za nim kompan wpadł na niego i zaklął.
Wtedy pierwszy mężczyzna krzyknął i po chwili krzyk utonął w zdławionym charkocie.
Drugi mężczyzna zobaczył, jak jego towarzysz pada na ziemię i spoza niego wyłania się ktoś, kogo tam przedtem nie było, ktoś zanoszący się cichym, desperackim chichotem. Nim zdążył podnieść broń, dwie stalowe dłonie zacisnęły się na jego przegubach i nagle poczuł, że leci bezradnie w powietrzu. Wydawało mu się, że lot trwa bardzo długo i — nim doleciał do kresu — zasnął.
Święty przemknął na drugą stronę drogi.
Wtedy wystrzelił jeden z dwóch pozostałych mężczyzn, zdezorientowanych pierwszym krzykiem, ale Święty już przepadł w cieniu.
Przycupnęli, bacznie rozglądając się i czekając na jego następny ruch. Wypatrywali go w rowie i w zaroślach przy drodze, gdzie zniknął jak duch. Tymczasem Święty był już nad nimi, pod krzakami u szczytu skarpy, przyczajony jak lampart i bezszelestnie gotujący się do skoku.
Spadł jak grom z jasnego nieba, wbijając się obcasami w plecy jednego z nich całą siłą rozpędzonego ciężaru swego ciała. Mężczyzna znieruchomiał w tym samym miejscu, nie dając żadnych oznak życia.
Drugi podniósł karabin, szykując się do strzału, gdy ujrzał mknący w jego kierunku, srebrzyście połyskujący — jak latająca ryba na tle ciemnego morza — kawałek stali. Rozpaczliwie spróbował zasłonić się, co jakimś cudem mu się udało i nóż, z brzękiem odbity od lufy karabinu, przeleciał ponad drogą.
Rozpoczęła się walka o karabin.
Był chyba najsilniejszy spośród całej czwórki i nie znał strachu. Istnieje jednak sztuczka, pozwalająca temu, kto ją zna na odebranie karabinu lub kija temu, kto jej nie zna. Święty znał tę sztuczkę od dzieciństwa; wytrącił karabin z rąk mężczyzny, ale nim zdążył przejąć broń, tamten był znowu na nim. Simon zdołał tylko kopnąć karabin, aż przepadł gdzieś w rowie.
A zatem szansę wyrównały się.
Walczyli jak równy z równym, dwaj mężczyźni na ciemnej drodze — lew i lampart.
Przeciwnik Świętego miał nad nim przewagę siły i ciężaru, ale za to Święty miał szybkość i dziką pasję walki. Nikt, kto nie był olbrzymem lub szaleńcem, nie mógł mierzyć się ze Świętym tej nocy. A ten człowiek, który miał w sobie coś z obu, stawił mu czoła. Walczył jak bestia. Ale Święty wpadł w furię. Ten człowiek nie tylko wszedł mu w drogę; był on sługą i symbolem wszystkich sił, których Święty nienawidził. Reprezentował Mariusa i ludzi stojących za Mariusem, a także cały spisek, którego zniszczenie poprzysiągł Święty. W dodatku teraz powstrzymywał go na drodze do uwolnienia damy jego serca. Dlatego musiał zginąć, tak jak zginęli trzej jego kompani. Być może mężczyzna przeczuwał swoją zgubę, gdyż wydał zbliżony do szlochu krzyk na moment przedtem, nim palce Świętego chwyciły w żelazne kleszcze jego gardło.
To był uścisk śmierci. Święty nie miał wyboru, gdyż człowiek ten walczył do końca. Nawet gdy przestał już się szamotać, Simon nie zwalniał uścisku, aby mieć całkowitą pewność, że tamten nie udaje. Był tylko jeden sposób, aby się upewnić…
W końcu Święty stanął powoli na nogach, dysząc ciężko jak człowiek, który przebywał długi czas pod wodą, i poszedł odszukać nóż. Na drodze nie było żywego ducha.
Po namyśle zarekwirował nabity pistolet jednemu z mężczyzn, któremu broń nie była już potrzebna.
Potem zabrał się do zmiany koła.
Powinno mu to zabrać około pięciu minut, ale nie mógł przewidzieć, że zapasowa opona stanie się bezużytecznym flakiem po wyjęciu podnośnika i opuszczeniu koła na stały grunt.
Było tylko jedno zapasowe koło.
Bardzo niewielkim pocieszeniem był fakt, że zawsze przewidujący Norman Kent stale woził z sobą komplet narzędzi w dwójnasób satysfakcjonujący potrzeby przeciętnego automobilisty. Zawierał on również niezbędnik do naprawy przebitych dętek.
Zdany na światło reflektorów, nie mając pod ręką wiadra z wodą do zlokalizowania miejsca przebicia, Simon nie miał łatwego zadania.
Z westchnieniem zrzucił marynarkę i zabrał się do roboty.
Minęło ponad pół godziny, zanim hirondel był znów gotowy do drogi. Łącznie stracone zostały prawie trzy kwadranse. Cenne minuty roztrwonione w grze o życie i gałązkę wawrzynu…
Zdawało się, że to czterdzieści pięć lat, a nie minut minęło, zanim mógł zapalić papierosa i usiąść za kierownicą.
Uruchomił silnik i wykonał ruch ręką, aby włączyć światła, ledwie jednak dotknął przełącznika, gdy droga została zalana światłem nie pochodzącym z jego samochodu.
Włączając sprzęgło obejrzał się przez ramię i zobaczył, że samochód z tyłu zatrzymał się i nie zamierza go wyprzedzać.
Nie mogąc jeszcze złapać tchu po tym przedsmaku bitwy, jaki miał za sobą, nie spodziewał się tak szybko następnego ataku. Gdy ruszał z miejsca, przez chwilę bardziej go zaskoczyło niż zabolało to, co przeszyło jego lewe ramię, niby gorące ostrze włóczni.
Natychmiast zrozumiał i odwrócił się z pożyczonym pistoletem w ręce.
Nie był, co sam przyznawał, mistrzem świata w strzelaniu z pistoletu. Tej nocy jednak jakiś dobry duch kierował jego dłonią. Wymierzył chłodno, jakby ćwiczył na strzelnicy, i strzaskał obydwa reflektory stojącego za nim samochodu. Nie zaślepiony sukcesem, przestrzelił jeszcze jedno z przednich kół, po czym wziął pobliski zakręt przy akompaniamencie kul, brzęczących mu koło uszu i mnożących gwiazdy na szybie samochodu.
Tym razem nie imały się go kule. Ta sama moc musiała osłaniać go jak tarczą.
Gdy wyprowadził samochód na prostą, delikatnie obmacał zranione ramię. Stwierdził, że kość nie została naruszona. Była to tylko powierzchowna rana mięśnia czworobocznego, sama w sobie niezbyt poważna, jednak mogąca powodować drętwienie ramienia oraz osłabienie z powodu utraty krwi. Zrobił tampon z chustki do nosa i wepchnął go pod koszulę, aby przykryć ranę.
To było wszystko, co mógł zrobić podczas jazdy. Nie mógł się zatrzymać, by obejrzeć dokładniej ranę lub założyć lepszy opatrunek. Najdalej za dziesięć minut pogoń zostanie podjęta, chyba że ścigający będą mieli podobne szczęście jak on z zapasowym kołem. Ale na to już za bardzo nie można było liczyć.
Skąd, u licha, wziął się ten samochód? Czy czekał na bocznej drodze, jako pomoc dla czterech mężczyzn i ruszył po usłyszeniu krzyku pierwszego, a może szlochu czwartego mężczyzny? Niemożliwe. Przecież tyle czasu spędził przy naprawie przebitej dętki, że samochód musiałby się zjawić na długo przed zakończeniem przez niego pracy. A może był w drodze do miejsca następnej zasadzki na wypadek niepowodzenia pierwszej?
Simon rozważał w myślach te pytania, jakby przewracał kartki wielokrotnie czytanej książki, pomijając strony znane już na pamięć i próbując znaleźć miejsca, w których mógłby doszukać się nowych znaczeń.
Wszystko było na nic. Nieubłaganie demaskował każdą z prób jako podświadomą chęć uniknięcia nieprzyjemnej prawdy i równie nieubłaganie odrzucał ją. Pozostawało jedynie rozwiązanie, które mu przyszło do głowy w momencie, gdy pierwszy pocisk przebił szybę samochodu. Jeśli Marius uciekł lub został uwolniony, czy też zdołał jakoś ostrzec swoją bandę, pierwszym sensownym posunięciem z jego strony byłoby skontaktowanie się z agentami w terenie oraz ostrzeżenie ludzi w domu na wzgórzu, w Bures. Potem osobiście mógłby wyruszyć w pościg. Tak, to musiał być Marius… Nagle Święty uświadomił sobie, że gdy opuszczał Rogera, tylko Marius był skrępowany, a pozostali dwaj mężczyźni — nie. A Roger Conway, niezrównany jako porucznik i jego zastępca, był nowicjuszem w tej grze, bezradnym jak dziecko bez kierującej nim ręki wodza.
— Biedny, stary Roger — powiedział do siebie Święty. Było to dla niego typowe, że właśnie o Rogerze myślał zawsze w ten sposób.
Jechał dalej, nie zwalniając ani na chwilę.
Jechał, mając śmierć w sercu i mord w zimnych, jasnobłękitnych oczach, które wbijały się w drogę jak dwa jastrzębie wypatrujące zdobyczy. Na jego ustach błąkał się mimo woli cień niepowtarzalnego uśmiechu Świętego.
Z jego rozmyślań wynikało niezbicie, że był na z góry — straconych pozycjach.
Przeświadczenie to nie powstrzymywało go jednak. Przeciwnie, przyśpieszył jeszcze, zapominając o pulsującej bólem ranie w miarę gwałtownie rosnącego pulsowania krwi w całym jego ciele.
Dzięki nieustępliwemu naciskowi jego stopy na pedał gazu, cyfry w okienku szybkościomierza wskazywały coraz bardziej zawrotne prędkości.
Siedemdziesiąt osiem.
Siedemdziesiąt dziewięć.
Osiemdziesiąt.
Osiemdziesiąt jeden… dwa… trzy… cztery… Osiemdziesiąt pięć.
Jak na tor wyścigowy — pocieszył się Święty — to może niewiele, ale na zwykłej drodze, i do tego w nocy…
Prędkość hirondela sprawiała, że rwący pęd powietrza napierał nań z jakąś zwierzęcą siłą i rozbrzmiewał w uszach wyciem górującym nad rykiem silnika.
Przez denerwującą minutę miał na liczniku dziewięćdziesiątkę.
— Patrycja!
I zdawało mu się, że słyszy jej głos, odpowiadający:
— Simon!
— Och, najdroższa, najdroższa, jadę do ciebie! — wykrzyknął Święty, jakby mogła go usłyszeć.
Właśnie z rykiem mijał Braintree, mając jeszcze do pokonania — jak mówił ostatni drogowskaz — trzynaście mil, gdy na drogę wybiegło dwóch policjantów.
Ich zamiar był oczywisty, jakkolwiek Simon nie miał pojęcia, dlaczego chcieli go zatrzymać. Jego zachowanie wobec policjanta w Londynie, wzywającego go do zatrzymania się, nie mogło chyba sprowokować tak drastycznych i dalekosiężnych wysiłków po to tylko, aby go spisać i wlepić, mandat? A może Marius, chcąc zwiększyć skuteczność zasadzki, poinformował o nim Scotland Yard, serwując jakąś przekonywującą historyjkę o jego wyczynach jako Świętego? Ale skąd Marius mógł o tym wiedzieć? Teal, z całą pewnością, nie wiedział… Może to jednak Teal trafił nadspodziewanie szybko na trop furillaca? A jeśli tak, to skąd mógł wiedzieć, że Święty jest właśnie na tej drodze?
Odpowiedzi na te pytania mogły być różnorodne, ale tej nocy Święty nie zaprzątał sobie głowy żadną z nich. Zaciął zęby i jeszcze mocniej nacisnął pedał gazu.
Dwaj policjanci najwidoczniej musieli wyczuć jego determinację, gdyż w ostatniej chwili uskoczyli na bok.
W chwilę później Święty znów gnał przez otwartą przestrzeń, z wyzywającym rykiem klaksonu i zająkliwym warkotem pozbawionej tłumika rury wydechowej, torując drogę wśród nocy, jak przednia straż szarży zapomnianych śmiałków.
Jak Roger Conway powiedział prawdę, a inspektor Teal uwierzył w kłamstwo
Inspektor Teal posadził Hermanna w salonie i zgrabnie zatrzasnął kajdanki na przegubach jego rąk. Potem spojrzał sennym wzrokiem na Rogera.
— Czołem, nieprzytomny! — sapnął.
— Nie całkiem — zakomunikował krótko Roger. — Ale cholernie blisko. Nieźle dostałem po głowie, próbując ostrzec pana tym krzykiem.
Teal potrząsnął głową. Był ciągle przemęczony i nawet ten drobny ruch wydawał się być dla niego gargantuicznym wysiłkiem.
— Nie mnie — powiedział z wysiłkiem. — Nie nazywam się Norman. Co pan tu robi?
— Udaję lwa morskiego — odparł sarkastycznie Roger. — To taka przyjemna gra. Czy nie zechciałby pan się dołączyć? Hermann będzie nam rzucał ryby, a my będziemy je łapać w locie.
Inspektor Teal ziewnął.
— Jak pan się nazywa?
Przez kilka sekund Roger nie odpowiadał.
W tym czasie musiał podjąć decyzję, która mogła zmienić bieg całego życia Świętego, a przy okazji i jego samego — o ile nie los całej Europy. To była bardzo trudna decyzja.
Czy powinien przedstawić się jako Simon Templar? To desperackie pytanie przyszło mu do głowy najpierw… Tak się składało, że zawsze niewiele nosił w swoich kieszeniach i, o ile pamiętał, w jego portfelu nie było nic, co mogłoby go zdradzić w przypadku rewizji. Oszustwo z pewnością szybko wyjdzie na jaw, ale być może uda mu się utrzymać ten bluff przez dwadzieścia cztery godziny. A przez cały ten czas Święty będzie na wolności — i być może uwolni Patrycję, wróci do Maidenhead, załatwi sprawę z Varganem i zakończy misję, której się podjął.
Nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad konsekwencjami, grożącymi jemu samemu. To poświęcenie nic nie znaczyło w porównaniu z tym, co można było dzięki niemu osiągnąć.
— Nazywam się Simon Templar — powiedział Roger. — Myślę, że to mnie pan szuka.
Hermann wytrzeszczył oczy.
— To kłamstwo! — wybuchnął. — On nie jest Simonem Templarem!
Teal zwrócił na niego somnambuliczne spojrzenie.
— Kto pytał pana o zdanie?
— Niech pan nie zwraca na niego uwagi — powiedział Roger. — On nic nie wie. Ja jestem Templar. I nie będę stawiał oporu.
— Ależ to nie jest Templar! — nalegał podniecony Hermann. — Templar odjechał godzinę temu. Ten człowiek…
— Zamknij swój wstrętny pysk! — warknął Roger. — Bo jeśli nie, to sam ci zamknę. Ty…
Teal zamrugał oczami.
— Ktoś tu brzydko oszukuje — zauważył inteligentnie. — A teraz może obaj łaskawie zamkniecie się na chwilę?
Przemieścił swe obszerne ciało przez pokój i zatrzymał się nad Rogerem. Skoncentrował swoją uwagę na etykietce krawca wewnątrz kieszeni jego marynarki, czego Roger nie przewidział.
— Obawiam się, że jest pan kłamczuchem, panie Jak–Mu–Tam — sapnął.
— Conway. Roger Conway — z gorzką rezygnacją powiedział Roger. — To jest moje prawdziwe nazwisko.
— To brzmi bardziej prawdopodobnie.
— Jednak to, co ta żałosna sierota…
— Donos — wyjaśnił cierpliwie Teal. — Uświęcony tradycją wśród złoczyńców zwyczaj pomniejszania swojej winy poprzez składanie zeznań obciążających kumpli. Przypuszczam, że on jest pańskim kumplem? — dodał sardonicznie detektyw. — Wygląda na to, że jesteście po imieniu.
Roger milczał.
— A więc to tak. Bardzo szybko poszło. I co dalej?
Zatem Hermann w oczywisty sposób zdecydował się sypać. Wydawało się to dziwne, zważywszy na opinię, jaką sobie o nim wyrobił Roger. Ale…
Roger spojrzał na niego i nagle odkrył prawdę. To nie był donos. Jego protest był nieprzemyślany, instynktowny, dokonany w chwilowym przystępie paniki, że jego pan upewni się w przekonaniu popełnienia omyłki. Już teraz Hermann żałował swego kroku i łamał sobie głowę nad wymyśleniem tuszującego to kłamstwa oraz argumentów na własną obronę…
Sytuacja była podobnie skomplikowana, jak przed całym tym incydentem. Teraz Hermann będzie się głowił wymyślając swoje kłamstwa i Roger będzie się męczył wymyślając swoje, a obydwaj będą mieli ten sam cel: za wszelką cenę kryć swoich szefów. W efekcie będą nieuchronnie przeczyć sobie nawzajem i grzęznąć coraz głębiej w bagnie, bo żaden z nich nie zechce powiedzieć prawdy.
Czyżby rzeczywiście żaden z nich nie mógł powiedzieć prawdy?
Ta myśl niespodziewanie rozwiązała dylemat Rogera, rozjaśniając sytuację jak nagły błysk całej baterii łuków Kleiga. Zuchwałość pomysłu wstrzymała mu na chwilę dech w piersiach.
Modlitwa Rogera została wysłuchana — Święty był przy nim, śpiesząc mu z pomocą.
Ten dylemat był w zasadzie podobny do tego, który Święty rozwiązał godzinę temu. Ta sama sytuacja bez wyjścia, to samo wzajemne uwikłanie, ten sam kataleptyczny martwy punkt; ta sama stara śpiewka o nie dającej się powstrzymać sile i nie dającym się poruszyć obiekcie… A Święty znalazł wyjście — poprzez oczyszczenie szachownicy jednym gwałtownym ruchem, który nie był przewidziany w regułach gry.
Czy ten chwyt zadziała raz jeszcze — przynajmniej dla oczyszczenia atmosfery — by w końcowym przetasowaniu, odkryć lukę, której przedtem nie było? O ile Roger zrobi rzecz podobnie niemożliwą, to znaczy powie prawdę?
Prawda powinna przekonać Teala. W ustach Rogera będzie brzmiała o wiele bardziej przekonywająco niż kłamstwo i łatwo będzie ją udowodnić. Nawet Hermannowi będzie trudno ją podważyć. I…
— W każdym razie — powiedział Teal — zabieram was, chłopcy, do Yardu, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
I odesłanie do Scotland Yardu może dałoby się odłożyć. Prawda mogłaby być na tyle interesująca dla Teala, że zatrzymałaby go na Brook Street. I może przyjedzie Norman Kent, o wiele bardziej utalentowany konspirator niż Roger…
— Zanim pójdziemy — powiedział Roger — czy nie zechciałby pan posłuchać czegoś, co może pana zainteresować?
Teal podniósł brwi o milimetr.
— Co to takiego? — zapytał. — Chce mi pan powiedzieć, że jest pan królem Wysp Kanibalskich?
Roger potrząsnął głową. Jakie to proste! Być może Teal był jedynym człowiekiem w wydziale dochodzeniowym, który dawał się na to nabrać, ale przynajmniej był pewniakiem. Tak ospałego faceta trudno było sobie wyobrazić w szybkim działaniu, a już na pewno nie w trakcie tak prozaicznej czynności, jak transportowanie więźniów do komisariatu.
— Teraz ja będę sypał — powiedział Roger.
Teal skinął głową.
— Usadowił się w fotelu, jakby nie miał nic do roboty przez resztę nocy, i wyjął z kieszeni paczuszkę gumy do żucia. Poruszając rytmicznie szczękami, wykonał gest zachęty.
— No więc?
— Jeśli to panu nie zrobi różnicy — powiedział Roger, aby zyskać na czasie — wolałbym usiąść w fotelu. Ta podłoga nie jest zbyt miękka. I gdybym jeszcze mógł zapalić papierosa…
Teal podniósł się znowu i posadził go w fotelu; podał mu również papierosa. Następnie detektyw zajął ponownie swoje miejsce, nie wykazując najmniejszych oznak zniecierpliwienia.
— Gdyby miał coś przeciwko zwłoce, mogłoby to oznaczać że na zewnątrz czekają jego ludzie; w tej jednak sytuacji można było przyjąć prawie za pewnik, że obstawy nie było. Roger przypomniał sobie, że Teal miał opinię działającego w pojedynkę. Był to objaw jego zniewalającego przekonania o własnych, popartych doświadczeniem zdolnościach. Gwoli sprawiedliwości, opinia ta znajdowała uzasadnienie w jego aktach. Ale w tym przypadku…
— Tym razem mówię prawdę — powiedział Roger. — Jesteśmy w opałach — razem z Simonem Templarem — dzięki kumplom tego tutaj Hermanna, z tym, że Templar o tym nie wie. Nie chcę, aby został przymknięty, ale jeśli pan tego szybko nie zrobi, może mu się przytrafić coś złego. Widzi pan, mamy Vargana. Ale to nie my porwaliśmy go pierwsi. To byli kumple Hermanna…
— Znowu kłamie! — wtrącił jadowicie Hermann. — Czy zamierza pan nadal tracić na niego czas, inspektorze? Już raz go pan przyłapał na kłamstwie…
— A ciebie złapał skradającego się z pistoletem — uciął Roger. — Co o tym powiesz? I dlaczego, do diabła, jestem tutaj związany? No, dalej, powiedz mu, że jesteś prywatnym detektywem i właśnie zamierzałeś poszukać policjanta i oddać mnie w jego ręce.
Teal przymknął oczy.
— Nie mogę słuchać was dwóch jednocześnie — powiedział. — Który z was w końcu opowiada tę historię?
— Ja — odpowiedział Roger.
— W twoich ustach brzmi to bardziej interesująco — zgodził się Teal — nawet jeśli Hermann później udowodni, że to jest bajka. Mów dalej, Conway. Ty, Hermann, czekaj na swoją kolej i nie wtrącaj się więcej.
Hermann zapadł w posępne milczenie, a Roger głęboko zaciągnął się papierosem i wraz z dymem posłał ku górze krótką modlitwę dziękczynną.
— Pojechaliśmy do Esher po Vargana — podjął Roger — ale kiedy się tam znaleźliśmy, okazało się, że ktoś już nas uprzedził. Wyglądało na to, że Vargan był tej nocy bardzo popularny. Tym niemniej, to my w końcu wygraliśmy los i zabraliśmy go ze sobą.
— Dokąd go zabraliście?
— Proszę trzymać się własnej rady i nie przerywać — powiedział krótko Roger. — Opowiem tę historię po swojemu albo nie opowiem jej wcale.
— Dalej.
— Zabraliśmy Vargana… poza Londyn. Potem razem z Templarem wróciliśmy tutaj po rzeczy… Przy okazji, jak pan tutaj trafił?
— Pojechałem do Brighton, gdzie znalazłem waszego agenta samochodowego — powiedział spokojnie Teal. — Wszyscy agenci samochodowi spędzają niedziele w Brighton, podobnie jak najdroższe samochody z ich salonów wystawowych. To nie było trudne.
Roger skinął głową.
Podjął opowieść na nowo, ze wzrokiem utkwionym w zegar. — Kumple Hermanna wiedzieli jeszcze przed rozpoczęciem tej zabawy, że interesujemy się Varganem. Nieważne skąd — to już całkiem inna historia… No, niezupełnie — teraz to sobie uświadomiłem. Czy pamięta pan tę pierwszą aferę w Esher?
— Tak.
— Dwoje ludzi uciekło przed kierowcą Hume’a Smitha — mężczyzna i kobieta. To był Templar ze swoją przyjaciółką. Trafili tam przez przypadek: przejeżdżali obok, zobaczyli światło i poszli sprawdzić, co to takiego. Spłoszył ich ten drugi mężczyzna — olbrzym, którego odciski stóp udało wam się znaleźć. Podam panu jego nazwisko, ponieważ jest on szefem bandy Hermanna…
— Inspektorze, to będzie kolejne kłamstwo — ponownie przerwał mu Hermann.
Inspektor podniósł jedną powiekę.
— Skąd wiesz? — zapytał łagodnie.
— On wie, że mówię prawdę! — wykrzyknął triumfalnie Roger. — Sam się zdradził. Powiem panu: tamten człowiek nazywa się Rayt Marius. A jeśli pan mi nie wierzy, proszę wziąć jeden z jego butów i porównać z gipsowymi odciskami znalezionych śladów!
Oba podbródki Teala spoczywały na jego piersi. Sprawiał wrażenie śpiącego, głos jego brzmiał równie sennie.
— I ci ludzie wyśledzili was tutaj?
— Tak — potwierdził Roger. — A ponadto schwytali dziewczynę, która była z Templarem tej pierwszej nocy i w której Templar jest zakochany. Marius przyszedł tu, aby porozmawiać na temat wymiany dziewczyny na Vargana. Ale Templar nie zgodził się na wymianę — chciał ich obojga. Udało nam się ustalić, dokąd zabrano dziewczynę, więc Templar pojechał, aby ją uwolnić. Ja zostałem tu, żeby pilnować więźniów — Mariusa, Hermanna i jeszcze jednego mężczyzny imieniem Otto. Udało im się mnie przechytrzyć. Marius i Otto pojechali, a Hermann został, by mnie pilnować. Miałem być jeszcze jednym zakładnikiem w rozgrywce z Templarem. Marius i Otto wyruszyli w pościg, przygotowawszy najpierw zasadzkę, która miała zatrzymać Templara w drodze. Marius zorganizował to przez telefon. Może pan zadzwonić na centralę i sprawdzić, jeśli mi pan nie wierzy. A Templar nie wie, co się święci. Sądzi, że uda mu się zaskoczyć ludzi w domu na wzgórzu. A idzie na pewną śmierć…
— Chwileczkę — powiedział Teal. — Co to za dom na wzgórzu, o którym pan mówi?
Pytanie świadczyło o tym, że do uszu Teala trafił jednak ton autentyzmu, zawarty w opowiadaniu, wobec czego Roger odetchnął głęboko.
I co dalej? Powiedział tyle, ile chciał powiedzieć, a był to tylko długi i interesujący wstęp bez rzeczywistego znaczenia. Ile mógł do tego dodać? Jak wielkie było niebezpieczeństwo Świętego?
Roger wiedział, że Święty potrafi walczyć. Lecz czy te umiejętności wystarczą, aby zwyciężyć, wobec tylu przeciwności? I czy przybycie policji w razie zwycięstwa nie sprawi, że Templar zostanie zmuszony do walki w jeszcze jednej bitwie?… Czy jest w stanie stawić temu czoła? Czy to będzie zdrada, jeśli on wygada resztę — nawet tylko po to, aby uratować Pat? Czy można mierzyć tą samą miarą bezpieczeństwo dziewczyny i światowy pokój? Nawet jeśli zdrada oznaczałaby poświęcenie Świętego i jego samego, pozostaje Vargan z Normanem Kentem. Norman ma dokładne instrukcje na wszelki wypadek…
Co się dzieje z Normanem?
Roger spojrzał w małe, bystre oczka nadinspektora Teala. Potem odwrócił wzrok i napotkał podstępne, rzucające złe błyski oczy Hermanna. Gdy przenosił wzrok z jednego na drugiego, udało mu się ukradkiem zerknąć na zegar bez wzbudzenia podejrzeń Teala.
— Jaki dom na jakim wzgórzu? — powtórzył pytanie Teal.
— Czy to ma znaczenie? — zwlekał desperacko Roger.
— Takie sobie — odparł Teal z przerażającym opanowaniem. — Jak mam uchronić Templara przed pułapką, którą podobno na niego zastawiono jeśli nie dowiem się, dokąd pojechał?
Roger zwiesił głowę.
Jeśli Norman Kent nie zjawi się zaraz i nie przechytrzy Teala, by mogli obaj pośpieszyć na odsiecz Świętemu, nie będzie miał innego wyjścia, jak powiedzieć jeszcze więcej. To będzie jedyny sposób ocalenia Świętego, niezależnie od ceny, jaką trzeba będzie zapłacić. Roger widział to jasno w tej chwili.
Proszę najpierw połączyć się telefonicznie z policją w Braintree — powiedział. Templar będzie tamtędy przejeżdżał. Jedzie odkrytym hirondelem. Kiedy pan to zrobi, będę mówił dalej. Nie ma czasu do stracenia…
W jednej chwili zmęczone oczy Teala otwarły się szeroko. Bez zmrużenia powiek obserwował twarz Rogera.
— Czy ta historia jest prawdziwa?
— Słowo honoru!
Teal w zamyśleniu pokiwał głową.
— Wierzę panu — powiedział i z zadziwiającą prędkością skierował się do telefonu.
Roger wrzucił niedopałek papierosa do kominka i siedział z oczami utkwionymi w dywan, starając się uporządkować chaos, kłębiący mu się pod czaszką.
Gdyby Norman zdecydował się przyjechać, powinien już tu być. A więc nie zdecydował się. Tak wygląda sytuacja.
Poprzez mgłę rozpaczy dotarł do niego głos inspektora.
— Odkryty hirondel… prawdopodobnie jedzie jak szatan… Zatrzymywać, wszystkie przejeżdżające samochody… Tak, lepiej niech będą uzbrojeni… Gdy go będziecie mieli, odeślijcie zaraz pod strażą do Londynu — nowy Scotland Yard… Zadzwońcie do mnie, gdy już będzie w drodze…
Odłożył słuchawkę.
— Więc, Conway, co z tym domem?
Na chwilę coś ścisnęło gardło Rogera.
— Wiemy tylko, że jest to „dom na wzgórzu”. Tak było w liście, który miał przy sobie Marius. Ale to jest…
Wtedy rozległ się dzwonek.
Teal spojrzał na drzwi, po czym odwrócił się do Rogera.
— Kto to może być?
— Nie mam zielonego pojęcia.
Dzwonek powtórzył się ostrym ponagleniem. Serce Rogera biło jak oszalałe. Nie wiedział, jak udało mu się utrzymać na twarzy maskę zaskoczenia, ale czuł, że mu się to powiodło. Upewnił go o tym wzrok Teala, w którym nie było śladu początkowej podejrzliwości. Całą swoją duszę, wszystkie umiejętności włożył w to kłamstwo: nie mam zielonego pojęcia…
Wiedział jednak, że mógł to być tylko jeden człowiek na świecie.
Hermann wiedział również.
Roger nie dał mu żadnego znaku, nawet na niego nie spojrzał. To był hazard. Hermann znalazł się w kłopotliwej sytuacji, ponieważ wiedział, że Roger mówi prawdę i zamierza czynić to nadal. Historia, którą Roger tak pieczołowicie konstruował przeciwko sobie, dawała również Hermannowi mnóstwo informacji… Czy będzie na tyle mądry i bystry, aby uświadomić sobie, że ma większe szansę ze swymi nieoficjalnymi wrogami niż z policją?…
Hermann nie odezwał się.
Teal wyszedł na korytarz, a Roger o mało nie wydał głośnego okrzyku ulgi.
Nie mógł jednak krzyczeć, ani też w inny sposób ostrzec Normana. Z Tealem nie poszłoby tak łatwo, jak z Hermannem. Norman szedł prosto w pułapkę, więc należało się modlić, żeby wszyscy bogowie Świętego natchnęli go tak, jak inspirowali samego Świętego…
Teal otworzył frontowe drzwi. Prawą rękę trzymał w kieszeni marynarki.
Norman wahał się tylko przez ułamek sekundy.
Sam później opowiadał, że właściwe słowa pojawiły się na jego ustach bez udziału świadomości, jakby podpowiadał mu je anioł stróż.
— Czy pan Templar? — zapytał Norman Kent.
Słysząc własne słowa, poczuł się zaskoczony prostotą i bezczelnością nagle uświadomionego fortelu.
— Niestety, nie — odpowiedział grzecznie Teal.
— A czy pan Templar jest w domu?
— Chwilowo nie.
— A może pan mógłby mi pomóc? Nie znam pana Templara osobiście, ale właśnie otrzymałem niezwykłą wiadomość i myślałem, że zanim pójdę na policję…
Teal chwycił przynętę.
— Może będę mógł coś dla pana zrobić — powiedział już bardziej kordialnie. — Czy mógłby pan wejść do środka?
— Ależ oczywiście — odparł Norman.
Teal stanął z boku, aby go przepuścić, po czym zamknął drzwi.
Ściany korytarza stanowiły ekspozycję różnorodnych okazów broni, będących pamiątkami młodzieńczych eskapad Świętego do różnych zakątków globu. Były tam hiszpańskie noże i szpada matadora, muszkiety i dawne pistolety, włócznie z wysp mórz południowych, malajskie sztylety i noże, turecki bułat, bumerang z Nowej Zelandii, indiański łuk, dzida z Południowe} Afryki, bambusowa dmuchawa z Papui oraz mnóstwo innych podobnych rzeczy.
Wzrok Normana Kenta spoczął na przedmiocie, który był czymś w rodzaju niedużej maczugi i wisiał w zasięgu jego ręki.
Norman zdjął go ze ściany.
Jak Simon Templar rozstał się z Anną i wziął w ramiona Patrycję
Nawet największy optymista uznałby za beznadziejną próbę odnalezienia po ciemku i w obcej okolicy domu wyróżniającego się tylko położeniem „na wzgórzu” — zwłaszcza w krainie, gdzie wzgórza są zaledwie niewielkimi sfałdowaniami terenu. Święty zdał sobie sprawę z tego, gdy wedle swoich przypuszczeń zaczynał zbliżać’ się do wioski.
Zanim jednak zdążył wpaść w czarną rozpacz — o ile w ogóle mógłby wpaść w czarną rozpacz — światła jego reflektorów wyłuskały z ciemności postać spóźnionego wieśniaka, ociężale wlokącego się skrajem drogi. Święty, któremu nieobce było życie na wsi i tutejszy zwyczaj chodzenia spać z chwilą zamykania gospody o dziesiątej wieczorem, domyślił się, że ten podarunek mógł być tylko aniołem w chłopskim przebraniu, zesłanym prosto z nieba.
— Czy znacie dom na wzgórzu, dobry człowieku? — zapytał z głupia frant.
— A dyć pewnie!
Wówczas Święty zrozumiał, że na wsi angielskiej wszystko jest możliwe i że tubylcy mogą traktować określenie „dom na wzgórzu” jako pełny i w zupełności wystarczający adres, podobnie jak mieszczuchom wystarcza określenie „bar za rogiem”.
— Pojedziecie przez wieś, panie, zakręcicie przy kościele i potem prosto przez jakie pół mili. Pewnikiem traficie.
Przyjąwszy do wiadomości oświadczenie hreczkosieja Święty ruszył dalej. Skręciwszy w boczną drogę, zaparkował samochód nieopodal wierzchołka wzgórza, wyłączył światła i dalej poszedł pieszo. Nie chciał niepotrzebnie rozgłaszać swego przyjazdu, choć być może go oczekiwano.
Był przygotowany na zdobywanie każdego domu w okręgu, do którego pasowałoby określenie „na wzgórzu”, aż do napotkania tego właściwego. Oszczędzono mu tego jednak; pozostawało tylko właściwie wykorzystać1 dar niebios.
Pistolet w kieszeni obijał mu się o biodro, a w futerale na przedramieniu czuł niewielki, ale dający pewność siebie ciężar Anny, królowej noży, zdobytej we krwi i ochrzczonej krwią. Nie była zabawką. Przybyła we krwi i we krwi miała odejść tej nocy.
Ale o tym Święty nie wiedział mimo różnorodnych przeczuć, ogarniających go podczas skradania się wzdłuż gęstego żywopłotu z tarniny, który odgradzał teren domu, będącego celem jego ataku. Żywopłot sięgał mu ponad głowę i był nie do sforsowania, z wyjątkiem jedynej luki, gdzie znajdowała się brama. Przekonał się o tym; okrążywszy dom dookoła. Cofnąwszy się nieco, mógł zobaczyć górną część budynku, wyłaniającą się sponad żywopłotu, jak czarny kształt na tle ciemnego nieba. W jednym z okien na piętrze paliło się światło. Spoza żywopłotu nie widział parterowej części domu, nie mógł zatem stwierdzić, jaka była sytuacja z trzech pozostałych stron — od frontu bowiem co najmniej jedno z okien było oświetlone. Trwał w bezruchu, uważnie nasłuchując, jednak od strony domu nie dobiegały żadne odgłosy.
Światło w oknie na piętrze podsunęło mu pewną myśl.
Oświetlone okno na piętrze od frontowej strony budynku mogło oznaczać tylko jedno, o ile nie była to pułapka (a jeśli nawet, to zbyt subtelna, aby Święty mógł zrozumieć jej sens).
Miażdżąca siła logicznego rozumowania sugerowała bowiem, że załoga fortecy, oczekując ataku zmierzającego do uwolnienia zakładniczki, powinna umieścić ją, w miarę możliwości, poza bezpośrednim zasięgiem atakującego. Na ogół więźniowie traktowani są właśnie w ten sposób i niejako z nawyku zamykani na poddaszu lub w piwnicy, nawet jeśli nikt nie spodziewa się ataku w celu ich uwolnienia. Tego rodzaju wiejski dom nie miał chyba wystarczająco dużej piwnicy; a nie chciano też zapewne ryzykować uduszenia więźnia, którego wartość spadłaby wówczas do zera. Patrycja z pewnością mogła być tylko w jednym miejscu i to oświetlone okno wydawało się wskazywać je z taką oczywistością, jak półmetrowej wysokości napis na zewnętrznej ścianie domu.
Święty nie mógł wiedzieć, że wyjaśnienie tego faktu było proste: ta sama opatrzność, która czuwała nad nim od początku tej przygody, spowodowała awarię linii telefonicznej, aby uniemożliwić Mariusowi skomunikowanie się z domem na wzgórzu. Odgadł to jednak (z wyjątkiem awarii linii telefonicznej) i zaakceptował z tak mocnym przeświadczeniem, że nic nie było w stanie go obalić. Wiedział na pewno, bez potrzeby odwoływania się do dedukcji lub domysłów, że Marius był co najwyżej o dziesięć minut drogi stąd. Jego zamiar musiał być zatem zrealizowany szybko, o ile miał być zrealizowany w ogóle.
Przez chwilę Święty zastanawiał się, stojąc po zewnętrznej stronie żywopłotu, po czym schylił się, wypatrując na ziemi niedużych kamieni. Potrzebował małych kamyków, aby nie narobić zbyt dużego hałasu. Znalazł wreszcie trzy, które odpowiadały jego wymaganiom.
Przy świetle zapałki, ostrożnie osłoniętej jedną dłonią, na kawałku papieru znalezionym w kieszeni, napisał:
Jestem tutaj, najdroższa Pat. Przerzuć Annę z powrotem przez żywopłot, a potem wywołaj zamieszanie, aby odwrócić ich uwagę. Niebawem będę w środku. SIMON.
Przymocował kartkę do rękojeści Anny przy pomocy skrawka materiału, wydartego z koszuli i wyprostował się.
Spokojnymi i celnymi rzutami wysłał dwa kamyki w powietrze, słysząc ich delikatny stukot o oświetloną szybę. Odczekał chwilę.
Jeśli nie będzie odpowiedzi, może to znaczyć, że Pat jest związana, uśpiona, lub jeszcze gorzej… Na myśl o tym jego mięśnie naprężyły się do tego stopnia, że czuł w całym ciele ich drżenie, jak olbrzymiej masy napiętych, stalowych lin okrętowych… Będzie więc musiał rozpocząć atak bez odwracania uwagi przeciwnika… Ale to nie ta myśl spowodowała przyśpieszenie jego pulsu i ściągnięcie warg w wąską linię, której daleko było do uśmiechu. Myślał o tym, co przeszła Patrycja i o tym, co się z nią dzieje teraz…
Na Boga! — westchnął Święty z bólem w sercu — jeśli ich brudne łapska…
Zapragnął ujrzeć ją, zanim ruszy do walki na śmierć i życie. Tak na wszelki wypadek — po prostu zobaczyć jeszcze raz kochaną twarz, aby ponieść ze sobą jej wspomnienie — jak sztandar — w wir bitwy…
Nagle powstrzymał oddech.
Powoli dolne skrzydło okna zaczęło się podnosić, z zauważalną ostrożnością, aby nie narobić hałasu. Jednocześnie Święty zobaczył, że to, co wziął początkowo za małe szybki, było w istocie cieniami prętów kraty okiennej.
I wtedy ją ujrzał.
Wyjrzała i zaintrygowana popatrzyła w dół na ogród i wzdłuż budynku. Widział czerwień lekko uchylonych warg, nagle objawione złoto jej włosów, śmiały błysk w błękitnych oczach…
Wtedy wyważył Annę w dłoni i posłał ją, migocącą, przez ciemność. Nóż wbił się ostrzem w drewniany próg okna, kołysząc się tuż obok ręki dziewczyny.
Patrycja wzdrygnęła się i popatrzyła na nóż z nagłym domysłem, po czym wyrwała go i znikła we wnętrzu pokoju.
Minęło pół minuty, pełne nerwowego oczekiwania. Święty obawiał się, że w każdej chwili rozlegnie się na wzgórzu warkot samochodu, który mógł należeć tylko do jednego człowieka. Mimo wytężonego nasłuchiwania nie zarejestrował jednak niczego, co by zakłóciło niezmąconą nocną ciszę.
W końcu ujrzał ponownie dziewczynę. Widział jej rękę wysuwającą się przez kraty, po czym zobaczył Annę lecącą z powrotem, jak oderwany skrawek promienia księżyca…
Z trudnością odnalazł nóż w kępie wysokiej trawy. Do rękojeści nadal przywiązany był kawałek papieru, ale gdy go rozwinął, zauważył nowe słowa dopisane ołówkiem na odwrocie.
Jest tu ośmiu ludzi. Niech cię Bóg prowadzi, kochanie. — PAT. Święty wsunął kartkę do kieszeni i włożył Annę z powrotem do futerału.
Niech Bóg prowadzi nas oboje, Pat, wspaniały, cudowny dzieciaku! — wyszeptał w ciszę nocy i, spoglądając ponownie w górę, zobaczył ją nadal przy oknie, wypatrującą go w ciemności.
Zamachał do niej chusteczką, a ona poruszyła ręką w odpowiedzi, po czym zamknęła okno. Ale uśmiechała się, a on ją widział, więc ból w jego sercu przeistoczył się w pieśń…
Nie tracił więcej czasu na szukanie wejścia przez żywopłot. Już pierwszy obchód wykazał, że posadzono go i wypielęgnowano z myślą o pełnieniu roli skutecznej palisady. Ale zawsze pozostawała brama, całkiem zwyczajna brama na drodze.
To ona, oczywiście, była miejscem, z którego najprędzej mogli spodziewać się ataku.
Jakby tu ich rozczarować!
Przyjrzał się jej. Była prawdopodobnie pod napięciem i wyposażona w instalację alarmową. Z pewnością obserwował ją ukryty gdzieś człowiek z karabinem. Tym niemniej pozostawała jedyną widoczną drogą do środka.
Święty wziął krótki rozbieg i przesadził ją jednym susem.
Dalej był żwirowany dojazd ale Święty ledwie dotknął go stopą. Lądując na jednej nodze, wykręcił się w bok i wykonał następny skok na miękkie podłoże trawnika, kryjąc się jednocześnie w cieniu pobliskiego krzewu. Przykucnął tam, wyjął i odbezpieczył pistolet, zastanawiając się, dlaczego nikt nie strzelał.
Nie zastanawiał się jednak długo, gdyż wśród panującej ciszy usłyszał daleki i niewyraźny, lecz nie budzący wątpliwości, wznoszący się i opadający odgłos potężnego silnika. Zaledwie jednak zdołał wsłuchać się w ten odgłos, gdy nowy dźwięk wdarł się weń jak cięcie szabli — dziewczęcy krzyk trwogi…
Wiedział, że to nie było naprawdę. Czy nie on sam to wyreżyserował? Czyż nie wiedział, że Patrycja nie należała do tych, które krzyczą ze strachu? Oczywiście… Ale nie miało to wpływu na efekt, wywołany przez ten krzyk, Poruszył on głęboko w nim zakorzeniony, nie dający się opanować odruch opiekuńczości, gwałtownie przypominając mu, że powód krzyku nadal istniał, nawet jeśli Patrycja nigdy nie wydałaby go z siebie bez jego zachęty. Zmroził on coś w jego wnętrzu niczym strumień lodowatej wody i pobudził do gwałtownej reakcji prymitywny, morderczy i bezlitosny instynkt, należący do czasów, nie mających nic wspólnego ani z ubiorem jaki nosił, ani z bronią jakiej używał, ani też z rodzajem fortecy, którą zamierzał szturmować.
Święty wpadł we wściekłość.
Nie było już zdroworozsądkowego umiaru ani żartobliwości w sposobie pokonania reszty trawnika, dzielącej go od domu i oświetlonego okna na parterze, które obrał sobie jako cel ataku natychmiast po pokonaniu bramy. Nie zdziwił się nawet, że z ciemności nie padały nadal żadne strzały, nie pomyślał też o tym, że cisza może oznaczać pułapkę. Ogarnęła go furia.
Ośmiu ludzi, jak doniosła Patrycja, czekało, by stawić mu czoła… Dobrze, niech przyjdą wszyscy. Im więcej, tym bardziej krwawo…
On, który zawsze był wesołym zawadiaką, człowiekiem, dla którego żart był wart ciosu, idącym do walki z uśmiechem, i witającym wszelkie niebezpieczeństwa z pieśnią w sercu, tym razem nie był skory do śmiechu.
Przeszedł przez okno tak, jak nikt dotąd, może z wyjątkiem aktora w studiu filmowym. Pokonał je jednym długim skokiem, z prawym ramieniem gotowym do strzaskania kruchej, szklanej przeszkody, a lewym podniesionym dla osłonięcia twarzy przed odłamkami szkła.
Ten szalony skok przeniósł go prosto na podłogę pokoju. Wstrząs wywołany lądowaniem zachwiał nim na moment, co umożliwiło sześciu mężczyznom grającym w karty zerwanie się na nogi.
Było ich sześciu, co oznaczało, że dwaj pozostali prawdopodobnie byli na górze, zaalarmowani krzykiem. Byłoby lepiej, gdyby ten alarm zaangażował więcej osób, ale skoro już tak się stało… I gdzież była ta obrona, przez którą miał się przedrzeć? Jak dotąd, łącznie z forsowaniem okna, wszystko szło gładko. A ci mężczyźni wcale nie wyglądali na ludzi przygotowanych do odpierania ataku. Święty myślał o tym przez ułamek sekundy, którego potrzebował na odzyskanie równowagi, po czym skoncentrował się na innych problemach. Pistolet miał przez cały czas w garści, więc ci dwaj, którzy byli na tyle szybcy, by wyjść mu naprzeciw, nie byli jednak dostatecznie szybcy i zginęli, zanim zdobyczny pistolet zaciął się i dał szansę czterem pozostałym.
Nigdy przedtem Święty nie atakował z taką morderczą nienawiścią w sercu. Krzyk z pokoju na piętrze już się nie powtórzył, co mogło oznaczać tylko to, że został zdławiony siłą. Myślał więc o Patrycji, toczącej samotną walkę na górze i o tym, że będzie musiała dawać sobie radę, dopóki on nie zwycięży we własnej walce z przeważającymi siłami… Pierwszy cień uśmiechu pojawił się na jego ustach, gdy padł pierwszy mężczyzna. Kiedy bezużyteczny pistolet zamilkł w jego dłoni, spojrzał nań i ze zdziwieniem usłyszał własny śmiech.
Wtedy Anna wyślizgnęła się z pochwy i śmignęła przez połowę pokoju jak smuga żywego światła, aby wbić się głęboko w gardło trzeciego z mężczyzn.
Święty nie był w stanie myśleć i to spowodowało utratę Anny, która mogła mu posłużyć do zadania wielu ciosów zamiast tego jednego. Miał tylko jeden, jasny i klarowny cel, dominujący nad wirem krwawej mgły, ograniczającej jego zdolność widzenia — było to dążenie do zebrania w możliwie krótkim czasie jak największego śmiertelnego żniwa.
Pierwszy mężczyzna, z jakim starł się gołymi rękami, został odrzucony na ścianę lewym prostym, skupiającym w sobie całą piekielną siłę kowalskiego młota w rękach szalonego kowala. Jego szczęka pękła, jakby była ze szkła.
Wtedy Święty zaśmiał się znów, lecz tym razem świadomie. Pierwszy wybuch ślepej furii, pierwszy posmak krwi, pierwsze atawistycznie okrutne zaspokojenie w brutalnym starciu mięsa i kości, starły czerwoną mgłę z oczu Świętego i uspokoiły jego nerwy, przywracając mu normalne opanowanie i chłód.
— Chodź tu jeszcze raz, mój śliczny — wycedził bez tchu i choć w tym śmiechu było coraz więcej Świętego, jego oczy pozostawały nadal zimne jak dwa kawałki błękitnego lodu… — No, chodź!
Dwaj pozostali podeszli do niego razem.
Simon Templar nie przejmowałby się nawet wówczas, gdyby było ich dwudziestu dwóch. Rozgrzał się już i w miejsce dotychczasowej lodowatej bezwzględności pojawiła się znowu heroiczna radość, która nigdy nie opuszczała go na długo.
— No, chodź!
Stanęli przed nim ramię w ramię, lecz Simon jednym błyskawicznym skrętem w bok zmienił ich szyk na gęsiego. Stojący bliżej mężczyzna zamachnął się, próbując zadać cios prosto w kpiący uśmiech Świętego, ale ten uchylił się o kilka centymetrów i uderzenie przeszło bezboleśnie obok jego ucha. Simon z triumfującym śmiechem skręcił na palcach, wyprostowując się jednym, płynnym ruchem i wyprowadził klasyczny hak, który odrzucił do tyłu głowę mężczyzny z taką siłą, że padł on na ziemię jak ogłuszony wół.
Wówczas Święty odwrócił się, aby odeprzeć atak ostatniego przeciwnika. W tej samej chwili drzwi otworzyły się, zmieniając znowu wyrównany wreszcie układ sił.
Teoretycznie, bo w rzeczywistości nowo przybyły stał się dla Świętego źródłem świeżego przypływu energii. Musiał być jednym z tych, którzy zajmowali się uciszaniem krzyku Patrycji, a stosunek Świętego do nich był zupełnie osobisty…
Simon zobaczył go i kryształki błękitnego lodu pod jego prostymi brwiami zabłysły szatańskim światłem.
— Gdzie byłeś przez cały czas, słoneczko moje? — wydyszał Święty pieszczotliwym półgłosem. — Dlaczego nie zjawiłeś się wcześniej, bym mógł karykaturę twojej twarzy umieścić na odwrocie głowy?
Ruszył w ich stronę na palcach, lekko pochylony, poruszając pięściami. Z dystansu wystrzelił długim lewym sierpowym, przed którym mógłby zasłonić się tylko mistrz. Jednemu z nich rozbił nos, aby na razie go tylko skutecznie zranić, zanim dokończy roboty.
Zgodnie z wszelkimi regułami, od tego momentu Święty nie powinien mieć żadnych problemów ze zwycięstwem. Gibki, silny jak koń, szybki jak rapier, absolwent najlepszych szkół walki i zawsze dbający o dobrą kondycję, nigdy nie zawahałby się przyjąć wyzwania dwóch mężczyzn. A tej nocy Święty był supermanem.
Zapomniał jednak o swojej ranie.
Mężczyzna, znajdujący się bliżej niego, wziął gwałtowny zamach prawą, aplikując cios, który każdy doświadczony bokser miałby w głębokiej pogardzie. Ze wzgardą więc, nieomal leniwie, odruchowo wystawił lewe ramię, nie zastanawiając się nad osłoną.
W normalnych warunkach uderzenie byłoby niczym, ale dopiero jego przyjęcie uświadomiło Świętemu, o czym zapomniał. Cios przeszył całe jego ciało rozdzierającym bólem, który zdawał się poruszać każdy nerw.
Nagle poczuł się bardzo słabo i przez sekundę nie widział nic poprzez mgłę, która wirowała przed jego oczami.
W trakcie tej sekundy otumanienia otrzymał bardzo silny cios w szczękę od faceta z rozbitym nosem i zgięty w pół zatoczył się na ścianę.
Z niewiadomego powodu, być może dlatego, że nie mogli zaatakować go obaj jednocześnie, dwaj mężczyźni zatrzymali się na chwilę, zamiast pójść za ciosem i wykończyć go od razu. I przez ten moment łaski Święty „zawisł na linach”, tytanicznym wysiłkiem starając się zmusić odrętwiałe i zmaltretowane mięśnie do spełnienia jego woli i zmagając się z mózgiem, który zdawał się być w stanie uśpienia.
I poprzez śpiew tysiąca motorów huczących mu w głowie znów usłyszał pieśń hirondela:
Patrycja! Patrycja!…
Nagle uświadomił sobie, jak bardzo wyczerpała go utrata krwi. Pierwsze podniecenie, pierwszy dreszcz i uniesienie walką ukryły przed nim własną słabość, ale teraz odczuł ją nagle, gdy straszliwie powoli dochodził do siebie po uderzeniu w szczękę. W dodatku cios w ramię spowodował ponowne otworzenie się rany. Czuł na plecach ciepły strumyk krwi. Pozostała mu tylko niezmącona i jasna wola, przebijająca się przez paraliżującą ciemność — wola osaczonego giganta, walczącego jak nigdy dotąd.
Wówczas, poprzez mgłę tumaniącą jego zmysły, usłyszał to, czego cały czas się obawiał — odgłos zwalniającego samochodu.
Marius.
Przez umysł Świętego przemknęły znowu, jak długa, błyszcząca włócznia, pełne zuchwałości i pychy słowa, które wypowiedział chyba całe wieki temu:
— Niech przyjdą tu wszyscy…
I bądź to przypomnienie, bądź nieugięta wola walki zerwała krępujące go więzy nużącego otępienia i ożywiła z powrotem jego ciało.
Gdy dwaj mężczyźni podeszli, aby skończyć potyczkę, Święty podniósł jedną rękę w geście, który trudno było zignorować.
Wasz szef jest tutaj — powiedział. — Może lepiej będzie, jeśli poczekacie, aż zobaczy się ze mną.
Zatrzymali się, nasłuchując z niedowierzaniem. Musieliby mieć wyjątkowo dobry słuch, aby dorównać Świętemu. Dla Simona ta dodatkowa sekunda oddechu była równa różnicy dzielącej życie od śmierci.
Modląc się w duchu, szykował się do szalonej rozgrywki. Odskoczył od ściany jak kamień z procy i przemknął między nimi jednym, desperackim zrywem.
Ocknęli się dopiero wtedy, gdy był już przy drzwiach.
Na schodach podwoił swoją przewagę.
U szczytu schodów zaczynał się korytarz, z drzwiami po obu stronach. Nie musiał jednak wahać się ani przez chwilę, ponieważ gdy tylko postawił stopę na korytarzu, z drzwi usytuowanych mniej więcej w jego połowie wyjrzał ósmy mężczyzna.
Człowiek ten, ujrzawszy Świętego, chciał zamknąć mu drzwi przed nosem, ale albo był zbyt powolny, albo też Święty działał zbyt szybko. Ten ostatni rzucił się na drzwi jak tygrys i to mężczyzna wewnątrz był tym, który zetknął się twarzą z drzwiami, i to w najbardziej dosłownym sensie, gdyż poszybował przez pokój równie bezradnie, jak puch dmuchawca niesiony przez cyklon. Święty wszedł za nim do pokoju i przekręcił klucz w zamku. Jednym rzutem oka objął mężczyznę, który, wściekły i przerażony, gramolił się z podłogi, oraz Patrycję, przywiązaną do łóżka.
Gdy pierwszy ze ścigających zaczął dobijać się do drzwi, Święty zakręcił się jak trąba powietrzna i jednym zdecydowanym ruchem popchnął wielką komodę, stojącą przy ścianie, w kierunku drzwi. Komoda zatrzymała się około pół metra od nich i gdy Simon skoczył, aby dopchnąć ją na miejsce, ósmy mężczyzna zastąpił mu drogę z nożem.
Święty chwycił go za przegub, wykręcił i mężczyzna krzycząc z bólu wypuścił nóż z ręki.
Mimo, że miał siłę więcej niż przeciętną, nawet przez chwilę nie mógł dorównać determinacji Świętego. Simon chwycił go wpół i wyrżnął nim o drzwi tak, że tamten o mało nie wyzionął ducha. Zanim mógł się znowu poruszyć, Święty przygwoździł go do drzwi olbrzymim cielskiem komody. W chwilę później powędrowała tam również masywna szafa, wrzucona na wierzch dla wzmocnienia barykady. Uwięziony za nią mężczyzna szamotał się i trzepotał coraz słabiej, jak przyszpilony do deski owad.
Za drzwiami rozległy się przekleństwa i łomotanie, co słysząc Święty zaśmiał się cicho, błogosławiąc wiek domu. Drzwi były z solidnego dębu, grubości dziesięciu centymetrów, osadzone jak skała, a meble pasowały do kompletu. Bardzo długo potrwa, zanim ludziom z zewnątrz uda się sforsować tę przeszkodę. Chociaż może to być tylko odroczenie nieuchronnego końca…
Ale Simon nie myślał o tym. Znowu mógł się śmiać tym swoim specyficznym, cichym śmiechem Świętego, mimo całego bólu i wyczerpania. Był już u boku Patrycji i nie mogła jej się stać żadna krzywda, dopóki miał jeszcze siłę w swoim prawym ramieniu. A chciał, żeby ona słyszała jego śmiech.
Ze śmiechem i nieledwie dworskim ukłonem podniósł z podłogi upuszczony nóż, który nie był Anną, ale przynajmniej do jednego celu mógł posłużyć równie dobrze. Szybkimi, zręcznymi ruchami Simon przeciął nim więzy krępujące dłonie i kostki Patrycji.
— Och, Simon, mój kochany…
Ten jej głos, a nim wiara i nie słabnąca odwaga, które tak kochał!… Wraz z ostatnim cięciem noża opadł ostatni strzęp sznura i nareszcie była wolna. Podniósł ją i uścisnął w ramionach, jak dziecko.
— Pat, kochanie, nie zrobili ci nic złego?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Ale gdybyś nie przyszedł…
— Gdybym przybył za późno — powiedział — byłoby na dole jeszcze więcej trupów, co i tak nie wyrównałoby ani o grosz rachunku. Ale jestem tutaj.
— Ależ ty jesteś ranny!
— Wiedział o tym, zdając sobie sprawę, że w godzinie potrzeby okazał się żałosnym zwycięzcą. Lecz ona nie może się o tym dowiedzieć, póki istnieje choćby najmniejszy promyk nadziei, póki on jeszcze jest w stanie wytrwać…
I zaśmiał się ponownie tak wesoło i beztrosko, jak w swoich najlepszych chwilach.
— To nic — powiedział radośnie. — Biorąc pod uwagę szkody, jakie ja im wyrządziłem, wychodzi na to, że mamy czysty zysk rzędu dwóch tysięcy procent. A zanim położę się spać, wzrośnie on najprawdopodobniej do dwustu tysięcy procent!
Jak Simon Templar był oblegany, a Patrycja Holm wołała o pomoc
Przez moment, wart wszystkich bitew świata, Simon trzymał Patrycję w mocnym uścisku, po czym bardzo delikatnie wypuścił ją z objęć.
— Poczekaj chwilę, moja droga — powiedział szeptem — muszę wzmocnić fortyfikację.
Na szczęście pokój był wąski i, jak na swoje rozmiary, bogato umeblowany. Wykorzystując łóżko, umywalkę i jeszcze jedną komodę można było rozbudować barykadę tak, by tworzyła zwarty zator od drzwi aż do przeciwległej ściany. Sforsowanie drzwi było zatem możliwe chyba tylko przy użyciu taranu. Z drugiej jednak strony niemożliwością było rozbudowanie barykady wzwyż, do pełnej ich wysokości. Święty zdołał położyć na wierzch szafę, ale nawet jego siła — gdyby był zdrów i wypoczęty — nie była w stanie postawić kolosa pionowo, by mógł zakryć drzwi. Jeżeli użyją siekier…
Była to jednak ponura ewentualność, której rozważanie w niczym nie polepszało sytuacji.
— Przynajmniej mają nad czym łamać sobie głowę — powiedział Święty cofając się, aby ocenić wynik swojej pracy.
Mówił to, nasłuchując, a kiedy skończył zdanie, nasłuchiwał uważnie nadal.
Hałas za drzwiami cichł stopniowo, a w zamieszaniu dał się w końcu wyraźnie wyodrębnić jeden głos.
Simon nie rozumiał słów, ale nie miał wątpliwości, kto je wypowiadał. Tego piskliwego głosu i aroganckiego, władczego tonu nie można było przypisać nikomu innemu.
— Czołem, Marius, mój mały baranku! — zawołał zaczepnie. — Jak leci?
Wtedy Marius przemówił po angielsku.
— Muszę teraz odejść od drzwi, Templar — zakomunikował uprzejmie. — Mam zamiar przestrzelić zamek.
Święty parsknął śmiechem.
— Mnie to nie robi różnicy, mój słodki — odpowiedział — ale dobrze byłoby, gdybyś wiedział, że jeden z twoich cwaniaków tkwi przy drzwiach, dokładnie zasłaniając zamek. Obawiam się, że nie może się ruszyć, a ja nie mogę go stamtąd wyjąć bez wysadzenia w powietrze umocnień.
— To pechowo się dla niego złożyło — odrzekł nieporuszony Marius, a mężczyzna przygwożdżony do drzwi wrzasnął przeraźliwie.
Święty zdążył odciągnąć Patrycję w róg pokoju i zasłonić ją własnym ciałem, gdy Marius wystrzelił. Simon popatrzył przez ramię i zobaczył, że człowiek przy drzwiach obnażył zęby, jak w upiornym uśmiechu, po czym miękko opadł na komodę i pozostał bez ruchu. Nerwy Świętego były z czystego wolframu, ale nieludzka premedytacja tego morderstwa zmroziła mu na chwilę krew w żyłach.
— Biedaczysko — wymamrotał.
Na zewnątrz Marius wyszczekał rozkaz, po czym szturm został wznowiony.
Simon podszedł do okna, ale jeden rzut oka na kraty powiedział mu, że zostały osadzone zbyt mocno, aby można je było ruszyć z miejsca bez niczyjej pomocy. W pokoju nie było nic, bo mogłoby posłużyć jako dźwignia, może z wyjątkiem słupków od baldachimu łóżka. Ale aby się do nich dostać, trzeba by rozebrać całą barykadę.
Pułapka była kompletna.
Nie można też było oczekiwać żadnej pomocy z zewnątrz, chyba że Roger… Ale sam fakt, że Marius był tutaj, wykluczał Rogera z gry.
— Jak się tu dostałeś? — zapytała dziewczyna.
Simon opowiedział jej całą historię, choć jego myśli pochłonięte były innymi sprawami. Może z powodu rozproszenia uwagi zapomniał o tym, że jej bystry umysł nie mógł zbyt długo powstrzymywać się od wyciągania wniosków, więc był zaskoczony, gdy mu przerwała.
— Lecz jeśli zostawiłeś Rogera z Mariusem…
Święty spojrzał na nią i ponuro skinął głową.
— Spójrzmy prawdzie w oczy — powiedział. — Stary Roger dał plamę; ale może udało mu się jakoś wykaraskać. Nie jest, co prawda, naszym prymusem, lecz ma talent do wychodzenia z kłopotów obronną ręką. Chyba, że Teal się wtrącił…
— Dlaczego Teal?
Simon wrócił na ziemię. Tyle się wydarzyło od czasu, gdy widział ją ostatni raz, że zapomniał o tym, iż nie wie ona o wielu wydarzeniach.
Zrelacjonował jej fakty, o których dotąd nie miała pojęcia — eskapadę do Esher i ucieczkę do Maidenhead. Po raz pierwszy miała pełny obraz sytuacji i zrozumiała nareszcie, dlaczego została uprowadzona do domu na wzgórzu.
Spokojnie, rzeczowo, z lekkością i dowcipem, opowiedział jej w obrazowy sposób całą historię tak, jakby to był zwyczajny incydent. Dla niego, w rzeczy samej, stało się to już incydentem: po wejściu do lasu widział już tylko pojedyncze drzewa.
— A więc widzisz — podsumował — że Anielski Pysk poważnie traktuje sprawę. Wiesz również, co jest powodem dzisiejszego zamieszania w Bures.
Mówiąc to spojrzał wymownie na postać leżącą bez życia na komodzie, milczące świadectwo prawdy jego słów. Wzrok dziewczyny podążył za jego spojrzeniem.
Ich oczy spotkały się i Simon bezradnie wzruszył ramionami.
Posadził ją na łóżku i usiadł obok, po czym wyjął papierosa. Ją również poczęstował.
— Nic nie pomoże przejmowanie się tym — powiedział lekko. — To przykre, co stało się z tym biedakiem, ale patrząc na to z drugiej strony, powinniśmy się cieszyć, że mamy o jednego mniej w zastępach zła. Cieszmy się… A póki się radujemy, opowiedz mi, jak dostałaś się w tę całą kabałę.
— To było proste. Wiesz, że nie spodziewałam się niczego podobnego. Gdybyś powiedział więcej, kiedy dzwoniłeś… Dałam się podejść jak dziecko. W pociągu było pusto i miałam dla siebie cały przedział. Byliśmy chyba w pobliżu Reading, gdy korytarzem nadszedł jakiś mężczyzna i poprosił o zapałki. Dałam mu, a on poczęstował mnie papierosem. Wiem, że to było niemądre, ale on wyglądał całkiem normalnie i nie miałam powodów do podejrzeń…
Simon skinął głową.
— Dopóki nie ocknęłaś się w jakimś samochodzie?
— Tak… Ze związanymi rękami i nogami, z workiem na głowie… Jechaliśmy dosyć długo, aż wreszcie przywieźli mnie tutaj. To było mniej więcej na godzinę przedtem, zanim rzuciłeś kamykami w okno… Och, Simon, tak się cieszę, że przyjechałeś!
Ramię Świętego objęło mocniej jej barki.
— Ja również — powiedział.
Popatrzył na drzwi. Wyglądało na to, że barykada przeszła próbę pomyślnie, gdyż zaniechano szturmu. Wtedy Marius wydał następne polecenie.
Przez moment słychać było tylko szmer rozmowy, po czym głosy ucichły i ktoś przeszedł ciężko korytarzem. Simon Templar wstrzymał oddech, domyślając się spełnienia swych najgorszych przeczuć.
W chwilę później domysły te potwierdził dochodzący z tamtej strony łoskot, odmienny od dotychczasowego łomotania w drzwi.
— Co to takiego? — spytała Patrycja.
— Przynieśli siekierę — wyjaśnił beztrosko Święty, choć w głębi serca nie czuł się tak beztrosko. Odgłos rąbania oraz pęknięcie, jakie zauważył w jednej z płyt wskazywały na użycie topora, dzięki czemu w krótkim czasie nawet dziesięć centymetrów wysuszonego dębu przestanie stawiać opór.
Uderzenie powtórzyło się. I jeszcze raz.
Przy czwartym uderzeniu w szczelinie ukazała się krawędź ostrza, jak cienki pasek srebra.
Teraz to tylko kwestia minut i otwór stanie się wystarczająco duży, żeby oblegający mogli zacząć strzelać — i trafiać.
A gdy to się stanie…
Święty wiedział, że dziewczyna patrzy na niego i desperacko starał się opóźnić pytanie, które chciała mu zadać.
— Marius, stary byku!
Przez chwilę panowała cisza, po czym Marius odezwał się.
— Czy chcesz mi powiedzieć — zapytał drwiąco — że zamierzasz oszczędzić nam kłopotu wyłamywania drzwi?
— O, nie. Chciałem cię tylko zapytać, jak się miewasz.
— Nie mam powodów do narzekań, Templar. A ty?
— Gdy niebo jest szare — odparł Święty, naśladując Ala Jolsona — nie dbam o nie. Dzięki tobie jest niebieskie, słoneczko ty moje… Przy okazji, jak rozstałeś się z moim przyjacielem?
Zza drzwi dobiegł drwiący chichot.
— Jest nadal na Brook Street, pod opieką Hermanna. To ten, którego znokautowałeś… Ale jestem pewien, że Hermann jest dla niego bardzo miły… Czy chciałbyś jeszcze coś wiedzieć?
— Chwilowo nie — odparł Święty.
Marius powiedział coś w swoim języku i topór znów poszedł w ruch.
Nie można było dłużej zwlekać z odpowiedzią Patrycji. Święty napotkał jej wzrok i zobaczył, że wszystko zrozumiała. Nie okazała jednak strachu.
W milczeniu popatrzyli na siebie i dłonie ich spotkały się w mocnym uścisku.
— Przykro mi — powiedział cicho Simon. — Nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro.
— Ależ ja rozumiem, Simon — odpowiedziała, a jej głos był nadal tym mocnym, czystym i pewnym głosem, który kochał. — Mimo wszystko bogowie o tobie nie zapomnieli. Czyż nie o taki koniec zawsze się modliłeś?
— Wszystko skończone — powiedział spokojnie. — Roger był moją ostatnią rezerwą. Gdybym nie wrócił na Brook Street w określonym czasie, miał jechać za mną. Ale, oczywiście, Roger nie może przyjechać…
— Wiem.
— Nie pozwolę, aby wzięli cię żywą, Pat.
— A ty?
Zaśmiał się.
— Będę próbował zabrać ze sobą Mariusa. Sprzedałbym własną duszę, aby cię z tego wyciągnąć. To wyjście jest odpowiednie dla mnie, ale nie dla ciebie…
— Dlaczego nie? Czy nie powinnam być przy tobie w ostatniej bitwie?
Ręce Pat znalazły się na jego ramionach, a on wziął jej twarz w swoje dłonie. Patrzyła mu w oczy unosząc twarz.
— Najdroższa — powiedział — ja się nie skarżę. Nie przyszło nam żyć we wspaniałych czasach, ale zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby w moim rozumieniu uczynić życie wspaniałym, realizując ideał szczęśliwego wojownika. I ty sprawiłaś, że to było możliwe. Dzięki tobie poszukiwałem wielkich rzeczy i walczyłem o nie. Bitwa i nagła śmierć — tak, ale bitwa i nagła śmierć dla pokoju, życia i miłości. Wiesz, że cię kocham, Pat…
Wiedziała. I jeśli dotąd nie ujawniła przed nim głębin swego serca, uczyniła to teraz, w pocałunku pełnym radości tak żywej, jak krzyk pośród ciszy.
— Czy może istnieć coś ważniejszego? — zapytała.
— Lecz ja ciebie poświęciłem! Gdybym był podobny do innych mężczyzn, gdybym tak nie gonił za ryzykiem, gdybym więcej myślał o tobie i o tym, na co ciebie narażam…
Uśmiechnęła się.
— Nie chciałabym, żebyś był inny. Nigdy przedtem się nie usprawiedliwiałeś — dlaczego miałbyś robić to teraz?
Nie odpowiedział. Jak można zareagować na taką wielkoduszność?
Bombardowanie drzwi nie ustawało przez cały czas. Potężna konstrukcja drżała i rezonowała przy kolejnych uderzeniach, których dźwięk przypominał stłumiony huk dzwonów.
Święty spojrzał w górę i zobaczył, że w drzwiach pojawiła się dziura wielkości ludzkiej dłoni. I nagle, mimo osłabienia i zmęczenia, poczuł w sobie dziwną moc.
— Ależ, na Boga, to nie może być koniec! — wykrzyknął. — Mamy jeszcze tyle do zrobienia, ty i ja!
Zerwał się na nogi.
Nie mógł uwierzyć w to, że to już koniec. Nie był jeszcze gotów do odejścia, nawet w blasku jakiejkolwiek chwały. Nie wierzył, że wybiła jego ostatnia godzina. Naprawdę mieli jeszcze wiele do zrobienia. Był Roger Conway oraz Vargan i Marius, od których zależał pokój na świecie. A potem — kolejne przygody, inne sprawy… Stało się tak, że w tej jednej przygodzie i w tej właśnie godzinie ujrzał nową i szerszą wizję życia, bogatszą od ideału szczęśliwego wojownika, bardziej pociągającą niż dzika rozkosz bitwy i nagłej śmierci, a będącą właściwie spełnieniem tych wszystkich wartości. Jakże więc miał umrzeć, zanim jej bliżej nie poznał?
Spojrzał na drzwi i zobaczył oczy Mariusa.
— Radzę ci się poddać, Templar — powiedział chłodno olbrzym. — Jeśli będziesz się upierał, zastrzelę cię.
— To ci pomoże, Anielski Pyszczku, nieprawdaż? I jak wtedy znajdziesz Vargana?
— Możemy zmusić do mówienia twojego przyjaciela Conwaya.
— Masz taką nadzieję!
— Mam własne metody perswazji, Templar, a niektóre z nich są prawie tak samo pomysłowe, jak twoje. A poza tym, czy pomyślałeś, że w razie twojej śmierci panna Holm pozostanie bez opiekuna?
— Pomyślałem — odparł Święty. — Myślałem również o tym, że moja kapitulacja pozostawi ją dokładnie w takiej samej sytuacji. Ale ona ma nóż i nie sądzę, aby chciała ci pomóc. Przemyśl to jeszcze raz!
— Ponadto — dodał Marius tym samym beznamiętnym tonem — nie musisz zginąć od razu. Najpierw mógłbyś otrzymać jeszcze parę ran.
Święty odrzucił głowę do tyłu.
— Nigdy się nie poddam — odparł.
— Bardzo dobrze — powiedział — spokojnie Marius.
Wyrzucił z siebie następny rozkaz i topór ponownie uderzył w drzwi. Święty wiedział, że otwór był powiększany po to, aby można było przezeń strzelać i widzieć, do czego się strzela. Wiedział również, że osiągnięcie tego minimum wkrótce nastąpi.
W pokoju nie było gdzie się ukryć. Mogli przywrzeć do ściany, na której znajdowały się drzwi, aby nie było ich widać z zewnątrz, ale to nie zmieniało sytuacji — kilka strzałów wzdłuż ściany mogłoby łatwo rozwiązać problem.
Święty nie miał żadnej broni z wyjątkiem zdobycznego noża, który zresztą oddał Patrycji.
Nie mieli żadnych szans.
Patrzył na drzazgi, wylatujące z otworu wyrąbanego przez topór — a był już prawie wielkości ludzkiej głowy — i przyszła mu do głowy szalona myśl, żeby wyzwać Mariusa na pojedynek. Natychmiast jednak z tego zrezygnował. Wielu mężczyzn mogłoby przyjąć wyzwanie, zważywszy różnicę w gabarytach; obawa przed zarzutem tchórzostwa, a także potrzeba utrzymania autorytetu u podwładnych, mogłyby również skłonić niektórych do poważnego potraktowania wyzwania. Marius jednak nie zwracał uwagi na takie niuanse. W polu widzenia miał tylko jeden cel i dowiódł już, że traktował go z determinacją, przekraczającą wszystkie zwykłe motywy działania. Człowiek, który z zimną krwią torował sobie drogę poprzez trupy członków własnej bandy, z pewnością będzie odporny na argumenty, jakich mógłby użyć Święty.
Więc co?
Święty trzymał Patrycję w ramionach, a jego mózg zdawał się wirować jak wielkie, zwariowane koło zamachowe. Czuł, jak gwałtownie opada z sił. Bardzo wiele kosztował go heroiczny wysiłek, poświęcony na dotarcie do tego pokoju i zbudowanie barykady, a nagły przypływ nadnaturalnej siły i energii nie mógł trwać długo. Przypominał on przezroczystą powłokę lśniącego kryształu, twardą lecz kruchą, poza którą i poprzez którą mógł zobaczyć podstawy, na jakich opierała się jego nietrwała spoistość.
W sytuacji tej, jak zwykle w przypadkach impasu, była kwestia gry na zwłokę. Ale była też kwestia odwrotna. Cokolwiek miało być zrobione w celu zyskania na czasie, musiało być wykonane szybko, zanim ten wymuszony płomień witalności wypali się i pozostawi go bezsilnym.
Święty przetarł oczy ręką i poczuł się dziwnie słaby. Gdyby tylko był zdrowy i pełen sił, odzyskał z powrotem utraconą krew, miał zdrowe ramię, od którego nie rozchodziłby się odrętwiający ból po całym ciele i mózg wolny od tej ogłupiającej pozostałości nokautującego uderzenia w szczękę, mógłby stanąć u boku Patrycji i bronić jej w potrzebie.
— O, Boże! — jęknął. — Boże, pomóż mi!
Ale nadal nie widział żadnej sensownej rzeczy, którą mógłby zrobić. Nic, poza tym straceńczym gestem. Odepchnął Patrycję i skoczył ku drzwiom, na barykadę, zakrywając swym ciałem wyrąbywany otwór. Zobaczył go Marius.
— Co znowu, Templar? — zapytał ze złością.
— Nic, najsłodszy — odparł Święty, śmiejąc się z wysiłkiem. — Po prostu jestem tutaj i tak się ustawiam, aby strzał oddany do mnie był śmiertelny. A wiem, że nie chcesz jeszcze mojej śmierci. Tak więc zajmie ci jeszcze trochę czasu — czyż nie? — powiększenie otworu na tyle, aby strzał był bezpieczny i nie zabił…
— Zachowujesz się po prostu głupio i zawracasz mi głowę — powiedział beznamiętnie Marius i wydał polecenie, po którym mężczyzna z siekierą podjął pracę.
Niech to potrwa dłużej — o nic więcej Święty nie dbał. Póki życia, póty nadziei. Cud może się zdarzyć… może się zdarzyć… Spostrzegł, że Patrycja jest przy nim.
— Simon, po co to?
— Zobaczymy, kochanie. Ciągle jeszcze potrafimy kopać — a to jest najważniejsze.
Starała się odciągnąć go siłą, ale chwycił ją za ręce. Nagle wyrwała się z jego uścisku, a on w oszołomieniu i nic nie rozumiejąc patrzył, jak podeszła do okna, podniosła jego skrzydło i wyjrzała na zewnątrz.
— Ratunku!
— Głupia! — wykrzyknął Święty z goryczą w głosie. — Chcesz im dać tę satysfakcję, że usłyszą nasze skamlenie?
Zapomniał o całej reszcie — liczyła się tylko męska duma. Odstąpił od drzwi. Podszedł do niej chwiejąc się na nogach i chwycił za ramiona, aby odciągnąć od okna.
— Ratunku! — zawołała ponownie.
— Bądź cicho! — warknął Święty.
Lecz gdy ją odwrócił do siebie zobaczył, że twarz jej była spokojna i pogodna i wcale nie wyglądała na twarz osoby błagającej o ratunek.
— Ty prosiłeś o pomoc Boga — wyjaśniła. — Dlaczego ja nie mogę poprosić ludzi, którzy właśnie nadjechali.
I wskazała widok za oknem.
Popatrzył tam i zobaczył, że brama w końcu ogrodu i podjazd były oświetlone — jak dziennym światłem — reflektorami samochodu, który zatrzymał się na drodze. Stojąc przy drzwiach nie mógł usłyszeć nadjeżdżającego samochodu, gdyż zagłuszał go łoskot siekiery.
W światłach samochodu ukazał się mężczyzna — wysoki, ciemny, przystojny. Przyłożył obie dłonie do ust i krzyknął:
— Już idę, Pat!… Cześć, Simon!
— Norman! — krzyknął Święty. — Norman… mój aniele… mój słodki aniele!
Nagle uświadomił sobie sytuację i zawołał znowu:
— Uważaj na siebie! Oni są uzbrojeni…
— I my również — odpowiedział radośnie Norman Kent. — Inspektor Teal i jego wesoła kompania są dookoła domu. Mamy ich obojętnie!
Na chwilę Święty zaniemówił.
Więc…
— Czy powiedziałeś… inspektor Teal?
— Tak — odkrzyknął Norman. I dodał coś jeszcze. Zrobił to genialnie. Wiedział, że ludzie Mariusa byli cudzoziemcami, a także sam Marius, ze swoim nadto perfekcyjnym angielskim, był cudzoziemcem; tylko Święty i Patrycja mogli znać co bardziej zawiłe perwersje i defiguracje, możliwe do pomyślenia w ich rodzimej angielszczyźnie. Dodał to bez zmiany tonu, która mogłaby zdradzić jego intencje:
— Brać żywcem do pudła — na żywca bez pudła!
Simon przejrzał podstęp.
Od dawna chyba, stateczny skądinąd i zrównoważony Norman, nie wyczyniał takich frywolnych sztuczek z mową Szekspira. Święty łatwo mu to wybaczył.
Obejmował ręką ramiona Patrycji. Zobaczył światło w ciemności: zdarzył się cud — i przygoda trwała nadal.
Odzyskał głos.
— A niech to! — wykrzyknął i pociągnął Patrycję w dół, za barykadę, gdy pierwszy strzał zza roztrzaskanych drzwi cmoknął nad ich głowami, ze świstem znacząc drogę kuli w ciemności za otwartym oknem.
Jak Roger Conway prowadził hirondela, a Norman Kent patrzył wstecz
Druga kula zawarczała nad uchem Świętego i ugodziła w ścianę za jego plecami, zostawiając srebrzystą bliznę. I to było wszystko. Natomiast z zewnątrz dobiegł grzechot innych strzałów. Simon słyszał, jak Marius mówi coś krótkimi, urywanymi słowami, po czym dotarł do niego odgłos wielu kroków, szybko oddalających się korytarzem. Wychylił głowę z kryjówki i zobaczył, że dziura w drzwiach była pusta.
Odgadł — co niebawem zyskało potwierdzenie — że usiłują przedrzeć się przez nieistniejący kordon.
Podniósł się i przy pomocy Patrycji zaczął rozbierać barykadę. Potem pobiegli korytarzem i zatrzymali się u szczytu schodów: w hallu na dole nie było nikogo.
Simon schodził w dół pierwszy. Nie zdając sobie sprawy, dokąd idzie, wpadł do najbliższego pokoju. Zorientował się, że właśnie tutaj stoczył wstępną potyczkę. Okno, przez które wtargnął, było teraz otwarte i dobiegały przez nie sporadyczne odgłosy strzelaniny.
W drodze do okna, nie zatrzymując się, podniósł z podłogi pistolet.
Padające z tyłu światło pozwalało widzieć grupkę mężczyzn wsiadających do samochodu, który stał na trawniku przed domem. W sekundę później uruchomiono silnik.
Na twarzy Świętego pojawił się uśmiech — pierwszy całkowicie beztroski uśmiech tej nocy. Było coś nieodparcie komicznego w tych przygotowaniach do heroicznego wypadu, którego brawurę można było porównać do próby nastraszenia głośnym „Uuuu!” zwykłej, domowej gęsi. Ale tamci nie mogli o tym wiedzieć i Marius zdecydował się na jedyne, możliwe w tej sytuacji wyjście. Nie mógł mieć nadziei na przetrwanie oblężenia, a wycieczka dawała jakieś szansę. Marne, ale jednak szansę. Swoją drogą, odgłosy szarży policji, oblegającej dom, były nader przekonywające. Widać było, że odsiecz nie oszczędzała tchu ani amunicji; musieli nieźle się nabiegać, aby podtrzymać wrażenie ognia rewolwerowego, dochodzącego jednocześnie ze wszystkich zakątków ogrodu.
Samochód ze swym rozwścieczonym ładunkiem wjeżdżał właśnie na podjazd. Simon wymierzył i wystrzelił za nim z pistoletu, ale nie mógł stwierdzić, czy uczynił jakieś szkody.
Wtem poczuł lufę pistoletu między żebrami i odwrócił się.
— Schowaj to — powiedział. — Schowaj to, Roger, stary chłopie!
— Nareszcie, stary koniokradzie!
— Nareszcie, stary łajdaku!
Uścisnęli sobie dłonie.
Z ciemności wyłonił się Norman Kent.
— Gdzie jest Pat?
Patrycja stała obok Świętego. Norman przyciągnął ją do siebie i bezwstydnie pocałował. Klepnął Świętego po ramieniu.
— Jedziemy za nimi? — zapytał.
Święty potrząsnął przecząco głową.
— Nie teraz. Czy Horacy przyjechał z wami?
— Nie. Tylko Roger i ja — stara dobra firma.
— Niezależnie od tego i tak musimy wrócić do Vargana. Nie możemy ryzykować utraty tej okazji i dać się na powrót związać. A ponadto za dziesięć sekund będzie tu się roiło od spanikowanych wieśniaków przekonanych, że właśnie wybuchła nowa wojna. Musimy zwijać się, póki czas!
— Co tu masz na marynarce? Krew?
— Nic takiego.
Prowadził do hirondela, poruszając się wolniej niż normalnie. Obok niego szedł Roger. W pewnym momencie Święty zachwiał się i chwycił Rogera za ramię.
— Przepraszam cię, stary — powiedział cicho. — Trochę dziwnie się poczułem…
— Czy nie lepiej byłoby się temu przyjrzeć?
— Już odjeżdżamy — powiedział Święty tak pełnym chłodnego spokoju, nie znoszącym sprzeciwu tonem, jakim nie zwracał się do Rogera nigdy przedtem.
Nadnaturalna energia, trzymająca go do tej pory na nogach, opuszczała go teraz, gdy nie była już niezbędna. Mimo to czuł głębokie i niedorzeczne zadowolenie.
Prowadził Roger Conway, gdyż Norman uprzejmie ustąpił mu miejsca przy kierownicy swego odzyskanego samochodu. Roger wyjaśnił to Świętemu, który usiadł z przodu obok niego.
Norman przywiózł nas tutaj. Zawsze uważałem ciebie za największego mistrza kierownicy, ale pozostało niewiele rzeczy, których mógłbyś nauczyć Normana.
— Jaki to był samochód?
— Lancia. Norman ugrzązł w Maidenhead, bez żadnego środka transportu, więc nie miał innego wyjścia, jak coś zwędzić. Poszedł zatem do Skindlesa i coś wybrał.
— Zacznijmy od początku — powiedział cierpliwie Święty. — Co się działo z tobą?
— To nie był mój popisowy numer — powiedział Roger. — Grubas odwrócił moją uwagę, a Anielski Pysk załatwił mnie kopniakiem. Wtedy chudy dokończył dzieła, nieomal skutecznie. Marius dorwał się do telefonu, ale nie mógł połączyć się z Bures. Załatwił jednak inne sprawy z Westminster 9999…
— Spotkałem ich. Całą czwórkę.
— Potem Marius wyszedł z grubym, zostawiając Hermanna na straży. Jeszcze przedtem telefonowałem do Normana, który powiedział, że może przyjedzie. Gdy zadzwonił dzwonek, krzyknąłem, aby go ostrzec i dostałem znowu po głowie. Ale to nie był Norman, lecz Teal, który zakuł Hermanna. Opowiedziałem Tealowi część historii. Była to jedyna rzecz, jaka mi przyszła do głowy, aby przedłużyć nasz pobyt na Brook Street: na wypadek, gdyby zjawił się Norman, a także aby pomóc tobie. Powiedziałem Tealowi, aby połączył się z policją w Braintree. Nie spotkałeś ich?
— Chcieli mnie zatrzymać, ale udało mi się przejechać obok.
— Wtedy zjawił się Norman. Pięknie podszedł Teala i załatwił go jakimś berdyszem czy czymś takim ze ściany w przedpokoju. Zostawiliśmy Teala i Hermanna ze spętanymi skrzydełkami jak kurczaki…
Święty przerwał mu.
— Chwileczkę — powiedział spokojnie. — Wspomniałeś o telefonie do Normana?
Conway skinął głową.
— Tak. Myślałem…
— Marius był przy tym?
— Tak.
— Słyszał, jak podawałeś numer?
— Przypuszczam, że tak. Ale…
Simon wyciągnął się w fotelu.
— Nie mów — powiedział — że już wiemy o tym, iż centrala nie może podawać nazwisk i adresów abonentów. Nie mów mi, że Hermann, który jest z Tealem, mógł nie zapamiętać numeru. Ale jaki głupiec nie zapamięta jednego słowa „Maidenhead”?
Roger klepnął się dłonią w usta.
Wyszło szydło z worka — a on nie zdawał sobie z niczego sprawy aż do tej chwili. Poraziło go nagłe uświadomienie sobie tego, co zrobił.
Dokop mi, Simon, proszę cię! Przyłóż mi z całej siły… Simon położył mu rękę na ramieniu i roześmiał się.
— Nie przejmuj się, Roger — powiedział. — Wiem, że nie pomyślałeś o tym. Nie urodziłeś się do takiej gry i to nie twoja wina, że się potknąłeś. Poza tym nie wiedziałeś, że to będzie miało jakiekolwiek znaczenie. Nie mogłeś wiedzieć, że Anielski Pysk ucieknie albo że zjawi się Teal…
— Szukasz dla mnie usprawiedliwień — powiedział Roger gorzko — choć nie ma żadnych. Wiem o tym. Ty byś nie popełnił takiego błędu.
Dłoń Simona zacisnęła się mocniej na ramieniu Rogera.
— Głuptasie — powiedział łagodnie Święty — nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Jesteśmy bezpieczni przez co najmniej kilka godzin i tylko to się liczy.
Conway milczał, a hirondel gnał przez noc nie zatrzymując się.
Simon oparł się wygodnie i zapalił papierosa. Wydawało się, że śpi, ale było inaczej. Po prostu odpoczywał i milczał, korzystając z wytchnienia, którego tak bardzo potrzebował. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, jakim gigantycznym wysiłkiem woli trzymał się jeszcze. Ale nikt nie może się o tym dowiedzieć, z wyjątkiem Rogera, który i tak go rozszyfrował. Nie powie o tym Patrycji, ponieważ nalegałaby na odłożenie podróży, a do tego nie mógł dopuścić.
Ostrożnie zbadał swoją ranę, uważając aby jego ruchy nie były widoczne z tyłu. Na szczęście kula przeszła czysto przez bark i nie wyglądało na to, by miały wyniknąć jakieś komplikacje. Do jutra, przy swoich niespotykanych zdolnościach regeneracyjnych i wspaniałym zdrowiu, będzie miał co najwyżej lekko sztywne i obolałe ramię. Jedynym realnym zagrożeniem mogło być osłabienie, spowodowane upływem krwi. Czuł jednak, że i z tym będzie mógł sobie teraz poradzić.
Siedział tak, oparty wygodnie, z zamkniętymi oczami i tlącym się, prawie zapomnianym papierosem w palcach. Myślał o błędzie, popełnionym przez Rogera.
Pierwszą, oczywistą konsekwencją tej nieostrożności był fakt, że Maidenhead przestaje być bezpiecznym dla nich miejscem.
Marius, nadal działający swobodnie, nie będzie prawdopodobnie zbyt długo czekał z następnym atakiem. A Maidenhead nie było znów tak wielką metropolią i liczba domów wchodzących w rachubę była ściśle ograniczona. Do rana Marius zapewne będzie gotów do akcji i zacznie działać z determinacją, spotęgowaną przez przekonanie, że ma przeciwko sobie siły Sprzymierzone z policją. Również rano zostanie oswobodzony Teal, który będzie starał się wydobyć jakieś informacje z Hermanna. A jak długo może trzymać się Hermann? Było pewne, że nie w nieskończoność. W tych okolicznościach wyższe instancje mogą przymknąć oczy na środki perswazji, które w normalnych czasach nigdy nie byłyby tolerowane przez brytyjskie władze. Tę sprawę można będzie uznać za szczególnie ważną dla bezpieczeństwa narodowego. A kiedy Teal będzie miał numer telefonu…
Powiedzmy, jutro wieczorem. Do tego czasu Marius, chcąc dobrym startem zrekompensować utratę urzędowej przychylności, będzie już na gorącym tropie.
Święty nie był naiwny. Wiedział, że wydział dochodzeniowy nie składał się z samych kretynów, jak można by sądzić na podstawie pewnych powieści detektywistycznych, w których amator ze skrzypcami i zamiłowaniem do egzotycznej filozofii bije na głowę tępych ważniaków z policji. Nie wahał się przyznać, że w Nowym Scotland Yardzie trafiali się tu i ówdzie ludzie, nie będący skończonymi idiotami. Na przykład Klaudiusz Eustachy Teal, który, aczkolwiek nie zaćmiewał wszystkich swymi popisowymi numerami, był jak pies myśliwski, kiedy już złapał konkretny trop. W tym polowaniu mogły wchodzić w grę rzeczy bardziej konkretne niż tylko nazwisko i adres. Święty wolał o tym nie myśleć.
Marius również. No tak, Marius mówił sam za siebie.
Ogólnie rzecz biorąc, wszystko wskazywało na to, że przed jutrzejszym wieczorem w Maidenhead zacznie się ożywiony ruch.
— Ale nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem, chłopcy, nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem. — powtarzał Simon w myślach jak refren, harmonizujący z pędem samochodu. — Powinniśmy mieć prawie cały dzień do dyspozycji, a to jest dla mnie cholernie dużo. A więc nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem, chłopcy — i tak mówcie do mnie! Ale Roger Conway mówił inaczej:
— Będziemy musieli jutro zwinąć się z Maidenhead — z Varganem albo bez niego. Czy masz jakiś w związku z tym pomysł?
— Tuziny — odparł radośnie Święty. — Jeśli chodzi o Vargana, to do jutrzejszego wieczoru nie będzie już konieczności trzymania go jako więźnia, albo… nadal nie będzie potrzeby aby go więzić… Jeżeli chodzi o nas, to mój Desoutter czeka w Hanworth. Tealowi nie wystarczy czasu, aby to wywęszyć, a nie sądzę, żeby pozwolił na opublikowanie czegokolwiek o nas w gazetach, dopóki ma nadzieję na załatwienie sprawy bez rozgłosu. Dla wszystkich innych jesteśmy nadal najzwyczajniejszymi, godnymi szacunku obywatelami. Nikt w Hanworth nie powie ani słowa na wiadomość, że wybieramy się samolotem do Paryża. Robiłem to już przedtem. A gdy już będziemy w powietrzu, otworzą się przed nami szerokie możliwości w zakresie wyboru miejsca lądowania.
Znów zamilkł, rozważając różne warianty dalszego rozwoju wypadków.
Z tyłu samochodu Patrycja oparła głowę na ramieniu Normana i zasnęła.
Pierwsze blade promienie wschodzącego słońca zaczynały rozświetlać niebo, gdy wjeżdżali na wschodnie przedmieścia Londynu. Roger przemknął przez City tak szybko, jak na to pozwalały prawie puste ulice. Skręcił w kierunku Grobli przez New Bridge Street i przeciął Plac Parlamentu, kierując się na zachód. To właśnie tam Norman Kent doświadczył czegoś dziwnego.
Od jakiegoś czasu przemykały mu przez głowę słowa tak ulotne, że nie do końca był ich świadom. Były mu tak znane, jak własne imię, choć nie słyszał ich od wielu łat. Słowa do jakiejś śpiewnej melodii, która nie była melodią… I w momencie, gdy hirondel mijał gmachy Parlamentu, Norman uświadomił sobie w pełni sens słów błądzących w jego pamięci. Zaczęły one potężnieć, stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze, jakby podjął je wielki chór. Złudzenie było tak doskonałe, że obejrzał się zdumiony na strzeliste wieże Opactwa Westminsterskiego i dopiero po chwili przypomniał sobie, że o tej porze nie mogło odbywać się żadne nabożeństwo.
Dać światło tym, którzy siedzą w ciemnościach i w cieniu śmierci; i poprowadzić nasze stopy drogą pokoju…
A kiedy Norman Kent odwrócił oczy, jego wzrok padł na wielki pomnik Ryszarda Lwie Serce, stojący niedaleko Parlamentu. I nagle, w jednej chwili, głosy ucichły. Norman nadal spoglądał wstecz i ujrzał jadącego konno Ryszarda Lwie Serce, ostatniego z rodu, ogromnego na tle bladego nieba. Jego prawa ręka wznosiła w heroicznym geście wielki miecz. Z nieznanego powodu Norman Kent poczuł nagle olbrzymią samotność, oddalenie i chłód. Ale równie dobrze mógł to być chłód świtu.
Jak Vargan dał odpowiedź, a Simon Templar napisał list
Był już biały dzień, gdy dojechali do Maidenhead.
Horacego nie zastali w łóżku, ponieważ Horacy, niezależnie od pory, nigdy tam nie przebywał, gdy mógł być do czegoś przydatny. Nie wiadomo było, czy w ogóle nie kładł się do łóżka, czy też dzięki jakiemuś jasnowidztwu zawsze wstawał na czas, aby stawić czoła wszelkim niespodziankom. Była to jego prywatna, słodka tajemnica.
Jakby na skinienie czarodziejskiej różdżki pojawiły się skwierczące jajka na bekonie i dzbanek gorącej kawy.
Święty wydał polecenia.
— Prześpimy się do lunchu — powiedział. — Myślę, że ta strata czasu nam się opłaci.
Sam już nieomal padał z nóg.
Zabrał Horacego ze sobą do pokoju i nakazawszy mu przysiąc milczenie, pozwolił obejrzeć ranę. Horacy popatrzył i nie wytrzymał:
— Co za pioruński…
Simon zamachał chorą ręką.
— Nie przeklinaj, Horacy — zaczął niewyraźnie i trochę bez związku. — Ja nie przeklinałem, kiedy to się stało. A panna Patrycja jeszcze nie wie… Gdybym wysiadł, opiekuj się nią i chłopcami, żeby im się nie stała krzywda i tak dalej… A jeśli zobaczysz Anielski Pysk, Horacy, to strzel prosto w środek tej wstrętnej gęby, z pozdrowieniami ode mnie…
Nagle zsunął się bokiem z krzesła i byłby upadł, gdyby w porę nie chwyciły go silne ręce Horacego.
Horacy zaniósł go do łóżka jak małe dziecko.
Mimo to, następnego ranka Święty wstał i ubrał się najwcześniej ze wszystkich. Widać było bladość pod jego opalenizną, a szczupła twarz wydawała się szczuplejsza niż zwykle, lecz krok miał raźny i sprężysty. Spał zdrowym, chłopięcym snem. Umysł miał tak jasny, a zimny prysznic wlał nowe życie w jego żyły.
— Uczcie się ode mnie — powiedział, zabierając się do trzeciego jajka. — Gdybyście mieli taką konstytucję fizyczną jak moja, wzmocnioną przez duchową czystość i nie zepsutą przez hulaszcze i rozpustne życie, które doprowadziło was do takiej ruiny…
Było w tym mniej żartuj przesady niż przypuszczali. Dzięki zwykłej, nie znoszącej sprzeciwu sile woli, jego ciało było na drodze do cudownie szybkiego wyzdrowienia. Simon Templar nie miał czasu na malowniczą rekonwalescencję.
Wysłał Horacego po gazety i przeczytał wszystkie. Przemilczały one wiele z tego, co powinno być powiedziane, mógł jednak wypatrzyć gdzieniegdzie aluzję bądź ostrzeżenie, a wszędzie znajdował potwierdzenie swoich obaw. W końcu wydawało mu się, że widzi Europę w cieniu nadciągającej, straszliwie czarnej chmury. Ale nic nie było dopowiedziane do końca; były tylko drażniąco nieadekwatne tropy, które ktoś podejrzliwy mógłby interpretować zgodnie ze swymi podejrzeniami. Wydawało się, że cień czeka z odsłonięciem oblicza na to, co ma się wydarzyć przedtem. Święty wiedział, czym było to coś i zwątpił w siebie po raz pierwszy, odkąd zgromadził przyjaciół pod swoją komendą, aby wraz z nim służyli donkiszotowskiej sprawie.
Gazety nadal milczały na temat wydarzeń w Esher i Święty domyślał się, że ta cisza może oznaczać tylko jedno.
Dopiero około trzeciej po południu miał okazję porozmawiać z Rogerem i Normanem o Varganie. Wprawdzie Patrycja wiedziała o przyczynach uwięzienia Vargana, a nawet wspomniano przy niej o jego możliwym losie, uzgodnili jednak, że ten temat nie będzie poruszany ponownie w jej obecności.
— Nie możemy trzymać go w nieskończoność — powiedział Simon, gdy nadarzyła się odpowiednia sposobność. — Głównie dlatego, że większość życia spędzamy w biegu, a nie da się dobrze biec z obciążeniem w postaci zbytecznego bagażu. Oczywiście, możemy sobie z tym poradzić, o ile znajdziemy jakieś samotne miejsce i zdecydujemy się żyć jak pustelnicy przez resztę naszych dni. Ale, z każdego punktu widzenia, zawsze istnieje ryzyko jego ucieczki, co nie bawi mnie w najmniejszym stopniu.
— Rozmawiałem z Varganem wczoraj wieczorem — wtrącił rzeczowo Norman. — On jest chyba szalony. Cierpi na manię wielkości. Myśli tylko o światowej sławie, jaką przyniesie mu jego wynalazek. Ma do nas żal o to, że wstrzymujemy jego negocjacje z rządem, opóźniając tym samym wielkie nagłówki w gazetach na jego temat. Pamiętam, że powiedział mi, iż częścią ceny za udostępnienie tajemnicy ma być tytuł para Anglii.
Święty przypomniał sobie lunch z Barneyem Malone z Clarion i rozmowę z nim, która wzmogła jego zainteresowanie Varganem. Łatwo mógł zatem zgodzić się z Normanem co do tej charakterystyki.
— Sam z nim porozmawiam — powiedział.
Zrobił to wkrótce potem.
Popołudnie było tak ciepłe i słoneczne, że łatwo było namówić Patrycję, aby spędziła je z książką na trawniku przed domem.
— Bądź uosobieniem niewinnej, angielskiej dziewczyny, kochanie — powiedział Święty. — Gdyby ktoś poszukiwał w Maidenhead podejrzanego domu i trafił na taki, który nie jest użytkowany podobnie jak inne o tej porze roku i przy takiej pogodzie, zaraz by tam popędził, jak pies do jatki. Poza tym teraz już tylko ty pozostałaś poza wszelkimi podejrzeniami, nie licząc Horacego. Będziesz więc musiała sama pracować na ten koloryt lokalny. I miej oczy otwarte. Rozglądaj się za grubym facetem żującym gumę. Na wszelki wypadek strzelamy do wszystkich grubych facetów żujących gumę, aby mieć pewność, że nie ominiemy Klaudiusza Eustachego…
Gdy wyszła, odesłał również Rogera i Normana. Jego zdaniem udział ich wszystkich w rozmowie zakrawałby zbytnio na sąd kapturowy.
Był tylko jeden świadek przesłuchania: Horacy — milczący i beznamiętny wartownik, który stał sztywno obok więźnia, jak sierżant meldujący się z aresztantem u oficera dyżurnego.
— Papierosa? — zapytał Święty.
Znał siłę oddziaływania swojej osobowości i licząc na nią, nadal miał wątłą nadzieję na sukces, którego nie udało się osiągnąć Normanowi. Ale Vargan odmówił przyjęcia papierosa. Był ponury i wyzywający.
— Czy mogę spytać, jak długo macie zamiar kontynuować tę farsę? — zapytał ze zniecierpliwieniem. — Trzymacie mnie tu już trzy dni. Dlaczego?
— Sądzę, że mój przyjaciel wyjaśnił to panu — odpowiedział Święty.
— Opowiadał jakieś bzdury…
Simon przerwał mu uprzejmym ruchem ręki.
Profesor wyglądał niepozornie i krucho przy tym wysokim, wyprostowanym i smukłym mężczyźnie, który stał przed nim.
— Chcę z panem poważnie porozmawiać — powiedział Święty. Mój przyjaciel już raz apelował do pana, ja robię to samo teraz. I obawiam się, że to może być już nasz ostatni apel. Odwołuję się do tego, co dla pana najświętsze. Apeluję do pana w imię ludzkości. W imię światowego pokoju.
Vargan popatrzył nań oczami krótkowidza.
— To bezczelność — odpowiedział. — Znam już tę propozycję i mogę stwierdzić, że w całym swoim życiu nie słyszałem niczego bardziej absurdalnego. I to jest moja odpowiedź.
— W takim razie — odparł spokojnie Święty — ja mogę stwierdzić, że nigdy dotąd w swoim życiu nie słyszałem czegoś równie niegodziwego. A może jest pan po prostu głupcem — wyrośniętym dzieckiem, które igra z ogniem?
— Panie…
Święty jakby nagle urósł; w jego postawie pojawiło się coś z władczej, nie znoszącej sprzeciwu, wyniosłości. Stojąc w tym zwykłym, prostym pokoju, przyjął królewską pozę. Mimo to jego głos brzmiał bardziej łagodnie i przekonywająco niż kiedykolwiek, gdy podjął swój wywód.
— Profesorze Vargan — powiedział — nie przywiozłem pana tutaj, aby obrażać go dla swojej własnej przyjemności. Proszę, aby spróbował pan na chwilę zapomnieć o tych okolicznościach i posłuchał mnie, jak zwykły człowiek zwykłego człowieka. Jest pan twórcą najstraszliwszego spośród Wynalazków, jakimi nauka przysporzyła udręk światu, mającemu już dość okropieństw wojny z użyciem naukowych metod. Zamierza pan przekazać ten wynalazek do rąk, które nie zawahają się przed jego wykorzystaniem. Czym może to pan usprawiedliwić?
— Nauka nie potrzebuje usprawiedliwień.
— We Francji są dziś miliony zabitych, którzy mogliby żyć nadal. Zginęli na wojnie. Zamiast milionów zginęłyby tysiące, gdyby ta wojna toczyła się przed naukowym udoskonaleniem metod zabijania. A przynajmniej ci mężczyźni umarliby jak ludzie. Czy nauka nie powinna usprawiedliwić się z roztrwonienia tych istnień ludzkich?
— Czy sądzi pan, że uda się panu zapobiec wojnie?
— Nie. Wiem, że nie mogę. To nie jest argument. Proszę słuchać dalej. W Anglii są dziś tysiące ludzi niewidomych, niesprawnych, okaleczonych na całe życie, którzy mogliby być cali i zdrowi. Tacy sami są we Francji, Belgii, Niemczech, Austrii. Ciała darowane przez Boga, wspaniałe, skomplikowane i piękne zostały okaleczone i zniszczone przez pańską naukę, nierzadko tak odrażająco, że ich widok przyprawia o dreszcz zgrozy… Czyż nauka nie powinna usprawiedliwić się z tego?
— To nie moja sprawa.
— Ależ sam pan uczynił z tego swoją sprawę.
Święty przerwał na chwilę, po czym zaczął dalej mówić pełnym pasji głosem proroka, któremu nikt się nie mógł oprzeć.
— Jest nauka dobra i jest nauka zła. Pańska — jest złą nauką, a wszystkie błogosławieństwa, jakie ludzkość zawdzięcza dobrej nauce, nie mogą stanowić usprawiedliwienia dla zła, które pan reprezentuje. Jeśli nauka ma istnieć, niech przynosi dobro, pod wpływem którego ludzie nie przestają być ludźmi, nawet jeśli zabijają i są zabijani. Jeśli już musi być wojna, niech to będzie wojna bez grzechu. Pozwólmy ludziom walczyć ludzką bronią, a nie bronią szatana. Niech mężczyźni walczą i umierają jak rycerze i bohaterowie, bo tak mężczyźni powinni umierać, a nie zdychać jak zwierzęta — jak to się dzieje we współczesnych wojnach.
— Jest pan niedorzecznym idealistą…
— Jestem niedorzecznym idealistą. Ale wierzę, że wszystko to musi się urzeczywistnić, bo w przeciwnym wypadku świat stanie Się pustynią. Wierzę jednak, że z łaski Boga ludzie obudzą się i będą znowu ludźmi, a kolor, śmiech i wspaniałe życie powrócą do szarej cywilizacji. A to się zrealizuje choćby dlatego, że paru ludzi w to wierzy, walcząc we własnym imieniu przeciwko wszystkiemu, co szydzi i drwi z tego ideału. Również przeciwko panu.
— A pan jest ostatnim bohaterem — walczącym przeciwko mnie?
Simon potrząsnął głową.
— Nie jestem ostatnim bohaterem — powiedział po prostu. — Być może wcale nie jestem bohaterem. Sam nazywam siebie żołnierzem życia. Grzeszyłem tak jak inni ludzie, a nawet bardziej niż większość z nich. Byłem i jestem ściganym przestępcą. Ale wszystko, co uczyniłem, było robione w imię niewidzialnego ideału. Nigdy dotąd jasno nie zdawałem sobie z tego sprawy, lecz teraz to rozumiem. A pan… Dlaczego nie powie mi pan nawet tego, że swoją wiedzę chce pan wykorzystać dla chwały swojego ideału — dla chwały, jeśli pan woli, Anglii?
Oczy Vargana zabłysły fanatycznym uporem.
— Dlatego, że nie byłoby to prawdą! — odparł. — Nauka jest międzynarodowa, honor uczonego również. Zaoferowałem mój wynalazek najpierw Anglii — i to wszystko. Jeśli będą takimi głupcami, że odmówią mi za to odpowiedniej nagrody, znajdę taki kraj, który mnie doceni.
Podszedł bliżej do Świętego, przechylając głowę na bok i dziwnie wykrzywiając wargi. Święty wiedział już, że wszystkie jego słowa poszły na marne.
— Przez lata pracowałem jak niewolnik — wybuchnął Vargan. Lata! I co mam za to? Kilka marnych liter, które mogę dodać do nazwiska. A gdzie ogólne uznanie? A gdzie pieniądze? Jestem biedny! Głodowałem, żyłem jak nędzarz, by zaoszczędzić na prowadzenie badań! A teraz pan chce, abym zrezygnował z tego wszystkiego, czemu poświęciłem najlepsze lata mego życia, bo to zadowoli pański sentymentalizm rodem ze szkółki niedzielnej! Jest pan głupcem — mówię to panu — imbecylem!
Święty stał spokojnie, podczas gdy kościste ręce Vargana młóciły powietrze o kilka centymetrów od jego twarzy. Jego bierność zdawała się jeszcze bardziej rozwścieczać profesora.
— Jesteś z nimi w zmowie! — krzyczał Vargan. — Wiedziałem o tym! Jesteś w zmowie z tymi diabłami, którzy chcą mnie pogrążyć! Ale ja o to nie dbam! Nie boję się ciebie. Możesz zrobić, co zechcesz. Nie dbam o to, że zginą miliony. Mam nadzieję, że zginiesz razem z nimi! Gdybym mógł cię zabić…
Nagle rzucił się na Świętego jak wściekła bestia, bełkocząc bez związku, szarpiąc i kopiąc…
Horacy chwycił go wpół i odciągnął na bok, a Święty oparł się o stół, rozcierając nogę, której nie zdążył uchronić przed gwałtowną napaścią maniaka.
— Zamknij go z powrotem — powiedział Święty z westchnieniem i Horacy oddalił się ze swym wierzgającym ciężarem.
Właśnie skończył telefonować, gdy Horacy wrócił.
— Zbierz rzeczy wszystkich — zarządził — łącznie z własnymi. Dzwoniłem po bagażówkę, która zawiezie je na dworzec. Rzeczy pojadą najpierw, jako bagaż, do pana Tremayne’a w Paryżu. Ja przygotuję nalepki. Samochód będzie tu o czwartej, więc bierz się do roboty.
— Tak jest — powiedział posłusznie Horacy.
Święty uśmiechnął się.
— Byliśmy niezłą spółką, prawda? A teraz zwijam się z Anglii, z ceną wyznaczoną na moją głowę. Przykro mi, że musimy… zerwać nasz sojusz…
Horacy żachnął się.
— Sam się pan o to prosił — odparł nieprzyjaźnie. — Czy nie powtarzałem tego ciągle?… Gdzie się pan wybiera? — dodał tym samym, zaczepnym tonem.
— Bóg jedyny wie — odpowiedział Święty.
— Nigdy tam nie byłem — powiedział Horacy. — Zawsze chciałem, ale nigdy nie dostałem zaproszenia. Będę gotowy do wyjścia razem z panem.
Z wprawą wykonał zwrot w tył i odmaszerował do drzwi. Simon zawołał go z powrotem.
— Nie podasz mi ręki, cholerny stary durniu — powiedział Święty wyciągając do niego dłoń. — Jeśli myślisz, że warto…
— Nie warto — odparł kwaśno Horacy. — Ale będę się musiał wziąć za pana…
Horacy wyszedł, a Święty zapalił papierosa i usiadł przy otwartym oknie, spoglądając w rozmarzeniu na trawnik i zalaną słońcem rzekę.
I zdawało mu się, że zobaczył chmurę w postaci fioletowej mgły, rozpościerającej się nad trawnikiem, rzeką, dalej nad białymi domami i polami, gigantyczną chmurę, która pełzła nad krajem jak żywa istota, iskrząc się milionami wirujących iskier. Pod wpływem jej palącego oddechu usychała trawa, a ogarnięte nią drzewa czerniały i zmieniały się w gorący żużel. A przed chmurą biegli zadyszani ludzie o białych, nieprzytomnych twarzach i szklistych, niewidzących oczach. Lecz chmura poruszała się prędzej niż najszybciej biegnący człowiek…
Święty przypomniał sobie wybuch szału Vargana.
Przez czas potrzebny na wypalenie dwóch papierosów siedział sam na sam ze swoimi myślami, po czym wziął się do pisania listu.
NADINSPEKTOR TEAL
KRYMINALNY WYDZIAŁ DOCHODZENIOWY
NOWY SCOTLAND YARD LONDYN S.W.l
Drogi Stary Klaudiuszu Eustachy,
Zanim przejdę doręczy, chciałbym przeprosić Cię za sobotnią napaść na Ciebie i jednego z Twoich ludzi w Esher, a także za to, jak mój przyjaciel potraktował Cię wczoraj. Niestety, w obu przypadkach okoliczności nie pozwoliły nam na zastosowanie wobec Ciebie bardziej pokojowych środków.
Historia opowiedziana Ci wczoraj przez Rogera Conwaya jest całkowicie zgodna z prawdą. Uratowaliśmy profesora Vargana z rąk ludzi, którzy porwali go wcześniej, ludzi kierowanych — jak powiedział Ci Conway —przez słynnego doktora Rayta Mariusa, i zabraliśmy go w bezpieczne miejsce. Po otrzymaniu tego listu będziesz znał motywy naszego działania, a ponieważ nie wystarczy mi czasu na zawiadomienie o wszystkim prasy, mam nadzieję, że wyjaśnienie tor to będzie bezpieczne w Twoich rękach.
Niewiele mogę dodać do tego, co już wiesz.
Próbowaliśmy namówić Vargana, aby z pobudek humanitarnych zgodził się na zlikwidowanie wynalazku. Nie chciał słuchać. Jego jedynym celem jest zdobycie rozgłosu, na który — jak uważa — zasługuje jego naukowy geniusz. Nie ‘ można dyskutować z maniakami, pozostała nam więc do wyboru tylko jedna możliwość.
Uważamy, że znalezienie się tego szatańskiego odkrycia w arsenale broni narodów Europy w czasach zawiści i obaw, gdy pogłoski o wojnie coraz częściej dają się słyszeć, doprowadziłoby do „postępu cywilizacyjnego”, którego warto oszczędzić światu. Mógłbyś powiedzieć, że wyłączne posiadanie tego wynalazku przez Wielką Brytanię zapewniłoby jej niczym nie zagrożoną supremację, co być może utrwaliłoby pokój w Europie. Odpowiadamy na to, że żadnej tajemnicy nie da się zachować na zawsze. Miecz jest obosieczny. I, podobnie jak Vargan powiedział mi, że „nauka jest międzynarodowa”, tak ja odpowiadam Ci, że człowieczeństwo jest również międzynarodowe.
Po ujawnieniu wszystkich faktów będziemy usatysfakcjonowani osądem, jakiego dokona historia.
Podejmując się tego, czego już dokonaliśmy i zamierzamy doprowadzić do końca, pozwoliliśmy Ci się jednak zidentyfikować. Domyślasz się zapewne, Że stanowi to fatalny cios dla takiej organizacji jak nasza.
Tym niemniej mam nadzieję, że z czasem znajdą, jakiś sposób na kontynuację pracy nad realizacją celów, które sobie postawiliśmy.
Nie żałujemy niczego, co do tej pory zrobiliśmy. Żałujemy jedynie, że musimy pójść w rozsypkę, zanim zdążyliśmy zrobić więcej. Wierzymy jednak, że zdziałaliśmy wiele dobrego i że ta ostatnia nasza zbrodnia jest najlepsza ze wszystkich.
Au revoir!
SIMON TEMPLAR
(„Święty”)
Pisząc to słyszał, jak Horacy załatwia wysyłkę bagażu, a kiedy się podpisywał, wszedł on z herbatą na tacy i zameldował, że bagażówka właśnie odjechała.
W chwilę później przez oszklone drzwi z ogrodu weszła Patrycja. Pomyślał, że nigdy nie wyglądała tak zgrabnie, świeżo i uroczo. Gdy podeszła do niego, chwycił ją i podniósł jedną ręką jak piórko.
— Widzisz — uśmiechnął się, sadzając ją — nie wypadłem jeszcze tak całkiem z obiegu.
Była blisko niego, z chłodnymi, złotobrązowymi ramionami na jego szyi, a on był zaskoczony brakiem odpowiedzi na jego uśmiech.
— Och, Simon — powiedziała — tak bardzo cię kocham!
— Kochanie — odparł Święty — to jest tak nagłe! Gdybym wiedział… Ale coś mu powiedziało, że to nie jest czas na żarty, więc przestał. Oczywiście, kochała go. Czyż nie wiedział o tym już od roku, gdy po raz pierwszy wyznała mu to na skalistym pagórku, wznoszącym się nad Baycombe — tą sielankową wioską w Devonshire — zaledwie w tydzień po tym, jak zjawił się w okolicy jako uśmiechnięty, skory do awantur zawadiaka. Nie spodziewał się wówczas, że pakuje się w jedną z takich awantur, na które dotąd był szczególnie odporny. Czyż odtąd nie dowiodła mu swego uczucia na setki sposobów? Czyż poprzednia noc w Bures sama w sobie nie wystarczała, by dowieść tego faktu bezspornie, raz na zawsze?
I teraz, wiedziona jakimś tajemniczym kobiecym impulsem mówi mu to, ni z tego, ni z owego, jakby… — A niech to! — pomyślał Święty. — Jakby myślała, że zamierzam ją opuścić!
— Kochany głuptasie — powiedział Święty — co ci chodzi po głowie? Odpowiedział mu zza ramienia Roger Conway, który wszedł niezauważony do pokoju. Odpowiedział pytaniem:
— Widziałeś się z Varganem?
— Tak.
Roger skinął głową.
— Słyszeliśmy jakiś hałas. Co powiedział?
— Wściekł się i zaczął bredzić. Horacy uratował mnie i zabrał go stamtąd, miotającego się jak dziki kot. Norman miał rację — Vargan jest szaleńcem. A szaleniec powiedział… „Nie”.
Conway podszedł do okna i popatrzył na rzekę, osłaniając oczy przed słońcem. Odwrócił się do nich.
— Teal wziął się do dzieła — zakomunikował rzeczowo. — Przez ostatnie pół godziny jakiś żwawy facet kręci się po rzece motorówką, tam i z powrotem. Wypatrzyliśmy go przez okno w kuchni, gdzie popijaliśmy piwo czekając na ciebie.
— No tak, no tak, no tak ! — wycedził Święty, powoli i z namysłem.
— Miał lornetkę i rozglądał się dookoła. Obecność Pat na trawniku mogła go trochę zbić z tropu. Zostawiłem Normana na punkcie obserwacyjnym i wysłałem Horacego po Pat, jak tylko usłyszałem, że jest po wszystkim.
W tym momencie wszedł Norman Kent. Święty ujął go za ramię i dołączyli do pozostałych.
— Mój bystry umysł — powiedział Święty — wywnioskował, że Hermann puścił farbę, ale nie zapamiętał naszego numeru telefonu. W związku z tym Teal musi przeprowadzić generalną inspekcję Maidenhead. To może nam dać dodatkową godzinę lub dwie, co jednak nie zmienia faktu, że mamy już rozkaz wymarszu. Wasze bagaże już są w drodze. No, macie jeszcze chwilę czasu na ostatnie zabiegi kosmetyczne w swoich pokojach i — spływamy. Pośpieszcie się!
Zostawił ich i wszedł do kuchni, szukając Horacego.
— Spakowałeś swoją torbę, Horacy?
— Tak jest.
— Paszport w porządku? —Tak jest.
— To dobrze. Chciałbym cię zabrać Desoutterem, ale obawiam się, że zabraknie miejsca. Chociaż właściwie policja nie ma nic do ciebie, więc nie powinieneś mieć kłopotów.
— Tak jest, to znaczy… nie.
Święty wyjął dziesięć pięciofuntowych banknotów z wypchanego portfela.
— Pociąg do Londynu odchodzi o czwartej pięćdziesiąt osiem — powiedział. — O piątej czterdzieści przyjeżdża na Paddington. Będziesz miał dość czasu, aby pożegnać się ze wszystkimi swoimi ciotkami i złapać pociąg o ósmej dwadzieścia z dworca Victoria. Pojedziesz przez Newhaven i Dieppe do Paryża, dokąd przybędziesz jutro rano o piątej dwadzieścia, na dworzec St. Lazare. Czekając w Londynie na pociąg postaraj się wyrwać na chwilę swoim ciotkom, aby wysłać depeszę do pana Tremayne’a. Poproś go, aby czekał na ciebie na dworcu, aby uchronić cię od tych wszystkich zwariowanych Francuzek, o których się tyle naczytałeś. Spotkamy się u pana Tremayne’a… Aha, i jeszcze gdybyś mógł wysłać ten list.
— Tak jest.
— W porządku, Horacy. Zoctało ci akurat tyle czasu, aby zdążyć na stację unikając ataku apopleksji. Bywaj!
Poszedł do swojego pokoju, gdzie zastał Patrycję.
Z miejsca wziął ją w ramiona.
— Jedziesz z nami? — zapytał.
Przylgnęła mocniej do niego.
— Właśnie myślałam o tym, kiedy przyszłam z ogrodu — powiedziała. —Zawsze byłeś takim kochanym, zwariowanym Don Kichotem, Simon. Wiesz, jak było w Baycombe.
— I myślałaś, że chcę cię wysłać gdzieś w bezpieczne miejsce?
— A nie chciałeś?
— Możliwe, że kiedyś chciałbym — powiedział Święty. — W dawnych, niedobrych czasach… Ale teraz — och, Pat, drogie dziecko — za bardzo cię kocham, aby być altruistą! Kocham twoje oczy, usta, głos i twoje włosy, błyszczące w słońcu jak złoto. Kocham twoją mądrość, wyrozumiałość, łagodność, odwagę i twój śmiech. Kocham cię każdą swoją myślą, przez każdą minutę mego życia. Kocham cię tak bardzo, że aż boli. Nie mógłbym znieść utraty ciebie. Bez ciebie nie miałbym po co żyć… Nie wiem, dokąd pójdziemy i co zrobimy, ani co nam przyniosą nadchodzące dni. Ale wiem, że jeśli nie dostanę nic ponad to, co już mam — a mam ciebie, kochanie! — to będzie to znaczyło dla mnie więcej, niż życie…
— I dla mnie będzie znaczyło więcej, niż moje, Simon… Niech ci Bóg sprzyja!
Zaśmiał się.
— Sprzyja mi — powiedział. — Widzisz, to jest tak… Wiem, że dżentelmen powinien być silny i małomówny, i powinien wyprawić cię w noc i w deszcz — dla twojego dobra. Ale ja nie dbam o to. Ja nie jestem dżentelmenem. I jeśli uważasz, że warto dać się wypędzić z Anglii wraz ze mną…
Nie dokończył, gdyż zamknęła mu usta pocałunkiem i słowa stały się zbędne. A w sercu Simona Templara zdarzył się cud dziękczynienia, które było zarazem modlitwą.
Jak Simon Templar ogłosił wyrok, a Norman Kent wyszedł po papierośnicę
Kilka minut później Święty spotkał się w salonie z Rogerem Conwayem Normanem Kentem. Już wcześniej uruchomił hirondela i, w miarę możliwości, sprawdził pracę silnika oraz stan ogumienia. Nie trzeba było dolewać oleju, a benzyny w zbiorniku starczyłoby na podróż dwukrotnie dłuższą niż ta, którą zamierzali odbyć. Zostawił samochód z włączonym sil pikiem na podjeździe i wrócił, aby stawić czoła decyzji, którą należało podjąć.
— Gotowe? — zapytał krótko Norman.
Simon skinął głową.
W milczeniu rzucił lustrujące spojrzenie przez oszklone drzwi, prowadzące do ogrodu, po czym dołączył do nich.
— Mam tylko jedną wstępną uwagę — powiedział. — Brzmi ona: gdzie jest Tomcio Paluch?
Czekali w milczeniu.
— Postawcie się w jego położeniu — powiedział Święty. — Nie ma takich możliwości śledzenia nas, jak Teal. Ale Teal jest tutaj, a gdziekolwiek on się znajdzie, za nim pojawia się wkrótce Anielska Buzia. Nie będąc prawdopodobnie ostatnim kretynem i wiedząc, że Teal jest na naszym tropie, dojdzie zapewne do wniosku, że najmądrzejszą rzeczą w tej sytuacji jest śledzenie Teala. Tak w każdym razie sam bym zrobił, a można przyjąć, że Anielski Pyszczek ma podobny refleks — jeśli chodzi o genialne pomysły —jak my sami. Wspominam o tym dlatego, że jest to czynnik, o którym należy pamiętać podczas aktu naszej dematerializacji, a poza tym jest on dodatkowym powodem, przyśpieszającym konieczność szybkiego rozwiązania pewnego problemu.
Wiedzieli, o czym myśli i wytrzymali jego spojrzenie: Roger Conway — z uśmiechem, Norman Kent — z miną poważną i nieodgadnioną.
— Vargan nie będzie słuchał żadnych argumentów — powiedział Święty. —Słyszeliście go… Nie mamy innego wyjścia, możemy zrobić tylko jedno. Próbowałem myśleć o innych rozwiązaniach, ale po prostu nie ma innych rozwiązań… Możecie powiedzieć, że to działanie z zimną krwią. Owszem, lecz taka jest każda egzekucja. Ale prawo wykonuje egzekucję z zimną krwią już za popełnienie jednego morderstwa. My wykonamy egzekucję na Varganie, aby zapobiec milionowi morderstw. Żaden z nas nie ma wątpliwości, że stanie się on narzędziem tych morderstw, jeśli pozwolimy mu odejść. A nie możemy go wziąć ze sobą… Sądzę zatem, że on musi umrzeć.
— Jedno pytanie — wtrącił Norman. — Myślę, że padło już wcześniej. Czy usunięcie Vargana zlikwiduje groźbę wojny?
— Na to pytanie już wcześniej udzielono odpowiedzi. Myślę, że Vargan jest podstawą wszystkiego. Ale nawet gdyby było inaczej — jeśli machina, którą Marius wprawił w ruch, będzie mogła nadal pracować bez dodatkowego paliwa — jeśli nawet dojdzie do wojny, to uważam, że nie można dopuścić do użycia broni Vargana. Mogą nas oskarżyć o zdradę kraju, ale musimy stawić temu czoła. Są bowiem rzeczy ważniejsze niż zwycięstwo w wojnie… Mam nadzieję, że rozumiecie?
Norman patrzył przez okno, a na jego ustach błąkał się lekki uśmieszek, nie licujący z powagą tej konferencji.
— Tak — powiedział — jest tyle ważnych rzeczy do przemyślenia. Święty odwrócił się do Rogera Conwaya.
— A co ty na to, Roger?
Roger obracał w palcach nie zapalonego papierosa.
— Który z nas to zrobi? — zapytał po prostu.
Simon Templar popatrzył na Rogera i Normana i wypowiedział to, o czym był przekonany od początku.
— Jeśli zostaniemy schwytani, ten który to zrobił, zostanie powieszony. Pozostali może się uratują. Ja to zrobię.
Norman Kent podniósł się ze swego miejsca.
— Przepraszam was na chwilę — powiedział. — przypomniałem sobie właśnie, że zostawiłem swoją papierośnicę w pokoju. Wrócę za chwilę.
Wyszedł na korytarz i pogrążony w zadumie skierował się do drzwi, które wcale nie prowadziły do jego pokoju. Zastukał i wszedł do środka. Patrycja Holm spojrzała na niego znad toaletki.
— Jestem już gotowa, Norman. Czy Simon się niecierpliwi?
— Jeszcze nie — odparł Norman.
Podszedł bliżej i położył ręce na jej ramionach. Odwróciła się z budzącym się na ustach uśmiechem, który zamarł na widok dziwnego blasku, płonącego w jego ciemnych oczach.
— Droga Pat — rzekł Norman Kent — Zawsze pragnąłem ci służyć. I teraz trafia się szansa. Wiedziałaś, że cię kocham?
Dotknęła jego ręki.
— Nie, Norman… proszę… Oczywiście, że wiedziałam. Nic na to nie mogę poradzić, że wiedziałam. Tak mi przykro…
Uśmiechnął się.
— Dlaczego ma być ci przykro? — odparł ze spokojem. Nigdy nie będę ci się narzucał. Nie zrobiłbym tego, nawet gdybyś mi pozwoliła. Simon jest najszlachetniejszym człowiekiem na świecie i moim najdroższym przyjacielem. Będę szczęśliwy wiedząc, że go kochasz. Wiem również, jak on kocha ciebie. Wy oboje będziecie razem, dopóki gwiazdy nie spadną z nieba. Obyś nigdy nie zmarnowała wspaniałości życia.
— Co masz na myśli? — zapytała.
Światło w oczach Normana Kenta nabrało nowego blasku.
— Wszyscy jesteśmy fanatykami — powiedział. — A ja jestem chyba największym fanatykiem spośród nas wszystkich… Czy pamiętasz, Pat, że to ja pierwszy powiedziałem Simonowi, że urodził się z dźwiękiem trąbki w uszach?… To były najprawdziwsze słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedziałem. I on nadal będzie szedł z tym dźwiękiem przez życie. Wiem to, ponieważ dzisiaj sam usłyszałem dźwięk trąbki… Niech cię Bóg błogosławi, Pat.
Zanim spostrzegła, co się dzieje, schylił się i pocałował ją lekko w usta. Zaraz potem odszedł szybko w stronę drzwi. Wychodził już, kiedy odzyskała głos. Nie zrozumiała nawet połowy z tego, co usłyszała i nie mogła pozwolić, aby odszedł tak tajemniczo.
— Norman! — zawołała nie znoszącym sprzeciwu głosem.
W ciągu sekundy był z powrotem przy niej, nim zdążyła jeszcze do końca wymówić jego imię. Coś zmieniło się w jego twarzy. Gestem nakazał jej milczenie.
— Co to takiego? — zapytała szeptem.
— Ostatnia bitwa — odparł cicho Norman. — Z tym, że nieco wcześniej niż się spodziewaliśmy. Weź to!
Odciągnął pokrywę małego pistoletu i wcisnął go do jej rąk, a po chwili sam zaczął ładować większy, który wyciągnął z tylnej kieszeni spodni.
Następnie bezszelestnie otworzył okno i wyjrzał. Skinął na nią. Hirondel stał na podjeździe, jakieś dziesięć metrów od nich. Wskazał jej samochód.
— Schowaj się za zasłoną — zakomenderował. — Kiedy usłyszysz trzy szybko po sobie następujące strzały, biegnij do samochodu. Strzelaj do każdego, kto będzie próbował cię zatrzymać.
— A ty dokąd idziesz?
— Zebrać oddziały — zaśmiał się bezgłośnie. — Do widzenia, moja droga. Podniósł jej rękę do ust i wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Kiedy za pierwszym razem wychodził z pokoju, przez otwarte drzwi salonu usłyszał polecenie „Ręce do góry”, wypowiedziane głosem, który nie należał ani do Rogera, ani do Simona. Teraz stał przez chwilę bez ruchu za drzwiami pokoju Patrycji, nasłuchując. Z salonu dobiegł go nie dający się podrobić, wesolutki głos Simona Templara w ślepym zaułku.
— Proszę bardzo — jak powiedziała aktorka do biskupa przy wyjątkowo obiecującej okazji. — Ale dlaczego, najdroższy, nie przyprowadziłeś ze sobą Anielskiej Buzi?
Norman Kent usłyszał to ostatnie zdanie w trakcie otwierania drzwi do kuchni.
Przeszedł przez kuchnię i otworzył następne drzwi. Gdy zapalił światło, ukazały się schody, wiodące w dół. Zszedł po nich i napotkał trzecie drzwi — masywne, dębowe, zabezpieczone dwiema żelaznymi sztabami. Podniósł sztaby i wszedł do środka, zamykając za sobą te trzecie drzwi z podobną ostrożnością, jak dwoje poprzednich. Tych troje drzwi w zupełności wystarczało, aby zagłuszyć każdy dźwięk…
Vargan siedział skulony w fotelu, gryzmoląc coś ogryzkiem ołówka w postrzępionym zeszycie.
Podniósł głowę, gdy Norman wszedł do pomieszczenia. Jego białe włosy były w nieładzie, a wiszące na nim luźno ubranie było poplamione i wytarte. Tylko oczy wydawały się żywe w twarzy pomarszczonej, jak stary pergamin, oczy z rozpalającym się w nich ogniem obłędu, podobnym do płomyków pełgających po skorupie budzącego się do życia wulkanu.
Norman poczuł ukłucie absurdalnej litości dla tego żałosnego szaleńca. Wiedział jednak, że ma do czynienia nie z człowiekiem, ale z szaleństwem tego człowieka, które mogłoby przynieść światu więcej okropieństw, niż zdołało się ich począć w ogarniętych obłędem głowach innych ludzi.
Twarz Normana Kenta przypominała rzeźbę w ciemnym kamieniu.
— Przychodzę po pańską odpowiedź, profesorze Vargan — powiedział.
Uczony siedział głęboko w fotelu, spoglądając z ukosa na groźną, ciemną postać stojącą na tle drzwi. Jego twarz była spazmatycznie wykrzywiona, a żółte ręce niezgrabnie wciskały notes pod marynarkę. Nie wykonywał żadnych innych ruchów i nie odzywał się.
— Czekam — powiedział Norman Kent.
Vargan przejechał drżącą dłonią po włosach.
— Dałem wam swoją odpowiedź — powiedział chrapliwie.
— Pomyśl — powiedział Norman.
Vargan spojrzał na lufę pistoletu i skrzywił usta, odsłaniając zęby w zwierzęcym warknięciu.
— Jesteś przyjacielem moich prześladowców! — zakrakał, a jego głos urósł do przenikliwego, przerywanego łkaniem krzyku, gdy zobaczył, jak palec Normana Kenta zaciska się na spuście.
Jak Simon Templar prawił impertynencje, a Gerald Harding uścisnął mu dłoń
— Spodziewaliśmy się Anielskiej Twarzy — zauważył Święty — ale nie tak wcześnie. Orkiestra dęta już zamówiona, kamerzyści filmowi w drodze, reporterzy ostrzą w biegu ołówki, a my właśnie zamierzaliśmy rozwinąć czerwony chodnik. Właściwie, gdybyście nie zjawili się tak nagle, czekałoby tu na was przyjęcie ze wszystkimi honorami. Wszystko z wyjątkiem burmistrza. Burmistrz chciał was powitać ogniami sztucznymi, ale tak się tym przejął, że sam się zajął od ognia, więc obawiam się, że nie będzie mógł wziąć udziału w zabawie. Tym niemniej…
Stał obok Rogera Conwaya, z rękami roztropnie uniesionymi wysoko do góry.
Dał się podejść jak małe dziecko — jak nigdy dotąd w całej swojej awanturniczej karierze. To było typowe, klasyczne przegięcie. Gdyby to trochę poćwiczył i dodał kilka ozdobników pod publiczkę, ta figura akrobatyczna zapewniłaby mu fortunę w budzie jarmarcznej na Coney Island jako Człowiekowi o Kręgosłupie z Plasteliny. Patrząc na to chłodnym okiem, można było dostrzec, że w istocie tylko cud, który wedle tradycyjnego mniemania ma chronić głupców od konsekwencji ich głupoty, mógł zapobiec przekroczeniu tego punktu przegięcia, w którym rozlega się owo wewnętrzne ping!, będące dla co bystrzejszych sygnałem, że pękły szelki podtrzymujące równowagę psychiczną, niezbędną do trzeźwej oceny sytuacji.
Jak by nie patrzeć, to ostatnie przedsięwzięcie nie należało do najbardziej błyskotliwych wyczynów Świętego. Nie przyszło mu do głowy winić innych za różne niedociągnięcia. Gdyby był człowiekiem tego rodzaju, mógłby obwiniać Rogera Conwaya, którego dwie olśniewające zasługi — plama, jaką dał z Maidenhead oraz ucieczka Mariusa — miały z pewnością wpływ na ich obecne kłopotliwe położenie. Ale Święty patrzył na to inaczej. Traktował bowiem całe przedsięwzięcie oraz jego uczestników, łącznie z nim samym, jako integralną całość. A ponieważ był przywódcą, musiał wziąć na siebie równą część winy za pomyłki swoich poruczników — jak każdy generał. Tyle że, w przeciwieństwie do innych generałów, nie przekazywał kopniaka w dół, a przyjmował tę winę jako własną. Każda plama jest zjawiskiem fizycznym, które ma swój byt obiektywny i jego następstwa. A zatem jedynym sensownym podejściem jest przyjęcie tego faktu do wiadomości i właściwe potraktowanie plamy, z zastosowaniem odpowiednich środków zaradczych — bez względu na to, kto dał plamę i dlaczego. I nie ma co rozpaczać nad rozlanym mlekiem.
Ale tutaj miał miejsce przypadek wspaniałego okazu plamy kolosalnej i katastroficznej, plamy nad plamami, która zmaterializowała się w postaci tego chłopaczka w szortach, który flegmatycznie wszedł przez oszklone drzwi z ogrodu w pół minuty po wyjściu Normana z pokoju. Zrobił to z takim spokojem i tupetem, że ani Simon ani Roger nie mieli najmniejszej szansy, aby mu przeszkodzić. Krótkotrwałe uśpienie ich czujności wystarczyło, by w jednej chwili patrzyli przez drzwi werandy na ogród, a w następnej — na pistolet. Nie dano im chwili przerwy.
A co stało się z Normanem Kentem? Do tej pory powinien już wrócić, aby na ślepo wpakować się w pułapkę, pewnie wraz z Patrycją. Chyba, że jedno z nich usłyszało rozmowę. Simon zauważył, że Norman nie zamknął drzwi wychodząc i dlatego rozmyślnie podniósł głos. Jeśli więc do Normana i Patrycji dotrze ten sygnał, zanim facet usłyszy, że nadchodzą…
— Nie uwierzyłbyś mi — ciągnął uprzejmie Święty — jak bardzo cieszyłem się na odnowienie znajomości z Anielską Twarzą. Jest tak piękny, a ja kocham pięknych chłopców. Poza tym czuję, że po kilku dalszych pogawędkach zostalibyśmy przyjaciółmi na całe życie. Wyczuwam między nami jakieś pokrewieństwo dusz. To prawda, że przy pierwszych spotkaniach były pewne nieprzyjemności, ale to jest całkiem naturalne na początku, pomiędzy ludźmi o tak silnych i indywidualnych osobowościach. To nie będzie trwało długo. Głębia odwoła się do głębi. Czuję, że nie rozstaniemy się tym razem, zanim nie wypłacze się na moim ramieniu, nie poprzysięgnie wiecznej przyjaźni i nie pożyczy mi pół dolara… Ale może po prostu zwleka z wejściem, czekając na sygnał od ciebie?
Na twarzy młodego mężczyzny z pistoletem pojawił się wyraz lekkiego zniecierpliwienia.
— Kim właściwie jest ten pański przyjaciel — Anielska Twarz?
Święty uniósł brwi.
— Nie znasz Anielskiej Buzi, mój słodki? — powiedział cicho. — Miałem wrażenie, że jesteście bliskimi przyjaciółmi. Pomyłka z mojej strony… Zmieńmy temat. Jak się czuje stary drogi Teal? Nadal żywi się miętą i walczy z nadmierną obfitością swej chłopięcej figury? Nie mogę się oprzeć myśli, że musiał potraktować jako wyjątkowy brak gościnności z naszej strony pozostawienie go na Brook Street przez całą noc jedynie w towarzystwie Hermanna. Czy uważa to za bardzo niegrzeczne z naszej strony?
— Nazywasz się Templar, jak sądzę?
Simon ukłonił się.
— We własnej osobie, mój śliczny. A jak ty się nazywasz — Ramon Novarro? Czy może jesteś jednym z tych silnych, małomównych mężczyzn z wodewilu? Wiesz, co mam na myśli: stroje panów wykonane przez Morrisa Angela i braci Moss. Fryzury od Marcela. Twarze z przypadku. Więc jak?
— Jako tani komediant byłbyś sensacją — powiedział spokojnie młodzieniec. — Jako jasnowidz — musiałbyś poprzestać na olśniewającej karierze ładowacza węgla. Jeśli to cię interesuje, jestem kapitan Gerald Harding z Brytyjskiej Tajnej Służby, agent numer 2238.
— Miło mi cię poznać — wycedził Święty.
— A to jest Conway?
Simon skinął głową.
— Znów trafiłeś, synu. Jesteś prawdziwym prymusem w kategorii wiedzy ogólnej… Serwuj swój kawałek, Roger i niczego nie ukrywaj. Bertiego nie wykiwasz. Nie byłbym zdziwiony, gdyby wiedział nawet, gdzie wypożyczyłeś swój wieczorowy strój.
— Tam, gdzie mu wytatuowali ten wzorek na majtkach — powiedział Roger. — Bardzo fantazyjny, nieprawdaż? Jak myślisz, czy to się czyta od lewej do prawej, czy z góry na dół?
Harding oparł się jednym ramieniem o ścianę i patrzył na swoich jeńców z podziwem zmieszanym z niechęcią.
— Jesteście dobraną parą błaznów — podsumował.
— Trudnimy się tym, — powiedział Święty — że dajemy co wieczór dwa występy przy zatłoczonych salach. Publiczność przez cały czas bije brawo, nie opuszczając rąk. A propos rąk, czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żebyśmy opuścili swoje? Nie denerwuj się, ale ta pozycja jest nieco męcząca i źle wpływa na krążenie. Jeśli uważasz to za konieczne, możesz nas wpierw pozbawić naszej artylerii, zgodnie z uświęconym zwyczajem.
— Jeśli będziecie grzeczni — powiedział Harding. — Odwróćcie się.
— Z przyjemnością — odpowiedział Święty. — I dzięki.
Harding podszedł do nich i odebrał im broń, po czym znowu się cofnął.
— W porządku — ale pamiętajcie, bez żadnych tanich sztuczek!
— Nigdy nie poniżamy się do tanich sztuczek — odparł Święty z godnością.
Sięgnął po papierosa z pudełka leżącego na stole i bez pośpiechu zapalił.
Na zewnątrz robił wrażenie człowieka całkowicie opanowanego i pogodnego — taki miał wygląd przez cały czas od momentu przybycia Hardinga. Ale była to tylko poza, którą zwyczajowo przybierał, gdy zbierało się na burzę. Na bardziej otwarte okazywanie uczuć pozwalał sobie Święty w pozostałych wolnych chwilach. W momencie zagrożenia zawsze zachowywał się z leniwą nonszalancją, co na poprzedników Hardinga działało z reguły deprymująco i zbijało ich z tropu. Wyglądało to zawsze podobnie — poza niedbałej obojętności i ten jowialny ton lekkiej kpiny, dobywanej bez wysiłku z samej powierzchni intelektu i osłaniającej myśli głębiej ukryte.
Im bardziej poważna była sytuacja, z tym większą ekstrawagancją Święty odmawiał jej poważnego traktowania. Miał dzięki temu subtelną przewagę nad człowiekiem, który mu zagrażał. Kpiąca pewność siebie Simona była tak perfekcyjnie sugestywna, że tylko ktoś niebywale zadufany w sobie mógł oprzeć” się wywoływanemu przez nią uczuciu wewnętrznego niepokoju. Tylko głupiec lub geniusz mógłby nie wyciągnąć wniosku, że taka spokojna niefrasobliwość musi opierać się na jakiejś wysokiej karcie, ukrytej gdzieś w rękawie. I bardzo często miał rację ktoś, kto nie był ani głupcem ani geniuszem.
Tym razem jednak karta w rękawie nie była zbyt wysoka. Święty, po raz kolejny rozpatrując w myślach każdy aspekt sytuacji, nadal nie mógł znaleźć niczego, co mógłby dodać do dokonanej przez siebie na wstępie oceny tego rozdania. Jedyną ukrytą kartą pozostawał Norman Kent.
Do tej pory Norman musiał już zorientować się w sytuacji. W przeciwnym wypadku byłby już od dawna razem z nimi, z rękami wyciągniętymi do sufitu pod groźbą pistoletu szybkorękiego chłopaczka w szortach. A jeśli wiedział Norman, wiedziała również Patrycja. Pytanie brzmiało: co oni zamierzają teraz zrobić? I jak mógł Simon Templar, pozbawiony kontaktu z nimi i praktycznie bezsilny z powodu pistoletu Hardinga, przewidzieć ich najbardziej prawdopodobny plan akcji i podjąć jakieś współdziałanie?
Problem Świętego polegał na odwróceniu normalnej strategii i postawieniu się w sytuacji przyjaciela, a nie przeciwnika. W międzyczasie musiał jeszcze zabawiać Hardinga…
— Jesteś zmyślnym dzieciakiem — powiedział Święty. — Czy mogę spytać, jak do tego doszło, że wykonujesz robotę Teala?
— Wprawdzie współpracujemy z policją w przypadkach tego typu — powiedział Harding bez entuzjazmu — ale nie mamy specjalnych wyrzutów sumienia, jeśli uda nam się uszczknąć kawałka ich miedzy. Teal i ja wyruszyliśmy na tę wyprawę niezależnie. On wybrał prostszą drogę, ale wygląda na to, że to ja przybyłem pierwszy. Zobaczyłem twój samochód na podjeździe, więc zaraz wszedłem.
— Powinieneś dostać medal — powiedział z przekonaniem Święty. — Obawiam się, że nie mogę dać ci niczego prócz miłości, dziecino, ale napiszę o tobie do Ministerstwa Wojny — jeśli uznasz, że to może w czymś pomóc.
Harding uśmiechnął się i pogładził kędzierzawą czuprynę.
— Podoba mi się twój tupet — powiedział.
— Mnie twój również — odwzajemnił się Święty. — Uważam, że jesteś porządnym facetem, który wybrał złą drogę. Powinieneś być jednym z nas. Gdybyś zechciał się przyłączyć, będziemy dla ciebie trzymać wolne miejsce w naszej drużynie. A może chciałbyś robić za moją… aureolę?
— A więc jesteś Świętym! — triumfalnie wykrzyknął Harding.
Simon przymknął powieki i wykrzywił wargi.
— Touche!… Oczywiście, tak do końca nie byłeś tego pewny, prawda? Ale w lot chwyciłeś aluzję. Jesteś bystrym chłopcem, synku, to widać.
— To nie było takie trudne. Teal powiedział wszystkim, że zje własny kapelusz, jeśli sprawa z Varganem nie okaże się twoim wyczynem. Powiedział, że zbyt dobrze zna twoją robotę, aby się mylić, nawet jeśli nie jest podpisana jak zwykle.
Simon pokiwał głową.
— Ciekaw jestem, który kapelusz miałby zjeść Teal — powiedział półgłosem. — Ten jedwabny, który zakłada wtedy, gdy przebrany za dżentelmena wychodzi do nocnego klubu, czy też melonik poplamiony piwem. A może ma jeszcze trzeci kapelusz? Jeśli ma, to nigdy go w nim nie widziałem. To fascynujący problem…
I Święty zwrócił swe oczy do sufitu, jakby rzeczywiście tym właśnie był zafascynowany. Ale Święty myślał:
— Gdyby Bertie i Teal współpracowali ze sobą, Bertie musiałby wiedzieć, że w okolicy powinien być trzeci mężczyzna. Co więcej, mężczyzna, który zręcznie dowiódł swego istnienia przy pomocy berdysza… Dlaczego Bertie nie wspomniał o nim ani słowem? Czy to możliwe, aby Bertie, nasz bystry i energiczny Bertie, miał chwilę umysłowej aberracji i przeoczył Normana?
A głośno powiedział:
— A jeśli chodzi o tę aureolę — jak to do ciebie przemawia?
— Przykro mi, stary.
— Ależ nie ma o czym mówić — westchnął Święty. — Nie przepraszaj… Co jeszcze możemy dla ciebie zrobić? Wygląda na to, że lubisz wszystko robić; po swojemu, więc będziemy starali się sprawić ci przyjemność. Podaj swoje? życzenie.
— No, cóż. Sądzę, że udało mi się was zgarnąć całkiem łatwo.
Tak więc Święty otrzymał odpowiedź na podstępnie zadane pytanie. To była prawda. Norman Kent, będący chwilowo poza zasięgiem wzroku, był również chwilowo poza zasięgiem myśli.
Przez krótką chwilę spojrzenia Świętego i Rogera Conwaya spotkały się. W takim razie…
— Co robimy? — zapytał Święty wesołym tonem. — Bawimy się dalej w zbójców?
Młodzieniec wycofał się w stronę okna i wyjrzał. Simon zrobił jeden ostrożny krok w jego kierunku, ale dzieliła ich zbyt duża odległość, a Harding wyglądał tylko przez moment. Gdy odwrócił się, Święty jak gdyby nigdy nic brał ze stołu następnego papierosa.
— Czy macie tu Vargana?
Święty podniósł głowę.
— Aha! — zauważył roztropnie.
Harding zacisnął wargi.
Podczas kilku minut ich znajomości Simon Templar miał czas, aby docenić pełną spokoju sprawność Hardinga, kryjącą się za pierwszym wrażeniem młodzieńczości i połączoną z sympatycznym poczuciem humoru, które było bliskie poczuciu humoru Świętego. Ale w tym momencie nie było to tak ewidentne, jak owa rzucająca się w oczy sprawność, wraz z którą pojawił się na jego twarzy mars stanowczości.
— Nie wiem, dlaczego uprowadziliście Vargana — powiedział. — Poza tym, co wiemy ogólnie na temat waszych idei, jest to dla nas tajemnica, której jak dotąd nie udało nam się zgłębić. Dla kogo pracujecie?
— Wyłącznie dla siebie samych — odparł Święty. — Widzisz, nasz trawnik diabli biorą, a ponieważ nie pomaga żaden z użytych przez nas środków chwastobójczych, pomyśleliśmy, że może ten elektryczny eksterminator Vargana…
— Poważnie!
Simon popatrzył na niego.
— A więc poważnie. Jeśli chcesz wiedzieć — powiedział to rzeczywiście bardzo poważnie — porwaliśmy Vargana, aby jego wynalazek nie został użyty w wojnie. I ta decyzja nadal pozostaje w mocy.
— Taka była teoria Teala.
— Drogi, stary Teal! Cudowny facet, nieprawdaż? Zupełnie jak detektyw z powieści kryminalnych… Tak, dlatego właśnie uprowadziliśmy Vargana. Teal dostanie rano ode mnie list, wyjaśniający w całej rozciągłości nasze motywy.
— Coś na temat dobra ludzkości, jak przypuszczam?
— Właśnie — potwierdził Święty. Dlatego staramy się unieszkodliwić Anielską Twarz, który z pewnością nie myśli o szczęściu ludzkości.
Harding patrzył na niego zaintrygowany.
— Ten człowiek, o którym ciągle mówisz — Anielska Twarz…
— Tomcio Paluch — wyjaśnił Święty.
Błysk zrozumienia przebiegł po twarzy tamtego.
— Mężczyzna podobny do wyrośniętego goryla, z twarzą przypominającą…
— Jak pięknie to ująłeś, stary! Niemal dokładnie moimi własnymi słowami…
— Marius — przerwał mu Harding. Święty skinął głową.
— Uderz w stół — powiedział — a nożyce nie omieszkają się odezwać. Ale nie zaskoczyłeś mnie. Wiedzieliśmy.
— Domyślaliśmy się, że Marius był w tym…
— Mogliśmy wam o tym powiedzieć.
Harding zmrużył oczy.
— Co jeszcze wiecie? — zapytał.
— O, wiele rzeczy — powiedział lekceważąco Święty. — W moich najlepszych momentach potrafię dotrzymać kroku Tealowi na pewnych dystansach. Założyłbym się o drugą parę moich kamaszy, że byłeś dzisiaj śledzony przez jednego z ludzi Mariusa. Ale może tego nie zauważyłeś.
— Oczywiście, że zauważyłem!
Pistolet Hardinga był nadal chłodno i pewnie wycelowany w żołądek Świętego, podobnie jak to było przez cały czas ich rozmowy, chyba że na chwilę kierował się w stronę Rogera Conwaya. Ale teraz było jakby nieco więcej pewności i zdecydowania w trzymającej go dłoni. Zmiana była nieomal niezauważalna, ale Święty zawsze zwracał uwagę na takie rzeczy. Wytłumaczył ją sobie po swojemu, a kiedy podniósł z powrotem wzrok na ‘Hardinga, znalazł w jego oczach potwierdzenie swojej interpretacji.
— Zgubiłem swój cień o milę stąd — powiedział Harding. — Ale chcę ci powiedzieć, że nie przyjeżdżałbym tu sam bez czekania na posiłki, gdybym nie widział, że ktoś jest cholernie zainteresowany tym, co robię. I to jest również powód, dla którego chcę mieć Vargana natychmiast!
Święty oparł się z wdziękiem o stół i wypuścił dwa niewiarygodnie perfekcyjne kółka dymu.
— Więc — to — tak!
— Tak to wygląda — przyznał uprzejmie Harding. — Daję ci dwie minuty do namysłu.
— Bo jeśli nie?…
— To zacznę strzelać. Przedziurawię ci ręce, nogi… Myślę, że nie potrwa długo, zanim zaczniesz mówić.
Simon potrząsnął głową.
— Może nie zauważyłeś — powiedział — że mam pewną wadę wymowy. Jestem bardzo wrażliwy, i kiedy ktoś traktuje mnie nieuprzejmie, moja wada uwidacznia się jeszcze bardziej. Jeśli zaczniesz do mnie strzelać, będę jąkał się tak straszliwie, że zajmie mi pół godziny wypowiedzenie pierwszego s–s–s–słowa, a co dopiero odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
— I — ciągnął nieubłaganie Harding — potraktuję tak samo twojego przyjaciela.
Święty posłał Rogerowi uśmiech.
— Nie puścisz pary z gęby, prawda stary?
— Niech tylko spróbuje! — wykrzyknął buńczucznie Conway. Święty odwrócił się ponownie do Hardinga.
— Z ręką na sercu, Algernonie — powiedział uroczyście — nic w ten sposób nie wskórasz. Wiesz o tym doskonale.
— Zobaczymy — powiedział Harding.
Telefon stał na małym stoliku przy oknie. Trzymając nadal Świętego i Conwaya na muszce, podniósł słuchawkę.
— Halo… halo… halo…
Harding popatrzył na zegarek, nerwowo bawiąc się zaczepem słuchawki.
— To już trwa piętnaście sekund… Do cholery z tą centralą! Halo… Halo!
Przez chwilę nasłuchiwał w milczeniu, po czym z namysłem odłożył słuchawkę. Wyprostował się i Święty spojrzał na jego twarz.
— Był jeszcze jeden człowiek w waszej bandzie — powiedział Harding. — Teraz sobie przypominam. Czy on jest tutaj?
— Czy telefon jest uszkodzony?
— Głuchy jak pień.
— Nikt w tym domu nie przeciął kabla — powiedział Simon. — Daję na to moje słowo.
Harding popatrzył mu prosto w oczy.
— Jeśli to prawda…
— To mógł być tylko Marius — powiedział powoli Święty. — Być może nie udało ci się tak łatwo zgubić tego, który cię śledził.
Roger Conway patrzył przez inne okno, skąd mógł widzieć trawnik i rzekę za ogrodem. Za motorówką Świętego widać było drugą motorówkę, płynącą środkiem rzeki, ale to nie była motorówka, w której widział Teala. Rogerowi wydawało się, że dwaj mężczyźni z motorówki spoglądali w kierunku ich domu, nie był jednak tego pewien.
— Naturalnie — potwierdził — to mógł być Marius.
W tym momencie przyszło natchnienie i Święty skoczył na równe nogi.
— Harding!
Simon wykrzyknął to nazwisko tonem, który mógłby przestraszyć każdego. Harding nie byłby ludzką istotą, gdyby nie odwrócił się do niego całym ciałem.
Patrzył przez okno, dla bezpieczeństwa odgrodzony od Świętego stołem, próbując dostrzec, czemu przygląda się Conway. Ale przez cały czas kątem oka obserwował oszklone drzwi, przez które łatwo można było wejść do środka. Simon zdał sobie sprawę z tego faktu w momencie owego natchnienia i zrozumiał. Harding nie zignorował Normana. Przyznał się jednak, że przybył tu w pojedynkę, a zatem teraz musi sprostać niezwykle trudnemu zadaniu. Musi trzymać w szachu dwóch już wziętych więźniów i jednocześnie czekać z nadzieją, że trzeci wpadnie w pułapkę, niczego się nie spodziewając. I dopóki część uwagi Hardinga była zwrócona ku tej ewentualności, Norman miał związane ręce. Ale teraz…
— Co takiego? — zapytał Harding.
Patrzył na Świętego, odwrócony plecami do okna. Zaskoczony Roger Conway również spoglądał na niego z drugiego końca pokoju. Tylko Święty mógł zatem widzieć Normana Kenta, wchodzącego przez oszklone drzwi za plecami Hardinga.
Harding poczuł żelazny uścisk na nadgarstku dłoni trzymającej pistolet i obcesową twardość uwierającą w okolicach krzyża.
— Nie próbuj żadnych sztuczek — ostrzegawczo powiedział Norman Kent.
— W porządku.
Słowa te wypowiedział młodzieniec z rezygnacją, po trwającym sekundę, rozpaczliwym wahaniu. Palce jego niechętnie wypuściły pistolet, a Święty zręcznie podniósł go z dywanu.
— Jeszcze nasze pukawki — powiedział Simon.
Wyjął oba pistolety z kieszeni Hardinga, jeden z nich oddał Rogerowi i cofnął się do stołu z pistoletami w obu dłoniach.
— I znów jak w starej, dobrej powieści kryminalnej — zauważył. — Uzbrojeni po zęby — wygląda to jak arsenał — i wszyscy czują się jak w domu. Podejdź tu do nas i rozgość się, Archibaldzie. Nie mamy do ciebie żalu… Norman, wolisz cukierki czy orzechy w nagrodę za twój wyczyn?
— Ciekaw byłem, jak długo potrwa, zanim domyślisz się i zrobisz małe zamieszanie…
— Jestem dziś tak szybki jak pociąg towarowy — powiedział Święty. — Nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy — jak zwykła mawiać aktorka do…
— Czy aby rzeczywiście? — zapytał trzeźwo Norman.
— Co masz na myśli?
— Słyszałem, jak rozmawialiście o telefonie. Miałeś rację. Nie przeciąłem kabla. Nie pomyślałem o tym. A jeśli rzeczywiście linia jest uszkodzona…
Nie dokończył zdania.
Nikt nie usłyszał dźwięku, który je przerwał. Musiał być jakiś odgłos, ale zapewne rozpłynął się po drodze. Wszyscy jednak zobaczyli, jak twarz Normana Kenta nagle wykrzywiła się i zbladła, a on sam zachwiał się i opadł na jedno kolano.
— Z daleka od tego okna!
Norman wydobył z siebie ostrzeżenie resztką tchu, ale Święty je zignorował. Skoczył do przodu, chwycił Normana pod ramiona i odciągnął go na bok w momencie, gdy druga kuła odłupała kawałek ramy okiennej o kilka centymetrów od ich głów.
— Są tutaj!
Harding pozostał lekkomyślnie na otwartej przestrzeni, nie dbając o to, co robią jego dotychczasowi jeńcy. Święty nakazał mu skryć się, ale on nie usłuchał, wobec czego Roger Conway musiał wziąć go za kark i siłą odciągnąć z pola ostrzału.
Simon odsunął sofę stojącą przy ścianie i pchnął ją tak, że zasłaniała trzy czwarte szerokości okna, po czym sam ukrył się za nią, z pistoletami w dłoniach, patrząc w kierunku drogi. Zauważył jakiś ruch za żywopłotem i strzelił dwukrotnie na chybił trafił, ale nie mógł ocenić skuteczności strzału.
Na ustach Simona pojawił się znów dawny uśmiech Świętego, a jego oczy zalśniły na powrót tym specyficznym dla niego blaskiem. Przeciwko Hardingowi nie stawał z taką przyjemnością. Gdyby na zewnątrz znajdował się Teal, również występując przeciwko niemu, nie czułby takiego zadowolenia. Ale z pewnością to nie Teal był na zewnątrz.. Ani nadinspektor Teal, ani żaden z jego ludzi nie zacząłby z miejsca od strzelaniny, na dodatek z użyciem tłumików i bez wstępnych pertraktacji. Był tylko jeden człowiek pośród aktorów tego dramatu, który mógłby się w ten sposób zachowywać i przeciw któremu Święty mógł stanąć z największą rozkoszą. Nie mógłby włożyć całego serca do walki z takimi ludźmi jak Harding czy Teal, których w każdych innych okolicznościach chciałby mieć za przyjaciół. Ale Marius — to była całkiem osobna sprawa. Sprawa z Mariusem to było coś więcej, niż tylko techniczny punkt widzenia prawa. To była sprawa osobista, sprawa najwyższej wagi — jak uderzenie w twarz i rzucenie rękawicy…
Simon wystrzelił ponownie i tym razem usłyszał krzyk. W odpowiedzi jedna kula bzyknęła mu koło ucha, a druga wbiła się w obicie sofy, w odległości dwóch centymetrów od jego głowy. Uszczęśliwiony Święty uśmiechnął się.
— To jest jak wojna — powiedział radośnie.
— To jest wojna — odpowiedział Harding. — Czy tego nie rozumiesz? Roger Conway klęczał obok Normana Kenta, rozcinając nogawkę spodni z rozszerzającą się, ciemną plamą.
— Co masz na myśli? — zapytał. Harding cofnął się o krok.
— Czy nie zdajecie sobie z tego sprawy? Wydaje się, że wiecie tak dużo… Chociaż rzeczywiście nie mieliście okazji, aby się dowiedzieć. To zostało ogłoszone w południowych wydaniach, a niektórzy wiedzieli o tym już wczoraj wieczorem. Nasze ultimatum zostało doręczone dziś w południe, a oni mają czas na odpowiedź do jutrzejszego południa.
— Jaki kraj? I czego dotyczy ultimatum?
Harding odpowiedział. Święty nie był zaskoczony. Nie bez powodu tak pilnie czytał między wierszami gazet.
— Powód jest, oczywiście, bzdurny — jak w przypadku każdego ultimatum wymienianego między państwami — powiedział Harding. — Odraczaliśmy to tak długo, jak to było możliwe, ale w końcu nie mieliśmy innego wyboru. Sami szukają guza i chcą napytać sobie biedy. Połowa rządu nadal tego nie rozumie — myślą, że nasi przyjaciele nie mogą być tacy głupi. Mówią, że im po prostu woda sodowa uderzyła do głowy. To dlatego wszystko było trzymane w takiej tajemnicy. Rząd myślał, że woda sodowa wyparuje w naturalny sposób. Zamiast tego jest coraz gorzej…
Święty przypomniał sobie fragment listu odebranego Mariusowi: Tym razem musi się udać…
I uświadomił sobie, że jedno zwykłe słowo człowieka takiego jak Marius, z całą reprezentowaną przezeń potęgą stojącą za tym słowem, może wpływać na decyzje królów i rządów.
Z oczami utkwionymi w drogę zapytał:
— Ilu ludzi zna teorię wyjaśniającą problem wody sodowej?
— Mój szef i paru innych — odpowiedział Harding. — Wiedzieliśmy, że Marius macza w tym palce, a Marius oznacza wielkie pieniądze. Ale po co o tym mówić zwykłym ludziom? Oni tego nie dostrzegają. Poza tym, w naszej teorii była pewna luka, której nie mogliśmy wyjaśnić — aż do sobotniego pokazu w Esher. Wtedy już wiedzieliśmy.
— Doszedłem do podobnego wniosku — powiedział Święty.
— Wszystko od tego zależy — powiedział spokojnie Harding. — Jeśli Marius dostanie dla nich Vargana — to będzie oznaczało wojnę.
Simon podniósł jeden pistolet, po czym opuścił go, gdyż cel znikł z pola widzenia.
— Dlaczego mi to wszystko mówisz?
— Ponieważ powinieneś być po naszej stronie — odparł stanowczo Harding. — Nie dbam o to, kim jesteś; nie dbam o to, co zrobiłeś; nie dbam o to, jakie są twoje motywy. Ale Marius jest tutaj i wiem, że ty nie możesz być po jego stronie. Więc…
— Ktoś macha białą flagą — powiedział Święty.
Stanął na nogi, a Harding dołączył do niego. Za żywopłotem stał mężczyzna dający znaki chusteczką. Nagle droga za żywopłotem zaroiła się od ludzi.
— Co zrobiłbyś w takim wypadku? — zapytał.
— Spotkaj się z nimi! — powiedział bez namysłu Harding. — Posłuchaj, co mają do powiedzenia. Zawsze możemy podjąć później walkę. Oni będą walczyć! Templar…
Święty skinął zapraszającym gestem i zobaczył, jak mężczyzna pod żywopłotem prostuje się i samotnie idzie podjazdem. Olbrzymi mężczyzna…
— Anielska Twarz we własnej osobie! — wyszeptał Święty. Odwrócił się, z rękami na biodrach.
— Wysłuchałem twojej argumentacji, Harding — powiedział. — Jest niezła. Ale ja wolę swoją. W tej sytuacji obawiam się, że będziesz ją musiał zaakceptować. I chciałbym, abyś mi szybko udzielił odpowiedzi. Propozycja, jaką ci złożyłem, jest nadal aktualna. Dołączysz do nas, czy też będę musiał cię stąd wyrzucić, abyś sam sobie dawał radę? Zrobiłbym to z krwawiącym sercem, ale skoro nie jesteś z nami…
— Nie o to chodzi — powiedział Harding stanowczo. — Zostałem tu wysłany, aby znaleźć Vargana. I myślę, że go znalazłem. W tej kwestii nie może być między nami pokoju. Myślę, że to rozumiesz. Natomiast, jeśli chodzi o resztę… Proszący nie mogą wybierać. Zgadzamy się co do tego, że Marius nie może dostać Vargana, nawet jeśli w innych sprawach jest między nami różnica zdań. A więc, jeśli mamy walczyć z Mariusem…
— Rozejm?
Młodzieniec wzruszył ramionami, po czym wyciągnął rękę.
— Zrobimy im piekło! — powiedział.
Jak Simon Templar przyjął Mariusa, a Książę Następca Tronu pamiętał dług
W chwilę później Święty klęczał przy Normanie Kencie, fachowo badając jego ranę. Norman próbował się wzbraniać.
— Pat — wyszeptał Norman. — Ukryłem ją w twoim pokoju.
Simon skinął głową.
— W porządku. Będzie tam bezpieczna przez jakiś czas. Na razie nie chcę, i aby była na widoku, póki Tomcio Paluch tu się kręci. Zobaczmy najpierw, co się da dla ciebie zrobić.
Wrócił do oględzin rany. Wejście kuli było jakieś siedem centymetrów nad kolanem, a jego rozmiary wskazywały na użycie broni groźniejszej nawet niż wielkokalibrowy pistolet. Nie było otworu wyjściowego, a gdy Święty próbował wydobyć pocisk, Norman wydał z siebie mimowolny okrzyk bólu.
— To wszystko, synu — powiedział Święty i Norman zwolnił zacisk zębów na wargach.
— Strzaskana kość, prawda?
Simon zdjął marynarkę i oddarł rękaw koszuli, robiąc zaimprowizowany bandaż.
— Na kawałki, Norman, stary chłopie — powiedział. — Używają dum–dum, bydlaki… Duża whisky, Roger… To na pocieszenie, Norman, stary wojowniku.
— Zawsze to coś — powiedział Norman ochrypłym głosem.
Nic więcej nie powiedział, ale jedną rzecz zrozumiał bardzo dobrze: nikt nie może uciec bardzo daleko ani bardzo szybko z kością udową strzaskaną przez kulę rozpryskową.
To dziwne, ale Norman nie przejmował się tym. Z wdzięcznością wypił podaną mu whisky i podporządkował się biernie zaleceniom Świętego. Na bladej twarzy Normana malował się dziwny spokój.
Simon Templar również wiedział, co znaczyła ta rana, ale nie myślał o tym, podobnie jak Norman.
Wiedział, że Marius stoi w drzwiach, ale nie podniósł głowy, dopóki nie skończył zakładania prowizorycznego opatrunku. Robił to z wprawą i niemal kobiecą delikatnością. Przed rozprawą z Mariusem, chciał zainicjować proces myślowy, który później będzie się toczył samoistnie pod przykrywką niefrasobliwej kpiny i błahej szermierki słownej. Przede wszystkim Święty chciał mocno uchwycić i opanować główne aspekty zaistniałej sytuacji, co nie było łatwe. Co począć z Patrycją, krępującą jego ruchy, z okaleczonym Normanem, z Brytyjską Tajną Służbą w osobie kapitana Geralda Hardinga, więźnia zwolnionego warunkowo na niezbyt precyzyjne słowo honoru, z nadinspektorem Tealem przeczesującym okolicę i mogącym w każdej chwili pojawić się na scenie, a także z Mariusem, otaczającym dom uzupełnioną o świeże siły watahą, która — czego Simon miał już wystarczające dowody — nie przybyła do Maidenhead na niedzielne wyścigi w workach? Cóż, nawet taki optymista jak Święty musiał przyznać, że sprawa przybrała wybitnie kiepski obrót. Były czasy, gdy Świętego bawiło nazywanie siebie zawodowym poszukiwaczem kłopotów. Przypominał sobie teraz te zuchowate przechwałki i zastanawiał się, czy wówczas w najśmielszych marzeniach mógł przypuszczać, że jego modlitwy zostaną tak hojnie spełnione. Zaprawdę, chleb rzucany na wodę zaowocował całą siecią piekarń…
Podniósł się w końcu na nogi i choć w jego mózgu aż wrzało od rozsadzających go myśli, twarz jego nigdy nie wyglądała łagodniej.
— Witaj, maleńki — powiedział miękko.— Nie mogłem doczekać się tego spotkania. Przez ostatnie osiemnaście godzin życie wydawało się takie puste bez ciebie. Ale nie mówmy o tym.
Olbrzym schylił głowę.
— My się znamy — powiedział.
— Tak — odparł Święty. — Myślę, że spotkaliśmy się już wcześniej. Twoja twarz wydaje mi się znajoma. Przypomina mi… zad słonia z cyrku, do którego zabrała mnie moja droga babunia zaraz potem, jak przeszedłem odrę. Albo raczej to coś, co to dwa lata temu wpadło do tego jak–mu–tam i narobiło bałaganu w całej kanalizacji.
Marius wzruszył ramionami. Ubrany był w pełny strój wizytowy, podobnie jak podczas pierwszej wizyty na Brook Street, a połączenie tego stroju z nową sytuacją, nie mówiąc już o kombinacji z olbrzymią posturą i odrażająco grubymi rysami twarzy, wywoływałoby groteskowo śmieszne wrażenie, gdyby nie było zarazem cokolwiek przerażające.
— Miałem już do czynienia z próbkami pańskiego dowcipu, Templar — powiedział.
— Przy pewnej okazji, którą wszyscy pamiętamy — odparł spokojnie Święty. — Właśnie. Ale nie pobieramy dodatkowej opłaty za bisy, więc możesz mieć za swoje pieniądze całkiem świeży towar.
Małe oczka Mariusa prześlizgnęły się po pozostałych. Roger Conway stał niedbale oparty o biblioteczkę, kołysząc pistoletem trzymanym za osłonę spustu, Norman Kent siedział oparty o sofę ze szklanką w ręce, a Gerald Harding stał przy oknie z rękami w kieszeniach i bladym rumieńcem na chłopięcej twarzy.
— Dopiero niedawno się dowiedziałem, że jest pan dżentelmenem, który nazywa siebie Świętym — powiedział Marius. Inspektor Teal był na tyle niedyskretny, że użył publicznego telefonu, będącego w zasięgu słuchu jednego z moich ludzi. Te budki nie są zbyt dźwiękoszczelne. Przypuszczam, że to jest pańska banda?
— Nie banda — zaprotestował Święty — nie banda. Jestem pewien, że święci nie chodzą bandami. Są tu natomiast jeszcze inni nosiciele aureoli… No właśnie, przecież nie byliście sobie jeszcze oficjalnie przedstawieni, nieprawdaż? Poznaj chłopców… Od lewej, na przykład, p.o. świętego kapitan Gerald Harding, od czasu do czasu wykładowca w Clark College, kanonizowany za wiele miłosiernych uczynków (w tym uzupełnienie pięciocyfrowego czeku na cele dobroczynne podpisem pewnego skąpego milionera. Milioner nie był całkiem zadowolony, gdy się o tym dowiedział…). Następny — święty Roger Conway, zwycięzca Otwartego Konkursu Piękności dla Mężczyzn w Noahsville, Arkanzas, w 1925, kanonizowany za gloryfikowanie amerykańskiej dziewczyny (w każdym razie powiedziała sędziemu, że to ją gloryfikuje…). Na sofie — święty Norman Kent, mistrz w piciu piwa na ostatnim Jamboree w Stulecie Licencjonowanych Barów z Wyszynkiem i Stowarzyszonych Składów Monopolowych, kanonizowany za stawianie drinków niewidomym żebrakom z okazji świętego Stefana (nawiasem mówiąc, żebracy nie byli ślepi, dopóki nie wypili tych drinków…). No i ja. Szymon Prostaczek, który spotkał pasztetnika idącego przez żyto. Lub coś w tym rodzaju. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdybym został ochrzczony przemytnikiem, powinienem spotkać przemytnika, co byłoby o wiele bardziej podniecające. Sądzę jednak, że już za późno, aby to zmieniać.
Marius wysłuchał tej lawiny nonsensów nie zmieniając wyrazu twarzy. A gdy już był koniec, zapytał cierpliwie:
— A panna Holm?
— Obawiam się, że jest nieobecna — powiedział Święty. — Dziś są moje urodziny i poszła do Woolwortha kupić mi prezent.
Marius pokiwał głową. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Pan wie, po co przyszedłem?
Simon udał, że się zastanawia.
— Więc tak… Mogłeś przyjść, aby nastroić pianino, lecz my nie mamy pianina. Gdybyśmy mieli magiel, mógłbyś przyjść naprawić magiel. Nie — jedyna rzecz, jaka mi przychodzi do głowy to akwizycja w branży kapeluszy słomkowych i wyrobów siatkowych. Przykro mi, ale jesteśmy już zaopatrzę ni na cały sezon.
Marius pieczołowicie otrzepywał chusteczką swój jedwabny kapelusz. Jego twarz, jak zawsze, była maską.
Simon podziwiał zimną krew tego człowieka. Nadal miał długi rachunek do wyrównania z Mariusem i ten o tym wiedział, a tu proszę — czyści sobie beznamiętnie jedwabny kapelusz w obecności człowieka, który obiecał go zabić. To prawda, że Marius przybył pod flagą zawieszenia broni, którego respektowania mógł zupełnie słusznie oczekiwać od człowieka takiego jak Święty. Tym niemniej nie wykazywał żadnych oznak zrozumienia, że znalazł się w delikatnym położeniu człowieka przedkładającego ultimatum komuś, kto — mając najmniejszy ku temu pretekst — z radością strzeliłby mu w brzuch.
— Nic pan nie zyskuje przez zwłokę — powiedział Marius. — Przyszedłem tu w nadziei, że ocalę życie tych moich ludzi, którzy musieliby zginąć w razie konieczności walki.
— Jakie to wzruszające! — jak powiedziała aktorka do biskupa. Czy to możliwe, złotko, że gryzie cię sumienie z powodu tego człowieka, którego zabiłeś w Burres? A może powodem jest fakt, że pogrzeby tak ostatnio zdrożały?
Marius wzruszył ramionami.
— To moja sprawa — powiedział. — Zamiast się nad tym zastanawiać, zrobiłby pan lepiej rozważając własne położenie. Wszystkie linie telefoniczne w promieniu piętnastu kilometrów zostały przecięte — zrobiono to zaraz po ostatecznym zlokalizowaniu tego miejsca. Tak więc najszybciej można skomunikować się z Londynem przy użyciu samochodu. Lokalna policja nam nie zagraża. Nawet inspektor Teal nie może skontaktować się ze swoją centralą, a poza tym musi wpaść w przygotowaną na niego zasadzkę. Ponadto, na najbliższych skrzyżowaniach po obu stronach domu stoją moi ludzie przebrani za policjantów, którzy cofną każdy samochód usiłujący tędy przejechać i którzy będą w stanie wytłumaczyć odgłosy strzelaniny co bardziej wścibskim osobom. Jakakolwiek pomoc nie może tu przybyć przed upływem co najmniej godziny — a nawet wtedy może się to skończyć tylko pańskim aresztowaniem. Jeśli, oczywiście, będzie pan jeszcze żył. I tym razem nie uda się panu wyprowadzić mnie w pole, przy pomocy takich sztuczek jak ubiegłej nocy.
— Pewny jesteś, że to była sztuczka?
— Gdyby to nie był bluff, nie byłoby pana tutaj. Czy rzeczywiście uważa mnie pan za takiego ignoranta w tych sprawach, bym uwierzył, że zwolniono pana tak szybko?
— A jednak — powiedział Święty — mogliśmy zostać umieszczeni tutaj jako przynęta w pułapce zastawionej przez policję — właśnie na ciebie!
Marius uśmiechnął się. Święty nigdy by nie uwierzył, że taka twarz potrafi się uśmiechać, gdyby nie widział tego już wcześniej. Był to uśmiech, jaki mógłby pojawić się na twarzy dobrze wychowanego upiora
— Odkąd inspektor Teal wyjechał z Londynu — powiedział Marius — moi agenci nie tracą go z oczu. Tak więc mam uzasadniony powód do przypuszczeń, że on nadal nie wie, gdzie pan jest. Możemy zatem powiedzieć, panie Templar, że tym razem musi pan wymyślić coś bardziej skutecznego niż… jakiego to zwrotu użył pański przyjaciel?…brać na żywca!
Simon skinął głową.
— Uroczy zwrot — wymruczał pod nosem.
— A zatem — powiedział Marius — może pan wybierać pomiędzy dobrowolnym oddaniem Vargana a pozwoleniem na wzięcie go siłą.
Święty uśmiechnął się.
— Ty zyskujesz głowy, a ja tracę ogony, tak?… Lecz przypuśćmy, że moneta pada na sztorc? Przypuśćmy, mój słodki, że przechytrzyłeś sam siebie? Wiesz, że to nie Chicago. Nie można ot tak, po prostu, urządzać sobie wojenek po całej Anglii. Wieśniacy mogą się w końcu rozzłościć i zacząć obrzucać was brokułami. Nie jestem pewien, co to takiego ten brokuł, ale chyba mogą tym rzucać.
Upiorny grymas uśmiechu znów przemknął przez twarz olbrzyma.
— Pan mnie nie zrozumiał. Mój kraj potrzebuje Vargana i jego wynalazku. Aby to osiągnąć, nie zawaham się poświęcić tylu istnień ludzkich, ile będę musiał, a moi ludzie będą umierać za swój kraj z taką samą gotowością, z jaką ginęliby na każdym innym polu bitwy.
— Twój kraj!
Święty zapalał papierosa opanowaną i pewną ręką. Gdyby ktoś obserwował tę scenę nie słysząc słów, mógłby przypuszczać, że jest świadkiem omawiania jakiejś niezbyt przyjacielskiej partii golfa — a nie sytuacji, w której ważą się losy narodów… Tak było przed momentem… I nagle Święty przebił cienką skorupę spokoju tymi dwoma elektryzującymi słowami. To nie było już spokojne, kpiące cedzenie słów, typowe dla Świętego. Był to głos mocny jak czysta stal, twardy jak skała, ostry i żrący jak kwas. Wziął te dwa proste słowa, wyostrzył wokół nich setkę noży, ogrodził tysiącem żądlących igieł i wypowiedział je z tchnieniem, które mogłoby zmieść biegun północny.
— Twój kraj!
— To właśnie powiedziałem.
— Czy człowiek twojego pokroju ma swój kraj? Czy na całym Bożym świecie jest chociaż jedna piędź ziemi, którą taki jak ty mógłby kochać tylko dlatego, że jest jego ojczyzną? Czy jesteś wierny czemukolwiek, z wyjątkiem opasłych złotych pająków, dla których tkasz ich sieci? Czy istnieją ludzie, których mógłbyś nazwać swoimi ludźmi i których nie poświęciłbyś bez skrupułów, aby zgarnąć trzydzieści srebrników do kieszeni? Czy ty, Rayt Marius, dbasz o cokolwiek innego na świecie, poza własnym, obleśnym bożkiem mamony?
Po raz pierwszy twarz Mariusa zmieniła wyraz.
— To jest mój kraj — powtórzył.
Święty zaśmiał się krótko.
— Mów nam inne kłamstwa, Marius — powiedział. — Bo to już nie przejdzie.
— Tym niemniej jest to mój kraj. A ci ludzie na zewnątrz, powierzeni mi przez mój kraj do tego zadania…
— Czy nie przyszło ci do głowy — przerwał mu Święty — że my również jesteśmy gotowi umrzeć za nasz kraj, a perspektywa uwięzienia — gdybyśmy zostali uratowani — wcale nas nie przeraża?
— Myślałem o tym.
— I czy nie za bardzo polegasz na naszej uczciwości? Czy cokolwiek mogłoby nas powstrzymać od zerwania rozejmu i wzięcia ciebie jako zakładnika?
Marius potrząsnął głową.
— Cóż zatem — odparł jedwabistym głosem — mogło powstrzymać mnie od przyjścia tu z białą flagą w celu odwrócenia waszej uwagi i umożliwienia moim ludziom opanowania domu z drugiej strony? Gdy w grę wchodzą losy czyjegoś kraju, nie czas na konwencjonalną uczciwość. Biała flaga może być honorowana na polu bitwy, a to jest coś więcej niż zwykłe pole bitwy. To jest miejsce wszystkich bitew tej wojny.
Święty kiwał się czujnie na obcasach, z papierosem w ustach. Ręce jego zwisały swobodnie po bokach, ale w każdej z nich dzierżył groźbę śmierci.
— Mimo wszystko pozostałbyś naszym zakładnikiem, mój uroczy — powiedział. — A jeśli kryje się w tym jakaś zdrada…
— Moje życie nie ma znaczenia — powiedział Marius. — Tam jest przywódca — wyciągnął rękę w kierunku drogi — który nie zawaha się przed poświęceniem mnie i wielu innych.
— A mianowicie?
— Jego Wysokość…
Simon Templar wziął głęboki oddech.
— Jego Wysokość Książę Następca Tronu Rudolf…
— Do diabła! — wykrzyknął Święty.
— Niedawno temu uratował mu pan życie — powiedział Marius. Z tego właśnie powodu Jego Wysokość skierował mnie tutaj, aby dać panu szansę. Życzył sobie również, abym przeprosił pana za wczorajsze zranienie, aczkolwiek zdarzyło się to zanim dowiedzieliśmy się, że jest pan Świętym.
— Mój ty słodki baranku — powiedział Święty — założę się, że nie słuchałbyś Jego Wysokości, gdybyś nie potrzebował jego ludzi do swojej brudnej roboty!
Marius rozłożył swoje olbrzymie ręce.
— To jest bez znaczenia. Posłuchałem. I oczekuję pańskiej decyzji. Ma pan minutę na zastanowienie się.
Wykwintnym gestem Simon wyrzucił niedopałek przez okno.
— Możesz mieć naszą decyzję już teraz — powiedział.
Marius skłonił się.
— Jeśli odpowiesz na jedno pytanie — dodał Święty.
— Co chciałby pan wiedzieć?
— Kiedy uprowadziliście Vargana, nie mogliście zabrać ze sobą jego aparatury…
— Domyślam się, o co panu chodzi — przerwał mu olbrzym. — Myśli pan, że jeśli nawet dostaniemy Vargana, brytyjscy eksperci będą w posiadaniu aparatu, który będą mogli skopiować, nawet nie rozumiejąc zasad jego działania. Pozwolę sobie rozczarować pana. Podczas gdy część moich ludzi zajmowała się Varganem, pozostali bardzo skutecznie zniszczyli całą aparaturę. Zapewniam pana, że nie pozostało nic, co dałoby się uruchomić, nawet z pomocą sir Rolanda Hale’a. Przykro mi rozczarować pana…
— Ależ wcale nie czuję się rozczarowany, mój aniele — odparł Święty. —Wprost przeciwnie, przynosisz mi tak dobre wieści, jakich nie miałem od dawna. Gdybyś nie był tak nie wymownie odpychający, to… to zarzuciłbym ręce na twoją byczą szyję, moja ty kropelko rosy!… Przypuszczałem, że mogę polegać na twojej skrupulatności, ale jakże miło wiedzieć to na pewno…
Roger Conway wtrącił się z drugiego końca pokoju:
— Słuchaj, Simon, jeśli Książę jest na zewnątrz, to możemy powiedzieć mu prawdę na temat Mariusa…
Marius odwrócił się do niego.
— Jaką prawdę? — zapytał uprzejmie.
— Prawdę o tym, jaki jest ten twój nieskalany patriotyzm!
— I myśli pan, że uwierzyłby — zapytał drwiąco Marius. — Jest pan zbyt dziecinny, Conway! Nawet pan nie może zaprzeczyć, że robię wszystko, co w mojej mocy, aby oddać wynalazek Vargana do rąk Jego Wysokości.
Święty potrząsnął głową.
— Anielska Twarz ma rację, Roger — powiedział. Książę weźmie swój kawior i nie będzie się martwił tym, że zdechł jesiotr. Myślę, że mam dużo lepszy sposób na rozwiązanie tego problemu.
Ponownie odwrócił się do Mariusa.
— Czy to rzeczywiście najprawdziwsza prawda, że Vargan jest kluczem do całej sytuacji? — zapytał spokojnym, sugestywnym tonem.
— Dokładnie tak.
— To znaczy, że Vargan jest najprawdziwszą śmietanką w twojej kawie?
Olbrzym wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem tych wszystkich waszych idiomów. Ale myślę, że wyraziłem się jasno.
Na ustach Simona Templara pojawił się nowy uśmiech — kpiący, buńczuczny, zawadiacki uśmiech Świętego.
— Oto nasza odpowiedź — powiedział. — Jeśli chcesz dostać Vargana, musisz pójść i wziąć go sam, albo — wrócić do domu i zająć się pieleniem ogródka. Wybieraj, Anielski Pyszczku!
Marius stał nieporuszony.
— W takim razie Jego Wysokość życzy sobie zakomunikować wam, że nie ponosi żadnej odpowiedzialności za konsekwencje waszej głupoty…
— Jedną chwilę!
Norman Kent usiłował z trudem stanąć na swojej zdrowej nodze. Święty pośpieszył mu na pomoc, obejmując go ramieniem.
— Spokojnie, Norman!
Norman uśmiechnął się blado.
— Chciałbym wstać, Simon.
I stanął wyprostowany, wsparty o Simona, z poważną i uroczystą miną. Patrzył na Mariusa.
— A jeśli… — zaczął. — A jeśli powiemy, że nie mamy Vargana?
— Nie uwierzę wam.
— Dlaczego mielibyśmy go trzymać — wtrącił się Roger Conway. — Gdyby chodziło nam tylko o trzymanie go z dala od ciebie, zwrócilibyśmy go do tej pory rządowi. Wiesz zapewne, że nie został odesłany. Jaki moglibyśmy mieć z niego pożytek?
— Możecie mieć jakieś własne powody. Może okup. Wasz rząd mógłby wiele zapłacić za jego bezpieczeństwo…
Przerwał mu wyrazisty, krótki śmiech Normana Kenta, druzgocący jego teorię bardziej skutecznie, niż mogłyby to uczynić jakiekolwiek słowa.
— Pomyśl nad tym, Marius! W dalszym ciągu nas nie rozumiesz!… Wzięliśmy Vargana po to, aby uratować pokój światowy i ocalić miliony istnień ludzkich. Mieliśmy nadzieję na pokojowe przekonanie go, aby wycofał się z tego, co zamierzał zrobić. Ale on oszalał i nie chciał słuchać Dlatego dziś wieczorem, w imię pokoju na świecie…
Przerwał i przetarł ręką oczy.
Po chwili wyprostował się znowu, a jego ciemne oczy spoglądały bez strachu w dal. Podjął przerwane zdanie czystym i silnym głosem.
— Zastrzeliłem go jak wściekłego psa.
— Ty…
Harding ruszył do przodu, ale Roger Conway natychmiast zagrodził mu drogę.
— W imieniu pokoju światowego — powtórzył Norman Kent. — oraz bezpieczeństwa dwóch moich najdroższych przyjaciół. Ty to zrozumiesz, Simon. Od początku wiedziałem, że nie pozwolisz Rogerowi ani mnie ryzykować tego, co wiązałoby się z tym strzałem. Wziąłem więc prawo w swoje własne ręce. Ponieważ Pat kocha ciebie, Simon, podobnie jak ja, nie mogłem pozwolić, aby spędziła resztę swego życia z tobą w cieniu szubienicy. Widzisz, ja również ją kocham. Przepraszam…
— Pan zabił Vargana? — z niedowierzaniem zapytał Marius.
Norman skinął głową. Był całkiem spokojny.
Za oknem cienie drzew wydłużały się, obejmując cichy ogród. — Gdy przyszedłem, pisał coś w notesie. Zapisał wiele stron. Nie wiem, o czym pisał, ani czy to, co napisał jest wystarczającą podstawą dla ekspertów, aby podjęli jakieś prace. Nie jestem naukowcem. Ale zabrałem notes, żeby mieć pewność. Spaliłbym go wcześniej, lecz nie mogłem znaleźć zapałek. Spalę go więc teraz na oczach was wszystkich. Daj mi zapalniczkę, Simon…
Zaczął szperać w kieszeni.
Roger Conway zobaczył, jak prawa ręka Mariusa skrada się do biodra i skoczył do niego z pistoletem skierowanym w jego pierś.
— Jeszcze nie, Marius — powiedział przez zęby.
Śpiesząc na pomoc Normanowi, Święty włożył jeden z pistoletów do kieszeni marynarki. Teraz, przytrzymując jedną ręką Normana, musiał odłożyć drugi pistolet na oparcie sofy, by sięgnąć do kieszeni po zapalniczkę.
Nie uświadomił sobie, że nastąpiło takie przegrupowanie wśród pozostałych; które uniemożliwiło Conwayowi trzymanie w szachu zarówno Hardinga jak i Mariusa. Wystarczyły dwa zwykłe ruchy, aby doszło do daleko idącej zmiany dotychczasowego układu: powstanie Normana Kenta oraz próba sięgnięcia po broń Mariusa. A Simon nie zwrócił na to uwagi. Przyznał, że był tego dnia wolny jak pociąg towarowy, co nie musiało być prawdą, choć faktycznie przez ułamek sekundy jego czujność była uśpiona. I zauważył swoją pomyłkę o ten ułamek sekundy za późno.
W dwóch susach Harding dopadł pistoletu leżącego na oparciu sofy i za chwilę stał plecami przy ścianie.
— Rzuć ten pistolet! Daję ci trzy sekundy. Raz…
Conway, odwróciwszy głowę zobaczył, że młodzieniec wykona pierwszy ruch, zanim on zdąży zrobić użytek ze swego pistoletu. Nie chciał zastanawiać się nad tym, czy tamten spełni swą pogróżkę. Zawziętość i rozpaczliwa determinacja Hardinga zostały dostatecznie dowiedzione przez fakt, że odważył się na ryzyko zdobycia broni i zarazem strategicznej przewagi. A oczy Hardinga były tak zdecydowane i groźne, jak tylko zdecydowane i groźne mogą być oczy młodego mężczyzny.
— Dwa…
A gdyby tak spróbować? Zostanie pokonany, szansa jest jedna na milion. Może to jednak dać Simonowi okazję do wyciągnięcia broni. Ale Marius był również gotów do wyciągnięcia…
— Trzy!
Roger Conway wypuścił pistolet, podobnie jak to musiał uczynić Harding niewiele minut wcześniej; czuł przy tym gorycz poniżenia, jaką musiał również odczuwać przedtem Harding.
— Kopnij do mnie.
Conway wykonał polecenie, a Harding podniósł broń i trzymał teraz w rękach dwa pistolety, obracając nimi tak, by mieć w szachu wszystkich pozostałych.
— Honor Brytyjskiej Tajnej Służby! — wycedził Święty ze spokojem, który podkreślał jeszcze zawarte w słowach kłujące żądło pogardy.
— Koniec zawieszenia broni — powiedział chłodno Harding. — Zrobiłbyś to samo na moim miejscu. Daj mi te papiery!
Święty delikatnie opuścił Normana Kenta, który w pozycji półsiedzącej spoczął na wysokim oparciu sofy i przygotowywał się do ostatniego ryzykownego rzutu kości.
W tym momencie padł na niego jakiś cień, a gdy się odwrócił, zobaczył, że liczebność zgromadzenia wzrosła.
W otwartych, oszklonych drzwiach stała wysoka, ubrana na szaro postać o żołnierskiej postawie. Postać w najwyższym stopniu nieskazitelna i swobodna… Absurdem byłoby twierdzenie, że urodzenie wyróżnia kogoś spośród jego otoczenia, ale ten mężczyzna mógł być tylko tym jednym.
— Marius — powiedział mężczyzna ubrany na szaro. Marius odwrócił się.
— Do tyłu, Wasza Wysokość! Na miłość Boską…
Ostrzeżenie zostało wypowiedziane w obcym języku, ale mężczyzna w szarym stroju odpowiedział po angielsku.
— Nie ma niebezpieczeństwa. Przyszedłem zobaczyć, dlaczego przekroczyłeś swój limit czasu.
Wszedł spokojnie do środka, jednym niedbałym spojrzeniem i lekkim uniesieniem brwi kwitując widok Geralda Hardinga i jego dwóch pistoletów.
Wówczas Święty usłyszał odgłos dochodzący z korytarza, zza drzwi, które nadał nie były domknięte.
Rzucił się do nich gwałtownym skokiem i zatrzasnął je, po czym chwycił stojącą przy ścianie ciężką szafę na książki i jednym tytanicznym pchnięciem przewrócił ją z trzaskiem tak, że legła w poprzek drzwi jak wielki rygiel. W chwilę później zaporę wzmocnił stół, stojący przedtem na środku pokoju.
Simon Templar stanął plecami do zaimprowizowanej barykady, ciężko dysząc, z głową wyzywająco odrzuconą do tyłu. Zwrócił się do przybysza.
— Mamy więc następnego człowieka honoru, Wasza Wysokość?
Książę przygładził wąsy starannie wymanicurowanym palcem.
— Dałem Mariusowi określony czas na przedłożenie mojej propozycji —powiedział. — Gdy ten czas upłynął, mogłem jedynie przypuszczać, że pan złamał warunki rozejmu i zatrzymał Mariusa, więc poleciłem moim ludziom, aby weszli do domu. Mieli tyle szczęścia, że pojmali damę…
Święty zbladł.
— Powiedziałem „szczęścia”, ponieważ była uzbrojona i mogła kogoś zabić, a w każdym razie wszcząć alarm, gdyby nie udało im się wziąć jej przez zaskoczenie. Nawiasem mówiąc, nie wyrządzono jej żadnej krzywdy. Wspominam o tym fakcie tylko po to, abyście wiedzieli, że moje wtargnięcie nie jest taką improwizacją, na jaką mogłoby wyglądać w waszych oczach. Czy pan jest Simonem Templarem?
— Tak, to ja.
Książę wyciągnął dłoń.
— Myślę, że zawdzięczam panu życie. Miałem nadzieję, że będę miał sposobność poznania pana, ale nie spodziewałem się, że nasze spotkanie nastąpi w tak niepomyślnych okolicznościach. Niemniej jednak Marius miał pana powiadomić, że nie zapominam o długu wdzięczności, jaki jestem panu winien.
Simon stał nieporuszony.
— Ocaliłem panu życie, Książę — odpowiedział głosem jak trzaśniecie bicza — ponieważ nie miałem nic przeciwko panu. Ale teraz mam coś przeciwko panu i być może wezmę za to pańskie życie, nim skończy się ten dzień.
Książę wzdrygnął się lekko.
— W każdym razie — zauważył — jeśli już rozmawiamy o tym, mógłby pan łaskawie poprosić swego przyjaciela, aby odłożył broń. To mnie nieco deprymuje.
Kapitan Gerald Harding oparł się wygodnie o ścianę, i skierował jedno ze swych deprymujących narzędzi prosto na Księcia.
— Nie jestem przyjacielem Templara — powiedział. — Jestem skromnym funkcjonariuszem Brytyjskiej Tajnej Służby i zostałem przysłany tutaj po Vargana. Nie zdążyłem na czas, by go ocalić, ale zdążyłem, aby ocalić coś nieomal równie wartościowego. Spóźnił się pan, Wasza Wysokość!
Jak Simon Templar poszedł do swej damy, a Norman Kent podążył za głosem trąbki
Przez moment panowała przytłaczająca cisza, po czym Marius zaczął szybko mówić coś w swoim własnym języku.
Książę słuchał ze zmrużonymi oczami. Poza tym przymrużeniem oczu, oznaczającym napiętą uwagę, nic nie zmieniło się w wyrazie jego twarzy. Ten człowiek potrafił po mistrzowsku panować nad zwykłymi ludzkimi uczuciami.
Simon nie próbował przerywać recytacji Mariusa. Ktoś musiał wyjaśnić tę sytuację, a skoro Marius podjął się tego zadania, więc niech je kontynuuje. Ta przerwa pozwoli Świętemu na kolejną, tak mu potrzebną chwilę wytchnienia. Oparł się więc wygodnie o swoją barykadę, wyciągnął papierośnicę i zaczął w zadumie postukiwać papierosem o zęby.
Wtedy Książę zwrócił się do niego i przemówił swoim gładkim, aksamitnym głosem.
— Więc tak! Zaczynam rozumieć. Ten człowiek schwytał was, ale doszliście do porozumienia kiedy odkryliście, że możecie się zjednoczyć przeciwko mnie. Czy tak?
— Cóż za umysł ma Wasza Wysokość! — wymruczał Święty pod nosem.
— A on zerwał zawieszenie broni bez uprzedzenia?
— Obawiam się, że tak. Myślę, że dostał jakiejś gorączki, kiedy zobaczył te papiery. W każdym razie zatracił ducha pieśni wioślarzy z Eton.
— A pan nie ma na niego żadnego wpływu?
— Żadnego.
— Ale pański przyjaciel — Książę wskazał Normana Kenta — ma te papiery?
— A ja mam przyjaciela — powiedział wesoło Harding. — Więc co w związku z tym zamierzacie zrobić?
W tym momencie Harding stał sam jeden, panując całkowicie nad sytuacją, a wszyscy patrzyli na niego. Chłopak był młody, ale miał charakter! Święty zrozumiał, że Harding nie mógł się powstrzymać przed złamaniem słowa w sytuacji, w której ktoś starszy mógłby się zawahać.
Po chwili jednak Harding już nie stał samotnie na scenie, gdyż Norman Kent skierował na siebie światła reflektorów, zwracając uwagę wszystkich wymownym ruchem ręki.
— Chciałbym coś na ten temat powiedzieć — zaczął Norman.
Jego głos był zawsze cichy i umiarkowany. Teraz był cichszy niż zwykle, ale każda sylaba była wyraźna i czysta jak głos trąbki.
— Ja mam papiery — powiedział — a kapitan Harding ma mnie. Najprawdziwsza prawda. Ale jest jedna rzecz, którą wszyscy przeoczyliście.
— Co to za rzecz?
To Książę zadał to pytanie, ale Norman Kent odpowiedział wszystkim. Popatrzył przez okno — na światło słoneczne, drzewa, zieloną trawę i kępę dalii odcinającą się na tle żywopłotu jak krwawiąca rana — i zobaczyli, że się uśmiecha. Wtedy im odpowiedział.
— Niczego nie osiąga się bez poświęcenia — powiedział po prostu. Popatrzył na Świętego.
— Simon — powiedział. — Chciałbym, abyś mi zaufał. Odkąd jesteśmy razem, wykonywałem bez pytania wszystkie twoje polecenia. Wszyscy szliśmy za tobą, ponieważ byłeś naszym naturalnym przywódcą. Ale przy okazji nauczyliśmy się sporo od ciebie. Słyszałem, jak pokonałeś Mariusa wczoraj wieczorem na Brook Street, robiąc jedyną rzecz, jaka wydawała ci się niemożliwa do zrobienia. I słyszałem, jak Roger zastosował tę samą zasadę, pomagając nam przy jej pomocy pokonać Teala. Teraz moja kolej. Muszę być dzisiaj bardzo sprytny i na mój własny sposób zastosować tę samą zasadę. Właśnie teraz jest do zrobienia coś, czego nikt poza mną nie mógłby zrobić. Czy nadążacie za mną?
Ciemne oczy Normana, z palącym się w nich dziwnym, fanatycznym światłem, spotkały się z jasnymi, błękitnymi oczami Świętego. Na pełną milczącego napięcia sekundę…
— Mów dalej — powiedział Święty. Norman Kent uśmiechnął się.
— To proste — powiedział. — Wszyscy oceniliście sytuację, prawda?… My mamy Księcia i Mariusa jako zakładników, ale oni mają jako kontr–zakładnika damę, która dużo znaczy dla nas wszystkich, z wyjątkiem jednego. Samo w sobie byłoby to sytuacją bez wyjścia, nawet gdybyśmy pominęli kapitana Hardinga i jego pistolety.
— Wyraził to pan wspaniale — powiedział Książę.
— Z drugiej strony kapitan Harding, mający w tej chwili przewagę, jest w bardzo niezręcznej sytuacji. Jest na najsłabszych pozycjach w tej trójstronnej walce. Wątpię, czy fakt, że nasza przyjaciółka jest waszą zakładniczką, coś dla niego znaczy. Nigdy tej damy nie spotkał, jej imię jest dla niego pustym dźwiękiem, będzie więc robić to, co uważa za swój obowiązek. Co więcej, dał nam już przykład, w jaki sposób jego poczucie obowiązku jest w stanie zepchnąć na dalszy plan inne względy. Tak więc jesteśmy w bardzo kłopotliwym położeniu. Jako Anglicy jesteśmy zobowiązani do stanięcia po jego stronie przeciwko wam; jako zwykli ludzie wolelibyśmy zginąć niż zrobić coś, co mogłoby zagrażać bezpieczeństwu damy, która jest w waszej mocy. Już tytko te dwa motywy wystarczająco komplikują sytuację. A jest jeszcze trzeci: jako przyjaciele Świętego, podzielający jego ideały, postanowiliśmy wspólnie dokonać czegoś, czemu zarówno wy, jak i kapitan Harding chcielibyście za wszelką cenę zapobiec.
— Nie można było dokonać bardziej zwięzłego podsumowania — powiedział Książę.
Norman Kent ponownie się uśmiechnął.
— Więc musicie się zgodzić, że impas istnieje tylko dlatego, że wszyscy próbujemy zwyciężyć bez poświęceń. A rzeczywistość jest taka, że sytuacja nie pozwala na zwycięstwo bez poświęcenia, aczkolwiek jest wiele sposobów poddania się bez konieczności poświęcania czegokolwiek — poza honorem. Ale my nie lubimy się poddawać.
Wyjął z kieszeni trzy gęsto zapisane kartki papieru, starannie je złożył i wyciągnął przed siebie.
— Kapitanie Harding — może pan to wziąć.
— Norman! Do diabła…
Święty ruszył przez pokój. Usta miał zaciśnięte w wąską linię, a jego oczy spłowiały jak arktyczne niebo. Ale Norman Kent nie bał się spojrzeć mu prosto w twarz.
— Zgodziłeś się, abym ja to poprowadził po swojemu, Simon.
— Nigdy nie zgodziłem się na kapitulację. Prędzej…
— Ależ to nie jest kapitulacja — przerwał mu Norman Kent. — To jest zwycięstwo. Spójrz!
Harding był już przy nim. Norman odwrócił się, trzymając papiery w palcach i popatrzył prosto na Rogera Conwaya.
— Roger — powiedział powoli. — Myślę, że ty mnie zrozumiesz. Bierz papiery, Harding!
Harding włożył jeden pistolet do kieszeni i chwycił…
I wtedy Święty zrozumiał.
Harding był — jak powiedział Norman — samotny wśród wielu wrogów. I przez chwilę miał tylko jeden pistolet do trzymania ich wszystkich w szachu. Wycelowany był w Rogera Conwaya, który stał najbliżej, lecz aby wziąć papiery Harding musiał spojrzeć w bok pod kątem prostym do linii strzału, w kierunku Normana Kenta i Świętego. Tylko na moment.
Gdy Harding wziął papiery, Norman puścił je, ale jego ręka, zamiast się cofnąć, ruszyła do przodu i błyskawicznie zamknęła się na nadgarstku Hardinga, zaciskając się jak imadło, po czym szarpnęła gwałtownym ruchem, w który Norman włożył wszystkie siły, jakimi jeszcze dysponował.
Pistolet w ręce Hardinga wystrzelił, ale strzał poszedł w sufit, nie robiąc nikomu krzywdy, ponieważ Roger Conway zorientował się w porę: rzucił się na lewą rękę Hardinga i wyrwał z niej pistolet, właściwie wykorzystując okazję. Zdążył bezpiecznie wziąć na muszkę Księcia właśnie w momencie gdy Harding, zachwiawszy się po szarpnięciu Normana Kenta, nadział się na Świętego.
W ułamku sekundy, zanim Książę i Marius zdążyli zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje i wykorzystać sytuację, było po wszystkim.
Marius wykonał spóźniony ruch ręką w kierunku biodra, lecz skutecznie zniechęcił go do tego pistolet Rogera. Norman Kent, blady na skutek nadludzkiego wysiłku, stał oparty o poręcz sofy. Gerald Harding leżał wyciągnięty na podłodze jak kłoda, a Święty stał schylony nad nim, rekwirując mu jedną ręką pistolet, a drugą podnosząc z podłogi upuszczone przezeń papiery.
— To już wygląda lepiej — skonstatował z zadowoleniem Roger Conway. Ale Norman Kent jeszcze nie skończył.
— Daj mi z powrotem te papiery, Simon — powiedział przez zaciśnięte zęby.
Święty zawahał się, trzymając kartki zaciśnięte w dłoni.
— Ale…
— Już! — rozkazująco zabrzmiał głos Normana. — Zaufałeś mi dotąd i nie zawiodłem cię. Zaufaj mi jeszcze trochę.
Wziął papiery prawie siłą i włożył je do kieszeni, po czym ponownie wyciągnął rękę. — I ten pistolet!
Simon posłuchał. Odmowa była niemożliwa, bo tym razem to nie Święty był przywódcą. To właśnie oddanie dowództwa bez okazywania zazdrości czy wspaniałomyślności było być może jego największym osiągnięciem jako przywódcy.
Norman Kent był człowiekiem natchnionym. Jego osobowość, tak dotąd pełna spokoju i rezerwy, zapłonęła teraz w całym pokoju jakimś ciemnym ogniem.
— To była pierwsza rzecz — powiedział Norman. — Są jeszcze dwie następne. Książę siedział nieporuszony. To, co wydarzyło się w czasie tych kilku doniosłych i burzliwych sekund, nie zdołało zmącić jego doskonałego opanowania. Sjał nadal w pozie, którą przyjął po wejściu do pokoju — doskonale wolny, doskonale spokojny, doskonale niewzruszony, przygładzający wąsa. Bez żadnych widocznych oznak zniecierpliwienia czekał na koniec zamieszania i umiejscowienie biorących w nim udział elementów w nowych konfiguracjach. Dopiero gdy upewnił się, że ten stan został osiągnięty, przemówił, uśmiechając się lekko.
— Panowie — zaczął. — Nie rozczarowaliście mnie. Słyszałem o was wiele, a niewiele widziałem. To jednak, co zobaczyłem upewnia mnie, że w tym, co słyszałem, nie może być wiele przesady. Gdybyście kiedykolwiek zechcieli porzucić drogę przestępstwa i przyjąć służbę u cudzoziemca, byłbym zachwycony angażując was.
— Dzięki — odparł uprzejmie Norman. — Ale to nie jest przestępstwo. W naszym pojęciu jest to coś o wiele, wiele lepszego niż pan kiedykolwiek uczyni. Nie traćmy więc czasu. Książę, czy zgadza się pan z tym, że sytuacja uprościła się?
Książę skłonił głowę.
— Widziałem, że to pan ją uprościł.
— Czy jeśli oddamy panu te papiery — Norman Kent dotknął swojej kieszeni — będziemy mogli zaraz odejść bez przeszkód?
— Taka jest moja propozycja.
— Czy mamy jakąś gwarancję, że nie zmieni pan zdania?
Brwi Księcia uniosły się z wyrazem urażonej dumy.
— Dałem moje słowo.
— A oprócz tego?
— Jeśli nie wystarcza panu słowo dżentelmena, chciałbym zauważyć, że mam tutaj dwudziestu pięciu ludzi: część w ogrodzie, część wewnątrz domu po drugiej stronie drzwi, które pan Templar tak zręcznie zabarykadował, a resztę — nad rzeką. Wystarczy tylko, że dam sygnał, wystarczy, że usłyszą mój głos… — zakończył zdanie znaczącym wzruszeniem ramion. — Jesteście zdani na moją łaskę. Jeśli oddacie mi te papiery — po cóż miałbym was dłużej zatrzymywać? Zresztą, nie wdawałbym się z wami w omawianie warunków, gdyby nie przysługa, jaką mi kiedyś wyświadczyliście. To prawda, że pan Templar odmówił uściśnięcia mi dłoni, ale nie żywię o to do niego urazy. Jestem w stanie zrozumieć jego uczucia. Powiedziałem już, że wyrażam żal z powodu okoliczności. Ale takie są koleje wojny. To jest największy kompromis, na jaki mogę pójść.
— Tym niemniej — powiedział Norman Kent — chciałbym mieć pewność, że nie będzie żadnej pomyłki. Mam te papiery. Pozwólcie moim przyjaciołom odjechać, wraz z dziewczyną, samochodem, który stoi na zewnątrz. Biorę na siebie odpowiedzialność, że nie zawiadomią oni policji, ani nie powrócą, by was zaatakować. Sam zostanę tutaj, jako zakładnik, aby dać panu papiery w pół godziny po ich odjeździe. Przez te pół godziny pan i Marius musicie pozostać tutaj jako gwarancja ich bezpiecznego odjazdu — pod groźbą tego oto pistoletu.
— Wasza Wysokość! — wykrzyknął Marius, stając sztywno na baczność. —Wasza Wysokość, czy nie dość już tych pertraktacji? Słowo dla tych ludzi…
Książę podniósł dłoń.
— To nie w moim stylu, Marius. Winien jestem dług tym panom. I przyjmuję ich warunki, choć wydają się dziwne.
Odwrócił się do Normana.
— Ale nie muszę chyba dodawać, że jeśli znajdę jakikolwiek powód do podejrzeń o zdradę, będę uważał dług za nieważny.
— Oczywiście — zgodził się Norman Kent. — Tak będzie całkiem sprawiedliwie.
Książę podszedł do oszklonych drzwi.
— W takim razie, jeśli pan pozwoli…
Stanął w otwartych drzwiach do ogrodu i skinął ręką. Do pokoju wbiegli dwaj mężczyźni. Schowali broń do kieszeni i zasalutowali.
Książę powiedział coś do nich, po czym zasalutowali ponownie, a on odwrócił się i przemówił znów po angielsku, z pełnym wdzięku gestem dłoni.
— Wasz samochód czeka, panowie.
Obaj, Roger i Święty, patrzyli na Normana Kenta z zakłopotaniem, powątpiewaniem, wręcz z niedowierzaniem — ale on się tylko uśmiechał.
— Nie zapominajcie, że przyrzekliście mi zaufać — powiedział. — Wiem —myślicie, że postradałem zmysły. Zapewniam was, że nigdy nie byłem zdrowszy na umyśle. Znalazłem jedyne rozwiązanie, jedyną drogę do honorowego pokoju.
Simon Templar nadal patrzył na niego, próbując wyczytać z jego twarzy coś, czego nie dało się wyczytać.
Jego serce raniła myśl, że Norman Kent zostawał tutaj, w takim położeniu. Nie mógł się domyślić, na czym polegał jego pomysł. Z pewnością nie miał na myśli poddania się, gdyż tego nie można nazwać honorowym pokojem. A jak wyobraża sobie własne wyjście z tej sytuacji — sam, cierpiący i okaleczony… Ale Norman wydawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości ani obaw — to była jedyna rzecz, jaką można było wyczytać z jego twarzy, ta supernaturalna pewność siebie i wewnętrzny spokój.
Sam Święty nie widział żadnej drogi wyjścia, nawet gdyby próbowali całą trójką. Książę trzymał wszystkie karty. Choćby nawet Patrycja nie była w niebezpieczeństwie, a oni zastrzeliliby Księcia i Mariusa i stawili czoła oblężeniu — nieuchronnie musieliby zostać pobici. Choćby nawet zdecydowali się oddać życie dla osiągnięcia swego celu… Ale Norman nie miał wyglądu człowieka szykującego się na śmierć.
A ludzie Księcia trzymali Patrycję, tak jak Marius poprzedniej nocy. Tyle, że tym razem na pewno nie mogli użyć tych samych metod.
Święty próbował jeszcze przekonywać Normana.
— Nie pozwolisz mi zostać, synu? Ufam ci, ale przecież jesteś ranny… Norman Kent potrząsnął głową.
— To nie ma znaczenia — powiedział. — Wyprowadzą mnie stąd z honorami.
— Kiedy się zobaczymy? — zapytał Roger.
Norman popatrzył w dal marzycielsko i uśmiechnął się, jakby zobaczył tam coś zabawnego.
— To trochę potrwa — powiedział.
Zwrócił się do Księcia.
— Czy mogę napisać krótką notatkę?
— Przypominam — powiedział Książę — że pozostaje pan tutaj jako gwarancja poprawnego zachowywania się pańskich przyjaciół.
— Zgadzam się z tym — powiedział Norman. — Daj mi pióro i papier, Roger. Marius ponownie próbował interweniować.
— Wasza Wysokość zbytnio im ufa! To może być zdrada. A jeśli mówią prawdę, to po co to całe…
— To w ich stylu, Marius — powiedział spokojnie Książę. — Przyznaję, że to nieco dziwne. Ale to nie ma znaczenia. Powinieneś być lepszym psychologiem, mój przyjacielu. Czy po tym, co widziałeś, mógłbyś przypuszczać, że ci dwaj zostawiliby trzeciego z nich jego własnemu losowi i ratowali się ucieczką? To absurd!
Norman Kent napisał jedną linijkę. Osuszył starannie i złożył kartkę.
— Jeszcze kopertę, Roger.
Włożył kartkę do środka i zakleił kopertę. Wyciągnął rękę do Rogera Conwaya.
— Powodzenia, Roger — powiedział. — Staraj się.
— Wszystkiego najlepszego, stary. Uścisnęli się.
Simon zwrócił się do Księcia.
— Wygląda na to — powiedział — że to jest au revoir, Wasza Wysokość. Książę wykonał jeden ze swych wykwintnie uprzejmych gestów.
— Wierzę — odparł — że to nie jest adieu. Mam nadzieję spotkać pana w lepszych czasach.
Święty popatrzył na Mariusa i przez długi czas wytrzymywał jego spojrzenie. Do niego skierował inne pożegnanie.
— Z tobą również — powiedział powoli — jeszcze się spotkam. Za swoimi plecami usłyszał śmiech Normana i odwrócił się. Norman wyciągnął rękę, a Święty ujął ją w mocnym uścisku. Drugą ręką Norman podał mu list.
— Włóż to do kieszeni, Simon i daj mi słowo, że nie otworzysz go przed upływem czterech godzin. Gdy to przeczytasz, będziesz znał miejsce naszego spotkania. Będę na ciebie czekał. I nie martw się. Nie nawalę. Pomyślnych łowów, Święty!
— I tobie życzę bardzo pomyślnych łowów, Norman.
Norman Kent uśmiechnął się.
— Myślę, że to będzie dobra passa — powiedział. Wtedy Simon Templar pośpieszył do swej damy.
Norman widział, jak Roger i Simon przeszli przez oszklone drzwi i po dojściu do ogrodu odwrócili się, aby popatrzeć na niego. Uśmiechnął się i pomachał im na pożegnanie W chwilę później usłyszał warkot hirondela i miękki chrzęst opon na podjeździe.
Objął ich ostatnim rzutem oka, gdy samochód skręcał na drogę: Święty przy kierownicy, jednym ramieniem obejmujący Patrycję, a z tyłu Roger Conway, z jednym z ludzi Mariusa stojącym obok na stopniu — po to, oczywiście, aby umożliwić im przedostanie się przez straże na skrzyżowaniu.
I już ich nie było.
Norman usiadł na sofie, czując się dziwnie słabo. Jego noga była odrętwiała z bólu. Gestem ręki, w której trzymał pistolet wskazał karafkę, syfon i szklanki oraz pudełko z papierosami.
— Czujcie się jak u siebie w domu, panowie — powiedział. — I podajcie mi coś niecoś przy okazji. Obawiam się, że nie mogę się ruszyć o własnych siłach. Powinieneś zakazać swoim ludziom używania tych miękkonosych kul, Marius. To paskudztwo.
Książę nalał whisky i przypalił Normanowi papierosa.
— Wojna to bezlitosna rzecz — powiedział. — Jako człowiek — lubię i podziwiam pana. Ponieważ jednak występuje pan przeciwko mojemu krajowi i mnie, to gdyby okazało się, że próbuje pan jakiegoś tricku, zabiłbym pana bez skrupułów, o, tak! — strzelił palcami. — Nawet fakt, że kiedyś przyczynił się pan do uratowania mi życia, nie wpłynąłby na moją decyzję.
— Czy myśli pan, że jestem głupcem? — zapytał Norman zmęczonym głosem.
Popijał drinka, a wskazówki powoli przesuwały się wokół tarczy zegara.
Pięć minut.
Dziesięć.
Piętnaście.
Książę usiadł w fotelu, z nogami elegancko założonymi jedna na drugą, przy zachowaniu dbałości o ostre jak brzytwy kanty spodni. W jednej ręce trzymał szklankę, a w drugiej papierosa w długiej cygarniczce.
Marius miotał się po pokoju jak lew w klatce. Od czasu do czasu spoglądał na Normana, jadowicie i podejrzliwie mrużąc oczy, jakby chciał coś powiedzieć. Za każdym razem jednak opanowywał się i podejmował swą niecierpliwą przechadzkę, aż wreszcie Książę powstrzymał go omdlewającym ruchem swej długiej cygarniczki.
— Marius, mój drogi, twoja nadmierna ruchliwość przeszkadza mi. Opanuj się, na litość boską.
— Ale, Wasza Wysokość…
— Marius, powtarzasz się. To staje się już nudne.
Marius usiadł wreszcie.
Książę delikatnie stłumił ziewanie.
Leżący na podłodze Harding jęknął i obudził się, jakby z głębokiego snu. Norman schylił się i pomógł mu usiąść. Młodzieniec powoli otworzył oczy, w otępieniu pocierając nadwerężoną szczękę. Nie miał pojęcia, z jaką niechęcią Święty wymierzał ten cios.
Norman pozwolił mu do woli rozejrzeć się w sytuacji, nie omieszkając również zademonstrować pistoletu, w całej jego okazałości.
— Gdzie są pozostali? — zapytał nieprzytomnie Harding.
— Odjechali — powiedział Norman.
W krótkich, zwięzłych słowach wyjaśnił, co się wydarzyło. Następnie skierował pytanie do Księcia.
— Jakie jest miejsce kapitana Hardinga w tej sprawie?
— Jeśli nie pozwoli, aby jego poczucie obowiązku zapanowało nad roztropnością — odparł lekceważąco Książę — to przestanie nas interesować.
Harding stanął niepewnie na nogi.
— Ale ja jestem cholernie zainteresowany wami! — odciął się. I zwrócił się do Normana z nieprzytomnym i rozpaczliwym błaganiem:,
— Kent… jako Anglik… nie pozwól tym szmatom…
— Zobaczysz za siedem minut — odparł spokojnie Norman.
Harding zatrzymał się niezdecydowany przed wymierzonym weń pistoletem Normana. Klął, wymyślał, nieomal płakał.
—Ty głupcze! Przeklęty głupcze!… Czy nie ma w tobie krzty przyzwoitości? Czyż nie widzisz…
Norman nie poruszył się, choć jego twarz zbielała. Te minuty były najgorszymi chwilami w jego życiu. Noga rwała niemiłosiernie. A Harding przeklinał i błagał, perswadował, prosił, wściekał się, żebrał prawie na kolanach, chłostał Normana Kenta słowami najwyższej pogardy…
Jeszcze pięć minut.
Cztery… trzy… dwie…
Jeszcze jedna minuta.
Książę spojrzał na zegarek i z gracją wydobył niedopałek papierosa ze swej drugiej cygarniczki.
— Już prawie czas — powiedział półgłosem.
— Och, na litość Boską — wyjęczał Harding. — Pomyśl, Kent, ty glisto! Ty nędzny… pełzający… nikczemny… tchórzu! Daj mi pistolet i pozwól walczyć…
— Nie ma potrzeby walczyć — powiedział Norman Kent.
Włożył rękę do kieszeni i przez chwilę myślał, że Harding będzie chciał zabrać mu pistolet i rzuci się do jego gardła. Podniósł do góry zmięte kartki i Książę z Mariusem podnieśli się: Książę z pełną ogłady i niespieszną elegancją, a Marius — jak pies spuszczony ze smyczy.
Norman z wysiłkiem podniósł się jeszcze raz na nogi. Był bardzo blady, a ogień w jego oczach płonął gorączkowym blaskiem. Jego ranna noga była już tylko pozbawionym czucia źródłem tysiąca promieni bólu, które przy najlżejszym poruszeniu wbijały się w cały jego bok jak długie, ostre igły. Z obojętną na wszystko, tępą determinacją chciał jednak przywitać koniec stojąc na nogach.
— Oto papiery, które wam przyrzekłem!
Pchnął je w kierunku Mariusa, a olbrzym pochwycił je swymi wielkimi, zachłannymi łapskami.
Wtedy Norman wyciągnął rękę z pistoletem, kolbą w kierunku Hardinga i powiedział szybko, tonem komendy:
— Przez ogród do rzeki, Harding! Weź motorówkę Świętego. Jest przycumowana na końcu trawnika. Ci dwaj na rzece nie powinni cię zatrzymać…
— Wasza Wysokość!
To był głos Mariusa, ostry i wściekły. Twarz olbrzyma była wykrzywiona odrażającym grymasem. Norman popchnął Hardinga za siebie, osłaniając jego odwrót.
— Wynoś się — warknął. — Nie masz tu na co czekać… Tak, Marius? Głos Księcia zabrzmiał z niezmąconym spokojem.
— To nie są papiery Vargana, Marius?
— Jakiś idiotyczny list — do tego tutaj — od jednego z jego przyjaciół!
— A więc to tak!
Słowa te zabrzmiały w pokoju jak krótka seria z karabinu. Jednak Książę nadal zachował swą pełną gracji pozę, a jego twarz miała ten sam wyraz łagodnego spokoju.
— A jednak oszukał mnie pan!
— To są papiery, które wam przyrzekłem — powiedział chłodno Norman.
— On musi mieć nadal tamte papiery przy sobie, Wasza Wysokość! — mamrotał Marius. — Obserwowałem go — nie miał okazji, aby przekazać je swoim przyjaciołom…
— I tu się mylisz!
Norman mówił bardzo, bardzo spokojnie, prawie szeptem, ale szept ten miał w sobie echo triumfu, jak dźwięk trąbki. Blask w jego ciemnych oczach był nie z tego świata.
— Gdy Harding zabrał pistolet Templara — pamiętasz, Marius? — miałem papiery w ręku. Włożyłem je do kieszeni Templara. On nawet o tym nie wiedział, a i ja zrobiłem to prawie bezwiednie. To było po prostu ślepe natchnienie — jedyny sposób, aby was wyprowadzić w pole i uratować moich przyjaciół. I udało się! Pokonałem was…
Usłyszał za sobą jakiś dźwięk i obejrzał się. To ruszył Harding — biegł przez trawnik, przygięty do ziemi jak chart. Najprawdopodobniej zewsząd strzelano do niego, ale z powodu tłumików nie było słychać strzałów. Z pewnością nie był ranny, gdyż biegł lekko, robiąc uniki i klucząc jak zając.
Na ustach Normana pojawił się uśmiech. Teraz, gdy robota była skończona, nie martwił się tym, że pozostał sam. Wiedział o tym, że Harding nie mógł zostać. Miał również zadanie do wykonania. Musiał znaleźć pomoc — do rozprawienia się z Mariusem, a także schwytania Simona Templara z cennymi papierami. Lecz Norman uśmiechał się, ponieważ był pewny, że Święty nie zostanie schwytany. Mimo wszystko podobał mu się ten jasnowłosy chłopak z charakterem…
Jego noga paliła jak ogień.
Okazało się, że Święty nie odgadł, jaka była ta niemożliwa rzecz. Jedyną obawą Normana było to, że Święty domyśli się i odmówi opuszczenia go. Lecz pierwszy sukces Normana, gdy udało mu się oszukać Hardinga propozycją przekazania papierów, przekonał Świętego. I Simon odjechał, a Patrycja wraz z nim. To wystarczało.
W godzinie przeznaczenia Simon odnajdzie papiery oraz otworzy list i przeczyta tę jedyną linijkę. A tę linijkę Norman wypowiedział już wcześniej, ale nikt tego nie zrozumiał.
Niczego nie osiąga się bez poświecenia.
Norman odwrócił się i ujrzał pistolet w dłoni Mariusa. Było coś w sposobie trzymania broni, coś w twarzy celującego, co mówiło mu, że ten człowiek nie chybi. Ale pistolet nie był wycelowany w Normana lecz poza niego, w odległą postać dobiegającą motorówki na końcu trawnika.
Ten spokojny, nieobecny uśmiech błąkał się wciąż na twarzy Normana, gdy szarpnął się bokiem do tyłu w taki sposób, że jego ciało znalazło się pomiędzy Mariusem a oknem.
Wiedział, że wściekły, oślepiony furią Marius nie zwolni nacisku na spust tylko dlatego, że Norman Kent stoi właśnie na linii strzału, lecz nie przejmował się tym. Nie zmieniało to jego sytuacji, bo Marius lub Książę z pewnością zastrzelą go, wcześniej czy później. Być może zasłużył na to. Z premedytacją oszukiwał, znając cenę, jaką płaci się za oszukiwanie w kartach. Już nie myślał o sobie. A dodatkowa sekunda lub dwie powinny dać Hardingowi czas na osiągnięcie względnego bezpieczeństwa w motorówce.
Norman Kent nie bał się. Uśmiechał się.
To było osobliwe, w jaki sposób spotykał swój koniec świata, w tym cichym domku nad spokojną Tamizą, gdy pierwsze wieczorne mgły podchodziły znad rzeki jak zmęczone chmury spływające z nieba, a światło łagodniało nad chłodnym, cichym ogrodem. To miejsce widziało tyle radości i beztroskiego śmiechu, było świadkiem ich przyjaźni. Byli tacy pełni uroku i mili… Żeby tylko ta noga tak nie bolała. Ale to się wkrótce skończy. Z pewnością jest wiele gorszych sposobów żegnania się z życiem w samej jego pełni. Usłyszeć głos trąbki — to było coś. A gra będzie toczyć się dalej.
I było tak, jakby wydłużające się cienie spokojnego wieczoru były zapowiedzią pokoju ogarniającego cały świat.