Charteris Leslie Święty w Nowym Jorku(1)

Leslie Charteris




Święty w Nowym Jorku


Tytuł oryginału The Saint in New York

Przełożyła Magdalena Zawanowska



Prolog


List przekazano do Wydziału Korespondencji na Centre Street. Potem, jak wszystkie pisma tego rodzaju, przeszedł przez Wydział Identyfikacji Przestępców, Kryminalne Biuro Śledcze i Centralę, by w końcu znaleźć się na biurku samego komisarza policji, Artura J. Quistroma — a był to dokument ze wszech miar godny uwagi i nawet jego suchy, urzędowy styl wcale nie czynił go mniej interesującym.


Policja Stołeczna

Wydział Specjalny

Scotland House

Londyn S.W.I.


Do szefa policji w Nowym Jorku


Szanowny Panie,

Czujemy się zobowiązani powiadomić Pana, że istnieją powody, aby przypuszczać, iż Simon Templar, znany pod pseudonimem „Święty”, przebywa obecnie w Stanach Zjednoczonych.

Nie dysponujemy jego odciskami palców; dołączamy natomiast jego fotografię, rysopis i dossier.

Zapoznanie się z tymi dokumentami przekona Pana, że nie mamy dostatecznych podstaw do wszczęcia postępowania ekstradycyjnego. Lecz w Pana własnym interesie radziłbym uważnie obserwować poczynania Templara, jeśli uda się go Panu odnaleźć.

Łączą wyrazy szacunku

Nadinspektor C.E. Teal


A oto, jak brzmiał pierwszy załącznik:


Simon Templar „Święty”. Rysopis: wiek — 31 lat; wzrost — 6 stóp 2 cale; waga — 175 funtów; oczy — niebieskie; włosy — ciemne, zaczesane do tyłu; cera — smagła; znaki szczególne — szrama od kuli na lewym ramieniu, na prawym przedramieniu dwudziestocentymetrowa blizna.

Charakterystyka: Zawsze nienagannie ubrany. Upodobanie do luksusu. Mieszka w najdroższych hotelach, lubi dobrą kuchnię i dobre wino. Nosi przy sobie broń i po mistrzowsku rzuca nożem. Licencjonowany pilot. Włada biegle kilkoma językami. Przezwano go „Święty”, ponieważ na miejscu przestępstwa ma zwyczaj zostawiać naszkicowaną paroma kreskami figurkę człowieczka z aureolą (reprodukcja w załączeniu).

Dossier: Po raz pierwszy zwrócił naszą uwagę pięć lat temu. Działając nieoficjalnie zdołał wtedy odzyskać skradzione z Banku Konfederacyjnego w Chicago i wywiezione do Wielkiej Brytanii złoto, umożliwiając naszemu agentowi, inspektorowi Carnowi, aresztowanie złodziei — za co otrzymał żądaną nagrodę.

Nieco później, wraz z czterema wspólnikami, na własną rękę wypowiedział bezwzględną walkę przestępcom, przeciwko którym nie byliśmy w stanie zgromadzić dostatecznego materiału dowodowego, by móc ich zatrzymać. Wówczas jeszcze jego prawdziwa tożsamość pozostawała tajemnicą. Zajmował się zwalczaniem przestępstw typu obyczajowego.

Walnie przyczynił się do zdemaskowania przestępców potężnego gangu, który trudnił się przemytem narkotyków. W tym samym czasie prawdopodobnie za jego sprawą doszło w Atenach do zabójstwa Henry’ego Chastela, handlarza żywym towarem. Nie ulega wątpliwości, że w następnym roku zabił anarchistę Goltera, udaremniając w ten sposób dokonanie zamachu na następcę tronu, księcia Rudolfa, który przebywał z oficjalną wizytą w Londynie.

Porwał profesora K.B. Vargana, kiedy Ministerstwo Wojny rozważało właśnie kwestię zakupienia jego „chmury elektronowej”. Profesora zabił potem jeden ze wsporników Templara, Norman Kent, a ten z kolei został zamordowany przez agenta obcego wywiadu, doktora Rayta Mariusa, który także usiłował zdobyć wynalazek Vargana. W liście opublikowanym przez prasę Templar wyznał, jakoby chciał zapobiec ewentualnemu użyciu tej niehumanitarnej broni, która — w jego przekonaniu — doprowadziłaby do powszechnej katastrofy. Obaj, zarówno Templar, jak i Marius, uciekli wtedy z Anglii.

W trzy miesiące później Templar pojawił się tu w związku z nowym spiskiem Mańusa, mającym na celu wywołanie wojny — o czym zresztą nie wiedzieliśmy sami. Mańus znów uciekł i od tej pory słuch o nim zaginął. Afera została ujawniona, lecz Templarowi wszystko darowano, ponieważ zapobiegł katastrofie pociągu wiozącego rodzinę królewską.

Nadal prowadził kampanię zwalczania przestępców posługując się ich własnymi metodami. W kilku przypadkach, dzięki zebranym przez mego dowodom rzeczowym,’ mogliśmy aresztować winnych. Posądzany jest, choć nie udało się tego sprawdzić, o spowodowanie śmierci Francisa Lemuela, rewolwerowca Jacka Farnberga, Ladeka Kuzela i innych. Podejrzane wydaje się „ również morderstwo Stephena Wealda alias Waldsteina, a także zniknięcie Lorda Essendena. Zdarzyło się to w tym samym czasie, gdy Templar, na polecenie obecnego komisarza, Hamiltona Doma, zajął się obroną dobrego imienia nieżyjącego już zastępcy komisarza, Frandsa Trelawny’ego.

Działalność swoją kontynuował aż do chwili ponownego opuszczenia Anglii przed sześcioma miesiącami. Większość z wyżej wymienionych akcji, jak również wiele innych, o których z oczywistych przyczyn nic dokładniejszego nie wiemy, przyniosła mu nie byle jaki dochód — jego majątek, w ten sposób zdobyty, ocenia się na pól miliona funtów.

Templar znany jest dobrze również policji francuskiej i niemieckiej.


Do tych kilku kartek dołączono fotografię Świętego oraz meldunki wydziałów, które kolejno przejmowały ten nader interesujący dokument.


Biuro Identyfikacji Przestępców:

Nie notowany. Odbitki fotografii — i rysopis wysłano do Alabamy i do Waszyngtonu.

Kryminalne Biuro Śledcze:

Dochodzenie w toku.

Centrala:

Dochodzenie w toku.


Komisarz podrapał się w siwą głowę i marszcząc krzaczaste brwi raz jeszcze przeczytał list. Pod wyblakłymi, szaroniebieskimi oczami miał obwisłe worki niczym przekłute pęcherze, a jego twarz wyrażała bezgraniczne znużenie. Ponure, gorzkie znużenie jako nagroda za czterdzieści lat bezowocnej walki ż bezprawiem — z bezprawiem, w jakim mieli swój udział i d, których obowiązkiem było stać na straży prawa.

Czy myśli pan, że ma to jakiś związek z owym listem wysłanym do Irbolla? . — spytał odkładając papiery.

Inspektor John Fernack zsunął z czoła mocno zniszczony kapelusz i przytaknął niedbałym skinieniem głowy.

Tak przypuszczam — krótkim, kwadratowym palcem wskazał pismo leżące na biurku. — Widzi pan, jak Scotland Yard nazywa faceta? „Święty”. Niech pan spojrzy na ten rysunek. Nie znam się na sztuce, mam wrażenie, że i Templar jest niewiele lepszy ode mnie, ale coś w tym jednak jest. Niech pan zobaczy. Tak rysują dzieci, kiedy uczą się trzymać ołówek: kółko to głowa, jedna prosta kreska — tułów, cztery inne to ręce i nogi, ale można poznać, że ten głowonóg ma przedstawiać coś na kształt człowieka. I jeszcze kółko nad głową. Kiedy byłem dzieckiem, zaprowadzono mnie któregoś dnia do katedry — Fernack mówił to takim — tonem, jakby przyznawał się do czegoś, co stanowiło czarną plamę w jego zawodowej karierze. — Widziałem tam mnóstwo obrazów, na których ludzie mieli nad głowami podobne kółka. To byli jakoby święci, a te kółka to pewnie aureole.

Komisarz nie uśmiechnął się.

Co się dzieje z Irbollem? — zapytał.

Przyjdzie dziś po południu do sądu, żeby znowu uzyskać odroczenie rozprawy — odparł Fernack ze złością i splunął przez zęby, nie trafiając do spluwaczki. — Wie pan, jak to jest. Nigdy nie miałem głowy do rachunków, ale wyliczyłem, że jego sprawa będzie odroczona po raz trzydziesty pierwszy, a może trzydziesty drugi. Zważywszy, że upłynęły zaledwie dwa lata od momentu, kiedy rozwalił Ionetzkiego, mamy jeszcze szansę, zobaczyć go na krześle elektrycznym, zanim pomrzemy ze starości. Cholernie wielką szansę!

Wargi Fernacka zacisnęły się w wąską, twardą linię. Pochylił się nad biurkiem, aż jego wielkie pięści stuknęły o mahoniowy blat, i utkwił w twarzy komisarza pałające spojrzenie rozognionych oczu.

Czasami chciałoby się, aby taki facet jak Święty zjawił się w Nowym Jorku i tu też tak narozrabiał, jak o tym piszą w tym liście. A czasami miałbym ochotę w jednej chwili rzucić policję i sam się do tego zabrać. Może lepiej bym sypiał po nocach, gdybym wiedział, że i w naszym mieście coś się takiego dzieje… Ionetzki był moim pomagierem, kiedy ja byłem porucznikiem w piątym okręgu, zanim wsadzili mnie tutaj, do komendy. Uczciwy gliniarz. Pan wie, co to znaczy. Sam pan przez to przeszedł. Poznał pan, jak to jest. Mundurowy… szpicel… posterunkowy… Przeszedł pan przez to wszystko, jak każdy z nas. Dlatego jest pan chyba pierwszym komisarzem, co od samego początku wiedział, jaki mundur nosi glina, i nie musiał się tego uczyć. Niech mnie pan źle nie zrozumie, szefie. Nie mam zamiaru panu kadzić. Wie pan, o co mi chodzi, co to znaczy móc powiedzieć, że gość był uczciwym gliniarzem.

Żelazne dłonie Ferzacka rozwarły się i znowu zacisnęły na krawędzi biurka.

Taki był właśnie Ionetzki — mówił. — Uczciwy gliniarz. Niezbyt może bystry, ale uczciwy. I uczciwie tam, polazł. Każdy inny okrążyłby bandytów z daleka, udając; że nic nie słyszy. Ale nie on. I ten tchórzliwy szczur,; Irboll, wpakował mu kulę w brzuch!

Quistrom nic nie odpowiedział ani nie poruszył się. Zmęczonym wzrokiem popatrzył spokojnie na wzburzoną gniewem twarz stojącego przed nim mężczyzny — i patrzył na ten nieoczekiwany wybuch z osobliwą sympatią. Ale znużenie zbyt już głęboko zakorzeniło się w jego oczach, by cokolwiek mogło je ożywić.

Przymknęliśmy więc Irbolla — ciągnął Fernack. — Wszyscy wiedzą, że jest winny. Nie cackaliśmy się z nim. O tak, daliśmy mu porządny wycisk. Ale ca z tego, do cholery? Gumowa pałka to nie to samo co kula w bebechach. Nie umiera się od tego powoli, czując w środku żywy płomień i gryząc wargi z potwornego bólu, żeby głośno nie krzyczeć. Nie zostawia się równej babki bez chłopa i fajnych dzieciaków bez ojca. Więc spraliśmy go. No i co z tego? Jakiś oślizły polityk zwymyśla jakiegoś sędziego, który siedzi u niego w kieszeni; jakiś adwokat zjawi się ze świstkiem kwestionującym nakaz aresztowania, skombinuje alibi, załatwi kaucję 4 Bóg wie co jeszcze; potem proces, na sali zasiądzie przekupiony sędzia, odpowiednio dobrana ława przysięgłych i prokurator okręgowy, który też weźmie swoją dolę z tych samych rąk co cała reszta. Potem nastąpią jakieś przeniesienia, sprzeciwy, odraczania, rewizje, apelacje… I wlecze się to tak długo, aż nikt już dokładnie nie pamięta, kto to był Ionetzki i co się z nim stało. Wiedzą tylko tyle, że są zmęczeni i mają dość gadania o Irbollu.

Może go uniewinnią, a może poślą na jakiś czas do ciupy. Cóż, to by mu nawet odpowiadało. Posiedzi sobie wygodnie, popali cygara, posłucha radia. A za kilka miesięcy, kiedy gazety zajmą się już czym innym, naczelnik więzieni” wypuści go lub zarząd więzienia zwolni go warunkowo, by wracał do domu i grzecznie się sprawował… No, i zaraz jakiś inny równy gość dostanie kulę w brzuch od tego tchórzliwego szczura. Ale co to kogo, do cholery, obchodzi?

Quistrom popatrzył na leżącą przed nim księgę aresztowań. Jego ponuro zaciśnięte wargi i opuszczone ramiona wyrażały milczącą aprobatę na ten zestaw faktów, ale przekraczało to jego możliwości, by dać na nie odpowiedź.

Fernack, pochylony nad biurkiem, barczysty, z wysuniętą do przodu wydatną szczęką, mówił dalej chrapliwym, łamiącym się głosem:

Ten gość, ten Święty, wysyła do Irbolla list. Pisze, że ma własną sprawiedliwość, czy to się komu podoba, czy nie, i sam ją wymierza, skoro nasza zawodzi. Pisze, że jeśli tego popołudnia Jack Irboll znów wyjdzie z sądu, otoczony innymi tchórzliwymi szczurami, które będą go poklepywać po plecach, a nam śmiać się prosto w nos, będzie to ostatnia chwila jego życia. To wszystko. Za kulę w brzuch kula w brzuch. I być może zrobi to. Jeśli choć połowa z tego, o czym piszą w tych papierach, jest prawdą, dotrzyma słowa. I zrobi właśnie to, co ja też miałbym ochotę zrobić. Gazety podniosą krzyk pod samo niebo, będą nas wyzywać od niedołęgów, że pozwoliliśmy jakiemuś przybłędzie, co sam mianował się stróżem porządku publicznego, wykonywać robotę, do której nam zabrakło rozumu i odwagi. A wtedy do mnie będzie należało dopaść Świętego, zaciągnąć go do pokoju na tyłach posterunku i pałką wycisnąć z niego zeznania; potem zawlec przed sąd i stawać na głowie, żeby posłali na krzesło elektryczne faceta, który zrobił tylko to, co pan albo ja powinniśmy byli zrobić, gdybyśmy nie byli takimi parszywymi, tchórzliwymi bufonami, co to bardziej myślą o forsie niż o robocie, za którą im płacą.

Komisarz podniósł oczy.

Pan spełni tylko swój obowiązek, Fernack, to wszystko — powiedział. — Jak dalej sprawy się potoczą, nie powinno to pana obchodzić, ani w tym, ani w żadnym innym przypadku.

Jasne, spełnię swój obowiązek — Fernack zaśmiał się urągliwie. — Tak jak zawsze to robię, jak my wszyscy to robimy od lat. Znowu powymiatam śmiecie i oddam kubeł prosto w ręce kanalii, co tylko czekają, żeby te wszystkie brudy znów do niego powrzucać, i to z nawiązką.

Komisarz wziął do ręki plik papierów i zaczął je przeglądać. Zapadła cisza, w której ostatnie słowa Fernacka zdawały się rozbrzmiewać coraz donośniej, powracając jak wielokrotnie potęgujące się echo i wypełniając cały pokój intensywnym szumem, aż powietrze tętniło i huczało od ich bezgłośnej mocy. Fernack wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł czoło. Spojrzał przez okno na płaską, bezbarwną fasadę Szkoły Policyjnej i na spowite welonem szarej mgły wieżowce Nowego Jorku. A wtedy gwar pulsującego życiem miasta wdarł się do pokoju, jak gdyby przyłączając się do słabnącego już wybuchu wściekłości, który wyprowadził go z jego zwykłej równowagi. Hałas uliczny przetaczający się od przecznicy do przecznicy, miarowy stukot dwunastu milionów stóp, warkot pojazdów, potężny rytm silników, odgłosy życia, co rodzi się i ginie, walka i dostojeństwo, i podłość, i splendor, i przekupstwo — w tym wszystkim on także miał swój udział.

Quistrom chrząknął. Był to dźwięk cichy, przytłumiony, nie wyrażający ani wymówki, ani przyzwolenia, a jednak od razu rozładował stan napięcia, niczym wypowiedziane słowo. Komisarz odezwał się dopiero po chwili:

Nie znaleźliście jeszcze Templara?

Nie — odparł Fernack swoim zwykłym szorstkim, opanowanym głosem: tylko zimny wyraz jego oczu przypominał o tym, co mówił poprzednio. — Kestry i Bonacci go szukają. Wczoraj sprawdzili prawie wszystkie większe hotele.

Quistrom skinął głową.

Dajcie mi znać, jak tylko się czegoś dowiecie.

Fernack wyszedł. Długim kamiennym korytarzem udał się do swego gabinetu. O 15.30 wezwano go telefonicznie do sądu — Jack Irboll został zamordowany.

A więc Święty przybył do Nowego Jorku.



Rozdział 1

Jak Simon Templar

czyścił swój rewolwer,

a Wallis Nather pocił się ze strachu.

1


Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się zapewne, gdyby zobaczył, jak zakonnica wyciągniętym spod fałd czarnej sukni kluczem otwiera sobie drzwi do apartamentu na jednym z najwyższych pięter hotelu Waldorf Astoria. Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby usłyszał, jak za drzwiami zaczyna sobie ona pogwizdywać. I niewątpliwie nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator osłupiałby ze zdumienia, zamrugałby gwałtownie oczami i wytrzeszczył je szeroko, gdyby usłyszał, jak owa zakonnica, potknąwszy się o brzeg dywanu, najczystszym męskim barytonem przeklina ,,A niech to szlag!” i po chwili wybucha śmiechem.

Ale nie było tam tak dociekliwego i wyczulonego obserwatora, którego oczy mogłyby dokonywać podobnych akrobacji. W pokoju znajdował się tylko jeden mężczyzna w okularach bez oprawki, o siwych włosach i kanciastym podbródku, siedzący w fotelu z książką na kolanach, który powitał wchodzącą zakonnicę skinieniem głowy i spokojnym uśmiechem. . Zamknął książkę, starannie zaznaczając miejsce, w którym przerwał czytanie, i wstał — szczupła, krzepka sylwetka w szarym samodziałowym garniturze.

Wszystko w porządku? — zapytał.

Wspaniale! — odpowiedziała zakonnica. Zsunęła welon z lśniących włosów i porozpinawszy wszystkie guziki i zatrzaski z westchnieniem ulgi zrzuciła z siebie długą, ciężką szatę. A wtedy objawiła się jako wysoki mężczyzna o szerokich ramionach, w niebieskiej jedwabnej koszuli i w jasnych eleganckich spodniach; mężczyzna o wesołych błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata. Błysnąwszy w uśmiechu rzędem mocnych, białych zębów, radośnie klepnął on swego rozmówcę po plecach i z rozmachem rzucił się na fotel całym swym szczupłym, wysportowanym ciałem.

Podjąłeś duże ryzyko, Simon — patrząc na niego powiedział starszy mężczyzna.

Simon Templar roześmiał się cicho.

A także zjadłem dziś rano śniadanie — odrzekł. Wetknął w usta papierosa, przypalił, zgasił zapałkę gestem ręki, który stanowił jakby uzupełnienie uśmiechu. — Mój drogi Bill, nie ma co odnotowywać w pamiętnikach tego rodzaju wstrząsających wydarzeń. W naszym grzesznym życiu są to sprawy, które przyjmujemy jako oczywiste.

Starszy mężczyzna potrząsnął głową.

Niepotrzebnie kusisz los.

Wysyłając ten list? — Święty skrzywił się lekko. — Bill, to był akt wierności, haracz spłacony dawnym dobrym czasom. Gdybym tego nie zrobił, naraziłbym na szwank swoją reputację. I zdradziłbym samego siebie.

Wypuścił przez usta smużkę dymu i przyglądał się skrawkowi błękitnego nieba za oknem.

To były dobre czasy — zaczął mówić cichym głosem — słyszałeś o nich. Święty był wtedy sam sobie prawem, a ten mały rysuneczek oznaczał i walkę, i śmierć, i chwalebne blizny. Niektórzy z nas po to żyli, po to pracowali, po to walczyli. Jeden z nas zginął za to… W tamtych czasach ktoś, kto dostał taki list, jaki wysłaiem Irbollowi, z takim samym podpisem, wiedział, że nie ma dla niego ratunku. A skoro już wybraliśmy się na ten piknik, chciałbym, żeby wszystko odbywało się tak samo, choćby przez pewien czas.

Zaśmiał się znowu, a jego śmiech lekkim rytmem przebiegł przez pokój, niczym promień słońca odbity w stalowym ostrzu.

Stąd ta brawura — mówił dalej. — Oczywiście, ów list nie ułatwił roboty, ale dał nam okazję do zademonstrowania naszej niezrównanej świetności. I poszło zupełnie gładko. Ukryłem broń pod habitem i strzeliłem, kiedy wyszedł. Tylko raz… Potem krzyknąłem rozdzierająco i podbiegłem do niego. Namawiałem go, żeby okazał skruchę i wyznał swoje grzechy, podczas gdy mnie szukano. Utworzył się dookoła niezły tłumek i zdaje się, że wszystkich zatrzymano.

Wyciągnął z kieszeni rewolwer, wyjął z niego magazynek i sięgnął do stoliczka po przybory do czyszczenia, których używał przed wyjściem. Przewiązał sznurkiem prostokątny kawałek flaneli i przeciągnął przez lufę nucąc pod nosem.

Siwowłosy mężczyzna podszedł do okna i stanął z założonymi do tyłu rękami.

Byli tu dzisiaj Kestry i Bonacci — powiedział.

Święty zanucił jeszcze kilka taktów. Zwilżył szmatkę trzema odmierzonymi kroplami oliwy.

A to pech, żeśmy się nie spotkali — mruknął. — Zawsze chciałem zobaczyć, jak taka parka twoich twardogłowych nowojorskich gliniarzy taktownie postępuje z niewinnie podejrzanym.

Nic straconego — odparł tamten posępnie, a Simon zachichotał.

W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, że ludziom inspektora Johna Fernacka nie udało się odszukać Templara.

Kestry i Bonacci spędzili czas interesująco i pracowicie. Chodząc od hotelu do hotelu zdeptali swymi wysłużonymi stopami policjantów całą kolekcję kosztownych dywanów, których spieniężenie pozwoliłoby im obu przejść na emeryturę i żyć w wielkim dobrobycie. Starannie, aż do bólu w oczach, przejrzeli spisy gości hotelowych, odkrywając jedynie wysoce pouczające ślady po godnej uwagi rodzinie Johna Smitha, która zdawała się spędzać czas przenosząc się z hotelu do hotelu z ruchliwością wirusów grypy — lecz żadnego zapisku dotyczącego niejakiego Simona Templara nie znaleźli. Przed ich urzędowymi oczami, dręczonymi coraz dotkliwiej wyżej wspomnianym bólem, przedefilowała procesja gładkich, wymuskanych młodych dżentelmenów figurujących w papierach jako urzędnicy, choć niewątpliwie musieli, być ambasadorami w przebraniu, którzy łaskawie raczyli przyjrzeć się fotografii poszukiwanego, lecz z pogardliwą wyższością zaprzeczali, by kiedykolwiek zdarzyło im się spotkać wśród swojej znakomitej klienteli osobnika tak mizernej kondycji. W kolejnych hotelikach chłopcy na posyłki ze znajomością rzeczy zerkali na wysłużone stopy policjantów, którymi ci przemierzali swą trasę, i za ich plecami szeptali między sobą porozumiewawczo. Otaczała ich atmosfera wyniosłej wyrozumiałości, co obu wytrawnych funkcjonariuszy, najwyraźniej przebranych za zwykłych obywateli, szczególnie denerwowało.

Trudno było przypuszczać, by jakiekolwiek podejrzenia mógł wzbudzić szofer niejakiego Williama K. Valcrossa, rezydenta hotelu Waldorf Astoria. Poszukiwali wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny około trzydziestki, który — zgodnie z opisem — miał zwyczaj zatrzymywania się w najbardziej luksusowych hotelach. Szukali go z przykładną wytrwałością, nie dając się zwieść fantazji na manowce. Sam pan Valcross miał bez wątpienia lat sześćdziesiąt i przy najbujniejszej wyobraźni nie sposób było w nim rozpoznać człowieka z fotografii, którą im dostarczono. Pominęli go więc, nie tracąc czasu, wraz z całym jego dobytkiem.

Jeżeli mnie znajdą — zauważył w zadumie Święty — nie obejdzie się bez ostrych słów.

Jednym okiem zajrzał z zadowoleniem w głąb błyszczącej lufy rewolweru, zabezpieczył go i czułym ruchem włożył do kieszeni. Potem wstał, wyprostował się i podszedł do stojącego przy oknie Valcrossa.

Przed nimi rozciągała się hałaśliwa panorama południowego Manhattanu, zdumiewającej wyspy Zachodu. Wąski garb skalny, osłonięty od Atlantyku szerokim ramieniem Brooklynu, podmywane falami oceanu kamienne usypisko, które człowiek w swej nieposkromionej przewrotności wybrał, aby tu zbudować miasto. Ale zadowolił go niebywały wyczyn pokonania trudności tej miary, więc wzniósł jeszcze pomniki swego uporu. Ponieważ miasto nie mogło rozrastać się wszerz, wystrzeliło w górę kamiennymi rzeźbami, choć był to wzlot zrodzony z konieczności, niepomny swych pierwotnych źródeł, w szaleńczym porywie lewitacji przekroczył wszystkie konieczne granice. Kretowisko zamieniło się w góry dzięki zręczności wywodzącej się z chytrego podstępu. W cieniu szarych i białych szczytów wyrósł nowoczesny Bagdad, gdzie spotykają się dwa krańce Ziemi. Miasto włoskie większe niż Rzym, miasto irlandzkie większe niż Dublin, miasto niemieckie większe niż Kolonia — miasto oślepiającego bogactwa. Wygłodniałym oczom przybywających tu spoza widnokręgu Starego Świata jego wieże wydawały się bryłami szczerego złota. Miejsce, które z odludnej faktorii przekształciło się w metropolię, miasto — centrum, które nie schyla głowy przed żadnym innym. Miejsce, gdzie cywilizacja i barbarzyństwo na przemian wspinały się sobie na ramiona, aż razem dosięgły szczytu…

To miasto zawsze było moim domem — odezwał się Valcross dziwnie miękko, ogarniając wzrokiem horyzont od zachodu aż po wschód. — Wiem, że istnieją inne miasta… O Nowym Jorku mówi się, że jest po prostu taki, jaki jest. Lecz ja tu właśnie spędziłem całe życie.

Simon milczał. Jego dom znajdował się o trzy tysiące mil stąd… Ale kiedy tak stał przy oknie, widział to, co widział Valcross, i potrafił odczuć to, co tamten odczula wał. Przebywał w Nowym Jorku dostatecznie długo, aby zrozumieć, że to miasto urzec musi każdego, kto na nie patrzy, a kto nie utracił jeszcze zdolności zachwycania się — duma i podziw, Wyszydzane przez przemądrzałych cyników, mogą i dziś poruszyć serce człowieka, który nie zawahałby się spojrzeć głębiej i dostrzec nie tylko to, co powierzchowne, ale także starałby się zbliżyć do zwykłych ludzi, którzy to miasto tworzą.

A ponieważ Simon potrafił to zrozumieć, dobrze wiedział, o czym mógł myśleć Valcross, zanim się odezwał.

Musiałem cię wezwać — mówił Valcross — bo są ludzie silniejsi ode mnie. Dla nich to miasto nie jest domem, lecz polem bitwy, które można łupić i plądrować. Dlatego musiałeś tu przyjechać z drugiego końca świata, żeby pomóc starcowi wykonać zadanie przerastające jego siły.

Odwrócił się nagle i znów popatrzył na Świętego, mierząc go spojrzeniem od stóp do głów: falę gładko zaczesanych włosów, zawadiackie rysy opalonej twarzy śmiałka, chłodne, nieco kpiące jasnoniebieskie oczy, zaokrągloną spadzistość muskularnych ramion i silny łuk klatki piersiowej pod cienką koszulą, niezawodną siłę na wpół podniesionej ogorzałej dłoni z papierosem lekko wetkniętym pomiędzy dwa palce, smukłe biodra myśliwego i długie nogi nieskazitelnej linii, w modnych półbutach. Nie znał drugiego człowieka, który byłby tak swobodnie elegancki, a zarazem tak niebezpiecznie czujny — a znał wielu. Nie znał również nikogo, kto dorównałby w jego opinii zuchwałej pewności siebie tego człowieka, jakiej wymagał i jakiej poszukiwał, a Valcross był przekonany, że zna się na ludziach.

Jego dłonie spoczywały na ramionach Świętego. Wyczuł nieznaczne drżenie sprężystych muskułów i uśmiechnął się.

Może dasz sobie z tym radę, synu — powiedział. — Może dasz radę usunąć to gnijące bagno skorumpowanych kanciarzy i łapowników, którzy stali się najbardziej palącym problemem, z jakim kiedykolwiek moje miasto musiało walczyć. Jeżeli i ty sobie nie poradzisz, będę musiał uznać, że jest to niemożliwe. Ale bądź nieco ostrożniejszy. Nie daj się wpakować do mamra przez własne zuchwalstwo i sam nie pchaj się pod kule, dopóki nie nadarzy się okazja, żeby naprawdę czegoś dokonać. Widziałem już takie sytuacje. Inni też próbowali, potężniejsi od ciebie, synu, silniejsi, odważniejsi, sprytniejsi niż ty.

Święty uśmiechnął się.

Zakładając nawet, że tacy w ogóle istnieli — zauważył uprzejmie — nigdy nie widziałeś większego szczęściarza ode mnie.

A myślą powrócił do pewnego popołudnia w Madrycie, kiedy Valcross przysiadł się do niego na Plaża de Toros, nawiązał rozmowę i w rezultacie cały wieczór spędzili razem. Wrócił myślą do momentu, kiedy już po wspólnej kolacji u Botinsa, gdzie spożyli niewiarygodnie smakowite młodziutkie prosię, zasiedli nad whisky z wodą sodową w pokoju Valcrossa u Ritza i Valcross przyznał się, że przez trzy tygodnie szukał go po całej Europie, żeby doprowadzić do takiego właśnie niby przypadkowego spotkania — i powiedział dlaczego. Simon słyszał jeszcze spokojny głos starego człowieka, jak mówił do niego tamtej nocy:

Znaleziono go po kilku tygodniach. Nie chcę wdawać się w szczegóły, wolałbym o nich zapomnieć. Przymknęli dwudziestu czy trzydziestu podejrzanych i przesłuchiwali ich. Ale być może pan nie wie, jak to się odbywa. Żaden nie puścił pary z ust. Kilku zwolnili, kilku postawili przed sądem. Może wydaje się panu, że miało to jakieś znaczenie?

Żadnego. Ten biznes skupia wszystkich potrzebnych gangsterów i rewolwerowców, wszystkich łajdaków i opryszków, którzy poczuli się odsunięci od wielkiej forsy, kiedy nie można już było zarobić na alkoholu. Kierują nim ci sami przywódcy, chronią go ci sami przekupni politycy — a bardziej się opłaca. Wygrywa z policją z tych samych przyczyn co poprzedni biznes: bo jest sprzężony z tym samym systemem politycznym, który mianuje komisarzy policji, aby robili to, co im każą.

: Nie ulegało wątpliwości, że ci, których zatrzymano, byli winni. Sam Fernack to przyznał. Pokazał im ich kartotekę, wszystko, co o nich było wiadomo. Ale nic nie mógł zrobić. Rozprawę odraczano, przesuwano terminy, zwalniano ich za kaucją’, przekazywano innym krajom — użyto wszelkich sztuczek prawnych. W końcu zostali uniewinnieni. Widziałem, jak wychodzili z sądu śmiejąc się w głos. Gdybym miał przy sobie broń, pewno bym ich powystrzelał.

Ale jestem już za stary i nie zaprawiony do takiej walki. Dlatego szukałem pana. Słyszałem o niektórych — pana wyczynach, a teraz poznałem pana osobiście. Sądzę, że taka robota mogłaby się panu spodobać. Być może ostatnia, jakiej pan się podejmie… Robota, którą wykonać może tylko człowiek wyjęty spod prawa.

Mam mnóstwo pieniędzy, zamierzam je wydać. Może pan mieć wszystko, co da się kupić za pieniądze. Jednego tylko kupić się nie da: bezpieczeństwa. Grozi panu więzienie, a nawet, co bardziej prawdopodobne, śmierć. Nie muszę pana oszukiwać.

Ale jeśli potrafi pan wymierzyć sprawiedliwość ludziom, którzy zabili mi syna, zapłacę panu milion dolarów. Zaraz, jeszcze dzisiejszej nocy chcę wiedzieć, czy to się panu opłaca”.

Simon jakby jeszcze czuł na twarzy skurcz swego uśmiechu i słyszał swoje własne słowa: „Zrobiłbym to nawet za darmo. Kiedy wyruszamy”?

To wszystko przypomniało mu się tu, przy oknie, gdy dłonie Valcrossa spoczywały na jego ramionach. I po raz pierwszy od czasu owej nocy w Madrycie uświadomił sobie, jak ważnego podjął się zadania.


2


Simon Templar znał już przedtem Nowy Jork; były to jednak czasy spokojne i próżniacze, kiedy niewiele dżinu pędzono domowym sposobem, a Woolworth Building nie zszedł do rangi bungalowu, gdy gwałciciele prawa stawali przed sądem częściej za rzeczywiste przestępstwa niż za fałszowanie oświadczeń podatkowych. Times Sąuare i Czterdziesta Druga Ulica niewiele wtedy znaczyły wobec deptaka na Coney Island; wytwornych sklepików nie zepchnięto jeszcze z Piątej Alei o jedną przecznicę na wschód, w stronę Parkowej Alei: a wiecznie rozkołysane — drzwiczki pozłacanych saloonów zdobiły róg każdej ulicy, póki nie musiały ustąpić pod naporem historycznej fali cnoty, którą nawet Statuę Wolności zabarwiła zgniłozielonym odcieniem żółci.

Było wszakże jedno miejsce, które Simon spodziewał się znaleźć nie zmienione, mimo tak ogromnych przeobrażeń w topografii miasta. Lexington Avenue zapewne nadal prowadziła na południe do Czterdziestej Piątej Ulicy, a na Czterdziestej Piątej Ulicy Chris Cellini nadal chyba podejmował swoich przyjaciół, o ile fala przypływu nie sprowadziła nań katastrofy, pozbawiając go zajęcia, które ukochał. Ale Simon nie słyszał o fali tak potężnej, by mogła tego dokonać.

W sytuacji Świętego odwiedzanie kogokolwiek było krokiem więcej niż nierozważnym; w mieście roiło się od gniewnych i czujnych gangsterów i policjantów, którzy wciąż go szukali, powinien był więc zostać w ukryciu i dziękować Bogu, że ma gdzie się ukryć. Ale jego nie odstraszyłaby zaciekłość całej chmary policjantów i gangsterów razem wziętych. Był głodny — a na całym świecie nie było lepszych steków z rusztu niż te, które Chris Cellini własnoręcznie smażył nad ogniem.

Święty szedł swobodnie, lekkim krokiem, z rękami w kieszeniach spodni, nie kryjąc szczupłej, opalonej twarzy pod zawadiacko wygiętym rondem kapelusza; jego niebieskie oczy spoglądały tak wesoło i beztrosko, jakby był obdarzonym szczególnymi względami przedstawicielem owych czterystu najznamienitszych nowojorskich rodzin udającym się na ekskluzywne przyjęcie; tylko leciutkie mrowienie jego wspaniałych, elastycznych muskułów stanowiło zapłatę za to niefrasobliwe prowokowanie losu. Gdyby ktoś stanął mu teraz na drodze, źle by się to skończyło. Tego wieczoru Święty gotów był wywołać awanturę, obojętnie gdzie i w jaki sposób.

Ale nikt mu nie stanął na drodze w czasie tej wędrówki. Niemal rozczarowany tą monotonią, skręcił przed wejściem do sutereny dwupiętrowego domu z piaskowca i nacisnął dzwonek przy okratowanej bramie. Po chwili otworzyły się wewnętrzne drzwi i ukazała się sylwetka krępego mężczyzny w koszuli bez marynarki.

Cześć, Chris — powiedział przeciągle Święty. Przez sekundę czy dwie mężczyzna jakby go nie poznawał, ale zaraz potem wykrzyknął:

Buon Dio! A gdzieżeś się podziewał przez tyle lat? Odsunął zasuwę i otworzył żelazną kratę. Jedną ręką zamknął w stalowym uścisku dłoń Simona, drugą klepał go po plecach, śmiejąc się przy tym hałaśliwie, aż dudniło w uszach.

Gdzie byłeś, co? Dlaczego nie pokazywałeś się tak długo i nie dałeś znać, że przyjeżdżasz? Powiedziałbym chłopcom, żeby wpadli!

Nie ma ich tu dzisiaj? spytał Święty, zręcznie rzucając kapelusz na wieszak.

Chris potrząsnął głową.

Powinieneś był zatelefonować, Simon.

Właśnie mnie to cieszy, że ich nie ma — powiedział Święty patrząc na Chrisa, który nagle spoważniał.

Przepraszam, zapomniałem… Przecież wiesz, że tutaj nic ci nie grozi — uśmiechnął Się, a jego donośny głos znów się ożywił. — Zawsze będziesz moim przyjacielem, cokolwiek by się zdarzyło.

Obejmując Świętego muskularnym ramieniem poprowadził go przez korytarz do kuchni. Kuchnia przylegała do małej jadalni, która była chlubą tego lokalu — sanctum sanctorum, miejscem spotkań bardziej przypominającym klub niż cokolwiek innego. Nieliczni wybrańcy, którzy uzyskali przywilej przekroczenia tego progu, witani byli tam z wylewną gościnnością, nigdy nie spotykaną w drogich i wykwintnych restauracjach, gdzie gości traktuje się po prostu jak intruzów, których trzeba za odpowiednią cenę nakarmić i jak najszybciej odprawić sztywnym ukłonem.

Kiedy Święty wszedł do jasno oświetlonego pokoju, wypełnionego zapachem tytoniu, wina, gotowanych jarzyn oraz brzękiem talerzy i garnków, poczuł przypływ dawnego szczęścia, chociaż nikt z jego przyjaciół nie siedział za dużym, wspólnym stołem. Od razu przypomniały mu się owe cudowne noce nie kończących się dyskusji, kiedy to nad pełnymi szklankami wygłaszano najrozmaitsze teorie filozoficzne i rozstrzygano wszelkie problemy tego świata. Wiele z nich poznał właśnie w tym swojskim, przytulnym miejscu.

Kieliszek sherry? Simon przytaknął.

I jeden z twoich steków — dodał.

Usiadł i sączył drinka, którego przyniósł mu Chris, przyglądając się wnętrzu przymrużonymi oczami. Niczym refren niezapomnianej piosenki posłyszał znów wesołe żarty i cięte riposty, burzliwe dysputy i wybuchy śmiechu. Nic się tu nie zmieniło — ta sama atmosfera serdecznego koleżeństwa, której przewodziła i którą podtrzymywała niezmienna życzliwość Chrisa. Dlaczego nie ma na świecie więcej takich miejsc — zaczął się zastanawiać — miejsc, gdzie właściciel byłby nie tylko kupcem, a człowiek, zapominając o troskach, stawałby się wylewny i bezpośredni — rozmawiałby i śmiał się szczerze „bez obaw i podejrzeń, rozgrzany winem i poczuciem braterstwa.

Ale Simon pomyślał o tym tylko przelotnie — tego wieczoru miał co innego na głowie. 1 Wjechał stek, gruby, soczysty, kruchy, rozpływający się w ustach jak masło. Święty oddał się jedzeniu z nabożnym skupieniem, na jakie zasługiwało tak wspaniałe danie. Kiedy zaspokoił głód, rozsiadł się wygodnie z resztką wina i nowym papierosem, aby rozważyć zdarzenia minionego dnia.

W każdym razie zrobił dobry początek. Rozprawił się ostatecznie z Irbollem. I Simon zaciągnął się z wyrazem głębokiego zadowolenia na myśl o tym, w jaki sposób się z nim rozprawił. Wcale nie żałował szaleńczego odruchu, który nakazał mu bez wahania przypieczętować swój bezkompromisowy czyn własnym podpisem. Coś z tego potwornego lęku, jaki wywoływały niegdyś jego groteskowe rysuneczki, pozostawało nadal w pamięci tych, którzy panicznie się ich bali w dawnych i czasach. Więc za pomocą tak drobnego a pomysłowego zabiegu można by tym ludziom znów napędzić stracha. To niezły chwyt psychologiczny — a Simon był gorącym zwolennikiem metod naukowych. Może się to wydawać dziwne, że taki teatralny gest wywiera na cynicznych gangsterach większe wrażenie, niż ktokolwiek — poza specjalistą od spraw kryminalnych — mógłby przypuszczać; w tandetnych powieścidłach rozchwytywanych przez czytelników gangster ukazywany jest na ogół jako człowiek wyzbyty wszelkich sentymentów.

Tak czy owak, pierwszy krok został zrobiony — załatwił sprawę Irbolla; Irboll był jednak drobną płotką w tym akwarium. Valcross wypowiedział się na ten temat jasno i dokładnie. Drobne rybki są dobre, ale na przekąskę; starannie pokrajane, przyprawione ketchupem i tabasco i podawane z lodu do cocktailu. Lecz cenę miliona dolarów wyznaczono za przywódców ławicy. A Simon, niezależnie od swej pasji wędkarskiej, miał wrażenie, że zdołałby z łatwością wydać milion dolarów. Gdy nad tym” rozmyślał, nie bardzo mógł sobie przypomnieć sytuację, w której tego nie potrafił.

Gdybyś poczęstował mnie kieliszkiem koniaku — mruknął do przechodzącego Chrisa — napiłbym się jeszcze.

Obok niego na krześle leżało wieczorne wydanie „World Telegram”; wziął je do ręki i rzucił okiem na tytuł wydrukowany wielkimi czcionkami przez całą szerokość kolumny. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że stał się już sławny. Jakiś rozentuzjazmowany dziennikarz rozwodził się we wstępniaku na jego temat z uzasadnionym zapałem; i nawet Simon poczuł się odrobinę zażenowany czytając, jakimi to niezwykłymi przymiotami obdarzono jego skromną osobę. Z przymrużeniem oka i z cieniem uśmiechu na wargach przeczytał artykuł do końca.

Wtem uśmiech znikł. Zgasł łagodnie, bez wstrząsu. Tylko śledzące tekst leniwie niebieskie oczy nieznacznie zatrzymały się na nazwisku, które pojawiło się o jeden raz za dużo.

Na to właśnie czekał — usilnie próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, który byłby dla niego inspiracją do wznowienia akcji. Stwierdził, że spośród mnóstwa szczegółów, jakimi z chęci zaimponowania czytelnikom rozentuzjazmowany dziennikarz opatrzył relację z ostatnich wyczynów Świętego, coś mu się może przydać.

Uśmiech powrócił; Simon wstał opróżniając do dna kieliszek. Ci, którzy znali Świętego, twierdzili, że kiedy tak się uśmiecha, bywa najbardziej niebezpieczny. Odwrócił się i poklepał Chrisa po ramieniu.

Muszę już iść — oznajmił. Twarz Chrisa posmutniała.

Co, tak szybko?

Simon skinął głową. Położył pieniądze na kredensie.

Nadal smażysz najlepsze steki na świecie, Chris — powiedział serdecznie. — Wpadnę jeszcze kiedyś do ciebie na takiego stęka.

Zszedł do holu nucąc cichutko. Po drodze zatrzymał się przy telefonie i wziął do ręki książkę telefoniczną. Przejechał palcem długą kolumnę nazwisk na „N” i zatrzymał się pod tak intrygującym go nazwiskiem wymienionym w gazecie. Zanotował w pamięci adres, uderzył się lekko dłonią po bocznej kieszeni marynarki sprawdzając, czy broń znajduje się na swoim miejscu i wyszedł na ulicę.

Zegar na ozdobnej wieży starego Jefferson Market Court wybijał właśnie dziewiątą, gdy Simon wysiadł z taksówki na rogu Dziesiątej Ulicy i Greenwich. Stał przez chwilę na chodniku, dopóki taksówka nie zniknęła za rogiem, potem nasunął głębiej kapelusz i udał się wzdłuż Dziesiątej Ulicy na zachód, żeby sprawdzić najbliższy numer.

Od celu, do którego zmierzał, dzieliło go jeszcze kilka domów. Nucąc wciąż tę samą ledwie dosłyszalną melodię, szedł dalej na zachód, z rękami w kieszeniach, z papierosem niedbale zwisającym spomiędzy warg, tym samym lekkim, swobodnym krokiem, jakim maszerował wzdłuż Lexington Avenue na obiad — i dokładnie z tą samą filozofią. Tyle że w czasie tej przechadzki różnica napięć między brawurowym gestem a jasno zakreśloną misją wzmogła w nim jeszcze stan przyjemnego podekscytowania. Nie ułożył sobie planu akcji, nie uznawał układania planów. Szedł naprzód, jak Wiele razy przedtem, wierząc niezłomnie, że sprzyjać mu będą bogowie wszystkich dzielnych piratów. W kieszeni miał naładowany rewolwer, a do lewego przedramienia pod rękawem przywiązany nóż o rękojeści wysadzonej kością słoniową, i gotów był w każdej chwili zadać cios, gdyby bogowie zmęczyli się okazywaniem swej łaskawości…

Po kilku minutach znalazł numer, którego szukał. Dom zbudowany był w holenderskim stylu kolonialnym, mocno wrośnięty korzeniami w późną epokę wiktoriańską. Szeroka, płaska fasada z czerwonej cegły, z białymi obramowaniami drzwi i okien, wyglądała dość skromnie. Ale miała w sobie ową mieszczańską j solidność, przywodzącą na pamięć starodawnych holenderskich osadników, którzy pierwsi w Nowym Świecie pokazali, że mają głowę do interesów wykupując od Indian wyspę Manhattan za dwadzieścia cztery dolary i dzban kukurydzianej whisky. Święty zastanawiał się niekiedy, co mogło skłonić miejscowych apostołów Abstynencji, by zamieszkali w mieście od zarania skażonym Diabelskim Napojem. Były to interesujące spekulacje metafizyczne, które nie miały jednak nic wspólnego z jego obecnością w owym miejscu, wobec czego porzucił je na rzecz kuszących możliwości, jakie otwierała przed nim wąska alejka, którą spostrzegł po jednej stronie budynku.

Niespieszny spacer przed domem dał mu mnóstwo czasu na przyswojenie sobie innych ważnych szczegółów. Zza szczelnie zasłoniętych firankami okien pierwszego piętra padało światło i głęboki mrok w odległym końcu alejki rozrzedzała mgiełka rozproszonego blasku. Wiedząc co nieco o tym szczególnym stylu architektonicznym, o którym tu mowa, Simon nabrał niezachwianej pewności, że wyżej wspomniane światło dochodzi z biblioteki. Ta iluminacja wskazywała na to, że — ktoś jest w domu. A ponieważ na chodniku stał czarny samochód z niskim numerem na tablicy rejestracyjnej i doczepionym nad nią herbem miasta, Simon miał je prawo wnioskować, że ów domator był właśnie dżentelmenem, z którym pragnął przeprowadzić zasadniczą rozmowę.

Za rogiem zawrócił po swoich własnych śladach aż do alejki. I chociaż postronnemu obserwatorowi jego chód wydałby się równie leniwy i nonszalancki jak poprzedzało, w jego krokach było więcej elastycznej sprężystości, w ruchach więcej napiętej czujności, w badających chodnik niebieskich oczach więcej wzmożonej uwagi niż w momencie, gdy wyruszał w drogę.

Napis starannie wymalowany białymi literami u wylotu alejki głosił, że jest to „Wejście dla dostawców”, że Simon czuł się demokratą — wkroczył na nią bez wahania. Alejka miała zaledwie trzy stopy szerokości, z jednej strony ograniczona ścianą domu, z drugiej wysokim ogrodzeniem. W miarę jak posuwał się naprzód, światło padające z okien na tyłach domu stawało się coraz jaśniejsze. Przycisnął się do ściany, tam gdzie ciemność była jeszcze głębsza, i szedł dalej.

Czerniejący przed nim w mroku prostokąt na ścianie domu wskazywał wejście. Ominął je jednym długim krokiem i zatrzymał się przy końcu alejki przed ozdobnym płotkiem. Zastygł przez chwilę jak posąg, bez słowa i bez ruchu. Jego mięśnie były odprężone i spokojne; ale każdy nerw dygotał z napięcia wywołanego niezwykłym wprost, niemal instynktownym, współdziałaniem wszystkich zmysłów, jak gdyby skupiającym wszelkie jego zdolności, aby wspólnie wesprzeć ten jeden zmysł, który był mu teraz potrzebny najbardziej. Do jego nasłuchujących uszu dobiegł szmer wody, a słaby podmuch wiatru, który ledwo poruszył liśćmi, przyniósł delikatny zapach bzu.

Za płotkiem jest ogród — wywnioskował Święty. Przyćmiony blask, który dostrzegł z ulicy, padał teraz prosto znad jego głowy, z rzędu okien na tyłach domu. Obserwując nieregularne plamy światła na trawie, widział, jak przesuwają się za każdym lekkim tchnieniem powietrza. Firanki w otwartych oknach — sformułował następny wniosek i uśmiechnął się niedostrzegalniej w ciemności.

Przełożył przez płotek długą nogę w nienagannie eleganckich spodniach, a w chwilę później drugą. Jego oczy, podobnie jak u kota, prędko oswoiły się z ciemnością, a padające z górnych okien światło aż nadto wystarczyło, by mógł zorientować się w sytuacji. Jednym szybkim spojrzeniem ogarnął zamkniętą przestrzeń ogrodu, w dalekim końcu rozróżnił altanę i fontannę oraz stwierdził, że wysokie ogrodzenie kończy się w równej linii z przeciwległą ścianą domu. Topografia terenu nie mogłaby mu odpowiadać bardziej, gdyby nawet sam ją zaprojektował.

Ogrodzenie nie było najeżone tłuczonym szkłem ani czymkolwiek innym, co mogłoby zniechęcić złodzieja amatora. Nasłuchiwał znów chwilę, zerknął na rozświetlone okna powyżej i przemknął przez ogród w stronę,, gdzie ogrodzenie stykało się ze ścianą. Na sprężonych mięśniach zwinnie podskoczył i z mistrzostwem godnym włamywacza i linoskoczka wdrapał siej na górę.

Z wysokości tak niepewnego oparcia raz jeszcze dokonał przeglądu sytuacji — nie miał jej nic do zarzucenia. Wydawała się dziecinnie prosta. Parapet najbliższego otwartego okna, z którego dochodziło światło, znajdował się nie wyżej niż o stopę nad poziomem ogrodzenia i o krok od miejsca, w którym stał. Simon; zrobił ten krok z radosną lekkością i ze spokojnym sumieniem.


3


Być może nawet w tej odartej z wszelkich złudzeń epoce przetrwało jeszcze kilka prostolinijnych, nie splamionych cynizmem naszych czasów istot, które wyobrażają sobie zapewne, że wymierzający sprawiedliwość sędzia — związany z polityczną organizacją Tammany Hall — spędza wolny czas wertując z uwagą prawnicze księgi wypełniające jego bibliotekę lub jeśli w bardziej sielskim nastroju, czule swawoli na podłodze ze swoim małym kędzierzawym synkiem. Trzeba przyznać, że Simon Templar nie należał do tego grona naiwnych. Dawna czystość jego dziecięcej zbyt wiele razy doznała wstrząsu od czasu tamtych dni, gdy wierzył, że wystarczy naukowymi metodami wytępić bociany, aby rozwiązać problem przeludnienia. Ale trzeba również przyznać, że nawet w chwilach największego optymizmu nie spodziewał się natknąć na taką scenkę z domowego życia, jaką ujrzał właśnie niecałe dwa jardy przed sobą.

Sędzia Wallis Nather we własnej, bynajmniej nie szczupłej, osobie pochłonięty był przeliczaniem kuszącego pliku banknotów, których ilość nawet Simona Templara wprawiła w osłupienie. Rachunek najwyraźniej wypadł zadowalająco, Wysoki Sąd bowiem z lubością uklepując banknoty, ułożył je przed sobą w pokaźny stos na przykrytym szkłem biurku. Potem spod nefrytowego przycisku wyjął jakąś kartkę i zerknął na — kilka wypisanych na ej słów. Wydając odgłos, który można by określić jako parsknięcie, zwinął świstek i wrzucił do stojącego obok i. Następnie raz jeszcze kciukiem wygładził brzegi banknotów spoglądając na nie tak, jakby ich suchy chrzęst brzmiał w jego uszach melodią boskiej symfonii.

Ogólnie rzecz biorąc, był to widok, przed jakim Simon chylił czoła. Scena ta miała w sobie potężną prostotę autentycznej wielkości. W świecie zakłamania hipokryzji kto żyw zgarniał forsę, głosząc jednocześnie po kołtuńsku, że pieniądze nie przynoszą szczęścia. Wallis Nather nie musiał kręcić ani udawać. Miał swoją forsę; i nawet gdyby sądził, że nie przyniesie mu ona szczęścia, z nieustraszoną odwagą stawiał czoło smutnemu przeznaczeniu.

Simon czuł niemal skruchę, że przeszkadza. Jedynie sroga i nieubłagana konieczność zmuszała go do narzucenia swej natrętnej obecności w podobnej chwili. Ale skoro już musiał się narzucać, nie widział powodu, dla którego nie miałby przestrzegać form towarzyskich.

Dobry wieczór, sędzio — powiedział uprzejmie.

Nigdy nie mógł sobie zarzucić, że nie robił wszystkiego co w jego mocy, aby złagodzić cios, okazując swym ofiarom pewną dozę współczucia. Niestety, mógł tylko głęboko westchnąć uświadomiwszy sobie, że na nic się teraz nie zdają jego dobre intencje.

Sędzia wykonał jednocześnie trzy ruchy: wypuścił z rąk banknoty, okręcił się z fotelem tak, jakby jego oś wplątała się w szybkoobrotowy pas transmisyjny, i spróbował sięgnąć do bocznej szuflady biurka. Trzeciego ruchu nie zdążył ukończyć, spostrzegł się bowiem, że oto wlepia wzrok w wycelowaną w siebie groźną stal rewolweru i że z otwartymi ustami gapi się w parę najbardziej kpiących niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widział. Były to oczy, pod których spojrzeniem cały skurczył się ze strachu, oczy tak bezceremonialne jak pchnięcie rapiera, oczy, które Jego Sędziowską Mość przeraziły bardziej niż nieruchomy kształt rewolweru.

Siedział tak bez ruchu przez kilka straszliwych sekund, pochylając ciężkie ciało do przodu, cały zesztywniały, z rozdętymi mięsistymi nozdrzami. Słyszał tylko bicie własnego serca i tykanie stojącego na biurku zegara, które nagle wydało się nienaturalnie głośnej wtedy z ogromnym wysiłkiem, aż krople potu wystąpiły mu na czoło, spróbował przezwyciężyć potworny strach trzymający go za gardło lodowatym uściskiem.

Dźwignął się nieco w fotelu, lecz nie zdobył się na nic; więcej poza jednym konwulsyjnym ruchem. Święty; z niedbałym, sardonicznym uśmieszkiem zakręcił rewolwerem dokoła wskazującego palca i wszedł do pokoju. Wykonawszy ten jeden szyderczy gest, przywrócił kolbę rewolweru dłoni tak gładko i pewnie, jakby tam znajdowało się specjalnie dla niej wydrążone wgłębienie.

Proszę sobie nie przeszkadzać, przyjacielu — mruknął Święty. — Wiem, że kodeks towarzyski nakazuje gospodarzowi wstać na powitanie gościa, ale przynajmniej ten jeden raz dajmy sobie spokój z konwenansami. Proszę usiąść, Wysoki Sądzie, i niech się pan czuje jak u siebie w domu.

Sędzia przeniósł zmrużony wzrok z broni na twarz Simona. Przerażająco zadźwięczały mu w uszach te ciche, drwiące rejestry głosu, równie nonszalanckiego jak oczy i postawa intruza — głosu, który na nowo wzbudził w nim zimny lęk, jaki poczuł, gdy po raz pierwszy podniósłszy głowę napotkał to zuchwałe spojrzenie. Resztki rumieńców znikły z jego ziemistych policzków, a serce gwałtownie podskoczyło do gardła.

Co ma znaczyć ta przeklęta farsa? — spytał głosem tak schrypniętym, że sam go nie poznał.

Jeśli pan usiądzie, wszystko panu wyjaśnię — odpowiedział Święty. — Jeśli nie… no cóż, zauważyłem zaraz za rogiem całkiem szykowny zakład pogrzebowy i kilka sympatycznie prezentujących się trumien po okazyjnych cenach. Może przyjemnie byłoby umrzeć w tym miesiącu.

Spojrzenia obu mężczyzn zderzyły się jak dwa ostrza noży w pojedynku, ale Święty nie przestawał się uśmiechać. Sędzia Nather opadł ciężko na fotel, trupioblady, z kropelkami potu nad górną wargą.

Dzięki — rzekł Simon.

Odetchnął niedostrzegalnie, rozluźniając nieco uchwyt palca na spuście. Z niezmienną elegancją cofnął się bokiem pod drzwi i zręcznym ruchem nadgarstka przekręcił klucz w zamku. Potem bez pośpiechu zawrócił po puszystym dywanie w stronę sędziego.

Przysiadł na krawędzi biurka i zaczął machać lekceważąco wyglansowanym butem. Prowokującym spojrzeniem niebieskich oczu prześliznął się po stercie banknotów, która leżała między nim a gospodarzem, i uniósł domyślnie brwi.

Końcem lufy szturchnął ten zalążek fortuny, aż złocistą kaskadą rozsypał się po całym biurku.

To musi być całkiem niezła sumka, Algernon — zauważył. — Niemal wystarczająca, bym sprzeniewierzył ślę swoim zasadom.

Ach, więc to napad rabunkowy — zaskrzeczał Nather. A Simonowi zdawało się, że uchwycił w jego głosie nutkę ulgi.

Potrząsnął głową z odrobiną smutku i szeroka otwartymi oczami spojrzał niewinnie na swą ofiarę.

Mój drogi sędzio, pan mnie krzywdzi. Po prostu napomknąłem, że walczę z pokusą. Tak naprawdę to miałem zamiar przeprowadzić z panem przyjacielski wywiad. Chętnie dowiedziałbym się, gdzie się pan urodził i po co, w którym zakładzie karnym robił pan dyplom, co pan myśli o rozbrojeniu i czy pańska twarz zawsze była tak odrażająca, czy ktoś ją kiedyś nadepnął… Nie miałem zamiaru nic kraść.

Z zadumą przyjrzał się banknotom, jakby wbrew jego woli drążyła go jednak jakaś myśl. Sędzia zwilżył językiem wyschnięte wargi.

Cóż to znowu za brednie?

Taka sobie mała koleżeńska wizyta — Święty w zamyśleniu ponownie szturchnął stertę banknotów. Jasne było, że dojrzewa w nim pomysł podsunięty przez Nathera. — Z jednej strony pan z tym swoim pakietem, z drugiej ja, usiłujący dokonać drobnego włamania. Po zastanowieniu — powiedział podjąwszy decyzję z nie ukrywanym niesmakiem — obawiam się, że będę musiał sobie tę forsę pożyczyć. Tak siedzieć i patrzeć na nią… za bardzo mnie to podnieca.

Nather zesztywniał, masywne dłonie zwinął w pięści. Ale broń w ręku Świętego nawet nie drgnęła, wymierzona bezlitośnie w jego bezradną postać niczym palec przeznaczenia. Małe oczka sędziego zamigotały jak płonące agaty, kiedy Simon zamaszystym ruchem zgarnął stertę banknotów i wrzucił je sobie do kieszeni; lecz Nather nie próbował prowokować colta kaliber 38 znajdującego się w odległości zaledwie trzech stóp od jego przepony. Bezsilny gniew wybuchł głośnym staccatem słów, które przecięły ciszę złowróżbnym zgrzytem.

Do diabła! Już ja się postaram, żeby ci to nie uszło płazem!

Wierzę, że by się pan postarał — zgodził się uprzejmie Święty. — Przyznaję, że postąpiłem wobec pana odrobinę nietaktownie. Szkoda, że nie czuje się pan towarzysko usposobiony. Moglibyśmy spędzić razem przemiły wieczór, a potem, gdyby mnie kiedykolwiek złapano i postawiono przed panem w sądzie, zalałby się pan łzami i polecił ławie przysięgłych, aby mnie uniewinniono, tak jak w końcu postąpiłby pan z Jackiem Irbollem, gdyby nie przytrafił mu się ten tragiczny wypadek. Przypuszczam, że nie można mieć wszystkiego… Ale mniejsza o to. Niech mi pan powie, ile od pana pożyczam, zostawię panu pokwitowanie.

Bladość ustąpiła na chwilę z oblicza Nathera, które poczerwieniało z wściekłości. Kropla potu spłynęła po policzku i drżąc zawisła na podbródku.

Było dwadzieścia tysięcy dolarów — oznajmił ochryple.

Święty uniósł brwi.

Nieźle kosztowała ta krew… — wycedził. Sędzia nie odezwał się, tylko nagły dreszcz przerażenia rozszerzył mu źrenice. Simon znów się uśmiechnął.

Proszę mi wybaczyć. W tym zdenerwowaniu i w ogóle zapomniałem się przedstawić. I chyba postawiłem pana w niezręcznej sytuacji. Nazywam się Templar, Simon Templar — uchwycił w oczach ważnej osobistości błysk śmiertelnego strachu, który wykrzywił wargi sędziego. Uśmiechnął się jeszcze łagodniej. — Może pan o mnie słyszał, jestem Święty.

W zaschniętym gardle Nathera zabulgotało, gdy odruchowo przełknął ślinę.

To pan wysłał do Irbolla ten list — wymamrotał przez zaciśnięte wargi.

I ja go zabiłem — stwierdził spokojnie Święty.

Żartobliwa nuta zadźwięczała już tylko w najgłębszych półtonach jego głosu, który stał się tak gładki i zimny Jak sopel lodu. — Niech pan o tym nie zapomina, Nather. Pan go wypuścił, a ja go zabiłem.

Sędzia wykonał ruch, który był jedynie nie kontrolowaną reakcją napiętych do ostatnich granic nerwów. Jego usta sformułowały ledwie dosłyszalne pytanie:

Czego pan chce?

Cóż, myślałem, że moglibyśmy sobie trochę pogawędzić — noga Simona znów zaczęła kołysać się lekko, wahadłowym ruchem. — Sądziłem, że można by się od pana czegoś dowiedzieć. Wygląda na to, że był pan kumplem Jacka Irbolla. Według tego, co przeczytałem dziś w gazecie, to pan podpisał mu pozwolenie na noszenie broni, z której zastrzelił Ionetzkiego. To pan zakwestionował nakaz aresztowania, żeby wydobyć Irbolla, kiedy po raz pierwszy go przymknęli. To pan odroczył rozprawę, kiedy go ostatnim razem postawili przed sądem. I pan, zdaje się, trzy lata temu ułaskawił tegoż Irbolla oraz czterech innych oskarżonych — zamordowanie chłopca, Billie’ego Valcrossa. Tak czy inaczej, Algernon, wydaje mi się, że z takiego kumpla jak pan można mieć niemały pożytek.



Rozdział 2

Jak Simon Templar

wyciągnął pewne korzyści z przesłuchiwania,

a inspektor Fernack wybrał się na przejażdżkę.

1


Nather nie próbował odpowiadać. Z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłej nienawiści zapadł się głęboko w fotelu i przeszywał Świętego jadowitym spojrzeniem. Ale Simon przywykł do takich spojrzeń.

Tuż przed moim przyjściem — zauważył tonem swobodnej konwersacji — wyczytywał pan coś ze świstka papieru, co ma chyba jakiś związek z dwudziestoma kawałkami, które pożyczyłem.

Nie wiem, o czym pan mówi — odparł sędzia.

Czyżby? — głos Simona był słodki jak miód, ale niebieskie oczy pozostały zimne. — Pozwoli pan, że przypomnę. Zgniótł pan ten papier i wrzucił do kosza. Leży tam do tej pory, a ja chciałbym go sobie obejrzeć.

Nather zamrugał powiekami:

Dlaczego sam pan go nie wyjmie?

Ponieważ sprawiłoby mi nieniewysłowioną przykrość, gdybym dał panu szansę schylając się; mój tyłek jest dziś wyjątkowo wrażliwy. Niech pan wyciąga ten papier!

Jego głos przeciął powietrze niczym trzaśniecie bicza i Wallis Nather szarpnął się jak smagnięty. Ale nie wykonał najmniejszego mchu, by usłuchać polecenia.

W pokoju zapadła pulsująca cisza. Powietrze aż naelektryzowane było jej napięciem. Kiedy Święty twardym głosem wydał jedną krótką komendę, uśmiech znikł z jego warg — i już nie powrócił. Nic się nie zmieniło w pełnej wdzięku swobodzie, z jaką Simon trwał na swym niebezpiecznym stanowisku na krawędzi biurka, ale łagodne kołysanie jego stopy zamarło nagle, jak zamiera wahadło w rozbitym zegarze. Leciutkie mrowie niby ukłucie szpilek przebiegło mu po grzbiecie, kiedy zdał sobie sprawę, że Nather nie zamierza usłuchać.

Jednocześnie uświadomił sobie, że sędzia mobilizuje resztki sił i odwagi, aby jednym desperackim skokiem rzucić się na rewolwer, który przykuł go do fotela. To było fantastyczne, wprost niewiarygodne, ale Simon z pewnością się nie mylił. Ta intuicyjna pewność błysnęła w jego umyśle w tej samej chwili, w której zamiar ten zaświtał w mózgu siedzącego naprzeciwko mężczyzny. I z taką samą pewnością Simon wiedział, że w momencie kiedy sędzia odważy się na ten desperacki skok, jego własny palec naciśnie spust bez wahania i bez skrupułów, kończąc w ten sposób raz na zawsze wszelką możliwą dyskusję.

Pan nie ośmieliłby się strzelić — powiedział Nather przez ściśnięte gardło.

Powiedział to tak, jakby usiłował przekonać samego siebie; oczy Świętego przygwoździły go do miejsca jak dwa błękitne sople lodu.

Takiego słowa nie ma w moim słowniku, powinien pan o tym wiedzieć! To nie jest kraj, gdzie broń nosi się dla ozdoby, a ja właśnie zaczynam się aklimatyzować…

Gdy to mówił, jego mózg pracował na pełnych obrotach, aby zrozumieć motywy decyzji tak szaleńczej, że aż pobielały kciuki trzęsących się dłoni sędziego.

Był przekonany, że człowiek tego rodzaju co Wallis Nather nie rzucałby się na ziejącą lufę rewolweru dla marnych dwudziestu tysięcy dolarów. Była to suma, której strata każdego by oczywiście zmartwiła, ale nie aż tak wysoka, by skusić kogokolwiek, prócz umierającego z głodu desperata, do podjęcia ryzyka, na jakie szykował się Nather.

Powód mógł być tylko jeden: słowa nagryzmolone na kawałku papieru w koszu od śmieci. Coś, co było napisane na tym zmiętym świstku, zawierało dostateczny ładunek dynamitu, by podnieść upiorną rękę samej Nemezis. Było tam zapisane coś, co miało taką moc, że pchało Nathera cal po calu prosto w objęcia prawie nieuniknionej śmierci…

Zafascynowany, Simon obserwował nieznaczne v drżenie ciała sędziego, gdy ten sprężył się do samobójczego ataku na broń. Po raz pierwszy w swej długiej, burzliwej karierze poczuł się ślepym instrumentem w rękach nieubłaganego przeznaczenia. Nie mógł zrobić nic więcej. Twarde ostrzeżenie, jedyne, jakie padło z jego ust, zostało zlekceważone. Nic innego nie pozostawało: za kilka sekund Nather rzuci się i w tej samej chwili broń Świętego wyszczeka śmiertelną odpowiedź…

Simon niejasno zdawał sobie sprawę, że jego puls bije szybciej. W zawrotnym tempie ogarnął myślą te wszystkie banalne szczegóły, które czasem przemykają przez pustkę nieznośnej niepewności — w domu musi być gdzieś służba, ale zanim dobiegną do drzwi, zdąży wykonać trzy szybkie ruchy: nabazgrze na bibule swój znak, chwyci z kosza świstek papieru i zniknie w ciemności przez otwarte okno…

I wtedy w tej dręczącej atmosferze dzwonek wybuchł niczym bomba. Dzwonek telefonu.

Jego podwójny rytmiczny sygnał jak gilotyna przeciął ostrzem zwykłej codzienności naprężone struny ciszy. Cały wysiłek Nathera poszedł na marne. Zdruzgotany tym ciosem sędzia wzdrygnął się, bezsilnie przygarbił w fotelu i drżącą ręką przetarł twarz.

Simon znów się uśmiechnął. I znów jego but rozkołysał się łagodnie, a wesołe kpiące spojrzenie wodziło po blacie biurka. Stały na nim dwa aparaty telefoniczne — jeden z nich był z pewnością domofonem. Syjamski brat drugiego aparatu stał na małym stoliczku po prawej stronie biurka, podłączony do tej samej zewnętrznej linii i przeznaczony dla sekretarki Wysokiego Sądu. Simon wyciągnął długie ramię i ulokował go sobie na kolanach.

Odbierz telefon, bracie — zaproponował tonem perswazji.

Kiwnięcie rewolwerem dodało nieuchwytnego znaczenia owej propozycji. Lecz zapał do walki wygasł już w żyłach sędziego. Kiedy z poszarzałą, zastygłą twarzą przesunął do siebie aparat i podniósł słuchawkę, Simon również podniósł słuchawkę drugiego aparatu i ustawił broń pod tak bezlitosnym kątem, aby mierzyła prosto w serce sędziego. Stanowczo nie był to pomyślny wieczór dla pana Wallisa Nathera, ale Simon nie mógł sobie pozwolić na sentymenty.

Mówi sędzia Nather.

Słuchawka przy uchu Świętego zawibrowała dźwięcznym kobiecym głosem.

Tu Fay — w słowach wypowiedzianych szorstko i stanowczo brzmiała jednak owa głęboka, przyjemna melodyjność, jaką niewielu kobiecym głosom udaje się zachować przez telefon. Ten osobliwy timbre wzburzył krew Świętego. Był to głos wywołujący w nim jakiś dziwny stan cudownego oczekiwania, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. — Wielki Szef prosi, żeby pan został dziś w domu — oznajmił głos. — Może pana potrzebować.

Oczy Nathera jakby rozbłysły, potem przeniosły się na Świętego. Simon poruszył rewolwerem pod stojącą na biurku lampą i wysunął go nieco do przodu. Jego wzrok był twardy jak stal. Nather z trudem przełknął ślinę.

Tak… tak, będę — wyjąkał.

,Mam nadzieję — zwięźle zakończyła kobieta tym samym czarownie modulowanym głosem i słuchawka zamilkła.

Patrząc na Nathera Święty wiedział, że przynajmniej jeden z obecnych zrozumiał bezbłędnie tę zaszyfrowaną rozmowę. Sędzia gapił się bezmyślnie przed siebie, z na pół otwartymi ustami, z zamarłą słuchawką wciąż jeszcze przyciśniętą do ucha.

Bardzo interesujące — odezwał się Święty.

Nather gwałtownie zamknął usta. Powoli odłożył słuchawkę na widełki i podniósł oczy.

Moja klientka — powiedział obojętnie, ale wcale nie był taki obojętny.

To takie interesujące — stwierdził Święty. — Nie wiedziałem, że sędziowie mają obowiązek przyjmować klientów. Zawsze przypuszczałem, że są niezależni i bezstronni… A ona musi być bardzo piękna, z takim głosem. Czy to możliwe, Algernon, że coś pan przede mną ukrywa?

Nather spojrzał na niego spode łba.

Jak długo jeszcze ma pan zamiar ciągnąć to niedorzeczne przedstawienie?

Dopóki mnie nie znudzi. Nietrudno mnie zresztą zabawić, do tej pory nie ziewnąłem ani razu. O ile się orientuję, coraz lepiej nam się rozmawia. Co chwila wyskakuje coś nowego. Ten pański Wielki Szef… posłuchajmy o nim czegoś więcej. Wprost umieram z ciekawości.

Oczy Nathera zamrugały wściekle.

Niech mnie szlag trafi, jeżeli będę z panem choć chwilę dłużej rozmawiał!

Trafi pana, jeżeli pan nie będzie.

Niech pana diabli wezmą!

I nawzajem — powiedział Święty z niezmąconym spokojem.

Wstał, okrążył biurko i zatrzymał się w rozkroku przed sędzią, smukły i sprężysty jak pantera.

Jest pan wyjątkowo tępy, Algernon — zauważył rzeczowo. — Wygląda na to, że nic pan nie zrozumiał. Być może zwiodło pana to nasze żartobliwe drobne interludium. Ale niech pan spróbuje odgadnąć, dlaczego tu jestem. Orientuje się pan chyba, że nie wpadłem tu dla samej przyjemności podziwiania pańskiego klasycznego profilu. Pan wie, kim jestem. Nic mnie nie obchodzi, jak bardzo się panu narażą, ale chciałbym się czegoś od pana dowiedzieć. Każdy z pańskich niewinnych sekretów z pewnością jest wart wysłuchania. Dalej, Nather, bo…

Bo co?

Rewolwer wysunął się naprzód, aż utkwił głęboko w obwisłym brzuchu sędziego.

Bo dowie się pan tego, co Ionetzki i Irboll już wiedzą.

Mięsiste wargi Nathera wykrzywiły się w ponurym grymasie, odsłaniając pożółkłe zęby. Simon wepchnął lufę odrobinę głębiej w jego brzuch.

Proszę tylko nie kłamać — upomniał pieszczotliwie — ponieważ przyjaźnię się z przedsiębiorcami pogrzebowymi, a ten zakład za rogiem wygląda tak, jakby mu się przydało trochę ruchu w interesie.

Nather przesunął rozgorączkowanym językiem po wyschniętych, spieczonych wargach. Przez trzydzieści lat regularnych kontaktów z przestępcami nauczył się rozpoznawać tę dziwną zawziętość w naturze człowieka, która czyni go zdolnym do morderstwa. Straszliwa walka wewnętrzna, jaką stoczył, nim zadzwonił telefon, wyzuła go z energii. Nie miał już siły, aby raz jeszcze sprężyć się do desperackiego skoku. I nie miał cienia wątpliwości, że jeśli odmówi odpowiedzi, jeśli będzie próbował kłamać, ten ironiczny potwór, który coraz mocniej wciskał mu lufę rewolweru w brzuch, zdepcze go bezlitośnie jak mrówkę. Grdyka Nathera uniosła się konwulsyjnie raz i drugi, ale nim zdołał się odezwać, spoza zamkniętych drzwi dały się słyszeć przytłumione kroki.

Święty wyprężył się nasłuchując. Po ciężkawym, platfusowatym człapaniu domyślił się, że kroki należą do służącego. Nather uniósł wzrok z nagłym błyskiem nadziei, lecz mocny ucisk lufy w jego obfitym ciele nie zelżał ani na jotę. Dobiegł go lekki niczym tchnienie szept Świętego:

Bohaterowie umierają młodo.

Zapukano do drzwi dyskretnie — tak mógł pukać tylko służący. Nather wczepiony mściwym spojrzeniem w twarz Świętego odczytał raczej z ruchu jego warg, niż usłyszał polecenie:

Niech pan zapyta, czego chce.

O co chodzi? — warknął sędzia.

Inspektor Fernack czeka na dole, sir. Mówi, że to ważne.

Nather popatrzył na Świętego. Simon uśmiechnął się. Jego zabójczo — zuchwałe wargi ponownie sformułowały ledwo dosłyszalną komendę:

Niech wejdzie — powtórzył po nim Nather nie mogąc wprost uwierzyć, że jednak wypełnia rozkazy.

Siedział milczący i sztywny, kiedy kroki lokaja oddaliły się i ucichły, a Simon odsunął wreszcie lufę rewolweru, która tak uporczywie i podstępnie wywiercała dziurę w brzuchu sędziego.

Coraz lepiej — rzekł Święty ze zdumieniem, wtykając sobie papierosa między wargi. — Właśnie chciałem spotkać się z Fernackiem.

Nather gapił się na niego z niedowierzaniem. Sytuacja wydawała się groteskowa, nieprawdopodobna, a jednak taka właśnie była. Rewolwer zwolnił ucisk na brzuch — nawet zaczął wirować wokół wskazującego palca Świętego jednym z tych beztroskich, zamaszystych obrotów — co byłoby niemożliwe, gdyby sędzia nie spełnił któregoś z poleceń. Nather nie mógł tego pojąć. Takie zuchwalstwo zmroziło go przejmującym niepokojem, bardziej morderczym niż jakakolwiek groźba broni: było dowodem bezczelności, która przerażała, a z tego przerażenia zrodziło się pytanie, czy Święty nie przyjął jakiejś piorunującej, chytrej strategii, w której Nather nie mógł się połapać.

Będzie pan miał okazję — burknął sędzia gubiąc się w domysłach.

Simon potarł zapałkę o paznokieć lewego kciuka, przytknął trzaskający płomyk do koniuszka papierosa i zaciągnął się z rozkoszą. Ze snującą się przez wargi smużką dymu podszedł nonszalanckim krokiem do głębokiego fotela stojącego między oknami i nogą obrócił go tak, by grubo wyściełanym siedzeniem skierowany był ku drzwiom, przez które miał wejść inspektor.

Wrócił, zręcznym skrętem stopy obalił kosz na śmieci, schwycił zwinięty świstek papieru i wsunął go do kieszeni jednym gładkim gestem, który udaremnił jakikolwiek odruch protestu, nim pomysł taki zdążył wpaść sędziemu do głowy. Wysunął szufladę, do której poderwała się ręka Nathera, kiedy po raz pierwszy usłyszał głos Simona, i znajdujący się tam rewolwer przełożył do własnej kieszeni. Potem, zadowolony z tak przygotowanej scenerii, podszedł do fotela i usadowił się w nim wygodnie, z prawą nogą wdzięcznie przerzuconą przez poręcz; długi na ćwierć cala popiół z papierosa strząsnął na kosztowny dywan.

Kiedy służący zapowie Fernacka — zarządził — niech pan otworzy drzwi i wpuści go. A sam wróci na swoje miejsce. Zrozumiał pan?

Nather nie rozumiał. Oszołomiony, wciąż jeszcze wytężał mózg, na próżno usiłując pojąć, co się za tym kryje. Na pierwszy rzut oka przybycie Fernacka wydawać by się mogło spełnieniem modlitwy. Dawało z pewnością szansę wybrnięcia z tej sytuacji, odzyskania w jakiś sposób świstka papieru tkwiącego w kieszeni Templara, no i pozbycia się samego Świętego. Ale coś powiedziało sędziemu, że ten opanowany, uśmiechnięty mężczyzna w fotelu wcale nie zmierza do takiego rozwiązania sytuacji.

Simon czytał w jego myślach.

Przez chwilę broni nie będzie widać, Nather. Będzie jednak pod ręką. Z tej odległości jestem prawdziwym snajperem. Nie chciałbym, aby się pan zbytnio ekscytował myślą o wspólnym działaniu z Fernackiem przeciwko mnie. Ktoś mógłby zostać ranny. Spoczęło na nim jadowite spojrzenie Nathera.

Mam nadzieję — wycedził sędzia — że jeszcze się kiedyś spotkamy.

W Sing Sing — zaproponował serdecznie Święty. — No, to jesteśmy umówieni.

Znów zaciągnął się papierosem. Przysłuchiwał się powracającym krokom lokaja, którym towarzyszyły cięższe, bardziej zdecydowane stąpnięcia. Prawdę mówiąc, nie miał w zanadrzu żadnych sztuczek. Skoro jednak Fernack był tutaj, Święty nie widział powodu, dla którego nie mieliby się spotkać. Cały wieczór rozpoczął się w tym samym nastroju bezstronnego oczekiwania i okazał się całkiem owocny. Z nie mniej życzliwym zainteresowaniem oczekiwał więc Święty powiększenia się rosnącego grona znajomych.

Lokaj zapukał ponownie.

Inspektor Fernack, sir.

Simon dał znak sędziemu i Nather powoli przeszedł przez pokój. Przy każdym kroku świadomy był, że ukryty rewolwer mierzy mu w plecy. Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi, a wtedy zwalista postać inspektora Fernacka wtoczyła się do pokoju.


2


Dlaczego drzwi są zamknięte, sędzio? — zapytał cierpko Fernack. Czy jest pan czymś zdenerwowany?

Nather bez słowa zamknął drzwi, a Simon postanowił wyświadczyć mu przysługę.

To ja kazałem zamknąć — wyjaśnił.

Fernack, który dotąd go nie zauważył, odwrócił się zaskoczony.

Nie miałby pan nic przeciwko temu, sędzio — ciągnął dalej Simon — żeby zamknąć je znowu, tak jak się umówiliśmy?

Nather zawahał się przez chwilę, ale usłuchał. Fernack bezmyślnie wlepił wzrok w spoczywającą na fotelu postać, potem przeniósł zaintrygowane spojrzenie na sędziego, zsunął na tył głowy swój podniszczony filcowy kapelusz i w zadumie naciągnął go na lewe ucho.

Cóż to znaczy, u diabła? — spytał.

Nather wzruszył ramionami.

Simon puścił mimo uszu zniewagę, badawczo przyglądając się nowo przybyłemu. Ogólnie rzecz biorąc, Fernack odpowiadał jego wyobrażeniu o tym, jak mógłby wyglądać nowojorski inspektor policji, ale rzeczywistość nieco przekroczyła to wyobrażenie. Simonowi spodobała się zarówno zadziorna uczciwość mroźnych szarych oczu, jak siła i odwaga jego żelaznych szczęk. Zdał sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy Fernack był dobrym, czy złym detektywem, należał z tą swoją ,j szczerością i prostolinijnością do wąskiego kręgu zjawisk bardzo rzadko spotykanych w kraju skorumpowanego prawa — był uczciwym gliniarzem. Owa góra potężnych muskułów kryła w sobie zalety, które Simon Templar zawsze umiał docenić. Uśmiechnął się więc do Fernacka z niekłamaną życzliwością, choć nie spodziewał się, żeby kiedykolwiek została mu odwzajemniona.

Inspektorze — powiedział grzecznie — sprawia mi pan zawód. Miałem nadzieję, że zostanę rozpoznany.

Oczy Fernacka spochmurniały, kiedy zdezorientowany uważnie przyglądał się ogorzałej twarzy Świętego. Potrząsnął głową.

Pan wydaje mi się znajomy, tylko licho wie skąd pana znam.

Widocznie zdjęcie było nieudane — stwierdził Święty z ubolewaniem. — Te zdjęcia zwykle są takie., W każdym razie nie dalej jak dziś rozdawał pan odbitki dziennikarzom…

Olśnienie spadło na Fernacka jak cios.

Jego szeroko otwarte oczy zapłonęły, a szczęki zwarły się z kłapnięciem, kiedy trzema wielkimi krokami przemierzył pokój.

Na Boga, Święty!

We własnej osobie. Nie wiedziałem, że jest pan kumplem naszego Algernona, ale skoro pan się tu zjawił, pomyślałem sobie, że równie dobrze i ja mógłbym zostać.

Fernack pochylił ramiona, a jego zadziorny podbródek wysunął się niebezpiecznie. Tak niespodziewanie zaskoczony, nie zdążył nawet się zdziwić, dlaczego Święty miałby dobrowolnie oddać się w ręce policji.

Poszukuję pana, młody człowieku — burknął i ruszył naprzód, sięgając do kieszeni.

Nagle zatrzymał się, o jard od fotela. Jego ręka zawisła w powietrzu, zaledwie dwa cale od broni. Wydawało się, że Święty nie wykonał najmniejszego ruchu, nadal łagodnie kołysał stopą w przód i w tył, ale w jego prawej ręce jakimś cudem znalazł się niebiesko–czarny rewolwer z okrągłym czarnym otworem wycelowanym dokładnie w mostek inspektora.

Przykro mi — powiedział Święty i naprawdę tak myślał. — Nie mogę znieść, gdy mnie ktoś chce aresztować, co powinien pan wywnioskować z mojej biografii. Jest to właśnie jedna z tych rzeczy, które się nie zdarzają. Mój drogi, chyba nie myślał pan poważnie, że zostałem tu po to, aby mógł pan zabrać sobie mnie do domu na pamiątkę.

Przez chwilę Fernack milcząc wpatrywał się w rewolwer, potem znowu przeniósł wzrok na Świętego. Przez tę chwilę Simon odczuwał lęk, że policjant o takim podbródku mógłby nie dać się powstrzymać — a Simon za nic nie chciał strzelać. Ale Fernack nie był szaleńcem. Urodził się i wychował w świecie, gdzie szaleństwo ustąpiło przed podstawową regułą, że przetrwa ten, kto rozsądniejszy; Fernack liczył się z faktami. Z tej odległości Święty nie mógł chybić, a honor nowojorskiej policji zyskałby jedynie krótkotrwałą chwałę z powodu bohaterskiego samobójstwa jednego z inspektorów.

Fernack chrząknął i wyprostował się wzruszając ramionami.

Cóż to znaczy, do diabła? — powtórzył.

Ot, takie sobie towarzyskie spotkanie. Niech pan siada i wczuje się w nastrój tego wspólnego wieczoru. Może i pan zna jakieś typowo męskie historyjki z palarni?

Fernack przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Świętego. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, które go tak otumaniło, pogodził się z sytuacją z typowym dla siebie poczuciem rzeczywistości. Skoro odebrano mu na razie inicjatywę, nie zaszkodzi posłuchać.

Co pan tu robi? — zapytał; w jego głosie zabrzmiał ponury respekt.

Simon obrócił rewolwer w stronę Nathera i skinieniem ręki nakazał sędziemu usiąść z powrotem w obrotowym fotelu.

Mógłbym zadać to samo pytanie — zauważył.

Fernack w zamyśleniu popatrzył na sędziego, a bystre oczy Simona uchwyciły w tym spojrzeniu wyraźną niechęć. Zdał sobie sprawę, że Nather też go zauważył.

Więc niech pan pyta — oschle powiedział Fernack.

Simon z rozbawieniem przyglądał się obu mężczyznom.

Oto dwa ramiona prawa — skomentował z uszanowaniem — strażnik porządku publicznego i przedstawiciel organów sprawiedliwości. Moglibyście razem pozować do tableau pod tytułem, ,Nieprzekupni”, w kolorze zielonego groszku.

Fernack zmarszczył brwi, a Nather nieznacznie poruszył się w fotelu. Zapadła pełna napięcia cisza, którą przerwał szorstki głos inspektora:

Zna pan jeszcze jakieś bajeczki?

Mnóstwo — odpowiedział Święty. — Dawno, dawno temu było sobie wielkie miasto, miasto najbogatsze na świecie. Jego wieże wzbiły się ponad chmury, a ulice wybrukowane były pozłacanymi banknotami, które służyły równie dobrze jak legendarne kocie łby, tyle że dużo łatwiej było się po nich poruszać. I wszyscy ludzie w tym mieście powinni byli żyć bardzo szczęśliwie zważywszy na Macy’s Basement i Groven Whalen, i katedrę zwaną Minsky*. Ale pod miastem zalęgła się żarłoczna ośmiornica, której macki sięgały zarówno szczytów, jak nizin, a nawet wiejskich błoni poza miastem, w Cararsie i North Hoosick, i w Far Rockaway zamieszkanej przez Szkotów. Otóż ta ośmiornica świetnie prosperowała tucząc się krwią, złotem i ludzką godnością.

Ostry głos Fernacka przerwał ten potok słów.

To zbyt prawdziwe, żeby było śmieszne.

To wcale nie miało być śmieszne, Fernack. Pan wie, dlaczego tu jestem. Dziś po południu odwaliłem za pana robotę: jedną z tych drobnych robótek, które Nather sam powinien załatwić, ale zawsze jakoś się od tego wymiguje. Ionetzki był pana dobrym przyjacielem, prawda?

Dużo pan wie — pięści policjanta zacisnęły się. — Co dalej?

A Nather był chyba dobrym przyjacielem Jacka Irbolla. Próbuję myśleć za pana. Wobec takiej orgii przywiązania wpadłem zobaczyć się z Natherem. Zabawiłem nie dłużej niż pół godziny, a tu pan się zjawia. No tak, przed chwilą pytałem, dlaczego pan tu przyszedł, nie ja zmieniłem temat.

Fernack zacisnął usta. Przeniósł wzrok na sędziego, ale plamista twarz Nathera była pozbawiona wszelkiego wyrazu niczym połeć słoniny, tylko rzęsiste krople potu zrosiły mu obfite policzki. Fernack znów spojrzał na Świętego.

Za dużo pytań pan zadaje — stwierdził stanowczo.

Spróbuję jeszcze jednego — Simon zaciągnął się: i spojrzał na inspektora poprzez mgłę wydmuchiwanego dymu. — Czy mógłby mi pan coś przetłumaczyć? — Przetłumaczyć na prosty język i spróbować mi to wyjaśnić.

Co?

Wielki Szef prosi, żeby pan został dziś w domu., Może pana potrzebować.

Simon całkiem pogodnie, bez zająknienia, rzucił ten cytat, który zabrzmiał jak dźwięk zerwanej struny skrzypiec, nie pozostawiając słuchaczom ani pół sekundy, by mogli ochłonąć i zastanowić się, jak należy zareagować. Ale nawet w momentach najbardziej złośliwego optymizmu nie spodziewał się tak pomyślnych rezultatów.

Jakby cisnął im pod nogi ładunek materiału wybuchowego. Natherowi zaparło dech od dławiącej czkawki, jak gdyby dostał postrzał w brzuch. Fernack uniósł się trochę w krześle na wyprężonych nogach, jego szare oczy niemal wyszły mu z orbit, po czym zwęziły się do migoczących szparek.

Niech pan powtórzy! — warknął.

Pan nie zrozumiał — Święty uśmiechnął się, spojrzenie szafirowych oczu pozostało równie nieruchome jak wycelowana broń. — Po prostu prosiłem pana o przetłumaczenie czegoś. Może mi pan powiedzieć, co to znaczy?

Nather zerwał się z fotela z zaciśniętymi pięścią a twarz mieniła mu się furią.

To niedopuszczalne! — warknął ochryple. — Czy i może pan zadziałać, Fernack, zamiast siedzieć tu i słuchać tego… tego wariata.

Fernack spojrzał na niego i odparł krótko:

Jasne, pan odbierze mu broń, a ja zadziałam.

Wniosę na pana skargę do komisarza! — Nather prawie krzyczał. — Wyrzucę pana z policji! Od czego mamy prawo, jeśli pierwszy lepszy uzbrojony opryszek może trzymać mnie na muszce w moim własnym domu, pod samym nosem inspektora policji!

A gangsterzy mogą zabijać w biały dzień gliniarzy i zostają uniewinnieni — dodał promiennie Święty. — Niechaj to więc będzie wiec protestacyjny. Nie wiem, dokąd zmierza ten kraj…

Sędzia dławił się, Święty wstał. Coś było w powietrzu, co podszepnęło mu, że lepiej zakończyć to spotkanie — głośny wybuch Nathera nie miał z tym nic wspólnego. Święty postępował z intuicyjną pewnością, która pozwalała mu obojętnie lekceważyć dramatyczne następstwa. W ten sposób najbardziej lubił pracować — podążając za tropem własnymi ścieżkami i nie próbując wyznaczyć mu drogi, jaką ma prowadzić. Ale ten wieczór dopiero się zaczynał. Podszedł do biurka i podniósł .wieczko jasnobrązowego pudełka z cygarami. Wybrał jedno, zaszeleścił nim sobie przy uchu i powąchał z uznaniem.

Wprawdzie nie zna się pan na tym co dobre, zna się pan jednak na dobrym tytoniu — mruknął.

Odrzucił niedopałek papierosa i wetknął cygaro marki Corona–Corona w figlarny kącik ust. Po namyśle .przechylił pudełko i wziął sobie jeszcze garść cygar.

No, chłopcy — powiedział — nie bierzcie mi za złe, że was opuszczę. Nigdy nie nadużywam gościnności, a wy macie zapewne jakieś sekrety, o których chcielibyście poszeptać sobie na ucho. — Przezornie wycofał się pod okno i tam stanął, żeby zapiąć marynarkę. — Aha. — rzekł — nie musicie się fatygować, by pędzić do okna i machać mi na do widzenia. Takie pożegnania zawsze mnie denerwują. — Po raz ostatni okręcił rewolwer wokół palca i znacząco uniósł go na dłoni. — Byłoby mi niewymownie przykro, gdyby w ostatniej chwili zdarzył się jakiś wypadek — dorzucił. I zniknął.

Fernack zagapił się w pusty prostokąt ciemności; i opróżnił płuca w głębokim westchnieniu. Po kilku sekundach oprzytomniał. Bez pośpiechu podszedł do okna i stał tam bez słowa, wpatrując się w mrok, po czym odwrócił się.

Podobałby mi się taki facet… — powiedział w zadumie.

Nather spojrzał na niego z ukosa.

Lepiej, żeby i pan się stąd wyniósł — warknął. — Jeszcze pan o tym usłyszy później.

A pan usłyszy już teraz — odparł zimno Fernack; i było w jego głosie coś, co kazało Natherowi słuchać.

To, co inspektor miał do powiedzenia, nie zajęło mu wiele czasu. W sprawach zawodowych Fernack nigdy nie pozwoliłby sobie na zbędne gadulstwo i raz na zawsze wyzbył się zwyczaju obmyślania jakichkolwiek eufemistycznych frazesów. Bez owijania w bawełnę: wyrąbał własną interpretację faktów prosto z mostu, z bluźnierczą brutalnością, zostawiając Nathera pobladłego i rozdygotanego.

W trzy minuty po odejściu Simona Templara inspektor Fernack także się wyniósł — tyle że drogą bardziej; zgodną z przyjętymi zwyczajami. Zbiegł pędem po schodach, potrącił służalczego lokaja, który otwierał mu drzwi, i zadyszany rzucił się za kierownicę swego patrolowego samochodu z gwałtownością, która nie dała się wytłumaczyć wyłącznie żarliwym pragnieniem, by jak najprędzej opuścić tę dzielnicę. Ale i jego wieczór jeszcze się nie skończył, chociaż w tym momencie jeszcze tego nie wiedział.

Zatrzasnął drzwiczki, włączył zapłon, odblokował kierownicę i wtedy coś twardego łagodnie, lecz stanowczo utorowało sobie drogę ku jego żebrom, a do prawego ucha dobiegło tchnienie aksamitnego głosu:

Chwileczkę, inspektorze. Wybierzemy się razem na małą przejażdżkę.


3


Fernackowi opadła szczęka.

Pod wpływem silnego wzburzenia nie spostrzegł, kiedy Święty się zjawił, i bezszelestnie otworzył tylne drzwiczki. Ale po cóż, u licha, miałby go szukać. Fernack w ogóle nie brał tego pod uwagę; zgodnie ze swym doświadczeniem był głęboko przekonany, że Templar zdążył już się gdzieś zagubić w ulicznym tłumie trzy lub cztery mile stąd. Po raz drugi tego wieczoru znalazł się w sytuacji tak absurdalnie zaskakującej, że na chwilę go sparaliżowało. A Simon w ciągu tej chwili wśliznął się na tylne siedzenie i zatrzasnął drzwiczki.

Fernack zamknął usta i spojrzał w spokojne niebieskie oczy.

Co pan zamierza?

Pojedziemy sobie gdzieś. Chciałbym z panem porozmawiać, a może i pan miałby ochotę pomówić ze mną. Pojedziemy gdziekolwiek pan zechce, byle nie na Centre Street.

Kamienna twarz inspektora skurczyła się w grymasie. Potrafił kipieć z oburzenia, ale do pewnych granic, do punktu, w którym krzywa jego gniewu, niczym tor górskiej kolejki w lunaparku, załamywała się i spadała raptownie — a radosna zuchwałość siedzącego przy nim mężczyzny sprawiła, że znalazł się w tym punkcie dwoma gwałtownymi skokami. W ułamku sekundy jego gniew, niczym rozpędzony wagonik kolejki linowej, osiągnął szczyt, zachybotał i nagle runął w dół.

Może spróbujmy do parku — powiedział Fernack. Ciężkim butem nacisnął rozrusznik i włączył bieg. Wyjechali z Dziesiątej Ulicy i skręcili na północ w stronę Siódmej Alei. Simon rozparł się wygodnie i przypalił sobie cygaro zapalniczką z tablicy rozdzielczej. Nie powiedzieli ani słowa, póki nie wplątali się w gmatwaninę pojazdów na Times Square. Wtedy dopiero odezwał się Święty:

Wie pan co, zaczyna mnie męczyć to wymachiwanie rewolwerem. Czy nie moglibyśmy się bez tego obyć i potraktować tę rozmowę jako nieoficjalną?

Dla mnie, okay — odburknął Fernack nie odbywając wzroku od jezdni.

Simon wrzucił broń do bocznej kieszeni marynarki i całkowicie odprężony rozkoszował się paleniem. Był przekonany, nie miał cienia wątpliwości, że na zawartym rozejmie może absolutnie polegać. Jechali dalej w blasku świateł i skręcili do Central Park przez szeroką bramę w pobliżu Columbus Circle.

Kilkaset jardów dalej Fernack zjechał do krawężnika i zgasił silnik. Włączył krótkofalówkę na odbiór i zanim się odwrócił, powolnym ruchem zapalił cygaro. Kiedy się zaciągnął, rozżarzony koniuszek oświetlił jego wyrazistą twarz zastygłą w wyrazie flegmatycznej ciekawości.

No więc? O co chodzi?

Mniej więcej o to samo co panu. Tyle tylko, że pan działa zgodnie z prawem, a ja wbrew prawu. Idziemy różnymi drogami, ale obie prowadzą w tym samym kierunku. W zasadzie moja droga wydaje się szybsza niż pańska, czego świadectwem nieżyjący już pan Irboll.

Fernack patrzył nieruchomo przed siebie, ponad — przyćmionymi światłami samochodu.

Dlatego tu jestem, Święty. Dziś rano powiedziałem komisarzowi, że gotów byłbym uściskać każdego, kto sprzątnie tego szczura. Ale panu nie ujdzie to na sucho.

Uchodziło mi całkiem gładko przez ładne parę lat — odpowiedział Święty chłodnym tonem.

Do mnie należy przymknąć pana, wycisnąć z pana zeznanie i posadzić na krześle elektrycznym. Może jutro się tym zajmę. Muszę przyznać, że jest pan dobry, a jest pan jedynym człowiekiem, który w ciągu godziny dwukrotnie mnie wykołował, i to tak, że mi się nawet spodobało. Ale dla mnie jesteś pan kanciarzem i mordercą. Przestępcy i tak są w tym mieście górą, nie potrzebują pomocy. Moim zadaniem służbowym jest wsadzić pana do ciupy. Oto jak się sprawy mają.

Dość jasno. Nie mógł pan być ze mną bardziej szczery. Ale i ja mam swoje zadanie, Fernack. Przyjechałem, żeby zrobić trochę porządku w tym pańskim mieście, a sam pan wie, jak ono tego potrzebuje. Natomiast pana obowiązkiem jest czuwać, żeby mi się to nie udało. Panu płacą za pilnowanie, żeby żaden zbir i gangster w tym mieście nie wyszedł na deszcz bez kaloszy, pan ma ich ciepło opatulać szalikami i troszczyć się, aby przypadkiem który nie dostał kataru. Mieszkańcy Nowego Jorku płacą panu, żeby mieć pewność, że zabijanie to przywilej facetów z politycznymi koneksjami…

I co z tego?

To, że może nieoficjalnie odpowiedziałby mi pan na kilka pytań, skoro nikt nas nie słyszy?

Fernack, żując cygaro, przesunął je w drugi kąt ust, wyjął i po mistrzowsku splunął przez uchyloną szybę samochodu. Potem znów wetknął cygaro w usta i obserwował,, jak światło uliczne zmienia się z zielonego na czerwone.

Pytaj pan.

Kto to jest Wielki Szef?

Koniuszek cygara Fernacka rozjarzył się i zgasł. Inspektor oparł łokieć na kierownicy.

Sam chciałbym wiedzieć. Tak zwykle nazywały się najgrubsze ryby wśród gangsterów. Al Capone’a też nazywano Wielkim Szefem. Dla wszystkich tych szczurów najważniejsze były tytuły: „Wielki Ktoś”, „Wielka Osobistość”… zawsze to samo. Z takim doczepionym tytułem czuli się ważniejsi, a małe szczurki miały jak się im podlizywać.

Czuli się?

Aha. — Cygaro inspektora zatoczyło łuk, kiedy strząsał popiół na ulicę. — Dziś sprawy wyglądają nieco inaczej. Dziś, kiedy mówimy „Wielki Szef”, mamy na myśli faceta, którego nikt nie zna, gościa, który stoi za Morrie’em Ualino, za Dutchem Kuhlmannem, za Redem McGuire’em i za całą resztą. Dużo ważniejszego, niż kiedykolwiek był któryś z tamtych. Faceta, który sam się koronował na tajemniczego króla największego podziemnego imperium, jakie kiedykolwiek istniało. Gdzie pan o nim słyszał? — zapytał Fernack.

Święty uśmiechnął się.

Podsłuchiwałem, to jedno z moich brzydkich przyzwyczajeń.

U Nathera?

Niech pan sam wyciągnie wnioski.

Fernack poruszył się — jego masywne ciało zaczęło drętwieć za kierownicą; w jego szarych oczach, pod zmarszczonymi krzaczastymi brwiami, odbijał się czerwony ogieniek rozżarzonego cygara.

Zrozum pan — odezwał się szorstko. — Wszystko, coś pan tu naopowiadał o mnie i o całej policji, może i jest prawdą. Nie będę się spierał. W taki sposób funkcjonuje to miasto. I tak samo działo się wtedy, kiedy jeszcze łaziłem w patrolu po ulicach. Ale powiadam panu, że któregoś dnia wsadzę tego łotra za kratki, obojętnie: sędzia czy nie sędzia, już się z tego nie wywinie. Jeśli kilka słów, z jakimi pan tu wystrzelił, przekazano Natherowi, to znaczy, że szykuje się jakiś numer dzisiejszej nocy; i jeśli tylko da się to skojarzyć z Natherem, już ja go urządzę. I dopilnuję, żeby dostało mu i to, na co zasłużył.

Dlaczego miałoby to znaczyć, że szykuje się jakiś numer?

Bo Nather jest jeszcze jednym pionkiem Wielkiego Szefa, takim, jakim był Irboll. Niech pan posłucha: jeśli ta szajka coś na dzisiaj szykuje, zawsze jest szansa, że może zdarzyć się jakaś wsypa. Gliniarze mogą przychwycić jednego czy dwóch z nich. A to znaczy, że dostaną porządny wycisk. Co się mamy czarować. Kiedy już będziemy mieli tych drani na posterunku, nie będziemy się z nimi cackali ani głaskać po główkach. Najczęściej jedyną karą, jaka im się dostaje, jest to, co od nas oberwą. A oni tego nie lubią. Możesz być twardy jak diabli i słówka nie pisnąć, ale pała swoje zrobi. , Więc jeśli banda jest szczwana, to ma swojego adwokata, który może się zjawić w każdej chwili ze świstkiem kwestionującym nakaz aresztowania, zanim w ogóle zdążymy dobrać się im do skóry — a taki świstek musi podpisać sędzia. Któregoś dnia może wyjdzie ustawa dająca gangsterom prawo, żeby sami sobie wypisywali takie nakazy i oszczędzili wszystkim zachodu, ale na razie muszą jeszcze mieć pod ręką jakiegoś sędziego.

Rozumiem — powiedział Święty cicho.

Fernack chrząknął, a jego grube palce zacisnęły się .na cygarze.

Kto wydał Natherowi to polecenie? — warknął.

Nie mam zielonego pojęcia — odparł Święty niezupełnie zgodnie z prawdą. Mimo że czuł do Fernacka sympatię, było już za późno, aby przełamać od dawna zakorzenione uprzedzenia i dać się wyprzedzić jakiemuś policjantowi. — Ktoś zadzwonił, i to wszystko.

Po co pan poszedł do Nathera?

Zadałem panu to samo pytanie, ale nie muszę go już powtarzać, bo stałem pod oknem i słyszałem. Cygaro wysunęło się z ust Fernacka i w fontannie iskier spadło mu na kolana.

Co takiego?

Na wypadek gdyby pan zdecydował się mnie ściąć — dobrotliwie wyjaśnił Święty. — Takie zmykanie przed sforą rozjuszonych policjantów niczym zając do i jest dobre dla Charliego Czaplina, dla mnie jednak to troszeczkę niegodne. — Uśmiechnął się szeroko cos sobie przypominając. — Podziwiałem pana słownik — dorzucił.

Inspektor z wielką uwagą szukał po omacku swojego cygara.

Musiałem to zrobić — burknął. — Ta świnia posunęła się za daleko, kiedy uniewinniła Irbolla. Mogą mnie za to przenieść. Ale nic by mnie nie powstrzymało, nawet gdyby mi z góry zapowiedzieli, że od jutra będę łazić z patrolem w tę i we w tę po tej samej ulicy na Staten Island.

Simon odchylił głowę do tyłu i wpatrywał się w niski dach samochodu.

Jak oni są zorganizowani?

Fernack oparł się o kierownicę i palił patrząc wprost przed siebie. Mijały ich z warkotem strumienie prywatnych samochodów i taksówek, przemykających w obie strony, a na drzewie nad ich głowami nocny ptak przechwalał się, co zrobi swojej żonie, kiedy wróci do domu.

Światła zmieniały się dwukrotnie, zanim Fernack odpowiedział:

Na szczycie tego miasta znajduje się organizacja polityczna zwana Tammany Hall. Są to te same typy, co obsiadły wszystkie państwowe stanowiska. Jeszcze pana na świecie nie było, jak wypracowali sobie tak precyzyjne metody prowadzenia kampanii wyborczej, że już nie muszą się więcej o to troszczyć. Na ich komendę wyborcy maszerują do urn jak na paradzie wojskowej, wynajęte przez nich zbiry pilnują tych urn, a zatrudnieni przez nich ludzie liczą głosy. Bosem Tammany Hall jest człowiek o nazwisku Robert Orcread, a przezwisko sam sobie nadał: Uczciwy Bob. Przed ratuszem stoi fajna rzeźba zwana Cnotą Obywatelską, a w środku znajduje się największa zbieranina kanciarzy i łapowników, jaka kiedykolwiek rządziła tym miastem.

Jest taki prokurator okręgowy, co się nazywa Marcus Yeald, którego tak pokręciło od nieuczciwości, że można by nim wyciągać korki jak korkociągiem; jego sprawy rozstrzygają sędziowie typu Nathera. Tutaj rzeczy mają się inaczej niż w pańskim kraju. Tutaj sędziów się wybiera. I za każdym razem, kiedy taka sprawa do nich wpływa, muszą usiąść i pogłówkować, jakie facet ma poparcie. Może zresztą mówi im to ktoś ważniejszy, aby nie popełnili żadnej pomyłki, bo jak sędzia pośle za kratki gościa, co ma silne koneksje polityczne, to po następnych wyborach ktoś inny zajmie jego sędziowski stołek.

Politycy mianują komisarza policji, a on robi to, co mu każą, i siedzi cicho, kiedy mu każą. Pierwszy błąd, jaki popełnili, to było mianowanie Quistroma. On nie słucha niczyich rozkazów. I jakoś zyskał sobie sympatię i uznanie przyzwoitych mieszkańców tego miasta, tak że nawet politycy nie ośmielają się go czepiać, narobiłoby to za dużo hałasu. Ale w końcu wszystko sprowadza się do jednego: jeśli posyłamy faceta przed sąd, to prokuratorem musi być Marcus lub któryś z jego zastępców, a sędzia, taki jak Nather, osobiście pilnuje, żeby wszystko grało.

Grasuje w tym mieście gang szczurów i morderców, którzy nie cofną się przed niczym, działając ręka w rękę z politykami. Mieliśmy porwania, morderstwa, szantaże i będzie ich jeszcze więcej. Robota Wielkiego Szefa, a jest to znakomity biznes. Przynosi więcej forsy niż kiedykolwiek udało się zarobić na alkoholu, więc tym trudniej sobie z tym poradzić. Sam pan powiedz: jeśliby zażądali okupu za pańskiego syna czy żonę, brata czy siostrę, a pań by wiedział, że te szczury mają serduszka miękkie jak serca grzechotników, nie zapłaciłby pan?

Święty skinął głową w milczeniu. Beznamiętna, lecz trzeźwa wypowiedź Fernacka nie wniosła wiele do tego, co już sam wiedział, ale uzupełniła i ubarwiła obraz sytuacji. Doszło kilka nowych nazwisk, o których trzeba by pomyśleć. Kiedy to sobie uświadomił, przypomniało mu się pytanie, z którym dotychczas taktownie zwlekał.

Kto to jest Papulos? — spytał.

Fernack uśmiechnął się kwaśno.

Trafił pan w sedno. Jest płatnym człowiekiem Morrie’ego Ualino.

Płatny człowiek Ualino? — Simon domyślał się odpowiedzi, ale nie dał po sobie tego poznać. — A co pan wie o Morrie’em?

Jest jedną z tych grubych ryb, o których przed chwilą wspominałem. Jednym z tych czarnowłosych, odpieprzonych przystojniaków w stylu Rudolfa Valentino, jeśli przypadkiem lubi pan ten typ urody; żyje jak hrabia, zachowuje się i wyraża jak dżentelmen, jeździ limuzyną pancerną i ma dwóch uzbrojonych po zęby goryli, którzy chodzą za nim jak cienie.

A z czego żyje?

Prowadzi jedno z najbardziej ruchliwych kasyn gry na Broadwayu. Jest chytry i jadowity. Sam go kiedyś zgarnąłem, raz do Ossining i raz do Dannemora, ale nigdy nie zdążył tam zedrzeć nawet pary skarpetek — cygaro Fernacka zatoczyło w ciemności świetlistą parabolę i upadło na jezdnię z cichym syknięciem. — Jeśli chcesz go dopaść, chłopcze, proszę bardzo. Powiedziałem wszystko, co wiem.

Gdzie go mogę znaleźć?

Fernack odwrócił się raptownie i popatrzył na Świętego. Pytanie zostało rzucone tak zdawkowo, jakby Święty pytał o adres cukierni, ale twarz Simona była pełna skupienia.

Fernack powrócił spojrzeniem na jezdnię i po chwili powiedział:

Przy Czterdziestej Dziewiątej Ulicy, między Siódmą i Ósmą Aleją znajduje się spelunka „U Charleya”, Może warto by złożyć tam wizytę… jeśli dostanie się pan do środka. Jest pewna dziewczyna, Fay Edwards, która mogłaby…

Inspektor nie dokończył. Trzeci głos wdarł się groźnie w rozmowę, bezosobowy, metaliczny głos, który dochodził z radia pod deską rozdzielczą.

Wzywa się wszystkie wozy. Sześcioletnia Viola Inselheim uprowadzona z domu przy Sutton Place…

Fernack wyprostował się, a światła mijającego ich samochodu ukazały jego twarz jakby wykutą z żelaza.

Boże! — wyszeptał. — Więc stało się!

Włączył zapłon, chociaż metaliczny głos brzęczał dalej:

— …Porywacze uciekli samochodem koloru kasztanowego. Numery, rejestracyjne Nowego Jorku. Pierwsze trzy znaki 5F3 lub 5F8. Inspektor Fernack, zgłoś się. Wzywa się wszystkie wozy…

Silnik ożył ryczącym staccatem, a Simon nagle zdecydował się pójść własną drogą.

Stop! — zawołał, kiedy samochód ruszył. — To już pana sprawa.

Odpowiedź Fernacka zagłuszył warkot silnika, który nabierał szybkości. Simon otworzył drzwiczki.

Dziękuję za przejażdżkę — powiedział i zwinnie zeskoczył na uciekający asfalt.

Stał pod drzewem, słuchał oddalającego się lamentu syreny i lekki uśmiech wypłynął mu na wargi. Impuls, który przywiódł go do Fernacka, zaowocował ponad wszelkie najśmielsze nadzieje.

Nad Natherem stał Papulos, nad Papulosem stał Morrie Ualino, nad Ualino stał Wielki Szef. A w bocznej kieszeni Świętego, obok rewolweru, spoczywał wraz z nagrodą w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów świstek papieru, którego tak bezskutecznie usiłował bronić Nather. Słowa wypisane na tym świstku, które Simon odczytał czekając na Fernacka pod oknami biblioteki, brzmiały po prostu: „Dziękuję. Papulos”.

Logiczne wydaje się wspinanie po szczeblach drabiny w ich naturalnej kolejności. A jeżeli Simon pamiętał jednocześnie, że powinny go one zaprowadzić również do tajemniczej Fay Edwards — cóż, był tylko człowiekiem…



Rozdział 3

Jak Simon Templar

rzucił okiem na pana Papulosa,

a Morrie Ualino rzucił się na Świętego.

1


Kiedy wrócił do Waldorf Astoria, dostając się jak uprzednio prywatną windą do apartamentu na jednym z najwyższych pięter, stary Valcross, który czekał na niego, wstał z uśmiechem ożywienia.

Cieszę się, że już jesteś — powiedział. — Przez chwilę zastanawiałem się, czy cała ta sprawa nie okaże się za trudna nawet dla ciebie.

Święty roześmiał się, zamaszystym ruchem zręcznie rzucił kapelusz na szafę i zajął się szklanką, butelką, kostkami lodu oraz syfonem.

To trwało dłużej, niż przypuszczałem — wyjaśnił. — Widzisz, musiałem zabrać na przejażdżkę inspektora Fernacka.

Znad krawędzi szklanki mrugnął szelmowsko do Valcrossa. Valcross cierpliwie czekał na relację, która miała nastąpić, a jego twarz przybrała wyraz nieopisanego zdumienia, jakiego właśnie Święty się spodziewał.

Simon rozsiadł się z drinkiem w fotelu, zapalił papierosa i zaciągnął się z rozkoszą — wszystko w teatralnej ciszy.

Dzięki Bogu, można tu kupić przynajmniej skromne playersy za dwadzieścia centów — odezwał się w końcu. — Wasza amerykańska machorka, Bill, jest grzechem przeciwko nikotynie. Do tej pory myślałem, że to Hiszpanie palą najgorsze papierosy na świecie, — musiałem aż tu przyjechać, by stwierdzić, że tytoń można smażyć, gotować, przypiekać, nasycać mentolem, ucierać na proszek, zawijać w bibułkę i podtykać pod nos nic nie podejrzewającej publice.

Valcross uśmiechnął się.

Jeśli to już wszystko, co masz mi do powiedzenia, wracam do swojej lektury — rzekł. Simon zmiękł.

Rozmyślałem nad tym w powrotnej drodze — — oświadczył kończąc swą opowieść — i dochodzę do wniosku, że coś musi być w tych przejażdżkach. Naprawdę, zamierzam sam dać się na taką zabrać.

Valcross potrząsnął głową.

Nie radziłbym. Takie doświadczenia najczęściej fatalnie się kończą.

Nie dla mnie — odparł Święty. — I powiem ci coś jeszcze, Bill. Im dłużej o tym myślę, tym lepszy wydaje mi się ten sposób. Ale kiedy będziesz mi nalewał następnego drinka, chciałbym, żebyś się zastanowił, z jakiego powodu ktoś miałby być tak okrutny, żeby porwać dziecko, które już z nawiązką odcierpiało swój udział w niedolach tego świata nazywając się Viola Inselheim.

Valcross wziął do ręki książkę telefoniczną i pochylony nad nią podrapał się w głowę.

Powiedziałeś: Sutton Place? — przejrzał książkę, znalazł właściwą stronę i położył otwarty tom na kolanach Simona.

Simon przebiegł wzrokiem po wszystkich Inselheimach i z tego licznego plemienia wybrał pewnego Ezekiela, który mieszkał przy Sutton Place.

Ciekaw byłem, czy to właśnie ten człowiek — wyjaśnił Valcross.

Simonowi Templarowi nic to nazwisko nie mówiło.

Kim on jest.?

Zeke Inselheim? Najbogatszy makler w Nowym Jorku.

Simon zamknął książkę.

Więc dlatego Nather zostaje dziś w domu!

Wziął szklankę, którą Valcross znów mu napełnił, i palił w milczeniu. Powód wezwania wszystkich wozów policyjnych i wzburzenie Fernacka stały się bardziej zrozumiałe. A myśl, żeby ciągnąć ten wieczór dalej w tym samym duchu, w jakim go rozpoczął, wydawała mu się coraz bardziej kusząca. Niebawem skończył drinka i wstał.

Nie zamówiłbyś mi kawy? Zdaje się, że niedługo będę musiał znów wyjść.

Valcross spojrzał na niego z uwagą.

Dużo już dziś zdziałałeś. Nie mógłbyś odpocząć?

A ty byś odpoczywał, gdybyś był Zekem Inselheimem? — zapytał Simon. — Wolałbym dać się zabrać na taką przejażdżkę bodaj dziś wieczorem.

Po dziesięciu minutach był z powrotem — świeżutki i wymuskany, po zimnym prysznicu, z gładko zaczesanymi czarnymi włosami i z wesołym wzrokiem, tak promiennym i jasnym, jak letni poranek. Koszulę, kiedy wciągał ją wyłoniwszy się z łazienki, miał rozpiętą pod szyją, a lewy rękaw podwinięty do łokcia. Zapinał właśnie rzemyki osobliwego futerału wtulonego wygodnie w zacisze jego lewej pachy. Tkwiąca w nim rękojeść noża, misternie wysadzana kością słoniową, ściśle przylegała do nadgarstka, gdzie miał ją zakryć opuszczony rękaw.

Valcross nalał kawę i przyglądał się Templarowi. Była w tej energicznej sylwetce jakaś dynamiczna siła, żywiołowa zuchwałość i dumna hardość, co działało krzepiąco i podnosiło na duchu.

Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy — powiedział cicho Valcross — poszedłbym z tobą.

Simon roześmiał się.

Nawet czterech takich jak ty na nic by się nie przydało. — Zanim spuścił rękaw, odwrócił rękę odsłaniając na chwilę wsunięty do futerału nóż. — Mój piękniś i ja zrobimy wszystko co trzeba w czasie tej wycieczki.

W dziesięć minut później siedział już w taksówce, jadąc na zachód przez kaniony miasta. Ogromne biurowce na Piątej Alei, oddane na noc w ręce sprzątaczy i stróży, ozdobione geometrycznym wzorem rozjarzonych okien, wznosiły się na tle ciemnego nieba niczym przeogromne, jaśniejące plastry miodu. Taksówka przecięła Broadway zanurzając się w świetlistą ulewę neonów stłoczonych kin, teatrów i kabaretów, niczym pływak dający nura w falę, i wypłynęła po drugiej stronie w spokojnym kanale mdlącego mroku, w którym czerwone rurki, litera po literze, wyświetlały napis: „U Charleya”.

Dom był niskim, raczej obskurnym budynkiem w rodzaju tych; jakie spłaszczają sylwetkę miasta na zachód od Siódmej Alei, gdzie wciąż jeszcze panoszy się orgia futurystycznych budowli, z której narodziła się Igła Chryslera. Dom ten, a także sąsiadujące z nim budynki nasuwały przygnębiające podejrzenie, że należą do nieokreślonego kręgu osobników, którzy postanowili kiedyś osiągnąć swoistą indywidualność i zaspokoili swe ambicje przyjmując różnorakie wzorce nijakości. Okna na parterze przysłonięte były zielonymi firankami, które fosforyzowały połyskliwe od padającego zza nich światła.

Simon zadzwonił i po jakimś czasie odemknęła się krata w ciężkich dębowych drzwiach. W takiej sytuacji można było jedynie blefować, i to na ślepo.

Nazywam się Simon — powiedział Święty. — Przysyła mnie Fay Edwards.

Stojący za drzwiami mężczyzna potrząsnął głową.

Fay jeszcze nie przyszła. Chce pan na nią poczekać?

Może czekając mógłbym napić się czegoś — Simon wzruszył ramionami.

Jego zachowanie nie zdradzało ani zbytniego zainteresowania, ani zapału — przybrał najwłaściwszy w tej sytuacji ton niewinnej nonszalancji. Gdyby istotnie był tak niewinny, na jakiego wyglądał, nie mógłby tego odegrać lepiej. Portier, rozejrzawszy się bacznie po ulicy, otworzył drzwi.

Simon wszedł i powiesił kapelusz na wieszaku. Za malutkim korytarzem znajdował się przestronny bar, który chyba zajmował pozostałą frontową część budynku. Stoliki obsiedli dość gęsto mężczyźni w trudnym do określenia wieku, gładko ogoleni, w obcisłych marynarkach, tak korzystnie uwydatniających wypukłość ich barów i pleców. Kiedy prawie automatycznie zamilkli i spojrzeli na wchodzącego Simona, ich twarze, a zwłaszcza oczy, miały jednakowy wyraz martwej bezduszności, niczym ryby trzymane latami w chłodni. Pomiędzy nimi kręciło się kilka blondynek o rozłożystych kształtach i pulchnych, budyniowatych twarzach, z gatunku tak zwanych „laleczek gangsterów”, dla każdego łatwych do rozpoznania — to dziwne, jak niewielu mężczyzn, którzy poprzez zawrotne bogactwo torują sobie drogę ku niemal wszelkim wyrafinowanym smaczkom, nabiera jednocześnie wyrafinowanego smaku, jeśli chodzi o kobiety.

Simon poświęcił zgromadzeniu zaledwie jedno niedbałe spojrzenie, ogarniając całą sytuację bystrym rzutem oka. Podszedł do baru i wdrapał się na wysoki stołek. Jeden z ubranych na biało barmanów postawił przed nim szklankę oziębionej wody i czekał.

Whisky z wodą sodową — zadysponował.

Podczas gdy przygotowywano mu drinka, pokój wypełnił się na nowo normalnym szmerem rozmów. Simon upił mały łyk ze szklanki i zatrzymał odchodzącego barmana.

Chwileczkę — zagadnął go. — Jak się nazywasz?

Mężczyzna miał owalną oliwkową twarz bez wyrazu, brązowe oczy z pięknymi rzęsami i połyskliwe czarne, falujące włosy, a wszystko to sprawiało, że trudno było określić jego wiek.

Mam na imię Toni — oznajmił.

Gratuluję — powiedział Światy. — Ja nazywam się Simon. Z Detroit.

Mężczyzna skinął beznamiętnie głową, nie odrywając łagodnych ciemnych oczu od twarzy Świętego.

Z Detroit — powtórzył, jak gdyby chciał zapamiętać tę wiadomość.

Nazywają mnie Cztery Asy — dorzucił Święty tym samym tonem.

Gładka twarz barmana zareagowała tak, jak zareagowałby drewniany posąg.

Mówiono mi, że w tym mieście można spotkać graczy, którzy wiedzą, jak wygląda grubsza gotówka.

Czego pan chce?

Myślałem, że mógłbym gdzieś zagrać — niebieskie oczy wpatrywały się w barmana równie uporczywie, jak tamten wpatrywał się w Świętego. — Chcę zagrać z Morrie’em Ualino.

Mężczyzna przecierał powoli ścierką ladę, osuszając niedostrzegalne plamy wilgoci.

Ja nic nie wiem. Muszę zapytać szefa.

Odwrócił się i wszedł za firankę na tyłach baru. Podczas jego nieobecności Simon skończył drinka. Blef i ryzyko trwały nadal. Gdyby na tym etapie coś się nie udało, byłoby to wysoce niepomyślne, a co może się wydarzyć później — to już całkiem inna sprawa. Święty miał nerwy ze stali.

Po kilku minutach mężczyzna wrócił.

Morrie Ualino nie gra dzisiaj. Ale jest Papulos. Chce pan zagrać?

Simon nawet nie drgnął. Poprzez Papulosa trop wiódł do Ualino, a wcale się nie spodziewał, że zbliży się do niego za pierwszym podejściem. Jeśli jednak Ualino nie grał tej nocy, jeśli zajmował się czymś innym, był to jeszcze jeden dowód, że wiadomość radiowa, jaką otrzymał Fernack, mogła mieć swoje uzasadnienie. Spojrzenie Świętego stało się twarde jak błękitna stal, ale barman mógł dostrzec tylko wzruszenie ramion wyrażające niemiły zawód.

Nie przyjechałem grać o nędzne grosze. Co to za facet ten Papulos?

Brązowe oczy Toniego błysnęły ledwie uchwytną iskierką pogardliwego rozbawienia.

Jeśli chce pan grać wysoko, sądzę, że w pełni pana zadowoli. Później będzie pan mógł spotkać się z Ualino. Idzie pan?

No cóż, może nabiorę trochę wprawy. Nie mam nic lepszego do roboty.

Toni opróżnił popielniczkę, wytarł ją. Z odległości kilku jardów mogłoby się wydawać, że z nikim nie rozmawia, że po prostu wypełnia sobie czas, póki nie wezwie go inny klient.

Są nieco dalej, w Graylands Hotel, po drugiej stronie ulicy. Apartament 1713. Niech pan im powie, że przysyła pana Charley Quain.

Okay — Simon wstał i rzucił należność na ladę. — Dzięki.

Powodzenia — odpowiedział Toni i odprowadził go wzrokiem łagodnym jak u samy.

Graylands Hotel mieścił się nieco w bok od Siódmej Alei. Był to jeden z tych hoteli, w których zawsze jest pełno, a mimo to sprawiają wrażenie bezludnych, z kilkoma zaledwie gośćmi przemykającymi się chyłkiem z sanktuariów swych prywatnych pokoi na anonimową ulicę. Mogliby tu z powodzeniem bywać wyżsi urzędnicy, których rzekomo zatrzymały sprawy biurowe, ale żaden z nich nigdy by się do tego nie przyznał. Sprawiał żałosne wrażenie przebrzmiałej świetności, jak ordynarna klępa wystrojona w złoty brokat, i mimo że bary i restauracje na dole świeciły pustkami, w sekretnych pokoikach na górze, przesyconych dusznymi oparami rozwiązłości, życie aż kipiało.

Pozłacana winda, którą obsługiwał pryszczaty chłopak o sprośnym wyglądzie człowieka przedwcześnie wtajemniczonego we wszelkie bezeceństwa, jakie się tu kiedykolwiek mogły zdarzyć, uniosła Simona lotem strzały na siedemnaste piętro i wyrzuciła na skąpo oświetlony korytarz. Odnalazł apartament 1713, zapukał. Po krótkiej chwili klucz obrócił się w zamku i drzwi otworzyły się na osiem cali. Para zimnych, beznamiętnych oczu lustrowała go niespiesznie.

Nazywam się Simon — powiedział Święty doznając uczucia, że tego wieczoru dopuszcza do zbytniej poufałości mnóstwo niepożądanych osób. Ale to przybrane nazwisko wydawało się równie dobre jak każde inne, a na pewno lepsze niż tak wydumane, jak na przykład Kręcigęba. — Przysyła mnie Charley Quain.

Oczy, które go badały, przyjęły tę informację tak entuzjastycznie, jakby były dwoma szklanymi paciorkami.

Simon, hę? Z Denver?

Z Detroit — sprostował Święty. — Nazywają mnie Cztery Asy.

Głowa strażnika opadła na pół cala, który to gest można by uznać za skinięcie. Uchylił szerzej drzwi.

Okay, Cztery Asy. Słyszeliśmy już, że masz się zjawić. Jeżeli chcesz iść na całego, dobrześ trafił.

Święty uśmiechnął się i wszedł bez pośpiechu. Znalazł się w sporym foyer, konwencjonalnie umeblowanym. W przeciwległym końcu po obu stronach widać było drzwi prowadzące do dwóch pokoi. Spoza zamkniętych drzwi po prawej stronie dochodziły pojedyncze przyciszone głosy, suchy klekot sztonów i zdradliwie sepleniący szelest kart. Stało się jasne, że wstąpił na właściwą ścieżkę. Gdzieś za tymi drzwiami urzędował Papulos, a Święty uznał, że pora już rzucić na niego okiem.


2


Strażnik otworzył drugie drzwi i Simon wszedł. Stwierdził, że było to miejsce przeznaczone początkowo’ na salon, — ale wszystkie meble przesunięto pod ściany, pozostawiając dużo wolnej przestrzeni na wielki okrągły stół, przykryty zielonym suknem, który teraz zajmował środek pokoju. Grono mężczyzn siedzących wokół stołu otaczało kilku twardych osobników o wychudłych twarzach, których sokolooka powściągliwość natychmiast rozpraszała wszelkie podejrzenia, by mogli się tu znajdować dla udzielenia pierwszej pomocy, gdyby nagle któryś z graczy poczuł się niedobrze. Nad stołem świeciła jaskrawo jedyna lampa, rzucając na krąg graczy stożkowaty snop białej jasności. Kiedy Simon wszedł, wszystkie twarze obróciły się w jego stronę.

Simon Cztery Asy, z Detroit — zaanonsował strażnik. A po namyśle dodał cynicznym tonem: — Chce iść na całego, panowie.

Czuwający w cieniu osobnicy o wychudłych twarzach odprężyli się przybierając niedbałe pozy. Każdy z graczy potwierdził tę prezentację lakonicznym skinieniem głowy i natychmiast wszyscy powrócili do przerwanej gry.

Simon leniwie podszedł do stołu i wysunął wolne krzesło naprzeciwko rozdającego karty. Wystarczył mu jeden przelotny rzut oka, by stwierdzić, że strażnik miał powód do ironii — gra była dostatecznie wysoka, żeby , w jednym rozdaniu doszczętnie oskubać z pieniędzy każdego mniej wytrawnego kanciarza. Zapalił papierosa i obserwował twarze grających. Było to pstrokate zbiorowisko, składające się z przedstawicieli zarówno podziemnej elity, jak i ich krzykliwie wystrojonych satelitów. Po prawej stronie siedział otyły dżentelmen, jakiś wybitny członek Rotary Club z Grand Rapids, który przyjechał pohulać w wielkim mieście — w jego wyblakłych oczach czaiły się najwyraźniej awanturnicze błyski.

Otyły dżentelmen pochylił się konfidencjonalnie, wydzielając mocny aromat młodego burbona.

Chce pan iść na całego, co? — wysapał. — Dobrze pan trafił. Hę? Hę?

Hę? — powtórzył Święty, momentalnie wpadając w ten sam ton.

Mówię, że pan dobrze trafił, hę? — odparł otyły dżentelmen z mozolnie wypracowaną życzliwością.

Na usta Świętego wśliznął się leciutki uśmieszek.

Bracie — rzekł z przekonaniem — wcale się na tym nie znasz.

Utkwił wzrok w rozdającym karty, który zza sterty sztonów i kształtnych paczek banknotów wyglądał także na organizatora gry. W miarę jak mijały sekundy, dla Simona stawało się coraz bardziej oczywiste, że przy stole znajduje się co najmniej jeden człowiek, którego by nigdy nie poproszono, aby pozował do centralnej postaci nimfy w obrazie mającym nosić tytuł „Wzeszła Jutrzenka”.

Wydawało się, że śniada, ospowata twarz to po prostu pozbawiona owłosienia strona topornej, kanciastej głowy. Dwoje małych czarnych oczek, garnących się do siebie czule, zagnieździło się tuż pod okapem wydatnych kości czołowych, a nos między nimi stracił wszelkie pretensje do klasycznej symetrii, jakie mógł sobie niegdyś rościć, nim zetknął się z butelką od piwa. Gruba szyja, cała w fałdach tłuszczu, łączyła twarz, owo przejrzyste okno duszy, ze spasioną, wstrętną masą cielska, co w sumie składało się na doczesną powłokę, znaną światu jako Papulos. Nie był to w żadnym razie estetyczny widok, lecz Święty przyszedł tu po to, żeby rzucić okiem na Papulosa, i właśnie to robił. A kiedy tak patrzył, czarne jak paciorki oczka uniosły się i napotkały jego spojrzenie.

No, panie Simon, ile tego ma być? Białe są po stówie, czerwone po pięć stów, a niebieskie po patolu.

W jego chrapliwie nosowym głosie kryło się zatwardziałe szyderstwo. Był to ten rodzaj głosu, którego żaden normalny, zdrowy przestępca nie mógłby słuchać’ bez wzruszenia wywołującego przyjemne myśli o morderstwie. Simon uśmiechnął się i wydmuchnął kółko dymu.

Wezmę za dwadzieścia kawałków, może być niebieskimi.

W pokoju zaległa nagle cisza. Pozostali gracze poprawili się w swoich krzesłach, a stojący w cieniu osobnicy o wychudłych twarzach instynktownie odsunęli się prawym biodrem od wszystkiego, co mogłoby zawadzać. Bez drgnięcia powieką Papulos odliczył dwie sterty sztonów i wysypał na środek stołu.

Dwadzieścia kawałków — stwierdził lakonicznie. — Pokaż no forsę. — Jego oczy celowały tępo poprzez stół. — A może na kredyt?

Nie — odpowiedział chłodno Święty. — Mam gotówkę w kieszeni.

Pokaż no!

Rotarianin z Grand Rapids pociągnął łyk ze stojącej przed nim szklaneczki i sowim wzrokiem gapił się na stół. Święty sięgnął do kieszeni spodni. Wyczuł tam zwitek banknotów; wyczuł coś jeszcze — zmięty świstek papieru, który tym banknotom od początku towarzyszył. Przytrzymując małym palcem tę wymowną cząstkę dowodu, wyciągnął z kieszeni banknoty i zaczął je przeliczać.

Było to godne podziwu przedstawienie, jak zawsze, kiedy Święty prezentował perełki swoich kuglarskich sztuczek. Pod bacznym okiem Greka odkładał na stół dwadzieścia tysięcy dolarów, a wtedy świstek papieru wśliznął się gdzieś między banknoty i wypadł w połowie liczenia zapisaną stroną do góry. Simon przestał liczyć; wykonał bardzo niezdarny ruch, by go chwycić, tak jednak powolny i niezdarny, że Papulos bez trudu zdążył złapać go za przegub.

Chwileczkę — głos Greka rozległ się w ciszy nagłym zgrzytem groźby. Jednym palcem prztyknął świstek papieru w swoim kierunku i przez chwilę mu się przyglądał. Potem przeniósł spojrzenie na banknoty. Powoli podniósł oczy, a na jego śniadych policzkach zapłonęły czerwone plamy.

Skąd masz te pieniądze?

W dalszym ciągu trzymał Świętego za prawy przegub, a jego uścisk zacieśnił się raczej niż rozluźnił. Simon spojrzał na niego z miną winowajcy.

Coś z nimi nie tak? — zapytał stropiony. — Powinny być dobre, sam je wypłaciłeś.

Wiem — powiedział Papulos. — Ale nie tobie.

Nieznacznie skinął głową; Simon wiedział, bez oglądania się, że dwóch chudogębych osobników zaszło go od tyłu. Nikt więcej się nie poruszył; ciężki oddech rotarianina z Grand Rapids, który poznawał życie, był najgłośniejszym dźwiękiem w pokoju.

Papulos podniósł się.

Wstawaj — powiedział. — Chcę z tobą pogadać tam obok.

Jakaś ręka zacisnęła się na ramieniu Świętego i szarpnęła go do góry, ale na tym etapie wcale nie miał zamiaru się sprzeciwiać — pomijając fakt, że i tak wszelki sprzeciw byłby daremny. Stanął posłusznie między dwoma strażnikami i podążając za szerokimi plecami Papulosa opuścił pokój.

Przeszli przez korytarz i wkroczyli do pokoju sypialnego; drzwi za nimi zamknięto na klucz. Obszukano go brutalnie i postawiono pod ścianą. Papulos stanął przed nim, podczas gdy dwaj goryle ulokowali się po przeciwnej stronie. Paciorkowa te oczy Greka zmniejszyły się do czarnych punkcików wielkości główki od szpilki.

Skąd masz te dwadzieścia kawałków?

Święty przeszył go ponurym wzrokiem.

Nie twój zasrany interes.

Ruchem nadspodziewanie szybkim i celnym jak na tak opasłe cielsko Papulos zamachnął się i twardą pięścią zdzielił Świętego w twarz.

Skąd masz te dwadzieścia kawałków?

Na chwilę mięśnie Świętego skurczyły się, jakby pod dotknięciem płomienia, ale natychmiast się opanował. Wszystko to było cząstką prowadzonej przez niego gry, wyrównanie porachunków z Papulosem można odłożyć na później. Z szerokim rozmachem zamierzył się na szczękę Greka, ale był to niewprawny, amatorski cios pozbawiony jakiejkolwiek szansy na osiągnięcie celu. Simon poczuł zaraz dwie ciężkie spluwy wbijające mu się w żebra. Papulos zaśmiał się szyderczo.

Ty gnojku! Albo jesteś dureń, albo masz fioła! Pytam jeszcze raz, grzecznie i po dobroci, skąd masz te dwadzieścia patoli?

Znalazłem — odparł Święty. — Rosły sobie na krzaku agrestu.

On ma świra! — zadecydował jeden ze strażników.

Papulos znów podniósł rękę, lecz opuścił ją z grymasem na twarzy.

Okay, mądralo. Zaraz się o tym przekonamy. Jeśli zgarnąłeś je stamtąd, skąd myślę, będzie z tobą krucho.

Rzucił się na jedno z łóżek i podniósł słuchawkę telefonu. Strażnicy stali obok niewzruszeni, czekając na połączenie. Jeden z nich przyjrzał się z kwaśną miną zgasłemu cygaru i wyciągnął pudełko zapałek. Trzask zapałki rozprysnął się w ciszy. Grek zaczął mówić:

Halo, sędzio. Tu Papulos. Słuchaj pan, mam tu jakiegoś frajera, który właśnie wyłożył przede mną zwitek dwudziestu tysiącdolarówek i pewien świstek papieru…

Święty zobaczył, jak Grek sztywnieje i mocniej przyciska do ucha słuchawkę. Strażnik, który ponownie zapalił cygaro, wydmuchnął chmurą smrodliwego dymu i czubkiem buta począł kreślić na dywanie jakieś esy–floresy. W słuchawce zaklekotało, a Simon zgiął rękę, żeby poczuć uspokajający ucisk ukrytego w rękawie noża.

Papulos opuścił słuchawkę na widełki ze złowieszczym szczęknięciem i odwrócił się powoli. Wstał, wysuwając do przodu stępiała twarz, i wpatrywał się w Simona roziskrzonym wzrokiem.

Pan Simon, hę? — warknął.

Święty uśmiechnął się ujmująco.

Simon Templar, tak się nazywam — powiedział. — Ale obawiam się, czy aby nie pomyślicie sobie, że zadzieram nosa, gdybym to jakoś specjalnie podkreślał.

Papulos pokiwał głową.

A więc to ty jesteś Święty! — jego głos był jadowity, dźwięczała w nim nutka nienawiści, którą mógł zrodzić jedynie strach. — To ty jesteś ta szuja, co rozwaliła dziś po południu Irbolla. To ty jesteś ten chojrak, co chce oczyścić Nowy Jork. — Zaśmiał się nagle, ale nie był to wesoły śmiech. — No, gnojku, koniec z tobą.

Odwrócił się na pięcie i wydał strażnikom szereg ostrych rozkazów.

Uszom Simona Templara wystarczyło jedno z tych przygotowań do rozprawienia się z nim. Jego strategia działała dokładnie tak, jak to sobie od samego początku obmyślił. Pozwalając się złapać Papulosowi w pułapkę, pokonał następny szczebel drabiny. Przekazywano go dalej, człowiekowi stojącemu wyżej, aby podjął ostateczną decyzję o jego losie. Tym człowiekiem był Morrie Ualino. A tam, gdzie był Ualino — istniała poważna szansa, Święty był tego pewien — mogła również przebywać dziedziczka rodu Inselheimów.

Ruszaj! — rozkazał pierwszy strażnik.

A co z moimi dwudziestoma kawałkami? — zaprotestował Simon z miną boleśnie skrzywdzonego.

Drugi strażnik wyszczerzył zęby:

Tam gdzie idziesz, stary, niepotrzebna ci mamona — powiedział. — Spływaj!

Papulos przekręcił klucz. Dwadzieścia tysięcy znajdowało się w bocznej kieszeni jego marynarki, gdzie wepchnął je wstając od pokerowego stolika. Simon Templar nigdy nie brał zbyt serio przepowiedni o swej ostatniej podroży. Pomyślał sobie, że naród, który miał wśród siebie Samuela Insulla, nie zostanie nadmiernie zubożony stratą dwudziestu tysięcy dolarów; i kiedy dotarł do drzwi, zatrzymał się, aby położyć rękę na ramieniu Greka z życzliwością, której bynajmniej nie odczuwał.

Pamiętaj, kwiatuszku — powiedział bezczelnie — cokolwiek uczynisz, na zawsze pozostaniemy parą wiernych przyjaciół.

Wtedy jeden ze strażników pchnął go do przodu, a Simon przechodząc przez korytarz schował dyskretnie do kieszeni dwadzieścia tysięcy dolarów.


3


Jeden zbir siedział obok niego, drugi prowadził samochód na północny wschód. Ucisk broni, która dotkliwie wwiercała mu się w bok, Simon odczuwał — o ile to w ogóle możliwe — jako przyjemnie znajomy dotyk starego przyjaciela. Stanowił on łagodne przypomnienie niebezpieczeństwa, trwały symbol walki i nagłej śmierci. A w piekle przebywało z kilka tuzinów ludzi, którzy by poświadczyli, że żadnemu z nich nie był obcy. Przejechali gładko przez Oueensborough Bridge, łączący brzegi East River przy Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, i samochód nabrał szybkości mknąc po niemal wyludnionych ulicach Astorii. Potem rozciągnęły się przed nimi szerokie, otwarte autostrady Long Island. Święty zapalił papierosa i zamienił swój mózg w precyzyjnie funkcjonującą maszynę, która notowała w pamięci każdy jard trasy, niczym klisza fotograficzna. Raz po raz rozbłyskiwały dalsze przedmieścia Nowego Jorku: Flushing, Garden City, Hempstead. Znajdowali się już kilka mil za Riverdale, kiedy samochód zwolnił i ostro skręcił w wyboistą drogę dojazdową, która kończyła się sto jardów dalej przed ponurym jednopiętrowym domem z opuszczonymi żaluzjami, gdzie stał zaparkowany inny wóz.

Jeden ze strażników trącił Simona łokciem, żeby wysiadał, i we trójkę, gęsiego, weszli po kilku schodkach na werandę. Jak było do przewidzenia, za kratą ukazała się czyjaś twarz, a jej właściciel, rozpoznawszy prowadzącego pochód strażnika, odezwał się:

Cześć, Joe!

Odsunięto rygiel i weszli do środka.

Korytarz oświetlała jedna mocno zakurzona pomarańczowa żarówka, która ledwo rozpraszała najciemniejsze cienie mroku. Po prawej stronie za otwartymi drzwiami mignął mały pokoik z niewielkim, pokrytym cynkową blachą barem, po lewej w obramowaniu obskurnych portier widać było większy pokój. Podłoga była goła, ustawione wzdłuż ścian przepierzenia tworzyły wnęki, a w każdej z nich mieścił się stół przykryty brudnym obrusem. W jednym rogu stało elektryczne pianino, nad wnękami pieniły się wyblakłe grona sztucznych winorośli, wybujałe aż po sufit, i sześć kiepskich żarówek, rozsiewających mdłą poświatę na całą tę scenerię. Była to typowa spelunka gangsterska, na wzór tych, które rozpowszechniły się bardziej w New Jersey niż na Long Island. Jej atmosfera miała gwarantować romantyczne wzruszenia i odpoczynek, ale było to jedno z najbardziej przygnębiających miejsc, w jakich Simon Templar kiedykolwiek się znalazł.

Na górę? — zapytał goryl nazwany Joem.

Człowiek, który otworzył drzwi, skinął głową.

Aha, czeka na was — przyglądał się Świętemu z ciekawością. — To ten facet?

Obaj strażnicy wydali jednocześnie dźwięk przypominający cmoknięcie, które miało potwierdzić, że to ten facet, a jeden z nich wziął Simona za ramię i skierował go ku schodom w przeciwległym końcu korytarza. Wspinali się w krętej ciemności, aż znaleźli się w przyćmionym blasku następnej żarówki, o piętro wyżej. Schody wprowadziły ich w wąski korytarzyk biegnący wzdłuż dłuższej ściany domu. Kiedy mijali drzwi, przed którymi przechadzał się niedbale jakiś typ o chudej szyi, mrugając na nich powiekami ciężkimi jak u krokodyla, Simona przynaglono. Minęli następne drzwi i w końcu zatrzymali się przed trzecimi. Jeden z eskorty mocno zastukał — drzwi otworzyły się z nagłym szarpnięciem. Ze środka buchnęło jasne światło. Święty wszedł do jaskini lwa swobodnym, niespiesznym krokiem.

Widział bardziej okazałe jaskinie. Mimo jaśniejszego oświetlenia pokój, w którym się znalazł, nie wyglądał lepiej niż pomieszczenia na parterze. Desek podłogi nie przykrywał dywan, ongiś oślepiająco wzorzyste tapety pożółkły i wystrzępiły się. Na kanapie pod oknem dwóch bandziorów, bez marynarek, grało w bezika. Spojrzeli na wchodzącego Świętego i bez słowa powrócili do swojej gry. Pośrodku pokoju stał stół, a na nim walały się resztki jedzenia; przy stole, twarzą do drzwi, siedział Ualino.

Simon rozpoznał go bez trudu z opisu Fernacka. Rzucił na niego okiem tylko przelotnie, jego spojrzenie bowiem przyciągnęła dziewczyna, która także siedziała przy stole.

Nie istniała żadna logiczna przesłanka, na podstawie której mógłby przypuszczać, że jest to ta sama Fay, która rozmawiała z Natherem przez telefon — Fay Edwards, o której zaczął mówić Fernack. W takim domu przewijało się prawdopodobnie mnóstwo dziewcząt, bo nic nie przemawiało za tym, by Morrie Ualino prowadził życie ascety. Było jednak w tej dziewczynie coś takiego, że wcale by się nie zdziwił, gdyby głos, który usłyszał, należał właśnie do niej. W tym najobskurniejszym z pokoi jej obecność zdawała się jeszcze bardziej niestosowna niż obecność nienagannie prezentującego się Ualino. Była wysmukłą blondynką o oczach jak bursztyny, a jej usta rysowały się miękkim łukiem zdumiewająco niewinnej pokusy. Miała może dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery lata, dostatecznie dużo, by osiągnąć ową spokojną pewność siebie, jakiej zawsze brak nastolatkom; była wciąż młoda w sposób trwały, którego lata nie zmieniają. Jeszcze raz przeszył Świętego przedziwny intuicyjny dreszcz oczekiwania, jak wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszał przez telefon ten głos, którego brzmienie tak głęboko zapadło mu w duszę, że już nie było sensu się nad tym zastanawiać. To raczej do niej niż do Ualino powiedział:

Dobry wieczór.

Nikt w pokoju nie zareagował. Ualino umoczył pędzelek w malutkiej buteleczce i nałożył gładką warstwę lakieru na paznokieć małego palca. Kiedy przyglądał się pod światłem lampy swojemu dziełu, w jego pierścieniu błysnął brylant wielkości ziarnka grochu. Zakorkował buteleczkę, zatrzepotał wdzięcznie dłonią, aby wysuszyć lakier, i dopiero wtedy jego ciemne oczy leniwie obróciły się na Świętego.

Chciałem sobie ciebie obejrzeć.

Simon uśmiechnął się.

W takim razie obaj jesteśmy uszczęśliwieni. Bo i ja chciałem sobie ciebie obejrzeć. Słyszałem, że jesteś Pięknością Nowego Jorku i ciekaw byłem, jak to robisz. — Naiwność uśmiechu Świętego aż biła w oczy. — Morrie, musisz dać mi kiedyś adres fryzjera, który onduluje ci włosy. Ale czy jesteś pewien, że zdjęli ci z twarzy całą warstwę tej mazi, kiedy ostatni raz byłeś u kosmetyczki?

W pokoju zapadła złowroga, lepka cisza, która wprost wypełzała z wpółotwartych z niedowierzania ust. Nikt z obecnych nie pamiętał, żeby zdarzyło się kiedykolwiek coś podobnego. W tej dusznej, pogłębiającej się ciszy przy lekko podnieconej wyobraźni można było dosłyszeć leciutki szelest błon bębenkowych kołyszących się ciężko, niczym wilgotne liście palmy na wietrze, jakby próbowały odtworzyć niewiarygodne wibracje, które je poraziły. Dwaj grający w bezika obrócili się powoli z wyrazem ogłupienia na twarzy, jak ludzie niespodziewanie zdzieleni tępym narzędziem, którzy nadal nie mogą pojąć, o co chodzi.

Coś ty powiedział? — spytał Ualino bezbarwnym głosem.

Chciałem po prostu zasięgnąć porady na temat pielęgnacji urody — odparł Święty przyjaźnie. — Wiesz, przypominasz mi Papulosa, tyle że on nie nauczył się jeszcze tej sztuczki z brwiami à la Marlena Dietrich.

Ualino przygładził kosmyk włosów po jednej stronie głowy.

Podejdź no bliżej — powiedział.

Nie ulegało kwestii, że Święty musiał usłuchać. Jakby w odpowiedzi na zrozumiały sam przez się rozkaz dwaj goryle chwycili go za przeguby. Wykręcono mu ręce do tyłu i powleczono dokoła stołu. Ualino odwrócił się z krzesłem i spojrzał na niego.

Słyszałeś kiedy o „gorącym pudełku”? — zapytał uprzejmie.

Wbrew samemu sobie Święty poczuł w tym momencie przejmujący ziąb. Ponieważ słyszał o „gorącym pudełku”, ostatnim, najstraszliwszym wytworze perwersyjnej pomysłowości podziemnego świata. Zaszczyt wynalezienia go przypadł samemu Al Capone: w ten sposób odpowiedział trzem niezwykłym muszkieterom, którzy rozkręcili proceder kidnaperski w czasach, gdy praktycznie jedynymi ofiarami bywali inni gangsterzy, raz na zawsze pozbawieni ochrony prawa. Red McLaughlin, który prowadził słynny najazd na rewir Al Capone’a, wymusił od jego ludzi setki tysięcy dolarów okupu i o mały włos nie porwał samego Człowieka z Blizną, zmarł tą straszliwą śmiercią. Święty przez jedną sekundę miał wrażenie, że lodowaty palec przejechał mu po krzyżu. Cofnął się jednak natychmiast, pozostawiając mroźny ślad jedynie w błękicie oczu.

Aha — odpowiedział Święty — słyszałem o tym. Szykujecie je dla Violi Inselheim?

W pokoju znowu zaległa złowieszcza cisza. Przez całe dwadzieścia sekund nikt się nie poruszył, prócz Ualirib, którego wymanikiurowana dłoń wciąż jednostajnym, mechanicznym ruchem muskała kosmyk włosów.

A więc o tym też wiesz — mruknął w końcu.

Simon skinął głową. Jego twarz pozostała bez wyrazu — usłyszał ostateczne słowo potwierdzenia, na które czekał. Nie zawiodła go intuicja — prostym podstępem osiągnął to, czego chciał. Pozwalając zabrać się do Ualino jako bezbronny, z góry skazany więzień, trafił na kryjówkę, której nigdy by nie znalazł, a której Fernack i jego funkcjonariusze mogli daremnie szukać tygodniami.

Oczywiście, że wiem — powiedział Święty. — A uważasz, że z jakiego innego powodu dałbym się tu zaciągnąć twoim obłaskawionym gorylom? Nie ma przecież tu nic specjalnie atrakcyjnego, prócz może tej pogawędki o kremach do twarzy, jaką mamy sobie uciąć.

On ma świra — wyjaśnił niepewnie jeden ze strażników, jakby szukając wsparcia dla własnej zachwianej równowagi psychicznej.

Simon uśmiechnął się do siebie i spojrzał w kierunku otwartego okna. Dostrzegł przez nie krawędź dachu i nisko zwisający nad prostokątem ciemności, wygięty metal rynny, która odbijała światło palącej się nad stołem żarówki. Z parapetu można by łatwo do niej sięgnąć; reszta leżała w rękach kapryśnych bogów Wielkiej Przygody… Stwierdził, że jego spojrzenie nawet w tak pełnym grozy momencie wędruje z bezstronną ciekawością ku dziewczynie, którą musiała być Fay Edwards. Widział ją ponad ramionami Ualino, jak przyglądała mu się uporczywie, ale nie mógł nic wyczytać z jej bursztynowych oczu.

Ualino przestał gładzić włosy, opuścił rękę i kciuk wetknął do kieszeni kamizelki. Wyglądał na człowieka, któremu sprawia wyraźną uciechę własna sadystyczna złośliwość, jak dziecku zabawa w piłkę.

Coś ty myślał, że zrobisz, jak się już tu dostaniesz? — spytał.

Święty znów spojrzał mu prosto w twarz twardym wzrokiem, w którym nie stopniał chłód antarktycznych lodów.

Przyszedłem tu, żeby cię zabić, Ualino — odparł spokojnie.

Jeden z graczy poruszył nogą — karta ześliznęła się z kanapy i spadła na podłogę z lekkim szelestem, który w bezdźwięcznej pustce rozległ się głośno niczym uderzenie bębna. Zapadła jeszcze bardziej zapierająca dech, grobowa cisza. Martwa cisza, która przekroczyła wszelkie granice niedowierzania, absolutny bezwład, który nawet to niedowierzanie ogłuszył i sparaliżował. Wzniósłszy się ponad słabnące drgania łagodnego głosu Simona, tętniła w powietrzu, obijając się pomiędzy ścianami jak ładunek elektrostatyczny; a niebieskie Oczy Świętego cięły ją ostrą stalą lodowatej drwiny. Nie mogło to trwać dłużej niż kilka sekund — nie można by dłużej znieść tak nieznośnie bolesnego napięcia — ale w ciągu tych kilku sekund nikt nie był w stanie go przerwać. A Simon mówił dalej swoim spokojnym, uprzejmym tonem, ze straszliwą stanowczością i prostotą, zniewalając ich wszystkich jawnie bezlitosną siłą, — której nie mogli się oprzeć:

Jestem Święty, wymierzam własną sprawiedliwość. Dziś po południu zginął Irboll, tak jak obiecałem. Jestem mocniejszy niż prawo, Ualino, i nie wysługuję się przekupnymi sędziami. Dziś wieczorem umrzesz.

Ualino wstał. Jego ciemne oczy wpatrywały się w oczy Simona, pałając zielonkawym blaskiem.

Jesteś niezwykle dowcipny — powiedział jadowicie, a jego pięść wycelowała w twarz Świętego.

Ale Święty spokojnie uchylił głowę i rękaw Ualino ledwo musnął mu policzek. W tej samej chwili prawa dłoń Simona dotknęła rękojeści noża i wysunęła go z futerału — z obydwiema rękami wykręconymi do tyłu nie było to wcale łatwe.

Oczy Ualino zapłonęły istną furią, kiedy poczuł, że jego zaciśnięta pięść przecięła nie stawiające oporu powietrze. Cofnął rękę i uderzył jeszcze raz. A wtedy jakby zdarzył się cud.

Mężczyzna stojący po prawej stronie Świętego uczuł kłujący ból ognistego pchnięcia w ścięgnach przegubu i całą moc odpłynęła z jego palców. Gapił się głupkowato na strumień krwi wypływający z rozciętej tętnicy. A kiedy tak się gapił, coś błysnęło mu przed oczami jak smuga żywego srebra i usłyszał krzyk Ualina.

Zaledwie tyle zdołali zobaczyć i zrozumieć. W jakiś niepojęty sposób, bez walki, Święty uwolnił się. W jego dłoni połyskiwało stalowe ostrze, które zakreśliło morderczy łuk. Ualino chwycił się raptownie za brzuch i osunął na uginających się kolanach — upiorna purpurowa struga trysnęła spomiędzy jego palców.

Nikt nie zdążył się poruszyć. Niewiarygodna wprost szybkość zahamowała nawet najbardziej instynktowne procesy myślowe — mogliby równie dobrze Odparować błyskawicę… Wtedy Święty zamachnął się znowu i z hukiem artyleryjskiego pocisku rękojeścią noża roztrzaskał żarówkę nad stołem, zatapiając pokój w absolutnej ciemności.

Simon skoczył do okna.

Jakaś dłoń dotknęła jego ręki, więc cofnął nóż, żeby znów zadać morderczy cios. Ale natychmiast, z nagłym wysiłkiem, zatrzymał go w połowie drogi — bo dłoń nie wzmacniała uścisku.

W ciemności, wśród krzyków i bezładnej szamotaniny rozjuszonych i rozwrzeszczanych wokół niego mężczyzn, nozdrza Simona pochwyciły nikły zapach perfum. Poczuł w ręku coś zimnego i metalicznego, a jego palce zacisnęły się instynktownie, rozpoznając kolbę automatu. I wtedy dłoń usunęła się lekko. Z bronią w zębach, Święty wspiął się na parapet i wyskoczył na zewnątrz.



Rozdział 4

Jak Simon Templar czytał gazety,

a pana Papulosa dosięgła zguba.

1


Podskoczywszy z rozmachem z parapetu na dach, leżał pod niebezpiecznym kątem czterdziestu pięciu stopni, z wyciągniętymi ku niebu stopami, i tylko uchwyt rąk na rynnie powstrzymywał go od nieuchronnie grożącego w każdej chwili upadku, po którym zostałaby z niego miazga. Wprost pod sobą widział torsy i głowy dwóch goryli oświetlone płomykiem zapałki, którą trzymał trzeci. Widział, jak wychylają się z okna i przetrząsają ciemną przestrzeń w dole, wytężając przerażone oczy. Ich głosy dobiegały go niczym ujadanie psów, co zgubiły trop lisa.

Musiał zwiać tędy!

Lepiej zejdź i pilnuj, żeby nie zabrał samochodu!

Pal diabli samochód, mam tu kluczyki!

Wychylone przez parapet ciała uniosły się i zniknęły w pokoju. Usłyszał głuchy łomot szybkich kroków i trzaśniecie drzwiami. Potem na jakiś czas noc nad Long Island znów pogrążyła się w ciszy.

Simon poprawił obolałe ręce i uśmiechnął się dyskretnie. Przeżył wprawdzie moment napięcia, lecz i tym razem zdołał zaskoczyć przeciwnika. Ludzkie myśli podążają na ogół tym samym utartym torem, a być może umysł zawodowego mordercy, gdy stanie nagle oko w oko ze śmiercią, jeszcze mniej niż inny zdolny jest do poszukiwania bocznych dróg. Dla czterech rozwrzeszczanych i kompletnie skołowaciałych zbirów, którzy zbiegali z hukiem po schodach mając na uwadze tylko swój bezcenny samochód i to, że muszą jak najszybciej przeczesać okoliczne łąki, było absolutnie nie do pomyślenia — podobnie zresztą jak dla inspektora Fernacka — by ktokolwiek w sytuacji Simona, przy pełnej swobodzie ruchów, mógł zrobić cokolwiek innego, niż wziąć nogi za pas i wiać na złamanie karku, byle szybciej i dalej. I podobnie jak inspektor Fernack — czterej wrogowie publiczni popełnili ten godny ubolewania błąd. Po raz pierwszy bowiem zetknęli się z tak obezwładniającą zuchwałością, ze zmienną niewiadomą, nie do obliczenia w jakimkolwiek równaniu.

Simon zachowując bezwzględną ostrożność, zaczął posuwać się bokiem wzdłuż krawędzi dachu. Żaden podręcznik sztuki zręczności nie przewidywał reguł dla takiego ćwiczenia. Okrążył w tej pozycji dach, ponieważ tak było szybciej; a poza tym nie istniała praktycznie żadna inna możliwość. W dodatku nic by nie zyskał, gdyby jakimś niewiarygodnym skrętem ciała zdołał spuścić stopy na rynnę, a głowę unieść do właściwego dla niej poziomu, tylko bowiem w ten sposób, wychylając się przez rynnę do okna poniżej, mógł się zorientować, kiedy osiągnie cel — a celem tym był pokój, przed którym przechadzał się jakiś typ o chudej szyi,

Raz kawałek obluzowanej rynny skazał go na odbycie najbardziej targającej nerwy dwujardowej podróży w jego życiu: więcej niż kilka razy cierpiał prawdziwe katusze, gdy któryś z polujących na niego ludzi grasował pod domem, a Święty zmuszony był zamierać bez ruchu, całym ciężarem opierając ,się na dłoniach, aż mięśnie rąk i ramion pękały z wysiłku. Takie zadanie wymagało całkowitej koncentracji wszystkich zmysłów, ale tak naprawdę — to przez siedem ósmych tej drogi myślał o Fay Edwards.

Co ona teraz robi? Co w ogóle robi w tym żądnym krwi półświatku? Simon uświadomił sobie, że i tym razem nie słyszał jej głosu — przypuszczenie, że to ona jest dziewczyną z telefonu Nathera, było czysto intuicyjne. Ale widział jej twarz, kiedy jego nóż rozpłatał Ualino od pachwiny po mostek, i nie dostrzegł na niej ani przerażenia, ani zgrozy. Przez tę jedną chwilę bursztynowe oczy zdawały się pałać jakimś dzikim, bezlitosnym blaskiem, którego nie mógł zrozumieć. Ale wtedy rozbił żarówkę i uciekł. Można by pomyśleć, że wszystko to było chwilową halucynacją, lecz metal pistoletu wciąż tkwił między zębami Świętego domagając się wyjaśnienia. Kiedy Simon przechylał się przez krawędź ziejącej przepaści, jego mózg usiłował rozwikłać tę w najwyższym stopniu zadziwiającą tajemnicę. Wcale nie był jednak bliższy jej rozwiązania, gdy wreszcie okno, stanowiące cel tej wędrówki, ukazało się tuż poniżej jego oczu.

Przynajmniej w tym nie było nic niepojętego ani tajemniczego. Wiedział, że nie ma widoków, aby ta karnawałowa zabawa zwolniła tempo wcześniej, nim znajdzie się w domu, we własnym łóżku. Rzuciwszy jedno badawcze spojrzenie w dół, aby upewnić się, czy pod domem nie czai się jakiś wartownik, by go złapać w powietrzu, Święty ześliznął się głową do przodu w pustą przestrzeń i zręcznie zmieniając uchwyt dłoni zawisł nad niebezpieczną ciemnością.

Wisiał na rękach twarzą do okna, które obrał sobie za cel. Okno było zamknięte, ale gdy z ostrożną dociekliwością nacisnął je palcem nogi, przekonał się, że zamknięte było od środka tylko na haczyk.

Nie mógł już dłużej zachowywać ostrożności. Teraz wypadki potoczą się szybko, wiedział o tym. Odetchnąwszy głęboko, rozhuśtał się w tył i wprzód, a kiedy jego rozkołysane niczym wahadło ciało skierowało się ponownie ku ścianie domu, uniósł nogę i silnym uderzeniem stopy wycelował w sam środek okiennej ramy.

Kruche zamknięcie puściło jak rozerwana bibułka, a okno wleciało do środka, uderzając o ścianę z głośnym brzękiem tłuczonego szkła. Kiedy raz jeszcze rozhuśtał się do tyłu, usłyszał cienki, pełen trwogi szloch; jeszcze jeden ruch — zgiął miękko plecy i puścił rynnę. Wpadł przez okno, gładko przyhamował na jakimś dywaniku i zatrzymał się przed łóżkiem.

Pokój wypełniała ciemność, ale oczy Simona oswoiły się z ciemnością. Mała, biało ubrana postać o ciemnych kędzierzawych włosach wpatrywała się w niego rozszerzonymi z przerażenia oczami, cieniutko pochlipując. Z niższego piętra dobiegł głuchy odgłos ciężkich stóp i dźwięk ochrypłych głosów, lecz Święty miał mnóstwo czasu. Wyjął spomiędzy zębów broń, odbezpieczył ją prawą ręką, a lewą pogładził dziewczynkę po ramieniu.

Biedactwo — powiedział. — Przyszedłem, żeby cię zabrać do domu.

Tyle niespodziewanej czułości zabrzmiało w jego głosie, że kwilenie dziecka od razu umilkło.

Chcesz wrócić do domu, prawda? — zapytał Święty. Gwałtownie skinęła głową; wtedy z cichym, dodającym otuchy śmiechem Święty wziął małą na ręce i przeszedł przez pokój. Drzwi były zamknięte na klucz, jak się tego spodziewał. Mocniej przytulił dziewczynkę.

Zrobimy teraz kilka głośnych pif–paf, Viola — powiedział. — Nie boisz się chyba głośnych pif–paf, prawda? Takie pif–paf, jak fajerwerki. I za każdym razem, jak zrobimy pif–paf, zabijemy jednego z tych paskudnych ludzi, którzy cię zabrali.

Potrząsnęła głową.

Lubię pif–paf — oświadczyła.

Święty roześmiał się znowu i przytknął lufę automatu do zamka.

Strzał wstrząsnął pokojem jak grzmot, a na korytarzu rozległ się ciężki, głuchy łoskot. Simon błyskawicznie otworzył drzwi. Przyczyną łoskotu był typ o chudej szyi. Leżał groteskowo rozwalony pod przeciwległą ścianą i nie było nic bardziej pewnego niż to, że już nigdy nie stanie na żadnej straży. Najwidoczniej kiedy Święty przestrzelił zamek, zaglądał właśnie przez dziurkę od klucza, szukając przyczyny zamieszania w pokoju. To co zostało z jego twarzy, nie było przyjemne do oglądania.

Dziecko w ramionach Simona zapiszczało radośnie:

Zrób jeszcze pif–paf — rozkazało.

Święty uśmiechnął się.

Chciałabyś? Zobaczę, co się da zrobić.

Pobiegł korytarzem w stronę schodów. Ludzie z parteru właśnie wchodzili na górę, ale Templar jednym błyskawicznym susem znalazł się na półpiętrze przed nimi. Pierwszy z atakujących padł na miejscu, jeszcze nim zdążył się zorientować, co zaszło, a jego martwe ciało stanęło dęba, przechyliło się do tyłu i stoczyło z łomotem w dół. Reszta czmychnęła; Simon spokojnie wziął na muszkę jedyną w korytarzu zakurzoną żarówkę — i już po chwili tylko z baru i z pokoju do tańca sączyła się nikła poświata.

Nagle plunął z ciemności język pomarańczowego płomienia i kula rozpyliła chmurę tynku o jard nad głową Świętego. Simon skrzywił się pogardliwie i przeskoczył przez poręcz. Dziwne, ale przeciętny gangster ma dziś tak kiepskie pojęcie o strzelaniu, że każdy ciemny typ z dawnych czasów przewróciłby się w grobie. Strzela z dystansu nie większego niż trzy stopy, a na dalszą odległość wyciąga rozpylacz i ładuje z tysiąc serii, zakładając, że w coś przecież musi trafić. Stawianie oporu stanowiło więc wprawdzie ryzyko, ale nie oznaczało nieuchronnej śmierci. Jeden z mężczyzn chyłkiem wyjrzał zza drzwi baru, lecz zaraz pośpiesznie uskoczył do tyłu, kiedy strzał Świętego rozłupał framugę o cal od jego nosa. Święty puścił poręcz i skoczył w dół jak kot.

Drzwi wejściowe były otwarte, tak jak zostawili je ci, którzy przygnali z powrotem do domu. Simon wykonał błyskawiczny rachunek: o ile się orientował, zostało czterech ludzi, z czego jeden na pewno obserwował okna na tyłach domu i jeden prawdopodobnie pilnował zaparkowanych samochodów, a więc stało mu na drodze dwóch — trzeba się za nich zabrać natychmiast, póki nie doszli jeszcze do równowagi po tych niewiarygodnych klęskach swoich kolegów, których byli świadkami.

Postawił dziewczynkę na ziemi i obrócił ją w stronę wyjścia. Popłakiwała teraz trochę.

Biegnij! — zawołał. — Biegnij do drzwi!

Mała rzuciła się do ucieczki z przeraźliwym krzykiem; strach przydał jej skrzydeł. Ukryty za wieszakami przy wejściu do sali tańca człowiek zerwał się z kolan. Simon strzelił, a tamten upadł wyjąc jak opętany. Następna kula z automatu Simona roztrzaskała rząd butelek w barze. Potem, już na zewnątrz, Święty przeskoczył zwinnie przez balustradę werandy i lekko wylądował na palcach. Dostrzegł przed sobą powiewającą w ciemności białą sukienkę dziewczynki. Nagle w mroku wyrósł jakiś człowiek i rzucił się na nią. Wrzasnęła, kiedy rozcapierzone palce chwyciły ją za spódniczkę. Broń Simona buchnęła ogniem i kurczowo zaciśnięte palce opadły bezsilnie, gdy gładkonosy pocisk wdarł się w mięśnie przedramienia intruza. Goryl zakręcił się w miejscu i upuścił broń rycząc jak zarzynany wół, a Simon popędził za wystraszonym dzieckiem. Dwukrotnie huknęły za nim strzały, lecz oba były chybione. Dziewczynka krzyknęła rozpaczliwie, kiedy ją dogonił, ale Templar objął ją lewą ręką i mocno przytulił.

W porządku, mała — powiedział łagodnie. — Już po wszystkim. Teraz jedziemy do domu.

Dał nura między zaparkowane samochody. Wiedział, że ten, którym przyjechał, jest zamknięty. Jeśli wóz Ualina będzie także zamknięty, czekają ich dalsze kłopoty… Szarpnął drzwiczki i odetchnął z ulgą — kluczyk tkwił w stacyjce. Co to powiedział Fernack? „Jeździ limuzyną pancerną”. Morrie Ualino był, zdaje się, wielce przewidującym osobnikiem i Święty uśmiechnął się z uznaniem siadając za kierownicą. Chaotyczny grad pocisków zabębnił o karoserię, kiedy zawracał wąskim łukiem — kuloodporna szyba zarysowała się, lecz nie rozbiła. Gdy samochód ruszył do przodu, Simon nawet trochę zwolnił i opuścił na cal okno.

Na razie, chłopcy! — zawołał. — Dziękuję za przejażdżkę!

Potem wóz skręcił na szosę i pełnym gazem pomknął gładko w noc, a szydercze synkopy klaksonu słały w przestrzeń swoje pożegnanie.


2


Simon zatrzymał samochód o jedną przecznicę od Sutton Place i spojrzał na siedzącą obok niego senną dziewczynkę.

Trafisz stąd do domu? — zapytał.

Żywo skinęła głową. Histeryczny szloch od dawna już umilkł — za parę dni ledwo będzie pamiętać swoją przygodę…

Wyjął z kieszeni skrawek papieru i nakreślił na nim drobny rysuneczek — szkielet figurki przyozdobiony wielką, zawadiacko przekrzywioną aureolą.

Oddaj to tatusiowi — powiedział — i powtórz, że przywiózł cię do domu Święty. Rozumiesz? Przywiózł cię z powrotem Święty.

Dziewczynka powtórnie skinęła głową, zmięła kartkę w małej piąstce i otworzyła drzwiczki. Zdążył jeszcze dostrzec, jak biała sukienka znika za następnym rogiem. Potem wcisnął sprzęgło i odjechał. Po piętnastu minutach był znów w hotelu Waldorf Astoria, a opancerzony wóz Morrie’ego Ualino o sześć przecznic dalej.

Valcross, w piżamie i szlafroku, drzemał w saloniku. Przebudził się nagle i spostrzegł Simona, który uśmiechnął się do niego odrobinę znużony, ale z wyrazem całkowitego zadowolenia.

Viola Inselheim jest w domu — powiedział Święty. — Wybrałem się na cudowną przejażdżkę.

Jedwabną chusteczką przetarł ostrze noża. Valcross przyglądał mu się ze zdumieniem.

Spotkałeś Ualino? — spytał.

Simon Templar skinął głową.

Tradycji stało się zadość, Morrie śpi sobie razem ze swoimi przodkami — odparł bardzo spokojnie. — Choć nie mam pewności, czy wie, kim oni byli.

Otworzył sekretarzyk i wyjął zwykłą białą kartkę. Wypisane było na niej sześć nazwisk. Jedno z nich — Jack Irboll — już zostało skreślone. Wyjął wieczne pióro i przekreślił pojedynczymi prostymi liniami dwa następne. Potem na końcu listy dodał jeszcze jedno: Wielki Szef. Zawahał się i po chwili dopisał poniżej ósme i dorysował wokół niego kształtną ramkę: Fay Edwards.

Kto to jest? — zapytał Valcross zaglądając mu przez ramię.

Święty zapalił papierosa i odgarnął do tyłu włosy:

Właśnie to chciałbym wiedzieć. Mogę ci wyjaśnić tylko tyle, że jej broń oszczędziła mi mnóstwa kłopotów, a niektórym grzesznikom przysporzyła całą kupę zmartwień… Jak na początek to całkiem znośnie. Nagłówki w porannej prasie powinny ci sprawić frajdę, Bill.

Przepowiedzenie reakcji prasy na wyczyny Świętego nie wymagało geniuszu — jasnowidza. Nazajutrz rano Simon miał też okazję przeczytać o sobie więcej, niż0 mógłby sobie tego życzyć każdy godny szacunku skromny obywatel.

Skromność nie należała jednak do cnót Simona Templara. Zasiadł do śniadania z wybranym plikiem nowojorskich gazet, które rozrzucił dokoła siebie. Na ogół treść pierwszych stron wielce go satysfakcjonowała. Wprawdzie „Times” i „Herald Tribune” przestrzegające tradycyjnej polityki traktowania przeciętnie sześciuset zabójstw w ciągu roku jako godnych pożałowania faux pas, dla których stateczna kronika dnia nie jest stosownym miejscem — wygnały Świętego na podrzędne szpalty, to jednak ich powściągliwość wynagrodził z nawiązką entuzjazm „Mirror” i „News”. „Święty uwalnia Violę” — krzyczały wielkie na trzy cale czcionki czarnych nagłówków. „Ualino zabity”. „Ostatnia podróż Romea gangu”. „Ualino, Voelsang nie żyją”. „Święty zabija dwóch, rani trzech”. „Masakra na Long Island”. „Święty walczy z porywaczami”. Zamieszczono fotografię uwolnionej Violi Inselheim z jej zażywnym papą, fotografie domu, w którym ją zatrzymano, i skrwawionych ofiar. Było również zdjęcie Świętego i to, jak stwierdził nie bez przyjemności, zupełnie dobre.

Skończywszy posiłek odsunął na bok stos rozkrzyczanych gazet i nalał sobie drugą filiżankę kawy. Jeśli kiedykolwiek ktoś skrycie wątpił w jego autentyczność, jeśli któryś z gorących mózgów w komendzie na Centre Street czy któryś ze wzburzonych umysłów podziemnego świata żywił jakieś trwożliwe i nieśmiałe marzenia, że Święty jest jedynie wytworem przegrzanej wyobraźni goniących za sensacją dziennikarzy — owe wątpliwości i marzenia doznały ostatecznej druzgocącej klęski po publikacji porannych wiadomości w popularnych dziennikach. Bo żadna, nawet najbardziej goniąca za sensacją wyobraźnia dziennikarska, rozgrzana do temperatury wrzenia, nie mogłaby takiej historii wyssać z palca.

Simon zapalił papierosa i poprzez mgłę dymu wpatrywał się w sufit bardzo jasnymi niebieskimi oczami, pełnymi niezmąconej radości, odczuwając w żyłach głęboki dreszcz wzruszenia na wspomnienie innych, odległych, czasów. To bardzo dobrze, że i dziś w tym banalnym, obojętnym świecie mogą się zdarzać takie rzeczy. A jeszcze lepiej, że on, Simon, może być samozwańczym ich rzecznikiem. Zobaczył, jak siwa głowa Williama Valcrossa życzliwie przytakuje mu poprzez pokój.

Teraz jesteś górą — mówił Valcross. — Jesteś tajemniczy i nieubłagany. Ale jak długo to potrwa?

Wystarczająco długo, żeby kosztowało cię milion dolarów — odparł niefrasobliwie Święty.

Podszedł do sekretarzyka, wyjął kartkę, na której zapisał najważniejsze etapy swego przedsięwzięcia, i stał przy otwartym oknie. Był to jeden z tych wiosennych poranków, kiedy Nowy Jork wydaje się najbardziej olśniewającym miastem na świecie, kiedy Atlantyk rozsyła odurzający zapach jak mrożone wino, a zarysy białych wież wznoszą się aż pod samo niebo, gdzie jakby za sprawą niepojętych czarów nawet najmniejszy pyłek wydaje się przejrzyście czysty. Był to jeden z tych poranków, kiedy cała żywotność i niepohamowane pragnienie — sama istota Nowego Jorku — narzucają się jako jedyny styl życia. Simon wciągnął głęboko w płuca chłodne, czyste, niemal alpejskie powietrze i spojrzał w dół na ruchome punkciki przesuwające się od jednych do drugich świateł na skrzyżowaniach Park Avenue. Daleki pomruk miasta dobiegał go jakby z innego świata, w który mógł się zanurzyć, kiedy tylko zechce, niczym bóg zstępujący na ziemię. I tego poranka zrozumiał, jak okrutne i wspaniałe jest to miasto i jak człowiek, przebywając na tym stworzonym przez siebie Olimpie, może upajać się wiarą we własną potęgę… Święty roześmiał się cicho z piękności tego poranka i z samego siebie, zamiast bowiem bogiem na tronie — był zbójem, który spoglądając w dół ze swej podniebnej siedziby, planował nowy najazd na równinę… i może było to nawet lepsze.

Kto jest następny na liście? — zapytał i spojrzał na kartkę, którą trzymał w ręku.

Prosto na zachód, przy Czterdziestej Dziewiątej Ulicy, za Siódmą Aleją, ten sam nie cierpiący zwłoki problem omawiano w pokoju na tyłach „U Charleya”. — Pora była — zbyt wczesna na zwykłych klientów, toteż bar we frontowej części budynku wydawał się obskurny i zapomniany w bladych promieniach światła dziennego, które z trudem przebijało się przez ciężkie zielone zasłony w oknach. Toni Ollinetti, w białej marynarce, gładkolicy i nieodgadniony jak zawsze, ścierał kurz z przykrytych szkłem stołów i nie zwracał najmniejszej uwagi na szmer głosów dochodzący z pokoju na tyłach. Nie wyglądał ani na wypoczętego, ani na zmęczonego, jak zresztą o każdej godzinie doby: nikt nie mógłby odgadnąć, czy właśnie się obudził, czy też nie spał przez cały tydzień.

Atmosfera w pokoju na tyłach była bardziej ożywiona. Palące się lampy zalewały miejsce obrad osobliwie zimnym, żółtawym blaskiem, jaki daje żarówka zapalona przy świetle dziennym. Na stole stała butelka whisky i cała procesja szklanek, co miało ułatwić podejmowanie decyzji, a powietrze przesiąknięte było dymem tytoniu rozmaitych gatunków.

Ten facet ma świra — obwieścił Heimie Felder po raz nie wiadomo który.

Prawą rękę obnosił na temblaku jako wymowne świadectwo szczególnego gatunku wariactwa Świętego. Został wyróżniony przez los jako jeden z niewielu, którzy stoczyli bitwę ze Świętym i przeżyli ją po to, aby móc o tym opowiadać, szkoda tylko, że jego słownictwo nie mogło się z tym tematem uporać. Wiele bolesnych myśli poświęcił wstrząsającym wypadkom poprzedniej nocy, nie udało mu się jednak w jakiś godny uwagi sposób zrewidować swego pierwszego osądu.

Żałujcie, żeście nie widzieli — mówił Heimie. — Jakeśmy go zabrali do drugiego pokoju, tam w hotelu, to odstawiał ważniaka i trzymał gębę na kłódkę, cwaniak. Pytamy go: „Skądeś wziął tę forsę?” i Pappy lu go w dziób, a ten się odwinął i chce zamalować Pappy’ego, ale za wolno, i Pappy nie dostał, no to go drugą ręką, ale nic z tego. No, to Pappy dzwoni do sędziego i Nather mówi: „Aha, facet mnie przydybał i zwędził mi tę forsę kilka godzin temu”. No, tośmy go wzięli do Morrie’ego Ualino, no tam, na Long Island, gdzie trzymali dzieciaka, i chyba Święty wiedział o tym też. Ale nikt się nie martwił, co on wie, no bośmy kombinowali, że jak stamtąd wylezie, to chyba że na własny pogrzeb. Mówię wam, facet ma świra! Stoi i robi se zgrywy z Morrie ‘ego, że jest goguś, a wiecie, jak to zawsze Morrie’ego wkurzało. No, to widzimy, że Morrie się wkurza coraz więcej, a ten facet nic, tylko, się dalej szczerzy i wygłupia. Mówię wam, że ma świra. I potem nagle wyciąga skądś nóż. Rozciął mi łapę tak, że musiałem go puścić, no i potem ten skubaniec wpakował ten sam nóż Morrie’emu w brzuch i rozwalił żarówkę, i kiedyśmy go gonili, to on jakoś prysnął na dach i zabrał dzieciaka. No, i skądeś gwizdnął pukawę, i grzeje gdzie popadnie, i zwiewa samochodem Morrie’ego. Mówię wam, ten facet ma świra! — wyjaśnił Heimie rozstrzygając ostatecznie sprawę.

Dutch Kuhlmann nalał sobie pół szklanki whisky i opróżnił ją jednym haustem. Był to potężny grubas o jasnych włosach i bladoniebieskich oczach; wyglądał, dokładnie tak, jak sympatyczny kelner z bawarskiej piwiarni. Nikt, patrząc na niego i nic o nim nie wiedząc, nie podejrzewałby, że zanim haniebnie zniesiono Osiemnastą Poprawkę, to właśnie Kuhlmann zaopatrywał połowę spragnionego Wschodu w piwo, sprawując niepodzielnie władzę nad największym w historii Ameryki nielegalnym imperium chmielu. Nikt by też nie podejrzewał, że mózg, który kierował tym ociężałym obwisłym cielskiem, zapragnął, umocnił i utrzymał tę władzę dzięki okrucieństwu godnemu Attyli. Jego kartoteka policyjna była czysta: tym, którzy mu się sprzeciwiali, przytrafiały się po prostu nieszczęśliwe wypadki, nie dające się w żaden sposób powiązać z Dutchem Kuhlmannem, poza tym że niewątpliwie dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzały się wtedy, gdy w grę wchodziły jego wygórowane ambicje. Ale ci, którzy obracali się w tej podejrzanie mrocznej warstwie, rozciągającej się od najwyższych do najniższych punktów całej struktury geologicznej Manhattanu, opowiadali znane im tylko historie, z których wynikało niezaprzeczalnie, że ślady Kuhlmanna prowadzą od Brooklyriu do Nowego Orleanu.

To jest wielki wstyd, das mit Morrie — powiedział Kuhlmann. — Morrie był dobry chłopiec, sehr gut.

Wyjął ogromną płócienną chustkę, osuszył nią łzy w kącikach oczu i głośno wytarł nos. Wprawdzie śmierć Ualino dawała mu nie kwestionowane przywództwo nad koalicją, której losami kierował Wielki Szef, ale niewątpliwie żal jego był szczery. Kiedy wydał rozkaz, aby swego własnego kuzyna i najgroźniejszego rywala w interesie piwiarskim wysłać na długą przejażdżkę bez powrotu, podobno szlochał przez całą noc.

Zapadłą chwila uroczystej ciszy dla uczczenia nieboszczyka Morrie’ego — obecnych tu było kilku ludzi z jego szajki, ponieważ pozbawieni zarówno wystarczającej inicjatywy, jak indywidualności, by zająć jego miejsce, automatycznie podryfowali ku przywódcy najbliższej bandy. Kuhlmann zebrał się w sobie i przemówił z bezlitosną logiką:

Ja chcę wiedzieć, co Święty z tego ma.

Rąbnął Natherowi dwadzieścia kawałków — odpowiedział Papulos. — I pewno zakosił nagrodę od Inselheima za przyprowadzenie dzieciaka. To niemało!

Wyblakłe oczy Kuhlmanna wolno obróciły się ku mówiącemu i pod tym ciężkim, badawczym spojrzeniem Papulos poczuł, że coś zaczyna ziębić go od środka. Ponieważ — gdyby spojrzeć na całą tę sprawę z pewnego określonego punktu widzenia — Morrie Ualino zginął tylko dlatego, że Papulos posłał do niego Templara, w dodatku z tym strasznym nożem, który w jakiś sposób umknął jego uwagi. A otaczający go ludzie, Papulos dobrze o tym wiedział, mieli skłonność do przyjmowania w podobnych sprawach takiego właśnie punktu widzenia. Rozważanie subtelnych różnic między motywem a przypadkiem wymagałoby zbyt forsownego wysilania ich ograniczonych umysłowości: brali pod uwagę tylko ostateczne rezultaty i ustalone wyraźnie środki, które do takich rezultatów doprowadzały. Papulos zdawał sobie sprawę, że stąpa po najcieńszej tafli lodu. Nalał sobie whisky i ze śmiałością, której nie odczuwał, spojrzał w oczy Kuhlmannowi.

To jest prawda — rzekł Kuhlmann w końcu. — Zgarnął mnóstwo szmalu, dostatecznie dużo, żeby się nim udławić.

Ostatnie zdanie Kuhlmanna rozwinęło temat z nadmierną drobiazgowością, co nie spodobało się Papulosowi.

Aber to nie jest wszystko. Słyszeliście, co powiedział Heimie. Kiedy go mieli zu Hause, ten mówi do Morrie’ego: „Przyszedłem, żeby cię zabić”. I opowiada o jakiejś sprawiedliwości. Na co to?

Facet ma świra — wyjaśnił Heimie poirytowany, jakby zaczynało go drażnić, że wciąż jeszcze jego słuchacze nie są zadowoleni z tak oczywistego rozwiązania.

Kuhlmann zerknął na niego i gniewnie wzruszył szerokimi ramionami.

Ten facet nie ma świra, jeśli potrafi skosić Irbolla przed samym gmachem sądu i zwiać davon! — wybuchnął gwałtownie. — Ten facet nie ma świra, jeśli w ciągu godziny potrafi się dowiedzieć, że to Morrie porwał Viola Inselheim, i potrafi wykiwać jakiegoś durnia, żeby go zabrał dekt nach Hause, gdzie Morrie trzyma dzieciaka. Ten facet nie ma świra, jeśli potrafi wyciągnąć majcher i zapić Morrie’ego, i znikąd wytrzasnąć spluwę i kropnąć Eddie’ego Voelsanga, i prując z tej spluwy wyrwać się czterem czy pięciu ludziom z tego domu, i to z dzieciakiem zusammen!

Odezwał się chór pochlebcze] aprobaty, a Heimie Felder, nadąsany, wymruczał pod nosem:

Słyszałem, jak gadał — zaprotestował z głębi zranionego serca. — Ten facet ma…

Świra! — warknął niewdzięczny słuchacz i ogromną pięścią rąbnął w stół, aż zatańczyły szklanki.

Nie czas na kłótnie! — ryknął nagle Kuhlmann. — To wy macie świra, wszyscy zusammen! Jednego dnia ten Święty zabił Irbolla i Morrie’ego, i Eddie’go Voelsanga, i zgarnął dwadzieścia tausenów naszych pieniędzy. A wy sobie tu siedzicie, wy Idioten, i spieracie się, czy ma świra, zamiast zastanowić się, kto następny będzie kaput?

Znowu cisza zaległa w pokoju, kiedy dotarł do nich prawdziwy sens jego słów; cisza, która przejęła ich kłującym strachem przed nieznanym. W tej ciszy rozległo się pukanie do drzwi.

Wejść! — wrzasnął Kuhlmann i znów sięgnął po butelkę.

W otwartych drzwiach ukazał się strażnik, który zajmował stanowisko za kratą przy bramie. Miał ziemistą twarz, a w trzęsącej się dłoni trzymał jakiś kartonik.

Co tam? — zapytał rozdrażniony Kuhlmann. Człowiek podał mu kartkę.

Właśnie zadzwonił dzwonek — zaczął bełkotać. — No więc otworzyłem kratę i widzę tylko rękę, która coś trzyma. Musiałem to wziąć i jak oglądałem, ręka znikła. Jak zobaczyłem, co to jest, szybko otwarłem bramę, ale na ulicy zobaczyłem tylko zwykłych przechodniów. No więc, pomyślałem sobie, Dutch, lepiej sam zobaczę, co on mi dał.

W głosie odźwiernego brzmiało błagalne skomlenie, ale Kuhlmann nie odpowiedział od razu.

Zimnymi, bladoniebieskimi oczyma wpatrywał się — tępo w kartonik, który wyrwał z trzęsącej się dłoni strażnika. Widniała na nim naszkicowana jakby dziecięcą ręką figurka, uwieńczona symboliczną aureolą, a napis pod spodem stanowił niejako bezpośrednią odpowiedź na zadane dopiero co pytanie — „Następny będzie Dutch Kuhlmann”.


3


Niebawem Kuhlmann powrócił spojrzeniem ku twarzy odźwiernego. Tylko najbardziej wnikliwy obserwator mógłby odkryć jakąś zmianę — w jego lodowatej łagodności. Rzucił na stół kartkę, wokół której zgromadzili się inni, i wyszarpnął jedno z cygar wystających mu rzędem z górnej kieszeni kamizelki. Odgryzł koniuszek i wypluł, nie zmieniając kierunku swego spojrzenia.

Komm hier, Joe — powiedział niemal czule, a portier postąpił potulnie krok naprzód. — Byłeś dobry chłopiec, Joe, sehr gut.

Joe oblizał wargi i skrzywił się niepewnie; Kuhlmann zapalił zapałkę.

To ty wpuściłeś tu Świętego wczoraj wieczorem, nicht wahr?

No więc, Dutch, to było tak: ten facet dzwoni i pyta o Fay, no to mówię mu, że Fay jeszcze nie przyszła, ale może poczekać na nią, jak chce…

Ach so, i wpuściłeś go, żeby poczekał, nicht wahr?

No więc, Dutch, to było tak: gość mówi, że sobie coś golnie, jak będzie czekał, a na moje oko wyglądał w porządku, każdy by poznał, że nie szpicel, i jakoś nie przyszło mi do głowy, że to Święty…

A co ci przyszło do głowy, Joe? — zapytał Kuhlmann dobrotliwie.

Portier przestąpił z nogi na nogę.

No więc, Dutch, przyszło mi do głowy, że może ten gość to jakiś frajer, co to go Fay naciąga. Słuchaj, ja tylko stoję przy bramie i wpuszczam i wypuszczam ludzi, i nie wiem dokładnie, co jest grane. No więc kombinuję sobie, że w środku jest kupa chłopaków i ten facet nie mógłby nic zrobić, nawet gdyby zaczął rozrabiać, a jeżeli to jakiś frajer, co go naciągają, nie byłoby dobrze dla mnie, gdybym zamknął drzwi i go spławił…

Ach so, i wpuszczasz go, hę?

Aha, wpuszczam go. Widzisz…

Wpuszczasz go, choć miałeś przykazane raz na zawsze, że nikt nie może tu wejść, nikt, kogo nie znasz, chyba że przychodzi z nim jeden albo dwa nasze chłopcy. Nicht wahr?

No więc, Dutch…

Kuhlmann pociągał cygaro, póki okrągły koniuszek nie rozżarzył się do czerwoności.

Ile ci dał, Joe? — spytał jowialnie, jak gdyby dzielił się z serdecznym przyjacielem pikantnym dowcipem.

Portier zachłysnął się i przełknął ślinę. Usta miał na wpół otwarte, a wyraz nagłego straszliwego zrozumienia rozszerzył jego źrenice, kiedy tak wpatrywał się w siedzącą na krześle rozpromienioną górę tłuszczu.

To kłamstwo! — wykrzyknął. — Nie możesz mnie o to posądzać! Nic mi nie dał, nigdy go przedtem nie, widziałem…

Komm hier, Joe — powiedział Kuhlmann uspokajająco.

Wyciągnął rękę i chwycił mężczyznę za przegub, przyciągając go do swojego krzesła niczym podstarzały wujaszek niesfornego uczniaka. Prawą dłonią wykonał nagły ruch — i portier szarpnął się w jego uścisku zdławionym rykiem, gdy rozżarzony do czerwoności koniuszek cygara zagłębił się w jego policzku.

Nikt się nie poruszył. Kuhlmann puścił ofiarę i roześmiał się donośnie, strzepując sobie z kolan kilka pyłków popiołu. Dokładnie obejrzał cygaro, potarł zapałkę i ponownie je zapalił.

Jesteś dobry chłopiec, Joe sehr gut — powiedział serdecznie. — Idź i zaczekaj, aż po ciebie poślę.

Odźwierny powoli opuszczał pokój, jedną ręką przyciskając przypieczony policzek. W jego oczach malował się niemy, bezgraniczny strach, ale nie odezwał się słowem. Nikt z pozostałych nie spojrzał na niego — jak gdyby znajdowali się o tysiąc mil stąd, jak gdyby nie zauważali, że istnieje na tej samej planecie co oni. Drzwi zamknęły się za nim, a Kuhlmann potoczył wzrokiem po twarzach pozostałych.

Boję się, że stracimy Joego — powiedział; i nagle niekłamany żal ścisnął go za gardło, kiedy uświadomił sobie, najwidoczniej po raz pierwszy, co to oznacza.

Papulos nerwowo bębnił palcami w szklankę. Ręka mu drżała i kilka kropel złocistego płynu przelało się przez krawędź i kapnęło na jego kciuk. Gapił się wprost na Kuhlmanna, uświadamiając sobie w tym momencie, że sam łatwo może się stać przedmiotem podobnej troskliwości, jaką otoczono portiera.

Chwileczkę, Dutch — wyrwał się. Wszystkie oczy w pokoju zwróciły się nagle w jego stronę i musiał zdobyć się na wysiłek, by pod ich zimnym, badawczym spojrzeniem opanować swój głos. Ogarnęła go niewytłumaczalna fala paniki. — Nie ma sensu wykańczać faceta za to, że strzelił gafę. Gdyby próbował nas kantować, to co innego, ale nie wiemy, czynie było tak właśnie, jak powiedział. Psiakrew, każdy może się i pomylić…

Papulos zdał sobie sprawę, że sam strzelił gafę. Wyblakłe niebieskie oczy Kuhlmanna obróciły się w jego stronę przenikając go niemal na wskroś. — Co za różnica, czy nas kantował, czy strzelił gafę? — Zapytał inny uczestnik zebrania gdzieś z lewej strony Papulosa. — Skutek ten sam. Zawalił sprawę. Nie możemy pozwolić, żeby się facetowi upiekło. Nie możemy ryzykować.

Papulos nie obejrzał się. Nie obejrzał się też Kuhlmann; ale Kuhlmann kiwał powoli głową w zadumie, nie spuszczając oczu z Papulosa. W powolnym bowiem metodycznym mózgu Teutończyka zaczynała kiełkować i dojrzewać myśl, że Papulos próbuje za wszelką cenę odwrócić od siebie uwagę. Papulos mógł obserwować, jak ta myśl nieubłaganie wypełza gdzieś z głębi świadomości Kuhlmanna, niczym występująca z brzegów rzeka, i poczuł w żołądku mdlącą czczość. Sam własnymi słowami ściągnął na siebie uwagę, ale wiedział, że nawet gdyby nie wtrącił się pochopnie do sprawy, i tak nie zostałby pominięty.

Podniósł szklankę starając się nie stracić panowania nad ręką. Odrobina whisky kapnęła na stół tworząc błyszczącą kałużę — strach do tego stopnia zawładnął jego wyobraźnią, że rozlany płyn wydał mu się nagle szkarłatny jak kropla krwi z rozdartych kulą piersi.

Richtig — z rozwagą mówił Kuhlmann. — ty też jesteś dobry chłopiec, Pappy, sehr gut. Czemu ty posłałeś Świętego, ausgerechnet do Morrie’ego?

Papulosowi gwałtownie zaparło dech. Szybkim ruchem wlał sobie do gardła ognisty napój, a miękko wymawiane słowa Kuhlmanna tłukły w jego mózg jak pociski.

Czemu ty posłałeś Świętego ausgerechnet do Morrie’ego i pozwoliłeś mu zabrać majcher i spluwę, chociaż niby go sprawdziłeś?

Chyba zwariowałeś! — wykrzyknął chrapliwie Papulos. — Oczywiście, że posłałem go do Morrie’ego, bo wiedziałem, że Morrie chce go zobaczyć. Nie miał ani majchra, ani spluwy, kiedy mnie opuszczał. Heimie ci to powie. Heimie go sprawdzał…

Felder poderwał się.

Dlaczego ty…

Siadaj! — warknął Papulos. W tym jednym samym momencie zaświtała mu iskierka nadziei i niósł głos: — Nie mówię o tobie. Mówię, że zwariował. Następnym, którego będzie chciał wykończyć, będziesz ty. A skąd wiesz, że na tym poprzestanie? O każdym, kto zetknął się ze Świętym, powie że kantował! Będzie próbował załatwić was wszystkich, aż skończy na…

Jego głos załamał się na wysokiej, zgrzytliwej nucie. Z wpółotwartymi ustami opadł na krzesło, nie odzywając się więcej.

Patrzył w lufę pistoletu Dutcha Kuhlmanna wycelowaną w niego poprzez stół i ciepło wypitej whisky wyparowało z niego, pozostawiając zimny ciężar w żołądku.

Za dużo gadasz, Pappy — powiedział uprzejmie Kuhlmann. — Dobrze, że nie myślisz tego, co mówisz.

Papulos spróbował się uśmiechnąć.

Nie zrozum mnie źle, Dutch — bronił się słabo. —Chciałem powiedzieć, że jeśli mamy kogoś kropnąć, dlaczego nie kropnąć Świętego?

Mowa! — wtrącił się Heimie Felder. — Kropniemy Świętego. Dlaczego nikt z was, tępe pały, nie wpadł na to wcześniej? Sam go kropnę, skubańca!

Dutch Kuhlmann uśmiechnął się nie poruszywszy pistoletem.

Richtig — powiedział — rąbniemy Świętego i nikt więcej nie będzie strzelał gaf, schluss! Jesteś dobry chłopiec, Pappy, sehr gut. Wyjdź i zaczekaj na nas, Pappy, mamy pewną drobną sprawę do omówienia.

Walenie zamarło w piersi Greka; Papulos ucichł i zupełnie opadł z sił. Westchnął z rezygnacją, wiedział aż nadto dobrze, że dalsza dyskusja byłaby daremna. Zbyt często słyszał, jak Kuhlmann ogłaszał wyrok śmierci właśnie tymi słowami, uśmiechając się przy tym łaskawie i pokrzepiająco: ,,Jesteś dobry chłopiec, sehr gut. Wyjdź i zaczekaj na nas…”

Okay, Dutch — wstał. — Do zobaczenia.

Opuszczał pokój w absolutnej ciszy, z trudem usiłując przybrać wyraz stoickiej beztroski, jakiego po nim oczekiwano. Jednakże kiedy zamknął za sobą drzwi, ten krótkotrwały pokaz wewnętrznej równowagi skończył się natychmiast, Simon Templar z trudem rozpoznałby w nim tego samego gładkiego, opanowanego zadufańca, którego spotkał dwanaście godzin temu.

Portier siedział w odległym kącie wertując ilustrowane pismo. Podniósł oczy na Papulosa, gdy ten przechodził, ale Grek go zignorował. W obliczu nadchodzącej śmierci, która spotka go prawdopodobnie podczas takiej samej przejażdżki bez powrotu, zatwardziała pycha nie pozwalała mu się do tamtego zbliżyć. Podszedł do baru i zastukał w ladę. Zjawił się Toni ze swoją gładką twarzą bez wyrazu.

Koniak — zadysponował Papulos.

Toni obsłużył go bez słowa, nawet bez ciekawszego spojrzenia. Tylko ci w pokoju na tyłach, z którego Papulos właśnie się wyłonił, wiedzieli, co zaszło; poza tym pokojem życie toczyło się dalej bez zmian. Nikt nie mógłby odgadnąć, co Toni myśli lub przypuszcza. Na jego oliwkowej twarzy nie było widać cienia emocji. Jego też mogą załatwić — to on na początku tych wszystkich perypetii obsłużył Świętego i skierował go do Graylands Hotel. Może i na niego padł wyrok w tamtym pokoju, na przykład trzy godziny temu? Ale Toni nie odezwał się słowem i kiedy Papulos zaczął pić, odszedł.

Papulos czuł poniżej mostka wzbierającą czczość, której wcale nie wypełniły dwa łyki koniaku. Nawet, gdyby pił, czuł się trupem — doskonale wiedział, że w świecie podziemia nie istnieje Wydział Apelacji, który mógłby się doszukać możliwej do sprostowania pomyłki, co dałoby mu szansę życia. Wiedział, że kilka bezużytecznych godzin śmierć zgłosi się po niego niezawodnie, jakby to było wypisane w księdze przeznaczenia przed dziesięciu tysiącami lat. Wiedział, że za nikt nie ujmie się za nim rzucając wyzwanie władzy Kuhlmanna — nikt mu nie pomoże, nikt nie ocali go przed zemstą gangu…

I wtedy błysnęła mu nagle obłąkańcza myśl, rozjaśniając mroczne zakamarki jego pamięci.

Przypomniał sobie twarz pewnego człowieka. Opaloną na brąz, zuchwałą twarz o niebieskich oczach śmiałka, jaśniejących blaskiem jakby drwiącego uśmiechu. Szczupła, muskularna sylwetka człowieka, który swą postawą nie okazywał strachu przed zemstą całych legionów przestępców. Człowieka, który nazywał się Święty…

W tym momencie Papulos uświadomił sobie, że tylko ten jeden jedyny człowiek mógłby dokonać tego, czego nie mogła dokonać cała nowojorska policja — mógłby stanąć między nim a ostrzącą sobie na niego zęby śmiercią.

Bez słowa podsunął barmanowi szklankę. Przyglądał się, jak znów zostaje napełniona, i opróżnił ją ponownie. Po raz pierwszy tego ranka jego żołądek odczuł ciepło czystego spirytusu. Portier nie wiedział nic; Toni Ollinetti nie wiedział nic — nie mógł nic wiedzieć, w żaden sposób. Gdyby Kuhlmann wyszedł i zobaczył, że Papulos prysnął, szajka zaczęłaby go tropić jak sfora psów gończych i niechybnie wytropiłaby, nawet gdyby czmychnął na drugi koniec świata, — wtedy byłoby już za późno.

Papulos rzucił należność na ladę i odszedł nie czekając na resztę. Poruszał się jak automat, pozbawiony woli lub rozsądku, wiedziony jedynie instynktownym przypływem buntu przeciw nieubłaganie zbliżającej się śmierci. Pomachał zdawkowo ręką.

Do zobaczenia — powiedział, a Toni skinął głową i uśmiechnął się niewyraźnie.

Skazany portier podniósł oczy przyćmione wyrazem ponurej rozpaczy. Papulos wyczuwał, co dzieje się w duszy tego człowieka: głucha, mściwa zawiść skazańca, który widzi, jak jego kumpel wychodzi na słodką wolność, ale Grek minął go nawet nie spojrzawszy.

Kiedy wyszedł na ulicę, przyśpieszył kroku, czyste bowiem powietrze poranka poraziło jego zmysły nieznośnym przypomnieniem krótkotrwałej piękności życia. Poruszał się ź desperacką siłą tonącego. Gdyby cała armia stanęła mu na drodze, wyciągnąłby broń i podjął walkę, aby tylko się przebić.

Samochód stał zaparkowany na chodniku. Papulos wsiadł i wcisnął samoczynny rozrusznik. Zanim silnik zaczął gładko pracować na pełnych obrotach, popędzał go, byle jak najszybciej wydostać się z tej ulicy, jak najdalej od zguby, która czyhała „U Charleya”. Nie ułożył sobie żadnego planu. Nie miał pojęcia, jak mógłby znaleźć Świętego, skoro całej policji w mieście się to nie udało. Wiedział tylko, że Święty jest jedyną nadzieją na odroczenie wyroku i że bezwolne czekanie na egzekucję, jak wół na rzeź, przyprawiłoby go o szaleństwo. Jeśli ma umrzeć, woli umrzeć w biegu, walcząc o życie, a nie czekać na zagładę niczym złapany, w pułapkę szczur. Kiedy skręcił w Siódmą Aleję, spojrzał w lusterko, ale nie zobaczył nikogo, kto by za nim, jechał.

Zobaczył za to coś innego.

Zza siedzenia wyłoniła się jakaś smukła, opalona ręka, która chwyciła za oparcie tuż przy jego ramionach, a za tą ręką wyrosła postać mężczyzny. Papulosowi serce skoczyło do gardła; samochód raptownie zboczył z drogi pod jego drżącymi ze strachu dłońmi. Potem zobaczył twarz tego mężczyzny i poczuł, że między; żebrami wali mu młot. ‘

Mężczyzna przecisnął się zręcznie na przednie siedzenie i spokojnie przystąpił do oględzin deski rozdzielczej w poszukiwaniu zapalniczki, żeby przypalić sobie papierosa.

No, jak tam, Pappy? — zagadnął.

Był to Święty.



Rozdział 5

Jak pan Papulos został skreślony,

a Heimiego Feldera spotkały dalsze nieszczęścia.

1


Papulos niezdarnie wyrównał wóz i przemknął pod oburzonym wzrokiem kierującego ruchem policjanta, który już obmyślał najbardziej soczyste słowa, jakimi mógłby obdarzyć dwóch łobuzów, co to widocznie uważali, że mogą sobie na wszystko pozwolić, jakby mieli znaki rejestracyjne policji, ale który jednak rozmyślał nad tym o sekundę za długo. Młot między żebrami zwolnił tempo i Papulos czuł już tylko jego rytmiczne uderzenia.

Cieszę się, że pana widzę — powiedział głosem, który zabrzmiał dziwnie skrzekliwie. — Właśnie pana szukałem.

Z ognikiem jarzącym się na koniuszku papierosa Simon na wpół się obrócił, żeby na niego zerknąć.

Czyżby, Pappy? — mruknął ujmująco. — Co za zbieg okoliczności! Wygląda na to, że dryfujemy przez życie jak dwie pokrewne dusze, a nasze serca biją w jednym rytmie. Opowiedz mi jeszcze jakąś bajeczkę na dobranoc, kochasiu, bardzo to lubię.

Papulos przełknął ślinę. Graniczące niemal z cudem pojawienie się Świętego zaskoczyło go, nim miał czas zastanowić się, jaką powinien przyjąć linię postępowania. I po raz pierwszy od drwili, gdy wymknął się od „Charleya” na to szaleńcze poszukiwanie, zdał sobie sprawę, jak beznadziejne stoją przed nim przeszkody, o czym w ogóle nie pomyślał, dopóki nie znalazł się oko w oko z upolowaną zwierzyną. Teraz, nieproszona i nie zapraszana, ta sama zwierzyna usłużnie go znalazła. Doznał niemal histerycznego szoku, jaki ogarnąłby zapalonego myśliwego, gdyby podszedł do niego lis i ułożył się brzuchem do góry, wyczekująco machając ogonem. Różnica polegała na tym, że jego zwierzyna była o wiele większa, bardziej przebiegła i bardziej niebezpieczna niż jakikolwiek lis. W jej stalowoniebieskich oczach migotały iskierki drwiny, a pod presją tego jasnego, kpiącego spojrzenia pan Papulos przypomniał sobie — choć było to wspomnienie najmniej w tym momencie pożądane — że kiedy po raz ostatni widział swą ofiarę twarzą w twarz, W zasięgu głosu znajdowała się spora liczba uzbrojonych, krzepkich opryszków, a on, pan Papulos, okazał się na tyle nierozważny, by ową zwierzynę trzasnąć w dziób. Widoki na zawarcie szybkiego i braterskiego porozumienia wydały mu się więc odrobinę mniej wyraźne niż wtedy, kiedy pojawiły się przed nim w pierwszym wybuchu entuzjazmu dla tego pomysłu.

Aha, szukałem cię — szybko powtórzył urywanym głosem. — Pomyślałem, że moglibyśmy sobie pogadać.

Można by wnioskować, że bardzo ci było pilno do tej pogawędki — zauważył Święty. — Omal nie zostawiłeś za sobą tylnej połowy swojego grata, kiedy ruszałeś. Ktoś cię goni?

W Greku aż coś głośno zazgrzytało pod naciskiem tego uprzejmego, szyderczego głosu. Oddech zarzęził mu w gardle.

Jeśli chcesz wiedzieć, kto mnie goni — wybuchnął — to kule! Mnóstwo, całe morze kul.

To kule pływają po morzu? — zapytał Święty z zaciekawieniem. — Nie wiedziałem, że wstąpiłeś do marynarki.

Papulosa ścisnęło w gardle.

Ja nie żartuję! — wyrzucił z siebie rozpaczliwie. — Mają mnie załatwić, przez ciebie. Posłałem cię do Morrie’ego, z tym nożem, i teraz mówią, że ich wykołowałem. Święty, musisz mnie wysłuchać, chcą mnie wykończyć!

Brwi Świętego uniosły się.

Więc wykombinowałeś sobie, że jak im przyniesiesz do tej ich jaskini moją głowę, to może ci przebaczą, co? — wycedził. — No, no, Pappy, nie przeczę, że to wspaniały pomysł. Ale mam chorobliwą ambicję, żeby zostać pogrzebanym w całości, w jednym kawałku.

Przysięgam, że się nie zgrywam — zaklinał się Papulos, bliski obłędu. — Muszę z tobą pomówić. Nic nie kręcę. Może byśmy się dogadali.

A na ile kredytu liczysz za to, że wczoraj dałeś mi w zęby? — spytał Święty.

Papulos znowu przełknął ślinę i okazało się, że przyszło mu to z trudnością. Jego błędne, przekrwione oczy mechanicznie wyszukiwały drogę wśród, sznurów pojazdów.

Jak Boga kocham — wysapał — nic nie kręcę. Próbuję załatwić interes…

A może załatwić sobie azyl?

Aha, można by i tak to nazwać.

Oczy Świętego zwęziły się. Jego uśmiech stał się nagle ogromnie sceptyczny.

Brzmi to jak strasznie fajny kawał — stwierdził. — W jaki sposób mamy się w to bawić?

Jak tylko chcesz. Nie mam złych zamiarów, Święty! Nie okantuję cię. Moja gra jest czysta. Gang mnie goni. Chcą mnie wykończyć, a ty jesteś jedynym facetem na świecie, który mógłby mnie z tego wyciągnąć… Owszem, dałem ci wczoraj w zęby, ale nie o to chodzi. Możesz mi oddać w każdej chwili, ile razy ci się spodoba. Nie będę się bronił. Alę co, do cholery, nie pozwolisz chyba, żeby sprzątnęli faceta tylko dlatego, że dał ci w zęby…

Simon zadumał się dobrodusznie, ale widać było, że mimo tej pozornej dobrotliwości obserwuje Greka z równą podejrzliwością i wstrętem jak poprzednio.

Nie wiem, Pappy. Nie za takie rzeczy sprzątano facetów, za znacznie, znacznie mniejsze.

Byłem po prostu zdenerwowany, Święty. Nie chciałem nic złego. Przypuszczam, że zrobiłbyś to samo. Słuchaj, mógłbym wiele pomóc, gdybyś zapomniał o ostatniej nocy i teraz pomógł mnie…

W zamian za co? — spytał Święty, a jego głos brzmiał jeszcze mniej uspokajająco niż przed chwilą.

Papulos oblizał wargi:

Mógłbym powiedzieć parę rzeczy. Słuchaj, nie jestem jedyny w tym interesie. Wiem, czekałeś na mnie, żeby mnie zabrać na tę przejażdżkę, ale…

Po raz pierwszy Święty roześmiał się. Jego śmiech nie był dla Papulosa żadną pociechą, w każdym razie nie większą niż uprzednio jego miękki głos czy sympatyczny uśmiech. Niemniej Święty się roześmiał.

Pochlebiasz sobie, Pappy — powiedział. — Wcale nie jesteś aż tak ważny. Co krok potykamy się o takie wijące się płazy jak ty, specjalnie się z nimi nie umawiając. Myślałem, że ten samochód należy do Dutcha. Ale skoro tak się zdarzyło, że już tu jesteś, Pappy, obawiam się, że trzeba będzie zadowolić się tobą. Jak łaskawie mi przypomniałeś, mamy ze sobą to i owo do załatwienia…

Chcesz Dutcha, tak? Chcesz Dutcha bardziej niż mnie, prawda? Mogę ci pomóc złapać Dutcha. Mogę powiedzieć wszystko, co on robi i kiedy co robi, i gdzie chodzi, i jaką ma obstawę. Mógłbym ci pomóc dorwać całą szajkę, jeśli chcesz. Słuchaj, Święty, musisz pozwolić mi mówić!

Simon uśmiechnął się ujmująco. Jego twarz była życzliwa i wyrozumiała, ale Papulos tego nie widział. Widział jedynie zimnoniebieską stal w jego oczach — i wizję śmierci, jaka spotkała Irbolla, Voelsanga i Ualino. Słyszał w łagodnie brzmiącym głosie twardy dźwięk i był pewien, że w dalszym ciągu musi przekonywać Świętego o swojej bezgranicznej szczerości.

Święty przyglądał mu się poprzez spowijające go kłęby dymu, a jego lewa ręka, która od początku spoczywała w kieszeni marynarki, nawet nie drgnęła.

Burzliwa i niebezpieczna kariera nie pozwoliła, by Simon Templar zachował tę bezbronną ufność, z jaką jego niebieskie oczy po raz pierwszy spojrzały na światło dzienne. Pełen żalu przyznawał, że liczne rozczarowania, jakie przeżył, pozostawiły ślad. Człowiek zatraca ufność, kiedy doświadcza zbyt wiele. A kogoś, kogo w swoim czasie ugodziła do żywego gorzka prawda o wróżkach i Świętym Mikołaju, nie można winić za to, że z czasem zwątpienie i cynizm zaczynają plamić dziewiczą świeżość jego niewinności. Simon już wcześniej poznał Papulosa i wyrobił sobie o nim zdanie. Nie wierzył, aby Papulos był człowiekiem, który ze strachu przed śmiercią mógłby zdradzić niepisany kodeks świata przestępczego.

Ale o jednym zapomniał — że większość ludzi żyje w przerażającym strachu przed śmiercią, — w przerażającym strachu przed czarną otchłanią, która w jednej Straszliwej chwili przerwie wszystkie ich pragnienia i radości. Zapomniał, że choć człowiek taki jak Papulos walczyłby z szaleńczą furią we wszelkich rozgrywkach przestępczego podziemia, chociaż pozostałby twardy j nieugięty wobec lawiny śmiercionośnych kul, walącej się na ulice miasta — że ten sam człowiek w obliczu nieodwołalnego wyroku mógł się okazać nędznym tchórzem. I nawet wyraz rozpaczliwej paniki, jaki ukazał się w oczach Greka, nie przekonał Świętego.

Nie kłamałbym ci — Papulos bełkotał chrapliwie. — Nie mam złych zamiarów. Nic na tym nie zyskuję. Nie musisz mi nic obiecywać. Uwierz mi tylko.

Na jakiej podstawie? — spytał Święty bezlitośnie.

Papulos okrążył Columbus Circle i bez zastanowienia wziął kurs na wschód. Na jego twarzy szalała bezgraniczna rozpacz.

Myślisz, że chcę cię zrobić w konia, nie wierzysz, że nie mam złych zamiarów?

I tak — odparł Święty — i nie.

Co przez to rozumiesz?

Tak, bratku — odparł Święty dobitnie — właśnie myślę, że chcesz mnie zrobić w konia. I nie, bratku, bo nie wierzę, że nie masz złych zamiarów… À propos, Pappy, na który cmentarz jedziemy? Oszczędziłoby to mnóstwa zachodu, gdybyśmy załatwili sprawę na miejscu. Oczywiście, możesz sam wybrać, ale zawsze sądziłem, że cmentarz Wrota Niebios w Valhalla w stanie Nowy Jork jest najodpowiedniejszym ku temu miejscem, o jakim słyszałem.

Papulos spojrzał w nieprzejednane niebieskie oczy i poczuł się bliższy śmierci niż kiedykolwiek.

Musisz mnie wysłuchać — powtórzył niemal szeptem. — Powiem wszystko. Najpierw powiem, a potem możesz osądzić, czy mówię prawdę. Daj mi jakąś szansę, Święty. Ja gram czysto.

Simon wzruszył ramionami.

Mamy mnóstwo czasu, nim dojedziemy do Valhalla — zauważył grzecznie. — Gadaj.

Papulos chwytał ustami powietrze, ale zdawało się, że nie wypełnia ono próżni jego płuc. Po policzkach spływały mu krople potu jak z topiącego się sopla, a usta miał tak zaciśnięte, że musiał mozolnie wymawiać pojedyncze wyrazy.

To proste — zaczął. — Porwanie tej małej nie było przewidziane. To nie jest już żaden interes, zbyt duże ryzyko, a w dodatku niepotrzebne. Ochrona się opłaca, pojmujesz? Mówi się takiemu facetowi jak Inselheim; „Zapłacisz nam tyle a tyle albo coś złego przytrafi się dzieciakowi, pojmujesz?” A Inselheim postawił się i powiedział, że nie będzie więcej płacić. No to capnęliśmy dzieciaka. Nie zrobiłeś dla niego nic dobrego odbierając nam małą.

Co ty powiesz? — rzucił Święty lekko, ale w jego głosie można było wyczuć groźną czujność.

Papulos tokował dalej. Dostatecznie dużo czasu spędził na słuchaniu; teraz, kiedy się dorwał do głosu, słowa płynęły strumieniem jak z przerwanej tamy. Jeszcze kilka minut, a może być za późno…

Nie zrobiłeś nic dobrego. Inselheim ma swoją córkę z powrotem, ale i tak musi zapłacić. Nie będziemy jej drugi raz porywać. Następnym razem ją załatwimy. Pierwsza rzecz to zadzwoniliśmy do niego dziś z samego rana: „Płać forsę albo Święty nie będzie miał kogo ratować”. Nawet taki facet jak ty nie zwróci mu wtedy dzieciaka.

To bardzo interesujące — zauważył Święty — żeby nie powiedzieć: krwiożercze. Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby nawet taka historyjka, Pappy, mogła ci zagrodzić dostęp do Wrót Niebios — Musisz mówić o wiele szybciej niż dotychczas, jeśli mamy paść sobie w ramiona i zapomnieć o urazach.

Ręce Greka zacisnęły się na kierownicy.

Powiem wszystko, co chcesz wiedzieć! — bełkotał dziko. — Pytaj, o co tylko chcesz, wszystko powiem. Ale daj mi jakąś szansę…

Mógłbyś mi powiedzieć jedną rzecz, która byłaby warta targów o twoje nędzne życie, typie spod ciemnej gwiazdy — powiedział Święty zimno. — A mianowicie: kto to jest Wielki Szef?

Papulos odwrócił się z pobladłą twarzą i wytrzeszczył oczy:

Tego nie możesz ode mnie żądać…

Doprawdy?

To niemożliwe! Powiedziałbym, gdybym mógł, ale nie mogę. Nikt z nas nie może tego powiedzieć, z wyjątkiem samego Wielkiego Szefa. Ualino nie wiedział, Kuhlmann nie wie. Jest tylko jeden sposób, żeby się z nim porozumieć: przez telefon. I tylko jedna osoba zna jego numer.

Simon wypuścił ostatni kłąb dymu z papierosa i niedopałek wyrzucił przez okno.

W takim razie wygląda to fatalnie, jeśli nie ty jesteś tą osobą, Pappy — westchnął współczująco, a Papulos wcisnął się w najdalszy kąt na dźwięk tego bezlitośnie spokojnego głosu.

Ale mogę ci powiedzieć, kto zna ten numer, Święty! Nic nie zalewam. Czekaj, daj mi mówić,..

Jego głos wzniósł się nagle do ostrego krzyku — krzyku tak wyraźnie nabrzmiałego przerażeniem, że Święty odwrócił głowę, a jego oczy zwęziły się od nagle wyostrzonej czujności. W ułamku sekundy ujrzał to, co zobaczył Papulos.

Od zewnętrznej strony doganiał ich samochód, duża solidna limuzyna, która podjechała tak, że żaden z nich jej nie zauważył, i ustawiła się w dogodnej pozycji z morderczą wprost precyzją. Siedziało w niej trzech mężczyzn, a z otwartych okien sterczały błyszczące czarne lufy pistoletów maszynowych. Simon w mgnieniu oka pojął sytuację i rzucił się w głąb wozu. W następnej chwili jąkające się staccato automatów terkotało mu w uszach, a wokół niego bębniły kule jak salwy śmierci.


2


Okno z prawej strony rozprysło się obsypując go odłamkami szkła, ale Święty nie był ranny. Zdawał sobie sprawę, że samochód w zawrotnym tempie zbacza z drogi. W następnej chwili straszliwy wstrząs zderzenia cisnął go bezwładnego pod deskę rozdzielczą; w głowie mu szumiało, jakby miał pod czaszką uwięzioną chmarę złośliwych komarów. A potem nastała cisza.

Minęło kilka sekund, nim dotarły do niego, niby przez mgłę, inne dźwięki. Usłyszał dudnienie niewidocznego ulicznego ruchu, przenikliwy świst policyjnego gwizdka i krzyk kobiety gdzieś blisko. Jego sponiewierany mózg potrzebował następnych kilku sekund, aby pojąć istotną przyczynę tego przedziwnego wrażenia ciszy: umilkł rozdzierający uszy terkot pistoletów maszynowych. Jakby tropikalna nawałnica runęła na maleńką łódź, w jednej chwili zmiażdżyła ją bezlitośnie i pomknęła dalej.

Święty uniósł się z wysiłkiem. Samochód stał przechylony na prawy bok, a jego przód splątał się w sposób nieodwracalny z latarnią stojącą na krawędzi chodnika. Zaczęli się już zbierać gapie, a kobieta, której krzyk Simon usłyszał, znowu krzyknęła widząc, że ktoś się porusza. Limuzyna, która ich zaatakowała, zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

Poszukał Papulosa. Po tym jednym, nagle zdławionym wrzasku człowiek ten nie wydał już z siebie głosu. W następnej chwili Simon zrozumiał dlaczego. Wstrząs wyrzucił Greka do połowy przez przednią szybę: leżał rozciągnięty jak długi, z jedną ręką bezwładnie odrzuconą, lecz nie ulegało wątpliwości, że już od dawna nie żył, kiedy to się stało. Święty przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu.

Pomyliłem się, stary — powiedział cicho. — Może to naprawdę ciebie gonili…

Nie było czasu na dalsze przeprosiny nieboszczyka. W oddali Simon widział niebiesko ubraną sylwetkę, ciężko zbliżającą się w jego kierunku i wciąż dmuchającą w gwizdek; tłum pęczniał. Znajdowali się na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, niedaleko rogu Piątej Alei, i wszystko przemawiało za tym, że lada chwila zbiegowisko jeszcze się powiększy, bardziej niż by Święty sobie tego życzył. Zdał sobie sprawę, że najpilniejsza rzecz to znikać stąd natychmiast. Otworzył najbliższe drzwiczki i wysiadł. Tłum zawahał się. Większość ludzi wystarczająco często czytała prasę, aby dojść do wniosku, że stawanie na drodze uciekającego bandyty jest rozrywką na ogół źle widzianą przez towarzystwa ubezpieczeniowe. Święty sięgnął do kieszeni marynarki, by im o tym przypomnieć. Gest ten wywołał pożądany efekt — tłum rozpierzchł się, a Simon skręcił w Piątą Aleję i puścił się pędem na południe. Nikt nie próbował go zatrzymać.

Wskoczył na stopień przejeżdżającej taksówki i otworzył drzwiczki, zanim wóz mógł przyspieszyć. W następnej sekundzie szyba za szoferem przesunęła się i łatwy do rozpoznania zimny otwór lufy łagodnie ucisnął szyję kierowcy.

Jedź dalej w tym samym kierunku, Sebastianie — doradził Święty chłodnym tonem, odczytując imię taksówkarza z tabliczki wewnątrz wozu — a włos ci z głowy nie spadnie.

Szofer posłusznie jechał dalej. Był taksówkarzem w Nowym Jorku od wielu lat i wypracował sobie filozofię fatalistyczną.

Dokąd, bracie? — zapytał ze stoickim spokojem.

Grand Central — polecił Simon. — I nie przejmuj się światłami.

Raptownie skręcili w Pięćdziesiątą Ulicę tuż przed samą maską pędzącej limuzyny. Szofer obrócił nieco głowę.

Jesteś Święty, co nie, stary? — odezwał się.

Skąd wiesz? — spytał Simon ostrożnie.

Poznałem cię — powiedział kierowca nie bez pewnej satysfakcji. — Widziałem twoje fotki w gazecie.

Simon uspokoił pistolet.

No i co? — zachęcał pieszczotliwie.

No i nic. Fajnie, że cię spotykam, i tyle. Słuchaj, ta robota wczoraj na Long Island, to było bez pudła!

Święty uśmiechnął się.

Powinniśmy się byli spiknąć wcześniej, Sebastianie — mruknął.

Szofer skinął głową.

Jasne, czytałem o tobie. W dechę robota. Tylko czekałem, kiedy Morrie Ualino wykituje, odkąd trzy lata temu musiałem mu płacić za ochronę, jak kręcił w interesie taksówkowym. Miałeś jakąś kraksę, co? Jakieś typy próbują cię kropnąć?

Próbują.

Kierowca potrząsnął głową.

Nie wiem, do czego to dojdzie w tym mieście — wyznał. — Ale cię nie trafili, co?

Nie tak, jak by chcieli — odpowiedział Święty. Patrzył teraz na uliczny ruch za nimi. Kierowca przeszedł samego siebie. Po przejechaniu na pełnym gazie kilku pierwszych przecznic powrócił do spokojniejszej jazdy, nie wyrzekając się jednak żadnej ze swych fachowych sztuczek, dzięki którym niespodziewanie zawracał i podążał własnymi śladami. Jeśli nawet pościg wyruszył za nimi dość wcześnie, aby to miało odnieść jakiś skutek, musieli chyba już zgubić trop — nie było słychać nawet dalekiej syreny policyjnego wozu. Człowiek za kierownicą miał jakby wrodzoną smykałkę do ucieczki i spełniał swe zadanie niemal instynktownie, nie dopuszczając przy tym, by przerwało ono wartki potok jego wymowy.

Kiedy przejechali ostatni odcinek Lexington Avenue, zapytał:

No, jak, tu wysiadasz czy na Czterdziestej Drugiej?

Wystarczy tutaj — odparł Święty. — Dzięki.

Nie ma za co — powiedział taksówkarz grzecznie. — Słuchaj, nie miałbym nic naprzeciwko, żeby wesprzeć takiego faceta jak ty. Jak będziesz potrzebował takiego jak ja, przekręć na Columbus 9–4789, co? Zwykle jadam tam gdzieś koło drugiej.

Kiedy taksówka się zatrzymała, Simon otworzył drzwiczki i wcisnął szoferowi za kołnierz dwudziestodolarowy banknot.

Może zadzwonię któregoś dnia — powiedział i dał nura na stację metra, a za nim poszybowało „Na razie, stary!” kierowcy.

Nic nie ryzykując, krążył przez jakiś czas podziemnymi przejściami, zatrzymał się w toalecie, aby naprawić w swej aparycji drobne usterki spowodowane wypadkiem, i w końcu wyszedł na Park Avenue, by jak najkrótszą drogą dostać się do hotelu. Raz jeszcze udowodnił, że śmiały wyrzutek może bez trudu ukryć się w wielkim mieście. Na wsi byłby tym obcym, którego by obserwowano, o którym by plotkowano i o którego by rozpytywano, lecz w wielkim mieście pełno jest obcych, i niemal wszyscy zaganiani. Ani kobiety, ani mężczyźni mijający go w pośpiechu, czy to w samochodach, czy pieszo, wcale się nim nie interesowali. Pędzili przed siebie, całkowicie pochłonięci własnymi sprawami, a podstarzały dżentelmen, który na niego wpadł i powędrował dalej wymamrotawszy przeprosiny, nawet nie przypuszczał, że zetknął się z człowiekiem poszukiwanym przez całą policję i cały podziemny świat.

Valcross przyszedł w porze lunchu. Rozciągnięty na tapczanie Simon czytał popołudniową gazetę; podniósł oczy na starca i uśmiechnął się:

Nie spodziewałeś się mnie zobaczyć tak szybko z powrotem. Czy to właśnie miałeś zamiar mi powiedzieć?

Mniej więcej! — przyznał Valcross. — Co się nie udało?

Simon zwiesił nogi z tapczanu i przyjął pozycję siedzącą.

Nic — odpowiedział zapalając papierosa — i jednocześnie wszystko. Niejaki pan Papulos, o którym ci wiadomo, został skreślony; co prawda nie było go na naszej liście. Obawiam się natomiast, że pan Kuhlmann nadal pozostaje na swobodzie.

Opowiedział swoją historię zwięźle, ale w całości.

W sumie bardzo niefortunne nieporozumienie — zakończył. — Nie robi to, zdaje się, większej różnicy, jak wynika z tego, co mówił Pappy, nim przerwała mu muzyka hawajskich gitar. Pappy aż się palił, żeby wszystko wyśpiewać, ale tego, co chcemy, nie wiedział. Jednakże w ścisłej współpracy z osobą, która nosi kosę i ma tak niezwykłe upodobanie do nocnych koszul, moglibyśmy skorygować nasze zaniedbania.

Valcross nieznacznie uniósł brwi znad karafki.

Ogromnie ryzykujesz, Simon. Nie pozwól, żeby, hm, ta osoba, co nosi kosę, machnęła nią w niepożądaną stronę.

Jeśli się pomyli — powiedział Święty uroczyście — będę musiał pryskać. A potem, używając rzeczowych i niezbitych argumentów, będę musiał dołożyć wszelkich starań, by wykazać tej osobie, że obrała błędny kierunek. Po czym ona zaleje się łzami, błagając mnie o przebaczenie, i znowu razem powędrujemy tym samym tropem.

Jakim tropem?

Simon zmarszczył brwi.

Po co to wciąż wałkować? — zaprotestował. — Niech mnie diabli, jeśli wiem. Ale tak myślę, Bill, że musimy być ostrożniejsi ze skreślaniem co poniektórych ptaszków z naszej listy. Jeśli wszyscy będą tak kończyć jak Pappy, nie pozostanie nikt, kto by mógł nas zaprowadzić do Wielkiego Szefa, a jest to facet, z którym mam wielką ochotę się spotkać. Jeżeli jednak Papulos nie kręcił, zapowiedź dalszych kłopotów Zeke’a Inselheima powinna nas gdzieś zaprowadzić, i dlatego wróciłem do domu.

Valcross podał mu napełnioną szklankę. — Czy to tymczasem zaspokoi twoje potrzeby? — zapytał z humorem. Święty uśmiechnął się.

Na pewno zaspokoi jedną z nich, Bill. Druga jest poważniejsza. Jak mi się zdaje, wspomniałeś kiedyś, że to ty ponosisz koszty tej wycieczki.

Valcross popatrzył na niego przez chwilę, a potem wyjął książeczkę czekową i wieczne pióro.

Ile potrzebujesz?

Nie chodzi o pieniądze. Potrzebny mi samochód. Fajny, ciemny, nie rzucający się w oczy, ale szybki. Pasowałby sportowy kabriolet, prawie nowy, ale lekko używany. Pozwolę ci wyjść go kupić, ponieważ, jak sam wspomniałeś, w pałacyku Inselheima wkrótce może się coś zacząć dziać, a wolałbym tam być obecny.

Święty nie obmyślił jeszcze precyzyjnego planu, ale przedostatnia rewelacja nieżyjącego już pana Papulosa wryła mu się głęboko w pamięć.

Zastanawiał się nad tym przez całe popołudnie, aż dzień zgasł i Nowy Jork ożył, ustroiwszy się w swe elektryczne klejnoty. Zdecydował jedynie, że jeśli cokolwiek ma się wydarzyć w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, najprawdopodobniej wydarzy się nocą.

Mrok już zapadł na dobre, gdy Simon usadowił się w swym długim, nisko zawieszonym sportowym kabriolecie, który dostarczył mu Valcross. Kiedy minął dzień i ludzie pracy wrócili do ciepła domowych ognisk, Broadway zaczął swe prawdziwe życie. Świat podziemny i jego sojusznicy, dla których zachód słońca oznaczał świt i którzy niewiele mieli poszanowania dla domowego ogniska, wychynęli ze swych kryjówek, aby pohulać i pozałatwiać podejrzane interesy: a jeśli pan Inselheim i jego potomstwo mieli nadal stanowić obiekt ich knowań, należało się spodziewać, że gangsterzy nie będą tracić czasu.

Była to rzeczywiście jedna z tych kojąco balsamicznych nocy, w czasie których ognisko domowe posiada czysto symboliczny urok. Z góry księżyc w pełni rozrzutnie zalewał swym blaskiem obojętne miasto. Nad Hudsonem powiała chłodna bryza zdmuchując skwar z granitów potężnej metropolii. W Brooklynie niejaki pan Theodore Bungstatter tak się wzruszył czarem owej nocy, że zaproponował małżeństwo swojej kucharce i zemdlał, gdy został przyjęty. A Święty przemknął z rykiem poprzez rozmigotane kaniony Nowego Jorku, pełen podniosłej wiary, że ten wieczór dostarczy mu nie mniej radości niż którykolwiek z poprzednich.

Prawdę mówiąc, nie wybrał się na tę wyprawę tak całkiem pochopnie, jak by się to mogło wydawać. Informacje dostarczone przez nieżyjącego pana Papulosa zapoczątkowały w jego myśli pewien wątek, a im dłużej Simon za nim podążał, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, że wątek ten bezwzględnie powinien go gdzieś zaprowadzić. O skuteczności chwytu gangsterskiego, jaki opisał Papulos, decyduje niemal wyłącznie strach — prawie zabobonny strach przed wszechmocnym gangiem i jego niezawodnymi metodami. Niepowodzenie akcji ubiegłej nocy wyraźnie osłabiło tę atmosferę grozy i tylko błyskawiczny i stanowczy kontratak mógłby tę szkodę naprawić. Według fachowej oceny można było przypuszczać, że istnieją szansę jak jeden do dwustu, iż kłopoty pana Inselheima ledwo się rozpoczęły. Lecz trzeba przyznać, że Simon Templar nie oczekiwał tak szybkiego potwierdzenia się własnych przewidywań.

Kiedy skręcił w Sutton Place, przed domem pana Inselheima ujrzał luksusową limuzynę. Mechanicznie odnotował ją w pamięci, a wraz z nią krzepkiego łazęgę, który energicznym krokiem przechadzał się w pobliżu. Simon błyskawicznym ruchem przerzucił biegi na luz; podjeżdżał wolno, przypatrując się topografii terenu i wyszukując dogodne dla siebie punkty strategiczne. Wybrał już prawie miejsce, gdy z budynku wynurzyła się ciemna, zażywna postać i na chwilę przystanęła na chodniku obok owego krzepkiego łazęgi.

Światy natychmiast zatrzymał samochód i wytężonym wzrokiem przeszywał mrok. Dostrzegł, że ciemna, zażywna postać trzyma pod pachą pokaźną paczkę, owiniętą w szary papier. Po zakończeniu krótkiej pogawędki z łazęgą postać ta skierowała się w stronę limuzyny, a blask ulicznej latarni oświetlił wyraziste i niezapomniane rysy pana Ezekiela Inselheima.

Simon uniósł brwi i z namaszczeniem zaczął przyglądać się sobie we wstecznym lusterku.

— „Oho — skomentował własne myśli. — Aha, to tak. Kiedy pan Templar przybywa, pan Inselheim wybywa. Zdaje się, że zjawiliśmy się w samą porę.

Tak czy owak obecność krzepkiego łazęgi została ostatecznie wyjaśniona, choć początkowo Święty domyślał się innej jej przyczyny. Natychmiast bowiem przyszło mu na myśl, że po sensacyjnych wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin policja, oczywiście z właściwą sobie chwalebną umiejętnością zamykania stajni już po wykradzeniu konia, postawiła strażnika przed rezydencją Inselheimów. Tym sposobem policyjny obibok został uwolniony od podejrzeń o jakiekolwiek złowrogie intencje.

Niewinność pana Inselheima nie była jednak tak oczywista — Simon zmarszczył brwi w zamyśleniu, włączając znowu bieg, i obserwował Inselheima wsiadającego do limuzyny. Przez kilka chwil, podczas gdy silnik się rozgrzewał, Simon zastanawiał się, czy nie byłoby bardziej przebiegłym posunięciem taktycznym, gdyby został na miejscu, gdzie potomstwo pana Inselheima mogło znaleźć się w centrum gwałtowniejszych wstrząsów. Gdy limuzyna oddalała się od krawężnika, Simonowi, który wciąż zabawiał się w myślach w orła i reszkę, przypomniała się osobliwa paczka owinięta w szary papier. Z lekkim wzruszeniem ramion wyciągnął papierośnicę i jedną ręką przy niej manipulując, naciskał jednocześnie na gaz.

Psiakrew — zaklął w duchu. — Ezekiel jedzie na nosa i może nie trafić.

Tylne światła limuzyny oddalały się na północ, — Simon, zbliżywszy się na odległość mniejszą niż dwadzieścia jardów, wlókł się za nią w sznurze pojazdów tak równo, jakby te dwa samochody powiązano niewidoczną liną.


3


Po jakimś czasie gęste zabudowania miasta przerzedziły się ustępując miejsca regularnie rozstawionym domkom na przedmieściach. Zdawało się, że księżyc świeci tam jeszcze jaśniej; gwiazdy, niczym okruchy lodu, promieniowały chłodem odświeżającym letni wieczór. Święty westchnął cichutko. Uległ w pewnym stopniu nastrojowi, jaki owładnął naszym panem Theodorem Bungstatterem z Brooklynu — ta noc przepełniała go poczuciem ukojenia i spokoju, tak obcym jego naturze. Doszedł do wniosku, że w świecie naprawdę dobrze urządzonym miałby w taki wieczór coś dużo lepszego do roboty niż wlec się za facetem, który z wyraźną dumą nosił nazwisko Inselheim. Wszystko byłoby zupełnie inaczej, gdyby tę limuzynę z przodu prowadziła tajemnicza i piękna Fay Edwards, której dwukrotne pojawienie się na horyzoncie dało tak niespodziewane efekty. Wetknął następnego papierosa do ust i potarł zapałkę. Na jeden przelotny moment płomyk ukazał jego twarz i zamyślone zuchwałe oczy, świecące zimnym niebieskim blaskiem — ten przebłysk charakteru wzbudziłby niemałe zainteresowanie Dutcha Kuhlmanna, gdyby ów sentymentalny a bezlitosny Germanin mógł go zobaczyć. Lecz romantyczne tęsknoty Świętego nie naruszyły w niczym koncentracji, z jaką spełniał podjęte przez siebie zadanie.

Pomachał dłonią, aż zapałka zgasła, i następnym ruchem wyciągniętej ręki wygasił wszystkie światła w samochodzie. Na zatłoczonych ulicach miasta mógł spokojnie podążać tą samą trasą co limuzyna, ale na mniej ludnych szosach przyssany do niej jak pijawka mógłby wzbudzić w kimś bardziej nerwowym wścibską dociekliwość, czego Simon Templar bynajmniej sobie nie życzył. Jego lewy łokieć niedbale zwisał na zewnątrz, kiedy kabriolet wziął zakręt na pełnym gazie, z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, i warcząc popędził «a północny zachód.

Gładkie betonowe pasmo drogi ciągnęło się jak srebrna wstęga w świetle zachodzącego księżyca. Święty odprężył się nerwowo i odpoczywał, podążając śladem reflektorów limuzyny, napawając się jednostajnym szmerem opon szeleszczących po nawierzchni. Nad pomruk silnika wzbił się ledwo słyszalny, lecz melodyjny dźwięk — Simon Tempłar śpiewał gwiazdom serenadę…

Śpiew urwał się raptownie.

Coś błysnęło w kąciku jego oka, nagle i jasno, jak elektryczna latarka. Błysnęło trzy razy, z precyzją latarni morskiej, a potem znów zapadł mrok. Simon mocniej uchwycił dłońmi kierownicę, jednocześnie dwoma szybkimi ruchami zgasił silnik, wyłączył sprzęgło i nacisnąwszy hamulec zatrzymał samochód najszybciej, jak to było możliwe, by nie dać jednocześnie oponom okazji do głośnego sprzeciwu.

Przez ostatnie kilka mil na otwartej drodze został nieco w tyle i teraz cieszył się, że tak się stało. Czerwone światła limuzyny rozjarzyły się bowiem jeszcze jaskrawszą czerwienią, gdy z kolei Inselheim nacisnął hamulec i zwolniwszy bieg zjechał na pobocze. Wtedy gdzieś obok znowu rozbłysło światełko.

Z bezpiecznej odległości Simon dostrzegł, jak przez okno limuzyny wypada ciemny przedmiot i zatoczywszy łuk w powietrzu znika w krzakach na poboczu szosy. Potem limuzyna wystartowała niczym spłoszony zając i pomknęła w noc, jak gdyby ujrzała upiora, — ale zanim znikła, Święty zdążył już wysiąść i bez najmniejszego szmeru pobiec wzdłuż drogi.

Paczka, którą wyrzucił Inselheim, leżała nadal tam, gdzie upadła, i Simon rozpoznał ją natychmiast — tę paczkę milioner niósł pod pachą wychodząc z domu. Już to samo czyniło ją dostatecznie interesującą, a sposób jej doręczenia potwierdzał, że jest czymś, co należałoby bezzwłocznie zbadać — choć Simon i tak mógł odgadnąć, co zawiera. Z wrodzoną sobie przezornością zwolnił kroku, nim się do niej zbliżył, i bezszelestnie wtopił się w ciemność za drzewem, niczym zabłąkany cień. Przez krótki czas panowała cisza, przerywana jedynie szumem liści na nocnym wietrze.

Paczka leżała w plamie księżycowego światła, samotna i opuszczona jak butelka po piwie na miejscu harcerskiego biwaku. Święty utkwił w niej skupione spojrzenie, prawą ręką zaś wyciągnął z kieszeni pistolet i bezgłośnie go odbezpieczył. Z ciemności wysunęła się jakaś dłoń w rękawiczce, sięgając po paczkę; wtedy Simon odezwał się spokojnie: — No, ja bym tego nie ruszał, Ferdynandzie. Poprzez mrok usłyszał zdławione sapnięcie. Prawdę mówiąc, nie należało spodziewać się odpowiedzi, raczej strzału lub odgłosów pośpiesznej i zdecydowanej ucieczki; jednakże sytuacja była nieco wyjątkowa.

Liście poruszyły się i nad gęstwą zieleni ukazał się kapelusz, potem twarz, para ramion, klatka piersiowa i wreszcie brzuch. Pojawienie się tej ludzkiej postaci, która wyrastała stopniowo z mroku, jakby unoszona w górę przez ukryty podnośnik, dawało zdumiewający, zgoła nieziemski efekt, który zmąciły jedynie fizjonomia i ubiór owej zjawy. Simon nie mógł bez zastrzeżeń zaakceptować astralnego ciała przystrojonego w tak wyszukany i dziwaczny sposób, niemniej przyglądał się duchowi ze szczerym podziwem.

No, no — zauważył. — Czyż to nie mój dawny kumpel w szkolnym krawacie? Masz może w zanadrzu jeszcze jakieś sztuczki, Heimie? To zabawne być nabranym, ale jeszcze zabawniej wiedzieć, co się za tym kryje.

Heimie Felder wybałuszył na niego zbaraniałe oczy. Nowe wydarzenia ostatniej doby stanowiły nie byle jakie obciążenie dla jego ograniczonego intelektu, a ich zaskakująca gwałtowność pozbawiła go w dużej miecze naturalnej swobody i radości życia. Gdy tak stał widoczny od pasa w księżycowym blasku, na jego twarzy malowała się zielonkawa bladość, której nie można było przypisać jedynie promieniom księżyca.

Cholera — odezwał się wyrażając swe uczucia możliwie najłagodniejszym słowem.

Święty uśmiechnął się.

Za rok, za dwa całkiem przyzwyczaisz się do mojego widoku, prawda? — zauważył gawędziarskim tonem. — To znaczy, jeżeli pożyjesz jeszcze rok czy dwa. Zgodnie z tym, co opowiadał mi Pappy, gang, do którego należysz, ma zdaje się dość podejrzane i nie przemyślane obyczaje… Wybacz, ale zabiorę to.

Nachylił się szybko i podniósł owiniętą w szary papier paczkę leżącą w plamie księżycowego światła. Heimie Felder nie próbował protestować, jakby stracił już całą siłę i nie miał jej nigdy odzyskać. W osłupieniu wyszeptał zaledwie jedno słowo komentarza, którym jak straceniec usiłował za wszelką cenę uczepić się jakiegoś stałego punktu w zwariowanym świecie.

Świrnięty — wymamrotał głucho.

Święty nie poczuł się obrażony. Wetknął sobie paczkę pod pachę.

Obawiam się, że na mnie już czas — mruknął, — jestem pewien, że wkrótce znowu się spotkamy. Zdaje się, że los nam przeznaczył…

Nie dokończył, z prawej strony bowiem uchwycił odgłos kroków. Patrząc w wyłupiaste oczy stojącego przed nim człowieka, dojrzał w nich nagły błysk nadziei. W księżycowym świetle zęby Świętego błysnęły nieskazitelną bielą.

Nie radziłbym — powiedział cicho.

Jego broń poruszyła się niemal niedostrzegalnie i promień księżycowego światła padł na lufę. Heimie Felder milczał.

Święty po cichu przesunął się w ciemności, tak że jego broń mierząca w widoczny cel, jednocześnie była gotowa zwrócić się natychmiast w kierunku czerniejącej obok drogi. Z mroku przemówił jakiś inny głos: — Heimie, masz to?

Heimie oddychał ciężko, ale nie odezwał się; Święty odpowiedział za niego. Jego głos poszybował beztrosko przez noc.

Nie, bracie — rzekł słodko. — Heimie tego nie ma. Ja to mam. I mam też Heimiego. Idź naprzód z rękami grzecznie podniesionymi do góry, bo inaczej ciebie też to może spotkać.

Po raz trzeci tej nocy księżyc okazał mu swą życzliwość. Po prawej stronie Święty dostrzegał majaczący cień nowo przybyłego, chociaż nie mógł go wyraźnie zobaczyć z powodu rosnących na poboczu drzew. Ale błądzący promień księżyca zatańczył połyskliwie na czymś metalowym w ręku intruza, a głos przemówił ze złością:

Ty draniu!

Broń wypaliła spluwając w ciemność jadowitą smugą pomarańczowego płomienia, a kula przeszyła liście i z głuchym odgłosem uderzyła w drzewo, pod którym stał Święty. Oczy Simona zwęziły się przy celowniku tak zimnym wyrachowaniem, jakby mierzył w cel na strzelnicy, a wskazujący palec nacisnął spust — metaliczny przedmiot, na którym tańczył promień księżyca, zawirował jak oszalały i przeleciał przez szosę. Ryk bólu i niecenzuralne przekleństwo zagłuszyły brzęk metalu na asfalcie i ten sam głos wrzasnął:

Łap go, Heimie!

W następnej sekundzie, gdy czarna zwalista postać rzuciła się ku niemu, Simon spokojnie znowu nacisnął spust, lecz… nic się nie stało — iglica uderzyła o spłonkę niewypału. Święty wypuścił spod pachy paczkę, usunął ślepy nabój, lecz nacierający nań całym ciężarem mężczyzna dopadł go, zanim następny znalazł się w komorze.

Simon wyrżnął w drzewo z siłą, która zdawała się miażdżyć mu płuca poprzez warstwę mięśni na plecach. Z jego piersi wydobył się chrapliwy oddech. Odbił się niemrawo jak worek piasku, czując że pięścią wali w czyjąś klatkę piersiową jak w bęben. Wtedy ręce mężczyzny zacisnęły się wokół niego i razem padli na ziemię, tocząc się w zawrotnym tempie po nierównym gruncie.

Niebo przeszywały jaskrawokolorowe zygzaki, podczas gdy ciemność, głębsza niż czerń nocy, zamykała się nad mózgiem Świętego. Klatka piersiowa była jednym wielkim bólem od potwornego uderzenia z drzewem, a każdy oddech męką, jakby Simon miał całą twarz przyduszoną ciężką poduchą. Jedynie nieugięta wola pozwoliła mu zachować świadomość i walczyć. Przygniatający go mężczyzna był cięższy od niego o trzydzieści funtów; poza tym Święty wiedział, że gdyby Heimie Felder oprzytomniał z tego zabobonnego paraliżu, jaki nim zawładnął, i dostatecznie szybko zlokalizował pole walki, jedynie rzeźbiona w marmurze płyta upamiętniłaby miejsce, gdzie pewien śmiały wyrzutek wypowiedział samotną walkę przeważającym siłom wroga — o jeden raz za dużo.

Z łoskotem zwalili się na jakiś krzak i stoczyli po niewielkiej pochyłości, grzmocąc się pięściami, kopiąc i szarpiąc jak para dzikich kotów. Zwalisty mężczyzna wyrwał się z rąk Świętego i chwycił go za głowę waląc nią zapamiętale o ziemię. Dwukrotnie rąbnął o twardą darń, aż jaskrawokolorowe zygzaki zamigotały Świętemu przed oczami w zawrotnym wirze. Osłabł, a zwalisty mężczyzna wydał triumfalny okrzyk: — Mam go, Heimie! Mam go! Gdzie jesteś? Simon w mgnieniu oka ujrzał wyraźnie na tle rozkołysanych gwiazd okrągłą, krótko ostrzyżoną głowę nad czarną sylwetką. Błyskawicznym ruchem uniósł bezużyteczny rewolwer, który wciąż ściskał kurczowo w dłoni, i z całych sił wyrżnął nim tę czarną postać — wtedy chwyt na jego głowie zelżał. Z nowym przypływem sił Święty dźwignął się i przewróciwszy miotającego przekleństwa napastnika na plecy, usiadł na nim okrakiem, tłukąc raz po raz kolbą rewolweru w twardą masę, z której wydobywały się te przekleństwa…

Czyjaś brutalna łapa, nie należąca do rozciągniętego pod nim człowieka, próbowała od tyłu złapać go za gardło; Simon wywnioskował z tego, że na scenie zebrał się w końcu komplet jego przeciwników. Przekleństwa ucichły, a zwalista postać pierwszego napastnika leżała pod nim cicho i bez ruchu; Święty odrzucił broń. Prawą ręką sięgnął przez ramię i następnego napastnika złapał za gardło.

Wybacz mi, Heimie — powiedział trochę zdyszany — ale jestem bardzo zajęty.

Klęknął na jedno kolano, ciągnąc powoli Heimiego prawą ręką do góry, po czym szybkim szarpnięciem przekręcił dłoń i wyprostował nogi, a Heimie przeleciał mu przez ramię i rąbnął głową w ziemię. Prócz tego ogłuszającego łomotu nie wydał innego dźwięku; znowu zapanowała cisza.

Święty otrzepał ubranie i odszukał swój rewolwer. Starannie wytarł go jedwabną chusteczką Heimiego, usunął niewypał, który spowodował te wszystkie kłopoty, i ponownie załadował magazynek. Następnie udał się na poszukiwanie paczki, która wywołała tak nieżyczliwą dyskusję, i zaniósł ją do swego samochodu nie rzuciwszy nawet okiem na dwóch spoczywających przy drodze wojowników.



Rozdział 6

Jak Simon Templar

spotkał się z panem Inselheimem,

a Dutch Kuhlmann się popłakał.

1


Nie trzeba chyba wyjaśniać, że pan Ezekiel Inselheim był Żydem. Tęgawy, o czarnych włosach okalających łysinę, miał przyjemne brązowe oczy i dość pociągający uśmiech. Ale jego nos doprowadziłby Hitlera do szału w walce o czystość rasy aryjskiej. Na widok tak bezwstydnie semickiego nosa żaden dobrze przeszkolony nazista nie byłby skłonny uwierzyć, że jego właściciel jest porządnym, pełnym życzliwości człowiekiem, sprytnym, lecz uczciwym, bogatym, lecz skromnym, który sam do wszystkiego w życiu doszedł, choć się tym nie chełpił. Było to wprost nie do pojęcia dla krzyżowców drugiego sortu — sama możliwość istnienia tak osobliwego przypadku zawsze z trudem przenikała do ich dotkniętych atrofią komórek mózgowych, a tysiąc lat samozwańczej cywilizacji nie mogło ich wyleczyć z nordyckiego bzika, podobnie jak z żadnego innego rodzaju złośliwej głupoty.

Inselheim siedział załamany przy stole w swojej: bibliotece, a białe światło lampy stojącej na biurku — czyniło jego zwykle bladawą twarz jeszcze bledszą. Z tępym, niemal dziecięcym poczuciem krzywdy, które wyżłobiło głębokie bruzdy po obu stronach jego ust,, wpatrywał się w swe ręce bezsilnie zaciśnięte w pięści j na leżących przed nim papierach.

Na górze spała spokojnie jego córka, wypoczywająca znowu we własnym łóżku z beztroską ufnością dziecka?

Za ten przywilej zmuszony był zapłacić wysoką cenę. Chociaż ów dziwny Robin Hood dwudziestego wieku, który nazywał się Święty, przyprowadził mu ją nie żądając nagrody, Inselheim zdawał sobie sprawę, że przyszłe bezpieczeństwo dziewczynki zależy wyłącznie od tego, czy nadal będzie wypłacał żądane sumy. Wiedział, że porwanie dziecka było raczej ostrzeżeniem na przyszłość niż wymuszeniem okupu, którego tym razem odmówił. Wiedział, że istnieje straszniejsza broń niż porwanie i że Terror nie zawaha się jej użyć przy następnej próbie buntu. Jeśli kiedykolwiek miał co do tego wątpliwości, rozproszył je ów zimny, gardłowy głos, który z samego rana przemówił do niego przez telefon. I świadom tego zaciskał swe nieporadne pięści, a oczy aż mu ciemniały z gorzkiej, bolesnej bezsilności. Ezekiel Inselheim nie mógł pojąć — tak jak nie pojmowali tego przed nim inni, nie mniej bogaci i znani — dlaczego tak się dzieje, że w najbardziej cywilizowanym kraju na świecie poważny i spokojny obywatel musi składać daninę klice zorganizowanych bandziorów, niczym średniowieczni chłopi pańszczyznę feudalnemu panu. Nie mógł pojąć, w porywie rozpaczliwego buntu, dlaczego policja, która z tak imponującą sprawnością rozdaje wezwania do sądu za naruszenie przepisów drogowych i składa fałszywe świadectwa przeciwko upadłym kobietom, wykazuje tyle godnej pożałowania nieudolności, gdy chodzi o utrzymanie w ryzach gangsterów. Lecz sam znał odpowiedzi na te pytania aż nadto dobrze.

Wiedział — cała Ameryka to wiedziała — że gdyby pracodawcy byli uczciwi, a policja i sądownictwo nie — przekupne, gangsterzy zniknęliby już dawno, jak zniknęły różne ciemne typy z Dzikiego Zachodu. Wiedział, że gdyby nie bierne współdziałanie zrezygnowanego i pozbawionego przywództwa narodu, gdyby nie tchórzliwość sterroryzowanego społeczeństwa — gangsterów i sprzedajnych przywódców politycznych, którzy ich chronią, można by zetrzeć z powierzchni amerykańskiej ziemi kosztem jednej setnej haraczu, jaki co roku wymuszają. Świadomość także i tych spraw poorała jeszcze głębiej jego twarz bolesnymi bruzdami, a skóra na kłykciach jego grubych pięści aż zbielała. Nie zwróciło mu to pieniędzy, które od niego wyłudzono, nie dodało ani krzty otuchy czy poczucia bezpieczeństwa, wypełniając go jedynie dotkliwym bólem upodlenia, który zastygł w daremny paroksyzm bezsił — nege gniewu. Gdyby któryś z jego prześladowców pojawił się przed nim w tym momencie, próbowałby rzucić mu wyzwanie, wiedząc jednak z góry, że ta samotna żałosna próba oporu mogłaby dać tylko jeden jedyny wynik…

I w tym momencie jakiś szósty zmysł kazał mu odwrócić głowę, a dławiący strach, który poraził stargane do cna nerwy, ścisnął go za gardło.

Ujrzał wytwornie ubraną postać siedzącą z niedbałym wdziękiem na parapecie okna, z jedną nogą bezceremonialnie przerzuconą do pokoju. Para bezczelnych niebieskich oczu przyglądała mu się z badawczą ciekawością, a nieco kpiący uśmiech błąkał się po figlarnych wargach nieznajomego. Był to uśmiech wesoły, lecz nie było w nim prawdziwej wesołości, a rozbawione niebieskie oczy błyszczały nie tylko zwykłym rozbawieniem. Głos,, który się odezwał, zabrzmiał żartobliwie, lecz gdzieś głębiej dźwięczał w nim ton twardszy i zimniejszy, niż Inselheim kiedykolwiek słyszał, przywodzący na pamięć hartowaną stal połyskującą w blasku polarnego księżyca. ‘

Halo, Zeke — odezwał się Święty. A wtedy rosnąca fala patetycznego gniewu Inselheima odpłynęła, jakby przez nagłe odkręcenie kurka, i pozostała w nim jedynie straszliwa, bezgraniczni pustka. Na górze spało jego dziecko… I znów stał się tylko starym, śmiertelnie przerażonym człowiekiem, który rozszerzonymi ze strachu oczami patrzy, jak na nowo odżywa groźba rozdzierająca na strzępy jego poczucie ludzkiej godności.

Zapłaciłem! — wycharczał histerycznie. — Czego pan chce? Zapłaciłem! Dlaczego nie zostawi mnie pan w spokoju?…

Święty z rozmachem przerzucił drugą nogę przez parapet i odbił się z nonszalancją od okna.

O, nie, nie zapłacił pan — powiedział poważnie. — Wcale pan nie zapłacił.

Ależ zapłaciłem! — głos maklera brzmiał dziko, słowa padały bezładnie, w najwyższej panice. — Coś się musiało stać! Zapłaciłem, zapłaciłem dziś wieczorem, tak jak żeście mi kazali. Musiała zajść jakaś pomyłka. To nie moja wina! Zapłaciłem…

Simon sięgnął do kieszeni. Z wewnętrznej kieszeni marynarki, z bocznych kieszeni, z kieszeni spodni zaczął wyciągać, jeden po drugim, kolejne pliki starannie ułożonych pięćdziesięciodolarowych banknotów i rzucał je nieprzerwaną serią na biurko, jak kuglarz, który wyciąga z cylindra króliki.

Oto pańskie pieniądze, Zeke — rzekł pogodnie. — Dziewięćdziesiąt tysięcy dolców, zechce pan przeliczyć. Sobie przyznałem drobną nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy. Na pewno zgodzi się pan ze mną, że to bardzo skromna prowizja. Jak więc pan widzi, wcale pan nie zapłacił.

Inselheim wpatrywał się z dreszczem zgrozy w stos pieniędzy na biurku. Nawet nie próbował ich dotknąć. Potem wytrzeszczył na Świętego oczy, z których wyzierało obezwładniające przerażenie.

Skąd… skąd pan je ma?

Pan je wyrzucił, jak mi się zdaje — wyjaśnił Święty — swobodnym tonem. — Na szczęście jechałem za panem. I podniosłem paczkę. Nie powinien pan mieć mi za złe, że wszedłem wejściem awaryjnym; po prostu od czasu do czasu lubię jakieś drobne urozmaicenia. Doprawdy, ma pan szczęście — mówił Święty z niewinną miną — że jestem uczciwym człowiekiem i nie lecę na forsę… przynajmniej nie tak bardzo. Ale obawiam się, Zeke, że musi pan mieć grubo za dużo gotówki, co wyraźnie nie wychodzi panu na zdrowie, skoro rzuca pan nią na prawo i lewo, uważając widocznie, że to najlepszy sposób pozbycia się takiej kupy pieniędzy.

Inselheim przełknął ślinę. Jego twarz stała się kredowobiała.

Mówi pan, że… że podniósł je pan tam, gdzie je zostawiłem?

Simon skinął głową.

Właśnie to miałem na myśli. Być może nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Kiedy zobaczyłem, jak w roztargnieniu rozsiewa pan dookoła worki mamony…

Ty idioto! — wyszeptał Inselheim drżącymi wargami. — Pan mnie zabił, oto co pan zrobił. Zabił pan moją córkę! — jego zdławiony przerażeniem głos wzniósł się do ochrypłego krzyku: — Jeśli nie dostaną tych pieniędzy, to ją zabiją!

Simon uniósł brwi, przysiadł na poręczy krzesła.

Doprawdy? — spytał bez większego zainteresowania.

Mój Boże! — jęknął mężczyzna. — Dlaczego musiał się pan w to mieszać? Co to pana w końcu obchodzi? Kim pan jest?

Jestem sobie ptaszek mały — odpowiedział Święty — który niedawno przyprowadził panu córkę do domu.

Inselheim siedział sztywny, jakby kij połknął.

Święty!

Simon potwierdził skinieniem głowy. Wyciągnął rękę, otworzył szufladę biurka, w której — jak nauczyło go długie doświadczenie — najczęściej można było znaleźć cygara, i poczęstował się.

Zgadł pan. Czary–mary i pieniążki same lecą z powrotem do kieszeni. Trafiło się panu, co? — Oderwał okrągły koniuszek cygara, zręcznie manipulując zapałką, potarł ją o paznokieć kciuka i zapalił, nie zwracając najmniejszej uwagi na reakcję osłupiałego gospodarza. — W tej sytuacji może się pan domyśli, dlaczego przejawiam tak ekscentryczne upodobanie do awaryjnych wejść. — Wydmuchnął dym w stronę sufitu i znów się uśmiechnął: — Przypuszczam, że całkiem sporo mi pan zawdzięcza, Zeke. I jeśli ma pan kropelkę dobrego burbona, aby to odpowiednio uczcić, chętnie odpiszę go panu z rachunku.

Inselheim przez długą chwilę przyglądał się Świętemu bez słowa. Spadające na niego kolejne ciosy jakby przyćmiły mu umysł, tak że w przedsionkach jego świadomości myśli kłębiły się wezbraną falą. Ale jedna z nich zaczęła powracać bardziej uparcie i natrętnie niż jakakolwiek inna.

Wiem — powiedział głucho. — Przykro mi. Sądzę… sądzę, że zawdzięczam panu… wiele. Nie zapomnę o tym. Ale… pan — nie rozumie. Jeśli chce mi pan pomóc, musi pan zaraz stąd iść. Muszę pomyśleć. Nie może pan tu zostać. Gdyby się dowiedzieli, że pan tu był, zabiliby nas obu.

Obu… nie — zaprzeczył Święty uprzejmie.

Spojrzał na Inselheima z uwagą i nieco żartobliwym zainteresowaniem, jak wytrawny krytyk, który wprawdzie nie bez satysfakcji ogląda wystawiony na scenie melodramat, lecz równocześnie z odrobiną autoironii zdaje sobie sprawę, że wszystko to już kiedyś widział. Ale jego spojrzenie wyrażało jawne potępienie, którego ostrze bezlitośnie ukłuło jakieś boleśnie pulsujące włókienko starganych nerwów Inselheima budząc pogardę dla własnej słabości i niemocy, które sprawiły, że nim zjawił się Święty, miękkie dłonie maklera zaciskały się w żałośnie bezradne pięści. Czyste niebieskie światło zuchwałych, kpiących oczu zdawało się rozjaśniać otchłanie duszy Inselheima. Ale światło to zabłysło zbyt nagle i zbyt silnie, a ostrość widzenia Ezekiela była wciąż jeszcze zbyt przymglona, aby mógł wyraźnie dostrzec, co to światło pokazuje.

Po co pan tu przyszedł? — zapytał.

Simon wydmuchnął jedno kółko dymu, potem następne, w sam środek poprzedniego.

Żeby zwrócić panu forsę, jak pan widzi. Żeby wypalić cygaro i wypić tego drinka, którego pan w swej niegościnności mi nie proponuje. I żeby zorientować się, czy nie mógłby mi pan pomóc.

Jak mógłbym panu pomóc? Jeśli chce pan pieniędzy…

Obsłużyłem się sam — z niesioną znacząco brwią i przebłyskiem prawdziwego rozbawienia w oczach Święty zerknął na stertę banknotów na biurku. — Tak się ostatnio składa, że co krok trafia mi się podobna gratka. W każdym razie dziękuję, ale jestem już finansowany przez pewnego milionera, a on jeszcze nie zbankrutował. Nie, Zeke, jedyny pożytek, jaki mógłbym mieć z pana, to kilka szczerych zwierzeń.

Inselheim powoli kręcił głową odmownym gestem, który wydawał się bardziej automatyczny niż przemyślany.

Nie mogę panu nic powiedzieć.

Simon spojrzał na zegarek.

Delikatnie mówiąc, trochę nierozważna decyzja — mruknął. — A że nie wiem tego, co pan wie, chyba przyjdzie mi brnąć przez życie w stanie całkowitej ignorancji. Jednakże ma pan sporo czasu, żeby jeszcze zmienić zdanie…

Święty leniwie podniósł się z krzesła i stojąc spoglądał z góry na gospodarza. Nie zaszła żadna zmiana w jego swobodnie uprzejmym zachowaniu ani w łagodnie brzmiącym głosie. Lecz była to swoboda tak powściągliwa i uprzejmość tak chłodna, że sprawiała silniejsze wrażenie niż jakakolwiek krzykliwa manifestacja własnej przewagi.

Wie pan, Zeke — ciągnął Święty przyjaznym tonem — zmienianie decyzji świadczy o szerokich horyzontach człowieka. Wskazuje, że przyswoił on sobie mądrość i doświadczenie. Że wolny jest od uporu, od pychy i innych śmiertelnych grzechów. Dziś już nawet uczeni przestali być dogmatykami, zawsze gotowi przyznać, że nie mieli racji, i zaczynać wszystko od początku. Wspaniała postawa, Zeke, wspaniała!

Stał wyprostowany, pełen utajonej siły, jak przeciągający się kot. Ale nie wykonał żadnego gestu, nie wypowiedział żadnej pogróżki… żadnej.

Jestem pewien, że wie pan, o co chodzi, Zeke — mówił, a Inselheim z jakiegoś niejasnego powodu uświadomił sobie, że gangsterzy, których się bał i których nienawidził, nie byliby bardziej bezwzględni niż ten młody człowiek o ujmującym sposobie bycia i kpiących niebieskich oczach.

Cóż mógłbym panu powiedzieć? — zapytał drżącym głosem.

Simon przysiadł na krawędzi biurka. Nie było w nim ani triumfu, ani samozadowolenia — niczego, co by wskazywało, że kiedykolwiek mógł przewidywać inną odpowiedź. Był dobrotliwy, łagodny niemal jak psychoanalityk wyciągający zwierzenia ze znerwicowanego pacjenta. I jeszcze raz Inselheim poczuł, jak owo dziwne światło rozjaśnia skryte zakątki jego duszy, których wcale nie chciał ujrzeć.

Niech mi pan wszystko powie, Zeke — zachęcał Święty.

Czego pan jeszcze nie wie? — zaprotestował Inselheim słabo. — Porwali Violę, ponieważ odmówiłem zapłacenia pieniędzy za ochronę…

Pieniędzy za ochronę… — powtórzył Simon przeciągle. — Tak, wiedziałem o tym. Dobre i to na początek. I co dalej?

Wszyscy musimy płacić za ochronę. Nie ma sposobu, aby się od tego uwolnić. Przyprowadził pan z powrotem Violę, ale to jej nie ocaliło. Jeśli teraz nie zapłacę, oni ją zabiją. Pan o tym dobrze wie. Powiedziałem panu. Co jeszcze można dodać…

Jacy „oni”? — zapytał Święty.

Nie wiem.

Simon popatrzył na niego badawczo.

Być może nie wie pan. — Pod wyrozumiałym spojrzeniem tych przejrzystych źrenic podświadomość Inselheima rozbłysła jasnym blaskiem. — Ale musi się pan czegoś domyślać. Musiał mieć pan kiedyś z nimi jakiś kontakt. Ni z tego, ni z owego nie przemówił głos z sufitu i nie kazał panu płacić. Bo nawet tak nadziany facet jak pan nie wyrzuca stu kawałków w błoto tylko dlatego, że jakiś wariat, zupełnie obcy, dzwoni i każe mu tak zrobić. To jedna z tych spraw, które usiłuję pojąć. Rozumiem, że nie chce pan wciąż płacić setek tysięcy dolarów temu nieznanemu głosowi. Rozumiem, że nie chce pan spędzić reszty życia zastanawiając się dzień w dzień, jakie będzie następne żądanie i co zrobią pańskiej córce, żeby je na panu wymusić. Rozumiem, że chce pan odrobiny spokoju, a poza tym być może chciałby pan, aby coś niecoś się w tym mieście zmieniło. Myślę, że jest w panu trochę męskości, która nie wyraża się wyłącznie noszeniem spodni, i proszę pana, żeby pan tej swojej męskości dał szansę.

Inselheim z trudem przełknął ślinę. Światło, w jego wnętrzu oślepiająco raziło go w oczy. Przerażało go. Podniósł się, jakby nie mógł dłużej znieść nerwowego napięcia, i przeszedł przez pokój.

Simon przyglądał mu się ciekawie. Wiedział, jaką walkę toczy ze sobą ten człowiek, i do pewnego stopnia mu współczuł… Wtem, kiedy Inselheim zbliżył się do przeciwległej ściany, uniósł nagle rękę i nacisnął guzik. Odwrócił się i spojrzał na Świętego wyzywająco.

A teraz — powiedział głosem dziwnie ochrypłym — niech pan sobie idzie. Tym dzwonkiem wezwałem jednego z moich strażników. Nie chcę, żeby się panu stało coś złego, wszystko panu zawdzięczam… na razie. Ale nie mogę, nie mogę podpisać wyroku śmierci na siebie… albo na Violę…

Nie — odparł miękko Święty. — Oczywiście, że nie.

Wstał powoli z biurka, podszedł do okna i przerzucił przez parapet smukłą, długą nogę, a jego błękitne oczy spoczęły na Inselheimie.

Być może — rzekł spokojnie — opowie mi pan resztę kiedy indziej.

Makler gwałtownie potrząsnął głową.

Nigdy! — wybełkotał. — Nigdy! Nie chcę umrzeć. Nic nie powiem. Nie może mnie pan zmusić. Nie może pan!

Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Z wysiłkiem łapiąc oddech, Inselheim stał zapatrzony bezmyślnie przed siebie, z na wpół otwartymi ustami, z nerwowo : zaciśniętymi dłońmi, jakby porażony znaczeniem własnych słów. Światło w jego duszy nagle wybuchło. Oczekiwał wzgardy, zbierał siły na wysłuchanie jakiejś ostrej riposty, która odarłaby go z resztek godności, lecz w spokojnych oczach Świętego dostrzegł jedynie szczere, bezmierne współczucie, gorsze od najbardziej gorzkiego szyderstwa. Zabrakło mu tchu. W żołądku poczuł dziwną pustkę, uświadomiwszy sobie, że wszystko zaprzepaścił.

Święty spojrzał na niego i uśmiechnął się.

Na razie do zobaczenia — powiedział.

Kiedy zapukano do drzwi i strażnik zaczął domagać się odpowiedzi, nachylił się szybko i wyjściem awaryjnym wydostał się na zewnątrz.

Korzyść z tej wizyty równała się dokładnie zeru. Prawdę mówiąc, gdyby kierował się wyrachowaniem, mógłby ją potraktować jako bezpowrotną stratę dziewięćdziesięciu tysięcy dolarów — cóż, była to jego własna wina. Zsuwając się zwinnie po stalowej drabince, robił sobie łagodne wyrzuty za tę chwilę nierozwagi, kiedy to Inselheim zdążył nacisnąć dzwonek. Ale Inselheim nigdy by się nie ocknął, gdyby nie ten wstrząs, jaki przeżył uświadomiwszy sobie, że wszystko przepadło, gdyby nie ten końcowy poryw bezsensownej paniki. Przeczucie mówiło Świętemu, że gdyby jeszcze kiedyś trafiła się maklerowi podobna szansa, wykorzystałby ją lepiej.

Dziwne, ale pochłonięty rozpatrywaniem takiego właśnie aspektu swego zadania Simon zapomniał, że inni również mogli wykazać tej nocy zainteresowanie dla Sutton Place. Zszedł z ostatniego szczebla drabiny w atramentową ciemność wąskiej alejki i nawet nie przyszło mu na myśl, że czyhać tam może niebezpieczeństwo. Zbyt późno usłyszał z tyłu jakieś lekkie poruszenie. Odwrócił się, prawą ręką sięgając błyskawicznie do kieszeni, ale nim jego dłoń dotknęła broni, czyjeś silne ramię zacisnęło mu się wokół szyi i stalowa lufa dźgnęła go w plecy. Ochrypły, pełen triumfu głos warknął mu do ucha: — No co, stary, przejedziesz się z nami kawałek?


2


Nawet cień niepokoju nie zmącił czoła Świętego, gdy przekroczywszy próg pokoju na tyłach „U Charleya” przystanął na chwilę przyglądając się twarzom zgromadzonych tam ludzi. Za sobą usłyszał trzask zamykanych drzwi. Ci, którzy siedzieli w barze we frontowej części budynku i wstali, by podążyć za nim z minami zdobywców, wepchnęli go do środka, a sami ustawili się pod ścianami. W pokoju zebrało się ponad tuzin mężczyzn. Ponad dwa tuziny oczu utkwiły w nim jednakowo taksujące spojrzenia — oczy baczne i twarde niczym marmur, wyzute ż wszelkiego człowieczeństwa. Był rozbrojony. Nie miał przy sobie nic, co byłoby większe od szpilki, a co można by użyć jako broń zaczepną. Odebrano mu rewolwer; równie szybko znaleziono ukryty w rękawie nóż, a ci, co poprzedniego dnia uszli z życiem, mieli niemało do opowiadania o jego śmiercionośnych ciosach. Wcześniejsze wyczyny Świętego wypełniły wyobraźnię gangsterów rozpaczliwymi podejrzeniami o ukrytą broń, co skłoniło ich do przeprowadzenia daleko dokładniejszej rewizji, niż to uznał za potrzebne nieboszczyk Papulos. Rewizja, która nie pozostawiła na Świętym ani jednego nie tkniętego cala, a nawet pozbawiła go scyzoryka i papierośnicy jako potencjalnych źródeł niebezpieczeństwa. Gruntowność tego badania dostarczyła Świętemu nieco ponurej uciechy, ale nawet przez chwilę nie zapomniał, co oznacza. Mimo to nigdy nie zachowywał się bardziej swobodnie i beztrosko, a stal w głębi kpiących oczu nigdy nie była bardziej zwodniczo utajona niż właśnie wtedy, gdy tak stał uśmiechając się i kiwając głową zgromadzonemu towarzystwu, niczym .aktor dziękujący za oklaski.

Howk, moi biali bracia — wymruczał. — Rada zasiadła, chociaż nie widać fajki pokoju. No tak, ile razy się spotykamy, tyle razy wymyślacie nowe sztuczki, jak to powiedział biskup do aktorki. A w co dzisiaj się pobawimy?

Niesamowite światło zatliło się w oczach Heimiego Feldera, który siedział ze świeżo zabandażowaną głową. Pochylił się przez stół i wyszeptał niemal błagalnie do Dutcha Kuhlmanna:

Świrnięty! Ten facet ma świra. Słyszysz, co on chrzani?!

Zwężone źrenice Kuhlmanna uparcie wpatrywały się w twarz Świętego. Nic nie odpowiedział. Simon po pierwszej ogólnej lustracji tego zgromadzenia wiernych, która objęła również Kuhlmanna, nie spojrzał już więcej na niego. Albowiem całe jego zainteresowanie przyciągnęła dziewczyna siedząca również przy stole. Przedziwne, jak silne wrażenie wywierała na nim za każdym razem, gdy pojawiała się na jego drodze. Zdał sobie sprawę, że dotychczas nic o niej nie wie. Słyszał jej głos przez telefon — a raczej przypuszczał, że to był jej głos. Widział właścicielkę tego bezcielesnego głosu — a raczej przypuszczał, że to była ona — w domu na Long Island, gdzie trzymano Violę Inselheim i gdzie zginął Ualino. Raz jeden poczuł w ciemności jej dłoń, która wsunęła mu do ręki automat. Lecz nigdy nie poznawał jej więcej niż jednym zmysłem naraz. Wiedział, że jego niezłomne przekonanie, iż ta smukła, jasnowłosa dziewczyna o nieodgadnionych bursztynowych oczach jest ową tajemniczą Fay Edwards, o której mówił Feraack, opiera się jedynie na intuicji. I przez cały czas, nawet wtedy gdy jego mózg niemal całkowicie zaprzątnięty był analizowaniem szczegółów technicznych jego wendetty, widział w myślach jej obraz.

Widok dziewczyny w tym pokoju, jedyny barwny i piękny akcent w ponurym kręgu milczących mężczyzn, przypomniał Świętemu wszystkie pytania, jakie sobie na jej temat zadawał. Każde z nich prowadziło do tej samej próżni mglistych domysłów, a nadzieja na jakąkolwiek jednoznaczną odpowiedź zdawała się bardziej nieuchwytna niż skraj tęczy. Kiedy zobaczył ją tutaj, w takim momencie, poczuł znów przyjemny dreszcz, dla którego nie potrafił znaleźć żadnego logicznego uzasadnienia. Już raz mu pomogła, gdy był w potrzebie, choć nigdy chyba nie dowie się dlaczego. Teraz znów potrzebował pomocy i zastanawiał się, co Ona myśli i co zrobi. Jej twarz nie zdradzała nic, tylko w oczach zabłysła na chwilę jakaś dziwna iskierka i zaraz zgasła.

Dutch Kuhlmann zwrócił się do dziewczyny:

Czy to jest Święty? — zapytał.

Odpowiedziała nie spuszczając wzroku z Simona:

Tak, to człowiek, który zabił Morrie’ego.

Po raz pierwszy jednocześnie widział ją i słyszał, jak mówi; po raz pierwszy zyskał niezbity dowód, że intuicja go nie zawiodła. Na dźwięk jej głosu przeniknęło go osobliwe wzruszenie. Jakby ożył nagle obraz, który go zafascynował.

Dobry wieczór, Fay — powiedział.

Spoglądała na niego jeszcze przez chwilę, potem wyjęła z torebki papierosa i zapaliła. Ten ruch przesłonił jej oczy, a iskierka, którą, jak mu się zdawało, w nich dostrzegł, mogła być równie dobrze tworem jego wyobraźni.

Kuhlmann skinął na człowieka stojącego pod ścianą. Otworzono inne drzwi i po chwili weszli przez nie dwaj mężczyźni.

Jeden z nich był wysoki i korpulentny, miał siwe włosy i rumianą twarz, na której czarne, krzaczaste brwi sterczały złowieszczo, jakby przylepione przez roztargnionego charakteryzatora. Drugi był niski i łysy, miał sumiaste czarne wąsy i pince–nez w złotej oprawce, a jego czujne, nerwowe ruchy nieodparcie przywodziły Świętemu na myśl łasicę. Razem wyglądali jak dwaj aktorzy z wodewilu, którzy — czy to nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, czy też celowo — podzielili się rekwizytami przeznaczonymi dla jednego i posprzeczali się przy rym jak dzieci. Razem posiadali tyle tych rekwizytów, że wystarczyłoby dla dwóch mężczyzn k normalnego wzrostu, o normalnym owłosieniu, ale na skutek owego nieporozumienia obaj wyglądali dziwacznie. Simon poczuł zdrożną chęć, by zerwać krzaczaste brwi wysokiemu mężczyźnie i przyczepić je nad wybujałymi wąsami tego mniejszego, gdzie wyglądałyby chyba bardziej stosownie. Lecz tylko na chwilę pofolgował tak bezceremonialnie wybujałej fantazji, ponieważ rozpoznał tych ludzi, gdy tylko weszli, i wiedział, że właśnie ich brakowało do kompletu. Jednym z nich był prokurator okręgowy, Marcus Yeald, drugim — sam polityczny szef Nowego Jorku, Robert Orcread, na własne życzenie zwany Uczciwym Bobem. Obaj zachowywali się odrobinę inaczej niż pozostali zgromadzeni w pokoju. Obaj lustrowali Świętego z nieukrywanym zainteresowaniem, podczas gdy zwalniano dla nich krzesła przy stole. Yeald przeprowadzał oględziny z bezpiecznej odległości, taksując Simona nerwowo przez swoje pince–nez, tak że Święty ledwie zdołał przezwyciężyć pokusę, by krzyknąć ,,huu!” i przekonać się, czy Yeald podskoczy tak wysoko, jak i to wyglądał. Orcread natomiast okrążył stół nie siadając.

Więc to pan jest tym facetem, któregośmy szukali — odezwał się.

Święty się uśmiechnął.

Przypuszczam, że wiadomo panu, kogoście szukali, Uczciwy Bobie — odpowiedział.

Skąd pan wie, jak się nazywam?

Rozpoznałem pana z karykatury w „New Yorkerze” z ubiegłego tygodnia, kolego — wyjaśnił Simon i natychmiast wywnioskował, że ten rysunek nie spotkał się z aprobatą prezesa Tammany Hall.

Orcread żuł niedopałek cygara; kciuki wetknął: kamizelkę. Ponownie zmierzył Świętego lodowatym spojrzeniem.

Nie bądź pan lepiej taki dowcipny — poradził. — Chciałem z panem pogadać, ale dowcipkować to będę ja. Sprawił nam pan kupę kłopotów. Orientuje się pan chyba, że za to, co pan zrobił, można znaleźć się krześle.

Możliwe — przyznał Święty. — Ale to z czystej nieświadomości. Nie wiedziałem, że należało wystarać się o oficjalne zezwolenie na zabijanie ludzi.

Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej — powiedział Orcread. Jego głos zawodowego mówcy brzmiał pokrzepiająco i łaskawie, ale wrażliwe uszy Świętego uchwyciły w nim chropowatą nutę napięcia. — Może by ciężko facetowi, co przyjeżdża tu i wyobraża sobie, że sam zrobi w mieście porządek. Wie pan, co powinienem teraz zrobić?

Święty uśmiechnął się niewinnie.

Mógłbym chyba zgadnąć. Powinien pan zawołać gliniarza i oddać mnie w jego ręce. Ale byłoby to dla pana troszkę krępujące, prawda? To znaczy ktoś mogłeś by się zainteresować, co pan tu robi.

Czy pan wie, dlaczego nie wołam gliniarza?

Zapewne z powodu wiosny — zaryzykował Simon. — Albo może w dniu dzisiejszym wypadają urodziny pańskiej babci staruszki, a spoglądając w jej kochaną; łagodną twarz, czuje pan, jak stwardniała skorupa, która okrywa lepszą część pańskiej natury, mięknie niczym przejrzały banan.

Orcread wyjął niedopałek cygara spomiędzy zębów i gniótł go w palcach. Liście łamały się i strzępiły pod szorstkim dotknięciem jego dłoni, ale nie podniósł głosu.

Próbuję coś dla pana zrobić — mówił dalej. — Jest pan jeszcze młody. Nie chciałby pan chyba napytać sobie biedy, co? Niedobrze byłoby iść na krzesło w tak młodym wieku. Ani zostać zabranym na przejażdżkę. Po co to panu?

Niech pan nie pyta o to mnie — odparł Święty. — Jeśli dobrze pamiętam, propozycja wyszła od pana.

Mógłbym sporo zrobić dla takiego gościa jak pan. Gdyby pan najpierw zgłosił się do mnie, nie doszłoby do tego wszystkiego. Ale pan narozrabiał, a to nie ułatwia nam sprawy. Nie mówię, abyśmy żywili do pana urazę. Irboll był chłystkiem bez znaczenia, a Ualino ostatnio zhardział. Przypuszczam, że i tak wkrótce by go coś spotkało. Pan jednak działa za szybko i za dużo robi szumu. Tego opinia publiczna nie lubi, a do mnie należy położyć temu kres. I do pana — Yealda, prawda, Mark?

Naturalnie — odpowiedział prawnik suchym głosem, jak papuga powtarzając wyuczoną lekcję. — Położymy temu kres.

Orcread stuknął Świętego w pierś.

Otóż to — rzekł dobitnie. — Daliśmy słowo naszym wyborcom, że zlikwidujemy tego rodzaju sprawy, i musimy dotrzymać obietnicy — Ale nie chcemy być dla pana zbyt surowi, więc mówię do Marka: „Słuchaj no, ten Święty jest chyba rozsądnym młodym człowiekiem. Coś mu zaproponujemy”.

Simon skinął głową w zadumie, lecz słowa Orcreada dotknęły ledwie peryferii jego uwagi. Usiłował bowiem znaleźć przyczynę, dla której Orcread i Yeald w ogóle biorą udział w tym zebraniu. Przy tej okazji dokonał godnego uwagi odkrycia. Prawdopodobnie po raz pierwszy w swojej karierze karygodnie nie docenił samego siebie. Wiedział, że jego efektowne wejście na; nowojorską scenę wywołało niemałe poruszenie w pewnych kręgach, i rzeczywiście było to jego zamiarem. Ale nie zdawał sobie dotychczas sprawy, że jego j skromne wysiłki narobią aż tyle zamętu, na co wskazywałaby obecność Orcreada.

I wtedy zaczął pojmować, że nawet najdrobniejsze zakłócenie spowodować może awarię skomplikowanej machiny, jeśli opiera się ona na tak niepewnych fundamentach jak blaga, otępienie i szykany. A było to zakłócenie szczególnego rodzaju. W innym świetlej ujrzał teraz nagłówki gazet, które sprawiły mu tyle egoistycznej przyjemności. Nie przyszło mu na myśl — dopóki Orcread tego nie powiedział — że taki zbieg okoliczności, jak pojawienie się właściwego człowieka we właściwym momencie, w połączeniu z żywym entuzjazmem Nowego Świata, mógł z dnia na dzień wynieść jego postać na piedestał, a całe miasto mogło dostrzec w nim hasło i sztandar odnowy. Nie przyszło mu na myśl, że jego bezinteresowne próby doprowadzenia do tego, by na Manhattanie i Long Island zasmakowano w bardziej godziwych rozrywkach, mogły zrodzić potężną falę obywatelskich ambicji, której pierwsze uderzenie dało się już odczuć chwiejnym tronowi politycznych władców.

Simon zaczął słuchać Orcreada z nowym zainteresowaniem.

Jak pan widzi, jesteśmy bardzo wspaniałomyślni. Dwieście tysięcy dolarów to jest coś. Wyciągniemy pana z tej kabały. Wyjedzie pan stąd bez najmniejszych kłopotów i uda się do Anglii lub gdzie tylko zechce. Taki młody chłopak może się przecież nieźle zabawić za dwieście kawałków. Przyszedłem tu po to, aby zapewnić pana, że wszystko jest w porządku.

Simon Templar spojrzał na niego z lekkim zwodniczym uśmiechem. W jego oczach pozostał już tylko nikły błysk rozbawienia.

Słuchając pana staję się niemal sentymentalny, Bob — rzekł uroczyście. — A jakąż to drobną uprzejmość miałbym wyświadczyć, aby zasłużyć sobie na te wszystkie dobrodziejstwa?

Orcread odrzucił zmaltretowane cygaro, a uwolniony w ten sposób kciuk zatknął za brzeg kamizelki. Odchylił się do tyłu na obcasach, wypinając spasiony kałdun, i rozpromienił się szczerze.

Cóż… nic wielkiego — powiedział. — Chcemy jedynie położyć kres tego rodzaju sprawom. No, oczywiście nic by to nie dało, gdybyśmy odprawili pana, a wszystko toczyło się nadal po dawnemu. Więc tylko prosilibyśmy, aby zechciał nam pan powiedzieć, kto za panem stoi. Niech nam pan powie, kto jeszcze należy do tej pańskiej szajki, żebyśmy wiedzieli, komu mamy przedłożyć podobne propozycje, i to by było wszystko. Co pan na to? Możemy uważać, że ubiliśmy interes?

Święty z ubolewaniem potrząsnął głową. — Pan to może uważać za interes — powiedział grzecznie — ale ja, niestety, uważam, że to bzdury. Widzi pan, nie jestem dziewczynką na zawołanie.

On ma świra — wśród głębokiej ciszy powtórzył z uporem Heimie Felder.

Orcread warknął na niego rozwścieczony:

Zamknij tę swoją cholerną gębą!

Ponownie zwrócił się do Świętego. Wyraz fałszywej życzliwości zamarł na jego twarzy, jakby Orcread zaczął go wymazywać i zapomniał dokończyć tego dzieła. Jego zimne oczy zwęziły się, a szczęka wysunęła się do przodu.

Słuchaj no pan — syknął. — Ja nie żartuję. Jeśli pan wie, co dla pana dobre, to da pan sobie z tym spokój. Ma pan szansę wygrzebać się z tego i wynieść całą skórę. Co w tym takiego śmiesznego?

Nic — odpowiedział Święty uprzejmie, choć nie bez ironii — poza tym, że źle pan trafił. Nikt za mną nie stoi i nie należę do żadnej szajki. Więc co mogę zrobić? Natomiast z prawdziwym obrzydzeniem patrzę, jak troskliwie zabiega pan o całość własnej skóry, niemniej…

Twarz Orcreada pociemniała od nieprzytomnego gniewu.

Będzie pan mówił po ludzku? — warknął. — Nie działa pan ot tak, dla zabicia czasu. Co pan z tego ma i od kogo?

Próbuję panu wytłumaczyć. — Święty wzruszył ramionami, znużony. — Nikt za mną nie stoi i nie należę do żadnej szajki. Niech pan zapyta kogokolwiek z tego zacnego grona, czy widział mnie kiedy z jakąś szajką. Cała ta machina: koła, podwozie i pompa olejowa to ja sam. Sam sobie jestem i szefem, i jedynym członkiem, bandy. Więc nie pozostaje wam nic innego, jak wręczyć mi te dwieście kawałków i uściskać na pożegnanie.

Orcread wpatrywał się w Świętego przez dłuższą chwilę, po czym odwrócił się gwałtownie. Przeszedł, przez pokój i ciężko opadł na krzesło między Yealdem i Kuhlmannem. Przez jakiś czas nikt się nie odzywał. Można było tylko dostrzec, jak wargi Heimiego Feldera poruszają się niezmordowanie, powtarzając swój dogmat na temat świra.

Święty uśmiechnął się do siebie i wyłudził papierosa od najbliżej siedzącego członka audytorium. Zdawkowym gestem okazał wdzięczność. Sennie zaciągając się dymem, spoglądał dokoła na srogie, nieczułe twarze i z całkowitym spokojem uświadomił sobie, że jedynie I jego lekkomyślne poczucie humoru pozwoliło mu do szukać się zabawnych stron tej sytuacji.

Nie żeby czuł awersję do ślepych uliczek i niebezpiecznej gry — w istocie całe jego życie się z nich składało. Ale przyszło mu do głowy, że oto niewątpliwie skończył się już pomyślny i zabawny etap tego towarzyskiego wieczorku, jeśli w, ogóle taki był. Ustalił z wszelką pewnością fakt, że Orcread i prokurator okręgowy siedzą w tym interesie po uszy, ale to doniosłe stwierdzenie pozostało w sferze czysto akademickich rozważań. Ważniejsze było konkretne odkrycie zadziwiająco pośpiesznego zainteresowania dla jego działalności. Koń by się uśmiał z hipopotamiej dyplomacji Uczciwego Boba — Orcreada, gdyby ocenić ją pod względem merytorycznym. Simon ani przez chwilę nie łudził się, że którykolwiek z obecnych tu dżentelmenów dopuściłby do tego, żeby pod samym jego nosem wręczono Świętemu dwieście tysięcy dolarów lub żeby po całej tej ceremonii odprowadzono go wśród wzajemnych grzeczności do najbliższego samolotu odlatującego za granicę. Lecz pewnego przemyślenia wymagał fakt, że Orcread w ogóle wystąpił z podobną propozycją i uznał, że warto było wesprzeć ją własnym talentem oratorskim. Poza tym z pewnością istniały w Nowym Jorku miejsca bardziej sprzyjające spokojnym filozoficznym rozważaniom niż to, w którym się teraz znajdował. Krótko mówiąc, Święty nie mógł spodziewać się niczego dobrego po dalszych żartach „U Charleya” i widział tylko jeden prawdziwy problem: jak się stąd wydostać.

Z urywków dobiegającej od stołu dyskusji wywnioskował, że w bezinteresownej trosce o jego dobro usiłowano ten problem rozwiązać za niego. Dudniący głos „Uczciwego Boba — Orcreada, choć jego właściciel ściszył go, jak sam mniemał, do ulotnego szeptu, był wystarczająco przenikliwy, aby główny temat rozmowy mógł dotrzeć do uszu Świętego.

Skąd mamy wiedzieć, czy to nie bujda? — słychać było, jak w kółko powtarzał. — Facet nie mógł tego wszystkiego zrobić sam.

Prokurator okręgowy zacisnął wargi i jego odpowiedź zaszeleściła jak zeschnięte liście:

Ja osobiście wierzę, że mówi prawdę. Obserwowałam go przez cały czas. I nikt nikogo z nim nie widział.

Richtig — zgodził się Kuhlmann. — On ma fart i działa przez zaskoczenie. Mogę się nim zająć.

Orcread, strapiony, najwyraźniej toczył ze sobą ciężką walkę.

Mam nadzieję, że masz rację. Ale to niczego nie rozwiązuje. Musimy wymyślić coś, co zadowoliłoby opinię publiczną. Jeżeli zrobicie z niego męczennika, to tylko pogorszy sprawę. Gdybyśmy postawili go przed , sądem i zrobili z niego durnia, moglibyśmy wtedy, powiedzieć: „Spełniliśmy nasz obowiązek. Złapaliśmy faceta, który narobił tego całego bigosu. Popatrzcie na niego”. Moglibyśmy tak to załatwić, żeby wcale ni zyskał sympatii.

Wątpię — powiedział Yeald. — Skoro znalazłby się w sądzie, trudno byłoby powstrzymać go od mówienia. Nie odważyłbym się prowadzić rozprawy przy drzwiach zamkniętych, a wszyscy dziennikarze zaraz chcieliby wywiadów; nie mógłbyś się od nich opędzić.

Cóż, myślę, że powinniśmy spróbować, dla przykładu. Co by było, gdyby…

Dudnienie i szelest trwały nadal. Święty palił papierosa nie okazując po sobie żadnego zaniepokojenia, ale ani przez chwilę nie zapominał, że owa osoba z kosą, którą wziął sobie na sojusznika, stąpała tej nieraz tuż u jego boku. Mimo to jego uśmiech pozostał nie zmącony, a w oczach miał ciszę zlodowaciałego morza, kiedy tak bezczynnie obserwował szepczących mężczyzn, którzy debatowali, jak by można najlepiej przeinaczyć procedurę sądową, aby odpowiadała ich własnym celom. I wtedy przeniknęła go tak zimna, śmiertelna pogarda, jakiej nie czuł od początku całej tej przygody.

Widział przed sobą ponad tuzin mężczyzn, którzy całe życie trawili na rabowaniu i mordowaniu, najemników legionu zbrodni bardziej zdumiewających od znanych kiedykolwiek współczesnemu światu. Jednakże nie przeciwko nim wzbierał w Świętym ten śmiertelny gniew, lecz przeciw tym, którzy umożliwiali im tę grabież. Przeciwko tym, którzy zajmowali odpowiedzialne stanowiska, ponieważ zaślepione społeczeństwo pozwoliło im zdobyć władzę. Przeciwko tym, którym pensje wypłacano z kieszeni zwykłych uczciwych obywateli, a którzy swą współpracą przyczynili się do tego, że rabunek i zbrodnia uchodziły bezkarnie, ba, nawet bywały chwalone i zalecane. Prawo nic nie znaczyło, z wyjątkiem sytuacji, kiedy mogło służyć za wygodny sposób usuwania przeszkód stojących na drodze do kolejnych nadużyć.

Na zewnątrz rozciągało się ogromne miasto z cegły i granitu, pomnik ludzkiej, pomysłowości. A w tym mieście siedem milionów ludzi płaciło haracz garstce gwałcicieli prawa. Święty nigdy nie kreował siebie na bohaterskiego rycerza. Ostatecznie sam był najemnikiem opłacanym przez Valcrossa i wykonywał swe zadanie wbrew prawu. Ale gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy postępuje słusznie, tej nocy wyzbyłby się ich na pewno. Czy uznawał to, czynie, czy wiedzieli o tym inni, czy nie — stał się orędownikiem owych siedmiu milionów, który czekał w tym milczącym pokoju na wyrok za coś, czego prawdopodobnie nikt z tych siedmiu milionów nie umiałby wyrazić słowami. I nigdy jeszcze nie wydało mu się aż tak ważne, by wyjść z tego cało i dalej prowadzić walkę. Jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli, głos Orcreada ponownie wtargnął do jego świadomości i wyrwał go z zadumy:

Usłyszał pan wszystko, co mieliśmy do powiedzenia, Święty. Pozostały panu tylko dwa wyjścia: moje albo pańskie. Może pan się jeszcze zastanowić, jeśli pan chce.

Zastanawiałem się już tyle, ile mogłem — odparł spokojnie Święty.

Okay. Miał pan szansę.

Podniósł się ciężko i stał przypatrując się Simonowi z wyrazem tej samej rozterki. Nękały go mimo Wszystko wątpliwości, czy usłyszał prawdę. Nie mieściło mu się w głowie, by zagrożenie, które podcięło korzenie jego władzy, mogło być tak proste — ale musiał ustąpić przed jednomyślną opinią.

Marcus Yeald, niespokojnie manipulując przy zamku swej aktówki, także wstał i nerwowymi ruchami począł wkładać rękawiczki. Popatrzył znacząco czujnym, niecierpliwym spojrzeniem na drzwi, które jeden z ludzi otworzył.

Orcread jakby się jeszcze ociągał, w końcu skinął głową Kuhlmannowi.

Okay, Dutch — powiedział i wyszedł, a za nim podążył Yeald.

Zamknięto drzwi, a przez pokój przebiegł powstrzymywany dotąd szmer. Konferencja jako taka była zakończona…

Komm hier, Święty — odezwał się Kuhlmann gardłowym głosem.

Po tej krótkiej chwili odprężenia, jaka nastąpiła po wyjściu Orcreada, w pokoju zapanowało znowu elektryczne napięcie, nieznacznie odmienne od tego, które dopiero co zostało rozładowane. Beznamiętne słowa Kuhlmanna nie złagodziły owego napięcia, raczej zdawały się je wzmagać. Ale Święty sprawiał wrażenie, że tego nie odczuwa. Chłodny, opanowany, swobodny, jak gdyby znajdował się na przyjacielskim spotkaniu z dobrymi znajomymi, postąpił kilka kroków i stanął przed gangsterem.

Wiedział, że nie da się zrobić nic więcej. Nie miał żadnych szans. Stał uśmiechając się spokojnie, gdy Kuhlmann spojrzał mu w twarz.

Jesteś dobry chłopiec, sehr gut — powiedział Kuhlmann. — Sprawiłeś nam odrobinę kłopotów, i to jest źle. Ale nie możemy skończyć rozmowy tutaj. Also, myślę — przełknął, a jego głos załamał się — myślę, że wyjdziesz i poczekasz na nas eine minutę.

Szybkie ręce chwyciły Świętego wykręcając mu przeguby. Nie stawiał oporu. Podprowadzono go do drzwi, a kiedy wyszedł, Kuhlmann, mrużąc oczy, skinął na dwóch mężczyzn stojących pod ścianą.

Ty, Joe, i ty, Maxie, zróbcie z nim co trzeba. A potem wracajcie tu zurück.

Dwaj mężczyźni o twarzach pozbawionych wyrazu, bez śladu jakiejkolwiek emocji, odkleili się od ściany i wyszli za Świętym, automatycznie wsadzając ręce do kieszeni. Drzwi zamknęły, się za tym orszakiem i przez chwilę nikt się nie poruszył.

Wtedy Dutch Kuhlmann wyciągnął swoją ogromną białą chustkę i przyłożył ją do oczu. W pokoju rozległ się wyraźny szloch. Pozostali bandyci zerkali jeden na drugiego, głupkowato szczerząc zęby. Dutch Kuhlmann płakał.


3


Księżyc, który rozświetlał swym blaskiem wcześniejsze godziny wieczoru i wzbudził tak romantyczne uczucia w duszy pana Bungstattera z Brooklynu — zniknął. Chmury wisiały nisko między gwiazdami i ziemią, a noc otuliła miasto ciemnością. Pojedyncze dudniące uderzenie z Metropolitan Tower obwieściło, że minęła pierwsza godzina po północy.

Na przedmieściach Nowego Jorku uczciwi ludzie udali się na zasłużony odpoczynek. W Bronx i pobliskich dzielnicach Long Island, w Hoboken, w Peekshill i w Poughkeepsie całe rodziny spały spokojnym snem. W Brooklynie pan Bungstatter usnął zatopiony w błogiej ekstazie, lecz, prawdę powiedziawszy, chrapał. A na chodniku przed lokalem „U Charleya” Maxie ponaglał Simona Templara, żeby wsiadał do czekającego samochodu, wciskając mu głęboko między żebra twardą lufę automatu.

Joe wgramolił się z drugiej strony, a trzeci mężczyzna usiadł za kierownicą. Jeszcze jedna lufa dźgnęła Świętego w drugi bok, a w oczach eskortujących go drabów pojawiły się zimne błyski, co wskazywało, że ich palce przywarły do spustów. Dla nich ta przejażdżka nie stanowiła żadnego ryzyka.

Kiedy kierowca nacisnął starter, Simon popatrzył przez okno. Nieliczni przechodnie nawet nie spojrzeli w ich stronę. A zresztą gdyby spojrzeli, i tak nie dostrzegliby nic nadzwyczajnego, a gdyby nawet dostrzegli, i tak by uciekli — pomyślał Święty uśmiechając się cierpko — co sił w nogach. Podjął grę, którą musiał rozegrać samotnie, i mógł liczyć tylko na siebie… Ale kiedy się obejrzał, zauważył smukłą sylwetkę Fay Edwards rysującą się na tle ciemnego wejścia, przez które przed chwilą go wyprowadzono. I znowu zaczęły go nurtować dawne pytania.

Rondo kapelusza rzucało cień na jej oczy i wcale nie był pewien, czy dziewczyna patrzy w jego kierunku. Nie miał zresztą powodu, żeby tak sądzić. Przez cały czas spotkania z Orcreadem siedziała zatopiona we własnych myślach, jak nieuważny widz, paląc papierosy. Kiedy Kuhlmann wydawał na niego wyrok, zapalała właśnie następnego. Nie podniosła oczu, ręka jej nie zadrżała. Kiedy popchnięto go do wyjścia, obrzuciła go chłodnym, bezosobowym spojrzeniem, które nic więcej mu nie powiedziało niż uprzednio cała jej postawa.

Popatrz sobie jeszcze, popatrz — zachęcał go Maxie.

W jego głosie nie było ani drwiny, ani zawziętości, po prostu przypominał mu ponury fakt, że niewiele już pozostało atrakcyjnych rzeczy, na które dane będzie Simortowi Templarowi popatrzeć.

Święty uśmiechnął się. Nim Joe wyciągnął rękę, by zasunąć firanki, ujrzał, jak dziewczyna, nie rozglądając się, przechodzi przez jezdnię.

Niezła — mruknął i spoglądając na zasunięte firanki, które zasłoniły mu widok z obu stron, znacząco uniósł brew. — Ten wóz już wygląda jak karawan.

Joe chrząknął głupkowato, a samochód zjechał z chodnika i zawrócił. Na moment zajaśniały przed nim światła Broadwayu niczym łuna pożaru na niebie. Potem skierowali się na zachód i Święty usadowił się, jak mógł — najwygodniej — choć sytuacja wcale nie zachęcała do szukania wygód.

W zachowaniu konwojujących go opryszków było coś tak metodycznego, tak nieodwołalnego i tak butnego zarazem, że wbrew samemu sobie Święty poczuł, jak lodowaty palec zwątpienia kreśli mu zimny ślad wzdłuż krzyża. I chociaż niedostrzegalna, acz dalekosiężna ręka Prawa nie usankcjonowała tej dziwnej egzekucji, niepokojąco przypominała ona ów bezlitosny rytuał wymierzanej legalnie kary.

Już nieraz znajdował się w ślepych uliczkach, z których Prawo mogłoby go wyprowadzić, gdyby wezwał pomocy — ale nigdy jej nie wzywał. Było coś w tych tępawych, ociężałych interwencjach Prawa, co zawsze wydawało mu się odpychające, a w tym przypadku szczególnie. Bo gdyby nawet taka interwencja zakończyła się sukcesem, oznaczałaby aresztowanie i proces. Przelotna znajomość z Orcreadem i Yealdem wystarczyła, by przekonać Świętego, jakiej sprawiedliwości mógł po takim procesie oczekiwać. Nie to, żeby kwestia sprawiedliwości odgrywała w jego przypadku jakąś istotną rolę. ‘Musiał przyznać, że nawet najbardziej nieprzekupny sąd na świecie nie mógłby wydać innego wyroku, niż około czterdziestu lat więzienia — o ile nie posunąłby się dalej i nie zażądał kary śmierci. W sumie, wolał spróbować szczęścia jako skazany wyrokiem nielegalnym. Nie po raz pierwszy podjął grę na śmierć i życie i rozgrywał swe karty spokojnie, niezależnie od tego, czy los mu sprzyjał, czy nie. I teraz postąpi tak samo, choć w danym momencie nie miał jeszcze zielonego pojęcia, jakiej użyje metody. Jednakże po raz pierwszy od wielu lat zastanawiał się, czy nie przeholował.

Ale na jego twarzy nie ukazał się nawet najmniejszy ślad przychodzących mu do głowy myśli. Oparł się nonszalancko, z bezchmurnym spojrzeniem, jakby był jednym z grupki wracających do domu kumpli. I nawet kiedy zatrzymali się na podjeździe do promu, nie poruszył się. Mrugnął tylko porozumiewawczo swym niebieskim, kpiarskim okiem do Maxie’ego:

Więc tym razem ma być Jersey, tak?

Aha — odpowiedział bandyta z grubiańskim humorem. — Pomyśleliśmy, że spodoba ci się pewna odmiana.

O jakieś cztery jardy od nich stał policjant w niebieskim mundurze, wyglądający na człowieka, który zna swój fach. Lecz żaden szósty zmysł, żaden błysk jasnowidzenia nie ostrzegł go, że z kolumny wozów czekających na swą kolej u wjazdu na prom należałoby wyróżnić jeden lśniący, czarny samochód. Śnił zapewne swe sny o stanowisku inspektora w jakimś wydziale. O obywatelach, którzy całkiem bezinteresownie wspierali go kredytem i gotówką, by go uchronić przed grożącym mu niebezpieczeństwem przeciążenia pracą. Święty nie próbował przerywać tego snu. Kierowca uiścił opłatę i zajęli miejsce na promie, czekając, aż zdecyduje się odpłynąć.

Simon, bezmyślnie zapatrzony w atramentowe wody Hudsonu, dziwił się, dlaczego zawsze, kiedy odbija od brzegu prom, powstaje dwa razy tyle zamieszania i niepokoju, niż kiedy odpływa oceaniczny liniowiec. I to właśnie spostrzeżenie, tak drobne i nieistotne, wyrwało go z zadumy wprawiając w stan niezdrowego ożywienia.

Słyszał wiele, a domyślał się jeszcze więcej na temat skuteczności amerykańskiej metody usuwania wyznaczonej na śmierć ofiary. I mimo lekceważących uwag wygłaszanych wobec Valcrossa nie spodziewał się, że to on będzie miał tę jedyną okazję poznania z pierwszej ręki wrażeń człowieka odgrywającego w takim dramacie główną rolę. Miał poczucie, że kraj, który wybrał sobie „przejażdżkę” jako sport narodowy odpowiedni na deszczowe weekendy, w tym przypadku przesadza nieco w swej skwapliwości pokazania mu wszystkiego tak szybko i tak wszechstronnie. Fakt, że zabrnął w ślepą uliczkę, nie był w stanie ostudzić nie słabnącego zainteresowania zawodowca całą tą procedurą. Brakowało mu jednak noża, którego uspokajający dotyk powinien był czuć wzdłuż przedramienia. Miał oczy bardzo zimne i bardzo jasne, kiedy przez uchylone okno samochodu prztyknął ogarek papierosa i obserwował, jak czerwona smuga przeleciała w ciemności niczym pocisk.

Maxie wolną ręką poszperał w kieszeniach, wyciągnął zmiętą paczkę papierosów i uprzejmie podsunął Świętemu.

Sztachniesz się jeszcze?

Ostatnie sztachnięcie skazańca, co? — z taką samą uprzejmością i niewzruszonym spokojem Święty wydobył z paczki chesterfielda i starannie go wyprostował.

Maxie podał mu ogień, potem przypalił sobie. Lecz żaden z tych kurtuazyjnych gestów wyrażających poszanowanie dla wymagań etykiety nie dał ofierze sposobności do zaskakującego ataku. Podczas wymiany owych grzeczności Simon czuł, że pistolet Joego prawie nieuchwytnie wzmacnia ucisk w jego boku, i zdał sobie sprawę, że towarzysze podróży, dawno już, zanim jeszcze zaczęli się golić, skrupulatnie zbadali wszelkie ewentualności, jakie mogłyby się zdarzyć w podobnej sytuacji. Westchnął więc i znów odchylił się do tyłu na oparcie, wypuszczając przez nos dwie bliźniacze smużki dymu.

Co to za dziewczyna, ta Fay? — zapytał niby od niechcenia, jakby w naturalny sposób powracając do przerwanego przez bandytę wątku myśli.

Jak to, co za jedna? Lala!

Simon zastanawiał się, jak dotrzeć do intelektu Maxie’ego za pomocą argumentu, który absorbował jego własny umysł. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że jedynie na stronicach pikantnych romansów pojawia się postać fascynującej kobiety, która dzięki swemu urokowi żelazną ręką sprawuje rządy nad bandą zatwardziałych opryszków, a dzięki błyskotliwej inteligencji z taką samą łatwością wodzi za nos zarówno przestępców, jak i funkcjonariuszy policji. W podziemnym świecie Nowego Jorku była to jednak osobliwość wręcz niezwykła. Amerykańscy złoczyńcy i gangsterzy — wyznaczyli kobiecie jedną tylko funkcję, zarezerwowaną na godziny ich wypoczynku, nie wymagającą od niej ani bystrości umysłu, ani wybitniejszych cech osobowości. Mówią o nich „lala” i to słowo wiernie oddaje ich nastawienie. Kobieta jest zabawką, rozrywką, na którą się trwoni łatwo zdobyte dolary, by się popisać możliwościami, przed którą można się do woli przechwalać i zadawać szyku. Dla kobiety jednak nie ma miejsca w sprawach zawodowych, co najwyżej może się przydać do szpiegowania i naciągania facetów lub jako bezwolne narzędzie do wykańczania rywali, tym bardziej więc nie było dla niej miejsca w ich naradach.

Święty wiedział, że niełatwo będzie przedstawić Maxie’emu taki punkt widzenia.

No dobra — odezwał się. — Można na nią popatrzeć, ale nie rozumiem, jaki moglibyście mieć z niej jeszcze pożytek. Żadnej dziewczynie nie pozwoliłbym wtykać nosa w moje interesy, babom nigdy nie można ufać.

Maxie przyjrzał mu się z politowaniem.

Ale z ciebie dureń! Ta facetka ma tu — postukał się w miejsce, gdzie powinien był znajdować się jego mózg. — Ma tu więcej niż ty i każdy inny.

Simon z powątpiewaniem wzruszył ramionami:

Musisz wiedzieć, skoro tak mówisz. Ale ja nie byłbym tego taki pewny. Im facetka sprytniejsza, tym bardziej niebezpieczna. Nigdy nie można im wierzyć. Przez jakiś czas choć do rany przyłóż, a potem już ogląda się za innym facetem i zaczyna cię kantować.

Co takiego? — spojrzenie Maxie’ego pociemniało z oburzenia i pogardy. — Chyba Heimie miał rację, ty musisz mieć świra. Kogo miałaby zdradzić? Ona jest pośrednikiem Wielkiego Szefa!

Twarz Świętego nawet nie drgnęła.

Pośrednikiem? — powtórzył wolno.

Aha. Jak on ma nam coś do powiedzenia, to mówi przez nią. Jak my mamy coś do powiedzenia jemu, ona mu to przekazuje. Ona jedna wie, co jest grane.

Simon nie poruszył się. Milcząc patrzył na portowe światła, które zaczęły migać w ciemności, gdy prom odbijał od nabrzeża. Zupełnie wyleciało mu z głowy, jakby przez otwartą nagle klapę, w jak trudnej znalazł się sytuacji. Pozostało jedynie uczucie pustki, wśród której odczuwał ulotny dreszcz podniecenia. Szczera wylewność Maxie’ego dosłownie zaparła mu dech.

Była to ostatnia rzecz, jakiej mógł się spodziewać po tej przejażdżce. Ale już w następnym momencie zdał sobie sprawę, dlaczego było to możliwe. Bezduszna pewność siebie jego oprawców działała na dwie strony — dopuszczała możliwość podobnej rozmowy jedynie podczas takiej nieodwołalnie bezpowrotnej przejażdżki; w innych okolicznościach ci sami oprawcy zachowaliby kamienne milczenie mimo pogróżek, tortur, a nawet groźby niechybnej śmierci — zgodnie z nieubłaganym kodeksem świata przestępczego, któremu świętej pamięci Papulos tak się sprzeniewierzył. Lecz ze skazańcem wiezionym na egzekucję można rozmawiać do woli, znajdując nawet przyjemność w podkreślaniu własnej ważności oraz wykazywaniu wszechmocy — śmierć nieuchronnie nastąpi, a umarli milczą.

Święty poczuł się dziwnie nieswojo, gdy zdał sobie sprawę, że oto nieubłagany los położy kres jego poczynaniom, nim zdołał w swoim śledztwie posunąć się naprzód. Ale nawet w momencie, kiedy śmierć stała tuż obok, nie mógł wyłączyć instynktu, który nakazywał mu poznawać, co się tylko da, skoro są po temu możliwości. I mimo wszystko nie stracił jeszcze nadziei.

Szkoda, że nie poznałem Wielkiego Szefa — zauważył tym samym zdawkowym tonem banalnej konwersacji. — Z pewnością wart jest tego.

I tak żeś mu wlazł w drogę — stwierdził trzeźwo Joe. — Lepiej było się nie pchać, stary.

To musi być wyjątkowy facet — przyznał Simon.

Marie wyjął z ust papierosa i wyszczerzył zęby.

Co ty tam wiesz. Wyjątkowy to nie to słowo. Nawet sobie nie wyobrażasz, jacy jesteśmy dla ciebie dobrzy. Masz szczęście, żeś zwiał od Morrie’ego Ualino, ten by jak nic wsadził cię do gorącego pudełka.

I jakby w przypływie dumy z uświadomionego sobie nagle własnego humanitaryzmu, wyciągnął wymiętą paczkę chesterfieldów i znów poczęstował Świętego. . Simon wziął papierosa i przyjął ogień, a cała ta procedura odbyła się dokładnie w ten sam pełen kurtuazji i daleko posuniętej ostrożności sposób co poprzednio.

Tak — powiedział Święty w zadumie. — Zdaje się, że temu waszemu Wielkiemu Szefowi rzeczywiście lepiej nie wchodzić w drogę.

Za późno to skapowałeś — zgodził się lakonicznie Maxie.

Tak czy owak — ciągnął Święty z wyrazem pewnego zaintrygowania — niezupełnie rozumiem, dlaczego ty i cała reszta słuchacie poleceń faceta, który sam nie siedzi w tym biznesie, gościa, którego żaden z was nigdy nie widział na oczy. Co na tym zyskujecie?

Maxie obrócił się gwałtownie i znowu popukał się żółtym od nikotyny palcem wskakującym w mózgownicę, który to znaczący gest miał zapewne wyrażać jego najwyższe uznanie dla inteligencji.

Słuchaj no, facet ma, co trzeba. A jak facet ma, co trzeba, gra czysto i załatwia forsę, to go słucham. Tak samo Joe, Heimie, Dutch i cała reszta. Nie tak łatwo o forsę, odkąd alkohol jest legalny, kapujesz?

Simon zmarszczył brwi w zdumieniu, które miało zachęcić rozmówcę. Maxie skwapliwie starał się wyjaśnić swój punkt widzenia:

Kiedy była prohibicja, producent alkoholu i jego ludzie mieli dobrze, kapujesz? Łamali prawo, ale nikt sobie z prawa nic nie robił. Każdy, nawet szanowani obywatele, faceci z Park Avenue itepe, miał swoich ludzi wśród przemytników. Dzwonili do nich, gadali z nimi i byli dumni, że ich znają. Ba, chwalili się tymi znajomościami, jakby to byli ich lekarze czy adwokaci, i kłócili się z innymi podobnymi facetami, czyj przemytnik najlepszy. Płacili nam naszą dolę bez gadania, bo wiedzieli, że to my nadstawiamy karku, żeby dostać ten towar, co chcieli, a gliny były wrogiem publicznym, kapujesz, bo próbowały nam przeszkodzić… czasami. Żaden facet nie zeznawałby przeciwko drugiemu facetowi, co załatwiał mu alkohol, na korzyść takiego faceta, co próbował zastopować dostawy, kapujesz?

Uhmm — przyznał Święty z powątpiewaniem, bardziej dla celów interpunkcyjnych niż jakichkolwiek innych.

No i jak znieśli prohibicję, wszystko się odmieniło, kapujesz? Przemytnicy przestali być przyjaciółmi tych facetów. Stali się kanciarzami, co próbowali ich oskubać i śrubować ceny towaru, który każdy mógł pójść i legalnie sobie kupić. A glina to był taki, co próbował wysadzić kanciarza z tego interesu i utrzymać niskie ceny. Nagle wszyscy zapomnieli, ileśmy się dla nich naharowali w latach posuchy, i huzia na nas! — Maxie zachmurzył się w ponurym zamyśleniu nad ludzką niewdzięcznością. — No więc trzeba było coś robić. Człowiek musi jakoś żyć.

Przypuszczam — powiedział Święty. — A ten człowiek to kto?

Maxie zmarszczył nos.

Mnóstwo facetów wpadło wtedy w tarapaty — snuł dalej wspomnienia. — Chcieli nas przykrócić i dawali nam popalić. Robiło się coraz gorzej. Wielu nie kapowało, że łatwy szmal się skończył, i kiepsko na tym wychodzili, Trzeba mieć tu — znowu popukał się w czoło wymownym gestem. — Interes szedł marnie, nie śmierdzieliśmy groszem, żeby odpalać glinom. A gliny jak nie dostawały forsy, to nas znów ścigały i robiło się jeszcze gorzej — Maxie westchnął na to wspomnienie. — Ale wtedy zjawił się Wielki Szef — powiedział rozjaśniając się — i znów wszystko zrobiło się pierwsza klasa.

Jak to? — zapytał Święty z tą samą naiwnie zdziwioną miną.

Znów organizuje grubą forsę, kapujesz?

Te same szwindle.

Aha. Ale on to ma głowę na karku. I najlepsze informacje. Zawsze wszystko wyniucha. Jak mówi: „Układ jest taki a taki, musimy to zrobić tak a tak”, to wiemy, że będzie właśnie tak, jak mówi. Więc nie mamy wpadek.

Nadbrzeżne światła znieruchomiały, wśród pasażerów szykujących się do dalszej drogi nastąpiła ogólna krzątanina. Kierowca wsiadł do samochodu i usadowił się za kierownicą, czekając na swoją kolej w sznurze opuszczających pokład pojazdów. — Zajmując przypadające im miejsce w tej procesji, wspięli się krętą drogą, prowadzącą w górę znad wybrzeża i wkrótce mknęli przez Jersey Meadows. Była to monotonna jazda przez nieznane okolice — prostą linia autostrady równie dobrze mogłaby przecinać powierzchnię Księżyca — Święty bowiem nie mógł wypatrzyć prawie żadnych punktów orientacyjnych. Z rzadka porozrzucane światełka bezimiennych miasteczek, jaskrawo płonące reflektory innych samochodów, które wyskakiwały nagle z ciemności i mijały ich z warkotem, by zaraz pogrążyć się w otchłani mroku za nimi. Mocny wóz, prowadzony mistrzowskimi dłońmi milczącego kierowcy, pędził w szaleńczym tempie i tylko od czasu do czasu zwalniał, aby nie przekroczyć dozwolonej w danym miejscu prędkości, a potem znów zrywał się i mknął przez następny odcinek otwartej szosy. Mimo zawrotnego tempa tej podróży, droga wydawała się nieskończenie długa: poczucie absolutnego odcięcia od świata w tym masowo produkowanym pocisku pędzącym wśród nieprzeniknionej nocy musiałoby nieuchronnie uśpić Świętego, gdyby nie była to droga wiodąca ku śmierci.

Simon żadną miarą nie mógł się zorientować, jak daleko jeszcze do celu tej podróży. Nie pytał jednak, by nie prowokować losu. Zdawał sobie sprawę, że musi być już niedaleko, że czas nagli i sytuacja staje się coraz bardziej krytyczna — ale w dalszym ciągu nie miał żadnej okazji, żeby się jakoś ratować. Nic nie zdołało ani na chwilę uśpić czujności jego towarzyszy i gdyby wykonał najdrobniejszy podejrzany ruch, nie sprawiłoby im żadnego kłopotu zastrzelić go na miejscu, a ciało wyrzucić z samochodu, nawet nie zwalniając biegu.

Zresztą i tak mogliby to zrobić, może nawet już się do tego szykowali. Nie wiadomo jednak, dlaczego przyjął założenie, że wieziono go na wyznaczone miejsce egzekucji, by tam go zamordować zgodnie z bezlitosnym rytuałem świata przestępczego. I właśnie na tych rachubach oparł swą jedyną nadzieję na ucieczkę.

Ukradkiem zerknął na Maxie’ego. Bandzior, w zsuniętym na tył głowy kapeluszu odsłaniającym wulgarne rysy bezdusznej twarzy, rozsiadł się nonszalancko na siedzeniu, obracając w kąciku grubych warg nie zapalone cygaro. Określenie, że cała potworność tego, co miał wykonać, nie wywierała na nim żadnego wrażenia, oddawałoby tylko bardzo powierzchownie jego podejście do sprawy. Jeśli w ogóle cokolwiek czuł, to raczej nudę.

Simon starał się za wszelką cenę zachować zewnętrzny spokój. Długotrwałość tej podróży, przymusowa bezczynność i napięcie śmiertelnej niepewności powoli działały mu na nerwy — lecz wiedział, że za żadne skarby świata nie wolno mu stracić panowania nad sobą. Jeśli w ogóle zaistnieje jakaś szansa, będzie to szansa znikoma, był tego świadom. A najlżejszy przejaw paniki, najdrobniejsza niedokładność w koordynacji działania mózgu i rąk czy brak szybkiej, chłodnej precyzji przekreśliłyby tę szansę bezpowrotnie. Jednocześnie przez cały czas przewijała się w jego głowie inna daleka i całkowicie oderwana myśl, przypominająca chłodną obserwację uczonego, który na łożu śmierci odnotowuje symptomy własnej choroby — że Maxie rozmawia z człowiekiem w jego pojęciu już straconym…

Święty odchrząknął i tym samym niewinnie zaintrygowanym tonem co poprzednio usiłował wznowić rozmowę, jakby nigdy nie została przerwana. Musiał dalej próbować dowiedzieć się tego, czego być może już nie zdoła wykorzystać, musiał zająć czymś swój umysł, żeby złagodzić owo bolesne napięcie wywołane ustawiczym kontrolowaniem własnych reakcji.

Jak myślisz, skąd się wziął Wielki Szef? — zapytał. — Jeżeli nie kręcił w tym interesie, jeżeli nigdy przedtem nie słyszeliście o nim, a nawet nie widzieliście go nigdy na własne oczy, skąd wiedzieliście, że można mu zaufać? Skąd wiedzieliście, że będziecie mieli z niego pożytek?

Skąd żeśmy wiedzieli, że będziemy mieli z niego pożytek? Pokazał nam, co potrafi, kapujesz? A faktom zaprzeczyć się nie da. On to wszystko rozkręcił.

No tak, wiem, ale musiał jakoś zacząć. Jak złapał z wami kontakt? Kiedy usłyszeliście o nim po raz pierwszy?

Maxie chrząknął i uważnie przyjrzał się okolicy przez przednią szybę.

Będziesz musiał chyba sam to sobie wykombinować, czasu ci starczy.

Simon spostrzegł, że samochód zwalnia.



Rozdział 7

Jak Dutch Kuhlmann ujrzał ducha,

a Simon Tempłar wrócił do domu.

1


Początkowo Święty nie mógł dostrzec nic, prócz wstęgi pustej szosy, która zdawała się ciągnąć całymi milami w nie kończącą się dal. Wkrótce jednak kierowca ostro skręcił w prawo i wóz zjechał na wąską, wyboistą drogę.

Simona nie zdziwiło, że jej od razu nie zauważył. Była to bowiem dawno zapomniana boczna droga, nad którą zwieszające się gałęzie drzew niemal się spotykały. Liście szurały po dachu samochodu i omiatały z chrzęstem jego boki. Jechali teraz znacznie wolniej. Nie zrobili i pięciu jardów, gdy gąszcz osłonił ich tak szczelnie, że z szosy nikt już nie mógł ich dojrzeć.

Z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy, która dygotała i wyrywała się jak żywe stworzenie, kierowca brnął coraz dalej kamienistą leśną ścieżką. Gdyby Święty nie był zaklinowany między ciałami Joego i Maxie’ego i wprost przygwożdżony do siedzenia, na pewno rzucałoby nim niemiłosiernie za każdym razem, gdy koła podskakiwały na wybojach, jakimi droga ta była usiana.

Simon Templar uświadamiać sobie, że serce bije mu coraz szybciej. Czuł suchość w gardle i dziwny skurcz w okolicach klatki piersiowej, co sprawiało, że musiał oddychać głębiej niż zazwyczaj. Lecz mimo to starał się oddychać powoli i równomiernie, kontrolując samego siebie, by strach nie przyprawił go o gwałtowną utratę tchu. Jego nerwy, napięte do ostatecznych granic, jakby zamarły w straszliwym bezruchu, ale był to bezruch ściśniętej sprężyny. Stan wyczekiwania i niepewności minął — teraz trzeba było jedynie wypatrywać końca tej przejażdżki, wykorzystać nawet najbardziej ryzykowną szansę, jeśli los taką zaofiaruje. A jeśli szansa taka się nie trafi — będzie to już koniec przygód…

W miarę jak posuwali się naprzód, leśny trakt zwężał się coraz bardziej. Drzewa i krzaki po obu jego stronach zamknęły się nad nimi. Najwyraźniej nikt tędy nie przejeżdżał od niepamiętnych czasów. Gęstniejąca w ostatnich latach sieć arterii o twardej nawierzchni ominęła tę drogę, pozostawiając ją na uboczu, tak że mogła służyć chyba tylko do tego rodzaju podróży, jaką właśnie odbywali. I jeśli w ogóle kiedykolwiek prowadziła do jakiegoś określonego celu, od dawna zapewne miał on inne, dogodniejsze, połączenie ze światem.

Kiedy wreszcie samochód nie mógł już, mimo swych opływowych linii, jechać dalej, kierowca nacisnął hamulec i zatrzymał wóz w lekkim przechyle. Potem wyłączył reflektory, pozostawiając jedynie jarzące się światła postojowe, które miały oświetlać scenerię.

Zupełnie niezłe miejsce na morderstwo, musiał przyznać Święty. Zastanawiał się, ilu innych zapłaciło już za swą zuchwałość na tym odludziu tylko dlatego, że ośmielili się rzucić wyzwanie mściwości Dutcha Kuhlmanna i Wielkiego Szefa.

Gdy umilkł cichy warkot silnika, zdawało się, że wszystkie dźwięki rozpłynęły się w ciemności, jakby świat został spowity w gruby kłąb wełny. Nie docierał tu żaden, choćby odległy, pomruk samochodów, jeśli w ogóle jakieś samochody przejeżdżały szosą, którą dopiero co opuścili. Tak daleko, jak wzrok sięgał, otaczała ich zewsząd plątanina drzew i zdziczałych zarośli rozrzuconych po sfałdowanym, kamienistym terenie. Człowiek mógłby tu umrzeć i nikt nie usłyszałby jednego dźwięku, a jego ciało mogłoby tu leżeć tygodniami, dopóki jakiś przygodny wędrowiec nie natknąłby się na nie i nie rozpętał nowej burzy rozkrzyczanych nagłówków na pierwszych stronicach gazet. Nagle Święty zrozumiał, dlaczego wywieziono go tak daleko, zachowując aż przesadne środki ostrożności, zamiast po prostu wypchnąć go z wozu na pierwszej lepszej ulicy Nowego Jorku i odjeżdżając podziurawić kulami jak rzeszoto. To istotnie najczęściej wystarczało w stosunku do innych ofiar, ale jego przypadek był szczególny. Wszak debatowali już nad tą kwestią Orcread i Yeald. Święty nie mógł zostać męczennikiem ani nawet sensacją: powinien zniknąć w sposób równie nagły i niepojęty, jak się pojawił, niczym kometa — wówczas wszelkie pytania pozostałyby na zawsze bez odpowiedzi i wkrótce zapewne wszystko zatarłoby się w nietrwałej ludzkiej pamięci.

Coś zaskrzypiało w tyle samochodu, przerywając ciszę. Maxie podniósł się. Wygramoliwszy się niespiesznie z wozu natychmiast się odwrócił, a jego broń zalśniła nikłym blaskiem w przyćmionym świetle. Skinął nią na Świętego wymownym gestem.

Wyłaź, stary!

Pistolet Joego za plecami Simona subtelnie potwierdził tę komendę.

Święty powoli uniósł się z miejsca. Teraz, kiedy nastąpił kulminacyjny punkt tej przejażdżki, przestał analizować swoje reakcje, reakcje człowieka skazanego. Każda komórka jego czujnego mózgu, każdy nerw i włókienko jego ciała ożyły nagle, sprężone, dynamiczne. Jego umysł nigdy nie pracował tak jasno i precyzyjnie, ciało nigdy jeszcze nie osiągnęło stanu tak doskonałej sprawności fizycznej jak w tym właśnie momencie, w obliczu śmierci. Było to wprost nie do pomyślenia, żeby za kilka chwil jeden niepojęty, druzgocący cios mógł przerwać pulsujące i tętniące życie, ‘ zgasić na zawsze ten błyskotliwy umysł, zniweczyć rozkosz zmysłowego przeżywania i słodką świadomość istnienia i żeby wszystko to pochłonęła czarna nicość, z której nie ma powrotu.

Święty powoli schodził ze stopnia samochodu. O krok pistolet Maxie’ego mierzył prosto w jego pierś; nie mniej uporczywie wciskał mu się w plecy pistolet Joego. Świętemu przemknęła przez głowę szaleńcza myśl, by wprost z tego stopnia rzucić się na Maxie’ego desperackim susem, by go przez zaskoczenie powalić, przygnieść, nim tamten zdąży strzelić, a dobroczynna ciemność zatroszczy się o resztę. Ale już w następnym momencie stwierdził, że nie ma nadziei, by się to powiodło. Maxie, mimo że na pozór tępy i flegmatyczny, pilnował go jak kot i obliczył odległość znakomicie. Taki skok oznaczałby więc skok prosto pod kulę, a prawdopodobnie w tej samej chwili Joe dopadłby go z tyłu.

Z zastygłą twarzą Święty zszedł ze stopnia, wyprostował się i jego oczy napotkały wzrok Maxie’ego już zupełnie spokojnie.

Jesteśmy na miejscu? — zapytał.

Sam powiedziałeś — potwierdził Maxie krótko.

Święty usłyszał za sobą, jak na ścieżce zachrzęściły buciory Joego, który wysiadł za nimi, i sucho trzasnęły drzwi samochodu. Na plecach znów poczuł ciężką lufę pistoletu. Został wzięty w dwa ognie tak skutecznie, jakby schwytano go w kleszcze. I po raz drugi lodowaty skurcz zwątpienia ścisnął mu żołądek. Nigdy jeszcze nie spotkał się z tak wytresowaną, niezachwianą pewnością siebie ani z tak niewzruszoną czujnością, o których świadczył każdy ruch obu tych mężczyzn. Nigdy jeszcze nie spotkał dwóch ludzi, którzy zdołaliby go tak długo przetrzymywać w samochodzie rozmawiając z nim i częstując papierosami, a których uwagi nie udało mu się odwrócić choćby na jedną chwilę. Nie mógł też sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek dwaj ludzie potrafili nim manewrować tak bezbłędnie i zdecydowanie, by nie pozostawić najmniejszej luki, z której mógłby skorzystać i wyrwać się na wolność.

W głębi duszy zawsze przeczuwał, że któregoś dnia trafi na równego sobie — że kiedyś, gdzieś szczęście towarzyszące mu wiernie W ciągu całej jego kariery obróci się przeciwko niemu, bo tak się dzieje w życiu każdego ryzykanta i poszukiwacza przygód, który nie uznaje żadnych granic. Ale nie spodziewał się, że stanie się to właśnie tu i teraz — tak jak żaden człowiek nigdy nie wierzy, że umrze jutro, choć wie, że takie jutro musi nadejść. Lekki cień dawnego uśmiechu musnął wargi Świętego nie sięgając oczu.

Mam nadzieję, że zrobicie to z zachowaniem wszelkich reguł obowiązującej etykiety — powiedział uprzejmie. — Wiecie, zastanawiałem się często, jak to się odbywa. Czułbym się ogromnie zawiedziony, gdybyście nie kropnęli mnie w najwytworniejszym stylu.

Za jego plecami Joe zmełł w ustach przekleństwo, lecz na Maxiem te słowa nie wywarły wrażenia.

Jasne — zapewnił grzecznie. — Pokażemy ci robotę na medal. Ale to nic takiego. Po prostu nasz fach, i tyle, kapujesz?

Kapuję — odparł Święty spokojnie.

Ta absolutna obojętność i bezlitosne, brutalne szyderstwo w odpowiedzi zmroziło do głębi jego serce. Nieraz stał w obliczu śmierci — śmierci, która wybuchała płomieniem gwałtownej, zaciekłej nienawiści lub też na zimno planowała jego unicestwienie dla jakichś praktycznych korzyści. Sam niósł śmierć innym, i to w rozmaity sposób. Ale nigdy jeszcze nie spotkał nikogo, kto by zamierzał uśmiercić innego człowieka tak po prostu, z tak nieopisaną bezdusznością, jak ten okrutny morderca, który szykował się, by posłać mu kulę w trzewia, bo… taki był jego fach.

Święty posiadał własne reguły gry, ale w tym momencie je odrzucił. Jeśli w ogóle uda mu się wyrwać z tego potrzasku, jeśli los ześle mu choćby cień szansy na ucieczkę, by mógł na nowo włączyć się do gry, do końca tej przygody będzie rozgrywał ją tak, jak jego przeciwnicy — bez pardonu. Będzie taki sam jak oni — bezlitosny i bezwzględny. Będzie miał tylko jedno lekarstwo na wszelkie pomyłki — takie samo jak oni.

W bladym świetle nie widać było wyrazu jego zwężonych oczu, w których czaiły się zimne błyski pokruszonego lodu.

Tam, pod to drzewo! — Maxie wydał polecenie tonem zwykłej konwersacji. — To najlepsze miejsce.

Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, nasuwał złowieszczą myśl, że wypróbowano już w tej okolicy wiele innych miejsc i że ten wybór opierał się na wynikach długotrwałych doświadczeń. Ale propozycja padła zupełnie machinalnie. Maxie wydawał się bardziej obojętny, niż gdyby miał ustawiać Świętego do fotografii. Simon patrzył na niego przez chwilę, potem odwrócił się. Nic więcej nie mógł zrobić. Czasami zastanawiało go, dlaczego nawet na drodze do nieuchronnej śmierci człowiek bez protestu ulega dyktatowi broni. Teraz ze straszliwą przejrzystością uświadomił sobie tego przyczynę. Dopóki śmierć go nie zniszczy, nim nastąpi ostateczny, nieodwracalny moment unicestwienia, człowiek do ostatka kurczowo trzyma się nadziei, że zdarzy się jakiś cud i odroczy wyrok. Wbrew logice, posłuszny ślepemu instynktowi samozachowawczemu, nie uczyni nic, co mogłoby przyspieszyć koniec.

Pod lufą pistoletu Maxie’ego Święty stanął przy pniu wyniosłego wiązu i znów się odwrócił. Joe skinął głową z aprobatą i na znak Maxie’ego podszedł bliżej, aby przygotować skazańca do egzekucji, zgodnie z kodeksem świata przestępczego.

Metodycznie i starannie rozpiął Świętemu marynarkę, następnie zabrał się do guzików koszuli.

Niektórzy faceci zaczęli nosić kuloodporne kamizelki — wyjaśnił Maxie z humorem.

Simon miał nerwy napięte do granic wytrzymałości, a ciało zesztywniałe jak stalowy pręt. Teraz tylko Maxie trzymał go na muszce, Joe był całkowicie pochłonięty swym makabrycznym rytuałem, a milczący kierowca podniósł maskę samochodu, wyraźnie zaabsorbowany jakąś drobną usterką. Jeśli w ogóle mogła istnieć szansa, to właśnie w tym momencie.

Simon poruszył się nieznacznie, jakby chciał pomóc Joemu w rozpinaniu guzików. Nagle błyskawicznym, ruchem podniósł lewą rękę, a jego szczupłe palce zacisnęły się na lewym nadgarstku Joego, który gmerał przy jego koszuli. Nieoczekiwany chwyt stalowych mięśni szarpnął Joem wytrącając go z równowagi; wyciągnięta ręka wykonała półobrót, tak że pistolet w prawej dłoni zmienił kierunek. Simon usłyszał huk wystrzału i ujrzał zjadliwy płomień tryskający z lufy, ale kula poszła za bardzo w prawo, nie trafiając do celu. Pięść Świętego z głuchym łoskotem zwaliła się na twardy kark bandyty, dokładnie u podstawy czaszki, wymierzając wściekły cios, od którego kości mogłyby wyskoczyć ze stawów. Joe wydał z siebie jakieś nieartykułowane chrząknięcie i na chwiejnych nogach zgiął się do przodu. Święty mocno objął go lewym ramieniem i przytrzymał przed sobą niby żywą tarczę. Prawą ręką chwycił za przegub uzbrojonej w pistolet dłoni, aby Joe nie mógł strzelić mu prosto w plecy. W zamęcie tej szaleńczej akcji nawet nie zdążył się zastanowić, co może robić Maxie. Ostatni raz widział go stojącego w odległości jakichś trzech kroków, trochę w lewo. Jednakże ta pozycja stała się zupełnie nieużyteczna, gdy Joe znalazł się na linii strzału. Simon poszukał Maxie’ego wzrokiem ponad ramieniem Joego, ale go nie dojrzał. Wykonał obłąkańczy obrót razem ze swoją żywą tarczą i wtedy usłyszał ogłuszający huk wystrzału, który rozległ się tuż za nim, gdzieś po prawej stronie; coś zdzieliło go z przeraźliwą siłą w plecy poniżej ramienia.

Potknął się i aż dech mu zaparło, kiedy przejmujący ból przeszył go na wskroś, promieniując od miejsca, gdzie ugodził go ten straszliwy cios, a porażona prawa ręka zdrętwiała mu aż po koniuszki palców. W tym samym momencie ciało Joego drgnęło konwulsyjnie w jego uścisku i zamarło. Kiedy obrócił się jeszcze trochę, wlokąc przed sobą martwy ciężar, usłyszał głuchy odgłos — to broń wyśliznęła się z bezsilnych palców Joego i upadła na ziemię. Nie mógł jednak po nią sięgnąć. Gdyby próbował to zrobić, mając jedną rękę bezwładną, musiałby zrezygnować z jedynej osłony — nieżywej już tarczy. Wiedział, że nie starczyłoby mu czasu, by schylić się i odnaleźć broń w ciemności.,

Podniósł oczy i w przyćmionym świetle ujrzał białą plamę — bezlitosną twarz Maxie’ego.

Masz dwie minuty, Święty, żeby zmówić pacierz — warknął Maxie, a w jego głosie po raz pierwszy odezwały się mściwe nuty. Pochylił głowę i zawołał: — Ej, Hunk, ty przeklęty idioto! Gdzie jesteś?

Wtedy Simon przypomniał sobie kierowcę i zrozumiał, że szansa, którą — jak sądził — ujrzał, była jedynie kaprysem, ostatnim sadystycznym żartem Fortuny, która z niego zakpiła. Wspólnymi siłami dwaj mężczyźni dostaną go z łatwością. Nie upilnuje obu naraz ani nie obroni się jednocześnie przed dwoma. Jeden z nich podszedłby go z boku tak zwyczajnie i po prostu, jakby odbywał spacer dookoła stołu, bez żadnego trudu i ryzyka. I to byłby koniec.

Święty nie odmawiał pacierza. Jakie bóstwa mógłby przywoływać? Chyba jedynie pierwotne pogańskie bożki walki i śmierci, które na wezbranej fali przychylności zaprowadziłyby go w tę ślepą uliczkę i tam pozostawiły, aby sam uregulował ostatni rachunek. Spojrzał w górę na ciemne niebo i zobaczył, że chmury przerzedziły się, a w niebieskiej szczelinie, hen, wysoko, gdzieś o miliony mil, migocze gwiazda. Lekki wiatr powiał nad łąkami, niosąc świeże zapachy nocy. Simon pomyślał, że obojętne jaki byłby wynik owego rozrachunku, nie prosiłby o inne życie.

Hunk! — krzyknął znów Maxie chrapliwie.

Nie odważy się obejrzeć za siebie, w obawie że straci Simona z oczu. Za to Święty spojrzał tam i ujrzał coś dziwnego.

Kierowca nie badał już samochodowych trzewi, jak to robił poprzednio. Ani nie zbliżał się ociężałym truchtem, by przeważyć nierówną szalę swą milczącą obecnością. Świętemu wystarczyło kilka sekund, by go odszukać wzrokiem, i następne kilka, by zdać sobie sprawę, że niewyraźny kształt rozciągnięty przy samochodzie to jest właśnie kierowca, który spoczywał jakby we śnie.

I zobaczył coś jeszcze: wysmukłą, pełną wdzięku postać, która nadchodziła bezszelestnie. Kiedy ją dojrzał, odezwała się: — Maxie, Wielki Szef mówi, żebyś zaczekał.


2


Oczy Maxie ego rozszerzyły się w zdziwieniu pełnym urazy, a szczęka opadła mu bezmyślnie. Ale pistolet w jego dłoni nawet nie drgnął. Trwał znieruchomiały, mierząc do obranego celu, jak gdyby mózg Maxie’ego uparcie odmawiał uznania świadectwa własnych uszu. Ani na chwilę nie spuszczał zdumionego wzroku ze Świętego.

Co… co jest? — wyrzucił z siebie.

Tu Fay — powiedziała dziewczyna.

Nozdrza Simona Templara rozchyliły się w głębokim, przynoszącym ulgę oddechu. Chłodne powietrze, przesiąknięte wonią wolnych przestrzeni, wpłynęło do jego płuc niby cudowny nektar i pobudziło krew, która znów zaczęła krążyć w zmartwiałych żyłach. Podniósł głowę i spojrzał na samotnie migocącą gwiazdę w niewielkiej szparze na czarnym, zasnutym chmurami firmamencie — ta gwiazda zdawała się mrugać do niego z otchłani tysiąca milionów lat świetlnych.

Nie ma takich słów, którymi można by opisać, co Święty czuł w tym momencie. Kiedy człowiek znajdzie się w bezdennej głębi, kiedy cień skrzydeł czarnego anioła przysłoni mu resztki światła, zimnym tchnieniem muskając czoło, i to nie w nagłym wypadku ani w narkotycznym ogniu namiętności, lecz z bezlitosną premedytacją, a człowiek, świadom swej rozpaczliwej bezsilności, traci ostatnie kropelki zimnej krwi — wtedy powrotu do życia nie da się opisać słowami. Powiedzieć, że człowiek czuje, jakby mu zdjęto z ramion śmiertelny ciężar, jakby każdy nerw, tak bohatersko trzymany na wodzy, prysł nagle niczym zerwana nić, ; jakby wszystkie zmysły ożyły na nowo i każdy natychmiast zareagował z olśniewającą wyrazistością — to tyle co nie powiedzieć nic. To tak, jakby ślepemu od urodzenia pod koniec życia darowano wzrok. A nawet więcej. Jakby głuchoniememu, pozbawionemu jednocześnie zmysłu smaku i powonienia, zdolności poruszania się i myślenia, ofiarować wszystko to naraz.

Jak we śnie Święty znów usłyszał zdezorientowany i oszołomiony głos Maxie’ego:

Jak się tu dostałaś?

Przyszłam — ucięła zimno dziewczyna. — Słyszałeś, co powiedziałam? Wielki Szef mówi, żeby go zostawić.

Ale… ale… — Maxie plątał się, brnąc przez bezdenne grzęzawisko niedowierzania.. — Ale on zabił Joego — wykrztusił wreszcie.

Dziewczyna podeszła do niego całkowicie opanowana. Zerknęła na sflaczały kształt, który Święty wciąż obejmował mocno lewym ramieniem.

No więc?

Te słowa rzuciła z niezmąconym spokojem, pozbawionym najmniejszego śladu zainteresowania. Wcale jej nie obchodziło, co się stało z Joem. Nie widziała żadnego związku między jego śmiercią a celem swego przybycia. Maxie usiłował jeszcze coś z siebie wydusić, i Święty uświadomił sobie, że pistolet Joego leży obok, na ziemi, tam gdzie upadł.

Ręka zaczęła mu sztywnieć i ciążyć morderczo, ale dźwignął martwe ciało i poprawił chwyt, podczas gdy jego bystre oczy starały się przeniknąć ciemność. W ranie narastał rwący ból, który przy każdym oddechu zamieniał się w ostre kłucie w klatce piersiowej, ale Simon prawie na to nie zważał. Dostrzegł niewyraźny błysk metalu w trawie, gdzieś na lewo. Zaczął chyłkiem przesuwać się w tamtym kierunku, cal po calu, z nieskończoną cierpliwością. Instynkt ponaglał go do porzucenia uciążliwego balastu, by jednym desperackim skokiem dosięgnąć broni, ale wiedział, że takie ryzykanctwo na pewno obróciłoby się przeciwko niemu. Trzymając więc nieubłaganie na wodzy każdy swój mięsień, przemierzał dzielącą go od celu przestrzeń poruszając się tak gładko i niepostrzeżenie, że nikt nie mógłby tego zauważyć. Miał do przebycia jedynie jakieś półtora jarda, ale jemu wydawało się, że to siedem mil.

Maxie odzyskał w końcu głos.

Co Wielki Szef chce, żebyśmy zrobili? — zapytał szorstko. — Mamy dać mu buzi?

Wielki Szef mówi, żeby go puścić.

Metal połyskiwał matowym blaskiem już tylko w odległości sześciu cali. Simon ostrożnie wysunął stopę, palcem pomacał tu i tam i delikatnie przyciągnął pistolet do siebie. Jego prawa ręka nadal była bezużyteczna. Ale gdyby uwolnił się od Joego, lewą mógłby chwycić i broń. Żeby tylko coś odwróciło uwagę Maxie’ego, musi to przecież wkrótce nastąpić…

Puścić go… — oczy Maxiego pałały dziko, usta wykrzywił grymas. — Za cholerę go nie puszczę! Chyba zwariowałaś! On zabił Joego — ręka Maxie’ego zesztywniała, a pistolet w jego dłoni drgnął nieznacznie. — Spóźniłaś się, Fay, załatwiliśmy sprawę, zanim przyszłaś. O tak, właśnie, puścimy go, tego parszywego drania…

Nie bądź głupi!

W mgnieniu oka dziewczyna złapała go za przeguby, i ściągając mu ręce w dół. Święty wykorzystał swoją szansę. Błyskawicznym podrzutem zdrowego ramienia cisnął daleko w bok martwe ciało, sięgnął po pistolet, który wciąż przytrzymywał stopą, i zwierając palce na kolbie wyprostował się — już z bronią w ręku.

Sądzę, że to całkiem niezła rada, Maxie — powiedział łagodnie. W jego głosie zabrzmiała dawna, tak charakterystyczna dla niego nutka radosnej kpiny, zrodzona z przypływu nowych sił i pewności, jaka ogarnęła go, gdy poczuł znów w dłoni metal pistoletu. Maxie, zmartwiały, wybałuszył na niego oczy, z prawą ręką wciąż unieruchomioną w uchwycie dziewczyny. Lufa jego broni celowała w ziemię. Simona aż palec świerzbił, żeby nacisnąć spust. Poprzysiągł sobie, że będzie bez miłosierdzia. Pod wpływem obojętności oprawców jego serce wyzbyło się resztek litości.

Czyż nie mieliśmy dwóch minut, żeby odmówić paciorek? — wyszeptał.

Bandyta rzucił mu wściekłe spojrzenie, oczy wyszły i mu niemal z orbit. Doznał nagle wstrząsającego olśnienia: Święty jest żywy i wolny, ich role się odwróciły. Zaklął ordynarnie i nie zważając na wymierzony w siebie pistolet dzikim szarpnięciem wyrwał się dziewczynie i podniósł broń.

Wskazującym palcem Simon nacisnął spust — tylko raz. Pistolet Maxie’ego nie wystrzelił. Bandzior szeroko rozrzucił ramiona, a głowa odskoczyła mu do tyłu. Przez jedną rozchybotaną chwilę wpatrywał się w Świętego z piekielną furią w płonących oczach, potem jego źrenice zmatowiały, zaszły szklistą mgłą i płomień w nich zgasł. Głowa opadła mu do przodu, jakby był bardzo zmęczony, kolana się pod nim ugięły, osunął się i runął twarzą na ziemię.

Przez kilka sekund Simon w milczeniu przyglądał siej dwóm rozciągniętym w trawie postaciom, a lodu poczęły topnieć w jego oczach, nie łagodząc jednak ich wyrazu. Leciutki grymas odrazy nakreślił cienką linię w kąciku ust. Ale czy ta odraza odnosiła się do dwóch zmarłych bandytów, czy do sposobu, w jaki zostali zgładzeni, sam tego nie wiedział. Odsunął od siebie tę kwestię niedbałym wzruszeniem ramion, a gest ten, powodując ostry ból w zranionym ramieniu, przywołał go do rzeczywistości. Z niedosłyszalnym westchnieniem schował broń do kieszeni i obrócił oczy na dziewczynę.

Nie ruszyła się z miejsca, martwe ciało Maxie’ego leżało u jej stóp. Nie spojrzała w tamtą stronę, nie próbowała zabrać pistoletu, który wciąż jeszcze kurczowo ściskał w dłoni. W skąpym świetle nie mógł dojrzeć wyrazu jej twarzy. Ale sposób trzymania głowy i cała jej postawa nieodparcie przypominały mu tę noc, kiedy przyglądała się, jak zabijał Ualino, i później, zaledwie kilka godzin temu, kiedy jego samego wysyłano z pokoju na tyłach lokalu ,,U Charleya” na przejażdżkę, która właśnie się skończyła. Była w tej dziewczynie ta sama niewzruszona powściągliwość, to samo niepojęte lekceważenie śmierci, jakby w jakiś nieprawdopodobny sposób żadne ludzkie emocje nie miały do niej dostępu, i jakby zgłębiła nawet ostatnią tajemnicę — śmierci.] Powoli, czując ból przy każdym oddechu, podszedł do j niej tak blisko, że mógł dojrzeć blask bursztynowych oczu. Ale oczy te nic mu nie powiedziały.

Nie odezwała się i Simon nie wiedział, co począć. Na dobrą sprawę sytuacja przekraczała granice jego pojmowania. Pozdrowił ją niezdecydowanie lekkim skinieniem głowy i opuścił rękę.

Dziękuję — powiedział.

Jej oczy były jak bursztynowe jeziora, spokojne i nieodgadnione.

To już wszystko? — zapytała niemal szeptem.

Słysząc niską melodię jej słów znów poczuł nagły przypływ dziwnego oczekiwania. Rozłożył ręce bezradnym gestem.

Tak przypuszczam. Już drugi raz mi pomogłaś, nie wiem dlaczego. Nie pytałem. Co jeszcze?

A to?

Niespodziewanie, nim zorientował się, co ona robi, zarzuciła mu ręce na szyję, przylgnęła do niego miękkim, smukłym ciałem, dotykając atłasowym policzkiem jego twarzy. Był zbyt zdumiony, by wykonać jakikolwiek gest. W oszołomieniu zastanawiał się, czy to straszliwe napięcie, jakie przeżył, nie naruszyło jakiegoś słabego ogniwa w jego wyobraźni. Nikły zapach jej skóry i włosów przeniknął do zmysłów, rozchodząc się i powoli gorącą falą. Poczuł jej wargi na swoich ustach i na jedną szaloną chwilę poraziła go świadomość jej namiętności. Mimo woli nieznacznie drgnął z bólu; dziewczyna cofnęła się.

Wybacz mi — powiedział. — Widzisz, przyjechałaś odrobinę za późno. Z jednym wcześniej się uporałem.

Natychmiast zapomniała o wszystkim innym. Poprowadziła go do samochodu, zapaliła reflektory i pomogła mu zdjąć marynarkę. Szybko, delikatnie zsunęła mu koszulę z ramion. Poczuł ciepłą lepkość na plecach. Obok na ziemi nadal leżał kierowca, jakby pogrążony we śnie.

Lepiej upewnij się, czy się nie obudzi, kiedy będziesz mi udzielała pierwszej pomocy — powiedział Święty, nieco znużonym gestem wskazując leżącego.

Nie obudzi się — odparła cicho. — Zabiłam go. Wtedy Simon dostrzegł, że cień między łopatkami kierowcy to rękojeść małego sztyletu, i przejął go upiorny dreszcz. Teraz zrozumiał, dlaczego wołanie Maxie’ego pozostało bez odpowiedzi.

Palce dziewczyny dotykały jego pleców z niezachwianą pewnością. Nie mógł zobaczyć jej twarzy, stała bowiem za nim, ale wiedział, co by dostrzegł. Był pewien, że znów przybrała maskę tej samej wyniosłej piękności, tej samej niesamowitej wprost pogardy dla życia i śmierci, którą tylko raz jeden przed nim odsłoniła, tak nieoczekiwanie, zaledwie przed chwilą.

Przewiązała ranę chusteczką jego i swoją, włożyła mu koszulę, zarzuciła marynarkę na jedno ramię, a potem delikatnie kładąc mu na ramieniu dłoń powiedziała:

Musisz iść do lekarza. Znam takiego w Passaic, do którego możemy pojechać.

Skinął głową i obrócił się w stronę samochodu. Fachowo opuściła maskę i ubiegła go siadając za kierownicą. Nie zaprotestował.

Nie można było w żaden sposób zawrócić na taki wąskiej drodze, musiała więc jechać na wstecznymi biegu aż do samej szosy. Zrobiła to z pewnością siebie, jakiej mógł się po niej spodziewać, choć nigdy jeszcze nie spotkał kobiety, która by w pełni opanowała sztukę cofania samochodu. Bezduszne kamienie jakby ożyły, stawiając oponom złośliwe przeszkody, by wrzucić samochód w gęste zarośla, lecz drobna dłoń Fay dokonywała niebywałych wyczynów. W niezwykle krótkim czasie przebili się przez krzaki i wykręcili na szosie, a mocny wóz zareagował momentalnie, gdy tylko nacisnęła gaz, i pomknął jak wiatr w kierunku Passaic.

Święty nie dostrzegł innego samochodu przy bocznej drodze i zmuszony był powtórzyć pytanie Maxie’ego:

Jak się tu dostałaś?

Siedziałam z tyłu w bagażniku — wyjaśniła. — Ale Hunk guzdrał się niemożliwie i już myślałam, że nigdy nie będę mogła stamtąd wyjść. Dlatego się spóźniłam.

Strzałka szybkościomierza dobrnęła do końca skali, a przenikliwy głos klaksonu nieustannie ostrzegał inne, wolniejsze samochody. Prowadziła z prowokującą aż nonszalancją, dając upust pogardzie dla praw wszystkich innych kierowców, lecz jednocześnie z bezbłędną precyzją obrabiarki. Gdy złorzecząc uskakiwali jej z drogi, być może migały im w przelocie jej jasne włosy i blada, nieruchoma twarz, kiedy tak przemykała obok niczym Walkiria zwiastująca śmiertelną nawałnicę.

Simon, półleżąc w swoim kącie, zapalił papierosa. Ramię pulsowało mu coraz boleśniej i cieszył się, że może odpocząć. Ale nie rozwiązana zagadka nie dawała mu spokoju. Po raz drugi ta kobieta wmieszała się w jego sprawy, by uratować mu życie. Simon nadal nie domyślał się, z jakiego powodu. Poza tym jednym — zupełnie wyraźnym. Co do tego nie było chyba żadnej wątpliwości, chociaż do tamtej chwili nie odezwała się ani słowem. Święty używał życia. Hulał i flirtował w towarzystwie doborowych kompanów i robił to — tak jak wszystko — lepiej niż którykolwiek z nich. Ale w tej szalonej chwili, kiedy go pocałowała, poczuł coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczył, a czego się wręcz obawiał…

Był jednak zbyt zmęczony, aby wgłębiać się w tę kwestię. Świadomie usiłował odłożyć na potem rozstrzygnięcie, które i tak zostanie mu przecież wkrótce narzucone; Poczuł ulgę, gdy wyłoniły się przed nimi światła Passaic, choć zdawał sobie sprawę, że niewiele pozostanie mu czasu na podjęcie jakiejś decyzji.

Dziewczyna zatrzymała samochód przed małym domkiem na peryferiach miasta i wysiadła. Simon zawahał się.

Może lepiej będzie, żebyś tu poczekała? — zaproponował. — Jeżeli ten facet ma koneksje z twoim gangiem.

Nie ma. Chodź.

Dzwoniła, kiedy dotarł do drzwi. Dopiero po dłuższej chwili lekarz otworzył, zaspany i rozczochrany, w koszuli i spodniach. Był to śniady, krępy mężczyzna, z obwisłą dolną wargą i nieco wyłupiastymi oczami, którymi łypał lubieżnie zza grubych soczewek okularów. Simon nie miałby ochoty przyprowadzić tu swojej żony, niemniej sposób, w jaki doktor zachował się w obecnej sytuacji, był ze wszech miar chwalebny. Rzuciwszy okiem na pokrwawioną koszulę Świętego i pusty rękaw jego marynarki natychmiast poprowadził go do gabinetu, gdzie zapalił gaz pod sterylizatorem.

Podał Świętemu duży łyk koniaku i zaczął starannie myć ręce w obłupanej miednicy —

Co tam u ciebie, Fay? — zapytał.

Nieźle — odpowiedziała zdawkowo. — A u ciebie?

Chrząknął wycierając ręce.

Jestem okropnie zajęty. Nie brałem urlopu od czasu Wystawy w Chicago.

Kula weszła ukośnie, gładko przeszyła mięśnie grzbietu, odbiła się od żeber i utkwiła o kilka cali niżej, w tkance podskórnej klatki piersiowej. Simon wiedział, że nie uszkodziła płuca — już by prawdopodobnie nie żył — ale wdzięczny był za te dokładne informacje. Fay wzięła papierosa i przyglądała się sprawnym, jakby bezosobowym ruchom doktora, podając mu narzędzia, o które prosił. Simon patrzył na nią — jej twarz była obojętna i nieprzenikniona.

Jeszcze drinka? — spytał lekarz, kiedy już opatrzył ranę.

Simon skinął głową. Odrobinę zbladł pod opalenizną.

Fay Edwards napełniła mu kieliszek, a doktor znowu mył ręce w popękanej miednicy.

Warto się było wybrać na tę wystawę — mówił. — Co prawda zbyt mi dokuczył skwar, żebym się nią nacieszył, ale warto było ją zobaczyć. Nie wiem, jak sobie dali radę z podrabianiem paryskich ulic.

Podszedł do Świętego i spojrzał na niego uważnie zza swych grubych szkieł.

To będzie pana kosztowało tysiąc dolarów — stwierdził obojętnie.

Święty machinalnie sięgnął do kieszeni, ale przypomniał sobie, że nie ma nawet pięciu centów. Na szczęście, nim udał się na spotkanie z Inselheimem, zdeponował swoje dziesięć tysięcy dolarów prowizji w bezpiecznym miejscu, ale w czasie skrupulatnej rewizji zabrano mu wszystkie drobne. Wprawdzie wyraźnie naruszono tym samym podziemną tradycję zostawiania wszystkich pieniędzy człowiekowi zabieranemu na przejażdżkę, lecz była to cena, jaką Święty płacił za strach, że w jego rękach nawet kilka pięciodolarówych banknotów i kilka monet może zamienić się w śmiercionośną broń. Uśmiechnął się z zakłopotaniem.

Udzieli mi pan kredytu?

Oczywiście — odpowiedział chirurg bez wahania. — Niech pan mi przyśle pieniądze jutro. Jeżeli mógłbym prosić, w drobnych banknotach. Proszę przez dwa, trzy dni nie zdejmować opatrunku. I nie ma się czym przejmować. Jutro może pan mieć trochę gorączki. Niech pan weźmie aspirynę.

Żwawo sprowadził ich do holu, nieco zbyt czule ściskając dłoń dziewczyny.

Przyjeżdżaj zawsze, jak tylko będziesz czegoś potrzebowała, Fay. Dobranoc.

Przez cały czas wizyty o nic nie zapytał, nawet nie uniósł brwi. Można by przypuszczać, że ranny mężczyzna budzący go po nocy nie jest w jego praktyce niczym niezwykłym i że już dawno uznał pilnowanie własnego nosa za rozsądne i korzystne.

Wsiedli do samochodu i Simon zapalił papierosa. Koniak doktora pokrzepił go trochę, nie czuł już tego śmiertelnego znużenia, które poprzednio wyssało z niego wszystkie siły żywotne. Wiedział jednak, że ożywczy stan pobudzenia nie potrwa długo, a miał jeszcze coś do zrobienia. No i pozostała zagadka Fay Edwards, której od dawna nie potrafił rozwiązać. Gdyby tylko ulitowała się nad nim i zostawiła mu trochę czasu, czułby się spokojniejszy. Jak zwykle instynkt podpowiadał mu, aby niemiłe problemy odkładać na później. Nie miał pojęcia, co jej odpowiedzieć, potrzebował czasu, żeby to przemyśleć, aczkolwiek wiedział, że ani czas, ani myślenie tej odpowiedzi mu nie ułatwią. Był jednak przekonany, że Fay nie okaże się litościwa. Taka cecha, jak litość, występuje dość rzadko u kobiet, zwłaszcza u takiej kobiety jak ta. Przyjmie jego odpowiedź tak samo, jak przyjmowała fakt śmierci, jednakowo daleka i niewzruszenie obojętna. Mógł tylko instynktownie wyczuwać, co kryłoby się za tą chłodną rezerwą, i to przeczucie napawało go nieuchwytnym lękiem.

Dokąd chcesz jechać? — zapytała. Uparcie palił papierosa, unikając jej wzroku.

Chyba z powrotem do Nowego Jorku. Nie skończyłem jeszcze roboty na dzisiaj. Ale możesz mnie wysadzić, gdzie ci najwygodniej.

Nie nadajesz się dzisiaj do żadnej roboty.

Ale nie skończyłem — odparł ponuro.

Przyjrzała mu się nieodgadnionym wzrokiem. Błądziła myślami gdzieś daleko, lecz świeżą słodycz jej ciała czuł zbyt blisko siebie, by zachować spokój.

Co masz tu do załatwienia?

Dostałem pewne zlecenie.

Zdrową ręką wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel i rozłożył go na kolanach. Nachyliła się ku niemu, spoglądając ponad jego ramieniem na rozpostarty skrawek papieru. Simon przesunął palcem po wypisanych na nim nazwiskach.

Przyjechałem tu, żeby zabić sześciu ludzi. Zabiłem już trzech: Jacka Irbolla, Morrie’ego Ualino i Eddie’ego Voelsanga. Zostało trzech.

Hunk Jenson nie żyje — powiedziała wskazując listę. — To ten, który prowadził samochód.

No, to zostało jeszcze dwóch — stwierdził ze spokojem.

Skinęła głową.

Nie mam pojęcia, gdzie można znaleźć Kędzierzawego Ippolino. Ostatnio słyszałam, że był w Pittsburgu. — Jej chłodne, złocistożółte oczy zwróciły się ku niemu: — Ale następny jest Dutch Kuhlmann.

Święty spojrzał na nią pokonując wewnętrzny opór. Nie było wyjścia, musiał się przełamać. Nie mógł oprzeć się ogromnemu zdziwieniu.

Co chcesz przez to powiedzieć? Przecież to jeden z twoich przyjaciół, prawda?

Ja nie mam… przyjaciół — odparła. I znów poruszyła go ta osobliwa, niepokojąca muzyka jej głosu. — Zawiozę cię tam. Będzie miał dosyć czekania na Joego i Maxie’ego. Przyjedziemy akurat, kiedy będzie wychodził.

Simon patrzył na rozświetlone wskaźniki na desce rozdzielczej. Nie widział ich, ale mógł przynajmniej oprzeć na czymś wzrok. Jeśli wrócą po Dutcha Kuhlmanna, pozwoli mu to na jakiś czas odwlec decydującą chwilę, kiedy będzie musiał podjąć jej wyzwanie. Może uda mu się jeszcze tego uniknąć. A swoje zadanie musi wykonać mimo wszystko — obiecał i zawsze dotrzymywał słowa. Pewien był, że Fay nie wciąga go w pułapkę. To byłoby zupełnie nieprawdopodobne, aby knuła tak skomplikowany plan, skoro nie było nic prostszego, jak pozwolić Maxie’emu zakończyć robotę, którą tak pomyślnie rozpoczął. Z drugiej strony wcale nie wyjaśniła Świętemu, dlaczego miałaby mu pomagać, ani nawet nie prosiła, by wyjawił powody swej ponurej misji. Czuł, że jej wcale nie obchodzą. Nienawiść, zazdrość, zemsta, jakiś zakład, a choćby sprawiedliwość — jakakolwiek przyczyna, która mogłaby wynikać z logiki czy naiwności — dla niej były to jedynie puste słowa. Z dłonią na włączniku startera czekała, gotowa przyjąć wszystko, cokolwiek by powiedział.

Święty powoli skinął głową:

Miałem zamiar wrócić do „Charleya”.


Mniej więcej w godzinę później Dutch Kuhlmann wysączył do reszty drinka, odstawił kieliszek, spojrzał na swój duży, staromodny złoty zegarek i ziewnąwszy z germańską sumiennością odsunął swój stołek od baru.

Idę nach Hause — powiedział. — Ej, Toni, jak Joe i Marie wrócą zurück, powiesz, żeby do mnie przyszli.

Barman skinął głową, machinalnie ścierając ze stołu nie istniejące plamy.

Tak jest, panie Kuhlmann.

Kuhlmann wstał i zerknął w stronę dwóch przylizanych młodzieńców o twarzach sfinksów, którzy cierpliwie siedzieli przy stoliku w strategicznym punkcie sali. Pośpiesznie skończyli swoje drinki i podnieśli się, żeby podążyć za nim jak wytresowane psy. Kuhlmann, kołysząc się niczym kaczka, zmierzał w stronę drzwi, wymieniając z przyjaciółmi i znajomymi burkliwe, „dobranoc”. W korytarzu poczekał na owych dwóch młodzieńców. Minęli go i stanąwszy przed nim otworzyli drzwi. Wyszli także pierwsi i uważnie rozejrzawszy się po ulicy dali mu znak, że może iść. Kiedy Kuhlmann znalazł się na chodniku, wzięli go między siebie. W trosce o własne bezpieczeństwo Niemiec był równie skrupulatny i systematyczny, jak we wszystkich innych sprawach, dzięki czemu jego imperium tak długo przetrwało. Zapalił cygaro i z właściwym sobie poczuciem humoru prztyknął zapałkę w jednego ze swoich strażników.

Fritzie, idź i zapal silnik — polecił.

Jeden z młodzieńców o sfinksowatej twarzy oddalił się w stronę zaparkowanego nie opodal packarda i usiadł za kierownicą. Nieźle mu płacono za ten szczególny obowiązek, ale taka posada nie była bynajmniej synekurą. W rzeczy samej, jego poprzednik na tym stanowisku przetrwał tylko trzy tygodnie — póki bomba podłożona przez jakiegoś złośliwego obywatela pod deskę rozdzielczą nie wybuchła, gdy przekręcenie zapłonu zamknęło odpowiedni obwód elektryczny.

Podczas gdy silnik się rozgrzewał, łaskawe, acz niespokojne oczy Kuhlmanna błądziły dookoła, tak że to on pierwszy rozpoznał nadjeżdżający od zachodu czarny samochód. Trącił łokciem stojącego obok młodzieńca z obstawy.

Rychło w czas — stwierdził jowialnie. — Właśnie wracają Joe i Maxie.

Postąpił kilka kroków w kierunku zbliżającego się wozu, który podjeżdżał do krawężnika. Znalazł się nie dalej niż w odległości dwóch jardów, kiedy ujrzał… ducha. Zbyt późno wszakże, by rzucić się do ucieczki czy choćby krzyknąć. Zobaczył bowiem twarz człowieka, którego posłał na śmierć, upiornie bladą twarz widma o zaciśniętych ustach i niebieskich oczach, tak zimnych i twardych jak wypolerowane szafiry. I w tym momencie zrozumiał, że ostatnie ziarenka piasku przesypywały się w klepsydrze. Pojedynczy przejmujący huk wystrzału przetoczył się echem w tunelu ulicy, a czarny samochód pędził już z warkotem na wschód, nim ciało Kuhlmanna osunęło się na chodnik.


3


Gdzieś w ciemnościach otaczającej ich nocy policyjne syreny bez przerwy zawodziły niczym zwiastujące śmierć zjawy. Fay Edwards zatrzymała wóz w Central Park. Simonowi nagle żywo stanęła w pamięci ta noc, kiedy siedział dokładnie w tym samym miejscu, w innym samochodzie, z inspektorem Fernackiem, niespełna trzydzieści sześć godzin temu. Lecz od tego czasu tak wiele się wydarzyło, jakby minęło trzydzieści sześć lat. Zastanawiał się, co działo się z Fernackiem, co ten barczysty detektyw o chmurnym obliczu może sobie myśleć w związku z tak gwałtownym wybuchem paniki i zabójstw, jaki nastąpił w świecie przestępczym od czasu ich dziwnej nieoficjalnej rozmowy. Prawdopodobnie inspektor szuka go teraz po całym mieście, przynaglany do nadludzkich wysiłków przez trzęsących się ze strachu komisarzy, polityków i ich satelitów.

Ich następna rozmowa, gdyby do takiej doszło, przebiegałaby zapewne w atmosferze dużo mniej szczerej i przyjacielskiej. Ale wydawało się to tak odległe, jakby należało do innego stulecia. Fay Edwards czekała.

Wygasiła silnik i właśnie zapalała papierosa. W migotliwym blasku zapałki ujrzał nieruchome, niemal nieskazitelnie piękne rysy jej twarzy i niezmącony spokój oczu. Z trudem uprzytomnił sobie, że tej nocy sama zabiła człowieka, a jemu pomogła zabić drugiego.

W porządku? — przerwała milczenie.

Tak, w porządku.

Widziałam twoją listę — ciągnęła w zadumie. — Wpisałeś tam i moje nazwisko. Co takiego zrobiłam? Przypuszczam, że masz w stosunku do mnie jakieś plany. Więc jestem, słucham.

Potrząsnął głową.

Powinienem był postawić przy nim znak zapytania. Wpisałem je, bo byłaś dla mnie zagadką. Podsłuchiwałem, jak rozmawiałaś z Natherem przez telefon, i wtedy po raz pierwszy usłyszałem twój głos. Obserwowałem cię u Morrie’ego Ualino. Dałaś mi do ręki pistolet, dzięki któremu udało mi się uciec. Chciałem wiedzieć, kim jesteś, czym byłaś, dlaczego należysz do gangu. Zwykła ciekawość.

Wzruszyła ramionami.

Teraz już wiesz.

Czyżby? — wyrwało mu się i zaraz tego pożałował. Poczuł, że jej oczy zwracają się ku niemu, i szybko dodał: — Kiedy powiedziałaś Maxie’emu, że Wielki Szef każe mnie puścić, to nie była prawda?

Dlaczego tak myślisz?

Tak przypuszczam. Ale mógłbym się założyć.

Spokojnie zaciągnęła się papierosem. Dym pożeglował w snopie światła reflektorów.

Oczywiście, że to nie była prawda, Wielki Szef też jest na twojej liście, tak? — powiedziała trochę bez związku. — Jego też szukasz?

Przede wszystkim jego.

Rozumiem. Jesteś bardzo zdecydowany i nieustępliwy… prawda?

Muszę taki być — odparł Święty. — chcę skończyć tę robotą, Chciałbym napisać pod tą historią „koniec”, i zabrać się za coś innego. Czuję się trochę zmęczony.

Paliła w zamyśleniu. Cieniutka zmarszczka skupienia wyżłobiła między jej brwiami ledwo widoczną linię — jedyną na jej doskonale gładkiej skórze. Wyglądałaby pewnie podobnie, gdyby siedziała sama zastanawiając się nad wyborem sukienki przed wyjściem. Jakby nie miało dla niej żadnego znaczenia, że jedyną sprawą, która ich dotąd łączyła, było zabijanie, że misja Świętego skazywała go nieodwołalnie na bezustanną walkę na śmierć i życie, że wszystkie ich wspólne ścieżki prowadziły do tego samego ponurego celu. Doznał niepokojącego wrażenia, że właśnie śmierć i zabijanie rozumiała najlepiej i że być może nie rozumiała tak naprawdę niczego więcej.

Myślę, że mogłabym znaleźć Wielkiego Szefa — powiedziała.

Święty usiłował przybrać równie niedbały i obojętny wyraz twarzy jak ona.

Znasz go, prawda?

Ja jedna go znam.

Opanowało go jakieś niesamowite uczucie, kiedy tak siedział przy niej, ranny i zmęczony, rozprawiając o największej tajemnicy, jaką kiedykolwiek zapisały nowojorskie kroniki zbrodni, i czekając na przekroczenie progu do skarbca nieprawdopodobnych rewelacji, do którego broniła wstępu ta sama ślepa ściana, na którą, gdyby nie Fay, natrafiłby i tym razem. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że w taki właśnie sposób uda mu się osiągnąć cel poszukiwań, i ta myśl sprawiła, że poczuł się speszony.

Jest wielką zagadką, prawda? — powiedział z zadumą w głosie. — Od jak dawna go znasz?

Poznałam go niespełna trzy lata temu, kiedy jeszcze nie był Wielkim Szefem i nikt o nim nie słyszał. Pomógł mi, kiedy byłam na dnie. — Mówiła o tym tonem tak niedbałym, jak o przelotnym skandaliku, jakby nic ważnego się z tym nie wiązało. — Wyjawił mi wtedy swoje zamierzenia. Pomysł był dobry. A ja mogłam mu się przydać, bo potrafiłam go skontaktować z odpowiednimi ludźmi. Od tej pory byłam jego pośrednikiem… aż do dziś.

Czy to znaczy, że go porzuciłaś?

O, nie. Po prostu zmieniłam zdanie.

To musi być niezwykły facet — zauważył Święty.

Tak! Na początku myślałam, że nie przetrzyma tygodnia, mimo najlepszych pomysłów. Żeby utrzymać się W takim interesie, trzeba czegoś więcej niż dobrych pomysłów. Postanowił, że nikt nigdy nie pozna go osobiście. Dlatego z nikim nie kontaktował się bezpośrednio. Zresztą nie odznacza się żadną wybitną indywidualnością, a już z pewnością nie taką, która zapewniłaby mu autorytet. Chyba sobie z tego zdaje sprawę. I pewno dlatego wszystko załatwia przeze mnie, nawet przez telefon z nikim z gangu nie rozmawiał. Prawdopodobnie jest jednym z tych, którzy w marzeniach czują się Napoleonem, ale w konfrontacji z innymi cały geniusz ich opuszcza. Wielki Szef znalazł na to sposób. Nigdy nie dopuszcza do konfrontacji z nikim, poza mną. A mnie się jakoś nie bał. Po prostu ciągle coś sobie roił.

Simonowi Templarowi zaczęło coś świtać. Jeszcze niewyraźnie, prawie nieuchwytnie, jak gdyby ujrzał promyk światła w nieskończonej ciemności. Zdawało mu się, że to światełko zbliża się ku niemu bardzo, bardzo powoli, że staje się coraz jaśniejsze, jakby ktoś szedł ze świeczką z głębi ogromnej, bezkresnej jaskini. Zrodziło się w nim dziwne, niczym nie uzasadnione przeczucie, że być może tropy, które go tu przywiodły, nie są mimo wszystko tak zagmatwane, a ściana, przed którą stanął, może nie jest tak nieskończenie ślepa, jak sądził. Wymagałaby tego jakaś irracjonalna reguła prawidłowości. Gdyby było inaczej, byłoby to niezgodne z pewną ustaloną linią jego życia, zakłóciłoby jej harmonijną ciągłość. Chociaż nie bardzo wiedział, dlaczego miałby wierzyć w to osobliwe prawo harmonijnej ciągłości!

Czy jego pomysły były rzeczywiście tak znakomite? — zapytał.

Znalazł niezawodny sposób porozumiewania się z nami, jakiego nikt przed nim nie wymyślił — odpowiedziała po prostu dziewczyna. — To było znakomite. I Morrie Ualino, i Kuhlmann próbowali dowiedzieć się, kim on jest. Chwytali się wszelkich możliwych sztuczek i podstępów, ale on nigdy nie dał się podejść. Znalazł sposób na to, co robić z okupem od momentu, gdy jego człowiek go podejmował, do chwili, gdy sam dostawał w końcu swoją dolę. Za każdym razem wyprowadzał w pole gliniarzy. Wiesz, jakie są kłopoty z taką forsą — zazwyczaj notuje się numery banknotów, żeby można je było wytropić. Wielki Szef i tu też nie ryzykował w najmniejszym stopniu, i w ogóle nigdy. A to był zaledwie początek. O tak, on jest diabelnie sprytny.

Simon skinął głową. Wszystko to mógł doskonale zrozumieć. Było to absurdalne; niewiarygodne, coś, co nigdy się nie zdarza, nie może się zdarzyć. A jednak od początku o tym wiedział. Rzeczy niewiarygodne muszą się czasem zdarzać, w przeciwnym razie cała ludzkość pogrążyłaby się już dawno w martwym grzęzawisku skostniałego prawa, a pedantyczni filistrzy, którzy za jedyną ambicję mają zamykanie wszelkich niespodzianek i wyskoków w swoich po kołtuńsku skatalogowanych szufladkach, już dawno staliby się spadkobiercami pustej, martwej ziemi. To potrafił pojąć. Kierowanie brutalnymi i wyzutymi z wszelkich ludzkich uczuć zbirami i kanaliami, mięsem armatnim świata podziemnego, ludźmi, których skrupuły, lojalność i waśnie są tak nietrwałe i nie do przewidzenia jak lot spłoszonych bekasów — wymaga szczególnego typu panowania. Człowiek, który na innym polu mógłby osiągnąć błyskotliwe sukcesy, nawet taki, który potrafiłby zorganizować i utrzymywać w garści gigantyczny przemysł, człowiek, przed którym drżeliby twardzi finansiści na swych złotych tronach — tam, w podziemnym świecie, mógłby ponieść sromotną klęskę. Wielki Szef pokonał trudności w najprostszy z możliwych sposobów: osłonił tajemnicą własną słabość i dzięki temu zyska sobie autorytet. Nadal jednak pozostawało pytanie, na które Maxie nie miał czasu odpowiedzieć:

Jak zaczął Wielki Szef ?

Ze stoma tysiącami dolarów — uśmiechnęła się dostrzegając nagły wyraz zainteresowania i wzmożonej uwagi. — To był cały jego kapitał. Poszłam do Ualino z taką oto historyjką: pewien gość, którego nazwiska nie mogę podać, chce, żeby porwano innego gościa, a może i zabito. Miałam do niego dojście, mogliśmy rozmawiać otwarcie. Zawsze znajdzie się kilku drani, którzy kropną faceta za pięćdziesiąt doków. Większość zawodowców zażądałaby kilku stów, zależnie od tego, ile by to narobiło hałasu. A to był ważny gość. Prawdopodobnie dałoby się załatwić sprawę za dziesięć tysięcy. Wielki Szef zaproponował jednak pięćdziesiąt tysięcy, i to gotówką. Wiedział wszystko, co ten gość robi, miał poufne informacje i plan opracowany do najdrobniejszych szczegółów. Morrie i jego ludzie mieli tylko wykonać dokładnie to, co im polecił Wielki Szef, i nie zadawać pytań. Myśleli, że to jakaś prywatna kłótnia, i porwali faceta. Wtedy bez ich wiedzy pażądałam okupu, tak jak mi przykazał Wielki Szef. Miał być wypłacony w ciągu trzydziestu sześciu godzin; ale nie był. Wielki Szef dotrzymał słowa, że gościa się sprzątnie, i kiedy upłynął ostateczny termin, wyrzucono go z samochodu przed jego własnym domem. To był Flo Youssine.

Ten producent teatralny?… Przypominam sobie. Ale historia z okupem wyszła na jaw zaraz po zabójstwie…

Oczywiście. Morrie powiadomił Wielkiego Szefa, że takie rzeczy to on sam potrafi robić, bez niczyich poleceń. Wtedy Wielki Szef mu odpowiedział: „To dlaczego nie robiłeś?” Jednocześnie polecił porwać innego faceta, za tę samą cenę. Morrie zgodził się. Szef dostarczył tyle samo informacji co poprzednio, równie doskonały plan i wszystko poszło jak z płatka. Zamordowanie Youssine’a stało się ostrzeżeniem, tym razem okup wypłacono.

Rozumiem — Simon słuchał zafascynowany. — Potem na tej samej zasadzie wciągnął Kuhlmanna…

Mniej więcej. A później zetknął ich razem. Naturalnie, nie stało się to tak od razu, ale cały czas szło do przodu. Wielki Szef nigdy nie popełnił błędu. Po zabiciu Youssine’a nikt już nie odmówił płacenia okupu aż do czasu, kiedy parę dni temu postawił się Inselheim. Ludzie z gangu zaczęli wierzyć, że Wielki Szef musi być albo bogiem, albo diabłem — albo ich maskotą — czy ja wiem czym jeszcze. W każdym razie zapewniał forsę, a to najważniejsze. Był bardziej cwany i łebski niż którykolwiek z nich, a nie tacy oni głupi, żeby się na tym nie poznać.

Było to tak genialnie proste, że Świętemu zaparło dech. Tak doskonałe jak wszelkie najprostsze rozwiązania. Wystarczył talent organizatorski i zdolny pośrednik, by wszystko grało ku ogólnemu zadowoleniu. Dla Świętego stało się to teraz tak oczywiste, że był zły na siebie za to, że pozwolił, by problem urósł w jego umyśle do takich rozmiarów, choć zdawał sobie sprawę, że nie ma nic tak zagadkowego i nieuchwytnego jak to, co proste i oczywiste. Podobnie jak w dawnej grze salonowej, gdy ktoś po intensywnych poszukiwaniach naparstka natykał się na niego stwierdzając z zaskoczeniem, że przez cały czas miał go pod nosem.

Dalsze usprawnienia, o których wspomniał Papulos, nie nastręczały większych trudności. Kiedy dostatecznie już wszystkich sterroryzowano, można było zaniechać okrutnej procedury porywania. Wystarczyła sama pogróżka, że zignorowanie pierwszego ostrzeżenia musi oznaczać śmierć. Święty nie czuł już takiej pogardy dla Zeke’a Inselheima, jak poprzednio: makler zdobył się przynajmniej na to, by samotnie, choć zbyt słabo, przeciwstawiać się i rzucić wyzwanie terrorowi, który zniewolił tysiące jemu podobnych.

— …od tego czasu wszystko grało… — zasugerował Simon.

Niezupełnie — powiedziała dziewczyna. — Tak było jedynie na początku. Jak tylko zmontowano gang, Wielki Szef odpowiednio go zorganizował. Nie było w tym nic nowego, od lat się tak robi tu i tam, ale nigdy tak gruntownie i przemyślnie. Wielki Szef zrobił z tego i wielki przemysł. Nie mógł na dłuższą metę wynajmować Ualino czy Kuhlmanna do robót dorywczych. Automatycznie rosłyby ich żądania, mogliby zacząć próbować na własną rękę, a jedna czy dwie wpadki zepsułyby cały interes. Wielki Szef osobiście wyznaczał ofiary, w czym też wykazywał diabelnie dużo sprytu. Żadna z tych osób nie była tak ważną figurą, żeby jej porwanie czy śmierć wywołały taką wrzawę w gazetach jak porwanie Lindberga czy wzbudziły szczególną sympatię opinii publicznej. Żadna nie miała koneksji politycznych, tak żeby się nią gliny szczególnie interesowały, żadna nie była zbyt bojowa. Za to wszystkie były bogate. Wielki Szef chciał, żeby od początku interes szedł sprawnie. Zorganizował przemysł, a szefowie innych band przyłączyli się na zasadzie podziału zysków.

W jaki sposób?

Wszystkie zyski wpłacano do jednego banku. Każdy z tych ważniaków dysponował tygodniowym kredytem, którego nie wolno mu było przekroczyć: Wielki Szef otrzymywał dokładnie to samo co inni, sama mu to załatwiałam. Reszta zysków miała się akumulować.

Ustalili, że interes ma iść przez trzy lata, a na koniec podzielą się zyskami po równo i jeśli będzie im to odpowiadało, odnowi się kontrakt. Odkąd się tu zjawiłeś — dodała chłodno — nie zostało ich wielu do podziału puli. To znaczy, że komuś przypadnie mnóstwo forsy, bo w zeszłym miesiącu było na koncie siedemnaście milionów dolarów.

Simona aż zatkało, gdy Fay beznamiętnym tonem wymieniła tak wielką kwotę. Wprawdzie słyszał coś niecoś o astronomicznych dochodach amerykańskich gangsterów, sięgających miliardów dolarów rocznie, lecz ta suma zupełnie go oszołomiła. Ciekaw był, ilu wspólników czeka na podział tej kolosalnej fortuny teraz, kiedy odeszli Dutch Kuhlmann i Morrie Ualino. Chyba rzeczywiście nie zostało ich wielu. Dziewczyna znów spojrzała na niego ze spokojnym uśmiechem.

Czy coś jeszcze chciałbyś wiedzieć?

Kilka szczegółów — odparł patrząc na nią. — Czy możesz mi powiedzieć… kim jest Wielki Szef?

Potrząsnęła głową:

Nie mogę.

Ale mówiłaś, że możesz go odszukać.

Myślę, że tak. Ale na samym początku obiecałam mu, że nigdy nikomu nie wydam jego nazwiska ani nikomu nie powiem, jak się z nim skontaktować.

Święty wziął papierosa. Starał się, by ręka mu nie zadrżała.

To znaczy, że gdybyś go znalazła, a ja przypadkowo spotkałbym cię z nim i domyślił się, że to jest właśnie ten facet, o którego mi chodzi, miałabyś czyste sumienie…

Czemu nie? — zapytała naiwnie. — Jeżeli chcesz, mogłabym tak zrobić.

Nieznaczny dreszcz przebiegł Świętego — nie wiedział, czy noc stała się nagle zimniejsza, czy sprawiło to uświadomienie sobie tego, co kryje się pod tą jej nie dziecięcą naiwnością.

To miło z twojej strony — rzekł.

Nie odpowiedziała od razu.

Czy potem — spytała przeciągając zgłoski — twoja robota będzie skończona?

Tak jakby.

Odrzuciła papierosa i siedziała przez chwilę w milczeniu, wpatrzona w ciemność poza zasięgiem reflektorów. Jej profil był nieskazitelnie doskonały, niczym jakiś niedościgły ideał piękna.

Usłyszałam o tobie, jak tylko przyjechałeś — odezwała się. — Miałam nadzieję, że cię spotkam. A kiedy cię zobaczyłam, wszystko inne przestało się liczyć. I nic więcej nigdy nie będzie się liczyło. Jeżeli człowiek,: przez całe życie na coś czeka, potrafi to coś rozpoznać, kiedy ono w końcu przyjdzie.

Te słowa, beznamiętne i niemal zwyczajne, zabrzmiały niczym jej życiowe credo — uświadomił sobie to w momencie, gdy je wypowiadała, i był świadom tego do końca swych dni. Ponieważ jednak tak mało o niej wiedział, a padły właśnie teraz, w tym miejscu, miały dla niego pozostać wiecznym pytaniem bez odpowiedzi.

Nie mógł jej przecież wyjawić, że nie jest wolny, że nawet w jego zuchwałych myślach pozostanie na zawsze daleka i nieprzystępna, choć nieskończenie pożądana każdym zmysłem. Nie zrozumiałaby tego.

Zresztą nawet nie czekała na odpowiedź. Znów zapaliła silnik i kiedy jechali na południe przez Central Park, prowadziła rozmowę ze spokojną rezerwą, jak gdyby nie pojawiło się między nimi nic intymnego, jak gdyby łączyły ich jedynie konkretne szczegóły jego bezlitosnej misji.

Wielki Szef chciałby cię mieć u siebie. Podziwia, jak umiesz to wszystko rozegrać. Ostatnim razem, kiedy go widziałam, powiedział mi, że z wielką ochotą by cię przyjął. Tylko że inni nawet by słuchać o tym nie chcieli. Prosił, żebym próbowała ci pomóc, jak cię złapią. Ma nadzieję, że może jeszcze uda mu się kiedyś , z tobą zaprzyjaźnić.

Zatrzymała samochód na rogu Lexington Avenue, przy skrzyżowaniu z Pięćdziesiątą Ulicą.

Gdzie się spotkamy? — zapytała.

Zastanawiał się przez chwilę. Waldorf Astoria stanowił wciąż jego jedyną tajną twierdzę i nie zamierzał jej przed nikim zdradzać. A innej bazy nie miał.

Ile czasu ci to zajmie? — grał na zwłokę.

Powinnam mieć dla ciebie jakieś wieści gdzieś za półtorej, za dwie godziny.

Nagle w przelotnym przebłysku pamięci przypomniał sobie ostatni posiłek, który zjadł z takim apetytem, i spacer po Lexington Avenue, kiedy w kapeluszu przekrzywionym prowokująco na bakier szedł beztrosko na spotkanie swej przygody.

Zadzwoń do Chrisa Celliniego, na Czterdziestej Piątej Ulicy — powiedział. — Prawdopodobnie mnie tam nie będzie, ale możesz bez obawy przekazać mu dla mnie wiadomość.

Okay — położyła mu dłoń na ramieniu i nieznacznie odwróciła się w jego stronę. — Wkrótce będziemy mieli więcej czasu… Simon.

Podniosła ku niemu twarz i znów owionął go jej zmysłowy zapach, wypełniając nozdrza słodkim aromatem. Jej zdumiewająco bursztynowe oczy pociemniały, a czerwone wargi rozchyliły się kusząco, z przyzwoleniem i uległością. Pocałował ją. Poczuł płomień w żyłach i cudowną omdlałość w całym ciele. Nie mógł w tym momencie pamiętać ani myśleć o niczym innym. Nie chciał pamiętać, borykać się, planować, dążyć. W poddaniu się jej fizycznemu urokowi znalazł upragniony odpoczynek i bezmierne ukojenie wszystkich zmysłów, o jakim nigdy nawet nie śnił.

Au revoir — szepnęła miękko.

Znalazł się na ulicy. Stojąc na chodniku obserwował, jak samochód cicho znikał w ciemności, i sam się sobie dziwił, że wciąż czuje na ustach świeżość jej warg, i cień lęku w sercu.

Prędko jednak rwący ból ramienia i śmiertelne zmęczenie sprowadziły go na ziemię. Odwrócił się i wolno powędrował w kierunku prywatnego wejścia do apartamentów w hotelu Waldorf Astoria. No cóż — pomyślał — rano spotkam Wielkiego Szefa i na tym będzie koniec. Lecz zdawał sobie sprawę, że to będzie zaledwie początek.

Wjechał na górę prywatną windą, zapalając następnego papierosa. Drętwota nieco ustąpiła z prawej dłoni. Energicznie poruszył palcami, aby przekonać się, że są sprawne, ale niemal zupełnie pozbawione siły. Nieźle go zabolało, kiedy chciał poruszyć ręką. W sumie uważał, że i tak miał szczęście, skoro wyszedł z tego wszystkiego żywy, ale czuł się dziwnie pusty, wyzuty z sił żywotnych, i to przejmowało go jakimś nieokreślonym gniewem. Zawsze żywił tyle głębokiej pogardy dla wszelkiej słabości i zmęczenia, że ten bezwład, i to w tak ważnym momencie, doprowadzał go do szału. Czuł się obolały jak chore dziecko, które nie wie, co mu jest. Zanim przypadkowy strzał Maxie’ego trafił do celu, Święty nigdy nie brał na serio możliwości, by dotknęło go cokolwiek, czego jego krzepkie, niespożyte ciało nie byłoby w stanie przezwyciężyć równie łatwo, jakby się pozbywał kaca po suto zakrapianym przyjęciu. Wmawiał sobie, że gdyby wszystko inne było w porządku, gdyby jak zwykle przepełniał go nadmiar kipiącej energii i pewności siebie, nie niepokoiłyby go nawet dziwne czary Fay Edwards. Ale wiedział, że to nieprawda.

Kiedy wszedł do apartamentu, paliły się wszystkie światła i nagle uzmysłowił sobie, jak długo go tu nie było. Prawdopodobnie Valcross stracił nadzieję, że ujrzy go żywego — pomyślał z cieniem posępnego uśmiechu na ustach. Kiedy żaden znajomy łagodny głos nie odezwał się na powitanie, doszedł do przekonania, że starzec, zmęczony oczekiwaniem, musiał zdrzemnąć się nad książką.

Simon raźno skierował się do saloniku i pchnął drzwi. Tu także paliły się światła. Przestąpił próg, nim się zorientował, że żaden z dwóch mężczyzn, którzy podnieśli się na jego widok, nie był Valcrossem.

Zamarł. I natychmiast jego dłoń instynktownie sięgnęła do kontaktu. Ale dopiero w tym momencie jasno zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony i ile stracił sił. Mięśnie zareagowały powoli i niezdarnie, a przejmujący ból w ramieniu zatrzymał ruch w połowie drogi, przesądzając o fiasku.

Lepiej tego nie próbuj, chłoptasiu — ostrzegł go szorstkim tonem wyższy mężczyzna.

Simon Templar spuścił wzrok, ujrzał lufę solidnie wyglądającego colta i pojął, że chyba nigdy jeszcze nie słyszał rady, która zawierałaby tak uzasadnione żądanie posłuchu.



Rozdział 8

Jak Fay Edwards dotrzymała słowa,

a Simon Templar złożył broń.

1


Oho — odezwał się Święty zaskoczony własnym ochrypłym głosem. — Cóż to za miła niespodzianka — rzucił okiem z dezaprobatą na puste krzesło. — A coście zrobili z Wallisem?

Jakim znowu Wallisem? — spytał większy mężczyzna czujnie.

Święty uśmiechnął się uprzejmie.

O, przepraszam. Wziąłem panów za Freemana i Hardy’ego. Zresztą mniejsza o to. Imię nieważne, jak powiedziała aktorka do biskupa, gdy ten wyznał jej, że przypomina mu Aspazję. Czym mogę panom służyć? Czyżby hotel zbankrutował, a panowie jesteście komornikami?

Mężczyźni popatrzyli po sobie nawzajem i uznali że przyszła im do głowy ta sama myśl. Mniejszy wypowiedział ją na głos, zgoła nie wiedząc, że niejaki Heimie Felder był od niego lepszy o dobre kilka godzin.

Szarpnięty — stwierdził kategorycznie — i tyle. Bierzemy się za niego.

Oparłszy się o drzwi Simon Templar przyglądał się obu swym rozmówcom z wyrozumiałością. Opinia którą mniejszy z nich wyraził z podziwu godną oszczędnością słów, nie napełniła jego serca żadną szczególnie dotkliwą urazą — słyszał tę opinię ostatnio tak często, że niemal zaczynał się do niej przyzwyczajać, zwłaszcza ze gdzieś na dnie jego duszy zaczęło się nawet rodzić podejrzenie, czy aby nie zawiera ziarnka prawdy. Już samo wkroczenie do tego pokoju było jednym z najbardziej absurdalnych, wprost śmiesznie nieostrożnych posunięć, jakie kiedykolwiek wykonał, a myśl o daremnej próbie sięgnięcia do kontaktu dławiła go gryzącym wstydem. Najwyraźniej szybko postępująca starcza demencja…

Lustrował obu mężczyzn z posępną, napiętą uwagą. Dla wygody dokonał prowizorycznej klasyfikacji na „większego” i „mniejszego”, choć w gruncie rzeczy niewiele się między sobą różnili. Toteż wynik owej klasyfikacji przypominał w efekcie zestawienie rozmiarów nosorożca i hipopotama. „Mniejszy” miał coś około sześciu stóp trzy cale i musiał ważyć ze trzysta funtów. O drugim można by powiedzieć jedynie, że był po prostu dużo większy. Jako zespół stanowili jedną z najbardziej niepożądanych delegacji powitalnych, jaką Święty mógłby sobie w tym momencie wyobrazić.

Większy przetoczył swe zwaliste cielsko wokół dzielącego ich stołu i postąpił w kierunku Simona. Wgniatając mu w brzuch swego solidnie wyglądającego colta, szybkimi, sprawnymi ruchami przeszukał mu kieszenie. Znalazł pistolet, którego właścicielem był świętej pamięci nieodżałowany Joe, rzucił go koledze i odłożył swoją broń.

Ej, ty — warknął — jak się nazywasz?

Nazywają mnie Narcyz — odparł Święty ujmująco. — A panowie?

Brwi większego ściągnęły się, a jego oczy stwardniały wrogością.

Słuchaj, frajerze — burknął opryskliwie. — Chyba wiesz, kim jesteśmy.

Nie, nie wiem — odpowiedział Święty spokojnie. — Nie byliśmy sobie przedstawieni. Próbowałem zgadnąć, ale najwidoczniej pomyliłem się. Może byście mieli ochotę mi to wyjawić?

Nazywam się Kestry — powiedział niechętnie większy mężczyzna — a to detektyw Bonacci. Jesteśmy z komendy. Zadowolony?

Simon skinął głową. Był bardziej niż zadowolony. Medytował, co też oni mogą być za jedni od momentu, gdy w ręku większego ujrzał rewolwer, który nie dmuchnął w niego śmiercią gwałtownie i bezceremonialnie, co by najprawdopodobniej uczynił, gdyby stał za nim któryś ze zbirów Kuhlmanna lub Ualino. Imponujące rozmiary obu mężczyzn, ich wysłużone buty i ich władczy sposób bycia pomogły mu wyciągnąć właściwe wnioski, ale wolał się upewnić.

To miło z waszej strony, panowie, żeście tu wpadli — powiedział wolno. — Przypuszczam, że otrzymaliście moją wiadomość.

Jaką wiadomość?

Wiadomość, którą wysłałem, z tą właśnie prośbą, żebyście wpadli.

Oczy Kestry’ego zwęziły się.

To ty wysłałeś tę wiadomość?

No pewnie. Byłem wprawdzie w tym czasie trochę zajęty, ale poprosiłem kumpla, żeby mnie wyręczył.

Detektyw wypiął potężną pierś:

To ciekawe, no nie? I po cóż to niby chciałeś się z nami zobaczyć?

Święty myślał gorączkowo. A więc istotnie odebrali jakąś wiadomość, tyle zdołał ustalić grając na zwłokę. Zastanawiał się, kto mógł go wydać. Fay Edwards? Nic przecież nie wiedziała. Taksówkarz, który tak się nim zainteresował tego dnia, kiedy Papulos zginął na polu swego własnego Waterloo? Nie było żadnej możliwości, by tamten mógł go śledzić…

Po co chciałeś się z nami zobaczyć? — powtórzył Kestry natarczywie.

Sądziłem, że może chcielibyście się dowiedzieć, co słychać u Wielkiego Szefa.

Czyżby? — powiedział detektyw niemal dobrodusznie. Ale nagle wyraz jego twarzy zmienił się, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka przejechała po modelu ze świeżej gliny. — Ty parszywy blagierze! — ryknął. — Więc dlaczego facet, który za ciebie dzwonił, powiedział: „Tu Wielki Szef, znajdziecie Świętego w apartamencie wynajętym przez pana Valcrossa na najwyższym piętrze hotelu Waldorf Astoria; cholernie długo mi depcze po piętach”. Simon Templar westchnął głęboko.

Nie mam pojęcia — powiedział. — Może za dużo sobie wypił. Jeśli chodzi o ścisłość, rzeczywiście był na gazie…

Masz cholerną rację, że nie masz pojęcia — wyrąbał Kestry z kąśliwą, satysfakcją. Poddał twarz Świętego skrupulatnym oględzinom, a Simon widział, jak w jego myślach przesuwają się na zmianę podejrzenie i pewność. — Wiem, kim jesteś — wykrzyknął wreszcie. — Jesteś Święty!

Simon skłonił się. Gdyby miał okazję przyjrzeć się sobie w lustrze i odkryć spustoszenia, jakich dokonała w jego wyglądzie nocna próba ognia, byłby zapewne mniej zaskoczony, że to rozpoznanie zabrało detektywowi aż tyle czasu.

Moje gratulacje, chłopie — mruknął. — Całkiem niezły kawałek roboty. Domyślam się, że odbywasz właśnie praktykę w zawodzie tropiciela. Zaraz, zaraz, zobaczymy, czy nie znajdzie się dla ciebie jeszcze coś do zabawy… Zazwyczaj mieliśmy w łazience parę nie najgorszych dowodzików, ale w sobotę wieczór poszły do rury ściekowej…

Słuchaj, frajerze — przerwał detektyw chrapliwie. — Dość tych wygłupów, resztę dowcipów zostaw dla mnie. Jak będziesz strugał wariata, szybko ci to wybiję z głowy. Najlepsze, co możesz zrobić, to skończyć z tym zalewaniem, bo pogadam z tobą inaczej. Zrozumiano?

Święty kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Jego oczy znów świeciły jasnym blaskiem i zachowywał się ze zwykłą sobie obojętną niefrasobliwością. Lecz równocześnie zawisło nad nim jak całun poczucie ostatecznej klęski. Czyż miał to być zatem koniec Świętego i kres jego przygód? Czyż pisane mu było, że wsadzą go haniebnie za kratki i będą trzymać niczym tygrysa w klatce, podczas gdy na czterech kontynentach ci, którzy tak się panicznie bali tego śmiałego wyrzutka, przeczytają o jego porażce i będą się napawać rozkoszą własnego ocalenia? Nie mógł wprost uwierzyć, by mogło się tak skończyć, choć przecież zdawał sobie sprawę, że od kilku godzin rozgrywa partię z góry przegraną. Mimo to, kiedy znów się odezwał, w jego głosie nie zabrzmiała najmniejsza nutka załamania czy słabości.

Chyba niewiele do mnie macie, prawda? — zauważył uprzejmie.

Mamy bardzo dużo — odpalił Kestry. — Gdzie jest ten Valcross?

Nie mam zielonego pojęcia — wyznał Święty zgodnie z prawdą.

Zanim zdołał pojąć, co się święci, ogromna pięść Kestry’ego wzięła zamach i wylądowała prosto na jego twarzy. Cios ten cisnął go o drzwi, aż mózg stanął mu dęba.

Gdzie jest Valcross?

Nie wiem — powtórzył Święty, a w oczach lśniły mu okruchy stali. — Kiedy go widziałem ostatnim razem, zajmował prywatną klatkę w małpiarni w ogrodzie zoologicznym w Bronx, przebrany za detektywa na emeryturze.

Pięść Kestry’ego trzasnęła powtórnie z jadowitą siłą i Święty aż się zachwiał. Musiał się chwycić framugi, żeby nie upaść.

Gdzie Valcross?

Simon milcząco potrząsnął głową. Kolana odmówiły mu posłuszeństwa, był zamroczony, w głowie miał zamęt. Nigdy mu się nawet nie śniło, że może oberwać tak mocno.

Kestry przeszywał go bezlitośnie kamiennym spojrzeniem.

Wydaje ci się, że nie będziesz gadał, co?

Jestem dość wybredny, jeśli chodzi o rozmówcę, ty tłusty pawianie — powiedział Święty nieco łamiącym się głosem. — Jeżeli w ten sposób wyobrażasz sobie zabawę w detektywa, to nic dziwnego, że taka z ciebie o — ferma.

Spojrzenie Kestry’ego płonęło, rozpalone do czerwoności.

W każdym razie dorwałem cię — wycedził.

Jego pięść z rozmachem posłała Świętego na bibliotekę. Potem detektyw olbrzymią dłonią złapał Simona za klapy marynarki i postawił go z powrotem na nogi. Chyba dopiero wtedy zauważył, że jeden z jego rękawów zwisa pusty. Zerwał mu marynarkę z prawego ramienia i spostrzegł na koszuli matową czerwień zaschniętych plam.

Gdzieś się tak urządził? — warknął.

Wesz mnie ukąsiła — powiedział Święty. — Teraz wiesz, że musiała być wszą krwawą.

Kestry chwycił go za przegub i zręcznym ruchem wykręcił mu ze straszliwą siłą rękę do tyłu. Gwałtowny paroksyzm przejmującego bólu przeszył ranę Świętego żywym ogniem. Pociemniało mu w oczach. Zdał sobie sprawę, że już dłużej nie wytrzyma, chociaż nie miał nic do powiedzenia. Przy tych średniowiecznych metodach trzeciego stopnia w wymuszaniu zeznań zostanie zmaltretowany i storturowany do nieprzytomności, nim tamci na dobre poczują się duchowymi spadkobiercami Sherlocka Holmesa.

Wtem, jakby poprzez ogłuszający grzmot wzburzonego wodospadu, usłyszał ostry, pojedynczy tryl dzwonka, a piekielny ból w ramieniu zelżał.

Dan, zobacz, kto tam — polecił .Kestry.

Bonacci skinął głową i wyszedł. Kestry wciąż trzymał w uścisku rękę Świętego, gotów od nowa rozpocząć swą prywatną rozrywkę, jak tylko pozbędzie się intruza, lecz bacznie obserwował drzwi.

W progu stanął inspektor Fernack.

Wszedł, zsunął z czoła kapelusz i obrzucił pokój twardym i czujnym spojrzeniem szarych oczu. Jego surowa, jakby wyciosana w litej skale twarz nie wyrażała ani podniecenia, ani zaskoczenia. Pochylenie barczystych ramion przywodziło na myśl potężny górski masyw.

Co się tu dzieje? — zapytał.

Dorwaliśmy Świętego — obwieścił triumfalnie Kestry. — Tamtego drugiego gościa, Valcrossa, nie ma, ale ten gnojek zaraz mi wyśpiewa, gdzie go szukać. Właśnie się za niego zabrałem.

Co takiego?! — Fernack ryknął nagle głosem, który zdystansował nawet szorstką opryskliwość podwładnego. — Ty cholerny durniu! Kto ci powiedział, żeby to robić tutaj? A w ogóle kto ci kazał?

Kestry zachłysnął się nie wierząc własnym uszom.

Ależ, szefie, o co chodzi? Facet nie chciał puścić farby, stroił sobie kiepskie żarty, a ja nie chciałem tracić czasu na szukanie Valcrossa…

Więc tego cię nauczyli w Akademii Policyjnej, co? — ciągnął Fernack głosem, który smagał i chłostał. — Zawsze się zastanawiałem, po co ta instytucja istnieje. To kapitalny pomysł, Kestry. Wal dalej. Rozpieprz to wszystko. Obudź wszystkich gości w hotelu i zbierz tłum na ulicy. Bonacci może zadzwonić do gazet i sprowadzić kilku dziennikarzy, żeby popatrzyli, jak sobie radzisz. Komisarz ubawi się po pachy. Prawdopodobnie odejdzie i odstąpi ci swoje stanowisko.

Kestry puścił przegub Świętego i odsunął się. Simon nigdy czegoś podobnego nie widział. Brutalny, pyszałkowaty gbur w ciągu kilku sekund zmienił się w pociesznie wyglądającego sztubaka, którego przyłapano na kradzieży jabłek. Dosłownie wił się jak piskorz.

Szefie, ja tylko chciałem oszczędzić na czasie — usprawiedliwiał się.

Wyjdź, złap taksówkę i czekaj — rozkazał zwięźle Fernack. — Sam sprowadzę Świętego. Potem możesz iść do domu. Bonacci, ty zostaniesz tutaj i zaczekasz na Valcrossa, jeśli przyjdzie…

Simon już wcześniej czuł podziw dla Fernacka, lecz dotychczas nie doceniał władczości jego charakteru. Fernack dominował nad całą tą scenerią niczym gromowładny bóg. Jego krótkie, precyzyjne rozkazy miały skutek armatnich kul. W ciągu niespełna minuty dokonał takiej czystki, jakby przeszedł przez pokój z ogromnym cepem. Kestry wyniósł się chyłkiem z apartamentu, sprawiając wrażenie, że nigdy więcej nie chciałby go oglądać. Bonacci zaszył się w najciemniejszy kąt, zapadł się w fotel, jakby miał nadzieję, że ten fotel wchłonie go kompletnie, dopóki burza nie przeminie. Fernack wznosił się groźnie niczym wulkan, a w jego mroźnym spojrzeniu pojawił się błysk wskazujący niezbicie, że nie sprawiłoby mu wielkiej różnicy, gdyby miał zniszczyć jeszcze z pół tuzina podobnych karłów.

Zmierzył Świętego uważnym spojrzeniem, dokonując przeglądu widocznych na jego ciele śladów walki. Bystry wzrok detektywa nie pominął niczego, lecz na kanciastej, ciosanej jak z granitu twarzy nie pojawiła się żadna reakcja. Od samego początku niczym się nie zdradził, że poznaje Simona, który przyjmując to za wskazówkę, pozostał równie nieporuszony.

Chodź pan — burknął Fernack. Ujął Świętego pod zdrowe ramię i poprowadził do windy. Zjechali w milczeniu; na dole natknęli się na Kestry’ego, który kompletnie zbaraniały czekał z taksówką. Fernack wepchnął Świętego do środka i odwrócił się do swego zastępcy:

Możesz zabrać się z nami.

Jechali przez ulice śródmieścia w tej samej atmosferze napiętego milczenia. Kestry przezornie usunął się w cień z miną człowieka boleśnie skrzywdzonego. Fernack — zgodnie z postanowieniem — nie odzywał się słowem, majestatycznie obojętny na to, jakim przyczynom mógłby ktoś przypisać tę jego małomówność. Simon zastanawiał się, co się działo w stalowym umyśle detektywa. Fernack dał mu kiedyś szansę, a nawet teoretycznie przyznał się, że żywi do niego pewną sympatię. Ale sprawy przekroczyły punkt, w którym ta przychylność mogłaby jeszcze wpływać na ich bieg. Świętemu zdawało się, że w żarliwości, z jaką Fernack zwymyślał Kestry’ego, uchwycił nutkę osobistego zaangażowania. Ale to niewiele znaczyło. Od owej nocy, kiedy rozmawiał z Fernackiem w Central Park, Święty przysporzył miastu Nowy Jork mnóstwa kłopotów. Sam przy tym zbyt szanował gburowatą uczciwość detektywa, by myśleć o jakimkolwiek odwoływaniu się do jego prywatnych uczuć. Trudno, jak karty upadły, tak leżą. Zresztą Świętemu zaczynało być wszystko jedno. Owładnęło nim uczucie tak skrajnego wyczerpania, że już tylko dla formy mógł udawać zawziętość czekając, co mu zgotuje los. Jeżeli musi się poddać, podda się, tak jak żył, z uśmiechem i żartem na ustach. Duch walki już się w nim wyczerpał. Całą jego istotę pochłaniał bezmiar bólu i znużenia. Chciał tylko odpocząć. Toteż nie zwrócił uwagi na krótką komendę Fernacka, która skierowała taksówkę w stronę Washington Square. Ledwo się zatrzymali i otworzyli drzwi, wysiadł pogrążony w apatii i zdziwiony stwierdził, że wcale nie znajduje się na Centre Street.

Fernack wysiadł za nim i zwrócił się do Kestry’ego: — Tutaj mieszkam. I tu mam zamiar pogadać ze Świętym. Możesz jechać do domu. Zamelduj się u mnie jutro rano. Dobranoc.

Znowu ujął Świętego pod ramię i poprowadził do środka, pozostawiając osłupiałego Kestryego własnym domysłom.

Mieszkanie Fernacka znajdowało się na parterze, od tyłu. Simon stropił się odrobinę, ujrzawszy przestronny, wygodny salonik, kilka dobrych rycin na ścianach i szafy wypełnione książkami, które na dodatek wyglądały tak, jakby istotnie je przeczytano.

Człowiek nigdy nie jest za stary na naukę — odezwał się Fernack, który dostrzegł zaskoczenie Świętego. — Próbowałem się czegoś dowiedzieć o tych Grekach. Słyszał pan kiedy o Eurypidesie? — Wymówił „Eurypiedesie”. — Pytałem jednego Greka, co ma knajpę na Mott Street, ale nic nie wiedział. Za to pewien sprzedawca w księgami powiedział mi, że to był łebski gość. — Rzucił kapelusz na krzesło i sięgnął po butelkę. — Napije się pan?

Chętnie — odparł Święty z wymuszonym uśmiechem.

Fernack podał mu napełniony do połowy kieliszek. Dał Świętemu czas, żeby sobie łyknął, sam zapalił papierosa i splunął do spluwaczki, która stała w całkiem niestosownym miejscu przy kominku.

Jest pan cholernym idiotą, Święty — odezwał się nagle ostro.

Wszyscy chyba tacy jesteśmy — bąknął Święty bezradnie.

Ale pan bardziej niż inni. Już to panu tłumaczyłem. Orientuje się pan przecież, o co w tym wszystkim chodzi, więc wie pan, co powinienem teraz zrobić.

Domyślam się, że wyciągnąć stary kij baseballowy i gumową pałkę — wypalił Święty zajadle. — Tak, wiem, o co chodzi. Poznałem waszego Kestry’ego. To chyba wasz najlepszy wynalazek — zamiast inteligencji i uczciwej pracy zawodowej.

Stosujemy tę metodę — przerwał ostro Fernack — bo okazało się, że skutkuje nie gorzej niż inne. Rzecz w tym, że niektórzy z tych durni nie wiedzą, kiedy należy się nią posłużyć, a kiedy to jest zwykła strata czasu. Ale nie w tym rzecz. Przyprowadziłem tu pana z innego powodu. Od czasu naszej rozmowy obracał się pan tu i tam. Jak blisko dotarł pan do Wielkiego Szefa?

Pytanie to padło niczym huk wystrzału, prosto z mostu i bez ogródek, a coś w sposobie jego postawienia przekonało Simona, że już nie pora na wykręty i kpiny.

Cholernie blisko, zanim wpadłem w rozkoszne łapska Kestry’ego. W ciągu godziny mogłem dostać wiadomość, która zaprowadziłaby mnie prościutko, gdzie trzeba.

Fernack skinął głową. Uparcie wpatrywał się w twarz Simona przenikliwymi szarymi oczami.

Nie pytam, jak pan to zrobił, ani kto ma przekazać tę wiadomość. Szybko pan działa, i z głową. Byłoby głupio, gdyby jedna mała kulka miała załatwić takiego faceta jak pan.

Wsadził rękę do tylnej kieszeni spodni, jakby to ostatnie zdanie nasunęło mu jakąś myśl, która wymagała, by przedstawić ją w konkretnej postaci, i wyciągnął rewolwer o rękojeści wysadzanej masą perłową. Przez chwilę ważył go na dłoni.

W tej historii broń odgrywa poważną rolę. Gdyby nie oberwał pan kuli, mógłby pan wymknąć się Kestry’emu i Bonacciemu. Poradziłby sobie pan z nimi. A teraz gdyby miał pan w ręku tę maszynkę, mógłby pan zwiać i mnie. — Niedbałym gestem rzucił rewolwer na stół i przyglądał mu się. — Miałbym się wtedy z pyszna — dodał.

Simon spojrzał na rewolwer leżący zaledwie parę jardów od niego i wbił się głębiej w fotel. Upił jeszcze jeden łyk z kieliszka.

Fernack, niech pan się nie bawi ze mną w kotka i myszkę. To do pana nie pasuje.

Miałbym się wtedy z pyszna — powtórzył Fernack, jakby nie dosłyszał tej uwagi. — Zwłaszcza teraz, jak przywiozłem Kestry’ego pod same drzwi, a potem odesłałem do domu. Nie bardzo mógłbym wymyślić alibi. Nie musiałem przecież przyprowadzać pana do własnego mieszkania, gdzie nie ma nawet kogo postawić w korytarzu na wypadek, gdyby zachciało się panu rozrabiać. Mogłem zawieźć pana na którykolwiek komisariat w mieście albo prosto na Centre Street. Jakby coś mi nie wyszło, musiałbym odpowiadać na cholerną kupę pytań. A Kestry by mi nie pomógł. Musi być nieźle wkurzony, że go tak objechałem w hotelu. Gdybym się pomylił, wiedziałby, jak się odkuć, i śmiałby się w kułak. Tak, Święty, miałbym się z pyszna, gdybyś pan prysnął…

Zadumany, podrapał się w brodę, a potem odwrócił się i ciężko stąpając przeszedł w drugi koniec pokoju, gdzie na małym stoliczku leżało pudełko tanich cygar. Simon nie odrywał oczu od rewolweru wysadzanego masą perłową, zniewolony uczuciem jakiejś niesamowitej wręcz fascynacji. A rewolwer leżał samotny i wspaniały, na samym środku pustego stołu — Święty mógłby wstać i jednym susem znaleźć się przy nim. Ale Fernack nawet nie spojrzał, odwrócony i zaabsorbowany szperaniem w pudełku z cygarami.

Z drugiej strony — ciągnął tubalnym głosem — nikt by się do rana nie dowiedział. A w ciągu kilku godzin może się zdarzyć mnóstwo rzeczy. Można by na przykład dopaść tego Wielkiego Szefa. Miasto jeszcze bardziej chciałoby położyć łapę na nim niż na panu. Dla gliniarza, który by go przyprowadził, byłby to wielki dzień. I politycy by go nie wyciągnęli; on nimi kieruje, gdyby siedział, zostaliby jak wąż bez głowy. Nadchodzą następne wybory do władz miejskich, a ta starucha, amerykańska opinia publiczna, potrafi się czasem obudzić, jak ją coś porządnie ruszy. Aha, jakbym stracił pana, ale dostał w zamian Wielkiego Szefa, to nie wiadomo, który z nas śmiałby się ostatni — Kestry czy ja.

Fernack znalazł w końcu cygaro, na które polował. Odwrócił się, odgryzł koniuszek i splunął nim przez zęby. Potem z roztargnieniem zaczął szukać zapałek.

Aha — mówił w zamyśleniu — to wielka odpowiedzialność zrobić coś z takim facetem jak pan.

Simon chrząknął. Sprawiało mu dziwną trudność wyraźne wymawianie słów.

Przypuśćmy, że coś takiego się zdarzy, że dostanie pan Wielkiego Szefa — odezwał się urywanym głosem. — Nikt go nigdy nie widział. Nikt nic nie mógłby udowodnić. Co by to panu dało?

Nie potrzebuję dowodów — odpalił Fernack z niezachwianą, niemal arogancką pewnością, która była bardziej mordercza od wszystkiego, co Święty kiedykolwiek słyszał. — Gdyby na przykład taki facet jak pan oddał w moje ręce gościa i powiedział, że to jest właśnie Wielki Szef, byłby to dla mnie wystarczający dowód. To jest właśnie to, czego pan do końca nie rozumie mówiąc o naszych metodach trzeciego stopnia. Jak człowiek wie, że ma rację, większy bywa pożytek z jednego pełnego zeznania niż z całej kupy dowodów, z którymi adwokaci mogą zawsze coś zakombinować. Nie martw się pan. Znalazłbym dowody.

Simon opróżnił kieliszek. Nawet nie zauważył, że papieros mu się wypalił. Wyrzucił go i zapalił następnego. Ciepło zaczęło znowu przenikać w jego ciało, wypierając obezwładniające, bezmierne znużenie i łagodząc ból. Być może sprawił to koniak Fernacka, a może jutrzenka nadziei, która przygasła na tak długo. Jakaś niezwykła chrypka wciąż mu utrudniała mówienie.

Ale odrodziła się w nim chęć do walki. Nadzieja i odwaga, siła i uniesienie wezbrały w jego żyłach potężną falą, która zmyła poczucie klęski i zniechęcenia. Usłyszał jakby nikłe i dalekie dźwięki trąb — a jak bardzo nikłe i dalekie, nikt chyba prócz niego nigdy tego nie będzie wiedział. Jednakże dźwięki powróciły. I jeśli odezwała się w nich jakaś głębsza nuta, mniej chełpliwa i buńczuczna niż kiedykolwiek przedtem, to tylko Święty zdawał sobie sprawę, jak wiele ona oznacza.

Wstał i sięgnął po rewolwer. W dalszym ciągu nie mógł wprost uwierzyć, że ma go w zasięgu ręki że kiedy jego palce zbliżą się na cal, rewolwer nie rozpłynie się niczym urągliwy błędny ognik, zrodzony z oparów niecodziennej podniety, ze zmęczenia i rozpaczy. Pewno Fernack przywiązał do niego sznurek, za który znienacka pociągnie z upiornym szyderstwem… Lecz Fernack wcale na niego nie patrzył. Znów się odwrócił i gmerał coś przy pudełku zapałek, jakby zapomniał, po co je wziął.

Simon dotknął broni. Stal zachowała jeszcze ciepło ciała detektywa. Palce Świętego ujęły rękojeść, zacisnęły się wokół twardego kształtu, który świetnie pasował do jego dłoni. Trzymał broń przez chwilę, czując, jak doskonale jest wyważona. A potem schował ją do kieszeni.

Niech pan na niego uważa — powiedział Fernack zapalając zapałkę. — Dosyć go lubię.

Dziękuję, Fernack — odparł Święty spokojnie. — Zgłoszę się do pana wpół do dziesiątej z Wielkim Szefem albo bez niego.

Lepiej się pan umyj, wyczyść i popraw ubranie, zanim pan wyjdzie — odezwał się inspektor jakby od niechcenia. — Jeżeli będziesz pan tak wyglądał jak teraz, zwinie pana pierwszy lepszy gliniarz.

Dziesięć minut później Simon Templar opuścił dom Fernacka. Gospodarz nawet się za nim nie obejrzał.


2


Chris Cellini we własnej osobie pojawił się za kratą drzwi prowadzących do sutereny w kilka chwil po tym, jak Simon zadzwonił. Poznał Świętego nieomal natychmiast i wpuścił go do środka. Mimo późnej pory jego donośny głos nie stracił ani odrobiny ze swej serdecznej gościnności.

Wejdź, Simon! Mam nadzieję, że nie liczysz na stek o tej porze, ale możesz dostać drinka.

Poprowadził gościa do kuchni, lecz w korytarzu Simon zawahał się.

Jest tu ktoś.

Chris potrząsnął głową.

Nikogo oprócz nas. Chłopcy właśnie wyszli. Siedzieliśmy dziś do późna, w przeciwnym razie zastałbyś mnie w łóżku.

Usadowił Świętego pośrodku pokoju, przy dużym stole, poplamionym resztkami wieczornej biesiady, przyniósł butelkę i dwie czyste szklanki. Jogo czujne brązowe oczy uchwyciły bladość twarzy Simona, ślady na koszuli, widoczne spod rozpiętej marynarki, i sztywność prawej ręki.

Oberwałeś, co? Byłeś u lekarza? Dobrze się czujesz?

W porządku — odpowiedział Święty lakonicznie.

Chris przyglądał mu się z niepokojem jeszcze przez chwilę, a potem znów wybuchł zwykłym sobie rubasznym śmiechem — gromkim, niepowstrzymanym, zaraźliwym śmiechem, którym dawał wyraz swemu pogodnemu usposobieniu. Jeśli tym razem zabrzmiał on jakby odrobinę sztucznie, Simon zrozumiał dlaczego.

Słuchaj, pewnego dnia wpadniesz w poważne tarapaty i będę musiał iść na twój pogrzeb. Ostatnim razem byłem na pogrzebie faceta, który się zapił na śmierć. Pamiętam, jak parę lat temu…

Trajkotał z tą chaotyczną dobrodusznością przez blisko godzinę, a Simon był mu niewymownie wdzięczny, że sam nie musi podejmować rozmowy. W miarę upływu czasu zaczął usilnie wpatrywać się w pełzające powoli wskazówki ściennego zegara, aż oczy zaszły mu mgłą. Poderwał go nagły dzwonek telefonu w korytarzu.

Szybko przełknął resztę drinka.

To chyba do mnie.

Chris skinął głową, a Święty wybiegł i podniósł słuchawkę.

Halo — usłyszał gruby męski głos. — Czy to Mabel?

Nie, to nie Mabel — odpalił Święty ze złością. — I mam nadzieję, że jak ją znajdziesz, zdrowo ci dołoży.

W Brooklynie niepocieszony pan Bungstatter biadoląc żałośnie zatoczył się przy słuchawce, a potem mętnym wzrokiem popatrzył spode łba na tańczące mu przed oczami cyfry na tarczy telefonu i ponownie zamierzył się na nie z zapamiętałym uporem.

Święty wrócił do kuchni i w odpowiedzi na pytające spojrzenie Chrisa ciężko wzruszył ramionami. Przez pewien czas Chris milczał, lecz wkrótce zaczął na nowo paplać, jakby nic się nie stało. Po dziesięciu minutach znowu zadzwonił telefon.

Simon zapalił następnego papierosa, żeby uspokoić nerwy. Zaskoczyło go odkrycie, jak bardzo są rozdygotane. Wyszedł i ponownie podniósł słuchawkę.

Simon? Tu Fay.

Serce załomotało mu w piersi, a dłoń zamknęła się na słuchawce. Przycisnął ją mocno do ucha, jakby bał się uronić choćby jedno słowo. Nie musiała się przedstawiać — przez całe życie będą dźwięczały mu w pamięci czarowne kadencje jej głosu.

Tak — powiedział. — Co nowego?

Nie mogę go jeszcze złapać. Próbowałam wszystkimi normalnymi sposobami. Będę próbowała dalej. Wygląda na to, że wyjechał. Ale w każdej chwili może otrzymać którąś z moich wiadomości, może sam będzie chciał skontaktować się ze mną. Nie wiem. Będę próbowała całą noc, jeśli się okaże, że trzeba. Gdzie cię znajdę?

Zostanę tutaj — odpowiedział Święty.

Nie mógłbyś trochę odpocząć? — spytała, a Simon wiedział, że już nigdy, ale to nigdy w niczyim głosie nie usłyszy tak cudownej miękkości.

Jeżeli go nie znajdziemy do rana — odezwał się łagodnie — będę miał dość czasu na odpoczynek.

Powoli wrócił do kuchni. Chris rzucił na niego okiem i wstał.

Simon, na górze jest dla ciebie łóżko. Może byś się położył?

Simon rozłożył ręce.

A kto przyjmie telefon?

Ja usłyszę — zapewnił go Chris przekonująco. — Byle co mnie budzi. Nie martw się. Zawołam cię, jak tylko odezwie się dzwonek.

Święty zawahał się. Słaniał się ze zmęczenia i nie było sensu trwonić resztek sił, jakie mu pozostały. I tak nie mógł nic zrobić, dopóki nie nadejdzie ta najistotniejsza wiadomość od Fay Edwards. Poczucie bezradności i niemocy doprowadzało go do szału, ale nie było innego wyjścia. Odpoczynek rozjaśniłby mu umysł, pokrzepił ciało i odświeżył nerwy. Nie wolno mu pokpić sprawy, skoro trafiła się ta ostatnia szansa, pokpił bowiem ostatnio zbyt wiele. W końcu wszystko będzie zależało od szybkości i przytomności jego umysłu, a jeżeli mu się nie uda, będzie musiał wrócić do Fernacka, by uregulować rachunki zgodnie z tym samym kodeksem, który ofiarował mu tę oto jedną jedyną szansę walki…

Nim zdołał przezwyciężyć ociężałość i zaprotestować, Chris zaprowadził go na górę, zdjął mu marynarkę, rozluźnił krawat. Kiedy Simon znalazł się w łóżku, sen zmorzył go od razu. Obezwładniło go znużenie i nawet zawrotnie wirujące myśli nie były w stanie przegnać krzepiących obłoków nieświadomości.

Gdy się obudził, przejrzyste nowojorskie niebo rozświetlał promienny blask poranka, a przy jego łóżku stał Chris.

Właśnie jest do ciebie telefon, Simon.

Święty skinął głową i spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Wyskoczył z łóżka i zaczesał dłonią rozczochrane włosy. W tym samym momencie poczuł palący ból w zesztywniałym ramieniu. Mimo tego bólu czuł się lepiej i raźniej.

Jak tylko będziesz gotów, dostaniesz kawę i śniadanie — powiedział Chris.

Simon uśmiechnął się i potykając się popędził do telefonu.

Cieszę się, że odpocząłeś — usłyszał głos dziewczyny.

Serce załomotało mu w szalonym rytmie. Wargi miał spieczone i gorące, a dziwna czczość usiłowała wedrzeć się do żołądka.

Tak, dobrze mi to zrobiło — powiedział. — Nabrałem ochoty, żeby trochę powalczyć. Masz coś dla mnie, Fay?

Możesz być o dziewiątej przy Vandrick National Bank na Piątej Alei? Chyba znajdziesz to, o co ci chodzi.

Zdawało mu się, że serce w jego piersi na chwilę zamarło.

Tak, będę.

Musiałam odstawić samochód — ciągnęła. — Po ostatniej nocy gliny wszędzie węszą. Możesz załatwić sobie coś innego?

Zobaczę, co da się zrobić.

Au revoir, Simon — szepnęła.

Odwiesił słuchawkę i poszedł do kuchni na spotkanie nowego dnia. W powietrzu unosił się mocny, smakowity zapach śniadania. Na stole bulgotał imbryk z kawą, a Chris smażył na dużej patelni jajka i bekon. Przez otwarte drzwi wdzierał się ożywczy powiew Atlantyku, usuwając zatęchłą woń dymu i wina. Simon poczuł wilczy apetyt.

Ogolił się maszynką Chrisa, trzymając ją nieporadnie w lewej ręce, i umył się nad zlewem. Strumień zimnej wody orzeźwił go, zmył pajęcze nici znużenia i ociężałości. Żył. Po zainkasowaniu serii straszliwych ciosów jego organizm najwyraźniej, choć stopniowo, zaczynał się regenerować. Wrodzona tężyzna fizyczna i niespożyte zdrowie powoli brały górę nad doznanymi niepowodzeniami. Simon czuł jeszcze w głowie pustkę z przemęczenia i gorączki, ale była to zaledwie nieznaczna dolegliwość. Pochłonął śniadanie głowiąc się nad problemem zdobycia samochodu, o co prosiła Fay Edwards. Nagle z odmętów wspomnień wyłoniło się nazwisko i numer telefonu owego gadatliwego taksówkarza, który wywiózł go z pola bitwy, miejsca ostatecznej klęski Papulosa. Wstał i podszedł do telefonu. Miał szczęście: zastał Sebastiana także przy śniadaniu.

Tu Święty — powiedział. — Mówiłeś kiedyś, że mogę zadzwonić, gdybym cię potrzebował…

Kierowcy zaparło dech ze zdumienia, a potem wydał entuzjastyczny okrzyk:

Mowa, stary! Co tylko zechcesz! Szykuje się jakaś większa chryja?

Za dużo pytasz — uciął krótko Święty. — Bądź za piętnaście minut na rogu Lexington i Czterdziestej Czwartej.

Odwiesił słuchawkę i powrócił do kawy i papierosa. Zdawał sobie sprawę, że podejmuje ryzyko — nadal istniała możliwość, że taksówkarz przyłożył ręki do zdrady jego kryjówki w hotelu Waldorf Astoria; każdy mógłby ulec pokusie zdemaskowania go, znęcony widokami na pokaźną nagrodę. Lecz nie przychodziło mu do głowy nic innego.

Niemniej usta Świętego zacisnęły się w ponurą linię, kiedy, pożegnawszy się z Chrisem ruszył Czterdziestą Czwartą Ulicą w stronę Lexington Avenue. Szedł wolno, z lewą ręką w kieszeni, zaciśniętą na krzepiącej rękojeści rewolweru Fernacka. W jego wyglądzie nie było nic szczególnego, nic, co mogłoby zwrócić czyjąkolwiek uwagę — liczył też na kiepską jakość fotografii w gazetach i na brak spostrzegawczości u przeciętnych przechodniów, co zresztą od samego początku lojalnie działało na jego korzyść. I jeśli nawet gorączka przyćmiła nieco blask stalowoniebieskich oczu, które bacznie lustrowały chodniki, gdy niespiesznie podążał na spotkanie przy Czterdziestej Czwartej Ulicy, to w najmniejszym stopniu nie pozbawiła ich czujności.

Lecz nie zobaczył nic, czego nie życzyłby sobie zobaczyć: żadnych osiłków nonszalancko opartych o latarnie lub tkwiących przy wystawach sklepowych, żadnych podejrzanie krążących aut. Poranne życie na Lexington Avenue płynęło normalnym trybem i Simonem nikt się nie interesował. Wtem jakiś znajomy głos przywołał go i Święty stanął w miejscu.

Sie masz, stary!

Rozejrzał się i spostrzegł na rogu ulicy taksówkę, którą zamówił. Szeroki uśmiech kierowcy nie dawał żadnych podstaw do podejrzeń, że jego właściciel może być policyjną wtyczką lub jakimś szpiclem od Wielkiego Szefa.

Pakuj się stary, zanim cię ktoś przyfiluje — poradził kierowca nieco schrypniętym głosem.

Święty skinął głową i wsiadł. Szofer obrócił się, by przez okienko dzielące go od pasażera kontynuować rozmowę.

Gdzie walimy tym razem?

Do Vandrick National Bank na Piątej Alei — odpowiedział Święty.

Taksówkarz zapalił silnik i włączył się w sznur pojazdów,

Jak rany! — wykrzyknął na pierwszym skrzyżowaniu, jakby miał stracha. — Nie myślisz chyba brać tej meliny tylko z dwiema pukawkami?

Nie myślałem o tym — wyznał łagodnie Święty.

Kierowca, mimo początkowego sceptycyzmu, wydawał się rozczarowany tą odpowiedzią.

Pomyślałem, że takiemu gościowi jak ty warto pomóc. Może jeszcze nie przyszedłeś do siebie. Słyszałem, że cię wczoraj zabrali na przejażdżkę, myślałem, że koniec z tobą.

Wiele osób myśli tak dalej — mruknął sarkastycznie Święty.

Na Piątej Alei zwolnili w odległości jednej przecznicy od Vandrick Bank.

Stary, co tu mamy do roboty?

Zaparkuj jak najbliżej wejścia — polecił Święty. — Poczekam chwilę w samochodzie. Kiedy wysiądę, zostań w środku i nie gaś silnika. Bądź gotów, jak trzeba będzie wiać. Może będziemy mieli pasażera. Potem ci powiem, co dalej.

Okay — odparł flegmatycznie kierowca. Raptem błysnęła mu pewna myśl. — Jak rany! — zawołał klepiąc się po udach.. — Myślałem, że się zgrywasz. Ale fajny pomysł, to jeszcze lepsze niż obrobienie banku!

Co takiego? — spytał Święty odrobinę zaintrygowany.

Stary, nie ma głupich! Dwa razy mnie nie nabierzesz. Capnięcie samego Lowella Vandricka. Jak rany! Już widzę tytuły: „Sebastian Lipski i Święty porywają prezesa Vandrick National Bank’’. Stary, od razu skapowałem!

Simon uśmiechnął się bez słowa i poniechał wyjaśnień, pozostawiając pana Lipskiego jego marzeniom. Uważał, że pozbawiać go złudzeń, nim zajdzie taka konieczność, byłoby równie bezlitosne, jak odebrać sierotce nową zabawkę.

Oparł się, odruchowo zapalając kolejnego papierosa, i obserwował okazałe neoasyryjskie portale banku. Nadeszło kilku spóźnionych urzędników, którzy chyłkiem przemknęli do środka, wpuszczani przez portiera w liberii otwierającego i zamykającego za każdym z nich bramę. Przybył też przedwczesny deponent, ujrzał zamkniętą bramę i oburzony, rzuciwszy portierowi gniewne spojrzenie, zaczął krążyć bezcelowo po chodniku żując koniuszek ołówka. Portier z monotonną regularnością co pół minuty sprawdzał swój zegarek. Simon zaczął odliczać sekundy do otwarcia banku, zdjęty jakimś nieokreślonym, dręczącym niepokojem. Wtem zamarł bez ruchu, gdzieś blisko bowiem rozległy się pierwsze uderzenia oznajmiające dziewiątą.

Portier ze stoickim spokojem wydobył raz jeszcze swój zegarek, z zadowoleniem stwierdził jego zgodność z dużym zegarem i otworzył bramę, sam lokując się w imponującej pozie po jej zewnętrznej stronie. Przedwczesny klient zatrzymał się w połowie okrążenia i pognał do wejścia zająć się interesami. Bank był otwarty.

Poza tym nic się na Piątej Alei nie zmieniło. Przybyło kilku innych deponentów, którzy wkroczyli do banku, po czym opuścili go z zatroskanymi minami ludzi, na których barkach spoczywa ciężar odpowiedzialności za stan handlu. Wolnym krokiem przeszedł obok jakiś policjant z zatroskaną miną filozofa zastanawiającego się, nad czym by tu pofilozofować. Przechodnie kręcili się tu i tam, zajęci własnymi tajemniczymi sprawami.

Jednakże Simon Templar nie mógł wciąż pozbyć się presji tej niesamowitej wręcz niepewności. Sam sobie nie umiał tego uczucia wytłumaczyć. Nie potrafiłby nawet wyjaśnić, dlaczego ceremonia otwierania banku miałaby go aż tak fascynować. Było to po prostu dogodne miejsce na spotkanie, a co się tyczy samego budynku, mieściły się w nim na wyższych piętrach setki biur i urzędów, które w równym stopniu zasługiwały na jego uwagę. Miał stawić się tu o dziewiątej, i już — wcale nie było powiedziane, że akurat w tym momencie, z precyzją bomby zegarowej nastąpi jakiś wybuch. Lecz nie mógł się uwolnić od nastroju gorączkowego oczekiwania, a jego lewa dłoń mocno zaciskała się na wysadzanym masą perłową rewolwerze Fernacka.

Nagle, gdy jego oczy niespokojnie przeszukiwały ulicę, ujrzał przechodzącego obok Valcrossa i na chwilę zapomniał o wszystkim.

W mgnieniu oka znalazł się na chodniku, nie chciał bowiem zwracać na siebie uwagi krzycząc z okna taksówki. Klepnął Valcrossa po ramieniu, a ten raptownie odwrócił się i spojrzał na Simona oczami rozszerzonymi zdziwieniem.

O, cześć, Simon. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek wstajesz o tej porze.

Bo nie wstaję — odparł Święty. — Gdzieś się u licha podziewał?

Nie znalazłeś mojego listu? Zostawiłem go na kominku.

Simon potrząsnął głową.

Były powody, dla których nie miałem sposobności znalezienia jakiegokolwiek listu. Chodź do taksówki, porozmawiamy, nie chcę tu tak stać.

Wziął Valcrossa pod rękę i poprowadził do wozu. Na pospolitej twarzy pana Lipskiego odmalowała się aprobata pomieszana z najwyższym osłupieniem — jeśli tak miało wyglądać porwanie, była to najgładsza i najprostsza robota, o jakiej kiedykolwiek mu się śniło. Niestety, Simon przykazał mu siedzieć na miejscu i zatrzasnął mu przed nosem dzielącą ich szybę.

Gdzie byłeś, Bill? — zapytał powtórnie Święty.

Musiałem pojechać do Pittsburga i zobaczyć się w interesach z pewnym gościem. Dowiedziałem się o tym zaraz po twoim wyjściu i nie miałem jak się z tobą skontaktować. Zjadłem z nim kolację i wróciłem dziś rano, w obie strony samolotem. Przyleciałem dopiero co.

I nie byłeś w hotelu?

Nie. Zabrakło mi gotówki, więc najpierw chciałem wstąpić do banku.

Simon odetchnął z ulgą.

To, że miałeś interesy w Pittsburgu, i to, że zabrakło ci gotówki, jest najszczęśliwszą rzeczą, jaka ci się kiedykolwiek przytrafiła — powiedział. — Ktoś nas sypnął, Bill. Kiedy wróciłem do hotelu, roiło się tam od policji, a jeden taki czeka tam ciągle na ciebie i będzie czekać, póki nie umrze z głodu.

Valcross popatrzył na niego bezmyślnie.

Policja? — powtórzył głucho. — Ale jak…

Simon potrząsnął głową.

Nie wiem i nie ma sensu dociekać. Napuścił ich Wielki Szef, najwyraźniej powiedział im, że mu depczę po piętach. Skoro jego własnej szajce nie udało się mnie pozbyć, pomyślał, jak przypuszczam, że może by policja spróbowała go wyręczyć. Bądź co bądź, to z jego pieniędzy płacą im pensje. Nie ma się czym przejmować. Natomiast oznacza to, że musisz się ulotnić z tego stanu, i to jak najszybciej.

A co z tobą?

Święty uśmiechnął się lekko.

Obawiam się, że będę musiał poczekać na swój milion dolarów. Dopadłem pięciu z tych twoich sześciu facetów, ale nie jestem pewien, czy uda mi się dostać tego szóstego.

W krótkich, zwięzłych słowach zdał relację z przebiegu wydarzeń. Oczy Valcrossa rozszerzały się coraz bardziej od momentu wkroczenia Fay Edwards w ostatniej fazie przejażdżki, poprzez sprzątnięcie Dutcha Kuhlmanna aż do opisu nadzwyczaj wytwornych manier pana Kestry’ego i zdumiewającego odroczenia wyroku za sprawą Fernacka. Oszałamiający kołowrotek wypadków, jakie zdarzyły się w ciągu tych ostatnich zawrotnych godzin, naszkicowany został w ograniczonych do minimum słowach, które tym bardziej dawały efekt strzałów. Przez cały ten czas oczy Świętego pilnie lustrowały ulicę, palce zaciskały się na rewolwerze Fernacka, a nerwy były napięte do ostateczności.

Jak widzisz, mam za sobą ryzykowną noc — zakończył. — I niewiele zostało mi już czasu. Prawdopodobnie Fernack zastanawia się, czy aby nie prysnąłem do Kanady i nie zostawiłem go z tym całym kramem.

Czy Fay Edwards powiedziała ci, że Wielki Szef będzie tu o dziewiątej?

Niezupełnie. Prosiła, żebym tu był o dziewiątej, sama szukała Wielkiego Szefa. Mam nadzieję, że coś wie. Wciąż mam nadzieję.

Zadziwiająca historia — mówił Valcross w zadumie. — Jak myślisz, o co chodzi tej dziewczynie?

Sądzę, że nigdy się nie dowiem.

Nigdy nie zrozumiem kobiet — ciągnął Valcross. — Ciekawe, co pomyśli Wielki Szef. Wspaniały mózg stworzył organizację, która największe miasto świata oplotła największą na świecie siecią organizacji przestępczych, a jakaś dziwka może to wszystko zniweczyć, tylko dlatego, że zakochała się w poszukiwaczu przygód…

Jeszcze tego nie zrobiła — zauważył Święty.

Valcross milczał przez chwilę, potem odezwał się:

Zrobiłeś już, co do ciebie należało. Dostałeś pięciu z tych sześciu, których nazwiska ci podałem. W tak krótkim czasie to i tak niemal cud. Wielki Szef to twój pomysł, sam go wpisałeś na listę. Jeżeli ci się nie uda, a czujesz się zobowiązany dotrzymać słowa i wrócić do Fernacka, nie mogę cię od tego odwieść. Ale uważam, że zarobiłeś na nagrodę, którą ci obiecałem. Mam na koncie milion dolarów, czekają na ciebie, odkąd tylko przyjechałeś, i mogę je w każdej chwili podjąć. Tak czy owak, chciałbym ci je dać. Mogą ci się przydać.

Simon zawahał się. Valcross wpatrywał się w niego uporczywie.

Nie możesz odmówić — nalegał. — To moje pieniądze i uważam, że ci się należą. Nikt by na nie lepiej nie zarobił.

W porządku — odparł Święty. — Ale zapłać mi proporcjonalnie do tego, co zrobiłem. Nie powiodło mi się w pełni, nie ma co udawać.

Myślę, że sam to najlepiej rozstrzygnę. Mówiąc to Valcross z przelotnym uśmiechem wysiadł z taksówki.

Simon spoglądał za odchodzącym zmarszczywszy brwi, z zakłopotaniem. Czuł w ustach jakiś niemiły smak, na który, wcześniej nie zwrócił uwagi. A więc rachunki za śmierć będą płacone według ściśle wyliczonych procentów, pieniądze za krew wręczone i rejestr zamknięty. Sześć trupów za milion dolarów. Sto sześćdziesiąt sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć dolarów i sześćdziesiąt sześć centów za głowę… Przedtem nie myślał o tym w ten sposób — przyjął tę propozycję bardziej dla przygody, nie obliczając właściwie, ile na tym zyska. No cóż, zastanawiał się z goryczą, człowiek, który za kilka tygodni zostanie skazany jako zbrodniarz, nie powinien schlebiać swej miłości własnej. Zginie jako płatny morderca, jak każdy z tych szczurów, których kolejno zabijał…

Valcross zwrócił się właśnie w stronę banku, gdy jakaś taksówka przemknęła obok i tuż przed nimi zjechała z krawężnika. Otworzyły się drzwiczki i wysiadła z niej kobieta. Była to Fay Edwards.


3


Simon chwycił za klamkę i wyskoczył na chodnik. I wtedy spostrzegł, że dziewczyna wcale nie patrzy na niego, tylko na Valcrossa.

Święty nie znał uczucia, które można by porównać z tym, jakie ogarnęło go w tej chwili. W kolanach poczuł dziwny podcinający je skurcz, jakby zawisł na krawędzi stromej przepaści, spoglądając w niewyobrażalnie głęboką otchłań. Upłynęło kilka sekund, nim zdał sobie sprawę, że przestał nawet oddychać. Kiedy zaczerpnął powietrza, krew zaszumiała mu w uszach hukiem wezbranej fali.

Zbędne były słowa — nie trzeba było o nic pytać ani odpowiadać na żadne pytania. Dziewczyna nawet go jeszcze nie dostrzegła. Ale Simon nie musiał widzieć jej twarzy ani wymownego błysku w oczach. Już wiedział. Fakty, nazwiska, zdarzenia przewalały się przez jego umysł z łoskotem rozregulowanej maszynerii, która nagle zbzikowała, i zgiełkliwie trafiały w odpowiednie miejsca łącząc je w całość. Kestry obwieszczający ostrym głosem: „Dlaczego facet, który za ciebie dzwonił, powiedział: „tu Wielki Szef”? Do tej pory zachodził w głowę, kto mógł go sypnąć — tylko jeden człowiek nie przyszedł mu na myśl! Fay Edwards mówiąca: „Ostatnio słyszałam o Kędzierzawym Ippolino, że był w Pittsburgu”. A Valcross dopiero co stamtąd wrócił. I znów Fay Edwards: „Wszystkie zyski wpłacano do jednego banku. Ustalili, że interes ma iść przez trzy lata… podzielą się zyskami po równo… to znaczy, że komuś przypadnie mnóstwo forsy”. Valcross udający się do banku, Valcross wracający z Pittsburga, gdzie przebywał ostatni członek jego spółki. Fay Edwards mówiąca: „Prosił, żebym próbowała ci pomóc, jak cię złapią”. Naturalnie — dopóki nie skończy roboty. Valcross w Madrycie. Lista ludzi, którym trzeba wymierzyć sprawiedliwość — nikt z nich już nie żył. Historia porwanego i zamordowanego syna, której nie przyszło mu do głowy sprawdzić. „Zapłacę panu milion dolarów”. Z siedemnastoma milionami dolarów na koncie honorarium więcej niż skromne. „Może dasz radę usunąć to gnijące bagno skorumpowanych kanciarzy i łapowników”. O Boże, jakimż ślepym był głupcem.

W zawrotnym wirze jednej chwili zrozumiał wszystko. Jack Irboll zabity. Morrie Ualino i Eddie Voelsang zabici. Wieść o śmierci Dutcha Kuhlmanna i Hunka Jensona rozeszła się lotem błyskawicy podziemną pocztą pantoflową daleko wcześniej, niż podchwyciły ją gazety. A więc sfera użyteczności Świętego gwałtownie się zmniejszyła, a wynagrodzenie trzeba będzie uiścić. Podróż do Pittśburga i telefon do policji. Ostatnie makiawelskie posunięcie zwyrodniałego geniuszu szatana, który pojawił się tak nagle i sprowadził plagę wszelkich tajemnych zbrodni. Ten najgroźniejszy na świecie zuchwalec kupił Świętego ckliwą historyjką i obietnicą miliona dolarów, przez kilka przerażających dni wysługiwał się nim, a potem go wydał, nim jego dociekliwość stała się zbyt niebezpieczna. Silny wstrząs, jakiego doznał Valcross, gdy tego ranka zobaczył Simona całego i zdrowego. I wreszcie ta zwykła, nieomal naiwna, tak oczywista wymówka, że musi iść do banku, pewno po to, by wymknąć się innym wyjściem i natychmiast znowu dać cynk policji. I tak, szczegół po szczególe, Simon Templar ogarnął całą sytuację.

Fay Edwards odwróciła się wreszcie w jego stronę i dopiero wtedy go spostrzegła. Z jej twarzy jeszcze raz wszystko to wyczytał, choć nie padło między nimi ani jedno słowo. Ta milcząca wymiana spojrzeń była najbardziej zdumiewającym sposobem wyjawienia tajemnicy, jaki kiedykolwiek znał.

Miał wrażenie, że upłynęła cała wieczność, odkąd tak stał bez ruchu, zdruzgotany, kojarząc sobie zrozumiałe nagle fakty, które kłębiły mu się w skołatanej głowie, choć w gruncie rzeczy minęło zaledwie kilka sekund. Valcross nie zdążył jeszcze dotrzeć do drzwi banku; Fay Edwards, spostrzegłszy Świętego, zrobiła w jego kierunku dwa szybkie kroki. I wtedy, jakby tknięty jakimś tajemniczym przeczuciem, Valcross odwrócił się.

Zobaczył Fay Edwards i Świętego.

Z niewielkiej odległości Simon Templar ujrzał, jak z oczu starca bryznął złowieszczy płomień straszliwego jadu, niszcząc maskę dobrotliwej życzliwości. Przemiana była tak niewiarygodna, że choć Simon skojarzył już wszystkie fakty, choć przyswoił je sobie jako niezmienne prawdy własnej egzystencji — stał oniemiały i sparaliżowany, jakby obserwował spaniela przemieniającego się w węża.

Valcross błyskawicznym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni spodni.

Prawa dłoń Świętego wystartowała o setną część sekundy później, poruszając się z prędkością światła, lecz sztywność rannego ramienia zatrzymała ją w połowie drogi, jak za gwałtownym naciśnięciem hamulca.

Sztylet bólu dźgnął go w plecy niczym rozpalone żelazo. W hipnotycznym uścisku tej niesamowitej chwili zapomniał o własnej niemocy: instynktownie użył więc prawej ręki, która zadziałała szybciej niż myśl. Momentalnie poprawił się wsuwając lewą dłoń do kieszeni, gdzie spoczywał rewolwer Fernacka. Lecz Valcross trzymał już broń w ręku.

Strzał przeleciał Świętemu koło ucha zagłuszającym hukiem ekspresowego pociągu, spotęgowanym dwadzieścia tysięcy razy. Rewolwer utknął mu w kieszeni. Potem usłyszał tylko huk następnego wystrzału, który padł gdzieś dalej. Rozpaczliwym gestem przekręcił broń do góry i strzelił przez ubranie. Valcross zachwiał się, upuścił automat i chwycił się kurczowo za bok.

Ulica zamieniła się w istne piekło. Pobladli przechodnie tłocząc się pierzchali z niebezpiecznej strefy, blokując chodnik po przeciwnej stronie. Powietrze ochrypło od przeraźliwych krzyków kobiet i pisku opon. Simon rzucił się do przodu. Zdrowym ramieniem mocno opasał Valcrossa wokół talii, poderwał go i ruszył w kierunku taksówki. Zobaczył, jak pan Lipski, z twarzą drgającą od niebywałego wprost podniecenia, gramolił się z szoferki na pomoc. Dostrzegł też Fay Edwards.

Oparta o maskę, przyciskała drobną dłoń do piersi. Simon domyślił się straszliwej i nieodwołalnej prawdy: to był cel drugiego strzału Valcrossa.

Ostre szpony bólu chwyciły go za gardło, serce przestało bić.

Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki taksówki i zwalił Valcrossa do środka jak worek. Potem wziąwszy na ręce Fay Edwards wniósł i ją. Była lekka jak dziecko, nie poczuł nawet bólu w ramieniu, choć ten ciężar przedstawiał dla niego nieskończenie wielką wagę. Złożył ją na siedzeniu tak delikatnie, jakby była z kruchego kryształu. Taksówka wyrwała do przodu, nim zdarzył zatrzasnąć drzwiczki.

Stary, dokąd?! — wrzasnął szofer przez ramię. Simon podał adres Fernacka.

Gdzieś daleko za nimi zawodziły policyjne syreny. Klucząc w sznurze pojazdów, biorąc karkołomne zakręty na dwóch kołach, przemykając przez skrzyżowania na przekór czerwonym światłom, w najwyższym stopniu lekceważąc znaki wskazujące ruch jednokierunkowy, dokonując jedną ręką jeżących włosy cudów nawigacji, pan Sebastian Lipski znalazł okazję, by drugą podrapać się po głowie. Pan Lipski był zbity z tropu.

Jak rany — bąknął z zakłopotaniem, jakby świadom, że dopuszcza się niewybaczalnego świętokradztwa, lecz nie mogąc pozbyć się nurtujących go wątpliwości. — Co tu jest grane? Najpierw zgarniasz faceta bez problemu. Potem go puszczasz. Potem grzejesz po całej Piątej Alei i mi go tu przynosisz. Co to za trik z tym porwaniem, chciałbym wiedzieć?

Nie myśl o tym, tylko jedź! — syknął Święty. Poczuł dotyk ręki. Spojrzał na dziewczynę. Zdjęła kapelusz i włosy opadły jej na policzki powodzią miękkiego złota. W jej zdumiewająco bursztynowych oczach czaiły się ognie, lecz twarz pozostała nie zmącona, nieskazitelna niczym najgładszy atłas — wciąż kwitnąca młodością i życiem. Zdawało się, że słaby uśmiech rozchylił leciutko jej wargi:

Nie martw się — powiedziała. — Nie będę ci się już więcej naprzykrzać.

Nonsens — odparł szorstko. — To nic poważnego. Wszystko będzie dobrze. — Lecz wiedział, że kłamie.

Ona też wiedziała. Potrząsnęła głową, aż zatańczyły złote loki.

To nie boli. Dobrze mi tu…

Wtuliła się w jego ramię jak zmęczone dziecko. Dokoła wirowały wieże i kaniony Nowego Jorku, ale ona ich nie widziała. Szła swoją własną drogą, z nieznanej przeszłości w nieznaną przyszłość, tak jak żyła: bez lęku, bez żalu i bez skruchy. Być może nawet wtedy nie obejrzała się wstecz ani nie spojrzała przed siebie. Tkwiła w teraźniejszości. Nie podlegała upływowi czasu ani porom roku. Jakimś dziwnym zrządzeniem kapryśnego losu upływający czas i pory roku stopiły się w niej, zespoliły w jedno w tej inkarnacji bez skazy. Wieczysta harmonia życia, śmierci i pragnienia. Nagle westchnęła.

Tak mi przykro — powiedziała spokojnie. — Nie przypuszczałam, że stanie się to już, teraz.

Głos uwiązł Świętemu w gardle.

Pocałuj mnie, Simon — szepnęła.

Pocałował ją. Dlaczego wydawała mu się nieprzystępna? Była przecież nim samym. To jego własna bezprawna pogarda dla życia i śmierci podbiła jej serce, nakazała dwukrotnie ocalić mu życie, które w końcu sama straciła. Gdyby nawet cały świat ją potępił, nie mógłby się jej wyrzec. O nic już nie dbał. Wyjęci spod prawa, oboje poruszali się po tych samych szlakach, na bezmiernych wyżynach banicji.

Odsunęła się wpatrzona w jego twarz, jakby usiłowała na setki lat zapamiętać każdy jej rys. Uśmiechała się, a ciemniejące bursztynowe oczy rozjaśnił płomyk, którego nigdy nie miał zrozumieć. Widział, jak z trudem zaczerpnęła powietrza, żeby coś powiedzieć.

Au revoir, Simon…

I tak jak żyła oswojona ze śmiercią, tak umarła.

Położył ją delikatnie i odwrócił głowę. Piekące łzy napłynęły mu do oczu przyćmiewając wzrok. Taksówka z warkotem silnika wzięła ostry zakręt, Odgłosy miasta to cichły, to wzmagały się niczym uderzenia morskich przypływów i odpływów.

Doszło do jego świadomości, że Valcross szarpie go za rękaw, zdjęty przeraźliwym strachem, bezładnie skamląc. Bełkotliwy potok chaotycznych słów z trudem przebijał się do mózgu Simona.

Czy nie możesz czegoś zrobić? Nie chcę umierać! Byłem dla ciebie dobry. Nie miałem zamiaru wykiwać cię i nie dać ci tego miliona. Zrobię wszystko, co zechcesz! Ja nie chcę umierać! Strzeliłeś do mnie. Musisz mnie zawieźć do lekarza. Mam pieniądze. Możesz mieć tyle, ile dusza zapragnie. Mam miliony. Oddam ci wszystko. Nie chcę ich. Bierz, co chcesz…

Zamknij się — uciął Święty straszliwym głosem.

Miliony dolarów… mam w banku, wszystkie są twoje…

Simon uderzył go w twarz.

Głupcze, żadne pieniądze na świecie nie odkupią tego, co zrobiłeś.

Mężczyzna cofnął się skulony, a jego bełkot przerodził się w skowyt.

Więc czego ode mnie chcesz? Mogę ci dać wszystko. Jeżeli nie chcesz pieniędzy, to czego chcesz? Niech cię diabli, o co ci chodzi?

Święty odwrócił głowę. Ujrzawszy wyraz jego twarzy Valcross zamilkł. Poruszał bezgłośnie wargami, ale słowa więzły mu w gardle. Uniósł trzęsące się dłonie, jakby chciał osłonić się przed spojrzeniem tych szatańsko niebieskich oczu.

O śmierć — wycedził Święty głosem przeraźliwie miękkim. — Chodzi mi o śmierć.

Skręcili z Washington Square od południowej strony. Simon nawet nie zauważył, jaką obrali trasę, aby zmylić pogoń, ale zawodzenie syren Ucichło. Pochłonął go jednostajny pomruk miasta. Taksówka jechała teraz z normalną prędkością. Mijały ich z warkotem niezgrabne autobusy. Nie kończący się strumień prywatnych samochodów, furgonetek i taksówek płynął przez nieruchome miasto — jeden z miliardów owych bezimiennych nurtów, którymi w swej pośpiesznej krzątaninie dąży ludzka działalność, pojawiając się i ginąc. Chłopiec sprzedający gazety biegł po chodniku wykrzykując swą efemeryczną sensację. W mikroskopijnym zakątku nieskończenie małego okrucha materii, żeglującego poprzez czarne otchłanie nieskończoności, malutkie ludzkie drobiny spieszyły się, gniewały, martwiły, załamywały i święciły triumfy w błahych, tuzinkowych sprawach dotyczących ich przelotnego istnienia w wieczności. Poszczególne żywoty zaczynały się i kończyły, lecz ów najpierwotniejszy przypadek, jakim jest życie — trwał. Kierowca zatrzymał taksówkę i rozejrzał się.

Jesteśmy na miejscu — oznajmił. — Co dalej?

Poczekaj tu chwilę — odpowiedział Święty.

I wtedy ujrzał Fernacka stojącego na schodach przed domem.

Święty wysiadł i powoli skierował się w stronę detektywa. Fernack przyglądał mu się bez ruchu. Kanciasta twarz o wydatnej szczęce zastygła, tylko kamienne szare oczy pałały.

Simon wyciągnął rewolwer wysadzany masą perłową i wręczył go Fernackowi takim gestem, jakby składał szpadę.

Dotrzymałem słowa — powiedział. — Tak kończy się moje warunkowe zwolnienie.

Fernack wziął rewolwer i wsunął go sobie do tylnej kieszeni spodni.

Nie znalazł pan Wielkiego Szefa?

Jest w taksówce.

W oczach Fernacka pojawił się błysk niekłamanego zadowolenia. Spojrzał przez ramię Świętego na stojącą przy krawężniku taksówkę. Potem bez słowa wyminął go, przeszedł przez chodnik i otworzył drzwiczki. Valcross niemal wypadł na niego. Fernack przytrzymał go jedną ręką, wyciągnął z wozu i postawił na nogi. Wtedy spostrzegł w taksówce coś jeszcze i stanął jak wryty.

A to kto? — zapytał.

Nie było odpowiedzi. Fernack odwrócił się i rozejrzał po ulicy. Simon Templar zniknął.



Epilog


Pan Theodore Bungstatter z Brooklynu poślubił swą kucharkę dnia 11 czerwca roku pańskiego… przekonawszy ją ostatecznie, że to, iż pewnej nocy nie był w stanie powtórzyć wybuchu swej żarliwości i uniesienia, nie było spowodowane niczym grzesznym, a jedynie lekką grypą. Miodowy miesiąc spędzili w Niagara Falls, a na trzeci dzień ona skłoniła go, by ślubował powstrzymywanie się od napojów alkoholowych. Lecz mimo tego ustępstwa na rzecz jej przesądów, nigdy więcej nie gotowała mu posiłków i przez resztę ich małżeńskiego pożycia szczęśliwą harmonię mąciło pasmo gderliwych utyskiwań i namiastek, które przyprawiały go o najsroższe męki niestrawności.

Pan Ezekiel Inselheim przechadzał się po swojej bibliotece i przemawiał do delegacji reporterów:

Jest obowiązkiem wszystkich przepojonych duchem obywatelskim członków naszego społeczeństwa, aby przeciwstawiali się przemocy i szantażom nawet za cenę ryzyka własnego życia lub życia osób im najdroższych i najbliższych. Dobro państwa musi przeważyć wszelkie względy osobistego bezpieczeństwa. Walczymy ze zbrodnią na śmierć i życie i każdemu z nas musi przyświecać ta sama zasada samopoświęcenia, jak gdybyśmy pozostawali w stanie wojny z obcym mocarstwem. Tylko w ten jedyny sposób można będzie wykorzenić tego plugawego raka, który zżera nas od środka.

A kiedy to mówił, przypomniał sobie chłodny, taksujący wzrok wygnańca, który tu, w tym samym pokoju, stał przed nim, patrząc mu śmiało w oczy, i w uroczystych słowach; jego przemówienia zabrzmiała duma wypływająca z wiary, że gdyby raz jeszcze poddany został próbie, wyszedłby z niej zwycięsko.

Heimie Felder, tocząc zażartą dyskusję z gronem wesołych kompanów „U Charleya”, mówił:

Co, wy myślicie, że facet miał świra? Chcecie mi tu wcisnąć ciemnotę, że gość, co sprzątnął Morrie’ego Ualino i Dutcha Kuhlmanna, miał świra? Słowo daję, mówię wam…

Chris Cellini w podwiniętych do łokcia rękawach z czułością ułożył na ruszcie wspaniały, soczysty, gruby na dwa cale stek, a jego dłonie poruszały się z wprawą i zamiłowaniem artysty. Zapach jedzenia, wina i tytoniu wypełniał nozdrza najpiękniejszą mieszaniną, a gwar wspólnych rozmów brzmiał mu w uszach słodką muzyką. Jego gromki śmiech dudnił w najmilszej jego sercu kuchni.

Nie, od dawna już nie widziałem Świętego. Słuchajcie, ten chłopak jest szalony! Któregoś dnia opowiem wam o nim pewną historyjkę.

Sebastian Lipski mówił do oczarowanych słuchaczy w swej ulubionej restauracji przy Columbus Circle:

Co, nie słyszeliście nigdy, jak żeśmy ze Świętym capnęli Wielkiego Szefa? Jak żeśmy brali Vandrick National Bank z dwiema pukawkami? Jak rany, chłopaki, toście jeszcze nic nie słyszeli!

Toni Ollinetti machinalnie ścierał nieskazitelnie czystą białą szmatką niedostrzegalne plamy z lśniącego kontuaru w barze. Jego gładkiej twarzy nie ożywiał żaden wyraz, brązowe oczy kryły wszelkie myśli. Każde zamówienie wypełniał bezzwłocznie, dyskretnie i sprawnie. Każde skierowane do niego słowo kwitował nadzwyczaj uprzejmym uśmiechem, który jednak nie był niczym więcej, jak tylko błyskiem białych zębów. Niepodobna było stwierdzić, czy jest zmęczony — mógł równie dobrze akurat przyjść do pracy, jak i nie spać przez cały tydzień. Przed jego oczami przesuwało się życie Broadwayu w aureoli rzęsistych świateł, pojawiały się nowe twarze, stare twarze znikały — cały ten nie kończący się korowód półświatka. Widział wszystko słyszał wszystko, nie mówił nic.

Inspektor John Fernack złapał pociąg z Ossining do Nowego Jorku w dwadzieścia minut po tym, jak Wielki Szef poszedł na krzesło elektryczne. Był człowiekiem zapracowanym i nie mógł sobie pozwolić na marnowanie czasu i grzebanie się w starych sprawach. W wolnych chwilach starał się odrobić zaległości w Eurypidesie. Lecz nie miał zbyt dużo tych wolnych chwil. Po ostatnich wyborach do władz miejskich zmieniły się rządy. Tammany Hall został zepchnięty do opozycji i zbierał siły na następne głosowanie. Orcread odbywał podróże po świecie w celach zdrowotnych. Marcus Yeald nie był już prokuratorem okręgowym. Za to Quistrom zachował stanowisko komisarza policji — nadszedł czas rozrachunków. Na jego biurku leżała kopia urzędowego listu.


Policja Stołeczna

Wydział Specjalny

Scotland House

Londyn S.W.I.

Szef Policji

Nowy Jork


Szanowny Panie


Dotyczy: Simona Templara pseudonim „Święty”. W nawiązaniu do poprzedniego pisma czujemy się w obowiązku zawiadomić Pana, że człowiek, o którym mowa, powrócił, o ile nam wiadomo, do Anglii. W związku z tym nie będziemy na razie zmuszeni prosić Pana o dalszą pomoc. Z poważaniem

Nadinspektor C.E.Teal


Fernack spojrzał na wiszący na ścianie kalendarz, gdzie przy niektórych datach postawił znaczki. List Teala wcale go nie zaskoczył. O ile się orientował, Święty przyjechał i wyjechał, wykonawszy swe zadanie w trzy dni. A ostatnie słowo w tej sprawie, która weszła w zakres Jego służbowych obowiązków, właśnie padło w Ossining. Mimo to jego ręka powędrowała do tylnej kieszeni spodni, gdzie spoczywał rewolwer wysadzany masą perłową; ten dotyk przywołał pewne wspomnienia.

Być może to właśnie stało się jedną z przyczyn, że na zakończenie wykładu dla starszych studentów Akademii Policyjnej, kiedy już uporano się z suchymi, bezlitosnymi faktami, zgodnie z podręcznikowym porządkiem, ci mężni młodzi ludzie ujrzeli, jak Fernack odkłada notatki i prostując się przed nimi wiedzie wzrokiem po obecnych — wyniosły olbrzym o szerokich barach, które mogły sprostać ramionom każdego z tych o trzydzieści lat młodszych mężczyzn. Olbrzym o twarzy i włosach, na których nieubłagany zawód wycisnął swe piętno żelazem i granitem, o kamiennych szarych oczach, złagodniałych nagle z dumy i wzruszenia.

Wybraliście, chłopcy, najwspanialszy fach na świecie — brzmiały ostatnie słowa, a tubalny głos Fernacka stracił na moment nabytą w trzydziestoletniej pracy szorstkość. — Poświęciłem mu całe życie i zrobiłbym to jeszcze z dziesięć razy. To nie jest łatwa robota. Nie jest łatwo nie dać się i oberwać za to kulę w bebechy. Nie jest łatwo patrzeć, jak waszego najlepszego przyjaciela rozwala jakiś parszywy szczur, który zdołał szybciej wyciągnąć spluwę. Nie jest łatwo pamiętać o przysiędze, którą się składa opuszczając szkołę, kiedy się widzi, jak ci faceci na wysokich stołkach dzielą się łatwą forsą, którą nam czasem podsuwają, żeby nam w odpowiednim momencie zamknąć usta. To ciężka robota. Musicie być twardzi. Będziecie mieć do czynienia ze szczurami i oprychami, z facetami, co za pięć dolców«strzeliliby w plecy własnej matce, z najgorszymi mętami spod ciemnej gwiazdy. My tutaj, wy i ja, załatwiamy najgorszą policyjną robotę pod słońcem. Ale… — i tu słuchacze ujrzeli, jak John Fernack, Żelazny John Fernack, prostuje potężne ramiona, jakby zrzucał z nich ciężar, a w jego oczach pojawia się jakieś niemal piękne światło — …nie dopuśćcie do zbyt wielkiego zobojętnienia. Bo któregoś dnia wśród tych mętów spotkacie faceta, który jest takim samym człowiekiem jak wy, i jeśli nie będziecie wiedzieli, że w pewnej chwili trzeba mu dać szansę, stracicie najwspanialszą okazję: nie przekonacie się, jak dobrze się na tym wychodzi, gdy się takiemu facetowi zaufa.

A w ogrodzie pewnej oberży nad Tamizą, w chłodnym mroku letniego wieczoru, przy rąbku księżyca rozlewającym swe srebrzyste blaski, panna Patrycja Holm, która już dawno nieodwołalnie połączyła swój los z losem Świętego, mówiła:

Nigdy nie opowiadałeś mi, co ci się przydarzyło w Nowym Jorku.

Jego papieros spokojnie jarzył się w ciemności czerwoną iskierką, a z mroku dobiegła cicha odpowiedź:

Może sam nigdy nie będę wiedział, co mi się tam przydarzyło.

Lecz wspomnieniem poszybował o trzy tysiące mil od zalanej księżycowym blaskiem rzeki i ciemnych sylwetek drzew pełniących wartę u jej brzegów. Usłyszał zgiełk wielkiego miasta i cudownie melodyjny głos, który szeptał:

Au revoir.

* Macy, Groven Whalen, Minsky — spółki handlowe posiadające sieć wielkich domów towarowych (Przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
206 Leslie Charteris Święty w Nowym Jorku
Charteris Leslie Święty 08 Święty w Miami
Charteris Leslie Święty na straży
Charteris Leslie Święty 06 Święty kontra Scotland Yard
Charteris Leslie Święty 10 Święty zamyka sprawę
Charteris Leslie Święty 01 Przedstawiając Świętego
Charteris Leslie Święty kontra Scotland Yard
Budynek Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku
Konwencja o prawach os niepełnosprawnych, sporządzona w Nowym Jorku 13 grudnia 2006 D20121169
B minister w Nowym Jorku to nie piloci rozbili Tu 154
Antygona w Nowym Jorku, Filologia polska, III rok
Mortimer Carole Wystawa w Nowym Jorku
B minister w Nowym Jorku to nie piloci rozbili Tu 154
Charteris Leslie Simon Templar wkracza do akcji
35 Thompson Vicki Lewis Seks w Nowym Jorku
Frost Amanda Miłość w Nowym Jorku
Thompson Vicki Lewis Seks w Nowym Jorku
Frost Amanda Milosc w Nowym Jorku
13Thompson Vicki Lewis Seks w Nowym Jorku

więcej podobnych podstron