Jan Starzewski
Wiersze wojenne
Kraków 1916
Pomyślana, a częścią spisana, w obozie,
mieści — książka — prawdziwe zdarzenia, postacie.
Życie ją otoczyło — wspaniałe w swej grozie,
życia, — szczere jak złoto, — odłamy w niej macie.
Odbiła duszę wielu. — Na dwóch epok zbiegu
w świat dąży, chociaż huczą wezbrane powodzie,
pragnie bowiem do Czynów należeć szeregu,
które idą Narodu szukać — w mym narodzie.
Wstęp.
Janowi Tarnowskiemu.
I. Żyję w przedziwnym ogrodzie
mam stare drzewa,
staw złoty, który gwiazdami
pieśni w noc śpiewa.
Mam kwiaty różne, co brzęczą
melodyę jedną,
rzeźbiąc kielichów swych tęczą
radość bezwiedną.
I wielkie, smutne motyle.
Te jak snów łodzie
płyną po złotem powietrzu —
w cudnym ogrodzie.
II. Mimo to smutna tęsknica
w ścieżki zawiewa
i duszę moją zachwyca,
gdy szumią drzewa.
Snują się w cichym ogrodzie
niezwykłe baśnie/
tworzą je — pewnie, ze żartem, —
te drzewa właśnie.
Mówią, że przyjdzie tajemna
święta godzina,
a w niej owoce roztoczy,
to, co się wszczyna;
A słońce przedtem zrudzieje:
Miedzią promieni
Żreć będzie lasów rozchwieje
aż rdzeń ich zmieni.
Bo one żary spiżowe
Zbudzą drzew moce/
zmiąwszy swe kwiaty i zieleń —
rzucą owoce.
A równocześnie pożary
ogarną drzewa:
zabłyśnie w setkach promieni —
pieśń, co dojrzewa.
Tyle barw świetnych, — o Boże, —
że jako słońce
stanie krzew każdy, jak morze
złota gorące.
Granaty, żółte topazy
krwawe rubiny
sypią się. Ogień przepaja
dziwne godziny.
Chybaż to zorze w dół zeszły,
świat w niebie żyje.
Wokoło lśnią rozsypane
skarby — niczyje.
III. Tak szumią drzewa o wielkiej
świętej godzinie,
gdy zorze zejdą a tajnia
w pieśń się rozwinie.
Ja i nie wierzę i wierzę.
W jasnej pokorze
gałęzie szepcą: »O życie
wiedziesz nas — w zorze1.«
Choć ogród dotąd dojrzewania
nie zaznał, — ani słońca siły —
wstąpił już w jutrznię, w świt zarania/
w górze pożary się zbudziły.
Życie, chłopięcych ust modlitwę
waży na tajnej losów szali/
czy sny rzucone w chmur gonitwę
ożyją, — czy je słońce — spali?
Sny — szczęścia — złotem zachrzęściały,
męstwa zmocniały miedzią żywą:
może wystarczy skarb ten cały
by prząść cud — życie, życie — dziwo…
Na niezmierzonym oceanie
<który podobno ma granice>
widać wydętych płócien banie,
drzew ostruganych w maszt kłonice.
Nie jest to morze niezdobyte:
migają przecież parostatki
rozpychające czółen świtę, —
w dali bieleją żaglów płatki.
Tak blisko pełne morze schodzi,
tak niedaleki okrąg wody ~
a jednak trudno mojej łodzi
zapaść w wędrowań korowody.
Jej pokład dotąd nieskończony
trudów, borykań, fal się lęka,
spód zaś łańcuchem przytroczony,
ludzka spętała barkę ręka.
A okręt — sąsiad, co przystani
pół grodził ciężkim swym kadłubem,
co nieba pas drutował na niej
sznurów, powężleń i lin czubem —
nie większy teraz od komara
kreśli się wpół przejrzystą linią,
niby przymglenie, lub sieć szara,
jaką pająki w izbach czynią.
I inne statki i szalupy
idą w ruchome horyzonty/
widnieją z brzegu masztów słupy,
zatoki pustoszeją kąty.
Drogie okręty, o rówieśni,
jeden po drugim w świat idziecie —
mnież się jednemu żywot prześni
w port wpatrzonemu, w muł, rupiecie?
Jaż jeden nie dopełnię statku
arcychlubnego powołania,
sam—li zostanę na ostatku,
gdy cud podróży się odsłania?
Nie dajże Bóg to, lecz czas płynie
łódź się kolebie u palika,
i śniąc o drodze, o głębinie —
zwolna do hańby dnia przywyka.
Dr. Michałowi Sokolnickiemu.
I.
Ucztą wodza witano. Człowiek dużej sławy
wstał wkońcu, w oficerskim bez oznak mundurze
przebył z pułkiem mozoły i chrzest ognia krwawy,
przebył — towarzysz wodza — wraz z nim wahań burze.
»Komendancie — tak zaczął — świecisz nam jak tarcza
słońca, ale masz, wodzu, też słoneczne plamy,
generalska ci widzim szarża nie wystarcza:
szeregowcom zazdrościsz — tych tysiące mamy.
Kto cię widział raz w boju—widział z awangardą
— jeśli naprzód parliśmy—lub w pocisków wirze
za cofającym pułkiem jadącego hardo.
Wodzu, o tem nie pomnisz, że zostawisz w kirze,
rzec nie mogę, iż Polskę żałobną — niestety —
(bowiem jeszcze się twoim zewem nie upiła)
ale naszą ideę. Legion spyta gdzie Ty? —
Myśli wkutej w nasz sztandar tyś jest główna siła.
Ty nas przecież złączyłeś, jak się piasek łączy,
Ty nas w moc uzbroiłeś, w zapalne zamiary.
Teraz iść ci nie wolno, gdzie pocisk mknie rączy,
Ty masz czyn twój dokończyć, — czyn najwyższej miary.
Wiesz przecie, że granicą marszów Twa mogiła«…
Tu urwał, bowiem jako w duszy gniew powstaje
skoro ją małość ludzka boleśnie zelżyła —
tak wódz powstał i cisnął porwanych słów zgraję,
»Wobec wszystkich udzielam surowej nagany
memu porucznikowi, niech się nikt nie wdaje
w sąd mych czynów i woli, gdy oddział mnie zdany
wiodę, niech nikt nie wtrąca się w moje zwyczaje.
Jeślibym miał dyktować rozkazy brygadom
w bój szedłbym, jak naczelnym iść wodzom przystoi,
jeden idzie pułk za mną szarpany zagładą,
jeden pułk, który w oczach się moich nie troi.
Lecz w naszych olbrzymieje, w legend wchodzi koło
— wodzu, — każde zaś słowo Twoje, — przewodnika
garstki, która panice chwili stawia czoło, —
waży i wiążąc ludzi, z pamięci nie znika.
I Twa nagła odpowiedź, to drobne zdarzenie
nie uszło bez uwagi, lecz w głąb serc zapadło,
bowiem w niem się odbiło, na ócz jedno mgnienie,
jak w zwierciadle, Twej duszy wspaniałe widziadło.
II.
Ostrym biły protestem wyrazy, mężczyzna
walkom, czynom stworzony. Mazgajstwem — pochwały —
a że komuś tam geniusz łaskawie się przyzna,
by stał się niedołęgą, powód nazbyt mały.
Protestem biły słowa, ruszać tajni wara,
wara dotykać palcem rany, zropień wrzodu,
z którym człowiek w torturze samotni się para,
może, by śmierci szukać, nie brakło powodu.
Kto zgłębił ból opuszczeń, narodu milczenie,
zgryzoty, pohańbienia z woli sojusznika,
perfidyę, gęstwiejące, rozkrzewione cienie,
noc, z której splotów nic już, nic już nie wynika, —
Kto rzucił pokolenie w dział paszcze rozwarte
i widział z zimną twarzą jak się w walkach traci
tego może ciągnęły słowa: »Bóg dał wartę
honoru — chcę już oddać Mu honor współbraci«.
Protestem biły słowa bezwzględne, do licha —
to wojsko, karne wojsko — nie romans nie kpiny,
frazes tu nie popłaca, pustki nie zapycha —
tu na wszystkich czekają — niepodjęte Czyny.
— — — — — — — — — — — — — — — —
Jest Polska nowa, dusze ciągnie i odpycha
swą wielkością i srogą siłą swych nakazów,
żąda spełnienia do dna ofiary kielicha —
a przemawia wśród burzy i piorunu razów.
O Boże, Tyś wyrzeźbił te niezłomne dusze,
czyż dla nas braknie wątku z hartownego spiżu,
czyż dasz nam wchodzić dzisiaj z podłością w sojusze,
w chwili kiedy DUCH żywy przemawia w pobliżu?
Wtłaczają w niebo gór łańcuchy
wyniosłe grzbiety, mocne bary:
to moich szczytnych pragnień duchy,
to są widziadła — mojej kary.
Przeklęty obraz: niezatarte,
srogie mi przykazanie wieści,
i, nieustanną pełniąc wartę,
wichrami gada — o bezcześci.
O niwy, pola, jakże cały
ku waszej niosę się równinie! —
przed wzrokiem wyrastają skały —
wyniosła serca pieśń — o czynie.
Kto kocha słońce, ten się lęka
w głąb wirchów wchodzić i, w pieczary,
lecz tajemnicza jakaś ręka
gór wywołuje w duszy mary.
— O Boże, — pomnóż siły
i naznacz mocy godłem:
prób idzie czas zawiły —
broń przed wybraniem podłem.
— Tumany drogę śćmiły,
ciemność przed oczy leci.
Wiem: jeśli wyrzut zgniły
porywy, sny zeszpeci, —
— Rozterka mną owładnie,
zły wybór w przyszłość wrośnie
a w duszy niemoc na dnie
żyć będzie — bezlitośnie.
„Zwyciężę na tej ziemi,
z tej ziemi Państwo wskrzeszę;
synami my Twoimi, —
Błogosław Czyn i Rzeszę.”
Wyspiański: „Wyzwolenie”.
Tym, co płyną na statku, zda się ruszać, — co stoi —
zapał mniema, że wokół zapał równy wybucha,
oszukany sto razy, kto swe życie podwoi,
który w piersi roznieci niespokojną moc ducha.
Mają w sobie bezwładność — spoczywania chęć — rzeczy,
wypaczają, odwłóczą nieomylną treść ludzie;
zawiedziony sto razy będzie twórczy duch człeczy —
to, co ogniem oddycha, nie obroni się złudzie.
Kto serce posiadł mężne — tego dzieje
potrafią z czasu łamać się przemianą,
tym burze wstrząsną: w mocy się zachwieje, —
lecz w końcu dźwignie duszę nieskalaną.
Zrodzony w latach wyczerpań, Adamie,
żywot pędziłeś pokoleniu zwykły:
nic w nim nie budzi, nie zbroi, nie łamie, —
byt to uroczy, — lecz zaprawdę: nikły.
A teraz przyszły godziny mocarne:
czemuż Twe życie na dusz małych miarę
wlecze się dalej — samotne i marne? —
czemuż się stało bezczynne i szare?
Omyłka jakaś bieg Twych myśli ścięła.
Słuchaj, zgon nawet u nas jest zasiewem,
bo w śmierci krzyczą: »Naprzód! Nie zginęła!«
nie tęsknisz — bracie — za podobnym zewem? —
Pomnij, że wszelkim troskom budowniczym,
niezrachowanym trudom, przyszłym plonom
w uboczu stajesz: gdy tor dróg wytyczym
Ty im zaprzeczysz — duszą rozranioną.
Aby uprzedzić ból rany, co w szramie
nawet się jątrzy, — każdą radość plami, —
dziś, przyjacielu mój dawny, Adamie,
gdy życiem mało, wzywam Cię — słowami.
Przyjaźń zamiera w wypadków topieli,
was żaden nakaz nie budzi, nie woła —
i ta nieszczęsna gnuśność tak nas dzieli,
jakby najcięższy spór nie dzielił zgoła.
Co się w was dzieje—nie rozumiem, nie wiem,
spokojnie, chłodno bieg zdarzeń śledzicie —
a wokół płoną śmiertelnym zarzewiem
dusze, i walka o zgon wre lub życie.
Wyście wybrali, w dniach przełomu, próby
trudno na hazard wystawiać się w czynie, —
a jednak wyrzut, — plon trzeźwiej rachuby, —
w krew wam się wsącza i ze krwią — popłynie.
Kara w Was leży. My sądzić nie będziem.
Polska z łask drzewa owoce i liście
rzuci wam złote, lecz kiedy orędziem
synów wzywała, wówczas — nie przyszliście…
Broń gotową odrzucają, odrzucają ręce,
a wszak o nią się modliły myśli pacholęce,
a wszak o nią się modliła dusza niezatruta
beznadzieją i rozpaczą — pod wszechwładzą knuta.
Niepodjęta broń spoczywa w ciemnym magazynie
i chłód od niej, mściwa cichość, jakaś groźba płynie
Kraj bezbronny głodu, ognia, mordu stał się pastwą
a broń leży — porzucona jak stare żelastwo.
Opuszczona broń ma mściwą i okrutną duszę.
Bóg ją zesłał za wiekowe narodu katusze,
Bóg ją zesłał — więc w ponurem utajeniu czeka,
czeka ludzi i odwagi i czynu człowieka.
Wychowane w półsłużalczej, w lękliwej udręce
za broń własną nie chwytają silne, męskie ręce,
A broń milczy, broń złożona w ciemnym magazynie,
tylko drzewa wokół szepczą o hańbie, o winie.
Z miejsc, gdzie pustkę zdziczały wiatr w locie przecina,
kędy dyszą jeziora, co nie znają łodzi,
z kraju, gdzie bagna płaskie pilnie ssie wiklina,
w którym nic się po wydmach odludnych nie rodzi —
Widzę Cię przed oczyma — i słyszę, Warszawo:
po niebach rozpalonych płoną łuny Twoje,
Twoje wnętrze jak wulkan drży podziemną wrzawą
i wstrząsają niem wiecznie czujne niepokoje, —
Po bagnach od spis, kuli setkami giniemy,’
— ciał męką trzeba wschodnie wykuwać granice, —
myśl nasza pragnie wchłonąć i zdusić bór niemy,
lecz nie pójdą wysiłki i czyny na nice,
O miasto niespodziane, miasto milionowe,
zrodzone w fonie mego wsiowego narodu,
Tyś Polski Dopełnieniem — Ty skończysz budowę
już zaczętą, Ty zemścisz gorycze zawodu. —
Z miejsc, gdzie chałupa w ziemię wykrętnie się wciska
na odgłos ludzkich kroków w niegościnnej dziczy,
z mgieł ponurych i z pośród piachów zapadliska —
słyszę, głos Twój Warszawo manifesta krzyczy.
Tak zaszumiały mi drzewa,
gdym się obudził w obozie:
»radość w Twą duszę zawiewa,
choć ciało winno żyć w grozie.
Życie sypnęło ci złotem/
masz więcej, niźli marzenie.
Czy śniłeś chociaż raz o tem? —
a widzisz, a widzisz, że nie,
Przeszedłeś ponad twe plany,
nad łatwych tworzeń okolę,
szlak dawnych marzeń — porwany.
Masz życie, życie sokole.
Przyznaj, — to rozkosz niestarta
ofiary własnej być panem,
tak cisnąć sobą — do czarta —
bezwzględnie. Iść za wybranem.«
O drzewa, w wydarzeń wirze
wierne prostocie jedynej,
oto was słucham w jassyrze
nie cierpiąc wątpień, ni winy.
Już mogę się bez wahania
zdać sądom waszych konarów/
życzliwe są mi ich wiania,
życzliwy śródleśny parów.
A jutro? — są tajemnice,
mroki ponure ich strzegą,
lecz mi nie wezmą ciemnice
spełnienia Czynu mojego.
Znam zresztą widok z rubieży,
na której Śmierć się wybiera:
niechże wezbrany czas bieży,
niech spada Losu siekiera…
Kłamcy tworzenia i ruchu
mówią, że rzecz wymarzona
<zbyt doskonała w duchu>
czynem — kostnieje i kona.
Nieprawda, kłam to zaiste —
małość jedynie tak powie.
Co bezcielesne — jest mgliste,
kapryśnej zdane osnowie.
Ostrzej przemawia i srożej
cud życia. W śnie się nie mieści.
Lecz człowiek pokłon swój złoży
dostojnej wcieleń powieści.
Dola jest w ręku woskiem
a Czyn radością człowieka.
Czyn — przebudzeniem boskieni/
Moc nasza na niego czeka.
Ci, co na przebój ruszyli
z swą myślą walkę wprzód wiodą,’
w pierwszej — pamiętnej — chwili
przed wątpień stają przeszkodą.
Wówczas się dziwne podniosą
głosy z powietrza i z wody ~
i trzeba owym głosom
hart rzucić — męski i młody.
Gdy mocą zwalczone władną
<nie zawsze, nie zawsze to bywa>
w otchłaniach kędyś przepadną
pokusy, strachy i dziwa, —
jasna się droga otworzy,
słodka w bezmiernej prostocie/
trud jeno na niej się sroży, —
mrok nie ma przystępu do cię,
Wprawdzie szeptają złowrogo
wieści, że tędy Śmierć chadza,
lecz czyliż prawdą być mogą?
Śmierci nie sięga tu władza.
Pamiętam: w marszu, — już za wsią, — z gęstwiny
drzew — pokolenia wyczytałem dolę:
wieś poszła w zgliszcza, tlały w niej perzyny —
a żyły tylko brzozy i topole.
Nazw drzew nie pomnę dokładnie, jedynie
dusza ich chora w pamięć mi się wpiła,
dusza spaczona przez żywot w krainie,
w której się paczy każda rodna siła.
Wzwyż nieprzeparcie w górę — szły te ciała
a szczyt ich pełza obleśnie, leniwie
ku ziemi zgięty: przemoc je spotkała,
wynaturzyła, zgniotła: trup w nich żywię.
Pamiętam inne: ktoś im w życia sedno
zaszczepił wrogim oddechem truciznę.
Pędy skarlały, — kurczą się i rzedną:
w niedorost idą ziemi soki żyzne.
Jeszcze zaś inne boleśnie, kurczowo
— a są to może pomarniałe dęby, —
żyją dusz jedną — przetrwałą — połową,
w jedną rzuciły stronę dążeń kłęby.
Wszędzie, gdzie spojrzeć — znać okaleczenia
i wszędzie widać mocną życia wolę
i półzwycięstwo, które sam rdzeń zmienia
duszy — i wszędzie oglądasz — niedolę. —
O bracia—drzewa słyszcie; jutro cały
kraj wstanie z gruzów, popielisk, cmentarzy, ¦
tam, kędy walki i pożary wrzały
ziemia spokojny trud znowu zamarzy.
Pomnijcie zatem, jeśli niezmożoną
pni jędrność dacie zrębom nowej chaty —
to wówczas spłaci przez to wasze łono
dług — który płacą naszej krwi szkarłaty…
W lesie na prawo piekło, tam w tej chwili
główny punkt bitwy. Zwycięstwo się chwieje.
Powietrze jęczy, syczy — coś w niem kwili.
Skorupa ziemi pęka w czarne leje.
Ogniste słupy lecą w drzew szpalery,
działa miotają najchrapliwsze tony.
Rośnie niesforny szczekot tyraliery,
w las coraz nowe wsiąkają plutony,
Lecz ich nie widać, kraj zda się odludnią,
w której powietrze złowieszczo skowyczy.
W dali zajadłe mitraliezy dudnią,
Szeregi pełzną dołem. Śmierć je liczy.
Ona to głosy po przestrzeni niesie,
tworzy kipienia, przeciągłe bulkoty,
chichot i gwizdy. Gospodarząc w lesie
ona przydrożne kopała wykroty.
Na wieczór główny szturm zapowiedziano/
huk wciąż się mnoży, — grunt drży, — echo biada.
Ogłuszającą salwą niespodzianą
brzmi w gęstym mroku wściekła kanonada.
Pod jej naciskiem pęka w czarne leje
skorupa ziemi, spojenia zawodzą.
Świat w utwierdzeniu, w posadach się chwieje,—
wstrząśnienia głuche horyzontem chodzą…
Na pagórczaku, w osłonie schorzałej
drzew, które pożar smolił w swym pochodzie,
krzyże nad piachu wyrastają zwały.
Bezładnie stoją w cmentarza obwodzie:
niektóre proste, — inne skroń oparły
na ogrodzenia pomurszałej kłodzie.
Po co ocalał ów tłum dawno zmarły? —
wszak ziemia wokół w ruiny zapadła,
płomienie wszystko, co żyło pożarły.
Kogóż wzywają cmentarne widziadła,
w chwili, gdy rzężą toczone zagładą
wsie, kiedy krzywda w świat idzie—pobladła?—
Za wsi zgorzelą, tam, gdzie łuny kładą
krwawe swe palce, którymi Bóg karze,
krzyże posępną stanęły gromadą.
Patrzący na nie w milczeniu cmentarze
mijamy, liśćmi zasute i tynkiem, —
ale surowsze stają się nam twarze.
Idziemy naprzód bojowym ordynkiem.
We mgle, wieczorem, pontonowym mostem
Bug przebyliśmy — i odtąd idziemy
przez kraj gnębiony przestrzeni rozrostem,
przez kraj ogromny, posępny i niemy.
Jedno za drugiem pól zatoczę wzrasta
i w widnokręgach bezkreślnych przepada.
Zmienia je sosen skarlała, żylasta
puszcza, milcząca — jak tchórzów narada.
Przed nami wieje — rzekłbyś — dech zarazy/
wsie, które sztabu plan dotknie — popieli.
W zgliszcza idziemy i wystygłe głazy,
w przestrzeń podobną grąźącej topieli.
Niedawno wichry jesienne się zwlokły,
W krzyżów związania poczerniałe walą,
Burzą jeziora. Drożyny rozmokły.
Ziąb i choroba podpełzują dalą.
Głód gospodarzy wśród ludzi i koni,
Każda chałupa przed nami się płoszy.
Znieruchomiała martwość w uszach dzwoni
obcy jesteśmy w wielkiej opustoszy.
A gdy wieczorem wśród blasku ogniska
chórem zaczniemy przypominać pieśni,
to drzewa cisną się i stają zbliska,
niby zgniewani olbrzymowie leśni.
A potem tworzą zwarty mur, jak gdyby
— troskliwym lękiem i ojcowską myślą, —
chciały odgrodzić chat strzechy i szyby
przed tem wezwaniem, które pieśni przyślą.
Bo pomną: skoro do duszy raz człeczej
dojdą — krew buchnie, płomienie zatańczą.
Rany wypełzną, których czas nie zleczy/
Wiatr szubienicą zatrzęsie — powstańczą.
Czerwone forty, — upał, kurz, zmęczenie, —
drzewa zdziwione, iż uszły zakłady,
fosy, warownie i bram chłodne sienie,
poopuszczane magazyny, składy.
Dalej złociste kopuły, betony,
znów sznury gmachów, znów kazamat ślepia/
ogrom potęgi potwornej spiętrzony,
w którą grom wali, którą grom rozczepia.
Kiedy armaty zmilkną, gdy zejdą ogniska,
skoro mroki wieczorne już dobrze zgęstnieją —
nieraz w biwaku świetle bagnet błyśnie zbliska, —
szare w niem pomęczone cienie się zachwieją.
— To piechota — na zmianę w okop pochodząca.
Wówczas coś nakształt wstydu w dusze nam się wszczepia,
i ciężko noclegować, sen z powieki strąca
świadomość, że — tam w rowach patrzą śmierci w ślepia.
— I chociaż nas bynajmniej wojna nie oszczędza,
chociaż źelaznem ciała zmęczeniem oplotła,
choć żre nas dnia każdego, wraz z robactwem, nędza,
choć i my głód żywimy z żołnierskiego kotła —
— to jednak o ataku myśląc, trupów zwale,
nieraz naszą ofiarę niczem nazywamy.
Bo czyż my się rzucamy naprzód, brać w zapale
—ciałem własnem—zasieki, śmierć plujące jamy?—
— Prawda — spogląda na nas piechota z podziwem,
pomni działa w pocisków pękających kłębie,
wie, że zwabione lufy migotaniem żywem
chętnie zlatują białe szrapneli gołębie.
Prawda, że im tajemny, święty przypomina
obrzęd — armat obsługa, skoro patrzą zdała.
Wszak pioruny budzimy — ziemia drżeć poczyna —
z naszym przyjściem zwycięstwa przechyla się szala.
— Jednakże my piechocie bezwzględne przyznajem
pierwszeństwo, gdy się przędzie rozmów wątek długi,
choć nie jest wcale skromność żołnierskim zwyczajem,
choć naprawdę są jednej trzy bronie zasługi.
— Bo przecież cały Legion —piesi konni, działa,—
narodu bezoręże znosi, w hart przemienia/
a przez to, że krew leje, że z niej rośnie chwała,
jest cały mocodawcą — mego pokolenia.
Mgły mlecznej splot
roztapia, bieli
obszary błot,
okrąg topieli.
A w chłodny zwój
smutek się plecie,
codzienny twój
towarzysz przecie.
Mgły gęsty kłąb
chłonie pobliże.
Rzuć przeczuć niże,
w hart duszy stąp.
Kanciaste, twarde, groźne osty,
osty kolące jak szyderstwo,
krwawe, jak zwątpień ropne chrosty
nie wyglądacie wy mi czerstwo.
Widzę już, jesień was badyli,
blednie i chudnie zła łodyga.
Mrzecie — a w pozłocistej chwili
Dobrych obietnic przędza miga.
Chor. Bol. Pochmarskiemu.
Wilgoć tchnie z bagien. Wśród łąk moczar czyha,
pośród trzęsawisk rude sterczą kępy.
Rzeczka zczerniaiy, ciężki nurt popycha —
za nią rząd domostw rysuje się krępy.
Uparta woda pięć coś wraca razy,
sama palczastych strug swych liczbę myli,————
że też te skisłe, zgnuśniałe upłazy
dożyły wielkiej, rodzicielskiej chwili.
Że też się przyjrzał przepraw wściekłej pracy
brzeg, gdy wróg zrąbał starczych mostów próchno,
że też tu właśnie konali czwartacy,
że tutaj zwłoki potopionych puchną.
Wszakże bez śladu wszystko w topiel wsiąka,
krew i okrzyki, wezwania, charkoty, —
ataków rozpęd, wytrwań cud. Ta łąka
nie zna wzruszenia, wspomnień, ni tęsknoty.
Więc senna roztocz widzenie przyzywa,
— Ospała polskich równi plątanina —
i my, płonący jak smolne łuczywa,
i nasz czyn żywy, co się w martwość wrzyna…
»Chodźcie tu! — na przeszpiegi, stary,
w obozowisko podchodzicie?« —
»Nie pany — mnie się patrzą mary.
Spór nie obchodzi wasz i życie.« —
»Wy co za człowiek?« — »Ja stąd rodem.
Z Polesia — tutaj zeszły lata.« —
»Cóż? — przyszedł do was świat pochodem
gdyście nie chcieli wy do świata?« —
»Oj ciągną ludy, — ciągną panie —
a nad ludami łuny gorą.«
»Lecz ty już dział słyszałeś granie? —
Przypomnij siwy Wernyhoro!« —
»Oj, pomnę panie. Byłem mały —
a przyszła wojna i mogiły,
russkie ją polską wojną zwały.
Potem się czasy uciszyły.« —
»No, a w ćwierć wieku?« — »małe sprawy/
jacyś się w lasach ukrywali,
ta ich wieszano. Szły obławy.« —
»Traugutta« głuchnie czyn w oddali…
»A teraz starcze, jak myślicie, —
cóż będzie? — jakiż los się złoży?« —
»Nie widno, panie. — Los mknie skrycie.
Było już różnie: lepiej, gorzej.
To jedno myśmy wszyscy czuli,
że jakaś krzywda kraj dzierżyła,
że ludzie jakiś ład — zepsuli,
że wrócić winna — Dawna Siła.
To myśmy też się nie zdziwili,
gdyście przybyli — hen — z daleka,
my to wiedzieli każdej chwili,
że tu coś woła was — i czeka.
Nie zgadnąć. »Idą nowe lata.« —
»Pewno, Moskale zwiali, ścierwy. —
No, a wy, — choć uboga chata,
weźcie, — żeś nie szpieg, — te konserwy«.
Armatnie koła lepkie koleiny
wpisały w miękkie, obłocone rżyska.
Jakże się wloką leniwie godziny:
milczące działa sterczą z usypiska.
Widząc skręcone, pomieszane ślady
mógłby pomyśleć kogo lęk się ima,
że tu szukano ujścia od zagłady,
nim zobaczono, iż powrotu niema.
Lecz jakże mylą te groźne pozory:
bitwy nie będzie — wróg się cofnął znowu
chcąc odwlec walkę do sposobnej pory:
wśród strzeleckiego nuda pełnie rowu.
Nikły deszcz ostrzej czasami uderza,
tumany białe rozwłóczą się polem.
Chandra ogarnia posępna żołnierza,
który klnie w duszy swą sobaczą dolę.
Lepiej, gdy kule natrętne mamroczą,
gdy granat jamy burzy, okalecza,
to wówczas w duszy walki też się toczą,
bo wówczas wola w bój idzie człowiecza.
Lecz od tygodnia mokniemy — i tyle.
Świat leniwymi oparami ziewa:
przechodzą marne a przewlekłe chwile,
w których się życie traci, zapodziewa. —
Zimno. Nie wolno rozpinać namiotów.
Co kto miał włożył: wśród siąpiącej młaki
siedzimy w płachtach u armat wylotów
niby niezgrabne, osowiałe ptaki.
A naokoło lepkie koleiny
pokryły siecią obłocone rżyska —
bez końca wloką się długie godziny:
milczące działa sterczą z usypiska.
(Prof. Leonowi Chwistkowi).
Po dniach niewielu wcieliliśmy w siebie
pola, zarośla, łąki i mokradła,
ich trud i troska, drapieżność w potrzebie,
ślepa chęć życia w dusze nam się wkradła.
Odtąd zaczęły po nas krążyć soki
nowe. Rozrosły się niby korzenie/
wilgotne macki prężą w łuk szeroki
swą parną bujność, zachłanne łaknienie.
Pragnień tyrania w duszach zwielmożniała,
innych zaś względów pospadała waga —
a tak żyć każe nam natura cała,
jej przykazanie i jej prawda naga.
Jedno nas dzieli: niepokój włóczęgi,
to, że jak wicher ciągle się tułamy,
że podciągnięte są koni popręgi,
że wciąż zmieniamy wykopane jamy.
Lecz ogorzałe i stwardniałe twarze
w wichrze co smaga, i deszczów tumanie,
w zimnie szarugi, drzew upiornym gwarze.
żywią — osiedleń tęskne zadumanie.
I skoro chaty dostąpimy wnętrza
cześć zabobonna w nas wstaje i trwoga,
tu ciepło mieszka, tu ogień się spiętrza,
stąd warcząc pierzcha zawierucha sroga.
Więc nam się widzi wieśniak rozczochrany
leśnem bożyszczem, choć nas z lękiem wita.
Że ma za sobą białe domu ściany
w czary potężne jest zbrojną kobieta.
Bowiem po kątach opar jakiś blady
błądzi za cieniem: to domostwa duchy
wdają się w tajne z sprzętami narady.
O ich mściwości chodzą głuche słuchy.
Więc piec cudaczny i nieodgadniony,
ogromny, możny: jak dziecinne bajki,
okienka w różne obrócone strony,
koszule z haftem i czerwone krajki, —
i owe ławy, co nam w zupełności
oddadzą rano wieczorne zmęczenie,
sadze okapu — patrzą na swych gości
raczej surowo niźli uniżenie.
Potem, gdy znowu nas w sobie pochłonie
wojna, gdy chlupa i jesień uderza, —
dymne ognisko w ciemnej nocy łonie
jest czemś podobnem do arki przymierza.
Ono nas łączy z dawniejszym żywotem,
z chat gospodarską, dziedziczną ustawą.
Dzisiaj — bezdomność, nie wiemy, co potem.
Niechże choć ogień rozbłyśnie jaskrawo.
Lecz ogień źle się u nas czuje, bowiem
syczy i wzdycha i jak ptak się zrywa.
Tęskni za domem, za bezpogotowiem,
za odpoczynkiem — niby dusia żywa.
A gdy mniej w kołach, języczkach się miota,
gdy dwuróg rośnie i już nie tak pryska,
gdy wreszcie wstaje ciepła fala złota —
pada komenda: „Wróg. Gasić ogniska”.
Z Szatanem walczą lękliwi i mali,
walczą o własnych pragnień wyrzeczenie:
podobnie wiatrak skrzydeł parą wali,
w ślepym zapędzie, aż skrzypi spojenie.
Dążeń niezmiennych, pustym kołowrotem
szczerbi się śmiga jego i zużywa,
ale wciąż krąży tam i znów z powrotem.
To droga ludzi, którym natchnień zbywa.
Ale są dusze na które napada
Anioł w ognistym utajony krzewie:
z nim więc śmiertelna zaczyna się zwada,
starcie i mozół — o których nikt nie wie.
Lecz jak słonecznik walczący ze słońcem
dojrzewa cudnie a niespodziewanie,
tak ten co walczy z Bożych Zesłań Gońcem
— trafiony mocą — mistrzem sam się stanie.
Wiatr nieodparcie przenika do ciała
a deszcz rzęsisty zalewa potokiem.
Mundur przemoknął, — skroń gorączką pała, —
ciemnawe płaty wirują przed okiem.
Młoty gdzieś huczą w głowie, czy nad głową, —
w sponiewieranych członkach dreszcz się czai,
po plecach ćmy ich zwolna i planowo
błądzą — podobne do robactwa zgrai.
Wszystko się miesza. Sam doprawdy nie wiem,
rozkoszą chyba trza nazwać nóg rwania
Głód, miast osłabiać, siły jest zarzewiem, —
zimnica ciepło niesie niespodzianie.
Zmęczenie — zda się — z odpoczynkiem spada, —
sen, to pamięci właśnie przebudzenie/
jakże mnie męczy ta przeciągła zwada,
ta ciągła zwada zjawisk — o znaczenie!
A jednak nie śpi — żyje — chęć wytrwania
wiecznie przytomna, świadoma i stała,
co wbrew rozkazom bólu duszę skłania,
by swem cierpieniem i sobą — władała.
Wczoraj — legendą jest, baśnią i mitem,
jutro — fantazya, bezpodstawna mrzonka/
dziś tylko żyje i spaja świat kitem,
świat, co się — w godzin zaprzeczaniu — błąka.
Kto szuka myśli, kto zdarzeń znaczenia
nie zślepił chyba oczu Nu—”podzianem,
życie jak morze w przypływie się spienia,
a nikt kaprysów jego nie jest panem.
Skowyczy z bólu lub w nicości drzemie
ten, kto się chełpił wczoraj zwyciężaniem.
Spojrzeniem chciwem ogarnijmy ziemię,
dziś — istniejemy, jutro — snem, podaniem.
Nawpół zatarty, jak stare podania,
które są baśni przeróżnych podłożem,
z półmroku izby ogrom się wyłania:
dziw ten — drewutnią, piecem jest i łożem.
Krążą też wieści, twierdzące na pewno,
że to on całą chatą gospodarzy:
słucha go pułap i podłogi drewno,
rad jego mądrych nikt nie lekceważy.
Tak — chociaż krnąbrne okna różnie siedzą,
choć jedna ściana na drugą się boczy,
spory wytrawną ktoś uśmierza Wiedzą,
ktoś to domostwo kłótliwe — jednoczy.
To wiem na pewno: dobrego olbrzyma
ma serce, — ogniem swym wesoło gderze, ~
lecz śledzi bystro płomieni oczyma,
czy go nie krzywdzą na mieniu żołnierze.
— O czem mówimy? — Różnie: czasem o tem,
co i jak robić u armat należy,
o bohaterstwie, a niedługo potem
karczemny dowcip rubaszny śmiech szerzy.
Ale najczęściej obecnie się gada
o wpółbajecznym wywczasie nad Nidą,
zwłaszcza, gdy chlapie szaruga, wiatr biada,
kiedy w przemarszach głodowe dnie idą.
— I konie myślą niewyraźnie nasze,
tęskniąc za stajnią i za lepszą pieczą,
jaszczyków postój śniąc, obfitą paszę:
„Dobrą jest walka pozycyjna rzeczą”.. —
— Tylko armaty stękają złowrogo
i skrzypią, sunąc wśród mgieł, co się włóczą
podziurawioną, niemożliwą drogą.
„Psiakrew, cholera, — skakać nas tu uczą!”
W obcym języku rozkazy rzucone
na niebezpieczną wiodą nas wyprawę —
kruki wraz z nami w jedną lecą stronę
i wrzeszczą: słychać ponurą ich wrzawę.
Przeczucie silne, męczące, złowieszcze
idzie jak wyziew, opar przez mokradła:
może już jutro, — może dzisiaj jeszcze, —
jawą się staną i ciałem widziadła.
Jakowyś ciężar na piersi się kładzie,
niby z tych piachów i wydm usypisko:
wszystko dziś mówi myślom o zagładzie,
i wszystko szepcze: „pewno zgon Twój blisko”.
W podobnych chwilach — jakimż chłodem wieje
życie z przyjaźni chełpliwe, z kochania, —
ieżeliś w ludziach kładł wiarę, nadzieje
dojrzysz, że twarz swą — samotność odsłania.
W podobnych chwilach — budzą się orkany
żądz niepodległych, — ofiarę cofają,
przypominają trud niezrachowany,
o życie skomlą przed losu rozstają. —
Wybór zrobiony: wola okiełznała
szemranie, wzwody falującej duszy,
już niepokojów zastyga nawała:
lecz złud w nas niema — widzim Śmierć w tej głuszy.
I tem są droższe kępiny sitowia,
sosny, jeziora, chatynki, moczary, —
tem rozleglejsze milczące pustkowia,
że śmierć w nich widać poprzez życia szpary.
Ten, kto ludzkiego tworzenia zna szlaki,
ten chłodno pieców wieśniaczych nie minie:
choć kształt ich ciężki, cudaczny, jednaki —
leży w nim prawda o Twórczości, Czynie.
Ten łuk nieśmiały krypt romańskich strzeże,
majestatyczność baroku śpi w bryle.
Choć słychać — zda się — pogańskie pacierze,
pale o kolumn śnią wytwornej sile.
Twórca nieznany w dobie przedwiekowej,
odpowiedników szukając dla duszy,
ciskał te formy, — złom przyszłej budowy, —
z mrocznej, wspaniałej, tajnej natchnień głuszy.
Tak w nieujętej, lecz żyjącej masie
różnych dokonań zarysy widnieją/
to, co wcieliło się w zwycięskim czasie,
co dziś przestało być mgławic zawieją.
Różne się formy — przeciwstawne — tłoczą,
niby w gorączce — ślepo, pożądliwie,
jak bez wzruszenia patrzeć na nie oczom? —
ta sama żądza we krwi naszej płynie.
Tak samo kłębią się potężną ławą
ciemne dążenia/ — dusza im tworzywem.
Twórczości rządzi tajemnicze prawo
ich narodzeniem, ich wybuchu dziwem.
I owe prądy rąbią życia stopnie
w nieświadomości: przyszłości i dzieła.
Może zgon ściągnie, zamiarów nie dopnie,
siła tajemna, co zamiar poczęła? —
Nieznana burza przed człowiekiem sunie/
wszystko niepewne — prócz nakazów ducha. —
Tę treść wyczytasz, jak w żakietem runie,
w strukturze pieca, — gdy wokół noc głucha.
„Nogi, co z trudu puchną
znalazłyż mądrość życia? —
(Zwątpienia sypkie próchno
wypełznąć chce z ukrycia).
Oto sponiewierano
w żołnierskiej, twardej woli,
twą dumę nieskalaną,
w karność — ma smak niewoli.”—
Wiem — myśli — co powiecie —
rozsądku znam korzyści,
lecz cóż jest, cóż jest w świecie
nad Czyn, co sen wasz iści? —
Z powagą witam cię, poczestny sprzęcie,
na rozkraczastych wsparty nogach — stole,
dziś opuszczony, odbieżon w zamęcie
tyś znał najlepiej gospodarzy dolę.
A ciebie proszę silna poprzecznico,
dźwigaczko dbała, prostaczej powały,
nie zwól ciężaru/ woli tajemnicą
utrzymuj belki, coby upaść chciały.
Witam was półki, talerze, czerpaki,
przy drzwiach stojące, na zaprożu, putnie:
niech strachu zbędzie się przedmiot wszelaki,
niechże nie płoszą was żołnierskie kłótnie.
Bądźcie nam rade. Krzywdzić was nie chcemy,
to inni ludzie ciała wam łupali,
skrzynię rozbili, stłukli szyby — nie my.
My z rana pójdziem — bez rozboju — dalej.
I ciebie piecu ognia niepokojem
nie zamyślamy dręczyć długo — zatem
bądź pośrednikiem: za wstawieniem twojem
niech płomień zmięknie, co umie być katem.
Niech rzutki, zmienny i cudny zapłonie
na zamoczonem poprzestawszy drewnie,
niech myśl zarzuci, by, w nocy osłonie,
pożarem wstawszy — lizać ściany gniewnie. —
Błogosławiony człowiek silnobarki,
który wprost ściany siennej — ku wygodzie —
zdziałał koślawe ławy, gdy pogwarki
zmilkną — tu zaśniem, nie pomnąc o chłodzie.
Błogosławiony hart <trudem niezgięty>,
geniusz i rozmach umysłu twórczego, —
iż pierwszą chatę stworzyły, jej sprzęty
i szczelność belek, co przed ziąbem strzegą.
Dziś dziedziczenia tajemnicą da się
przenieść poprawę losu w naszą dolę/
i chat gościny zażyjemy w czasie
kiedy butwieje od ulewy pole. —
Już warty stają, rozstano patrole,
broń w pogotowiu. Wyborna kwatera,
a choć od wrogów roi się okolę —
Śmierć niepomszczona w okno nie zaziera.
Ja, com odwrócił oczy od natury,
dziś jak niewolnik jej przemiany śledzę,
wichry, moczary i ostęp ponury
kołyszą duszę, nową budząc Wiedzę.
Dawniej sam sobie przysięgi składałem,
ciało dla Polski imienia kruszeje.
Trawi mnie ogień. Ofiarnym zapałem
przeobrażone całe Duszy dzieje.
Za zakochanie w życiu i pogodzie
widzę, jak głowy krzywi szubienica.
Robactwo pełza, jak po zgniłej kłodzie,
po ciele, którem potrząsa zimnica.
Zmiennych, podróżnych widoków ściganie
już Bóg pokarał: pozbawił osiedli.
Drogą mnie wiedziesz plag i ciosów Panie,
prorocy oną lud wybrany wiedli. —
Element życia mają owe trudy,
to poskramianie i jarzmienie koni,
jak ma ją w sobie przetapianie rudy
w kruszec, z którego dzieło się wyłoni.
— Tu własną siłę kujesz — nie zrzeczenie,
to twórczość, która z zwycięstwem się brata,
a, że zachacza o śmierć — większa w cenie:
Dusza narodu śniła o niej lata.
Wokół spotykam często ludzkie czyny,
których ohyda sen mi zrywa z powiek.
Ale wzgard szybko wymijam niziny:
tacy są ludzie, — lecz innym jest człowiek.
Niby słonecznych bóstw powinowaci
wpadliśmy w izbę przedwieczornym zmrokiem,
jej dzikość w gwarze i ruchu się traci,
wyparta młodym bujnych sił urokiem.
I choć komiśny but szeroko ziewa,
choć mundur — sito dziurami się roi —
jakiś odmienny od nas duch zawiewa,
każdy kąt widzi: to obcy, nie swoi.
I chłop stareńki, co z pieca się zwleka
widząc tych pańskich gości w głębi chaty,
czuje, że przyszli ogromnie zdaleka
i mamie cicho: „bogate sołdaty”.
W tajni zrodzona moc wiejąca
w bór weszła, drzew rysunek zmącą,
w gałęzie nowe życie niesie,
bogactwo kształtów budzi w lesie,
Szmer liści rośnie, szept się mnoży,
Niepokój błądzi po rozdroży,
Wzruszenia chodzą i Zadumy
po puszczy, rozmodlonej w szumy…
Znam to zbudzenie, to wezbranie,
wszak je z natchnieniem zsyłasz, Panie,
w chwili, gdy duszy głąb zapłodni,
Czyn, — choć jej własny, — większy od niej.
Ten skurcz gałęzi… Strach je łamie, nęka,
Liśćmi niepokój rwie, nerwowa trwoga:
Śmierć patrzy w próchno, w każdy kikut sęka
jak rany leczyć biedzi się nieboga.
Widząc ją, jęczą jesienne jeziora,
w spazmach pianami parskają i śliną/
gdy na świat idzie odpocznienia pora
obłęd rozpaczy zda pełzać doliną.
Nawet te sosny skamieniałe w grozie —
z rozpaczą widzą pnie burzą strzaskane,
żyję zaiste w szaleńców obozie,
każdy tu kocha swą śmiertelną ranę.
A my? — wszak życie brutalnie otwiera
swoją zbrodniczą duszą — splugawioną —
a jednak równie serce bohatera
modli się o nie, jak i tchórza łono.
Piachu bezdroże,
wydm usypiska —
a może, może
godzina bliska…
Brnie, w trudzie stąpa
poprzez pustkowie
nadzieja skąpa
i szepce: „kto wie?”…
Gdzieś w bezkres płynie
piasku ławicą,
chociaż jedynie
głodem ją sycą…
W kwaterze jasnej dobrana kompania,
a gość, co zerknie nad przypiecek chytrze,
dojrzy, w tej słodkiej dobie spoczywania,
wino czerwone, grzane litr po litrze.
Gdy zolbrzymiałe w fantazyi przygody,
kołowrót przeżyć bateryi, — przejrzano,
wówczas przywódców według stałej mody
lubimy dotknąć — omową — przyganą.
O komendancie najpierw słychać zdanie,
rachunkiem stoi jego czyn szalony,
na darmo nic się — gdy on jest — nie stanie.
Zna — rzekłbyś — przyszłość: rezultaty, zgony.
To człowiek wojny, wykuty z kamienia,
innych wyniszcza — nie więcej niż siebie.
Każe jak piorun, straszą kar wspomnienia —
okrutny bywa zaiste w potrzebie.
Więc trwogę wnosi, lecz i zaufanie,
siła mu bije z chłodnego spojrzenia.
Przerasta wszystkich w decyzyi i planie
ten wróg uczucia, kowal wysilenia.
Oto co mówią broni towarzysze.
Nie znam dotychczas onego człowieka,
odjechał. Wkrótce ma wrócić, jak słyszę;
baterya z strachem dnia powrotu czeka.
Mniejszej jest miary, mniejszego zakroju
drugi oficer. Sportowiec młodziutki,
miłośnik koni, — wyszukany w stroju, —
bystry i żywy, lekkomyślnie rzutki.
Jak dzieciak wojną, oddziałem się bawi.
Znienacka czasem groza go zaskoczy,
ani jej przejrzy, ni potem przetrawi ~
te same nosi roześmiane oczy.
Budzi sympatyę, ale dobrze wiemy
co grozi skoro sam idzie z wyprawą,
czyż bezrozwagi las nie zemści niemy?
w moczarach zda się śmierć czychać z niesławą.
Lecz, — Piłsudczyku nieskalanej woli, —
nasz wodzu dawny, Ciebie krzywdzą gwary,
prawda, — spaczyły jasną czynów kolej
w rdzeń prostej duszy wżarte — zwątpień mary.
Czułem wśród marszów, mgieł, bitew i bieli
jako Cię trawi gorączka złowroga,
jak moc kruszeje, rozpada się, dzieli,
jak włos Twój zjeża bezpłodności trwoga.
Oto widziałeś sam kwiat pokolenia
zeszły napróżno, — zniweczony znowu.
Żołnierza łamie myśli spór i zmienia,
straciłeś pewność pośród wiar połowu.
Na skrzyżowaniu wirów, zbieżnych prądów,
mdlała energia, słabło Twe władanie.
Brak stanowczości cechą krótkich rządów/
nieład się wkradał w bateryi wiązanie.
Nie znają duszy rozdarcia tortury
ci, których szarpał sprzeciw ciała jeno,
ni chwil, gdy pryska cel, — kiedy ponury
cień jutra staje się działań gangreną.
Tragedyę duszy krótkowidztwo nasze
ochrzci nazwaniem ostrem: niedołęstwa,
chociaż świadectwo da spisków poddasze
i bój — czy zbrakło ci hartu lub męstwa?
A jednak przyznam, zawiodłeś nadzieje
serc, któreś zdobył — poprzedzony sławą.
Wdzięk szlachetności niczem, kto się chwieje
do uwielbienia traci wszelkie prawo. —
Epiczny spokój rozmowy niszczeje,
sąd traci miarę — nawet pozór racyi —
gdy rozbieramy złośliwości dzieje
podchorążego najświeższej formacyi.
Bo wówczas widać jasno jak na dłoni,
iże milszego dlań niemasz widoku
nad ostateczne utrudzenie koni,
ruinę ludzi, — brak jadła, obroku.
W noc, gdy biczuje deszcz, gdy tuman śnieży
— wszyscy to stwierdzą wartownicy przecie —
skrada się, czai — aż czujność ubieży,
poczem w raporcie do ziemi przygniecie. —
Ktoś u drzwi stoi. Słychać — zda się — kroki ,
to chwila w której legenda się rodzi.
Do szyby okna przylgnął cień wysoki,
jeśli nie kłamie wzrok w mroków powodzi,
A miałby zdobycz żołdak dokuczliwy/
bo inspekcyjny w wartowni nie siedzi,
lecz o niecnocie jego prawi dziwy,
gdy dolewają mu wina sąsiedzi.
Ty miałeś siłę, ja — nic, broń milczenia.
Deptałeś po mym honorze — dowoli.
Dziś pamięć krzywdy w pogardę się zmienia/
przebierasz miarę — przyjdzie sądu kolej.
Jest w tych postępkach metoda, Tyś wrogiem
wolności: przymus — prawowita władza.
Ze wierzysz w przemoc — pięść jest twoim Bogiem/
Do okrucieństwa kult jej doprowadza.
Poddana wola niczem, chcesz obroży —
i brutalnością chcesz żołdaczyć serca,
ten posiadł karność — kto się upokorzy.
Tak, tyś idei naszej — przeniewierca.
Lecz naszej siły moc knuta nie zmoże.
Patrzą Ci w oczy i nie chylę głowy,
to Ty, żeś deptał po moim honorze,
Ty — pojedynek przegrałeś duchowy.
„…marność, wszystko marność.
Wszystko — tylko nie serca i nie krwi ofiarność.”
Kazimierz Tetmajer Poezye VI.
Wojna, co nigdy nie bogaci przecie,
mnie trzy niewielkie zostawiła dary/
gdy na nie spojrzę — żyję w wspomnień świecie,
z przed ócz mi znika bieg wypadków szary.
I widzę bagna, pozapominane
pozycye, piachy, tajemne bocznice,
grozę odwrotów, sny z śmiercią o ścianę,
bezkresne pustych rozłogów martwice.
Czuję zmęczenie, które z nóg wprost ścina,
głód, prowadzący ludzi do grabieży.
Znów niezłomności pogodna wyżyna
łączy las przeżyć — tak niedawny, świeży.
Pierwszym z tych darów są listy matczyne
nabrzmiałe gorzkim niepokojem, trwogą.
Kto czuł jak gryzie, duszy podwalinę
samotność zmorą duszącą, złowrogą, —
ten wie, jak słodkie pamięci dowody,
wie jak się wita myśli, które lecą
za nami w owe zmagania, pochody,
zgon twój kimś wstrząśnie—ktoś zapłacze nieco.—
Drugi dar nazwać właściwie należy
zamianą, biorąc rzecz praktycznie: stratą.
Zgubiłem sygnet blizko Białowierzy,
nocując w lesie, za spaloną chatą.
Miast niego noszę obrączkę z szrapnela,
żołnierz zmajstrował ją podczas postojów,
myślę czasami, że się duszy wciela
kawał w ten pierścień. To symbol mych bojów.
Zwłaszcza, że w środku na pierścieniu siedzi
orzeł — niezgrabnie sumarycznie ryty.
Trzebaż to było dna duszy spowiedzi,
byś wykwitł godłem, ptaku, co znasz szczyty.
Trzebaż to było przejść przez ciężką próbę
przełamań, nędzy, — wyrzec się nawyków, —
bym mógł Cię nosić, przez prostacze, grube
ręce zbudzony, ptaku polskich szyków. —
Trzeci podarek, to karta wojskowa,
w którą adjutant wpisał dnie rozprawy,
„Brał udział w bitwach” trzy widnieją słowa,
niżej zaś daty i szereg nazw krwawy.
Z miłością patrzę w te suche —wyrazy/
dyszą od ognia, mieszczą zdarzeń tyle.
Odczytywane chyba tysiąc razy
prawią o trudach, o harcie i sile. —
Świat jak pijany sam sobie zaprzecza,
nurt przeinacza i miesza i skłębią —
jednak istnieje treść wiecznie człowiecza
i wieczna, ludzka, niezmieniona głębia.
Któż wie gdzie rzucą mnie losu chyboty? —
Lecz to wiem pewnie, że mi zawsze chlubą
będą żołnierskie dnie, — celem tęsknoty, —
i że je nazwę: sił zwycięzką próbą.
Pomimo wszystko. Chociaż życie krzyczy,
że śmiałe czyny będą pokarane,
choć mi już w usta napchało goryczy —
wierzeń nie cofnę. Przy swem pozostanę.
Prawda iść w przebój sił czasami zbraknie
lecz wyczerpanie na krótko pęd zgłuszy,
już duch minionych powinności łaknie —
już zbudowany gościniec snom duszy.