W E B Griffin Odznaka honoru 1 Gliniarze

W.E.B. Griffin




Gliniarze


Odznaka Honoru II

Men In Blue

Przełożyła Ewa Wojtczak


Dla emerytowanego sierżanta Zebulona V. Caseya

z Wydziału Spraw Wewnętrznych

Departamentu Policji Miasta Filadelfia.

On wie, za co.



Jeden


Myślę, że jestem — pomyślała długowłosa, długonoga blondynka, rozdarta między uczuciami podniecenia i niepokoju — o krok od swojego pierwszego romansu z żonatym mężczyzną”.

Nazywała się Louise Dutton. Zasznurowała wargi w zadumie i nieświadomie przekrzywiła głowę na bok, gdy rozważała tę nieprawdopodobną możliwość.

Siedziała za kierownicą sześcioletniego żółtego kabrioletu marki Cadillac, model z 1967. Z opuszczonym dachem jechała na północ — dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę szybciej niż dozwolone siedemdziesiąt — środkowym pasem Roosevelt Boulevard, który przebiega przez centrum północno–wschodniej Filadelfii, od Broad Street do Bucks County.

Louise Dutton miała dwadzieścia pięć lat, ważyła pięćdziesiąt dwa kilogramy, a jej blond włosy miały naturalny kolor, stanowiąc genetyczny dar od ojca. Trzy lata temu ukończyła studia (licencjat z angielskiego) na Uniwersytecie Chicagowskim. Przepracowała rok jako reporter „od wszystkiego” w gazecie „Clarion”, wydawanej w mieście Cedar Rapids, stan Iowa, sześć miesięcy zajmowała się zbieraniem informacji dla dziennikarzy KLOS–TV (Kanał 10) w Los Angeles, stan Kalifornia, a później przez jedenaście miesięcy pojawiała się na wizji, przedstawiając informacje z terenu w WNOG–TV (Kanał 7), w Nowym Orleanie, stan Luizjana. Od pięciu tygodni mieszkała w Filadelfii, współprowadząc program Wiadomości Dziewiątki w WCBL–TV (Kanał 9), czyli trzydziestominutowe lokalne informacje, nadawane dwukrotnie — o 18.00 przed ogólnokrajowym dziennikiem oraz o 23.00.

Teraz, podczas jazdy, przyszedł jej do głowy zwariowany scenariusz.

Mogłaby zostać zatrzymana za przekroczenie szybkości. Najlepiej przez jednego z tych nadętych policjantów z drogówki. Podszedłby butnie do jej auta; taki facet w krótkiej, lśniącej skórzanej kurtce, pod którą widać kaburę, broń i naboje.

Gdzieś się pali, kochana? — spytałby pan Macho, wymachując pistoletem i odznaką.

Tak naprawdę — odparłaby powoli, patrząc mu prosto w oczy i trzepocząc długimi rzęsami — jadę na spotkanie z kapitanem Moffittem.

Kapitan Richard C. „Dutch” Moffitt był dowódcą filadelfijskiej policji drogowej.

Oczywiście mundurowy, który by ją zatrzymał za przekroczenie prędkości, albo by jej uwierzył i potraktował z odpowiednim szacunkiem, albo by jej nie uwierzył i wypytał, gdzie ma się spotkać z kapitanem, a po jej odpowiedzi może pojechałby za nią w celu sprawdzenia, czy dziewczyna mówi prawdę. Tak, tak byłoby jeszcze zabawniej! Być może „Dutch” Moffitt poczułby się zakłopotany faktem, że jeden z jego ludzi dowiedział o potajemnym spotkaniu szefa z blondynką w restauracji.

E — stwierdziła w myślach — chyba jednak nie”.

Moffittowi zapewne by się coś takiego spodobało. Policjant mrugnąłby do kapitana, zwanego Dużym Dutchem, a ten skromnie wzruszyłby ramionami. Szef drogówki na pewno uważał, że młode blondynki powinny się za nim wprost uganiać.

Rany, tracę rozum — rozmyślała dalej. — Czy to samo przydarzyło się mojej matce? Pewnego dnia pojawił się mój ojciec, a ona oszalała na jego punkcie? Czy dlatego jadę tam, dokąd jadę? I w tych okolicznościach? Ponieważ »Dutch« Moffitt przypomina mi ojca? Czy to prawda, że wszystkie małe dziewczynki skrywają w sobie wstydliwe, sekretne pragnienie pójścia do łóżka z własnym ojcem? Czy tym jest dla mnie »Dutch« Moffitt — in loco parentis?’.

Przed sobą po lewej Louise zauważyła miejsce ich randki. A może po prostu miejsce zwyczajnego spotkania…?

Restauracja Waikiki Diner, sądząc z zewnętrznego wystroju, nie była filadelfijskim odpowiednikiem nowoorleańskiego lokalu U Arnauda czy choćby U Brennana; bardziej kojarzyła się ze Złotym Kociołkiem w miejscowości Cedar Rapids.

Louise poszukała skrętu i zawróciła, wciskając pedał gazu aż do podłogi, gdyż pragnęła zdążyć przed nadjeżdżającą z przeciwka dużą grupą samochodów, po czym szybko wjechała w Roosevelt Boulevard. Zbyt szybko! Skrzywiła się, gdy poczuła, że podwozie cadillaca szoruje po krawężniku.

Cadillac był prezentem dla niej za ukończenie college’u. A może raczej jednym z prezentów. Ojciec wręczył jej czek i powiedział, że ma sobie wybrać samochód.

Najbardziej podoba mi się twój — wypaliła bez zastanowienia. — Jeśli mogę.

Zdezorientowany przyglądał się córce przez chwilę, po czym zrozumiał.

Ach, żółty kabriolet? Ma już trzy lata. Właśnie miałem się go pozbyć.

Mogę więc go wziąć? — spytała. — Jest prawie nieużywany.

Zanim odpowiedział, popatrzył na nią z uwagą. Jak sądziła, usiłował pojąć jej pobudki.

Oczywiście — odparł w końcu. — Każę go komuś podstawić.

Pochyliła się i cmoknęła go.

Dzięki, tatku. A on ją uściskał.

Ojciec Louise Dutton nigdy nie ożenił się z jej matką. Louise była zatem dzieckiem z nieprawego łoża, inaczej mówiąc — bękartem. Jednak rzeczywistość wcale nie była — i nie jest — tak zła, jak uważałaby większość ludzi, wysłuchawszy tej historii.

Louise postawiono przed faktami, kiedy była małą dziewczynką. Otrzymała rzeczowe wyjaśnienie, iż istniały powody, dla których jej ojciec i matka nie mogli się pobrać, dla których nie mógł mieszkać z nimi ani widywać swojej córeczki tak często, jak by chciał. Tak przedstawiały się sprawy i najprawdopodobniej nic się w tej kwestii nie zmieni. Louise nie czuła nienawiści do żony ojca ani do swoich przyrodnich braci i sióstr.

Nie była zresztą dla swego ojca jakimś wstydliwym sekretem i mężczyzna bynajmniej nie żałował, że córka pojawiła się na świecie. Im była starsza, tym lepiej go rozumiała. On spędzał święta Bożego Narodzenia ze swoją rodziną, a ona z matką i jej mężem. Do obu mężczyzn mówiła „tato”. Z tego, co wiedziała, nigdy się nie spotkali, a Louise również nigdy nie widziała rodziny swego ojca, nawet z daleka.

Jej ojciec, odkąd ukończyła dziewięć czy dziesięć lat, co roku znajdował przed lub po Bożym Narodzeniu kilka dni, by spędzić je z nią, posyłał też po nią parę razy w roku i wtedy wyjeżdżała z nim na parę dni albo tydzień. W towarzystwie zawsze przedstawiał ją jako swoją córkę.

Gdy była uczennicą pierwszej klasy college’u, zabrał ją w dziesięciodniowy rejs z Baja, w Kalifornii. Poleciała do Los Angeles i spędziła noc w jego domu na plaży w Malibu, a potem pojechała żółtym kabrioletem do Baja. Cudowne dziesięć dni! Tak, tak, ojciec dobrze wiedział, dlaczego Louise chciała mieć jego kabriolet.

Przez jakiś czas zastanawiała się, co żona ojca i przyrodnie rodzeństwo myślą o niej i w końcu sobie uświadomiła, że są dokładnie w takim samym położeniu, co ona. Stanford Fortner Wells III, przewodniczący rady nadzorczej Wells Newspapers, Inc., postępował po prostu tak, jak mu się, cholera, podobało. Wszyscy oni mieli zatem szczęście, że jednocześnie był człowiekiem niemal zawsze uprzejmym, troskliwym i honorowym.

Och, może było mu łatwiej, skoro odziedziczył duże pieniądze… Może wcale nie byłby taki dobry, troskliwy czy honorowy, gdyby dla zarobku sprzedawał ubezpieczenia na życie albo był dilerem samochodowym. Może, lecz los wybrał inaczej. Stanford Fortner Wells III dostał w spadku po ojcu siedemnaście gazet i trzy stacje radiowe, po czym rozbudował to imperium do trzydziestu jeden gazet, czterech stacji telewizyjnych i czterech (wielkich) radiowych.

Jedyny niemoralny czyn, jaki Louise mogła mu przypisać, to był pozamałżeński romans. Innymi słowy, jako człowiek żonaty zrobił dziecko kobiecie, która nie była jego żoną. Spłodził Louise na niedozwolonym poletku. Jednak mimo to zachował się przyzwoicie. Nie opuścił żony i dzieci dla młodszej kobiety, nie porzucił też jej, swojej córki. A przecież mógł bez najmniejszego trudu „odpowiednio zabezpieczyć ją finansowo” i nigdy jej się nie pokazać na oczy.

Louise kochała i podziwiała swego ojca, a jeżeli ludzie tego nie pojmowali, miała ich gdzieś!

Znalazła miejsce do zaparkowania dla żółtego kabrioletu, wysiadła i ruszyła do Waikiki Diner. Na parkingu nie dostrzegła żadnych aut, które wyglądałyby na nieoznakowane wozy policyjne, co oznaczało, że „Dutch” Moffitt albo przyjechał własnym samochodem, albo jeszcze nie dotarł na miejsce.

Pchnęła drzwi do lokalu i weszła do środka. Wnętrze było większe, niż wyglądało z zewnątrz i miało kształt litery „L”. W krótszej odnodze, którą Louise widziała z ulicy, znajdował się kontuar ze stołkami o wyściełanych siedzeniach, a pod ścianą rząd ław z kanapami. Obok drzwi mieszczących się w narożniku litery „L” stała szklana lada z kasą oraz bar. Dłuższa odnoga litery „L” była szersza i mieściła jadalnię. Louise naliczyła około czterdziestu stolików; pod ścianą także tu stały ławy z kanapami.

Moffitta nigdzie nie było.

Louise zjadliwie powiedziała sobie w myślach: „A zatem pan kapitan Richard C. »Dutch« Moffitt, dowódca drogówki filadelfijskiego departamentu policji, jeszcze nie znalazł czasu, aby zaszczycić swoją obecnością Waikiki Diner”.

Pomóc ci, dziewczyno? — spytała kelnerka. Była drobna, miała pod sześćdziesiątkę, pomarańczoworude włosy i zbyt mocny makijaż.

Przypuszczalnie mam się tutaj z kimś spotkać — odparła Louise.

Czyli stolik — mruknęła kelnerka i zaprowadziła ją do jadalni. Louise zauważyła jednak, że jedna z ław przy ścianie, w miejscu, z którego widać było drzwi obok kasy, jest pusta, więc bez słowa wsunęła się na siedzenie przy niej. Kelnerka uszła jeszcze z dziesięć metrów, zanim zorientowała się, że dziewczyna już za nią nie idzie.

Obróciła się wreszcie i — oczywiście urażona — podeszła i położyła przed Louise ogromne menu.

Jakiś koktajl albo coś na czas czekania? — spytała.

Poproszę kawę — powiedziała Louise. — Czarną. Nie chciała, by alkohol jeszcze bardziej zaburzył jej procesy myślowe.

Rozejrzała się po jadalni i uznała, że jest to prawdopodobnie najbrzydszy lokal, w jakim kiedykolwiek była. Pod sufitem wyłożonym plastikowymi replikami drewnianych belek sufitowych wisiały fałszywe lampy udające te od Tiffany’ego, z lamp z kolei zwisały ogromne, obracające się wentylatory. Stojące przy ławach kanapy obito fioletowym winylem, tłoczonym w diamentowy wzorek. Ściana po przeciwnej stronie pomieszczenia stanowiła absolutnie koszmarny fresk, przedstawiający dziewczęta w powłóczystych sukienkach i chłopców w strojach, które wyglądały jak pieluchy. Wszyscy tańczyli wokół czegoś, co najpewniej miało być Partenonem.

Kawę Louise otrzymała w grubym, porcelanowym kubku, ozdobionym parą pochyłych palm i napisem: „Waikiki Diner, Roosevelt Blvd, Filad, Pens”.

Kapitan Richard C. „Dutch” Moffitt wszedł, akurat gdy odsuwała kubek — zaskoczona, wręcz zaszokowana gorącem płynu — od swoich poparzonych warg.

Policjant nie zdążył jeszcze przejść drzwi obok kasjerki, a już podskoczył do niego mały, drobny mężczyzna z dużymi wąsami, noszący obcisły garnitur w szerokie pasy. Osobnik ów podszedł do kapitana i wyciągnął rękę, uśmiechając się szeroko, jakby popisywał się licznymi złotymi zębami.

Dutch odpowiedział mu uśmiechem, prezentując komplet zębów dużych, równych i białych. Wówczas dostrzegł Louise i jego uśmiech jeszcze bardziej się rozszerzył, brwi zaś uniosły. Ruszył do stolika.

Cześć — zagaił, wsuwając się na krzesło naprzeciwko niej.

Cześć! — odparła.

To nasz gospodarz — dodał Dutch, kiwnąwszy głową na wąsacza. — Teddy Galanapoulos.

Proszę się czuć jak u siebie. Wszyscy przyjaciele kapitana Moffitta…

Witam — przerwała mu Louise. Mężczyzna mówił z lekkim greckim akcentem. Tak, teraz wyjaśniły się tańczące wokół Partenonu dziewczęta w sukniach i chłopcy w pieluchach.

Pięknie wyglądasz — ciągnął kapitan.

Dziękuję — odrzekła Louise. Zawstydziła się, poczuła bowiem, że się rumieni. Wstała. — Wybaczycie mi na chwilkę?

Kiedy wróciła z damskiej toalety, gdzie wściekła na siebie poprawiała włosy i szminkę na ustach, zauważyła, że kapitan zmienił miejsce. Teraz siedział na kanapce z fioletowego winylu. Jego lewa ręka, ogromna ręka, otaczała pękatą szklanicę z whisky. Dutch miał szeroką, złotą obrączkę na środkowym palcu prawej ręki.

Na jej widok zaczął wstawać.

Pierwszy raz widziała go w cywilu. Nosił niebieską marynarkę, pod nią żółtą koszulkę z dzianiny. Koszulka ściśle opinała jego szeroką pierś. Louise nie umknęło również, że w ramionach marynarki nie było pustego miejsca.

Nie przesiadaj się — poprosiła. — Najwyraźniej tu bardziej ci się podoba.

Jestem policjantem — odparł. — Policjanci nie lubią siadać tyłem do drzwi.

Naprawdę? — spytała, niepewna, czy Dutch mówi poważnie, czy też sobie z niej żartuje.

Naprawdę — potwierdził, po czym dorzucił: — Nie wiedziałem, co pijasz.

Niesamowite — mruknęła. — Jak to możliwe? Po raz pierwszy spotkała go dwa dni wcześniej.

Ich miejscowy oficjel, burmistrz Jerry Carlucci, który nigdy nie przepuścił okazji pokazania swojej twarzy w gazetach lub w telewizji, właśnie ponownie otwierał naprawiony odcinek autostrady Schuylkill Expressway. Była to prawdziwa uroczystość z rytuałem przecięcia wstęgi. Louise, nie mając akurat nic lepszego do roboty, pojechała wraz ze zwykłą ekipą, składającą się z operatora filmowego i producenta w jednym oraz reportera.

Początkowo zamierzała sama wystąpić przed kamerą. Jednak kiedy dotarła na miejsce i zobaczyła, co się dzieje — a było tam wiele hałasu o nic — uznała, że nie będzie udawać wielkiej reporterki. Nie odjechała wszakże, postanowiła pokręcić się w pobliżu, na wypadek gdyby burmistrzowi znów coś się wypsnęło. Panu Carlucciemu często się to bowiem zdarzało (podczas ostatniego tego typu incydentu nazwał jednego z miejskich radnych „niedouczonym czarnuchem”), a Louise stale szukała ciekawych historii.

Kazała operatorowi rejestrować poczynania burmistrza od momentu jego przybycia aż do odjazdu.

Carlucci miał zwyczaj przemieszczać się po mieście w dobrym stylu, w czarnej limuzynie cadillac, przed którą jechały dwa nieoznakowane wozy policyjne z ochroniarzami w cywilu.

Trzeci samochód zatrzymał się dokładnie obok Louise. Drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i z auta wyskoczył kapitan Richard C. „Dutch” Moffitt. Był wielkim facetem i miał na sobie mundur. A przedstawiciele drogówki nosili zupełnie inne mundury niż reszta filadelfijskiej policji.

Tutejsza policja drogowa powstała wiele lat temu jako wydział kontrolujący ruch drogowy, którego funkcjonariusze jeździli pierwotnie na motocyklach. Z tego też względu (z wyjątkiem najbardziej oficjalnych okazji) zakładali stroje motocyklistów — skórzane kurtki i spodnie oraz sztylpy z czarnej skóry — nawet gdy przesiedli się już do zwyczajnych wozów patrolowych i stali się odrębną, elitarną jednostką policji, którą wysyłano we wszystkie najbardziej kryminogenne punkty miasta.

W pokoju redakcji informacyjnej Kanału 9 przedstawicieli filadelfijskiej drogówki nazywano „komandosami Carlucciego” — z lekkim przekąsem, choć, co od razu zauważyła Louise, nie bez pewnej dozy szacunku.

Wówczas, gdy kapitan Richard C. Moffitt wysiadł z auta, Louise Dutton odkryła, że stoi tak blisko niego, iż czuje zapach skóry jego kurtki oraz żutego przez mężczyznę odświeżającego Sen — Sen. Jej oczy znajdowały się na wysokości jego odznaki, nad którą widniała przypięta błękitna wstążka w złote paski i pół tuzina gwiazdek. Jak słusznie przypuszczała dziewczyna, każda z tych gwiazdek oznaczała jakąś pochwałę i sugerowała wielokrotne nagrody za odwagę i dokonania.

Kapitan mrugnął do Louise, a potem — kładąc rękę na drzwiczkach samochodu — wspiął się na palce, aby zerknąć na limuzynę burmistrza Carlucciego. Louise dostrzegła, że nosił obrączkę, po czym odwróciła się, chcąc sprawdzić, na co Moffitt patrzy. W tłumie dwóch funkcjonariuszy w cywilu torowało drogę burmistrzowi, który zmierzał do zdobionych flagą słupków, połączonych wstęgą.

Wtedy kapitan ponownie spojrzał na Louise.

Widziałem panią w telewizji — zagaił. — Jestem Dutch Moffitt.

Podała mu rękę i również się przedstawiła.

Na żywo wygląda pani znacznie lepiej, Louise Dutton — stwierdził.

Mogę zadać panu pytanie, kapitanie Moffitt? — Natychmiast wykorzystała okazję.

Jasne.

Niektóre znane mi osoby określają policję drogową mianem „komandosów Carlucciego”. Jak pan reaguje na to określenie?

Mam je w dupie — odparował momentalnie i jednoznacznie.

Mogę pana zacytować? — spytała szybko.

Jasne, chociaż nie sądzę, by pozwolono powiedzieć to pani na wizji — odrzekł, szczerząc do niej zęby.

Arogancki z pana drań!

Och, z wielką chęcią spotkam się z panią gdzieś w mieście i wyjaśnię, czym dokładnie zajmuje się filadelfijska policja drogowa — oświadczył z całą powagą. — I dlaczego samą swoją obecnością drażnimy wszystkich chuliganów i różnych innych gnojków.

Posłała mu spojrzenie, które miało być maksymalnie pogardliwe.

Dorzucę do zaproszenia także kilka drinków i kolację — naciskał.

Może pan do mnie zadzwoni? — odcięła się z olśniewającym uśmiechem. — Oczywiście na domowy. Wolałabym, aby po telewizji nie zaczęła krążyć plotka, że umawiam się na kolację i drinka z jakimś komandosem Carlucciego. Szczególnie z żonatym komandosem… A zatem… Miło się z panem gawędziło, kapitanie…

Nie otrzymała odpowiedzi, której oczekiwała.

Naprawdę jest pani nadętą, zgryźliwą babą, co? — mruknął wesoło.

Odeszła wściekła. Zdecydowała wprawdzie, że Moffitt jest wystarczająco arogancki, by — mimo jej jednoznacznego sarkazmu — do niej zatelefonować, pomyślała jednak, z nadzieją, która szybko okazała się naiwna i dziecinna, że kapitan nie jest w stanie się do niej dodzwonić. Ze względu na rozmaitych świrów i maniaków, w studiach telewizyjnych panowała pewna niepisana zasada dotycząca telefonów. Nie można było zatem ot, tak sobie, po prostu zadzwonić do Kanału 9 i poprosić o połączenie z panną Dutton. Ale kapitana policji mogliby jednak z nią połączyć i… I co wtedy?

Dlatego też kiedy Louise wróciła do telewizji, od razu udała się do głównej telefonistki i oświadczyła, że z pewnych względów nie chce nigdy rozmawiać z kapitanem policji nazwiskiem Moffitt. Więc gdyby dzwonił, telefonistka miała mu powiedzieć, że Louise nie ma.

Wierzyła, że arogancki drań prędzej czy później zrozumie, iż ona nie ma ochoty na żadne kontakty z nim.

Na pewno przecież nie mógł zadzwonić do niej do domu. W studiu nie podadzą mu adresu, a jej numer telefonu był zastrzeżony.

Tyle że… Dzisiaj, mniej więcej przed trzema godzinami, telefon w jej mieszkaniu zadzwonił, akurat gdy Louise wchodziła pod prysznic.

Wiedziała, że to nie ojciec, gdyż zadzwonił już o dziesiątej, budząc ją i pytając, co słychać. A wszyscy inni mogli poczekać. Gdyby ktoś zrzucił na jej kraj bombę atomową, Louise na pewno wiedziałaby o tym wcześniej.

Telefon nie przestawał jednak dzwonić, więc dziewczyna — rozdarta między straszliwym rozdrażnieniem i rosnącym zainteresowaniem, które pojawiało się zawsze, gdy na horyzoncie migotała jakaś ciekawa historia — ociekając wodą, podeszła do aparatu stojącego obok łóżka.

Halo?

Wszystko u ciebie w porządku?

Głos kapitana „Dutcha” Moffitta pobrzmiewał prawdziwą troską, jednak zanim Louise uprzytomniła sobie ten fakt, zdążyła odburknąć mężczyźnie:

Dlaczego nie miałoby być?

Och, niektórych ludzi w twojej dzielnicy ktoś napada, rabuje albo coś gorszego — wyjaśnił.

Skąd masz mój numer? — warknęła, po czym, nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: — Skąd wiedziałeś, że jestem w domu?

Wysłałem radiowóz na twoją ulicę — odparł. — Powiedziano mi, że żółty kabriolet stoi w garażu.

Uniosła oczy i dostrzegła odbicie swego nagiego ciała w lustrze na drzwiach szafy. Zastanowiła się, co by kapitan Dutch Moffitt o niej pomyślał, gdyby ją teraz zobaczył.

Potrząsnęła głową i poczuła, że się rumieni.

Czego chcesz? — spytała.

Chcę się z tobą spotkać — odrzekł.

To absurd — prychnęła.

Tak, wiem — przyznał. — Mogę się wyrwać po szesnastej. Jest taka knajpka przy Roosevelt Boulevard, obok skrzyżowania z Harbison. Nazywa się Waikiki. Spotkajmy się tam kwadrans po czwartej.

Niemożliwe — bąknęła.

Z jakiego powodu?

Muszę pracować — jęknęła.

Nie, nie musisz. Nie okłamuj mnie, Louise.

Cholera, Dutch!

Szesnasta piętnaście — podsumował i odłożył słuchawkę. Dziewczyna znów obejrzała w lustrze swoje nagie ciało i wiedziała, że nieco po czwartej zjawi się w Waikiki Diner.

I teraz była w tym lokalu i patrzyła w oczy tego żonatego faceta, nagle uświadamiając sobie, że ostatnią rzeczą na świecie, jakiej pragnie, jest romans czy też inny bliski kontakt z nim.

Co ja sobie, do diabła, myślałam? Chyba mi kompletnie odbiło, że tu przyjechałam!”.

Jestem policjantem — wytłumaczył się. — Zdobycie twojego adresu i numeru telefonu to dla mnie pestka.

Chyba wezmę szkocką z wodą sodową — mruknęła Louise. — Czarny Johnnie Walker.

Pchnął swoją szklankę w jej stronę.

Zamówię następne drinki — powiedział.

Było to z lekka nieprzyzwoite i prawdopodobnie niehigieniczne, mimo to wzięła szklankę i upiła łyk. Tymczasem Dutch dał znak w stronę baru i zamówił dwa razy whisky.

Dlaczego to zrobiłam, do cholery? — zastanowiła się i szybko znalazła odpowiedź: — Ponieważ nie wiem, jak się zachować, żeby nie zrobić z siebie jeszcze większej idiotki niż dotąd. Jak ja się z tego wypłaczę?”.

Wąsaty grecki właściciel osobiście ich obsłużył.

Najwyraźniej mamy przynajmniej jedną wspólną rzecz — oznajmił „Dutch” Moffitt.

Niewiarygodne! — odcięła się złośliwie.

Uspokój się, Louise — poprosił. — Nie zrobię ci krzywdy.

Przypatrzyła mu się z uwagą, wytrzymała przez moment jego spojrzenie, po czym odwróciła wzrok.

Nie wiem, po co tu przyjechałam — wyznała. — Muszę się jednak przyznać, że popełniłam błąd.

Moffitt otworzył usta, jednak zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dał się słyszeć męski głos.

Dzień dobry, kapitanie Moffitt, miło pana widzieć. Przed oczyma Louise pojawił się rękaw garnituru w drobną kratkę.

Witaj, Angelo — odparł policjant.

Louise, gdy ramię zniknęło jej sprzed oczu, podniosła wzrok. Nad ławą stał mężczyzna o przyjemnej aparycji i oliwkowej karnacji — wnosząc z imienia, Włoch — dokładnie ogolony i pachnący kosztowną wodą kolońską.

Akurat dziś rano mój ojciec pytał o pana — powiedział.

A jak się miewa twoja matka, Angelo? — odpowiedział pytaniem Moffitt.

Bardzo dobrze, dzięki.

Złóż jej ode mnie wyrazy uszanowania — dodał kapitan.

Angelo uśmiechnął się do Louise, po czym spojrzał na Moffitta.

Przedstawi mnie pan tej uroczej pani?

Miło cię było zobaczyć, Angelo — odparował Moffitt.

Angelo spłonił się i odszedł.

Co to było? — nie wytrzymała Louise. — Po prostu kiepskie maniery? Czy też może raczej…

Nazywa się Angelo Turpino — wszedł jej w słowo kapitan. — Nie chciałabyś go znać.

Niby czemu?

Bo to bandyta — wyjaśnił Moffitt. — Nie, poprawka. To człowiek dobrze ustawiony. Ich standardy są śliskie. Kilka lata temu ten wstrętny, mały gnojek był przecież zupełnie nikim.

Co to znaczy „człowiek dobrze ustawiony”? Dutch przyjrzał się Louise, ich oczy znów się spotkały.

Kiedy ktoś rozpoczyna karierę w świecie przestępczości zorganizowanej, jego największym pragnieniem jest właśnie taka funkcja — oświadczył kpiącym tonem Moffitt. — Ustawiony facet jest powszechnie akceptowany, cieszy się wszelkimi prawami i przywilejami niekwestionowanego mistrza w wybranym przez siebie fachu. Tak jak student medycyny marzy o zostaniu dobrym lekarzem…

Twierdzisz, że Angelo jest w mafii?

Nazywamy ich światek rodziną — wyjaśnił kapitan.

W jakiś sposób stał się „niekwestionowanym mistrzem”?

Jakieś sześć tygodni temu Vita Poltaro, ze względu na inicjały czasami nazywanego wiceprezydentem, znaleziono w bagażniku jego własnego samochodu na parkingu w centrum, tuż za hotelem Bellevue–Stratford. Biedny Vito miał z tyłu głowy dwie dziury po kulach kaliber .22, a w ustach, uszach, nozdrzach i innych otworach ciała pięciodolarowe banknoty. To oznacza chciwość. Myślę, że tę zbrodnię popełnił właśnie Angelo. Tydzień po tym, jak ci z przestępczości zorganizowanej znaleźli Vita, słyszeli, że Angelo pojechał do Nowego Jorku i wrócił w glorii chwały.

Louise nie miała najmniejszych wątpliwości, że Dutch mówi jej całą prawdę.

Czekaj, czekaj, jak mam rozumieć twoje stwierdzenie, że „ci z przestępczości zorganizowanej” znaleźli ciało? — spytała. — Umknął mi chyba sens tej części opowieści.

W policji powołano wydział do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej, który próbuje mieć na oku takich drani jak Angelo — wyjaśnił.

Znów popatrzyli sobie w oczy. Dziewczyna pierwsza odwróciła wzrok.

Tak naprawdę wcale nie chcesz rozmawiać o mafii, zgadza się? — spytał.

Nie — przyznała. — Nie chcę.

A więc o czym pomówimy?

Może o twojej żonie? — wyrwało się Louise.

Moffitt opuścił głowę, wzruszył ramionami, potem zerknął na swoją towarzyszkę.

O cholera! — warknął.

Była to reakcja na coś, co widział, patrząc ponad ramieniem Louise.

Dziewczyna zaczęła się obracać.

Nie odwracaj się! — polecił niemal bezgłośnie, lecz stanowczo.

Wysunął się zza ławy, wstał i ruszył do drzwi na palcach, cicho niczym kot.

Louise rozpaczliwie pragnęła spojrzeć i znów zaczęła obracać głowę, zrezygnowała jednak. Przecież Dutch wyraźnie jej zabronił. Chwilę później zdołała zobaczyć słabe odbicie kapitana w lustrzanej ścianie za barem. Widziała, jak Moffitt odrzuca dłonią połę marynarki, sięgając — jak się za chwilę okazało — po broń.

W tym momencie dziewczyna postanowiła się jednak odwrócić.

Kapitan trzymał rewolwer lufą do dołu, celując nieco na bok, gdzieś przy swoich stopach. Szedł w stronę kasy.

Przy kasie stał młody człowiek, chudy, o długich blond włosach. Nosił kurtkę zapinaną na zamek błyskawiczny, w ręku trzymał torbę z brązowego papieru, którą wyciągał ku kasjerce, wyraźnie ją jej podsuwając.

Gdy „Dutch” Moffitt znajdował się w odległości półtora metra od chłopaka, okazało się, że tamten również ma broń.

Mimo hałasów panujących w Waikiki Diner, Louise bez trudu usłyszała głos kapitana.

Połóż pistolet na ladzie, synu — polecił powoli. — Jestem funkcjonariuszem policji. Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił.

Młokos zerknął na niego i twarz mu pobladła. Oblizał wargi i zaczął opuszczać papierową torbę.

Wówczas jednak rozległy się strzały, jeden po drugim, pięć lub sześć. Brzmiały jak chińskie fajerwerki.

O cholera! — zaklął „Dutch” Moffitt, bardziej ze smutkiem niż gniewnie.

Szklany front lady z kasą roztrzaskał się, kasa z łoskotem spadła na podłogę, stojące na półkach za barem butelki z trunkami rozprysnęły się i pospadały.

Kapitan chwycił chudego blondasa za kołnierz kurtki i gwałtownie pchnął go na środek sali. Sam zrobił trzy kroki ku drzwiom wyjściowym. Pchnął je ramieniem i wypadł na zewnątrz. Podniósł rewolwer oburącz, wycelował, wystrzelił. A potem jeszcze raz i jeszcze.

Huk strzałów był ogłuszający i szokujący. Louise słyszała krzyki jakiejś kobiety. Ktoś głośno przeklinał.

Chudy blondyn przebiegł między rzędami stolików. Louise dobrze obejrzała jego twarz. Wyglądał na przerażonego.

Zerwała się z krzesła i pobiegła w stronę kasy.

Dutch był przed lokalem, klęczał obok kogoś leżącego na ziemi. Louise sądziła, że pewnie chodzi o innego mężczyznę o blond włosach, jednak w tym samym momencie kapitan przewrócił ciało na plecy i dziewczyna dostrzegła uszminkowane usta oraz czerwone, okrągłe oprawki damskich okularów.

Dzieciak uciekł w głąb restauracji — wrzasnęła do policjanta. Ponieważ Dutch nic nie odpowiedział, krzyknęła jego imię, a gdy zwróciła jego uwagę, powtórzyła, wskazując za siebie. — Wpadł do restauracji. Blond dzieciak.

Kapitan wstał i szybko ruszył w stronę drzwi, mijając Louise. Poszła za nim.

Pojawił się Grek, właściciel Waikiki.

Przebiegł przez kuchnię, sukinsyn — oświadczył. Moffitt kiwnął głową.

Włożył rewolwer do kabury, obok kasy, na podłodze poszukał telefonu, który spadł na cygara i owinięte w folię czekoladki, gdy stłukła się szklana lada.

Dutch wykręcił numer.

Mówi kapitan Moffitt z policji drogowej — rzucił w słuchawkę. — Jestem na skrzyżowaniu Harbison i Boulevard. Waikiki Diner. Dajcie mi wsparcie. Mam włamanie i strzelaninę. Potrzebna też karetka. Postrzelono mnie. Jeden mężczyzna uciekł piechotą w nieznanym kierunku. Biały, około dwudziestu lat. Długie, blond włosy, brązowa kurtka zasuwana na zamek błyskawiczny. Nie, do ciężkiej cholery! Harbison i Boulevard! — Odłożył słuchawkę na widełki, uśmiechnął się uspokajająco do Louise i oznajmił, podnosząc głos: — Już po wszystkim, proszę państwa. O nic nie musicie się już martwić — dodał. — Możecie spokojnie dokończyć posiłek.

Znów odwrócił się do Louise i przyjrzał się jej.

Dutch, nic ci nie jest? — spytała.

Nic — odparł. — Wszystko w porządku.

Po czym zatoczył się, zrobił krok w tył i osunął się przy ścianie.

Jego twarz coraz bardziej bladła.

To była dziewczyna, szlag by ją trafił! — mruknął zdumiony ledwie słyszalnym szeptem.

I wtedy bez słowa opadł na podłogę.

Dutch! — krzyknęła Louise, kucając przy kapitanie. „Och, po prostu zemdlał! — pocieszała się w myślach. — Tylko zemdlał. I tyle!”.

Jednak kiedy zobaczyła jego oczy, wiedziała, że nie ma w nich życia.

Och, Dutch! — załkała. — Och, do licha z tobą, Dutch!


* * *


Filadelfia, która w latach siedemdziesiątych była czwartym pod względem wielkości miastem Stanów Zjednoczonych, leży pośrodku korytarza Nowy Jork — Waszyngton, jednego z najgęściej zaludnionych obszarów w kraju.

Okrąg o promieniu stu mil, czyli stu sześćdziesięciu kilometrów, wyrysowany od figurki Williama Penna, wieńczącej czubek wieży ratusza stojącego przy Broad Street i Market Street w centrum Filadelfii, obejmuje Harrisburg na zachodzie, peryferie Waszyngtonu w Dystrykcie Kolumbii na południu, prawie cały stan Delaware na południowym wschodzie, New Jersey aż po wybrzeże na wschodzie, dotyka wierzchołka wyspy Manhattan na północnym wschodzie, a na północy niemal muska Scranton w stanie Pensylwania.

W tym okręgu o promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów leżą duże miasta, takie jak Baltimore w stanie Maryland, Camden, Trenton, Elizabeth, Newark i Jersey City w stanie New Jersey oraz wiele nieco mniejszych, na przykład Atlantic City w New Jersey, Wilkus–Barre w stanie Pensylwania (inne miasta Pensylwanii to York, Lancaster, Reading, Allentown, Bethlehem i Hazleton), Wilmington w stanie Delaware i New Brunswick w New Jersey; no i oczywiście części metropolii nowojorskiej, czyli Manhattan, Brooklyn i Richmond (Staten Island).

Na tak zwanym „standardowym statystycznym obszarze aglomeracji” Filadelfii i w okolicy mieszkają ponad cztery miliony osób, dodatkowe ponad dwa miliony zaś w obrębie granic miasta, które zajmuje w sumie trzysta trzydzieści kilometrów kwadratowych. W 1973 roku na tę liczbę mieszkańców w Mieście Braterskiej Miłości prawa i porządku pilnowało około ośmiu tysięcy policjantów.

Budynek administracji policji na Vine Street w centrum Filadelfii to gmach, który w innych miastach nazywa się siedzibą główną policji. W Filadelfii gmach ten, ze względu na jego specyficzny kształt, zarówno funkcjonariusze, jak i mieszkańcy znają pod potoczną nazwą Roundhouse.

Architekt, który wyobraził sobie ten okrągły budynek, zdołał zarazić entuzjazmem dla krzywizn urzędników miejskich, odpowiedzialnych za zatwierdzenie projektu. W Roundhouse nie ma zatem żadnych prostych korytarzy. Ściany wewnętrzne i zewnętrzne, nawet te z windami, są zaokrąglone.

Centrum radiowe departamentu policji miasta Filadelfia mieści się na pierwszym piętrze gmachu. Pracuje tam mnóstwo osób cywilnych oraz znacznie mniej policjantów. Wszyscy siedzą przy telefonach i pulpitach, przyjmując rozmowy od przedstawicieli społeczeństwa i od patrolujących ulice wozów policyjnych, którym przekazują też oficjalne polecenia.

W Filadelfii istnieją dwadzieścia dwa policyjne dystrykty, których funkcjonariusze mają obowiązek utrzymywać spokój w konkretnych częściach miasta. Każdy dystrykt posiada zestaw radiowozów i furgonetek policyjnych. Dodatkowo istnieje siedem wydziałów detektywów, którzy wprawdzie zajmują biura w budynkach poszczególnych dystryktów, lecz nie podlegają komendantom dystryktów — mają własną hierarchię. Posiadają też osobne pojazdy, również wyposażone w radia.

Własnymi radiowozami dysponuje również filadelfijska policja drogowa, która ma też odrębną siedzibę. Drogówka utrzymuje łączność radiową z pojazdami wydziałów: ruchu drogowego, do spraw przestępstw drogowych i zajmującego się przestępczością nieletnich, a także z dziesiątkami policyjnych ciężarówek holowniczych, pojazdami różnych jednostek specjalnych, takich jak K–9, obyczajówka, jednostka wodna, brygada antynarkotykowa, do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i szeregiem innych.

Istnieje oczywiście również konieczność utrzymywania komunikacji z pojazdami wyższego dowództwa departamentu policji, komendanta policji i jego personelu, zastępców komendanta i ich personelu, głównych inspektorów i ich ludzi oraz innych wyższych oficerów policji.

Skoro w danym momencie po mieście jeździ ponad tysiąc policyjnych radiowozów, konieczne stało się rozwinięcie — zarówno poprzez staranne planowanie, jak też metodą prób i błędów — systemu pozwalającego na natychmiastowy kontakt z właściwym pojazdem. Komendanta policji nie trzeba wszak powiadamiać o każdej stłuczce samochodowej, jaka miała miejsce na terenie miasta, nie interesują go też prośby policji lotniska o furgonetkę, która zabrałaby z terminalu trzech pijaków ani wezwanie pierwszego lepszego detektywa, szukającego podejrzanego o morderstwo w alejce przy North Broad Street.

Filadelfia podzielona jest na siedem okręgów policyjnych; na czele każdego stoi inspektor. Każdy z siedmiu okręgów obejmuje dwa do czterech dystryktów dowodzonych przez kapitanów. Każdy okręg posiada własną częstotliwość radiową. Radia pojazdów detektywów i wozów przydzielonych innym jednostkom dochodzeniowym (czyli zajmujących się narkotykami, wywiadem, zwalczaniem przestępczości zorganizowanej itd.) działają na paśmie H. Wszystkie radia wozów policyjnych można także przełączyć na uniwersalną częstotliwość awaryjną i częstotliwość funkcjonalną, zwaną pasmem J.

Dla przykładu — konkretny wóz policyjny z Szesnastego Dystryktu rutynowo operuje na częstotliwości C–l, która pozwala mu się łączyć z jego okręgiem (zachodnim). Jeśli wóz przełącza się na C–2, trafia na uniwersalne pasmo J. Podobnie, inny pojazd — przydzielony do okręgu południowofiladelfijskiego — pozostaje w kontakcie ze swoim okręgiem na częstotliwości C–l. Jadący tym pojazdem detektyw może dzięki pasmu H i częstotliwości C–l łączyć się ze swoim wydziałem (oraz innymi detektywami), równocześnie wszakże — poprzez przełączenie się na C–2 — może przekazać informacje na ogólniejszym paśmie J.

Wyżsi stopniem oficerowie mogą się łączyć z innymi wyższymi oficerami policji na częstotliwości detektywów lub na częstotliwości innych konkretnych służb, z którymi pragną się skontaktować. Zwykłe wozy patrolowe powinny się komunikować poprzez dyspozytora, gdyż rozmowy bezpośrednie są zabronione. Łączność pojazd–pojazd dozwolona jest jedynie na pasmach J i H.

Dyscyplina łącznościowa” jest rygorystycznie egzekwowana. W przeciwnym razie zapanowałby komunikacyjny chaos.

Poprzez uruchomienie odpowiedniego przełącznika dyspozytor centrali może wysłać wiadomość radiową każdej jednostce wyposażonej w radio — od policyjnej łodzi, pływającej po rzece Delaware, przez setki policyjnych wozów patrolowych, aż po samochód komendanta policji.

W pomieszczeniu centrum radiowego zdarza się, że na pulpicie sterowniczym błyska światło, operator wybiera odpowiedni przełącznik i mówi: „Radio policyjne”, a druga strona odpowiada: „Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, padły strzały”.

Nie każde wezwanie z taką formułką jest zasadne. Żargon ten znają różni cywilni mądrale, oglądający w telewizji seriale policyjne. Dziesięć czy dwanaście razy dziennie ktoś uznaje, że obserwacja sznura aut policyjnych, wjeżdżających na jego ulicę z wyjącymi syrenami i obracającymi się kogutami jest świetnym sposobem na ożywienie nudnego popołudnia czy wieczoru.

Osoby, które odbierają wezwania w policyjnym centrum radiowym, nie pracują tam jednakże od wczoraj, toteż często po prostu wiedzą — prawdopodobnie po samym głosie dzwoniącego albo tupecie, z jakim rozmówca podnosi alarm — że akurat ten telefon jest prawdziwy.

Dyspozytorką, która odebrała wezwanie kapitana Richarda C. „Dutcha” Moffitta z Waikiki Diner, była pani Leander Polk, lat czterdzieści osiem, bardziej niż lekko pulchna Murzynka, która pracowała w swoim fachu od dziewiętnastu lat.

Poruczniku! — zawołała, podnosząc głos jedynie po to, by przyciągnąć uwagę mężczyzny, nie zaś by pytać o pozwolenie.

Następnie wybrała odpowiedni przełącznik.

Tym samym dwa brzęczki, oznaczające wiadomość awaryjną, zostały wysłane do każdego policyjnego radia w Filadelfii.

Roosevelt Boulevard i Harbison — oznajmiła pani Polk powoli i wyraźnie. — Waikiki Diner. Wsparcie dla funkcjonariusza policji. Wezwanie telefoniczne. — Powtórzyła tę wiadomość jeszcze raz, po czym dodała: — Zgłoszono rabunek, strzelaninę i ranę postrzałową. — Powtórzyła także ten tekst, a następnie szybko wyjaśniła porucznikowi, który podszedł do jej stanowiska: — Telefonował kapitan Moffitt. — I znów nadała w eter: — Wszystkie pojazdy znajdujące się w okolicy Harbison i Roosevelt Boulevard. Otrzymano powiadomienie o rabunku na tym skrzyżowaniu. Poszukiwany biały mężczyzna, długie blond włosy, brązowa kurtka. Ucieka w nieznanym kierunku, ma broń.

Tę ostatnią informację również powtórzyła.



Dwa


Pojazd filadelfijskiej drogówki, Highway Dwa B, jechał Roosevelt Boulevard na południe. Kierujący wozem funkcjonariusz David N. Waldron właśnie wjechał na Oxford Circle. Obok funkcjonariusza siedział sierżant Alexander W. Dannelly. Dannelly i Waldron kilka minut wcześniej widzieli, jak ubrany elegancko i po cywilnemu kapitan „Dutch” Moffitt wchodzi do Waikiki Diner.

Była godzina szesnasta, a kapitan zwykle pracował do 17.15; często nawet dłużej. I w mundurze.

Kapitan jest najwyraźniej zaangażowany w jakieś wielkie tajne śledztwo — zauważył sierżant Dannelly.

Ma pan na myśli aferę szpiegowską, sierżancie? — spytał z uśmiechem funkcjonariusz Waldron.

Głupoty wam chodzą po głowie, funkcjonariuszu Waldron — odparował sierżant Dannelly, również z uśmiechem.

Wstyd mi za ciebie, człowieku!

Może kubek kawy, sierżancie? — odciął się Waldron.

W Waikiki na pewno serwują niezłą kawkę.

Widzę, że miewacie również tendencje samobójcze, funkcjonariuszu — odburknął wesoło Dannelly. — Mówiłem wam kiedyś, że to zauważyłem?

Ich rozmowę przerwały dwa sygnały dźwiękowe z radia.

Roosevelt Boulevard i Harbison — odezwał się głos dyspozytorki. — Waikiki Diner. Wsparcie dla funkcjonariusza policji. Wezwanie telefoniczne. — Powtórzyła tę wiadomość jeszcze raz, po czym dodała po raz trzeci: — Boulevard Roosevelt i Harbison. Waikiki Diner. Wsparcie dla funkcjonariusza policji. Wezwanie telefoniczne.

Jezu Chryste! — zawołał funkcjonariusz Waldron.

To na pewno kapitan — dodał Dannelly.

Zgłoszono rabunek, strzelaninę i ranę postrzałową — ciągnęła dyspozytorka. — Wszystkie pojazdy znajdujące się w okolicy Harbison i Roosevelt Boulevard. Otrzymano powiadomienie o rabunku na tym skrzyżowaniu. Poszukiwany biały mężczyzna, długie blond włosy, brązowa kurtka. Ucieka w nieznanym kierunku, ma broń.

Gdy sierżant Dannelly sięgnął po mikrofon, funkcjonariusz Waldron, nie czekając na jego rozkazy, przełączył transmisję na C–2, uruchomił w wozie migające światła i syrenę, a potem przycisnął stopę do podłogi.

Highway Dwa B włącza się do akcji — rzucił w mikrofon sierżant Dannelly.

Ford — którego silnik krzyczał w proteście, a opony piszczały — pospiesznie przejechał resztę drogi wokół Oxford Circle i zawrócił na Roosevelt Boulevard, kierując się do Waikiki Diner.

Druga odpowiedź przyszła sekundę później.

Highway Dwa Zero Jeden włącza się do akcji w Waikiki Diner.

Nie była to całkowita prawda. Dwa Zero Jeden nie był w stanie natychmiast włączyć się do akcji.

Lokal Waikiki Diner znajdował się na terenie Drugiego Dystryktu policyjnego. Dwa Zero Jeden był wprawdzie wozem patrolowym tegoż dystryktu, furgonetką ford, tyle że…

Tyle że policja filadelfijska, inaczej niż policje wielu amerykańskich miast, odpowiada dosłownie na wszystkie wezwania o pomoc.

Jeśli złamiesz sobie nogę, zadzwoń na policję! Jeśli wuj Harry ma atak serca, zadzwoń na policję! Jeśli wkręcisz sobie palce w maszynkę do mięsa, zadzwoń na policję!

Furgonetka policyjna odpowie na wezwanie, przyjedzie i przetransportuje cię do szpitala. Dotrzesz do niego wprawdzie bez szczególnych wygód, ponieważ z tyłu pojazdu znajdują się jedynie nosze, nie ma tam żadnego zestawu nowoczesnej aparatury ratowniczej, ale przewiozą cię do szpitala najszybciej, jak to jest w ludzkiej mocy.

Furgonetki policyjne to pojazdy kierowane przez uzbrojonych policjantów, zazwyczaj młodych, muskularnych, od niedawna pracujących w policji. Młode mięśnie funkcjonariuszy często są potrzebne, by znieść trzy piętra po schodach niejednego ciężkiego osobnika albo zapanować nad buńczucznymi pijakami, ponieważ furgonetka policyjna wykonuje także te funkcje, które przed wiekami spełniały irlandzkie wozy ciągnięte przez konie. Ze względu na to irlandzkie pochodzenie w Filadelfii furgonetki policyjne nazywa się paddy wagons (paddy to pogardliwe określenie Irlandczyka), a przydział do furgonetki uważa się za dobrą metodę wprowadzenia młodych policjantów w „prawdziwą” pracę na ulicach.

Kiedy z radia rozległo się wezwanie „potrzebne wsparcie dla funkcjonariusza”, Dwa Zero Jeden stał właśnie zaparkowany przed lokalem U Sida, Kanapki z Befsztykiem i Hamburgery na rogu alei Cottman i Summerdale, naprzeciwko liceum Northeast High School. Za kierownicą Dwa Zero Jeden siedział funkcjonariusz Francis Mason, natomiast funkcjonariusz Patrick Foley był akurat w lokalu U Sida, gdzie zamówił kilka kanapek z befsztykiem i serem oraz dwie duże cole, po czym skorzystał z męskiej toalety. On i Francis ubiegłej nocy wzięli udział w zebraniu związku zawodowego policjantów, podczas którego serwowano darmowe piwo. Foley chętnie korzystał z tej okazji i dziś od rana miał biegunkę.

Funkcjonariusz Mason, gdy usłyszał wezwanie, natychmiast podniósł mikrofon i powiedział, że Dwa Zero Jeden przyjmuje wezwanie, po czym włączył syrenę i światła, a następnie przechylił się ponad siedzeniem pasażera i pchnięciem otworzył tamte drzwi. Minęło jednak jeszcze dziewięćdziesiąt sekund (choć Masonowi wydawało się, że znacznie więcej), zanim pojawił się funkcjonariusz Foley z bolesną miną na twarzy. Biegł, pospiesznie zapinając pasek z kaburą, aż wreszcie wskoczył do furgonetki.

Mason zakręcił na Summerdale Avenue, przyspieszył, zahamował, zatrzymał się przy Cottman, poczekał, aż będzie mógł skręcić, wjechał w Cottman, popędził lewą stroną alei, pod prąd, naprzeciwko zbliżającym się pojazdom. Umknął przed nimi w ostatniej chwili, wymuszając zjazd na wewnętrzny, prawy pas ruchu.

Nieźle, kurde, jedziesz — podsumował go funkcjonariusz Foley.

Radiową wiadomość otrzymał także pojazd stojący na parkingu LaSalle College przy Dwudziestej Ulicy i Olney Avenue, tam gdzie załoga WCBL–TV właśnie skończyła nagrywać kolejny protest studencki, dotyczący ponownego wzrostu czesnego. Słysząc wezwanie, reporterka nazwiskiem Penny Bakersfield po chwili wahania uznała, że może okaże się ono interesujące dla Wiadomości Dziewiątki i nakłoniła swojego kierowcę do pospiesznej jazdy na miejsce zdarzenia.

Highway Dwa B wykonał szeroki, rozległy zwrot, ze zgrzytem hamulców zjeżdżając ze skierowanego na północ środkowego pasa ruchu Roosevelt Boulevard na biegnący w kierunku południowym prawy pas, po czym — wciąż z dużą prędkością — wpadł na parking przy Waikiki Diner.

Na parkingu nie było żadnych oznakowanych wozów policyjnych, co niemal całkowicie potwierdziło podejrzenia obu policjantów, że wezwanie „funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, padły strzały” pochodziło właśnie od kapitana „Dutcha” Moffitta, który jeździł albo pojazdem bez policyjnych oznakowań, albo prywatnym wozem.

Sierżant Dannelly otworzył drzwiczki, jeszcze zanim Highway Dwa B zatrzymał się przed Waikiki Diner. Gdy sierżant z wyciągniętym rewolwerem gnał w stronę budynku, funkcjonariusz Waldron prawie deptał mu po piętach.

Natychmiast zauważyli blondynkę klęczącą obok „Dutcha” Moffitta, który siedział na ziemi, oparty plecami o ścianę. Dannelly odepchnął dziewczynę, przypatrzył się pustym oczom kapitana, po czym sprawdził jego puls.

Wybiegł przez zaplecze — powiedziała bardzo cicho blondynka.

Biegnij za nim! — polecił sierżant Waldronowi. — Ja oblecę z zewnątrz.

Zerwał się na równe nogi i pobiegł ku tylnym drzwiom restauracji. Poczuł, że ogarnia go wściekłość, przez głowę przemknęła myśl: „Jakiś żałosny, pieprzony gnojek zastrzelił Dutcha, najlepszego cholernego kapitana w wydziale”, więc natychmiast nakazał sobie spokój.

Zatrzymał się, wziął dwa głębokie wdechy i ruszył dalej, obiegając lokal i szukając wzrokiem tylnego wyjścia. Nagle jednak zmienił zamiar. Wrócił do wozu patrolowego, którego drzwiczki wciąż pozostawały otwarte, przełączył radio na pasmo J i chwycił mikrofon.

Highway Dwa B do centrali. Niech wszystkie wozy Highway przełączą się na pasmo J — polecił. Odczekał chwilę, dając centrali czas na przekazanie wiadomości, a poszczególnym pojazdom na przełączenie częstotliwości, potem znowu przyłożył mikrofon do ust.

Highway Dwa B do wszystkich wozów Highway — kontynuował. — Mamy strzelaninę przy Boulevard i Harbison, z udziałem funkcjonariusza Highway Jeden. Wszystkim jednostkom Highway zleca się reakcję na to wezwanie. Obserwujcie obszar wokół wskazanego miejsca w poszukiwaniu podejrzanego. Centrala! Można jeszcze raz opis podejrzanego?

Rzucił mikrofon na siedzenie i ruszył biegiem do tylnego wyjścia Waikiki Diner. Wiedział, że wszystkie wozy policji drogowej w mieście włączyły w tym momencie swoje syreny i światła, po czym skierowały się do Waikiki Diner.

Drogówka troszczy się o własnych ludzi — zauważył głośno sierżant Dannelly, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć.

Trzeciej w kolejności odpowiedzi na wezwanie „funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, padły strzały” udzielono z radia nowego jasnobrązowego forda LTD brougham, rocznik 1973, jadącego na północ Roosevelt Boulevard. Pojazd mijał właśnie Adams Avenue oraz ogromny budynek z czerwonej cegły, w którym mieściły się regionalne biura Sears, Roebuck & Company.

Nic nie sugerowało, że LTD jest wozem policyjnym. Auto miało nawet białe opony. Kiedy kierowca, Peter F. Wohl, wysoki mężczyzna tuż po trzydziestce, ubrany w dobrze skrojony garnitur w drobną kratkę, postanowił odpowiedzieć na wezwanie, musiał się pochylić i otworzyć schowek, by wyjąć mikrofon.

Isaac Dwadzieścia Trzy — rzucił do mikrofonu. — Zgłaszam się do pomocy.

Wcisnął guzik na kierownicy, co spowodowało, że wszystkie światła pojazdu zaczęły migać (firma Ford nazywa to „awaryjnym systemem migaczy”), a jego klakson zaczął regularnie trąbić. LTD nie miał bowiem ani syreny, ani światła na dachu.

Isaac” jest sygnałem wywoławczym oznaczającym inspektora. Peter F. Wohl był inspektorem sztabowym. Przy tych bardzo rzadkich okazjach, gdy nosił mundur, jego rangę podkreślały insygnia w postaci złotego liścia, identyczne jak u amerykańskich oficerów wojskowych w randze majora.

Inspektor sztabowy był bezpośrednio wyższy rangą od kapitana, bezpośrednio zaś niższy od inspektora, który odpowiada wojskowemu podpułkownikowi. Inspektorów sztabowych było w filadelfijskiej policji osiemnastu, przy czym Peter F. Wohl był spośród nich najmłodszy. Inspektorzy sztabowi uważali się za najlepszych policjantów i tak też byli postrzegani przez osoby, które dobrze znały ich działalność.

Inspektorom sztabowym zlecono bowiem zbadanie w policji problemu korupcji, jednak nie tylko tym się zajmowali, zresztą nawet w tej konkretnej sprawie nie działali w sposób, o jaki większość osób ich podejrzewa. Nie interesowali się na przykład konkretnym funkcjonariuszem, przyjmującym od rzeźnika szynkę na Wielkanoc, jednak bacznie nasłuchiwali, ilekroć docierała od nich plotka, że jakiś kapitan zabrał nowym buickiem młodą blondynkę, która nie była jego żoną, na przykład do Jersey i tam wraz z nią stawiał na konie.

Uściślając, badali problem korupcji wśród członków miejskiej administracji, oszustwa przeciw miastu, przykłady łapówkarstwa i wymuszeń, przestępstwa z udziałem przedstawicieli polityki, co bardziej interesujące przedsięwzięcia przestępczości zorganizowanej oraz różne inne ciekawe sprawy. Nieuczciwi gliniarze stanowili zatem tylko jeden z punktów na ich liście, w dodatku dość odległy od szczytu owego spisu.

Peter (nikt nigdy nie nazywał go Pete, nawet gdy był dzieckiem, ponieważ już wówczas cechował się niezwykłym spokojem i godnością) Wohl nie bardzo odpowiadał popularnemu wizerunkowi policjanta. Oceniając go po wyglądzie, ludzie uważali go za maklera giełdowego, inżyniera lub prawnika, innymi słowy — jakiegoś specjalistę. Jednak Peter Wohl był w każdym calu policjantem. Spędził trochę czasu jako zwyczajny funkcjonariusz patrolowy, a w policji drogowej dotarł do rangi kaprala. Jednak po kursie na sierżanta, choć był młody i przepracował w służbie dopiero niecałe sześć lat, otrzymał przydział do jednostki zajmującej się wykroczeniami obywatelskimi. Od tego czasu pracował już w cywilu.

Mówiło się, że Peterowi Wohlowi bez wątpienia marzą się awanse, może nawet najwyższe stanowiska w policji. Był bystry, ciężko pracował i rzadko się mylił. Co równie ważne, pochodził z rodziny o wielopokoleniowych tradycjach policyjnych. Jego ojciec przeszedł na emeryturę jako główny inspektor, jednak rodzinne tradycje sięgały głębiej.

Wohlowie pochodzili z Hesji. Friedrich Wohl był rolnikiem z małej wsi w pobliżu Kassel, wcielonym do służby jako grenadier w regimencie lekkiej piechoty landgrafa Hesji–Kassel. Landgraf Filip, przede wszystkim dla sfinansowania uniwersytetu założonego przez siebie (i nazwanego na własną cześć) w budynkach, które skonfiskował kościołowi rzymskokatolickiemu w Marburgu nad Lahn, wynajął swoich żołnierzy Jego Wysokości Królowi Anglii, Jerzemu III, zmagającemu się właśnie z buntem w swoich koloniach w Ameryce Północnej.

Pewien przodek słynnego Williama Caseya (niektórzy twierdzą, że chodzi o barona von Steubena, inni wskazują markiza de Lafayette) zasugerował ojcom założycielom, że regiment lekkiej piechoty landgrafa Hesji — Kassel składa się z pierwszorzędnych żołnierzy (z powodu mundurów zwanych „czerwonymi koszulami”), którzy na pewno przysporzą sporo kłopotów Armii Kontynentalnej. Zauważyli oni wszakże również, iż wielu z tych żołnierzy wciągnięto do wojska wbrew ich woli, toteż niezbyt lubili landgrafa. I — co więcej — pewien ich procent stanowili katolicy, którzy uważali przejęcie przez landgrafa dóbr kościelnych za straszliwą obrazę wobec świętego Kościoła.

Pojawiły się pogłoski, że oferta w postaci ponad sześćdziesięciu hektarów ziemi, pewnej niewielkiej ilości złota i koni mogłaby skłonić niektórych przedstawicieli „czerwonych koszul” do dezercji. Teorię zastosowano w praktyce i przynajmniej stu piechurów skorzystało z propozycji. Wśród nich znalazł się grenadier Friedrich Wohl, mimo iż nie był katolikiem, a na służbę do landgrafa wstąpił całkowicie dobrowolnie.

Farma Friedricha Wohla, położona w pobliżu obecnego miasta Media, rozwijała się nieźle. Kiedy wybuchła wojna 1812 roku, Friedrich Wohl zapożyczył się pod zastaw farmy, a zdobyte fundusze zainwestował w okręt korsarski, który miał napadać na brytyjskie okręty i przynieść mężczyźnie fortunę. Jednak „Determination” wypłynął w dół rzeki Delaware w swój pierwszy rejs i słuch o nim zaginął.

I tak Wohl stracił farmę. Aby przeżyć, on i synowie wynajmowali się od tej pory jako parobcy.

Synowie szybko przeprowadzili się do Filadelfii, gdzie uprawiali — bez szczególnych sukcesów — różne rzemiosła. Otworzyli też kilka małych firm, niestety, wszystkie splajtowały. W roku 1854, zgodnie z Ustawą Konsolidacyjną, dzięki której obszar Filadelfii zwiększył się ze stu czterdziestu pięciu do ponad trzydziestu trzech tysięcy hektarów, przyłączono bowiem do miasta wszystkie małe jednostki administracyjne z okolicy, Karl–Heinz Wohl, najmłodszy wnuk Friedricha Wohla, wstąpił do nowo powołanego departamentu policji.

Od tego czasu zawsze przynajmniej jeden Wohl służył w filadelfijskiej policji. Kiedy Peter ukończył studia na akademii policyjnej i składał przysięgę, wśród audytorium na składanych krzesłach oprócz jego ojca, głównego inspektora Augusta Wohla, siedział kapitan, dwóch poruczników oraz jeden detektyw, którzy byli albo jego wujami, albo kuzynami.

Teraz przed Peterem Wohlem stał długi sznur samochodów zwalniających przed wjazdem na Oxford Circle. Żaden z pojazdów najwyraźniej nie zamierzał ustąpić miejsca inspektorowi, chociaż światła jego forda migały, a klakson nieprzerwanie wył. Wohl wściekał się do czasu, aż droga przed nim opustoszała, po czym wcisnął pedał gazu i popędził przez rondo, zostawiwszy za sobą pół tuzina obywateli zastanawiających się, gdzie jest policja, która powinna chronić zwykłych ludzi przed takimi idiotami, jak ten w jasnobrązowym fordzie.

Wohl dotarł do skrzyżowania z Roosevelt Boulevard, przy numerze 6600, gdzie Harbison i Magee łączą się, by wspólnie przeciąć bulwar, po czym znów się rozdzielają. Światło zmieniło się na żółte, później na czerwone, jednak inspektor pomyślał, że przemknie, zanim pierwszy samochód ruszy, wcisnął więc pedał gazu i przedostał się na dalszy pas, wówczas musiał wszakże ostro hamować, aby uniknąć zderzenia z furgonetką policyjną, która zjeżdżała Bustleton Avenue.

Mijając Wohla, policjant za kierownicą furgonetki posłał mu spojrzenie pełne absolutnej pogardy i wściekłości.

Inspektor dojechał za furgonetką na parking Waikiki Diner, gdzie również za nią się zatrzymał.

Stał tam wóz policji drogowej z otwartymi przednimi drzwiami i przodem skierowanym ku wejściu do lokalu. Wohl ujrzał też w przelocie funkcjonariusza drogówki, szaleńczo biegnącego z uniesionym na wysokość ucha rewolwerem. Mężczyzna wyraźnie kierował się ku tylnym drzwiom lokalu.

Inspektor wysiadł z forda i ruszył ku wejściu do Waikiki.

Hej, ty! — zatrzymał go męski głos.

Wołał go kierowca furgonetki. On także miał rewolwer, którego lufą również celował w niebo.

Jestem policjantem — rzucił Wohl. Gdy dostrzegł wyraz niedowierzania na twarzy młodego funkcjonariusza, dodał: — Inspektor Wohl.

Kierowca furgonetki bez słowa skinął głową.

Peter Wohl znowu ruszył ku wejściu i o mało nie nadepnął na ciało leżące w kałuży krwi. Szybko sprawdził puls, nie wyczuł go. Przyjrzawszy się, odkrył, że ma przed sobą zwłoki młodej kobiety.

Wstał i wyjął z kabury swój rewolwer, Smith & Wesson „Chief s Special” .38 Special z charakterystyczną krótką lufą. Nie miał już wątpliwości, że doszło tu do strzelaniny.

Tutaj, funkcjonariuszu! — zawołał jakiś głos. Wohl przyjrzał się mężczyźnie i rozpoznał w nim Teddy’ego Galanapoulosa, właściciela Waikiki. Odgarnął połę marynarki i wsunął broń z powrotem do kabury. Cokolwiek się zdarzyło w lokalu, teraz wszędzie panował już spokój.

Teddy nie wołał jednak do niego, toteż kiedy Wohl dobiegł, Grek popatrzył na niego z ciekawością, a nawet nieco podejrzliwie. Po chwili jednak go rozpoznał.

Porucznik Wohl — powiedział.

Ani pora, ani miejsce nie były właściwe, by poprawiać restauratora.

Witam, panie Galanapoulos — odrzekł. — Co się dzieje?

Ten pieprzony gówniarz zabił kapitana Moffitta — jęknął właściciel Waikiki i wyciągnął rękę.

Dutch” Moffitt, w cywilnym ubraniu, siedział na wpół oparty o ścianę. Obok niego klęczała jakaś kobieta. Szlochała i — akurat gdy Wohl się przyglądał — bardzo ostrożnie i bardzo czule położyła rękę na powiekach kapitana i zamknęła mu oczy.

Inspektor odwrócił się do drzwi. Funkcjonariusz z furgonetki właśnie wchodził, a parking już zapełnił się wozami policyjnymi, które z piskiem się zatrzymywały. Wybiegali z nich mundurowi.

Odłóż broń — polecił Wohl. — I idź po nosze. Kobieta na parkingu nie żyje.

Młody policjant z wyrazem rozczarowania na twarzy zastosował się do rozkazu.

Jakiś sierżant policji drogowej, którego Wohl nie rozpoznał, szybko przeszedł przez restaurację, wyjmując rewolwer z kabury. Popatrzył z zaciekawieniem na Wohla.

Jestem inspektor Wohl — przedstawił mu się.

Tak jest — odparł sierżant Alex Dannelly. — Było ich dwoje, inspektorze. Dutch dopadł swego zabójcę. Drugi przeżył. Biały mężczyzna, dwadzieścia do dwudziestu pięciu lat, blond włosy. Uciekł z restauracji przez kuchnię.

Zgłosił pan do centrali rysopis?

Tak, inspektorze — odparł Dannelly.

Przekażcie jeszcze raz szczegóły — polecił Wohl. — Potem zabezpieczcie miejsce przestępstwa i dopilnujcie, żeby nikt nie wychodził. Niech goście pozostaną na krzesłach, niech nikt niczego nie rusza…

Rozumiem — uciął sierżant, po czym ruszył do drzwi i kiwnął na trzech policjantów, którzy znajdowali się w środku.

Wohl ukląkł obok kobiety i delikatnie położył jej rękę na plecach.

Nazywam się Wohl — powiedział. — Jestem policjantem.

Obróciła się i popatrzyła na niego. W jej oczach dostrzegł przerażenie i łzy, które ściekały po policzkach, żłobiąc ścieżki w pudrze. Wyglądała znajomo. Ale na pewno nie była panią Richardowi C. Moffitt.

Pomogę pani wstać — zaproponował spokojnie.

Niech pan zdobędzie koc albo coś — poprosiła Louise Dutton niemal szeptem. — Przykryjcie go, cholera!

Teddy — zawołał Wohl. — Przynieś jakiś obrus ze stołu.

Pomógł kobiecie wstać.

Funkcjonariusze Francis Mason i Patrick Foley wbiegli z noszami, które wyjęli z bagażnika Dwa Zero Jeden. Szybko je rozłożyli i bezceremonialnie rzucili na nie zwłoki „Dutcha” Moffitta. Wohl ruszył do drzwi, by je im otworzyć, ale ubiegł go jakiś mundurowy.

Dźwięk syren na zewnątrz był teraz ogłuszający. Inspektor zajrzał przez szklane drzwi restauracji i zobaczył mnóstwo policyjnych aut. Na jego oczach biała furgonetka z wymalowanym na bocznych drzwiczkach napisem „WCBL–TV Kanał 9” zatrzymała się przy krawężniku. Rozsuwane drzwi otworzyły się i wyskoczył z nich mężczyzna z kamerą na ramieniu.

Wohl zwrócił się do blondynki:

Była pani przyjaciółką kapitana Moffitta?

Kiwnęła głową.

Skąd jaja, do cholery, znam? Czy widziałem ją gdzieś z Dutchem?” — pomyślał.

Po co to robią? — spytała. — On nie żyje, prawda?

Nie wiem, po co to robią — odpowiedział sobie w myślach inspektor. — Zmarłych zwykle zostawia się tam, gdzie padli, dla wygody detektywów z wydziału zabójstw. Ale tym razem, jak podejrzewam, nikt nie chce przyznać, że zastrzelony policjant naprawdę nie żyje”.

Tak, niestety nie żyje — przyznał głośno. — Może mi pani opowiedzieć, co się zdarzyło?

Próbował zapobiec napadowi — wyjaśniła Louise. — I ktoś go zastrzelił. Powiedział mi, że zrobiła to dziewczyna.

Do Waikiki wszedł korpulentny policjant o rumianej twarzy, ubrany w białą koszulę z kapitańskimi belkami przypiętymi do epoletów.

Nazywał się Jack McGovern i pełnił funkcję szefa Drugiego Dystryktu. Gdy Peter Wohl był kapralem drogówki, Jack McGovern był tam porucznikiem. Wcześniej niż Wohl awansował na kapitana, lecz z listy, czyli zgodnie z porządkiem starszeństwa, później zaś siedzieli w tym samym pomieszczeniu na egzaminie na inspektora sztabowego. Peter Wohl zdał ten egzamin z najlepszym wynikiem, natomiast Jack McGovern oblał.

Brwi kapitana McGoverna uniosły się na widok Wohla.

Co tu się stało, do jasnej cholery? — warknął. — Czy to „Dutcha” Moffitta właśnie stąd wynieśli? — dorzucił.

Tak, to Dutch — potwierdził Wohl. — Trafił na napad.

Brwi McGoverna uniosły się z powątpiewaniem.

Dutch nie żyje, Jack — dodał Wohl.

Jezu — mruknął McGovern i przeżegnał się.

Myślę, że powinieneś zająć się parkingiem — stwierdził Wohl. — Jesteś przecież w mundurze. Widzisz ciało kobiety?

McGovern potrząsnął głową.

Kobiety? Chcesz powiedzieć, że Dutcha zastrzeliła jakaś babka?!

Było ich dwoje — wyjaśnił cierpliwie inspektor. — Drugi uciekł. Dutch dopadł kobietę. Nie wiem, które z nich go zastrzeliło — dodał ostrożnie.

Dutch twierdził, że strzelała do niego kobieta — powiedziała cicho Louise Dutton.

Kapitan McGovern popatrzył na nią, znów unosząc brwi, potem spojrzał na Wohla.

Ta pani była wtedy z kapitanem Moffittem — wytłumaczył spokojnie inspektor, po czym odwrócił się do Louise. — Muszę zadzwonić — powiedział. — To zajmie chwilkę.

Kobieta pokiwała głową.

Rozejrzał się za telefonem, zobaczył aparat kasjerki leżący na podłodze ze słuchawką zrzuconą z widełek i zdecydował się jednak na płatny ścienny automat. Wrzucił dziesięciocentówkę i wykręcił z pamięci numer.

Biuro komendanta policji, sierżant Jankowitz.

Jank, mówi Peter Wohl, połącz mnie z nim. To ważne.

Peter? — spytał komendant Taddeus Czernick, odzywając się chwilę później. — Co się dzieje?

Komendancie, „Dutch” Moffitt trafił na napad w Waikiki Diner na Roosevelt Boulevard. Został zastrzelony, nie żyje. Jednego z napastników zabił, drugi zbiegł.

Jezu Chryste! — jęknął komendant policji Czernick. — Nie żyje?

Tak jest, szefie, niestety. W dodatku zrobiła to kobieta, to znaczy tak twierdzi świadek. Podobno sam Dutch jej powiedział, że zastrzeliła go kobieta.

Kto jeszcze tam jest?

Kapitan McGovern.

Boże święty — powiedział komendant. — Brat Dutcha też dał się zabić, pamiętasz?

Słyszałem o tym, sir. — A potem subtelnie dodał: — Komendancie, świadek to też kobieta. Była z Dutchem.

Zapadła dłuższa cisza.

No i? — spytał komendant Czernick.

Nie wiem, sir — jęknął Wohl.

Mam drugi telefon, Peterze. Właśnie dostaliśmy oficjalne zgłoszenie z centrali — wyjaśnił. — Kim jest ta kobieta?

Nie wiem. Wygląda znajomo. Młoda, ładna blondynka.

Cholera!

Pomyślałem, że lepiej pana powiadomię.

Zostań na miejscu, Peterze — polecił komendant. — Zadzwonię do burmistrza i dojadę do ciebie, kiedy będę mógł. Co do tej kobiety, podejmij decyzje, które uznasz za konieczne i stosowne.

Tak jest, szefie — odparł Wohl.

W tym momencie komendant policji się rozłączył.

Wohl odwiesił słuchawkę i bezwiednie przesunął palcami po dolnej szczelinie na dziesięciocentówki. Zdumiał się, gdy jego palce natrafiły na monety. Wyjął je, obejrzał, po czym wrócił do Louise Dutton.

Nic pani nie jest?

Dziewczyna w odpowiedzi wzruszyła ramionami.

Prawdziwa tragedia — dodał Wohl. — Miał trójkę małych dzieci.

Wiem, że był żonaty — oświadczyła zimno Louise.

Czy mogę wiedzieć, dlaczego znalazła się pani z nim w tym lokalu? — spytał.

Jestem z telewizji WCBL… — zaczęła.

Wiedziałem, że skądś znam pani twarz — wtrącił inspektor.

Miał mi opowiedzieć, co myśli o ludziach, którzy nazywają filadelfijską policję drogową „komandosami Carlucciego” — wyjaśniła ostrożnie.

To bzdura — zdecydował w myślach Wohl. — Na pewno coś między nimi było”.

Jak gdyby na potwierdzenie jego podejrzeń przy drzwiach pojawił się operator Kanału 9. Jeden z mundurowych zablokował mu drogę.

O rany, skoro ona tam jest, dlaczego ja nie mogę wejść? — zaprotestował operator.

Wohl ruszył do drzwi, zauważył jednak McGoverna, więc odezwał się, podnosząc głos:

Jack, zróbcie tu jakąś prowizoryczną barykadę, co? Nie wpuszczajcie nikogo!

Ze spojrzenia na twarz McGoverna wywnioskował, że operatorowi udało się prześliznąć między policjantami, których kapitan już rozstawił wokół lokalu.

Zabierz stamtąd tego faceta — polecił McGovern sierżantowi. — Tego z telewizji.

Wohl obrócił się ponownie do Louise.

Pani Moffitt, czy dzieciom byłoby bardzo nieprzyjemnie, gdyby dowiedziały się o tym z telewizji lub radia — tłumaczył.

Dziewczyna przez minutę patrzyła na niego bez zrozumienia.

Nie znam dobrze Filadelfii — odrzekła w końcu. — Jednak w większości miejsc istnieje niepisana reguła, że w sprawie podobnej do tej nic, żadne nazwiska ani fakty nie padają na antenie, póki najbliżsi krewni nie zostaną powiadomieni.

Tak jest i tutaj — przyznał inspektor. — Ale zawsze lepiej upewnić się dwa razy.

W porządku — zgodziła się. — Przypuszczam, że mogę zadzwonić?

Bylibyśmy bardzo wdzięczni — powiedział Wohl. Wyciągnął do niej rękę dłonią do góry, oferując drobne na telefon.

Louise wykręciła numer pomieszczenia redakcyjnego Wiadomości Dziewiątki. Telefon odebrał Leonard Cohen, dyrektor działu informacyjnego.

Leonardzie, mówi Louise Dutton. Policjant został zastrzelony…

W Waikiki Diner na Roosevelt Boulevard? — przerwał jej Cohen. — Jesteś tam?

Tak — potwierdziła. — Leonardzie, policja nie chce, aby żona usłyszała o tym z telewizji.

Wiesz, kto to był?

Byłam z nim — odparła Louise.

Widziałaś wszystko?

Nie chcę, żeby jego żona dowiedziała się z telewizji — powtórzyła Louise.

Hej, mała, nie ma problemu. Oczywiście, że nie. Niech rzecznik policji zadzwoni od nas i powie, kiedy możemy przedstawić szczegóły. Jak zwykle.

W porządku — stwierdziła Louise.

Powiedz ekipie, żeby nakręcili, ile się da, hmm… absolutne minimum, jakieś migawki z miejsca — polecił Cohen.

Potem wracaj, możemy montować to tutaj. Prawdopodobnie zrobimy wprowadzenie i główny reportaż. Nic ważniejszego się dziś nie zdarzyło. I… Naprawdę wszystko widziałaś?

Tak — ucięła. — Będę w środku. Odłożyła słuchawkę.

Właśnie rozmawiałam z dyrektorem działu informacyjnego — powiedziała Wohlowi. — Potwierdził, że telewizja nie wykorzysta materiałów, póki wasz rzecznik nie wyrazi zgody. Ma do nas zadzwonić.

Dopilnuję tego — obiecał Wohl. — Bardzo dziękuję, pani Dutton.

Obojętnie wzruszyła ramionami.

Za co? — spytała cierpko, po czym dorzuciła: — Jak ona się dowie? Kto jej powie?

Wohl wahał się przez moment, potem się odezwał:

Istnieje procedura stosowana w sytuacjach takich jak ta. Kapitan dowodzący dystryktem, w którym mieszkał kapitan Moffitt, został bezzwłocznie powiadomiony. Pójdzie do domu Dutcha i zawiezie jego żonę do szpitala. Zanim tam dojadą, do szpitala dotrze także prawdopodobnie burmistrz, komendant policji i szef patrolu specjalnego. Może będzie czekał również ksiądz z parafii kapitana Moffitta albo katolicki kapelan departamentu. Ci ludzie jej powiedzą. Wszyscy są przyjaciółmi. Kapitan Moffitt pochodzi ze starej, policyjnej rodziny.

Louise kiwnęła głową.

W tym czasie — ciągnął Wohl, zastanawiając się, dlaczego mówi jej to wszystko, szczególnie że nie pytała o takie detale — centrala powiadomi wydział zabójstw, techników z laboratorium kryminalnego oraz detektywów dystryktu północno–wschodniego. Wszyscy zjawią się tutaj za kilka minut. Najpewniej, jako że kapitan Moffitt był wysokim rangą oficerem policji, w śledztwo włączy się także główny inspektor kierujący wydziałem zabójstw.

A więc policja będzie wiozła tę nieszczęsną kobietę do szpitala, a w policyjnym radiu będą mówić o tym, co się tutaj działo? Zgadza się? Boże, to okrutne!

Policyjne radio w tamtym pojeździe będzie wyłączone — obruszył się Wohl.

Louise popatrzyła na niego.

Uczymy się na własnych błędach — wyjaśnił. — Już wcześniej ginęli funkcjonariusze. Brat kapitana Moffitta również został zastrzelony podczas pełnienia obowiązków służbowych.

Dziewczyna wpatrywała mu się intensywnie w oczy, jej brwi uniosły się pytająco, jednak nic nie powiedziała.

Detektywi z wydziału zabójstw będą chcieli z panią porozmawiać — dodał. — Przypuszczam, że rozumie pani, iż jest świadkiem wyjątkowym, gdyż zawodowo zajmuje się pani obserwowaniem. Zgodnie ze zwyczajową procedurą powinniśmy przewieźć panią do centrum, do wydziału zabójstw w Roundhouse…

O Boże! — przerwała mu. — Czy muszę przez to przechodzić?

Użyłem słówka „powinniśmy” — odparł inspektor. — Zawsze można zrobić wyjątek.

Ponieważ z nim byłam? Czy dlatego, że jestem z WCBL–TV?

Może z każdego z tych powodów po trosze? — odpowiedział spokojnie. — Tak czy owak, zamierzam polecić funkcjonariuszowi, aby odwiózł panią do domu.

Mam władzę, dzięki której mogę pozwolić jej zniknąć stąd, dzięki której mogę ją stąd odesłać — uświadomił sobie Wohl. — Komendant policji zasugerował mi, że mam z tą kobietą zrobić to, co uznam za konieczne i stosowne. Zastanawiam się, dlaczego postąpiłem inaczej?”.

Nie jadę do domu — odparła. — Jadę do studia.

Tak, oczywiście — zgodził się bez wahania. — Zatem do studia, a potem do domu. Mniej więcej za godzinę, gdy sytuacja nieco się uspokoi, wyślę kilku funkcjonariuszy do telewizji albo do pani domu. Zabiorą panią do Roundhouse, gdzie złoży pani zeznania.

Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie dokądś zawoził — rzuciła niemal wyzywająco.

Wydaje mi się, że jednak tak — upierał się Wohl. — Ma pani za sobą straszne przeżycie i na pewno nie jest pani w stanie prowadzić. Jesteśmy to pani winni, tak czy owak.

Popatrzyła na niego.

Patrzy, jakby mnie widziała po raz pierwszy” — pomyślał inspektor.

Nie podał mi pan swojego nazwiska — stwierdziła.

Wohl, Peter Wohl — odparł.

I jest pan policjantem?

Inspektorem sztabowym — odrzekł.

Nie wiem, co to znaczy — przyznała się. — Ale widziałam, że rozkazywał pan kapitanowi.

Nie zamierzałem tego robić — powiedział. — Jednak w tym momencie jestem tu najwyższy stopniem.

Głośno wypuściła powietrze.

W porządku — odburknęła. — Dziękuję panu. Nagle poczułam lekki zawrót głowy. Może rzeczywiście nie powinnam prowadzić auta.

Ostrożności nigdy za wiele — zgodził się Wohl, a następnie wziął dziewczynę pod ramię i ruszył z nią do drzwi. Kiedy kapitan McGovern zwrócił na nich uwagę, inspektor dał mu znak, by się zbliżył.

Jack, to jest panna Louise Dutton z Kanału 9. Była bardzo pomocna. Znajdź jakiś pojazd i dwóch funkcjonariuszy, jeden niech odstawi jej samochód, drugi ma ją odwieźć do studia, a później do domu.

Tak, teraz panią poznaję — stwierdził McGovern. — Jasne, inspektorze. Wszystko załatwię, nie ma problemu. Cieszę się, że mogę pomóc, panno Dutton.

Złapaliście tego drugiego? Tego dwudziestolatka? — spytała Louise.

Jeszcze nie — odrzekł kapitan McGovern. — Ale dopadniemy go.

A ta druga osoba… ta, która strzelała do kapitana Moffitta, to naprawdę była dziewczyna?

Tak, zgadza się, dziewczyna — przyznał McGovern, równocześnie kiwając głową w bok.

Louise podążyła wzrokiem za jego kiwnięciem. Mężczyzna w cywilnym stroju, lecz z kaburą przy biodrze — a zatem na pewno policjant — obchodził ciało i fotografował je ze wszystkich stron. A gdy skończył, inny policjant („detektyw” — poprawiła się w myślach Louise) pochylił się i dużym kawałkiem żółtej kredy obrysował ciało na asfaltowym parkingu.

Gdzie jest pani samochód, panno Dutton? — spytał Peter Wohl.

Louise nie mogła sobie przypomnieć, gdzie zostawiła auto. Rozejrzała się wokół bezradnie, dostrzegła kabriolet i wskazała go.

Tam — odparła. — Ten żółty.

Woli pani pojechać w swoim czy w policyjnym? — drążył Wohl.

Dziewczyna zastanowiła się przez moment, zanim odpowiedziała.

Chyba w swoim.

Ci funkcjonariusze zawiozą panią do studia, a potem do domu — dodał. — Proszę się stamtąd nie ruszać do czasu, aż zostanie pani przesłuchana przez detektywów z wydziału zabójstw. Bardzo dziękuję za współpracę.

Wyciągnął do niej rękę, którą uścisnęła w sposób…

Pierwszym określeniem, jakie przyszło Wohlowi na myśl, było słówko „profesjonalny”. Jej ręka była nieco wilgotna, co często stanowi symptom stresu. To był niezły pomysł, aby funkcjonariusze ją odwieźli. Poza tym Peter Wohl miał nadzieję, że dzięki temu prezenterka zachowa dobre zdanie o departamencie policji. A chwilę później przemknęło mu jeszcze przez głowę, że jej ręka jest naprawdę bardzo miła w dotyku. Miękka, gładka skóra…

Nietrudno odgadnąć, co Dutch w niej widział. „Co jednak ona widziała w nim? — zadumał się. — To przecież twarda, wykształcona, młoda kobieta, nie jakaś prosta sekretarka, którą może zafascynować potężny, silny policjant”.

Kiedy żółty kabriolet Louise Dutton, podążający za błękitno–białym wozem policyjnym, skręcał na Roosevelt Boulevard, na parking przed lokalem wjechał czarny oldsmobile z czerwonymi światłami, błyskającymi zza kratownicy.

Szef detektywów, główny inspektor Matt Lowenstein, duży, mniej więcej pięćdziesięcioletni facet o rumianej twarzy i siwych włosach, otworzył drzwi od strony pasażera, wysiadł i ze zdziwioną miną podszedł do McGoverna i Wohla.

Cholera, co za wstyd — zagaił. — Co za wstyd! Złapali tego uciekiniera?

Jeszcze nie, szefie — odparł McGovern służbowo. — Ale dopadniemy drania.

Każdego blondyna w kurtce zapinanej na zamek błyskawiczny, jakiego dostrzeżono na wschód od Broad Street, zatrzymano w celu przesłuchania — stwierdził oschle Wohl. Lowenstein popatrzył na niego, czekając na wyjaśnienie. — Pewien sierżant policji drogowej włączył pasmo J i przekazał rysopis poszukiwanego wszystkim pojazdom drogówki.

Lowenstein potrząsnął głową. Zgadzał się z Wohlem, że takie postępowanie było niepotrzebne, może nawet niemądre. Jednak policja drogowa miała swoje zasady i skoro jeden z jej ludzi został zastrzelony, można się było spodziewać takiego popisu lojalności. Zresztą było już za późno, kości zostały rzucone i niczego nie można zmienić.

Rozumiem, że mamy naocznego świadka — rzucił.

Właśnie odesłałem dziewczynę do domu — odparł Wohl.

Przesłuchali ją tutaj? Tak szybko?

Nie. Powiedziałem jej, że ktoś zjawi się u niej w domu za godzinę i tam ją przesłucha — odrzekł inspektor.

McGovern szeroko otworzył oczy. Wohl przekroczył swoje kompetencje i dla kapitana było jasne, że Lowenstein da mu za to popalić.

Jednak Matt Lowenstein tej odpowiedzi nawet nie skomentował.

Jank Jankowitz próbował cię złapać przez radio, Peterze — powiedział tylko. — Ponieważ mu się nie udało, połączył się ze mną. Komendant policji uważa, że powinieneś pojechać do szpitala… Dokąd zabrali ciało?

Nie wiem, szefie — stwierdził Wohl. — Ale mogę się dowiedzieć — dorzucił.

Lowenstein pokiwał głową.

Jeśli go tam nie znajdziesz, komendant skieruje się do domu Moffitta. Tam się spotkacie.

Tak jest, sir.



Trzy


Leonard Cohen, zanim został dyrektorem działu informacyjnego WCBL–TV, czuł się prawdziwym dziennikarzem. Pracował wówczas dla gazet, a było to w dawnych czasach, jeszcze zanim zaczęto je protekcjonalnie nazywać „drukowanym środkiem przekazu”.

Cohen prywatnie uważał, że kłopot z większością jego znajomych ze świata „elektronicznego dziennikarstwa” polega na tym, iż niewielu z nich zaczynało pracę od jakiejś gazety i wskutek tego nie wyrobili sobie odpowiedniego instynktu, który pozwoliłby im natychmiast i po najdrobniejszych szczegółach rozpoznać dobrą historię. No, chyba że przypadkiem wpadli na nią po drodze, gdy zmierzali do lustra, by poprawić makijaż, a czasami nawet nie wtedy.

Słuchawka nie opadła jeszcze na widełki po telefonie Louise Dutton, która zadzwoniła, pragnąc się upewnić, że telewizja nie poda na antenie nazwiska zastrzelonego funkcjonariusza, zanim policjanci nie poinformują wdowy, Cohen zaś już wyczuł, iż w tej sprawie chodzi o coś więcej, niż zdradziła mu dziewczyna.

Nieco zakłopotała go myśl, że nie wpadł na ten pomysł, gdy rozmawiał z Louise przez telefon.

Szybko poszedł do pokoju techników.

Mamy łączność z furgonetką przy Waikiki Diner? — spytał.

Nie wiem — bąknął technik. — Czasami połączenie działa, a innym razem nie.

Więc się dowiedz, do cholery!

Z głośnika dał się wyraźnie słyszeć głos Penny Bakersfield, urywany i metaliczny ze względu na ograniczenia przekazu radiowego.

Tak, Leonardzie?

Penny, możesz sprawdzić, co robi Louise Dutton?

W tej chwili idzie do swojego samochodu. Jest z nią dwóch policjantów.

Powiedz temu… Jak mu tam…

Nedowi — podsunęła.

Każ Nedowi, żeby to nakręcił — polecił. — Ma sfilmować wszystko, co widzi. Jeśli na filmie znajdą się także policjanci, tym lepiej.

A mogę spytać, dlaczego?

Cholera jasna, Penny, rób, co każę. Potem oboje wracajcie jak najszybciej.

Nie musisz się na mnie wydzierać, Leonardzie! — odburknęła Penny.


* * *


Funkcjonariusze Mason i Foley, kiedy wsunęli nosze z kapitanem Richardem C. Moffittem na tył Dwa Zero Jeden, stanęli przed decyzją, do którego szpitala powinni przetransportować „rannego” oficera policji drogowej.

Tak naprawdę Mason nie miał wątpliwości, że Moffitt nie żyje. W ciągu półtora roku, czyli odkąd otrzymał przydział do obsługi furgonetki, widział wystarczająco dużo martwych i umierających ludzi, aby bez trudu dostrzec różnicę. Tyle że Dutch był kapitanem policji i — jak każdego policjanta — niezależnie od stanu, należało go przewieźć do szpitala.

Przekaż centrali, że wybieramy Nazareth — funkcjonariusz Mason polecił funkcjonariuszowi Foleyowi, gdy ten włączył syrenę i światła.

Nazareth, przy Roosevelt Boulevard i Pennypack Circle, nie był najbliższym szpitalem, ale — w opinii funkcjonariusza Masona — najlepszym z dostępnych. Być może kapitan Moffitt jednak żył.

Na oddziale pomocy doraźnej Nazareth czekali na kapitana lekarze, pielęgniarki i inne osoby… ale „Dutch” Moffitt nie żył, kropka.

Komendant policji, Taddeus Czernick, zjawił się w szpitalu kilka minut później, a za nim przybyły samochody, które przywiozły burmistrza Jerry’ego Carlucciego, głównego inspektora Dennisa V. Coughlina oraz kapitana Charleya Gafta z wydziału do spraw wykroczeń. Funkcjonariusz Mason usłyszał, jak kapitan Gaft wyjaśnia swoją obecność głównemu inspektorowi Coughlinowi. Aż do ubiegłego miesiąca był wszak szefem dystryktu, w którym mieszkał „Dutch” Moffitt, toteż pomyślał, że powinien przyjść. Dość dobrze znał Jeannie Moffitt.

Później dotarł kapitan Paul Mowery, nowy szef dystryktu, w którym mieszkał „Dutch” Moffitt. Przytrzymał przed żoną kapitana otwarte szklane drzwi, prowadzące z parkingu na oddział pomocy doraźnej. Jeannie Moffitt była wysoką kobietą o zdrowym wyglądzie, jasnej skórze i rudawobrązowych włosach. Dziś miała na sobie spraną domową spódnicę z bawełny i rozpinany szary sweter.

Bądź silna, Jeannie — szepnął główny inspektor Coughlin. — Dutch odszedł.

Wiedziałam o tym — odparła Jean Moffitt, prawie rzeczowo. — Wiedziałam. — Potem poszperała w torebce, szukając chusteczki i zaczęła szlochać. — O Boże, Denny! Co ja mam powiedzieć dzieciom? — wybuchnęła niespodziewanie.

Coughlin otoczył ją ramieniem, a wówczas burmistrz Carlucci i komendant Czernick podeszli do nich. Twarze mężczyzn odbijały ich emocje. Obaj oficjele desperacko zastanawiali się, co mogą zrobić, jak pomóc, niestety obaj mieli pustkę w głowie.

Jean Moffitt zapanowała nad sobą, słabym głosem spytała, czy może zobaczyć męża, i wszyscy trzej mężczyźni zaprowadzili ją do oddzielonego zasłoną pomieszczenia, gdzie lekarze oficjalnie potwierdzili, że Richard C. Moffitt nie żyje.

Chwilę później komendant Czernick i kapitan Mowery wyprowadzili Jeannie Moffitt z pomieszczenia oddziału pomocy doraźnej.

Gdy odchodziła, główny inspektor Coughlin i burmistrz, który właśnie wycierał nos, patrzyli za nią.

Dopadnij sukinsyna, który to zrobił, Denny — syknął burmistrz.

Tak jest, sir — odparł Coughlin, prawie gorączkowo. — Dorwiemy drania.

Carlucci i Coughlin poczekali, aż samochód kapitana Mowery’ego odjedzie, a potem wyszli z oddziału.

Cadillac burmistrza podczas wyjazdu z parkingu musiał dwukrotnie hamować, ponieważ z ulicy wjeżdżał najpierw zdezelowany cywilny chevrolet, a moment później wóz policyjny z włączonymi światłami i syrenami. Przybyły kolejno: wydział zabójstw w osobie porucznika Louisa Nataliego oraz policja drogowa w osobie porucznika Mike’a Sabary.


* * *


Kiedy pięć minut później inspektor sztabowy Peter Wohl podjechał pod wejście oddziału pomocy doraźnej szpitala Nazareth, nie zaskoczyło go, że zauważył tam trzy inne osobowe wozy policyjne oraz furgonetkę Drugiego Dystryktu. Pierwszy samochód był niemal identyczny jak jego, tyle że jasnoniebieski, drugi był starym, zielonym chevroletem, trzeci — czarnym fordem.

Po wejściu do środka Wohl łatwo dopasował osoby do aut. Niebieski ford LTD należał do kapitana Charleya Gafta z wydziału do spraw wykroczeń. Nowe, nieoznakowane pojazdy przydzielano zgodnie z hierarchią departamentu policji, najpierw więc oficerom w stopniu inspektora bądź wyższym, ci zaś — gdy otrzymali nowsze pojazdy — oddawali je kapitanom, którzy z kolei przekazywali je porucznikom. Wyjątek stanowili inspektorzy sztabowi i niektórzy kapitanowie z niezwykłymi przydziałami. Gaft miał szczególną misję do wypełnienia i dlatego dostał nowy pojazd.

Wohl nie był pewny, czym dokładnie zajmuje się wydział do spraw wykroczeń. Jednostka była nowa, stanowiła jeden z pomysłów Taddeusa Czernicka, a Gafta mianowano jej pierwszym dowódcą. Zdaniem Wohla wydział mógł się zajmować niemal wszystkim (obywatelskim wykroczeniem było wszak zarówno morderstwo, jak i zwykłe splunięcie na chodnik), toteż nie był pewien, czy Gaft otrzymał tę funkcję, ponieważ był bystrym policjantem, czy też był to taktowny sposób pozbycia się go z dystryktu.

Zniszczony, nieoznakowany chevrolet należał do porucznika Louisa Nataliego z wydziału zabójstw, natomiast czarnym fordem z ogromnymi, specjalnymi oponami i dwiema dodatkowymi antenami radiowymi, sterczącymi z bagażnika, jeździł oczywiście porucznik Mike Sabara z drogówki. Teraz, gdy Dutch nie żył, Sabara, jako najwyższy oficer w policji drogowej, był — przynajmniej do czasu ostatecznej decyzji — dowódcą tej jednostki.

Na widok inspektora sztabowego na twarzy porucznika Sabary uwidoczniło się zaskoczenie. Nie wydawał się też szczególnie szczęśliwy, że widzi Wohla. Sabara był Libań — czykiem o ciemnej, pokrytej bliznami po trądziku, cerze, mężczyzną niewysokim, lecz korpulentnym, a także inteligentnym i twardym policjantem. Dziś miał na sobie mundur drogówki — skórzana kurtka i sztylpy podkreślały jego groźny wygląd.

Cześć, Peterze — zagaił kapitan Gaft.

Witaj, Charley — odparł Wohl i uśmiechnął się do pozostałych. — Mike. Lou.

Mężczyźni skinęli głowami i mruknęli jednocześnie:

Inspektorze.

Właśnie minąłeś się z burmistrzem, komendantem policji i głównym inspektorem Coughlinem — poinformował go kapitan Gaft. — Plus, oczywiście, biedną Jeannie Moffitt.

Rozmowę przerwali funkcjonariusze Foley i Mason, którzy toczyli ku zebranym wózek z przykrytym prześcieradłem ciałem.

Poczekajcie chwileczkę — poprosił Wohl. — Gdzie są osobiste rzeczy kapitana Moffitta? I jego broń?

Natali postukał w swoją teczkę.

Co ci chodzi po głowie, inspektorze? — spytał porucznik Sabara.

Natali — spytał Wohl. — Mogę zerknąć?

Co to ma znaczyć? — naciskał Sabara.

Po prostu chcę zobaczyć, co Dutch miał w kieszeniach — wyjaśnił Wohl.

Zabrzmiało, jakbyś szukał czegoś niewłaściwego — upierał się Sabara.

Nie obchodzi mnie, jak to zabrzmiało, Mike — warknął na niego Wohl. — Mówię, że chcę zobaczyć, co Dutch miał w kieszeniach, i to jest cała prawda. Przyjaźniłem się z nim. Potrzebna mi pewność, że w jego portfelu nie zostało coś, czego nie powinna zobaczyć jego żona. Pozwól mi zerknąć, Natali.

Porucznik otworzył teczkę, wyjął kilka plastikowych torebek i położył je na wąskim stole pod ścianą. Wohl podniósł jedną z nich, tę, która zawierała portfel, klucze, monety i inne drobiazgi, wyrzucił zawartość na stół i uważnie wszystko obejrzał. Nie znalazł niczego, co by się wiązało z Louise Dutton. Dostrzegł trzy telefoniczne numery bez nazwisk, jeden napisany na odwrocie wizytówki sprzedawcy mebli ze Strawbridge & Clothier oraz dwa wewnątrz reklamowych zapałek.

Inspektor wręczył wizytówkę i zapałki Nataliemu.

Prawdopodobnie nie miałeś czasu sprawdzić tych numerów, Natali — podsunął.

Zamierzałem przekazać wszystkie materiały detektywowi wyznaczonemu do śledztwa — odparł tamten. — Ale nie zaszkodzi sprawdzić te telefony teraz.

Zrobiłbyś to? — spytał Wohl.

Porucznik Natali kiwnął głową i poszedł poszukać automatu.

Wohl zauważył, że Sabara przypatruje mu się z uwagą.

Co z tą panienką, Peterze? — spytał. — Czy o nią w tej sprawie chodzi?

Z jaką panienką, Mike? — odparował inspektor lodowatym tonem. I wtedy poczuł skurcz żołądka. Musiał pilnie skorzystać z ubikacji. — Przepraszam — wymówił się i poszedł odnaleźć męską toaletę.

Zadał sobie pytanie, czy coś zjadł, czy też złapał wirusa cholernej grypy żołądkowej, doszedł jednak do wniosku, że najprawdopodobniej doświadcza spóźnionej reakcji na to, co przydarzyło się Dutchowi w Waikiki Diner.

Kiedy wrócił na korytarz, zobaczył porucznika Nataliego, ale wózek z ciałem „Dutcha” Mofitta zniknął. Przez szklane drzwi Wohl widział, jak sanitariusze ładują wózek do kolejnej furgonetki.

Numer na wizytówce to telefon domowy tego sprzedawcy mebli — poinformował Natali. — Jeden z pozostałych należy do probostwa świętego Alojzego, a ostatni to automat na stacji metra przy Trzydziestej Ulicy.

Wohl kiwnął głową i podniósł drugą plastikową torbę. Był w niej Smith & Wesson, Model 36, pięciostrzałowy „Chief s Special”. W torbie znajdowały się także cztery wystrzelone łuski.

Tylko cztery łuski? — spytał Wohl.

Zanim Natali odpowiedział, zerknął na kapitana Gafta.

Właśnie tyle znalazłem, inspektorze — odrzekł. — Wyjąłem je na miejscu zbrodni z broni kapitana Moffitta.

Wohl spojrzał mu w oczy.

Nie wątpił, że porucznik kłamie. Piąty nabój, niewystrzelony, znajdował się teraz prawdopodobnie w kieszeni Nataliego albo Mike’a Sabary. Za trzydzieści minut, o ile nie już, znajdzie się on w wodach którejś z rzek — Delaware lub Schuylkill.

Departament policji filadelfijskiej dokładnie określał rodzaje broni, której mogli używać funkcjonariusze. Umundurowanemu personelowi wydawano rewolwery sześciostrzałowe Smith & Wesson, Model 10 „Military & Police” z czterocalową lufą i nabojami kaliber .38 Special. Detektywom przydzielano kolty „Detective Special”, rewolwery sześciostrzałowe z dwucalowymi lufami, strzelające nabojami kaliber .38 Special. Była to broń mniejsza i w ten sposób łatwiejsza do ukrycia.

Starsi oficerowie, a także funkcjonariusze działający w cywilu oraz policjanci po służbie mogli nosić dowolną broń — albo tę z przydziału, albo taką, jaką nabyli za własne pieniądze, zawsze jednak dopasowaną do nabojów typu .38 Special. Osoby, które kupowały sobie broń, zwykle wybierały kolty „Detective Special” albo pięciostrzałowe rewolwery o dwucalowej lufie Smith & Wesson, Model 36 „Chief s Special” bądź też aluminiową wersję „Chief s Special”, czyli Smith & Wesson, Model 37. Czasem trafiały się modele 38 zwane „Bodyguard”, również wersja „Chief s Special”.

Wszystkie rewolwery Smith & Wesson z krótką lufą były nieznacznie mniejsze, a zatem nieco łatwiejsze do ukrycia niż kolty. Zresztą kolty od wessonów różniły się na dobrą sprawę jedynie obrotem bębenka — bębenki koltów obracały się zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, bębenki wessonów zaś w stronę przeciwną. W użyciu pojawiały się również rewolwery Ruger oraz nowe warianty koltów i wessonów, produkowane w Brazylii.

W kwestii nabojów funkcjonariusze policji nie mieli żadnego wyboru. Na służbie czy poza nią wszyscy musieli ładować swoją broń ustaloną odgórnie amunicją. Zalecana była amunicja standardowa .38 Special, czyli ołowiane kule o zaokrąglonym czubku i wadze 158 granów. Przez czterocalową lufę taki pocisk wylatywał z prędkością około 260 metrów na sekundę, wytwarzając energię — w przybliżeniu — 332 dżuli.

Naboje kaliber .38 Special wytwarzane przez firmy Remington, Winchester i Federal są w zasadzie identyczne, toteż departament policji filadelfijskiej preferuje tego spośród tych trzech głównych producentów, który zaoferuje w danym roku najlepszą cenę.

Ten szczególny nabój jest równie stary jak sam rewolwer .38 Special, czyli pochodzi z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Armia amerykańska na długo przed pierwszą wojną światową uznała naboje .38 Special za nieodpowiednie do zabijania lub unieszkodliwiania wroga i zmieniła je na kaliber .45, typ do automatycznego pistoletu kolt.

W roku 1937 na rynku pojawił się nabój .357 Magnum. Wbrew nazwie, lufa .38 ma bowiem średnicę 0,357 cala i nowy nabój wystrzeliwuje ten sam pocisk jako .38 Special. Różnica polega na tym, że łuska naboju .357 jest o kilka tysięcznych cala dłuższa, toteż nie pasuje do komory typu 38 Special oraz że ten sam 158–granowy pocisk wylatuje z prędkością około 427 metrów na sekundę, wytwarzając energię wylotową 1122 dżuli, czyli ponad trzykrotnie więcej niż .38 Special.

I tu pojawiał się problem. Pocisk typu .357 Magnum może przelecieć na przykład przez silnik pojazdu jak przez kartkę papieru. Albo powalić jednym strzałem słonia. Przy tym w unieszkodliwianiu osób jest trzykrotnie skuteczniejszy niż .38 Special. Wielu policjantów uważało więc ten nabój za idealny. Miał on tylko jedną wadę — przynajmniej z punktu widzenia funkcjonariuszy policji: gorąco wygenerowane podczas wystrzału ołowianego pocisku przy większej prędkości było tak wielkie, że zewnętrzna powierzchnia pocisku praktycznie topiła się podczas przejścia w lufie, zostawiając na jej rowkach i gwintowaniu cienką warstwę ołowiu.

To było prawdziwe cholerstwo, ponieważ jeżeli natychmiast po strzale nie wyjęło się łuski, broń traciła na celności, a w dodatku lufa rdzewiała, aż po przetarcia i wgłębienia. Problem ten rozwiązano dzięki wprowadzeniu pocisku płaszczowego, w którym ostatnie pół centymetra osadzano w koszulce ze stopu miedzi. To zasadniczo wyeliminowało „ołowienie lufy” i miało inną, charakterystyczną, korzyść. Kiedy pocisk w coś uderzył, jego płaszcz trzymał tył kuli w miejscu, dzięki czemu jej przód się rozszerzał, powodując u ofiary większą ranę.

Wielu cywilnych obserwatorów natychmiast uznało nabój .357 Magnum za zbyt straszliwe narzędzie śmierci w rękach policji. Cywilni libertarianie twierdzili, że organy ścigania powinny używać broni palnej tylko w ostateczności, a jeśli funkcjonariusz musi już strzelić, niech jedynie zrani przestępcę, najlepiej w ramię albo w rękę, tak by złoczyńcę można było postawić przed sądem, a potem posłać do więzienia, gdzie zostanie poddany resocjalizacji, po której będzie mógł wrócić na łono społeczeństwa. Działacze libertariańscy tłumaczyli, że jeśli nieprzystosowany w sensie społecznym nieszczęśnik wyładowujący poprzez obrabowanie banku swoją frustrację spowodowaną niemożnością radzenia sobie z okrutnym światem, zostanie postrzelony w ramię nabojem .357 (który jest w stanie jednym strzałem powalić słonia), straci zapewne to ramię, a może nawet zginie, tracąc tym samym swoje konstytucyjne prawo do resocjalizacji, dostępne w teorii każdemu człowiekowi nieprzystosowanemu w sensie społecznym.

Cywilnym libertarianom Filadelfii udało się przekonać resztę i w ten sposób tamtejszej policji stanowczo zabroniono stosowania nabojów .357 Magnum oraz wszelkich innych z wyjątkiem oficjalnie Wydawanych 158–granowych o zaokrąglonym czubku .38 Special. Dla pewności funkcjonariuszom filadelfijskiej policji stanowczo zabroniono noszenia rewolwerów z komorą, do której w ogóle pasuje nabój typu .357 Magnum. Niezastosowanie się do tego zakazu karano dyscyplinarnie.

Jednak przy odrobinie wprawy można było „poprawić” naboje .38 Special do takiego stanu, że szybkością i produkowaną energią zbliżały się do .357 Magnum, wykorzystujących kule płaszczowe .357. Sztuczka polegała na tym, aby dosypać nieco prochu (zazwyczaj wybierano proch Bulls–eye) do łuski — na tyle, by zwiększyć prędkość pocisku, lecz nie za dużo, gdyż wówczas w trakcie strzału bębenek się nie obracał. Naboje nie były bezpieczne dla rewolwerów Smith & Wesson z krótką lufą i słabym szkieletem, ale przecież nikt nie zamierzał wystrzeliwać z nich setek kul, lecz kilka.

Najwyżej jeden bębenek, w razie potrzeby.

Kapitan Richard C. Moffitt nie tylko świetnie znał się na przeładowywaniu, ale dał kiedyś Wohlowi pudełko takich „podrasowanych” nabojów.

Nie mów nikomu, skąd je masz, Peterze — powiedział wtedy.

Dziś Peter Wohl nie wątpił, że „Dutch” Moffitt, chociaż czuł, że umiera, gdyż otrzymał kulę w aortę obok lewej komory serca i krew szybko uchodziła z jego ciała, wystrzelił w swoją zabójczynię cztery nieakceptowane przez departament pociski kaliber .38, kładąc dziewczynę trupem.

Inspektor Wohl wiedział również doskonale, że — kiedy porucznik Natali zbadał broń Dutcha w Waikiki Diner — w bębenku kapitana pozostał niewystrzelony nabój i że pocisk w tym naboju był pełnopłaszczowy z otworem, tak jak pociski w nabojach, które dał mu Dutch i tak jak jego własne, w jego broni Smith & Wesson „Bodyguard”.

Istniała możliwość, że nikt nie zauważy, iż usunięte z ciała „niezidentyfikowanej białej podejrzanej” pociski będą płaszczowe. Zupełnie natomiast nieprawdopodobne było, by ktoś przeoczył tkwiący w bębenku niewystrzelony nabój pełnopłaszczowy z otworem. A wtedy pojawiłby się kłopot.

Co z podejrzaną? — spytał Wohl.

W głosie Nataliego usłyszał ulgę, że nie naciska w kwestii piątego naboju.

Jakaś ćpunka — odparł Natali. — Rozmawiałem z sierżantem Hobbsem, który jest w siedzibie lekarza sądowego. Znaleźli na jej ciele liczne ślady po wkłuciach. Dzwoniłem już do wydziału antynarkotykowego, mają popytać swoich ludzi, może ktoś ją zidentyfikuje.

Cóż, zdaje mi się, że nie ma sensu tu dłużej zostawać — stwierdził Wohl.

Zarówno porucznik Sabara, jak kapitan Gaft oficjalnie uścisnęli mu rękę. Inspektor wiedział, że wcześniej się martwili. Wohl miał reputację porządnego faceta, który czasami bywa upierdliwy. Porucznik Natali na pożegnanie tylko skinął mu bez słowa głową.


* * *


Furgonetka z Penny Bakersfield i kasetą dotarła do WCBL–TV piętnaście minut po wejściu Louise Dutton, która przybyła do siedziby telewizji w towarzystwie dwóch policjantów. Dyrektor działu informacyjnego, Leonard Cohen, miał zatem dość czasu, by wypytać Louise i postanowić, co zrobi z kasetą, której jeszcze nie miał. Później z wielką uwagą obejrzał zapis na monitorze. Materiał był jeszcze lepszy, niż się spodziewał. Na taśmie znalazła się interesująca sekwencja o idealnej długości trzydziestu kilku sekund. Dokładnie widać było Louise Dutton wsiadającą do własnego samochodu w asyście funkcjonariusza policji, który zasiadł za kierownicą jej auta i wywiózł ich oboje z parkingu Waikiki Diner, podążając tuż za wozem policyjnym.

Cohen sam zmontował film, skracając go do równych dwudziestu sekund, po czym usiadł przy maszynie i napisał tekst, który miała odczytać Penny.


Oto komunikat specjalny Wiadomości Dziewiątki. Dziś po południu kapitan filadelfijskiej policji oddał życie w trakcie udaremniania napadu. Współprowadząca Wiadomości Dziewiątki, Louise Dutton, była naocznym świadkiem tego zdarzenia. Więcej szczegółów podamy w wydaniu Wiadomości Dziewiątki o osiemnastej”.


Zabrał dyrektora stacji do reżyserki i — z mniejszymi problemami, niż się obawiał — skłonił go do wyrażenia zgody na dodatek w postaci trzydziestosekundowego wejścia na antenę podczas każdej copółgodzinnej przerwy w programie aż do osiemnastej. WCBL–TV straci w ten sposób nieco dochodów z reklam, w zamian za to zyska wszakże coś, co w dawnych czasach nazywano „bombą” albo „sensacyjnym materiałem”.

Później Cohen poszedł pomóc Louise w przygotowaniu jej wypowiedzi do wiadomości o osiemnastej. Sądził, że będzie musiał za dziewczynę wymyślić tekst, jednak Louise już wszystko napisała i wręczyła mu kartkę. Tekst był naprawdę niezły. Wprawdzie sama Louise wydawała się jeszcze nieco roztargniona, co było zrozumiałe, gdy się wzięło pod uwagę, że na jej oczach zginął policjant. Ale najwyraźniej była twardsza, niż na to wyglądała.

Kiedy makijażystki wymalowały dziewczynę, a później dobrze oświetlona znalazła się przed kamerą, nagrała całą wypowiedź za pierwszym podejściem. Doskonale. Dwa razy zadrżał jej głos, na szczęście zapanowała nad sobą, a jej załzawione oczy idealnie pasowały do sytuacji.

Mam powtórzyć? — spytała. — Trochę się rozkleiłam.

Nie, tak jest świetnie — odrzekł Leonard Cohen.

Podszedł do niej, powtórzył, że doskonale dała sobie radę i zapewnił, że właśnie o taki efekt mu chodziło, teraz zaś — na co nalega — Louise ma pojechać do domu i wypić porządnego drinka. A jeśli będzie czegoś potrzebowała, niech dzwoni.

Później znów zasiadł przy maszynie do pisania i osobiście stworzył tekst, który miał wygłosić Barton Ellison tuż przed nadaniem materiału zdjęciowego, przedstawiającego Louise Dutton wsiadającą do swojego samochodu wraz z policjantem, który miał ją odwieźć spod Waikiki Diner.

Barton Ellison powie poważnym tonem:


Louise Dutton nie ma tutaj ze mną dzisiejszego wieczoru. Chciała tu być, lecz przypadkowo stała się naocznym świadkiem strzelaniny, w której dziś po południu oddał życie kapitan filadelfijskiej policji drogowej, Richard C. Moffitt. Nasza dziennikarka zna twarz bandyty, który w tym momencie nadal pozostaje na wolności. Dlatego Louise Dutton znajduje się pod ochroną policji. Wszystkie szczegóły oraz poświęcony temu zdarzeniu dokument Wiadomości Dziewiątki nadamy natychmiast po tym programie informacyjnym”.


Och — pomyślał z satysfakcją Leonard Cohen. — Powinienem był pojechać do Hollywood i zostać agentem prasowym w świecie filmu”.


* * *


Stanford Fortner Wells III nie posiadał ani gazety, ani stacji radiowej czy telewizyjnej w Filadelfii, stan Pensylwania. Może i Filadelfię zamykano na niedzielę, jak zażartował kiedyś pewien komik, niemniej jednak była czwartym pod względem wielkości miastem w kraju. Poza tym w żargonie mediów nazywano Filadelfię „dobrym rynkiem”, co oznaczało, że wychodzące tam gazety oraz stacje radiowe i telewizyjne zarabiały krocie. Chociaż Wells był zainteresowany udziałem w tym rynku, żadna z pięciu gazet Miasta Braterskiej Miłości („Bulletin”, „Ledger”, „Herald”, „Inquirer” i „Daily News”) nie była na sprzedaż, natomiast za jedyną oferowaną, z pięciu istniejących, stację telewizyjną żądano ceny, która wydawała się Wellsowi znacznie wygórowana.

Kiedy zatem Louise zadzwoniła i powiedziała ojcu, że przyjęła ofertę pracy dla WCBL–TV w Filadelfii, Wells nie miał na miejscu nikogo, kto mógłby mu dostarczyć raport na temat warunków, jakie jego córka zastanie w tym mieście.

W typowy dla siebie, staranny i metodyczny sposób Fort Wells przygotował listę pytań, na które chciałby otrzymać odpowiedź, po czym wręczył ją swojej sekretarce i polecił jej przesłać pytania teleksem do wydawcy „Call–Chronicle”, gazety wychodzącej w Binghamton, stan Nowy Jork, nie dlatego, że nie posiadał żadnej bliżej Filadelfii (bo posiadał), lecz ponieważ Karl Kruger wiedział o jego pokrewieństwie z Louise Dutton i na pewno mógł sobie poradzić z ostatnią kwestią na liście („Odpowiednia, bezpieczna lokalizacja na mieszkanie dla samotnej, dwudziestopięcioletniej kobiety; niedaleko siedziby WCBL–TV”), zarówno dyskretnie, jak i ze świadomością wyjątkowego znaczenia tej kwestii dla przewodniczącego rady nadzorczej, prezesa i właściciela Wells Newspapers, Inc. w jednym.

Raport Karla Krugera na temat Filadelfii, przesłany teleksem trzy dni później, nie spodobałby się przedstawicielom izby handlowej miasta oraz doliny Delaware. Kruger podejrzewał (i nie mylił się), że Stanford Fortner Wells III chciał poznać minusy Filadelfii, a nie jej liczne atuty kulturalne i przemysłowe.

Pierwsza reakcja Wellsa na sprawozdanie Krugera również nie spodobałaby się izbie handlowej, chociaż magnat prasowy — po tym, co przeczytał — uznał, że Filadelfia nie jest gorsza ani nawet tak paskudna jak Nowy Jork czy niektóre inne główne amerykańskie miasta, stanowi zatem wybór lepszy niż większość miejsc. Jednak Filadelfia potocznie kojarzyła się z przeciętną miejscowością, podobną na przykład do Phoenix w stanie Arizona albo Saint Louis w Missouri, a nie z kolebką amerykańskiej republiki i czwartym co do wielkości miastem w USA. Wells sądził, że gdyby był obecny w Filadelfii (to znaczy gdyby posiadał tam jakąś gazetę

lub stację telewizyjną), w pierwszej kolejności wyrzuciłby z tamtejszej izby handlowej wszystkich pracowników od dyrektora wykonawczego w dół i zatrudnił osoby, które potrafią dobrze to miejsce wypromować.

W raporcie Krugera nie było żadnych propozycji lokalowych dla Louise. Wells polecił swojej sekretarce, by go połączyła z Krugerem.

Tak sobie pomyślałem, że może zadzwonisz, Fort — powiedział Kruger. — Jak się miewasz?

Nic nie wspomniałeś o domach, Kurt — przerwał mu Wells. — Nadal nad tym pracujesz, prawda?

Znalazłem właśnie, jak mi się zdaje, odpowiedni punkt, sądziłem jednak, że będzie łatwiej o tym porozmawiać, niż opisywać — tłumaczył się Kruger. — Masz minutę?

Pewnie. Wal, stary.

Jak dobrze znasz Filadelfię?

Jeździłem tam podrywać dziewczyny, kiedy studiowałem w Princeton. Nieźle ją znam.

Przypuszczam, że miasto bardzo się zmieniło od tamtych czasów — stwierdził Kruger. — Znasz teren blisko Market Street od ratusza do mostu na Delaware?

Wokół Independence Hall?

Tak. No więc cała ta dzielnica o nazwie Society Fłill to jeszcze niedawno były slumsy. Stare domy na wzgórzach.

Możesz wreszcie przejść do rzeczy? — przerwał mu Wells.

A zatem… dzielnica jest w trakcie wielkiej przebudowy. Wiele budynków zostało już zburzonych i stawia się nowe. Luksusowe. Wśród właścicieli terenu, co może cię zainteresować, jest Daye–Nelson Corporation.

Daye–Nelson Corporation była firmą podobną do Newspapers Wells, Inc. Z tego, co wiedział Stanford Fortner Wells III, Daye–Nelson posiadała w Filadelfii „Philadelphia Ledger”, WGHA–TV i — zdawało mu się, że pamięta — kilka podmiejskich tygodników.

Kontynuuj, Kurt — niecierpliwił się Fort Wells.

W Society Hill powstało pewne luksusowe osiedle — wyjaśnił Kruger. — Zburzono tam ściany wewnętrzne w połączonych szeregowo, starych kamienicach i stworzono duże apartamenty. Budynki wyglądają jak z epoki amerykańskiej rewolucji, ale obecnie zostały podzielone poziomo zamiast w pionie. Czyli zamiast wąskich, trzypiętrowych domów uzyskano wielkie, jednopoziomowe mieszkania. Nadążasz?

Mów dalej — naciskał Wells.

Przebudowano w ten sposób obie strony tej ulicy, toteż po każdej jest dwanaście takich domów. Ludzie z Daye–Nelson dobrze wszystko sprawdzili i ustalili, że właściciele ulicy między rzędami tych kamienic nigdy nie przekazali praw własności miastu. Inaczej mówiąc, budynki stoją na prywatnej ulicy. Cóż, może raczej alei, tak czy owak, przeciętny śmiertelnik nie ma na nią wstępu. Przy wjeździe wisi łańcuch, obok jest budka strażnika, który zdejmuje ów łańcuch tylko dla mieszkańców lub osób, które przyjeżdżają do kogoś w konkretnej sprawie. Jeśli mieszkasz na tej ulicy, otrzymujesz naklejkę na przednią szybę samochodu. Jeżeli nie posiadasz takiej naklejki, strażnik nie wpuści cię, zanim nie udowodnisz, że masz na osiedlu interes do załatwienia lub że ktoś cię oczekuje. Taki niby portier, tyle że na ulicy.

Innymi słowy, mieszka się tam bezpiecznie?

O tak — przyznał Kruger, po czym podjął raportowanie: — Rozebrali tam też jakiś stary magazyn, a miejsce zmienili w park, jest podjazd, są garaże w dawnych piwnicach. Całość znajduje się dziesięć, dwanaście przecznic od WCBL, Fort. Byłoby idealne dla twojej…

Właściwe słowo brzmi „córka”, Kurt — wtrącił Wells. — Ile?

Pytanie nie brzmi „ile”, lecz „kto” — poprawił go Kruger. — Daye–Nelson wymaga długoterminowej dzierżawy. I nie sądzę, by chcieli wynająć apartament samotnej kobiecie.

A zatem?

Facet od nieruchomości powiedział mi, że kilkanaście apartamentów wydzierżawiono korporacjom, których szefowie mogą spędzać tam noce, ilekroć pozostają w mieście, można tam również przenocować ważnych klientów… Mieszkania sprzątają pokojówki, a w pobliżu jest parę restauracji zjedzeniem na wynos…

Ile, Kurt? — przerwał Wells.

Dziewięćset miesięcznie, umowa na pięć lat, z coroczną podwyżką związaną z inflacją. W ramach umowy dostajesz dwa miejsca w garażu.

Domyślam się, że oglądałeś te mieszkania?

Tak, Fort. Są bardzo ładne. Jest jedno wolne na trzeciej kondygnacji, naprawdę przyjemne. Z frontowego okna widać rzekę, a z tylnego — sławny Independence Hall, przynajmniej jego dach…

Zadzwoń do tego faceta od nieruchomości, Kurt. Powiedz mu, że Wells Newspapers bierze to mieszkanie. Każę Charleyowi Davisowi załatwić wszystko na miejscu. Zabierz się za to natychmiast.

A jeśli Louise się nie spodoba?

Louise jest posłuszną córką, Kurt — odparł Wells i roześmiał się. — Córką, która potrafi wykorzystać okazję.


* * *


Barierka przed wjazdem do Stockton Place składała się z pomalowanego na czarno, aluminiowego słupka przymocowanego do jednego palika. Na krótkich odcinkach zwisającego ze słupka łańcucha starannie wydrukowano napis STOCKTON PLACE — WŁASNOŚĆ PRYWATNA — DROGA ZAMKNIĘTA. Barierkę zdalnie podnoszono i opuszczano dzięki przyciskowi znajdującemu się w budce strażnika; niewielkiej, zbudowanej z czerwonej cegły w stylu kolonialnym.

Strażnik, czyli pracownik firmy ochroniarskiej Wackenhut Private Security, wcisnął guzik, natychmiast gdy zobaczył nadjeżdżający żółty kabriolet cadillac. Był zbyt daleko, by dostrzec na zderzaku auta nalepkę Stockton Place, jednakże po Filadelfii jeździło niewiele żółtych kabrioletów marki Cadillac, był więc całkiem pewien, że samochód należy do ładnej blondynki z telewizji, którą kojarzył w myślach z jej mieszkaniem i dlatego nazywał: „6A”.

Elektryczny silniczek gładko uniósł barierkę. Dopiero kiedy kabriolet minął wartownię, wjeżdżając na niedawno wybrukowaną uliczkę Stockton Place, strażnik zobaczył, że pojazdu nie prowadziła właścicielka, lecz policjant, za cadillakiem zaś jechał policyjny wóz.

Strażnik był emerytowanym funkcjonariuszem filadelfijskiej policji, toteż od razu, wręcz mechanicznie ustalił, że numery wozu sugerują, iż jest on z Drugiego Dystryktu, który — niech to szlag — mieścił się po drugiej stronie miasta, na północnym wschodzie.

W pierwszej chwili pomyślał, że blondynkę aresztowano za jazdę pod wpływem alkoholu i porucznik lub inna osoba prowadząca śledztwo uznała, że ze względu na pracę kobiety w telewizji lepiej puścić ją wolno, niż zatrzymać, to znaczy… odwieźć do domu, zamiast spisywać, przewozić do Roundhouse, zwalniać za kaucją i tak dalej.

Kiedy jednak kabriolet zatrzymał się przed numerem 6 i dziewczyna wysiadła, zupełnie nie wyglądała na pijaną. Podeszła do wozu policyjnego i uścisnęła dłoń kierującemu nim funkcjonariuszowi. Zresztą 6A nie była chyba osóbką, która ma zwyczaj się upijać.

Strażnik wyszedł z budki i stanął przy krawężniku, mając nadzieję, że samochód policyjny w drodze powrotnej zatrzyma się, a funkcjonariusze się z nim przywitają. Wówczas mógłby wypytać, o co chodzi.

Policjanci wszakże tylko mu pomachali i, nie zatrzymując się, odjechali.

Louise Dutton zamknęła drzwi od mieszkania 6A, pchnąwszy je pośladkami, po czym westchnęła i weszła do sypialni, z niej zaś przeszła do łazienki. Zobaczyła swój stanik i majtki na łóżku, tam gdzie je zostawiła. Prosty, zwyczajny bawełniany stanik i figi, które zdjęła i zastąpiła bielizną czarną, cieniutką, cholernie przezroczystą bielizną — biustonoszem i majteczkami — po telefonie kapitana „Dutcha” Moffitta, a przed wyjściem na spotkanie z nim.

Stanęła przed lustrem. Nie starła makijażu przed opuszczeniem studia i miała teraz na twarzy smugi w miejscach, przez które spłynęły łzy, niszcząc efekt. Zanurzyła wacik w słoiczku ze śmietanką kosmetyczną i zaczęła zmywać twarz. W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Louise zaklęła. Kto to mógł być, do diabła?

Był to 6C, sąsiad, który zajmował mieszkanie na parterze.

6C był mężczyzną, przynajmniej w sensie anatomicznym. Miał mniej więcej dwadzieścia pięć lat, mierzył z metr siedemdziesiąt, ważył nie więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów. Zwracał dużą uwagę na swój wygląd i ubiór, przynajmniej w opinii Louise. Używał perfum Chanel numer 5. Nazywał się Jerome Nelson.

Zamierzam się napić — oznajmił, pokazując trzymane w rękach butelki: dżin marki Beefeater’s oraz whisky Johnnie Walker Black Label. — Oto twój przyjazny sąsiad w humanitarnej misji imienia świętego Bernarda.

Louise nie miała ochoty nikogo widzieć, nie umiała jednak traktować nieuprzejmie Jerome’a Nelsona. Nijak nie przypominał świętego Bernarda, ale miał oczy szczeniaczka, a szczeniaczków się nie kopie.

Witaj, Jerome — odparła zatem. — Wejdź.

Dżin czy szkocka? — spytał.

Wypiłabym szklaneczkę szkockiej — stwierdziła. — Straszne dzięki. Czystą.

Oczywiście. Nie musisz mi mówić — rzucił przez ramię, kierując się do jej barku po szklanki. — I nie chciałem być wścibski. Po prostu wyzionę ducha tutaj na twoim dywanie z powodu niezaspokojonej ciekawości.

Nie potrafiła się powstrzymać przed uśmiechem.

Podejrzewam, że chodzi ci o policję. Widziałeś, że mnie przywieźli? — spytała. — Pozwól mi skończyć demakijaż.

Gdy zmywała z twarzy resztki makijażu, Jerome stanął w drzwiach łazienki i oparł się o framugę drzwi.

Zapomniałaś o uchu — stwierdził, delikatnie stawiając szklanki. — Jerome to naprawi. — Zanurzył wacik w śmietance i wytarł jej ucho. — No! — ucieszył się z rezultatu. — Teraz opowiedz wszystko mamusi!

Uśmiechnęła się do niego w podzięce. Podniosła swojego drinka i upiła duży łyk.

Wszystko jest lepsze niż druga możliwość — dorzucił Jerome.

Co takiego?

Policja przychodzi i wyciąga cię z domu — wyjaśnił. — Już lepiej, że odwożą.

Byłam świadkiem strzelaniny — wypaliła Louise. — Pewien funkcjonariusz próbował zapobiec napadowi i został zastrzelony. Nie żyje.

Och, jakie to musiało być dla ciebie straszne! — jęknął Jerome.

Gorsze dla niego — odparowała Louise. — I dla jego żony i dzieci.

Mam wrażenie, że go znałaś?

Tak — przyznała. — Znałam go.

Wypiła kolejny łyk szkockiej i poczuła ciepło w żołądku. Jerome czekał na ciąg dalszy. „Pieprzyć go!” — pomyślała.

Minęła sąsiada bez słowa i poszła do salonu, gdzie oparła się o ścianę obok okna wychodzącego na rzekę. Mężczyzna wszedł za nią do pokoju.

Właściwie, tak czy owak, zamierzałem wpaść z wizytą — stwierdził.

Tak czy owak? — spytała niezbyt miłym tonem.

Chciałem ci powiedzieć, że odkryłem, iż mamy ze sobą coś wspólnego — rzucił.

To, że oboje sypiamy z facetami?” — pomyślała i natychmiast powstydziła się tej myśli.

Właściwie — ciągnął Jerome — czuję się ociupinkę zawstydzony.

Tak? — Chciała, żeby sobie już poszedł.

To cię prawdopodobnie zaskoczy, lecz można mnie nazwać sąsiadem–intrygantem — powiedział.

Powód, dla którego nie mogę się na niego długo wściekać, jest banalny. Ilekroć Jerome się korzy, zawsze wzbudza we mnie macierzyńskie uczucia”.

Naprawdę? — spytała kpiąco.

Niestety tak — odparł. — Kiedy się wprowadziłaś, od razu pomyślałem, że muszę pogrzebać co nieco w twoim życiu.

Dlaczego, Jerome?

Ponieważ wiedziałem, że za twoje mieszkanie płaci Wells Newspapers, Inc. — wyjaśnił. — I ponieważ jesteś niezwykle piękną kobietą.

Och, mam dość tego faceta” — zdenerwowała się w duchu Louise.

Przejdź do rzeczy — poleciła zimno.

A więc poszedłem do tatusia i mówię mu: „Wiesz co, tatku? Stanford F. Wells ma absolutnie cudowną blondynkę, którą ukrywa w 6A”.

Jerome, o co ci, do diabła, chodzi? — spytała gniewnie.

A tatuś poprosił, żebym cię opisał. Gdy to zrobiłem, powiedział mi prawdę — wyjaśnił mężczyzna.

To znaczy, co?

Coś, co mamy ze sobą wspólnego, ja i ty — odciął się.

Czyli co?!

Że obaj nasi ojcowie posiadają gazety i stacje telewizyjne oraz są legendami swoich czasów. I tak dalej i tym podobne… — odparował. — Mój tatko, na wypadek gdybym ci nie mówił, to Arthur J. Nelson z Daye–Nelson.

Przez długą chwilę patrzyła na niego, ale milczała.

Różnica oczywiście polega na tym, że twój tatko jest z ciebie bardzo dumny, a mój ze mnie… wręcz przeciwnie — dodał.

Dlaczego mi to mówisz?

A jak sądzisz? Mój tatko wie, jak małe ma szanse na zostanie dziadkiem.

O Chryste, Jerome — jęknęła Louise.

Nie powiedziałem i nie powiem oczywiście nikomu ani słowa — kontynuował. — Pomyślałem sobie jednak, że takie pokrewieństwo dusz mogłoby nam dać podstawy do przyjaźni. Ale widzę po twojej minie, że nie jesteś zadowolona i że cię obraziłem, więc teraz zabieram swoje zabawki 1 znikam z odpowiednimi przeprosinami.

Nie chcę, żebyś znikał — powiedziała Louise wbrew sobie.

Twój gniew potrafię znieść — dociął jej Jerome. — Litość to zupełnie coś innego.

Znałam funkcjonariusza, którego zastrzelono — wyrzuciła z siebie Louise. — Więcej, niż tylko go znałam.

Byliście bardzo dobrymi przyjaciółmi, inaczej mówiąc? — podrzucił współczująco Jerome.

Tak — odparła, po czym natychmiast się poprawiła: — Nie. Chociaż pojechałam na spotkanie z nim, myśląc, że coś takiego może się zdarzyć.

O rany! — jęknął mężczyzna. — Och, moja kochana dziewczynko, jakie to musiało być dla ciebie straszne!

Proszę cię, nie idź — powtórzyła Louise. — W tym momencie naprawdę potrzebuję przyjaciela.



Cztery


Brewster C. (skrót od Cortland) Payne II, jeden ze wspólników filadelfijskiej firmy prawniczej Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester, wychowywał swoje dzieci (które teraz prawie wszystkie były już dorosłe i poszły własnymi drogami) w dużym domu na terenie o powierzchni półtora hektara przy Providence Road w Wallingford.

Wallingford to małe przedmieście Filadelfii, położone pomiędzy Media, przez którą przebiega autostrada US1, znana lokalnie jako „Baltimore Pikę”, oraz Chester nad rzeką Delaware. Wallingford nie jest zbyt duże, więc nie ma go na większości map samochodowych, chociaż osada posiada własny urząd pocztowy i stację kolejową. Większość budynków stanowią rezydencje dużych, zamożnych rodzin, które socjologowie zaklasyfikowaliby do wyższej warstwy klasy średniej. Tutejsze domy są spore, odległe od siebie, gdyż stojąpośrod — ku wielkich posiadłości; niektóre są bardzo stare, inne zaprojektowane tak, by na stare wyglądały.

W domu Payne’ów pomieszczenia, które obecnie pełniły rolę kuchni i szwalni, niegdyś składały się na cały budynek mieszkalny. Tak było przed rewolucją, w czasie gdy został on zbudowany z polnego kamienia. Dobudówki i modyfikacje dokonane przez dwa stulecia przekształciły dom w ogromny, pełen zakamarków gmach, który nie pasował do żadnego konkretnego stylu architektonicznego, mimo iż pewna agentka nieruchomości zauważyła kiedyś w obecności Patricii (pani Brewsterowej C), że: „Dom Payne’ów wygląda na stare, naprawdę stare pieniądze”.

Budynek był wygodny, nawet luksusowy, lecz nie ostentacyjny. Posiadłość nie posiadała ani basenu, ani kortu tenisowego, chociaż wyposażono ją — w części, która sto lat temu służyła za stajnie — w garaż na cztery samochody. Rodzina Payne’ów pływała, a także jeździła konno w klubie łowieckim Rosę Tree. Ich letni dom w Cape May, w stanie New Jersey, miał natomiast zarówno kort tenisowy, jak i przystań dla Finał Tort IV — jedenastoipółmetrowej łodzi typu hatteras.

Kiedy pani Payne, siedząca za kierownicą mercury’ego kombi, zjechała Pensylwania Route 252 i dotarła na swój podjazd, najpierw ostrożnie zerknęła w tylne lusterko, a dopiero później wcisnęła hamulec. Na tym odcinku po obu stronach drogi numer 252 gęsto rosły duże, stare sosny i podjazdy były słabo widoczne. Patricia nie chciała, by ktoś najechał na jej auto z tyłu, szczególnie że już nieraz mało brakowało do stłuczki.

Wjechała bezpiecznie na podjazd. Zbliżając się do domu, dostrzegła, że ogrodnicy już się zjawili. Dziś przyszli wyjątkowo wcześnie. I dobrze, bo tył kombi Patricii był wysoko załadowany dużymi, owiniętymi w plastik paczkami z kostkami torfu.

Uśmiechnęła się do starszego ogrodnika i jego dwóch synów, wskazała na torf i powiedziała, że wróci do nich za minutkę.

Patricia Payne była starsza, niż się wydawało na pierwszy rzut oka. Przede wszystkim była szczupła, mimo matkowania czwórce dorosłych dzieci (najmłodszy, osiemnastolatek, właśnie kończył ostatnią klasę college’u w Dartmouth), a poza tym odmładzały ją gęste, ciemnobrązowe włosy o rudawym połysku. Miała trochę zmarszczek na twarzy i uważała, że jej skóra wygląda staro, równocześnie jednak była świadoma, że ogólnie prezentuje się dużo lepiej — o ile „młodziej” znaczy „lepiej” — niż jej rówieśniczki.

Nowa gospodyni — wysoka, dostojna Jamajka — rozmawiała akurat przez telefon, gdy Patricia Payne weszła do kuchni, szybko kierując się wprost do małej toalety, która znajdowała się w korytarzyku łączącym kuchnię z jadalnią.

Pod tym numerem nie ma nikogo o takim nazwisku proszę pani — mówiła właśnie nowa gosposia. — Przykro mi.

W normalnej sytuacji Pat Payne zatrzymałaby się i spytała, o co chodzi, niestety dziś — co wydawało się kompletnie nieprawdopodobne — w Media nie było torfu i musiała podjechać po niego do Swarthmore. W efekcie musiała teraz natychmiast skorzystać z toalety.

Wypytała więc gosposię dopiero po powrocie do kuchni.

Z kim pani rozmawiała, pani Newman?

Pomyłka, proszę pani. Ktoś szukał pani Moffitt.

O cholera! — rzuciła Patricia Payne. — Czy ta osoba podała nazwisko?

Nie, nie podała — odrzekła gosposia.

Pani Newman, powinnam była pani powiedzieć. — Patricia westchnęła. — Zanim wyszłam za pana Payne’a, byłam wdową i nazywałam się właśnie Moffitt…

Telefon znów zadzwonił. Patricia odebrała sama.

Halo?

Z panią Johnową Moffitt poproszę — odezwał się znajomy głos.

Mówi Patricia, mamo — odparła Pat Payne. — Jak się miewasz?

Mój syn Richard został przed godziną zastrzelony — rzuciła kobieta.

O mój Boże! — jęknęła Patricia. — Strasznie mi przykro. Jak to się stało?

Podczas pełnienia obowiązków służbowych — wyjaśniła Gertrude Moffitt. — Niech spoczywa w pokoju, jak jego brat. Trafił na napad.

Ogromnie ci współczuję — odrzekła Pat Payne. — Czy mogę jakoś pomóc?

Raczej nie, ale dziękuję ci — oświadczyła Gertrude Moffitt. — Po prostu sądziłam, że powinnaś wiedzieć i że lepiej będzie, jeśli Matthew usłyszy to od ciebie, zamiast dowiadywać się z gazet.

Oczywiście natychmiast go powiadomię — stwierdziła Patricia. — Biedna Jeannie! O mój Boże, to naprawdę straszne.

Ma się rozumieć, Richard będzie miał pogrzeb policyjny u świętego Dominika. Liczymy na to, że jego eminencja znajdzie czas i odprawi mszę. Jeśli przyjdziesz, oczywiście będziesz mile widziana.

Tak, jasne, że przyjdę.

Uważałam, że moim obowiązkiem jest przekazać ci tę tragiczną nowinę — zakończyła Gertrude Moffitt i niespodziewanie odłożyła słuchawkę.

Patricia Payne z oczyma pełnymi łez odsunęła nieco słuchawkę od ust.

Ty stara suko! — zawołała z goryczą, łamiącym się głosem.

Pani Newman uniosła brwi, lecz nic nie powiedziała.


* * *


Kiedy wiosną 1876 roku Karl i Christina Mauhfehrt wysiedli na ląd w Nowym Jorku, dokąd przypłynęli z okręgu Braunfels w Hesji — Kassel, należącym do linii oceanicznych Norddeutscher Lloyd parowcem Hannover, Christina była w ciąży. Ich sprawę załatwiano na wyspie Ellis. Karl powiedział funkcjonariuszowi tamtejszego urzędu do spraw imigracji i naturalizacji, niejakiemu Seanowi O’Mallory’emu, że nazywa się Mauhfehrt i jest z zawodu Uhrmacher. Inspektor O’Mallory pracował na swoim stanowisku wystarczająco długo, by wiedzieć, że Uhrmacher oznacza zegarmistrza i taką właśnie profesję wpisał w odpowiednią rubrykę formularza. Znacznie więcej kłopotów miał z pisownią słowa Mauhfehrt i po chwili wahania napisał „Moffitt” jako nazwisko, a „Charles” jako imię.

Charles i Christina Moffitt spędzili następne trzy dni w nowojorskiej dzielnicy Lower East Side w jednym z pokoi ciemnego, zimnego i brudnego mieszkania przechodniego. Czwartego ranka od przybycia do Stanów Zjednoczonych wsiedli na prom i przepłynęli rzekę Hudson, docierając do Hoboken w New Jersey, gdzie wsiedli w pociąg kolei pensylwańskiej. Trzy godziny później znaleźli się na dworcu w Filadelfii, na skrzyżowaniu ulic Piętnastej i Market.

Na ich oczach powstawał wtedy ogromny budynek. W ciągu kilku dni Charles Moffitt dowiedział się, że jest to ratusz i ze ma zostać zwieńczony pomnikiem Williama Penna, Anglika, na część którego nazwano stan Pensylwania. Wiele lat później Moffitt odkrył, że projekt wzorowano na jednym ze skrzydeł paryskiego Luwru.

Charles i Christina chodzili po pokrytych kocimi łbami ulicach parę godzin, aż znaleźli pokój nad rzeką. Następne sześć dni Moffitt spędził, chodząc samotnie po tych ulicach, szukając zegarmistrzów i producentów zegarów. Oferował im swoje usługi, lecz odpowiedzi były odmowne. W końcu znalazł pracę — dzięki temu, że był młody, duży i silny, zatrudniono go przy budowie ratusza jako pomocnika stolarza. Stawiał, demontował, a później znów budował rusztowania, na które wciągano granitowe bloki, stanowiące konstrukcję budynku.

Ich pierwsze dziecko, Anna, urodziło się, kiedy Moffittowie przebywali w Filadelfii od dwóch miesięcy. Pierwszy syn, Charles Junior, przyszedł na świat prawie co do dnia rok później. Do tego czasu Charles ojciec wystarczająco nauczył się języka, by konwersować w nieco łamanej angielszczyźnie ze swoimi włoskimi, polskimi i irlandzkimi współpracownikami, awansował też na stanowisko, które było de facto, choć nie de iure, kierownicze. Innymi słowy, nie zarabiał więcej niż robotnicy, których nadzorował, a płacono mu w systemie dniówkowym, co oznaczało, że jeśli danego dnia nie pracował, nie zarabiał nic.

Jednakże praca była stała, płaca zaś wystarczała na wynajęcie mieszkania w starym budynku w dzielnicy Society Hill, niedaleko zniszczonego gmachu, w którym niegdyś podpisano konstytucję Stanów Zjednoczonych.

Moffitt zarabiał też dodatkowo, naprawiając zegary osobom, z którymi pracował i sąsiadom. Zaczął wszakże pojmować, że jego marzenie o zostaniu w USA zegarmistrzem z własnym warsztatem raczej się nie ziści.

Charles Junior, kiedy skończył szesnaście lat, czyli w roku 1893, otrzymał prawo do pracy, toteż mógł zacząć pracować z ojcem, którego do tej pory firma budowlana Jos. Sullivan & Sons oficjalnie mianowała brygadzistą. W tym okresie wszakże budowa była już na ukończeniu. Gmach ratusza stał i wykonywano jedynie wewnętrzne prace. A murarkę i kamieniarstwo niemal całkowicie opanowali Włosi, zresztą obaj Charlesowie Moffittowie, pere et fils*, byli cieślami, nie zaś kamieniarzami.

Kiedy Junior miał dwadzieścia dwa lata, czyli w roku 1899, wziął udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej, przybywając na Kubę tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do Filadelfii powrócił w randze kaprala kawalerii, akurat w samą porę, żeby skorzystać z dobrej woli polityków, którzy pragnęli zrobić coś dla bohaterskich filadelfijskich Soldier Boys.

Junior otrzymał przydział do departamentu policji, a konkretnie do posiadającego dziewięćdziesiąt trzy konie oddziału patrolowego, utworzonego zaledwie dziesięć lat wcześniej. Gdy w 1901 roku ratusz formalnie oddano do użytku, funkcjonariusz Moffitt był akurat na służbie — z wysokości siodła swojego konia obserwował zgromadzony tłum i pilnował porządku.

Pracował w policji od czterech lat, kiedy jego ojciec zginął w wyniku upadku z budowanego nabrzeża w odmęty rzeki Delaware. Był rok 1903. Junior nadal w owym czasie mieszkał w domu rodzinnym, a ponieważ ojciec zmarł, musiał w nim pozostać — nie miał wyjścia, gdyż nie było dość pieniędzy, aby utrzymywać dwa domy.

Za życia swojej matki Charles się nie ożenił, częściowo z przyczyn ekonomicznych, a częściowo dlatego, że żadna kobieta nie chciała się wiązać z mężczyzną obarczonym starą matką. Z tego powodu ślub Charlesa Juniora odbył się dopiero osiemnaście miesięcy po śmierci Christiny Moffitt. Charles poślubił niemiecką katoliczkę, Gertrude Haffner o której niektórzy mówili, że chociaż była prawie dwadzieścia lat młodsza od będącego w sile wieku męża, nadzwyczaj przypominała jego matkę i bez wątpienia cechowała się tą samą pobożnością i tym samym upartym charakterem.

Charles i Gertrude mieli dwóch synów, Johna Xaviera, urodzonego w 1924 roku i Richarda Charlesa, który — zaskakując oboje rodziców — pojawił się na świecie osiem lat później, czyli w roku 1932.

Charles Moffitt, jako sześćdziesięciolatek, przechodząc na emeryturę w roku 1937, był sierżantem konnego patrolu departamentu policji. Dożył siedemdziesięciu dwóch lat, minio wypalania przynajmniej dwóch paczek papierosów i wypijania co najmniej dwóch litrów piwa dziennie, aż w końcu umarł w roku 1949 wskutek wylewu krwi do mózgu. Do tego czasu jego syn John wstąpił już do policji, młodszy, Richard, natomiast właśnie kończył szkołę średnią.


* * *


Patricia Payne oparła głowę o ścianę i bezwiednie przycisnęła dłonią widełki wiszącego na ścianie aparatu.

Chwilę później telefon znów zadzwonił. Pat Payne podała słuchawkę pani Newman.

Dom państwa Payne — powiedziała pani Newman. Przez minutę słuchała swego rozmówcy, po czym mu odpowiedziała: — Nie jestem pewna, czy pani Payne jest w domu. Dowiem się. — Zakryła ręką mikrofon słuchawki i wyjaśniła Patricii: — Mężczyzna przedstawił się jako główny inspektor Coughlin z policji filadelfijskiej.

Pat Payne skończyła wycierać nos i wzięła od gosposi słuchawkę.

Cześć, Denny — zagaiła. — Chyba wiem, dlaczego dzwonisz.

Kto ci przekazał tę przykrą nowinę? — spytał Coughlin.

Mama Moffitt, któż by inny? Zatelefonowała tutaj i poprosiła o rozmowę z panią Moffitt. Powiadomiła mnie o śmierci Dutcha, a następnie oświadczyła, że będę mile widziana na pogrzebie.

Przykro mi, Patty — stwierdził Dennis V. Coughlin. — Nie jestem zaskoczony, ale mi przykro.

Patricia starała się nie rozpłakać. Nic nie odpowiedziała.

Patty, ludzie zrozumieją, jeśli nie przyjdziesz na pogrzeb — dodał inspektor.

Oczywiście, że przyjdę na pogrzeb! — odparowała wściekle Patricia Payne. — I na czuwanie przy zwłokach. Dutch nie uważał mnie przecież za bezbożną dziwkę. Sądzę, że Jeannie też tak o mnie nie myśli.

Nikt tak o tobie nie myśli — pocieszył ją Coughlin. — Daj spokój, Patty!

Ta stara suka tak właśnie uważa i daje mi to odczuć, ilekroć ma okazję — wybuchnęła kobieta.

Coughlinowi nie przyszła do głowy żadna riposta, więc milczał.

Przepraszam, Denny — jęknęła Patricia skruszonym tonem. — Nie powinnam była tego mówić. Ta biedna kobieta właśnie straciła swojego drugiego i ostatniego syna.

Dennis V. Coughlin i John X. Moffitt studiowali razem na akademii policyjnej. Patricia Payne nadal miała gdzieś zdjęcie przedstawiające całą grupę rozpromienionych młodzieńców w nowiutkich mundurach. Zamierzała któregoś dnia dać tę fotografię Mattowi.

Istniała też inna fotografia Johna X. Moffitta. Fotka ta wisiała wraz z jego odznaką na ścianie w holu Roundhouse. Pod fotografią był — teraz już nieco wyblakły — napisany na maszynie tekst, mówiący, że „sierżant John X. Moffitt zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych 10 listopada 1952 roku”.

Sierżant sztabowy John Moffitt, żołnierz amerykańskich korpusów marines, przeżył wojnę w Korei (akcje w Inchon i nad Yalu), po czym wrócił do kraju, najwyraźniej tylko po to, by zastrzelił go jakiś drań na jakiejś stacji benzynowej w zachodniej Filadelfii, gdzie przybył powiadomiony cichym alarmem anty włamaniowym.

Pochowano go na cmentarzu Grobu Pańskiego, mszę pogrzebową odprawił arcybiskup Filadelfii w kościele pod wezwaniem świętego Dominika. Sierżant Dennis V. Coughlin należał wówczas do żałobników niosących trumnę. A trzy miesiące później urodziło się pierwsze i jedyne dziecko Johna Xaviera Moffitta. Chłopczyk — zgodnie z przedśmiertnym życzeniem ojca — otrzymał imiona Matthew Mark na chrzcie, który odbył się również u świętego Dominika.

Patty? — spytał główny inspektor Coughlin. — Wszystko w porządku?

Rozmyślałam o Johnnym — wyjaśniła.

O osiemnastej będzie program poświęcony Dutchowi — powiedział Coughlin. — Pech chciał, że w Waikiki Diner była wtedy babka z Kanału 9.

Czy tam zginął? W knajpce…

Tak, przy Roosevelt Boulevard. Trafił na próbę napadu. Bandytów było dwoje. Dutch zastrzelił jedno z nich, kobietę, niestety ona również do niego strzelała. Zmarł w wyniku poniesionych ran. Patty, chodzi mi jedynie o to, że… wiesz, nie chciałbym, aby Matt usłyszał o tej sprawie z telewizji. Powiedz tylko słowo, a przyjadę i wyręczę cię, to znaczy porozmawiam z nim o tym.

Jesteś świetnym facetem, Denny — wzruszyła się Patricia. — Ale nie, dzięki, sama mu powiem.

Jak sobie życzysz, moja droga.

Możesz jednak zrobić dla mnie coś innego. Tyle że… Jeśli nie masz ochoty, po prostu powiedz.

Co takiego? — spytał.

Spotkaj się ze mną w akademiku Matta…

Oczywiście, że będę ci towarzyszył, jasne, że tak — przerwał jej.

I pojedź ze mną… ze mną i z Mattem… do Jeannie.

W porządku — zgodził się od razu.

Jadę natychmiast — dodała. — Zjawię się tam za dwadzieścia pięć, trzydzieści minut.

Będę na ciebie czekał — zakończył główny inspektor Coughlin.

Patricia odłożyła słuchawkę, po czym wykręciła numer akademika bractwa męskiego, w którym mieszkał Matt. Chłopaka, który odebrał i potwierdził, że Matt Payne jest na zajęciach, poprosiła, aby przekazał, że zaszło coś ważnego, więc syn ma czekać na nią, aż przyjedzie. Żadnych wymówek, kropka.

Potem weszła na piętro, zdjęła spódnicę i sweter, włożyła natomiast czarną halkę, czarną sukienkę i prosty sznur pereł. Popatrzyła na telefon, zastanowiła się, czy zadzwonić do męża, uznała jednak, że nie zadzwoni, chociaż wiedziała, że będzie mu z tego powodu przykro. Brewster Payne był wszakże dobrym człowiekiem i Pat nie zamierzała go narażać na kontakty z Mamą Moffitt, jeśli można ich było uniknąć.

Po dziesięciu miesiącach wdowieństwa Patricia Stevens–Moffitt skłoniła swoją siostrę Dorothy do opieki nad małym Mattem w trakcie dnia i podjęła pracę maszynistki, zamierzając docelowo awansować na sekretarkę firmy prawniczej Lowerie, Tant, Foster, Pedigill & Payne, która zajmowała całe piętro w budynku Philadelphia Savings Fund Society na Market Street.

Pewnego dnia, dwa miesiące po rozpoczęciu pracy dla Lowerie, Tant, Foster, Pedigill & Payne, pchając spacerówkę z Matthew Markiem Moffittem w pobliżu Franklin Institute, Patricia Moffitt wpadła na Brewstera Payne’a II, wnuka jednego z partnerów — założycieli firmy i syna jednego z głównych wspólników, który wówczas od siedmiu lat pracował w kancelarii i lada chwila sam miał zostać wspólnikiem.

Młody pan Brewster, jak go wtedy nazywano, również pchał wózek spacerowy, w którym siedział dwuletni chłopczyk, oraz prowadził czteroipółletnią dziewczynkę, trzymając rzemyk przymocowany do skórzanych szelek. Resztę spaceru odbyli wspólnie. W ciągu godziny Patricia dowiedziała się, że pani Brewsterowa Payne’owa II osiem miesięcy wcześniej wpadła w poślizg podczas wjazdu do Stroudsburga, gdy wracała z ich domku w Poconos, pozostawiając męża — jak to wyłożył — „mniej więcej w tym samym położeniu, co pani sytuacja, pani Moffitt”.

Patricia Stevens — Moffitt i Brewster Payne II pobrali się trzy miesiące później. Prostą uroczystość celebrował w swoim gabinecie J. Edward Davison, sędzia sądu cywilnego. Pan Payne Senior nie wziął udziału w uroczystości, choć jego żona tak. Pan Gerald Stevens, ojciec Patricii, zjawił się, lecz :ej matka nie przyszła.

Nie było podróży poślubnej, a dzień po ślubie Brewster Payne II ustąpił ze stanowiska w Lowerie, Tant, Foster, Pedisill & Payne, chociaż — dzięki zapisowi swego dziadka — posiadał tam znaczny pakiet akcji zwyczajnych.

Niedługo później powstała spółka prawna Mawson & Payne.

John D. Mawson był dwa lata wyżej niż Brewster Payne II na wydziale prawa uniwersytetu stanu Pensylwania. Byli kolegami, choć nie przyjaciółmi. Mawson był weteranem, kapitanem lotnictwa i pilotem myśliwca, natomiast Brew Payne nigdy nie służył w wojsku. Co więcej, Payne uważał Mawsona za aroganta. Szczególnie że Jack Mawson oświadczył butnie, iż pragnie zostać profesorem prawa na tymże uniwersytecie. Chciał specjalizować się w prawie konstytucyjnym. Tak czy owak, Brewster Payne II nie miał wówczas ochoty podtrzymywać znajomości z Jackiem Mawsonem.

Mawson ukończył aplikację i wymienił lotnicze naszywki na togę, lecz trzy miesiące później wyruszył na wojnę koreańską. Trafił na nią w randze majora, wrócił zaś jako porucznik pułkownik J. Dunlop Mawson, w dodatku z „wojenną branką”, czyli Białorusinką, którą spotkał w Tokio. Był teraz nieco mniej wyniosły, a może raczej nastawiony bardziej praktycznie. Planował zostać adwokatem.

Zyskał aprobatę swoich zwierzchników w armii jako utalentowany prokurator, oskarżający przestępców wojskowych. Lubił swoją pracę, lecz był na tyle uczciwy wobec siebie, żeby przyznać, iż jego sukces jest w dużej mierze spowodowany nieporadnością stojącego po przeciwnej stronie adwokata. Wiele razy uderzała go myśl, że gdyby to on bronił oskarżonego, mężczyzna wyszedłby z sali sądowej jako wolny człowiek.

Jego żona, Odette, szybko uświadomiła mu, że ma kosztowne upodobania, co praktycznie uniemożliwiło Mawsonowi dalszą służbę w armii. W okresie pokoju zostałby w wojsku zredukowany do stopnia kapitana, a kapitanowie nie zarabiali zbyt wiele. J. Dunlop Mawson zastanowił się więc nad funkcją prokuratora okręgowego w Filadelfii. Tyle że prokuratorzy okręgowi nie bogacili się — w każdym razie nie w sposób przyzwoity.

Fakt ten wykluczał zatem pracę w prokuraturze.

Nie wykluczał wszakże całkowicie kariery w prawie karnym. Wprawdzie zwykli adwokaci, broniący przedstawicieli niższych warstw społecznych, rzadko zarabiali dużo, istnieli wszak majętni prawnicy zajmujący się sprawami kryminalnymi. W dodatku ich potencjał zarobkowy zwiększał się wraz ze wzrostem społeczno — ekonomicznej klasy ich klienteli. Adwokat reprezentujący osobę oskarżoną o sprzeniewierzenie w banku dwustu tysięcy dolarów może oczekiwać za swoje usługi hojniejszego wynagrodzenia, niż gdyby bronił człowieka, któremu zarzuca się napad z bronią w ręku na ten sam bank i kradzież identycznej kwoty.

I tak w głowie J. Dunlopa Mawsona, który lubił być nazywany „pułkownikiem”, powoli rodził się plan. Toteż gdy prawnik usłyszał, że młody Brewster Payne pokłócił się ze swoim ojcem, ponieważ poślubił wdowę po policjancie, katoliczkę z dzieckiem, zatrudnioną w ich kancelarii na stanowisku maszynistki, odkrył, że widzi w koledze ze studiów idealnego partnera do spółki.

Przede wszystkim trzeba w tym momencie wspomnieć, że Brewster Payne II był naprawdę dobrym prawnikiem, miał też doświadczenie, gdyż siedem lat przepracował w kancelarii adwokackiej, która była zarówno skuteczna, jak i prestiżowa. Poza tym Brewster ukończył Episcopal Academy i Princeton, był członkiem klubów Rosę Tree oraz Merion Country, więc bez wątpienia należał do filadelfijskiego establishmentu.

W dodatku Brewster Payne II nie był głupcem. Wiedział dokładnie, czego od niego chce Mawson. I nie miał wcale ochoty zajmować się prawem karnym. Jednakże argumenty Mawsona miały sens. Czasy rzeczywiście się zmieniły. Nawet poważani, porządni ludzie rozwodzili się. A podział majątku rozwodzących się bogaczy pozostawał w bezpośrednim stosunku do wartości i „złożoności” tegoż majątku, lecz ależał także od talentów wykwalifikowanego prawnika. Jack Mawson oświadczył Brewsterowi Payne’owi, że mógłby prowadzić sprawy osób winnych rozpadu związku, subtelnemu Payne’owi pozostawiając sprawy nieszczęsnych rogaczy.

Brewster Payne postawił podczas tej rozmowy jeden ostateczny i nienegocjowalny warunek: Jack może pracować dla wszystkich, od malwersantów po morderców, póki jego klienci pozostaną — jak się wyraził — amatorami. Nie mogli mieć żadnego związku, nawet najbardziej pośredniego, z przestępczością zorganizowaną. Skoro oni dwaj mają być wspólnikami, Payne pragnie zachować przywilej odrzucenia nieodpowiedniego klienta i wolałby mieć to na piśmie, aby w którymś momencie nie zaistniała możliwość nieporozumienia.

Pięć miesięcy po tym, jak Mawson & Payne otworzyli kancelarię prawniczą w budynku First National Bank, naprzeciwko Bellevue — Stratford Hotel i Union League na South Broad Street, Patricia Stevens — Payne odkryła, że jest w ciąży.

Brew Payne, prawnik nawet w życiu prywatnym, spytał najpierw, czy jest tego pewna, a kiedy potwierdziła, że nie ma wątpliwości, skinął głową, jakby właśnie podała mu aktualną godzinę.

No cóż, zatem musimy zrobić coś z Matthew — powiedział.

Nie wiem, co masz na myśli, kochanie — odparła niespokojnie Patricia.

Już wcześniej planowałem poruszyć ten temat — ciągnął. — Ale chwila nie wydała mi się odpowiednia. Wcale mi się nie podoba, że miałby dorastać, nie czując się członkiem naszej rodziny. Chciałbym więc, o ile się zgodzisz, wystąpić o jego adopcję. I, jeśli także się zgodzisz, Patricio, pragnę także wystąpić w twoim imieniu o twoją opiekę nad Amelią i Fosterem.

Kiedy kobieta nie odpowiedziała natychmiast, Brewster Payne wziął jej milczenie za niechęć.

Och — dorzucił pospiesznie. — Proszę, nie dawaj mi ostatecznej odpowiedzi teraz. Obawiam się jednak, że będziesz musiała zmierzyć się z faktem, że zarówno Amy, jak i Foster uważają cię za swoją matkę.

Brewsterze — wydukała wzruszona Patricia, gdy wreszcie odzyskała głos. — Jesteś czasem takim przeklętym głupcem.

To samo mi powiedział pułkownik nie dalej jak ubiegłego popołudnia — odparł Brew.

Ale jesteś też ciepłym i miłym człowiekiem, którego bardzo, bardzo kocham — dorzuciła.

A takie słowa słyszę znacznie rzadziej — zauważył. — Rozumiem, że się zgadzasz?

Dlaczego Jack Mawson nazwał cię przeklętym głupcem?!

Powiedziałem mu, że moim zdaniem nie powinniśmy przyjąć oferty pewnego klienta — wyjaśnił. — Ale, ale… Nie odpowiedziałaś mi na pytanie.

Mam złożyć oficjalne oświadczenie? Tu obecna Patricia Payne oświadcza pod przysięgą, że jedyną osobą, którą kocha bardziej niż swoje nienarodzone dziecko oraz dzieci jej męża i własnego syna, jest jej małżonek, Brewster Payne II?

Wystarczyłoby mi zwyczajne „tak” — odrzekł Brew Payne, a następnie czule ją objął. — Bardzo ci dziękuję.

Z tego właśnie względu Gertrude Moffitt uznała Patricię za bezbożną dziwkę: za ślub cywilny, czyli poza kościołem, za życie w grzechu, urodzenie dziecka Brewstera i za pozwolenie temu dobremu człowiekowi na obdarowanie pozbawionego ojca chłopca swoim nazwiskiem i swoją miłością.

W ciągu ostatnich dwóch, trzech tygodni Patricia martwiła się o syna. Czuła, że dzieje się z nim coś niedobrego. Brewster również dostrzegał problem i zasugerował, że może Matt cierpi na syndrom, który szerzył się wśród młodych mężczyzn w jego wieku. Tacy młodzieńcy spotykają na swojej drodze wiele młodych kobiet, ciągnie ich do nich. Sami nie wiedzą, czego od nich chcą, dopóki nie spotkają jeszcze tej jednej, właściwej.

Patricia niby podejrzewała, że Brewster ma prawdopodobnie rację — zwykle ją miał — jednak w tym konkretnym przypadku wcale nie była taka pewna. Chociaż z tego, co słyszała (z wiarygodnego źródła), po kampusie uniwersytetu stanu Pensylwania, a szczególnie po akademikach męskich, kręciło się naprawdę sporo chętnych dziewcząt. Może Matt się zakochał, oczywiście że mogło tak być… Może zakochał się w jakiejś pannie odpornej na jego wdzięki. Tak, nieodwzajemnione uczucie mogło być powodem jego zachowania, tym niemniej Patricia odnosiła wrażenie, że chodzi tu o coś innego.

Poza tym, cokolwiek dręczyło jej syna, morderstwo jego wujka Dutcha bez wątpienia pogorszy sytuację.

Ruch w centrum Filadelfii był intensywny, toteż wyjazd z miasta zabrał Patricii Payne ponad trzydzieści minut, a kiedy dotarła do kampusu uniwersyteckiego, utknęła w korku na Walnut Street przy domu Delta Phi Omicron, starej, okazałej budowli. Jakiś samochód chyba się popsuł, gdyż zatarasował prawie cały jeden pas, zmuszając auta do zjazdu na drugi, wewnętrzny. W ten sposób utworzył się długi na dwie przecznice zator czekających na swoją kolej pojazdów.

Kiedy Patricia podjechała bliżej, zauważyła, że samochodem, który zablokował zewnętrzny pas ruchu, tuż przed domem bractwa, jest czarny oldsmobile. Miał dodatkową antenę radiową, krótką, zamocowaną tuż przy tylnym oknie. To było auto Denny’ego Coughlina.

Kiedy jesteś głównym inspektorem filadelfijskiej policji — pomyślała cierpko — parkujesz wszędzie, gdzie ci się żywnie podoba”.

Zaparkowała za oldsmobile’em, lecz na krawężniku, przesunęła się na sąsiednie siedzenie i wysiadła od strony pasażera. Denny właśnie opuszczał swój pojazd, także od strony pasażera i stanął na chodniku, gdzie poczekał na drugiego mężczyznę, swojego asystenta, a dziś także kierowcę.

Patricia cmoknęła Coughlina, zauważając równocześnie że przytył i że ciągle kupował najtańszą wody kolońską prawdopodobnie w swoim ulubionym sklepie Walgreen’s Drugstore.

Na Boga, świetnie się trzymasz — rzucił Denny. — Patty, pamiętasz sierżanta Toma Lenihana?

Tak, oczywiście — odparła. — Jak się pan miewa sierżancie?

Tom, sądzisz, że pamiętasz, jak regulować ruchem? — spytał Coughlin, wskazując na samochody w korku.

Tak jest, szefie — odrzekł Lenihan.

Nie będziemy tu długo — rzucił mu inspektor. Objął ramię Patricii swoją wielką dłonią, po czym poprowadził kobietę w górę stromymi, szerokimi, kamiennymi schodami prowadzącymi do domu studenckiego.

Mogę państwu jakoś pomóc? — spytał młody człowiek, kiedy pchnęli ciężkie, dębowe, ozdobione wstawkami z matowego szkła drzwi i znaleźli się w holu budynku.

Nazywam się Payne — przedstawiła się Patricia. — Szukam mojego syna.

Młody człowiek podszedł do krętych schodów wiodących na piętro.

Panie Payne — zawołał. — Masz gości, stary. Przyszła twoja mamuśka!

Denny Coughlin posłał mu lodowate spojrzenie.

Matthew Mark Payne ukazał się na schodach chwilę później. Był wysokim, gibkim młodzieńcem o ciemnych, gęstych włosach. Miał dwadzieścia jeden lat, za miesiąc kończył studia. Zamierzał pójść w ślady ojca i wstąpić do piechoty morskiej. Wybrał kurs na dowódcę plutonu, planował go ukończyć z wybitnym wynikiem, dzięki czemu mógłby zostać regularnym żołnierzem korpusu, jeśli zechce, a kolejnym zmartwieniem Patricii Payne było, że może zechce.

Oczy Matta, ciemne i inteligentne, skakały teraz bystro między matką i Coughlinem. Po chwili ruszył w dół po schodach. Nie uśmiechał się. Nosił szare, flanelowe spodnie, rozpinaną, niebieską koszulę z kołnierzykiem i jasnoszary sweter.

Coughlin odwrócił się do niego plecami.

Wygląda jak sobowtór Johnny’ego, nie sądzisz? — powiedział cicho.

I jest tak samo uparty — odparła Patricia.

Matt Payne bez zakłopotania pocałował matkę, Coughli — nowi zaś podał rękę.

Wujku Denny, o co tu chodzi? — spytał. — Czy coś się stało? Czy chodzi o tatę?

Chodzi o twojego wuja, Dicka — wyjaśniła Patricia, obserwując z uwagą jego twarz. — Dutch nie żyje, Matt.

Co się stało? — powtórzył szybko chłopak.

Trafił na napad — wyjaśnił Denny Coughlin. — Został zastrzelony.

O cholera! — syknął Matt. Przez moment jego wargi się poruszały, potem otoczył matkę ramieniem.

Nie wiem — zadumała się Patricia. — Szuka pociechy czy też próbuje mnie pocieszyć?”.

Szlag by to trafił — warknął Matt, puszczając matkę.

Przykro mi, synu — jęknął Denny Coughlin.

Dopadli już jego zabójcę? — spytał Matt. Coughlin widział, że chłopak jest rozgniewany.

Dutch zastrzelił osobę, która go śmiertelnie zraniła — wyjaśnił. — Drugi napastnik uciekł. Ale znajdą go, Matt.

Czyli że Dutch zabił faceta, który do niego strzelał? — upewnił się chłopak.

Tak — przyznał Coughlin. — Tyle że to była kobieta… właściwie dziewczyna.

Jezu!

Jedziemy teraz do twojej ciotki Jean — ucięła rozmowę Patricia Payne. — Pomyślałam, że zechcesz nam towarzyszyć.

Wezmę tylko marynarkę i krawat — stwierdził. Po chwili dodał: — Jezu, dzieciaki!

Cholera jasna! — zaklął Coughlin.

Matt odwrócił się i wspiął na schody, przeskakując po dwa stopnie.

To miły chłopak — zauważył Denny Coughlin.

Zamierza walczyć w tej przeklętej wojnie — wyjaśniła Patricia.

A co byś wolała, Patty? Żeby uciekł do Kanady przed poborem?

Ale on chce wstąpić do marines.

Nie martwiłbym się o niego. Ten młodzieniec potrafi o siebie zadbać — oznajmił Coughlin.

Jak jego ojciec, co? I jak Dutch?

Daj spokój, Patty — poprosił. Położył jej rękę na ramieniu i ścisnął.

Do diabła, Denny — mruknęła Patricia.

Kiedy Matt Payne wrócił, ubrany był w garnitur z szarej flaneli.

Denny ma rację — pomyślała jego matka. — Wygląda dokładnie tak jak Johnny”.

Zeszli po schodach. Matt usiadł za kierownicą mercury’ego kombi.

Pewnie fajnie być policjantem — zauważył. — Parkujesz sobie, cholera, gdzie chcesz. W ubiegłym tygodniu jeden z mieszkańców zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu. Zostawił włączony silnik, bo chciał tylko wbiec do środka po książki. Gdy po minucie wyszedł, okazało się, że właśnie odholowują jego auto. Musiał zapłacić czterdzieści dolców za odholowanie i dwadzieścia pięć dolarów grzywny za parkowanie na drugiego.

Pat przyjrzała się synowi, nic jednak nie odpowiedziała. Oldsmobile ruszył.

No to jedziemy — dodał Matt, wciskając pedał gazu. — Założysz się, że przekroczymy dozwoloną prędkość?

Nie jestem w odpowiednim nastroju na twoje dowcipy, Matt — odburknęła Patricia.

Próbuję ożywić jakoś to paskudne popołudnie — wytłumaczył się chłopak.

Sierżant Lenihan skręcił w prawo na Północnej Trzydziestej Trzeciej Ulicy, przeciął Północną Trzydziestą Czwartą przy Mantua, przejeżdżając obok filadelfijskiego ogrodu zoologicznego. Następnie skręcił w lewo na Girard, przejechał przecznicę i skręcił w prawo na autostradę Schuylkill, która ciągnie się wzdłuż zachodniego brzegu rzeki o tej samej nazwie. Jechał szybko, z prędkością znacznie wyższą niż dopuszczalna, lecz rozważnie. Prowadzący mercury’ego Matt DeZ trudu za nim nadążał; od czasu do czasu zerkał na szybkościomierz, ale nie wspomniał matce o prędkości.

Kiedy przejechali rzekę Schuylkill mostem Twin Bridges, zwolnili, choć tylko nieznacznie. Mijając Fern Hill Park, Matt dostrzegł stojący na poboczu wóz policyjny, patrolujący ruch drogowy. Siedzący za kierownicą wozu funkcjonariusz przyjrzał się obu pędzącym samochodom, pozostał wszakże bez ruchu.

Mniej więcej wtedy Lenihan zwolnił oldsmobile’a, ale tylko dlatego, że musieli się zatrzymać na światłach przy Dziewiątej Ulicy. Potem ruszył z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Matt przypuszczał, że światła przystosowano do jazdy właśnie z taką szybkością, gdyż od tego momentu nie natrafili już ani razu na czerwone.

To tam — powiedziała nagle Patricia.

Co i gdzie? — spytał Matt.

Waikiki Diner — wyjaśniła. — Denny twierdzi, że właśnie tam doszło do tej tragedii.

Obrócił się i spojrzał za siebie, nie dostrzegł jednak lokalu, o którym wspomniała matka.

Lenihan skręcił w prawo na Pennypack Circle, wjechał na Holme Avenue i znalazł się w dzielnicy Filadelfii o nazwie Torresdale.

Tu znowu trafili na korek. Na skrzyżowaniu Academy Road i Outlook Avenue stał kierujący ruchem policjant w białej czapce. Oldsmobile’a puścił, jednak mercury’emu Matta dał znak, by pojechał dalej Academy.

Chłopak zatrzymał się, potrząsnął głową i wycelował palcem w Outlook. Funkcjonariusz wydziału ruchu drogowego podszedł do samochodu. Matt opuścił okno.

Kapitan Moffitt był moim wujkiem — jęknął.

Współczuję — odparł policjant i pozwolił mu przejechać.

Przed domem wychodzącym na ogrodzone pole Torresdale Golf Course stało więcej samochodów, niż Matt mógł od razu policzyć. Wśród aut dostrzegł limuzynę cadillac burmistrza Jerry’ego Carlucciego.

Na polu golfowym, po drugiej stronie ogrodzenia, które oddzielało je od Outlook Avenue, Matt zauważył przynajmniej jedną ekipę telewizyjną. Przy płocie kręcili się również ludzie z aparatami fotograficznymi.

Zaparkuj samochód, Tom — polecił swojemu asystentowi główny inspektor Coughlin. — Potem wróć i zajmij się także ich autem.

Wysiadł z oldsmobile’a i poczekał na ulicy, aż Matt i Patty podjadą.

Akurat wtedy podszedł do niego inspektor sztabowy Peter Wohl.

Nie możemy przegonić tych pieprzonych hien, Peterze? — spytał Coughlin, kiwając głową ku przedstawicielom prasy, czatującym za ogrodzeniem pola golfowego.

Obawiam się, że niestety nie, szefie — odparł Wohl. — Ma pan minutkę?

Matt na znak Coughlina zatrzymał mercury’ego. Patricia opuściła szybę i główny inspektor nachylił się do niej.

Zostaw kluczyki w stacyjce, Matt — polecił. — Leni — han zaparkuje wasze auto, a potem dobije do nas. — Otworzył drzwi Patricii i kobieta wysiadła. — Wrócę do was za moment. Muszę pogadać z pewnym facetem.

Odszedł wraz z Wohlem chodnikiem.

Wal — powiedział, gdy oddalili się o kilka metrów. — Muszę wejść do środka. Przywiozłem szwagierkę Dutcha, to znaczy eksszwagierkę. I jego bratanka.

Komendant policji stwierdził, że jeśli zobaczę pana przed nim, mam pana poinformować o sprawie.

Komendant jest tutaj?

Tak, szefie — przyznał Wohl. — Chodzi o naocznego świadka, szefie, pannę Louise Dutton z Kanału 9…

To ta blondynka? — wtrącił Coughlin.

Zgadza się — potwierdził Wohl. — Była z kapitanem Moffittem podczas strzelaniny — dodał spokojnie.

I co robili?

Nie wiem, szefie — odrzekł Wohl.

Nie wiesz? — spytał Coughlin z lekkim sarkazmem w głosie.

Dziewczyna twierdzi, że spotkała się z kapitanem, ponieważ chciała porozmawiać o jego reakcji na określanie… przez niektóre osoby… filadelfijskiej policji drogowej mianem „komandosów Carlucciego” — ciągnął Wohl. — Gdy dotarłem na miejsce, była bardzo zdenerwowana. Klęczała przy kapitanie Moffitcie i płakała.

Gdzie jest teraz? — spytał Coughlin.

Pojechała do telewizji…

Nie zabrali jej do Roundhouse? — przerwał mu Coughlin. — Kto pozwolił jej odjechać?

Właściwie komendant… Byłem kilka przecznic od Waikiki Diner i przyjąłem zgłoszenie, więc dotarłem na miejsce zdarzenia jako pierwszy z oficerów. Natychmiast zatelefonowałem do komendanta, który mi powiedział, że powinienem zrobić to, co trzeba. Nie sądziłem, że należy natychmiast odwieźć dziewczynę do Roundhouse, więc kazałem dwóm mundurowym z Drugiego Dystryktu podrzucić ją do domu. Mieli pozostać z nią tak długo, aż bezpiecznie wejdzie do mieszkania. Wydział zabójstw podeśle kogoś, kto z nią tam porozmawia.

Coughlin chrząknął.

McGovern mówił z nią? — spytał.

Nie sądzę, szefie, żeby Mac widział tę sytuację w taki sposób jak ja.

Prawdopodobnie masz rację — zgodził się Coughlin. Mac nie jest szczególnie taktowny. Powinienem coś zrobić?

Nie, chyba nie, szefie. Komendant wie, jak blisko był pan z Dutchem…

Czy w śledztwie mogą wypłynąć jakieś… krępujące fakty, Peterze?

Mam nadzieję, że nie — odparł Wohl. — Wierzę, że nie — poprawił się.

Jezu Chryste — mruknął Coughlin. — Ta tragedia jest wystarczająco trudna dla Jeannie, bez tych wszystkich gazet i programów telewizyjnych, sugerujących, że Dutch zgłupiał dla jakiejś panienki…

Myślę, że uda nam się zapobiec takim sugestiom, szefie — zapewnił go Wohl, po czym dodał coś, co go samego zaskoczyło: — Ona nie jest żadną panienką. Spodobała mi się. I wyraźnie zrozumiała niuanse sytuacji.

Coughlin popatrzył na niego z uniesionymi brwiami.

Komendant poprosił mnie o dopilnowanie, by nie pojawiły się żadne krępujące fakty, szefie — kontynuował Wohl. — Mam się dowiedzieć na sto procent, jakie stosunki łączyły kapitana Moffitta z panną Dutton…

Studiowałem na akademii z bratem Dutcha — wtrącił Coughlin. — Dutch miał wtedy, hmm… szesnaście, siedemnaście lat i stale podrywał cheerleaderki z High Northeast. O ile pamiętam, zawsze miał dziewczynę, z którą figlował. Z tego też względu nie mam cienia wątpliwości co do charakteru jego stosunków z panną… jak jej tam?

Panną Dutton, szefie — odparł Wohl, jednak rzucił:

Nie wiemy tego, szefie.

Chcesz się założyć, Peterze? — odparował Coughlin. Patricia Payne i Matthew Payne stanęli obok nich.

Patty, znasz inspektora Wohla? — spytał Coughlin.

Nie, nie sądzę — odparła Patricia i wyciągnęła rękę.

To mój syn Matt, inspektorze. Bratanek Dutcha.

Proszę przyjąć moje kondolencje, pani Payne — powiedział Wohl. — Przyjaźniłem się z Dutchem. — Podał rękę Mattowi Payne’owi.

Czy on powiedział „inspektor Wohl”? — spytał chłopak.

Tak, inspektor sztabowy Wohl — uściślił Coughlin, doskonale rozumiejąc zaskoczenie Matta, bowiem Wohl miał tak wysoką rangę, a nie wyglądał na dużo starszego niż chłopak. — To świetny policjant, mój drogi. Awansował bardzo szybko. Dowództwo odkryło, że jeśli zleci mu trudne zadanie, on na pewno wykona je dobrze.

Jest coś więcej w tym stwierdzeniu — pomyślała Patricia Payne. — Ciekawe co?”.

Miło mi było państwa poznać, pani Payne, Matt — pożegnał się Wohl. — Żałuję tylko, że spotykamy się w takich okolicznościach. A teraz muszę wrócić do pracy.

Główny inspektor Coughlin kiwnął mu głową, po czym odwrócił się, wziął pod ramię Patricię i ruszył wraz z nią do frontowych drzwi domu Moffittów.



Pięć


Inspektor sztabowy Peter Wohl z niejaką trudnością wyjechał swoim autem spośród pojazdów ustawionych blisko siebie na ulicach, podjazdach i alejach w pobliżu domu kapitana Richarda C. Moffitta, po czym skręcił na Holme Avenue i ruszył w stronę Pennypack Circle.

Kiedy włączył się w strumień ruchu, pochylił się i wyjął ze schowka mikrofon.

Isaac Dwadzieścia Trzy — zgłosił się, a kiedy otrzymał odpowiedź, spytał o lokalizację Dwa Jedenaście, czyli radiowozu Drugiego Dystryktu. Właśnie jemu Mac McGo — vern polecił odwieźć Louise Dutton.

Czeka pod WCBL–TV na Siedemnastej i Locust, inspektorze — powiedziała w końcu operatorka. — Stoi tam od trzydziestu pięciu minut.

Dziękuję — odparł Wohl. Schował mikrofon do schowka i zatrzasnął jego drzwiczki.

Uznał, że nadeszła pora na sprawdzenie, czego dowiedział się lekarz sądowy, badając zwłoki zabójczyni Dutcha. Nie miał cienia wątpliwości, że kolejne pytania zada mu jego szef, główny inspektor Coughlin, a także — co bardzo prawdopodobne — komendant Czernick albo nawet sam burmistrz. Peter Wohl wierzył w mądrość przysłowia: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”.


* * *


Zdezelowana furgonetka marki Ford zatrzymała się na parkingu biura lekarza sądowego przy Civic Center Boulevard i University Avenue. Furgonetka była w odcieniu wyblakłej żółci i miała popękaną przednią szybę. Na bokach pozostały wciąż czytelne ślady logo firmy wynajmującej samochody. Brakowało kratownicy wlotu powietrza, podobnie jak prawego przedniego światła wraz z obudową. Drzwiczki ze strony pasażera wyraźnie napotkały kiedyś coś twardego i wystarczająco ostrego, by pocięło ich lakier jak nóż. Na karoserii po tej samej stronie widniało stosunkowo głębokie wklęśnięcie. Dół drzwiczek i miejsce nad lewym tylnym błotnikiem zaatakowała rdza.

Na koncie właściciela pojazdu znajdowały się czterdzieści dwa niezapłacone mandaty — większość za nielegalne parkowanie, kilka za brak przedniego światła, popękaną przednią szybę, nieczytelne tablice rejestracyjne i tego typu naruszenia kodeksu drogowego.

Z furgonetki wysiadło dwóch mężczyzn. Pierwszy był młody, potężny i brodaty. Nosił brudne dżinsy, a na czole skórzaną przepaskę, dzięki której nie wchodziły mu w oczy kosmyki długich, rozczochranych włosów. Wysiadł od strony pasażera, po nim zaś auto opuścił kierowca: mały, gładko ogolony osobnik o nieco szczurzej twarzy, ubrany w wysłużoną, szarą bluzę od dresu z nadrukowanym napisem: WESPRZYJ SWOJEGO LOKALNEGO SZERYFA. Obaj weszli do budynku.

Inspektor Peter Wohl i sierżant Zachary Hobbs z wydziału zabójstw stali w suterenie przy automacie do kawy i popijali gorący napój ze styropianowych kubków. Na widok nowo przybyłych Wohl potrząsnął głową.

Witaj, inspektorze — zagaił mężczyzna o szczurzej twarzy. Był to porucznik David Pekach z brygady antynarkotykowej.

Pekach, czy twoja matka wie, jak zarabiasz na życie? — odparował Wohl, wyciągając rękę. Porucznik zachichotał.

Boże, mam nadzieję, że nie. — Popatrzył na Hobbsa.

Jesteś sierżant Hobbs?

Tak jest, sir — odparł zapytany.

Znacie funkcjonariusza McFaddena? — spytał Pekach. Wohl i Hobbs równocześnie potrząsnęli głowami.

Charley, to inspektor sztabowy Wohl — podjął prezentację Pekach. — A to sierżant Hobbs. Funkcjonariusz Charley McFadden.

Witam panów — oświadczył funkcjonariusz McFadden, z szacunkiem kłaniając się najpierw Wohlowi, potem Hobbsowi.

Gdzie ona jest? — spytał Pekach.

Tam — odrzekł Wohl, wskazując głową na podwójne metalowe drzwi. — Jeszcze z nią nie skończył.

Nie powiesz mi chyba, inspektorze, że masz delikatny żołądek? — spytał niewinnie Pekach.

Wyobraź sobie, że tak — odparował Wohl.

Pekach wszedł do pomieszczenia, a McFadden za nim.

Ciało anonimowej podejrzanej, rasy białej, leżało na stole z nierdzewnej stali. Kobieta była naga, nogi miała lekko rozsunięte, jedną rękę ułożoną obok tułowia, drugą nad głową. Jej płyny ustrojowe sączyły się przez otwór odpływowy, umieszczony w narożniku stołu, do metalowego wiadra, stojącego na kamiennej posadzce.

Łysy mężczyzna w narzuconym na błękitny strój chirurga plastikowym fartuchu przerwał pracę, podniósł z zaciekawieniem wzrok i z niechęcią popatrzył na Pekacha i McFaddena. Zajmował się właśnie usuwaniem serca anonimowej podejrzanej, wyjmując je ze szczeliny między wcześniej przeciętymi żebrami.

Jestem porucznik Pekach, doktorze — przedstawił się Pekach. — Chcieliśmy tylko zerknąć na twarz denatki.

Lekarz sądowy wzruszył ramionami i kontynuował przerwaną czynność.

Jezu — zdziwił się Pekach. — Z czego on ją zastrzelił?

Przypuszczam — odparł cierpko lekarz, nie patrząc na porucznika — że użyto w tym przypadku standardowego rewolweru policyjnego.

Pekach prychnął.

Czy ona zastrzeliła kapitana Moffitta w sposób, w jaki on ją zastrzelił? — naciskał.

Wcześniej — odparł lekarz. — Myślę, że — uściślił — dziewczyna postrzeliła Moffitta, zanim on ją zabił.

Nie rozumiem — przyznał porucznik.

Lekarz sądowy wskazał skalpelem małą, plastikową torebkę — Pekach podniósł ją.

W torebce znajdował się zniekształcony kawałek ołowiu, cieńszy niż ołówek i długi na pół centymetra.

Dwudziestka dwójka — wyjaśnił lekarz. — Prawdopodobnie długa lufa. Kapitan dostał postrzał w pierś tuż pod pachą. — Uniósł rękę anonimowej podejrzanej, przytrzymał w powietrzu i pokazał miejsce. — Z boku, prawie z tyłu. Pocisk trafił go w aortę obok lewej komory serca. Nastąpił krwotok wewnętrzny i po pewnym czasie Moffitt po prostu się wykrwawił. Serce nie przestawało pompować krwi i kapitan umarł z jej upływu.

Jezu Chryste! — jęknął Pekach.

Lekarz sądowy puścił rękę denatki, po czym wskazał na kolejną plastikową torebkę.

Pokażcie to Peterowi Wohlowi — polecił. — Sądzę, że właśnie tego szukał. Akurat je z niej wyjąłem. — Plastik zawierał trzy zniekształcone kawałki ołowiu. Oba były większe i grubsze niż pociski kaliber .22 usunięte z ciała kapitana Moffitta. Czubki wszystkich kul rozszerzyły się i spłaszczyły pod wpływem uderzenia w coś twardego, toteż z wyglądu przypominały grzyby. Drugi koniec każdego pocisku przykrywał wysoki na pół centymetra płaszcz w odcieniu miedzi. Na płaszczach były wyraźne znaki, dzięki którym zapewne nietrudno byłoby dopasować te pociski do rewolweru, z którego je wystrzelono.

Towarzysz Pekacha, potężny młody mężczyzna, przyjrzał się uważnie twarzy niezidentyfikowanej podejrzanej i w jednej chwili zmienił jej anonimowy status.

Schmeltzer, Dorothy Ann — oświadczył stanowczo. Dwadzieścia cztery lata, metr sześćdziesiąt pięć, około pięćdziesięciu pięciu kilo. Ostatnio zamieszkała… gdzieś na Vine, na wschód od Broad. Musiałbym sprawdzić adres.

Jesteś pewien?

Tak, to Dorothy Ann — potwierdził McFadden. — Myślałem, że nadal siedzi w więzieniu.

Za co siedziała?

Nagabywanie mężczyzn w celach nierządnych — wyrecytował funkcjonariusz. — Myślę, że sędzia skazał ją licząc na jej resocjalizację.

Wszędzie na ciele ma mnóstwo śladów po igle — wtrącił lekarz sądowy. — Niektóre są w zupełnie niespodziewanych miejscach. Nie będzie żadnej oficjalnej identyfikacji? O co tu chodzi?

Porucznik Natali twierdził, że miała przy sobie skręty i pistolet kaliber .22 — wyjaśnił Pekach. — No i te ślady po igle. Uważał, że jeśli była ćpunką, może mamy ją w swoich aktach. Dziękujemy panu, doktorze.

Wraz z McFaddenem opuścili pomieszczenie.

Wohl i Hobbs nie byli już sami. Do biura lekarza sądowego przybyli właśnie porucznik Natali i porucznik Sabara z policji drogowej. Sabara nieufnie popatrzył na funkcjonariuszy wydziału antynarkotykowego.

Natali dostrzegł to.

Podoba mi się twoja bluza, Pekach — zagaił oschle.

Zdołaliście ją zidentyfikować? — spytał Hobbs.

Tak, sierżancie, funkcjonariuszowi McFaddenowi się udało — odparł oficjalnym tonem Pekach. — Kobieta nazywa się Schmeltzer, Dorothy Ann Schmeltzer. Znana narkomanka, McFadden sądzi, że niedawno opuściła więzienie.

Znasz jakichś jej wspólników, McFadden? — spytał Hobbs.

W tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć żadnych nazwisk, sir, ale na pewno będą w jej aktach.

Chciałbym pożyczyć na chwilę funkcjonariusza McFaddena — powiedział Hobbs. — Zamierzam go zabrać ze sobą do Roundhouse.

Jasne — odparł Pekach.

Przypuszczam, że może pan zatem odwołać resztę swoich ludzi — stwierdził Hobbs. — I dziękuję, poruczniku.

Teraz, kiedy mam jej nazwisko, może zdołam coś odkryć — zasugerował Pekach. — Nadam przez radio.

Doceniam to — odrzekł Hobbs. — Jeśli pan się czegoś dowie, proszę dzwonić do mnie albo do porucznika Nataliego.

Pewnie. — Pekach pokiwał głową. — Inspektorze, lekarz sądowy powiedział, żeby ci to pokazać. Jego zdaniem właśnie na to czekałeś.

Wohl wziął torebkę, którą Pekach mu wręczył i obejrzał ją pod światło. Nie zaskoczyło go, gdy zobaczył, że kule są płaszczowe, a ze sposobu ich zmiażdżenia wnosił, że prawie na pewno posiadały otwory.

Co to takiego? Pociski? — zainteresował się sierżant Hobbs.

Wohl wręczył mu torebkę. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, lecz Hobbs nic nie powiedział.

Nie zgub ich — polecił Wohl.

Czym one są w pańskiej opinii, inspektorze? — spytał Hobbs niewinnym tonem.

Nie jestem ekspertem od broni palnej — odrzekł Wohl.

Widzę cztery kule wyjęte z ciała kobiety podejrzanej o zastrzelenie kapitana Moffitta. Takie kule to dowód rzeczowy, sierżancie, jedno z ogniw łańcucha dowodowego.

Są płaszczowe i posiadają otwory — zauważył Hobbs.

Czy o to panu chodzi?

Co to, do diabła, za różnica? — zdenerwował się Pekach. — Dutch nie żyje. Departament nic już mu nie może zrobić za używanie niedozwolonej amunicji.

Być może będziemy mieli szczęście — mruknął Hobbs — i trafimy na jakiegoś zastępcę prokuratora okręgowego, ledwie pół roku po studiach prawniczych, który będzie uważał, że pociski to pociski, i tyle.

Tak, a może nie trafimy — dociął mu Wohl. — Może wpadniemy na jakiegoś zastępcę prokuratora okręgowego niedługo po studiach prawniczych, który zna różnicę między pociskiem dozwolonym a niedozwolonym i chciałby zobaczyć swoje nazwisko w gazetach z podpisem sugerującym, że właśnie on, prokurator, przyłapał gliniarzy na używaniu nielegalnej amunicji, co stanowi kolejny poważny przykład policyjnej brutalności.

Jezu — mruknął Pekach z odrazą w głosie. — Nawet kurde, znam kutasa, który pasuje do tego opisu. — Zamyślił się, po czym dodał: — Jak się lepiej zastanowię, to pewnie wskażę dwóch albo i trzech takich kutasów.

Zabierzcie je do wydziału identyfikacji broni, Hobbs — polecił Wohl. — Sprawdź dokładnie. I trzymaj kciuki Może dopisze nam szczęście.

Tak, szefie — odparł służbiście Hobbs.

Pewnie nie mamy tu nic więcej do roboty — dorzucił z naciskiem Wohl. — A może coś przegapiłem? — zadając to pytanie, wpatrzył się w Sabarę.

Pomyślałem, że mógłbym eskortować karawan do zakładu pogrzebowego — wytłumaczył się Sabara. — Do diabła ciężkiego! Wiesz, wszystko wydaje się trochę, kurde…

Tak, sądzę, że Dutch chciałby tego — przerwał mu Wohl, po czym dodał: — No cóż, spodziewam się, że złożę wyrazy uszanowania głównemu inspektorowi Lowensteinowi. A my prawdopodobnie spotkamy się w Roundhouse.

Przepraszam, że o to pytam, inspektorze — wtrącił Hobbs. — Ale czy zamierza pan brać w tym wszystkim udział?

Nie — odparł Wohl. — Nie w sposób, który wam chodzi po głowie. Jednak naocznym świadkiem jest ta blondynka z Kanału 9. Może to spowodować pewne problemy, dlatego komendant Czernick poprosił mnie, żebym pilnował drobiazgów. Chcę wszystko wyjaśnić inspektorowi Lowensteinowi. I tyle.

Życzę szczęścia, inspektorze — odparował Hobbs i zaśmiał się. Główny inspektor detektywów Matt Lowenstein, wielki facet po pięćdziesiątce, wiecznie żujący cygaro, słynął z porywczego charakteru i często się wściekał, ilekroć podejrzewał, że ktoś wkracza na święty teren zarezerwowany dla detektywów.

Dlaczego mi się zdaje, że będę go bardzo potrzebował? — Wohl wyszczerzył zęby i, również chichocząc, odszedł.

Na parkingu stał karawan marki Cadillac z trumną. Kierowca opierał się o zderzak. Chromowane litery na zaciemnionej szybie układały się w napis Marshutz & Sons. Pochówkiem Dutcha najwyraźniej miał się zająć dom pogrzebowy Marshutz & Sons, mieszczący się trzy przecznice od tego domu. Natychmiast gdy lekarz sądowy wyda ciało, zostanie ono ułożone w trumnie i odwiezione firmowym karawanem.

Wohl ocenił przyjazd Sabary, pragnącego odprowadzić karawan do Marshutz & Sons, jako gest naprawdę wzruszający. Nie istniały w tej kwestii żadne regulacje prawne, a inspektor wcześniej sądził, że Dutch i Sabara nie byli bliskimi przyjaciółmi — Teraz jednak doszedł do wniosku, że prawdopodobnie się pomylił. Porucznik Sabara najwidoczniej nie był wcale tak twardy, jak się wydawało (jak się zachowywał i wyglądał) i najprawdopodobniej, na swój sposób, lubił Dutcha. Wohl wsiadłszy do forda LTD, odezwał się przez radio:

Isaac Dwadzieścia Trzy. Niech Dwa Jedenaście skontaktuje się ze mną na paśmie J.

Dwa Jedenaście, czyli radiowóz z Drugiego Dystryktu, który towarzyszył Louise Dutton.

Wohl czekał długą chwilę, w końcu jednak usłyszał:

Dwa Jedenaście. Isaac Dwadzieścia Trzy, zgłoś się.

Gdzie jesteś, Dwa Jedenaście?

Dopiero co zostawiliśmy panią w Stockton Place pod szóstką.

Gdzie to, do cholery, jest? — zastanowił się Wohl. — Jedyne Stockton Place, jakie przychodzi mi do głowy, jest dzielnicą slumsów nad rzeką”.

To znaczy gdzie?

Isaac Dwadzieścia Trzy, mówię o apartamencie 6A w Stockton Place.

Dwa Jedenaście, podajcie dokładny adres.

Boczna od Arch Street, a później jakieś sto metrów.

W porządku, Dwa Jedenaście, dzięki — zakończył inspektor i włożył mikrofon do schowka na rękawiczki.

Ogarnęło go zdumienie. To był naprawdę kiepski adres, n]e takiego miejsca zamieszkania oczekiwałby po szykownej blondynce w typie Louise Dutton. Potem przypomniał sobie co czytał o przebudowie starych budynków w tamtym rej0 nie, o renowacji… czy jak ją zwali…


* * *


Kiedy porucznik David Pekach wyszedł z biura lekarza sądowego, obok swojej zdezelowanej furgonetki znalazł policjanta z wydziału ruchu drogowego, w białej czapce. Stał i wypisywał mandat.

Jakieś problemy, funkcjonariuszu? — spytał niewinnie Pekach.

Policjant wydziału ruchu drogowego, który wypisywał mandat jedynie za brakujące przednie światło, zerknął na napis na podkoszulce Pekacha i z trudem powstrzymał się od komentarza.

W rzeczywistości miał ochotę kopnąć tego cholernego hipisowskiego pedała albo ćpuna w dupę, żeby facet poleciał stąd aż do rzeki, gdzie on, funkcjonariusz wydziału ruchu drogowego, mógłby utopić sukinsyna. W dawnych czasach, wówczas, gdy rozpoczynał pracę w policji, było to możliwe. Jednak czasy się zmieniły, a on odchodził na emeryturę i nie miał zamiaru ryzykować, nawet jeśli ktoś obnosił się z wydrukowanym na bluzie tak obraźliwym dla policji napisem, jak: WESPRZYJ SWOJEGO LOKALNEGO SZERYFA, który, cholera, oczywiście oznaczał coś zupełnie innego. Taki drań chodzący spokojnie po ulicach zasługiwał na to, żeby skopać mu tyłek.

Jednakże zamiast tego obarczył kierowcę pojazdu jedynie karami za kilka dodatkowych wykroczeń przeciwko kodeksowi drogowemu: popękaną przednią szybę, łyse opony, niedziałające kierunkowskazy i nieczytelne tablice rejestracyjne. Niczego więcej nie zdołał wymyślić. Poczuł straszliwy zawód, gdy pieprzony hipis okazał ważne prawo jazdy.

Pół przecznicy od biura lekarza sądowego porucznik Pekach wsunął swoją kopię mandatu między zęby, rozdarł go palcami na dwoje, po czym wyrzucił obie części za okno furgonetki.


* * *


Kiedy Wohl dotarł do Roundhouse, zaparkował na miejscu zarezerwowanym dla głównego inspektora Coughlina. Coughlin pozostawał w bardzo bliskich stosunkach z rodziną Moffitta, toteż było bardziej niż prawdopodobne, że spędzi w domu Dutcha jakiś czas. Wchodząc do budynku, Wohl kątem oka zauważył, że samochód Hobbsa wjeżdża właśnie na parking.

Nie zaskoczyło go, że znalazł w wydziale zabójstw głównego inspektora detektywów, Matta Lowensteina. Lowenstein siedział na biurku w głównej sali, a w kąciku ust miał świeże, wielkie cygaro.

No cóż, inspektorze Wohl — zagaił z udawaną serdecznością. — Spodziewałem się, że na ciebie wpadnę. Jak się masz, Peterze?

Witam, szefie — odrzekł Wohl.

Myślisz, że zdołasz poświęcić mi chwilkę? — spytał Lowenstein. — Coś mi chodzi po głowie.

Mój czas należy do pana, szefie — odparował Wohl.

Więc może wejdziemy tu na moment? — zasugerował Lowenstein, wskazując drzwi biura, na którego drzwiach widniał napis: KAPITAN HENRY C. QUAIRE, DOWÓDCA.

Główny inspektor Lowenstein bez pukania otworzył drzwi. Kapitan Quaire, krępy, łysawy mężczyzna pod pięćdziesiątkę, siedział bez marynarki przy biurku i rozmawiał przez telefon. Na widok Lowensteina zakrył mikrofon słuchawki dłonią.

Henry — rzucił Lowenstein. — Może weźmiesz sobie kubek kawy albo coś?

Kapitan Quaire wstał z krzesła, rzucił w słuchawkę: „Oddzwonię do ciebie, dobrze?”, po czym odłożył ją na widełki.

Gdy minutę później mijał Petera Wohla, potrząsnął głową. Wohl nie miał pewności, czy był to gest sympatii. Może raczej Quaire był wstrząśnięty albo wkurzony, że musi wyjść.

Peterze — odezwał się Lowenstein, kiedy zamknął za Quaire’em drzwi. — Uważam cię za jednego z najbystrzejszych młodych oficerów w departamencie, chlubę departamentu i twojego ojca, ale kiedy potrzebuję twojej pomocy, wolałbym uzyskiwać ją po telefonie do Denny’ego Coughlina i konkretnej prośbie. Nie mam ochoty, żeby nasz komendant Polaczek wpychał mi ciebie na siłę.

Szczerze, szefie — odciął się Wohl z uśmiechem. — W pewnym sensie oczekiwałem, że zaprosi mnie pan tutaj do środka, podziękuje za moją wierną służbę i pouczy, żebym przypadkiem nie trzasnął się głupim łbem o klamkę u drzwi gdy będę wychodził.

Nie bądź przemądrzałym dupkiem, Peterze — odburknął Lowenstein.

Szefie, mam nadzieję, że pan rozumie, iż wszystkie moje działania w Waikiki wynikały z rozkazu komendanta — ciągnął Wohl. Widział, że Lowenstein nadal jest rozgniewany.

Z tego jasno wynika, że wszyscy funkcjonariusze wydziału zabójstw to pieprzeni barbarzyńcy, zbyt głupi, by sami się domyślili, jak należy postępować z taką delikatną kobietką jak ta — mruknął Lowenstein.

Komendant na pewno nie miał tego na myśli, szefie — przerwał mu Wohl. — Po prostu byłem najwyższym rangą oficerem na miejscu zdarzenia. Przypuszczam, że identyczne rozkazy wydałby i chciałby wydać każdemu funkcjonariuszowi wydziału zabójstw.

Różnica, Peterze, polega na tym, że nikt z wydziału zabójstw nie zadzwonił do naszego drogiego Polaczka. Wszyscy woleli działać zgodnie z ustaloną procedurą. Dlaczego właściwie do niego zadzwoniłeś?

Z kilku powodów — odparł Wohl, nie zamierzając się poddać. — Przede wszystkim dlatego, że on i Dutch byli blisko.

I z powodu tej kobiety?

Tak, z jej powodu także — przyznał Wohl. — Przykro mi, że się pan gniewa, szefie, ale naprawdę nie dostrzegam w swoim postępowaniu żadnego błędu.

Czy Dutch ją pieprzył?

Nie wiem — odparł Wohl. — Kiedy telefonowałem do komendanta, wydawało mi się to możliwe. Przemknęło mi też przez myśl, że w takim wypadku, czyli jeśli między tą parą coś było, nie powinienem dopuścić, aby ktokolwiek się o tym dowiedział.

Może twój komendant już o tym wiedział — zasugerował Lowenstein.

Co takiego?

Rozmawiałem z nim przed chwilą, Peterze, tuż przed twoim przyjazdem — wyjaśnił Lowenstein. — I tak zamierzałem do niego zadzwonić, ale ubiegł mnie. Powiedział mi ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że chce, abyś dalej zajmował się tą Dutton.

Nie rozumiem — wydukał Wohl.

Och, chyba wyraziłem się zupełnie jasno — wybuchnął Lowenstein. — Wszelkie czynności wydziału zabójstw związane z tą babką będą się wiązać z twoją pomocą. Powiedziałem oczywiście komendantowi, że nie podoba mi takie rozwiązanie, a on mi odrzekł, iż w takim razie mu przykro, gdyż to nie propozycja, ale rozkaz. Na koniec dodał, żebym nie próbował się skarżyć burmistrzowi, ponieważ on również uważa ten plan za dobry. Domyślam się, że nasz wredny makaroniarz tak samo boi się telewizji jak drogi Czernick.

No cóż, nie był to mój pomysł — odwarknął Wohl, świadom własnego zażenowania. — Pojechałem do szpitala Nazareth i przejrzałem rzeczy osobiste Dutcha, później udałem się do biura lekarza sądowego. Zamierzałem przyjść tutaj powiedzieć panu, szefie, czego się dowiedziałem… Chociaż na razie nie dowiedziałem się niczego… A następnie zatelefonować do komendanta policji i przekazać mu to samo.

Lowenstein przez chwilę uważnie mu się przyglądał.

I wrócić tam, gdzie moje miejsce — dorzucił Wohl.

Tak, no cóż, stanie się zatem inaczej — stwierdził Lowenstein. — Zamierzałem odbyć z tobą krótką pogawędkę, Peterze, wyjaśnić ci twoje zadanie, które ma polegać na uszczęśliwianiu tej babki z telewizji. Czyli, że nie bierzesz udziału w samym śledztwie, zrozumiano? Nie muszę ci chyba tego tłumaczyć jeszcze raz, prawda?

Nie, szefie — odrzekł Wohl. — Oczywiście, że pan nie musi.

I nie sądzę, żebym musiał cię prosić o przekazywanie mi wszystkich szczegółów, które będziesz relacjonował także komendantowi, zgadza się?

Jasne, szefie.

Kłopot z tobą, Peterze, mały sukinsynu, polega na tym, że nie mogę się na ciebie długo wściekać — wypalił Lowenstein.

Cieszę się, że to słyszę — rzucił Wohl i uśmiechnął się. — Co pańskim zdaniem powinienem teraz zrobić?

Podejrzewam, że może właśnie przydzielony do sprawy detektyw chciałby porozmawiać ze świadkiem — podsunął tamten. — Może go odszukasz i spytasz? A gdzie nasza piękna prezenterka?

W swoim mieszkaniu — odparł Wohl. — Kto dostał tę robotę?

Jason Washington — powiedział główny inspektor. — Pewnie znajdziesz go przed drzwiami, sikającego z podniecenia, że będzie teraz mógł pracować tak blisko prawdziwego inspektora sztabowego.

Krąży taka plotka, szefie — dociął mu Wohl — że niektórzy ludzie uważają inspektorów sztabowych za prawdziwych policjantów.

Zabieraj stąd swój tyłek, Peterze — odparował Lowenstein. Niemniej jednak nie mógł się powstrzymać przed uśmiechem.

Wydział zabójstw policji filadelfijskiej prowadził obecnie dwadzieścia jeden aktywnych spraw, łącznie z zabójstwem kapitana Richarda C. Moffitta. Aktywne śledztwo w sprawie zabójstwa definiuje się tutaj nieoficjalnie jako takie, w którym istnieje spora szansa na ustalenie, kto bezprawnie spowodował śmierć innej istoty ludzkiej oraz na znalezienie dostatecznych dowodów do przekonania prokuratora okręgowego miasta Filadelfia, że nie zmarnuje czasu i pieniędzy podatników na przedstawienie aktu oskarżenia wielkiej ławie przysięgłych i — w końcu — postawienie oskarżonego przed sądem.

Niemal na samym dole listy spraw, dla których warto poświęcić zasoby dochodzeniowe (przede wszystkim godziny i nadgodziny pracy detektywów z wydziału zabójstw, lecz także pewne techniki ekspertyzy sądowej, w tym bardzo kosztowne), znajdowały się, mające miejsce raz, dwa razy w tygodniu, zabójstwa dokonane na włóczęgach lub ćpunach — zazwyczaj śmiertelne pobicie lub zakłucie. Sprawca tego typu morderstwa często nie miał żadnego innego motywu poza odebraniem ofierze alkoholu albo narkotyków, a jeśli ktoś osiem godzin później spytał go o popełniony czyn, czasem nawet nie pamiętał, co właściwie się stało.

Zasoby są ograniczone. Trzeba podejmować decyzje pomagające jak najlepiej spożytkować zasoby na ochronę społeczeństwa, ogólnie rzecz biorąc, lub — czasami — na ochronę jednostki. Większość morderstw popełniają osoby, które znają ofiarę lub są jej bliskimi krewnymi, toteż wiele spraw nietrudno rozwiązać. Sprawca zabójstwa jest często na miejscu zbrodni, kiedy przybywa policja, bądź też — jeśli stamtąd uciekł — zostaje natychmiast „obwiniony” przez świadków, którzy mają równocześnie całkiem niezłe pojęcie, gdzie w tym momencie można drania znaleźć.

Sprawa, którą wielu detektywów z wydziału zabójstw (oczywiście prywatnie, a nie publicznie) uważa za „porządną”, to śledztwo w sprawie śmierci spowodowanej podczas ciężkiego przestępstwa. Na przykład bandyta w czasie napadu na sklep ogólnospożywczy strzela do kasjerki albo podczas napadu na bank ktoś zabija gońca.

Tego rodzaju sprawcy nie znajdziemy w toalecie, gdzie siedzi z głową ukrytą w dłoniach, dręczony wyrzutami sumienia, błagając o rozmowę ze swoim spowiednikiem. Sukinsyn będzie uciekał, a wytropiony — w końcu, po długich poszukiwaniach — zaprzeczy, że kiedykolwiek w całym swoim życiu choćby przechodził w pobliżu miejsca zdarzenia.

Takiego przestępcę należy postawić w stan oskarżenia. Konieczna jest rozprawa. Detektyw musi znaleźć jego broń, nawet jeśli tamten dobrze ją schował lub wyrzucił. W laboratorium potwierdzą, że jest to narzędzie zbrodni. Trzeba też odszukać świadków, którzy widzieli sprawcę na miejscu przestępstwa albo z łupami, podważyć opowieści ludzi, którzy początkowo są gotowi przysiąc na Biblię, że oskarżony przebywał w chwili zbrodni trzydzieści kilometrów od miejsca gdzie została popełniona.

Na tym właśnie polega właściwa praca dochodzeniowa godna detektywów z wydziału zabójstw, którzy uważają się za najlepszych śledczych w departamencie. Rozwiązanie takiej sprawy wymaga inteligencji i licznych umiejętności składających się na profesję dochodzeniowca.

A co jakiś czas pojawia się sprawa, jakby żywcem przeniesiona z seriali telewizyjnych o policjantach: żona morduje męża lub biznesmen zabija wspólnika — umyślnie i z premedytacją, planując zbrodnię starannie, aby wyglądała na wypadek. Na przykład ktoś spada ze schodów prowadzących do piwnicy, ginie w domu z ręki rzekomego włamywacza, napadnięty przez bandytę w ciemnej ulicy lub umiera na przejściu dla pieszych, potrącony przez kierowcę, który natychmiast ucieka z miejsca wypadku.

Jednak coś w tej sprawie zazwyczaj śmierdzi i dobry detektyw z wydziału zabójstw od razu zaczyna węszyć, sprawdzając, czy zmarły mąż nie posiadał przypadkiem dużej polisy ubezpieczeniowej na życie, a jeśli tak, to może miał przyjaciółkę na boku albo sam był rogaczem, bo żona go zdradzała.

Bardzo blisko szczytu listy priorytetów mieszczą się zabójstwa dzieci i innych szczególnie chronionych osób, takich jak osoby zakonne lub księża.

Jednak absolutnym numerem jeden tej listy są morderstwa dokonane na policjantach. Istnieje pewna liczba powodów ku temu, niektóre instynktowne („to mogłem być ja i teraz leżałbym tam z dziurą w tyle czaszki”), a niektóre bardzo praktyczne: „Nie sposób egzekwować praw, skoro przestępcy uważają, iż mogą zastrzelić policjanta i pozostaną bezkarni. W momencie gdy przestępcy zaczną się wyśmiewać z policjantów, wygrają!”.

W sensie technicznym śledztwo w sprawie zabójstwa kapitana Richarda C. Moffitta prowadzono dokładnie tak samo, jak sprawę morderstwa każdego innego obywatela. Do sprawy przydzielono detektywa z wydziału zabójstw. To on zajmie się sprawą. Będzie prowadził śledztwo, w razie potrzeby prosząc o niezbędną pomoc. Nadzorować go będzie jego sierżant, doradzając mu podczas śledztwa. A poprzez sierżanta nad sprawą będzie panował porucznik. On również udzieli rad, jeśli detektyw o nie poprosi.

Tak wyglądała procedura i zgodnie z nią zostanie przeprowadzone dochodzenie w sprawie śmierci kapitana Richarda C. Moffitta.

Kapitan Henry C. Quaire, dowódca wydziału zabójstw, przydzielił śledztwo w sprawie morderstwa kapitana Richarda C. Moffitta detektywowi Jasonowi F. Washingtonowi Seniorowi prawie natychmiast po odkryciu, że Moffitt został postrzelony i zmarł.

Washington miał trzydzieści dziewięć lat, był potężnym, rosłym Afroamerykaninem, funkcjonariuszem policji od szesnastu lat, detektywem od jedenastu, w wydziale zabójstw zaś pracował od pięciu. Miał reputację wysoce utalentowanego przesłuchującego, psychologa — samouka, który nie tylko instynktownie wiedział, kiedy przesłuchiwany kłamie, ale także umiał go nakłonić do wyznania prawdy. Washington był podczas przesłuchania naprawdę niezłym aktorem, potrafiącym w przekonujący sposób odegrać szereg postaci, poczynając od dobrego, wyrozumiałego ojczulka, który idealnie pojmuje, jak coś tak tragicznego mogło się przydarzyć najpodlejszemu sukinsynowi na wschód od Missisipi.

Detektyw Washington był inteligentny, miał szósty zmysł, dzięki któremu odkrywał najmniejsze niezgodności w historii przesłuchiwanego, i jeszcze jeden talent, rzadki wśród kolegów — mianowicie szybko i dokładnie pisał na maszynie. Umiał napisać niemal bezbłędnie około osiemdziesięciu słów na minutę. Ta umiejętność, w połączeniu ze zdolnościami pisarskimi sprawiały, że jego oficjalne raporty wyglądały dokładnie tak, jak powinny wyglądać raporty. Do tego standardu dążyli wszyscy inni detektywi. Kapitan nigdy nie wezwał Washingtona do swojego biura, by zadać mu pytanie: „Co, do diabła, miałeś na myśli, gdy to pisałeś?”.

Detektyw Washington również przyjaźnił się z „Dutchem” Moffittem. Przez krótki czas (gdyż wkrótce został ranny w poważnej kraksie podczas pościgu) Washington był partnerem Moffitta (wówczas w randze sierżanta) w policji drogowej.

Żaden z tych szczegółów nie miał zresztą nic wspólnego z przydzieleniem sprawy zabójstwa kapitana Richarda C Moffitta detektywowi Jasonowi F. Washingtonowi Seniorowi. Otrzymał on to zadanie, ponieważ jego nazwisko znajdowało się akurat na górze „koła”. „Koło” (które w rzeczywistości było tylko kawałkiem tektury) stanowiło metodę przydziału zadań detektywom wydziału zabójstw. Każda zmiana, dzienna czy nocna, miała swoje własne „koło”. Kiedy pojawiało się nowe zadanie, dostawał je detektyw, którego nazwisko znajdowało się na początku listy, po czym nazwisko to spadało na dół „koła”. Fakt ten oznaczał, że danemu detektywowi nie przydzielano żadnego innego zadania, dopóki wszyscy inni detektywi z wydziału zabójstwa nie otrzymali — po kolei — swojej roboty.

System ten nie różnił się szczególnie od układów stosowanych na przykład w salonach samochodowych, gdzie dotyczył przydziału transakcji dilerom, dzięki czemu wokół potencjalnego klienta nie kręcił się tuzin głodnych prowizji sprzedawców.

Jason F. Washington Senior wiedział wszakże — jak zresztą każdy funkcjonariusz wydziału zabójstw — że, prowadząc sprawę zastrzelenia Dutcha, może liczyć na znacznie większą pomoc (ale zostanie też poddany ściślejszemu nadzorowi), niż gdyby Richard C. Moffitt był zwyczajnym cywilem, który przypadkiem oberwał kulkę w Waikiki Diner.

Nikt w żaden sposób nie sugerował ani nawet nie myślał, że detektyw Washington mógłby sobie nie poradzić z zadaniem. Wiadomo było, że sprawę będzie nadzorował komendant policji — poprzez głównego inspektora detektywów, Matta Lowensteina, który z kolei oprze się na opinii pilnującego wszystkiego kapitana Quaire’a, a ten będzie się konsultował z porucznikiem Lou Natalim, nadzorującym sierżanta Zachary’ego Hobbsa, który będzie się pilnie przypatrywał działaniom detektywa Jasona F. Washingtona Seniora.

Do tego skomplikowanego równania dodano teraz także inspektora sztabowego, Petera Wohla. Jason Washington nie był pewien, co ten fakt oznacza. Gdy po raz pierwszy spytał , 0jtana Quaire’a, dlaczego świadka zabójstwa nie przywieziono do Roundhouse, ten odparł mu — prywatnie — że Wohl wetknął nos, gdzie nie powinien. Dodał też, że trzeba będzie mu ten wścibski nos przyciąć. Jednakże godzinę później Quaire przyszedł ze swojego biura do Washingtona i oznajmił, że sytuacja się zmieniła: detektyw Washington od tej pory nie będzie miał do czynienia ze świadkiem, o ile wcześniej nie ustali planowanego działania z inspektorem sztabowym Wohlem. Inspektor sztabowy Wohl przebywał obecnie w biurze lekarza sądowego, a później pewnie zaszczyci — lub nie zaszczyci — wydział zabójstw swoją wspaniałą obecnością.

To powiedziawszy, Quaire rozłożył ręce.

Nie patrz tak na mnie, Jasonie. Ja też tylko tu pracuję. Wmieszaliśmy się obecnie w gówniane rozgrywki wyższych rangą oficerów.

Detektyw Jason Washington widział, jak inspektor sztabowy Peter Wohl wchodzi do siedziby wydziału zabójstw, zauważył też, iż Matt Lowenstein zabrał go do biura kapitana Quaire’a, praktycznie wyrzucając tego ostatniego z pomieszczenia. Washingtona nie zaskoczyło, gdy pięć minut później przy jego biurku pojawił się właśnie Wohl, chociaż detektywowi akurat umknęła chwila, w której inspektor do niego podchodził.

Witaj, Jasonie — zagaił Wohl. Washington wstał i wyciągnął rękę.

Inspektorze — odparł. — Jak się miewasz?

W porządku — odrzekł Wohl. — A ty?

Nie skarżę się. Oprócz normalnych kłopotów związanych z wiekiem średnim. A masz coś konkretnego na myśli?

Wyznaczono mnie, abym ugłaskał WCBL–TY w sensie ogólnym, a pannę Louise Dutton w szczególności — wyjaśnił wprost Wohl. — Domyślam się, że słyszałeś?

Detektyw uśmiechnął się.

Tak, słyszałem.

Wskazał krzesło obok swojego biurka. Wohl uśmiechnął się z wdzięcznością, usiadł i wyciągną} nogi.

Czytałeś kiedyś Folwark zwierzęcy? — spytał. Washington prychnął.

Nie porównywałbym tak ładnej pani ze świnią — odciął się.

Chcę tylko powiedzieć, że ona jest równiejsza niż inne ładne panie — oznajmił inspektor. — Jeśli jesteś gotowy na spotkanie, pojadę po nią.

Kiedy ci wygodnie — odparował detektyw. — Ale godzinę temu byłoby lepiej niż jutro.

Jasonie, moim jedynym zadaniem jej gładzenie jej piórek — stwierdził Wohl. — Czy muszę ci to wyjaśniać?

Nie, ale cieszę się, że wyjaśniasz — odrzekł Washington. — Dzięki.

A tak z ciekawości, coś się pojawiło? — spytał Wohl.

Jeszcze nie, choć gdybym był białym chłopakiem z długimi włosami i w kurtce na zamek, chyba nie opuszczałbym dziś domu. Pewnie słyszałeś, że cała policja drogowa robi obławę?

Nie jestem pewien, jak będą skuteczni, ale nie można ich winić. Wszyscy lubili Dutcha.

Ja także. Byliśmy kiedyś partnerami. Cholera, drogówka może nawet złapać gnojka!

Czujesz to instynktownie, Jasonie?

No cóż, facet albo zaszył się gdzieś w Filadelfii, albo dawno stąd zwiał. A moje przeczucia? Cóż, jest albo tutaj, albo w Atlantic City.

Wohl pokiwał głową i cicho odchrząknął.

Pewien tajniak z antynarkotykowego twierdzi, że zidentyfikował kobietę, która…

Wiem, sierżant Hobbs do mnie dzwonił — przerwał Washington. — Skoro zatem potrafią ustalić nazwisko tego…

Mam wrażenie, że to możliwe — wtrącił Wohl. — W porządku, Jasonie. A więc skoro rozumiesz, że muszę się niestety kręcić koło twojej sprawy, jadę po naocznego świadka.

Wstał.

Detektyw Jason F. Washington Senior wyciągnął do inspektora sztabowego Petera Wohla otwartą dłoń, na której leżała pastylka.

Co to takiego?

Cud nowoczesnej medycyny — wyjaśnił Washington. — Ma zapobiegać wrzodom.

Sugerujesz, że będę tego potrzebował? — spytał Wohl z uśmiechem.

Ktoś myśli, że pani z telewizji oznacza kłopoty — odparł detektyw.

Inspektor włożył tabletkę do ust, po czym obrócił się na pięcie i opuścił wydział zabójstw.



Sześć


Sierżant Hobbs i funkcjonariusz McFadden dotarli do Roundhouse. Kiedy McFadden zaczął otwierać drzwiczki od strony pasażera, Hobbs dotknął jego dłoni.

Zaczekaj minutę — poprosił.

Wysiadł z auta, podszedł do drzwi od strony pasażera, dał znak ręką McFaddenowi, by wysiadł, a kiedy ten go posłuchał, położył mu rękę na ramieniu, po czym zaprowadził go do budynku. Wyglądało zupełnie, jakby McFadden został aresztowany i trafił na przesłuchanie do Roundhouse. Dokładnie taki zresztą był zamysł Hobbsa.

Roundhouse stanowi budynek użyteczności publicznej, chociaż nie jest otwarty dla ogółu społeczeństwa w takim stopniu, jak na przykład ratusz. Roundhouse stanowi centrum dowodzenia departamentu policji i mimo iż w gmachu zawsze znajduje się pewna liczba zwykłych, przyzwoitych, przestrzegających prawa obywateli, przytłaczająca większość „prywatnych gości policji” nie trafia tam dobrowolnie, no, chyba że są krewnymi czy też przyjaciółmi tych niechętnych gości, przybyłymi z pomocą i pragnącymi za kaucją bądź w jakiś inny sposób uwolnić swoich bliskich.

Wielu przedstawicieli tej ostatniej kategorii stoi niemal zawsze przed budynkiem albo wewnątrz, przy tylnych drzwiach, prowadzących z parkingu do sutereny Roundhouse. Jest tam niewielki hol. Korytarz po prawej prowadzi do pewnego pomieszczenia. Przyjaciele i krewni zatrzymanych mogą z niego obserwować wstępną rozmowę przed sędzią, który albo wyznacza kaucję, albo zaleca areszt oskarżonego do czasu rozprawy.

Po lewej stronie znajdują się drzwi prowadzące do głównego holu budynku, który nie jest dostępny dla ogółu społeczeństwa. Wejście blokuje magnetyczny mechanizm kontrolowany przez policjanta siedzącego za plastikowym okienkiem z kuloodpornego szkła, które mieści się dokładnie naprzeciwko drzwi na parking.

Hobbs nie chciał, żeby ktokolwiek, kogo McFadden mógłby teraz czy później spotkać w swojej pracy tajniaka, zapamiętał tego wielkiego, młodego mężczyznę z przepaską na czole bez przeszkód wchodzącego do głównego holu, czyli na obszar zarezerwowany wyłącznie dla policji, jakby był funkcjonariuszem.

Ciągle trzymając rękę na ramieniu McFaddena, Hobbs zamachał odznaką przed kapralem pełniącym dyżur za okienkiem. Kapral dokładnie przyjrzał się odznace, po czym wcisnął guzik uruchamiający mechanizm. Kiedy Hobbs dotarł do drzwi, zamek brzęknął, sierżant pchnięciem otworzył drzwi, przeszedł przez nie i poprowadził McFaddena do windy.

Wysiedli na parterze i skierowali się do pokoju za szarymi, stalowymi drzwiami z napisem: REJESTR SKAZANYCH, WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONEGO PERSONELU. Hobbs pchnął drzwi. Jakiś kapral popatrzył podejrzliwie na funkcjonariusza McFaddena.

To McFadden z antynarkotykowego — wyjaśnił Hobbs.

W pomieszczeniu stało kilka ogromnych szarych szaf z aktami, każda długa na trzy i pół metra. Rzędy akt obracały się dzięki zamontowanym elektrycznym silniczkom. Akt były tysiące, każde zawierały dane dotyczące aresztowania i skazania konkretnej osoby, której założono kartotekę, gdy po raz pierwszy oficjalnie przyciągnęła uwagę policji. Aktami zajmowali się pracownicy cywilni, przeważnie kobiety, pod nadzorem policjantów.

Hobbs dostrzegł siedzącego za biurkiem sierżanta dyżurnego, niejakiego Salvatore’a V. DeContiego; niskiego, łysawego, pulchnego, eleganckiego mężczyznę około trzydziestu pięciu lat, w świeżo wykrochmalonej koszuli i idealnie wyprasowanych spodniach od munduru. Nie uszło jego uwagi, że DeConti bacznie przypatruje się brodatemu, młodemu olbrzymowi, którego Hobbs przyprowadził ze sobą do D mieszczenia z rejestrem skazanych. Dyżurny sierżant aż s’ palił, by wypytać o personalia McFaddena.

Rozbawiony Hobbs podszedł do DeContiego wraz ze swoim towarzyszem i przedstawił sobie obu mężczyzn:

Sierżancie DeConti, to jest funkcjonariusz McFadden. Właśnie on zidentyfikował kobietę, która zastrzeliła kapitana Moffitta.

DeConti ociągał się chwilę, lecz w końcu niechętnie wyciągnął rękę do brodatego młodzieńca ze skórzaną opaską wokół głowy.

Jak się miewasz? — zagaił, po czym uwolnił dłoń i zadzwonił po kaprala, a gdy ten się zjawił, powiedział do niego: — Ten oto funkcjonariusz McFadden ustalił nazwisko dziewczyny, która zastrzeliła kapitana Moffitta.

Zdaje mi się, że technik z zespołu identyfikacji daktyloskopijnej powinien niedługo wrócić od lekarza sądowego z jej odciskami — powiedział kapral. — Jak się dziewczyna nazywa?

Schmeltzer, Dorothy Ann — odparł McFadden. — Mam też, sierżancie, nazwisko faceta, który uciekł z Waikiki. — Podniósł rękę na wysokość swojego ucha i wykonał lekki półobrót dłonią, gest sugerujący, że właściwie nie pamięta nazwiska, w każdym razie nie jest pewien na sto procent, ale czuje, że jakieś chodzi mu po głowie. Innymi słowy, dawał do zrozumienia, że działa intuicyjnie.

Florian ci pomoże, jeśli zdoła — stwierdził sierżant DeConti.

Nazwisko Gallagher, imię chyba Grady… Coś w tym rodzaju. Jakieś irlandzkie — zadumał się McFadden.

Obawiam się, że mamy tu dobrych parę tysięcy Gallagherów — odparował kapral Florian. — Ale przyjrzymy się wszystkim, jeżeli zajdzie potrzeba.

Sierżancie, niech się pan napije kawy — zaproponował DeConti, po czym mruknął: — Cholernie mi szkoda Dutcha.

Pieprzona sprawa — zgodził się z nim Hobbs. — Trójka dzieci. — Popatrzył na DeContiego. — Jestem pewien, że McFadden się nie myli — zapewnił. — Porucznik Pekach twierdzi, że to dobry i inteligentny gliniarz, nawet jeśli za bardzo na takiego nie wygląda.

Och, po prostu cieszę się, że nigdy mi nie przydzielają takich zadań — oznajmił DeConti. — Niektórzy z nas muszą się nieźle wybrudzić w pracy. To znaczy… Mam na myśli szumowiny, z którymi ten funkcjonariusz musi się stykać.

Hobbsowi przemknęła przez głowę niezbyt uprzejma myśl, że sierżantowi DeContiemu nikt nigdy nie przydzieli tajnego zadania, póki nie stanie się konieczne przeniknięcie do grupy hotelowych recepcjonistów albo może księży Archidiecezji Filadelfijskiej.

Gdyby DeConti założył koloratkę — pomyślał złośliwie — bez trudu mógłby uchodzić za duchownego”.

Na twarzy stojącego po drugiej stronie pomieszczenia funkcjonariusza McFaddena widać było wyraźną satysfakcję. Przez chwilę pisał coś na żółtej kartce w linie, potem wydarł ją z notesu i wręczył kapralowi Florianowi. Następnie wrócił do Hobbsa i DeContiego.

Gerald Vincent Gallagher — oświadczył. — Przypomniałem sobie, gdy przeglądałem kartotekę dziewczyny. Faceta jakieś sześć miesięcy temu dopadło kilku Afroameryka — nów w pobliżu East Park Reservoir w Fairmount Park. Nieźle go wtedy pokiereszowali. A Dorothy Ann odwiedziła go w szpitalu.

Dobra robota, McFadden — przyznał DeConti. — Florian ma jego akta?

Tak, sierżancie. A rodzina dziewczyny mieszka w Holmesburgu — kontynuował McFadden. — Pojechałem jej tam kiedyś szukać. Jej ojciec prowadzi sklep spożywczy w okolicach Lincoln High School. Mili ludzie.

Więc się chyba nie ucieszą — mruknął Hobbs. Kapral Florian podszedł do nich i z lekkim niepokojem wręczył jakąś kartkę McFaddenowi. DeConti i Hobbs pochylili się, by spojrzeć.

To on — potwierdził McFadden. — Właśnie też jest na warunkowym.

Pasuje do opisu — przyznał Hobbs. — McFadden ciągnął — postaw się na miejscu Geralda Vincenta Gallaghera. Gdzie byś był w tej chwili, jak sądzisz?

Brodata twarz funkcjonariusza McFaddena wykrzywiła się w zadumie.

Nie sądzę, żeby Gallagher śmierdział groszem, skoro napad mu się nie udał — stwierdził. — Pewnie więc nie wyjechał z miasta ani pociągiem, ani autobusem. Na jego miejscu nie wracałbym też do miejsca zamieszkania, na wypadek gdyby ktoś mnie rozpoznał, więc prawdopodobnie drań ukrył się gdzieś niedaleko, pewnie gdzieś w północnych dzielnicach, o ile dotarł aż tam… A może jest jeszcze w centrum…? Przychodzi mi na myśl kilka miejsc.

Zrób listę — polecił sierżant Hobbs.

Mógłbym poszukać tego faceta sam, sierżancie — zaproponował McFadden.

Hobbs popatrzył na niego z powątpiewaniem.

Nie chcę się zdemaskować, sierżancie — naciskał funkcjonariusz. — Wolałbym go szukać bez przedstawiania wam listy.

Możesz zacytować porucznikowi Pekachowi moje słowa — odparł powoli Hobbs. — Jeśli on uważa, iż możesz przerwać swoje aktualne zadanie na jakiś czas, mógłbyś prawdopodobnie się przydać detektywowi Washingtonowi. O ile Washington cię zechce — dodał szybko.

Dzięki — ucieszył się McFadden. — Zapytam go natychmiast po powrocie do biura.

Jason Washington dostał tę robotę? — spytał sierżant DeConti.

Nooo — przyznał Hobbs. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

Areszt, kapral Delzinski.

Mówi sierżant Hobbs z wydziału zabójstw. Kapralu, następny wóz z Szóstego Dystryktu…

Właśnie jeden przyjechał, sierżancie — przerwał mu Delzinski.

Gdy wysadzą swojego więźnia, przyślijcie ich pod rejestr skazanych — polecił Hobbs. — Mam jednego, którego trzeba odtransportować do siedziby antynarkotykowego. Prawdopodobnie trzeba będzie później odkazić pojazd, ale nic na to nie poradzę — dorzucił, zanim się rozłączył.

DeConti roześmiał się.

Poświęcamy dużo czasu i inwestujemy sporo pieniędzy, aby dać ci wiarygodną przykrywkę, McFadden — zauważył z naciskiem Hobbs. — Nawet nie mam ochoty brać pod uwagę, że to wszystko może zostać zmarnowane.

Rozumiem, szefie — odrzekł McFadden. — Dziękuję.

Cywilna pracownica laboratorium fotograficznego, bardzo szczupła kobieta, podeszła z trzema pocztówkowymi zdjęciami przedstawiającymi Geralda Vincenta Gallaghera.

Wytarłam je — oświadczyła. — Jednak nadal są wilgotne. Lepiej nie wkładać ich na razie do koperty.

Zaniosę je zatem luzem — odparł Hobbs, po czym dodał: — McFadden, stwórz jednak swoją listę. Zaraz zjawi się tu wóz z Szóstego Dystryktu i sierżant DeConti każe funkcjonariuszom przetransportować cię do antynarkotykowego. Potem poślę kogoś do ciebie po listę.

Tak jest, szefie — zgodził się McFadden.

Dziękuję, sierżancie DeConti — zakończył spotkanie Hobbs. — Interesy z tobą to zawsze przyjemność.

Mam tylko nadzieję, że złapiecie drania — powiedział z całą powagą DeConti.


* * *


Strażnik firmy ochroniarskiej Wackenhut Private Security nie podniósł barierki, gdy jasnobrązowy ford LTD stanął przed nią ani nawet wówczas, kiedy kierowca zatrąbił — nakazał mu poczekać minutę, po czym powoli podszedł do samochodu.

W czym mogę panu pomóc? — spytał.

Podnieś barierkę — odparł Wohl.

Stockton Place nie jest drogą publiczną, proszę pana — stwierdził strażnik.

Wohl pokazał mu odznakę.

Co się dzieje, inspektorze? — spytał strażnik.

Nic szczególnego — odrzekł Wohl. — Zechce pan podnieść barierkę?

Zobaczył, że stary, żółty kabriolet cadillac Louise Dutton obecnie z podniesionym dachem, stoi zaparkowany kawałek dalej, przy brukowanej ulicy.

Kiedy barierka wreszcie się podniosła, Wohl wjechał powoli ulicą i stanął za kabrioletem. Rozejrzał się wokół siebie z zaciekawieniem. Nie miał pojęcia, że takie osiedle tu istnieje, chociaż jego biuro znajdowało się w odległości zaledwie kilku przecznic.

Pomyślał, że Stockton Place wygląda — z wyjątkiem samochodów na ulicy — tak jak wyglądało zapewne dwieście lat temu, czyli w okresie powstawania tych budynków.

Wysiadł z auta i podszedł do najbliższych drzwi. Nie dostrzegł dzwonka, a po chwili odkrył, że z zewnątrz nie sposób się dostać do środka; nie było to wejście, lecz fałszywa fasada. Ozdobnik. Cofnął się, uśmiechnął — bardziej rozbawiony niż zakłopotany — obejrzał drzwi po prawej i po lewej. Obok tych po lewej zauważył dzwonki.

Były trzy i przy jednych widniało nazwisko DUTTON.

Odkrył, że drzwi są nieznacznie uchylone, toteż pchnął je i wszedł do środka.

Znalazł się w niewielkim holu. Po prawej stronie wisiała lśniąca skrzynka pocztowa, obok której znajdowały się kolejne guziczki połączone z domofonem. Nieco dalej dostrzegł drzwi, na których widniało duże mosiężne „C” i tabliczka z nazwiskiem właściciela: „Jerome Nelson”.

Naprzeciwko znajdowało się troje identycznych drzwi. Każde miało napis: SCHODY, WINDA i WEJŚCIE SŁUŻBOWE.

Skoro mieszkanie „C” mieściło się na parterze, Wohl wywnioskował, że „A” powinno się znajdować na najwyższym piętrze. Otworzył drzwi windy, wsiadł i wcisnął guzik z napisem „A” Drzwi zasunęły się cicho, rozległa się spokojna muzyka i dźwig ruszył w górę. Gdy się po chwili zatrzymał, muzyka również ucichła. Wohl dostrzegł przed sobą kolejne drzwi, z zamkiem, judaszem i dzwonkiem. Wcisnął guzik i usłyszał słabe brzęczenie.

Jerome! — zawołała ze środka Louise Dutton. — Ktokolwiek to jest, przegoń go.

Jerome podszedł szybko i ostrożnie do drzwi, wspiął się na palce i przyłożył oko do judasza. Zobaczył przed sobą przystojnego, całkiem nieźle ubranego mężczyznę.

Otworzył drzwi.

Bardzo mi przykro — oświadczył zamiast powitania. — Panna Dutton nikogo nie przyjmuje.

Proszę jej przekazać, że chciałby się z nią zobaczyć Peter Wohl — powiedział inspektor.

Momencik, proszę pana — odparł Jerome. Wszedł do apartamentu. — Czeka na ciebie przystojniak nazwiskiem Peter Wohl — poinformował Louise na tyle głośno, by inspektor go usłyszał. Przez twarz inspektora przemknął szybki uśmieszek.

To policjant — wyjaśniła Louise i podeszła do drzwi. W pierwszej chwili Wohl pomyślał, że dziewczyna ma na sobie płaszcz kąpielowy, po chwili jednak nazwał jej strój raczej podomką. Louise w rękach trzymała papierosa i drinka.

Och, to pan — zagaiła. — Witam! Proszę wejść.

Dzień dobry, panno Dutton — odparł grzecznie. Uznał, że dziewczyna jest lekko pijana. Prezentowała się niesamowicie seksownie. Jednym z powodów był oczywiście jej strój, ponieważ Wohl widział sterczące brodawki Louise, prześwitujące przez cienki materiał podomki (prawdopodobnie jedwabnej), jednak nie tylko o to chodziło. — Cieszę się, że dotarła pani do domu cała i zdrowa — dodał.

Bardzo panu dziękuję za interwencję — powiedziała.

Byłam w większym szoku, niż to sobie uświadamiałam, więc dobrze, że nie prowadziłam.

Kazałem jej właśnie wziąć długą, gorącą kąpiel — wtrącił Jerome. — I przygotowałem mocnego drinka. — Wyciągnął rękę. — Jestem Jerome Nelson, przyjaciel domu.

Inspektor Peter Wohl — przedstawił się Wohl, ściskając mężczyźnie dłoń. — Miło mi, panie Nelson.

Niech pan się nie obrazi za moje słowa, ale palę się panu powiedzieć, że w ogóle nie wygląda pan na policjanta — oznajmił Jerome Nelson.

To ważne, gdy się jest detektywem — odparował Wohl. — A jak pańskim zdaniem wyglądam? — zainteresował się.

Jerome przyłożył sobie palec do policzka, przekrzywił głowę i z uwagą przyjrzał się inspektorowi.

Och, naprawdę nie wiem — zwierzył się. — Może na maklera giełdowego. Maklera, któremu się powodzi. Strasznie mi się podoba pański garnitur.

Panno Dutton, czekają na panią w Roundhouse — przerwał mu Wohl.

Co to znaczy?

To znaczy, że chciałbym, aby pani tam ze mną pojechała w celu złożenia zeznań. I myślę, że zechcą pani pokazać kilka zdjęć. Pojedziemy, a potem odwiozę panią z powrotem do domu.

Czy to… Cokolwiek to jest… może poczekać pięć minut? — spytała Louise. — Chcę zobaczyć, co wymyślił Cohen.

Słucham? — nie zrozumiał Wohl.

Czas na Wiadomości o Dwudziestej Pierwszej — wyjaśniła.

Ach tak.

Mogę nalać panu drinka? — spytał Jerome.

Tak, poproszę — odparł Wohl. — Chętnie się napiję. Szkocka?

Jasne — ucieszył się Jerome.

Louise otworzyła drzwi szafki z drewna klonowego, za którymi znajdował się wielki ekran. Włączyła odbiornik i czekała, aż pojawi się obraz, wciąż pochylona, tak że Wohl mógł sobie dokładnie obejrzeć jej nagie piersi.

Ten facet z serialu „Obława” — oświadczyła Louise Dutton — sierżant Joe Friday powiedziałby: „Nie, proszę pani, jestem na służbie…”.

Nie jestem sierżantem Fridayem — odciął się Wohl nieznacznym uśmieszkiem.

Jest lekko wstawiona i w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że podomka jej się rozchyla. A może cechuje się swobodnym stylem albo wręcz ma charakterek dziwki? Hm, interesująca możliwość. Oczywiście nie chodzi po ulicach, nagabując mężczyzn, z drugiej strony nie sądzę, by uśmiechem na wizji zarabiała choćby połowę kwoty, która pozwala na utrzymanie tego mieszkania. Czyżby była czyjąś kochanką, zabawką jakiejś grubej ryby w średnim wieku, dziewczyną, która na boku spotykała się z Dutchem? A ten Jerome? Kim jest? Przyjacielem domu?!”.

Na ekranie pojawił się nagle obraz i dźwięk. Louise podkręciła głośność i wycofała się. Tymczasem Jerome dotknął ramienia Wohla i wręczył mu kwadratową szklankę z whisky.

Na ekranie pojawił się parking przed Waikiki Diner i odjeżdżający stary kabriolet Louise Dutton z policjantem za kierownicą.

Odezwał się kobiecy głos:

Jest to specjalne wydanie programu Wiadomości Dziewiątki. Kapitan filadelfijskiej policji oddał tego popołudnia życie, usiłując udaremnić napad na restaurację. Współprowadząca Wiadomości o Dwudziestej Pierwszej, Louise Dutton, była naocznym świadkiem. Wszystkie szczegóły w Wiadomościach Dziewiątki o osiemnastej.

Ekran wypełniła plansza z logo Kanału 9. Z kolei przemówił męski głos:

WCBL–TV, Kanał 9, Filadelfia. Jest godzina osiemnasta.

Na ekranie pojawiła się plansza z napisem: Wiadomości Dziewiątki i zza kadru dał się słyszeć głos innego mężczyzny:

Za chwilę rozpoczniemy Wiadomości Dziewiątki.

Logo Wiadomości Dziewiątki ukazało się na ekranie, po czym się rozpłynęło. Zastąpiło je zbliżenie twarzy Bartona EHisona, opalonego, przystojnego eksaktora o wyrazistych rysach twarzy, który porzucił scenę i film dla dziennikarstwa telewizyjnego, a może bardziej dlatego, że nie obsadzano od dwóch lat.

Louise Dutton nie ma tutaj ze mną dzisiejszego wieczoru — oznajmił Barton Ellison głębokim, szkolonym, aktorskim głosem. Patrzył prosto w oko kamery. — A bardzo chciała tu być. Niestety stała się dziś po południu naocznym świadkiem strzelaniny, w której oddał życie kapitan filadelfijskiej policji drogowej, Richard C. Moffitt. Nasza dziennikarka zna twarz bandyty, który w tym momencie nadal pozostaje na wolności. Dlatego Louise Dutton znajduje się pod ochroną policji. Wszystkie szczegóły oraz poświęcony temu zdarzeniu dokument Wiadomości Dziewiątki możecie państwo obejrzeć wyłącznie na Kanale 9 bezpośrednio po tym programie informacyjnym.

Przez następne dwadzieścia sekund na ekranie widać było Louise odprowadzaną do własnego auta przed Waikiki Diner, po czym kierowany przez policjanta kabriolet opuścił parking, jadąc za wozem policyjnym. Potem na ekranie pojawiło się uśmiechnięte niemowlę i rozpoczęła się reklama jednorazowych pieluszek.

A to sukinsyn! — wybuchnęła Louise Dutton. Popatrzyła na Wohla. — Nie miałam z tym nic wspólnego.

Nie rozumiem — przyznał się inspektor.

Nigdy mu nie mówiłam, że zapewniono mi ochronę policyjną — wyjaśniła Louise.

Ach tak — rzucił Wohl. Nie pojmował, dlaczego dziewczyna tak bardzo się denerwuje.

Wypił łyk drinka. Nie wiedział, jakiej marki jest trunek, bez wątpienia wszakże była to droga szkocka.

Po reklamie pieluch nastąpiła zajawka nowego filmu fabularnego, którego premierę telewizyjną zapowiadano na późny wieczór, a później pojawiła się kolejna reklama — tym razem pasty do podłóg z linoleum, rzekomo działającej na zobojętniałych mężów niemal jak afrodyzjak.

I znowu na ekranie pojawiła się Louise. Patrzyła prosto w kamerę.

Zanim kapitan policji Richard C. Moffitt został śmiertelnie ranny — wyrecytowała — powiedział: „Połóż pistolet na ladzie synu. Jestem funkcjonariuszem policji. Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił”.

Moffitt spotkał się z naszą dziennikarką dziś po południu przy kawie w Waikiki Diner przy Roosevelt Boulevard. Kapitana niepokoił obraz jego policji drogowej w oczach niektórych osób… „Komandosi Carlucciego” to tylko jeden z licznych, uwłaczających określeń dla drogówki. Moffitt akurat zaczął wyjaśniać, co robią, jak i dlaczego działają, gdy zauważył, że młody blondyn o jasnej karnacji, którego policja jeszcze nie zidentyfikowała, mierzy z broni do kasjerki lokalu. Kapitan Moffitt był wówczas po służbie i w cywilnym ubraniu, jednakże jako funkcjonariusz policji, na którego oczach rozgrywał się napad, poczuł się zmuszony zareagować. W ciągu następnych trzydziestu sekund, a może i minuty, mógł zastrzelić bandytę, nie ruszając się z miejsca. Ale postanowił dać mu szansę na zachowanie życia, więc powiedział: „Odłóż pistolet, synu. Nie chcę cię zabijać”. Ten humanitarny gest kosztował Richarda C. Moffitta własne życie. W ten sposób jego troje dzieci straciło ojca, a żona została wdową. Bandyta miał bowiem wspólniczkę, która otworzyła do kapitana ogień. Jej kule uderzyły w ściany lokalu — z wyjątkiem tej jednej, która trafiła Richarda C. Moffitta w pierś. Wtedy kapitan odpowiedział ogniem i zabił napastniczkę, po czym niespodziewanie i ze zdumieniem na twarzy osunął się przy ścianie i opadł na podłogę, ginąc w trakcie wykonywania obowiązków służbowych. Policja poszukuje młodego blondyna rasy białej, który uciekł z lokalu po nieudanym napadzie. Na pewno nie minie wiele czasu, zanim funkcjonariusze go aresztują. Gdy to się zdarzy, Wiadomości Dziewiątki natychmiast państwa o tym fakcie powiadomią.

Ekran wypełniła oficjalna fotografia „Dutcha” Moffitta w mundurze.

Oto kapitan Richard C. Moffitt — powiedziała w telewizji Louise łagodnym tonem. — Trzydzieści sześć lat. Zabity… zastrzelony, zamordowany z zimną krwią… zginął na służbie. Ja się nazywam Louise Dutton. Bartonie?

Dziewczyna zrobiła trzy kroki do przodu i wyłączyła teł wizję, zanim Barton Ellison zdążył się odezwać. Peter Wohl patrzył na nią jak zaczarowany.

To było po prostu piękne — oznajmił Jerome Nelson z identyczną łagodnością w głosie. — Miałem ochotę się rozpłakać.

Niech mnie szlag — pomyślał Peter Wohl. — Ja tak samo” Popatrzył na Louise i zobaczył w jej oczach łzy.

Ta bzdura o mnie pod policyjną ochroną wszystko zdewaluowała — jęknęła. — Ten tani sukinsyn!

Spojrzała na Wohla, jak gdyby szukając u niego wsparcia.

To było naprawdę wzruszające, panno Dutton.

Cholera, ten program nie przysłuży się Dutchowi, prawda? A jego żona? Dzieci? — ciągnęła.

Zawsze pani tak klnie? — spytał zdumiony Wohl. Rzadko mówił coś, czego wcześniej nie przemyślał dokładnie.

Uśmiechnęła się.

Tylko wtedy, gdy jestem wkurzona — odparła i wyszła z pokoju.

Bóg jeden wie, jak długo to potrwa — zauważył Jerome Nelson. — Nie sądzi pan, inspektorze? — Zasugerował subtelnie Wohlowi, by usiadł na jednym z czterech identycznych, wyściełanych białą skórą foteli stojących wokół ławy, której blat stanowił ogromny kawał marmuru.

Wbrew obawom Nelsona, Louise Dutton nie przebierała się długo. Kiedy wróciła do pomieszczenia, Wohl wstał. Machnęła mu ręką, aby usiadł z powrotem.

Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu — odezwała się — dokończę mojego drinka.

Proszę bardzo — odrzekł.

Usiadła naprzeciwko nich, po czym sięgnęła po papierosa. Wohl kolejnym spojrzeniem obrzucił jej dekolt.

Jak pan ma na imię? — spytała, moszcząc się wygodnie w fotelu.

Peter — powiedział, zastanawiając się, dlaczego spytała.

Powiedz mi, Peterze, czy twoja żona wie o twoim niepohamowanym pragnieniu zaglądania kobietom w dekolt?

Inspektor poczuł, że się rumieni.

Jest to prawdopodobnie bardzo niebezpieczne — kontynuowała. — Gdy ostatnim razem poczułam erotyczne zainresowanie ze strony policjanta, natychmiast ktoś biedaka zastrzelił.

Wohl zdobył się na ogromny wysiłek zapanowania nad sobą i, najspokojniej jak potrafił, podniósł swoją szklankę i wypił łyk. O mało się nie udławił.


* * *


Gdy Peter Wohl wchodził do swojego mieszkania, zadzwonił telefon. Inspektor mieszkał w zachodniej Filadelfii, przy Montgomery Avenue, w apartamencie zjedna sypialnią nad garażem na cztery auta. Mieszkanie przerobiono z klitki szofera, gdyż kiedyś ta wielka (szesnastopokojowa) kamienica, zajmująca półhektarową działkę, stanowiła dom jednorodzinny. Teraz było tu sześć apartamentów, określanych jako „luksusowe” i wynajmowanych przez nowego właściciela budynku — pewną korporację — jedynie osobom, które nie miały ani dzieci, ani zwierząt domowych ważących powyżej dziesięciu kilogramów.

Wohl kiwał głową na powitanie i uśmiechał się do niektórych spośród współlokatorów, ale z nikim się nie zaprzyjaźnił. Odrzucał serdeczne gesty i propozycje z kilku przyczyn, między innymi z powodu problemów, jakie dostrzegał w zbliżeniu się do młodych par inteligentów, którzy palili haszysz i prawdopodobnie — w ten czy inny sposób — przyswajali różne podobne zakazane substancje.

Zgłosić to albo nie zgłosić, oto jest pytanie! Czy szlachetniejszym jest na nich donieść (co prawdopodobnie zakończy się co najmniej surowym ostrzeżeniem lub aresztowaniem), czy też raczej spojrzeć w drugą stronę?”.

A może — jeszcze lepiej — nie wiedzieć o tym dzięki uprzejmemu odrzucaniu zaproszeń, by wpadł na kilka drinków, trochę się z nimi rozerwał i… kto wie, po co jeszcze Wohl sądził, że sąsiedzi wierzą w to, co im o sobie powiedział — że pracuje dla miasta. Prawdopodobnie uważali więc za funkcjonariusza średniego szczebla w departamencie mienia publicznego czy jakiegoś innego. Był raczej przekonany, że jego sąsiedzi nie łączą go z psami, glinami, gliniarzami czy jakim innym pejoratywnym terminem określali policjantów liberałowie w tym tygodniu.

Istniała jeszcze jedna sprawa — Wohl posiadał dwa spośród czterech garaży, co oznaczało, że niektórzy ze współmieszkańców kamienicy musieli parkować swoje auta na ulicy albo na podjeździe, bądź też szukać sobie garażu gdzie indziej. Troje z jego sąsiadów w różnych momentach zwróciło się do niego z prośbą, by zrezygnował na czyjąś korzyść z jednego ze swoich dwóch garaży — jeśli nie ze względu na sprawiedliwość, to dla pieniędzy.

Inspektor grzecznie odrzucił również te prośby, co wyraźnie rozczarowało i zirytowało proszących.

Jego mieszkanie wyglądało jak zaprojektowane przez drogiego dekoratora wnętrz. Białe ściany, na podłodze włochaty, biały dywan, eleganckie meble — dużo szkła, białej skóry i chromu. W czasie gdy Wohl otrzymał apartament, chodził z dekoratorką wnętrz i szybko przyznał, że niemal nic nie wie o urządzaniu mieszkań. Dorothea bezpłatnie wszystko dla niego zaprojektowała, a meble i dywan załatwiła taniej ze swojego zawodowego dyskontu.

Dorothea dawno odeszła, oboje — dojrzale i w sposób cywilizowany — zgodzili się, że nie bardzo do siebie pasują, toteż zamieniła Wohla na prawnika, z którym łączyła ją, jak to ujęła, „wspólnota nastroju”.

Później, kiedy pewien klub dla mężczyzn w centrum zbankrutował i licytował wyposażenie, inspektor kupił mały, mahoniowy barek, dwa czerwone fotele ze skóry z podnóżkami oraz olejny obraz o wymiarach dwa na trzy metry, przedstawiający leżącą na kanapie nagą kobietę o bujnych kształtach. Wcześniej akt ozdabiał ścianę baru w zlikwidowanym klubie, a u Wohla na ścianie salonu zastąpił niemal równie duży obraz autorstwa jakiegoś przedstawiciela sztuki nowoczesnej. Zastąpione dzieło nosiło tytuł !!!Numer trzy, lecz Wohl nazywał je „Plamą”, na długo zanim „wielka miłość” zaczęła gasnąć.

Pewnego dnia Dorothea odwiedziła go. Była w zaawansowanej ciąży i przyprowadziła ze sobą swojego nowego narzeczonego prawnika. Celem wizyty było ustalenie, czy inspektor mógłby „zrobić cokolwiek” dla pewnego klienta prawnika, również drogiego przyjaciela, u którego syna znaleziono funt haszyszu Acapulco Gold. Dziewczynę bardziej zdenerwował bar, fotele i obraz niż oświadczenie Wohla, że niestety nie może jej pomóc.

Pogwałciłeś nastrój tego mieszkania, Peterze! — oznajmiła cierpko. — Jeśli chcesz znać moją opinię.

Dziś Wohl wchodząc do sypialni, zauważył, że na jego automatycznej sekretarce mruga czerwone światełko. Równocześnie jednak dzwonił telefon, więc inspektor podniósł słuchawkę.

Halo?

Właśnie wychodzimy na kolację — rzucił bez powitania główny inspektor (emerytowany) August Wohl głębokim, chrypliwym głosem. — Potem spotkamy się z Jeannie i Gertrude Moffitt. Twoja matka pomyślała, że może chcesz z nami zjeść.

Byłem wcześniej u Moffittów, tato — bąknął Peter Wohl. — Zaraz po tym, jak to się stało.

Byłeś tam? — spytał zaskoczony August Wohl.

Odebrałem zgłoszenie, tato — wyjaśnił Peter.

Jak to?

Akurat przejeżdżałem Roosevelt Boulevard. Zjawiłem się na miejscu przestępstwa jako pierwszy ze starszych oficerów. W szpitalu Nazareth minąłem się z Jeannie, ale później widziałem ją w domu.

Ale to było służbowo — naciskał August Wohl. — Dziś wieczorem zaś odbędzie się spotkanie dla bliskich przyjaciół. Jutro jest czuwanie przy zwłokach. Przecież ty i Dutch Przyjaźniliście się…

Nie będzie dobrze wyglądało, jeśli cię zabraknie w jego domu dzisiejszego wieczoru — wtrąciła z drugiego aparatu Olga Wohl. — Znamy Moffittów całe życie. A jutro podczas czuwania będzie tak wiele osób…

Spróbuję dotrzeć później, mamo — przerwał jej Wychodzę właśnie na kolację.

Az kim, jeśli mogę spytać? Nie odpowiedział.

Peterze, wiesz już coś? — spytał główny inspektor August Wohl.

Kobieta, która zastrzeliła Dutcha, to ćpunka. Mają jej nazwisko, znają także prawdopodobnie tożsamość faceta, też ćpuna, jej wspólnika. Sądzę, że złapią go w kilka dni. Nie byłbym zaskoczony, gdyby już go schwytali. Mruga moja sekretarka, tato. Detektyw wydziału zabójstw, Jason Washington, dostał tę sprawę…

Znam go — wtrącił August Wohl.

Wprosiłem mu się na doradcę. Natychmiast gdy się czegoś dowiem, dam ci znać.

Dlaczego miałby potrzebować twoich rad? — spytał August Wohl.

Ponieważ komendant policji, dla dobra departamentu, wyznaczył mnie do opieki nad pewną panią z telewizji…

Och, widziałem reportaż — przerwał mu ojciec. — Ta blondynka naprawdę była naocznym świadkiem?

Tak, zgadza się. Właśnie obejrzała zwłoki dziewczyny i zdjęcie faceta, który uciekł. W obu wypadkach dokonała pozytywnej identyfikacji. Byłem przy tym. Facet nazywa się Gerald Vincent Gallagher.

Jest biały?

Tak. Kobieta również. Nazywa się Schmeltzer. Jej ojciec ma sklep spożywczy przy Lincoln High.

Jezu, znam go — zauważył August Wohl.

Tato, lepiej sprawdzę, kto mi zostawił wiadomość — usiłował zakończyć rozmowę jego syn.

Dodam tylko, że ciało zostanie wystawione w Marshutz & Sons, najprawdopodobniej w Zielonej Sali — wtrąciła szybko Olga Wohl. — Rozmawiałam z Gertrude Moffitt.

Będę na czuwaniu, oczywiście, że tak, mamo — powiedział.

Peterze — dorzucił główny inspektor (emerytowany) Wohl w zadumie — może na pogrzeb powinieneś włożyć mundur.

Co takiego? — spytał zdumiony Peter. Inspektorzy sztabowi niemal nigdy nie nosili mundurów.

Będą gadać, jeśli nie zjawisz się dziś w domu żałoby…

Założę się, że tak — mruknęła matka.

Ludzie będą plotkować — ciągnął niezrażony główny inspektor Wohl. — Może zamiast pozwalać im gadać o tym, dlaczego nie przyszedłeś do tego domu, niech poplotkują, że byłeś w mundurze.

To brzmi dość pokrętnie, tato.

Albo dziś wieczorem w domu żałoby, wraz z innymi bliskimi przyjaciółmi Dutcha, albo w mundurze na czuwaniu — oświadczył główny inspektor Wohl. — Gest szacunku, taki czy inny.

No, nie wiem, tato — jęknął Peter Wohl.

Jak sobie życzysz — odburknął jego ojciec i nieoczekiwanie się rozłączył.

Jest wściekły — pomyślał Peter Wohl. — Podsunął mi radę, a ja ją odrzuciłem. I ma prawdopodobnie rację. Nie zostajesz głównym inspektorem, jeśli nie jesteś specjalistą od tajnych obrządków w departamencie policji”.

Na automatycznej sekretarce była nagrana tylko jedna wiadomość.

Peterze, tu Dennis Coughlin. Wykonałeś dobrą robotę… z tą babką z telewizji. To, co powiedziała w reportażu, było doprawdy bardzo wzruszające. Komendant również oglądał. Pewnie wiesz… Matt Lowenstein powiedział mi, że się z tobą widział… Komendant chce, żebyś dalej nadzorował sprawę. Nikt z nas nie życzy sobie, aby zdarzyło się coś… krępującego. Kiedy się czegoś dowiesz, dzwoń do mnie, nawet do domu, jeśli to konieczne.

Gdy kaseta się przewijała, Wohl zerknął na zegarek.

Cholera! — zaklął.

Pospiesznie zdjął marynarkę, odpiął kaburę podramienną i zaczął rozpinać koszulę. Nie było czasu na prysznic. Już był spóźniony. Wszedł do łazienki, wylał trochę wody kolońskiej marki Jamaica Bay na dłonie, które przytknął do twarzy Powąchał się pod pachami, znów zwilżył ręce kolońską i przytknął dłonie do pach.

Rozebrał się do szortów i skarpetek, po czym szybko się przebrał. Wybrał jasnoniebieski, bawełniany golf i granatowe spodnie marki Daks. Stopy wsunął w mokasyny, przewiesił kaburę i narzucił kasztanową marynarkę. Sięgnął do szafy, zdjął z półki słomkowy kapelusz z wywiniętym rondem i włożył go. Obejrzał się w lustrze, które zajmowało przesuwane drzwi szafy w sypialni.

Hej, przystojny diable, czyż nie wyglądasz wspaniale?! — spytał sam siebie.

Potem zbiegł po schodach. Otworzył kłódkę wiszącą na drzwiach jednego z garaży, podciągnął je i wszedł do środka. Wsiadł i uruchomił silnik.

Powoli i ostrożnie wyjechał z garażu brytyjskim wyścigowym, zielonym jaguarem XK–120 z 1950 roku typu roadster. Samochód wyglądał na nowy, na pewno nie na dwadzieścia trzy lata, które sobie liczył. Był ruiną, gdy Wohl go kupił — niedługo po swoim awansie na porucznika. Od tamtej pory wpakował w niego sporo pieniędzy i poświęcił mu mnóstwo czasu. Nawet jego matka doceniła w końcu starania Petera — teraz nazywała pojazd „słodkim małym autkiem sportowym” zamiast „haniebnym, starym, rozklekotanym gratem”.

Wohl pojechał, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość, w dół Lancaster Avenue do Belmont, aż dotarł pod Pennsylvania Psychiatrie Institute. Barbara Crowley, dyplomowana pielęgniarka, wysoka, gibka, młoda kobieta, w opinii Wohla mniej więcej dwudziestosześcio–, dwudziestosiedmioletnia, która nosiła swoje blond włosy obcięte na pazia, czekała na niego. Uśmiechnęła się, kiedy kabriolet zatrzymał się obok niej.

Ale Wohl wiedział, że dziewczyna była w gruncie rzeczy wściekła — po pierwsze za to, że się spóźnił, po drugie za to, przyjechał jaguarem. Powstrzymywała rozdrażnienie, ponieważ z całych sił starała się kogoś mieć.

Jak widzę, jesteśmy dziś wieczorem eleganccy — oświadczyła, wsiadając do samochodu.

Przepraszam za spóźnienie — odparł. — Wynagrodzę ci to, jeśli dasz mi szansę.

Wszystko w porządku — stwierdziła.

Pod wpływem impulsu, mimo świadomości, że ze względu na golf nie jest ubrany odpowiednio, by wejść do takiego lokalu, zdecydował się na Ristorante Alfredo. Po chwili pomyślał, że jakiś nadęty kelner, który sześć miesięcy temu wydostał się z neapolitanskiej dzielnicy slumsów, będzie patrzył na niego z góry i wyniośle, jednak nie zrezygnował.

Sytuacja zdenerwowała go wszakże znacznie wcześniej, jeszcze przed lokalem.

Wkurzył go na parkingu jakiś smarkacz o pokrytej trądzikiem twarzy. Chciał zaparkować jego jaguara.

Wohlowi zajęło dosłownie rok, zanim znalazł ten nieskazitelny, wolny od rdzy prawy przedni zderzak dla XK–120, a jeszcze dłużej trwało odpowiednie pokrycie całego auta lakierem — ostatecznie 20 warstwami — po czym pewnego dnia jakiś parkingowy, który wyglądał na niedorozwiniętego idiotę, porysował mu auto, ocierając je o betonową ścianę.

Od tej pory parkował swoje auto sam.

Scenka ze smarkaczem dodatkowo rozdrażniła Barbarę, chociaż Wohl szybko rozwiązał problem pieniędzmi.



Siedem


Kiedy Barbara Crowley zobaczyła, że Peter Wohl prowadzi ją do Ristorante Alfredo, zaprotestowała.

Peterze, tu jest zbyt drogo!

Jakbym słyszał własną matkę” — pomyślał Wohl.

No cóż, po prostu ograniczę eksmałżonce alimenty — odparował, otwierając drzwi do restauracji. — Przekażę jej również, że dzieci mają znaleźć sobie pracę.

Barbara najwyraźniej nie uważała tego stwierdzenia za zabawne. Nie istniała oczywiście żadna eksżona, Wohl nie miał też dzieci, ale dziewczyna nie uważała tych faktów za powód do żartów, szczególnie że ktoś mógłby usłyszeć wypowiedź jej towarzysza i fałszywie ją zrozumieć. Już poprzednim razem, gdy Wohl powiedział ten dowcip, nie rozbawił Barbary i widocznie, wnosząc z jej miny, z czasem te niewinne zdanka wcale nie zyskały na jakości.

Kierownik sali był wysokim, siwowłosym mężczyzną z brodą.

Ma pan rezerwację, proszę pana? — spytał.

Nie, ale chyba nie ma zbyt wielu gości — odparł Wohl, machając ogólnie w kierunku w połowie pustej sali jadalnej.

Kierownik sali zerknął w stronę baru, gdzie przy kontuarze siedział potężny mężczyzna tuż po trzydziestce. Olbrzym miał na sobie kosztowny garnitur, czarne włosy przycięte i ułożone u drogiego fryzjera, któremu niemal udało się ukryć cofającą się przedwcześnie linię włosów klienta.

Olbrzym nazywał się Ricco Baltazari, był oficjalnym właścicielem lokalu i na jego nazwisko wystawiano licencję na alkohole. Jednak Ristorante Alfredo naprawdę należało do osobnika nazwiskiem Vincenzo Savarese, który wyręczył się Baltazarm z przyczyn podatkowych i dlatego, że skazanemu przestępcy trudno jest uzyskać pozwolenie na sprzedaż trunków.

Ricco Baltazari obserwował rozmowę Wohla z kierownikiem sali — Chyba nic nie sprawiłoby mu większej frajdy niż widok pieprzonego gliniarza wylatującego stąd z hukiem z powodu tupetu — bo trzeba mieć pieprzony tupet, żeby przyjść do takiego pierwszorzędnego lokalu bez krawata — tym niemniej postąpił wręcz przeciwnie, ledwie widocznym kiwnięciem ogromnej głowy dał znak, że Wohl ma dostać stolik. Zawsze lepiej wycofać się z konfrontacji z pieprzonym gliniarzem, a ten konkretny pieprzony gliniarz był inspektorem, pan Savarese zaś znajdował się na tyłach, gdzie jadł kolację ze swoją żoną i jej siostrą. Podsumowując, lepiej było nie ryzykować niczego, co zakłóciłoby spokój rzeczywistego właściciela.

Poza tym Ricco widział w „Gentlemen’s Quarterly”, że golfy wracają do łask. A zatem ten pieprzony gliniarz nie przyszedł w pieprzonej koszuli bez pieprzonego krawata, lecz w golfie. A golf to co innego.

Spaghetti z klopsikami? — spytał Peter Wohl, kiedy wskazano im stolik, przykryty świeżym obrusem i zastawiony imponującym zestawem kryształów i sreber, oraz wręczono wielkie menu. — Albo lasagna? A może chciałabyś, żebym wsunął kelnerowi kilka dolców i kazał mu zaśpiewać Santa Lucia, podczas gdy ty się będziesz decydowała?

Tego pytania Barbara również nie uznała za dowcipne.

Nie wiem, po co przychodzisz w takie miejsca, skoro tak naprawdę ich nie lubisz.

Mafia serwuje najlepsze jedzenie w Filadelfii — odciął się. — Sądziłem, że każdy o tym wie.

Barbara postanowiła puścić to stwierdzenie mimo uszu.

Hmm… Wszystko wygląda smakowicie — oświadczyła z szerokim uśmiechem.

Wohl patrzył na nią, zamiast w menu. Wiedział, co zamiera zjeść: najpierw małże, potem cielęcinę Marsala.

To ładna dziewczyna — dumał. — Inteligentna. Ma dobrą pracę. Nawet mnie toleruje, co może oznaczać, że prawdopodobnie mnie rozumie. W skali od jednego do dziesięciu w łóżku sprawuje się na ósemkę. Powinienem się z nią ożenić, kupić gdzieś dom i zacząć płodzić dzieci. Tyle że ni tego pragnę”.

Barbara spytała go, co zamówi, a po odpowiedzi oznajmiła, że brzmi świetnie i ona weźmie to samo.

Poprosimy butelkę wina — powiedział Peter. Otworzył kartę win i wybrał włoskie, którego nazwę pamięta! Wskazał nazwę Barbarze i zapytał, czy taki trunek jej odpowiada. Odpowiadał.

Może mocniej by na mnie działała, gdyby przestała być taka strasznie tolerancyjna i wyrozumiała, robiąc się trochę bardziej… wredna”.

Wypili już prawie całą butelkę, a on był w połowie cielęciny Marsala, gdy nagle podniósł wzrok i zobaczył, że do jego stolika zbliża się Savarese.

Vincenzo Savarese miał sześćdziesiąt trzy lata. Resztki jego włosów były srebrne i zaczesane za uszy. Jego twarz nosiła ślady po młodzieńczym trądziku. Miał dziś na sobie dwurzędowy, brązowy garnitur w prążki, a w krawacie tkwiła diamentowa szpilka. Za nim szły dwie identyczne kobiety w czarnych sukienkach — jego żona i jej siostra.

Zdjęcie Vincenza Savaresego wisiało bardzo blisko szczytu na planszy przedstawiającej najbardziej znanych członków przestępczości zorganizowanej, których działalność w departamencie filadelfijskiej policji śledził specjalnie powołany wydział.

Nie chcę przeszkadzać panu w kolacji, inspektorze — zagaił Vincenzo Savarese. — Proszę nie wstawać.

Wohl jednak wstał, choć nic nie powiedział.

Po prostu chciałem panu powiedzieć, że właśnie dowiedzieliśmy się, co się przydarzyło kapitanowi Moffittowi i jest nam ogromnie przykro — dorzucił mafioso.

Łączę się w bólu z jego matką — dodała jedna z kobiet.

Wohl nie był całkowicie pewien, czy to żona Savaresego, ż raczej jego szwagierka. Patrząc na kobietę, odparł:

Dziękuję.

Byłam na rekolekcjach z panią Moffitt, jego matką — kontynuowała. — W kościele pod wezwaniem Przenajświętszego Sakramentu.

Wohl w milczeniu skinął głową.

Savarese w odpowiedzi również kiwnął głową, wziął kobietę pod rękę i cała trójka opuściła pomieszczenie.

Kto to był? — zainteresowała się Barbara Crowley.

Nazywa się Vincenzo Savarese — odparł spokojnie inspektor. — Jest właścicielem tego lokalu.

Mówiłeś, zdaje mi się, że ten lokal należy do mafii.

Zgadza się — przyznał.

A więc dlaczego? Dlaczego on to zrobił?

Prawdopodobnie chciał powiedzieć na swój własny, przewrotny sposób — odparł — że w jego opinii Dutch był człowiekiem honoru. Mafia ma bzika na punkcie honoru.

Widziałam to w telewizji — powiedziała Barbara. Przyjrzał się jej, nie rozumiejąc.

Widziałam w telewizji reportaż o kapitanie Moffitcie — uściśliła. — Nie zamierzałam poruszać tego tematu pierwsza — dodała. — Ale przypuszczam, że właśnie w tym tkwi problem, prawda?

Nie wiedziałem, że jest jakiś problem — odburknął.

Skoro tak twierdzisz, Peterze — mruknęła Barbara.

Nie, nie, powiedz mi, o co ci chodzi.

Masz na sobie golf i przyjechałeś jaguarem — wyjaśniła. — Zawsze tak robisz, kiedy w pracy coś pójdzie nie tak. To jest… jakby… coś w rodzaju wskazówki, że w rzeczywistości wcale nie chcesz być policjantem. Przynajmniej nie w tej chwili. I jeszcze starłeś się z tym dzieciakiem, który chciał zaparkować twój samochód, potem ten tutejszy maître d’hôtel…

Bardzo interesująca diagnoza — przerwał jej.

Och, przepraszam, że mówię takie rzeczy — bąknęła.

Masz pewnie rację. Nie wiedziałem, że jestem taki przewidywalny.

Znam cię dość dobrze, Peterze — odcięła się.

Chcesz wiedzieć, co naprawdę mnie dręczy? — spytaj

Tylko jeśli chcesz mi o tym opowiedzieć — odrzekł uprzejmie.

Tuż przed moim wyjściem na kolację zadzwonili moi rodzice — zaczął. — Powiedzieli mi, że powinienem wieczorem pojechać do domu Jeannie Moffitt. Dziś jest spotkanie dla przyjaciół Dutcha, jutro zaś czuwanie przy zwłokach. No i mają rację, oczywiście! Powinienem tam pójść, ale nie chciałem, toteż tego nie zrobiłem.

Przyjaźniłeś się z „Dutchem” Moffittem — zauważyła Barbara. — Dlaczego nie chcesz pójść na spotkanie?

Nie mówiłem ci, że przyjąłem zgłoszenie?

Byłeś na miejscu zdarzenia? — spytała. Wydawała się bardziej współczująca niż zaskoczona.

Pokiwał głową.

Znajdowałem się akurat kilka przecznic dalej. Kiedy dotarłem do Waikiki Diner, Dutch nie żył, lecz nadal siedział oparty o ścianę.

Nic mi nie mówiłeś — jęknęła Barbara. Zdaniem Wohla było to stwierdzenie faktu, a nie wyrzut.

Jest naoczny świadek, babka z Kanału 9, Louise Dutton — podjął opowieść Wohl.

Widziałam ją — wtrąciła Barbara. — Mówiła o tym w telewizji.

Sądzę, że coś ją łączyło z Dutchem — zauważył Wohl.

O rany! — zdumiała się Barbara. — Czy to się wyda? Czyjego żona się dowie?

Nie, sądzę, że nie — odparł z przekonaniem. — Komendant policji wyznaczył pewnego wspaniałego oficera policji, inspektora sztabowego Petera Wohla, aby dopilnował, by „nie wypłynęło nic krępującego”.

Chcesz powiedzieć, że komendant policji wie o kapitanie i tej kobiecie?

Powiadomił go o tym fakcie inspektor sztabowy Peter Wohl, mając na uwadze dobro departamentu — wyjaśnił.

Barbara Crowley położyła rękę na jego dłoni.

Prawdopodobnie nie powinnam ci tego mówić — zaczęła — Ale jednym z głównych powodów, dla których cię lubię, jest twoje głębokie poczucie moralności. Po prostu z co jest właściwe, a co niewłaściwe. A ja przez cały czas myślałem, że spotykasz się ze „mą dla mojego jaguara. — Wyszczerzył zęby. — Nienawidzę twojego jaguara — dopiekła mu.

Tak czy owak, prawdopodobnie mniej lub bardziej podświadomie włożyłem golf i przyjechałem jaguarem po to, by ze względu na strój i pojazd nie odgrywać roli pogrążonego w smutku bliskiego przyjaciela rodziny.

Podejrzewałam, że może po prostu nie chciałeś wziąć mnie ze sobą — przyznała się Barbara.

Nie chciałabyś tam pójść — stwierdził Peter.

Zgadza się, lecz ty o tym nie wiedziałeś — odparowała Barbara. Kiedy spojrzał na nią zaskoczony, kontynuowała: — Mógłbyś pojechać do domu i przebrać się. Pójdę z tobą, jeśli chcesz. Jeżeli uważasz, że będę tam mile widziana.

Nie bądź głupia, oczywiście, że byłabyś mile widziana — warknął.

Ludzie mogliby pomyśleć, że skoro z tobą przyszłam, jestem twoją dziewczyną.

To chyba nie jest wielki sekret, prawda? — spytał Peter. — Tyle że w ogóle się tam nie wybieram. Przypuszczam, że jestem moralnym tchórzem, ale cóż, nie chcę popatrzeć w twarz ani Jeannie, ani dzieciom — dodał. — W każdym razie dzięki, Barbaro.

Właśnie takie czyny potwierdzają twoją uczciwość — oświadczyła dziewczyna i znów położyła mu rękę na dłoni. Potem dorzuciła: — Moglibyśmy pojechać do mnie.

Mieszkała w trzypokojowym apartamencie na najwyższym piętrze jednej z kamienic przy szpitalu. Mieszkanie było obszerne i wygodne.

Ona naprawdę pomyślała, że nie zamierzam jechać do domu Moffittów z jej powodu. Bo zabierając ją tam, zrobiłbym kolejny niechętny krok w naszym powolnym, choć nieubłaganym marszu do ołtarza. Wywinąłem się z tego i teraz Barbara oferuje mi pociechę w sposób, w jaki kobiety pocieszały mężczyzn, odkąd ci wracali do domu pogryzieni przez dinozaury”.

Myślę, że odwiozę cię po prostu do domu. Przepraszam za moje nędzne nastawienie…

Nie bądź głupi, Peterze — przerwała mu.

A później pojadę do siebie i wyjmę mundur z worka żeby nie zapomnieć zawieźć go rano do wyprasowania.

Twój mundur?!

Dutch zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych — odparł. — Pojutrze odbędzie się wspaniała uroczystość u świętego Dominika. Będę tam, w mundurze, co — moja matka i ojciec mają przynajmniej taką nadzieję — zostanie przyjęte jako wyraz mojego szacunku i przesłoni moje niewłaściwe zachowanie, to znaczy fakt, że nie przyłączyłem się do innych przyjaciół Dutcha dziś wieczorem w domu żałoby.

Podczas swojego osobliwego oświadczenia Wohl widział w oczach dziewczyny rodzące się pytanie, jednak po chwili dostrzegalnego wahania nie zadała go. Zamiast tego powiedziała:

Chyba nigdy nie widziałam cię w mundurze.

Wyglądam naprawdę świetnie — zażartował. — Kiedy noszę mundur, z całych sił muszę walczyć o swoją cnotę. Ten widok doprowadza panienki do szaleństwa.

Założę się, że w mundurze wyglądasz bardzo ładnie — stwierdziła.

Poszukał wzrokiem kelnera, a kiedy go znalazł, zamachał do niego, po czym poprosił o rachunek.

Kelner odparł, że rachunku nie będzie. I że panu Savarese miło było gościć inspektora Wohla w swoim lokalu.


* * *


Barbara upierała się, że pojedzie do domu taksówką. Zapewniła go, że nie jest zła, ale była zmęczona i on był zmęczony, oboje przeżywali kiepski okres, a jutro przed nimi kolejny ciężki dzień, więc taksówka to wybór lepszy i sensowniejszy.

Pocałowała go szybko, wsiadła do taksówki i odjechała. Wohl poszedł na parking i odebrał jaguara.

Jeszcze nie usiadł za kierownicą, a już zaczął żałować, iż nie pojechał z Barbarą do jej mieszkania. Dawno temu nauczył się, że odrzucanie erotycznej oferty nie jest właściwym sposobem na utrzymanie dobrych stosunków z kobietą. Kobietę może boleć głowa albo może być chwilowo niedysponowana, niestety mężczyźni nie posiadali tego przywileju. Wohl prawdopodobnie — odmawiając — zranił uczucia Barbary lub ją rozgniewał (nawet jeśli nie pokazała tego po sobie) bądź też jedno i drugie. Było mu przykro, że tak się stało, ponieważ Barbara była dobrą kobietą.

Chwilę później uprzytomnił sobie, że pewnie pierwszy lepszy lekarz doskonale wiedziałby, co mu dolega. Widok ciała Dutcha opartego o ścianę poruszył Wohla znacznie bardziej, niż miałby ochotę przyznać. A widoczne w dekolcie szlafroka piersi Louise Dutton, mimo iż dziewczyna przyłapała go na tym i ośmieszyła, cholernie go podnieciły. Cokolwiek mówić o tej babce z telewizji, miała naprawdę idealny biust.

Jechał, nie zastanawiając się, dokąd jedzie. Nieoczekiwanie zorientował się, że dotarł na Market Street, na zachód od rzeki Schuylkill, tuż za stację metra przy Trzydziestej Ulicy. Stąd nie było daleko do mieszkania Barbary.

Co ja, do diabła, robię? — zadał sobie w duchu pytanie. — Przecież wcale nie chcę jej już widzieć dziś wieczorem”.

Był też, uświadomił sobie, zaledwie kilka przecznic od hotelu Adelphia.

W holu Adelphii mieścił się bar, w którym wcześniej Wohl od czasu do czasu znajdował kobiety otwarte na flirt. Często zapewne były gośćmi hotelowymi i dlatego, jak przypuszczał, podczas pobytu w Filadelfii miały większą ochotę na nowe znajomości niż na przykład w rodzinnym Pittsburghu. Kobiety te, które nazywał babkami w stylu domu towarowego Strawbridge & Clothier, gdzie ubierała się śmietanka Filadelfii i okolic, przy odpowiedniej fazie księżyca bez trudu dawały się namówić na zdjęcie swoich modnych strojów.

Został, mimo że tego wieczoru w barze nie było żadnych kobiet i panowały ciemności, a Wohl nie był znany nowy barmanom jako policjant. Przy pianinie siedział facet i grał.

Zobaczy, co będzie dalej. Najgorszy możliwy scenariusz — że nie zjawi się żadna wolna kobieta. W takim wypadku wypije kilka drinków, posłucha gry pianisty, po czym zrobi’ to, co prawdopodobnie i tak miał zrobić, czyli pojedzie do domu. Byle tylko nie zapomnieć wyjąć munduru z szafy gdzie wisiał w specjalnym, zapinanym na zamek błyskawiczny worku, i oddać go jutro do wyprasowania.

Ledwie jego wzrok przyzwyczaił się do mroku baru, gdy w ucho wpadł mu głos młodego mężczyzny.

Mogę panu postawić drinka?

Odwrócił się, chcąc zobaczyć, kto mu składa taką propozycję. Twarz była znajoma, ale Wohl nie od razu skojarzył nazwisko czy okoliczności spotkania tej osoby.

To pan, inspektorze? To znaczy… pan jest inspektor Wohl, prawda?

Teraz sobie przypomniał. Bratanek Dutcha. Spotkał chłopaka dziś po południu, przed domem zastrzelonego kapitana.

Pozwól, że ja postawię tobie — odparł Wohl i z uśmiechem wyciągnął rękę. — Matt Moffitt, zgadza się?

Matt Payne — poprawił go chłopak. — Ojczym mnie adoptował.

Tak, coś słyszałem o tym — bąknął. — Wybacz.

Nie ma problemu — powiedział Matt. Pojawił się barman.

Nie wiem, co pije chłopak — oświadczył Wohl. — Ale dla mnie czerwony Johnnie Walker z wodą sodową.

Dla mnie to samo — rzucił szybko Matt.

Masz dość lat? — zapytał barman. — Pokażesz mi swoje prawo jazdy?

Matt podał mu je. Barman przyjrzał się dokumentowi z powątpiewaniem, po czym spytał chłopca o datę urodzin. W końcu wzruszył ramionami i poszedł przygotować drinki.

Ludzie gubią swoje prawa jazdy — zauważył Wohl.

Nie możesz ich za to winić. — Kiedy zjawiły się drinki, Matt Payne położył na barze dwadzieścia dolarów.

Hej, ja stawiam — obruszył się inspektor.

Cała przyjemność po mojej stronie — oznajmił Matt.

Wziął szklaneczkę, podniósł ją i powiedział: — Za Dutcha.

Za Dutcha — powtórzył Wohl i podniósł swoją szklankę.

Właśnie wyszedłem od Moffittów — wyjaśnił chłopak — po tej wizycie potrzebowałem drinka.

Też miałem tam być, ale coś mi przeszkodziło — wytłumaczył się inspektor. — Nie dałem rady dojechać. Zjawię się jutro na czuwaniu w zakładzie pogrzebowym Marshutz & Sons.

Było naprawdę strasznie — zwierzył się Matt.

Dlaczego? — spytał Wohl.

Po pierwsze, dzieciaki, moi kuzyni — ciągnął chłopak. — Utrata ojca to dla nich prawdziwy koszmar. Po drugie, moja babcia, cholernie upierdliwa osoba. Wobec mojej matki zachowała się jak prawdziwa suka.

Co takiego? — zdumiał się inspektor. — A czemuż to?

Babcia uważa, że moja matka po śmierci mojego ojca powinna zostać smutną wdową, tak jak ona sama. Niestety, moja matka zamiast wieloletniej żałoby wybrała szczęście, dość szybko poślubiając mojego ojczyma.

Co w tym niewłaściwego?

Ślub nie odbył się w naszym obrządku — wyjaśnił Matt. — Matka poślubiła jednego z barbarzyńskich przedstawicieli protestanckiego kościoła episkopalnego. A potem sama zmieniła wiarę i pociągnęła mnie za sobą. A wtedy mój ojczym zgodził się mnie adoptować.

Niemieckie matki katoliczki z tego pokolenia mają bardzo konkretne poglądy — zauważył Wohl. — Wiem, bo sam mam taką. Ona i Gertrude Moffitt są zresztą bliskimi przyjaciółkami.

Nie był pan u mnie w domu — zauważył Matt, a inspektor nie był pewien, czy to pytanie czy raczej wyzwanie.

Mój ojciec jest z kolei niemieckim luteraninem — podjął opowieść inspektor. — Dobrze się dogadywał z matką, póki nie zaczął podejrzewać, zgodnie z prawdą zresztą, że pewien ksiądz w liceum świętego Józefa próbuje mnie zwerbować do jezuitów. Wtedy zabrał mnie z tej szkoły i przeniósł do Northeast High. Matka wciąż ma wielką nadzieję, że poznam jakąś dobrą katoliczkę, która sprowadzi mnie z powrotem na łono kościoła.

Zastanawiam się, dlaczego mu to powiedziałem?”.

Zatem rozumie pan — stwierdził chłopak.

Nie poszedłem się zobaczyć z Jeannie Moffitt dzisiaj wieczorem, ponieważ nie chciałem — tłumaczył Wohl. — Uznałem, że jeśli Dutch naprawdę patrzy w dół ze swojego obłoku, pojmie moje powody.

Matt zachichotał.

Byliście dość blisko? — spytał.

Całkiem dobrze go znałem, zresztą przez całe swoje życie, nie byliśmy jednak szczególnie zaprzyjaźnieni. Dutch działał w drogówce, a praca tam to praktycznie sposób życia. Tamtejsi funkcjonariusze nie uważają nikogo innego za prawdziwego policjanta. No może ewentualnie tych z wydziału przestępczości zorganizowanej albo z wywiadu, ale na pewno nie inspektorów sztabowych. Przypuszczam, że tak naprawdę Dutch ledwie mnie tolerował. Byłem przecież kiedyś w policji drogowej, ale później zszedłem na niewłaściwą, jego zdaniem, drogę.

Był pan w miejscu, gdzie został zastrzelony. To znaczy… Tak słyszałem.

Byłem w pobliżu, kiedy usłyszałem zgłoszenie radiowe. Odpowiedziałem na nie i tyle.

Nie rozumiem, co naprawdę się zdarzyło — wyznał Matt. — Dutch nie wiedział, że go postrzelono?

Adrenalina robi swoje — wyjaśnił Wohl. — Robił, co trzeba, a organizm działał na przyspieszonych obrotach. Na pewno czuł, że został postrzelony, ale nie sądzę, by zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji.

Czy pana ktoś kiedyś postrzelił? — spytał chłopak.

Tak — odparł inspektor, lecz natychmiast zmienił temat.

Dlaczego siedzisz tutaj? A nie na przykład w jakiejś knajpce w pobliżu miasteczka uniwersyteckiego?

Słyszałem, że ten hotel zamierzają zamknąć i zburzyć — odparł tamten. — Zdecydowałem się więc przyjść tu na drinka. Z sentymentu dla dawnych czasów.

Mają go zburzyć? Nic mi o tym nie wiadomo.

Mają, mają, chociaż nie jest to takie proste — stwierdził Matt.

Czyżby?

Kiedy opuściłem dom Moffittów, miałem do wyboru dwa wyjścia. Mój akademik albo knajpkę niedaleko niego. W obu tych miejscach spotykałem dwa rodzaje ludzi. Jedni mi współczuli, a drudzy…

To zrozumiałe — wtrącił Wohl.

Nie, nie z powodu wujka Dutcha — uściślił Matt Payne. — Nie wiedzieli jeszcze o nim. Ale widzi pan… nie przeszedłem badań przed komisją lekarską i teraz zostałem oficjalnie zwolniony ze służby wojskowej. Nie chciałem współczucia z jednej strony… A gdyby jeszcze jeden z tych sukinsynów mi powiedział, jakie niby mam szczęście, chyba bym go skopał.

Dlaczego nie zaliczyłeś badań? Czy ci powiedzieli?

Mam coś z oczami. Stwierdzili, że w normalnym życiu ten problem prawdopodobnie nigdy nie będzie mi doskwierał, niestety, amerykańska piechota morska nie może ryzykować, że coś mi się stanie.

Przyłączę się do tych, którzy twierdzą, że masz szczęście — oznajmił Wohl. — Odsłużyłem swoje w wojsku po ukończeniu szkoły średniej. Nie zamierzałem zostać gliniarzem, jak mój stary. Więc poszedłem do armii, a oni zrobili ze mnie żołnierza żandarmerii wojskowej. Nic nie tracisz, młody człowieku.

Ja chciałem pójść — upierał się Matt. — Mój ojciec był w piechocie morskiej. Mój prawdziwy ojciec.

Był też policjantem — zauważył Wohl.

Nad tym również się zastanowię — zapewnił go chłopak. — Widziałem ogłoszenia w gazetach.

Te ogłoszenia są w gazetach dlatego, że policja nie płaci początkującemu funkcjonariuszowi nawet minimalnej pensji — odparował inspektor. — Facet po liceum może zostać barmanem i w takim lokalu jak ten zarobi znacznie więcej. Więc policja musi aktywnie werbować ludzi, którzy odpowiadają standardom i którzy naprawdę pragną zostać policjantami, nawet jeśli oznacza to czekanie, aż rada miejska wreszcie da obiecane od dawna zaległe podwyżki.

Nie potrzebuję pieniędzy — wyjaśnił Matt.

Każdy ich potrzebuje — przekonywał Wohl, zaskoczony tą uwagą, choć własne stwierdzenie również zabrzmiało dla niego głupio.

Chodzi mi o to, że mam ich aż nadto — kontynuował chłopak. — Kiedy mój ojciec… Myślę o ojczymie jako o swoim ojcu, bo mój prawdziwy został zabity, zanim się urodziłem. No więc kiedy ojczym mnie adoptował, zaczął w moim imieniu inwestować fundusze, które zostawił mi mój prawdziwy ojciec, pieniądze z ubezpieczenia, to znaczy resztę ich. A mój ojczym jest bardzo zdolnym facetem. Rozmnożył pieniądze i kiedy skończyłem dwadzieścia jeden lat, przekazał mi je.

Co by powiedział, gdybyś wstąpił do policji? Co by powiedziała twoja matka?

Och, to by się zupełnie nie spodobało ani jemu, ani jej — odparł Matt. — Ojczym chce, żebym studiował prawo. Nie sądzę jednak, by któreś wprost mi zabroniło. Myślę, że ojczym by mnie zrozumiał.

Przemawia przez niego alkohol — uznał bez wahania Peter Wohl. — Ten dzieciak stracił niedawno wujka, a jego ojciec również zginął na służbie. W dodatku dopiero co wyszedł z domu Dutcha, gdzie Denny Coughlin, mój ojciec, pewnie także komendant i może nawet burmistrz, plus tuzin innych policjantów stało wokół. Byli podpici i opowiadali o bohaterskich czynach kapitana Moffitta. I ojca tego dzieciaka. Rany, jeśli on zapamięta tę rozmowę, poczuje zażenowanie”.


* * *


Nie jestem kompletnie pijany — pomyślał inspektor Wohl, wkładając klucz w zamek drzwi swojego mieszkania. — Gdybym był kompletnie pijany, próbowałbym wstawić jaguara do garażu. A ponieważ jestem jeszcze dosyć trzeźwy, więc wiem, że jestem zbyt pijany i mógłbym poobijać auto”.

Pozostał w nocnym klubie w hotelu Adelphia o wiele dłużej, niż zamierzał, wypił też znacznie więcej drinków, niż 7wvkle zamawiał. Nagle zrozumiał, że się upił, toteż uścisnął Mattowi Payne’owi rękę, wziął resztę, odebrał jaguara i skierował się do domu.

Psychiatra powiedziałby, że upicie się Wohla stanowiło opóźnioną reakcję na widok ciała „Dutcha” Moffitta opartego o ścianę Waikiki Diner. Cóż, tak samo bez wątpienia rzekłby jego szef, główny inspektor, Dennis V. Coughlin. Oraz — tak, Wohl zdawał sobie z tego sprawę — również jego ojciec. Ojciec podejrzewał, że Peter nie będzie na czuwaniu i znał powody.

Na szczęście ani Denny Coughlin, ani ojciec Petera Wohla nie dowiedzą się o tym. W hotelu Adelphia nie było żadnych innych policjantów, a Wohl zdołał dotrzeć do domu, unikając potrącenia grupki zakonnic czy też uderzenia w hydrant pożarowy.

Bóg — pomyślał — troszczy się o głupców i pijaków, a ja wyraźnie kwalifikuję się do obu kategorii”.

Czerwone światło na jego sekretarce automatycznej paliło się równomiernie. Gdyby ktoś się nagrał, mrugałoby.

Inspektor wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wypił większą część zawartości małej butelki z gazowaną wodą sodową, po czym głośno beknął.

Potem poszedł do sypialni i przypomniał sobie (co go ucieszyło), że miał wyjąć mundur, aby rano oddać go do wyprasowania. Właśnie położył worek na fotelu i zaczął odpinać zamek błyskawiczny, gdy zadzwonił telefon.

Popatrzył na zegarek. Była prawie druga nad ranem. Ani Jego matka, ani Barbara nie dzwoniłyby o takiej porze. Uznał zatem, że może bezpiecznie odebrać.

Podniósł słuchawkę aparatu stojącego obok łóżka.

Wohl — rzucił.

Mam nadzieję, że cię nie obudziłem, inspektorze Rozpoznał głos porucznika Louisa Nataliego z wydziału zabójstw.

Właśnie wszedłem, poruczniku — odparł Wohl.

No cóż, jeśli słyszałeś już w radiu, to przepraszam, ale pomyślałem, że zechcesz wiedzieć.

Nie mam radia — odparł. — Czego nie słyszałem? „Dzwoni, żeby mi powiedzieć, że złapali tego gnojka, który zabił Dutcha. Jak to miło z jego strony”.

Spróbuję ci streścić — powiedział Natali. — Hobbs i ja byliśmy w Trzecim Dystrykcie… sprawdzaliśmy doniesienie, że widziano Geralda Vincenta Gallaghera. Około pierwszej usłyszeliśmy wezwanie przez radio o śmiertelnym pchnięciu nożem i wezwaniu karetki do mieszkania przy Stockton Place, numer 6C. Sekundę później zadzwoniłem do wydziału zabójstw i odkryłem, że mamy tam robotę. Porucznik DelRaye już był na miejscu zbrodni. Nieboszczyk nazywał się Jerome Nelson.

Chryste, spotkałem tego faceta dziś po południu — jęknął Wohl. — Miły, mały… — ugryzł się w język, po czym dokończył: — …facet.

Na miejsce zbrodni wezwała nas twoja przyjaciółka, Louise Dutton.

Niech mnie szlag! — zaklął Wohl. — Mieszka nad nim.

Powiedziano mi, że dziewczyna wpadła w histerię i zamknęła się w swoim mieszkaniu. DelRaye właśnie wezwał wóz policyjny, który ma ją odtransportować do wydziału zabójstw. Chyba wspomniał o wyłamaniu drzwi, jeśli dziewczyna nie otworzy policji.

Jezu!

Nie wiesz tego ode mnie, Peterze — dodał Natali.

Mam wobec ciebie dług — skwitował Wohl. Przerwał połączenie, a następnie wykręcił z pamięci numer wydziału zabójstw. Odebrał jakiś detektyw.

Mówi inspektor Wohl — przedstawił się. — Porucznik DelRaye jest na miejscu zabójstwa przy Stockton Place. Proszę go powiadomić, że jestem w drodze. Póki tam nie dotrę, niech nie wyłamuje drzwi.

O 2.03 nad ranem wóz patrolowy Jeden Dziewięćdziesiąt Cztery działający w Dziewiętnastym Dystrykcie nadał przez radio że jest niedaleko Girard Avenue i ściga jakiś angielski sportowy samochód pędzący z maksymalną prędkością na wschód Lancaster Avenue.

O 2.05 nad ranem Jeden Dziewięćdziesiąt Cztery znów nadał przez radio:

Tu Jeden Dziewięćdziesiąt Cztery. Zlekceważcie ten pościg — To był Trzy Sześć Dziewięć.

Trzy Sześć Dziewięć” jest radiowym kodem identyfikującym policjanta.

Funkcjonariusz w Jeden Dziewięćdziesiąt Cztery był naturalnie ciekawy, dlaczego mężczyzn w randze inspektora sztabowego pędzi na złamanie karku po Lancaster Avenue angielskim autem sportowym o drugiej nad ranem, jednak dość długo pracował już w policji, toteż pojmował, że funkcjonariusze patrolowi są na tyle mądrzy, aby nie pytać inspektorów sztabowych, co — do diabła — tamci myślą lub robią.

Osiedle Stockton Place było zatłoczone wozami policyjnymi. Peter Wohl, trzymając w jednej ręce odznakę, lawirował jaguarem między nimi do drzwi numer 6.

Przed domem stały dwa samochody z Szóstego Dystryktu, trzy wyglądające Wohlowi na nieoznakowane auta detektywów, a także furgonetka laboratorium kryminalnego oraz wóz Szóstego Dystryktu.

Była tam też prasa — jej przedstawiciele stali za barierkami otaczającymi miejsce przestępstwa i na dachach dwóch furgonetek z oznaczeniami stacji telewizyjnych.

Wohl schował odznakę, gdy minął ostatniego mundurowego, blokującego mu drogę do Stockton Place, numer 6, ale musiał ją wyjąć ponownie, aby przejść obok kolejnego mundurowego, nie wpuszczającego ludzi do samego budynku.

Gdzie jest porucznik DelRaye? — spytał.

Apartament na parterze — odparł mundurowy. Jerome Nelson leżał na brzuchu na ogromnym łóżku w swojej wyłożonej lustrami sypialni. Był, pomijając podkoszulek bez rękawów, nagi. Miał więcej, niż inspektor mógł by szybko policzyć, ran na plecach, pośladkach i nogach a łóżko było przemoczone ciemniejącą krwią. Powietrze wypełniał jej słodkawy zapach zmieszany z aromatem perfum Porucznik Edward M. DelRaye, duży, łysawy mężczyzna którego twarz nosiła resztki śladów męskiej urody, cechującej go, gdy miał dwadzieścia czy trzydzieści lat, stał z rękoma założonymi na piersi i przypatrywał się fotografowi z laboratorium kryminalnego, który robił zdjęcia aparatem z obiektywem 35 mm.

DelRaye — zagaił Wohl. Porucznik odwrócił się i popatrzył na niego w milczeniu. — Centrala przekazała ci moją wiadomość? — upewnił się Wohl.

Porucznik kiwnął głową.

Co się dzieje, inspektorze? — zapytał.

Edward M. DelRaye był już detektywem, kiedy Peter Wohl wstąpił do akademii. Gdy się poznali, Wohl był zwyczajnym patrolowym w wydziale do spraw wykroczeń. DelRaye nie polubił Wohla ani wówczas, ani później. Wciąż pozostawał detektywem, chociaż Wohl awansował na kaprala, stając mu się równy stopniem, potem przeszedł do policji drogowej (kilkakrotnie pokłócili się w tamtym czasie o kwestię jurysdykcji), a później otrzymał rangę sierżanta. Następnie Wohla przydzielono do wydziału spraw wewnętrznych i DelRaye niejednokrotnie pozwalał sobie na przytyki, jak to jest miło mieć za ojca głównego inspektora, który może załatwić synkowi karierę i wyznaczać ciekawe zadania.

DelRaye został sierżantem dopiero wtedy, gdy Peter Wohl był kapitanem, a całkiem niedawno awansował na porucznika — długo po tym, jak Wohl został inspektorem sztabowym — Z tego, co słyszał Wohl i co potwierdzała wieloletnia służba w wydziale zabójstw, wynikało, że DelRaye był dobrym detektywem, niestety, był też głośnym, pyskatym, ordynarnym sukinsynem, którego Wohl nie lubił i którego unikał, jeśli tylko miał taką możliwość.

Powiesz mi, co masz, poruczniku? — spytał Wohl.

Ktoś pokroił jednego pedzia — odparł DelRaye, wskazując kciukiem na łóżko.

Interesuje mnie świadek — wyjaśnił Wohl.

Doprawdy, eee?

Spuść z tonu, DelRaye — odciął się inspektor, spokojnie, lecz zimno.

No cóż, na wypadek, gdybyś nie wiedział, świadek nazywa się Louise Dutton. To ta sama babka, która była z „Dutchem” Moffittem tego popołudnia, kiedy został zastrzelony. Panna Dutton wróciła z pracy do domu pomiędzy wpół do pierwszej a za kwadrans pierwsza i znalazła drzwi, to znaczy jego drzwi, otwarte. Weszła więc, odkryła zwłoki tego oto pedała i wezwała nas. Miałem dyżur, toteż przyjąłem sprawę po zgłoszeniu radiowym. Wysłuchałem tej Dutton i powiedziałem, że zamierzam ją zabrać do Roundhouse w celu spisania zeznania. Chciałem też dać lasce do obejrzenia kilka fotek policyjnych, a ona kazała mi się odpieprzyć i oświadczyła, że nigdzie nie pojedzie.

Byłeś, DelRaye, czego jestem pewien, taktowny i uroczy, jak to masz w zwyczaju — mruknął Wohl.

Nie lubię pijanych kobiet, a szczególnie takich, które przeklinają — odparował porucznik.

Co się zdarzyło potem? — spytał Wohl.

Odwróciłem się, a babka uciekła. Jak mi powiedział policjant z Szóstego Dystryktu, stojący w foyer czy w holu… no, przed mieszkaniem… powiedział, że wsiadła do windy. Więc pojechałem na górę, zastukałem do jej drzwi, ponownie się przedstawiłem, a ona znowu kazała mi się odpieprzyć. Wtedy wezwałem wóz. Trzeba będzie wyważyć drzwi. Ta Dutton zachowuje się jak potencjalna sprawczyni, inspektorze.

To bzdura, DelRaye — odgryzł mu się w myślach Wohl. Wiesz równie dobrze jak ja, że Louise tego nie zrobiła. Teraz jednak wkroczył na scenę inspektor sztabowy, który z zasady. Chociaż możesz wyważyć drzwi osoby podejrzanej, nie możesz włamać się do kobiety–świadka i aresztować jej bez lepszego powodu niż ten, że kazała ci się odpieprzyć”

Naprawdę sądzisz, poruczniku, że mogła to zrobić? — spytał z szyderczym sarkazmem, a potem, nie czekając na od powiedź, dodał: — Jest nadal na piętrze? Nie wchodziłeś do jej mieszkania?

Przekazano mi twoją wiadomość, inspektorze — odwarknął DelRaye. — Ta babka nie może nigdzie wyjść. Zostawiłem dwóch policjantów, którzy przez drzwi próbowali przemówić jej do rozumu.

Znam ją — przerwał mu Wohl. — Spróbuję z nią porozmawiać.

Wiem — przyznał porucznik. — Kiedy nie wrzeszczała na mnie, że mam się odpieprzyć, darła się, że domaga się spotkania z inspektorem Wohlem.

Serio? — spytał zaskoczony Peter.

Dokładnie wołała: „Dajcie tu natychmiast tego sukinsyna!” — stwierdził DelRaye. — Nie powinieneś mi powiedzieć, co jest między wami?

Odpowiedziałem na zgłoszenie, że zastrzelono „Dutcha” Moffitta — wyjaśnił Wohl. — Kiedy komendant policji usłyszał, że naocznym świadkiem jest panna Dutton, zdecydował… wiedząc, kim ona jest… że w najlepszym interesie departamentu będzie potraktowanie jej jak najdelikatniej. A ponieważ byłem na miejscu, polecił mi, żebym się tym zajął.

Coś zaszło między nią i Dutchem? Czy o tym mówisz?

Mówię, że mając do czynienia z kobietą, która pojawia się dwa razy dziennie w telewizji, nie zaszkodzi się postarać, aby dobrze myślała o departamencie policji — uściślił Wohl.

Taaa, jasne.

I właśnie tym zamierzam się teraz zająć — podsumował inspektor. — Będę ją czarował, jeśli trzeba, przeproszę za twoje zachowanie, bo może jej się wydawać, że nie byłeś tak wyrozumiały, jak mogłeś.

Pieprzę wyrozumiałość — zaperzył się DelRaye. — Moja robota polega na łapaniu facetów, którzy zabijają pieprzonych pedziów.

A ja robię to, co każe mi robić komendant — odparował Wohl. — Idę z nią porozmawiać. Dopilnuj, żeby przed budynkiem czekał samochód, kiedy… o ile mi się uda… sprowadzę ją po schodach. Odsuń od drzwi tych ludzi z telewizji i innych reporterów.

Jak mam się niby za to zabrać, dzielny inspektorze? — spytał drwiąco DelRaye. — To ulica publiczna.

Nie, poruczniku, mylisz się — odparł Wohl. — To ulica prywatna. W sensie prawnym, każdy na Stockton Place, kto nie został tu zaproszony, wkracza na teren prywatny. Teraz każ ich zabrać jak najdalej od drzwi, a jeśli będziesz musiał, zrób to sam.

Tak jest, inspektorze — mruknął DelRaye, a ton jego głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jego opinii na temat rozkazu, inspektora sztabowego Petera Wohla czy też faktu, że Peter Wohl jest inspektorem sztabowym.



Osiem


Wohl wyszedł z mieszkania Jerome’a Nelsona i wjechał windą na najwyższe piętro. Dostrzegł tam dwóch umundurowanych policjantów; korpulentnego mężczyznę pod czterdziestkę o zarumienionej twarzy oraz młokosa o miłej aparycji. Młodszy pochylał głowę ku drzwiom Louise Dutton, bez sukcesu próbując skłonić dziewczynę do rozmowy.

Co mogę dla pana zrobić? — tonem wyzwania spytał właśnie młodszy, gdy otworzyły się drzwi windy.

To inspektor Wohl — wyjaśnił mu starszy.

Witajcie. — Peter uśmiechnął się. — Znam pannę Dutton. Sądzę, że potrafię ją nakłonić do wyjścia. Porucznik DelRaye usunie przedstawicieli prasy i załatwi samochód, który będzie czekał na dole. Chciałbym, żebyście dopilnowali, aby wychodzącej panny Dutton nikt nie nagabywał.

Tak jest, sir — powiedział służbiście młody policjant.

Jest pyskata — zwierzył się starszy. — Nawet biorąc pod uwagę, że zbyt dużo wypiła i zdenerwowała się widokiem zabitego sąsiada z dołu, nie pomyślałbym, że kobieta może używać takiego języka.

Nie słyszeliście? O to właśnie chodzi ruchom wyzwolenia kobiet — odciął się Peter. — O prawo do przeklinania na równi z facetami.

Młodszy policjant potrząsnął głową i posłał mu uśmiech. Wohl odczekał, aż obaj zjadą windą, po czym zastukał do drzwi.

Odpieprzcie się wreszcie! — wrzasnęła wściekle Louise.

Panno Dutton, tu Peter Wohl — odkrzyknął. Dziewczyna przez długi moment nie odpowiadała i Wohl już podnosił rękę, by ponownie zastukać w drzwi, gdy otworzyły się na szerokość, na jaką pozwalała długość łańcucha. Powstała szczelina wystarczyła Louise na obrzucenie spojrzeniem korytarza i upewnienie się, że rzeczywiście ma do czynienia z Peterem Wohlem, który bez wątpienia zjawił się sam.

Potem drzwi się zamknęły, inspektor usłyszał grzechotanie łańcucha i nagle wejście stanęło otworem.

Nie byłam pewna, czy przyjedziesz — oświadczyła, czym wciągnęła go do mieszkania i znów zamknęła drzwi. Miała na sobie niebieską spódnicę i bluzkę z żabotem.

Materiał bluzki był bardzo cienki i przezroczysty, więc Wohl widział dokładnie, że Louise nie miała pod bluzką ani koszulki ani halki, tylko stanik, który zresztą uszyto z podobnego materiału, toteż przebijały spod niego jej sutki.

Popatrzył jej w oczy. Louise wyglądała raczej na przestraszoną niż na pijaną. Było w niej coś jeszcze, co dopiero po dłuższej chwili Wohl rozpoznał jako erotyzm.

Wydaje się podniecona” — pomyślał ze zdumieniem.

Ale przyjechałem — odrzekł jej.

Wymusiła na twarz uśmiech i zdecydowanie się ożywiła.

A co powiedziała pani Wohl, gdy wyrwali cię z łóżka o drugiej nad ranem informacją, że wzywa cię stuknięta babka z telewizji? — spytała.

Wiem już, o co chodzi — uprzytomnił sobie Wohl. — Ona wcale nie chadza po okolicy w przezroczystej bluzce i z obnażonym biustem. Ta spódnica jest częścią kostiumu. Na bluzkę dziewczyna zwykle zakłada żakiet i wówczas widać tylko żabot. Właśnie tak była ubrana, kiedy widziałem ją na ekranie”.

Nikt mnie nie wyrwał z łóżka — wyjaśnił. — Dowiedziałem się o morderstwie i przyjechałem. A jedyną panią Wohl jest moja matka.

Nie posłali po ciebie? — spytała zaskoczona Louise.

Dlaczego więc przyjechałeś?

Nie wiem — odrzekł. — A dlaczego o mnie poprosiłaś?

Jestem przerażona i nieco pijana — wytłumaczyła.

Podobnie jak ja — skwitował. — To znaczy… Jeż jestem nieco pijany. A ty nie masz się czego bać…

Nie opowiadaj bzdur! Byłeś na dole?! Widziałeś ci… szaleńcy… zrobili temu biednemu, żałosnemu, małemu człowieczkowi?

Ale ty nie masz się czego bać — powtórzył z naciskiem Wohl.

Bo są tu policjanci, tak? Bo mój rycerz w lśniącej zbroi właśnie nadjechał swoim wozem patrolowym?

Właściwie przyjechałem tu własnym jaguarem — odciął się. — Przydzielony mi przez departament pojazd stał w garażu, a ja nie wiedziałem, czy jestem wystarczająco trzeźwy, by wycofywać auto.

Jaguarem? — spytała Louise. Zaczęła chichotać. — Jaguar i ten śmieszny golf? Założę się, że masz nawet jedną z tych głupich czapeczek z guziczkami na przedzie.

Miałem jedną, ale wiatr zerwał mi ją z głowy na Schuylkill Expressway. — Wyszczerzył zęby.

Dziewczyna parsknęła, po czym nagle znieruchomiała. Przyjrzała się Wohlowi, zagryzła dolną wargę, a następnie podeszła do niego.

Cholernie się cieszę, że tu jesteś — powiedziała, przykładając dłoń do jego policzka. — Dzięki.

A później, zanim któreś z nich się zorientowało, Peter wziął ją w ramiona, Louise zaś przylgnęła do jego piersi i rozszlochała się. Wohl bezwiednie wypowiadał uspokajające słowa i uświadomił sobie, że głaszcze ją po głowie, a ona obejmuje go i tuli się do niego.

Później, wspominając ten moment, nie mógł sobie przypomnieć, ile czasu tak stali. Pamiętał jednak, że czuł wówczas ciepło jej ciała przyciśniętego do jego ciała, nacisk jej piersi na jego przeponę. Ogarnęło go pożądanie, lecz gdy Louise zdała sobie z tego sprawę, natychmiast się od niego odsunęła.

A zatem — odezwała się, zaglądając mu w oczy mamy za sobą paskudny dzień, prawda, inspektorze Peterze Wohl? Oboje.

Prawda — odparł.

Co się teraz stanie? — spytała.

Na dole czeka samochód — wyjaśnił. — Zawiezie cię do Roundhouse, gdzie zeznasz wszystko, co widziałaś. Zeznanie zostanie spisane, ty je podpiszesz, po czym ten sam samochód odstawi cię z powrotem do domu.

Przyjrzała mu się. Chyba zamierzała coś powiedzieć, jednak zrezygnowała.

Pojadę z tobą, jeżeli chcesz — dorzucił.

Opowiedziałam już wszystko, co wiem, temu wyblakłemu bożyszczu kobiet — jęknęła. Wohl parsknął śmiechem, a Louise uśmiechnęła się do niego. — Prowadziłam Wiadomości Dziewiątki o jedenastej — ciągnęła. — Następnie poszłam z producentem na drinka. No dobra, na kilka drinków. Trzy lub cztery. Wróciłam do domu. Weszłam do holu, żeby zajrzeć do skrzynki pocztowej. Drzwi mieszkania Jerome’a były otwarte. Zajrzałam, weszłam, no i… Zobaczyłam go w sypialni, więc zadzwoniłam po policję. I tyle, Peterze, nic więcej nie wiem. To samo powiedziałam tamtemu.

Istnieje procedura, której trzeba przestrzegać — upierał się Wohl. — W departamencie policji panuje biurokracja, panno Dutton.

Panno Dutton?! — powtórzyła kpiąco. — Przed minutą byliśmy po imieniu, zdaje mi się.

Tak, Louise — przyznał Peter, świadom, że się rumieni.

Niech mnie szlag! — zaklęła. — Policjant, który się rumieni!

Jezu Chryste! — wkurzył się. — Zawsze głośno myślisz?

Nie — odrzekła. — Z jakiegoś tajemniczego powodu jestem w tej chwili najwyraźniej trochę zdenerwowana. Tyle ze moje głośne myślenie nie wydaje mi się jedyną dziwną rzeczą. Czy ty, inspektorze, zawsze uspokajasz rozhisteryzowanego świadka w taki sposób?

Jezu Chryste! — znów wybuchnął Wohl, równoczesne potrząsając głową.

Źle mnie zrozumiałeś — obruszyła się. — Nie skarżę się. Po prostu się zastanawiam, czy była to standardowa procedura policyjna.

Wiesz dobrze, że nie — stwierdził.

Zabierz mnie stąd, Peterze — cicho poprosiła błagalnym tonem.

Dokąd chcesz pojechać?

Nie potrafię ci jeszcze odpowiedzieć na to pytanie — . wydukała. — Wiem jedynie, że nie mam ochoty na ciekawość moich współpracowników i że nie mogę spędzić nocy tutaj. Naprawdę jestem przerażona, Peterze.

Mówiłem ci, że nie masz się czego bać — powtórzył po raz kolejny. — Wysłałem na dół dwóch funkcjonariuszy którzy postarają się, aby nikt cię nie nagabywał, póki nie wsiądziesz do wozu patrolowego.

Jest tu garaż, który wychodzi na Arch Street — powiedziała. — Sądzę, że prasa o nim nie wie.

Ale czy nie musisz przejść obok reporterów po drodze do tego garażu? — spytał.

Jest przejście w suterenie — wyjaśniła. — Tunel. A później, gdyby ktoś z prasy stał na Arch Street, mogłabym się położyć na siedzeniu albo na podłodze z tyłu. Nie zobaczą mnie.

Mam wziąć twój samochód? Czy o to chodzi? — upewnił się.

Proszę cię, Peterze — jęknęła.

Dlaczego nie? Jest już spokojna. Nie mogę jej winić za chęć uniknięcia dziennikarzy i drani z telewizji. Zabiorę ją gdzieś, postawię jej kawę, a później odstawię do Roundhouse”.

W porządku — zgodził się. — Weź żakiet.

Żakiet? — zdziwiła się, po czym zerknęła na swój biust. — O Boże! — Zakryła rękoma piersi i spojrzała na Wohla. — Nie spodziewałam się gości.

Niech mnie szlag — zacytował ją. — Babka z telewizji, która się rumieni.

Pieprzę cię, Peterze — zawołała.

Obiecanki cacanki — usłyszał własne słowa.

Ty gnojku! — odparowała, lecz zaśmiała się. Weszła do mieszkania. Kiedy wróciła po minucie, wkładała żakiet od kostiumu.

Wohl poczekał, aż dziewczyna zapnie guziki, po czym otworzył drzwi na korytarz. Nikogo nie dostrzegł. Wcisnął przycisk windy i usłyszał cichy zgrzyt ruszającego dźwigu. Louise stała bardzo blisko niego, dotykając jego ramienia swoim. Objął ją na moment.

Wszystko będzie w porządku, moja droga — powiedział kojącym tonem.

Na drewnianym, składanym krześle przed drzwiami windy w suterenie siedział policjant w mundurze. Szybko wstał na widok Wohla i Louise.

Jestem inspektor Wohl — przedstawił się. — Zabieram pannę Dutton tędy. Jesteś tu sam?

Nie, szefie, w garażu jest paru facetów.

Dziękuję — powiedział Wohl. Położył rękę na ramieniu Louise i poprowadził dziewczynę korytarzem. W połowie drogi Louise wsunęła mu w dłoń komplet kluczyków.

W podziemnym garażu zauważyło ich dwóch mundurowych, którzy szybko ruszyli ku nim. Oczy jednego z nich rozszerzyły się, gdy rozpoznał inspektora. Wohl również go znal. Był to bystry policjant nazwiskiem Aquila.

Witam, inspektorze — zagaił funkcjonariusz Aquila.

Zabiorę panną Dutton tędy — wyjaśnił mu Wohl. — Wszędzie na ulicy są ludzie z prasy.

Przed garażem też są — odparł Aquila. — Choć tylko kilku. Pewnie zdołacie ich minąć, zanim odkryją, co się dzieje. Chce pan wziąć mój wóz?

Pojedziemy autem panny Dutton — odparł Wohl. — Po naszym odjeździe przekażesz porucznikowi DelRaye’owi, że osobiście odstawię pannę Dutton do Roundhouse.

Tak jest, sir — odrzekł służbiście funkcjonariusz Aquila. Było oczywiste, że aprobuje taktykę Wohla. Na Pewno słyszał, że DelRaye posłał po wóz, którym zamierzał zabrać stąd pijaną, agresywnie nastawioną Louise Dutton.

Byłby to kolejny dowód, że inspektor sztabowy Peter Wohl umie sobie poradzić z nieprzyjemną sytuacją. Wsiedli do cadillaca Louise.

W podłodze jest guzik, który wciskasz, jeśli chce otworzyć bramę — wyjaśniła Louise, a następnie spytała — Czego szukasz?

Jak zwalniasz hamulec ręczny?

Zwalnia się automatycznie, gdy wrzucisz bieg — wyjaśniła.

Ach tak — bąknął.

Kiedy podjeżdżali do bramy, dziewczyna osunęła się na siedzeniu i ułożyła głowę na kolanach Wohla. Inspektor wcisnął wskazany guzik i brama się otworzyła. Wyjechali. Do samochodu ruszył jakiś reporter i dwóch fotografów, lecz bez większego zainteresowania. Wohl minął ich i cadillac znalazł się na Arch Street.

Jesteśmy bezpieczni — poinformował dziewczynę. — Możesz się podnieść.

Louise usiadła.

Nie jadę do Roundhouse! — oznajmiła. — Nie dzisiaj wieczorem.

Nie odsunęła się od niego, toteż gdy mówiła, czuł jej ciepły oddech.

Możemy zajść gdzieś na filiżankę kawy — odparł.

Hej, rycerzu w lśniącej zbroi, kiedy coś powiem, nie warto ze mną dyskutować — mruknęła.

Dokąd zatem chciałabyś pojechać? — spytał. Zanim odpowiedziała, milczała dość długo.

Nie chcę jechać do żadnego hotelu — stwierdziła. — Ilekroć człowiek bez bagażu bierze pokój, recepcjonista uśmiecha się znacząco. Co powiedziałaby twoja matka, Peterze, gdybyś zjawił się w domu ze mną?

Nie mieszkam z matką — wyjaśnił szybko.

Doprawdy? Domyślam się zatem, że masz mieszkanie?

Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł — odburknął.

Nie jestem zainteresowana twoim ciałem, jeśli tak sobie myślałeś. Ale jestem otwarta na wszelkie inne sugestie.

Zaparzę ci kawy — rzucił.

Nie chcę kawy — odcięła się.

W porządku, nie będzie kawy — zgodził się.

Dziesięć minut później, gdy jechali Lancaster Avenue, Louise spytała:

Gdzie, do diabła, mieszkasz? W Pittsburghu?

Już niedaleko.

Przez całe moje życie ojciec mi powtarzał: „Jeśli kiedykolwiek będziesz miała kłopoty, zadzwoń do mnie, w dzień czy w nocy”, więc dzisiejszego wieczoru, po pogróżkach twojego kolegi po fachu, tego podstarzałego playboya, że za chwilę wyważy drzwi, zatelefonowałam do ojca. A jego żona powiedziała mi, że tatko jest w Londynie.

Twoja macocha?

Nie, jego żona — odparła Louise, wyraźnie rozdrażniona jego tępotą. Wohl nie naciskał. — Ale ty przyjechałeś, prawda? — spytała retorycznie. — Chociaż nawet nie wiedziałeś, że o ciebie poprosiłam?

Inspektor nie zdołał wymyślić żadnej odpowiedzi. Dziewczyna odwróciła się ku niemu na siedzeniu i chwyciła jego ramię obiema rękoma.

Dlaczego oni mu to zrobili? — zawołała nagle. — To znaczy… Dlaczego go zadźgali? Mój Boże, po prostu pokroili go niczym wieprza!

Tak bywa w przypadku zbrodni na tle seksualnym — odparł Wohl. — Ta brutalność… sądzę, że jest to odpowiedni termin… jest charakterystyczna dla tego typu środowisk.

Louise zadrżała.

To był taki miły mężczyzna — jęknęła. Westchnęła, znów zadrżała. — Najwyraźniej nieszczęścia zawsze chodzą parami. Mam nadzieję, że więcej ich już nie będzie, bo… Bóg mi świadkiem… kolejnych nie zniosę!

Poradzisz sobie — zapewnił ją.

Kiedy weszli do jego mieszkania, włączył radio, wybierając stację WFLN–FM, na której nadawano muzykę klasyczną. Uśmiechnął się do Louise.

Nie spytam cię, czy mam powiesić twój żakiet — zażartował. — Więc… jaką lubisz kawę?

Produkowaną w szkockich górach — odcięła się.

W porządku — odparł. — Dotrzymam ci towarzystwa.

Wszedł do kuchni, wyjął kilka kostek lodu i przyniósł je do barku. Bez zastanowienia zdjął marynarkę i zabrał się za przyrządzanie drinków. Po chwili podał Louise szkocką.

Do dzisiejszego wieczoru w mężczyźnie z bronią zawsze dostrzegałam coś groźnego — zadumała się. — Teraz widzę, że obecność takiego mężczyzny jest przyjemnie uspokajająca.

Istnieje teoria, że policjant nigdy tak naprawdę nie jest po służbie — rzucił.

Tak jak Dutch? — zapytała.

Chcesz pomówić o Dutchu? — odpowiedział pytaniem.

A propos szybkich zmian tematu — zauważyła. — Nie oczekiwałabym takiego mieszkania jak to — powiedziała, wskazując na meble — po policjancie. Ani nawet po Peterze Wohlu, jako osobie prywatnej — dodała.

Wnętrze projektowała profesjonalistka — wyjaśnił. — Miałem kiedyś koleżankę, która z zawodu była dekoratorką wnętrz.

Miałeś?

Tak.

Przypuszczam zatem, że bez ryzyka mogę powiedzieć, iż podoba mi się ta naga dama i czerwone skórzane fotele, jednak ten biały dywan i większość mebli kojarzą mi się z burdelem.

Roześmiał się wesoło.

Louise popatrzyła na swojego drinka.

Właściwie nie chcę alkoholu — stwierdziła. — Jednak chętnie bym coś zjadła.

Co powiesz na moją słynną na cały świat kanapkę z szynką i jajkiem?

Daruj sobie jajko — odparła.

Wohl wszedł do kuchni, wyjął z lodówki szynkę, położył ją na desce i ukroił kilka plastrów, podsmażył szynkę, zrobił tosty, obłożył je szynką i podarował majonezem.

Kawa? — spytał.

Mleko? — odparowała.

Mleko — powtórzył. Położył kanapki na talerzach i nakrył mały, kuchenny stolik dla dwóch osób, po czym napełnił mlekiem dwie szklanki i postawił je obok talerzy.

Louise jadła łapczywie, a gdy Wohl dał jej połowę swojej kanapki, skinęła głową w podziękowaniu.

Wypiła całą szklankę mleka, po czym wytarła wargi ruchem, który Wohl uznał za niesamowicie kobiecy.

Nie spytasz o mnie i o Dutcha?

Dutch nie żyje — odrzekł.

Nigdy z nim nie spałam — oświadczyła Louise. — Ale brałam to pod uwagę.

Nie musiałaś mi tego mówić — stwierdził.

Nie — przyznała w zadumie. — Wiem, że nie musiałam. Zastanawiam się, dlaczego powiedziałam.

Jestem dla ciebie kimś w rodzaju ojca zastępczego — zauważył, chichocząc.

Akurat, kurczę — obruszyła się. — Co teraz?

Teraz sprawdzimy, czy mam dla ciebie piżamę lub coś w tym…

Masz zapasowy podkoszulek?

Jasne, jeśli ci wystarczy.

A teraz ustalimy, kto bierze sofę, prawda? Kto sofę, a kto łóżko?

Ty dostajesz łóżko — oświadczył.

Dlaczego jesteś dla mnie taki miły?

Nie wiem — odparł.

Nie zbywaj mnie, Peterze — poprosiła, patrząc mu w oczy.

Nie dzisiaj — odrzekł. — Może później.

W sypialni wyjął z komody pościel i koc, zaniósł je do salonu i położył na sofie. Potem wrócił do sypialni, znalazł czysty podkoszulek i wręczył dziewczynie, zastanawiając się, jak będzie w nim wyglądała.

Umyję zęby — powiedział — i łazienka będzie twoja. Prysznic biorę rano.

Mycie zębów nie było najważniejszym powodem pójścia do łazienki, nie po ilości płynów, które wypił. Stojąc nad toaletą i starając się jak najciszej opróżnić pęcherz, Wohl poddał się na moment interesującej fantazji, która przemknęła mu przez głowę — że wraca do sypialni i znajduje w swoim łóżku Louise nagą i zachęcająco uśmiechającą się do niego.

Jednak gdy wrócił do sypialni, dziewczyna całkowicie ubrana stała przy drzwiach. Najwyraźniej pragnęła je szybko za nim zamknąć i po jego wyjściu natychmiast przekręcić klucz w zamku.

Dobranoc — pożegnał się. — Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, krzyknij.

Dziękuję ci — odparła prawie oficjalnie.

Jak gdybym — pomyślał — był boyem hotelowym, którego wreszcie pozbyła się z pokoju”.

Rzeczywiście usłyszał klucz przekręcany w zamku i przypomniał sobie, że przed miłosnymi igraszkami z nim zarówno Dorothea, jak i Barbara zawsze prosiły o zamknięcie drzwi sypialni. Bały się, że ktoś niespodziewanie wpadnie i nakryje je na uprawianiu seksu?

Zdjął ubranie, złożył je starannie i ułożył na fotelu.

Później uprzytomnił sobie, że poprosił policjanta w garażu o przekazanie porucznikowi DelRaye’owi, iż zawozi Louise do Roundhouse. Musiał teraz w jakiś sposób powiadomić porucznika, że dziś nie dojadą.

W samej bieliźnie zaczął się kręcić po salonie, szukając książki telefonicznej. Telefonował wprawdzie niedawno do wydziału zabójstw, teraz jednak z wrażenia zapomniał numer. W końcu z odnalezioną książką usiadł na skórzanej sofie i zadzwonił. Skóra sofy lepiła się do jego ciała, więc zadał sobie pytanie, czy on jest szczególnie brudny, czy też każdy zawsze tak reaguje na dotyk cielęcej skóry. Nigdy wcześniej nie siadał w samej bieliźnie na sofie.

Wydział zabójstw, detektyw Mulvaney.

Mówi inspektor Wohl — przedstawił się Peter.

Tak, słucham?

Chciałem prosić o przekazanie porucznikowi DelRave’owi, że przywiozę do was pannę Louise Dutton jutro o ósmej rano.

Tak jest, przekażę. Czy jest pan w miejscu, gdzie porucznik DelRaye może się z panem skontaktować?

Wohl bez odpowiedzi odłożył słuchawkę, potem wstał i zaczął rozkładać pościel na skórzanych poduszkach.

Zadzwonił telefon. Inspektor przypatrzył mu się. Po trzecim dzwonku rozległo się kliknięcie, a następnie usłyszał własną zarejestrowaną wiadomość: „Po sygnale dźwiękowym proszę zostawić wiadomość dla Petera Wohla”.

Brzęknął sygnał.

Inspektorze, mówi porucznik DelRaye. Proszę jak najszybciej do mnie zadzwonić. Jestem w Roundhouse.

Sądząc po tonie, porucznik DelRaye był bardziej niż trochę rozdrażniony i pozostawienie tak uprzejmej wiadomości kosztowało go zapewne sporo wysiłku.

Wohl skończył ścielić sofę, zdjął buty i skarpetki. Położył się i zgasił światło. Zasypiał, słuchając odgłosów wody płynącej w łazience i wyobrażając sobie, jak wygląda Louise Dutton, gdy bierze prysznic.


* * *


Był kwadrans po ósmej. Komendant policji, Taddeus Czernick, za którym szedł sierżant Jank Jankowitz, przemierzał szybko hol Roundhouse, kierując się do windy. Komendanta zaskoczył widok pędzącego ku niemu pułkownika J. Dunlopa Mawsona. Mógłby się założyć, że pułkownik J. Dunlop Mawson do tej pory nie miał zwyczaju nawet otwierać oczu przed godziną wpół do dziewiątej rano.

Jak się miewasz, pułkowniku? — zagaił Czernick, uśmiechając się i wyciągając rękę. — Co cię wyrwało z łóżka o tak straszliwej porze?

Właściwie, Ted — odparł powoli J. Dunlop Mawson — Przyszedłem zobaczyć się z tobą.

Wsiedli do windy. Komendant Czernick nie był w stanie uwolnić się od towarzystwa Mawsona.

Pułkowniku — powiedział zatem Czernick, znów się uśmiechając i dotykając ramienia prawnika. — Naprawdę złapałeś mnie w niewłaściwym momencie.

To ważna sprawa — wtrącił tamten. — W przeciwnym razie nie przeszkadzałbym ci.

Właśnie wracam ze spotkania z Arthurem Nelsonem — wyjaśnił komendant Czernick. — Słyszałeś, co się przy darzyło jego synowi?

Niestety tak, słyszałem — przyznał Mawson. — Jo tragiczne. Szokujące.

Chciałem zarówno osobiście złożyć kondolencje… — . zaczął komendant Czernick, po czym przerwał, ponieważ drzwi windy się otworzyły. — Ty pierwszy, pułkowniku.

Razem ruszyli krętym korytarzem. Ludzie posyłali im szybkie uśmiechy i rzucali ciche „komendancie”. W końcu wszyscy trzej dotarli do biura Czernicka. Jankowitz szybko włożył klucz w zamek, otworzył drzwi i przytrzymał je otwarte.

Komendant popatrzył na Mawsona.

Mogę ci teraz poświęcić zaledwie dwie minuty, pułkowniku — tłumaczył. — Jestem pewien, że rozumiesz sytuację. Może spotkamy się później jeszcze dzisiaj? Albo najlepiej umówmy się jutro na lunch? Mogę stawiać.

Dwie minuty w zupełności mi wystarczą — uciął Mawson.

Czernick uśmiechnął się.

Zatem wejdź. Może uda mi się wykroić pięć — dodał.

Trudno wypić filiżankę kawy w dwie minuty. Czarna, zgadza się?

Tak, czarna, dzięki.

Pączka?

Poproszę.

Komendant Czernick dał głową znak sierżantowi Jankowitzowi, który poszedł po kawę.

Zaangażowano mnie do reprezentowania panny Louise Dutton — oświadczył bez wstępów pułkownik J. Dunlop.

Nie bardzo rozumiem — stwierdził Czernick. — Kto cię zaangażował? WCBL–TV? Czy zdarzyło się coś, o czym mnie nie powiadomiono?

Ted, ta odpowiedź wydaje mi się najbardziej prawdopodobna — odparł Mawson.

Zacznijmy od początku — poprosił komendant. — Z tego, co wiem, nasi ludzie odwieźli pannę Dutton do domu Waikiki Diner, ponieważ sama nie była w stanie prowadzić. Później, jak słyszałem, funkcjonariusze przywieźli ją do nas na przesłuchanie i odwieźli z powrotem do domu…

Więc nie wiesz, że to ona znalazła ciało młodego Nelsona? — przerwał mu Mawson. W tym momencie Jankowitz wręczył mu filiżankę kawy i dwa pączki na talerzyku.

Dziękuję — powiedział Mawson.

Nie, nie wiedziałem — przyznał komendant Czernick. — Jeśli ktoś mnie o tym poinformował, pewnie jednym uchem wpadło, a drugim wypadło. O wpół do szóstej rano zadzwonili do mnie i powiedzieli mi, co się przydarzyło synowi Arthura Nelsona. Prosto z domu pojechałem do Arthura. Złożyłem mu kondolencje i obiecałem, że przetrząśniemy niebo i ziemię, aż znajdziemy zabójcę. Potem przyjechałem tutaj. Natychmiast po zakończeniu naszej rozmowy, pułkowniku, otrzymam dokładne raporty na temat morderstwa i śledztwa.

No cóż, wtedy bez wątpienia się dowiesz, że Louise Dutton znalazła zwłoki i zadzwoniła na policję — uciął Mawson.

Nie wiem, do czego zmierzasz. Nie rozumiem twojej roli w tej całej sprawie. Ani tak wielkiego udziału WCBL–TV.

Zaangażowano mnie do reprezentowania panny Dutton — powtórzył Mawson. — Ale nie wynajęła mnie telewizja WCBL… Tak czy owak, powiedziano mi, że policja chciała przywieźć tu dziewczynę i przesłuchać ją…

No, cóż — wtrącił Czernick. — Skoro znalazła ciało Nelsona, pułkowniku, byłaby to standardowa procedura. Jestem przekonany, że zdajesz sobie z tego sprawę.

Nikt nie wie, gdzie jest dziewczyna — oznajmi! Mawson. — Nie ma jej w mieszkaniu i nie ma jej tutaj. Ludzie z wydziału zabójstw zwodzą mnie.

Zwodzą? — spytał komendant. — Daj spokój. Nie działamy w ten sposób i dobrze o tym wiesz.

A więc gdzie ona jest? — naciskał Mawson.

Nie wiem, ale na pewno się zaraz, cholera, dowiem — odparował Czernick. Podniósł słuchawkę jednego ze stojących na biurku telefonów i z pamięci wykręcił numer.

Wydział zabójstw, porucznik DelRaye.

Mówi komendant policji, poruczniku — przedstawił się Taddeus Czernick. — Podobno to panna Louise Dutton zgłosiła znalezienie ciała pana Nelsona.

Tak, szefie, zgadza się.

Czy wiecie, poruczniku, gdzie przebywa w tym momencie panna Dutton?

Tak, proszę pana. Panna Dutton jest u nas. Inspektor Wohl niedawno ją przywiózł. Właśnie zaczęliśmy spisywać jej zeznanie.

Wstrzymajcie się więc kilka minut — ciągnął Czernick. — Jest w moim biurze adwokat panny Dutton, pułkownik J. Dunlop Mawson. Pragnie towarzyszyć swojej klientce podczas przesłuchania. Zaraz się u was zjawi.

Tak jest, sir — powiedział DelRaye. Komendant policji Czernick odłożył słuchawkę i popatrzył na swojego rozmówcę.

Słyszałeś? — spytał, a prawnik skinął głową. — Dziewczyna nie tylko znajduje się w tym budynku, ale jest z nią inspektor sztabowy Peter Wohl. Znasz Wohla?

Mawson zaprzeczył, potrząsnąwszy głową.

Bardzo bystry i bardzo młody jak na swoją rangę — ciągnął Czernick. — Kiedy usłyszałem, że panna Dutton była świadkiem strzelaniny, w której zginął kapitan Moffitt, poprosiłem właśnie Wohla, żeby osobiście zajął się dziewczyną. Miał dopilnować, by traktowano ją właściwie. Zależało nam, pułkowniku, aby reporterka telewizji WCBL nie skarżyła się na działanie departamentu policji. Jestem przekonany, że inspektor Wohl okazał jej maksymalną uprzejmość.

Gdzie zatem była, do diabła? Dlaczego aż do twojego telefonu nie mogłem jej ani zobaczyć, ani dowiedzieć się, gdzie przebywa?!

Na pewno sama ci powie, gdzie była — zauważył Czernick. — Mogło dojść do jakiegoś nieporozumienia, założę się jednak o każde pieniądze, że wszelkie czynności przedsięwzięto w najlepszym interesie twojej klientki, a nie przeciwko niej.

Prawnik przyjrzał mu się z uwagą i uwierzył.

Pozostajemy przyjaciółmi, pułkowniku? — dorzucił komendant Czernick.

Nie bądź głupi — odciął się Mawson. — Oczywiście, że tak.

Mogę ci zatem zadać pytanie? — spytał Czernick, lecz nie poczekał na odpowiedź. — Dlaczego najwybitniejszy w Filadelfii specjalista prawa kryminalnego włącza się w rutynowe przesłuchanie świadka zabójstwa?

Zabójstw — poprawił go Mawson. — Liczba mnoga. Dwa przypadki morderstwa pierwszego stopnia.

Zabójstw — zgodził się komendant Czernick.

Dobra, Ted — odrzekł Mawson. — Jesteśmy wszak przyjaciółmi. Dziś w nocy, dokładnie o wpół do trzeciej nad ranem miałem telefon z Londynu. Dzwonił Stanford Fortner Wells III.

Komendant policji Czernick wzruszył ramionami. Nie znał tego nazwiska.

Słyszałeś o Wells Newspapers? — spytał Mawson.

A, tak — przyznał Czernick. — Jasne.

Oznajmił mi, że właśnie rozmawiał przez telefon z Jackiem Tone’em, z firmy McNeel, Tonę, Schwartzenberger & Cohan i że Jack uprzejmie opisał mnie jako… hmm… Jak on to ujął? „Króla sądu kryminalnego Filadelfii…”.

Wygląda mi to na piękny opis. — Komendant Czernick uśmiechnął się.

Dobrze znał waszyngtońską kancelarię prawniczą McNeel, Tone, Schwartzenberger & Cohan. Firma należała do najściślejszej czołówki w kraju, jej prawnicy reprezentowali największe i najbogatsze przedsiębiorstwa z listy „Fortune 500”, a wśród personelu znajdowali się ludzie współpracujący z rządem.

Pan Wells poinformował mnie, że właśnie się dowiedział, iż jego córka ma jakieś kłopoty z policją i że pragnie, abym się tą sprawą zajął, oczywiście informując go na bieżąco. Dodał, że jego córka nazywa się Louise Dutton.

No cóż, interesujące, nieprawdaż? — skwitował Czernick. — Dutton to pewnie pseudonim telewizyjny.

Jesteśmy przyjaciółmi, Ted — podkreślił raz jeszcze Mawson. — Te informacje nie mogą wyjść poza ściany tego biura. Zgadza się?

Jasne — przyznał komendant Czernick.

Jeśli prawdą jest, Ted, że twój inspektor Wohl troszczył się o pannę Louise Dutton przez ten czas i uspokajał ją — zauważył Mawson — prośba o opiekę nad nią była prawdopodobnie bardzo dobrym pomysłem.

Komendant Czernick roześmiał się serdecznie i potrząsnął głową, po czym podszedł do Mawsona i położył mu dłoń na ramieniu.

Trafisz sam do wydziału zabójstw, prawda, pułkowniku? A może sierżant Jankowitz ma ci wskazać drogę?

Trafię, trafię — odparł Mawson. — Dziękuję, że spotkałeś się ze mną, komendancie.

Zawsze do usług, pułkowniku — odrzekł Czernick. — Drzwi mojego gabinetu stoją dla ciebie otworem. Wiesz o tym.

Natychmiast gdy pułkownik J. Dunlop Mawson wyszedł, komendant Czernick podszedł do telefonu, wykręcił numer wydziału zabójstw i spytał o inspektora Wohla.

Kiedy Wohl się odezwał, Czernick poprosił go:

Czy mógłbyś się wyrwać z dołu na pięć minut i wejść do mnie?

Oczywiście, szefie.

Zatem czekam na ciebie, Peterze.


* * *


Mieszczący się na parterze budynku Roundhouse wydział zabójstw departamentu policji filadelfijskiej posiada cztery sale przesłuchań. Są to niewielkie, pozbawione okien pomieszczenia ze stołem i kilkoma krzesłami. Jedno z krzeseł wykonane ze stali i mocno przykręcone do podłogi, a w siedzeniu znajduje się otwór, przez który można przeleć łańcuch kajdanków, ilekroć prokurator uzna, że podejrzany wymaga tego rodzaju ograniczenia.

W jednej ze ścian każdej sali znajduje się lustro weneckie, przez które inne osoby mogą się przyglądać przesłuchiwanemu i przesłuchującym go śledczym, choć sami obserwatorzy nie są widziani. Nikt nie próbuje ukryć celu lustra weneckiego. Bardzo nieliczni, spośród zasiadających w sali przesłuchań świadków łub podejrzanych, nigdy nie widzieli filmów o policjantach lub też w inny sposób nie nabyli — czasami dość obszernej — wiedzy na temat policyjnych technik przesłuchań i sprzętu.

Kiedy pułkownik J. Dunlop Mawson wchodził do wydziału zabójstw, Louise Dutton przebywała w jednej z sal przesłuchań. Mawson rozpoznał ją, ponieważ widywał kobietę w telewizji. Miała na sobie kostium, przy szyi żabot. Była ładniejsza, niż ją zapamiętał.

Dziewczynie towarzyszyły trzy osoby. Jedną z nich, porucznika DelRaye’a, Mawson znał z pewnego procesu, podczas którego porucznik zajął miejsce dla świadków. Kontakty obu mężczyzn trwały przez półtora dnia i czas ten w zupełności im wystarczył, by nabrali do siebie trwałego obrzydzenia. Poza tym w środku znajdowali się siwowłosa stenografistka policyjna oraz młody mężczyzna w niebieskiej marynarce, szarych spodniach z flaneli i wyglądzie odnoszącego sukcesy dealera samochodowego. Mawson uznał, że jest to najprawdopodobniej inspektor sztabowy Wohl: „bardzo bystry i bardzo młody jak na swoją rangę”.

Panno Dutton, nazywam się J. Dunlop Mawson — przedstawił się pułkownik i wręczył dziewczynie swoją wizytówkę. Zerknęła na nią i podała ją Wohlowi, który obejrzał kartonik i przekazał go porucznikowi DelRaye’owi, ten zaś wsunął sobie wizytówkę Mawsona do kieszeni.

Poruczniku, wolałbym, aby zachowała ją panna Dutton — powiedział Mawson.

Przepraszam — odparł DelRaye, wyjął wizytówkę i wręczył ją Louise.

Przysłała pana pewnie moja stacja, panie Mawson? — spytała Louise Dutton.

Nie, ściślej mówiąc, przysłał mnie pani ojciec — odrzekł pułkownik.

Okej — rzuciła szybko dziewczyna, wyraźnie zadowolona. Spojrzała na inspektora Wohla i uśmiechnęła się do niego.

Panowie, mogę zamienić słówko z moją klientką? — spytał Mawson.

Wrócisz? — zapytała Louise Dutton inspektora.

Oczywiście — odparł Wohl. — Za dwie minutki.

Wyjdźmy na moment na korytarz, panno Dutton, dobrze? — zaproponował Mawson.

Dlaczego nie możemy zostać tutaj?

Chodzi mi o rozmowę w cztery oczy — uściślił, wskazując na lustro weneckie. — Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby ktoś nieumyślnie włączył mikrofon, który bez wątpienia znajduje się w tej sali.

Louise wstała i wyszła za nim z pomieszczenia. Opuścili biura wydziału zabójstw i wyszli na kręty korytarz. Mawson widział, że dziewczyna patrzy za odchodzącym korytarzem inspektorem Wohlem.

Jak daleko posunęli się w przesłuchaniu? — spytał.

Wcale się nie posunęli — odparła. — Stenografistka dopiero się zjawiła.

To dobrze — stwierdził. — Szukałem pani od czwartej rano, panno Dutton. Gdzie panią trzymali?

Od czwartej?

Pani ojciec zadzwonił do mnie z Londynu o trzeciej trzydzieści — wyjaśnił Mawson.

Rozumiem — odrzekła.

Pojechałem do pani apartamentu, gdzie mi powiedziane została pani przewieziona tutaj, a kiedy dotarłem do Roundhouse, okazało się, że nikt nie zna miejsca pani pobytu. Gdzie pani przebywała?

Co dokładnie zamierza pan dla mnie zrobić tu i teraz, nie Mawson? — odpowiedziała pytaniem Louise.

No cóż, będę oczywiście obecny podczas przesłuchania. Będę pani doradzać i chronić pani praw. Ale… nie odpowiedziała mi pani na pytanie.

Nie łapie pan aluzji? Skoro nie odpowiedziałam, znaczy że nie chciałam odpowiedzieć. Nikt nigdzie mnie nie trzymał. Nie pańska sprawa, gdzie byłam.

Pani ojciec będzie ciekaw, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

To nie jego sprawa. Ani pańska, ani jego — upierała się Louise.

Najwyraźniej nie najlepiej zaczęliśmy, panno Dutton — powiedział Mawson. — Naprawdę mi przykro. Spróbujmy od nowa. Przyjechałem tutaj chronić pani interesów i pani praw, inaczej mówiąc, bronić pani. Jestem po pani stronie.

Po mojej stronie? A policjanci sapo przeciwnej? Pan nie rozumie, panie Mawson. Ja jestem po ich stronie. Powiem im wszystko, co chcą wiedzieć. Pragnę, by złapali drania, który zarżnął Jerome’a Nelsona.

Nie, to pani mnie źle zrozumiała — odparował pułkownik.

Chcę być tak pomocna, jak tylko potrafię — zapewniła Louise. — Pragnę współpracować. Po prostu ubiegłej nocy… czy też dziś wcześnie rano… nie byłam gotowa na tę rozmowę. Spanikowałam. Ale uspokoiłam się i teraz pragnę spełnić wszelkie oczekiwania policji.

Dlaczego pani spanikowała?

Trochę się posprzeczałam z pewnym policjantem w kwestii sposobu mojego dotarcia tutaj — odrzekła. — Na szczęście inspektor Wohl o wszystko się zatroszczył.

Jedyne, co mnie interesuje, panno Dutton, to ochrona pani praw — naciskał Mawson. — Chciałbym towarzyszyć pani podczas przesłuchania.

Umiem sama zadbać o swoje prawa — zauważyła.

Pani ojciec poprosił mnie o przyjazd tutaj, panno Dutton — upierał się Mawson.

Tak, już to pan mówił — odcięła się Louise. Przyjrzała mu się w zadumie. Najwidoczniej podejmowała jak decyzję. — No dobrze. O ile rozumie pan, jak się czuję.

Rozumiem — zapewnił ją Mawson. — Była pani blisko z panem Nelsonem?

Nie odpowiedziała natychmiast.

Był mi przyjacielem, gdy go potrzebowałam — oświadczyła w końcu.

Pułkownik kiwnął głową.

No cóż, może zatem wrócimy tam i zakończymy to przesłuchanie?


* * *


Drzwi z krętego korytarza na trzecim piętrze, prowadzące do biura komendanta policji, otwierały się na małą poczekalnię, zastawioną biurkami. Prywatne biuro komendanta znajdowało się po prawej stronie, a na wprost mieściła się jego salka konferencyjna, wyposażona w długi, dość ozdobny stół. Jej okna wychodziły na niedawno ukończony szpital miejski przy Race Street.

Kiedy Peter Wohl wszedł do zewnętrznego biura, zauważył, że salka konferencyjna jest przepełniona ludźmi. Zanim ktoś ze środka zamknął drzwi, Wohl rozpoznał zastępcę komendanta policji, Howella, głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, szefa wydziału zabójstw, kapitana Henry’ego C. Quaire’a, kapitana Charleya Gafta z wydziału do spraw wykroczeń obywatelskich, kapitana Jacka McGoverna z Drugiego Dystryktu oraz głównego inspektora detektywów, Matta Lowensteina.

Czeka na pana, inspektorze — powiedział sierżant Jank Jankowitz, wskazując otwarte drzwi do wewnętrznego biura.

Dziękuję — odparł Wohl, podszedł do wskazanych drzwi i zajrzał do pomieszczenia.

Wejdź, Peterze — zaprosił go komendant Czernick. — I zamknij za sobą drzwi.

Dzień dobry, szefie — przywitał się inspektor.

Mam zebranie, wszyscy czekają, toteż nasza rozmowa będzie krótka — rzucił szybko Czernick. — Chcę wiedzieć, się działo z tą dziewczyną z telewizji od chwili, w której prosiłem cię o pieczę nad nią. Jeśli coś się stało, opowiedz mi o tym w pierwszej kolejności.

Nic się nie stało, szefie — zapewnił komendanta Wohl. — Kazałem ją odwieźć spod Waikiki Diner dwóm funkcjonariuszom Jacka McGoverna. Panna Dutton zdecydowała się pojechać do WCBL. Policjanci towarzyszyli jej, gdy załatwiała tam swoje sprawy zawodowe, a następnie zawieźli ją do domu. Potem ja pojechałem do jej mieszkania i przewiozłem ją do wydziału zabójstw. — Uśmiechnął się na to wspomnienie, po czym podjął opowiadanie: — Jason Washington przybrał pozę dobrego wujaszka i przesłuchanie odbyło się szybko i sprawnie. Dziewczyna nazwała go w rozmowie ze mną naprawdę miłym facetem.

Komendant Czernick również się uśmiechnął.

Ale miałeś też związek z późniejszymi zdarzeniami? Z morderstwem dokonanym na Nelsonie?

Tak, szefie, rzeczywiście. Jechałem do domu z kolacji…

Czy byłeś w domu Moffitta? — przerwał mu Czernick. — Nie widziałem cię tam. Jedynie twojego ojca i matkę.

Nie, szefie, nie byłem — odparł Wohl. — Zamierzałem pójść dopiero na nocne czuwanie. Wyszedłem i zjadłem kolację… O cholera!

Czy coś się stało?

Hmm, jadłem kolację u Alfreda — wyjaśnił inspektor. — Podszedł do mojego stolika Vincenzo Savarese wraz z żoną i jej siostrą. Oświadczył mi, że było mu bardzo przykro, gdy dowiedział się o śmierci „Dutcha” Moffitta. Potem odszedł, lecz kiedy poprosiłem o rachunek, kelner odrzekł mi, że za moją kolację zapłacił Savarese. Zupełnie o tym zapomniałem. Chcę wysłać notatkę służbową do wydziału spraw wewnętrznych.

Kto ci towarzyszył?

Dziewczyna nazwiskiem Barbara Crowley. Pielęgniarka z Instytutu Psychiatrii.

Czy to ją przyprowadziłeś na przyjęcie z okazji emerrytury Hermana Webba?

Tak, szefie, mówimy o tej samej osobie.

Podziwiam twój gust, Peterze — stwierdził komendant. — Pamiętam, że to bardzo piękna, młoda kobieta.

Moja matka też stale mi tak powtarza — mruknął Wohl.

Powinieneś słuchać swojej matki — pouczył go Czernick z uśmiechem.

Kiedy wróciłem do domu, zadzwoniłem do wydziału zabójstw. Chciałem sprawdzić, czy są nowe okoliczności w śledztwie dotyczącym śmierci kapitana Moffitta i czy znaleziono już Geralda Vincenta Gallaghera. Wówczas dowiedziałem się o tym, co się zdarzyło w Stockton Place i zdecydowałem, że lepiej tam pojadę. Tak też zrobiłem.

To — pomyślał Peter — nie jest prawda, cała prawda i tylko prawda, lecz przecież właściwie nie skłamałem. Dlaczego zatem czuję się nieswojo?”.

No i co tam się zdarzyło?

Możemy porozmawiać prywatnie? — odpowiedział pytaniem Wohl.

Zaskoczony komendant popatrzył na niego, chwilę się zastanawiał, po czym kiwnął głową.

Porucznik DelRaye zawalił robotę, bo w typowy dla siebie, nietaktowny sposób niezbyt właściwie potraktował Louise Dutton. Kiedy tam dotarłem, dziewczyna nie chciała opuścić swojego mieszkania, a DelRaye zamierzał wyważyć jej drzwi. Wóz policyjny już czekał, by przywieźć ją tutaj.

Jezusie! — zawołał Czernick. — No i co zrobiłeś?

Porozmawiałem z nią. Panna Dutton znalazła niedawno ciało zabitego sąsiada, więc było zrozumiałe, że fakt ten potężnie wytrącił ją z równowagi. Oznajmiła mi, że nie pojedzie do Roundhouse i basta. Mówiła poważnie. Poprosiła, żebym zabrał ją z mieszkania, a ja zastosowałem się do jej prośby.

Dokąd ją zawiozłeś?

Do swojego mieszkania — odparł Peter. — Upierała się, że nie chce spać w hotelu. Jestem pewien, że obawiała się rozpoznania. Tak czy owak, było wpół do trzeciej nad ranem i żaden lepszy pomysł nie przyszedł mi do głowy.

Dobrze się postaraj, aby twoja przyjaciółka się o tym nie powiedziała — stwierdził Czernick.

Uspokoiłem pannę Dutton, zrobiłem jej śniadanie, o ósmej rano przywiozłem ją do wydziału zabójstw. Właśnie tam wszedłem, gdy pan do mnie zadzwonił, szefie.

Co, twoim zdaniem, panna Dutton myśli teraz o departamencie policji? — spytał Czernick.

Jeśli pominiemy DelRaye’a, pewnie dobrze o nas myśli — odparł Wohl.

Istnieje niebezpieczeństwo, że złoży skargę na porucznika? — naciskał Czernick.

Nie, szefie.

Widziałeś na dole pułkownika Mawsona?

Tak, szefie, spotkałem go. Domyślam się, że przysłała go telewizja WCBL?

Nie — odrzekł Czernick. — Mówi ci coś nazwisko Stanford Fortner Wells, Peterze?

Wohl potrząsnął głową.

Wells Newspapers? — spróbował Czernick.

O tak, pewnie.

Właśnie Wells przysłał pułkownika — wyjaśnił Czernick.

Nagle Wohl bardzo wyraźnie przypomniał sobie, co pomyślał, kiedy po raz pierwszy zobaczył apartament Louise Dutton: że dziewczyny nie stać na takie mieszkanie, że może dorabia sobie jako luksusowa prostytutka albo ma bogatego przyjaciela. Nazwisko Wellsa bardzo dobrze tu pasowało.

To jej ojciec — kontynuował Czernick. — Z tego też względu powinniśmy ją traktować ze szczególną uprzejmością.

Zwierzyła mi się, że próbowała się skontaktować z ojcem, ale nie było go w kraju — zauważył Peter. — Twierdziła, że jest w Londynie. Tyle że nie zdradziła mi jego nazwiska.

Zdał sobie sprawę, że właśnie doświadcza emocjonalnego szoku. Ogarnęło go kilka uczuć równocześnie. Zawstydził się, że tak szybko przypisał Louise bogatego kochanka którego istnienie uzasadniałoby posiadanie przez nią tak drogiego mieszkania. Własna ulga, którą poczuł po odkryciu, że Stanford Wells jest ojcem, a nie kochankiem Louise, przeraziła go. A natychmiast po uldze ogarnęło go rozczarowani nawet rozgoryczenie. Jeśli bowiem wcześniej istniał choćby cień szansy, że dojdzie do czegoś między nim i Louise, w tym momencie owa nadzieja rozwiała się niczym mgła. Córka właściciela imperium prasowego bez wątpienia nie zamierza nawet niewinnie flirtować z policjantem, a cóż dopiero rozważyć romans z nim.

Peterze, chcę, żebyś dalej robił swoje — polecił mu komendant Czernick. — Powiem J. Arthurowi Nelsonowi, że wyznaczyłem cię do nadzorowania tej sprawy i że przynajmniej raz dziennie będziesz mu zdawał raport z postępów w śledztwie.

Tak jest, szefie — zapewnił go Peter.

Dowiedz się, jak wygląda sytuacja, a potem do niego zadzwoń. Albo, jeszcze lepiej, spotkaj się z nim.

Tak jest, szefie.

Upewnij się, że Nelson rozumie wszystkie niuanse, które mu przekazujesz, oraz że zachowa je dla siebie, a nie opublikuje w dzienniku „Ledger”. Mów mu tyle, ile uznasz za stosowne. Nie chcę zobaczyć na stronach „Ledgera” tekstów na temat nieudolności policji. Trzymaj się też dość blisko tej Dutton. Wolałbym nie stracić dotacji federalnych, które otrzymuje departament policji filadelfijskiej, a które Stanford Fortner Wells III może swoim politykom polecić obciąć. Obawiam się, że mógłby wpaść na taki pomysł, gdybyśmy zakuli jego córkę w kajdanki i posadzili na tylnym siedzeniu radiowozu.

Tak jest, szefie — powtórzył Wohl.

Dobrze, Peterze — komendant Czernick zakończył rozmowę. — Kontaktuj się ze mną, gdy będziesz potrzebował rady.



Dziewięć


Panu Kevinowi McFaddenowi i jego żonie, którzy mieszkali w domu szeregowym przy Fitzgerald Street, niedaleko Methodist Hospital w południowej Filadelfii, nie do końca spodobał się wybór kariery policyjnej przez ich syna, Charlesa. Kevin McFadden, odkąd ukończył liceum, był pracownikiem gazowni filadelfijskiej, a pani McFaddenowa (Agnes) po prostu i naturalnie przyjęła, że chłopak pójdzie w ślady swego ojca. Ogólnie rzecz biorąc, gazownia traktowała Kevina McFaddena dobrze przez dwadzieścia siedem lat, a kiedy mężczyzna skończy sześćdziesiąt, otrzyma ładną emeryturę, wynikającą z (przepracowanych do tego czasu dla firmy) czterdziestu jeden lat pracy.

Pani Agnes McFadden nie potrafiła pojąć, dlaczego Charley, którego ojciec rozpoczął pracę jako pomocnik w gazowni po ukończeniu szkoły średniej Bishop Newman, odrzucił taką szansę i postanowił zostać policjantem. Najbardziej martwiła się jednak o bezpieczeństwo syna. Praca funkcjonariusza policji była zajęciem niebezpiecznym. Ilekroć Agnes wchodziła do pokoju Charleya, widok jego pistoletu i pudełka z nabojami, leżących na półce w szafie, przyprawiał ją o dreszcz.

A przecież nie byłby przez całe życie szeregowym robotnikiem. Nie można rozpocząć pracy od szczytu, trzeba mozolnie piąć się z dołu w górę. Kevin przez wiele lat wspinał się po szczeblach kariery. Obecnie był głównym brygadzistą, nieźle zarabiał, a dzięki stażowi pracy miał wolne weekendy i większość świąt.

Kevin nie okazał się niestety szczególnie pomocny, kiedy Agnes McFadden próbowała wyperswadować synowi odrzucenie pracy w gazowni i wybór kariery policyjnej. Wprost stanął po stronie Charleya, zgadzając się z nim, że emerytura w wieku czterdziestu pięciu lat jest o niebo lepsza niż emerytura, którą dostajesz po ukończeniu sześćdziesiątki, o ile pożyjesz tak długo.

Chryste — zadumał się Kevin. — Charley będzie mógł odejść na emeryturę jako zaledwie czterdziestopięcięciolatek. Wciąż będzie młodym człowiekiem, który może zdobyć każdą inną pracę, a co miesiąc i tak dostanie czek od miasta… Aż do końca życia.

Dodał też, że jeśli Charley nie chce pracować w gazowni to jego sprawa.

Pan i pani McFadden byli wszakże zgodni co do obowiązków Charleya w departamencie policji. Ani trochę nie podobała im się ta jego robota, nawet jeśli każde z nich starało się (bez większych sukcesów zresztą) ukrywać tę opinię przed współmałżonkiem.

Charley nosił się bowiem jak kompletny, przeklęty włóczęga. Takie były fakty. Agnes nie pozwoliłaby Kevinowi pójść do pracy w takim stroju, nawet gdyby miał znacznie niższe stanowisko i pracował pod ziemią. Bóg jeden wie, co myśleli sąsiedzi i jak ich zdaniem chłopak zarabiał na życie.

Co nie znaczy, że często kręcił się po okolicy. Oboje McFaddenowie rzadko go widywali, nie mogli sobie przypomnieć, kiedy ostatnio poszedł z nimi do kościoła albo zaszedł z ojcem do baru z grillem Flo & Danny’s.

Och, rozumieli oczywiście jego wyjaśnienia, że otrzymał przydział do brygady antynarkotykowej i pracował jako tajniak, musiał zatem ubierać się jak włóczęga, ponieważ nie mógłby przyłapać na gorącym uczynku dilerów narkotykowych ktoś, kto nie wygląda jak narkoman. Sprawa nie była tak łatwa, jak na przykład zatrzymanie jakiegoś kierowcy za nadmierną prędkość. McFaddenowie wierzyli też Charleyowi, gdy mówił, że ta akcja stanowi dla niego szansę i jeśli dobrze się spisze, być może szybko awansuje, a w dodatku ma praktycznie nieograniczoną liczbę płatnych nadgodzin.

Ogólnie rzecz biorąc, Agnes McFadden nie była przeciwniczką nadgodzin, jednak jej syn pracował w najdziwniejszych doprawdy porach. Założył sobie oddzielną linię telefoniczną i chociaż w niektóre wieczory — dwa, trzy, a czasami nawet więcej w tygodniu — wracał z pracy bardzo późno, i tak bywały noce, gdy jego telefon dzwonił, zwykle o jakiejś bezbożnej godzinie. McFaddenowie zazwyczaj już wtedy spali, lecz Agnes za każdym razem się budziła. Wiedziała, że telefonował partner Charleya, a potem słyszała, jak jej syn zbiega po schodach i wypada z domu, trzaskając frontowymi drzwiami (taki miał zwyczaj, odkąd skończył pięć lat), po chwili zaś jej uszy atakował odgłos uruchamianego silnika starego, zdezelowanego volkswagena, którym Charley szybko odjeżdżał ulicą.

Być może — myślała Agnes McFadden — gdyby Charley był «prawdziwym» policjantem, nosił mundur, golił się i przycinał włosy… gdyby kierował samochodem patrolowym, wręczał mandaty, jeździł do wypadków i robił »prawdziwe« policyjne rzeczy, nie byłoby tak źle”.

Jednak to, co się działo obecnie, zupełnie nie podobało się ani jej, ani — choć się do tego nie przyznawał — jej mężowi.

Charley miał dwadzieścia pięć lat i powoli powinien zacząć myśleć o ślubie i założeniu rodziny. A przecież żadna przyzwoita dziewczyna nie zechce być widywana z osobnikiem, który wygląda (i czasem pachnie!) tak jak Charley. Żadna dziewczyna przy zdrowych zmysłach nie poślubi też mężczyzny, co do którego nie ma pewności, czy zjawi się w domu na kolacji i który wyskakuje z łóżka w środku nocy — ilekroć zadzwoni telefon. W dodatku Charleyowi stale groziło przecież niebezpieczeństwo: mógł zostać postrzelony, ugodzony nożem, potrącony przez samochód jakiegoś naćpanego czarnucha, meksyka lub makaroniarza.

Funkcjonariusz Charles McFadden, który był właśnie zajęty zanurzaniem kawałka tostu w żółtku swoich usmażonych jajek, podniósł nagle wzrok i spojrzał na ojca.

Tatku, spytaj mnie, ile jest gwiazd na niebie?

Ojciec Charleya, który sprawdzał wyniki koszykówki w części sportowej „Philadelphia Daily News”, przypatrzył mu się podejrzliwie, po czym nabrał na widelec kolejna porcję jajek.

Nie mam na myśli niczego sprośnego — dorzucił młody człowiek, czytając ojcu w myślach.

No dobra — odparował Kevin McFadden. — Ile jest gwiazd na niebie?

Wszystkie — rzekł zadowolony z siebie Charley.

Jego ojciec zastawiał się długą chwilę, w końcu wszakże zrozumiał dowcip i roześmiał się.

Przemądrzały dupek — odciął się.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni — obwieścił funkcjonariusz.

Nie rozumiem — przyznała Agnes McFadden.

Mamo, jedynym miejscem dla gwiazd jest niebo — wyjaśnił jej syn.

Och — bąknęła w odpowiedzi, nie całkiem pewna, dlaczego ma to być zabawne. — Na patelni są jeszcze frytki, jeśli masz ochotę.

Charley przyszedł nad ranem i spał, aż — prawdopodobnie — poczuł kawę i bekon. Wtedy zszedł. Teraz była 9.15.

Nie, dzięki, mamo — odparł. — Muszę dosiąść mojego konia.

Wybierasz się gdzieś? — spytała Agnes, kiedy Charley wstał i zaniósł swój talerz do zlewu. — Daj mi go. Ani tobie, ani twojemu ojcu nie można zaufać podczas zmywania naczyń.

Musiałem wymienić olej w aucie — powiedział Kevin McFadden. — I kupiłem coś, co powinno oczyścić gaźnik. Pomyślałem sobie, że potem moglibyśmy wyskoczyć we dwóch do Flo & Danny’s i wypić po jednym.

Nie mogę, tatku — odrzekł Charley. — Muszę iść do pracy.

Przecież wróciłeś o czwartej nad ranem — wtrąciła Agnes McFadden.

O trzeciej, mamo — poprawił ją syn. — Było dziesięć po trzeciej, kiedy otwierałem drzwi.

No więc o trzeciej — zgodziła się. — I znowu musisz iść? Twój ojciec ma dziś dzień wolny i byłoby dobrze, gdyście spędzili trochę czasu razem. Zabawilibyście się. Idźcie do Flo & Danny’s, a kiedy skończę zmywać, dołączę do was i wypiję z wami kufelek piwa.

Mamo, muszę iść do pracy.

Dlaczego? — wybuchnęła kobieta. — Chciałabym wiedzieć, co jest tak ważne, że nie może poczekać te dwie godziny, które mógłbyś spędzić ze swoimi rodzicami.

Charley zrozumiał, że ją zranił i rozgniewał.

Mamo, widziałaś w telewizji, że zabito policjanta? — spytał. — Kapitana Moffitta?

Jasne. Oczywiście, że widziałam. A cóż to ma wspólnego z tobą?

Było ich dwoje — tłumaczył Charley. — Jedno z nich kapitan Moffitt zastrzelił, drugie uciekło.

Pytałam, co to ma wspólnego z tobą?

Chyba wiem, gdzie można znaleźć poszukiwanego przestępcę — odparł.

Pan Wielka Szycha — jego matka wyraźnie z niego kpiła. — Jest osiem tysięcy funkcjonariuszy… Wiem o tym, ponieważ czytałam w gazecie… Jest osiem tysięcy funkcjonariuszy, a ty, który pracujesz w policji od dwóch lat i to jako patrolowy, chociaż nigdy nie widziałam cię na patrolu… Tak, właśnie ty go złapiesz!

Twarz Charleya zapłonęła czerwienią.

Cóż, mamo, pozwól, że coś ci powiem — odparował gwałtownie. — Jeśli łaska! To ja zidentyfikowałem dziewczynę, która zastrzeliła kapitana „Dutcha” Moffitta i ci wszyscy wymienieni przez ciebie policjanci… całe osiem tysięcy… szukają faceta nazwiskiem Gerald Vincent Gallagher, ponieważ właśnie ja wskazałem go jako znanego wspólnika dziewczyny.

Nie ściemniasz? — spytał Kevin McFadden. Bez dwóch zdań, był pod wrażeniem.

Panuj nad językiem — warknęła na męża Agnes. — Nawet praca w kanałach ściekowych nie jest powodem do używania takich słów!

Postaw na to swoją dupę — powiedział Charley do ojca. — Mam całkiem niezłe pojęcie, gdzie ten obleśny, mai drań może być!

Nie będę tolerować tego rodzaju nieprzyzwoitych słów od żadnego z was! Po prostu tego nie zniosę — powie działa Agnes.

Och, zamknij się, kobieto! — uciął Kevin McFadden. — Charley, nie zrobisz niczego głupiego, prawda? To znaczy… Co, u diabła! Po co masz ryzykować, skoro nie musisz?

Tatku, zamierzam go znaleźć i tyle. O ile mi się uda Pokręcę się w miejscach, w których wiem, że bywa, i poczekam, aż się tam zjawi. A jeżeli go zobaczę, jeżeli się zjawi… Zabiorę ze sobą Hezusa.

Oficer Jesus Martinez, dwudziestotrzyletni Portorykańczyk, był partnerem funkcjonariusza Charleya McFaddena. Jesus życzył sobie, by jego imię wymawiać z hiszpańska i Charley zazwyczaj dostosowywał się do jego prośby, szczególnie w rozmowach ze swoją matką, ponieważ Agnes McFadden nie ukrywała, iż imię Jezus nie podoba jej się u nikogo. Wolała więc wersję „Hezus”, gdyż wówczas imię niewiele się różniło od innych latynoskich, takich jak Juan, Alberto czy tym podobne.

Chciałabym, żebyś nosił mundur — mruknęła Agnes.

Tak, pewnie — odburknął Charley. — Może mam wstąpić do drogówki, co? Będę stał na środku ulicy gdzieś w centrum, zamarzając na śmierć w zimie i gotując sobie mózg latem? Wdychając spaliny przez cały czas?

Lepsza praca niż to, co robisz — odparowała jego matka.

Mamo, nie dostaje się awansu za pomoc dzieciakom w przechodzeniu przez ulicę — odciął się chłopak. — Albo za nocną jazdę wozem policyjnym po dzielnicy.

Jakoś nie widzę, żebyś awansował — odburknęła matka.

Zostaw go w spokoju, Agnes — wtrącił Kevin McFadden. — On nie pracuje w policji na tyle długo, by dostać awans.

Egzamin na detektywa jest w przyszłym miesiącu i zamierzam go zdawać — wtrącił Charley. — I dla waszej wiadomości, sądzę, że go zdam. A jeżeli zdołam aresztować tego smarkacza, Gallaghera, wiem, że zostanę detektywem!

Masz o sobie zbyt wygórowane mniemanie — zauważyła Agnes McFadden. Uprzytomniła sobie, że jest rozgniewana i zastanowiła się nad powodami swojego gniewu.

Tak? Tak?! Mój porucznik, nazwiskiem Pekach… Wiesz, ile ma lat? Trzydzieści, tylko trzydzieści. Jest porucznikiem i ma prawo zdawać egzamin na kapitana.

To młody wiek jak na porucznika — przyznał Kevin McFadden. — Przypuszczam, że nieźle zarabia.

I słusznie przypuszczasz — powiedział Charley. — Tatku, kiedy poszedłem zidentyfikować tę zabój czynię kapitana Moffitta w siedzibie lekarza sądowego przeprowadzającego sekcję, porucznik Pekach przedstawił mnie inspektorowi sztabowemu Wohlowi.

Kto to taki? Czy powinienem znać tę rangę? — spytał go ojciec.

Inspektor sztabowy jest wyższy rangą od kapitana — wyjaśnił z dumą Charley. — Tacy inspektorzy prowadzą wyłącznie ważne śledztwa.

Czyżby? — wypaliła Agnes McFadden.

Tak, mamo, ten inspektor sztabowy Wohl nosi garnitur, który kosztował ze dwieście dolców i jeździ nowiuteńkim fordem LTD, a jest niewiele starszy od porucznika Pekacha. I tyle!

Więc pewnie ma chody — odburknęła Agnes. — Na pewno kogoś tam zna.

Jezu Chryste, mamo! — nie wytrzymał Charley, po czym wypadł z kuchni.

Nie powinnaś tego mówić, Agnes — pouczył ją Kevin McFadden. — Charley jest ambitny i nic w tym złego.

Frontowe drzwi trzasnęły, a chwilę później McFaddenowie usłyszeli jęk silnika startującego volkswagena.

Porozmawiamy o ambicji — warknęła Agnes — kiedy do ciebie zadzwonią i powiadomią cię, że strasznie im przykro, ale jakiś włóczęga zastrzelił twojego syna dźgnął go nożem.


* * *


Peter Wohl uruchomił forda i spojrzał na siedzącą obok Louise Dutton.

Wszystko w porządku? — spytał.

Tak, świetnie — odparła. — Widywałam szybsze maszynistki.

Wohl zachichotał. Maszynistka, która spisywała zeznanie dziewczyny, była młodziutką, czarną kobietą, najwyraźniej nieobeznaną jeszcze z maszyną do pisania, a postanowiła wykonać dobrą, dokładną i bezbłędną pracę.

Dokąd teraz?

Muszę oczywiście pojechać do pracy — odparła Louise. — Ale chyba wolałabym własnym samochodem. W drodze po auto możesz podrzucić swój mundur.

Och, bardzo sobie cenię twoje towarzystwo — stwierdził Wohl. — Może mógłbym podwieźć cię do telewizji, a po twój samochód pojedziemy później. W sumie, mogę ci go też podstawić pod budynek telewizji.

Zastawiałam się nad tym — oznajmiła. — I doszłam do wniosku, że ponieważ mieszkasz na końcu świata, wolałabym mieć swoje auto teraz. Podczas długiej drogi powrotnej do centrum zyskam trochę czasu na rozmyślania i znalezienie wiarygodnego powodu, dla którego ubiegłej nocy tak strasznie skompromitowałam zawód dziennikarza.

Co takiego? Chcesz powiedzieć, że oczekiwano od ciebie, iż… jak to się u was mówi… zrelacjonujesz sprawę Nelsona?

Tak, właśnie tego ode mnie oczekiwano — przyznała Louise. — A skoro tego nie zrobiłam, potwierdziłam wszystkie mizoginistyczne teorie Leonarda Cohena, wiążące się z emocjonalną niestabilnością kobiet — reporterek. Prawdziwi reporterzy, reporterzy — mężczyźni, nigdy nie wpadają w histerię.

Nie wpadłaś w histerię — pocieszył ją Wohl. — Byłaś zdenerwowana, do czego miałaś zresztą wszelkie prawo.

Akurat mijali ratusz i kierowali się ku John F. Kennedy Boulevard, przejeżdżając obok placów budowy, które developerzy nazywali „odrodzonym centrum Filadelfii”. Louise obróciła się do inspektora i przyjrzała mu się z uwagą.

Naprawdę jesteś miłym facetem, Peterze — zauważa — Mówił ci to ktoś?

Przez cały czas niczego innego nie słyszę — odparł.

Dziewczyna roześmiała się i zmieniła temat.

Gdy dotrzemy do twojego mieszkania, muszę wejść do środka.

Po co? — spytał.

Ponieważ moja bielizna była ciągle wilgotna i nie mogłam jej założyć — wyjaśniła.

Można z tego stwierdzenia wyciągnąć logiczny wniosek — przemknęło przez głowę Wohlowi — że moja towarzyszka nie ma na sobie bielizny. Inaczej mówiąc, pod sukienką jest naga”.

Powinieneś zobaczyć w tej chwili swoją twarz — przerwała jego zadumę Louise.

O czym ty mówisz? — zapytał.

Oczy ci się strasznie rozszerzyły — wyjaśniła. — Coś takiego cię podnieca, Peterze? Kobieta bez bielizny?

Zostaw mnie w spokoju — zdenerwował się.

Widzę, że tak! — stwierdziła zachwycona. — Jesteś pobudzony!

Odwrócił się do niej i obrzucił ją piorunującym spojrzeniem. Nie speszyła się. Wręcz przeciwnie, posłała mu u — śmiech.

Inspektor skupił uwagę na drodze. Dziewczyna na pewno widziała, że trzymał kierownicę tak mocno, aż mu kłykcie pobielały.

Nie rozmawiając, dotarli pod jego dom. Wohl podjechał do drzwi garażu, wyłączył silnik, wręczył Louise klucze od mieszkania i położył rękę na oparciu siedzenia.

Uciekłbym — zażartował. — Ale potrzebuję tych kluczy. Poczekam tu.

Rzucę ci z okna — odparowała.

Świetnie — stwierdził.

Weszła po schodach, a Wohl oparł się o zderzak forda LTD. Mniej więcej minutę później usłyszał, że okienko w jego łazience się otwiera. Odwrócił się, podniósł głowę i spojrzał w górę, w stronę okna. Widział jedynie głowę Louise. Prawdopodobnie dziennikarka uklęknęła na klapie toalety.

Możesz tu wejść na minutkę? — zawołała. — Mam mały kłopot.

Wszedł po schodach i wkroczył do apartamentu. W szczelinie uchylonych drzwi sypialni zobaczył twarz dziewczyny.

Jaki masz kłopot? — spytał.

Nie chcę iść do pracy — jęknęła. — Nie w tym momencie.

Więc nie idź — odparł. — Zostań tu, jeśli masz ochotę.

Jesteś naprawdę niesamowicie słodkim facetem, Peterze — oświadczyła.

Zabrzmiało to nieco dwuznacznie — odburknął Wohl.

Uraziłam cię swoją ironią podczas jazdy tutaj, prawda?

Skoro lubisz poniżać ludzi, poużywaj sobie, bardzo proszę — mruknął.

Tylko się z tobą drażniłam — obruszyła się. — Gdybym cię nie lubiła, nie dokuczałabym ci.

Rozumiem — odrzekł. — Bez wątpienia nie jestem nawet w połowie tak bystry czy obyty jak ty, ale cię rozumiem.

Och, do licha z tobą — wybuchnęła i otworzyła drzwi na oścież. — Wcale mnie nie rozumiesz. — Zbliżyła się do niego na odległość dwóch metrów, zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. — Daj spokój, Peterze — poprosiła. — Rozluźnij się.

Mogę ci jeszcze jakoś pomóc? — spytał Wohl.

Louise rozpięła żakiet i wzruszyła ramionami.

Po chwili podniosła na niego oczy.

Co mam zrobić, Peterze? — zapytała bardzo cicho. — Pchnąć cię na tę białą sofę i zedrzeć z ciebie ubranie?


* * *


Funkcjonariusz Charley McFadden zatrzymał się przy stacji benzynowej i zadzwonił do Jesusa Martineza, aby podzielić się z nim swoimi przemyśleniami. Telefon odebrała matka chłopaka, oświadczyła, że jej syn śpi, jednak — z wyraźną niechęcią — zgodziła się go obudzić.

Chcesz mi pomóc w złapaniu Geralda Vincenta Gallaghera?

Myślałem, że współpracujesz z wydziałem zabójstw — powiedział Hezus.

Cóż, detektyw prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa kapitana z drogówki bardzo uprzejmie mnie powiadomił, że nie potrzebuje mojej pomocy. Podziękował i odprawił.

Zapadła długa cisza.

Gdzie on, twoim zdaniem, jest? — spytał w końcu Hezus.

Chcę go poszukać na stacji przy Bridge Street — odrzekł McFadden.

Stacja przy Bridge Street stanowiła końcowy przystanek linii kolejki podziemno — nadziemnej z Market Street i główny punkt przesiadkowy dla osób podróżujących do i z Center City oraz zachodniej Filadelfii.

Innymi słowy, nie masz, cholera, zielonego pojęcia, gdzie drań może być — podsumował Martinez.

Mam przeczucie, Hezus — powiedział Charley McFadden.

Zdaniem Charleya, Gerald Vincent Gallagher zapewne ukrył się gdzieś na jakiś czas, a potem spróbuje się wydostać z północnego wschodu. Przestępca nie posiadał samochodu — niewielu narkomanów je miało — ale może pojechać autobusem lub metrem, o ile wyżebrze od kogoś pieniądze na bilet.

Zapadła długa cisza.

Ech, cholera! — stwierdził Jesus Martinez. — Spotkajmy się na miejscu.

A następnie odłożył słuchawkę.

McFadden zaparkował swojego volkswagena piętnaście metrów od przecięcia Frankford Street i Bridge Street. Poszedł do sklepu ze słodyczami po drugiej stronie ulicy i kupił dwa duże napoje 7 Up na wynos (z dużą ilością lodu) dwa batoniki marki Hershey, dwa batoniki marki Mounds, dwie torebki orzeszków ziemnych Planter i paczkę Chesterfieldów.

Zaniósł wszystkie zakupy do volkswagena, ułożył je na przednim siedzeniu, a sam zajął miejsce za kierownicą i zapalił papierosa.

Spodziewał się długiego oczekiwania na Geralda Vincenta Gallaghera, który oczywiście może się w ogóle nie pojawić.

Wiedział, że nie może zbyt długo czekać. Jeśli Gallagher nie przyjdzie, McFaddenowi nikt nie zapłaci za nadgodziny. Nikt mu nie zlecił obserwacji stacji.

A szkoda! Charley naprawdę pragnął złapać tego nikczemnego gnojka, więc trwał na czatach.

Po dziesięciu minutach w pobliżu zatrzymał się trolejbus. Z pojazdu wysiadł drobny, ciemny, młodo wyglądający mężczyzna w dżinsach i podkoszulku. Rozejrzał się wokół, a gdy dostrzegł volkswagena, podszedł do niego i wsiadł.

Po prostu się zastanawiałem — zadumał się. — Ponieważ nikt nie kazał nam tego robić, nie możemy wpisać tego jako nadgodziny, zgadza się?

Kiedy go złapiemy, możemy — wyjaśnił McFadden.

Założę się, że wierzysz też w króliczka wielkanocnego, co? — odciął się Jezus Martinez. Potem popatrzył na zapasy zakupione przez McFaddena. — Nic dziwnego, że jesteś gruby — wypalił. — Po co jadasz te świństwa?

Sięgnął po jeden z kubków z 7 Up i rozsiadł się wygodnie, by czekać.


* * *


Kancelaria Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester mieściła się na jedenastym piętrze budynku Philadelphia Savings Fund Society na Market Street, na wschód od Broad. Miejsce było dogodne zarówno ze względu na bliskość sądu federalnego, jak i dzielnicy finansowej.

Pułkownik J. Dunlop Mawson i Brewster Cortland Payne II, założyciele — partnerzy firmy, zajmowali biura po obu stronach dużej sali konferencyjnej. Posiadali wspólną sekretarkę, panią Irene Craig, wysoką, dostojną, siwowłosą kobietę po pięćdziesiątce. Pani Craig miała dwie własne sekretarki siedzące w dodatkowym biurze, połączonym z jej własnym, gustownie urządzonym gabinetem. Chociaż potrafiła — w razie konieczności — wystukać prawie sto słów na minutę na swojej supernowoczesnej maszynie marki IBM, rzadko pisała na niej cokolwiek oprócz streszczenia odebranych rozmów.

Jej funkcja, jak kiedyś wyjaśniła swojemu mężowi, przypominała służbę funkcjonariusza kierującego ruchem ulicznym: pani Craig zezwalała lub zabraniała osobom z zewnątrz na kontakt — czy to osobisty, czy telefoniczny — ze swoimi szefami. Czas obu prawników był cenny, a ona pilnowała, by nie został zmarnowany.

Pani Craig bardzo dobrze wykonywała swoją pracę i — chociaż był to wspólny sekret małżonków — przynosiła do domu więcej pieniędzy niż jej mąż, który pracował dla Prudential Insurance Company.

Gdy pani Craig przyszła tego dnia do kancelarii o swojej zwyczajowej porze, 8.45, czyli kwadrans przed rzeczywistym czasem rozpoczęcia dnia pracy, ze zdumieniem odkryła, że drzwi do biura pułkownika są otwarte. Pułkownik J. Dunlop Mawson rzadko zjawiał się w kancelarii przed dziesiątą lub dziesiątą trzydzieści. Pani Craig weszła do jego biura. Mężczyzny nie było w środku, ale pozostawił dowody swojej niedawnej bytności.

W jego popielniczce dostrzegła papierosy, obok maszyny do pisania — dwa kubki po kawie z automatu stojącego w dole korytarza, a w jego koszu — zgnieciony papier. Oprawiony w skórę notes pułkownika pokrywały liczne trójkąty, gwiazdy, zachodzące słońca oraz wielocyfrowy numer telefonu, który pani Craig po prefiksie rozpoznała jako numer w Londynie, w Anglii.

Wyjęła pogniecioną kartkę z kosza na papiery, rozwinęła ją i przeczytała. Były na niej nazwiska: „Louise Dutton”, „por. DelRaye”, „insp. Wohl (a może Wall?)” i — podkreślone — „Stanford Fortner Wells III”. Był tam też adres: Stockton Place 6” i kilka numerów telefonów, z których Irene Craig nie znała żadnego. Wtedy przypomniała sobie, że Stanford Fortner Wells III miał coś wspólnego z prasą, jednak nie pamiętała dokładnie, co.

Wyrzuciła niedopałki z popielniczki do kosza, dorzuciła kubki po kawie, po czym wyniosła kosz na zewnątrz i opróżniła jego zawartość do własnego śmietnika. Potem weszła do mniejszego biura, gdzie pracowały jej asystentki, i włączyła ekspres do kawy. Kawę zaparzała dla siebie. Lubiła zacząć dzień od filiżanki kawy z ekspresu, a czasami przychodził pan Payne i o taką prosił.

Pułkownik J. Dunlop Mawson zjawił się w biurze o 9.10, uśmiechnął się do niej i spytał, czy pan Payne już przyszedł.

Jeszcze nie, pewnie dotrze lada chwila — odparła.

Powiadom mnie w chwili, w której wejdzie, dobrze? I możesz mi przynieść filiżankę kawy?

Wszedł do swojego biura. Gdy pani Craig szła po kawę, zauważyła, że pułkownik podszedł w swoim biurze do okna, z którego było widać Market Street ciągnącą się aż po rzekę. Stojąc z rękoma na biodrach, w pozie sugerującej coś w rodzaju złości, patrzył przez okno.

Brewster Cortland Payne II wszedł do pokoju pani Craig, akurat kiedy zmierzała do gabinetu pułkownika z filiżanką kawy, dwiema saszetkami słodzika i łyżeczką na spodeczku.

Dzień dobry — zagaił Brewster Payne, kiwając głową i uśmiechając się.

Był wysokim, szczupłym, niemal chudym mężczyzną w jednorzędowym, szarym garniturze z kamizelką, ciemnym krawacie i czarnych butach. Mimo niepozornej postury miał jednak w sobie coś, jakąś aurę władzy i mądrości, które — pani Craig wiedziała o tym doskonale — sprawiały, że ludzie dostrzegali go w tłumie. Wyglądał w jej opinii dokładnie tak, jak powinien wyglądać sławny adwokat. Pułkownik natomiast czasami, szczególnie gdy była na niego rozgniewana, nie prezentował się jej zdaniem w taki sposób.

Dzień dobry — odparła. — On prosił mnie, żebym go powiadomiła w chwili, gdy pan wejdzie.

Na twarzy Brewstera Payne’a mignęło zaskoczenie i rozbawienie.

Sądzisz, że jest poirytowany moim lekkim spóźnieniem? — spytał, po czym, nie czekając na odpowiedź, dorzucił: — Byłbym wdzięczny za filiżankę kawy.

Proszę — powiedziała pani Craig, wręczając mu filiżankę na spodku. — Proszę mu przekazać, że zaraz przyniosę także jego kawę.

Kiedy wnosiła kolejną filiżankę, zauważyła, że Brewster Payne siedzi wygodnie rozparty na sofie z czerwonej skóry. Długie nogi wyprostował i wyciągnął przed sobą; spodek z filiżanką balansował na jego brzuchu. Pułkownik stał obok biurka. Kiedy pani Craig wręczyła mu kawę, posłał jej nieobecny uśmiech i postawił filiżankę na biurku.

Irene Craig wyszła, zamykając za sobą drzwi. Ktoś znajdował się w zewnętrznym biurze.

Cześć, Matt — zagaiła. Lubiła Matta Payne’a, uważała go za naprawdę przystojnego i, co ważniejsze, ogromnie miłego, młodego człowieka. Podobał jej się również jego uśmiech.

Dzień dobry, pani Craig — odparł, potem dorzucił: — Mam szansę zobaczyć ojca dziś rano? Nie oczekuje mnie, ale…

Jest u pułkownika — wyjaśniła. — Nie wiem, jak długo im zejdzie.

Och, obawiam się, że to był zły pomysł… — jęknął chłopak.

Nie bądź głupi. Siadaj, przyniosę ci kawę.

Jest pani pewna?

Jak najbardziej.

Pani Craig dostrzegła, że Matt poczuł wielką ulgę, więc ucieszyła się, że nalegała, by został, chociaż opóźni to harmonogram poranka o piętnaście lub więcej minut. Piętnaście minut plus czas, który pan Mawson i pan Payne spędzą w biurze pułkownika.


* * *


Louise Dutton wyszła z łazienki otulona płaszczem kąpielowym Wohla. Strój wisiał na niej jak na wieszaku, jednak inspektor nawet w przyćmionym świetle widział zarys piersi dziewczyny. Uznał, że wygląda niesamowicie pociągająco.

Louise przeszła sypialnię, dotarła do łóżka, przez chwilę patrzyła na Wohla, po czym usiadła na łóżku.

Ho, ho, ho — powiedziała radosnym głosem. — Zobaczmy, kto się obudził.

Nie spałem, Dalilo — zaprzeczył. — Patrzyłem jak wstajesz z łóżka.

Dalilo?

Nigdy właściwie nie uważałem, że pozbawiła Samsona siły poprzez obcięcie mu włosów — wyjaśnił Peter. To była wersja dla dzieci.

Ty Samson — zachichotała. — Ja Dalila?

Natychmiast gdy odzyskam siły, zburzę tę świątynię — obiecał jej. — Tak naprawdę muszę stawić czoło smokowi w jego legowisku.

Teraz jestem smokiem? Panią smok?

Miałem na myśli głównego inspektora Matta Lowensteina, naszego ukochanego szefa detektywów — wyjaśnił Wohl. Sięgnął na prawo, za dziewczynę, i wziął z nocnego stolika swój naręczny zegarek. Sprawdził godzinę, zapiął zegarek na przegubie i dodał: — Muszę sprawdzić, jak się posuwa śledztwo w sprawie Nelsona, a potem spotkać się z samym Arthurem J. Nelsonem. Jestem już spóźniony.

Czemu więc nie wstajesz z łóżka i nie ubierasz się? — spytała.

Rozłożył ramiona, a ona podeszła i przytuliła się do niego. Pocałował ją w czubek głowy.

Jak dobrze — wymruczała.

Nie byłem pewien, czy chcesz, żebym to zrobił — powiedział do niej.

Louise przyciskała twarz do jego piersi.

Dlaczego?

Jesteśmy po — odburknął Peter wesoło. — Kobiety są znane z tego, że żałują chwili namiętności.

Bałam się, że kiedy wrócę tutaj, będziesz już ubrany i gotowy do wyjścia — zwierzyła się. — Właśnie dlatego, że jesteśmy po…

Roześmiał się i odchylił głowę do tyłu, żeby spojrzeć jej w twarz.

Bani–bani, dzięki ci, o pani — zażartował.

Jesteś wspaniały, Peterze.

Czujesz się lepiej?

Znacznie lepiej — przyznała.

Szepnij swoje pragnienie w moje ucho i świat jest twój — rzucił.

Zachichotała i pocałowała go w pierś.

Nie ma żadnego cichego głosu rozsądku chodzącego ci po głowie i wysyłającego alarm? — spytała. — Nie myślisz: „Co ja robię z tą zwariowaną babą?”.

Cichy głos rozsądku pyta raczej: „Co się zdarzy, kiedy ta cudowna istota zda sobie sprawę z tego, co zrobiła? Gwiazda telewizji i gliniarz?”.

Czyżbyś sugerował, że to, co się między nami wydarzyło, znaczy dla ciebie więcej niż kolejne nacięcie na twoim pistolecie? — zapytała Louise.

Gdybym się nie bał, że otrzymam za to jedną z twoich przemądrzałych odpowiedzi, powiedziałbym ci, że nigdy wcześniej tak się nie czułem — odciął się Wohl.

Dziewczyna zmieniła pozycję na siedzącą i popatrzyła na niego z góry.

Ani ja — szepnęła. — Dlatego… naprawdę… musiałam spytać ciebie.

Och, daj spokój — przerwał jej.

Ależ tak — upierała się. — Istnieje zatem możliwość, że mam fioła na punkcie policjantów. Jak się nazywają te małe, żałosne panienki, które uganiają się za muzykami? Fanki? Więc może jestem fanką oficerów policji.

Tego właśnie się obawiałem — jęknął Wohl. — Że zaczniesz myśleć.

Dlaczego miałabym nie myśleć?

Ponieważ, jeśli się dobrze zastanowisz, jest jasne jak słońce, że znajdziesz jakąś dobrą wymówkę, aby zerwać nasz rodzący się właśnie związek.

Może takie rozwiązanie byłoby najlepsze na dluższą metę — zadumała się.

Dla mnie na pewno nie — odparł.

Powiedział stanowczo — podsumowała Louise — Dlaczego to mówisz, Peterze? Z takim… przekonaniem?

Powiedziałem ci wcześniej, że nigdy tak się nie czułem — powtórzył inspektor.

Nie sądzisz, że na twoje emocje mogło wpłynąć wczorajsze popołudnie i widok znieruchomiałego przy ścianie ciała zastrzelonego przyjaciela? Przypuszczam, że coś takiego może poruszyć męskie serce. Może ja również reaguję zbyt emocjonalnie? Przecież także tam byłam… Że nie wspomnę o śmierci biednego, małego Jerome’a.

Nie dbam o przyczyny, które wywołały mój stan, wiem tylko, jak się czuję dzięki ostatniej nocy — odrzekł Wohl. — Rozumiem, że nie dzielisz ze mną moich uczuć?

Tego nie powiedziałam — wtrąciła szybko Louise. — Jezu Chryste, Peterze, wczoraj o tej porze nie wiedziałam, że istniejesz! — wybuchnęła. — Czego ode mnie oczekujesz?

Wzruszył ramionami.

Przez długi moment patrzyła mu w oczy.

Więc co dalej? Dokąd nas zaprowadzi ta rozmowa?

Jak zareagowałabyś na sugestię, że jest tutaj trochę za ciepło i prawdopodobnie byłoby ci wygodniej, gdybyś zdjęła szlafrok?

Miałam nadzieję, że to zasugerujesz — odparła.


* * *


Gdzie się podziewałaś, do ciężkiej cholery? — warknął Leonard Cohen do Louise Dutton, gdy ta wchodziła do pomieszczenia redakcyjnego WCBL–TV. — Obdzwoniłem pół miasta, szukając ciebie.

Byłam trochę rozstrojona, Leonardzie — odburknęła Louise. — Nie mogę sobie wyobrazić, dlaczego. To znaczy… Dlaczego coś tak niewiele znaczącego jak wejście do pokoju i znalezienie kogoś, kogo znałeś i lubiłeś, porąbanego na kawałki niczym… Niestety, zaszlachtowania faceta nie potrafię z niczym porównać…

Było, minęło, Lou — przerwał jej Cohen.

Przeszyła go wzrokiem pełnym nienawiści, po czym pogardzie uniosła brwi. Jej oczy były lodowate.

Paskudne przeżycie, co? — powiedział, dając za wygraną.

Wierz mi, że tak.

Zgadnij, co mi chodzi po głowie, Lou — ciągnął. — Chciałbym rozpocząć wiadomości o osiemnastej od wywiadu który Barton przeprowadzi z tobą. Nic oficjalnego, rozumiesz… Po prostu zwróci się do ciebie i powie coś w rodzaju:

Pan Nelson mieszkał w twoim apartamentowcu, prawda, Louise?”, a ty odpowiesz: „Zgadza się. I ja znalazłam ciało”.

Pieprz się, Leonardzie — odwarknęła dziewczyna.

Popatrzył na nią bez słowa.

Na litość boską — mruknęła. — Jego adres był w gazetach…

Twoje nazwisko również — zripostował.

Widziałam gazety — odparowała. — W książce telefonicznej Filadelfii może być dziesięć różnych Louise Dutton, a żadna z gazet, które przeglądałam, nie powiązała mnie z tą sprawą. Jeśli podamy do wiadomości, gdzie mieszkam, każdy gnojek w Filadelfii, łącznie — najprawdopodobniej — z potworami, które zabiły mojego nieszczęsnego sąsiada, zacznie mnie szukać.

Niby czemu miałabyś się tym przejmować? Czy nie chroni cię policja?

Co to znaczy?

Tylko tyle, ile powiedziałem. Dzwoniłem do faceta z wydziału zabójstw… DelRaye’a, porucznika DelRaye’a… bo nie mogłem cię nigdzie znaleźć, no i ten DelRaye mi powiedział, że muszę porozmawiać z inspektorem Wohlem, ponieważ ten Wohl się „tobą opiekuje”…

Nie jestem pod policyjną ochroną — odparła spokojnie — Powiem ci, co teraz zrobię, Leonardzie. Przejrzę przygotowane przez ciebie nagranie i jeśli znajdę tam coś wartościowego, podłożę głos. Ale nie będę o tym mile gawędzić przed kamerą z Bartonem Ellisonem.

W porządku — zgodził się Leonard Cohen.

W każdym razie wielkie dzięki. Twoje poświęcenie dla dziennikarstwa głęboko mnie wzrusza. Kim jest ten Wohl?

Policjantem. I moim przyjacielem. To miły facet dorzuciła.

Jest najmłodszym inspektorem sztabowym w departamencie policji — uściślił Cohen. — Był też najmłodszym kapitanem. Jego ojciec jest emerytowanym głównym inspektorem, który może nie ma, a może ma coś wspólnego z awansami syna na kapitana i na inspektora sztabowego. Wohl zazwyczaj zajmuje się węszeniem korupcji wśród przedstawicieli najwyższych szczebli władzy. Tuż przed twoim przyjazdem do miasta doprowadził do aresztowania szefa miejscowych związków robotniczych, dwóch dość ważnych członków mafii oraz dyrektora wydziału do spraw mieszkań komunalnych.

Louise popatrzyła na niego z uniesionymi brwiami.

To bardzo bystry młody człowiek — kontynuował Cohen. — Zazwyczaj w swojej pracy nie ma kontaktów ze społeczeństwem. Jestem pewien, że ty, jako profesjonalna dziennikarka i tak dalej… zastanawiałaś się, z jakich powodów departament policji wyznaczył przystojnego, młodego oficera stanu wolnego do opieki nad tobą.

Uważasz go za przystojnego, Leonardzie? Czy to właśnie chciałeś mi przekazać? — spytała niewinnym tonem Louise. — Chętnie mu powtórzę twoją opinię.

Cohen na moment zacisnął wargi, jednak nie wycofał się ze swoich słów.

Zobaczysz się z nim ponownie, co? — spytał.

O Boże, Leonardzie, mam taką nadzieję — odparła dziewczyna. — Wspaniały z niego facet! — Poczekała, aż jego oczy się rozszerzą. — Umieścisz moje słowa w swoim reportażu, prawda? — dorzuciła, po czym ostentacyjnie wyszła.



Dziesięć


Pułkownik J. Dunlop Mawson siedział na wewnętrznym parapecie okna, z którego rozpościerał się widok na dolną Market Street, rzekę Delaware i most do New Jersey.

Tak, pojechałem do wydziału zabójstw — mówił,

zbliżając się do końca swojej historii. — 1 wreszcie spotkałem pannę Louise Wells czy też raczej pannę Louise Dutton.

Gdzie przebywała? — zainteresował się Brewster Payne. Mawson rozbudził jego ciekawość. Payne przez całą opowieść o zwodzeniu przez policję i krwawych szczegółach brutalnego morderstwa popełnionego na Jeromie Nelsonie nie potrafił odgadnąć, dlaczego Mawson mu to wszystko mówi.

Nie powiedziała mi — odparł pułkownik. — To bardzo zadziorna młoda kobieta, Brewsterze. Sądzę, że o mało mi nie oświadczyła, żebym się odpieprzył.

Nadzwyczajne — mruknął zdumiony Payne — że w ogóle brała pod uwagę odrzucenie usług najwybitniejszego filadelfijskiego adwokata, zajmującego się prawem kryminalnym.

Cholernie dobrze wiedziałem, że popełniam błąd, mówiąc ci o tym — mruknął Mawson. — Teraz nigdy nie poznamy prawdy.

Prawdopodobnie nie — zgodził się z nim Payne.

Mam pewną interesującą teorię — stwierdził Mawson. — Sądzę, że Louise spędziła noc z policjantem.

Louise Dutton z policjantem? — zdziwił się Payne. — A z którym, twoim zdaniem, Mawson?

Z inspektorem Wohlem — odparł pułkownik. — Zabrał ją z jej mieszkania, a na posterunek odwiózł dopiero rano.

Myślałem przez chwilę, że sugerujesz, iż zaszło między nimi coś… hmm… romantycznego — stwierdził Payne.

Dokładnie coś takiego właśnie sugeruję — przyznał Mawson. — Ten facet wcale nie wygląda na policjanta impasuje do niego też określenie „inspektor”. Przede wszystkim jest młody, bardzo inteligentny i świetnie się ubiera. Nazwałbym go wręcz wytwornym, jeśli mogę oceniać.

Może są przyjaciółmi — podsunął Payne. — Kiedy usłyszał, co się stało, zaprzyjaźnił się z nią.

Nie patrzyła na niego jak na przyjaciela — upierał się Mawson. — A Wohl, o ile Czernick mówi prawdę, jeszcze wczoraj nawet jej nie znał. Komendant Czernick twierdzi, że sam go przydzielił do opieki nad panną Wells/Dutton. Wohl miał dopilnować, żeby potraktowano ją delikatnie, tak jak powinno się traktować prezenterkę telewizyjną.

Niestety nie wiem, dokąd zmierzasz — zauważył Payne.

Po prostu zastanawiam się nad tym facetem — wyjaśnił pułkownik. — Pozwól mi dokończyć.

Proszę bardzo — odparł Payne.

Więc gdy Louise Dutton podpisała swoje zeznanie i odjechała ku słońcu z tym Wohlem, przyszedłem tutaj i zatelefonowałem do Wellsa, do Londynu. Nie było go, ale zostawił dla mnie wiadomość. Przekazano mi ją z bezczelną arogancją, na jaką tylko Anglik może sobie pozwolić. Pan Wells znajduje się mianowicie na pokładzie samolotu linii lotniczych British Caledonian, lot 419 do Nowego Jorku i byłby bardzo wdzięczny, gdybym mógł się z nim spotkać NATYCHMIAST po jego przybyciu do Filadelfii.

Filadelfii? — spytał Payne, uśmiechając się, ponieważ Mawson całkiem dobrze naśladował akcent brytyjskich wyższych sfer. — Czy British Caledonian dolatują tutaj?

Nie, oczywiście, że nie. Zadałem zresztą temu nadętemu Angolowi identyczne pytanie. Odparł, że raczej w to wątpi i że pan Wells, ma się rozumieć, wysiada z British Caledonian w Nowym Jorku i wynajmuje tam helikopter, który zabierze go do Filadelfii. Dziwił się, że nie rozumiem, jak gęsto wypełniony jest kalendarz pana Wellsa.

Payne ustawił swoją, filiżankę z kawą na stoliczku obok tapczanu.

Jesteś w tym naprawdę bardzo dobry — zauważył z chichotem. — A więc spotkasz się z nim na filadelfijskim lotnisku?

Mawson zawahał się, zaczął odpowiadać, lecz przerwał.

No dobrze — dodał Payne. — To kolejna kwestia.

Nie lubię, gdy się mnie wzywa jak chłopca na posyłki — odparował pułkownik. — Ale, z drugiej strony, Stanford Fortner Wells posiada Newspapers Wells, więc tam…

Dostrzegamy pewien potencjał na przyszłość — dokończył za niego Payne. — Gdyby miał adwokata w Filadelfii, zadzwoniłby do niego.

Otóż to.

Moglibyśmy wysłać na lotnisko jednego z naszych inteligentnych młodzieńców — zauważył Payne. — Limuzyną przywiezie pana Wellsa tutaj, aby z tobą pomówił, albo zawiezie go do hotelu, w którym zarezerwujemy mu apartament… Na przykład w… Warwicku? Tam spotkasz się z nim, gdy znajdziesz chwilę w swoim bardzo zapisanym kalendarzu.

Brawo, stary! — powiedział Mawson. — Raczej, świetnie, stary! Wiedziałem, że mogę liczyć na twoją pomoc w tej niezręcznej sytuacji.

Payne zachichotał.

Powiedziałeś „kolejna kwestia”, Brewsterze — wytknął mu Mawson.

Co powiesz, gdy pan Wells spyta, gdzie przebywała jego córka w czasie, gdy nie mogłeś jej znaleźć? Zdradzisz mu, a jeśli tak, to w jakim stopniu, swoje podejrzenia, dotyczące inspektora Walla…?

Nazywa się Wohl — przerwał mu Mawson, po czym przeliterował: — Wu, o, ha, el.

Dotyczące zatem inspektora Wohla — podjął wypowiedź Payne. — Oraz jego prawdopodobnie lubieżnego i cielesnego związku z córką pana Wellsa.

W porządku. Ty mi powiedz.

Jeśli chcesz mojej rady, nie podejmuj tego tematu.

Sądziłem, że pokazując mu, jak szybko się tego d wiedzieliśmy, udowodnilibyśmy mu swoją błyskotliwość i zdolności…

Żaden ojciec, Mawson, nie chce otrzymać od obcego faceta informacji, że jego córka nie jest istotą tak niewinna jak on wcześniej wierzył.

Pułkownik roześmiał się.

Masz rację, Brewsterze — przyznał. Podszedł do drzwi i otworzył je. — Irene, możesz poprosić pana Fenglera żeby do mnie przyszedł? Dziękuję. I niech odwoła wszystkie swoje dzisiejsze plany. Potem zarezerwuj dobry apartament w Warwicku. Płacimy my, ale mieszkać w nim będzie pan Stanford Fortner Wells. Później zadzwoń do wypożyczalni i zamów limuzynę. Niech ją podstawią do naszego garażu. Powiedz, że będę ogromnie wdzięczny, jeśli okaże się czysta i nie przyjedzie prosto z jakiegoś pogrzebu.

Tak, proszę pana — odparła z uśmiechem.

Cześć, Matt — powiedział Mawson. — Jak się miewasz?

Porannie, pułkowniku — odrzekł chłopak. — Miałem nadzieję, że pogadam z tatą.

Rozwiążemy tylko wszystkie problemy tego świata i ojciec będzie twój — odparował Mawson, po czym zwrócił się do Brewstera Payne’a. — Matt na ciebie czeka.

Niech to szlag! — odburknął Payne, wstając z tapczanu. — Zastanawiam się, o co mu chodzi?

Właściwie spodziewał się spotkania z Mattem albo — przynajmniej — telefonu od niego. Słyszał już od matki chłopca historię krępującego spotkania w domu Moffittów, a później w zakładzie pogrzebowym. Po tych wizytach bezsensowna śmierć wujka stała się dla Matta jeszcze trudniejsza. Payne obawiał się, że chłopak wyjechał ubiegłej nocy do Wallingford i zastanawiał się, czy nie powinien do niego zadzwonić. W końcu postanowił, że najlepiej poczekać, aż Matt sam do niego przyjdzie, a czuł, że przybrany syn na pewno się zjawi. W odpowiednim dla siebie momencie.

Wyszedł do zewnętrznego biura i oparł się pokusie uściskania chłopca.

Hmm, dzień dobry — zagaił.

Jeśli rozbijam ci plan dnia, tato… — wydukał Matt.

Nie mam nic w planie, prawda, Irene?

Nic, co nie mogłoby poczekać — przytaknęła.

Wejdź, Matt — powiedział Payne, wskazując na swój gabinet. — Muszę zamienić z kimś słówko, ale zaraz do ciebie wrócę. — Poczekał, aż chłopak znajdzie się w środku, po czym powiedział Irene Craig, żeby go z nikim nie łączyła. — To ważne. Słyszałaś o kapitanie Moffitcie?

Nie wiedziałam, co mu powiedzieć — przyznała się.

Więc nie poruszyłam tej kwestii.

Myślę, że gdy będzie wychodził, powinnaś mu złożyć kondolencje — pouczył ją Payne, a następnie wszedł do swojego biura i zamknął za sobą drzwi.

Matt przysiadł na krawędzi zabytkowego krzesła z drewna wiśniowego. Siedział zgarbiony, opierając łokcie na kolanach.

Bardzo mi przykro z powodu twojego wujka Dicka, Matt — zagaił Brewster Payne. — Był wspaniałym człowiekiem i wiem, że się przyjaźniliście. Poza tym nie znajduję żadnych słów pocieszenia. Jego śmierć jest nonsensowna, brutalna, niezrozumiała…

Chłopak z uwagą patrzył na ojczyma. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, rozmyślił się, po czym jednak się odezwał:

Właśnie wstąpiłem do policji. „Mój Boże! On mówi poważnie!”.

To dość nagła decyzja, nieprawdaż? — spytał spokojnie Brewster Payne. — A co z Marinę Corps? Sądziłem, że chcesz podpisać zobowiązanie na cztery lata?

Nie przeszedłem przez badania lekarskie — jęknął Matt. — Komandosi mnie nie chcą.

Kiedy to się stało?

Jakiś tydzień temu — odparł. — Moja wina. Kiedy Poszedłem do szpitala wojskowego, doktor spytał mnie, dlaczego nie przystąpiłem do badań lotniczych, bo nigdy nie wiadomo, czy nie zechcę zostać pilotem. Więc zgłosiłem się na specjalistyczne badania, które okazały się znacznie bardziej dokładnie niż w przypadku komisji naziemnej, szczególnie okulistyczne… Tak czy owak, sprawdzili moje oczy i wykryli to.

Co wykryli?

Och, nazwa jest oczywiście łacińska — odrzekł Matt. — I prawdopodobnie ta choroba nigdy nie będzie mi przeszkadzać, ale w amerykańskiej piechocie morskiej nie zaryzykują. Odrzucili mnie.

Nic mi nie mówiłeś — zauważył Brewster Payne.

Bo wcale nie jestem dumny z posiadania kategorii 4–F — jęknął chłopak. — Po prostu… nie chciałem.

Może armia albo siły powietrzne nie byłyby takie drobiazgowe — zasugerował Payne.

To nie działa w ten sposób, tato — bąknął Matt. — Już mi dali nowiutkie zaświadczenie 4–F.

Przemyśl sobie wszystko, Matt — stwierdził adwokat.

Powinieneś się kłopotać lub wstydzić jedynie z powodu rzeczy, nad którymi posiadasz kontrolę. Nie istnieje żaden powód, abyś czuł się przegrany z powodu drobnego problemu z oczami.

Och, dam sobie radę — zapewnił tamten.

Taka sytuacja naprawdę nie jest dobrym powodem do impulsywnych działań — ciągnął Payne.

Ani fakt… Wahasz się, czy powiedzieć, chociaż tak myślisz… Fakt, że mój wujek Dick został zastrzelony, naprawdę nie jest dobrym powodem do impulsywnego działania, na przykład wstąpienia do policji.

Obrona prosi o przerwę — stwierdził cicho jego ojczym.

Właściwie służbę w policji brałem pod uwagę, jeszcze zanim zginął wuj Dick — wyjaśnił Matt. — Dokładnie mówiąc, od dnia, w którym nie zaliczyłem badań lekarskich. Najpierw zresztą pomyślałem sobie, że jest już za późno na złożenie podania na studia prawnicze.

Niekoniecznie — zaoponował Brewster Payne. — Zawsze istnieją wyjątki od reguły, Matt.

A potem — kontynuował chłopak — nagle, lecz jednoznacznie zrozumiałem, że nie chcę studiować prawa. W każdym razie nie teraz, nie od razu. Nie jesienią. Później zobaczyłem ogłoszenie w gazecie, usłyszałem w radiu reklamówkę departamentu policji, nie korpusów marines. Szukają nowych, świetnych facetów…

Również zauważyłem te anonse — wtrącił Payne. — i wzbudziły moją ciekawość na tyle, że wypytałem o szczegóły. Przyczyną, dla której policja tak aktywnie rekrutuje ludzi, są raczej niskie pensje…

Dzięki tobie pieniądze w sumie nie stanowią dla mnie problemu — odciął się Matt.

Tak, przypuszczam, że to prawda — przyznał prawnik.

Wyszedłem ubiegłej nocy i popiłem z pewnym policjantem.

Gdy opuściłeś dom Moffittów? O to ci chodzi? Sądziłem, że może wrócisz do domu.

Chciałem być sam, więc poszedłem do baru w hotelu Adelphia. To świetne miejsce, jeśli ktoś chce pobyć sam.

I tam spotkałeś tego policjanta? To on cię namówił, żebyś wstąpił do policji?

Nie. Spotkałem go już wcześniej, wczoraj po południu. W domu wuja Dicka. Przedstawił nas sobie pan Coughlin. To inspektor sztabowy Wohl. Jemu również bardzo brakuje wujka Dicka. Był jego przyjacielem i zjawił się na miejscu… zbrodni… w Waikiki Diner. Myślę, że także potrzebował samotności i prawdopodobnie dlatego trafił do baru Adelphii. Rozmawiałem z nim przy barze.

Wohl? — Brewster Payne jak papuga powtórzył nazwisko.

Peter Wohl — potwierdził Matt. — Znasz go?

Zdaje mi się, że pułkownik o nim wspomniał — przyznał Payne. — Młody mężczyzna? Pułkownik nazwał go chyba wytwornym.

Pasowałby do grupki twoich inteligentnych, młodych prawników — skonstatował Matt. — Jeśli właśnie to miałeś na myśli.

Nie wiem, jak ci się coś takiego udało, lecz w twoich ustach określenie „inteligentny, młody prawnik” brzmiało zdecydowanie pejoratywnie — stwierdził Brewster Payne.

Wiem, dlaczego ich lubisz — odparował chłopak — Naśladowanie jest najszczerszą formą pochlebstwa. Gdybyś dziś rano zaczął żuć tytoń, oni wszyscy do południa zaczęliby nim pluć.

Payne zarechotał.

Jest aż tak źle?

Jasne — odparł Matt.

Więc popijałeś sobie z inspektorem Wohlem?

Tak. Bardzo miły facet.

I dyskutowałeś z nim na temat twojego wstąpienia do policji?

Krótko — rzucił chłopak. — Jestem pewien, że Wohl uznał mnie za pijanego, głupiego albo owładniętego dziecinnym pragnieniem pomszczenia wuja Dutcha. A może wszystko razem.

Tyle że ty nadal o tym myślisz? — upewnił się adwokat, po czym, nie czekając na odpowiedź pasierba, kontynuował: — Byłaby to niezwykle ważna decyzja, Matt, i jako taka zasługuje na staranne przemyślenie. Trzeba rozważyć plusy i minusy. Długoterminowe konsekwencje…

Przerwał, kiedy zobaczył minę Matta.

Wstąpiłem już do policji — powtórzył chłopak. — Fait accompli* lub prawie.

Jak zdołałeś tego dokonać od ubiegłej nocy? Nie można przecież wejść i wstąpić do policji, prawda? A może jest inaczej?

Położyłem się do łóżka około drugiej w nocy — wyjaśnił Matt. — A już o wpół do piątej rano byłem całkowicie rozbudzony. Udałem się więc na długi spacer. Pięć minut po ósmej znalazłem się w centrum, przed domem towarowym Wanamaker’s. I byłem głodny. Jest takie miejsce na Suburban station, gdzie całą dobę na okrągło serwują absolutnie okropne hot dogi i naprawdę straszny „napój pomarańczowy” Musiałem coś zjeść, więc poszedłem tam. Po drodze mijałem ratusz i to mnie zgubiło.

Nie rozumiem — przyznał się Payne.

Policjanci mają tam małe stoisko rekrutacyjne — odparł Matt. — Przypuszczalnie łapią tłumek ludzi spieszących się do pracy. Zobaczyłem to stanowisko i pomyślałem sobie: Co, do diabla?! Mogę zdobyć konkretne informacje”. Pięć minut później byłem już na górze, w ratuszu, na badaniach.

Tak szybko?

Pasowałem im — odrzekł Matt. — Aby wstąpić do policji, trzeba spełniać kilka wymogów. Z tego, co widziałem, oprócz czystej kartoteki najważniejsze jest mieszkanie w granicach miasta od przynajmniej roku. Zaliczyłem ten etap celująco, ponieważ na prawie jazdy mam wpisany adres w Dekę, a wydano mi je ponad rok temu. Później trafiłem na sam egzamin, z którym miałem trochę trudności, ponieważ musiałem rozwiązywać poważne łamigłówki w stylu zagadki, ile będę miał jajek, jeśli podzielę ich tuzin przez sześć. Ale i ten test zdałem. O jedenastej mam być w budynku władz miejskich, naprzeciwko ratusza. Czekają mnie badania lekarskie i chyba rozmowa z psychiatrą.

I tyle?

No cóż, pobrali moje odciski palców i zamierzają mnie sprawdzić w FBI, przeprowadzą też jakiejś dyskretne śledztwo i zrobią wywiad na mój temat, ale tak, na dobrą sprawę, na tym się kończy.

Zastanawiam się, jak zareaguje twoja matka…

Nie wiem — bąknął Matt.

Straciła męża, który był policjantem — podjął Brewster Payne. — Wspomnienia wrócą.

Chłopak odchrząknął.

Chcę to zrobić, tato, a przynajmniej spróbować.

Bierzesz naturalnie pod uwagę, że może ci się ta robota nie spodobać? Nie wiem, jak traktuje się w policji nowicjuszy, podejrzewam jednak, że tak jak wszędzie, co oznacza, że w pewnym momencie trzeba wykonywać pewne nieprzyjemne czynności.

Właściwie nie chciałem zostać komandosem, tato zdradził się Matt. — W każdym razie na pewno przeszła na to wszelka ochota, gdy Marine Corps mnie odrzucił Służba w piechocie morskiej wydawała mi się po prostu ko lejnym etapem w życiu, takim samym jak college. Ale na prawdę chcę być policjantem!

Brewster Payne przekrzywił w zamyśleniu głowę i chrząknął

No cóż, nie podoba mi się twoja decyzja, a ponieważ nie jestem hipokrytą, wyrażam swoje zdanie wprost — powiedział.

Nie uważałem cię za hipokrytę — obruszył się Matt — Miałem jednak pewną nadzieję, że mnie zrozumiesz.

Te dwie kwestie wcale się nie wykluczają — zauważył prawnik. — Rozumiem i nie podoba mi się to. Chciałbyś usłyszeć, co naprawdę myślę?

Tak, proszę.

Sądzę, że zostaniesz policjantem, a ponieważ masz to w naturze, będziesz wypełniał swoje obowiązki najlepiej, jak potrafisz. Jednak moim zdaniem za… powiedzmy za rok… dojdziesz do wniosku, iż w gruncie rzeczy nie chcesz przeżyć reszty swojego życia w ten sposób. Jeśli do tego dojdzie i zdecydujesz się pójść na studia prawnicze albo robić coś zupełnie innego…

Wtedy ten rok nie będzie całkowicie stracony, tak? To chcesz powiedzieć? — przerwał mu chłopak.

Miałem powiedzieć, że taki rok byłby dla ciebie wręcz bardzo wartościowy — stwierdził Brewster Payne. — Gdy się nad tym zastanowić, znacznie bardziej wartościowy niż kilkanaście miesięcy w Europie, które chciałem ci właśnie zaproponować, aby wyperswadować wstąpienie do policji.

Bardzo kusząca propozycja — przyznał tamten.

Oferta pozostaje otwarta — powiedział Payne. — Ale prawdę mówiąc, byłbym zawiedziony, gdybyś ją przyjął — A pozostaje otwarta ze względu na twoją matkę.

Taaa — mruknął Matt i westchnął.

A także dla mojego własnego dobra — dodał prawnik. — Kiedy twoi bracia i siostra przybiegną do mnie, krzycząc: Jak mogłeś mu na to pozwolić, tato?”, odpowiem po prostu, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, pragnąc ci wybić ten pomysł z głowy, łącznie z łapówką w postaci roku w Europie.

Nawet o nich nie pomyślałem — jęknął chłopak.

Sugeruję, żebyś pomyślał. Twoja siostra na przykład na pewno będzie próbowała przemówić ci do rozumu, a kiedy jej się nie uda, zacznie wrzeszczeć i rozbijać wszystko, co jej wpadnie w rękę.

Matt zachichotał.

Pomogę ci sobie z nimi wszystkimi poradzić, sugerując, że twój wybór jest zupełnie logiczny, a przy odrobinie szczęścia może się także okazać dla ciebie bardzo korzystny.

Dziękuję, tato.

Brewster Payne wstał i wyciągnął rękę do syna.

Ten już ją miał uścisnąć, jednak powstrzymał się. Patrzyli na siebie przez chwilę, potem prawnik rozłożył ramiona, a Matt po prostu w nie wpadł. Uściskali się serdecznie.

Jesteś wspaniały — ocenił chłopak.

Wiem — odparł Payne, po czym dodał do siebie w myślach: „Nie dbam o to, kim był jego ojciec. To jest mój ukochany syn”.


* * *


Kiedy Peter Wohl wszedł do siedziby wydziału zabójstw, detektyw Jason Washington dał mu znak, że kapitan Henry C. Quaire, dowódca wydziału, jest w swoim biurze, po czym — również gestem — spytał, czy ma mu przekazać, że Wohl przebywał poza budynkiem.

Inspektor potrząsnął głową, a później pokazał na migi, że napiłby się kawy. Washington podszedł do automatu, nalał napój, następnie, nadal bez słów, upewnił się, czy Wohl chce śmietankę albo cukier. Inspektor znów przecząco potrząsnął głową i detektyw przyniósł mu czarną.

Wohl skinął głową w podziękowaniu, a Washington ukłonił się uroczyście.

Powinniśmy pomalować sobie twarze na biało — rzucił inspektor, parsknąwszy śmiechem. — I występować na ulicy.

No cóż, prawdopodobnie zarabialibyśmy lepiej w naszej pracy — odparował Washington. — Taki mim każdego dnia pewnie zabiera do domu więcej dolarów ze swojej miseczki, niż my zarabiamy w tydzień.

Wohl znów się zaśmiał.

Kto jest tam z nim? — spytał.

Mitell — odparł Washington. — Słyszałeś o tej robocie? Stary Włoch? — Inspektor potrząsnął głową. — No cóż umarł. Właśnie się dowiedzieliśmy… Mitell, gdy wszedł, powiedział mi, że dopiero co otrzymał raport lekarza sądowego Przyczyny naturalne. Tyle że żona Włocha była spłukana i nie miała dość pieniędzy, aby go pogrzebać w sposób, w jaki jej zdaniem mężulo miał prawo zostać pochowany. Zaciągnęła zatem ciało do piwnicy, zawinęła w folię i czekała, aż nadejdą pieniądze. To było trzy miesiące temu, stary! Facet z gazowni poczuł smród i zadzwonił na policję.

Jezu Chryste! — zawołał Wohl.

Starsza pani nie może zrozumieć, czemu wszyscy tak na nią naskakują — ciągnął Washington. — Ostatecznie, to była jej piwnica i jej mąż!

O Boże! — Wohl się roześmiał. Detektyw przyłączył się do niego, a potem zadał pytanie, które inspektorowi przyszło do głowy w tym samym momencie.

Dlaczego się śmiejemy?

W przeciwnym razie oszalelibyśmy — odparował Wohl.

Jak ci poszło z tą babką z telewizji? — spytał Washington.

Powiedziała mi, że uważa cię za bardzo miłego faceta, Jasonie. — Inspektor mrugnął okiem.

Ja również uznałem ją za bardzo miłą panią — stwierdził detektyw. — Na żywo babeczka wygląda jeszcze lepiej niż na ekranie.

A jak sprawa? Pewnie nic nowego? — spytał Wohl.

Gerald Vincent Gallagher gdzieś się zamelinował. — Washington wzruszył ramionami. — Prędzej czy później będzie musiał wyleźć. Dam ci znać natychmiast, gdy się czegoś dowiem.

Kto dostał sprawę Nelsona? — zapytał Wohl.

Tony Harris — odparł detektyw. — Znasz go?

Inspektor kiwnął głową.

Detektyw Jason Washington uważał swój przydział, jak się wyraził, z „koła”, za lepszy. Detektyw Tony Harris miał niej szczęścia, więc dostał „pociachanego pedała”.

Obie sprawy miały zresztą podobny, ścisły, odgórny nadzór chociaż każda z innych przyczyn. Szczególne zainteresowanie sprawą Moffitta było zrozumiałe, ponieważ Dutch pracował w policji i okoliczności jego śmierci pragnął wyjaśnić sam departament. Gdyby Dutch nie był policjantem, a świadkiem jego zabójstwa nie była prezenterka telewizyjna, prasa w ogóle nie zainteresowałaby się sprawą z Waikiki Diner. W wiadomościach telewizji lokalnej wzmianka o napadzie uplasowałaby się około trzydziestego miejsca wśród podobnych do niej historii, a w gazetach notka pojawiłaby się prawdopodobnie na jednej z ostatnich stron.

Z kolei morderstwo młodego Nelsona posiadało wszystkie cechy, które zapewniają tego typu zdarzeniu utrzymanie się przez długi czas w telewizji i na łamach prasy. Po pierwsze, zbrodnia była krwawa. Sprawca cechował się nieludzkim okrucieństwem — po prostu posiekał nieszczęśnika. Już te fakty wystarczyłyby, by rozdmuchać opowieść; społeczeństwo wszak lubi czytać o „brutalnych jatkach”. Dodatkowo jednak Nelson był bogaty, był synem ważnej szychy. Mieszkał w luksusowym apartamencie. I znała go (cóż za interesujący zbieg okoliczności) ta sama prezenterka telewizyjna. To ona znalazła ciało, a ponieważ wiele osób widywało ją na wizji, odnosili wrażenie, że na zwłoki natknął się ktoś, kogo znali osobiście.

No i do tej pory brakowało poszlak mówiących cokolwiek konkretnego o zabójcy. Mieszkańców Filadelfii przeraziła myśl, że ktoś może ot tak włamać się do mieszkania i zarżnąć jego właściciela niczym wieprza. A gdyby wyszło na i Jerome Nelson był homoseksualistą, opowieść przyciągnęłaby jeszcze większe zainteresowanie. Jason Washington nie sądził, by ta tajemnica wypłynęła (przecież ojciec ofiary posiadał gazetę i stację telewizyjną, toteż wydawało się logiczne, że z szacunku dla niego inne gazety i stacje telewizyjne po prostu pominą ten szczegół), gdyby jednak wyszła na jaw, media miałyby nie tylko brutalne morderstwo dokonane na synu bogacza, lecz także seksualną perwersję — i bez wątpienia maksymalnie wykorzystałyby te fakty dla podniesieni sprzedaży lub oglądalności.

Nie na tym wszakże polegał prawdziwy problem Tony’ego Harrisa, jak to widział Jason Washington. Prawdziwy kłopot Harrisowi sprawiali: jego sierżant, Bill Chedister, który spędzał większość swego czasu na podlizywaniu się porucznikowi Edowi DelRaye’owi, oraz — co gorsza — sam DelRaye. Washington, przynajmniej do tej pory, uważał DelRaye’a za pyskatego ignoranta, który zamierza sobie przypisywać zasługi za wszystko, co Tony Harris zrobił właściwie i obarczać Harrisa winą za brak oczekiwanych przez dowództwo postępów w śledztwie.

Washington nazwał scysję, do której doszło między DelRaye’em i kobietą z telewizji, durnym wyskokiem porucznika — uważał tak z kilku powodów, poczynając od podstawowego, że więcej można się dowiedzieć od świadka, którego się nie wkurzy. Grożenie rozbiciem drzwi i wezwanie radiowozu, aby odholować panną Dutton do Roundhouse, było jeszcze głupsze.

Z jednej strony detektyw Washington żałował, że wówczas zjawił się tam Peter Wohl i załagodził sytuację. Inspektor oszczędził w ten sposób DelRaye’owi konsekwencji słusznego gniewu komendanta za nastawienie stacji telewizyjnej przeciwko policji.

Interesująca była też sprawa plotki, której DelRaye „pozwolił się rozejść” i zgodnie z którą Wohl był jakoby „mocno podpity”, gdy ubiegłej nocy przyjechał do Stockton Place. Jason Washington znał Wohla dziesięć czy piętnaście lat i przez cały ten czas nigdy nie widział go pijanego. Tyle że oskarżenie inspektora o nietrzeźwość było typowym zagraniem takiego kutasa jak DelRaye. Szczególnie jeśli sam był pijany. Może dlatego tak się wkurzył na prezenterkę — bo był pijany! Logiczne!

Washington podziwiał Wohla z wielu względów. Po pierwsze: podobały mu się ubrania inspektora, ale — co znacznie ważniejsze — uważał Petera Wohla za niezwykle bystrego faceta. A Jason Washington wręcz nałogowo przeglądał listy awansów, nie tylko po to, by widzieć, kto zdał jaki egzamin — interesowały go także wyniki tych egzaminów. Wiedział więc, że Peter Wohl był drugi na liście świeżo mianowanych sierżantów, pierwszy na liście poruczników, trzeci na liście kapitanów i znów pierwszy na liście nowych inspektorów sztabowych. Wyniki te wystarczały na potwierdzenie inteligencji Wohla, inspektor nie tylko jednak był rozumny, lecz także potrafił żyć dobrze ze wszystkimi, co czasami nie jest łatwe dla takiego absolutnie porządnego człowieka, jakim w opinii Washingtona był Wohl.

Reasumując, detektyw Jason Washington uważał Petera Wohla za ideał oficera policji. Na pewno będzie dalej awansował (i to szybko, gdyż wielu starszych oficerów w departamencie wkrótce przechodzi na emeryturę) — miał szanse na głównego inspektora albo na jeszcze wyższe stopnie.

Gdy Wohl podniósł kubek z kawą do ust, drzwi biura kapitana Quaire’a otworzyły się. Wyszedł z nich detektyw Mitell, drobny, żylasty, młody człowiek, a za nim ukazał się Quaire — krępy, umięśniony mężczyzna około czterdziestki.

Kapitan natychmiast zauważył Wohla.

Dzień dobry, inspektorze — zagaił. — Mam nadzieję, że chcesz się ze mną spotkać?

Kiedy tylko znajdziesz dla mnie chwilkę, Henry — odparł Wohl.

Poczekaj sekundę, naleję sobie kawy — powiedział kapitan Quaire. — I zaraz porozmawiamy.

Wohl poczekał przed gabinetem Quaire’a, aż ten wróci z kubkiem kawy, po czym wszedł za nim do pomieszczenia.

W środku Quaire postawił kubek na biurku, a następnie wrócił do drzwi i zamknął je.

Powiedziano mi, że gdzieś tu jesteś, Peterze — rzucił machając równocześnie ku zniszczonemu krzesłu. — Ale z nim zaczniemy, chcę ci podziękować za ubiegłą noc.

Podziękować mi za ubiegłą noc? — spytał zaskoczony inspektor.

Jak zrozumiałem, przy sprawie Nelsona powstała sytuacja, która mogła się okazać… niezręczna.

Gdzie to słyszałeś?

Quaire zawahał się.

Mój kuzyn Paul pracuje w laboratorium. Był tam — wyjaśnił. — Zamieniłem też słówko z porucznikiem DelRaye’em. Próbowałem mu uprzytomnić, że wyłamywanie drzwi do mieszkań świadków i zawożenie Bogu ducha winnych biedaków radiowozem na posterunek nie należy do działań nowoczesnych i postępowych przedstawicieli organów ścigania, zwłaszcza jeśli chcą mieć dobrą opinię wśród społeczeństwa.

Wohl zachichotał. Poczuł ulgę na wieść, że Quaire dowiedział się o incydencie ze swoich własnych źródeł. Ponieważ Wohl rozmawiał z komendantem prywatnie i poza protokołem, byłby zawiedziony, słysząc, iż Czernick poszedł z wymówkami wprost do dowódcy DelRaye’a.

Panna Dutton była trochę zdenerwowana, na szczęście sprawa nie wymknęła się spod naszej kontroli.

Czy on był pijany, Peterze?

Zastanawiam się, co jeszcze wie od tego swojego kuzyna Paula? I czy kuzyn Paul jest tylko zwyczajnym donosicielem? A może Quaire kazał mu mieć oko na DelRaye’a?”.

Nie, nie sądzę — odparł inspektor, a moment później dorzucił z przekonaniem: — Nie, jestem pewien, że nie był.

Ale ja byłem podpity — dodał w myślach. — Ależ jestem dziś obłudny. Pytanie, czy ktoś zauważył mój stan i doniósł również na mnie?”.

W porządku — stwierdził Quaire. — To mi wystarczy, Peterze. Pomyślmy teraz, jak mogę trzymać komendanta z dala od ciebie, a z dala od siebie głównego inspektora Lowensteina?

Lowenstein mówił coś o mnie? Czy nie powiedziałeś, że mnie oczekujesz? — zadumał się Wohl.

Lowenstein powiedział, że… cytuję… „z rozkazu komendanta policji” ty masz doglądać śledztwa — sprecyzował Quaire.

Och, jedynie jako widz — wytłumaczył się Wohl. — Mam się zajmować zarówno panną Dutton, jak i panem Nelsonem. Nelsona mam na bieżąco powiadamiać o postępach w śledztwie, a co do Louise Dutton… polecono mi dopilnować, by była traktowana z taką uprzejmością, jakiej może oczekiwać zwykła obywatelka Filadelfii, która przypadkiem pojawia się też dwa razy dziennie w telewizji.

Kapitan uśmiechnął się.

Cóż, opieka nad dziewczyną może być bez wątpienia interesująca — zauważył. — To śliczna, młoda babeczka, Peterze. Nelson natomiast bywa trudny. Podobno prawdziwy z niego sukinsyn.

Sądzisz, że komendant Czernick woli, by Nelson wkurzył się na Petera Wohla niż na komendanta Czernicka? — spytał wesoło Wohl. — Wpadłem w tę sprawę po uszy, Henry. Wszystko zaczęło się od mojej odpowiedzi na wezwanie z Waikiki. Pech zrządził, że byłem akurat na Roosevelt Boulevard.

No cóż, czego potrzebujesz?

Jadę stąd na spotkanie z Nelsonem — odparł inspektor. — Chciałbym pogadać z detektywem, który dostał tę sprawę.

Jasne.

Jeśli się zgodzisz, Henry, zamierzam go poprosić, aby mnie powiadamiał, ilekroć będzie potrzebował tutaj panny Dutton. Po co ma się powtórzyć sytuacja, w której ktoś znów powie: „Wsiadaj do auta, mała”.

Śledztwo w sprawie Nelsona prowadzi Tony Harris — wyjaśnił Quaire.

Słyszałem. Z tego, co wiem, jest dobry — powiedział Wohl.

Tony Harris jest teraz w mieszkaniu Nelsona — jął kapitan. — Mam go tu dla ciebie ściągnąć?

Cóż, naprawdę muszę z nim porozmawiać, zanim tkam się z Nelsonem. Może podjadę do Stockton Place j t go złapię.

Okej, w takim razie, jeśli tego sobie życzysz, zadzwonię do niego i każę mu tam na ciebie zaczekać.

Proszę, Henry, zrób to — zakończył rozmowę Wohl.


* * *


Kiedy inspektor sztabowy, Peter Wohl, zobaczył detektywa Anthony’ego C. Harrisa, jego pierwszą reakcją był gniew.

Tony Harris miał tuż po trzydziestce, był drobnym, żylastym facetem i powoli zaczynał łysieć, a gładką, młodzieńczą skórę na jego twarzy już przecinały zmarszczki. Harris nosił koszulę z krawatem, sportową marynarkę i spodnie, które prawdopodobnie kupił przed laty w jakimś sklepie z tanią odzieżą.

Był przyjemny wiosenny dzień i detektyw Harris postanowił poczekać na inspektora Wohla na ulicy, przed mieszkaniem Nelsona, szczególnie że miejsce zbrodni coraz obrzydliwiej śmierdziało krwią. Tyle że… Gdy Wohl minął barierkę Stockton Place, odkrył, iż Harris siedzi na masce jego jaguara XK–120, który stał zaparkowany dokładnie tam, gdzie Wohl zostawił go ubiegłej nocy.

Maskę jaguara pokrywało dwadzieścia warstw lakieru, które Wohl osobiście i ręcznie kładł jedną po drugiej, mozolnie wygładzając poprzednią po wyschnięciu, zanim położył następną.

Tylko prymitywny dupek — pomyślał wściekle — który nie ma dosłownie żadnego uznania dla pięknych przedmiotów, posadziłby swoją twardą dupę na dwudziestu warstwach ręcznie kładzionego lakieru”.

Z piskiem zatrzymał forda przy jaguarze, przechylił się nad siedzeniem pasażera, opuścił okienko i odpowiedział na miły uśmiech Tony’ego Harrisa warknięciem:

Zabieraj dupę z maski mojego auta!

Potem podjechał sześć metrów dalej brakowaną ulicą i zaparkował.

Harris podszedł do forda, kiedy Wohl wysiadał. Detektyw wyglądał na mocno zmieszanego.

Jezu Chryste, Tony! — pieklił się inspektor, wciąż gniewany. — Tu jest dwadzieścia warstw lakieru!

Wybacz, stary — wymamrotał Harris. — Nie pomyślałem.

Naturalnie — odparował Wohl.

Gniew inspektora ulotnił się jednak równie szybko, jak się pojawił. Tony Harris wyglądał na mocno znużonego, wręcz wycieńczonego. Wohl nie musiał specjalnie wysilać pamięci, gdyż wiele wiedział o Harrisie. Najpierw przypomniał sobie, że Tony jest świetnym policjantem, a co ważniejsze, jednym z bystrzejszych detektywów wydziału zabójstw. Potem Wohl zamyślił się nad opowieścią, którą o nim słyszał. Podobno po dziewięciu latach małżeństwa i czwórce dzieci pani Harris złapała Tony’ego na zdradzie i szybko zaprowadziła go przed sędziego, który nagrodził ją za ten akt odwagi rozwodem i wielkimi alimentami.

Gdybym był Tonym Harrisem — myślał Peter Wohl — który musi tyrać sześćdziesiąt albo sześćdziesiąt pięć godzin tygodniowo, aby zarobić dość pieniędzy na utrzymanie dzieci i na czynsz za »umeblowaną kawalerkę« dla siebie, a tu nagle jakiś młodszy od niego inspektorek nadużywa stanowiska, naskakując za muśnięcie cennego lakieru na swoim cennym sportowym samochodziku, zdrowo bym się wkurzył. I słusznie!”.

Kurczę, Tony, przepraszam — ukorzył się natychmiast i wyciągnął rękę do detektywa. — Malowałem tego sukinsyna sam. Tymi rękoma położyłem wszystkie dwadzieścia warstw.

Och, moja wina — odrzekł Harris. — Po prostu nie pomyślałem. W każdym razie nie o wysiłku, jakiego wymaga lakierowanie.

Tak naprawdę pewnie wściekłem się na własną głupotę — ciągnął Wohl. — Po co w ogóle jeżdżę własnym samochodem podczas roboty. Od razu, gdy cię zobaczyłem rzyła mnie myśl: „A co by było, gdyby ostatniej nocy spadł deszcz?

Przeprowadziłeś tę babkę z telewizji przez piwnicę i odjechaliście jej wozem? — upewnił się Harris.

Tak.

DelRaye potrzebował nieco czasu, zanim na to wpadł — zauważył Harris. — To a propos wkurzania się.

No cóż, przykro mi, że się rozzłościł — przyznał Wohl. — Ale wiesz, sytuacja tutaj przypominała błędne koło bo im bardziej on się na nią wkurzał, tym bardziej ona wkurzała się na niego. Musiałem im przerwać, a taka ucieczka wydawała się najlepszym wyjściem. Za błąd DelRaye’a cały departament płaciłby przez długi czas.

Porucznik chyba najbardziej zdenerwował się faktem że wystawił swój tyłek — dodał Harris. — Sam wie, że nie można w ten sposób traktować takiej damy. Czy babka złożyła skargę?

Nie — odrzekł Wohl. Detektyw wzruszył ramionami.

Czy kapitan Quaire mówił ci coś o mnie? — zastanowił się głośno inspektor.

Mówił, że u nas na górze wyznaczyli cię na nadzorcę tej sprawy — wyznał Harris.

Hmm, chwilowo zostałem przeniesiony do wydziału omamiania społeczeństwa — zażartował Wohl. — Mam u — szczęśliwiać pannę Dutton oraz zgłaszać się codziennie do ojca zamordowanego Nelsona i zdawać mu relację z postępów twojego śledztwa.

Harris parsknął śmiechem.

Co masz, Tony? — spytał poważnie inspektor.

Był pedziem. Pewnie wiesz?

Tak, spotkałem go raz — odparł Wohl.

Chcę porozmawiać z jego partnerem — kontynuował Harris. — Szukamy go. Wielki Murzyn, dostatecznie duży i silny, by pociąć małego Jerome’a w sposób, w jaki biedaka pokrojono. Odkryliśmy, że facet nazywa się Pierre St. Maury. Urodził się prawdopodobnie jako John Jones albo jakoś podobnie, ale tak właśnie każe się nazywać.

Podejrzewasz go o tę zbrodnię?

W tej chwili tak — odparł Harris. — Tutejsi strażnicy powiedzieli mi, że Pierre spędzał u Nelsona wiele nocy. Jeździł też samochodem ofiary… czy też raczej samochodami, prawdopodobnie miał własny klucz od mieszkania. A przecież nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania. Alarm również się nie uruchomił. Brakuje jednego z aut Nelsona. Dokładnie rzecz biorąc, jaguara, drogi inspektorze — dorzucił detektyw ze złośliwym błyskiem w oku. — Wrzuciłem jaguara do NCIC — dodał.

NCIC, czyli Amerykańskie Centrum Informacji o Przestępstwach, stanowiło dział FBI i posiadało system komputerowy obejmujący wszystkie przestępstwa w kraju. Jeśli jaguar gdzieś się odnalazł lub na przykład został zatrzymany za naruszenie przepisów ruchu drogowego, informacja, że auto jest powiązane z dokonaną w Filadelfii zbrodnią, będzie natychmiast dostępna dla zaangażowanych w sprawę policjantów.

Och, pieprz się, Tony — roześmiał się Wohl.

To nowy model — ciągnął Harris. — Hmm… XJ6?

Czterodrzwiowy sedan — wyrecytował inspektor. — Prawdziwe cacko. Dwadzieścia pięć, trzydzieści tysięcy dolarów.

Cena niezwykle zaskoczyła detektywa — Wohl widział to po jego minie.

Radio policyjne co pól godziny nadaje opis — ciągnął Harris. — Zarządziłem też przeszukanie okolicy. W garażu stoi inny samochód Nelsona, ford fairlane, kabriolet…

Podejrzewasz kłótnię kochanków? — przerwał mu inspektor.

Detektyw rozłożył ręce.

Takie wytłumaczenie jest możliwe — przyznał. — Kłótnia wyjaśniałaby zbrodnię w afekcie. Najprawdopodobniej mamy broń, a raczej dwa rodzaje broni. Użyto jednego z tych chińskich noży, wiesz — takich, które przypominają tasaki, ale są ostre jak brzytwa…

Wohl pokiwał głową.

I drugiego, zwykłego rzeźniczego z kościaną rękojeścią — dodał Harris. — Podejrzewamy, że tym drugim kłuto denata.

Ale powiedziałeś, że takie wytłumaczenie „jest możliwe”, Tony — zauważył Wohl.

Tylko przypuszczam, inspektorze — odparował Harris

Mów dalej — poprosił Wohl.

Sporo rzeczy skradziono, tak w każdym razie sądzę. Nie znaleźliśmy w mieszkaniu żadnej biżuterii. Hmm… Nie były jakieś zwyczajne spinki do mankietów, szpilki do krawata, lecz nic wartościowego. Ofiara nosiła pierścionki czy też obrączki, wiemy to na pewno. Wszystkie zniknęły. Pieniędzy nie było ani w portfelu, ani w żadnym innym miejscu. Nelson posiadał zapewne zegarek, jeden lub więcej, niestety również żadnego nie dostrzegliśmy. Na stoliczku przy łóżku jest dość spory, pusty ślad, najprawdopodobniej po przenośnym odbiorniku telewizyjnym. Mamy więc dodatkowy motyw.

Jaki z tego wniosek?

Kiedy jeden homoseksualista rzuca się w afekcie na drugiego, zazwyczaj nie okrada później byłego partnera. Po prostu zabija go i ucieka. Może zatem sprawcą jest jednak ktoś inny.

Albo Pierre okazał się zimnokrwistym sukinsynem — zauważył inspektor.

Właśnie — przyznał Harris i ponownie wykonał ten sam gest uniesionymi dłońmi. — Tak czy owak, nasi ludzie szukają pana St. Maury’ego — podsumował. — Jego i jaguara. Próbujemy ustalić, czy Nelson posiadał jakieś świecidełka na tyle cenne, że je ubezpieczono. Wtedy zyskalibyśmy dokładny opis. Kapitan Quaire wspomniał, że spotykasz się z ojcem ofiary…

Jadę do niego natychmiast, gdy skończymy naszą rozmowę — przyznał Wohl. — Zapytam go o te kosztowności.

Ja również chciałbym z nim pomówić — powiedział Harris.

Sadzę, że lepiej najpierw spotkam się z nim sam — inspektor myślał głośno. — Przekażę mu, że pragniesz z nim porozmawiać. Może facet na następne spotkanie sporządzi spis biżuterii i innych cennych przedmiotów, które znajdowały się w mieszkaniu jego syna.

Zdobędziesz dla mnie tę listę?

Nie, nie. Poproszę go w twoim imieniu o jej przygotowanie. To twoje śledztwo, Tony. Nie zamierzam wtykać swojego nosa tam, gdzie nie powinienem. — Detektyw skinął głową. — Chciałbym jednak rozejrzeć się po mieszkaniu — dodał Wohl. — Podczas rozmowy z Nelsonem powinienem wiedzieć, o czym mówię.

Jasne — zgodził się Harris i ruszył do drzwi. — Naprawdę przepraszam, że usiadłem na masce twojego auta, inspektorze.

Daj spokój — odrzekł Wohl.



Jedenaście


Siedziba filadelfijskiej gazety „Ledger”, studia WGHA–TV oraz stacji radiowej WGHA–FM znajdowała się przy Market Street, w pobliżu stacji metra na Trzydziestej Ulicy i zbudowano ją — jak Wohl sobie przypomniał, podjeżdżając pod budynek — mniej więcej w tym samym czasie, co stację. Nie były podobne: stacja przy Trzydziestej Ulicy przywodziła na myśl coś na kształt marmurowego greckiego akropolu, a siedzibę filadelfijskich mediów stanowił nowoczesny, choć wielki i imponujący, gmach.

Wohl zwiedzał go kiedyś jako uczeń pierwszej klasy w liceum świętego Józefa podczas zajęć w terenie. Teraz, podchodząc do wejścia, bardzo wyraźnie przypomniał sobie autobus pełen hałaśliwych wyrostków, dokazujących i strofowanych za to prztyczkami w ucho przez księży, odkrywających, że zachowanie dzieciaków nijak nie przystoi młodym katolikom.

Przy obrotowych drzwiach frontowych siedział obecnie strażnik, w środku zaś, w holu wyłożonym marmurową podłogą, za marmurowym kontuarem pracowała recepcjonistka, której towarzyszyło dwóch dodatkowych strażników.

Wohl podał dziewczynie swoją wizytówkę, na której w górnym lewym narożniku znajdowała się pieczątka miasta Filadelfia, w lewym dolnym rogu mieścił się napis DEPARTAMENT POLICJI MIASTA FILADELFIA, pośrodku widniało nazwisko Wohla, a pod nim — nieco mniejszymi literami — jego ranga: INSPEKTOR SZTABOWY. W prawym dolnym rogu był adres: WYDZIAŁ SPRAW WEWNĘTRZNYCH. FRANKLIN SQUARE. Tam też wydrukowano dwa numery telefonu.

Wizytówka była wspaniała i zwykle od razu otwierała Wohlowi wszystkie drzwi, przez które chciał gdzieś wejść.

Na recepcjonistce w Ledger Building nie zrobiła wszakże żadnego wrażenia.

Ma pan oczywiście umówione spotkanie z panem Nelsonem, zgadza się? — zapytała dziewczyna ogromnie protekcjonalnym tonem.

Sądzę, że pan Nelson mnie oczekuje — odparł inspektor.

Recepcjonistka uśmiechnęła się do niego blado, podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła jakiś numer.

Jest w recepcji niejaki pan Wohl, który twierdzi, że pan Nelson go oczekuje.

Zapadła cisza, w trakcie której dziewczyna wysłuchała odpowiedzi, po czym odłożyła słuchawkę.

Przykro mi, proszę pana, ale pan Nelson wyraźnie nie ma pana w planie spotkań — oświadczyła recepcjonistka. — A ponieważ to bardzo zajęty człowiek, jestem pewna, że…

Niech pani zadzwoni jeszcze raz do tej samej osoby i powie jej, że czeka inspektor Wohl z departamentu policji — przerwał jej.

Dziewczyna zastanawiała się przez moment, aż w końcu wzruszyła ramionami i znów wykręciła numer.

Tym razem odłożyła słuchawkę po znacznie dłuższej przerwie. Wyjęła z szuflady podręczny notes i powleczoną plastikiem plakietkę z napisem „Gość”.

Proszę się wpisać w pierwszej pustej linii — powiedziała, a potem zwróciła się do jednego ze strażników: — Proszę zabrać tego pana na dziesiąte piętro.

Drzwi windy na dziesiątym piętrze otworzyły się w kolejnym holu. Patrząc na masywne, mahoniowe biurko, Wohl przez chwilę sądził, że będzie musiał ponownie przejść całą procedurę, jednak nagle z bocznych drzwi wyłoniła się dobrze ubrana, szczupła, siwowłosa kobieta, która uśmiechnęła się do niego.

Jestem sekretarką pana Nelsona, inspektorze — przedstawiła się. — Proszę tędy.

Strażnik usadowił się na krześle obok drzwi windy.

Przepraszam za problemy na dole — dorzuciła kobieta, posyłając mu przez ramię dodatkowy uśmiech. — Może powinien pan powiedzieć recepcjonistce, że jest z policji.

Nic się nie stało — odparł Wohl. Gdyby oświadczył jej, że pokazał dziewczynie wizytówkę ze wszystkimi niezbędnymi informacjami, niczego by to już nie zmieniło.

Zewnętrzne biuro Arthura J. Nelsona, czyli gabinet jego sekretarki, umeblowano połyskującymi antykami i wyłożono perskim dywanem. Na ścianie wisiał olejny portret prezydenta Theodore’a Roosevelta, a obok zdumiewająco realistyczny, wypchany tygrys, bardzo umiejętnie przymocowany do ściany, tak że wydawał się warczeć i gotować do skoku.

Pan Nelson przyjdzie do pana natychmiast, gdy będzie mógł — oznajmiła sekretarka. — Mogę panu podać filiżankę kawy?

Nie, dziękuję — odparł Wohl, po czym bezwiednie wypalił: — Podoba mi się pani kotek.

Pan Nelson zabił go, kiedy skończył college — wyjaśniła i wycelowała palcem w wiszącą na ścianie fotografię w ramce. Inspektor podszedł do wskazanego miejsca i przyjrzał się zdjęciu. Przedstawiało młodego człowieka, w mokrym od potu stroju khaki. Mężczyzna trzymał przy piersi karabin, stopę zaś postawił na martwym tygrysie, przypuszczalnie właśnie tym, który wisiał tu teraz wypchany.

Bengal — rzuciła sekretarka. — To tygrys bengalski.

Robi wrażenie — stwierdził Wohl.

Dokładnie przyjrzał się wypchanemu zwierzęciu, bezsensownie dumając nad sposobem wypchania i zamocowania truchła.

Co jest w środku? — zastanawiał się. — Drewniana rama? A może druciana? Odlew gipsowy? Czy ten czerwony język jest prawdziwy, jakoś zakonserwowany? Jeśli natomiast sztuczny, to z czego?”.

Później przeszedł pokój i wyjrzał przez obwieszone zasłonami okna. Widział stąd dach stacji przy Trzynastej Ulicy, którego klasyczne greckie linie widziane pod tym kątem wyglądały na osobliwie rozrzedzone przez mechanizm klimatyzacji oraz zaskakujący las anten radiowych. Dostrzegł też rzekę Schuylkill, autostradę na bliższym jej brzegu i hangary dla łodzi na dalszym.

Obite drewnem, dwuskrzydłowe drzwi po lewej stronie otworzyły się i z gabinetu Arthura Nelsona wyszło czterech mężczyzn. Wszyscy błyskali wystudiowanymi uśmiechami, toteż Wohl podejrzewał, że prawdopodobnie przed chwilą nieźle wszystkim im się oberwało.

W drzwiach stanął z kolei przystojniak w błękitnej marynarce i szarych spodniach. Był naturalnie znacznie masywniejszy i starszy od młodzieńca uwidocznionego na fotografii z tygrysem, jednak Wohl nie miał cienia wątpliwości, że ma przed sobą Arthura J. Nelsona. Magnat prasowy był doskonale ostrzyżony, a nad jego wargą puszyły się śnieżnobiałe wąsy. „Niesamowity” — ocenił go w myślach Wohl. Biznesmen dobrą chwilę z uwagą studiował twarz gościa.

Przepraszam, że kazałem panu czekać, inspektorze — zagaił. — Proszę wejść.

Poczekał przy drzwiach na Wohla, wyciągając do niego rękę. Jego uścisk był mocny.

Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas, panie Nelson — odparł inspektor. — Proszę przyjąć moje kondolencje.

Dziękuję, bardzo to z pańskiej strony uprzejme — odrzekł Nelson, kiedy wprowadził go do swojego biura. — Ale szczerze mówiąc, wolałbym raczej otrzymać od pana raport, że znalazł pan dowód potwierdzający tożsamość potwora, który zabił mojego syna. A najchętniej dowiedziałbym się, że człowiek ów stawiał opór podczas aresztowania i z tego względu zszedł już z tego dobrego świata.

Wohl na moment znieruchomiał, absolutnie zdumiony tą wypowiedzią.

Och, co, do diabła?! — wytknął sobie w myślach. — Każdy ojciec czułby się tak samo. Ten człowiek ma po prostu w zwyczaju mówić dokładnie to, co mu leży na wątrobie”.

Muszę sobie przyrządzić drinka — mruknął bogacz. Przyłączy się pan do mnie czy też jest to wbrew regułom?

Chętnie przyjmę drinka — odparł Wohl. — Dziękuję.

Piję whisky słodową z odrobiną wody — dodał Nelson. — Ale dysponuję oczywiście także innymi trunkami.

Nie, dla mnie to samo, dziękuję — powiedział inspektor.

Mężczyzna podszedł do barku umieszczonego w jednej z zajmujących całą ścianę jego biura biblioteczek. Inspektor rozejrzał się po pomieszczeniu. Druga ściana była szklana i oferowała ten sam widok rzeki Schuylkill, który widział z biura sekretarki. Na pozostałych ścianach wisiały zwierzęce głowy i zdjęcia Arthura J. Nelsona z różnymi wybitnymi i/albo sławnymi osobami, łącznie z urzędującym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wśród fotografii była też jedna przedstawiająca Nelsona z gubernatorem Pensylwanii, ale żadnej, co Peter skrzętnie odnotował w pamięci, z „jego wysokością” burmistrzem Carluccim.

Nelson przeszedł po dywanie do miejsca, w którym stał Wohl i wręczył mu pękatą, ośmiokątną szklankę z kryształu. Szkocka bez lodu.

Niektórzy ludzie nie lubią takiego trunku — ciągnął Nelson. — Niech pan wypije łyk. Jeśli nie będzie panu smakować, proszę powiedzieć.

Wohl napił się. Whisky była ciężka, ale smaczna.

Bardzo dobra — powiedział. — Smakuje mi. Dziękuję.

Strzelałem do jeleni w Szkocji, jakieś… hmm… dziesięć lat temu. Mój pomocnik pił taką właśnie whisky. Wypytałem go o szczegóły, a on mi o niej opowiedział. Teraz zamawiam ją ze Szkocji. Jak na pewno pan wie, każda szkocka, jaką można kupić w Stanach, to mieszanka.

Bardzo smaczna — powtórzył Wohl.

Za obywatelską sprawiedliwość, inspektorze — wzniósł toast Nelson.

Nie jestem pewien, czy mogę za to wypić, proszę pana — rzekł Wohl.

Pan nie może, ale ja mogę — odparł tamten. — Nie zamierzałem stawiać pana w niezręcznej sytuacji.

Gdybym nie był tu oficjalnie — ciągnął Wohl — kto wie, może wypiłbym z panem za to.

Gdyby stracił pan jedynego syna, inspektorze, tak jak ja straciłem mojego, na pewno pan by za to wypił. Kiedy coś takiego się zdarza, określenia typu „sprawiedliwość” czy „właściwa procedura prawna” zaczynają brzmieć abstrakcyjnie. Człowiek pragnie wyłącznie zemsty.

Miałem powiedzieć, że wiem, jak się pan czuje — odparował Wohl. — Ale oczywiście nie wiem. Nie mogę tego wiedzieć. Jedyne słowa, jakie przychodzą mi do głowy, to zapewnienie, że zrobimy wszystko, co tylko jest w ludzkiej mocy, aby znaleźć osobę, która odebrała życie pańskiemu synowi.

Jeśli zadam proste pytanie, dostanę prostą odpowiedź?

Spróbuję, proszę pana.

Jak wy, gliniarze, radzicie sobie z tym w sensie psychologicznym, no wie pan, kiedy złapiecie kogoś, kto… wiecie to na pewno… jest winien czegoś strasznego, ohydnego, nieludzkiego… takiej zbrodni jak ta… A potem widzicie, jak ten potwór wychodzi z sali sądowej jako wolny człowiek z powodu jakiejś nic nieznaczącej kwestii prawnej albo czułego serduszka za stołem sędziowskim?

Widzi pan, to system — wyjaśnił inspektor po chwili zastanowienia. — Policja, łapiąc sprawcę… przestępcę… stanowi tylko część tego systemu. My, gliniarze, po prostu ze wszystkich sił staramy się dobrze wykonywać naszą pracę. Nie jest naszą winą, gdy inna część systemu nie działa tak, jak powinna.

Jestem w pełni przekonany, że znajdziecie drania, który zadźgał mojego syna — oświadczył Nelson. — Obaj wiemy jednak, co się zdarzy później. Sprawa po długim czasie trafi na wokandę, gdzie jakiś dupek — adwokat wypróbuje wszystkie prawnicze sztuczki, aby wybronić mordercę. A jeśli mu się nie uda, jeśli sąd uzna potwora za winnego, a sędzia będzie miał jaja i skaże faceta na krzesło elektryczne, gnojek odwoła się za dziesięć lat albo prędzej. Istnieje niebezpieczeństwo, że jakiś bojaźliwy sukinsyn na stanowisku gubernatora zamieni mu ten wyrok na dożywocie. Na pewno pan wie, ile kosztuje utrzymanie więźnia. Jest to sumka mniej więcej dwukrotnie wyższa od kosztu wysłania dziecka do któregoś z college’ów Ivy League. Podatnicy dostarczają potworowi trzy posiłki dziennie i ciepłe łóżeczko, w którym może się spokojnie wylegiwać do końca życia.

Wohl nic nie odpowiedział. Nelson wypił drinka i poszedł do barku nalać sobie następnego.

Czy brał pan kiedyś udział — zapytał po powrocie — w aresztowaniu kogoś, kto popełnił naprawdę straszną zbrodnię, podobną do tej dokonanej na moim synu?

Tak, proszę pana.

I nie kusiło pana, żeby na miejscu strzelić draniowi z .38 między oczy, oszczędzając w ten sposób podatnikom kosztów procesu i/albo dożywotniego więzienia?

Nie, proszę pana.

Dlaczego nie?

Prosta odpowiedź? — spytał Wohl. Nelson kiwnął głową. — Mógłbym odpowiedzieć, że wówczas zniżyłbym się do jego poziomu — stwierdził w zadumie. — Ale prawda jest taka, że policjant nie zabija przestępcy z obawy o własną karierę. Wydział wewnętrzny prześwietla wszystkie sytuacje z użyciem broni i…

Sprawiedliwość obywatelska — przerwał mu Nelson, unosząc szklaneczkę. — W tym momencie pomysł samosądu wydaje mi się wspaniały.

On na pewno nie sugeruje, żebym po wyjściu stąd zastrzelił drania, który zadźgał jego syna, na pewno nie — pocieszał się inspektor. — Facet jest po prostu w szoku i w żałobie, a jako magnat prasowy zna metody systemu i teraz, kiedy go weń wplątano, odkrył, że w ogóle mu się ten system nie podoba”.

Wówczas sprawa niemal natychmiast wymyka się spod kontroli — oświadczył Wohl.

Tak, oczywiście — przyznał biznesmen. — Proszę mi wybaczyć, inspektorze, cały ten wywód. Prawdopodobnie powinienem w ogóle przychodzić dziś do pracy, nie w tym stanie psychicznym. Ale wyjście alternatywne polegało na siedzeniu w domu i wyglądaniu przez okno…

Doskonale rozumiem, proszę pana — wtrącił Wohl.

Są jakieś postępy w śledztwie? — spytał Nelson.

Pprzyjechałem do pana bezpośrednio ze Stockton Place — odparł. — Rozmawiałem tam z detektywem, któremu przydzielono sprawę…

Sądziłem, że przydzielono ją panu — przerwał mu Nelson.

Nie, proszę pana. — Wohl pokręcił przecząco głową. — Otrzymał ją detektyw Harris z wydziału zabójstw.

Jaka jest zatem pańska rola w tym śledztwie? Ted Czernick sugerował, że pan jest odpowiedzialny za wszystko.

Komendant Czernick poprosił mnie o informowanie jego i pana na bieżąco o postępach w śledztwie. Mam też dopilnować, żeby detektyw Harris otrzymał całą pomoc, o jaką będzie wnioskował… — wyjaśnił inspektor.

Cóż, podobała mi się myśl, że to pan prowadzi śledztwo — Nelson znów mu przerwał. — Sprawdziłem pana w wydziale wewnętrznym, jakkolwiek poważnie to brzmi, i ustaliłem, że właśnie pan przyłapał na gorącym uczynku Weavera, dyrektora wydziału do spraw mieszkań komunalnych, i tego rzekomego przyjaciela ludzi pracy, J. Francisa Donleavy’ego ze związków. A teraz pan mi mówi, że nie prowadzi tej sprawy…

Sir, niech mi pan wierzy, że komendant Czernick powierzył śledztwo najlepszemu dostępnemu detektywowi wydziału zabójstw. Prowadzenie sprawy o morderstwo wymaga specjalnych umiejętności, proszę pana. Harris jest lepiej przygotowany do takiego śledztwa niż ja…

Dlaczego więc on jest tylko detektywem, a pan inspektorem?!

A potem komendant wezwał mnie i poprosił o porzucenie wszystkich spraw, którymi się zajmuję. Mam obserwować postępy w śledztwie i informować o nich zarówno jego, jak i pana, a także dostarczyć detektywowi Harrisowi wszelkiej pomocy, jakiej będzie potrzebował — powtórzył cierpliwie Wohl.

Arthur J. Nelson przez chwilę przyglądał mu się podejrzliwie.

Sądziłem, że jest inaczej — odparł w końcu. — No, dobrze, więc co ustalił do tej pory pan Harris?

Detektyw Harris sądzi, że z mieszkania zginęło sporo cennych przedmiotów, panie Nelson.

Sam to wymyślił, co? — odparł biznesmen. Jego głos pobrzmiewał gniewem i sarkazmem. — Jaki inny powód zabójstwa mógłby istnieć, poza włamaniem? Mój syn wrócił do domu i nakrył włamywacza, więc włamywacz go zabił. Cóż mogę powiedzieć? Dzięki Bogu, że mojemu synowi nie towarzyszyła jego dziewczyna, bo zginęłaby wraz z nim.

Jego dziewczyna? Jezus Maria, co on wygaduje?!”.

W imieniu detektywa Harrisa, który pragnie jak najszybciej z panem porozmawiać, panie Nelson, chciałem prosić, aby sporządził pan spis cennych rzeczy… biżuterii i innych tego typu przedmiotów, które mogły się znajdować w mieszkaniu pańskiego syna.

Polecę mojej sekretarce skontaktować się z firmą ubezpieczeniową — zgodził się Nelson. — Powinni mieć jakiś spis.

Z garażu zniknął również samochód pańskiego syna, to znaczy jeden z jego samochodów, jaguar.

Który zatem jest już w tym momencie na promie płynącym do Meksyku albo został rozebrany na części — warknął Nelson. — O ile cokolwiek znajdziecie, to co najwyżej tablice rejestracyjne.

Czasami mamy więcej szczęścia — odburknął Wohl. — Szukamy go, oczywiście, tutaj i wzdłuż całego Wschodniego Wybrzeża.

Pewnie rozmawiał pan z przyjaciółką mojego syna? Nie jest raczej prawdopodobne, by jeździła tym autem, ale może dziewczyna wie, gdzie ono stoi. Może na przykład trafiło do warsztatu…?

Panie Nelson, wspomniał pan już raz o przyjaciółce pańskiego syna — zauważył ostrożnie inspektor, podejrzewając ze stąpa po cienkim lodzie. — Może mi pan podać jej nazwisko?

Dutton, Louise Dutton — wyrecytował Nelson. — Nie pan, że to ona znalazła Jerry’ego? Że weszła do jego sypialni i znalazła go zaszlachtowanego?

Nie zdawałem sobie sprawy z relacji łączących tych dwoje — oznajmił Wohl. — Wiem jednak na pewno, że panna Dutton nie posiada jaguara pańskiego syna.

Panna Dutton jest znaną osobowością telewizyjną — ciągnął Nelson. — Nie byłoby dobrze dla publicznego wizerunku, gdyby ujawniono, że jej chłopak mieszkał w tym samym apartamentowcu. Sądziłem wszakże, iż potrafi pan skojarzyć fakty.

Jezu Chryste! — zdenerwował się w myślach inspektor. — Czy ten człowiek naprawdę oczekuje, że w to uwierzę? Czy on sam w to wierzy?”.

Przyjrzał się z uwagą Nelsonowi i nagle wszystko zrozumiał.

Arthur J. Nelson doskonale wie, z kim miał zwyczaj sypiać jego syn i prawdopodobnie wie, że ja to wiem. Po prostu właśnie mi przekazał oficjalną wersję tej historii. Nelson pragnie ukryć fakt, że jego syn był homoseksualistą. Chodzi zapewne nie tylko o próżność samego bogacza… prawdopodobnie także o dobre imię matki denata. Mój ojciec pewnie postąpiłby podobnie”.

Jeśli chodzi o „Ledger” — kontynuował Nelson, patrząc w oczy Wohlowi — poczynimy wszelkie starania, aby oszczędzić pannie Dutton kłopotliwej sytuacji. Mogę tylko mieć nadzieję, że moi konkurenci na rynku wykażą się zrozumieniem.

On oczywiście sądzi, że zdoła jakoś dotrzeć do Louise i nakaże jej znosić w milczeniu artykuły, w których będzie nazywana »dziewczyną Jerome’a Nelsona«? No cóż, w zasadzie dlaczego nie? Zasada »rączka rączkę myje« działa wszędzie”.

Rozumiem, proszę pana — podsumował na głos Wohl.

Dziękuję, że przyjechał pan się ze mną spotkać inspektorze — powiedział Arthur J. Nelson, wyciągając dłoń. — Kiedy zobaczę się z Tedem Czernickiem, powiem mu, jak bardzo doceniam pańską uprzejmość i zrozumienie.

Co dla Petera Wohla oznaczało jednoznacznie: „Rób ci każę, bo w przeciwnym razie wezmę się za ciebie i pożałujesz”.


* * *


Z automatu w holu Ledger Building Wohl zadzwonił do detektywa Tony’ego Harrisa i poinformował go, że sekretarka Arthura J. Nelsona postara się o listę biżuterii i innych kosztowności, które prawdopodobnie znajdowały się w mieszkaniu. Spis będzie zapewne gotowy, gdy Harris zjawi się w siedzibie „Ledgera”.

A potem przekazał Harrisowi słowa Nelsona na temat Louise Dutton wraz z sugestią tamtego, że dziewczyna była przyjaciółką Jerome’a Nelsona. Ostrzegł detektywa, by nie ujawniał seksualnych preferencji Jerome’a, jeśli istniał jakiś sposób uniknięcia tego. Harris nie wydawał się zaskoczony, co z kolei nieco zdziwiło Wohla.

Dzięki za ostrzeżenie — mruknął. — Dam sobie radę.

Nelson mówił też, że jego zdaniem do tej pory przestępcy mogli już rozłożyć jaguara na części — dodał inspektor.

To możliwe. Nie znaleziono jeszcze auta, a jaguary dość łatwo zauważyć, bo nie ma ich zbyt wiele. Albo samochód rozebrano, albo stoi w jakimś doku portowym w Nowym Jorku czy w Baltimore i czeka na załadowanie na statek płynący do Ameryki Południowej. Sądzę jednak, że nie powinniśmy przerywać poszukiwań.

Wohl nie wspomniał o toaście Nelsona za samozwańczą sprawiedliwość obywatelską ani o tym, że biznesmen tak naprawdę chciał usłyszeć, iż sprawcę zastrzelono, ponieważ stawiał opór podczas aresztowania. Och, więcej niż prawdopodobne, że były to tylko czcze pogróżki.

Kiedy inspektor odłożył słuchawkę, zastanowił się nad swoją sytuacją i zdecydował, że nie złoży komendantowi Czrnickowi raportu ze spotkania z Nelsonem. Właściwie nie ma szefowi policji nic ważnego do przekazania. ‘ Zamiast tego odszukał w książce telefonicznej numer WBCL–TV, wrzucił dziesięciocentową monetę w szczelinę automatu i zadzwonił.

Miał prawie tyle samo kłopotów ze skontaktowaniem się Louise, co wcześniej z wejściem do Arthura J. Nelsona, końcu jednak usłyszał w słuchawce głos dziewczyny.

Dutton, słucham.

Z tła dotarły do inspektora ludzkie głosy i inne dźwięki. Raczej nie złapał Louise w jej prywatnym biurze.

Cześć — zagaił.

Cześć — odparła radośnie. — Miałam nadzieję, że zadzwonisz!

Dobrze się czujesz?

Teraz po prostu świetnie — odparła. — Co porabiasz?

Właśnie wyszedłem od Arthura J. Nelsona — wyjaśnił.

Ciężko było?

Powiedział mi, że byłaś dziewczyną Jerome’a — odparował.

Och, nieszczęsny facet! — wybuchnęła. — Nic mu nie wyjaśniłeś?

Nie.

Więc?

Więc? — powtórzył jak papuga.

Więc dlaczego telefonujesz?

Nie wiem — odrzekł.

Co będziesz teraz robił? — spytała.

Muszę pojechać do siebie do biura, a potem wymyślić jakiś sposób odebrania mojego samochodu z miejsca, gdzie stoi zaparkowany, czyli sprzed twojego domu — odpowiedział.

Zapomniałam o nim — jęknęła. — Może odbierzesz mnie stąd po moich wiadomościach o osiemnastej? Mogłabym odwieźć twoje auto albo… coś w tym rodzaju.

Gdzie się spotkamy?

Wejdź do środka — odparła Louise. — Uprzedzę w recepcji.

W porządku — oznajmił. — Dziękuję ci.

Nie wygłupiaj się — stwierdziła, po czym dodała — Peterze, nie zapomnij oddać swój mundur do prasowalni.

Okej — powiedział i zaśmiał się. Louise się rozłączyła.

Kiedy odwieszał słuchawkę, uświadomił sobie, że nadal się uśmiecha. Co więcej, czuł się bardzo szczęśliwy. W jej zainteresowaniu jego mundurem było coś bardzo wzruszającego i niesamowicie intymnego. Później pomyślał, że gdyby zadzwonił do Barbary Crowley, jej przypomnienie o konieczności odwiedzenia pralni raczej by go rozdrażniło, zamiast rozczulić.

Czy na tym polega miłość?”.

Zjechał z drogi, aby przed jazdą do centrum wziąć z domu mundur, w przeciwnym razie znowu mógł o nim zapomnieć.

Nie siedział przy biurku w swoim biurze nawet trzy minuty, gdy wszedł główny inspektor Dennis V. Coughlin i usadowił się na krześle naprzeciwko niego.

Jeannie pytała, gdzie byłeś ubiegłej nocy, Peterze — spytał Coughlin. — Pytała mnie w domu żałoby — dodał znacząco.

Nie dotarłem tam — odparł Wohl. — A później… Wie szef, co się zdarzyło.

Sądzisz, że sprostasz roli żałobnika niosącego trumnę? — spytał Coughlin pozbawionym emocji tonem.

Jeśli Jeannie tego zechce, na pewno podołam — zapewnił go.

Właśnie tak jej odpowiedziałem — stwierdził główny inspektor. — Bądź w Marshutz & Sons około wpół do dziewiątej. Pogrzeb jest o jedenastej.

Będę — zapewnił Wohl. — Szefie, mój ojciec sugerował, żebym włożył mundur.

Główny inspektor Coughlin zastanawiał się przez moment.

I co postanowiłeś?

Póki nie padła pańska propozycja z niesieniem trumny, zamierzałem go włożyć, ale teraz…

Myślę, że to dobry pomysł, Peterze. Wszyscy niosący ciało Dutcha powinni być w mundurach — stwierdził Coughlin. — Zadzwonię do żony, niech odda mój do wyprasowania.


* * *


Funkcjonariusz Anthony F. Caragiola, który jechał do pracy na zmianę od szesnastej do północy, zerknął na zegarek na nadgarstku, po czym wszedł do lokalu Gene & Jerry’s Restaurant & Sandwiches, znajdującego się naprzeciwko stacji końcowej metra przy Bridge Street. Miał czas na filiżankę kawy i drożdżówkę, zanim wejdzie na schody, wsiądzie w kolej podziemno–nadziemną i pojedzie do pracy.

Funkcjonariusz Caragiola, który nosił białą czapkę wydziału ruchu drogowego, był policjantem od jedenastu lat, a teraz liczył sobie lat trzydzieści cztery. Był wielkim, śniadym mężczyzną, na którego obliczu widać było spustoszenia spowodowane przebywaniem na dworze dzień po dniu, w gorącu i w chłodzie, w deszczu i w słońcu.

Caragiola usadowił swoje wielkie ciało na jednym z okrągłych stołków przy ladzie, zamachał na powitanie kelnerce, tęgiej blondynce, po czym wziął sobie ze szklanej gablotki drożdżówkę. Przez większość swojego życia mieszkał trzy przecznice dalej, obecnie z żoną i czwórką dzieci. Kiedy pojawiał się jakiś problem w Gene & Jerry, na przykład zachorowała jedna z kelnerek lub jeden z kucharzy, żona funkcjonariusza, Maria — o ile udało jej się znaleźć opiekunkę do dzieci — przychodziła do knajpki i zastępowała nieobecną osobę.

Kelnerka postawiła przed Caragiola porcelanowy kubek i trzy małe pojemniczki ze śmietanką.

Jak leci?

Nie mogę narzekać — odparł policjant. — A tobie? Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i odeszła. Tony Caragiola ostrożnie otworzył trzy pojemniczki i uważnie wlał ich zawartość do swojej kawy, po czym zamieszał.

Usłyszał jakiś syk i spojrzał na czarne drzwi wahadłowe, prowadzące do kuchni. Stała tam Gene, kiwając na niego palcem. Gene nazywała się Eugenia Santalvaria i była korpulentną brunetką po pięćdziesiątce. Sześć miesięcy wcześniej pochowała swojego męża, Gerimina, po trzydziestu trzech latach małżeństwa.

Caragiola zsunął się ze stołka i z kawą w ręku ruszył do niej. Minął ladę, przeszedł drzwi i znalazł się w kuchni.

Tony, może to coś ważnego, a może nie — Gene Santalvaria zaczęła mówić po angielsku, a następnie przeszła na włoski. Zauważyła na zewnątrz dwóch wałkoni — dużego, tłustego flejtucha i małego faceta, który jej zdaniem wyglądał na Latynosa. Siedzieli od dobrych kilku godzin w starym volkswagenie. Może zamierzali obrabować jakiś lokal lub sklep na tej ulicy, może sprzedawali narkotyki albo coś w tym rodzaju. W każdym razie co jakiś czas jeden z nich wysiadał z auta i wchodził po schodach, wiodących na peron końcowej stacji kolejki nadziemnej, po kilku minutach zaś schodził po nich i wracał do auta. Gene nie chciała dzwonić na policję, ponieważ być może nie było powodu do interwencji, ale gdy Caragiola wszedł, pomyślała, że powie o nich jemu.

Sprawdzę ich — obiecał funkcjonariusz.

Opuścił kuchnię, podszedł do frontowego okna restauracji i — popijając kawę — poszukał wzrokiem volkswagena. W aucie rzeczywiście siedzieli dwaj mężczyźni. Za kierownicą tkwił duży, tłusty brudas z hipisowską opaską na czole; rozwalony na siedzeniu, wyglądał, jakby spał. Akurat w tym momencie otworzyły się drzwi od strony pasażera i mały facet — Gene miała rację, był Latynosem — wysiadł, rozejrzał się w lewo i w prawo, czy nie nadjeżdża jakiś pojazd, po czym przekroczył ulicę i wspiął się na schody prowadzące na peron. Mężczyzna prezentował się paskudnie — niski, drobny sukinsyn.

Funkcjonariusz Caragiola postawił kawę na ladzie i szybko wyszedł z Gene & Jerry’s, przekroczył ulicę i ruszył po schodach za Latynosem.

Dotarł na peron, akurat gdy wjeżdżał pociąg. Wszystkie osoby wsiadły do wagonów, z wyjątkiem małego Latynosa, który nie zamierzał odjeżdżać stąd do centrum. Wyraźnie czekał na jakiegoś przyjezdnego. Może na klienta — jeżeli kupował lub sprzedawał narkotyki.

Funkcjonariusz Caragiola schował się za schodami, aby mały Latynos go nie dostrzegł. Czekał. Ludzie zaczęli wchodzić po schodach na peron. Po chwili nadjechał z centrum i odjechał pociąg, a pięć minut później znów pojawiła się kolejka na drugim peronie. Wszystkie stojące na peronie osoby wsiadały do wagonów, a mały Latynos za każdym razem zostawał.

Tony Caragiola wyszedł zza schodów i podszedł do mężczyzny.

Mogę z tobą zamienić słówko, kolego? — zapytał.

Na jaki temat?

Tony widział, że mały Latynos jest wkurzony. Prawdopodobnie znał swoje prawa obywatelskie i wiedział, że policjant nie może bez sensownej przyczyny zadawać mu żadnych pytań.

Może mi powiesz, co robicie ty i przyjaciel z volkswagena?

Wydział antynarkotykowy — odburknął mały Latynos. — Mogę ci pokazać odznakę, ale nie tutaj.

Kto jest twoim porucznikiem? — naciskał Tony.

Porucznik Pekach.

Tego nazwiska funkcjonariusz Caragiola nie znał.

Myślę, że lepiej pokaż mi swoją odznakę — powiedział.

Cholera! — warknął Latynos. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął odznakę. — W porządku? — spytał.

Właścicielka restauracji twierdziła, że zachowujecie się podejrzanie — ciągnął Tony Caragiola.

Tak, jasne, nie dziwię się.

Funkcjonariusz Jesus Martinez schował odznakę do kieszeni i ruszył po schodach w dół. Funkcjonariusz Anthony Caragiola szedł jakieś sześć metrów za nim. Wrócił do Gene i zapewnił ją, że wszystko jest w porządku i nie powinna się przejmować mężczyznami w aucie. Później ponownie przeszedł przez ulicę, wspiął się na schody i dotarł na peron, z którego miał odjechać do pracy.

Funkcjonariusz Martinez wsiadł do volkswagena. Przez dobrą minutę patrzył spode łba na Charleya McFaddena, który spał, pochrapując, w końcu dźgnął go mocno palcami w żebra. Zaskoczony McFadden usiadł prosto.

Co się dzieje?

Pomyślałem, że zechcesz o tym wiedzieć, dupku. Babka z restauracji nasłała na nas policję. Twierdziła, że wyglądamy podejrzanie.


* * *


Za kwadrans siedemnasta Peter Wohl pojechał do Marshutz & Sons. Gdy wszedł po szerokich stopniach wiktoriańskiego budynku, dostrzegł wychodzących Moffittów — Jean, chłopców i matkę Dutcha.

Jean Moffitt nosiła czarną sukienkę i kapelusz z woalką. Chłopcy byli w garniturach. Gertrude Moffitt miała na sobie czarną suknię i kapelusz, lecz bez woalki.

Witaj, Peterze — zagaiła Jean Moffitt i wyciągnęła rękę w rękawiczce.

Witaj, Jeannie — odparł Wohl.

Znasz Matkę Moffitt, nieprawdaż?

Tak, oczywiście — odrzekł. — Dzień dobry, pani Moffitt.

Wychodzimy coś zjeść — powiedziała Gertrude Moffitt. — Zanim zaczną się schodzić ludzie po pracy.

Bardzo mi przykro, pani Moffitt, z powodu Dicka — stwierdził inspektor.

Jego bliscy przyjaciele, z których kilku nawet nie znałam — kontynuowała Gertrude Moffitt — zjawili się w domu mojego syna ubiegłej nocy.

To było jawne upomnienie.

Jeannie — natychmiast odparował Wohl. — Wybacz, że nie mogłem wczoraj przyjechać.

Twoja matka cię usprawiedliwiła — odparła Jean Moffitt. — Czy Denny Coughlin cię spytał…?

O to, czy zechcę nieść trumnę? — upewnił się inspektor, a kiedy kobieta kiwnęła głową na potwierdzenie, powiedział szybko: — Tak. Będę zaszczycony.

Dennis Coughlin był sierżantem, kiedy niósł trumnę z moim Johnem, niech spoczywa w pokoju — wtrąciła Gertruda Moffitt. — Teraz zaś, jako główny inspektor, zrobi to samo dla mojego Richarda.

Mamo, zaprowadź chłopców do samochodu, dobrze? — rzuciła do niej Jean. — Muszę porozmawiać z inspektorem Wohlem. — Za swoją prośbę otrzymała od Matki Moffitt okropne spojrzenie, które wszakże wyraźnie w ogóle jej nie speszyło. Wręcz przeciwnie, popatrzyła twardo na teściową i przyglądała się jej, póki tamta nie ruszyła z dziećmi po schodach w dół. — Opowiedz mi o tej babce z telewizji, Peterze — poprosiła w końcu.

Co takiego?

Czy właśnie z jej powodu nie przyszedłeś do mojego domu wczoraj wieczorem? Bałeś się, że cię spytam?

Nie wiem, o czym mówisz, Jeannie — bąknął Wohl.

Mówię o Louise Dutton z Kanału 9 — uściśliła. — Było coś między nią i Dutchem? Muszę wiedzieć.

Gdzie to słyszałaś?

Tak się mówi — odparła. — Zatem do mnie też dotarło.

Więc źle słyszałaś — zapewnił ją.

Wydajesz się tego dość pewny — odcięła się Jeannie Moffitt z sarkazmem w głosie.

Bo wiem to na pewno — odrzekł.

Peterze, nie okłamuj mnie — jęknęła Jeannie.

Louise Dutton i ja spotykamy się, jakby to określiła moja matka, gdyby się o nas dowiedziała — wyjaśnił Wohl.

Stąd wiele o niej wiem.

Oczy Jean rozszerzyły się ze zdumienia.

Naprawdę? — zapytała i Wohl zrozumiał, że mu uwierzyła.

To coś w rodzaju tajemnicy poliszynela — tłumaczył cierpliwie. — Plotkarze po prostu co nieco pokręcili. Wspominają nie o tym policjancie, o którym trzeba.

Sądziłam, że widujesz się z tą pielęgniarką… Jak ona się nazywa? Barbara…

Crowley — dokończył za nią inspektor. — Widywałem się.

I twoja matka nic nie wie?

Nie. I na razie chciałbym zachować tamtą spraw w sekrecie — mruknął.

Spojrzała mu w oczy, po czym wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

Och, cieszę się, że na ciebie wpadłam — zawołała.

Dutch był szczęśliwy w małżeństwie z tobą, Jeannie — odparł Wohl.

Boże, mam taką nadzieję — odrzekła, a następnie odwróciła się i zbiegła po schodach.

Peter Wohl wszedł do domu pogrzebowego. W korytarzach tłoczyło się mnóstwo ludzi. Jedna trzecia mężczyzn była w mundurach, a inspektor pomyślał, że spośród pozostałych dwóch trzecich cywili większość to również policjanci.

Odczekał swoje w kolejce, wpisał się do księgi dla gości i ruszył do Zielonej Sali.

Trumnę z ciałem Dutcha prawie całkowicie przesłaniały kwiaty, a przy każdym jej końcu w postawie na baczność prężył się funkcjonariusz drogówki w wyjściowym mundurze. Wohl znów odstał swoje i — gdy przyszła jego kolej — podszedł i klęknął na klęczniku przed trumną.

Bez zastanowienia przeżegnał się. Dutcha chowano w mundurze.

Wygląda — pomyślał — jakby dopiero co wyszedł od fryzjera”. A później przemknęła mu przez głowę kolejna zuchwała myśl. „Znowu musiałem kryć twój tyłek, Dutch. Tym razem wszakże po raz ostatni”.

Nagle, zaskakując tym samego siebie, poczuł w gardle wielką grudę, w oczach zaś wielkie łzy.

Trwał nieruchomo, z pochyloną głową, póki nad sobą nie zapanował. Dopiero wtedy wstał i odszedł.



Dwanaście


Karl August Fenstermacher wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w roku 1837, jako dwulatek. Jego ojciec związał się tutaj umową na okres czterech lat z Fritzem W. Diehlem, który przyjechał do USA dwadzieścia lat wcześniej z tej samej wsi — z Mochsdorfu w Królestwie Bawarii. Pan Diehl miał w Filadelfii zakład rzeźnicki. Dobrze sobie radził, więc w pewnym momencie zaczął potrzebować godnego zaufania pomocnika. Jego brat, Adolph, który pozostał w Mochsdorfie, polecił mu właśnie Johanna Fenstermachera i mężczyźni doszli do porozumienia.

Diehl opłacił podróż Fenstermacherowi, jego żonie i trójce ich dzieci, zapewnił im kwatery mieszkalne nad swoim sklepem, a także ubrania i pożywienie. Pod koniec czteroletniego okresu, gdyby Fenstermacher okazał się oddanym i dobrym pracownikiem, Diehl miał mu zaoferować wybór: stanowisko w firmie lub sto dolarów, by młodzieniec mógł wybrać inną drogę życiową.

Johann Fenstermacher okazał się tak dobrym pracownikiem, że Diehl już pod koniec drugiego roku z wymaganych czterech zwolnił go z umowy terminatorskiej. Zbiegło się to z otwarciem straganu Diehla („U Fritza Diehla. Wyborne wędliny i świeże mięso”) na targowisku przy Dwunastej Ulicy. W roku 1860, kiedy Diehl otworzył rzeźnię tuż za rogatkami miejskimi, firma nazywała się już „Diehl & Fenstermacher. Dostawcy hurtowi mięsa”. Obaj mężczyźni uważali, że Bóg jest dla nich tak dobry, jak tylko może.

A jednak pomylili się — na swoją korzyść. Wybuchła bowiem wojna domowa, a wraz z nią pojawił się nieograniczony popyt na mięso wędzone, suszone oraz w puszkach. I tak obaj rzeźnicy stali się bogaczami. Fritz Diehl wsiadł wówczas na parowiec Norddeutscher Lloyd i popłynął z Filadfii do Bremy. Wrócił do Mochsdorfu, gdzie sprezentował 1uterańskiemu kościołowi pod wezwaniem świętego Jana witraże. Zmarł w Mochsdorfie w wyniku wylewu na dziesięć dni przed ich oficjalnym poświęceniem.

Wdowa po nim postanowiła pozostać w Niemczech. Od tego dnia do swojej śmierci Johann Fenstermacher skrupulat nie wysyłał jej połowę dochodów przedsiębiorstwa, chociaż po latach zmienił jego nazwę na J. Fenstermacher & Sons Jego syn, Karl Fenstermacher, zachował nazwę po śmierci ojca, która nastąpiła tuż przed wojną hiszpańsko–amerykańską. Wykupił udziały brata i utworzył J. Fenstermacher & Sons, Incorporated.

Karl przekazał interes synowi, Fritzowi, w roku 1910, kiedy miał siedemdziesiąt pięć lat. Żył jeszcze sześć lat. Na początku 1916 roku, widząc, że jego ojciec słabnie, Fritz Fenstermacher poszedł do Francisca Scalamandre’a, właściciela największej firmy kamieniarskiej w Filadelfii (tak jak J. Fenstermacher & Sons, Inc. był największy producentem mięsa) i zamówił budowę odpowiedniego grobowca, w którym jego matka i ojciec mogliby razem spoczywać aż po wieczność.

Pomnik wzniesiono na cmentarzu Cedar Hill przy Cheltenham Avenue w północno–wschodniej Filadelfii. Powstał z najpiękniejszego granitu wytwarzanego w Barre, stan Vermont. Starszy syn Francisca Scalamandre’a, Guigliemo, osobiście wyrzeźbił wysoki na trzy metry posąg anioła Gabriela z rozłożonymi ramionami, osobiście też nadzorował jego montaż na dachu grobowca oraz instalację obu okien witrażowych i solidnych drzwi z brązu.

Karl Fenstermacher został tam złożony na wieczny spoczynek 11 grudnia 1916 roku, podczas śnieżycy. Jego żona zmarła i została pochowana w tym samym grobowcu osiem miesięcy później.

Leżeli tam razem, przez nikogo nie niepokojeni, w brązowych trumnach w marmurowym grobowcu za solidnymi drzwiami z brązu, do czasu, gdy kilka miesięcy przed strzelaniną w Waikiki Diner, Gerald Vincent Gallagher, uciekając jednocześnie przed policją i pewnym afroamerykańskim sprzedawcą heroiny, odkrył nagle, że opiera się o masywne drzwi z brązu.

Gallagher uznał wówczas, że opuszczenie cmentarza jest dla niego w tym momencie zbyt ryzykowne. Zarówno policjanci, jak i przeklęty czarnuch naprawdę chcieli go dopaść, stanowił zatem znaleźć sobie kryjówkę, jakieś pomieszczenie, w którym nie byłby narażony na kontakt z cholernym wiatrem i śniegiem. Podejrzewał, że w przeciwnym razie zamarznie, cholera, na śmierć.

Gerald Vincent Gallagher potrafił bez najmniejszego wysiłku rozprawić się z masywnym zamkiem solidnych drzwi. Wystarczył mu ostry śrubokręt, który przypadkowo miał przy sobie. A później spędził następne cztery godziny w grobowcu Karla Fenstermachera. Drżał z zimna, lecz nie zamarzał i nie wiał na niego śnieg.

Następnym razem, gdy wrócił na cmentarz Cedar Hill, był lepiej przygotowany. Miał ze sobą puszki mięsne i tuzin dużych, grubych, białych świec z czystego wosku pszczelego, które zwędził z greckiego kościoła prawosławnego pod wezwaniem świętego Jerzego. Przede wszystkim paliły się bez dymu, a poza tym Gallaghera zdumiała ilość ciepła, jaką dawał ten stężały alkohol czy to, z czego, cholera, się składały.

A kiedy wybiegał z Waikiki Diner, pierwszą jego myślą był cmentarz. Czuł, że jeśli tylko zdoła dobiec do pieprzonego cmentarza, będzie ocalony. Nie pierwszy ani nie piąty raz uciekał przed policją i krył się na cmentarzu, czekając, aż sytuacja się uspokoi.

Gdy znalazł się w grobowcu Karla i Marii Fenstermacherów i niemal cały strach go opuścił, a Gallagher odzyskał oddech i zyskał czas na przemyślenie wszystkiego, od razu pomyślał sobie, że kiedy znów się spiknął z Dorothy Ann, tak naprawdę powinien natychmiast kopnąć tę głupią sukę w dupę. Miała przecież tylko stać przed lokalem i patrzeć, czy nie nadjeżdża policja! A laska swoim głupim wyskokiem wpakowała go teraz w niezłe tarapaty. W przeciwnym razie odpowiadałby jedynie za włamanie. Nie miał dotąd żadnych n ważniejszych przestępstw w swoich aktach. Za zwykły napad każdy publiczny obrońca, nawet pozbawiony mózgu, mógłby mu załatwić ugodę, która oznaczałaby nie więcej niż rok w więzieniu Holmesburg, a przy odrobinie szczęścia — może zaledwie dozór sądowy.

Jednak w chwili, w której dziewucha oddała strzał z tego pieprzonego pistoletu, sprowadziła na nich poważne kłopoty. Chyba najgłupszym, cholernym wyskokiem, jaki mogła zrobić, był strzał do policjanta. Takie przestępstwo podpada pod usiłowanie zabójstwa, a pieprzona policja pociągnie dosłownie za wszystkie dostępne sznurki i Gallagher stanie przed sędzią Mitchellem Robertsem, zwanym „Ciętym Mitchem” i słynącym z wydawania najwyższych wyroków. Roberts uważał, że zamierzenie się na policjanta jest gorsze niż wysadzenie w powietrze Watykanu z papieżem w środku. A cóż dopiero strzał do funkcjonariusza!

Dzięki Bogu, że Dorothy Ann nie trafiła. Przebiegając przez Waikiki Diner, Gallagher dostrzegł wszak kątem oka, że policjant czy też detektyw, kimkolwiek sukinsyn był, zastrzelił laskę. Gdyby ona trafiła gnoja, dla Gallaghera oznaczałoby to cholerny koniec. Byłby starym dziadem po wyjściu z pierdla.

Kolejna myśl przemknęła mu przez głowę. Może policjant trafił ją i zabił po wymianie strzałów. Dobrze by było, gdyby głupia suka nie żyła, bo wówczas nie mogłaby na niego donieść. Kasjerka za bardzo się bała i na pewno nie była w stanie go zapamiętać, a cóż dopiero zidentyfikować. Najlepiej gdyby nie żyli oboje — i Dorothy Ann, i gliniarz. Wtedy nikt nie będzie mógł go wskazać.

Kłopot polegał na tym, że istniało inne pieprzone prawo, które chyba mówiło, że jeśli podczas włamania lub innego przestępstwa zginął któryś ze sprawców, wówczas za tę zbrodnię odpowiadali jego wspólnicy. Więc jeśli policjant zabił Dorothy Ann, o to morderstwo policja mogła obwinie jego, Gallaghera. Chyba.

W czasach, gdy wcześniej bywał w mauzoleum, Gerald Vincent Gallagher (stało się to niemal jego sposobem zabijania wolnego czasu) brał śrubokręt i pracował nad ramką, łączącą małe kawałki witrażowego szkła. Dłubał w miejscu, które pozwoli mu usunąć mały kawałek szkła i obserwować, co się dzieje wokół. Wszystkie cztery ściany grobowca ozdobiono witrażami.

Gallagher nie przebywał w mauzoleum nawet pół godziny gdy przez otwór, który uzyskał wcześniej dzięki wyjęciu kawałka witrażowego szkła, dostrzegł samochód policyjny, jadący powoli przez cmentarz Cedar Hill. Właściwie nie tyle samochód policyjny, co wóz policji drogowej — Gallagher odkrył ten fakt, gdyż widział w samochodzie dwóch funkcjonariuszy, a innymi policyjnymi autami jeździł zazwyczaj jeden policjant. Funkcjonariusze drogówki byli prawdziwymi podłymi skurwysynami, którzy w każdej chwili mogli człowieka po prostu zastrzelić.

Powiedział sobie, że tak naprawdę nie ma się o co martwić, bo przecież nie pierwszy raz widzi przejeżdżający przez cmentarz wóz policyjny, który go szuka. Policja na pewno nie znajdzie go tym razem — tak jak przedtem. Na pewno uważają, że ukrywa się za jakimś nagrobkiem, drzewem lub czymś tego typu. Nie wpadną na to, że schował się w jednym z tych marmurowych domów czy jak się je, cholera, nazywa. Przejadą przez cmentarz raz, może dwa razy. Albo w ślad za tym pierwszym wozem podąży jeszcze kilka. Ale prędzej czy później się poddadzą.

Każdy by się poddał — prędzej czy później. Nie było to przecież jedyne włamanie w Filadelfii. Na Roosevelt Boulevard i Frankford Avenue doszło zapewne ostatnio do wielu innych włamań i kraks. A może jakiś facet stłukł gdzieś w pobliżu żonę i teraz policja węszy, wypatrując drania.

Gallagher wiedział, co powinien zrobić — posiedzieć cicho, aż sobie odpuszczą, a potem zwiać, w cholerę, z miasta. Miał pieniądze, całe trzysta osiemdziesiąt dolców. Podstawowym powodem, dla którego trafili oboje do Waikiki Diner, był brak dodatkowych, wszawych stu dwudziestu dolców. Diler miał towar, dobre paskudztwo, ale chciał pięćset dolców i nie zamierzał im zaufać, chociaż go zapewniali że brakującą setkę z hakiem oddadzą, gdy sprzedadzą dość działek na ulicy, by go spłacić.

Gdyby tylko skurwysyn był rozsądny, nic z tego wszystkiego by się nie zdarzyło!” — powiedział sobie w myślach Gallagher.

Mimo iż starał się o tym nie myśleć, zaczął podejrzewać że naprawdę tkwi w głębokim gównie, ponieważ nie tylko coraz więcej wozów policyjnych, zarówno policji drogowej jak i zwykłej, z dystryktu, ciągle przejeżdżało cmentarz, ale pojawiły się także piesze patrole. Nigdy przedtem nie widział tu takich tłumów!

I tak nie miał dokąd uciec, włożył więc małe kawałki witrażowego szkła na miejsce, po czym usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Miał tylko nadzieję, że nikt nie przyjdzie szukać go tu, w środku.

Zapadał zmrok, w ciemnościach sytuacja wyglądała nieco lepiej, Gallagher zdecydował jednak, że najlepiej zachowywać się cicho i nie zapalać żadnej z greckich świec. Jeśli policjanci zaczną się rozglądać, któryś może zauważyć płomień.

Zdjął kurtkę, zrobił sobie z niej poduszkę, położył się na podłodze mauzoleum i zasnął.

Obudził się w środku nocy, rozejrzał i zobaczył reflektory kolejnego auta wjeżdżającego na cmentarz. Pojazd zatrzymał się i zgasił światła. Parę minut później, gdy Gallagher nadal usiłował rozgryźć, co zamyśla kierowca pierwszego auta, pojawiły się kolejne reflektory i na cmentarz wjechał następny samochód. Gallagher widział, że pierwsze auto należało do policji, teraz odkrył, że drugie również. A kilka minut później pojawił się trzeci wóz policyjny, który zaparkował obok dwóch pierwszych.

I wtedy zrozumiał, o co chodzi. Gliniarze tu spali, oto co robili! Mieli jeździć po mieście, patrolując ulice i szukając przestępców, a oni zamiast tego parkowali na cholernym cmentarzu i ucinali sobie pieprzoną drzemkę!

Geralda Vincenta Gallaghera oburzył ten rażący przykład zaniedbania obowiązków służbowych.

Rano obudził się głodny, uznał wszakże za cholerną głupotę próbę wyjścia akurat teraz, toteż czekał. W południe zaledwie sto metrów od niego odbył się jakiś pogrzeb. Właściwie grabarze zaczęli się przygotowywać do tego pogrzebu już nieco po ósmej rano — wykopali dziurę, spuścili w nią betonową kryptę, po czym układali sztuczną trawę na stos ziemi, którą wydobyli z otworu. Następnie postawili namiot i nieznane mu z nazwy urządzenie do opuszczania trumny w dziurę.

Gallagher nigdy nie obserwował podobnych czynności, więc widok okazał się dla niego interesujący i pomógł mu zabić czas. Podobnie jak sam pogrzeb. Była to jakaś niedorzeczna protestancka ceremonia, pastor modlił się długo i głośno, a potem, kiedy wreszcie skończył, wszyscy uczestnicy pozostali wokół dziury. Całowali się, ściskali sobie ręce, gawędzili serdecznie i uśmiechali się, jak gdyby znaleźli się na przyjęciu, a nie na pogrzebie.

W końcu wszyscy odeszli i faceci z domu pogrzebowego uruchomili jakąś maszynerię, dzięki której trumna zaczęła opadać do dziury. Kiedy całkowicie zniknęła w otworze, grabarze odczepili jeden koniec cienkich zielonych rzemieni, które przytrzymywały trumnę, i wyciągnęli je spod niej.

Pojawiła się ciężarówka i mężczyźni załadowali maszynerię, składane krzesła, złożony namiot, a następnie sztuczną trawę. Wtedy ciężarówka odjechała i znów pojawiła się ekipa, która wcześniej opuszczała do dziury betonową kryptę. Jeden z mężczyzn zamieszał cement czy klej w plastikowym wiadrze, wskoczył do dziury z wiadrem i kielnią, po czym rozsmarował cement czy coś na krypcie. Potem grabarze opuścili wieko, zatrzasnęli je i wreszcie odjechali.

W tym momencie z głębi cmentarza nadeszło kilku starszych mężczyzn. Przy użyciu łopat wsypali ziemię do dziury, zmoczyli ją wodą z węża, by lepiej się ubiła i w końcu położyli prawdziwą trawę na szczyt grobu. Podlali ją. Nadal pozostało sporo ziemi i Gallagher przypuszczał, że mężczyźni gdzieś ją wywiozą.

Do tej pory zrobiła się godzina szesnasta, a on był cholernie głodny!

Już miał opuścić grobowiec, gdy znów nadjechał jakiś samochód. Wysiadło z niego trzech mężczyzn. Wyglądali jak ojciec z dwoma synami. Podeszli do grobu i stary stał tam przez minutę, aż zaczął płakać. Dwaj młodsi szybko poszli za jego przykładem i także się rozszlochali. W końcu młodzi otoczyli ramionami starszego, prawdopodobnie ojca, po czym zaprowadzili go z powrotem do auta i odjechali.

Gerald Vincent Gallagher poczekał, czy trzej mężczyźni nie rozmyślą się i nie wrócą, potem ostrożnie rozejrzał się na wszystkie strony, pragnął bowiem zyskać pewność, że żaden wóz policyjny nie zrobi sobie kolejnej powolnej wycieczki przez Cedar Hill, ostatecznie jednak — po uważnym wstawieniu na miejsca wszystkich usuniętych kawałków witrażu i przykręceniu ramki, aby nie zdmuchnął jej wiatr — szybko otworzył drzwi z brązu, chrząkając z wysiłku, chrząknął znów, gdy zamykał je pchnięciem, a potem ruszył ku wąskiej asfaltowej drodze, prowadzącej do wyjścia.

Minął grób, którego tworzenie oglądał. Były na nim i wokół niego kwiaty warte chyba z tysiąc dolarów, pozostawione, by zgniły. Gallagher nie mógł zrozumieć, jak można po prostu wyrzucić w błoto tyle cholernych pieniędzy!

Pięć minut później znalazł się na stacji końcowej przy skrzyżowaniu Bridge Street i Pratt Street. Według zegara w oknie jednego ze sklepów była 16.55. Zegar na pewno dobrze chodził. Terminal i wagony kolejki pełne będą ludzi wracających z pracy lub jadących do centrum. Gallagher wiedział, że bez trudu wmiesza się w tłum. Będzie ostrożny, kiedy pociąg wjedzie na peron, poszuka wzrokiem ewentualnych policjantów, którzy mogą przyjechać metrem i przeszkodzić mu w wejściu do wagonu.

Zamierzał pojechać do centrum, na Market Street, zejść do tunelu i ze stacji podmiejskiej pojechać do przesiadkowej przy Trzydziestej Ulicy. Tam na Pennsylvania Railroad kupi bilet do Baltimore. Dowie się, kiedy odchodzi pociąg, pójdzie do męskiego kibelka i przesiedzi w nim czas pozostały do odjazdu pociągu. W ostatniej chwili popędzi na peron, wsiądzie do wagonu i… będzie wolny.

W Baltimore znał paru dilerów — jeśli nadal działają interesie narkotykowym, zdobędzie coś, co go postawi na i Sytuacja zaczynała go nieco irytować i musiał się odbić od dna. To był jego priorytet. Później zdecyduje, co robić dalej.

Mijał lokal Tates, gdzie od zapachu pizzy zaburczało mu w brzuchu. Zatrzymał się, podszedł do okienka i zamówił kawałek pizzy oraz colę. Kiedy dostał napój, natychmiast go wypił. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo był spragniony.

Jeszcze raz — polecił, pchając kubek ku chłopakowi za ladą na której położył również kolejnego dolara. Obok Tatesa stał kiosk z gazetami o nazwie — ktoś uważał chyba, że to dobry, kurwa, dowcip — „Twój Kiosk”.

Gallagher wypił kilka łyków drugiej coli, postawił kubek na pokrywie kubła na śmieci i — gryząc pizzę — podszedł do stojaka z gazetami. Postanowił przejrzeć „Philadelphia Daily News”, zerknąć na nagłówki. Może w środku znajdzie coś na temat Waikiki Diner.

I znalazł! Na pierwszej stronie widniały dwie fotografie — pierwsza przedstawiała jakiegoś policjanta w mundurze, druga zaś jego, Geralda Vincenta Gallaghera! Nagłówek, wielkimi literami, pytał: ZABÓJCA POLICJANTA?.

Pod zdjęciami zamieszczono historię, która zaczynała się stwierdzeniem:


Intensywne, obejmujące zasięgiem całe miasto, poszukiwania Geralda Vincenta Gallaghera. Policja uważa, że właśnie Gallagher jest mężczyzną, który uciekł z Waikiki Diner po wczorajszym napadzie, w którym został śmiertelnie postrzelony kapitan policji, Richard C. Moffitt.


Przestępca poczuł bolesny ucisk w żołądku, po kręgosłupie przemknęło mu coś zimnego, a włoski na karku stanęły dęba. Wypluł kawałek pizzy, który akurat przeżuwał i ostrożnie położył go na pokrywie śmietnika, tuż obok kubka z colą.

Ruszył przed siebie, zamierzając ominąć „Twój Kiosk” Na końcu budynku znajdowały się szklane drzwi, prowadzące do salonu bingo na piętrze, a dalej zadaszone schody wiodące na peron kolejki nadziemno–podziemnej.

Popatrzył na drzwi i zobaczył w nich odbicie ulicy. Wtedy coś przyciągnęło jego wzrok. Jakiś duży, tłusty sukinsyn przebiegał ulicę, gapiąc się wprost na niego! Wyglądał znajomo i przez chwilę Gallagher pomyślał, że robił z nim kiedyś interesy, wtedy jednak tłuścioch jakoś tak na wpół ukląkł, po czym ostro podciągnął nogawkę i wyszarpnął pistolet z kabury przy kostce.

Wówczas znów wystartował do biegu, a równocześnie wrzasnął:

Stój, gdzie stoisz, Gallagher, albo odstrzelę ci dupę!

Kurwa jasna! — pomyślał Gerald Vincent Gallagher. — Pieprzony agent antynarkotykowy, pieprzony antynark nie będzie przecież strzelał przy takiej masie ludzi!”.

Popędził schodami w górę, na peron kolejki. Pomyślał, że jeżeli dopisze mu szczęście, na peronie będzie stał pociąg; wtedy wskoczy do wagonu i odjedzie w cholerę.


* * *


Stacja końcowa przy skrzyżowaniu Bridge Street i Pratt Street jest ostatnim przystankiem kolejki nadziemno–podziemnej. Nad Frankford Avenue szyny biegną częściowo nad ziemią, rozszerzając się przed stacją. Jest tam środkowy peron pasażerski, ze schodami prowadzącymi w dół, na niższy poziomu terminalu. Znajduje się pomiędzy torami i drugim peronem pasażerskim, położonym na prawo od środkowego. Dzięki temu pasażerowie przybywający pociągami z centrum miasta mogą wysiadać z wagonu drzwiami po obu stronach. Wszyscy pasażerowie kierujący się do centrum muszą natomiast wsiadać do pociągu ze środkowego peronu.

Gdy pociągi przyjeżdżające z centrum miasta pozbędą się swoich pasażerów z prawego peronu (w kierunku ruchu), jadą jeszcze kilkaset metrów, po czym się zatrzymują. Obsługa pociągu przemieszcza się na tylny koniec (który staje się teraz przednim) i wycofuje pociąg na lewy peron, ku stacji gdzie wsiadają pasażerowie kierujący się do centrum Filadelfii.

Na niższym poziomie terminalu znajdują się kasy biletowe i dwie pary schodów, z których jedne prowadzą w dół, ku miastu, po drugiej stronie Frankford Avenue,

Kiedy funkcjonariusz Charley McFadden zauważył Geralda Vincenta Gallaghera opychającego się pizzą przed „Twoim Kioskiem”, siedział właśnie w swoim volkswagenie, zaparkowanym przed Gene & Jerry’s Restaurant & Sandwiches na Pratt Street, piętnaście metrów na północ od Frankford Avenue.

Funkcjonariusz Jesus Martinez był natomiast w lokalu Gene. Tkwiąc przy ladzie, zajadał kanapkę z szynką i serem bez majonezu, musztardy czy masła; tylko szynka, ser i mały listek sałaty na chlebie razowym. Usta miał akurat pełne szynki i sera, gdy zobaczył, że Charley wypada z volkswagena.

Zaklął po hiszpańsku, wypluł kawałki kanapki, zerwał się ze stołka i popędził do drzwi. Wybiegł przez nie, zwolnił, natychmiast ukląkł i wyciągnął pistolet z kabury przy kostce.

Nigdzie nie dostrzegł Geralda Vincenta Gallaghera, ale wiedział, że Charley McFadden na pewno gdzieś go dostrzegł, ponieważ pędził z nadzwyczajną przy swojej masie prędkością, w tej chwili wspinając się po stopniach schodów prowadzących na peron metra.

Jadące powoli ulicą dwa samochody osobowe i ciężarówka zmusiły spóźnionego funkcjonariusza Martineza do trzydziestosekundowego zatrzymania się przed Pratt Street. Kiedy wreszcie policjant zdołał się przedostać na drugą stronę, nigdzie w zasięgu wzroku nie zauważył McFaddena. Widział jedynie dziesiątki osób o rozszerzonych ze strachu oczach. Wszyscy na pewno zastanawiali się, o co tu, do cholery, chodzi.

Policja! Policja! — krzyczał funkcjonariusz Martinez, przeciskając się przez tłum ludzi usiłujących opuścić stację.

Przeskoczył przez bramkę przy wejściu i stanął przed wyborem pomiędzy schodami prowadzącymi na peron dla pociągów przybywających z centrum i peron dla pociągów kierujących się do centrum. Bardziej prawdopodobne wydało mu się, że McFadden i ten, kogo ściga — czyli, prawie na pewno, Gerald Vincent Gallagher — są na peronie, z którego odjeżdżają pociągi do centrum, toteż ruszył właśnie tymi schodami.

Funkcjonariusz McFadden, który stracił z oczu Gallaghera podczas wspinaczki na schody z Pratt Street, podjął identyczną decyzję. Biegł właśnie po peronie, zaczynając już trochę sapać. Pociąg do centrum akurat podjechał na stację. Peron był pełen wsiadających do wagonów ludzi.

Trzymając pistolet na wysokości głowy, wylotem lufy wycelowanym w górę, Charley McFadden przebiegał wzdłuż pociągu, szukając Gallaghera. Dotarł do ostatniego wagonu i nie dostrzegł go. Wierzył, że mały skurwiel jest w środku, tyle że on go przegapił, więc postanowił pokonać jeszcze raz tę samą trasę i skierował się ku początkowi pociągu, torując sobie drogę wśród pasażerów. Aż nagle go zauważył.

Gallagher stał pomiędzy torami, w pobliżu peronu, na który wjeżdżają pociągi z centrum. Kiedy McFadden wybrał środkowy peron, przestępca uciekał po peronie z drugiej strony.

Gallagher miał zamiar ponownie zbiec po schodach i dotrzeć na Frankford Avenue, gdzie mógłby się zgubić w tłumie. Pomyślał, że antynark nie ośmieli się użyć pistoletu przy tych wszystkich pieprzonych ludziach, których zapewne pełno jest na niższym poziomie terminalu i na Frankford Avenue.

Gdy Gallagher zauważył McFaddena, odkrył, że w żaden sposób nie może wrócić na stację, ponieważ na tym peronie nie było nikogo i antynark mógłby bez przeszkód do niego strzelić. Obrócił się więc i pobiegł peronem w przeciwnym kierunku, do samego końca, gdzie przeskoczył nad żółtą barierką z napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO! NIE ZBLIŻAĆ SIĘ!

Za barierką znajdowało się wąskie, służbowe przejście, które ciągnęło się aż do następnej stacji, ale Gerald Vincent Gallagher nie zamierzał biec tak daleko, tylko co najwyżej dwie, trzy przecznice, do miejsca, gdzie widział kiedyś schody — zamiast typowych dla tej drogi drabin. Tam mógłby zejść na Frankford Avenue.

Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że pieprzony antynark robi to samo, co on przed chwilą, to znaczy przecina tory, a potem przedostaje się na peron pasażerski. Duży, tłusty sukinsyn miał kłopoty z wciągnięciem całej tej swojej słoniny na peron i Gallagher, obserwując przez chwilę sposób, w jaki facet macha nogami, próbując się wspiąć, pomyślał, że może on, Gallagher, będzie miał szczęście i nogi antynarka dotkną trzeciej szyny, a wówczas skurwysyn się usmaży.

Nic takiego jednak się nie zdarzyło.

Funkcjonariusz McFadden wczołgał się, uklęknął, potem wstał. Trzymając pistolet w obu rękach, wziął na cel Geralda Vincenta Gallaghera.

Ale nie pociągnął za spust. Zdawał sobie sprawę z faktu, że ciężko łapiąc powietrze i sapiąc, nie miał zbyt wielkiej szansy trafić małego sukinsyna z tej odległości, a jeden Bóg wiedział, gdzie poleci wystrzelona przez niego kula. Prawdopodobnie trafiłaby jakąś zakonnicę między oczy.

Ty mały gnojku! Dostanę cię, draniu! — wrzasnął ze szczerą wściekłością McFadden i podjął pościg za przestępcą.

W tym czasie funkcjonariusz Jesus Martinez dotarł na środkowy peron. Po odwróconych głowach ludzi zorientował się, z jakim kierunku przeniosła się akcja i popędził środkowym peronem do końca.

Najpierw zobaczył funkcjonariusza McFaddena, potem, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów przed nim drobnego, białego mężczyznę, którym prawie na pewno był Gerald Vincent Gallagher. Policjant i przestępca biegli ostrożnie przejściem obok szyn.

Biegli ostrożnie, ponieważ koło wąskiego chodnika znajdowała się trzecia szyna. Przejście zbudowano z krótkich, mniej więcej półtorametrowych prefabrykatów. Niektóre z tych odcinków, naprawdę stare, były ciężkimi, drewnianymi de kami, spośród nowszych jedne były betonowe, inne z żelbetonu. Funkcją części było wzmocnienie ścieżki i nie zaprojektowano ich do bezpiecznego spacerku.

Funkcjonariusz Martinez podjął kolejną nagłą decyzję. Jako że nie miał możliwości dogonienia dwóch mężczyzn — nie warto było nawet próbować — powinien więc zeskoczyć na tory i przeciąć je, ryzykując porażenie prądem na trzeciej szynie. Mógł też złapać odchodzący pociąg, pojechać nim do następnej stacji, a potem ruszyć piechotą z powrotem. Wówczas Gerald Vincent Gallagher znalazłby się między nimi dwoma.

Martinez pobiegł zatem do pociągu i wskoczył do wagonu tuż przed zamknięciem się drzwi.

Ponieważ wciąż wymachiwał pistoletem, cholernie przestraszył ludzi w wagonie, którzy odsunęli się od niego, jakby się palił.

Jestem policjantem — wyjaśnił niezbyt głośno, gdyż ledwie mógł złapać oddech. — Proszę się niczym nie przejmować.

Kiedy pociąg mijał Charleya McFaddena i Geralda Vincenta Gallaghera, Martinez zobaczył, że nadal biegną bardzo ostrożnie, patrząc pod nogi.

Jezu Chryste — pomyślał. — Charley, zastrzel sukinsyna!”.

Identyczną myśl przyszła do głowy McFaddenowi niemal w tym samym momencie i funkcjonariusz, wciąż biegnąc, zastanawiał się, dlaczego nie przystanie, nie uklęknie i przy użyciu obu rąk nie spróbuje strzelić do przestępcy.

Istniało kilka powodów i natychmiast przypomniał sobie wszystkie. Po pierwsze, wcale nie był pewny, czy trafi Gallaghera. Po drugie, martwił się, gdzie kula, a raczej kule, czyli więcej niż jedna, polecą, jeśli chybi. Ludzie mieszkali tutaj naprawdę blisko torów, a on nie chciał zabić żadnej niewinnej duszyczki.

Później wszakże zrozumiał prawdziwy powód, dla którego nie strzelał. Bez wątpienia nie chciał zabić Geralda Vincenta Gallaghera. Pewnie ten mały gnojek zasłużył sobie na śmierć, więc skoro on, funkcjonariusz Charley McFadden, nie potrafi go ustrzelić, może nie ma dość jaj, by być policjantem, może i tak… Jednak faktem było, że uciekający Gallagher nie miał broni. Gdyby miał, mały gnojek na pewno by jej użył, nie pozostało mu przecież nic do stracenia — szczególnie jeśli prokurator postawi mu zarzut współudziału w morderstwie. No i Gallagher nie stanowił wszak, akurat teraz, gdy biegł torami, żadnego prawdziwego zagrożenia dla nikogo poza sobą.

McFadden podejrzewał, że jego partner, Hezus, prawdopodobnie zrozumiał do tej pory, co się dzieje i zapewne wezwał przez radio pomoc. Za parę minut ze wszystkich stron odpowiedzą policjanci. On zatem, Charley McFadden, musiał jedynie utrzymać Geralda Vincenta Gallaghera w zasięgu wzroku i postarać się nie zranić ani siebie, ani nikogo innego, a wszystko będzie dobrze.

Pięćset sześćdziesiąt pięć metrów (co później bardzo dokładnie zmierzono) na południe od terminalu przy Bridge Street i Pratt Street Gallagher zrozumiał, że nie zdoła przebiec już nawet trzech metrów. Pierś bolała go tak bardzo, że miał ochotę krzyczeć z bólu. A ten duży, tłusty, cholerny antynark siedział mu na ogonie.

Gallagher zatrzymał się, odwrócił, chwycił barierkę obok przejścia i opadł na kolana.

Poddaję się — wydukał. — Na litość boską, nie strzelaj do mnie!

Funkcjonariusz Charley McFadden zrozumiał, co mężczyzna mówi, mimo iż sam straszliwie sapał i niemal całkowicie pozbawiony był tchu.

Nie był w stanie odpowiedzieć przestępcy, więc ruszył ku niemu przejściem, posapując z wysiłku.

A potem podniósł rękę — lewą, tę bez pistoletu — i wskazał nią na tory, usiłując odzyskać głos. Chciał powiedzieć: „Uważaj, jedzie pociąg!”.

Wprawdzie nie udało mu się przemówić, jednak Gallagher pojął jego gest. Obejrzał się przez ramię na nadjeżdżający pociąg, spróbował też wstać, a równocześnie chciał mocno i pewnie przytrzymać się barierki podczas przejazdu pociągu.

Niestety w tym momencie się pośliznął.

I spadł na tory.

W trakcie upadku odruchowo wyciągnął rękę i przypadkiem zahaczył przegubem trzecią szynę. I tak Gerald Vincem Gallagher się usmażył.

A później po torach przejechał pociąg i wszystkie cztery wagony przetoczyły się po ciele mężczyzny.

Gdy funkcjonariusz Jesus Martinez dotarł do tego miejsca, znalazł Charleya McFaddena zgiętego nad barierką, bladego jak płótno, z twarzą pokrytą własnymi wymiocinami.


* * *


Michael J. „Mickey” O’Hara pracował, w którymś momencie swojej dziennikarskiej kariery, dla wszystkich gazet w Filadelfii. Ba, zapędził się nawet aż do Nowego Jorku i Waszyngtonu.

Był „starodawnym” reporterem i kimś w rodzaju legendy, chociaż dopiero niedawno ukończył czterdzieści lat. Wyglądał zresztą znacznie starzej. Mickey lubił sobie popić, ilekroć miał okazję, i zazwyczaj właśnie z tego powodu kolejne dzienniki kończyły z nim współpracę, ponieważ „Mickey” O’Hara robił się po alkoholu skory nie tylko do opisywania skaz na charakterze swoich zwierzchników i wytykania im ich pochodzenia z iście łotrzykowską bezbożnością, godną sierżanta kawalerii, lecz także — zależnie od „wyobrażonego” stopnia prowokacji i liczby promili w jego organizmie — wygrażania im.

Jednak z drugiej strony trzeźwy „Mickey” O’Hara był naprawdę doskonałym reporterem. Miał to, co nazywa się „genetycznie irlandzkim” talentem do snucia opowieści. Mickey potrafił tchnąć życie w każdą historię, która bez niego często w ogóle nie zasługiwała na opowiedzenie. Był też wielkim profesjonalistą w rzemiośle, jakim było dziennikarstwo w sensie ogólnym, a policyjne dziennikarstwo w szczególności. Wyposażył swoje auto w bardzo skomplikowany odbiornik fal krótkich, który pozwalał mu podsłuchiwać policyjne komunikaty.

W ciągu dwudziestu lat O’Hara poznał wielu funkcjonariuszy policji i chociaż nie był, formalnie rzecz biorąc, członkiem żadnej organizacji, jeśli nie uczestniczył w jakimś zebraniu Emerald Society albo związku zawodowego policjantów ludzie zastanawiali się z troską, czy nie jest przypadkiem chory albo coś w tym rodzaju.

Mickey lubił większość policjantów i większość policjantów lubiła Mickeya. Tyle że on niewielu funkcjonariuszy powyżej stopnia sierżanta uważał za policjantów. Bo Mickey nie cierpiał obłudy w społeczności organów ścigania. W jego opinii wszyscy policjanci powinni być jedynie urzędnikami, czyli piastować urząd państwowy.

W departamencie policji istnieje pewna struktura stopni, porównywalna z tą w armii — łącznie z insygniami rang. Zdaniem Mickeya, każdy funkcjonariusz w randze porucznika albo wyższej (tzw. „białe koszule”) nie był tak naprawdę policjantem, lecz oficerem, a zatem członkiem establishmentu. Istniały oczywiście od tej jego niechęci wyjątki. Mickey na przykład do tego stopnia lubił głównego inspektora, Matta Lowensteina, iż użył swoich znacznych wpływów u redaktora naczelnego i zamieścił w widocznym miejscu gazety notkę z fotografiami, gdy synowie Lowensteina mieli bar micwę.

O’Hara lubił również „Dutcha” Moffitta. Wśród jego faworytów było jeszcze kilku innych wyższych stopniem funkcjonariuszy, tu jakiś kapitan, tam jakiś porucznik, cenił nawet inspektora sztabowego Petera Wohla, jednak w sumie każdego, kto nosił do munduru białą koszulę, uważał bardziej za oficera. I tak, jak czuł awersję do oficerów wojskowych, identycznie nie lubił tych w policji.

Cenił zwykłych patrolowych, pracujących na ulicach detektywów, cenił też sierżantów. A oni cenili jego. Zamieszczał w gazetach ich zdjęcia z poprawnie zapisanymi nazwiskami i nigdy po rozmowie z którymś z nich nie naruszył zasady zaufania.

Mickey O’Hara właśnie jechał do pracy, gdy usłyszał wezwanie: „Mężczyzna z bronią na stacji końcowej przy Frankford i Pratt”. Należy w tym momencie wspomnieć, że Mickey właśnie opuścił lokal o nazwie Mulvaney’s Tap Room mieszczący się na skrzyżowaniu alei Tabor i Rising Su gdzie wypił dwa piwa i dzielnie odrzucił ofertę w postaci trzeciego, po czym wsiadł do samochodu, by pojechać do centrum, gdzie planował zacząć dzień od odwiedzenia poste runku Dziewiątego Dystryktu.

Prawie natychmiast usłyszał kolejne wezwania. Jakiś wóz Piętnastego Dystryktu wysyłano właśnie na stację Margaret–Orthodox, która była następną za Bridge Street i Pratt Street w drodze do centrum, po czym pojawiło się zgłoszenie: „Potrzebne wsparcie dla funkcjonariusza” i ostrzeżenie że w akcji biorą udział policjanci w cywilu. W końcu wezwano oddział ratowniczy i straż pożarną.

Mickey” O’Hara uznał, że cokolwiek zdarzyło się między terminalem przy Pratt Street i Bridge Street a stacją Margaret–Orthodox może być godne jego uwagi zawodowej.

Zjechał zatem na Roosevelt Boulevard, skręcił w lewo i wjechał na pas prowadzący do centrum. Jechał szybko, lecz rozważnie, zręcznie lawirując w ruchu drogowym, na zmianę przeklinając kierowców wolniej poruszających się pojazdów i wysłuchując przekleństw z ich strony. Objechał zakręt przy Friends’ Hospital, wjechał na zewnętrzny pas ruchu i zrobił skręt w prawo, na czerwonym świetle, w Bridge Street.

Kiedy dotarł do terminalu przy Bridge Street i Pratt Street, znalazł tam tłum ludzi, którym blokowało wejście po schodach na stację czterech czy pięciu policjantów, nadzorowanych przez sierżanta.

Mickey przyciągnął wzrok sierżanta, mrugnął do niego i wzruszył ramionami w pytającym geście: „Co się dzieje?”.

Chwilę później sierżant przepchał się do niego przez tłum.

Tajny agent z wydziału antynarkotykowego dostrzegł podejrzanego o udział w strzelaninie, w której zginął „Dutch” Moffitt — wyjaśnił sierżant zamiast powitania, gdy ściskali sobie dłonie. — Facet uciekł po torach, agent go ścigał, lecz nagle drań spadł ze ścieżki i po prostu usmażył się na trzeciej szynie. A później przejechał go pociąg.

Dobry Jezusie! — mruknął „Mickey” O’Hara.

Wszyscy nadal są na górze — dodał sierżant.

Mogę się tam jakoś dostać? — spytał Mickey.

Uważaj na trzecią szynę, Mick — odparł sierżant.



Trzynaście


Ward V. Fengler, który za trzy miesiące miał zostać partnerem w firmie Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester (oprócz tych pięciu głównych wspólników było jeszcze siedemnastu zwyczajnych), pchnął szklane drzwi do poczekalni Butler Aviation na filadelfijskim lotnisku międzynarodowym i ruszył po asfalcie ku helikopterowi Bell Ranger, który właśnie wylądował.

Fengler był bardzo wysoki i bardzo szczupły, a w wieku trzydziestu dwóch lat już doświadczał łysiny. Większość dnia (od godziny dziesiątej) spędził dziś na lotnisku, czekając na pana Wellsa.

Stanford Fortner Wells III wysiadł z helikoptera, po czym odwrócił się i sięgnął po bagaż. Był niewysokim mężczyzną niezwykle dystyngowanym, siwawym, świetnie ubranym. Jeden zausznik okularów wystawał mu z kieszeni marynarki garnituru w drobną kratkę.

Panie Wells, jestem Ward Fengler z Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester — przedstawił się młody prawnik. — Pułkownik Mawson poprosił mnie o odebranie pana.

Wells obrzucił go szybkim, lecz uważnym spojrzeniem, po czym wyciągnął rękę.

Przykro mi, że kazałem panu tak długo na siebie czekać — odparł. — Najpierw musieliśmy lądować w Nowej Fundlandii, a potem, kiedy wreszcie dotarliśmy do Nowego Jorku, w cholernym porcie lotniczym, co było, jak sądzę, do przewidzenia, nijak nie mogli nas upchnąć.

Mam nadzieję, że miał pan dobry lot — bąknął Fengler.

Nienawidzę latać — rzeczowo wyjaśnił Wells.

Mamy samochód — ciągnął Fengler. — Pułkownik Mawson umieścił pana w hotelu Warwick. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony.

Doskonale — odparł magnat prasowy. — Czy Mawson rozmawiał z Krugerem?

Nie wiem, proszę pana.

Spytałem o to, ponieważ ktoś ma się podobno spotkać ze mną w Warwick.

Nic o tym nie wiem, proszę pana.

Cóż, zatem poczekamy, zobaczymy — podsumował Wells. — Warwick to dobry wybór.

Podczas całej drogi do centrum Stanford Fortner Wells III powiedział tylko jedną rzecz, a mianowicie, że zwykł odwiedzać Filadelfię, gdy studiował w Princeton.

A ja wyjechałem z Filadelfii do Princeton — odparł Fengler.

Wells odchrząknął i uśmiechnął się.

Kiedy dotarli do hotelu, szybko wysiadł z limuzyny i prawie przebiegł przez chodnik, popędził w górę schodami, po czym wpadł drzwiami do holu. Fengler pospiesznie ruszył za nim.


* * *


Kiedy Peter Wohl wszedł do siedziby WCBL–TV, natychmiast dostrzegł zamontowany na ścianie nad biurkiem recepcjonistki monitor telewizyjny. Włączone były Wiadomości Dziewiątki i Louise Dutton patrzyła wprost w kamerę.

Mój Boże, ależ ona jest piękna!” — pomyślał inspektor.

Czy mogę panu w czymś pomóc? — wyrwała go z zadumy recepcjonistka.

Nazywam się Wohl — odrzekł. — Przyszedłem zobaczyć się z panną Dutton.

Recepcjonistka uśmiechnęła się do niego i uniosła słuchawkę jasnoniebieskiego telefonu.

Sharon — rzuciła — jest tutaj inspektor Wohl. — Popatrzyła na niego. — Zaraz się panem zajmą, inspektorze.

Sharon okazała się niezwykle atrakcyjną młodą kobietą o ciemnych oczach, długich, ciemnych włosach i cudownym biuście. Jej uśmiech był olśniewający.

Tędy, inspektorze — powiedziała, wyciągając dłoń — Jestem Sharon Feldman.

Wprowadziła go do wnętrza budynku, a potem powiodła korytarzem do drzwi z napisem: STUDIO C. Pomieszczenie było zapełnione ludźmi z kamerami i elementami składającymi się na scenografię używaną na potrzeby Wiadomości Dziewiątki. Louise zaskoczyła Wohla, gdyż na jego widok zamachała radośnie. Dopiero po chwili inspektor zrozumiał że jego dziewczyna w tej chwili nie jest kręcona, transmitowana, nadawana… Czy jak to się w telewizji nazywa.

Sharon Feldman wprowadziła go przez kolejne drzwi i Wohl znalazł się w reżyserce.

Tu jest kawa, inspektorze — oświadczyła piękna brunetka. — Proszę się częstować. Do zobaczenia!

Reklamówka chlebka — oświadczyła stanowczo jakaś młoda kobieta w okularach z rogowymi oprawkami, siedząca w tylnym z dwóch rzędów krzeseł za konsolą. Wohl dostrzegł na jednym z tuzina monitorów, tym oznaczonym określeniem: NA ANTENIE, film reklamujący chleb Wonder Bread.

Zabawne — odezwał się do inspektora jakiś mężczyzna. — Nie wyglądasz pan na gliniarza.

Wohl przyjrzał mu się zimno.

Leonard Cohen — przedstawił się mężczyzna. — Jestem dyrektorem działu informacyjnego.

No to świetnie — odburknął inspektor.

Niech pan się nie obraża, Wohl — poprosił Cohen. — Po prostu naprawdę nie kojarzy mi się pan z określeniem „gliniarz”

Pan też za bardzo nie przypomina Waltera Cronkite’a — odciął się Wohl.

I też tyle nie zarabiam — odrzekł rozbrajająco Cohen.

Podobnie zresztą… tak przypuszczam… jak prezydent Stanów Zjednoczonych — stwierdził rozbawiony Wohl.

Przynajmniej z tego, co wiemy — dodał Cohen. — Hmm, złapaliście już tego faceta, który uciekł z Waikiki Diner?

O ile wiem, jeszcze nie — odrzekł inspektor.

Ale złapiecie go, co?

Tak sądzę — rzucił Wohl. — To tylko kwestia czasu.

A co z nieznanym sprawcą… czy też sprawcami, którzy porąbali tę biedną ciotę?

Co znaczy słowo „ciota”?

Niech pan da spokój — mruknął Cohen. — Pytam o Nelsona.

Był ciotą? — spytał niewinnym tonem Wohl.

A nie był?

Nie znałem go aż tak dobrze — dociął mu inspektor.

A pan?

Cohen posłał mu pełen aprobaty uśmiech.

Ho, ho, chyba trafiła kosa na kamień — oznajmił. — Wiedziałem, że musi istnieć powód, dla którego tak mnie do pana ciągnie.

Leonardzie, na litość boską, zamkniesz się wreszcie?

warknęła ta sama młoda kobieta w okularach, po czym dorzuciła: — Dwójka, do diabła, nadajesz nieostro!

Cohen wzruszył ramionami.

Dobrej nocy, Louise — powiedział Barton Ellison do Louise Dutton.

Zobaczymy się o dwudziestej trzeciej, Bartonie — przypomniała Louise. — Wtedy powinniśmy nadać film o pożarze w stoczni marynarki wojennej.

Na pewno będzie spektakularny — odrzekł Barton Ellison. — Prawdziwie płomienne widowisko.

Dajcie logo — poleciła młoda kobieta w rogowych okularach.

Przez szybę Wohl zauważył jakiegoś mężczyznę stojącego krok za Louise. Dziewczyna wyjęła coś z ucha, podała mu, potem wstała. Odpięła jakiś przedmiot, prawdopodobnie mikrofon i wyciągnęła przewód z rękawa.

W końcu przeszła przez studio, otworzyła drzwi do reżyserki, weszła i ruszyła w stronę Wohla. Gdy się do niego zbliżyła, powiedziała: „Cześć!”, po czym wspięła się na palce i szybko cmoknęła go w usta.

Młoda kobieta w okularach zaczęła bić brawo.

Och, jesteś po prostu zazdrosna i tyle — stwierdziła Louise.

Zgadłaś, mała — odparła tamta. — Czy twój facet ma może przyjaciela?

Louise zachichotała, wzięła Wohla za rękę i wyprowadziła go z reżyserki. Przeszli przez kolejne drzwi i znaleźli się w korytarzu.

Skoro jedziemy do mnie — stwierdziła — a chcę się przebrać, mogę dopiero w domu zetrzeć tę tapetę z twarzy. — Dotknęła policzka pokrytego ciężkim makijażem. — Gdzie zaparkowałeś?

Od frontu — odparł. Popatrzyła na niego zaskoczona.

Przed samym wejściem? — upewniła się. Wohl kiwnął głową.

Louise zaczęła coś mówić, po czym się roześmiała. Inspektorowi przemknęła przez głowę myśl, że jego dziewczyna ma idealne zęby.

Miałam powiedzieć: „O mój Boże, policja odholuje ci auto” — śmiała się. — Ale pewnie się mylę, co?

Z tej roboty wynikają pewne dodatkowe korzyści — odrzekł. — Niewiele ich, ale są.

Skąd wiadomo, że twój samochód należy do policjanta?

Zazwyczaj funkcjonariusze wiedzą o tym po typie pojazdu albo widzą policyjne radio — wyjaśnił. — A czasem, w razie wątpliwości, po prostu wystawiają mandat, który później anulują. Jeśli jednak masz auto, takie jak moje, z radiem w schowku, i nie chcesz, żeby cię odholowano, kładziesz mały znaczek na deskę rozdzielczą. Bądź też na siedzenie.

Możesz dla mnie zdobyć taki znaczek?

Nie.

Drań — rzuciła, po czym chwyciła jego dłoń i razem ruszyli przez hol do drzwi wyjściowych.

W Stockton Place Wohl zaparkował forda za jaguarem i wszedł z Louise do holu bramy numer 6.

Na parterze, na drzwiach widniała biała tektura wielkości dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, na której czerwonymi literami napisano: DEPARTAMENT POLICJI MIASTA FILADELFIA. MIEJSCE ZBRODNI. NIE WCHODZIĆ.

Louise popatrzyła na Wohla, ale nic nie powiedziała, jednak kiedy drzwi windy się otworzyły i inspektor ruszył za dziewczyną, położyła mu rękę na ramieniu, by go zatrzymać.

Poczekaj na dole — poprosiła. — Myślę w tej chwali jedynie o kolacji.

Tylko o tym?

Najpierw kolacja — upierała się. — Nie. Najpierw samochód, potem kolacja. A później… Kto wie?

Łatwo mi dogodzić — zgodził się Wohl. — Zadowolę się tym.

Wrócił na ulicę przed budynek, podszedł do jaguara i starannie zbadał maskę w miejscu, na którym siedział Tony Harris.

Louise zeszła znacznie szybciej, niż się spodziewał. Zmyła z twarzy makijaż i przebrała się w sweter i plisowaną spódnicę.

Szybko ci poszło — ucieszył się Wohl.

Była również pomyłka — powiedziała Louise i usiadła za kierownicą jaguara.

Jaka?

Opowiem ci później — odparła, po czym stwierdziła: — Hm, ma dość niskie podwozie, prawda?

Raczej tak — przyznał Wohl.

Cóż, najpierw muszę mieć kluczyki — stwierdziła, a gdy inspektor ich szukał, dodała: — Potem możesz mi wyjaśnić, jak działa to małe draństwo i wtedy pojedziemy.

Jakie małe draństwo?

To — odrzekła, wskazując na dźwignię zmiany biegów. — Małe draństwo z numerkami.

Nie potrafisz kierować autem, które posiada sprzęgło i dźwignię zmiany biegów?!

Właściwie nie — przyznała. — Ale jestem chętna do nauki.

O, mój Boże!

Tylko się z tobą drażnię, Peterze. — Louise się roześmiała. — Naprawdę uwielbiasz ten samochód, co?

Jesteś pierwszą osobą poza mną, która będzie go prowadzić, odkąd ukończyłem remont — wyjaśnił.

Ogromnie mi to pochlebia — oznajmiła. — Chcesz sie pościgać? Kto pierwszy stąd do twojego domu?

Nie — odparł, uśmiechając się i potrząsając głową.

Tchórz. — Uruchomiła silnik, wrzuciła bieg i zawróciła auto.

Wohl szybko dotarł do forda i pojechał za nią. Usiłował nadążyć za jaguarem, co okazało się trudne. Louise prowadziła szybko i umiejętnie, poza tym jaguar przemieszczał się w ruchu drogowym znacznie sprawniej niż ford LTD.

Na Lancaster Avenue, tuż przed skrętem, Louise podniosła rękę i energicznie zasygnalizowała Wohlowi, aby ją wyprzedził i poprowadził. Uśmiechnęła się do niego, gdy ją mijał, a jemu na ten widok aż serce podskoczyło w piersi.

Przed budynkiem, kiedy inspektor brał mundur z tylnego siedzenia, zamierzając wziąć go na górę, Louise podeszła do niego, stanęła za nim i objęła go.

Co powiesz na nieprzyzwoitą propozycję? — spytała.

Wejdź do mojego salonu, powiedział pająk do muchy — odparował.

Pomyślałam, że mógłbyś zostawić mundur w swoim samochodzie, pójść na górę i spakować do torby kilka drobiazgów na jutro — ciągnęła Louise. Uwolnił się z jej ramion, odwrócił i spojrzał na nią. — Kiedy byłam w moim mieszkaniu… sama… — dodała. — Pamiętasz, co ci powiedziałam o pomyłce? Przestraszyłam się. Nie chcę być tam sama dziś wieczorem.

Mogłabyś zostać tutaj — odparł.

Rozważyłam ten pomysł — stwierdziła. — Ale mam wystąpić w wiadomościach o dwudziestej trzeciej, co oznacza, że musiałabym przejechać całą tę drogę jeszcze raz. Peterze, proszę cię — dorzuciła, po czym uśmiechnęła się i zaoferowała: — Szepnę ci coś na uszko.

Jasne, czemu nie? — powiedział Wohl, po czym się zamyślił: „Jasne, czemu nie?! Jezu, najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek poznałem, prosi mnie, żebym spędził z nią noc a ja odpowiadam: »Jasne, czemu nie?«!”.

To nie zajmie nawet minutki — rzucił po chwili. — Chcesz wejść?

Nie. Należysz niestety do tego rodzaju mężczyzn, którzy bez wahania wykorzystaliby taką niewinną dziewczynę jak ja.

Inspektor wszedł do mieszkania. Spakował do torby bieliznę na zmianę, gładką, białą koszulę, czapkę od munduru i przybory toaletowe. Później, po krótkim namyśle, dołożył prawie nowy płaszcz kąpielowy (rzadko używany prezent od matki) i butelkę wody kolońskiej.

Kiedy wrócił na dół, Louise siedziała za kierownicą jaguara.

Chciałem zostawić auto tutaj — zauważył.

Zanim pojedziemy do centrum, wrócimy — odparła. — Pragnę się przejechać, czując wiatr we włosach, a później zjeść coś w jakimś romantycznym, wiejskim zajeździe.

Gdzie zamierzasz taki znaleźć?

Co sądzisz o Burger Kingu? — zaproponowała. — Wsiadaj, Peterze.

Wohl usiadł obok niej. Odjechała, a podczas szerokiego zakrętu koła zabuksowały.

Oddalała się od centrum, kierując się za miasto. Inspektor widział, że jego dziewczyna jedzie zbyt szybko.

Spokojnie — poprosił.

Jeśli nie będziesz narzekał na moją jazdę, nijak nie skomentuję faktu, że gapisz się z pożądaniem na moje kolana.

Wohl poczuł, że się rumieni.

Mój Boże! — jęknął.

Podciągnęła spódniczkę wyżej.

Teraz lepiej? — spytała.


* * *


Gdy Stanford F. Wells III przeszedł po marmurowej podłodze wysokiego, gustownie umeblowanego holu hotelu Warwick, kierując się ku recepcji, dwóch mężczyzn podniosło się z kanapy i zatrzymało go.

Jak się miewasz, szefie? — spytał starszy z nich. Był niski i krępy, na głowie miał gęste, falujące, szpakowate włosy.

Kto pilnuje interesu, stary? — odpowiedział pytaniem Wells, wyraźnie zadowolony, że widzi Kurta Krugera.

No cóż, ponieważ byłem w okolicy, pomyślałem, że poczekam na ciebie i przywitam się, a potem pojadę do domu — odparł Kruger. — Stan, to Richard Dye. Jest z „Chronicie”. Tutaj pracował dla „Ledgera”. Uznałem, że może się przydać i przydał się. Świetny z niego reporter.

Magnat prasowy podał młodszemu mężczyźnie dłoń.

A to pan Fengler — przedstawił swego towarzysza Wells. — Z Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester. Jak sądzisz, Kurt, będziemy potrzebowali ich wszystkich czy też wystarczy nam jeden lub dwóch?

Kruger zachichotał.

Prawdopodobnie nie będziemy potrzebowali żadnego z nich — odparł. — Bez obrazy, panie Fengler, ale problem nie wygląda tak źle… choć jest oczywiście natury prawnej… jak się obawiałem po otrzymanym telefonie…

Moja żona twierdziła, że dziewczyna przez telefon wydawała się ogromnie przestraszona — wtrącił Wells.

Ma ku temu powód — przyznał Kruger. — Sądzę jednak, że nie musisz się denerwować. Ale, ale… dlaczego stoimy w holu? Załatwiłem ci apartament.

Podobnie jak pan Fengler — odrzekł Wells. — Przypuszczam, że w ten sposób posiadam dwa. Mam nadzieję, że choć w jednym z nich znajdę whisky.

Kiedy dotarli do apartamentu, Stanford Fortner Wells III zniknął w łazience. Pojawił się dziesięć minut później, zaróżowiony od wziętego właśnie prysznica i owinięty jedynie ręcznikiem.

No, teraz czuję się znacznie lepiej — oświadczył, nalewając sobie do szklanki whisky, do której dodał nieco wody. — Nasunęły mi się dwie refleksje natury filozoficznej. Po pierwsze, że Bóg nie zamierzał nauczyć człowieka latać, po drugie, że ten, kto zaprojektował toalety w samolotach, powinien zostać zmuszony do używania ich przez całą wieczność.

Rozległy się uprzejme rechoty w stylu: „Szef zawsze taki dowcipny”, a następnie Wells zwrócił się do Richarda Dye’a.

W porządku, Dick, co odkryłeś?

Dye wyjął z kieszeni mały notes, otworzył go i zerknął.

Panna Dutton… A może powinienem ją nazywać panną Wells?

Nazywa się Dutton — odparł rzeczowo Wells. — Miałem już żonę, gdy spotkałem matkę Louise.

Ward V. Fengler miał nadzieję, że na jego twarzy nie uwidoczniło się zaskoczenie, jakie ogarnęło go po tym stwierdzeniu milionera.

Panna Dutton przeprowadzała wywiad z policjantem, kapitanem Richardem Moffittem, w pewnym lokaliku na Roosevelt Boulevard. Zna pan restauracje Filadelfii, panie Wells?

Tak.

Waikiki Diner to spory lokal, z dużą restauracją i mniejszą częścią barową. Kojarzy pan?

Wells skinął głową.

Siedzieli w części restauracyjnej. Policjant był dowódcą policji drogowej… Słyszał pan o tutejszej drogówce?

Wells zastanowił się, po czym przecząco potrząsnął głową.

Jej funkcjonariusze oczywiście patrolują autostrady, choć nie tylko. Stanowią swego rodzaju elitarną jednostkę policyjną, którą wykorzystuje się na terenach o wysokiej przestępczości. Noszą mundury przypominające stroje motocyklistów. Niektórzy nazywają ich „komandosami Carlucciego”.

Carlucci to burmistrz Filadelfii? — upewnił się Wells. Dye kiwnął głową. — Rozumiem — oznajmił magnat prasowy.

No cóż, najwyraźniej ktoś usiłował akurat obrabować lokal, w którym siedzieli. Kapitan dostrzegł złodzieja i próbował zapobiec napadowi, niestety napastników było dwoje, chłopak i dziewczyna. Dziewczyna wystrzeliła do Moffitt z pistoletu, kaliber .22 i trafiła go. Kapitan wyjął własną broń i ją zastrzelił. Słyszałem, że gdy padał martwy, nawet nie czuł, że go postrzelono.

Nie rozumiem — zdziwił się Wells.

Według moich źródeł, czyli policyjnego reportera „Mickeya” O’Hary, kula rozdarła tętnicę i mężczyzna wykrwawił się na śmierć.

Na oczach mojej córki?

Tak, proszę pana, panna Dutton niestety przy tym była.

To straszne! — mruknął Wells.

Nie wiem, czy wspomniałem, że facet, który napadał na lokal, spanikował i uciekł. Wciąż go szukają.

Wiedzą, kim jest?

Dye zerknął do notesu.

Nazywa się Gerald Vincent Gallagher, rasy białej, dwadzieścia cztery lata. Dziewczyna, która zastrzelił policjant, była narkomanką… zresztą tak jak Gallagher. Nazywała się Dorothy Ann Schmeltzer. Paskudna parka, tych dwoje…

Kontynuuj — ponaglił go Wells.

W lokalu naturalnie natychmiast się zaroiło od filadelfijskich policjantów — podjął opowieść dziennikarz. — Jeden z nich był wystarczająco inteligentny, by odkryć tożsamość panny Dutton…

Masz nazwisko?

Tak. Wohl — odparł Dye. — Inspektor sztabowy, według O’Hary jeden z najbystrzejszych. Najmłodszy inspektor sztabowy… Niedawno posłał do ciupy dyrektora wydziału do spraw mieszkań komunalnych, który wraz z pewną szychą związkową…

Wells zamachał rękoma, dając znak, aby się streszczał, a potem wyjął z walizki bieliznę i wciągnął przez głowę podkoszulek z krótkim rękawem.

No więc ten Wohl potraktował pannę Dutton bardzo dobrze — ciągnął Dye. — Polecił, by do domu odwiózł ją funkcjonariusz, a drugi pojechał za nimi wozem policyjnym. O’Hara powiedział, że na zachowanie Wohla częściowo wpłynął fakt, że znał dziewczynę z telewizji, a częściowo jego własny charakter… Podobno to po prostu miły facet… Tak czy owak, panna Dutton dotarła do pracy, nagrała wiadomości o osiemnastej, potem te o dwudziestej trzeciej, a następnie poszła na kilka drinków z dyrektorem działu informacyjnego, facetem o nazwisku Leonard Cohen, oraz kilkoma innymi osobami. Następnie wróciła do domu. Drzwi do apartamentu na parterze… A byłem tam, toteż mogę potwierdzić, że panna Dutton musiała obok nich przechodzić w drodze do windy… No więc te drzwi były otwarte, dziewczyna weszła i znalazła Jerome’a Nelsona w jego sypialni. Nieznany sprawca lub sprawcy porąbali nieszczęśnika chińskim tasakiem.

Cóż to takiego ten chiński tasak? — zapytał Wells.

Wygląda jak zwyczajny tasak rzeźnicki, tyle że jest cieńszy i ostrzejszy — wyjaśnił reporter.

Wells, który akurat zapinał koszulę, kiwnął głową.

Jaki był związek mojej córki z zamordowanym mężczyzną? — zapytał. — Zastanawiam się, dlaczego weszła do jego mieszkania.

Przypuszczam, że byli przyjaciółmi. To był sympatyczny facet. Zabawny.

Nic nie było między nimi?

Nelson był gejem, panie Wells — odparł Dye.

Rozumiem — stwierdził milioner.

Poza tym, Stan — wtrącił gładko Kurt Kruger — Jerome jest… był… synem Arthura Nelsona.

Biedny Arthur — rzucił Wells. — Wiedział?

Nie wierzę, że mógł nie wiedzieć. — Dye pokręcił głową.

I przypuszczam, że napisano o tym na pierwszych stronach wszystkich gazet?

Nie — odrzekł dziennikarz. — Przynajmniej do tej pory. Sądzę, że dzięki zawodowej uprzejmości.

Interesująca kwestia, Kurt — zadumał się potentat. — Co my byśmy zrobili? Okazalibyśmy identyczną „zawodową uprzejmość”?

Nie wiem — przyznał Kruger. — To zależy, czy ta ‘ go… seksualna odmienność… była istotna dla całej historii

A była?

Nikt tego jeszcze nie wie — odparł Kruger. — plunie ustali się tego związku, uważam, że nie powinno sie wspominać o homoseksualizmie. Gdyby taki związek udo wodniono, wówczas moim zdaniem należałoby o tym napisać. Jedna z definicji terminu „informacja” mówi, że informacją prasową jest wszystko, co interesuje ludzi.

Inna definicja z kolei, jak twierdzą pewni cynicy mówi — przerwał mu Wells cierpko — że informacją jest to co wydawca nią nazywa. Oto kolejny argument przeciwko posiadaniu tylko jednej gazety w mieście.

Napisałbyś o tym, Stan? — spytał Kruger.

Od tego właśnie mam tych wszystkich wysoko opłacanych redaktorów — odparował Wells. — Oni muszą podejmować tego typu bolesne decyzje. — Zastanowił się. — Ale zgadzam się z twoimi słowami, Kurt. Jeśli homoseksualizm ofiary nijak nie łączy się ze zbrodnią, nie trzeba o nim wspominać. Jeśli ma związek, w mojej opinii trzeba.

Kruger odchrząknął.

Mów dalej, Dick — polecił Wells Richardowi Dye’owi.

Panna Wells… To znaczy panna Dutton…

Możesz używać określenia „pańska córka”, Dick — wtrącił Wells, po czym dodał: — Jeśli masz mętlik w głowie.

Pańska córka wezwała policję — mówił reporter. — Przyjechało kilku funkcjonariuszy, wśród nich dyżurny porucznik wydziału zabójstw, prawdziwy ostry gnojek nazwiskiem DelRaye. Pokłócili się.

O co?

DelRaye powiedział pańskiej córce, że musi pojechać do Roundhouse… czyli centrali policji w centrum miasta… a ona odparła, że powiedziała mu już wszystko, co wie, i nigdzie się nie wybiera. Pobiegła na górę, do swojego mieszkania i zamknęła się w nim. DelRaye oświadczył jej, że jeśli nie wyjdzie, on osobiście wyważy drzwi i odwiezie ją do Roundhouse policyjną suką.

Dick, dlaczego mam wrażenie, że coś taktownie przemilczałeś? Chcę wiedzieć wszystko.

Dobrze — zgodził się Dye, patrząc milionerowi w oczy. — Dziewczyna wypiła kilka drinków, może o kilka dużo… Toteż krzyczała na DelRaye’a, używając słów niecenzuralnych.

Znasz je?

Na przykład: „Idź się pierdol” czy coś w tym rodzaju — bąknął dziennikarz.

Naprawdę? — zdziwił się Wells. — Tak nie zdobywa się przyjaciół ani nie przekonuje się do siebie ludzi wpływowych.

Dziewczyna prawdopodobnie zadzwoniła po inspektora Wohla, a gdy przyjechał, wymknęli się razem z jej mieszkania i przez suterenę dotarli do garażu — wyjaśnił Dye. — Rano Wohl przywiózł pańską córkę do Roundhouse. Tam czekał na nią adwokat, pułkownik Mawson.

Telefonowała do mnie najwidoczniej ze swojego mieszkania, gdy czekała na tego dobrego gliniarza — powiedział Wells. — Albo moja żona nie wyczuła po głosie, że Louise jest pijana, albo mi o tym nie powiedziała. Mówiła tylko, że dziewczyna się bała.

Widziałem zdjęcia z miejsca zbrodni tego zamordowanego faceta, panie Wells. O mało nie zwymiotowałem. Proszę mi wierzyć, pańska córka miała prawo się przestraszyć.

Gdzie przebywała od tamtej pory… która to była godzina… od czasu, gdy dobry gliniarz zabrał ją z mieszkania do momentu, aż ją odwiózł na posterunek?

Pierwsza rano — uściślił Dye. — Prawdopodobnie zawiózł ją do mieszkania jakiejś jej przyjaciółki albo kogoś takiego…

A może do jej przyjaciela? — podsunął Wells. — Jesteś świetnym reporterem, Dick. Czy Louise ma chłopaka?

Nie spotyka się z jednym konkretnym mężczyzną — odparł Dye. — Paru facetów, ale nic ważnego.

Panie Wells — wtrącił Ward V. Fengler. — Jeśli mogę coś powiedzieć… Pułkownik Mawson spytał pa Dutton wprost o to, gdzie spędziła całą nocą, ale panna Dutton odmówiła odpowiedzi na pytanie.

To wskazuje na chłopaka — ocenił Wells. — Moja córka, biorąc pod uwagę, że zjawię się w Filadelfii nie chciała, abym dowiedział się, że spędziła z tym mężczyzną noc. Muszę przyznać, że ten szczegół pobudza moją ciekawość. Możesz znaleźć więcej danych na ten temat, Dick?

Przyjrzę się tej kwestii, proszę pana — zapewnił Dye

Czy wróciła do pracy? — spytał Wells, po czym zerknął na zegarek i sam sobie odpowiedział na to pytanie: — Najlepszą metodą ustalenia tego faktu jest włączenie telewizora, prawda?

Było piętnaście po szóstej. Gdy Stanford Fortner Wells III skończył się ubierać, zapatrzył się na córkę prowadzącą wiadomości telewizyjne.

Jest twarda — oszacował z podziwem.

Zapomniałem, jaka z niej piękność — jęknął Kurt Kruger.

To także. — Wells zaśmiał się. — No dobrze. Spotkam się z nią. Panie Fengler, nie ma sensu, żebym zabierał panu więcej czasu. Chciałbym zatrzymać samochód, o ile można, byłbym też wdzięczny, gdyby pan się skontaktował z pułkownikiem Mawsonem i przekazał mu, że zadzwonię do niego rano.

Jestem do pańskiej dyspozycji, panie Wells, o ile uważa pan, że mógłbym się panu do czegoś przydać — odparł Fengler.

Sądzę, że od tej chwili już sobie poradzę. Jeśli będę potrzebował czyjejś pomocy, mam numery telefonów Mawsona, służbowy i domowy. Dziękuję za pańską uprzejmą pomoc.

Fengler wiedział, że musi odejść.

Kurt, chciałbym, żebyś mi towarzyszył podczas kolacji, niestety nie jest to możliwe — wyjaśnił Wells. — Dziękuję i do zobaczenia.

Cholera, Stan!

Dick, nie oddalaj się za bardzo. Mogę potrzebować dobrego reportera, który szuka odpowiedzi na pytanie, z kim spotyka się moja córka. Mam nadzieję, że jesteś przygotowany na pozostanie tu ze dwa dni?

Tak, proszę pana, oczywiście — odparł Dye.

Kto wynajął ten konkretny apartament? — spytał Wells. Fengler i Kruger popatrzyli na siebie, wzruszyli ramionami i uśmiechnęli się.

Cóż, dowiedzcie się. A później zamieńcie ten drugi na pokój dla Dicka — ciągnął. — W każdym razie musi mieszkać w tym samym hotelu.

Potem podszedł do każdego z mężczyzn, uścisnął im dłonie i wyszedł.


* * *


Kiedy limuzyna przybyła pod frontowe drzwi siedziby WCBL–TV, akurat odjeżdżał stamtąd ford. Kierowca limuzyny zaparkował na zwolnionym właśnie miejscu.

Wells wszedł do holu i ruszył do recepcji.

Nazywam się Stanford Wells — powiedział. — Chciałbym się zobaczyć z Louise Dutton.

Recepcjonistce nazwisko Stanforda Wellsa nic nie mówiło, zauważyła jednak, że mężczyzna jest bardzo dobrze ubrany i nie wygląda ani na wariata, ani na przestępcę.

Czy panna Dutton pana oczekuje? — zapytała z uśmiechem.

Nie, ale jeśli pani powie, że przyjechał jej ojciec, na pewno zejdzie i spotka się ze mną.

Och, tak mi przykro — jęknęła dziewczyna. — Właśnie pan się z nią minął! Dziwię się, że pan jej nie zauważył. Wyszła zaledwie minutę temu.

Nie wie pani, dokąd mogła pójść?

Nie — odrzekła recepcjonistka. — Ale była z inspektem Wohlem, jeśli ta informacja na coś się panu przyda.

Bardzo dziękuję — stwierdził Stanford Fortner Wells III. wyszedł i wsiadł do limuzyny. Włożył ręce do kieszeni, wyraźnie czegoś szukając, po czym głośno zaklął. Coś się stało, proszę pana? — spytał szofer.

Zawieź mnie z powrotem do hotelu. Cholera jasna stawiłem adres mojej córki na komodzie.

Mickey” O’Hara siedział dosłownie bez ruchu, od trzech minut patrząc na komputer stojący przed nim na biurku w pokoju działu miejskiego „Philadeiphia Bulletin”. Reporter poruszał jedynie językiem, który przesuwał się po wewnętrznej stronie jego dolnej wargi.

Później nagle krzaczaste brwi mężczyzny uniosły się oczy rozjaśniły, usta ułożyły w zadowolony uśmieszek, a palce zaczęły szybko uderzać w klawisze. O’Hara zastanawiał się nad początkiem tekstu i wreszcie go znalazł.


Usmażony bandyta

autor: Michael J. O’Hara


Gerald Vincent Gallagher, lat 24, został porażony prądem elektrycznym i rozkawałkowany przez pociąg dziś o godzinie 16.28. Tym samym zakończyła się zakrojona na szeroką skalę intensywna obława, w której przez dwadzieścia cztery godziny brało udział osiem tysięcy filadelfijskich policjantów.

Gallagher, zamieszkały przy West Lindley Avenue, był poszukiwany przez policję w związku z oskarżeniem o zabójstwo, do którego doszło wczoraj po południu podczas napadu owego przestępcy na lokal Waikiki Diner przy Roosevelt Boulevard. Przypadkowo w restauracji przebywał wówczas w cywilu kapitan policji drogowej, Richard C. „Dutch” Moffitt, w towarzystwie prezenterki WCBL–TV, Louise Dutton. Policja twierdzi, że kapitan Moffitt usiłował zapobiec napadowi i aresztować Gallaghera, niestety zginął podczas wymiany strzałów z Dorothy Ann Schmeltzer, wspólniczką przestępcy.

Dziś o 16.24 Charles McFadden, 22–letni tajniak z wydziału antynarkotykowego, dostrzegł Gallaghera na końcowej stacji metra przy skrzyżowaniu Bridge Street i Pratt Street w północno–wschodniej Filadelfii. Gallagher usiłował zbiec wąskim peronem służbowym obok torów kolejki, kierując się ku stacji Margaret — Orthodox. Gdy funkcjonariusz McFadden doganiał przestępcę, ten pośliznął się, a spadając na tory, dotknął trzeciej szyny. Poraził go prąd, po czym — chwilę później — po jego ciele przetoczyły się cztery wagony pędzącego na północ pociągu”.


Mickey” O’Hara przerwał pisanie, popatrzył na ekran i przeczytał tekst, który właśnie napisał. Na jego twarz wróciła zaduma. Napisał: CDN., CDN., po czym wcisnął klawisz WYŚLIJ.

Potem wstał, przeszedł przez pokój działu miejskiego, aż dotarł do biurka redaktora działu. Gdy stanął za mężczyzną, ten dokończył swoje obecne zadanie, podniósł głowę i przez ramię zerknął na O’Harę.

Otwórz tekst „Usmażony bandyta” — poprosił Mickey.

Redaktor działu miejskiego wcisnął guzik na jednym ze swoich terminali, a ten pobrał historię z serwera. Sekundę później opowieść pojawiła się na monitorze.

Kiedy redaktor czytał artykuł, O’Hara pochylił się nad jego biurkiem i wykręcił numer laboratorium fotograficznego.

Bobby, mówi Mickey. Fotki wyszły?

No, całkiem nieźle — ocenił redaktor działu miejskiego. — Masz tego dużo więcej?

Ale ile dasz mi miejsca?

Zdjęcia?

Na pewno dwa są dobre — odparł O’Hara. — Jedno idealnie pokazuje odciętą głowę…

Pytam o zdjęcia, które możemy opublikować, Mickey — przerwał mu redaktor. Wskazał na słuchawkę w dłoni O’Hary. — Gadasz z laboratorium? — Dziennikarz kiwnął głową. Redaktor pokiwał palcem i O’Hara podał mu słuchawkę. — Wydrukujcie mi po jednym z każdego. I to natychmiast — dodał i odłożył słuchawkę.

Pytałem, ile dasz mi miejsca — przypomniał „Mickey” O’Hara.

Pewnie wszyscy inni też tam byli, co?

Nikt inny nie ma zdjęć policjanta — obruszył się O’Hara. — Ani torów z momentu akcji.

A jesteś pewien, że to ten facet?

Funkcjonariusz z Piętnastego Dystryktu rozpoznał głowę — odparł Mickey.

Dam ci tysiąc, tysiąc dwieście słów. — Redaktor się zamyślił. — Tyle się teraz dzieje. Nic, tylko wojny.

Mickey” O’Hara pokiwał głową, wrócił do swojego biurka i usiadł przed monitorem. Otworzył nowy plik i napisał:


Usmażony bandyta

autor: Michael J. O’Hara ciąg dalszy”.


Sierżant Tom Lenihan wszedł do biura głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, który dowodził wydziałem dochodzeń specjalnych. Stanął i czekał, aż przyciągnie uwagę szefa.

O co chodzi, Tom?

Właśnie złapali Geralda Vincenta Gallaghera, sir — oznajmił Lenihan.

To dobrze — odparł Coughlin. — Gdzie? I jak?

Porucznik Pekach dzwonił przed chwilą — wyjaśnił sierżant. — Dwóch jego ludzi… jeden to ten młody tajniak, który zidentyfikował dziewczynę… szukało przestępcy na własną rękę. Zauważyli go na stacji końcowej metra przy Bridge Street. Facet zaczął uciekać, funkcjonariusz McFadden ruszył za nim biegiem po torach. Gallagher pośliznął się, spadł na trzecią szynę i wówczas przejechał go pociąg.

Rysy twarzy Denny’ego Coughlina zastygły. Główny inspektor skupił wzrok na Lenihanie, lecz ten wiedział, że szef go nie widzi. Coughlin rozmyślał.

Dennis V. Coughlin był tylko jednym z jedenastu głównych inspektorów departamentu policji miasta Filadelfia — Ale można by się spierać, czy nie był pierwszym pomiędzy równymi. Pod jego dowództwem znajdowały się między innymi brygada antynarkotykowa, obyczajówka, wydział spraw wewnętrznych, jednostka do spraw dochodzeń sztabowych oraz do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej.

Pozostałych dziesięciu głównych inspektorów składało raporty albo zastępcy komendanta policji do spraw operacyjnych, albo zastępcy do spraw administracyjnych, którzy z kolei przekazywali meldunki komendantowi policji. Denny Coughlin natomiast zdawał sprawozdania bezpośrednio pierwszemu zastępcy komendanta policji.

Mówiąc bardzo prosto, w całym departamencie tylko dwóch ludzi mogło powiedzieć Denny’emu Coughlinowi, co ma robić albo czego nie ma robić — pierwszy zastępca komendanta policji i sam komendant. Z drugiej strony, bez jakiejkolwiek arogancji, Denny Coughlin uważał za swoją sprawę wszystkie zdarzenia, do których doszło w dowolnej komórce departamentu policji.

Tom, jest tam inspektor Kegłey?

Tak, szefie, tak sądzę.

Powiedz mu, niech się postara i dokładnie dowie, co się zdarzyło. Chciałbym poznać wszystkie szczegóły.

Dobrze, szefie.

Natychmiast, Tom! — ponaglił go Coughlin. — Nie musi mi przygotowywać dokładnego raportu, na początek niech tylko poda podstawowe informacje. — Inspektor popatrzył na zegarek. — Będę czuwał przy Dutchu… Powiedzmy od osiemnastej do końca. Jedziesz tam ze mną?

Tak jest, szefie — odparł Lenihan i wyszedł. Dwie minuty później wrócił.

Inspektor Kegley jest w drodze — oświadczył. — Mówi, że spotka się z panem w Marshutz & Sons.

Dobra, Tom, dzięki — odrzekł Coughlin.

Inspektor sztabowy George Kegley był wcześniej detektywem i nieco czasu spędził w wydziale zabójstw. Temu flegmatycznemu mężczyźnie o łagodnych oczach umykało bardzo niewiele, kiedy na jakiejś sprawie w pełni skupił swoją uwagę. Jeżeli podczas pościgu zakończonego śmiercią Geralda Vincenta Gallaghera stało się coś nie całkiem zgodnego z prawem, Kegley na pewno szybko to wywęszy.

Coughlin ponownie skoncentrował się na aktach, który miał na biurku. Był to raport wydziału spraw wewnętrznych dotyczący dwóch funkcjonariuszy z północno–zachodniego okręgu policji. Chodziło o pewne przyjęcie, podczas którego funkcjonariusz A niezwykle się zainteresował panią B. Pani B, według oświadczenia funkcjonariusza B (jej męża), nie zareagowała na propozycję funkcjonariusza A z odpowiednim oburzeniem. Wręcz przeciwnie, atencje funkcjonariusza A wyraźnie jej się spodobały. Z tego też względu funkcjonariusz B stłukł żonę i uciekł, gdyż funkcjonariusz A z wyciągniętym pistoletem odgrażał się, że zabije sukinsyna. Nikomu nie stała się żadna prawdziwa krzywda, jednak — ponieważ sprawę oficjalnie zgłoszono — trzeba było coś przedsięwziąć.

Nie chcę się tym teraz zajmować — oznajmił Dennis V. Coughlin, mimo iż w jego biurze nie było nikogo, nikt więc nie mógł go usłyszeć.

Wstał, wyjął z lewej szuflady biurka swój pistolet, wsunął go do kabury i opuścił biuro.

Chodź, Tom — powiedział do sierżanta Lenihana. — Jedziemy.



Czternaście


Patrick Coughlin, przedstawiciel drugiego pokolenia irlandzkich Amerykanów (którego ojciec urodził się w Filadelfii trzy miesiące po przybyciu jego rodziców z hrabstwa Kildare, skąd wyemigrowali w roku 1896), spędził całe swoje aktywne życie zawodowe jako kierowca ciężarówki, toteż zdecydował, że jego syn, Dennis, powinien zaznać dobrodziejstw edukacji w college’u.

Jednak w roku 1946, mimo doskonałego świadectwa z rzymskokatolickiej szkoły średniej, Dennis V. Coughlin po drugim semestrze został zawieszony w LaSalle College za lenistwo. A przecież już po pierwszym semestrze otrzymał warunkową zgodę na pozostanie w szkole.

Kiedy Denny’ego Coughlina wyrzucono z LaSalle, życie w domu stało się dla niego zbyt trudne do zniesienia, toteż chłopak na cztery lata zaciągnął się do marynarki wojennej w zamian za obietnicę, że wojsko wyszkoli go na technika elektronika. W technikum nie miał niestety więcej szczęścia niż w college’u i wkrótce wojsko zaczęło się zastanawiać, co zrobić z tym wielkim, młodym człowiekiem przez czterdzieści dwa miesiące, które pozostały mu do końca służby.

Niedługo po zgłoszeniu się na pokładzie Coral Sea, lotniskowca marynarki Stanów Zjednoczonych, choć Coughlin miał pracować jako pomocnik mechanika w maszynowni, podoficer żandarmerii dał mu szansę objęcia funkcji, która w rezultacie okazała się stanowiskiem policjanta pokładowego. Propozycja wydała się młodemu Denny’emu znacznie atrakcyjniejsza niż długie dni w gorącym i zatłuszczonym wnętrzu okrętu, więc skwapliwie z niej skorzystał.

Wyobrażał sobie, że jego praca będzie polegać na wchodzeniu do nadbrzeżnych barów i zaciąganiu pijanych marynarzy z powrotem na statek, po uprzednim zbiciu ich po łbie pałką policyjną. Sytuacja okazała się jednak odmienna od jego wyobrażeń. Ma się rozumieć, było kilka takich zdarzeń i raz czy drugi Denny Coughlin musiał użyć pałki. Ale niezbyt często. Marynarz musiałby być strasznie pijanym ryzykantem, by stawać do walki z kimś o gabarytach Coughlina Zresztą Denny szybko się nauczył, że uprzejme słowo, zrozumienie drugiego człowieka i rozsądek prawie zawsze są skuteczniejsze niż przemoc.

Odkrył również, że marynarze często bywają stroną pokrzywdzoną w sporach z właścicielami tawern. Na szczęście z tymi ostatnimi Coughlin umiał sobie radzić równie dobrze jak z marynarzami. Wyczuł, na długo zanim zdołał wyrazić to słowami, że — zgodnie z tym, co o nim mówiono — rzeczywiście był bardziej rozjemcą niż policjantem. I był w tym dobry.

Po osiemnastu miesiącach służby morskiej na pokładzie Coral Sea otrzymał przydział na funkcjonariusza patrolowego straży przybrzeżnej, oficjalnie pozostając na etacie szpitala marynarki wojennej w Filadelfii. W ramach swojej pracy współdziałał z filadelfijskimi policjantami i zwrócił na siebie uwagę kilku starszych oficerów, którzy dostrzegli w nim właśnie te cechy, których szukali w rekrutach — bo Coughlin był dużym, zdrowym, bystrym i sympatycznym miejscowym chłopakiem o imponującej osobowości. Z tego też względu, jako odpowiednie cywilne miejsce pracy po zakończeniu służby w marynarce, zasugerowano mu departament policji. Będąc weteranem marynarki, miał pierwszeństwo w podejściu do testu rekrutacyjnego, który zresztą bez kłopotów zdał. Kiedy decyzja co do niego została podjęta, kapitan Francis X. Halloran zamienił słowo z kongresmanem Lawrence’em Sheenem i wkrótce po tym, jak bosman trzeciej klasy, Dennis V. Coughlin, został z honorami przeniesiony do cywila ze służby w amerykańskiej marynarce wojennej, natychmiast — dla wygody rządu — otrzymał podstawowe zatrudnienie w cywilnych organach ścigania.

Trzy tygodnie po odejściu z marynarki Dennis V. Coughlin zgłosił się na szkolenie do akademii policyjnej.

Swojego pierwszego dnia spotkał tam Johna X. Moffitta, który odsłużył akurat trzyletnią służbę w marines. Byli w podobnym wieku, mieli ze sobą dużo wspólnego, więc szybko się zaprzyjaźnili. Gdy ukończyli studia na akademii, obaj otrzymali przydział do centrum, Denny Coughlin do Dziewiątego Dystryktu, a John Moffitt do Szóstego. Bez większych problemów zdołali dopasować swoje dyżury, dzięki czemu mogli razem spędzać wolny czas, popijając piwo i podrywając dziewczyny. Wyjątkiem były wtorkowe wieczory; wtedy John Moffitt chodził na zebrania rezerwy korpusu marines.

John Moffitt twierdził, że potrzebuje pieniędzy, a wojny i tak nie będzie. Namawiał Denny’ego, aby również wstąpił do piechoty morskiej, jednak Coughlin odmówił. No i stało się — pewnego dnia Johna powołano do marines z siedemdziesięciodwugodzinnym wyprzedzeniem, tydzień po dniu, w którym obaj dowiedzieli się, że zdali egzamin na detektywa, czyli w sierpniu 1950 roku.

Po ponad dwunastu miesiącach John w randze sierżanta sztabowego wrócił z wojny do domu. Został przeniesiony w stan spoczynku ze względu na stan zdrowia, czyli z powodu ran odniesionych w okolicy Rangun–Ri w Korei Północnej, gdzie otrzymał również Srebrną Gwiazdę. Wrócił do pracy w zachodnim wydziale detektywów. Denny Coughlin był wtedy w wydziale centralnym.

Tyle że między przyjaciółmi nie było już tak samo, przede wszystkim z racji pojawienia się Patricii Stevens, którą John spotkał w szpitalu marynarki, gdzie wraz z innymi dziewczętami ze szkoły imienia świętej Agnieszki miała uprzyjemniać godziny rannym żołnierzom. Denny był drużbą na ich ślubie, a Patty bardzo go polubiła. Pomagała obu w ich przygotowaniach do egzaminów na sierżanta.

Miesiąc po tym, jak John Moffitt zmarł w wyniku ran postrzałowych odniesionych podczas pełnienia obowiązków służbowych, to znaczy na miesiąc przed narodzinami Matta, Denny Coughlin złożył rzadką wizytę wielebnemu Finnowi ze swojej parafii i odbył z nim prywatną rozmowę. Minęło trochę czasu, zanim Finn zrozumiał, o czym Denny Coughlin naprawdę chciał pomówić — a nie była to nieśmiertelna dusza tego młodego człowieka.

Nie powinieneś poślubić tej dziewczyny, Denny — powiedział Coughlinowi wielebny Finn — ponieważ jej współczujesz albo dlatego, że była żoną twojego przyjaciela Ani nawet po to, by zadbać o dziecko, kiedy się urodzi. I na pewno nie chciałbyś, aby ona zgodziła się ciebie poślubić gdyż potrzebuje od kogoś wsparcia dla siebie i dziecka. Zauważ, że nie odradzam ci związania się z tą dziewczyną. Radzę ci tylko: uzbrój się w cierpliwość. Czas leczy rany. Wcale by mnie nie zaskoczyło, gdyby Patty Moffitt widziała w tobie te same zalety, które dostrzegała w Johnie, niech spoczywa w pokoju. Pragniesz pewności, synu, a małżeństwo jest na zawsze. Nie wskakuje się w nie, ot tak, bez przemyślenia. Więc radzę ci: nadal bądź tym, kim jesteś, czyli dobrym przyjacielem. Poczekaj, aż Patty urodzi dziecko i przezwycięży swój smutek. Jeśli wówczas nadal będziesz czuł to samo, co teraz…

Dennis V. Coughlin czuł to samo i sześć miesięcy później, i rok później. Zanim wszakże zdobył się na rozmowę z dziewczyną, Patty Moffitt rozpoczęła staż sekretarki w kancelarii prawej, po czym wzięła na spacer Matta w wózeczku i wpadła na Brewstera Cortlanda Payne’a II, który wybrał się na przechadzkę ze swoimi osieroconymi przez matkę dziećmi, a po jakimś czasie było już na tę pogawędkę za późno.

Główny inspektor Dennis V. Coughlin był na czuwaniu przy zwłokach „Dutcha” Moffitta w domu pogrzebowym Marshutz & Sons mniej więcej od godziny, kiedy zobaczył stojącego samotnie Matta Payne’a. Przywołał go do siebie, uścisnął mu dłoń, a następnie otoczył ramieniem.

Chciałbym, żebyś poznał tych facetów, Matt — powiedział. — Panowie, to jest Matt Payne, bratanek Dutcha.

Przedstawił chłopaka dwóm głównym inspektorom, trzem inspektorom, dwóm kapitanom i kapralowi, który studiował na akademii wraz z „Dutchem” Moffittem i był tolerowany przez dowództwo mimo lekkiego pociągu do kieliszka i nieco przesadnej towarzyskości.

Kiedy będziesz miał chwilkę, wujku Denny, mógłbym z tobą porozmawiać?

Jasne, że tak — odparł Denny Coughlin. — Wybaczcie nam, panowie. — Wziął Matta pod ramię i poprowadził szerokim korytarzem w głąb zakładu pogrzebowego. W końcu znaleźli spokojny kąt.

Wstąpiłem do policji — obwieścił młodzieniec.

Możesz powtórzyć?

Mówię, że postanowiłem zostać policjantem — oznajmił Matt.

A kiedy to się stało?

Dzisiaj.

Niech mnie diabli — zaklął Dennis V. Coughlin. — Czekaj, Matt, muszę się oswoić z tą myślą.

Na razie wie o tym tylko mój tato — dodał chłopak.

Twój tato nie żyje — odparował Coughlin, po czym natychmiast dodał ze skruchą: — O Boże, dlaczego to powiedziałem?! Jestem dumny, że mogę nazywać Brewstera Payne’a swoim przyjacielem, a ty nie mógłbyś sobie wymarzyć lepszego ojca.

Rozumiem — zgodził się Matt. — Ja także mam kłopot z moim ojcem. To znaczy… Z rozdzieleniem ich od siebie.

Matt, chcę ci teraz coś powiedzieć. Mam nadzieję, że cię nie urażę, synu, ale muszę ci to powiedzieć….

Nie przeszedłem badań lekarskich do marines — wypalił młody człowiek. — Rozmyślałem o pracy policjanta jeszcze przed śmiercią wuja Dicka.

Skoro oblałeś test do marines, skąd wiesz, że przejdziesz policyjne badania lekarskie?

Już je przeszedłem — pochwalił się Matt. — I nawet odbyłem rozmowę z psychiatrą. Również dzisiaj.

Jezu Chryste! Co na to powie twoja matka?

Dlaczego mam wrażenie, że nie zamierzasz krzyknąć: „No, no, no, stary, świetny pomysł!”.

Bo nie jestem zupełnie pewien, czy to dobry pomysł Zarówno dla ciebie, jak i dla departamentu — odparł spokojnie Coughlin.

Dlaczego?

Nie wiem — przyznał się inspektor. — Może to instynktowne uczucie, ponieważ pochowałem już twojego ojca a teraz czuwamy przy ciele twego wuja. A może obawiam się reakcji twojej matki, która może uznać, że ja cię do tego namówiłem.

Mój ojciec… to znaczy mój przybrany ojciec… rozumie mnie — upierał się chłopak.

W takim razie ma nade mną przewagę — stwierdził Coughlin. — Matt, nie robisz tego, ponieważ uważasz, że policja jest taka jak w telewizji, prawda?

Oczywiście, że tak nie uważam — natychmiast obruszył się chłopak.

Przyznasz jednak, że nie masz najmniejszego pojęcia, w co się pakujesz?

Gdy starałem się o przyjęcie do marines, też nie miałem pojęcia, w co się pakuję — odparował Matt.

W korytarzu pojawili się sierżant Tom Lenihan i inspektor sztabowy George Kegley, wyraźnie czekając, by Coughlin zwrócił na nich uwagę. Ten dostrzegł ich i dał im znak ręką.

Spotkałeś wczoraj sierżanta Lenihana — zwrócił się Coughlin do Matta. — A to jest inspektor sztabowy, Kegley. George, to Matt Payne, bratanek Dutcha.

Wszyscy uścisnęli sobie ręce.

Co masz, George? — spytał Coughlin.

Inspektor sztabowy przez moment wydawał się zaskoczony, że szef prosi go o raport w towarzystwie osoby, którą Kegley uważał za „cywilnego krewnego”, tym niemniej przekazał zwięzłe, lecz gruntowne sprawozdanie ze zdarzeń na stacji końcowej przy Bridge Street i Pratt Street, łącznie ze szczegółami śmierci i rozkawałkowania zwłok Geralda Vincenta Gallaghera.

Czy skontaktowali się z Peterem Wohlem? — spytał Coughlin. — Matt Lowenstein mówił, że koniecznie musi nakłonić tę babkę z telewizji do zidentyfikowania Gallaghera jako faceta z Waikiki Diner.

Chyba nikt nie potrafi namierzyć ani jego, ani jej, szefie — odparł Kegley.

Coughlin parsknął, po czym się zamyślił, a jego rysy zastygły.

Dzięki, George — stwierdził. — Jestem ci wdzięczny.

Tom, odbierz samochód, przejedziemy się.

Tak jest, szefie — rzucił sierżant Lenihan.

Jedziesz z nami — polecił Coughlin Mattowi Payne’wi.


* * *


Wszystko w porządku, Matthew? — spytał główny inspektor Dennis V. Coughlin, kiedy sierżant Tom Lenihan zatrzymał oldsmobile’a na krawężniku przed szeregowym domem przy Fitzgerald Street w południowej części Filadelfii.

Matt zwymiotował — nie wówczas, gdy Coughlin się tego spodziewał, czyli gdy w pomieszczeniu lekarza sądowego wysunięto szufladę z resztkami Geralda Vincenta Gallaghera, ale kilka minut później, na dworze, tuż przed powrotem do auta. Tom Lenihan zniknął w tym momencie na parę minut, a inspektor nie był pewien, czy zamiarem sierżanta było oszczędzenie młodemu człowiekowi wstydu, czy też Lenihan ukrył się za rzędem samochodów i sam zwymiotował.

Tak, w porządku — odrzekł Matt. Jego twarz była biała jak kreda.

Na pewno?

Czuję się dobrze, dzięki — oświadczył stanowczo chłopak.

Chce pan, żebym pojechał z wami, szefie? — spytał Lenihan.

Chyba lepiej tak — odparł Coughlin i otworzył drzwiczki.

Drzwi domu McFaddena miały dzwonek — staroświeckie, metalowe urządzenie zamontowane centralnie. Przekręcało się go i wtedy dzwonił. Coughlin przypomniał sobie, że taki sam był na drzwiach szeregowego domu, w którym dorastał. Pomyślał, że producent tych dzwonków prawdopodobnie zarobił miliony, gdyż podobny mechanizm znajdował się na prawie każdych drzwiach szeregowych domów Filadelfii Drzwi otworzyła Agnes McFadden. Patrzyła na nich zaskoczona, gdy Coughlin zdejmował z głowy kapelusz z szerokim rondem.

Dobry wieczór, pani — zagaił. — Nazywam się Coughlin i jestem głównym inspektorem. Chciałbym się zobaczyć z funkcjonariuszem McFaddenem, jeśli to możliwe.

Co takiego? — spytała Agnes McFadden.

Chcielibyśmy się zobaczyć z Charleyem, jeśli łaska — stwierdził Lenihan. — Ja jestem sierżant Lenihan, a to jest główny inspektor Coughlin.

Charley jest w kuchni ze swoim porucznikiem — odparła kobieta. — Z porucznikiem Pekachem i z panem McFaddenem.

Sądzi pani, że moglibyśmy się z nim spotkać? — dopytywał cierpliwie Coughlin.

Tak, oczywiście, nie wiem, o czym ja myślę. Wchodźcie, panowie, proszę.

Poszli za nią ciemnym korytarzem do kuchni, gdzie trzech mężczyzn siedziało przy kuchennym stole, na którym stała butelka whisky Seagram’s 7 Crown, litrowe butelki coli i piwo.

Oczy Pekacha rozszerzyły się na widok nowo przybyłych i porucznik zaczął się podnosić z miejsca.

Siedź, David — polecił mu Coughlin.

Oficer Charley McFadden, który siedział rozparty na krześle, ustawiwszy sobie na brzuchu whisky w szklance z nadrukiem reklamowym sera Kraft, w końcu zrozumiał, że coś się dzieje. Popatrzył na trzech nowych mężczyzn w swojej kuchni, wyraźnie ich nie rozpoznając.

Coughlin przeszedł małe pomieszczenie i wyciągnął rękę do młodego funkcjonariusza.

McFadden, przepraszam, że włażę do twojego domu jak do siebie, ale chciałem ci osobiście pogratulować dobrze wykonanego zadania. Jestem pewien, że twoi rodzice są z ciebie bardzo dumni. Departament policyjny jest dumny, wierz mi.

Matt zobaczył, że McFadden nie ma pojęcia, kto ściska jego dłoń.

Ojciec Charleya wyraził niepewność syna słowami.

Kim pan jest? — spytał po prostu.

Panie McFadden — pospieszył porucznik Pekach. — To jest główny inspektor Coughlin. A to sierżant Lenihan. Trzeciego pana niestety nie znam.

Nazywam się Matthew Payne — powiedział Matt i wyciągnął rękę.

Matt jest… Kapitan Moffitt był wujem chłopaka — wyjaśnił Coughlin.

Przykro mi z powodu twojego wujka — oznajmił Charley McFadden. Potem zrozumiał, że powinien wstać, więc wstał. Popatrzył na Coughlina. — Pan jest główny inspektor Coughlin — zauważył, choć było to raczej pytanie. A może w głosie funkcjonariusza pobrzmiewało po prostu niedowierzanie.

Zgadza się — przyznał Coughlin.

Mogę zaproponować panom coś do picia? — wtrąciła pani McFadden.

Została już niestety tylko whisky — oświadczył jej mąż.

No cóż, wszyscy jesteśmy po służbie — stwierdził Coughlin. — Sądzę, że troszkę mocnego trunku nikomu nie zaszkodzi.

Pojawiły się kolejne szklanki, które napełniono do wysokości trzech czwartych.

Obawiam się, że w domu panuje straszliwy bałagan — mruknęła Agnes McFadden.

Zupełnie tego nie widać — zapewnił ją Dennis Coughlin. Podniósł szklankę. — Za funkcjonariusza McFaddena, z którego wszyscy jesteśmy ogromnie dumni.

Nie chciałem, by mu się to stało — jęknął Charley McFadden bardzo powoli. — Jezu Chryste, coś takiego nie powinno się nikomu przytrafić.

Charley — powiedział twardo Coughlin. — Gallagher m na siebie ściągnął nieszczęście.

Młody McFadden przyjrzał mu się z uwagą i w końcu zareagował.

Tak, szefie.

Poruczniku Pekach, mogę na słówko? — spytał Coughlin, dając równocześnie znak Mattowi, by za nim poszedł We trzech weszli do holu. — Gdzie jego partner? — rzucił Coughlin.

Był tutaj, szefie. Lekarz dał mu na uspokojenie coś czegoś nie można mieszać z alkoholem. Więc wysłałem go do domu.

A McFadden coś zażył?

Nie, szefie — odrzekł Pekach. — Ma uczulenie na leki. Nie łyka nawet aspiryny.

Jak długo zamierzacie tu zostać?

Tak długo, jak to będzie konieczne — odparł Pekach. — Alkohol go uśpi, prędzej czy później.

Planowałeś o tym napisać?

Przedstawić go do pochwały? — upewnił się porucznik. — Nie pomyślałem o tym. Ale tak, jasne, że tak.

Nie tylko „ryzykował życie” — ciągnął Coughlin — ale także „postępował z wielką rozwagą” i tak dalej. Rozumiemy się?

Tak jest, szefie.

Wszystko będzie w gazetach — kontynuował Coughlin. — George Kegley twierdzi, że „Mickey” O’Hara poszedł nawet obejrzeć tory. Jak to wpłynie na pracę McFaddena w terenie?

Hmm, gdyby chciał wrócić do dawnego zajęcia, nie będzie z niego wielkiego pożytku — zgodził się Pekach.

Znajdę mu coś innego — obiecał Coughlin. — Kiedy takiemu młodemu człowiekowi, który pracuje jako tajniak, każą ponownie włożyć mundur, może pomyśleć, że popełnił jakiś błąd. Nie chcę, aby doszło do takiej sytuacji.

Tak, szefie, znajdziemy dla niego coś innego — przyznał Pekach.

Kiedy wrócili do kuchni, funkcjonariusz McFadden wymiotował nad zlewem. Coughlin wyciągnął rękę i powstrzymał Matta przed wejściem, potem machnął sierżantowi Lenihanowi, aby poszedł razem z nimi.

Wsiedli do samochodu i ruszyli na północ South Broad Street. W pewnym momencie Coughlin dotknął ramienia siedzącego przed nim Matta Payne’a. Chłopak obrócił się j spojrzał na niego.

Wciąż sądzisz, że chcesz być policjantem, Matt? — spytał.

Zastanawiałem się tylko, jak zareaguję w takiej sytuacji — powiedział cicho chłopak.

No i?

Nie wiem — przyznał się. — Po prostu się zastanawiałem. Lecz odpowiedź na twoje pytanie brzmi: „Tak, wciąż chcę być policjantem”.

Coughlin odchrząknął.

Tom — polecił — kiedy dotrzesz do telefonu, zadzwonisz do Pekacha i powiesz mu, że chcę widzieć tego młodego funkcjonariusza i jego partnera jutro na pogrzebie. A potem dowiedz się, kto odpowiada za rozmieszczenie żałobników i zadbaj, żeby u świętego Dominika były dla tych dwóch miejsca.

Funkcjonariusze mająbyć w mundurach czy w cywilu? Coughlin myślał przez moment.

W mundurach — odparł. — Tak, myślę, że w mundurach. Kaź Pekachowi dopilnować, żeby mieli odpowiednie fryzury i wyglądali porządnie — dodał.


* * *


Muszę sprawdzić sekretarkę — powiedział Peter Wohl, kiedy wraz z Louise wrócili z kolacji i wprowadzili jaguara do garażu. — To nie zajmie nawet minuty.

Pójdę z tobą — zawołała. Złapała go za rękę i trzymała, gdy wchodzili po schodach. W mieszkaniu Wohl włączył światła, a wówczas zobaczył Louise bardzo blisko siebie. Patrzyła mu w oczy.

Uświadomił sobie, że dziewczyna czeka na jego pocałunek.

Jezu — pomyślał — jak miło”.

Wziął ją w ramiona, ona przycisnęła swoje ciało do jego. Jednak kiedy spróbował ją pocałować, odwróciła twarz.

Mam gdzieś odświeżający płyn do ust — powiedział.

Louise zachichotała.

Nie — odparła. — Nie o to chodzi. Ale występu — w telewizji o dwudziestej trzeciej i nie chcę, żeby wszyscy mieszkańcy Delaware Valley uważali, że wyglądam, jakbym dopiero co wyskoczyła z czyjegoś łóżka.

Naprawdę sądzisz, że to widać? — spytał, wtuliwszy twarz w jej włosy.

Chwila może nie byłaby widoczna — odcięła się. — Niestety, zbyt często zdarza nam się za bardzo przeciągać te chwile.

Boże, ależ ty pięknie pachniesz — rozmarzył się Wohl jeszcze mocniej ulegając pragnieniu przytulenia jej.

Obowiązki wzywają — odparła Louise, uwalniając się. — Twoje i moje. Sprawdź, kto się nagrał na sekretarkę.

Było kilka wiadomości.

Dzwoniła między innymi Barbara Crowley.

Peterze, odwiedziła mnie twoja matka i pytała, czy jadę na czuwanie. Powiedziałam, że czekam na wiadomość od ciebie. Zadzwoń. Jeśli chcesz, będę ci tam towarzyszyła.

Telefonował też detektyw Jason Washington.

Inspektorze, mówi Jason Washington — przedstawił się na początku. Jego nagrany głos brzmiał dziwnie metalicznie. — Jest siedemnasta trzydzieści. Mamy Geralda Vincenta Gallaghera… to znaczy… w pewnym sensie, że tak powiem. McFadden, młokos z wydziału antynarkotykowego, ten, który wcześniej zidentyfikował dziewczynę, poszedł go szukać i wypatrzył drania na stacji metra przy Bridge Street. Użyłem określenia „mamy go w pewnym sensie”, gdyż Gallagher wpakował się niestety pod pociąg. Najpierw zresztą wpadł na trzecią szynę. Niewiele z człowieka zostało… McFadden znał oczywiście Gallaghera, podobnie jak paru innych facetów z Piętnastego. Jednak w tych okolicznościach sądzimy — ja oraz porucznik Natali… że prawdopodobnie potrzebna będzie identyfikacja ciała przez pannę Dutton. Chodzi o ustalenie, czy to właśnie jego widziała w Waikiki Diner. Na razie zabrano zwłoki do lekarza sądowego. Sądzisz, że jesteś stanie skontaktować się z panną Dutton i przywieźć ją tu taj około dziewiętnastej, dziewiętnastej trzydzieści? Byłbym wdzięczny, gdybyś do mnie oddzwonił. Będę tutaj, u lekarza sądowego albo w domu. Z góry dzięki.

Nagrał się również porucznik Louis Natali.

Inspektorze, mówi Lou Natali. Jason Washington powiedział mi, że dzwonił i zostawił wiadomość na twojej sekretarce jakąś godzinę temu. Obecnie jest za kwadrans siódma. Telefonuj oficjalnie. Kapitan Quaire prosi, abyś odnalazł pannę Dutton i przywiózł ją do siedziby lekarza sądowego. Ma zidentyfikować ciało i potwierdzić, że właśnie Gallaghera widziała w Waikiki Diner. Lepiej ostrzeż kobitkę, że gnojek jest w kawałkach. Koła odcięły mu głowę, która na szczęście pozostała nietknięta. Poproszę, aby na czas identyfikacji resztki jego ciała zakryto, jednak to może być dla panny Dutton ciężkie doświadczenie… Proszę, zadzwoń, gdy odsłuchasz tę wiadomość, dobra? Dzięki.

Jako ostatni nagrał się główny inspektor Matt Lowenstein.

Do diabła, Peterze, co się dzieje? Potrzebuję tej kobiety. Musi zidentyfikować Gallaghera. Najwyraźniej nikt nie wiedział, gdzie jesteś, więc zadzwoniłem do telewizji i bardzo grzecznie poprosiłem o połączenie z panną Dutton. Oświadczono mi, że nie wiadomo, dokąd się udała, ale bez wątpienia wyszła z budynku z tobą. Jezu, jest wpół do ósmej wieczorem i muszę jechać do domu pogrzebowego Marshutz & Sons na cholerne nocne czuwanie…

W tym momencie wiadomość nagle się urwała. Peter był całkiem pewien, że główny inspektor detektywów Matt Lowenstein zerknął na zegarek, zobaczył, która godzina, zastanowił się, po czym po prostu rzucił słuchawkę.

Ponieważ były to wszystkie zarejestrowane wiadomości, taśma sekretarki zaczęła się cofać.

O co chodziło w tej całej sprawie? — spytała Louise.

No cóż, widocznie tajniak zauważył…

Kim jest ta dziewczyna? — przerwała mu Louise. Przed odpowiedzią musiał się chwilę zastanowić.

Trzy dni temu nazwałbym ją moją przyjaciółką — odparł w końcu.

Miła osóbka?

Bardzo miła — odpowiedział. — Nazywa się Barbara Crowley i pracuje jako pielęgniarka na oddziale psychiatrycznym.

To musiało być przydatne — odparowała.

Każdy, kto nas zna, z wyjątkiem jednej osoby, uważa że stanowimy z Barbarą piękną parę i powinniśmy się pobrać — mruknął Wohl.

Kim jest ten wyjątek? Jej ojciec?

Nie. Ja — odrzekł. — To miła dziewczyna, ale jej nie kocham.

Od kiedy?

Od zawsze — przyznał. — Nigdy tego do niej nie czułem.

To znaczy czego?

Tego, co czuję do ciebie — wyjaśnił.

Przypuszczam, że przemknęło ci przez głowę, iż nas łączy głównie niezły seks?

Niezły seks to świetny początek — odciął się. — Można na tym fundamencie wiele zbudować.

Louise patrzyła mu w oczy przez długą chwilę, potem powiedziała powoli:

Nie zamierzam dziś wieczorem oglądać pozbawionego głowy trupa.

W porządku — odparł. — Kiedyś jednak będziesz musiała go obejrzeć.

Nie mogę odmówić?

Nie powinnaś.

A jeśli jednak odmówię?

Załatwią nakaz sądowy. Jeśli wówczas także odmówisz, spotkasz się z powszechną pogardą, a poza tym możesz trafić do aresztu do czasu, aż się namyślisz. Areszt by ci się nie spodobał. Tam nie przebywają ludzie twojego pokroju.

Louise nadal mu się przyglądała.

Zadzwonię do Jasona Washingtona — ciągnął Wohl. — Powiem mu, że spotkamy się z nim w siedzibie lekarza sądowego jutro rano. Na przykład o ósmej rano — dodał.

Rano pracuję — przypomniała.

Pójdziemy tam zatem wcześniej — naciskał Wohl, po czym dorzucił: — Zdawało mi się, że pracujesz od czternastej?

Zwykle tak — przyznała. — Ale jutro będę relacjonowała pogrzeb.

Nie mówiłaś mi tego — zdziwił się.

To mój temat — stwierdziła. — Byłam tam, gdy wszystko się zaczęło, pamiętasz?

Kiwnął głową. Kilka minut spoglądali na siebie bez słowa.

Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób? — spytała w końcu Louise. — Co sobie myślisz?

Że jesteś niewiarygodnie piękna i że cię kocham — odrzekł.

Wiem — zauważyła. — To znaczy wiem, że mnie kochasz. I sądzę, że mnie to przeraża bardziej niż myśl o oglądaniu ciała bez głowy… Czy też głowy bez ciała.

Dlaczego cię to przeraża?

Obawiam się, że się obudzę — wyjaśniła. — Albo… może… że się nie obudzę.

Chyba za tobą nie nadążam — burknął Wohl.

Lepiej stąd wyjdźmy — zdenerwowała się. — Zanim znowu skończymy w łóżku.

Pozwól mi zadzwonić do Washingtona — poprosił Wohl.

Zadzwonisz do niego z mojego mieszkania. Musimy tam pojechać, potem ja wezmę swój samochód i pojadę do pracy, a ty wejdziesz do mojego mieszkania i tam zostaniesz.

Doprawdy? — przekomarzał się z uśmiechem.

Właśnie tak — upierała się. — Umyjesz naczynia, poodkurzasz, a później zrobisz się na bóstwo i poczekasz, aż wrócę zmęczona z pracy.

Jeśli zamierzasz wrócić zmęczona, będziesz musiała sama pozmywać naczynia.

Nie będę aż taka zmęczona, Peterze, jeśli akurat myślisz o tym, co podejrzewam.

Nie zaszkodzi mi, jeśli poczekam na ciebie w studiu — zaoponował.

Nie ma mowy. Widziałam, jak patrzyłeś na cycki Sharon. I, chociaż wiem, że nie powinnam ci tego mówić, zauważyłam też, że ona gapiła się na ciebie.

Hmm, czyżby przemawiała przez ciebie zazdrość?

Jedziemy, Peterze — rzuciła i ruszyła do drzwi.


* * *


Mickey” O’Hara usiadł w barze w Holiday Inn na skrzyżowaniu Czwartej Ulicy i Arch Street. Przymierzał się już do trzeciej szklaneczki whisky John Jamison’s.

Wiedział, co mu się przydarzyło, gdyż coś takiego zdarzało mu się wystarczająco często już wcześniej. Robił coś, czego reporter nie powinien robić częściej niż lekarz czy prawnik — pozwalał mianowicie, by kłopoty ludzi, którymi zajmował się zawodowo, poruszały go osobiście. Niestety,’ z czego również doskonale zdawał sobie sprawę, radził sobie z tymi emocjami w absolutnie najgorszy z możliwych sposób, czyli podwójną szklaneczką czystej whisky i piwem.

Zaczął współczuć młodemu tajniakowi z wydziału antynarkotykowego, Charleyowi McFaddenowi. Młokos postanowił się zabawić w Samotnego Strażnika i wyruszył na akcję wraz ze śniadym Hezusem, jak mu tam, cholera, na nazwisko, chcąc oddać przestępcę w ręce wymiaru sprawiedliwości. Potem, mówiąc w przenośni, poklepałby bok swego wierzchowca i odjechał w stronę zachodzącego słońca.

Niestety, wszystko potoczyło się inaczej. McFadden nie zdołał skłonić przestępcy do aktu skruchy i nie strzelił mu celnie srebrną kulą w dłoń, by ten wypuścił z niej rewolwer.

Przestępca najpierw się usmażył, a potem przejeżdżający pociąg poćwiartował jego ciało i w tym momencie drań przestał być złym facetem, a stał się po prostu zwyczajnym, podobnym do innych, mieszkańcem Filadelfii, ot, jakimś młokosem z sąsiedztwa, takim drugim Charleyem McFaddenem. Gerald Vincent Gallagher umarł z otwartymi oczyma, a jego odcięta głowa potoczyła się między tory i zatrzymała twarzą jo góry. Gdy McFadden zerknął na szyny, martwy Gallagher opatrywał się w niego z dołu.

Krwi nie zostało dużo. Stalowe koła były tak rozgrzane, że kiedy przetaczały się po szyi i kończynach, odcinając je równo, jednocześnie kauteryzowały rany. Charleyowi McFaddenowi głowa Geralda Vincenta Gallaghera oraz części jego rąk, nóg i torsu mogły się kojarzyć z fragmentami jakiejś ogromnej, plastikowej lalki, którą ktoś pociął nożem, a następnie wyrzucił na tory.

A potem, gdy Charley McFadden wstydził się przed Bogiem, swoimi pastorami i wszystkimi dobrymi duchownymi z liceum imienia biskupa Newmana, a także — oczywiście — przed swoją matką za to, że pogwałcił przykazanie „nie zabijaj”, przybyła kawaleria, za późno jak zwykle, i funkcjonariusz McFadden zaczął się wstydzić także przed swoimi kompanami.

Duży, silny, twardy, nieco ponadstukilowy tajniak z wydziału antynarkotykowego puścił pawia jak cholerny czternastolatek, ponieważ zrobił to, co wszyscy inni gliniarze pragnęli zrobić, czyli usmażył pieprzonego zabójcę policjanta, oszczędzając miastu wydatków na proces.

Gdy „Mickey” O’Hara zamówił trzecią podwójną szklaneczkę Johna Jamison’sa i piwo, zaczął już zgłębiać w myślach tragedię życia nieżyjącego Geralda Vincenta Gallaghera. Jak to się stało, że miły chłopiec z rodziny irlandzkich katolików skończył jako ćpun uciekający po spartaczonym napadzie? I co się stanie z jego biedną, zrozpaczoną, dobrą, codziennie uczestniczącą we mszy matką? Co takiego ta kobieta zrobiła, że urodziła takiego syna… że zasłużyła sobie na takie nic jak Gerald Vincent Gallagher?

Mickey” O’Hara był w połowie swojej czwartej podwójnej whisky (plus piwo), toteż jeszcze mocniej tkwił w iście filozoficznych rozważaniach na temat niesprawiedliwości życia i bestialstwa człowieka wobec człowieka, kiedy nagle wyczuł, że ktoś siada obok niego na stołku przy barze. Obrócił głowę, by spojrzeć, i znalazł się twarzą w twarz z porucznikiem Edwardem M. DelRaye’em z wydziału zabójstw filadelfijskiej policji.

No, no, no, niech mnie diabli — zagaił DelRaye — Jeżeli nie mam przed sobą małego Mickeya, synka pani O’Hara.

Cześć, DelRaye — odwarknął Mickey. Porucznik DelRaye nie należał do ulubionych policjantów „Mickeya” O’Hary.

Nalej mojemu przyjacielowi następną kolejkę tego, co pije — polecił porucznik barmanowi.

Mickey” O’Hara chciał się w pierwszej chwili nieuprzejmie odciąć w stylu: „Też mógłbym mieć szeroki gest, gdybym kazał drinki, które stawiam ludziom, dopisywać do rachunku, którego nie mam zamiaru zapłacić”, postanowił jednak wykorzystać okazję.

I co kombinujesz ubrany tak wystrzałowo? — spytał Mickey.

Miałem jechać na czuwanie — odrzekł DelRaye. — Jestem zaskoczony, że ciebie tam nie ma.

Ja już złożyłem uszanowanie zmarłemu — odparował Mickey. — Lubiłem Dutcha — dodał.

Słyszałeś, że dostaliśmy tego gnojka, który zwiał z Waikiki?

Mickey O’Hara kiwnął głową, przez którą przemknęła mu kolejna nieprzyjemna myśl:

Wy?! Wy dostaliście gnojka? Akurat, kurde! Dostał go miły dzieciak, Charley McFadden, i ma teraz biedak z tego powodu mdłości, a wy nie zrobiliście żadnej cholernej rzeczy, aby mu pomóc, drogi Edzie DelRaye. Nie żeby zazwyczaj nie było w twoim stylu przypisywać sobie zasługi za coś, co zrobili pracujący na ulicach tajniacy”.

Tak też słyszałem — odparł Mickey. — Byłeś przy tym, co?

Mam swój mały wkład — przyznał DelRaye.

Serio?

Ściśle rzecz biorąc, gonił go pewien tajniak z wydziału antynarkotykowego… Właśnie usiłuję sobie przypomnieć jego nazwisko…

A jak się posuwa śledztwo w sprawie morderstwa Nelsona? — przerwał mu „Mickey” O’Hara, gdy stanęła przed nim kolejna szklaneczka John Jamison’s i piwo.

Nie uwierzysz, ilu wśród filadelfijskich pedałów jest Murzynów — odburknął DelRaye.

Hmm, a cóż oni mają wspólnego ze sprawą?

Nieoficjalnie, Mickey? — spytał DelRaye.

Nie — odrzekł O’Hara. — Rozmawiamy oficjalnie, Ed. Albo zmień temat.

Więc chyba lepiej zmieńmy temat — mruknął porucznik. Podniósł szklankę. — No to cyk.

Chodzi o to, że pracuję nad tą historią — tłumaczył mu Mickey. — Jeśli porozmawiamy nieoficjalnie, a ty mi powiesz coś, co ja później i tak sam odkryję i wykorzystam, wówczas będziesz się na mnie wkurzał, ja natomiast nie będę mógł cię za to winić. Rozumiesz?

Jasne, doskonale rozumiem. Próbowałem tylko być pomocny.

Wiem i doceniam to — odparł Mickey. — Mam świadomość, że skoro ojciec denata jest tym, kim jest, szefostwo okropnie cię popędza i wywiera na ciebie naciski.

Lepiej w to uwierz — stwierdził DelRaye.

Możesz mi opowiedzieć o Nelsonie i tej babce z telewizji? — spytał. — Oficjalnie, Ed!

No cóż, dziewczyna przyjechała do domu z pracy, trochę wypita, weszła i znalazła go — drętwo wyrecytował DelRaye.

Była jego narzeczoną?

W odpowiedzi porucznik parsknął kpiąco.

Rozumiem, że ma to oznaczać „nie”? — upewnił się dziennikarz.

Nie oznacza to ani „nie”, ani nic innego, jeśli wciąż rozmawiamy oficjalnie — bronił się porucznik.

Mógłbym, jak przypuszczam, nazwać cię „anonimowym starszym oficerem policji, zaangażowanym w śledztwo” — zadumał się głośno Mickey.

Nie chciałbym, żebyś mnie cytował jako osobę, która nazywa nieżyjącego Nelsona pedziem — obruszył się DelRaye. — Ponieważ wcale go tak nie nazwałem.

Jezu Chryste, a był pedziem?

Skoro nadal rozmawiamy oficjalnie, powiem: „Bez komentarza” — odparował porucznik. — Bo nadal rozmawiamy oficjalnie, prawda?

Tak, wybacz — przeprosił O’Hara, po czym zadziałał wprost i bezpardonowo. — A jeśli cię spytam… oficjalnie… ale jako „anonimowego starszego oficera policji, zaangażowanego w śledztwo”, czy szukasz czarnoskórego geja, aby go przesłuchać w sprawie morderstwa Nelsona, co mi odpowiesz?

Nie podasz mojego nazwiska?

Słowo skauta.

Wówczas odpowiedziałbym, że to prawda.

A gdybym spytał, dlaczego nie możesz go znaleźć, co byś powiedział?

Że mamy kilku podejrzanych. Sądzimy też, że mamy ważne dla tej sprawy nazwisko: Pierre St. Maury…

Kim jest ów Pierre?

Osobą, którą najbardziej pragniemy przesłuchać. Podobno żył z Nelsonem. Nie uważamy zresztą tego nazwiska za jego prawdziwe…

Kolorowy facet?

Wielki Murzyn. Ten opis pasuje do wielu mieszkańców Filadelfii. I do wielu mężczyzn, określających siebie mianem gejów. Ale znajdziemy go.

Nie tylko jego jednego wszakże szukasz?

Są inne osoby, które pasują do tej sprawy. Strażnicy ze Stockton Place powiedzieli nam, że Nelson miał sporo tego typu przyjaciół. Lubił postawnych Murzynów.

Sądzisz, że zabił go jeden z nich?

Kiedy ludzie wykańczają się w ten sposób, robią to zwykle z zemsty — wyjaśnił DelRaye.

Chodzi ci o sposób, w jaki został zabity mały Nelson?

Porucznik nie odpowiedział. Podejrzewał, że posunął się zbyt daleko.

Mickey — stwierdził wreszcie. — Przestaje mi się podobać ta rozmowa. Skończmy ją, okej?

Jasne — odrzekł O’Hara. — I tak zamierzałem stąd wyjść.


* * *


Dziesięć minut później „Mickey” O’Hara wrócił do pokoju działu miejskiego. Podszedł, trzymając się przesadnie prosto, do swojego biurka, usiadł przy komputerze, beknął j otworzył nowy plik.


Gej mordercą?

Autor: Michael J. O’Hara


Według pewnego anonimowego starszego oficera policji, zaangażowanego w śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa Jerome’a Nelsona, poszukuje się celem przesłuchania dwudziestokilkuletniego „wielkiego Murzyna”, posługującego się nazwiskiem Pierre St. Maury, który podobno dzielił z zamordowanym luksusowy apartament przy Stockton Place numer 6.

Zdaniem oficera policji, który rozmawiał z naszym reporterem tylko pod warunkiem zapewnienia mu anonimowości, nazwisko Pierre St. Maury to pseudonim. Oficer ten zasugerował również, że pseudonimy są zwyczajem typowym dla — jak to ujął — filadelfijskiej »społeczności czarnych gejów«„.


Mickey przerwał pisanie, znalazł papierosa i zapalił go, a później przeczytał tekst, który napisał.

Po czym dorzucił dopisek: „Masz jaja to wydrukować czy tylko tracę czas?”, przesunął kursor na początek historii i dodał: WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI, dzięki czemu na monitorze redaktora działu miejskiego zapali się migające czerwone światełko, informujące go, że ma do czynienia albo z nowiną z agencji prasowej, albo z wiadomością z pokoju redakcji informacyjnej, od reportera, który uważa, iż wysyła coś niezwykle ważnego i pragnie przyciągnąć natychmiastową uwagę redaktora działu miejskiego. Na koniec Mickey wcisnął klawisz WYŚLIJ.

Niecałą minutę później redaktor działu miejskiego przeszedł pokój i stanął przy biurku O’Hary.

Jezu, Mickey — powiedział tylko.

Tak czy nie? — spytał reporter.

Nie przypuszczam, żebyś chciał mi powiedzieć, kim jest policjant, który podsunął ci te rewelacje?

Zawsze chronię swoje źródła — odparł Mickey i beknął.

Czy te informacje są prawdziwe?

Wspomniany dżentelmen to straszny dupek, ale wie, o czym mówi.

Gliniarze domyśla się, który z nich z tobą rozmawiał — dorzucił redaktor działu miejskiego.

Przemknęła mi przez głowę taka myśl — odparował O’Hara.

Zrobisz mu więc brzydki kawał — ocenił tamten.

Nie mogę sobie nic zarzucić, wyłącznie uczciwość — odciął się dziennikarz. — Dałem mu wyraźnie do zrozumienia, że powołam się na jego informacje.

To będzie trudne dla pana Nelsona — powiedział w zamyśleniu redaktor.

Przejmowalibyśmy się, gdyby nie był właścicielem „Ledgera”? — odburknął Mickey.

Redaktor działu miejskiego głośno westchnął.

Dzięki temu będziesz miał na stronie tytułowej dwie notki sygnowane własnym nazwiskiem — zauważył.

Skromność nie jest moją silną stroną — mruknął O’Hara. — Więc tak czy nie?

Pisz, stary, pisz — odrzekł redaktor.



Piętnaście


Porucznik Robert McGrory, dowódca oddziału G (Atlantic City) policji stanowej stanu New Jersey, miał zamiar wystartować wczesnym wieczorem, powiedzmy nieco po dwudziestej, dzięki czemu znalazłby się w Filadelfii trochę po dwudziestej pierwszej trzydzieści. Wówczas wystarczyłoby mu czasu na dotarcie do domu pogrzebowego Marshutz & Sons i czuwanie przy ciele „Dutcha” Moffitta.

Niestety, coś uniemożliwiło mu realizację tego planu. Jeden z jego funkcjonariuszy złapał gumę podczas pościgu za pewnym piratem drogowym na autostradzie numer 9 i trzasnął w przepust drogowy. Na szczęście nie skończyło się tak źle, jak mogło się skończyć — policjant mógł się przecież zabić… Patrząc na jego samochód, naprawdę można się było zdziwić, że nie zginął. Ale jedynie złamał sobie rękę, zwichnął ramię i miał parę ran ciętych na twarzy. Tyle że zanim McGrory wykonał wszystkie niezbędne w tej sprawie czynności (żonie policjanta zostały dwa tygodnie do porodu i biedaczka wpadła w histerię, kiedy porucznik pojechał do jej domu, aby ją powiadomić i zabrać do szpitala, toteż bał się, że kobieta urodzi na miejscu), zrobiła się prawie dwudziesta pierwsza.

Do tej pory inni starsi oficerowie jadący na pogrzeb kapitana „Dutcha” Moffitta zrezygnowali z czekania na niego. McGrory nie mógł się wszak spodziewać, że major i dwaj kapitanowie będą czekać na porucznika. Major Bill Knotts zostawił mu informację w koszarach, że sierżantowi Alfredowi Mantowi (członkowi oddziału D, z Toms River, który miał zabrać ludzi stamtąd i z miejscowości położonych bardziej na północy) nakazano skręcić do Atlantic City i poczekać na McGrory’ego w koszarach oddziału G — tak długo, jak będzie trzeba.

Wszyscy starsi oficerowie policji stanowej w samochodzie Knottsa (łącznie z nim samym) byli potężnymi facetami Wszyscy mieli małe walizki i byli, co naturalne, w wyjściowych mundurach. W bagażniku forda Knottsa znajdowało się zwykłe wyposażenie, toteż zabrakło tam miejsca na dwie spośród trzech walizek, które musiały się zmieścić na tylnym siedzeniu. Kiedy mężczyźni w końcu się usadowili, auto było straszliwie zatłoczone i jego podwozie gwałtownie osiadło.

Sądzę, że prawdopodobnie przyjemniej ci się pojedzie 322 — zasugerował Knotts, siedzący na przednim siedzeniu, obok kapitana Gerry’ego Kozniskiego, który prowadził.

Jak sobie życzysz, majorze — odparł kapitan Kozniski, świadom, że właśnie otrzymał zezwolenie na „przyjemną jazdę”, oczywiście w granicach rozsądku, między Atlantic City i Filadelfią. Oba miasta były połączone dwiema głównymi trasami, 322 i 30. Autostrada numer 30 była prawie przez całą drogę czteropasmowa, od Atlantic City do międzystanowej 295, czyli tuż za Camden. Co do 322, tylko niektóre odcinki miały cztery pasy, wskutek tego panował na niej mniejszy ruch niż na 30, dzięki czemu szybka jazda była na niej „bezpieczniejsza”.

Kapitan Kozniski ruszył setką, a potem przyspieszył do stu dwudziestu na godzinę. Forda najlepiej prowadziło się tuż poniżej stu trzydziestu. Jadąc w tym tempie, i tak się spóźnią ale — o ile nic nieprzewidzianego już się nie wydarzy — pojawią się choć na chwilę na czuwaniu.

Mówi się — rzucił kapitan Kozniski — że Bob McGrory ma być jednym z żałobników niosących trumnę.

Tak. Pani Moffitt osobiście o niego poprosiła — potwierdził Knotts. — „Dutch” Moffitt i on przyjaźnili się od lat. Razem wstąpili do akademii FBI.

Nie dodał, zastanawiając się, dlaczego nie wspomina o tym szczególe, że Moffitowie i McGrory’owie — całe rodziny — od lat starannie podtrzymywali nawiązaną na akademii FBI w Quantico przyjaźń. Nierzadko się odwiedzali:

Moffittowie wraz z dziećmi latem zatrzymywali się w domu McGrorych w Absecon i wspólnie plażowali, a McGrory’owie i ich pociechy zjawiali się u Moffittów w Filadelfii na przykład z okazji parady mimów albo po prostu wpadali z wizytą bez konkretnego powodu.

Ich żony dobrze się rozumiały. Porucznik Bob McGrory powiedział Knottsowi, że zanim otrzymał oficjalną wiadomość, usłyszał od swojej zapłakanej żony, że Dutch zarobił kulkę. Jeannie Moffitt zadzwoniła bowiem do Mary — Ellen McGrory w minutę po powrocie ze szpitala. Mary — Ellen natychmiast podrzuciła dzieci swojej matce i pojechała do Filadelfii.

Spotkałem go kilka razy — oświadczył jadący samotnie na tylnym siedzeniu kapitan Stu Simons. — Ochrona VIP–ów, takie tam sprawy. To był miły facet. Szkoda, cholera, że mu się coś takiego przytrafiło.

Oczywiście — przyznał Bill Knotts.

Złapali już tego, który zwiał?

Chyba tak — odrzekł kapitan Simons. — Zdaje mi się, że coś na ten temat słyszałem. Odwołali przez radio poszukiwania.

Mnie się nic nie obiło — westchnął Knotts. — Miałem ciężką noc.

Mam nadzieję, że usmażą sukinsyna — mruknął kapitan Kozniski.

Nie spodziewaj się zbyt wiele! — rzucił Simons. — Drań dostanie obrońcę o czułym serduszku i skończy się na tym, że pośmiertnie oskarżą Moffitta o pogwałcenie praw tego gnoja.

Major Bill Knotts nagle bardzo szybko poruszył się na swoim siedzeniu, po czym spojrzał przez okno. Kozniski przyjrzał mu się z ciekawością.

Nie powinien tam stać — zauważył Knotts głośno, lecz wyraźnie do siebie.

Cokolwiek tam stało, zostało za nami — odparował kapitan Kozniski.

Jaguar stał na drodze gruntowej.

Ktoś wysiadł się wysikać — odburknął Kozniski.

Albo chciał rozprostować kości — dodał Simons.

Mam to zgłosić, majorze? — spytał kapitan Kozniski.

Przecież my tu jesteśmy — odparł po prostu Knotts.

Kozniski powoli podnosił nogę z gazu, a kiedy auto zwolniło poniżej setki, zaczął wciskać hamulec. Autostrada była tu przedzielona pasem zieleni i kapitan szukał miejsca, w którym mógłby go przeciąć. Gdy w końcu pokonali pas, ford ciężko opadł po drugiej stronie.

Chryste, Gerry! — krzyknął Simons. — Chyba nie chcesz urwać tłumika!

Kapitan Kozniski zignorował go.

Gdzie dokładnie stał, majorze? — spytał.

Dalej — odparł Knotts. — A gdzie właściwie jesteśmy, do cholery? Ktoś zauważył jakiś napis?

Mniej więcej pięć czy sześć kilometrów na wschód stanowej 45 — oznajmił z przekonaniem Kozniski.

Wypatrzenie jaguara zabrało im dobrych pięć minut, dodatkowe dwie zaś znalezienie kolejnego miejsca do przecięcia środkowego pasa.

Zatrzymaj się na poboczu — polecił Knotts, kiedy zbliżyli się do drogi gruntowej.

Kapitan Kozniski zatrzymał forda. Knotts skłonił ich obu, kapitana i Simonsa, aby poszli za nim. Oświetlili pojazd latarką, po czym Simons wrócił do wozu, usiadł na przednim siedzeniu i uruchomił radio.

Knotts, ostrożnie unikając nieporośniętej trawą części drogi i starając się nie zadeptać śladów opon, podszedł do jaguara, który stał tyłem do autostrady, na samym środku drogi gruntowej.

Dajcie mi latarkę, proszę — polecił i wyciągnął rękę. Kozniski wręczył mu latarkę i Knotts, przyświecając sobie, zajrzał do środka samochodu. Nikogo nie dostrzegł. Bardzo powoli oświetlił przód auta.

Majorze! — zawołał Simons. — Znalazłem pojazd w NCIC. Został skradziony w Filadelfii.

Bingo! — ucieszył się kapitan Kozniski.

Podaj namiary auta przez radio, Stu — polecił Knotts. — I niech się ktoś tu z nami spotka. Sprawdź też, czy w Filadelfii mają więcej szczegółów.

Był tutaj także drugi samochód — stwierdził Kozniski — Widać po śladach, gdzie zawrócili.

Wycelował latarkę niczym wskaźnik.

Jeśli to była para dzieciaków, które „pożyczyły” sobie auto, a później się rozmyśliły — zadumał się Knotts — dlaczego pozbyły się go tutaj, dokładnie pośrodku niczego?

Kozniski podszedł do zderzaka i ostrożnie go obejrzał, oświetlając latarką.

Nie został tutaj również wepchnięty — zauważył. — Na zderzaku nie ma żadnych śladów. Bo wiecie, pomyślałem, że może jaguar się zepsuł i dlatego musieli się go pozbyć.

Gdyby zamierzali rozebrać samochód na części, do tej pory nie zostałoby po nim nic z wyjątkiem tablicy rejestracyjnej — rzucił Knotts.

Simons podszedł do nich.

Kierowcę tego auta filadelfijska policja chciałaby przesłuchać również w sprawie zabójstwa — oświadczył oficjalnie.

Podwójne bingo — mruknął kapitan Kozniski. — Jest pan telepatą, majorze?

Jasne. — Bill Knotts wyszczerzył zęby. — Chcesz powiedzieć, że nie wiedziałeś?

Wrócił do forda, przełączył częstotliwość radiową na stanową, połączył się z centralą w Tren ton i, po przedstawieniu się i zakomunikowaniu, że właśnie zlokalizowali poszukiwany przez NCIC pojazd, którym interesuje się filadelfijska policja w związku ze śledztwem w sprawie zabójstwa, poprosił o przysłanie przenośnego laboratorium kryminalnego policji stanowej wraz z technikami.

I jako pierwszą rzecz rano — dodał — powinniście skierować na miejsce dość ludzi, aby mogli przetrząsnąć okoliczny las. A na razie potrzebuję kogoś do pilnowania pojazdu. Ściągnąłem jakiś wóz z patrolu, ale lepiej niech jak najszybciej wróci do swoich obowiązków.

Cała trójka usiadła w fordzie i poczekała na przyjazd wozu patrolowego.

Kapitan Kozniski niemal bezwiednie włączył radar. Mniej więcej minutę później radar się uruchomił i jakiś samochód kierujący się do Atlantic City przemknął autostradą, przekraczając dozwoloną prędkość o czterdzieści kilometrów na godzinę.

Chce mu pan dać mandat, majorze? — spytał Kozniski.

Och, nie, gdybyśmy go zatrzymali, facet na widok trzech umundurowanych oficerów policji wysiadających z auta dostałby ataku serca — odciął się Knotts.

Ford wypełnił się chichotami i śmiechem. Dwie minuty później kapitan Kozniski dostrzegł we wstecznym lusterku błyskające światło wozu patrolowego.

A oto i oczekiwany pojazd — obwieścił.

Knotts wysiadł z forda, wyjaśnił sytuację funkcjonariuszowi, po czym wrócił do środka.

Zerknął na zegarek, gdy Kozniski uruchamiał silnik.

Chryste, spóźnimy się na czuwanie — jęknął. — Lepiej dobrze przyciśnij gaz, Gerry.


* * *


Strażnik firmy Wackenhut, pilnujący wjazdu do podziemnego garażu Stockton Place od strony Arch Street, pochylił się i zajrzał do forda LTD. Gdy rozpoznał Louise Dutton, uśmiechnął się do niej, wrócił do swojej budki i wcisnął guzik podnoszący barierkę.

Peter Wohl wjechał do garażu, gdzie zaparkował obok żółtego kabrioletu swojej dziewczyny i oboje wysiedli.

Spotkali się za fordem.

Jeśli znajdziesz czas, mój drogi, mógłbyś co nieco wyprasować! — powiedziała, upuszczając na jego otwartą dłoń klucze od swojego mieszkania. — Ale nie przemęczaj się.

Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Sharon — odparował Wohl.

Ty draniu! — zawołała, po czym szybko go pocałowała i wskoczyła do cadillaca.

Inspektor poczekał, aż Louise wyjedzie z garażu, a potem przeszedł tunel i skierował się do wind. Aby jedną wezwać, musiał użyć klucza i zanim znalazł właściwy, wypróbował kilkanaście innych. Później miał ten sam kłopot z otwarciem drzwi do mieszkania.

Gdy znalazł się w środku i włączył światła, poczuł się dziwnie. Nie był pewien, czy jest skrępowany czy może raczej podekscytowany. Było coś bardzo osobistego, wręcz intymnego w jego samotnej tu obecności. Zdjął marynarkę i rzucił na fotel, po czym zmienił zdanie i powiesił ją w szafie przy drzwiach. W środku znajdowały się dwa futra — jedno długie, drugie zaś tak krótkie, że wyglądało prawie jak narzutka.

W tym momencie Wohlowi przypomniało się, że jego mundur i inne rzeczy nadal znajdują się w fordzie LTD, więc wrócił po nie do auta. Zaniósł wszystko do sypialni. Pomieszczenie wypełniał zapach Louise. Na toaletce stało kilka buteleczek z perfumami. Wohl podszedł, wziął jedną z nich i spryskał powietrze wokół siebie; wówczas naprawdę poczuł się, jakby wdychał aromat włosów swojej dziewczyny.

Znalazł łazienkę, wysikał się, potem rozejrzał wokół. Wanna przypominała mały basenik z czarnego marmuru. Inspektor zastanowił się, czy Louise posiada jacuzzi, poszukał przycisku, niestety, żadnego nie znalazł.

Uznał, że właściwie najbardziej ze wszystkiego potrzebuje drinka. Wrócił do salonu, otworzył barek i obejrzał jego zawartość. Zabrał butelkę szkockiej do kuchni, nalał sobie szklaneczkę, wyjął z lodówki kostki lodu i wrzucił kilka do trunku. Później obwieścił głośno: „Jesteś cholernym podglądaczem, Wohl”, wrócił do sypialni i otworzył szuflady komody Louise, jedną po drugiej. Odkrył sporo seksownej bielizny, choć całkiem skrupulatne przeszukanie — ktoś mógłby użyć określenia „profesjonalna rewizja” — nie przyniosło rezultatów w postaci fotografii czy też innego śladu jakiegokolwiek mężczyzny: młodego, starego, przystojnego, brzydkiego… i tak dalej.

Petera ogarnęło zadowolenie. Poszedł sobie przyrządzić następnego drinka, jednak szybko się rozmyślił. Czekały go wspaniałe chwile, wszak najpiękniejsza na świecie dziewczyna, jego prawdziwa miłość, na którą czekał przecież całe życie, zamierzała go zaprosić do swojego łóżka, toteż najgorszym pomysłem, na jaki mógłby wpaść w tej sytuacji, był0bv upicie się, zanim Louise wróci do domu. Więc… ani łyka alkoholu więcej.

Chryste! Washington!” — wrzasnął w myślach.

Pięć minut później kończył właśnie przekazywać informacje detektywowi Jasonowi Washingtonowi. Oświadczył mu, że przywiezie pannę Louise Dutton do biura lekarza sądowego nazajutrz o ósmej rano.

Szampan! — pomyślał. — Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Gdy Louise stanie w drzwiach, będą na nią czekały dwie butelki w lodzie”.

Włożył marynarkę i wyszedł poszukać sklepu monopolowego. Kupił trzy butelki zamiast dwóch i dwie plastikowe torebki z lodem, po czym wrócił do mieszkania. Nie mógł znaleźć wiaderka na szampana, więc włożył butelkę i lód do zlewu, przykrywając wszystko ściereczkądo naczyń. Potrzebował odpowiednich kieliszków do tego wyjątkowego trunku, toteż przeszukał pod tym kątem mieszkanie i odkrył jakieś zakurzone szampanki, najwyraźniej niemyte i nieużywane od lat. Umył i wypłukał dwie, potem wytarł je i wypolerował papierowym ręcznikiem.

Był gotowy. Jednak Louise nie zjawi się w mieszkaniu jeszcze przez godzinę. A dokładniej — przez godzinę i kwadrans.

Przyszedł mu do głowy kolejny pomysł, na pierwszy rzut oka tak śmieszny i absurdalny, że Wohl roześmiał się głośno.

Co mi tam, do diabła — pomyślał. — Dlaczego nie?”.

Wszedł do łazienki i odkręcił kurki marmurowego basenu. Zobaczył szklany pojemnik z napisem PŁYN DO KĄPIELI. Uznał, że skoro pół nakrętki płynu do prania było odpowiednią ilością na pralkę pełną wody, zapewne tę samą miarę można zastosować w wannie. Wlał więc do wody właśnie pół nakrętki płynu.

Następnie rozejrzał się za maszynką do golenia. Znalazł tylko jedną i z uwagą ją obejrzał. Była to damska golarka, z pozłacaną główką i długą, różową, zakrzywioną rączką. Jednak robocza część urządzenia, czyli pozłacany mechanizm, nie różniła się chyba od normalnej maszynki. Wohl zdecydował się, że jej użyje.

Zdjął kapę z łóżka, złożył ją starannie, potem odrzucił róg kołdry, w końcu wrócił do łazienki. Basen wypełniały bąbelki. Było ich więcej, niż inspektor przewidywał.

Naturalnie, nie miał teraz nic do roboty, więc wszedł do wanny i zanurzył się w wodzie. Bąbelków było tak dużo, że musiał je odpychać od ust dłonią.

Jest tu dość miejsca dla nas obojga — zadumał się. — Zastanawiam się, jak Louise zareagowałaby na taką propozycję?”.

W tym momencie rozległ się dźwięk przekręcanego klucza. Niestety, drzwi blokował łańcuch.

Chryste — spanikował Wohl. — Zjawiła się za wcześnie! I po co, cholera, zamykałem drzwi na łańcuch?!”.

Jak oparzony wyskoczył z wanny, wołając:

Zaczekaj minutę, już ci otwieram! — Szybko się wytarł. Chwycił swój płaszcz kąpielowy, który zostawił na łóżku i pobiegł do drzwi.

Wybacz — powiedział, zamykając drzwi, aby zdjąć łańcuch. — Brałem cholerną kąpiel.

Szarpnięciem otworzył drzwi.

Odkrył, że stoi przed nim niewysoki, elegancki, niezwykle dystyngowany mężczyzna w średnim wieku.

Założę się, że nazywa się pan Peter Wohl — oznajmił Stanford Fortner Wells III.


* * *


Louise Dutton weszła do swojego mieszkania, po czym przekręciła zasuwkę i zawiesiła łańcuch.

Peterze, nie powiesz mi, że śpisz — krzyknęła i weszła do salonu, gdzie znalazła swojego ojca i inspektora sztabowego, Petera Wohla, stojących przy kanapach i ławie. Na ławie czekały kieliszki, butelka szkockiej i tania, szklana miska do połowy wypełniona lodem. Obok leżały otwarte krakersy Ritz. Obaj mężczyźni palili cygara.

Witaj, mała — zagaił jej ojciec.

O Boże! — odparła Louise.

Dzwoniłaś — ciągnął Stanford Fortner Wells III — więc przyleciałem.

Widzę właśnie — powiedziała Louise, po czym przebiegła pokój i rzuciła się ojcu na szyję. — Och, tatku!

Kiedy go puściła, wyjęła chusteczkę z torebki i głośno wydmuchała nos.

Popatrzyła na Wohla.

Rozmazałam tusz? — spytała.

Inspektor bez słowa pokręcił głową.

Podeszła do Wohla, wzięła od niego szklankę i wypiła duży łyk.

Peter i ja odbyliśmy miłą pogawędkę — stwierdził Wells.

Na pewno — mruknęła dziewczyna, oddając szklaneczkę Wohlowi. Wskazała ręką na miskę z lodem. — Co to takiego?

Miska z lodem. — Mężczyzna wyszczerzył zęby.

A cóż to jest takiego, twoim zdaniem? — odpowiedziała pytaniem, wskazując na kredens, gdzie stała wielka, ciężka, kwadratowa misa z kryształu. Wohl i Wells równocześnie wzruszyli ramionami.

To jest miska na lód! — upierała się Louise. — Zapłaciłam za nią dwieście dolarów. Skąd wzięliście to paskudztwo?

Spod zlewu w kuchni — odrzekł jej ojciec.

To ma sens — odburknęła. Poszła po kryształową misę, przeniosła ją na ławę i przesypała do niej lód z taniej miski, którą następnie odniosła do kuchni. Po chwili wróciła ze szklanką dla siebie i małą, srebrną miseczką pełną orzeszków nerkowca.

Gdzie były? — spytał Wells. — Znaleźliśmy tylko krakersy.

W kuchni — odparła Louise. Zrobiła sobie drinka, po czym popatrzyła na nich. — Usiądźcie, panowie — poprosiła grzecznie.

Obaj mężczyźni usiedli — Wells na kanapie, Wohl w fotelu.

A zatem — podjęła Louise. — Skoro jesteśmy tutaj we trójkę, o czym powinniśmy porozmawiać?

Mężczyźni zarechotali.

Sądziłam, że zgodnie ze standardowym dla takiej sytuacji scenariuszem ojciec powinien stłuc chłopaka swojej córki na kwaśne jabłko — dorzuciła. — Co się stało, tatku? Zobaczyłeś, że on ma broń?

Nie — odparł magnat prasowy. — Po prostu uznałem, że facet, który kąpie się w wannie pełnej bąbelków, nie może być całkowicie zły.

W wannie pełnej bąbelków? — powtórzyła za nim Louise.

O cholera! — mruknął Wohl.

Kiedy otwierał mi drzwi, miał bańki mydlane w uszach i na głowie — wyjaśnił Wells. — Człowiek raczej nie ma ochoty tłuc na kwaśne jabłko kogoś z bąbelkami na głowie.

Inspektor skrzywił się i roześmiał gardłowo. Po chwili Wells mu wtórował.

Polubili się” — uświadomiła sobie Louise i spodobała jej się ta myśl.

Opowiedzcie mi o tym szampanie w zlewie — poprosiła.

Jej ojciec rozłożył ręce w geście oznaczającym niewinność i niewiedzę.

Ja osobiście pijam raczej szkocką — oświadczył.

Ooo — zagruchała Louise. — Szampanik dla mnie, Peterze?

W pewnym momencie uznałem ten pomysł za wspaniały — jęknął Wohl.

To znaczy, zanim otworzył mi drzwi — dopowiedział Wells.

Niespodzianka! Niespodzianka! — zawołał inspektor.

Obaj mężczyźni znów się roześmiali.

Powinnaś zobaczyć jego minę — parsknął Wells.

Jak długo jesteś tu, w Filadelfii? — spytała Louise ojca.

Od późnego popołudnia — odparł. — Akurat przeoczyłem twój występ w WCBL.

Zadzwonił telefon.

Kto to może być? — zastanowiła się Louise. — O Boże! Moja matka?

Przez wzgląd na ciebie, Peterze, mam nadzieję, że to nie ona — rzucił Wells.

Jezu — jęknął Wohl, gdy dziewczyna podeszła do telefonu.

Halo? — odezwała się Louise w słuchawkę. Sekundę później jej rysy znieruchomiały. — Skąd pan ma ten numer? Kto mówi? — Następnie podała słuchawkę Wohlowi. — Telefon od pana porucznik DelRaye, inspektorze — oświadczyła z lekkim przekąsem w głosie.

Kiedy Wohl wstał i przeszedł pokój, Wells spytał:

DelRaye? Czy to nie ten funkcjonariusz, z którym miałaś przejścia? — spytał.

Tak, zgadza się — odparła Louise.

Mówi Peter Wohl — rzucił w słuchawkę inspektor. Przez moment słuchał, potem zadał kilka enigmatycznych pytań. — Dziękuję, poruczniku — oświadczył w końcu. — Jeśli coś jeszcze się pojawi, będę albo pod tym numerem, albo w domu.

Odłożył słuchawkę.

Będę albo pod tym numerem, albo w domu — powtórzyła dziewczyna niczym papuga. — Peterze, czy zapisałeś mój numer, mój zastrzeżony numer… na tablicy ogłoszeniowej?!

Nawet nie znam twojego numeru — odparł Wohl nieco zbyt ostrym tonem. — Pewnie go dostał od Jasona Washingtona.

Czego chciał? — spytała szybko Louise. Zobaczyła, że brwi jej ojca podnoszą się w zaskoczeniu na wieść, że inspektor nie zna numeru telefonu jego córki.

Znaleźli samochód Jerome’a Nelsona — wyjaśnił Wohl — Ściśle rzecz biorąc, znalazł go jakiś major policji stanowej z New Jersey, gdy jechał wraz z innymi na czuwanie i pogrzeb Dutcha. W samym środku New Jersey, na drodze gruntowej, odchodzącej od autostrady numer 23.

Co to znaczy? — zapytał Wells.

Jednego z aut Nelsona, jaguara, brakowało w garażu na dole — odrzekł inspektor. — Możliwe, że zabrał go sprawca.

Sprawca? — upewnił się Wells.

Ten, kto go zarżnął — odparował Wohl.

Uwielbiam twój subtelny język — mruknęła Louise. — Naprawdę, Peterze!

Czy odnalezienie samochodu ma jakieś znaczenie? — zainteresował się milioner.

Jak do tej pory potwierdza jedynie teorię, że sprawca go wziął. Sprawca, a nie zwykły, przeciętny złodziej aut — wyjaśniał cierpliwie inspektor. — Policja stanowa z New Jersey wysłała przenośne laboratorium kryminalne na miejsce, gdzie znaleziono jaguara, rano zaś przeszukają okoliczny teren. Przy odrobinie szczęścia znajdą coś.

Co na przykład? — naciskał Wells.

Wohl rozłożył ręce.

Nigdy nie wiadomo.

Dlaczego wyglądasz na zmartwionego, Peterze? — spytała Louise.

A wyglądam na zmartwionego? — zdziwił się inspektor, po czym kontynuował, zanim ktoś zdążył mu odpowiedzieć na jego pytanie: — Próbuję zdecydować, czy powinienem zadzwonić do Arthura Nelsona. To znaczy… Teraz zamiast rano.

Dlaczego miałbyś do niego dzwonić? — spytał Wells.

Komendant policji, Czernick, wyznaczył mnie do opieki nad nim — odparł Wohl. — Mam na bieżąco powiadamiać pana Nelsona o postępach w śledztwie.

No popatrz, aż do tej pory sądziłem, że w policji cię lubią — mruknął Wells. — Jak się w to wpakowałeś?

Nelson potrafi być trudny — stwierdził Wohl, chichocząc. — Zna go pan?

Jasne — odparł Wells. — Co nie oznacza, że jest moim przyjacielem.

Facet chce znać fakty dotyczące swojego syna — ciągnął inspektor. — Nie wiem, czy oczekiwał, że w to uwierzę, ale bardzo intensywnie usiłował mi wmówić, że Louise była dziewczyną Jerome’a.

Oczywiście nie wiedział, co cię łączy z Louise — zasugerował Wells.

Nikt poza panem o nas nie wie — odrzekł Wohl.

Nabieracie obaj paskudnego i irytującego zwyczaju mówienia o mnie w taki sposób, jakby mnie tu nie było — wtrąciła dziewczyna.

Wybacz — powiedział jej ojciec, po czym znów zwrócił się do inspektora: — Chcesz do niego zadzwonić? Dzisiaj… Teraz?

Tak — przyznał Wohl. — Tak chyba będzie najlepiej.

Zamierzałem ci to podsunąć — dodał Wells. — Lepiej zdenerwować go późnym telefonem, niż potem wysłuchiwać zarzutów obrażonego człowieka, że nie zadzwoniłeś do niego natychmiast po otrzymaniu nowiny.

Ci dwaj naprawdę się lubią — ponownie pomyślała Louise. — Ponieważ myślą podobnie? Ponieważ są do siebie podobni?! Czy to mnie przyciągnęło do Petera? Polubiłam go, gdyż przypomina mojego ojca? Bo przypomina go nawet jeszcze bardziej niż Dutch?”.

Wohl wykręcił numer informacji i spytał o telefon do rezydencji Arthura J. Nelsona. Otrzymał odpowiedź, która wyraźnie go rozdrażniła.

Dziękuję pani — warknął w słuchawkę. Poczuł na sobie wzrok dziewczyny, popatrzył na nią, po czym uśmiechnął się złośliwie. — On również ma zastrzeżony telefon — oznajmił.

Wykręcił kolejny numer, przedstawił się jako inspektor Wohl i zapytał o numer telefoniczny do domu Arthura J. Nelsona.

Zapisał cyfry i położył palce na widełkach telefonu.

Tak po prostu? — spytała Louise. — Tak łatwo możesz zdobyć zastrzeżony numer w informacji telefonicznej?

Nie dzwoniłem do informacji — wyjaśnił Wohl, wykręcając zapisane cyfry. — Rozmawiałem z dyżurnym detektywem z wywiadu. Firma telekomunikacyjna nikomu nie podaje takich numerów.

Po drugiej stronie ktoś odebrał.

Poproszę z panem Arthurem J. Nelsonem — rzucił w słuchawkę Wohl. — Mówi inspektor Peter Wohl z filadelfijskiej policji.

Ani Louise, ani jej ojciec nie mogli słyszeć odpowiedzi milionera, było jednak oczywiste, że rozmowa nie potoczyła się najlepiej. Na dowód ich podejrzeń Wohl po rozłączeniu się głęboko sapnął i potrząsnął głową.

Jak rozumiem, Arthur był w typowym dla siebie przykrym nastroju? — upewnił się Wells.

Chciał dokładnie wiedzieć, gdzie znaleziono auto jego syna. Powiedziałem mu, że nie wiem. Dał do zrozumienia, że mi nie wierzy. Ugryzłem się w język, bo już mu miałem odwarknąć, że nawet gdybym wiedział i tak bym nie powiedział. Nie mam ochoty nasyłać na pracujących przy samochodzie techników kilku czy kilkunastu przedstawicieli cholernej prasy, którzy natychmiast zadeptaliby wszystkie ślady.

Bardzo ci dziękujemy, przedstawicielu pieprzonej policji — warknęła Louise.

Bardzo proszę — odciął się inspektor, a Wells się roześmiał.

Niech cię szlag, Peterze! — dorzuciła dziewczyna.

Nie ja ją nauczyłem tak przeklinać — stwierdził Wells. — Czyżby nauczyła się tego od ciebie?

Wolałbym panu nie powtarzać, co Louise powiedziała porucznikowi DelRaye’owi — mruknął Wohl.

Wiem, co mu powiedziała — odrzekł Wells. — Gdyby była młodsza, wyszorowałbym jej usta mydłem.

Mogę pana w tym wyręczyć — zaoferował się inspektor.

Co wam obu, do diabła, odbija? — zdenerwowała się Louise. — Bawicie się w towarzystwo wzajemnej adoracji? Towarzystwo wzajemnej adoracji mizoginistycznych facetów?

To możliwe — przyznał wesoło jej ojciec. — Nie mogę mówić za uczucia Petera, dziecko, ale ja go ogromnie polubiłem.

Louise zobaczyła radość i być może ulgę w spojrzeniu swojego mężczyzny. Przez chwilę ona i Wohl patrzyli sobie w oczy.

Czy mogę go dostać, tatusiu? — zapiszczała Louise, doskonale udając głosik małej dziewczynki. — Obiecuję go karmić i wyprowadzać na spacer. Nauczę go czystości i innych umiejętności niezbędnych zwierzątku domowemu. Proszę, tatusiu, proszę.

Wohl parsknął śmiechem, Wells natomiast spoważniał.

Sądzę, że to raczej on ciebie powinien nauczyć czystości — odparł. — Pochodzicie z zupełnie różnych psiarni. Dam wam… obojgu… dobrą, choć niechcianą radę: korzystajcie do woli z zalet okresu próbnego.

Powiedziałeś przecież, że go polubiłeś — jęknęła Louise, nie do końca udanie próbując przemawiać tonem spokojnym i wesołym.

Ależ tak. Ty jednak sugerujesz małżeństwo, a mnie taki pomysł wydaje się kiepski.

A jeśli się kochamy? — naciskała dziewczyna, teraz prawie płaczliwie.

Długo wierzyłem, że gdyby zawieranie małżeństw było równie trudne jak otrzymanie rozwodu, społeczeństwo byłoby znacznie szczęśliwsze — mruknął Wells.

Nie wątpię, że czerpiesz wiedzę z własnego doświadczenia — wypaliła Louise.

To cios poniżej pasa, dziecko — odparował magnat prasowy, wstając. — Miałem długi dzień i chciałbym się już położyć do łóżka. Zobaczymy się jutro przed moim wyjazdem.

Nie odchodź, tatku — błagała dziewczyna. — Przepraszam. Nie mówiłam poważnie.

Oczywiście, że mówiłaś. Ale nie winię cię za to. Tyle że… tak między nami… gdybym ożenił się z twoją matką, byłaby to nawet gorsza pomyłka niż poślubienie mojej obecnej żony. Nie oczekuję, że zwrócisz uwagę na to, co ci powiedziałem, jednak i tak czułem się zobowiązany wygłosić tę krótką przemowę.

Przeszedł salon, podszedł do Petera Wohla i wyciągnął rękę.

Miło było cię poznać, Peterze — pożegnał się. — I, tak jak wspomniałem, lubię cię. Mimo to będę się z całych sił starał odwieść moją córkę od pomysłu poślubienia ciebie.

To bardzo uczciwie z pana strony — odparł Wohl.

Sądzę, że rozumiesz moje pobudki — dodał Wells.

Tak, proszę pana, rozumiem — przyznał inspektor. — Zdaje mi się, że rozumiem.

I uważasz, że się mylę?

Nie wiem, panie Wells — stwierdził Wohl.

Wells prychnął, na moment spojrzał policjantowi w oczy, po czym odwrócił się do Louise.

Zjemy razem śniadanie? Mogłabyś przyjść do Warwick o dziewiątej?

Nie — odparowała.

Daj spokój, mała — żachnął się.

Mam jutro rano mnóstwo zajęć — wyjaśniła. — Zaczynam dzień o ósmej od oglądania odciętej głowy, a potem o dziesiątej muszę iść na pogrzeb. Mogę ci poświęcić nieco czasu po południu. Zostaniesz tak długo?

Zostanę tak długo, jak będzie trzeba — odparł. — Musimy odbyć bardzo poważną rozmowę, moja córeczko. Ty i ja.

Mogę pana podrzucić do pańskiego hotelu, panie Wells? — wtrącił Wohl. — Będzie mi po drodze.

No, co ty, Peterze — obruszył się Wells. — Nie niszcz teraz hipokryzją wspaniałego wrażenia, jakie na mnie zrobiłeś. Zresztą czeka na mnie limuzyna.

Cmoknął Louise w policzek, pomachał inspektorowi i opuścił mieszkanie córki.



Szesnaście


Arthur J. Nelson nie lubił pigułek. Istniało kilka przyczyn tego stanu rzeczy, poczynając od instynktownego uczucia, że jest coś zasadniczo niewłaściwego w chemicznej zabawie z naturalnymi funkcjami narządów ciała, głównie jednak chodziło o to, co leki zrobiły z jego żoną.

Sally zawsze dogadywała mu, że za dużo pije i może miała trochę racji. Może rzeczywiście zbyt często Arthurowi zdarzało się wypić kilka drinków, których właściwie nie potrzebował. Jednak czym było jego rzadkie popijanie szkockiej w porównaniu z jej wieloletnim otępieniem medykamentami?

Tak, trwało to od lat. Gdy się z nią żenił, Sally była osóbką nerwową, a raz w miesiącu, przez okresem, robiła się po prostu nie do wytrzymania, spięta i — niczym zwinięta sprężyna — tylko czekała na byle pretekst, by wybuchnąć. Wówczas właśnie zaczęła brać pigułki, jakieś środki, dzięki którym jakoby miała lepiej sobie radzić w życiu. Leki działały, a kiedy zaszła w ciążę, wyraźnie przestała ich potrzebować.

Niestety, potrzeba wróciła. Jeszcze przed urodzeniem Jerome’a Sally znów zaczęła brać tabletki. Środki uspokajające, jak sieje nazywa. Potem, gdy syn się urodził, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Sally nie radziła sobie z niemowlęciem, więc brała pastylki, ilekroć, jak to tłumaczyła, „dziecko sprawiało, że miała ochotę wyć”.

Nie brała ich wtedy stale, tylko w momentach stresu. Niestety, w miarę upływu lat nałóg zaczął jej się wymykać spod kontroli. Być może coraz częściej była w stresie, który zwalczała poprzez łyknięcie jednej czy dwóch pastylek stanowiących najnowsze odkrycie medycyny.

W ostatnich pięciu latach sprawy wyglądały naprawdę źle. Miał z tym wiele wspólnego Jerome. Było niedobrze, gdy mieszkał w domu, po jego wyprowadzce zaś zrobiło się jeSzcze gorzej. Doszło do tego, że Arthur w końcu umieścił żonę w Menninger, gdzie nazwali jej chorobę „uzależnieniem od leków”, po czym odstawili to, co przyjmowała dotąd, dając jej w zamian coś innego, rzekomo nieszkodliwego.

Pewnie diagnozie i leczeniu nie można było nic zarzucić, tyle że Sally nie pozwoliła lekarzom spróbować. Natychmiast wróciła do Filadelfii i znów zmieniła lekarza, znajdując takiego, który przepisał jej środek brany przez nią na początku i pomagający jej w codziennych problemach. Rzeczywisty efekt pięciomiesięcznego pobytu w Menninger polegał więc na tym, że Sally przyjmowała obecnie dwa rodzaje tabletek zamiast jednego.

A teraz prawdopodobnie zacznie brać jeszcze trzeci rodzaj… Do dotychczasowych doszła bowiem nowa, mała, prostokątna butelka niebieskich pastylek, przywiezionych przez doktora, gdy Sally zdenerwowała się po opowieści męża o tym, co zrobiono Jerome’owi.

Lekarz zapewnił, że lekarstwo pomoże. Dodał, że dobrze by było, gdyby Arthur Nelson również wziął dwie tabletki przed pójściem do łóżka. Podobno pomogłyby mu zasnąć.

Nie ma, cholera, mowy! Nelson nie miał najmniejszego zamiaru zmienić się w zombie, które kręci się po domu otępiałe i uśmiecha głupawo pod nosem. Nie, póki miał alkohol, szczególnie koniak. Może alkohol nie był zdrowy, lecz pozostawiał po sobie jedynie porannego kaca. Zresztą Nelson przeczytał gdzieś, że koniak różni się od — powiedzmy — szkockiej. Szkocką produkuje się ze spirytusu zbożowego, koniak natomiast z wina. Ma zatem inny skład chemiczny i — co zupełnie zrozumiałe — działa na ludzi inaczej niż whisky. Arthur J. Nelson powoli dochodził do wniosku, że jeśli nie zrobi z siebie świni i nie będzie pić trunku wielkimi łykami, lecz zmusi się do powolnego sączenia z dużego kieliszka albo wleje sobie troszeczkę do kawy, możliwe, że osiągnie pewnego rodzaju spokój. Właściwa ilość koniaku w jego organizmie służyła przytępieniu bólu i powstrzymaniu napływu bolesnych myśli, a nie upiciu się. Nelson wciąż będzie mógł myśleć jasno i będzie absolutnie świadom, co się wokół niego dzieje. Musiał jedynie, tak w każdym razie sądził, dokonać pewnego wysiłku i siłą woli zapanować nad pokusą nalania sobie kolejnego kieliszka przed upływem „bezpiecznego” okresu. Tak właśnie postępował w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, nie miał co do tego wątpliwości. Ktoś inny załamałby się i rozpłakał albo straszliwie upił, albo wszystko naraz. A on… Nic z tych rzeczy.

Kiedy zatelefonował inspektor sztabowy Peter Wohl, Arthur Nelson wypił już jedną trzecią butelki hennessy V. S. O. P. — jeden mały łyczek po drugim, poza oczywiście kilkoma kroplami, które wylał.

Teraz jednak, gdy odłożył słuchawkę po rozmowie z inspektorem, tym wstrętnym, aroganckim sukinsynem, wypił dość spory łyk, osuszając kieliszek.

Kolejny nalał sobie do jednej trzeciej wysokości, a później wyszedł z nim z gabinetu i ruszył na piętro, do swojej sypialni. Cicho otworzył drzwi i wszedł.

Sally leżała w łóżku, płasko na plecach. Spała. Wydała mu się stara, zmęczona i blada. Chociaż nienawidził tego, co te cholerne pigułki z nią zrobiły, cieszył się, że teraz miała je do swojej dyspozycji. Aż nagle chrapnęła. Nelsona zdumiał głośny dźwięk, jaki wydała. Odgłos pasowałby bardziej do stukilkunastokilowego mężczyzny, a żona Arthura ważyła zapewne ze czterdzieści pięć kilogramów, a może mniej.

Przypomniał sobie, jak pierwszy raz zobaczył ją nagą, jak trzymał ją nagą w ramionach. Była taka maleńka i delikatna, bał się niemal, iż mu się stłucze. Oczyma wyobraźni zobaczył ją też z czasu, gdy chodziła w ciąży z Jerome’em. Nawet patrząc prosto na nią, nie widział w niej tej samej kobiety, co kiedyś…

Łza spłynęła mu po policzku. Starł ją, zapominając, że w tej samej ręce trzyma kieliszek z koniakiem. Rozlał sobie nieco płynu na koszulę i przeklął — wystarczająco głośno, by dotarło to do Sally, która jęknęła.

Zastygł na moment w bezruchu, czekając, aż jej regularny, powolny, ciężki oddech powróci, po czym opuścił pokój równie ostrożnie i cicho, jak wszedł.

Stanął na szczycie schodów. Czuł głód. Od dawna nic nie jadł — Dom był pełen ludzi i chociaż pani Dawberg, gospodyni, przygotowała dla nich wielki bufet zimnych mięs, wtedy jednak Nelson po prostu nie miał apetytu.

A teraz wszyscy członkowie służby leżeli już w łóżkach. Nelson nigdy nie lubił ich z nich wyciągać; nie chciał tego robić szczególnie teraz, gdy wszyscy potrzebowali odpoczynku przed jutrzejszym dniem — jutro bowiem dom będzie przez cały dzień zatłoczony niczym stacja metra o siedemnastej trzydzieści.

Zszedł po szerokich schodach, zastanawiając się, czy rzeczywiście chciał wejść do kuchni i przyrządzić sobie kanapkę z jajkiem lub coś równie bezsensownego. Wrócił do swojego gabinetu i dopił resztki, które pozostały w kieliszku po tym, jak rozlał sobie — Jezu, co za głupota! — trochę trunku na koszulę, a później jeszcze więcej wlał w siebie.

W cholerę z tą kuchnią — zdecydował w duchu. — Co zrobię? Po prostu wsiądę w samochód i pojadę poszukać jakiejś budki z fast foodem”.

Pomysł pojawił się nagle. Nelson uprzytomnił sobie, czego naprawdę pragnie. Chciał niezdrowego, śmieciowego jedzenia. Hamburgerów z frytkami. Nie takich, jakie podaje się obecnie w McDonaldzie czy w Burger Kingu, lecz tych małych kotlecików, smażonych na grillu wraz z posiekanymi cebulkami. Sprzedawano je po dziesięć centów za sztukę w pozbawionych ław i kanap budkach krytych białą dachówką, gdzie wszystko było ze stali nierdzewnej — łącznie z ladą i wysokimi stołkami o okrągłych siedziskach. Na tę myśl Nelson prawie poczuł zapach hamburgera.

Miał trochę kłopotu z odkryciem, gdzie w ich domu trzyma się kluczyki do samochodów. Przypuszczał, że kierowcy wyjmują je ze stacyjek pod koniec dnia, zanim dom zostanie zamknięty na noc. W końcu znalazł kluczyki w małej komodzie w korytarzu przed garażem. Wszystkie były

w niewielkich, ponumerowanych, skórzanych etui z wyjątkiem kluczyków do rollsa, które miały znak firmy Rolls Royce.

Ale które były od którego auta?!

Z wiadomych względów nie chciał brać rollsa. Zamierzał pojechać do budki z hamburgerami, usiąść na okrągłym stołku i zjeść kilka tanich kotlecików z frytkami, więc rolls royce do takiej wyprawy zupełnie nie pasował.

Wybrał w końcu jeden kluczyk i sprawdził, czy pasuje do cadillaca coupe i buicka kombi, zanim otworzył sedana oldsmobile’a, którego, o ile pamiętał, nigdy przedtem nie widział. Przypomniał sobie niejasno, że Sally wzmiankowała mu o konieczności kupienia pani Dawberg nowego samochodu i że kazał jej to załatwić.

Zdawało mu się, że jakieś półtora kilometra od swojego domu pamięta Biały Pałac, Kryształowy Pałac, czy też jak tam, cholera, nazwali ten lokalik. Gdy dotarł na miejsce, dostrzegł w pobliżu stację benzynową Sunoco, więc ruszył ku niej. Wcześniej musiał się zatrzymać na czerwonym świetle. Uznał, że minęło sporo czasu od ostatniego łyka, toteż odkręcił nakrętkę butelki hennessy i napił się.

Trzy minuty później nie znalazł tego, czego szukał i postanowił rzucić poszukiwania w diabły. Zdecydował, że pojedzie do siedziby „Ledgera”. Nie było tam wprawdzie taniego, małego Białego Pałacu z hamburgerami, ale był czynny całą dobę barek pracowniczy, w którym Nelson na pewno dostanie hamburgera, a może i coś jeszcze. Zresztą zawsze dobrze jest wpaść bez zapowiedzi do swojej firmy. Należy trzymać ich wszystkich w ryzach!

Podjechał na tyły budynku i zaparkował oldsmobile’a obok nabrzeża, po czym upił kolejny mały łyk. Nie powinien wchodzić do pokoju działu miejskiego z butelką koniaku w ręku, a nie wiedział, ile czasu spędzi na górze.

Ktoś zastukał w jego okienko. Nelson wyjrzał i zobaczył strażnika, marszczącego na niego brwi. Z niejaką trudnością zdołał znaleźć przycisk opuszczający szybę, lecz w końcu mu się udało.

Hej, kolego — zagaił strażnik. — Nie możesz tu parkować.

Powiem ci coś, kolego! — odciął się Arthur J. Nelson. — Do mnie należy ta cholerna gazeta i mogę sobie parkować na każdym pieprzonym miejscu, na jakim mam ochotę stanąć!

Oczy strażnika się rozszerzyły i wtedy mężczyzna go rozpoznał.

Przepraszam, panie Nelson, nie poznałem pana.

Masz cholerną rację — odparował Arthur Nelson i wysiadł z auta. — Dalej tak dobrze pracuj! — rzucił za odchodzącym strażnikiem.

Wszedł do budynku i ruszył wyłożonym terakotą korytarzem w stronę windy. W pomieszczeniach stały maszyny drukarskie. Nie pracowały, chociaż wokół stali dziennikarze. Nelson zerknął na zegarek.

Nie było jeszcze pierwszej w nocy. Pierwsze wydanie składano o drugiej piętnaście. Bóg jeden wie, ile go kosztuje, gdy wszystkie te gryzipiórki stoją sobie w suterenie przez godzinę lub więcej z palcami w tyłkach za dziewiętnaście i pół dolara za godzinę. Pomyślał, że będzie musiał się tej kwestii przyjrzeć bliżej. Cholerne związki zawodowe doprowadzą człowieka do bankructwa, jeśli nie ma się ich na oku.

Wsiadł do windy i pojechał na piąte piętro, czyli wydawnicze. Wszedł do pokoju działu miejskiego.

Gdy przemierzał pomieszczenie, poczuł na sobie wzrok wielu osób.

No cóż, dlaczego, do diabła, nie? Najwyraźniej nie przychodzę tutaj o tej porze wystarczająco często”.

Przy biurkach siedziało kilku mężczyzn i dwie kobiety. Redaktor działu miejskiego wstał na jego widok.

Dobry wieczór, panie Nelson — odezwał się. — Jak się pan miewa?

A jak się mam twoim zdaniem miewać, do ciężkiej cholery? — odwarknął.

Chciałbym złożył panu moje kondolencje — powiedział redaktor.

Bardzo uprzejmie z twojej strony — odparł mechanicznie, po czym przypomniał sobie tego przeklętego gliniarza o nazwisku… jak mu było…? Wohl. — Mam coś dla was — ciągnął Nelson. — Policja znalazła samochód mojego syna. Został skradziony z garażu w jego apartamentowcu kiedy… No, został ukradziony z jego garażu.

Tak, proszę pana?

Nie słyszeliście o tym? — spytał.

Nie, proszę pana.

Cóż, więc wam o tym mówię — mruknął. — Gliniarze podali mi niestety cholernie mało szczegółów. Znaleziono go gdzieś w New Jersey. To znaczy jakiś funkcjonariusz policji stanowej znalazł jaguara, ale nie powiedziano mi, gdzie.

Prawdopodobnie możemy się tego dowiedzieć, proszę pana — powiedział redaktor działu miejskiego. — Jeśli to pan sugeruje.

Masz cholerną rację — odrzekł Nelson. — Niech ktoś się tym zajmie. To prawdziwy news, zgodzisz się?

Tak, szefie, bez wątpienia. Natychmiast się tym zajmę.

Sądzę, że to dobry pomysł — stwierdził Nelson.

Miałem właśnie iść do działu składu, proszę pana — dorzucił redaktor działu miejskiego. — Robimy makietę. Chciałby pan pójść ze mną?

Czemu nie? — zgodził się milioner. — Możesz posłać kogoś do barku, żeby mi przyniósł coś do zjedzenia?

A co by pan zjadł?

Hamburgera i frytki — odparł Nelson. — Hamburgera z cebulką. Koniecznie smażonego. I filiżankę kawy.

Już się robi, szefie — rzekł redaktor.

Nelson przeszedł pokój działu miejskiego i wszedł do składu. „Ledger” rok wcześniej zastąpił linotyp składem komputerowym. Zbliżające się wydanie specjalne leżało w częściach na pochyłych tablicach, w formie materiału gotowego do składu. Niektóre partie makietowali zecerzy.

Arthur Nelson obejrzał pierwszą stronę. Jego wzrok przyciągnęła główna historia, znajdująca się pod nagłówkiem: Poszukiwany przez policję morderca zabity podczas ucieczki przed pościgiem”. Z zainteresowaniem przeczytał artykuł.

Gdyby cholerni policjanci w tym cholernym mieście — pomyślał — nie szukali… wszyscy, jak jeden… tego faceta, prawdopodobnie mogliby złapać drani, którzy zabili mojego Jerome’a. Nic ich nie obchodzę ani ja, ani żaden zwykły obywatel, ale kiedy jeden z ich ludzi dostaje kulkę w łeb, o tak, wtedy sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej! Ten sukinsyn Wohl nawet mi nie powiedział, gdzie znaleziono samochód mojego syna”.

Pojawił się redaktor działu miejskiego.

Teraz, kiedy policja znalazła tego żałosnego sukinsyna — powiedział Arthur J. Nelson — może, choć tylko być może, poświęcą nieco czasu na poszukanie mordercy Jerome’a.

Tak, proszę pana — odparł redaktor. Wyraźnie czuł się nieswojo. — Panie Nelson, myślę, że powinien pan na to zerknąć.

Podał mu nocne wydanie „Bulletinu”.

Co to takiego? — spytał Nelson i w tej samej chwili dostrzegł nagłówek: „Policja poszukuje czarnoskórego kochanka w sprawie morderstwa dokonanego na młodym Nelsonie”. Tekst napisał Michael J. O’Hara.

Myślałem, że O’Hara pracuje dla nas — wycedził bardzo spokojnie Arthur J. Nelson.

Pozwoliliśmy mu odejść mniej więcej półtora roku temu — wyjaśnił redaktor.

Ach tak? — spytał wydawca.

Tak, proszę pana. Miał kłopoty z alkoholem — dodał redaktor.

Wygląda to na zemstę, nieprawdaż? — spytał Nelson, nie poczekał jednak na odpowiedź. Obrócił się i zaczął przeglądać makietę, aż znalazł stronę z artykułem redakcyjnym. Wskazał na nią.

Wstrzymaj to — polecił. — Będzie nowy wstępniak.

Tak, proszę pana?

Nie pozwolę, żeby cholernym policjantom uszło coś takiego na sucho — oświadczył Arthur J. Nelson. — Nie, cholera, za mojego życia.


* * *


Louise Dutton zdjęła szlafrok, który położyła na toalecie po czym odsunęła szklane drzwi kabiny prysznicowej. Na jego widok zachichotała.

Co tu, do diabła, robisz? — zapytała.

Peter Wohl, który golił się jej damską maszynką, przyrządem z długą, różową rączką, usłyszał głos Louise, ale nie jej słowa, więc otworzył oczy i spojrzał na dziewczynę.

Co takiego?

Co robisz?

Golę się.

Pod prysznicem? Z zamkniętymi oczyma?

Dlaczego nie?

Bo wyglądasz śmiesznie — wyjaśniła.

Ty natomiast — odparł, pożądliwie gapiąc się na jej nagie ciało — prezentujesz się świetnie. Może wślizgniesz się do mojej kryjówki? Pobaraszkowalibyśmy trochę.

Tutaj nie ma miejsca dla nas obojga — obruszyła się Louise.

To zależy, jak blisko siebie staniemy — nalegał.

Pospiesz się, Peterze — pogoniła go i zamknęła drzwi.

Wytarła parę z lustra i pochyliła się ku niemu, aby dokładnie obejrzeć swoją twarz. Zajrzała sobie w oczy odbite w lustrze. Poczuła przypływ smutku, chociaż nie potrafiła znaleźć powodu.

Wohl wyszedł spod prysznica.

Zostawiłem włączoną wodę — stwierdził, sięgając po ręcznik.

Louise poddała się impulsowi, objęła stojącego tyłem mężczyznę i przytuliła głowę do jego pleców.

Oferta pobaraszkowania jest nadal aktualna — rzucił inspektor.

Co to takiego? — spytała, przesuwając palcami po wyczuwalnym wgłębieniu w jego plecach.

Nic takiego — odburknął.

Odpowiedz mi, Peterze! — poleciła.

Coś, co nazywają raną wlotową — wyjaśnił.

Zostałeś postrzelony?! — zdumiała się, wypuszczając go z ramion, a potem obracając go i patrząc mu w twarz.

Wiele lat temu — odrzekł.

Nie jesteś taki stary, żeby używać określenia „wiele lat temu”! — wytknęła mu. — Opowiedz!

Nie ma o czym — rzucił. — Pracowałem w Dziewiątym Dystrykcie jako patrolowy i pewna pani wezwała policję. Twierdziła, że jej mąż jest pijany i brutalny, szczególnie wobec dzieci. Kiedy dotarłem pod wskazany adres, zobaczyłem mężczyznę i nałożyłem mu kajdanki, lecz gdy wpychałem go do radiowozu, babka do mnie strzeliła.

Dlaczego?

Chciała, żeby policja uspokoiła jej męża — wytłumaczył. — Ale aresztowanie miłości jej życia i ojca jej dzieci to była zupełnie inna sprawa.

Mogła cię zabić — upierała się Louise.

Myślę, że właśnie tego pragnęła — przyznał Wohl.

Strzeliłeś do niej? — spytała dziewczyna.

Właściwie nawet nie wiedziałem, że otrzymałem postrzał… Pamiętam, że czułem, jakby ktoś mnie grzmotnął kijem bejsbolowym, a później pchali moje łóżko na kółkach przez szpitalny korytarz oddziału pomocy doraźnej.

Długo byłeś w szpitalu?

Około dwóch tygodni.

Ale teraz wszystko w porządku? To znaczy… Nie było żadnych powikłań?

Wszystkie ważne części pracują jak należy — odparł i, by to udowodnić, przysunął się bliżej, dotykając Louise swoją męskością. — Widzisz?

A fe, ty zboczony brzydalu, ty! — zawołała dziewczyna, po czym obróciła się i weszła pod prysznic.

Kiedy opuszczała kabinę, jej nos zaatakowały równocześnie dwa zapachy: smażonego bekonu i kawy. Uśmiechnęła się.

Peterze Wohl — pomyślała — jesteś kochankiem idealnym, facetem, który równie doskonale sprawuje się w kuchni, jak w sypialni”.

Potem weszła do sypialni i zobaczyła, że inspektor zostawił na łóżku swoją bluzę od munduru, czapkę policyjną i rewolwer.

Podeszła bliżej. Najpierw podniosła czapkę, obejrzała ją, łącznie z insygniami, a następnie odłożyła. Później pochyliła się nad łóżkiem i zbadała odznakę przypiętą do bluzy munduru. W końcu obrzuciła dłuższym spojrzeniem rewolwer.

Znajdował się w kaburze podramiennej, uszytej ze skóry, wyposażonej w elastyczny pasek i noszącej ślady dużego zużycia. Gumka paska była pomarszczona, a skóra poplamiona od potu i pognieciona. Louise wyciągnęła rewolwer i podniosła go na wysokość twarzy, ujmując broń kciukiem i palcem wskazującym.

Nie był nowy. Przy wylocie lufy i na bębenku lakier był starty aż do białego metalu. Małe diamenciki na szachownicy uchwytu już zupełnie się wytarły. Louise powąchała wylot lufy. Śmierdział olejem.

To tylko narzędzie — wmawiała sobie dziewczyna. — Takie jak młotek dla stolarza albo klucz francuski dla mechanika. Narzędzie, które Wohl nosi do pracy. Różnica polega na tym, że jego narzędzie służy do zabijania ludzi, a nie do wkręcania śrubek czy naprawiania silnika”.

Włożyła rewolwer do kabury i wytarła ręce w pościel.

Potem się ubrała.

Inspektor przyrządził jajka na bekonie. Właśnie pszenną bułką wycierał resztki żółtka ze swojego talerza; jej talerz z jajkami czekał.

Twoja jajecznica już prawdopodobnie wystygła — stwierdził inspektor.

Musiałam wziąć prysznic — odparła nieco opryskliwie.

Dla mnie nie musiałaś — powiedział. — Pachniałaś świetnie.

Nie bądź głupi — warknęła, tym razem jednak zauważyła własny ton.

Kawy? — spytał dość lodowato.

Poproszę — odrzekła.

Wohl podszedł do kuchenki i wrócił z dzbankiem.

Zabiłeś kiedyś kogoś, Peterze? Inspektor uniósł brwi.

Powiedz, zabiłeś? — powtórzyła pytanie.

Tak — odparł. — Świetny temat na konwersację przy śniadaniu.

Dlaczego to zrobiłeś? — naciskała.

Ponieważ, w przeciwnym razie, najprawdopodobniej on zastrzeliłby mnie — wyjaśnił. — Cudowna pogoda, nieprawdaż?

Przyszedł mi do głowy pewien interesujący scenariusz — stwierdziła Louise.

Mnie to się przydarza ciągle — przerwał jej. — Naprawdę wymyśliłaś coś, czego nie zrobiliśmy?

Uśmiechnął się, a ona wiedziała, że Wohl jest zadowolony, ponieważ sądził, że zmieniała temat. Niestety, zbyt dobrze znała samą siebie, toteż miała świadomość, że teraz nie zdoła przerwać tej rozmowy.

Siedzę sobie w swoim fotelu bujanym, robię na drutach małe buciki. Jestem w naszym małym, obrośniętym różami, domku przy drodze — podjęła opowieść — podczas gdy trójka naszych wspaniałych dzieciaczków… Wyobrażasz sobie, prawda?

Dla mnie brzmi dobrze — odparł.

Dzwonek do drzwi, idę otworzyć, a tam stoi pan–ważniak burmistrz Carlucci, który mówi: „Przepraszam, pani Wohl, ale pani cudowny mąż, świętej pamięci inspektor Wohl, właśnie zginął. Zastrzeliła go jakaś rozgniewana gospodyni domowa. A może zrobił to jakiś bandyta? W sumie nie ma to znaczenia, gdyż pani mąż nie żyje. Poszedł do Wielkiego Roundhouse w Niebie”.

Wohl potrzebował długiej chwili, by odpowiedzieć.

Zawsze jesteś taka wesoła rano? — rzucił w końcu.

Nie, tylko wtedy, kiedy mam obejrzeć czyjąś odciętą głowę, a później na pogrzeb — odburknęła Louise. — Ale mówię poważnie, Peterze.

Zatem odpowiem ci równie poważnie — stwierdził. — Jestem inspektorem sztabowym. Nie odpowiadam na wezwania, nie jeżdżę na miejsca zbrodni. Nadzoruję ludzi. To faceci na ulicach mają do czynienia z rozsierdzonymi członkami społeczeństwa. Oni dopiero zaczynają pracę w policji. A większość funkcjonariuszy, którzy pracują na ulicach po dwadzieścia lat, nigdy nie użyła swojej broni, chyba że na strzelnicy.

Właśnie dlatego przez cały czas nosisz rewolwer, prawda? — odparowała.

Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem wyjąłem go z kabury, o ile nie liczyć czyszczenia.

Ja mogę — powiedziała Louise. — Gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy, wyskakiwałeś z wozu, wymachując bronią.

To była wyjątkowa sytuacja. — Inspektor wydął wargi. — Nie co dzień ginie ktoś taki jak Dutch! Przez dwadzieścia lat prawdopodobnie żaden inny kapitan nie strzelał podczas pełnienia obowiązków służbowych!

Może i tak, niemniej jednak Dutcha zastrzelono — upierała się dziewczyna. — Dostał kulkę i umarł. A ty tam byłeś, z rewolwerem w ręku pędziłeś niczym na pole bitwy albo na pojedynek.

Co sobie pomyślałaś, kiedy mnie zobaczyłaś wypadającego z wozu?

Skąd się tu wziął ten przystojniak?

A dlaczego nie: „Dzięki Bogu, to policjant”? — spytał cicho.

Przez długą chwilę wpatrywała mu się w oczy.

Punkt dla ciebie — zgodziła się w końcu.

To właśnie robię, kochanie — stwierdził. — Jestem policjantem. I, ściśle rzecz biorąc, wykonuję zawód nie bardziej ryzykowny niż, cholera, pilot linii lotniczych albo makler giełdowy.

Powiedz to pani Moffitt — odcięła się.

Kochanie — poprosił. — Zjedz jajka, zanim będą całkiem zimne.

Nie sądzę — odrzekła, odsuwając od siebie talerz. — Chyba wolałabym zjeść coś dopiero wtedy, gdy już obejrzę tę cholerną głowę!

Przykro mi, ale to jest konieczne — jęknął Wohl.

Peterze, nie wiem, czy potrafię przez resztę życia budzić się co rano z myślą, że może przed wieczorem przypadkiem zostanę wdową — mruknęła dziewczyna.

Och, wyolbrzymiasz ryzyko — zauważył.

A jest gdzieś zapisane, że musisz spędzić swoje życie jako policjant?

To mój zawód, Louise. I lubię tę robotę.

Bałam się, że tak mi odpowiesz — stwierdziła i wstała. — Więc włóż swój policyjny mundur i zawieź mnie, tam gdzie mogę obejrzeć tę odciętą głowę — dodała.

Możemy to omówić — stwierdził inspektor.

Uważam, że wszystko, co można było powiedzieć na ten temat, zostało już powiedziane — oznajmiła dziewczyna. — Chyba właśnie to próbował mi powiedzieć tatko, kiedy mnie przekonywał, że ślub z tobą jest kiepskim pomysłem.

Daj spokój, kochanie — naciskał Wohl. — Rozumiem, co cię wytrąciło z równowagi, ale…

Och, po prostu się zamknij, Peterze — odwarknęła Louise. — Po prostu się zamknij.


* * *


Antonio V. Amarazzo, zwany Dużym Tonym, właściciel męskiego zakładu fryzjerskiego U Tony’ego, stał za krzesłem fryzjerskim, które przesuwał to w lewo, to w prawo, aby zajmujący fotel młody mężczyzna mógł podziwiać jego robotę. Wielkiemu facetowi, który siedział okryty pasiastym ręczniczkiem, Tony po raz pierwszy przycinał włosy dwadzieścia lat wcześniej, gdyż następnego dnia tamten — wówczas chłopczyk — zaczynał swoją przedszkolną edukację.

Młodzieniec ów, funkcjonariusz Charles McFadden, spojrzał w lustro, które było częściowo zakryte frontową stroną egzemplarza popołudniowego „Bulletinu” z jego zdjęciem Stronicę przyklejono do lustra pod opisem (wykonanym białą pastą do butów): NASZ SĄSIAD — BOHATER, CHARLEY McFADDEN.

Wygląda świetnie, panie Amarazzo — powiedział Charley. — Dziękuję.

Panie Amarazzo? — zdziwił się Duży Tony. — Boczysz się na mnie czy co? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi od… Bóg wie, jak długo?

McFadden, któremu nie przyszła do głowy żadna riposta uśmiechnął się tylko do odbicia fryzjera.

A teraz cię ogolimy, co zmieni twój podbródek w dziecięcą pupkę — dodał Duży Tony.

Och, nie chcę golenia — zaprotestował Charley.

Nie możesz pójść nieogolony do świętego Dominika — przekonywał Duży Tony, pchając młodego policjanta na fotel i przykrywając mu twarz gorącym ręcznikiem. — I nie martw się, wszystko na koszt firmy. To dla mnie zaszczyt.

Dziewięćdziesiąt sekund później, gdy McFadden, który nigdy wcześniej nie golił się u fryzjera, zastanawiał się, ile czasu jeszcze Duży Tony będzie trzymał ręczniki na jego twarzy, kolejna osoba weszła do zakładu.

Wiesz, kto siedzi na fotelu, pod ręcznikami? — Usłyszał funkcjonariusz pytanie podekscytowanego fryzjera. — Charley McFadden we własnej osobie. Widziałeś „Bulletin”?

Widziałem — odparł nieznany policjantowi głos. — Niech mnie diabli, widziałem.

Charley położył sobie ręce na brzuchu. Zdumiał się, gdy poczuł, że ktoś podnosi jego prawą rękę w obie dłonie i mocno nią potrząsa.

Świetnie, chłopcze, świetnie — odezwał się obcy. — Kiedy zobaczyliśmy gazetę, akurat mówiłem żonie, że gdyby w policji było więcej takich funkcjonariuszy jak ty i ginęłoby więcej przestępców, w Filadelfii żyłoby się o cholerę lepiej. Wszyscy jesteśmy strasznie z ciebie dumni, młody człowieku.

Przez cały czas wiedziałem, że nasz Charley jest policjantem. — McFadden usłyszał odpowiedź Dużego Tony’ego. — Oczywiście, nie mogłem się z tym zdradzić…

Kiedy Duży Tony zdjął gorący ręcznik i zaczął mydlić twarz McFaddena, funkcjonariusz dostrzegł trzech innych mężczyzn z sąsiedztwa, stojących za fotelem i czekających, by uścisnąć mu dłoń.


* * *


To był przyjemny wiosenny poranek i Payne’owie jedli śniadanie na dworze, na kamiennym patio. Cała rodzina po raz pierwszy od długiego czasu siedziała w komplecie przy posiłku. Foster J. Payne, lat dwadzieścia pięć, bardzo podobny do ojca, przyjechał do domu z Cambridge, gdzie właśnie zaliczył drugi rok prawa na Uniwersytecie Harvarda. Amelia Alice „Amy” Payne, lat dwadzieścia siedem, która trzy lata wcześniej — jako najmłodsza studentka swojego roku na John Hopkins University — otrzymała prawo dodania tytułu „dr med.” przed swoim nazwiskiem, zakończyła niedawno staż z psychiatrii w Uniwersyteckim Centrum Medycznym stanu Luizjana i dopiero co przyjechała do domu, szukając dla siebie miejsca w Filadelfii. Brewster C. Payne III, lat osiemnaście, świeżo upieczony absolwent Episcopal Academy do tej pory dojeżdżał do szkoły, jednak po spędzeniu lata w Europie (prezent za ukończenie szkoły) miał wyjechać do Dartmouth; Patricia Payne zdawała sobie sprawę, że wówczas gniazdo rodzinne na zawsze opustoszeje.

Amy była dziewczyną drobną i uczuciową, niezbyt ładną, ale pociągającą i naturalną. Gdyby Brewster Payne chciał oceniać swoje dzieci pod względem intelektu (oczywiście jedynie w tajemnicy przed wszystkimi), córka znalazłaby się bez wątpienia na pierwszym miejscu. Później byłby Matt, następnie Foster i na końcu młody Brewster, zwany B.C. Podobnie w tajemnicy Patricia Payne niemal tak samo szeregowała dzieci, tyle że stawiała B.C. przed Fosterem.

Amelię cechowała niezwykła, może nawet wybitna inteligencja. W dzieciństwie dziewczyna była zadziwiająco, nad wiek rozwinięta i zdumiewająco stanowcza. Patricia martwiła się, że charakterek przybranej córki może spowodować kłopoty, kiedy Amy wyjdzie za mąż — póki nie nauczy się dostosowywać do swego małżonka, a może do ogólnej zasady, iż czasami znacznie mądrzej jest trzymać język za zębami, niż bez końca korygować czyjeś błędne poglądy.

Matt był bystry. W żadnej szkole nie miał nigdy problemów, wręcz przeciwnie, Payne’owie dostali od dyrektorów szkół przynajmniej tuzin listów, z których wynikało mniej więcej to samo — gdyby chłopak się przyłożył, mógłby być uczniem piątkowym. Matt jednak nigdy się nie przykładał (Patricia była przekonana, że w całym swoim życiu ani razu nie odrobił uczciwie żadnej pracy domowej), toteż nigdy nie został piątkowym uczniem.

Foster z kolei zawsze przynosił do domu szóstki, on wszakże musiał na to bardzo ciężko pracować. W zasadzie z całej czwórki jedynym prawdziwym uczniem był właśnie Foster. Amy rzadko zaglądała do książek, Matt nawet nie miał na to ochoty, natomiast Forster rzadko podnosił głowę znad podręcznika. B.C. zaś był uczniem przeciętnym, ze średnią ocen 3,5 na Episcopal Academy, lecz po lekcjach książek nawet nie otwierał, szczególnie że zazwyczaj wcale nie przynosił ich ze szkoły do domu.

Patio zastawiono długim stołem z kutego żelaza o blacie w postaci tafli wielobarwnego szkła oraz ośmioma wyściełanymi krzesłami z kutego żelaza. Dwa mniejsze, pasujące do całości, stoliki stały przy kamiennej ścianie patia. Jeden ze stolików zajmowały dwa elektryczne grille oraz miska z jajkami i półmiski: z bekonem i z szynką wieprzową. Na drugim znajdowały się: elektryczny ekspres do kawy, dzbanek z mlekiem, toster, chleb i bułki oraz dzbanek z sokiem pomarańczowym.

Kiedy dzieci dorastały, Patricia Payne zdecydowała, że skoro każdy przedstawiciel rodziny przychodzi na śniadanie o własnej porze, rozwiązanie jest jedno — bufet w stylu samoobsługowego baru zamiast błagań i gróźb wykrzykiwanych ku piętru z podstawy kuchennych schodów. Dzieci schodziły zatem w dogodnym dla każdego momencie i same smażyły sobie jajka. W dawnych czasach zamawiano także dwie gazety codzienne, którymi się dzielono, co przynajmniej częściowo zapobiegało kłótniom o poszczególne partie dzienników.

Patricia pomyślała, że w dzisiejszym śniadaniu jest coś słodkiego, choć zaprawionego kroplą goryczy — czułe wspomnienia dawnych śniadań, radość z tego, że znowu wszyscy jedzą razem, a równocześnie jakiś niepokojący strach, że może zasiądą w tym składzie jeszcze jutro albo za tydzień, a potem już nigdy.

To kompletna bzdura! — wybuchnął ze złością Matthew Payne.

Wszyscy popatrzyli na niego. Matt zajmował miejsce po prawej stronie na drugim końcu stołu. Pochylał się nad rozłożonym egzemplarzem „Ledgera”.

Matt! — zganiła go Patricia.

Widzieliście to? — spytał retorycznie chłopak.

Właściwie nie — odparł Brewster Payne cierpko. — Kiedy zszedłem, z gazety zostały jedynie ogłoszenia dotyczące nieruchomości.

Powiedz nam, co ci cholerni liberałowie zrobili tym razem, Matty — poprosiła Amy.

Uważaj, droga pani doktor, słyszę, jakim posługujesz się językiem — wtrąciła Patricia.

Matt wstał i obszedł stół, aż zatrzymał się przy ojczymie. Położył przed Brewsterem Payne’em stronę z artykułem redakcyjnym i wskazał odpowiedni fragment.

— „Nie ma w Filadelfii miejsca na samozwańczą sprawiedliwość obywatelską” — odczytał Matt. — Och, sam przeczytaj te śmieci!

Prawnik przeczytał notkę redakcyjną, potem podsunął gazetę żonie.

Może wiedzą coś, czego ty nie wiesz, Matt — zauważył.

Spotkałem się wczoraj z tym policjantem — wyjaśnił chłopak.

Spotkałeś się z nim? — zdziwiła się Amy.

Denny Coughlin zabrał mnie na spotkanie z nim — odparł Matt. — Najpierw pojechaliśmy do lekarza sądowe: gdzie obejrzeliśmy ciało, a później pojechaliśmy do południowej Filadelfii na spotkanie z tym funkcjonariuszem.

Dlaczego cię tam zabrał? — spytała Amy.

Podziela twoją opinię, droga pani doktor, że nie powinienem wstępować do policji — stwierdził chłopak. — próbował mnie odstraszyć.

Przypuszczam, że nawet policjant może zauważyć oczywiste obłąkanie, gdy widzi cierpiącego na nie człowieka — odparowała dziewczyna.

Amy! — zbeształa ją Patricia.

Foster Payne wstał i stanął za matką, czytając wskazany artykuł.

Ten, kto to napisał, jest o jeden mały kroczek od zniesławienia — mruknął.

To bzdura — pieklił się Matt. — I… podłość. Widziałem się z tym policjantem. Był w tak ciężkim szoku, że nawet nie wiedział, kim jest Denny Coughlin. To miły, prosty, młody, irlandzki katolik. Nie mógłby wrzucić nikogo pod pociąg, tak samo, jak nie mogłaby tego zrobić… nasza mama.

Nic takiego tu nie piszą, Matthew — oznajmił powoli i cierpliwie Foster. — Nie napisano bynajmniej, że ów funkcjonariusz pchnął przestępcę na tory. Widzę jedynie, że pojawił się taki zarzut, a skoro go postawiono, miasto ma wyraźny obowiązek zbadać sprawę. Z historycznego punktu widzenia można by rzec, że policja zareagowała zbyt gwałtownie, gdyż skrzywdzono jednego z jej przedstawicieli.

Matthew przeszył go pełnym wściekłości wzrokiem.

O Jezu! — wycedził z ogromnym wstrętem, po czym spojrzał na Brewstera Payne’a. — Gdy już wypowiedział się nasz prawnik po Harvardzie, co ty powiesz, tato?

Naprawdę nie znam wystarczającej liczby szczegółów na temat tego, co się naprawdę zdarzyło, by wyrokować w tej sprawie — bronił się Payne. — Sądzę jednak, że można by zasugerować, iż Arthur J. Nelson, który stracił w taki sposób syna, nie bardzo kocha policję.

Tatku, wiedziałeś, że policja szuka kochanka syna Nelsona? — spytała Amy. — Jego kochanka, Murzyna — geja?

Och, nie! — jęknęła Patricia Payne. — To straszne!

Nie, nie wiedziałem — odparł Brewster Payne. — Ale jeśli to prawda, mój argument jest tym mocniejszy, nieprawdaż?

Nie sugerujesz chyba, Brew, że pan Nelson dopuściłby do publikacji taki tekst. A skoro to nieprawda, jak twierdzi Matt, po prostu… hmm… wracamy do kwestii policji.

Witaj w prawdziwym świecie, matko — podsumowała Amy.



Siedemnaście


Detektyw Washington czekał na nich w biurze lekarza sądowego. Jego wyrazista twarz ukazywała zarówno zaskoczenie, jak i leciutkie rozbawienie na widok Wohła w mundurze. Tak w każdym razie pomyślał inspektor Wohl.

Dzień dobry, panno Dutton — zagaił Washington. — Przykro mi, że musi pani przez to przejść.

W porządku — bąknęła Louise.

Instalujemy system telewizji przemysłowej, dzięki któremu tego rodzaju identyfikacja stanie się nieco znośniejsza dla osób cywilnych — ciągnął detektyw. — Na razie jednak niestety nie działa.

Mogę wrócić za miesiąc — zaproponowała dziewczyna. Oboje zachichotali. Washington uśmiechnął się do Wohla.

Hmm, muszę ci powiedzieć, inspektorze, że wyglądasz dziś doprawdy ekstra — oznajmił.

Będę niósł trumnę — wyjaśnił Wohl.

Możemy to już odbębnić? — zdenerwowała się Louise.

Oczywiście, proszę pani — zgodził się Washington. — Panno Dutton, muszę wprowadzić panią do środka — kontynuował oficjalnym tonem — i pokazać pani pewne szczątki ludzkie. Później spytam panią, czy kiedykolwiek widziała pani tę osobę, a jeśli tak, to gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach.

Dobra — rzuciła dziewczyna.

Chcesz, żebym wszedł z tobą? — spytał Wohl.

Tylko jeśli naprawdę pragniesz tam wejść — odparła.

Wzdrygnęła się mimo woli, gdy Jason Washington podniósł prześcieradło przykrywające resztki Geralda Vincenta Gallaghera, ale nie zemdlała ani nie miała ataku mdłości. Kiedy Peter Wohl spróbował ją uspokoić, kładąc dłoń na jej ramieniu, wywinęła się niecierpliwie.

Nie znam jego nazwiska — oświadczyła spokojnie. — Ale bez wątpienia widziałam wcześniej tego mężczyznę. W Waikiki Diner. Usiłował napaść na lokal, a kapitan Moffitt starał się go powstrzymać.

Nie ma pani żadnych wątpliwości? — upewnił się Washington.

Z jakiegoś powodu jego twarz utkwiła mi w głowie — odburknęła Louise z sarkazmem, po czym odwróciła się na pięcie i szybko opuściła salę.

Wohl dogonił ją.

Wszystko w porządku? — zapytał.

Nic mi nie jest — odrzekła.

Chcesz kawy? Coś innego?

Nie, dzięki — stwierdziła.

Chcesz pójść na śniadanie?

Nie, dzięki — powtórzyła.

Musisz coś zjeść, Louise — nalegał inspektor.

Powiedział on, jak zawsze praktyczny — zadrwiła.

Naprawdę musisz — naciskał.

Wobec tego, okej, zgadzam się — ustąpiła.

Weszli do małej restauracji, zatłoczonej spieszącymi się do zajęć pracownikami. Natychmiast stali się tam przedmiotem powszechnego zainteresowania. Wohl uprzytomnił sobie, że ludzie rozpoznawali Louise. Może nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że widzą osobę występującą w telewizji, na pewno jednak mieli poczucie, że gdzieś ją już widzieli.

Dziewczyna zamówiła i zjadła francuskiego tosta i bekon, niewiele wszakże mówiła.

Mam wrażenie, że coś źle zrobiłem — zwierzył się Wohl.

Nie bądź głupi — skwitowała.

W drodze powrotnej do auta Wohla minęli policjanta z wydziału ruchu drogowego, który zasalutował inspektorowi. Wohl nie spodziewał się tego, toteż odpowiedział nieco niezgrabnie. Później zauważył, że funkcjonariusz ma na odznace czarny, żałobny pasek. On sam zupełnie o tym zapomniał. Żałobne paski wycinano z elastycznego otoku, przyszytego wokół dna starych czapek od munduru. Wohl nie miał starej czapki. Nie wiedział, co się stało z tą, którą nosił jako patrolowy, ani z miękką czapką z daszkiem z czasów gdy był sierżantem policji drogowej. I nigdy nie znalazł powodu, aby zastępować obecną czapkę starszego oficera nową. Miał ją na głowie najwyżej dwadzieścia razy.

Zastanowił się, czy w Marshutz & Sons ktoś będzie miał rezerwowe czarne paski, przewidując, że niektóre osoby mogą pojawić się bez znaków żałoby. A jeśli nie, jak on sam będzie wyglądał bez paska?

Odwiózł Louise do Stockton Place i zaparkował na chodniku przed numerem 6.

Później? — spytał.

Później? — powtórzyła niczym papuga.

Kiedy się zobaczymy? — uściślił.

Och, muszę pojechać do pracy, a potem spotkać się z ojcem, po czym znów wracam do pracy. Zadzwonię do ciebie.

Nie dzwoń do mnie, ja zatelefonuję, dobrze?

Nie naciskaj na mnie, Peterze — odparowała, po czym wysiadła z samochodu, obeszła go i stanęła przed okienkiem kierowcy, dając znak, by je obniżył. Kiedy Wohl otworzył okno, pochyliła się i pocałowała go.

Pocałunek zaczął się jako szybkie cmoknięcie, prędko jednak przekształcił się w długi i intymny.

Nie namiętny — pomyślał inspektor — lecz właśnie intymny”.

Może nie było to zbyt inteligentne posunięcie — oświadczyła, wpatrując mu się przez moment w oczy, po czym pospiesznie, nie oglądając się za siebie, weszła do budynku.

Intymny — dodał w myślach Peter Wohl. — I trochę smutny. Wyglądał na pożegnalny”.

Zerknął tęsknie na zamknięte przez dziewczynę drzwi, jednak sekundę później zawrócił auto i odjechał.

Wcześniej, bezwiednie, zamierzał pojechać do Marshutz & Sons, zmienił wszakże zamiar i ruszył do Roundhouse. Liczył na jakieś posunięcie w śledztwie, na jakiś nowy fakt, który wypłynął w związku z samochodem Jerome’a Nelsona albo czymś innym. Jeśli Wohl dostanie jakiś konkret, może ułagodzi Arthura J. Nelsona. Miał go wszak uspokajać, a nie zrażać do siebie.

Poza tym w Roundhouse prawdopodobnie znajdzie kogoś, kto da mu czarny pasek żałobny. Nie chciał ryzykować jazdy bez paska do zakładu pogrzebowego.

Poszedł bezpośrednio do wydziału zabójstw.

Kapitan Henry C. Quaire siedział na jednym z biurek. Rozmawiał przez telefon i wydawało się, że oczekiwał Wohla. W każdym razie na jego widok natychmiast wskazał pokój przyległy do jednej z sali przesłuchań. Potem zakrył ręką słuchawkę.

Zaraz do ciebie przyjdę — rzucił.

Inspektor kiwnął głową i wszedł do pomieszczenia. Przez lustro weneckie widział w sali przesłuchań trzech mężczyzn. W jednym z nich rozpoznał detektywa Tony’ego Harrisa. Drugi mężczyzna był wysokim Murzynem o wyglądzie dwudziesto–, trzydziestoletniego estety. Wohl nie znał go, jednak sądząc po kajdankach zwisających mu z tyłu paska, uznał go za detektywa. Trzeci mężczyzna również był czarny. Wielki, o bardzo ciemnej skórze, wyraźnie speszony, siedział na krześle, do którego przykuto go kajdankami. Z opisu pasował do poszukiwanego Pierre’a St. Maury’ego.

Gdy Wohl wyciągnął rękę ku przyciskowi, który włączał mikrofon ukryty w jakimś elemencie oświetlenia, dzięki czemu można było słyszeć, o czym się mówi w sali przesłuchań, do pomieszczenia wszedł kapitan Quaire. Peter cofnął dłoń.

Co się dzieje? — spytał. — Czy to Pierre St. Maury?

Nie. — Quaire pokręcił głową. — Nazywa się Kostmayer. Ale Porterfield uważał, że to on, więc go tu przywiózł.

Porterfield to ten trzeci?

Quaire kiwnął głową i odchrząknął.

Wydział antynarkotykowy. Dobry policjant. Ma duże szanse na awans na detektywa, a gdy nim zostanie, chce przejść do pracy u nas.

Więc o co tu chodzi?

Ten facet był tak zdenerwowany, że Porterfield uznał go za Maury’ego. Tak czy owak, Porterfield sądzi, że ten człowiek wie coś o zabójstwie Nelsona.

A wie coś? — spytał inspektor.

Niedługo się dowiemy — odparł kapitan i włączył przycisk mikrofonu. — Już nam podał prawdziwe nazwisko pana Pierre’a St. Maury’ego, czyli Errola F. Watsona, oraz jego adres. Wysłałem właśnie ludzi do domu tamtego, może go złapią.

Wohl przyglądał się przesłuchaniu przez dobre piętnaście minut. I patrzył z podziwem. Tony Harris i Porterfield doskonale współpracowali, jakby robili to wcześniej wielokrotnie. Inspektor zadał sobie pytanie, czy nie było tak w istocie. Wypytywali Kostmayera kolejno o konkretne drobiazgi, czasami gwałtownie wykrzykując jego nazwisko, innym razem uprzejmie nazywając go „Peterem”. Kiedy jeden z nich uzyskał odpowiedź na swoje pytanie, milkł, a wówczas następną kwestię poruszał drugi.

Przesłuchanie posuwało się powoli. Kostmayer nieszczególnie chciał odpowiadać. Było oczywiste, że bardziej boi się o inne osoby, niż martwi własnymi kłopotami z prawem.

Co macie na niego? — zapytał Wohl.

Parę razy aresztowany — odparł Quaire. — To męska prostytutka. Zwykłe zarzuty. Posiadanie narkotyków. Drobne kradzieże, obrabiał klientów.

Kostmayer powiedział w końcu coś interesującego.

No cóż, słyszałem o tym — stwierdził, z pozoru płaczliwym tonem. — Tylko słyszałem. Nie wiem, czy to prawda, czy nie.

Rozumiemy, Peterze — odrzekł grzecznie Tony Harris. — A co słyszałeś?

Hmm, pewną rozmowę. Ale wiecie, ludzie tylko tak gadają. W każdym razie podobno dwóch takich, którzy wiedzieli, że Pierre… no… przyjaźni się z Nelsonem, chcieli wydobyć od Pierre’a klucz do mieszkania… to znaczy, do mieszkania Jerome’a Nelsona.

Po co był im ten klucz, Peterze? — spytał Tony Harris.

Jacy to dwaj ludzie, Kostmayer? — wtrącił ostrzej detektyw Porterfield.

No cóż, zamierzali… no wiecie… wziąć kilka rzeczy z mieszkania — bąknął przesłuchiwany.

Jak się nazywają, Kostmayer? — przerwał mu Porterfield. Podszedł do siedzącego, pochylił się, aż ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. — Tracę do ciebie cierpliwość.

Nie znam ich nazwisk — mruknął Kostmayer.

Kłamie” — pomyślał Peter Wohl.

Bzdura! — wrzasnął w tym samym momencie Porterfield.

Inspektor spojrzał na Quaire’a, który w zamyśleniu wydął dolną wargę.

Wtedy Wohl zerknął na zegarek.

Cholera, muszę już iść — mruknął. — Za kwadrans powinienem być w Marshutz & Sons.

Będziesz niósł trumnę? Dlatego jesteś w mundurze?

Tak. I, Henry, potrzebuję paska żałobnego na odznakę. Skąd mógłbym go wziąć?

Mam taki — odparł kapitan. Położył Wohlowi rękę na ramieniu i zaprowadził go do swojego biura. Tam wyjął z koperty mały kawałek czarnej gumy pochodzącej z otoka czapki i nałożył inspektorowi na odznakę.

Dziękuję, Henry. Oddam ci.

Dlaczego miałbyś oddawać? — odparował Quaire. — Jeśli następnym razem, Boże broń, będziemy potrzebowali takich pasków, zgłoszę się do ciebie.

Inspektor kiwnął głową.

Powiadomię cię, gdy odkryją coś jeszcze, Peterze — dodał kapitan.

Tak, bardzo proszę, natychmiast. Nawet podczas pogrzebu Dutcha.

Jasne — zgodził się Quaire. Wohl potrząsnął jego dłonią i wyszedł.


* * *


Brewster Cortland Payne II miał pewne trudności z przekonaniem Amy, Fostera i B.C., by wzięli udział w pogrzebie kapitana Richarda C. Moffitta.

Amy złamała się najszybciej — kiedy ojciec powiedział, że jej matka odczuwa tę stratę bardziej, niż to po sobie pokazuje i że chociaż o nic nie prosiła, naprawdę doceniłaby towarzystwo innej kobiety obok siebie.

Z Fosterem i B.C. było trochę trudniej. Gdy Brewster Payne podniósł ten temat, zobaczył, że obaj synowie rozpaczliwie szukają wymówki, by nie pójść.

W końcu B.C. zaprotestował, zgodnie z prawdą, że „widział tego człowieka tylko raz czy dwa razy w swoim życiu”.

To był wujek twojego brata, Brew — naciskał Brewster Payne. — I szwagier twojej matki.

Wiesz — stwierdził Foster w zadumie — jedyne chwile, gdy myślę, że moja matka nie jest moją… jak to ująć… naturalną matką, zdarzają się właśnie w takich sytuacjach jak ta.

Jestem pewien, że twoja matka uznałaby to za komplement — odrzekł Brewster Payne.

Albo że Matt nie jest moim rodzonym bratem — kontynuował Foster. — Przypuszczam, że próbowałeś mu wyperswadować ten nonsens ze wstąpieniem do policji?

Najpierw sprawy najważniejsze — orzekł Brewster Payne. — Matt jest twoim bratem de facto i de iure, toteż mam nadzieję, że nie będziesz z nim rozmawiał o tym rzekomym nonsensie.

Oczywiście, że nie — odrzekł Foster.

Ja już mu powiedziałem, co sądzę — pochwalił się B.C. — Oświadczyłem wprost, że uważam go za stukniętego.

Słowa dziecka” — pomyślał Brewster C. Payne. Nie powiedział jednak tego głośno.

Odpowiadając na twoje drugie pytanie, nie, naprawdę nie próbowałem wyperswadować Mattowi jego pomysłu zostania policjantem. Po pierwsze, dowiedziałem się o tym po fakcie, a po drugie, Matt jest synem swojej matki, a na pewno sam wiesz, że istnieją sytuacje, kiedy żadnemu z nich nie sposób wyperswadować niczego, co chcą zrobić. I, w końcu, synu, nie zgadzam się z tobą, że to nonsens. Powiedziałem mu i tak rzeczywiście uważam, że praca w policji może się okazać dla niego bardzo wartościowym doświadczeniem życiowym.

Amy twierdzi, że Matt został psychicznie wykastrowany, gdy nie przeszedł badań lekarskich i nie dostał się do marines, postanowił zatem zostać policjantem, ponieważ pragnie udowodnić własną męskość — wyrecytował B.C.

Amy rozmawia z tobą w taki sposób? Kiedy ja byłem chłopcem…

Kiedy ty byłeś chłopcem, wszystkie znajome dziewczęta były dziewicami, które nawet nie wiedziały, co oznacza słowo „wykastrowany” — wtrącił Foster ze śmiechem. — Ale Amy ma rację, a ona naprawdę zna się na tych niuansach.

Chyba nie do końca rozumiem — jęknął Brewster Payne.

Co się stanie, jeśli Matt nie zdoła sobie znaleźć miejsca w policji? Chłopak naprawdę nie wie, w co się pakuje. Jeśli zawiedzie? Czeka go wówczas podwójna kastracja, że tak powiem.

Jestem przeświadczony, że Matt potrafi osiągnąć wszystko, co sobie postanowi — stwierdził Brewster. — Zaczynam się jednak zastanawiać, czy wysyłanie twojej siostry na studia medyczne było rzeczywiście takim dobrym pomysłem. Obawiam się, że od tej pory możemy się spodziewać, iż będzie się dopatrywała kompleksów freudowskich w byle działaniu każdego z nas: od uczestniczenia w turnieju tenisowym po wzięcie ślubu.


* * *


Patricia i Amelia Payne zeszły szerokimi schodami z piętra. Były ubrane prawie identycznie, w proste, czarne sukienki, którym towarzyszyły sznury pereł, czarne kapelusze i rękawiczki.

Brewsterowi Payne’owi przemknęła przez głowę myśl którą po sekundzie przegonił, gdyż nie dla wszystkich była miła. Zastanowił się mianowicie, jak wielu facetów ma tyle szczęścia, że posiada żony, które wyglądają lepiej niż ich własne córki.

Gdzie jest Matt? — spytała Patricia Payne.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

Amelia Payne obróciła się i krzyknęła w górę schodów:

Matty, schodzisz, na litość boską?!

Zajmij się, cholera, swoimi sprawami, Amy — dał się słyszeć gniewny głos Matta.

Jakaż to radość dla ojca widzieć, na jakich wytwornych i dobrze wychowanych ludzi wyrosły jego dzieci — mruknął Brewster C. Payne II.

Matt zbiegł po schodach niedługo później, pokonując po dwa stopnie naraz i pospiesznie zakładając marynarkę. Jego krawat, niezawiązany, wisiał luźno wokół szyi. Brewster Payne pomyślał, że chłopak wygląda zaledwie na jakieś osiemnaście lat, co zrodziło w prawniku obawę, że może pasierb rzeczywiście nie rozumie, w co się pakuje, wstępując do policji. Czy naprawdę da sobie tam radę?

Skoro jest nas tak duża grupa, chyba pojedziemy kombi — stwierdziła Patricia.

Poprosiłem Newta, aby wyprowadził czarną limuzynę — odparł Brewster Payne, patrząc żonie w oczy. — I zawiózł nas.

Och, Brew! — jęknęła kobieta.

Brałem pod uwagę kombi — kontynuował Brewster Payne. — Iw końcu zdecydowałem, że limuzyna to najlepsze wyjście.

W czym problem? — spytał Matt.

Chodzi o to, jak uniknąć wszystkiego, co może prawdopodobnie zdenerwować twoją babkę — wyjaśniła mu matka. — W porządku, Brew. Jeśli jest już auto, jedźmy.

Zabrawszy Fostera i B.C. z patia, wyszli na zewnątrz. Newt, majster i złota rączka, którego rzadko widywano w innym stroju niż stary, poplamiony farbą kombinezon, dziś świeżo ogolony i ubrany w garnitur, stał przy tylnych drzwiczkach czarnego cadillaca fleetwooda.


* * *


Kiedy Peter Wohl dotarł do domu pogrzebowego Marshutz & Sons, na podjeździe dostrzegł sześć motocykli policji drogowej, których właściciele stali razem, w grupce. Za nimi znajdował się oldsmobile głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, dalej limuzyna cadillac z flagą POGRZEB nad prawym zderzakiem, później karawan, również cadillac, w końcu dwa fordy policji drogowej.

Gdy Wohl wjeżdżał, sierżant Tom Lenihan, asystent Denny’ego Coughlina, wysiadł z oldsmobile’a i ręką dał mu znak, aby się zatrzymał.

Czekają na pana w środku, inspektorze — zakomunikował. — Proszę zaparkować samochód. Po pogrzebie kilka aut odwiezie wszystkich tutaj.

Wohl zaparkował samochód za budynkiem obok innych wozów policyjnych, oznakowanych i nieoznakowanych, oraz kilku samochodów prywatnych, a potem wszedł do domu pogrzebowego. W korytarzu tłoczyli się umundurowani funkcjonariusze, wśród których znajdował się także porucznik policji stanowej New Jersey w błękitnoszarym uniformie. Inspektor zastanowił się, kto to taki.

Podchodząc ku policjantom, Wohl widział, że Zielona Sala, w której spoczął Dutch na czas czuwania i którą wcześniej wypełniały kwiaty, była teraz dosłownie pusta, oprócz trumny, którą już zamknięto i przykryto amerykańską flagą.

Zaczynaliśmy się już o ciebie martwić, Peterze — zagaił główny inspektor Dennis V. Coughlin. — Moffittowie wyszli parę minut temu. Może Jeannie oczekiwała, że będziesz tutaj podczas zamykania trumny.

Zawiozłem pannę Dutton, by zidentyfikowała Gallaghera — wytłumaczył Wohl. — I dopiero co wyszedłem z wydziału zabójstw. Obyczajówka zatrzymała podejrzanego, który najwyraźniej zna przyczyny zabójstwa Nelsona.

Myślałem, że może wpadłeś na komendanta — rzucił Coughlin.

Jest wkurzony, że się spóźniłem. Dobra, do diabła z tym. Nic nie mogę poradzić”.

Czyżby komendant policji mnie szukał? — spytał Wohl.

Myślę, że można to tak ująć — odparł z sarkazmem Coughlin.

Inspektorze, chyba coś mi umknęło — mruknął Wohl.

Naprawdę mi przykro, że nie dopilnowałem spraw tutaj, ale…

Szef patrzył na niego przez długą chwilę.

W ogóle nie wiesz, o czym mówię, co?

Nie, nie wiem.

Nie widziałeś „Ledgera”? Nikt ci nie pokazał dzisiejszego numeru? Nikt ci o tym nie powiedział?

— „Ledgera”? Nie, nie widziałem.

Kiedy ostatnim razem spotkałeś „Mickeya” O’Harę? Albo z nim rozmawiałeś… Kiedy?

Widziałem go tydzień albo dziesięć dni temu — odrzekł Wohl po paru minutach zastanowienia. — Wpadłem na niego w Wanamaker’s.

A w ostatnich dwóch, trzech dniach? Nie widziałeś go ani z nim nie rozmawiałeś?

Nie, inspektorze. — Wohl stanowczo pokręcił głową, po czym spytał: — Inspektorze, czy…?

Teraz, kiedy jesteśmy tu wszyscy — przerwał im idealnie dostosowany głos przedstawiciela zakładu pogrzebowego Marshutz & Sons — chciałbym powiedzieć kilka słów na temat szczegółów dzisiejszej ceremonii.

Wraz ze mną pojedziesz stąd do świętego Dominika — polecił główny inspektor Coughlin, otrzymując za to rozdrażnione spojrzenie dyrektora domu pogrzebowego.

Z jednym wyjątkiem — ciągnął przedstawiciel Marshutz & Sons. — Pozycje żałobników niosących trumnę będą odzwierciedlały rangi i stanowiska poszczególnych osób. Główny inspektor Coughlin pójdzie zatem pierwszy z prawej strony z przodu trumny, po lewej stronie zaś inspektor sztabowy Wohl. Za głównym inspektorem Coughlinem, ze wspomnianych przeze mnie powodów, będzie szedł porucznik McGrory ze stanowej policji New Jersey. Dalej, naprzemiennie — lewo, prawo, lewo, prawo, pozycje zostają wyznaczone przez stopień. Mam tutaj listę z wypisanymi nazwiskami…

Wozy patrolowe z Siódmego Dystryktu czekały, aby zablokować skrzyżowania między zakładem pogrzebowym Marshutz & Sons a rzymskokatolickim kościołem pod wezwaniem świętego Dominika.

Kiedy przykrytą flagą trumnę z ciałem „Dutcha” Moffitta wtoczono na karawan, Dennis Coughlin i Peter Wohl poszli do oldsmobile’a głównego inspektora. Motocykliści z policji drogowej uruchomili swoje pojazdy i włączyli migające światła. Wówczas, bardzo powoli, mały konwój ruszył spod domu pogrzebowego.

Funkcjonariusze z Siódmego Dystryktu salutowali w samochodach, gdy karawan ich mijał.

Tom, masz przy sobie ten egzemplarz „Ledgera”? — spytał Coughlin z tylnego siedzenia oldsmobile’a.

Tak jest, szefie. Mam i „Ledgera”, i „Bulletin”.

Podaj inspektorowi Wohlowi, dobrze? Jeszcze ich nie czytał.

Sierżant Lenihan wyciągnął gazety ku Wohlowi, który pochylił się i wziął je.

Naprawdę żadnego z nich nie widziałeś, Peterze? — upewnił się Coughlin, kiedy Wohl przeczytał artykuł „Mickeya” O’Hary w „Bulletinie” i wstępniak w „Ledgerze”.

Nie, inspektorze — odparł Wohl. — Jest w tym choć słowo prawdy? Czy Gallagher został wepchnięty pod pociąg?

Nie i są świadkowie, którzy widzieli całe zdarzenie — zapewnił Coughlin. — Niestety, jeden to policjant, partner McFaddena, Martinez, a drugim jest maszynista pociągu. Wiadomo, że obaj mają powody kłamać w tej sprawie i chronić McFaddena.

Na jakiej zatem podstawie „Ledger” wypisuje te cholerne bzdury?

Komendant policji Czernick sądzi, że stało się tak dlatego, gdyż: „Inspektor sztabowy Peter Wohl za dużo gada podczas pogawędek z panem Michaelem J. O’Harą”… To dokładny cytat, Peterze…

Nie rozmawiałem z „Mickeyem” O’Harą…!

Pozwól mi dokończyć — przerwał Coughlin. — Najpierw rzekomo zbyt dużo gadałeś z panem O’Harą, a później, tu znowu będzie cytat: „Popisałeś się niewiarygodną głupotą i zraziłeś do siebie Arthura J. Nelsona, chociaż polecono ci go raczej uspokajać”. Skomentujesz jakoś te słowa?

Jeszcze raz powtórzę, że nie widziałem „Mickeya” O’Hary ani z nim nie rozmawiałem od dziesięciu dni albo i dłużej.

Ale może wkurzyłeś Arthura J. Nelsona?

Zadzwoniłem do niego późno ubiegłego wieczoru, by mu powiedzieć, że znaleziono jaguara. Spytał, gdzie dokładnie, a ja mu odparłem… zgodnie zresztą z prawdą, że nie wiem. Może go trochę rozdrażniła moja odpowiedź, ale sądzę, że słowa „zrażać sobie” są na wyrost.

Nie zrobiłeś przypadkiem… i, w imię Boga, bądź ze mną szczery… żadnych aluzji na temat homoseksualizmu? Nie powiedziałeś: „Pański syn, gej” czy coś w tym rodzaju?

Nie zasługuję, inspektorze, na takie insynuacje z pańskiej strony! — obruszył się Wohl.

Tak to wygląda dla komendanta policji, Peterze — wyjaśnił Coughlin. — I dla burmistrza, który jest jeszcze gorzej do ciebie nastawiony. Oczywiście zamierza ubiegać się ponownie o urząd, a wtedy chciałby mieć poparcie „Ledgera”.

Wohl wyjrzał przez okno. Wciąż znajdowali się w pewnej odległości od kościoła świętego Dominika, jednak cała ulica była zastawiona zaparkowanymi wozami policyjnymi.

Dutch — pomyślał Peter Wohl — zostanie pochowany w dobrym stylu”.

Inspektorze — powiedział głośno. — Mogę jedynie powtórzyć to, co powiedziałem. Nie widziałem się ani nie rozmawiałem z „Mickeyem” O’Harą od ponad tygodnia. I nie powiedziałem Arthurowi Nelsonowi niczego, czego nie powinienem.

Coughlin chrząknął.

Chryste Panie, milczałem nawet, gdy facet usiłował mi wmówić, że jego syn był chłopakiem Louise.

Chłopakiem Louise? — powtórzył jak papuga Coughlin. — Od kiedy jesteś z nią po imieniu?

Wohl obrócił się i spojrzał Coughlinowi w oczy.

Zaprzyjaźniliśmy się, szefie — odparł. — A może i nieco więcej.

I nie powiedziałeś jej nic o tym, że syn Nelsona jest pedziem, prawda? Nic, co mogłoby dotrzeć do Nelsona?

Louise doskonale znała preferencje młodego Nelsona

oświadczył Wohl. — Spotkałem go w jej mieszkaniu.

Kiedy to było?

Wtedy, gdy pojechałem, aby ją zawieźć do Roundhouse — odrzekł. — W dniu śmierci Dutcha.

Przez boczne okno dostrzegł rzędy wozów policyjnych; wiele parkowało „na drugiego”. Kiedy wyjrzał przez przednią szybę, zauważył, że oldsmobiłe podjeżdża pod świętego Dominika. Przed kościołem panował spory ruch, chociaż msza pogrzebowa miała się zacząć dopiero za godzinę.

Wiem tylko jedno, Peterze — oświadczył Coughlin.

Tkwisz w gównie aż po szyję. Może jesteś… i osobiście myślę, że jesteś… niewinny jak dziewica, ale będziesz miał problem z przekonaniem o tym Czernicka i burmistrza. W chwili obecnej jesteś na samym szczycie listy kozłów ofiarnych.

Mały konwój przejechał obok kościoła, przez cmentarz przykościelny i skierował się ponownie ku kościołowi, zatrzymując się w końcu przed bocznymi drzwiami. Żałobnicy wyznaczeni do niesienia trumny wysiedli z limuzyny i podeszli do karawanu. Coughlin i Wohl dołączyli do nich. Wszyscy wspólnie wyjęli trumnę ze zwłokami „Dutcha” Moffitta z karawanu i zanieśli ją do kościoła, wchodząc bocznymi drzwiami. Później, pod kierownictwem przedstawiciela domu pogrzebowego Marshutz & Sons, ustawili ją w nawie.

W bogato zdobionym, wiktoriańskim kościele znajdowało się już sporo osób. Wohl zauważył Jeannie Moffitt, dzieci Dutcha i jego matkę, a także — trzy rzędy za nimi — swoją własną matkę i ojca. Policjanci kierowali ludzi na miejsca w nawach.

Obrót! — polecił spokojnie główny inspektor Dennis V. Coughlin i wszyscy niosący trumnę równocześnie obrócili się z tę samą stronę. — Do przodu marsz! — polecił Coughlin i cała grupa pomaszerowała ku ołtarzowi, a następnie skręciła w lewo, wychodząc ze świętego Dominika tą samą drogą, którą weszli. Mieli wrócić na początku mszy jako część procesji i zająć miejsca w pierwszym rzędzie ławek po lewej.

Główną nawę kościoła wypełniały kwiaty.

Wohl zastanowił się, ile kosztowały i czy nie ma czegoś naprawdę grzesznego w tak wielkich sumach wydanych na kwiaty.


* * *


Newt Gladstone zatrzymał cadillaca Payne’ów na krawężniku przed kościołem świętego Dominika. Jakiś młody policjant z czarnym paskiem żałobnym przecinającym odznakę otworzył drzwiczki i Brewster, Patricia oraz Foster Payne wysiedli z tylnego siedzenia, a Amy i Matt z przedniego.

Młody funkcjonariusz pochylił się i zajrzał do środka przez otwarte przednie drzwi.

Skręć w pierwszą na prawo — oznajmił Newtowi. — Ktoś wyznaczy wam miejsca w procesji.

Patricia Payne wzięła Matta pod ramię i oboje powoli ruszyli do drzwi kościoła. Obie strony kamiennego chodnika były zastawione policjantami.

Do Payne’ów zbliżył się jakiś stojący blisko drzwi porucznik z notesem w ręku.

Czy mogę zobaczyć państwa zaproszenia? — zapytał.

Nie mamy zaproszeń — powiedział Matt.

Nazywam się Payne — odparła Patricia. — To mój syn, Matthew. Jest bratankiem kapitana Moffitta.

Tak, proszę pani — odrzekł porucznik. — Rodzina.

Przerzucił kartki w notesie i przesunął palcem w dół po liście wypisanych na maszynie nazwisk. Na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie.

Proszę pani — odparł z zażenowaniem w głosie. — Mam na liście tylko jednego Payne’a.

Zatem nie jest to właściwa lista — odparł otwarcie Matt.

Proszę pokazać — poleciła Patricia i obejrzała listę. Jej nazwiska nie było w spisie pod hasłem: „RODZINA: ławki od 2 do 6, po prawej stronie”. Nie było tam Brewstera, Fostera, B.C. ani Amy. Tylko Matt.

No cóż, nie ma sprawy — stwierdziła. — Matt, usiądziesz ze swoją ciotką Jean i babcią, a my znajdziemy sobie inne miejsce.

Ale ty tak samo należysz do rodziny jak ja — upierał się chłopak.

Nie, Matt, właściwie nie — odparowała Patricia Payne.

Jakiś problem? — spytał Brewster Payne, podchodząc.

Nie — zapewniła go Patricia. — Po prostu Matt ma usiąść z Moffittami. My usiądziemy gdzie indziej.

Porucznik wyglądał na coraz bardziej speszonego.

Proszę pani, obawiam się, że wszystkie miejsca są zarezerwowane.

Co to znaczy? — spytała kobieta, jeszcze spokojna.

Proszę pani, miejsca są zarezerwowane dla ludzi z zaproszeniami — wyjaśnił.

Mamo! — zawołała Amy. — Po prostu chodźmy stąd!

Może tak byłoby najlepiej, Pat — stwierdził Brewster Payne.

Uspokójcie się oboje — warknęła Patricia. — Poruczniku, jest tu gdzieś w pobliżu główny inspektor Coughlin?

Tak, proszę pani — odrzekł porucznik. — Jest jednym z niosących trumnę. Na pewno nie odszedł daleko.

Niech go pan tu przywoła! — poleciła stanowczo Patricia.

Proszę pani?

Idź po niego i powiedz mu, że jestem tutaj i chcę z nim rozmawiać — zażądała Patricia, nieco podnosząc głos.

Pat… — zaczął Brewster.

Och, Brewsterze, zamknij się! — nakazała mu żona. — Ma pan zrobić tak, jak mówię, poruczniku. Matt, kazałam ci wejść do środka i usiąść obok ciotki Jean.

Zrób tak, jak matka mówi, Matt — powiedział ostro Brewster Payne.

Chłopak uważnie popatrzył na niego, po czym wzruszył ramionami i wszedł do kościoła.

Czy możecie państwo stanąć z boku? — poprosił porucznik. — Mamy niestety opóźnienie.

To upokarzające — jęknęła cicho Amy.

Porucznik popatrzył na jakiegoś sierżanta, a gdy przyciągnął jego wzrok, dał mu znak.

Postaraj się znaleźć inspektora Coughlina — rozkazał sierżantowi. — Powiedz mu, że pani Payne jest tutaj i chce go widzieć.

Czterej inni żałobnicy, po okazaniu porucznikowi zaproszeń, weszli do kościoła świętego Dominika.

Potem dwie siwowłose kobiety ubrane całkowicie na czarno i w czarnych, koronkowych szalach na głowach powoli nadeszły chodnikiem w towarzystwie ubranego w drogie ciuchy, muskularnego, młodego mężczyzny o długich, wymyślnie ułożonych włosach.

Mogę zobaczyć państwa zaproszenia? — poprosił grzecznie porucznik.

Nie mamy zaproszeń — odparł muskularny, młody mężczyzna. — Jesteśmy przyjaciółmi rodziny. To jest pani Turpino, a to pani Savarese.

Porucznik dobrze przyjrzał się młodemu mężczyźnie w markowym ubraniu.

Pan nazywa się Angelo Turpino, prawda?

Ma pan rację, poruczniku — przyznał Turpino. — Widziałem kapitana Moffitta na kilka minut przed jego straszną śmiercią i przyszedłem złożyć mu ostatnie wyrazy uszanowania.

Porucznik, niemal z widocznym wysiłkiem, by nad sobą zapanować, przejrzał listę w swoim notesie.

Jest pan wymieniony — stwierdził. — Proszę, wejdźcie państwo do środka i powiedzcie funkcjonariuszowi przy wejściu, że jesteście przyjaciółmi rodziny.

Bardzo panu dziękujemy — powiedział Angelo Turpino. Wziął obie kobiety pod rękę. — Chodź, mamo — rzucił i cała trójka ruszyła do świętego Dominika.

Wrócił sierżant, którego porucznik posłał po głównego inspektora Coughlina.

Inspektor zaraz się tu zjawi, poruczniku — wyjaśnił. — Rozmawia przez telefon.

Porucznik skinął głową.

Czy właśnie wszedł ten, o którym myślę? — spytał sierżant.

To był Angelo Turpino — przyznał porucznik. — I jego matka. Oraz pani Savarese. „Przyjaciele rodziny”.

Prawdopodobnie żona Vincenza — orzekł sierżant. — Byli na liście?

Tak, byli. — Porucznik pokiwał głową.

Niech mnie szlag! — zaklął sierżant.

Matko — odezwała się Amy Payne, która słyszała tę wymianę zdań i która doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Vincenzo Savarese był prawie powszechnie uważany w Filadelfii za szefa mafii. — Nie zamierzam stać tutaj i patrzeć, jak cię upokarzają w ten sposób… — wybuchnęła.

W tym momencie zza narożnika kościoła wyszedł główny inspektor Dennis V. Coughlin. Ucałował Patricię, a do Brewstera Payne’a wyciągnął rękę.

Co mogę dla was zrobić, kochani? — spytał.

Możesz nas wprowadzić do kościoła — odparła Patricia Payne. — Nie wymieniono mnie w spisie rodziny, nie mamy też zaproszeń.

Mój Boże! — stęknął Coughlin, po czym zwrócił się do porucznika, który wręczył mu notes z listą: — Zatrzymaj to — powiedział Coughlin. — Osobiście wprowadzisz państwa Payne do środka i usadzisz tam, gdzie zechcą usiąść.

Tak jest, szefie. Inspektorze…

Po prostu zrób tak, poruczniku — uciął Coughlin. — Brewsterze, przepraszam…

Wszyscy wiemy, co się zdarzyło, Dennisie — przerwał mu Brewster Payne. — Dziękuję ci za pomoc.


* * *


Żałobnicy niosący trumnę czekali na wezwanie za świętym Dominikiem na małym, trawiastym terenie pomiędzy kościołem a płotem odgradzającym go od cmentarza.

Wohl skorzystał ze sposobności i odezwał się do porucznika policji stanu New Jersey.

Jestem Peter Wohl — przedstawił się, podchodząc do tamtego i wyciągając rękę.

Bob McGrory — odparł porucznik. — Dutch mówił mi o panu.

Aż tak źle?

Powiedział, że miał pan wszelkie zadatki na dobrego funkcjonariusza policji drogowej, ale zszedł pan na złą drogę i zdał egzaminy na porucznika.

Dutch naprawdę kochał drogówkę — skonstatował Wohl. — I drogówka kochała jego. Jeden z jego sierżantów usłyszał wezwanie: „Wsparcie dla funkcjonariusza”, dowiedział się, że chodzi o Dutcha i powiadomił wszystkie wozy policji drogowej w mieście.

Był świetnym facetem. To straszne, cholera, że tak skończył. — McGrory pokiwał głową.

Niestety — zgodził się z nim inspektor. — Mogę zapytać pana o coś jeszcze?

Bardzo proszę.

Mamy zabójstwo. Syn bardzo ważnego człowieka. Jego samochód, jaguara, zgłoszono jako zaginiony. Podobno auto zostało znalezione właśnie w New Jersey. Wie pan coś na ten temat?

Major Knotts znalazł tego jaguara ubiegłej nocy — przyznał McGrory. — Akurat jechał tutaj, na pogrzeb. Było to gdzieś na drodze gruntowej, bocznej od autostrady numer 22.

Wie pan, czy znaleziono jakieś ślady? Oprócz samochodu? — naciskał Wohl.

Knotts powiedział mi, że kiedy ustalili w NCIC, iż jaguar jest poszukiwany, a potem dowiedzieli się od was więcej szczegółów, wezwali techników. Dziś rano, przy świetle dziennym, funkcjonariusze mieli przeczesać pobliski teren.

Zwykle tak postępujecie, gdy znajdujecie ważne auto?

Nie, ale ten pojazd związany był z zabójstwem — wyjaśnił McGrory, po chwili zaś dodał: — Inspektorze, gdyby odkryli coś interesującego, na pewno przekazaliby informacje wam. 1 prawdopodobnie mnie również. To znaczy… Wiedzieli, że przyjaźniłem się z Dutchem.

Tak, jestem pewien, że przekazaliby — potwierdził Wohl. Chciał jeszcze coś dodać, gdy ktoś wymówił jego nazwisko.

Odwrócił się i zobaczył sierżanta Jankowitza, asystenta komendanta policji Czernicka.

Witaj, Jank — powiedział Wohl. — To jest porucznik McGrory. Sierżant Jankowitz, prawa ręka komendanta Czernicka.

Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce.

Inspektorze Wohl — oświadczył formalnie Jankowitz. — Komendant Czernick pragnie zobaczyć pana w swoim biurze dzisiaj o czternastej.

W porządku — odparł Wohl. — Będę tam. Jankowitz zaczął coś mówić, jednak się rozmyślił. Uśmiechnął się, skinął głową McGrory’emu i odszedł.

Patrząc za nim, Wohl skoncentrował wzrok na ulicy. Zobaczył odgrodzony obszar, na którym parkowało kilka furgonetek telewizyjnych. Dostrzegł Louise. Siedziała w furgonetce i przez lornetkę rozglądała się po terenie. Kiedy skierowała spojrzenie w jego stronę, inspektor podniósł rękę na wysokość ramienia i pomachał dziewczynie. Zastanowił się, czy Louise go dostrzegła.

Ktoś dotknął jego łopatki. Obrócił się i zobaczył swojego ojca. Obok stała jego matka i Barbara Crowley.

Cześć, tato — zagaił. — Poruczniku McGrory, to mój ojciec, główny inspektor Wohl. Emerytowany. A to moja matka i panna Crowley.

Barbara zaskoczyła go pocałunkiem.

Kiedy usłyszeliśmy, że będziesz niósł trumnę — tłumaczyła matka Wohlowi — spytałam Barbarę, czy zechce przyjść. Gertrude Moffitt, zanim się dowiedziała o twojej funkcji, zaoferowała naszej rodzinie trzy miejsca siedzące, a ponieważ ty swojego nie potrzebujesz, pomyślałam, że zajmie je Barbara. Przecież należy już prawie do rodziny, wiesz, o czym mówię.

Dobry pomysł — rzucił szybko.

Masz minutę, Peterze? — spytał August Wohl, emerytowany główny inspektor. Wziął go pod rękę i odprowadził kawałek dalej, gdzie mogli rozmawiać swobodnie. — Masz kłopoty — oznajmił synowi bez ogródek. — Chcesz mi o tym opowiedzieć?

Nie mam kłopotów, tato — odrzekł Peter. — Niczego złego nie zrobiłem.

Jak więc się wpakowałeś w to wszystko? Mówią, że zarówno Czernick, jak i burmistrz pragną twojej głowy.

Uważają że rozmawiałem z „Mickeyem” O’Harą i powiedziałem coś, czego nie powinienem. A ja nie widziałem tego reportera od dobrych dziesięciu dni. Nie wiem, kto się wygadał, ale na pewno nie ja. Nie mogę też nic poradzić na to, że Nelson się na mnie wkurzył. Jemu również nie powiedziałem niczego, czego nie wolno mi było powiedzieć.

Burmistrz poświęci ciebie, jeśli uzna, że w ten sposób odzyska poparcie „Ledgera”. Czernick podobnie. On również chętnie rzuci cię tłumom na pożarcie. Lepiej wyjaśnij te sporne kwestie, Peterze, i to szybko.

Z kościoła świętego Dominika dała się słyszeć muzyka organowa. Przedstawiciel domu pogrzebowego Marshutz & Sons zaczął zbierać żałobników wyznaczonych do niesienia trumny.

Kiedy Peter Wohl zajął swoje miejsce w szeregu obok głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, znów zerknął na ulicę, ku furgonetkom telewizyjnym. Ponownie zauważył Louise. Był pewien, że dziewczyna patrzyła na niego przez cały czas i że widziała, jak Barbara go pocałowała.

Teraz pomachała mu powoli ręką, jakby czuła, że ją obserwuje. Być może chciała się z nim w ten sposób ostatecznie pożegnać.



Osiemnaście


Ponieważ jeden z ich współtowarzyszy zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych, policyjni funkcjonariusze dosłownie z każdego departamentu policji w obrębie stu pięćdziesięciu kilometrów od Filadelfii przybyli oddać mu honory. Zjawili się w mundurach i przyjechali wozami patrolowymi, tworząc w ten sposób straszny korek uliczny — mimo maksymalnych wysiłków ponad dwudziestu przedstawicieli filadelfijskiego wydziału ruchu drogowego, którzy starali się utrzymać porządek.

Kiedy główny inspektor Dennis V. Coughlin oraz inspektor sztabowy Peter Wohl schodzili ostrożnie po brunatnych, kamiennych schodach kościoła świętego Dominika (trumna z ciałem „Dutcha” Moffitta okazała się zaskakująco ciężka) ku czekającemu na krawężniku karawanowi, zauważyli trzy rzędy samochodów zaparkowanych zderzak w zderzak i przygotowanych jako eskorta, która odprowadzi kapitana Moffitta na miejsce wiecznego spoczynku.

Do krawężnika szli wśród szpaleru salutujących funkcjonariuszy policji drogowej. Na ulicy znajdowała się dodatkowa formacja policjantów, orkiestra policyjna i straż honorowa. Po prawej, za barierkami, czaili się przedstawiciele prasy. Wohl poszukał wzrokiem Louise Dutton, lecz jej nie znalazł.

Zarówno Peter Wohl, jak i Dennis Coughlin chrząkali z wysiłku, gdy podnosili końce trumny do poziomu platformy karawanu i stawiali ją delikatnie na chromowanych wałkach na podłodze. Później pchnęli trumnę do wnętrza, a przedstawiciel Marshutz & Sons uruchomił dźwignie, które zabezpieczały trumnę przed przemieszczaniem się w trakcie drogi na cmentarz.

Karawan poprzedzała teraz limuzyna z arcybiskupem Filadelfii i towarzyszącymi mu mniej znacznymi dostojnikami kościelnymi, łącznie z pastorem Dutcha, proboszczem parafii świętego Dominika i kapelanem policyjnym. Przed karawanem miał też jechać wóz policyjny wiozący kapitana wydziału ruchu drogowego i stanowiący coś w rodzaju samochodu dowódcy. A na samym przedzie konduktu czekało na sygnał dwadzieścia motocykli policji drogowej.

Następnie jechał oldsmobile Dennisa V. Coughlina, a za nim limuzyna z pozostałymi żałobnikami, wyznaczonymi do niesienia trumny. Dalej był samochód z kwiatami, których na pogrzeb zakupiono tak wiele, że w punktach wynajmu aut w całej Filadelfii i Camden wyczerpał się zapas specjalnych pojazdów do wiezienia kwiatów. Postanowiono, że sześć zwykłych furgonetek zostanie załadowanych kwiatami i wysłanych na cmentarz Grobu Pańskiego jeszcze przed procesją, co ograniczy długość konduktu, a dzięki czemu część kwiatów znajdzie się na miejscu przed przybyciem procesji.

Furgonetki z kwiatami podróżowały wraz z innymi pojazdami, głównie autobusami, poprzedzającymi kondukt pogrzebowy, orkiestrę, straż honorową, kompanię strzelców oraz funkcjonariuszy policji, stojących teraz po obu stronach drogi, którą niosący trumnę żałobnicy przemierzali z cmentarza do grobu.

Za „oficjalnymi” samochodami z kwiatami w pogrzebowej procesji miały jechać limuzyny wiozące rodzinę Dutcha, a za nimi cadillac burmistrza, dwa pojazdy pełne oficjalnych dostojników, samochód komendanta policji i auta z głównymi inspektorami. W następnych pojazdach znajdowali się „oficjalni” przyjaciele kapitana Moffitta (czyli ci z listy osób zaproszonych), potem były samochody innych przyjaciół i w końcu auta policjantów, którzy przybyli wyrazić zmarłemu swój szacunek.

Aby załadować rodzinę i oficjalnych przyjaciół, trzeba było sporo czasu. Procesja miała wyruszyć spod kościoła natychmiast, gdy wsiądą ostatni oficjalnie zaproszeni.

Tom, jakieś zgłoszenia radiowe? — zapytał główny inspektor Coughlin z tylnego siedzenia oldsmobile’a.

Sprawdzę, szefie — odparł sierżant Lenihan i wyjął ze schowka na rękawiczki mikrofon.

C–Charlie Jeden — odezwał się do mikrofonu.

C–Charlie Jeden — odpowiedziano z radia.

Jesteśmy pod świętym Dominikiem, właśnie wyruszamy na cmentarz Grobu Pańskiego — mówił Lenihan. — Macie coś dla nas?

Nic, C–Charlie Jeden — padła odpowiedź.

Tom, proszę, sprawdź też mnie — wtrącił Wohl. — Dwadzieścia Trzy.

Coś dla Isaac Dwadzieścia Trzy? — spytał Lenihan.

Tak, poczekajcie chwilę. Od paru minut próbujemy dotrzeć do niego.

Wohl pochylił się do przodu, by lepiej usłyszeć słowa dobiegające z głośnika.

Isaac Dwadzieścia Trzy ma się skontaktować z wydziałem zabójstw — odpowiedziało radio.

Dziękuję — zakończył Lenihan.

Tam jest telefon — poradził Wohlowi Coughlin, wskazując automat na ścianie kwiaciarni po drugiej stronie ulicy. — Zostało trochę czasu.

Inspektor popędził do aparatu, wrzucił dziesięciocentówkę i zadzwonił do wydziału zabójstw.

Mówi inspektor Wohl — przedstawił się, gdy odebrał jakiś detektyw.

A tak, inspektorze. Proszę chwileczkę poczekać. — Zapadła cisza, po czym detektyw kontynuował, wyraźnie czytając z kartki: — Policja stanowa New Jersey poinformowała nas o odkryciu ofiary morderstwa, odpowiadającej rysopisowi Pierre’a St. Maury’ego, znanego też jako Errol F. Watson. Ciało odkryto w pobliżu odnalezionego, a wcześniej skradzionego jaguara. Identyfikacja nie została potwierdzona. Fotografie i odciski palców St. Maury’ego wysłano do New Jersey. Słyszał pan wszystko, inspektorze?

Proszę przeczytać całość jeszcze raz — poprosił Wohl, wysłuchał, po czym powiedział: — Jeśli pojawi się jeszcze coś w przeciągu mniej więcej godziny, będę z C–Charlie Jeden i z nim się proszę kontaktować.

Nie czekając na odpowiedź, odwiesił słuchawkę i biegiem wrócił do oldsmobile’a głównego inspektora Coughlina.

Znaleźli… To znaczy policja stanowa New Jersey znalazła obok samochodu Nelsona ciało, które prawdopodobnie należy do St. Maury’ego — przekazał.

Interesujące. — Coughlin zamyślił się.

Podejrzany, którego na moich oczach przesłuchiwano w wydziale zabójstw, twierdził, że słyszał na ulicy pewną rozmowę. Wynikało z niej, że dwaj faceci chcieli zdobyć od przyjaciela Nelsona klucz do jego mieszkania — wyjaśniał pospiesznie Wohl. — Aby zobaczyć, co da się ukraść.

Jedyną odpowiedzią Coughlina było chrząknięcie.

Oldsmobile ruszył.

Kiedy mijali odgrodzony teren dla prasy, Peter Wohl dostrzegł Louise. Mówiła do mikrofonu, choć nie do kamery, a równocześnie coś notowała.

Albo — pomyślał Peter — nie chciała patrzeć na mnie”.


* * *


Koniec procesji pogrzebowej kapitana Richarda C. Moffitta tworzyło ponad trzysta wozów policyjnych. Wszyscy kierowcy włączyli migające światła. Do czasu gdy ostatni przyjezdny żałobnik włączył pierwszy bieg i ruszył przed siebie, czoło procesji znajdowało się już ponad dwa i pół kilometra przed nim.

W końcu długi sznur limuzyn, samochodów z kwiatami i wozów policyjnych ruszył za karawanem i jego eminencją arcybiskupem. Kondukt pojechał Torresdale Avenue do Rhawn Street, z Rhawn na Oxford Avenue, skręcił w prawo na Hasbrook, znowu w prawo na Central Avenue, potem w dół Central do Tookany Creek Parkway, aleją do Cheltenham Avenue, po czym wyjechał Cheltenham i podjechał pod główne wejście na cmentarz Grobu Pańskiego przy Cheltenham i Easton Road.

Każde skrzyżowanie wzdłuż trasy było blokowane na potrzeby procesji. Dopiero kiedy przejechał ostatni samochód (to znaczy ostatni pojazd wydziału ruchu drogowego), funkcjonariusze blokujący dane skrzyżowanie wskakiwali do swoich aut (albo dalej, w Cheltenham Township, na motocykle) i pędzili przed siebie, obok powoli przemieszczającej się procesji, aby zamknąć dla ruchu kolejne skrzyżowanie.

Dennis V. Coughlin prawie natychmiast po wyruszeniu zapalił cygaro i rozparty wygodnie na tylnym siedzeniu oldsmobile’a, palił w zadumie.

Nie powiedział ani słowa do czasu, aż w zasięgu wzroku pojawiło się ogrodzenie cmentarza Grobu Pańskiego, czyli — ściśle rzecz biorąc — przez następne pół godziny. Wówczas wyciągnął rękę przed siebie i zgasił cygaro w popielniczce znajdującej się z tyłu przedniego siedzenia.

Peterze, jak rozumiem — odezwał się — złożymy teraz Dutcha do grobu… czy też uczyni to jakieś urządzenie opuszczające trumnę do dziury w ziemi… w każdym razie my się odsuniemy i zajmiemy pozycje wystarczająco daleko od przodu trumny, robiąc miejsce dla arcybiskupa i innych duchownych.

Rzeczywiście, inspektorze — zgodził się Wohl.

Kiedy tam staniemy, nie mamy już nic więcej do roboty, prawda? To znaczy… Kiedy wszystko się skończy, przechodzimy obok, mówimy kilka słów Jeannie i Gertrude Moffitt, ale nasze obowiązki jako niosących trumnę na tym się kończą, tak?

Sądzę, że tak, szefie — odparł inspektor.

A zatem… W tej samej minucie, w której tam dotrzemy, Peterze, czyli kiedy odejdziemy od grobu i staniemy z boku, ty znikasz.

Hmm… Jak mam to rozumieć?

Znikasz. Wsiadasz do pierwszego wozu patrolowego odjeżdżającego spod cmentarza i każesz się zawieźć do domu pogrzebowego Marshutz & Sons. Później wsiadasz w swój samochód, którego radio jest niestety uszkodzone, wpadasz do domu, wrzucasz kilka rzeczy do torby i jedziesz do New Jersey w związku ze znalezieniem ofiary podejrzanej w zabójstwie Nelsona. I tam pozostajesz, Peterze, aż każę ci wrócić do Filadelfii.

Ale, szefie, komendant policji Czernick wysłał sierżanta Jankowitza, który mi przekazał, że komendant chce mnie widzieć w swoim biurze o czternastej… — jęknął Wohl.

Czernicka biorę na siebie — przerwał mu Coughlin. — Robisz to, co ja ci każę, Peterze. W najgorszym razie zyskam dla ciebie tylko tyle czasu, aby komendant ochłonął. Czasami Czernick pozwala, aby temperament zagłuszał jego zdrowy rozsądek. W takich momentach może zrobić coś głupiego, na przykład zdegraduje cię, każe ci chodzić w mundurze, na stałe przydzieli do nocnej służby, będzie zlecał najgorsze zadania…

Mój Boże, może być aż tak źle? — zareagował Peter.

Jeśli Carlucci przegra wybory, nowy burmistrz wybierze swojego komendanta policji — wyjaśnił Coughlin. — Jeśli „Ledger” nie poprze Carlucciego, burmistrz może przegrać wybory. Postanowi cię poświęcić. Co do komendanta, mówię jedynie, że czasem robi coś głupiego, lecz gdy dociera do niego, jaki popełnił błąd, bywa zbyt dumny, by się do tego przyznać. I nie musi się przejmować, że jeśli ci zaszkodzi, funkcjonariusze staną za tobą murem. Ja uważam cię za dobrego policjanta. Cholera, wiem, że jesteś dobrym policjantem! Ale mamy wokół wielu czterdziestopięcioletnich i pięćdziesięcioletnich poruczników czy kapitanów, którzy uważają, że nie awansowali, bo ich ojciec nie był głównym inspektorem.

Nie odejdę z policji — rzucił Wohl. — Nocne zmiany, chodzenie w mundurze… nieważne.

Daj spokój, Peterze — odparował Coughlin. — Nie zacząłeś tu pracować w ubiegłym tygodniu. Wiesz, co szefostwo wymyśla przeciwko osobie, której chce się pozbyć… Niech będzie przeklęta służba cywilna… Jeśli zgodzisz się na pracę w mundurze albo na nocne zmiany, komendant wymyśli coś innego.

Wohl nie odpowiedział.

Prawdopodobnie poprawiłoby nieco twoją sytuację, gdybyś zdołał schwytać ludzi, którzy pocięli syna Nelsona i zastrzelili jego przyjaciela — dodał główny inspektor.

Jechali teraz przez cmentarz, skręcając powoli w kolejne dróżki. Peter dostrzegł miejsce pochówku „Dutcha” Moffitta. Funkcjonariusze policji drogowej już stali po obu stronach ścieżki, którą obaj inspektorzy wraz z pozostałymi wyznaczonymi osobami za moment poniosą trumnę Dutch.

Jezu — pomyślał. — Może to ja się pomyliłem. Może powinienem po prostu zostać w drogówce i jeździć na motocyklu. Byłbym szczęściarzem, gdybym został porucznikiem w wieku czterdziestu pięciu lat. W ten sposób nawet nie otarłbym się o tę pieprzoną politykę”.

Później zrozumiał, że nie ma racji.

Polityka jest wszędzie. W drogówce również jeden dostaje nowy motocykl, a inny nie. Jednemu trafiają się interesujące zadania, a drugi jeździ w tę i z powrotem po zalanej deszczem międzystanowej 95, wręczając mandaty za przekroczenie prędkości. To też jest polityka. Tylko na innym poziomie”.

Dziękuję, szefie — powiedział. — Doceniam pańskie zaufanie.

Jestem winien twojemu ojcu przysługę — odparł konkretnie i stanowczo główny inspektor Dennis V. Coughlin. — Kiedyś uratował mi dupę.


* * *


Halo?

Serce Petera aż podskoczyło na dźwięk jej głosu.

Witaj — odparł.

Pomyślałam, że to może ty — przyznała.

Chyba nie cieszysz się, że słyszysz mój głos — zauważył Wohl.

Rzadko ktoś telefonuje do mnie o północy — odparowała, ignorując jego odpowiedź.

Zabrało mi sporo czasu, zanim zdobyłem się na odwagę i zadzwoniłem — wyjaśnił inspektor.

Gdzie jesteś, w domu? Czy może ganiasz po ulicach, chroniąc mieszkańców Filadelfii?

Jestem w Atlantic City — odrzekł.

Co tam robisz?

Pracuję nad sprawą Nelsona — wyjaśnił.

Dziś o czternastej dzwonili do mnie z chicagowskiego WCTS–TV, Kanał 4 — ciągnęła Louise. — Proponują mi tam pracę współprowadzącej ich wieczorne wiadomości.

Ach tak?

Tak bardzo mnie potrzebują, że dadzą mi rocznie o dwadzieścia tysięcy więcej, niż zarabiam teraz, i wykupią mój obecny kontrakt — powiedziała. — Może dlatego, że jestem świetna w tym, co robię i mam spore doświadczenie, choć może jednak przyczyna tkwi w fakcie, że mój ojciec jest właścicielem WCTS–TV.

Co zamierzasz zrobić?

Chciałabym porozmawiać z tobą o tym — oświadczyła. — Najchętniej w jakimś miejscu publicznym. Nie chcę dać nam okazji do sprzeczki.

Wohl nie odpowiedział.

Och, to był żart. — Zaśmiała się. — Taki nieco dwuznaczny tekst.

Słyszałem go wcześniej — mruknął inspektor.

Ale jeśli obiecasz, że tylko porozmawiamy, możesz przyjechać tutaj. Ile czasu zajmie ci jazda z Atlantic City?

Nie mogę przyjechać — jęknął inspektor.

Dlaczego nie?

Po prostu nie mogę, Louise.

Twoja przyjaciółka pojechała wraz z tobą zaczerpnąć świeżego, morskiego powietrza? Widziałam, jak dziś rano cię całowała.

Nie — uciął. — Powiedziałem ci, że pracuję.

O północy?

Nie mogę akurat teraz wrócić do Filadelfii — upierał się.

Ktoś powiedział twojej dziewczynie o mnie? Gania po mieście, szukając cię z tasakiem? — Zastanowiła się nad tym, co powiedziała. — Och, naprawdę paskudny tekst, co, Peterze? To dlatego, że jestem zdenerwowana.

Z jakiego powodu?

Mój ojciec jest bardzo przekonującym facetem — wyjaśniła. — Przez półtorej godziny wysłuchiwałam jego niemal niezbitych argumentów na poparcie tezy, dlaczego ty i ja nigdy nie zdołamy zbudować niczego trwałego. A później dorzucił tę cudowną pokusę w postaci WCTS–TV… Widok całującej cię twojej starej, dobrej narzeczonej, której imienia nie pamiętam, też mi za bardzo nie pomógł. Sądzę więc, że najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz tutaj natychmiast, gdy zdołasz, i przedstawisz jakieś ogromnie przekonujące kontrargumenty…

Byłabyś szczęśliwa, ulegając tej… pokusie? — wtrącił. — Wiedząc, dlaczego otrzymałaś tę propozycję?

Myślę, że dyrektor wiadomości w WCTS–TV będzie bardzo mile zaskoczony, kiedy się dowie, jaka jestem dobra. Skoro zostanę mu narzucona, oczekuje wiecznie mizdrzącej się kretynki. A ja taka nie jestem, Peterze. Jestem dobra. A Chicago to tylko jeden krok od Nowego Jorku i kablówki.

Czy tego pragniesz? Nowego Jorku i kablówki?

Nie wiem teraz dokładnie, czego pragnę, poza tym, że chcę z tobą porozmawiać — naciskała.

Nie mogę przyjechać dziś wieczorem, Louise — odparł ze smutkiem Wohl.

Dlaczego nie? Jakoś nie mogę od ciebie wydobyć odpowiedzi na to proste pytanie.

Mam kłopoty w departamencie — wyjaśnił.

Jakiego rodzaju kłopoty?

Polityczne.

Jest szansa, że cię wyleją? Mogę mieć taką nadzieję?

Wielkie dzięki — mruknął.

Przepraszam, zapomniałam, jak ważna dla ciebie jest praca w policji — burknęła z sarkazmem.

Zapadła długa cisza.

Kłócimy się i mówimy słowa, których nie będziemy już mogli cofnąć — powiedziała. — Nie tego chciałam.

Kocham cię — oświadczył Wohl.

Jedno z interesujących spostrzeżeń mojego ojca sugerowało, że ludzie mają przesadną tendencję do mieszania miłości z pożądaniem. Pożądanie przychodzi szybko i szybko się wypala. Miłość zaś trzeba budować powoli.

Okej — odwarknął inspektor. — Pożądam cię i chcę popracować nad tą drugą kwestią.

Louise zaczęła się śmiać, lecz nagle przestała.

Nie wiem, czemu się śmieję — stwierdziła. — Nie jestem pewna, czy powinnam płakać, czy może rozbijać przedmioty, ale wiem na pewno, że nie powinnam się śmiać. Chcę, żebyś tu przyjechał, Peterze. Pragnę patrzeć na ciebie, kiedy rozmawiamy.

Nie mogę przyjechać do Filadelfii — powtórzył. — Przykro mi.

A kiedy będziesz mógł?

Nie wiem. Może za trzy, cztery dni.

Dlaczego nie teraz? — jęknęła żałośnie dziewczyna.

Ponieważ, jeśli przyjadę teraz, mogę stracić pracę — wyjaśnił cierpliwie.

Znów zapadła długa cisza. Kiedy Louise w końcu się odezwała, była spokojna.

Wiesz, co właśnie powiedziałeś? Że pieprzona praca jest w twoim życiu ważniejsza ode mnie.

Nie bądź głupia, Louise — obruszył się Wohl.

Nie, nie będę — odparowała. — Już nie. Rozłączyła się.

Inspektor ponownie wykręcił jej numer, ale od razu połączył się z sekretarką. Spróbował jeszcze trzy razy, po czym się poddał.

Kiedy nazajutrz spróbował się do niej dodzwonić w WCBL–TV, albo jej nie było, albo nie mogła podejść do telefonu. Pytano, czy Wohl chce zostawić wiadomość…


* * *


Inspektor sztabowy Peter Wohl rzeczywiście pracował w Atlantic City nad sprawą zabójstwa Nelsona. Pojechał do szpitala, gdzie wykonano sekcję Errola F. Watsona, znanego także jako Pierre St. Maury, obejrzał zwłoki i przeczytał sprawozdanie koronera. Errol F. Watson zmarł z powodu uszkodzenia tkanki mózgowej w wyniku trzykrotnego postrzału, prawdopodobnie z broni kaliber .32 bądź typu popularnie kojarzonego z kalibrem .32, czyli któregoś z półautomatycznych pistoletów marki Colt.

Co nie oznaczało, że mężczyzna został zastrzelony z kolta. Istniało sto typów pistoletów, które używały naboju ACP, kaliber .32. Nie znaleziono żadnych łusek, chociaż — Wohl był o tym przekonany — dokonano bardzo gruntownego przeszukania obszaru wokół leżącego ciała. Laboratorium zdobyło próbki krwi, fragmenty kości i tkanki mózgowej.

Bardzo prawdopodobne, że osoba, która zastrzeliła Errola F. Watsona, znanego także jako Pierre St. Maury, odprowadziła go daleko od jaguara i wtedy strzeliła mu w tył głowy. A potem jeszcze dwa razy, z bliskiej odległości. Bóg jeden wie, co stało się z łuskami. O ile zostały wyrzucone. Istniały pistolety nie wyrzucające łusek; do niektórych z nich pasowały naboje typu .32 ACP. Jednak niezależnie od tego, jakiej broni użyto, prawie na pewno leżała już zagrzebana w piaszczystym dnie oceanu gdzieś koło Atlantic City lub utopiono ją w błotach bagien New Jersey, toteż szanse na jej odzyskanie były praktycznie zerowe.

Wohl spędził też dużą część dnia w garażu policji stanowej, z zawodowym podziwem obserwując techników pracujących nad jaguarem. Znali się na swojej robocie. Zdejmowali odciski palców, pobierali próbki ziemi i wykonywali wszystkie te fachowe czynności, których oczekują obywatele oglądający w telewizji seriale policyjne.

Porucznik Bob McGrory, który zawiózł Wohla do garażu, odebrał go stamtąd po pracy i stanowczym tonem zaprosił do siebie do domu na kolację. Inspektor był początkowo niechętny i skrępowany, lecz dzięki żonie McGrory’ego, Mary–Ellen, szybko poczuł się mile widziany, a porucznik wyjął butelkę naprawdę dobrej szkockiej. Siedzieli, popijając trunek i wymieniając historyjki o „Dutchu” Moffitcie, aż w końcu Wohl się rozluźnił i powiedział McGrory’emu, dlaczego tak naprawdę wysłano go do Atlantic City.

Wyszedł wtedy świadomy, że jest lekko pijany, a nie chciał się zwierzać Bobowi McGrory’emu z bolesnych szczegółów związanych ze swoim romansem z Louise Dutton.

Od razu po przyjeździe do Atlantic City inspektor pod wpływem nastroju wynajął pokój w Chalfonte — Haddon Hall, położonym przy nadmorskiej promenadzie wielkim hotelu. Powiedział sobie, że swój czas w czyśćcu — zamiast w mniejszym i tańszym hoteliku lub motelu — będzie spędzał w luksusie. I już.

Niestety odkrył, że ten luksus jest mocno przebrzmiały. Na szczęście w hotelu był bar, więc zanim poszedł do swojego pokoju, wypił tam kieliszek przed snem.

Właśnie wysłuchiwał kolejnego nagrania automatycznej sekretarki Louise Dutton, gdy nagle — nim się dograło do końca — usłyszał stukanie do drzwi swojego pokoju hotelowego.

Witaj — odezwała się kobieta. — Widziałam cię na dole w barze i pomyślałam, że może pragniesz towarzystwa.

Roześmiał się.

Co cię tak bawi? — spytała.

Jestem policjantem — odparł.

O cholera! — zawołała.

Przyglądał się, jak umykała korytarzem, a potem z uśmiechem zamknął drzwi i przeszedł przez pokój do łóżka.

Zadzwonił telefon.

Błagam, Boże, niech to będzie Louise! — pomyślał Wohl. — Niech cnota sama w sobie będzie mi nagrodą”.

Nie obudziłem cię? — spytał porucznik Bob McGrory.

Nie ma sprawy i tak musiałem odebrać — odrzekł inspektor, zadowolony z własnego poczucia humoru.

Właśnie miałem telefon od przyjaciela z obyczajówki Atlantic City — podjął porucznik. — Wcześniej, dziś wieczorem w nocnym klubie Czarny Banan było dwóch facetów. Zapłacili za drinki kartą kredytową Visa, wystawioną na nazwisko Jerome’a Nelsona. Kierownik wezwał policję. Zdaje się, że ma bliskiego przyjaciela… albo wielu bliskich przyjaciół… w departamencie policji…

Czarny Banan? — przerwał mu wesoło inspektor. — Mamy w Filadelfii specyficzny klub o tej samej nazwie.

Może to filia — odparł McGrory, rechocząc.

Nadal tam są?

Nie. Policja ustala, czy w hotelach albo motelach ktoś nie zameldował się jako Nelson. Od kierownika Czarnego Banana dostali jakieś nazwisko, które także sprawdzają. No i zostawili swoich ludzi w samym Bananie.

Interesujące — przyznał Wohl.

Powiedziałem mojemu koledze z obyczajówki, że oddzwonię do niego za moment i powiem mu, czy ma cię obudzić, jeśli znajdą tych facetów.

Jasne, koniecznie — ucieszył się inspektor. — Dzięki, Bob.


* * *


Kiedy Peter Wohl swego piątego dnia pobytu w Atlantic City zjawił się w koszarach policji stanowej, porucznik Robert McGrory oznajmił mu, że dopiero co rozmawiał telefonicznie z głównym inspektorem Dennisem V. Coughlinem.

Wiadomość dla ciebie brzmi: „Prawie wszystko ci wybaczono, wracaj do domu, Peterze” — zacytował porucznik McGrory.

Dziękuję — rzekł inspektor. — I dzięki za wszystko.

Nie ma sprawy. Wracasz natychmiast?

Tak — przyznał. — Chociaż moja dziewczyna prawdopodobnie i tak w końcu machnęła na mnie ręką.

Ta, która była w kościele? Bardzo miła.

Ta również — dorzucił.


* * *


Na brukowanej ulicy przed Stockton Place numer 6 stała furgonetka firmy przeprowadzkowej Mayflower.

Pasowałoby idealnie — pomyślał z przekąsem Peter Wohl — gdybym przybył tutaj akurat, gdy wynoszą łóżko Louise”.

Tym niemniej wysiadł z forda, wszedł do budynku i pojechał windą na górę. Drzwi do mieszkania Louise były otwarte, więc wszedł.

Stali tam dwaj mężczyźni z listą sprzętów.

Dokąd przenosicie panowie te meble? — spytał.

A co to pana obchodzi?

Jestem z policji — wyjaśnił i wyjął odznakę.

Jeden z tragarzy pokazał mu zapisany adres. Wymienione na liście meble miały zostać przewiezione do Chicago, stan Illinois, na Drive Shore Lake numer 2710, mieszkanie 1705.

Dzięki — burknął Wohl.

Coś nie tak?

Absolutnie nie — zaprzeczył, po czym opuścił mieszkanie, wsiadł do forda i pojechał do Roundhouse.

Zaparkował samochód, wszedł do budynku i ruszył do windy, potem skręcił i podszedł do biurka oficer dyżurnej.

Może mnie pani połączyć z tym numerem? — spytał. Znał już na pamięć numer do WCBL–TV.

Usłyszał, że bardzo im przykro, ale panna Louise Dutton już tam nie pracuje.

Oddał słuchawkę oficer dyżurnej i poszedł do windy.

Gdy drzwi się otworzyły, wysiedli z niej komendant policji Taddeus Czernick i sierżant Jankowitz. Na widok Wohla temu ostatniemu wyraźnie rozszerzyły się oczy.

Dzień dobry, komendancie — zagaił inspektor.

Masz minutkę, Peterze? — zagadnął Czernick. Wziął Wohla pod ramię i odprowadził na bok. — Chyba jestem ci winien przeprosiny — stwierdził.

Doprawdy, szefie?

Powinienem wiedzieć, że nie masz zwyczaju gadać zbyt dużo — ciągnął Czernick.

Nie musi mnie pan przepraszać, komendancie — wtrącił inspektor.

Komendant patrzył mu przez moment w oczy, w końcu skinął głową.

No cóż, przypuszczam, że jesteś gotów wrócić do swoich zwykłych obowiązków. Zgadza się, Peterze?

Tak jest, szefie.

Przekaż uszanowanie swojemu ojcu, kiedy go zobaczysz — dorzucił Czernick. Uśmiechnął się do Wohla, poklepał go po ramieniu i odszedł.

Peter Wohl wsiadł do windy i pojechał do biura głównego inspektora Dennisa V. Coughlina.

Hmm… Dzień dobry, inspektorze — zagaił sierżant Tom Lenihan, uśmiechając się do niego szeroko. — Miło znów pana widzieć. Powiem szefowi, że pan jest.

Dennis V. Coughlin powitał go słowami:

Miałem nadzieję, że niedługo się zjawisz. Możesz mi postawić lunch. Jesteś moim dłużnikiem, jak sądzę.

Tak, szefie. Nie będę się spierał.

Wyszli we trzech, wraz z Tomem Lenihanem, do restauracji Bookbinder’s. Coughlin zjadł tuzin omułków i wypił butelkę piwa, zanim w ogóle zamówił główne danie.

Komendant policji Czernick przypadkiem wpadł na „Mickeya” O’Harę — wyjaśnił główny inspektor. — I temat jakoś sam zszedł na artykuł, w którym ów dziennikarz zacytował anonimowego starszego oficera policji, że szukamy Murzyna homoseksualisty, związanego z morderstwem Nelsona.

Pan zaangażował to spotkanie, co, szefie? — zapytał Peter Wohl.

Mickey nie powiedział komendantowi, kim jest jego anonimowy informator, ale zapewnił go, przysięgając na wszystkie świętości, że to nie ty.

I komendant mu uwierzył?

Myślę, że tak. Na twoim miejscu trzymałbym się jednak z dala od niego jeszcze przez jakiś czas.

Właśnie się spotkaliśmy w przelocie — roześmiał się Wohl. — Minęliśmy się przed windą tu, w Roundhouse.

No i?

Przeprosił mnie, a ja odparłem, że nie jest to konieczne. Wtedy stwierdził, że pewnie będę szczęśliwy, wracając do swoich zwykłych obowiązków i że mam przekazać mojemu ojcu wyrazy uszanowania.

Świetnie — zauważył Coughlin. — Nawet lepiej, niż sądziłem.

Mam więc wreszcie święty spokój?

Nie słuchałeś, Peterze. Powiedziałem, że na twoim miejscu jeszcze przez jakiś czas trzymałbym się z dala od komendanta.

Tak jest, szefie.

Bo widzisz, skoro nie ty, to kto się wygadał? Nietrudno się domyślić. To musiał być DelRaye. Z tego też względu przeniesiono go z wydziału zabójstw do Dwudziestego Drugiego Dystryktu… na zwyczajnego mundurowego. Porucznik może się pożegnać, chyba na dobre, z szansami na kapitana. A potem, jak sądzę, nasz drogi burmistrz zadzwonił do Arthura Nelsona i przedstawił mu sytuację. Pochwalił mu się, że odkrył, kto za dużo gada, zapewnił go też, że policja bardzo intensywnie szuka morderców jego syna i właśnie dlatego wysłaliśmy ciebie do Atlantic City, gdzie ogromnie pomogłeś miejscowej policji w aresztowaniu pewnych osób, co do których mamy niemal całkowitą pewność, iż zamordowały jego syna. Pewnie na koniec spytał, czy mogą znów być przyjaciółmi, ale Nelson nie dał się tak łatwo ułagodzić. Wiem z wiarygodnych źródeł, że panowie obrzucili się niezłymi inwektywami.

O Chryste!

Nie wiem, jak sobie burmistrz poradzi w wyborach, jednak obecnie uważa Nelsona za wariata. To znaczy… Naprawdę. Twierdzi, że Nelson jest stuknięty, dzięki czemu ty masz z nim święty spokój. Innymi słowy, ty i burmistrz jesteście teraz po jednej stronie, przeciwko wariatowi z „Ledgera”.

Wohl uniósł brwi w zadumie, lecz nic nie powiedział. Coughlin rozejrzał się w poszukiwaniu kelnerki, znalazł ją i zamówił kolejne piwo oraz pieczonego miecznika.

Poproszę to samo — bąknął inspektor.

Ja chyba wezmę małże gotowane na parze — powiedział Lenihan. — Usiłuję trochę schudnąć.

Weź do nich miseczkę topionego masła, Tom — doradził Coughlin, po czym zwrócił się do Wohla: — Twoja przyjaciółka Louise Dutton wyjechała z miasta.

Wiem.

Będziesz się tym przejmował, Peterze? — spytał Coughlin.

Tak — przyznał inspektor. — Tak, trochę. Jak się pan o tym dowiedział, szefie?

Coughlin zachichotał, jednak nie wyjaśnił.

Minie ci — pocieszył Wohla. — Takie sytuacje przytrafiają się każdemu i każdy musi sobie z czymś takim prędzej czy później poradzić.

Kiedy to jest później? — spytał Peter.

Znajdź jakąś miłą dziewczynę, na przykład pielęgniarkę, i umów się z nią na randkę. Będziesz zaskoczony, jak szybko pewne uczucia mijają, gdy w pobliżu jest miła dziewczyna.

Inspektor sztabowy Peter Wohl nie odpowiedział. Ale podniósł szklankę piwa i wypił za zdrowie swojego szefa, głównego inspektora Dennisa V. Coughlina. Ten się uśmiechnął i także upił duży łyk.

* Pere et fils — ojciec i syn (przyp. tłum.).

* Fait accompli (fr.) — rzecz dokonana, fakt dokonany.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W E B Griffin Odznaka honoru 2 Wydział dochodzeń specjalnych
Griffin W E B Gliniarze
Gliniana cywilizacja - dzieje Babilonu - konspekt, Testy, sprawdziany, konspekty z historii
2015 07 21 Dec nr 294 MON WKU Olsztyn odznaka pamiątkowa
Od tabliczek glinianych, scenariusze
2015 07 21 Dec nr 293 MON WKU Ostrołęka odznaka pamiątkowa
BN-62-6738-01 - MASY CEMENTOWO-GLINIANE Z WYPELNIACZAMI, Architektura z gliny i słomy
odznaki darwina
Sodu glinian wysusz i rozdrobniony
Rozp MON z 12 2004 r w sprawie wzorów noszenia umundurowania odznak i oznak wojskowych oraz uzbro
OTOCZENIE ORGANIZACJI WG GRIFFINA
baza pytań na brązową odznakę jeździecką
lista darow i uzdolnien, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Skarb w nacz
GARNKI GLINIANE, PRAKTYCZNE PORADY DOMOWE
Na gliniaste twarde dno, wedkarstwo, Zanęty
2015 06 23 Dec nr 238 MON ŻW Żagań odznaka pamiątkowa
Odznaki Specjalistów Wojskowych, numizmatyka
2014 12 23 Dec nr 508 MON 1 BPZ 17 Wlkp BZ odznaki

więcej podobnych podstron