W E B Griffin Odznaka honoru 2 Wydział dochodzeń specjalnych

W.E.B. Griffin




Wydział dochodzeń specjalnych


Special Operations

Przełożyła Ewa Wojtczak


Dla emerytowanego sierżanta Zebulona V. Caseya

z Wydziału Spraw Wewnętrznych

Departamentu Policji Miasta Filadelfia.

On wie, za co.



Jeden


Mary Elizabeth Flannery po raz pierwszy przyciągnęła uwagę funkcjonariuszy Departamentu Policji Miasta Filadelfia o godzinie 21:21 dnia 29 czerwca 1973 roku, kiedy nieznana obywatelka zadzwoniła pod policyjny numer alarmowy i zgłosiła, że gdy wraz z mężem jechała przez Fairmount Park, posuwając się Bell’s Mill Road ku Chestnut Hill, zauważyła nagą kobietę, która przechodziła most na rzeczce Wissahickon Creek od strony Chestnut Hill.

Rozmowę odebrano w policyjnej centrali radiowej, mieszczącej się na piętrze budynku siedziby policji w centrum Filadelfii. Dyspozytorem cywilnym przyjmującym zgłoszenie był dwudziestodwuletni Murzyn, ważący ponad sto kilogramów i mierzący metr dziewięćdziesiąt. Nazywał się Foster H. Lewis, Junior.

Jego ojciec, Foster H. Lewis, Senior, był sierżantem w Osiemnastym Dystrykcie. Nikt nie miał nic przeciwko Juniorowi, kiedy ten zjawił się trzy lata temu w stojącym naprzeciwko ratusza budynku administracji policji i złożył podanie o pracę na część etatu, aby opłacić sobie naukę na Tempie University, gdzie był wówczas studentem drugiego roku studiów przedmedycznych.

Fostera H. Lewisa Juniora, którego — jak się można było tego spodziewać — nazywano „Małym”, początkowo dość mocno onieśmielała centrala wraz z rzędami dyspozytorów siedzących przed pulpitami, ciągły zaś strumień wezwań o pomoc, często pochodzący od osób, których zachowanie graniczyło z histerią, krępował go i szokował.

Policja filadelfijska, należąca do największych miejskich sił policyjnych w Ameryce, odpowiada bowiem nie tylko na zgłoszenie przestępstwa, lecz dosłownie na każdą prośbę o pomoc. Sporo ponad dwa miliony obywateli Filadelfii (a raczej ponad pięć milionów mieszkańców aglomeracji obejmującej tereny wokół tego dużego miasta) podświadomie czuje, że ilekroć wuj Charley złamie sobie nogę, czyjeś dziecko spadając z roweru, rozbije sobie głowę albo gdy ktoś widzi nagą kobietę idącą przez Fairmount Park, należy „zadzwonić po policję”.

Mały Lewis pracował obecnie w policyjnym centrum radiowym dwie, trzy noce w tygodniu oraz we wszystkie weekendy od jesieni do wiosny, natomiast latem był zatrudniony na pełen etat. A ponieważ przepracował tu już trzy lata, nie przerażała go ani centrala, ani jego własna odpowiedzialność związana z pomocą obywatelom, którzy się jej domagają.

Odbierając zgłoszenie dotyczące nagiej kobiety, Lewis był absolutnie przekonany, że nie ma do czynienia z żartem i że telefonująca obywatelka boryka się z prawdziwym problemem. Wiedział, że jego rozmówczyni nie jest histeryczką, alkoholiczką ani jednym i drugim.

Czy mogę poprosić o nazwisko, proszę pani? — spytał grzecznie Mały Lewis.

Mniejsza o nie — odwarknęła obywatelka. — Po prostu pomóżcie tej biednej istocie.

Proszę pani, muszę zapisać pani nazwisko — wyjaśnił spokojnie Mały Lewis. Czasami takie stwierdzenie działało przekonująco, czasem zaś odnosiło wręcz przeciwny efekt. Tym razem Lewisowi się nie udało i obywatelka od razu się rozłączyła.

Joe! — zawołał Mały Lewis dostatecznie głośno, by przyciągnąć uwagę dyspozytora policyjnego, funkcjonariusza Joego Bullocka.

Joemu Bullockowi mijał szesnasty rok pracy w policji, gdy jakiś pijany kierowca uderzył w jego wóz, spychając go na krawężnik Baltimore Pikę w zachodniej Filadelfii. Joe wysiadł akurat z wozu, kiedy nadjechał kolejny pijak i trzasnął w tył stojącego auta. Żaden cywil nie został poważniej ranny, natomiast Bullock spędził siedem miesięcy w Hospital University. W Departamencie pragnęli odesłać go na rentę ze względu na inwalidztwo spowodowane obrażeniami odniesionymi w trakcie wypadku, którego — jakby nie było — doznał podczas pełnienia obowiązków służbowych, jednak funkcjonariusz odmówił, a później odwołał się do komendanta policji.

Komendant, którym w owym czasie był Jerry Carlucci, znalazł kilka minut i odwiedził funkcjonariusza Bullocka w szpitalu, mimo że zajmował się wtedy głównie własną kampanią wyborczą, jako że startował na stanowisko burmistrza. Komendant Carlucci wprawdzie ledwie pamiętał funkcjonariusza Bullocka, choć ten grzecznie mu przypomniał, że widywał go, gdy komendant był jeszcze sierżantem drogówki, niemniej ciepło potrząsnął ręką podwładnego i zapewnił go, że póki będzie komendantem policji lub burmistrzem, żadne gryzipiórki z komisji administracyjnej nie będą wypychały na rentę żadnego dobrego gliniarza, który pragnie pozostać w służbie i potrafi pracować dla dobra społeczeństwa.

I tak funkcjonariusz Bullock otrzymał przydział do pracy w centrum radiowym jako policyjny dyspozytor.

Co masz, Mały? — spytał Lewisa Joe Bullock.

Podobno naga kobieta kręci się po parku przy Bell’s Mill i Wissahickon Creek, niedaleko Forbidden Drive — odparł Lewis. — Myślę, że warto się tej sprawie przyjrzeć.

Może jakaś panienka rozmyśliła się w ostatniej chwili — zasugerował Joe Bullock.

Forbidden Drive to — wbrew złowieszczej nazwie — zwyczajna niebrukowana droga ciągnąca się wzdłuż Wissahickon Creek. W ciągu dnia używali jej przyzwoici obywatele, spacerujący lub jeżdżący konno, w nocy zaś młode pary szukały tu miejsca, gdzie można zaparkować samochód i zyskać trochę przyjemnej prywatności.

Nie sądzę — odparł Mały, po czym powtórzył: — Myślę, że warto się tej sprawie przyjrzeć.

Joe Bullock pokiwał głową. Wiedział, że Mały Lewis ma dryg do tej roboty i bardzo rzadko się ekscytuje. Pamiętał również, że wspomniane miejsce znajduje się w Chestnut Hill. Mawiano, że dziewięćdziesiąt pięć procent miasta Filadelfia należy do osób mieszkających w tej właśnie dzielnicy, bardzo często w wielkich rezydencjach, położonych na ogromnych parcelach. Ludzie ci przyzwyczaili się do najlepszej możliwej ochrony policyjnej i zawsze potrafili dodzwonić się do burmistrza, ilekroć mieli na to ochotę.

Funkcjonariusz Bullock podszedł do swojej konsoli i sprawdził, kto ma dyżur w Czternastym Dystrykcie Policyjnym, gdyż ten właśnie odpowiadał za utrzymanie spokoju na obszarze północno–zachodniej Filadelfii, z Chestnut Hill włącznie. Bullocka nie zaskoczyło, że na wyświetlaczu dostrzegł numer „1423”. „14” oznaczało dzielnicę, „23” zaś radiowóz patrolowy przydzielony do Chestnut Hill. Funkcjonariusz Bullock zdziwiłby się raczej, gdyby numer 1423 się nie wyświetlił, co oznaczałoby, że radiowóz nie jest dostępny. Mimo że Chestnut Hill nie należało do obszarów o wysokim poziomie przestępczości, nawet wypadków drogowych było tam niewiele.

Czternaście Dwadzieścia Trzy — rzucił w mikrofon Joe Bullock.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy — padła natychmiast odpowiedź.

Czternaście Dwadzieścia Trzy — powtórzył Bullock do mikrofonu. — Zgłoszono, że naga kobieta kręci się po Forbidden Drive, w pobliżu Belfs Mill Road i mostu. Zgłoszenie telefoniczne cywila.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy, zrozumiałem — odparł funkcjonariusz William Dohner, który patrolował dzielnicę. Był obecnie na Germantown Avenue, w pobliżu Springfield Street. Odłożył mikrofon, od razu włączył syrenę i migające światła, po czym, zawróciwszy swojego forda, rocznik 1972, ruszył ku Forbidden Drive.

Z kolei Mały Lewis zapisał odpowiednią informację na kartce wielkości zeszytu; od tej pory sprawa przybrała postać oficjalnego dochodzenia. Później Lewis wsunął kartę między styki elektryczne na półce nad konsolą, a wtedy obwód został przerwany i zapaliła się mała żarówka za tabliczką”1423” na konsoli. Napis zgasł, co oznaczało, że Czternaście Dwadzieścia Trzy otrzymał zadanie.

Nadana przez Joego Bullocka informacja radiowa związana z nagą kobietą z Fairmount Park trafiła także do innych wyposażonych w radia wozów policyjnych. Prawie natychmiast pewna furgonetka marki Ford, rocznik 1971, czyli radiowóz numer Czternaście Zero Pięć, jedna z tych dwuosobowych furgonetek przydzielonych do Czternastego Dystryktu, aby transportowały rannych i więźniów lub pomagały organom ścigania w inny sposób, włączyła koguta i syrenę, a następnie skierowała się ku Forbidden Drive. Identycznie postąpiły Highway Dziewiętnaście, który przypadkowo znalazł się na tym terenie, oraz D–209, nieoznakowany samochód pracujący w północno–Zachodnim Wydziale Detektywów, a także inne pojazdy policyjne.

Noc była stosunkowo spokojna, a naga kobieta z Forbidden Drive bez wątpienia wymagała pomocy funkcjonariuszy policji.


* * *


Zgłoszenie Joego Bullocka trafiło również do ustawionego na pasma policyjne radia, które zainstalował w swoim poobijanym czteroletnim chevrolecie impala coupe właściciel auta — niejaki Michael J. O’Hara, zamieszkały w budynku przy South Shields Street 2100, w zachodniej Filadelfii.

Pan O’Hara spędził niedzielny wieczór na kolacji ze swoją owdowiałą matką, która mieszkała w domu opieki Cobbs Creek, prowadzonym przez pana i panią J.K. McNair. Mickey był posłusznym synem i kochał matkę, toteż dwa razy w tygodniu zmuszał się do zjedzenia z nią kolacji w jadłodajni. Za każdym razem spotkania te go przygnębiały. Umysł coraz bardziej zawodził paniąCHara, dlatego mówiła sporo o osobach, które od dawna nie żyły albo których Mickey nigdy nie poznał. A także o pensjonariuszach domu opieki Cobbs Creek, którzy w jej opinii okradali ją lub odnawiali grzeszne, seksualne więzi, zerwane dwadzieścia kilka lat temu. W dodatku jedzenie w jadłodajni było nędzne i przypomniało Mickeyowi posiłki, które jadał podczas służby wojskowej.

Po odwiezieniu wózka inwalidzkiego z matką wypolerowanymi, śliskimi korytarzami domu opieki Cobbs Creek i pożegnaniu się z nią w jej pokoju, Mickey O’Hara jechał zwykle prosto do Brannigan’s Bar & Grill, dwie przecznice dalej, na skrzyżowaniu Siedemnastej i Kingessing, gdzie wypijał kilka szybkich szklaneczek whisky John Jamison’s oraz piwo.

Tego wieczoru jednak Mickey wrócił bezpośrednio do domu — nie dlatego, że nie musiał się napić, bo było wręcz przeciwnie, ale ponieważ ostatnie wydarzenia niepokoiły go bardziej niż cokolwiek kiedykolwiek wcześniej. A znał siebie całkiem dobrze, więc wiedział, że niepokój bynajmniej mu nie służy.

Mickey mieszkał w budynku, w którym dorastał, czwartym z kolei domu szeregowym po prawej stronie, licząc od końca kwartału 2100 przy South Shields Street. Obecnie mieszkał tutaj sam — od dwóch i pół roku, czyli odkąd ojciec Delahanty z kościoła rzymskokatolickiego pod wezwaniem Dobrego Pasterza zdołał przekonać jego matkę, panią O’Hara, że „tymczasowa” przeprowadzka do domu opieki Cobbs Creek jest dla niej najlepszym wyjściem, jeśli kobieta chce odzyskać zdrowie.

Wprawdzie pani O’Hara zapewne nigdy nie opuści Cobbs Creek, o czym wiedzieli wszyscy poza nią samą, niemniej stale opowiadała, co będzie, gdy wróci do domu, a Mickey nie miał ochoty jej okłamywać, dlatego ciągle nie sprzedawał tego cholernego domu i nie kupował mieszkania gdzieś w mieście.

Wszedł do domu i odłożył album ze zdjęciami z powrotem na półkę, gdzie trzymali go zawsze, odkąd Mickey biegał jeszcze w szortach. Dziesiątki razy targał już ten przeklęty album tam i z powrotem do Cobbs Creek. Matka prosiła syna o przyniesienie albumu i Mickey zaniósł go jej, a tydzień później kazała mu go zabrać do domu i odłożyć na półkę. W Creek Cobbs, jej zdaniem, było pełno złodziei, którzy stale kradli wszystko, co nie było przymocowane łańcuchem, ona zaś nie chciała stracić albumu.

Wszedł do kuchni i zdecydował, że jedna mizerna szklaneczka piwa na pewno mu nie zaszkodzi, zatem szklankę reklamującą markę Pabst Blue Ribbon napełnił ortliebem, który sprzedawano w butelkach nieco mniejszych od pabsta. Mickey zresztą preferował ortlieba. Wkroczył ze szklanką do salonu, włączył telewizor i oglądał powtórkę I Love Lucy do czasu, aż musiał pojechać do centrum.

Byk Bolinski, który był chyba jego najstarszym przyjacielem, twierdził, że przylatuje samolotem o dwudziestej trzydzieści. O’Hara miał mu dać jeszcze mniej więcej godzinę na dotarcie do hotelu i załatwienie kilku rozmów telefonicznych. Mickey zaproponował, że spotka się z Bykiem na lotnisku, przyjaciel wszak uznał, że to bez sensu i woli złapać taksówkę.

Kiedy nadeszła pora wyjazdu na spotkanie z Bykiem, O’Hara wyłączył telewizor, wypłukał w zlewie szklankę, opuścił dom i wsiadł do samochodu: Bezwiednie włączył radio na kanał policyjny. Jeszcze zanim zjechał z krawężnika, usłyszał wezwanie dotyczące „nagiej kobiety z Fairmount Park”.

Uderzyły go równocześnie dwie myśli.

Po pierwsze, że jakaś prostytutka — pijana, naćpana albo stuknięta — biega po Fairmount Park, tak jak ją Pan Bóg stworzył. Jeśli była ładna, mogło to oznaczać całkiem zabawny kawałek dla reportera w stylu Mickeya… O ile dziewczyna rzeczywiście była pijana, naćpana albo wściekła na swojego męża czy chłopaka. Każdy policjant w północno–zachodniej Filadelfii słyszał teraz zgłoszenie w sprawie golaski. Jeżeli na miejscu zjawi się ich wielu, teren będzie wyglądać jak wiec związku zawodowego policjantów.

Co innego, jeśli była wariatką. Mickey miał swoje zasady i zgodnie z jedną nich szaleńcy raczej go nie śmieszyli. No chyba że… oczywiście… uważał się taki za Króla Pensylwanii albo kogoś w tym rodzaju. O żałosnych wariatach Mickey nigdy nie pisał.

Drugą myśl, która przemknęła mu przez głowę, mógłby nazwać przeczuciem. Może sprawa ma coś wspólnego z prawdziwym szaleńcem, jakimś niebezpiecznym świrem, kanalią rasy białej, który dokonał ostatnio gwałtów na kobietach? Zresztą nie na byle jakich kobietach, lecz na ładnych, młodych, białych babeczkach z klasy średniej. I nie tyle je gwałcił, ile nakłaniał do robienia różnych paskudnych, brudnych, chorych rzeczy. Albo sam je z nimi robił. Jack Fisher, pewien detektyw z Wydziału północno–Zachodniego, powiedział Mickeyowi, że ten świr przywiązał jedną z dziewczyn do łóżka, po czym zdjął własne ubranie i obsikał całe ciało ofiary.

I wtedy O’Harze zaświtała trzecia myśl: cokolwiek się działo, w chwili obecnej sprawa nie mogła go interesować w sensie zawodowym. Prawdopodobnie historia zostanie opisana w „Philadelphia Bulletin” — pewnie pojawi się artykuł na dwa akapity, zagrzebany w dziale ogłoszeń w części C, może nawet z zabawką na stronie tytułowej… W każdym razie nie opisze jej Michael J. O’Hara.

Sytuacja wyglądała tak, że Mickey odmawiał swoich reporterskich usług „Bulletinowi”, czekając na rozwiązanie kontraktowych różnic między stronami. Byk Bolinski powiedział mu: „Nie, ty nie strajkujesz. Strajkują kierowcy autobusów albo hutnicy. Ty jesteś pieprzonym specjalistą. Wbij to sobie wreszcie do swojego tępego łba”.

Mickey O’Hara „odmawiał swoich reporterskich usług” już od trzech tygodni. Nigdy w życiu nie był tak długo bez zajęcia i stan ten coraz bardziej go denerwował. Jeśli „Bulletin” nie zechce się poddać, całkiem możliwe, że Mickey będzie skończony. Nie tylko w „Bułletinie”, lecz także w innych filadelfijskich gazetach. Te dranie z zarządów świetnie się znają, jadają razem lunche w klubie Union League, więc O’Hara nie miał cienia wątpliwości, że jeśli zarząd „Bulletinu” każe się odpieprzyć jemu lub Bykowi, sprawa się na tym nie skończy. Rozejdzie się plotka, że Mickey O’Hara, który zawsze sprawiał kłopoty, tym razem naprawdę przegiął.

Minęła już niestety ta chwila, w której Mickey mógłby podkulić ogon, po prostu wejść do pokoju działu miejskiego i wrócić do pracy. Teraz pozostała mu jedynie wiara w Byka. Wiara i harówka.

Wyciągnął rękę i wyłączył policyjne radio, po czym skręcił ku centrum. Ruszył przez Roosevelt Boulevard Extension do North Broad Street. Później pojedzie Broad Street aż do ratusza.


* * *


Bill Dohner, żylasty, siwiejący czterdziestodwuletni funkcjonariusz, który przepracował w policji dokładnie połowę swojego życia, wyłączył koguta i syrenę, gdy znajdował się w odległości czterech przecznic od Forbidden Drive. Nie zwolnił jednak. Wiedział, że niektórzy policjanci nadużywają migających świateł i wyjących syren, gdyż nie radzą sobie z pracą.

Dohner sięgnął na przednie siedzenie i znalazł latarkę. Miał ją w dłoni, kiedy ostro zahamował przed wjazdem na Forbidden Drive. Niebrukowana droga wyglądała na opuszczoną, toteż ruszył w dół Belł’s Mill Road i przeciął most na Wissahickon Creek. Nikogo tam nie dostrzegł, więc zawrócił — szybko, choć bez pisku opon — i ponownie wjechał na Forbidden Drive.

Jego przednie reflektory oświetlały drogę na odległość mniej więcej stu metrów. Nadal nikogo nie widział. Bardzo powoli jechał ulicą, rozglądając się to w prawo, ku Wissahickon Creek, to w lewo, gdzie rozciągał się park. I nagle zauważył Mary Elizabeth Flannery. Stała dokładnie na końcu obszaru oświetlonego przez przednie światła jego wozu, na krawędzi drogi. Głowę miała spuszczoną, ręce za plecami, jak gdyby związane. I rzeczywiście była goła.

Dohner przyspieszył, równocześnie sięgając po mikrofon.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy. Zlokalizowałem nagą kobietę na Forbidden Drive. Możecie przysłać mi wsparcie?

Zahamował ostro, kiedy dotarł do Mary Elizabeth Flannery, później sięgnął na podłogę po stronie pasażera, wziął złożony koc, usiadł prosto, po czym wyskoczył z samochodu.

Kobieta go zobaczyła, lecz w jej oczach dostrzegł jedynie obojętność i pustkę. Znalazł też potwierdzenie swoich podejrzeń — rzeczywiście ręce miała związane za plecami.

Wszystko w porządku, proszę pani — szepnął łagodnie Bill Dohner, zarzucając Mary Elizabeth Flannery koc na ramiona. — Może mi pani powiedzieć, co się stało?

W tym momencie z każdego radia włączonego w każdym samochodzie policyjnym w mieście Filadelfia dał się słyszeć charakterystyczny przerywany sygnał dźwiękowy, a następnie głos Joego Bullocka:

Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, Forbidden Drive przy BelFs Mill Road. Do wszystkich wozów policyjnych. Potrzebne wsparcie dla funkcjonariusza. Forbidden Drive przy Bell’s Mill Road. Do wszystkich wozów.

Pojawiły się migające światła i rozległy syreny aut, które wcześniej kierowały się ku Bell’s Mill Road, a ich kierowcy nacisnęli mocniej na pedały gazu. Światła i syreny uruchomili: sierżant Billa Dohnera (Czternaście A), porucznik Billa Dohnera (Czternaście DC), towarzysze funkcjonariusza Dohnera, patrolujący inne partie Czternastego Dystryktu (pojazdy Czternaście Dwadzieścia Jeden i Czternaście Piętnaście), pojazd Highway Dwadzieścia Sześć, D–Dan 209 oraz wiele innych.

Bill Dohner wyjął z kieszeni podniszczony, lecz bardzo ostry scyzoryk i przeciął biały kabel od lampy, którym związano dłonie Mary Elizabeth Flannery. Nawet nie próbował rozwiązać przewodu. Wiedział, że węzeł bywa traktowany jako dowód w śledztwie. Zboczeńcy, którzy dopuszczali się tego typu przestępstw, nierzadko wiązali niezwykłe węzły. Funkcjonariusz Dohner włożył zatem kabel do kieszeni spodni i powoli zaprowadził nieszczęsną ofiarę do swojego wozu.

Może mi pani powiedzieć, jak on wyglądał? — spytał Bill Dohner. — Człowiek, który to pani zrobił?

Wszedł do mieszkania, a ja go nie słyszałam. I miał nóż.

Czy był rasy białej ? — Dohner otworzył tylne drzwiczki samochodu.

Nie wiem… Tak, był biały. Ale nosił maskę.

Jakiego rodzaju maskę?

Taką ze sklepu z zabawkami. Samotnego Strażnika.

A był potężny, niewysoki czy jaki? — Policjant poczuł, jak plecy Mary Elizabeth Flannery pod jego dłonią sztywnieją. — O co chodzi? — spytał bardzo spokojnie.

Nie chcę jechać z tyłu — wyjaśniła.

Dobrze, proszę więc usiąść z przodu — zgodził się. — Proszę pani, co ten człowiek pani zrobił?

Och, Jezusie, Mario, Józefie… — wypaliła Mary Elizabeth Flannery, po czym straciła oddech i rozszlochała się.

Czy on coś pani zrobił?

O Jezu! — Zapłakała.

Proszę pani, muszę wiedzieć, co on pani zrobił…

Zrobił m… — powtórzyła. — Obsikał mnie!

I to wszystko? — spytał cicho Dohner.

O Jezu — jęczała Mary Elizabeth Flannery. — On jeszcze… włożył mi w usta swojego… Miał nóż…

Jakiego typu nóż?

Nóż — powtórzyła. — Rzeźnicki.

Jak się pani nazywa? Czy może mi pani powiedzieć, jak się pani nazywa?

Usadowił ją na przednim siedzeniu samochodu, potem obiegł pojazd i usiadł obok niej, za kierownicą. Dziewczyna nawet na chwilę na niego nie spojrzała.

Jak się pani nazywa? — zapytał ponownie Dohner.

Flannery — odrzekła. — Mary Flannery.

Jeśli mamy złapać tego mężczyznę, musi go pani opisać — wyjaśnił funkcjonariusz — Jak był ubrany? Może mi pani powiedzieć?

Był nagi.

Przywiózł panią tutaj z pani mieszkania, zgadza się? — naciskał Dohner, a ona kiwnęła głową. — Czym panią tu przywiózł?

Furgonetką.

Czy był wtedy nagi?

O Jezu!

Pamięta pani typ furgonetki? Była ciemna czy jasna?

Mary Flannery powoli potrząsnęła głową, z boku na bok.

Była nowa czy stara?

Dziewczyna nadal potrząsała głową.

Przypominała kombi, miała okna? Czy tył był zamknięty?

Zamknięty.

A mężczyzna był niski? — Nie otrzymał odpowiedzi.

Duży facet? Widziała pani kolor jego włosów? Może miał brodę, blizny albo inne znaki szczególne?

Był wielki — odparła Mary Elizabeth Flannery. — I owłosiony.

Chce pani przez to powiedzieć, że nosił długie włosy czy że miał dużo włosów na ciele?

Na ciele — bąknęła. — Co się ze mną stanie?

Zatroszczymy się o panią — zapewnił ją. — Teraz wszystko będzie w porządku. Ale musi mi pani powiedzieć, jak ten mężczyzna wyglądał i w co był ubrany, żebyśmy mogli go aresztować. Pamięta pani, co miał na sobie, gdy panią tutaj wiózł?

Kombinezon — rzuciła. — Kombinezon! Rozumie pan?

Pamięta pani kolor kombinezonu?

Czarny — odparła. — Był czarny. Widziałam, jak go wkładał…

A jakiego koloru była furgonetka?

Nie widziałam. Może szara.

A kiedy ten mężczyzna tu panią zostawił, w którą stronę pojechał? Wrócił do Bell’s Mill Road czy pojechał inną drogą?

Do Bell’s Mill Road.

A gdy dotarł do Bell’s Mill Road, w którą stronę skręcił?

W prawo — oświadczyła z przekonaniem.

Dohner sięgnął po mikrofon.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy — powiedział.

Czternaście Dwadzieścia Trzy — odparł dyspozytor centrali radiowej.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy — powtórzył Dohner. — Odwołuję wsparcie dla funkcjonariusza.

Określenie „Odwołuję wsparcie dla funkcjonariusza” stanowiło przykład czysto policyjnego żargonu i w tym momencie oznaczało dosłownie: „Wszyscy policjanci, którzy pędzili na wskazane miejsce z włączonymi syrenami i migającymi kogutami, aby pomóc mi w sprawie nagiej kobiety, mogą już wrócić do normalnych obowiązków. Panuję nad całą sprawą, nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, czekam na mojego sierżanta, furgonetkę i prawdopodobnie detektywa z dystryktu. Zapewne zjawią się za moment”.

Wozy policyjne zwolniły, a większość syren i migoczących świateł w północno–zachodniej Filadelfii wyłączono, Dohner zaś kontynuował:

Zgłaszam napaść na tle seksualnym, porwanie, napad z bronią. Zwracajcie uwagę na białego mężczyznę w szarej furgonetce nieznanej marki. Podejrzany nosi czarny kombinezon, może mieć czarną maskę i nóż rzeźnicki. Ostatnio widziany na Bell’s Mill Road, jechał na wschód, ku Germantown.

Kiedy odłożył mikrofon, jakiś pojazd policyjny skręcił na Forbidden Drive. Jego światła migały, syrena wyła. Samochód zatrzymał się raptownie obok auta Billa Dohnera i ze środka wyskoczyło dwóch patrolowych drogówki.

Z radia dobiegł go głos Joego Bullocka:

Zgłoszono porwanie, napad z bronią i gwałt na Forbidden Drive. Szukamy białego mężczyzny, ubranego w czarny kombinezon. Przemieszcza się szarą furgonetką. Ucieka na wschód, Bell’s Mill Road ku Germantown. Może być uzbrojony w nóż rzeźnicki. Może mieć czarną maskę.

Mary — powiedział uprzejmie Bill Dohner. — Porozmawiam przez chwilę z tymi funkcjonariuszami, opowiem im, co się zdarzyło, a później zawiozę panią do szpitala.

Otworzył drzwi. W tym samym czasie na Forbidden Drive pojawiły się dwa kolejne pojazdy policyjne: radiowóz z Czternastego Dystryktu oraz nieoznakowany samochód detektywa z Wydziału północno–Zachodniego. Jedno z aut przybyło z Bell’s Mill Road, drugie z Northwestern Avenue, która stanowi granicę między Filadelfią i hrabstwem Montgomery.

Gdy Bill Dohner wrócił do samochodu i usiadł obok Mary Elizabeth Flannery, dziewczyna — mimo panującego gorąca — trzęsła się pod kocem.

Wziął mikrofon i zgłosił:

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy, kieruję się wraz z ofiarą do szpitala Chestnut Hill.

Ruszając, Bill Dohner znów popatrzył na swoją towarzyszkę i szepnął pod nosem: „Cholera”. Młoda kobieta bez wątpienia była w szoku. A funkcjonariusz Dohner wiedział, że taki wstrząs może być niebezpieczny dla jej życia.

Trzyma się pani, Mary? — zapytał.

Dlaczego on mi to zrobił? — jęknęła w odpowiedzi Mary Elizabeth Flannery zdumionym, żałosnym głosem.



Dwa


Mickey O’Hara objechał zdezelowanym chevroletem ratusz, potem zjechał South Broad Street obok dostojnego budynku Union League Club. Kiedy dotarł przed równie imponujący hotel Bellevue–Stratford, zaparkował przy krawężniku na rogu, tuż obok znaku z napisem: ZAKAZ PARKOWANIA PRZEZ CAŁĄ DOBĘ.

Przesunął się na siedzenie obok i wysiadł od strony pasażera. Przeszedł jakieś piętnaście metrów, dotarł do obrotowych drzwi hotelu Bellevue–Stratford i wszedł do środka.

Ruszył przez hol prosto ku wyłożonej marmurem recepcji. Trafił na kolejkę. Stało w niej dwóch nieźle ubranych mężczyzn w średnim wieku, których Mickey uznał za akwizytorów, a także siwowłosa para koło pięćdziesiątki. O’Hara uznał ich za małżeństwo, odniósł też wrażenie, że gdyby mąż miał wybór, chętnie zostawiłby żonę w domu.

Akwizytorzy pytali recepcjonistkę, czy są dla nich wiadomości. Żona wyraźnie nakłaniała męża, aby poskarżył się na ich pokój, z którego, jej zdaniem, nie rozciągał się wystarczająco ładny widok, a potem, gdy mężczyzna zaczął mówić, wtrąciła się. Była prawdziwą zrzędą, choć wyraźnie uważała się za wymagającą klientkę i wspaniałą negocjatorkę.

Mickey uznał, że recepcjonistkę widocznie cechuje święta cierpliwość, a potem — kiedy dobrze jej się przyjrzał — odkrył, że dziewczyna również wygląda jak święta. Albo przynajmniej jak anioł. Wysoka, ładnie zbudowana, o gęstych, brązowych włosach, zdrowej cerze i bardzo pięknych oczach. Zauważył, że nie miała na palcach ani ślubnej obrączki, ani żadnych pierścionków sugerujących, że jest zaręczona.

Przydzieliła zrzędzie i jej małżonkowi inny pokój, przepraszając za wszelkie niewygody, spowodowane pobytem w pierwszym pokoju. O’Harze zrzęda wydała się nieco rozczarowana, niczym bokser wagi koguciej, który posłał swojego przeciwnika na deski po nokaucie dzięki szczęśliwemu ciosowi w pierwszej rundzie. Tyle nerwów i nie było z kim walczyć.

Dobry wieczór panu — zagaiła recepcjonistka. — W czym mogę panu pomóc?

Głos miała niski i łagodny, uśmiech — olśniewający. A jej orzechowe oczy były hipnotyzujące.

Jaki pokój ma Byk Bolinski? — spytał Mickey.

Pana Bolinskiego nie ma tu, proszę pana — odparła natychmiast dziewczyna.

Nie ma go?

Czy pan nazywa się O’Hara? Pan Michael J. O’Hara?

Winny.

Uśmiechnęła się. Mickeyowi przemknęło przez głowę, że uśmiechnęła się ciepło. I była szczerze rozbawiona.

Zdawało mi się, że rozpoznałam pana… — ciągnęła. — Widziałam kilka fotek… Jestem jedną z pańskich… hmm… zagorzałych czytelniczek… panie O’Hara.

Ach tak?

Skinęła głową na potwierdzenie.

Pan Bolinski dzwonił, panie O’Hara — ciągnęła. — Zaledwie parę minut temu. Spóźni się.

Tak?

Powiedział, że pan się tu zjawi, i prosił mnie o przekazanie, że przyleci do Filadelfii bardzo późno; ma nadzieję, że znajdzie pan czas jutro, aby zjeść z nim gdzieś śniadanie, około godziny dziesiątej.

Och.

Czy mogę coś dla pana zrobić, panie O’Hara?

Nie. Nie, dzięki.

Recepcjonistka znowu się do niego uśmiechnęła, nie tylko ustami, lecz także oczyma.

Jeszcze zanim Mickey dotarł do obrotowych drzwi, zrozumiał, że jego szansa minęła. Jak zwykle, przegapił okazję.

Hmm, co, do diabła, miał jej powiedzieć? „Hej, kochanie, o której kończysz? Może ty i ja zostaniemy parą?”.

Mickey wsiadł do chevroleta i pojechał z powrotem do domu, dzielnie opierając się po drodze pokusie zatrzymania się przy sześciu różnych pubach na jedną tylko szklaneczkę Johna Jamisona. Wszedł do kuchni, dopił litrową butelkę ortlieba, po czym wypił kolejne dwie butelki, rozważając, czym się zajmie, jeśli nigdy już nie będzie mógł pracować jako reporter policyjny. I teraz, kiedy jego szansa minęła, wyobrażał sobie wszystkie te zmyślne, urocze i inteligentne teksty, które powinien powiedzieć recepcjonistce o łagodnym, serdecznym głosie i bystrych oczach w kolorze orzechów laskowych.


* * *


George Amay, posługujący się skrótem D–Dan 209, detektyw z Wydziału północno–Zachodniego, który zareagował na zgłoszenie radiowe związane z nagą kobietą, pozostał w miejscu przestępstwa jedynie na tyle długo, by dowiedzieć się mniej więcej, o co chodzi. Później wrócił do swojego wozu i podjechał do automatu telefonicznego na parkingu przed pubem przy Northwestern Avenue, skąd zadzwonił do dyżurnego funkcjonariusza w siedzibie detektywów Wydziału północno–Zachodniego, niejakiego Mortimera Shapiro.

Detektyw Shapiro pracował przy biurku tuż obok wejścia do pokoju odpraw wydziału detektywów, który mieścił się na piętrze budynku Trzydziestego Piątego Dystryktu Policyjnego na skrzyżowaniu North Broad Street i Champlost Street.

północno–Zachodni, detektyw Shapiro — przedstawił się Mort, odbierając telefon.

Mówi George Amay, Mort — rzekł Amay. — Pojechałem na wezwanie z Trzydziestego Piątego Dystryktu. Naga kobieta na Forbidden Drive. Mamy tam przynajmniej usiłowanie gwałtu, porwanie i parę innych wykroczeń.

Gdzie jesteś?

W budce telefonicznej przy Northwestern. Ofiarę zabrano do szpitala Chestnut Hill. Na miejscu przestępstwa są porucznik i sierżant Trzydziestego Piątego. A także drogówka i sporo innych osób.

Wróć na miejsce i zobacz, czy jesteś w stanie powstrzymać drogówkę przed zadeptaniem wszystkich dowodów — mruknął Shapiro. — Wyślę tam kogoś.

Detektyw Shapiro zerknął wtedy ku „kołu”, które w rzeczywistości było zwykłą kartką papieru, na której spisano nazwiska wszystkich detektywów obecnych na dyżurze tej nocy w północno–Zachodnim Wydziale Detektywów.

Śledztwa, które nazywano zadaniami, przydzielano detektywom kolejno, zgodnie z zasadą rotacji. Gdy pojawiało się nowe zadanie, otrzymywał je detektyw z góry „koła”, po czym jego nazwisko spadało na dół listy. Kolejne zadanie zlecano mu dopiero wtedy, gdy wszyscy pozostali detektywi dostali swoje śledztwo i nazwisko tamtego znów trafiało na szczyt listy.

Następny na „kole” był detektyw, którego Mort Shapiro prywatnie nazywał Harrym Pierdzielem. Harry, pomijając jego ciągłe wzdęcia, był całkiem miłym facetem, choć o niezbyt lotnym umyśle.

Zadanie, które Amay miał właśnie przydzielić któremuś detektywowi, bez wątpienia zupełnie nie pasowało do kogoś takiego jak Harry Pierdziel. Oczywiście, o ile sprawa miała być rozwiązana, a sprawca schwytany. Następne nazwisko na „kole”, czyli pod Harrym Pierdzielem, brzmiało Richard B. „Dick” Hemmings. I to był odpowiedni człowiek do tej roboty w opinii Morta Shapiro — cholernie dobry gliniarz.

Detektyw Shapiro otworzył zatem płytką, środkową szufladę biurka i wyjął z niej raport w sprawie odzyskania skradzionego wcześniej pojazdu motorowego. Shapiro dostał ów raport kilka godzin wcześniej i „zapomniał” wyznaczyć detektywa, który zbada okoliczności tej sprawy.

Kiedy odzyskiwano skradziony pojazd lub — jak w tym przypadku — znajdowano porzucony, wyznaczony detektyw jechał na miejsce odnalezienia auta czy motoru, aby poszukać dowodów, które pomogą oskarżyć złodzieja, jeżeli oczywiście zostanie on (albo ona) w końcu aresztowany. Ponieważ bardzo niewiele spraw kradzieży samochodów kiedykolwiek rozwiązano, śledztwo w kwestii odzyskanego pojazdu należało do tych czasochłonnych i jałowych ćwiczeń, które wykańczają i tak ograniczone zasoby sił ludzkich. Mówiąc wprost, było to zadanie idealne dla Harry’ego Pierdziela.

Harry! — zawołał Mort Shapiro i Harry Pierdziel, dość korpulentny, młody mężczyzna tuż po trzydziestce, na którego koszulce widniały duże, ciemne plamy potu, przeszedł przez pokój odpraw i zjawił się przy jego biurku.

Jezu — mruknął Harry Pierdziel, odkrywając, jakie otrzymał zadanie. — Jeszcze jedno?

Shapiro uśmiechnął się ze współczuciem.

Cholera! — bąknął Harry, pierdnął, odwrócił się i przemierzył pomieszczenie, kierując się w stronę swojego biurka.

Gdy detektyw Shapiro uznał, że Harry Pierdziel całkowicie zagłębił się w akta nowej sprawy, wstał i ruszył do miejsca zajmowanego przez detektywa Hemmingsa, który na starej maszynie do pisania właśnie sporządzał raport. Shapiro położył Hemmingsowi dłoń na ramieniu i dał koledze po fachu znak, aby poszedł z nim na kawę.

Amay telefonował przed chwilą — oświadczył Shapiro, znalazłszy się wraz z Hemmingsem w małej niszy, gdzie stał ekspres. — Mamy kolejny gwałt, tak to przynajmniej wygląda. Forbidden Drive w pobliżu mostu na Wissahickon przy Bell’s Mill Road.

Detektyw Hemmings, szczupły mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, który niedawno zaczął łysieć, uniósł brwi.

Amay twierdzi, że postara się ochronić dowody na miejscu przestępstwa — podjął Shapiro. — Dopiero co dałem Harry’emu sprawę skradzionego auta.

Hemmings skinął głową, sugerując, że wszystko zrozumiał, po czym przeszedł pokój, kierując się ku rzędowi szafek na akta niedaleko biurka Shapiro. Otworzył jedną z szuflad, sięgnął do środka, wyjął swój rewolwer i kaburę na kostkę, a następnie klęknął i przypiął kaburę pod prawą łydką. Później podszedł do biurka detektywa Shapiro, wysunął środkową szufladę i wyjął kluczyki jednego z nieoznakowanych wozów Wydziału północno–Zachodniego. W końcu opuścił pokój odpraw.

Shapiro, zauważywszy z rozdrażnieniem, choć nie z zaskoczeniem, że Harry Pierdziel wciąż się gapi w papiery na swoim biurku i jeszcze nie wyszedł, wkroczył do biura poruczników. Pomieszczenie to obecnie zajmował dowódca dyżurny, porucznik Teddy Spanner.

Amay zgłosił usiłowanie gwałtu, porwanie i tak dalej… — oświadczył Shapiro. — Wygląda, że nasz gnojek znów zaatakował. Dałem sprawę Hemmingsowi.

Gdzie? — zapytał Spanner.

Forbidden Drive, obok mostu na Wissahickon.

Kto jest następny na „kole”? — zainteresował się porucznik.

Edgar, a potem Amay — odparł Shapiro.

A co robi Harry Peel? — zdziwił się Spanner.

Przed chwilą przydzieliłem mu sprawę skradzionego auta, które się właśnie znalazło — wyjaśnił detektyw.

Porucznik przez chwilę patrzył mu w oczy.

No cóż, skoro następny na liście jest Edgar, wyślij go do Amaya i niech mu każe zostać na miejscu. Albo sam mu powiem, bo chyba powinienem tam pojechać.

Tak jest, szefie — odparł Mort Shapiro i wrócił przez pokój detektywów do swojego biurka. Usiadł i czekał na kolejne zgłoszenie.


* * *


Funkcjonariusz Bill Dohner nie włączył ani syreny, ani koguta podczas jazdy na oddział pomocy doraźnej szpitala Chestnut Hill. Po pierwsze dlatego, że nie było to daleko, a ruch panował niewielki. Po drugie — ważniejsze — pomyślał, że dziewczyna jest wystarczająco zdenerwowana i wstrząśnięta bez wrzasku syreny i migających świateł.

Proszę się stąd nie ruszać, pani Flannery — polecił pasażerce. — Zaraz sprowadzę kogoś, kto nam pomoże.

Wysiadł z wozu i szybko wszedł na oddział. Na stanowisku pielęgniarki dostrzegł sympatyczną siostrę w średnim wieku.

Mam na zewnątrz ofiarę napadu — powiedział. — Biedaczkę okrywa jedynie koc.

Pielęgniarka nic nie odrzekła, za to natychmiast odłożyła notes, który trzymała w dłoniach, odgarnęła zasłonkę i wysunęła z bocznego pomieszczenia wózek do transportu chorych, który zaczęła pchać ku zewnętrznym drzwiom. Zanim do nich dotarła, towarzyszyła jej już ogromna rudowłosa pielęgniarka i drobny, niemal filigranowy czarnoskóry mężczyzna w białym stroju lekarza.

Jakieś widoczne rany? — spytał lekarz Dohnera.

Funkcjonariusz potrząsnął głową.

Nie.

Potężna, ruda pielęgniarka, poruszając się z zadziwiającą jak na jej masę szybkością, dotarła do radiowozu pierwsza. Od razu szarpnęła drzwiczki.

Możesz wysiąść sama, kochanie? — rzuciła do środka.

Mary Elizabeth Flannery popatrzyła na nią tak, jak gdyby kobieta mówiła po turecku.

Pielęgniarka pochyliła się do auta i prawie wyciągnęła dziewczynę, po czym delikatnie usadowiła ją na wózku, okryła białym prześcieradłem, spod którego z niejaką trudnością wyjęła koc Dohnera.

Teraz wszystko będzie w porządku, moja droga — zapewniła nieszczęsną.

Dohner wziął koc. Ruda pielęgniarka zaczęła pchać wózek z dziewczyną na oddział pierwszej pomocy, lekarz szedł obok, pochylając się nad Mary Elizabeth Flannery. Funkcjonariusz złożył koc i opuścił go na podłogę przed siedzeniem pasażera. Później uniósł mikrofon.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy. Jestem z ofiarą w szpitalu Chestnut Hill.

Czternaście Dwadzieścia Trzy, spotka się tam z tobą detektyw.

Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy, w porządku — zakończył Dohner, po czym wszedł na oddział.

W zasięgu wzroku funkcjonariusza nie było żadnej z osób, które zabrały poszkodowaną dziewczynę z jego wozu, słyszał jednak dźwięki i dostrzegał ruch wewnątrz niszy za białą zasłonką, skąd dyżurna pielęgniarka wyprowadziła wózek. Dohner usiadł na krześle z chromu i plastiku, aby zaczekać na detektywa lub kogoś z personelu szpitalnego, zajmującego się ofiarą.

Pierwsza zjawiła się ruda pielęgniarka, pospiesznie przetrząsnęła szafkę z wyposażeniem medycznym, mruknęła coś pod nosem, zapewne nie mogąc znaleźć tego, czego szukała, po czym wróciła do pomieszczenia za zasłonką. Później wyszła stamtąd pielęgniarka dyżurna, podeszła do tej samej szafki, zaklęła i sięgnęła po telefon. Wówczas zauważyła młodego salowego.

Leć do magazynu i przynieś zestaw dla ofiar gwałtów — poleciła. — Weź ich z pół tuzina, jeśli możesz. — Spojrzała na Dohnera. — Poszkodowana nie została ranna — stwierdziła. — Nie ma nacięć ani innych śladów.

Muszę mieć jej dokładne nazwisko i adres — wyjaśnił funkcjonariusz.

No to pan poczeka — odparowała pielęgniarka. Kilka minut później wrócił salowy z naręczem małych paczuszek. Wszedł za zasłonkę, wręczył komuś wewnątrz jedną z nich, pozostałe zaś włożył do szafki z lekami.

Funkcjonariusz Dohner wiedział, co zawiera zestaw dla ofiar gwałtów i jak się go używa, toteż poczuł napływ wściekłości zmieszanej ze współczuciem dla Mary Elizabeth Flannery, która wydawała się miłą, młodą kobietą, a teraz czekało ją przykre przeżycie, niemal równie szokujące i wstrętne jak to, co wcześniej zrobił ten gnojek.

Oględnie mówiąc, na zestaw dla ofiar gwałtów składała się pewna liczba sterylnych fiolek i patyczków z wacikami. Dziewczynie pobierano do kilku fiolek krew, która zostanie następnie sprawdzona pod kątem ciąży i obecności chorób wenerycznych. Patyczków z wacikami używano do wymazów z gardła ofiary, a także z jej pochwy i odbytnicy. Szukano śladów nasienia, obcej śliny, uryny i krwi.

Badania były nieprzyjemne, może nawet upokarzające, niestety konieczne, jeśli chciało się skutecznie oskarżyć sukinsyna, który zaatakował ofiarę. Oczywiście, o ile zostanie schwytany.

Starannie zbierano elementy „łańcucha dowodów”. Zastępca prokuratora okręgowego, który będzie w tej sprawie oskarżycielem — zakładając, że policja złapie gwałciciela — musi być przygotowany na konieczność udowodnienia w sądzie, iż wyniki badania z „otworów” Mary Elizabeth Flannery znajdowały się w rękach policji od momentu, gdy lekarz wręczył je Dohnerowi (lub detektywowi, jeżeli jakiś zjawi się do chwili ukończenia analiz), aż do chwili, w której on — prokurator — przedstawi je jako dowód na sali sądowej. Detektyw Dick Hemmings przyjechał pod szpital Chestnut Hill dwadzieścia minut po przywiezieniu ofiary przez funkcjonariusza Billa Dohnera na oddział pierwszej pomocy. Detektyw odkrył, że Dohner siedzi na krześle i wypełnia formularz 75–48, stanowiący wstępne sprawozdanie ze śledztwa. Formularz jest krótki i zawiera tylko suche fakty, jakie miały miejsce.

Dohner skinął głową Hemmingsowi, który przysiadł się do niego i poczekał, aż tamten skończy. Wreszcie Dohner wręczył mu 75–48, w którym napisał schludnym pismem: „Sprawca włamał się do mieszkania ofiary i zmusił ją do pewnych czynności seksualnych. Doszło do kontaktu seksualnego, sprawca oddał na ofiarę mocz, związał ją, zmusił do wejścia do furgonetki, po czym wywiózł i zostawił kobietę na skrzyżowaniu Bell’s Mill Road i Forbidden Drive”.

Jezu! — mruknął Hemmings. — Gdzie ofiara?

W środku z lekarzem — wyjaśnił Dohner, kiwając głową ku pomieszczeniu za białą zasłonką.

Ranna?

Nie.

Funkcjonariusz Dohner sięgnął do kieszeni i wyjął kabel, który odciął z nadgarstków Mary Elizabeth Flannery.

Tym ją związał.

Hemmings zauważył, że Bill Dohner nie rozsupłał węzła.

Dobra robota — pochwalił funkcjonariusza. — Zbadamy ten splot. Potrzebuję kilku minut, aby sprawdzić, na czym stoimy, a później zabiorę sznur do północno–Zachodniego i dołączę do spisu dowodów.

Dohner pokiwał głową. Wziął ze stołu przezroczystą, plastikową torebkę i włożył do niej przewód.

Dostałem ją od jednej z pielęgniarek — stwierdził. Spis dowodów to formularz filadelfijskiej policji nr 75–3.

Podobnie jak próbki pobrane z ciała Mary Elizabeth Flannery, kabel będzie należał do najważniejszych dowodów w ewentualnej sprawie sądowej. Zastępca prokuratora okręgowego ma obowiązek udowodnić, że kabel, którym sprawca rzekomo związał ręce ofierze, przez cały czas znajdował się w rękach przedstawicieli policji — od momentu, kiedy Dohner przeciął go i zdjął z przegubów kobiety. Innymi słowy, musi dowieść, że łańcuch dowodów nie został przerwany.

Dowody w spisie są numerowane kolejno. Zwykle trzyma je w swoim biurku szef dystryktu. Jeśli jakiś funkcjonariusz poprosi o dany dowód, należy ten fakt odnotować, a zgodnie z surową polityką departamentu informacje na tym formularzu trzeba pisać na maszynie do pisania. W rezultacie funkcjonariusz niemal zawsze przetrzymuje dowód do czasu, aż znajdzie maszynę do pisania.

Coś się działo na miejscu przestępstwa? — spytał Dohner.

Kiedy tam byłem, akurat przyjechali technicy wraz z ruchomym laboratorium — odparł Hemmings. — Nie pojawił się nikt przypominający sprawcę. Jak długo drań miał w swoich łapach dziewczynę?

Prawie niczego z niej nie wydobyłem — wyznał funkcjonariusz. — Tylko nazwisko i parę szczegółów na temat tego, co ten gnojek jej zrobił. Była okropnie roztrzęsiona.

Hemmings skończył wypełniać formularz, w którym potwierdzał, że przejmuje od funkcjonariusza przewód z węzłem, odcięty z rąk Mary Elizabeth Flannery, podpisał i oddał oryginał Dohnerowi, który wręczył mu kabel.

Chyba możesz już jechać, Bill — zauważył. — Od tej pory ja się zajmę śledztwem.

Mam nadzieję, że go złapiesz — mruknął Dohner. Wstał i uścisnął Hemmingsowi dłoń, po czym wyszedł przed budynek, wsiadł do wozu i włączył silnik. Połączył się z centralą policyjną i zgłosił, że Czternaście Dwadzieścia Trzy wraca do pracy.

Mary Elizabeth Flannery z przestrachem w oczach wpatrywała się w obcego mężczyznę, który wszedł za zasłonkę.

Pani Flannery, nazywam się Dick Hemmings i jestem detektywem. Jak się pani miewa?

Nie odpowiedziała.

Chciałaby pani, żebym do kogoś zadzwonił? Może do pani rodziców albo przyjaciółki?

Nie! — zawołała Mary Elizabeth Flannery. Najwyraźniej pomysł ten ją przeraził.

Wiem, przez co pani przechodzi… — zaczął Hemmings.

Nie, nie wie pan!

Jednak im prędzej dowiemy się czegoś o człowieku, który panią skrzywdził, tym lepiej — ciągnął detektyw. Starał się być delikatny. — Mógłbym zadać pani kilka pytań?

Popatrzyła na niego podejrzliwie. Milczała.

Przede wszystkim potrzebuj ę pani adresu — dorzucił.

Henry Avenue 210 — wyrecytowała. — Mieszkanie C. Ten dystrykt nazywają Fernwood.

Mówi pani o tak zwanych apartamentach ogrodowych, zgadza się? — upewnił się Hemmings. Miał przed oczyma ten obszar Roxborough.

Tak — przyznała.

Jak, pani zdaniem, napastnik wszedł do mieszkania? — zapytał detektyw.

Skąd mam wiedzieć?! — odwarknęła.

Są tam schody pożarowe? Zostawiła pani otwarte okna?

Jest tylne wyjście — odrzekła. — Przez małe patia.

Mieszka pani na parterze?

Tak.

Słyszała pani przypadkiem jakieś hałasy? Może ktoś zbił szybę, wyłamał drzwi lub coś w tym rodzaju?

Okna były otwarte — stwierdziła. — Było gorąco.

Ta dziewczyna uważa mnie za idiotę, lecz przynajmniej ze mną rozmawia” — pomyślał.

Kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie pani, że ten mężczyzna znajduje się w pani mieszkaniu?

Gdy go zobaczyłam — odburknęła Mary Elizabeth Flannery.

Gdzie pani była i co pani robiła, gdy zobaczyła go pani po raz pierwszy?

Siedziałam w salonie i oglądałam telewizję.

A gdzie znajdował się napastnik, gdy zobaczyła go pani po raz pierwszy?

Po prostu stał w drzwiach mojej sypialni.

Skrzywiła się.

Może go pani opisać?

Nie.

Żadnych szczegółów?

Nosił czarny kombinezon, ogrodniczki czy też jakiś inny strój roboczy. Miał też maskę. Nic więcej nie widziałam.

Jakiego rodzaju maskę nosił?

No… maskę, zakrywała mu oczy.

A jakiego koloru była ta maska? Zauważyła pani?

To była maska Samotnego Strażnika — wyjaśniła. — Taka z klapką na usta.

Czarna?

Tak, czarna — przyznała.

Samotny Strażnik — przemknęło przez myśl Hemmingsowi — nosił maskę, która zakrywała mu jedynie oczy i nie miała żadnej klapki na ustach”.

Czy mężczyzna trzymał coś w rękach?

Trzymał nóż — odparła szybko, niecierpliwie. Uważała widocznie, że detektyw zna już wszystkie te detale.

Jakiego rodzaju nóż?

Rzeźnicki.

Czy to był pani nóż?

Nie, nie należał do mnie.

Pamięta pani, czy okna w sypialni były otwarte? — naciskał Hemmings.

Mówiłam już, że tak. Było gorąco.

Jak długi był ten nóż? — Detektyw rozsuwał ręce, pokazując rozmiar.

O, taki długi! — oświadczyła w pewnym momencie Mary Elizabeth Fłannery.

I to był nóż rzeźnicki, zgadza się?

Już przecież mówiłam!

Chodzi mi o to, czy nie mógł to być nóż myśliwski, bagnet albo jakieś inne narzędzie?

Potrafię rozpoznać nóż rzeźnicki, gdy go widzę!

Pani Fłannery, jestem po pani stronie.

A więc dlaczego pozwała pan takim facetom biegać po ulicach?! — rzuciła wyzywająco.

Robimy, co w naszej mocy — odparł szczerze Hemmings. — Próbujemy ich łapać i staramy się, by trafiali za kratki. Potrzebujemy jednak pomocy w chwytaniu ich.

Kobieta nic nie powiedziała.

Co się wtedy zdarzyło, pani Fłannery? — spytał detektyw łagodnym tonem.

Wyjaśniłam już tamtemu policjantowi, co ten obrzydliwy gnojek mi zrobił!

Niestety musi pani powtórzyć wszystko, ze szczegółami — upierał się Hemmings.

Groził mi nożem i zmusił mnie do… O Jezu!

Może pani dokładnie powiedzieć, co mówił? Prychnęła.

Chce pan wiedzieć, co dokładnie mówił? Powtórzę panu wszystko dokładnie słowo w słowo. „Bardzo ładne”, oto, co powiedział.

Jakiego rodzaju miał głos?

Co to znaczy „jakiego rodzaju”?!

Czy był to głos głęboki? A może wysoki, piskliwy? Czy mężczyzna mówił z jakimś akcentem?

Mówił normalnie — odparła. — Bez akcentu.

I co się wtedy stało?

Wtedy… podszedł do mnie i pociął mi… ubranie.

Gdzie pani siedziała? W fotelu? Na kanapie?

Leżałam na kanapie.

Jaką część pani stroju pociął? W co pani była ubrana?

Kobieta zarumieniła się, odwróciła głowę i spojrzała gdzieś w dal.

Jezu! — mruknęła.

Pani Flannery — naciskał Hemmings. — Czasami, gdy jest gorąco, tak jak dziś, nie działa klimatyzacja, a ja jestem sam w domu, gdzie nikt mnie nie widzi, oglądam telewizję w samej bieliźnie. Czy tak było w pani przypadku?

Kobieta pokiwała głową, nadal jednak nie odwróciła się do detektywa.

Stanik i majtki? Czy to miała pani na sobie, ponieważ było tak cholernie gorąco?

Tylko majtki — jęknęła po chwili słabo i spłoniła się jeszcze bardziej. — Po pana słowach poczułam się winna całej tej sytuacji — dodała.

Nie, pani Flannery, nie chciałem tego, proszę mi wierzyć — stwierdził Hemmings, siląc się na najszczerszy ton, na jaki potrafił się zdobyć.

Ten człowiek prawdopodobnie włamałby się do ciebie, dziewczyno, nawet gdybyś miała na sobie długą do kostek suknię, ale z drugiej strony, jeśli zajrzał przez okno, widok panienki w samych figach bez wątpienia nie zniechęcił go do planowanego wtargnięcia” — ocenił detektyw i natychmiast się tej myśli zawstydził.

Powiedziała pani, że pociął pani ubranie? Miała pani zatem na myśli swoje majtki?

Podszedł do mnie, wsunął nóż z przodu moich majtek i szarpnął, przecinając je — potwierdziła.

Czy coś powiedział? A może pani coś powiedziała?

Na jego widok próbowałam krzyknąć, ale jakoś nie mogłam — odparła. — A później, kiedy wymachiwał nożem, za bardzo się już bałam, żeby wrzeszczeć.

Czy mężczyzna coś mówił?

Powiedział: „Zobaczmy resztę” — wyjaśniła bardzo słabym tonem.

Co w tym czasie robił z nożem? — spytał łagodnie Hemmings.

O mój Boże! Czy to wszystko jest naprawdę konieczne?!

Tak, proszę pani, niestety tak.

Przytknął mi nóż do piersi, sam czubeczek. — Na moment obróciła głowę, spojrzała na detektywa, po czym równie szybko uciekła wzrokiem. — Potem polecił mi: „Zdejmij majtki”, a ja go posłuchałam — cicho wyrzuciła z siebie jednym tchem. — No i zabrał mnie do mojej sypialni, kazał mi się położyć na łóżku i przywiązał mnie do niego…

Czym panią przywiązał do łóżka? Czego użył?

Moich rajstop — odrzekła. — Podszedł do mojej komody, wyciągnął z niej rajstopy i związał mnie…

Na łóżku? — przerwał Hemmings. — Czy do łóżka?

Do łóżka — odparła. — Mam mosiężne łóżko, więc przywiązał mnie do wezgłowia i tylnej barierki.

Leżała pani na plecach? Czy na brzuchu?

Na plecach — przyznała.

I co się wtedy zdarzyło?

Nagle ten mężczyzna zaczął mówić paskudne rzeczy — powiedziała.

Pamięta pani, jakie?

A jak pan sądzi? — wybuchnęła.

Może mi pani dokładnie powiedzieć, co mówił? — uściślił detektyw.

Na Jezusa! — jęknęła, po czym dodała spokojniej: — Używał takich słów jak „cycki”, „cipa” i tak dalej.

Coś jeszcze?

Czy to nie wystarczy?! A może pyta pan, co jeszcze ten człowiek mi zrobił?

Proszę mi po prostu wszystko opowiedzieć, pani Flannery…

Więc wtedy zaczął zdejmować swój kombinezon…

Uściślijmy ten szczegół — wtrącił detektyw. — Kombinezon to strój, który noszą mechanicy samochodowi, jest jednoczęściowy, ma długie rękawy. Farmerzy z kolei wkładają często ogrodniczki, czyli spodnie z klapą na piersiach i paskami na plecach. Co miał na sobie napastnik? Kombinezon czy ogrodniczki?

Kombinezon — odparła z przekonaniem. — Czarny kombinezon.

Czarny czy może raczej granatowy?

Czarny — odrzekła twardo.

Czasami pracownicy otrzymują kombinezony od pracodawców — ciągnął Hemmings. — Wtedy na tych kombinezonach są wyhaftowane lub naszyte znaki firmowe. Na przykład „Warsztat u Joego” lub coś w tym rodzaju. Zauważyła pani jakiś nadruk albo naszywkę tego typu?

Kobieta nie wahała się ani chwili.

Nie, niczego takiego nie widziałam.

A kiedy mężczyzna zdjął kombinezon, dostrzegła pani może markę jego bielizny?

Kiedy zobaczyłam, że się rozbiera, zamknęłam oczy.

I?

I zaczęłam odmawiać Zdrowaś Mario — dodała.

A co się stało później?

Nie nosił ani koszulki z krótkim rękawem — ciągnęła — ani podkoszulka. Tyle wiem na pewno. Pierś miał obnażoną. Był mocno owłosiony. Miał mnóstwo włosów…

I co się wtedy zdarzyło…?

Zaczął wchodzić na łóżko… Gdy otworzyłam oczy, był na mnie.

Leżał na pani?

Nie! Klęczał czy kucał nade mną. Nad moją twarzą. Był całkiem nagi.

I co dalej?

Kazał mi ssać… — mruknęła z goryczą.

Ma pani na myśli jego penisa?

A jak pan uważa?!

Czy miał erekcję? Czy mu… stał?

Nie — zaprzeczyła. — Nie miał erekcji. Powiedział: „Possij go i spraw, żeby mi stanął”.

I włożył swojego penisa w pani usta?

Przyłożył mi cholerny nóż do gardła!

I wcisnął swojego penisa w pani usta?

Tak, Boże, tak, niech pana szlag trafi!

I co? Miał wytrysk?

Co takiego? Och, nie. Na szczęście, nie miał, dzięki Bogu.

Co więc zrobił?

Po chwili wyjął członka, usiadł na piętach i zaczął się… bawić nim.

Czy wówczas miał wytrysk?

Wytrysnął na mnie — niemal wystękała. — Pobrudził mi twarz, usta, pierś…

Mówiła pani, że był owłosiony — podjął Hemmings. — Czy zauważyła pani coś jeszcze? Miał jakieś blizny na ciele? Jakieś znaki szczególne? Może tatuaże? Albo inne znaki?

Starałam się na niego nie patrzeć.

Przez cały czas miała pani zamknięte oczy?

No nie, dźgnął mnie lekko nożem i kazał otworzyć oczy — szepnęła. — Powiedział, że chce, abym patrzyła.

A po masturbacji co zrobił?

Usiadł mi na chwilę… na nogach, po czym zszedł, założył kombinezon… ponownie.

Poszedł do ubikacji albo gdzieś?

Mnie potraktował jak ubikację — wyrzuciła z siebie tonem, w którym wstręt mieszał się z wściekłością. — Odsunął się ode mnie, wstał z łóżka, stanął z boku i… obsikał mnie całą.

Stanął przy boku łóżka i oddał na panią mocz. Po założeniu kombinezonu czy przed?

Przed — odparła.

I nie widziała pani żadnych znaków szczególnych na jego ciele?

Już panu powiedziałam, że nie!

Co się zdarzyło potem?

Odciął mnie, kazał się odwrócić na brzuch, po czym znowu mnie związał — odrzekła.

Kiedy funkcjonariusz Dohner panią znalazł, pani Flannery, miała pani ręce związane kablem od lampy. Pamięta pani, skąd napastnik go wziął.

Nie. — Pokręciła głową.

Przeciął rajstopy, którymi pierwotnie panią związał, zgadza się? Nie rozwiązał ich, lecz przeciął, tak?

Usiłował je rozwiązać — wyjaśniła. — A ponieważ mu się nie udało, wpadł w szał. Zaczął szukać innych rajstop, nie mógł znaleźć i jeszcze bardziej się denerwował. Wyciągał wszystkie szuflady komody i wyrzucał zawartość na podłogę.

Więc związał pani ręce za plecami i co wtedy?

Powiedział, że sobie trochę pojeździmy, że chce, aby wszyscy…

Aby wszyscy co?

Aby wszyscy na mnie patrzyli.

Tak mniej więcej powiedział czy dokładnie takich słów użył?

Oznajmił mi, że pragnie, aby wszyscy zobaczyli… moje intymne narządy i jego ślady na moim ciele.

I co?

Odszukał mój płaszcz przeciwdeszczowy.

Gdzie był?

W szafie, na korytarzu — odparła. — Później kazał mi wstać i zarzucił mi płaszcz na ramiona. Dodał, że jeśli spróbuję uciec, on… wsadzi swój nóż… we mnie… że wsadzi mi nóż między nogi.

Co dalej?

Wyszliśmy tylnym wyjściem i położył mnie na tyle furgonetki.

Proszę opowiedzieć o furgonetce — przerwał jej detektyw. — Gdzie stała?

Na parkingu za moim mieszkaniem.

Hemmings nie zdołał sobie przypomnieć, jak wygląda parking za kompleksem, w którym mieszkała dziewczyna.

Jaki typ furgonetki miał?

Jakiś — odburknęła niecierpliwie.

Gdzie panią położył w furgonetce?

Z tyłu.

Czy pojazd miał może drzwi z boku, takie rozsuwane? Albo wsiadało się przodem?

Tak, były rozsuwane drzwi. Otworzył je, kazał mi wejść i położyć się twarzą do podłogi.

Widziała pani coś na tyle furgonetki? To znaczy… czy ściany były gładkie, czy może obite materiałem? Czy w środku były siedzenia? A może na podłodze leżał dywanik?

Nie. Podłoga była zwyczajna, metalowa. W środku nie było nic. Zwyczajna furgonetka.

Wyglądała na nową czy na używaną? Może była porysowana? Czuła pani w środku jakiś szczególny zapach? Kojarzą się pani jakieś inne charakterystyczne szczegóły?

Było ciemno, a ja leżałam twarzą do podłogi, więc niewiele widziałam.

Co się działo dalej?

Mężczyzna usiadł za kierownicą i ruszył. Domyślam się, że zawiózł mnie w miejsce, gdzie wypchnął mnie z furgonetki. Tam znalazł mnie policjant.

Czy coś się zdarzyło podczas jazdy? Usłyszała pani może jakiś odgłos, który zapadłby pani w pamięć? Kojarzy się pani coś takiego?

Myślałam jedynie o tym, że na pewno mnie zabije — wydukała. — Modliłam się.

Proszę mi jeszcze powiedzieć, co się stało, gdy dotarliście do Forbidden Drive — zachęcił kobietę Hemmings.

Wiedziałam, że zjechaliśmy z ulicy — mówiła Mary Flannery. — To znaczy, ze zwykłej ulicy. Bo koła wydawały inny odgłos.

Ta odpowiedź nieco rozczarowała Dicka Hemmingsa. Skoro dziewczyna wyczuła zjazd z ulicy, powinna też zarejestrować inne szczegóły. Najwyraźniej zatem podczas jazdy nie zdarzyło się nic interesującego.

A więc dojechaliście…

Nagle pojazd się zatrzymał. Usłyszałam, że mężczyzna rozsuwa drzwi, po czym kazał mi wysiąść. Powiedział, żebym sobie poszła, a jeśli się odwrócę i spojrzę, zabije mnie.

Nadal nosił maskę?

Tak.

Co dalej?

Zerwał ze mnie płaszcz przeciwdeszczowy i popchnął mnie — wyjaśniła. — Ruszyłam przed siebie. I wtedy usłyszałam, że odjechał.

Wiedziała pani, gdzie się znajduje?

Wiedziałam, że jestem w jakimś parku — odparła. — Nie odjechaliśmy przecież zbyt daleko. Ale gdzie dokładnie… w jakim parku… nie miałam najmniejszego pojęcia.

Czy widziała pani kogoś, zanim zjawił się funkcjonariusz Dohner?

Nie. — Pokręciła głową. — Zobaczyłam światła… przednie reflektory… i ruszyłam w tamtą stronę.

Będę musiał, niestety, jeszcze się z panią kontaktować, pani Flannery — zakończył detektyw. — Jednak do rozpoczęcia śledztwa te informacje nam wystarczą. Dziękuję, że była pani ze mną taka szczera.

Mam nadzieję, że gdy go złapiecie, sukinsyn spróbuje zwiać i będzie go można zastrzelić podczas próby ucieczki! — warknęła.

Kto wie — zadumał się Hemmings — może będziemy mieli tyle szczęścia.

Jezu — skarcił się natychmiast w myślach. — Nie powinienem był tego mówić”.

Co teraz ze mną będzie? — spytała Mary Elizabeth Flannery.

Wszystko zależy od lekarza — odparł detektyw. — Będzie się prawdopodobnie upierał, aby spędziła pani tutaj noc.

Nie chcę spędzać tu nocy — odburknęła gniewnie. — Chcę pojechać do domu.

Cóż, zapewne może pani podjąć taką decyzję…

Jak tam dotrę? Nie mam ubrania, torebki…

Jeśli o to chodzi, pani Flannery — powiedział Hemmings — pojadę do pani mieszkania. Mogę przywieźć jakieś ubranie, a jeśli uzgodni pani z lekarzem możliwość powrotu do domu, chętnie panią odwiozę. Ale jeżeli mogę coś radzić, lepiej byłoby zostać tutaj do jutra albo przynajmniej spędzić noc z rodziną czy w towarzystwie przyjaciółki…

— „Cześć, tatku, zgadnij, co mi się przydarzyło?”.

Jestem pewny, że pani ojciec zrozumie — stwierdził detektyw.

Dziewczyna prychnęła.

Wie pan, co by mój ojciec powiedział? „A czyja cię nie ostrzegałem, że coś takiego może się zdarzyć, kiedy upierałaś się na samotne mieszkanie w tym swoim apartamencie?”.

No cóż, może zatem pojedzie pani do jakiejś przyjaciółki?

Nie mam już dziś ochoty odpowiadać na niczyje pytania — odparowała.

Hmm, na razie pojadę po rzeczy do pani mieszkania — westchnął — i przywiozę je tutaj. A pani w tym czasie zastanowi się co do nocy.



Trzy


Właśnie wtedy, gdy Mickey O’Hara przeszedł po wyłożonej pięknymi dywanami, marmurowej podłodze holu hotelu Bellevue–Stratford i znalazł się na South Broad Street, dziesięć kilometrów dalej, na północy, w miejscu, gdzie ulicę przecina Old York Road, mniej więcej dwa kilometry na południe od linii metra, jadące z północy ku centrum Filadelfii samochody gwałtownie zwolniły, co bardzo zaskoczyło kierowcę pewnego sedana marki Buick Super, rocznik 1971.

Mężczyzna zahamował ostro. Rozległ się pisk hamulców, buick szarpnął. Osobnik prowadzący jadącego przed buickiem mercury’ego odwrócił głowę. Na jego twarzy najpierw pojawił się niepokój, potem rozdrażnienie.

Prawdopodobnie jestem trochę wcięty — pomyślał kierujący buickiem Pekach. — Muszę się sobie przyjrzeć”.

David James Pekach liczył trzydzieści dwa lata, mierzył metr siedemdziesiąt pięć, ważył sześćdziesiąt pięć kilogramów. Był gładko ogolony, lecz włosy nosił długie, z przedziałkiem pośrodku, zebrane z tyłu w koński ogon i ściągnięte gumką. Dziś miał na sobie białą koszulę i krawat. Koszula była wymięta i poplamiona do potu. Pasiasta marynarka leżała obok, na przednim siedzeniu.

Buick super nie miał jeszcze trzech lat, ale zgodnie z licznikiem przejechał już ponad sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, dlatego amortyzatory i hamulce miał mocno zużyte. Guma piankowa siedzenia Pekacha już dawno temu straciła elastyczność, zawieszenie było wyeksploatowane, a żeby otworzyć prawe tylne drzwiczki, trzeba je było kopnąć. Na szczęście klimatyzacja wciąż działała, toteż kapitan Pekach włączył ją na pełne obroty, walcząc z dziewięćdziesięcioośmioprocentową wilgotnością i prawie trzydziestoma czterema stopniami Celsjusza, które panowały na dworze tej czerwcowej nocy.

David James Pekach jechał do domu z hrabstwa Upper Bucks, gdyż tam, w miasteczku Bethlehem, jego kuzyn Stanley ożenił się rano, o godzinie jedenastej, w kościele rzymskokatolickim pod wezwaniem Świętego Stanisława. A później odbyło się przyjęcie weselne w domu panny młodej, niedaleko Riegelsville, nad rzeką Delaware, na północnym krańcu hrabstwa Bucks.

Alkohol naprawdę płynął strumieniami i Pekach wypił więcej, niż powinien. Był drobnym mężczyzną i w ogóle nie mógł się w tej kwestii równać ze swoimi braćmi i kuzynami. W dodatku miał raczej słabą głowę.

Na przyjęciu, jak zwykle, usłyszał dowcipy o swoim mikrym wzroście i — oczywiście — o swoich długich włosach („Wiecie, kim jest Davie? Z tą kitą? Kitajcem. Niepowtarzalną krzyżówką Polaczka z Chinolem”). Po raz kolejny też kapitan patrzył na księdza, a ksiądz przyglądał mu się przez chwilę, po czym posłał mu niespokojny uśmieszek. Nie był to ksiądz z ich parafii, lecz z parafii rodziny panny młodej i zapewne pomyślał sobie o Davidzie: „A cóż ten włóczęga robi w rodzinie Pekachów?”.

Teraz kapitan zobaczył powód nagłego zatrzymania się pojazdów: na rogu stały dwa wozy policji filadelfijskiej z włączonymi migającymi niebieskimi światłami na dachach. A obok stał wrak.

Pewnie jakiś paskudny wypadek” — przemknęło przez myśl Pekachowi, gdy odkrył obecność aż dwóch wozów policyjnych..

Wcześniej nie zwrócił uwagi, gdzie dokładnie się znajduje, dlatego teraz z uwagą rozejrzał się wokół.

Kiedy dojechał do policjanta kierującego ruchem, ten gestem polecił mu stanąć. Dave Pekach opuścił szybę w aucie.

O mało pan nie wjechał w tył temu mercury’emu — zarzucił mu funkcjonariusz, a ze sposobu, w jaki na niego patrzył, kapitan się zorientował, że policjant nie bardziej od księdza lubi mężczyzn, którzy długie blond włosy noszą sczesane w koński ogon.

Wiem — odparł grzecznie Pekach. — Nie zauważyłem go.

Czy pan pił? — To było oskarżenie, nie pytanie.

Właśnie wracam z wesela — przyznał Pekach. — Ale nic mi nie jest.

Funkcjonariusz przyświecił sobie latarką. Zaglądając do wnętrza buicka, szukał czegoś podejrzanego i sprawiał, że David pocił się przez dobre dwadzieścia sekund, aż policjant machnął ręką, pozwalając mu odjechać.

Pekach przejechał piętnaście metrów, zaklął, po czym znów mocno zahamował. Po raz kolejny dał się słyszeć pisk hamulców, a samochód głośno i głucho stęknął, gdy kapitan wjechał na krawężnik i zatrzymał się.

Otworzył drzwiczki, wysiadł, po czym ruszył ku dwóm mężczyznom stojącym przy pięcioletnim sedanie marki Ford.

Hej, kolego! — zawołał policjant, który wcześniej zatrzymał Pekacha. — Co ci chodzi po głowie, człowieku?

Pekach zignorował go.

Funkcjonariusz przyspieszył kroku i dotarł do starego forda dokładnie w tym samym momencie co Pekach. Zatrzymał się jednak, gdyż usłyszał słowa: „Czołem, kapitanie”, którymi Pekacha pozdrowił jeden z mężczyzn — potężny rudowłosy Irlandczyk w podkoszulku i dżinsach.

Kapitanie, nie wygląda pan najlepiej!

Funkcjonariusz wyraźnie się speszył. Od razu podejrzewał, że z buickiem lub jego kierowcą coś jest nie tak. Miał po prostu jakieś niesprecyzowane przeczucie. Był to wszak stosunkowo nowy samochód, lecz od dłuższego czasu wyraźnie niemyty, nie mówiąc o polerowaniu. Chyba ktoś bardzo dużo nim jeździł. W mocno porysowanym oknie od strony kierowcy policjant zauważył wyszczerbienie grubości kciuka. Opony miały charakterystyczne czarne ścianki, a przy bliższym oglądzie rzucało się w oczy, że były większe niż typowe dla buicka koła.

Do tej pory jednak policjant szukał czegoś niewłaściwego, czegoś, co dałoby mu sensowny powód do przeszukania auta tego pajaca z kitką, zajrzenia pod siedzenie, do schowka na rękawiczki czy do bagażnika. Teraz znowu obrzucił uważnym spojrzeniem samochód i odkrył szczegół, który wcześniej umknął jego uwagi — na półeczce między szczytem tylnego siedzenia i oknem znajdowała się dwudziestocentymetrowa antena radiowa.

Podniszczony buick był zatem wozem policyjnym, a zabawnie wyglądający mały hipis z kitką — funkcjonariuszem policji. Więcej niż funkcjonariuszem. Przecież jeden z tajniaków wydziału antynarkotykowego nazwał go „kapitanem”.

W tym momencie policjant doznał olśnienia. Mały facet z kitką to kapitan David Pekach z filadelfijskiego antynarkotykowego! Zresztą całkiem niedawno awansował na kapitana, jak właśnie sobie przypomniał funkcjonariusz, a sekundę później przemknęło mu przez myśl, że pewnie jako kapitan Pekach będzie musiał obciąć tę kitkę. Kapitanowie nie pracują wszak w cywilu jako tajniacy, podobnie jak porucznicy; nawet sierżanci jedynie z rzadka. Funkcjonariusz pamiętał historię, która krążyła wśród bywalców baru związku zawodowego policjantów. Jakiegoś porucznika wydziału antynarkotykowego (najpewniej obecnego tu Pekacha) obsztorcował sam komendant policji. Poszło właśnie o kitkę. Mężczyzna stawił komendantowi czoło, oświadczając, że skoro ma dozorować swoich ludzi, pracujących na ulicach po cywilnemu, musi od czasu do czasu pójść wraz z nimi na akcję. Upierał się, że to jedyny sposób. No, a skoro nie chciał zniszczyć ich przykrywki jako tajniaków, mógł do nich podejść jedynie ubrany tak jak oni, czyli wyglądając na narkomana. Nikt przecież nie mógł ich zobaczyć pogrążonych w rozmowie z facetem w eleganckim garniturze i króciutkich włosach ułożonych w schludną fryzurkę. Mało kto natomiast czepia się hipisów w brudnych bluzach i z kitkami. Zgodnie z plotką z baru związkowców komendant Czernick dał za wygraną.

Co się dzieje? — spytał kapitan Pekach rudego tajniaka, który nazywał się Coogan.

Kosiliśmy trawę w Wissahickon Park — odparł drugi tajniak, Latynos w dżinsowej kamizelce, pod którą widać było spoconą nagą pierś i brzuch. Był niewysokim mężczyzną, jeszcze niższym niż kapitan Pekach. Przy swoich stu siedemdziesięciu centymetrach ledwo spełniał wymagania rekrutacyjne policji filadelfijskiej.

Koszenie trawy” oznaczało swego rodzaju dowcip. W parkach rośnie trawa, a roślinę Cannabis sativa, oficjalnie nazywaną marihuaną, na ulicach potocznie również określa się mianem „trawy”. Jednak aresztowanie sprzedawców małych ilości marihuany nie jest priorytetowym zajęciem cywilnych policjantów z wydziału antynarkotykowego. Funkcjonariusze zdawali sobie z tego sprawę, wiedzieli także, że wie o tym kapitan David Pekach.

No i? — spytał zatem Pekach.

To była długa nijaka noc, kapitanie — odparł niechętnie Latynos. Funkcjonariusz ten nazywał się Alexandro Gres–Narino.

Z wyjątkiem tej nagiej babki — dopowiedział Tom Coogan.

Jakiej nagiej babki? — zdumiał się Pekach.

Jakaś kobitka biegała bez ciuchów po Wissahickon Bridge — wyjaśnił Coogan. — Widział ją chyba kierowca każdego auta, jadącego Market Street na północ.

Opowiedzcie mi raczej o tym bałaganie — rzucił niecierpliwie kapitan, podkreślając słowa gestem.

Cóż, była tu transakcja — odparł Coogan. — Tamci uciekli, a my ich ścigaliśmy. Zwiali tam.

To pewnie był prawdziwy pościg? — spytał cierpko Pekach.

My nie pędziliśmy, kapitanie — odrzekł Coogan twardo, z naciskiem. — Włączyliśmy radio i przekazaliśmy opis auta. Tamtych zauważył wóz z Dystryktu Trzydziestego Piątego i ruszył w pogoń. Dotarliśmy tutaj niedługo po wypadku, w którym rozbili auto.

Więc co macie? — znużonym, zdegustowanym tonem przerwał mu Pekach.

Nie czekając na odpowiedź, podszedł do jednego z wozów patrolowych Dystryktu Trzydziestego Piątego i zajrzał przez częściowo otwarte okno przy tylnym siedzeniu. W środku tłoczyła się czwórka nastolatków rasy białej, dwóch chłopców i dwie dziewczyny. Wszyscy wyglądali na przerażonych.

Któreś jest ranne? — spytał Pekach.

Wszyscy czworo pokręcili głowami, żadne jednak się nie odezwało.

Czyj to samochód? — naciskał kapitan.

Przez moment panowała cisza, w końcu jednak jeden z chłopców zdobył się na odpowiedź.

Mój — mruknął.

Twój? A może twojego ojca? — upewnił się Pekach.

Mojego ojca — bąknął chłopiec.

Nie pochwali cię za to — mruknął kapitan i wrócił do tajniaków z wydziału antynarkotykowego.

No więc? Co na nich macie? — zapytał funkcjonariusza Coogana.

Pięćdziesiąt gramów — odparł niepewnie policjant.

Pięćdziesiąt gramów?! — powtórzył Pekach ze zdumieniem i sarkazmem.

Nie włączyli migaczy, jechali zbyt szybko, prowadzili lekkomyślnie… — kontynuował Coogan, wyraźnie mocno zmieszany.

Podoba ci się praca drogówki, co, funkcjonariuszu? Oczyszczanie ulic z lekkomyślnych kierowców? Podwożenie gołych babek?

Funkcjonariusz Coogan nie odpowiedział.

Rozległ się dźwięk syreny. Pekach obejrzał się przez ramię i zobaczył zatrzymujący się kolejny wóz Trzydziestego Piątego Dystryktu — furgonetkę. Wysiadło z niej dwóch policjantów, którzy zagadali funkcjonariusza wydziału ruchu drogowego. Później jeden z nowo przybyłych wrócił do furgonetki i otworzył tylne drzwi, podczas gdy drugi ruszył do wozu patrolowego, w którym siedział policjant. Funkcjonariusz patrolowy otworzył drzwiczki rozbitego auta i kazał dzieciakom wysiąść.

Zaczekaj chwilę — polecił Pekach i podszedł do grupki.

Jedna z dziewcząt, atrakcyjna, nieduża brunetka o długich włosach z przedziałkiem pośrodku i wielkich, ciemnych oczach, wyglądała, jakby za moment miała się rozpłakać.

Macie jakieś pieniądze? — spytał ją kapitan.

Kim pan jest? — wtrącił policjant z furgonetki.

Kapitan Pekach — przedstawił się. — Narkotyki.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

Pekach wycelował palcem w jednego z chłopców, właściciela samochodu.

Masz jakieś pieniądze, casanowa?

Młokos dłuższą chwilę nie odpowiadał.

Trochę — rzucił w końcu.

Dwadzieścia dolców? — naciskał kapitan.

Z przedniej kieszeni spodni chłopiec wyjął portfel.

Daj jej — polecił Pekach, po czym odwrócił się do patrolowego. — Spisaliście ich nazwiska i adresy?

Tak jest.

Wezwijcie tym pannom taksówkę — powiedział. Odwrócił się do dziewczyny o dużych, ciemnych oczach.

Wasi chłopcy zostają zatrzymani — oświadczył. — Najpierw pojadą na posterunek dystryktu, a potem zostaną odwiezieni do centrum, do aresztu centralnego. Kiedy do was wrócą, zapytajcie ich, jak im się podobało.

Pekach odszukał funkcjonariuszy Alexandra Gres–Narino i Thomasa L. Coogana.

Mam nadzieję, że uda wam się wcisnąć mnie do waszego napiętego planu zajęć, bo chciałbym was widzieć około piętnastej trzydzieści jutro w moim biurze — oznajmił.

Tak jest, szefie — odrzekli niemal równocześnie. Pekach po raz ostatni obrzucił spojrzeniem dziewczynę o dużych, ciemnych oczach. Dostrzegł, że po jej policzkach spływają łzy.

Dziękuję — bąknęła ledwie słyszalnie.

Kapitan Dave Pekach wrócił do podniszczonego buicka, włączył silnik i pojechał do domu.


* * *


Następnego ranka, pięć minut po dziewiątej, Mickey O’Hara znów wjechał swoim poobijanym chevroletem impalą na krawężnik przed hotelem Bellevue–Stratford tuż obok znaku „Zakaz parkowania”, sugerującego, że każdy stojący tam pojazd natychmiast zostanie odholowany. Do tej pory jednak O’Hara nie przejmował się tego typu zakazami. Istniało małe niebezpieczeństwo, że jakiś funkcjonariusz ukaże go mandatem za niedozwolone parkowanie, a jeszcze mniejsze, że wezwie policyjny holownik, który odstawi samochód Mickeya O’Hary, podobnie jak nie karano mandatem kierowcy limuzyny cadillac burmistrza Jerry’ego Carlucciego.

Było pewnie zaledwie parę tuzinów funkcjonariuszy wśród mniej więcej ośmiu tysięcy policjantów, którzy nie rozpoznaliby poobijanego, „przyozdobionego” anteną chevroleta jako własność Mickeya O’Hary, pisującego do gazety „Philadelphia Bulletin”. Pozostali, od komendanta policji Tada Czernicka po ostatni rocznik absolwentów Akademii Policyjnej, jeśli widzieli Mickeya wysiadającego z nieprawidłowo zaparkowanego pojazdu, machali do niego wesoło albo — jeśli znajdowali się dostatecznie blisko — wyciągali rękę, a nierzadko nawet pytali: „Hej, Mickey, jak leci?”.

Ogólnie uważano, że O’Hara wie więcej o tym, jak posuwają się poszczególne ważne śledztwa niż cały sztab policyjnej centrali radiowej, zajmującej drugie piętro Roundhouse. Co równie ważne, Mickey był niemal powszechnie uznawany za świetnego faceta, przyjaciela funkcjonariuszy, członka, który rozumie ich problemy, a w gazecie opisuje Wszystkie zdarzenia zgodnie ze stanem istniejącym. Podsumowując, Mickey O’Hara przyzwyczaił się ignorować wszelkie zakazy parkowania.

Dziś wszakże, gdy wysiadł z auta, uważniej obejrzał znak, przeczytał widniejący na nim napis i przez długą chwilę naprawdę rozważał pomysł odstawienia auta w miejsce, gdzie stałoby zgodnie z prawem. Twarda prawda była bowiem taka, że Mickey nie był już policyjnym reporterem. Byk mógł to sobie dniem i nocą nazywać „odmową usług zawodowych”, jednak Mickey O’Hara był po prostu bezrobotnym, i tyle. Bo… jeśli nie masz pracy i nikt ci nie płaci pensji, ergo tu es, bezrobotnym.

Postanowił jednak, że nie przestawi samochodu w miejsce dozwolone. W ten sposób po prostu przyznałby się do klęski. Nie wiedział, czy „Bulletin” zamierza powiedzieć jego agentowi: „Pieprzcie się, już go nie potrzebujemy”. To znaczy… uważał taką możliwość za najbardziej prawdopodobną w tych okolicznościach, ale nie miał pewności.

Wcześniej żywił nadzieję, że sprawa jakoś — w taki czy inny sposób — rozwiąże się ubiegłej nocy. Niestety, samolot Byka się spóźnił, więc nic się nie wyjaśniło. Fakt ten wydał się Mickeyowi cholernie przygnębiający, dlatego gdy rano obudził się ze stosunkowo małym kacem, był raczej dumny z siebie, że wieczorem po osuszeniu ostatniej butelki ortlieba nie wyszedł z domu i naprawdę się nie upił.

Rozprostował ramiona i zdecydowanym krokiem pomaszerował ku obrotowym drzwiom prowadzącym do holu hotelu Bellevue–Stratford. Powiedział sobie, że naprawdę nie ma się czym martwić. Po pierwsze, był w Filadelfii niekwestionowanym królem swojego fachu. W Mieście Braterskiej Miłości wychodziły wprawdzie cztery gazety codzienne, toteż przynajmniej pół tuzina osób, łącznie z — ostatnio — dwiema kobietami, pisywało na tematy kryminalne. Najlepsze teksty bez wątpienia ukazywały się w „Bulletinie”, a najlepszym reporterem „Bulletinu” był Michael J. O’Hara. Był doskonały, mimo że większość pozostałych reporterów policyjnych, także te dwie kobiety, ukończyło studia dziennikarskie na takich uczelniach, jak Columbia czy Uniwersytet [Missouri.

Natomiast Mickey nie ukończył nawet college’u. Dokładniej mówiąc, nie ukończył żadnej szkoły średniej. Zaczął karierę jako chłopak do kopiowania w czasach, kiedy reporterzy tworzyli swoje historie na starych maszynach do pisania, a potem podnosili kartki nad głowy i krzyczeli: „Kopia!”, chłopak zaś do kopiowania brał je i zanosił na biurko działu miejskiego.

Ściśle rzecz biorąc, usunięto go ze szkoły średniej West Catholic w połowie przedostatniej klasy. Wykroczenia domniemane włączały napoje alkoholowe, papierosy, a poza tym wielebny John F. Dooley, dyrektor szkoły, twierdził, że posiada niepodważalny dowód na to, iż Michael J. O’Hara ma zakłady wśród kadry porządkowej i grona uczniowskiego w imieniu niejakiego Francisca Gutterma, który — co zostało prawnie potwierdzone — należał do najpopularniejszych bukmacherów południowo — zachodniej Filadelfii.

Zamiarem wielebnego Dooleya było nauczenie Mickeya dyscypliny i wskazanie istnienia kary za grzechy, chciał więc wygnać go, okrytego wstydem, ze szkolnej społeczności na, powiedzmy, trzy tygodnie, później zaś zamierzał pozwolić na powrót skarconemu i skruszonemu.

Tyle że następnego dnia po „usunięciu” Mickey dostrzegł niepozorne ogłoszenie, napisane odręcznym, nieco koślawym pismem i przypięte pinezkami do drzwi siedziby gazety „Philadelphia Daily News”, która wówczas mieściła się w ruderze na Arch Street, niedaleko rzeki Schuylkill. Anons głosił po prostu: POSZUKIWANY CHŁOPAK DO KOPIOWANIA.

O’Hara nie miał wówczas zielonego pojęcia, kim jest chłopak do, kopiowania i czego się od niego oczekuje, wierzył jednak, że takie zajęcie nie może być ani trochę gorsze od innych możliwości, takich jak na przykład stanowisko „chłopca od towarów” w supermarkecie Acme albo posada gońca gdzieś. Wszedł zatem do środka, wspiął się na piętro I złożył podanie w dziale kadr.

James T. „Spike” Dolan, redaktor działu miejskiego w „Daily News”, dostrzegł w młodym Mickeyu pokrewną duszę i natychmiast go przyjął. A O’Hara już w kilka godzin zrozumiał, że znalazł swoje miejsce w życiu. Nigdy nie wrócił do szkoły West Catholic, co wszakże nie przeszkodziło mu wiele lat później, udzielając wywiadu reporterowi „Philadelphia Magazine”, oświadczyć, że zdolności pisarskie zawdzięcza swojej starej szkole, w szczególności zaś nauczycielowi łaciny, której musiał się uczyć niemal przez trzy lata. A wywiadu tego udzielił z okazji otrzymania nagrody Pulitzera za dziennikarstwo dochodzeniowe. Seria artykułów, które napisał, dotyczyła różnych matactw, łącznie z oszustwami w systemie poręczeń sądowych.

Mickey nie tylko uważał się za najlepszego policyjnego reportera w mieście, twierdził także, że ma jednego z najlepszych istniejących agentów. I tyle. Właściwie nie czuł się z tym faktem dobrze, ponieważ kilka elementów nie pasowało do układanki. Po pierwsze, pracujący dla dzienników reporterzy raczej nie miewają agentów. Agentów mają gwiazdy filmu i sportu, osobowości telewizyjne, ale nie policyjni reporterzy gazet dziennych.

Reporterzy policyjni nie zawierają kontraktów, aby świadczyć usługi zawodowe. Reporterów policyjnych zatrudnia wedle swego uznania redaktor działu miejskiego i wylatują oni, jeśli tak się temu redaktorowi spodoba albo jeżeli go zdenerwują. Mickey, którego w trakcie kariery dziennikarskiej zwolniono co najmniej raz z każdej filadelfijskiej gazety, a także z „Baltimore Sun” i „Washington Post”, wiedział o tym z doświadczenia. Poza tym, reporterzy policyjni nie zarabiają takich pieniędzy, jakie jego agent obiecał mu załatwić, mówiąc, że w przeciwnym razie O’Hara może go kopnąć w tyłek na skrzyżowaniu ulic Broad i Market w samo południe.

Jak doszło do tej sytuacji? Casimir „Byk” Bolinski przyjechał do miasta miesiąc wcześniej i Mickey poszedł spotkać się z nim w Warwick. Mickey i Byk znali się bardzo długo, od trzeciej klasy szkoły parafialnej Świętego Stefana, która znajduje się na skrzyżowaniu ulic Dziesiątej i Butler, czyli w miejscu, gdzie Roosevelt Boulevard przechodzi w Northeast Extension. Od czasów, gdy O’Hara nazywał Byka „Casimirem”, a Byk mówił do niego „Michaelu”.

Siostra Maria Magdalena, przełożona szkoły Świętego Stefana, wiele wiedziała o przezwiskach. Imię to coś, co otrzymujesz podczas chrztu, a ponieważ chrzest jest sakramentem, czyli obrządkiem uświęconym przez Boga, używasz imienia otrzymanego na chrzcie, a nie takiego, jakie ci się podoba. Swoje teologiczne poglądy siostra Maria Magdalena narzucała podopiecznym za pomocą długiej, wzmocnionej metalem linijki, którą stale nosiła ze sobą i której używała albo jako pręta do poganiania bydła, czyli dźgając małych grzeszników w żebra, albo jak szpicruty, to znaczy smagając energicznie po dziecięcych pośladkach.

Casimir Bolinski uczył się dłużej niż Michael J. O’Hara. Ukończył szkołę średnią West Catholic w dużym stopniu dlatego, że kiedy wielebny Dooley przyłapał Mickeya z kieszenią pełną świstków z liczbami dla Frankiego Gut Gutterma, O’Hara nie zdradził nazwiska swojego wspólnika w tym nielegalnym i niemoralnym przedsięwzięciu.

Bolinski podjął później naukę w Notre Damę, gdzie grał w ataku, a następnie rozpoczął szesnastoletnią karierę zawodową w Green Bay Packers, którą zakończyła rozmowa żony Byka z chirurgiem i ordynatorem oddziału ortopedycznego w Medical College University of Illinois. Lekarz ów poinformował panią Bolinski, że jeśli nie uda jej się zniechęcić męża do gry w futbol, powinna zacząć szukać wózka inwalidzkiego, na którym posadzi męża. I będzie go pchała do końca jego życia.

Właśnie wtedy, wkrótce po smutnej konferencji prasowej, na której Byk Bolinski pożegnał się ze sportem zawodowym, wypłynął jego sekret, starannie ukrywany przed kolegami z drużyny, trenerami i zarządem Green Bay Packers. Byk był bowiem również Casimirem J. Bolinskim, doktorem prawa (cum laude*), absolwentem uniwersytetu południowej Kalifornii, który miał uprawnienia adwokackie w stanach Kalifornia, Pensylwania, Wisconsin, Illinois oraz w Nowym Jorku; mógł też stawać przed Sądem Najwyższym Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Byk Bolinski nie spędzał — jak powszechnie uważano — wolnego od rozgrywek okresu na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie rzekomo przesiadywał na plaży, popijając piwko i uprawiając małżeński seks. A pani Antoinette Bolinski nie była — jak sądziła większość osób związanych z Packersami — głupiutką laleczką o niezłych cyckach, dobrą żoną, która jakoby trzymała Byka na bardzo krótkiej smyczy.

Antoinette Bolinski, gdy poznała męża, pracowała jako nauczycielka. Dość niechętnie towarzyszyła właśnie grupie szóstoklasistów na wycieczce, podczas której mieli obejrzeć wiosenny trening Packersów. Miała w tym okresie zdanie, że futbol zawodowy jest rodzajem powtórki z pewnych rzymskich dyscyplin, krwawym sportem o nielicznych — jeśli w ogóle — wartościach społecznych.

Gdy po raz pierwszy zobaczyła Casimira, właśnie zablokował biegnącego gracza tak energicznie i umiejętnie, że trzej mężczyźni klęknęli wokół tamtego i cucili go, sprawdzając przy okazji, czy nieszczęśnik ma całe wszystkie kości. Casimir zdjął kask, stał w miejscu i patrzył, żując coś, co — jak dziewczyna szybko się dowiedziała — było mentolowym tytoniem do żucia Old Mule.

Antoinette nigdy przedtem w całym swoim (dwudziesto — trzyletnim) życiu nie widziała w oczach żadnego mężczyzny takiego współczucia i wrażliwości ani nie doświadczyła takiej emocjonalnej reakcji jak ta, którą przeżyła, gdy Casimir spojrzał na nią, wypluł tytoń, uśmiechnął się nieśmiało, mrugnął i powiedział: „Hej, mała!”.

Kiedy dwa miesiące później państwo Bolinski wrócili ze swojego trzydniowego miodowego „miesiąca”, spędzonego w chicagowskim hotelu Conrad Hilton, Casimir — zamiast mentolowego tytoniu do żucia Old Mule — ssał odświeżające miętówki i już myślał o swojej, a raczej ich obojga, przyszłości, która wcześniej, zanim poznał Antoinette, jawiła mu się dość mgliście. Do tej pory Bolinski sądził bowiem po prostu, że po zakończonej karierze futbolisty może podejmie pracę trenera, a może kupi bar z grillem albo coś w tym stylu.

Dwa dni po tym, jak przedstawiciele zarządu Green Bay Packers stanęli przed kamerami telewizyjnymi wszystkich trzech sieci i na oczach widzów wręczyli Bykowi Bolinskiemu wodoszczelnego złotego roleksa, komplet kijów do golfa oraz kabriolet marki Buick, a także oświadczyli, że numer, który Casimir nosił tak dumnie na swojej koszulce przez szesnaście lat, zostanie wycofany, otrzymali list na opatrzonym znakami wodnymi papierze z papeterii firmy adwokackiej Heidenheimer & Bolinski, reprezentującej sportowców Stanleya Wozniskiego, Franklina D.R. Marshalla oraz Ezrę J. Houghtona. W liście tym firma prosi, aby w najbliższych renegocjacjach kontraktów tych futbolistów i innych kwestiach kontaktować się bezpośrednio z panem Bolinskim.

Później w telewizji pojawił się legendarny wywiad z obrońcą F.D.R. Marshallem i rozgrywającym EJ. Houghtonem. W trakcie wywiadu Marshall oświadczył, że jeśli ci… [biiip] …Packersi nie potraktują poważnie Byka, on, Franklin D.R. Marshall, może ten… [biiip]… futbol… wy[biiip] na drzewo. W tym momencie zbeształ go Houghton, mówiąc: „Zamknij się, F.D.R., nie możesz mówić takich paskudnych rzeczy w… [biiip] …telewizorze”.

A zatem Mickey O’Hara był od samego początku świadom, że Byk nie tylko potrafi załatwiać świetne kontrakty dawnym kolegom z drużyny, lecz właściwie — w ciągu kilku lat — stał się najlepszym agentem sportowym w branży, a przy okazji nieźle dzięki temu zarabiał.

Jednak póki Byk nie przyjechał do miasta, nie spotkał S1ę z Mickeyem w Warwick, a później nie wypuścił się wraz z nim na południe Filadelfii po jakąś prawdziwą domową włoską kiełbasę i naprawdę świetną lasagnę, O’Hara nawet nie marzył, że kariera Bolinskiego może mieć cokolwiek wspólnego z nim samym.

Włącz ten pieprzony klimatyzator, Michaelu, dobra?

powiedział Byk do Mickeya, kiedy znajdowali się nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od hotelu Warwick.

Jest zepsuty — odburknął O’Hara.

Po co właściwie jeździsz tym szmelcem, jeśli mogę spytać? — W tym momencie Byk rozejrzał się po aucie i podgrzał temat. — Jezu, to jest naprawdę pieprzony szmelc, Michaelu.

Chrzań się, Casimirze. To niezawodny wóz. I jest spłacony.

Zawsze byłeś sknerą — odparł Byk. — Życie nie jest próbą, Michaelu. Wyjdź ze swojej skorupy i kup jakieś przyzwoite cztery kółka. Na pewno stać cię na nowy samochód, na litość boską! Przecież nawet nie jesteś żonaty.

Aha! — prychnął Mickey. — Więc o to chodzi!

Ile ci płacą?

O’Hara podał mu sumę i Byk parsknął śmiechem, po czym oświadczył: „Bzdury opowiadasz”, jednak Mickey upierał się, że mówi prawdę.

Wierz mi, Casimirze. Dokładnie tyle zarabiam.

Niech mnie szlag, pewnie rzeczywiście nie zalewasz — mruknął Byk, szczerze zaskoczony. A po chwili dodał gniewnie: — Co za marne sukinsyny!

Nie minęły trzy dni i wydawca gazety „Bulletin” otrzymał napisany na papeterii Heidenheimer & Bolinski list, w którym oznajmiano, że ponieważ wstępne negocjacje nie doprowadziły do porozumienia w kwestii zadowalającego wynagrodzenia za zawodowe usługi pana Michaela J. O’Hary, strony nie mogą zawrzeć końcowego kontraktu, a pan O’Hara jest zmuszony, w trybie natychmiastowym, wstrzymać świadczenie swoich profesjonalnych usług.

Kiedy Mickey usłyszał, że Byk przez „zadowalające wynagrodzenie” rozumie siedemset pięćdziesiąt dolarów tygodniowo plus wszystkie uzasadnione i konieczne wydatki, zaczął podejrzewać, że wbrew swej reputacji świetnego menedżera Bolinski nie ma pojęcia o niczym, poza profesjonalnym sportem — innymi słowy, w ogóle się nie zna na biznesie prasowym. Do tamtej wszak pory Mickey dostawał tygodniowo trzysta dwanaście dolarów i pięćdziesiąt centów, plus sześć centów za każdy kilometr przejechany własnym samochodem.

Zaufaj mi, Michaelu — zapewnił go Byk. — Wiem, co robię.

To było, cholera, prawie miesiąc temu i od tego dnia „Bulletin” ani razu nijak nie zareagował.

Atrakcyjna recepcjonistka z ubiegłej nocy, dziś z włosami uczesanymi w coś na kształt koka, znów stała za marmurową ladą w holu hotelu Bellevue–Stratford.

O co w tym wszystkim chodzi, do diabła?! — zadumał się Mickey. — Ile godzin te gnojki każą jej pracować, na litość boską?”.

Tym razem nie było kolejki do recepcji i dziewczyna szybko dostrzegła O’Harę, przechodzącego korytarzem. Mickey uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.

Dzień dobry, panie O’Hara — zagaiła.

Proszę mi mówić Mickey.

Państwo Bolinski są u siebie —, panie O’Hara. Jeśli podniesie pan słuchawkę, telefonistka pana połączy.

Gdybym chciał rozmawiać z nim przez telefon — odparował Mickey — mógłbym zadzwonić z domu. Chcę się z nim widzieć.

W takim razie będę musiała pana zaanonsować — oznajmiła atrakcyjna recepcjonistka. Jej ładne wargi wydęły się w niechętnym uśmiechu.

Uczesała pani włosy w kok — zauważył.

Pracowałam przez całą noc — wyjaśniła.

Dlaczego?

Moja zmienniczka po prostu się nie pojawiła — odrzekła dziewczyna.

Jezu! Nie zadzwoniła ani nic?

Nie dała znaku życia — mruknęła.

I nawet na chwilę się pani nie zdrzemnęła?

Smutno potrząsnęła głową.

Zupełnie tego po pani nie widać — wyrzucił z siebie O’Hara.

Zarumieniła się i posłała mu nieśmiały uśmiech, po czym podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer pokoju Byka tak cicho, że Mickey ledwie słyszał odgłos.

Telefon zadzwonił dobre kilka razy, zanim odebrała go żona Byka.

Dzień dobry, pani Bolinski — powiedziała recepcjonistka. — Mówi Travis z recepcji. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam państwu. Jest tutaj pan O’Hara…

Travis, hmm? Całkiem przyjemne nazwisko”.

Więc mogę go skierować do państwa? — spytała w słuchawkę recepcjonistka, zerkając na Mickeya. — Dziękuję, proszę pani — zakończyła rozmowę i rozłączyła się. — Panie O’Hara — zwróciła się do Mickeya — pan Bolinski mieszka w apartamencie Theodore’a Roosevelta. Dziesiąte piętro, po wyjściu z windy proszę skręcić w prawo.

Dziękuję pani.

Cała przyjemność po mojej stronie.

Mickey odwrócił się i ruszył ku rzędowi wind. W pewnej chwili spojrzał przez ramię na dziewczynę.

Niech się pani prześpi — polecił. — Koniecznie.

Jego uwaga zaskoczyła recepcjonistkę na tyle, że panna Travis zaniemówiła, a Mickey pomyślał, że ilekroć mówi coś „właściwego” kobiecie, która mu się podoba, wypada na równi z Jackiem Gleasonem w serialowej roli kierowcy autobusu. Albo może z markizem de Sade.

Dziewczyna jednak znów się uśmiechnęła.

Dziękuję — powiedziała. — Postaram się. Lada chwila prawdopodobnie ktoś mnie zastąpi.

O’Hara kiwnął jej głową i poszedł do windy. Kiedy wsiadł do środka, jeszcze raz się odwrócił i popatrzył na pannę Travis. Przyglądała mu się i — zanim drzwi windy się zamknęły — pomachała mu.

To nic, cholera, nie znaczy — ocenił w duchu. — Do tamtej starej baby o niebieskawych włosach też się uśmiechała ubiegłego wieczoru”.

Bez problemu znalazł apartament Theodore’a Roosevelta. Drzwi były uchylone, a z wnętrza docierał głos Antoinette. Mickey zastukał do drzwi i otworzył je pchnięciem.

Antoinette siedziała na jednej z dwóch kanap przed kominkiem w fantazyjnym płaszczu kąpielowym; nogi schowała pod pośladki. Rozmawiała przez telefon, więc gestem zaprosiła go do pokoju, po czym zakryła mikrofon dłonią.

Wejdź, wejdź, Michaelu — rzuciła. — Casimir bierze prysznic.

To powiedziawszy, wróciła do przerwanej rozmowy. O’Hara domyślił się, że rozmawia ze swoją matką oraz przynajmniej z jednym ze swoich i Bolinskiego dzieci.

W tym momencie do pokoju wszedł Byk w samym ręczniku, który obwiązał sobie wokół talii. Talię mężczyzna miał szeroką, a ręcznik był średniej wielkości, toteż ledwie skrywał męskość Casimira.

Nie mogę znaleźć moich zębów, kochanie — wyseplenił.

Pani Bolinski znów przykryła mikrofon.

Są w tym niebieskim słoiczku, który kupiłam ci w Vegas — poinformowała męża.

Wrócę do ciebie za sekundkę, Michaelu — mruknął Byk. — Strasznie wcześnie przyszedłeś — dodał.

Gdy wychodził z salonu, O’Hara zobaczył na plecach przyjaciela oraz na tylnej części obu ud, szczególnie nad stawem kolanowym, liczne blizny pooperacyjne.

Pa, pa, kochanie, cmok, cmok — zaszczebiotała do telefonu Antoinette, po czym odłożyła słuchawkę. — Zostawiliśmy dzieci z moją matką — wyjaśniła Mickeyowi. — Postanowiliśmy z Casimirem spędzać więcej czasu we dwoje. No i dlatego przyjechałam tu z nim.

Dobry pomysł — pochwalił O’Hara.

Nie wiedziałam, że przylecimy do Filadelfii — ciągnęła Antoinette. — Odkryłam to dopiero na lotnisku.

Mickey zastanowił się, czy kobieta mu się przypadkiem nie skarży, więc zamiast cokolwiek powiedzieć, jedynie posłał jej uśmiech.

A jak się miewa twoja matka, Michaelu? — spytała Antoinette.

Jadłem z nią wczoraj kolację.

To miło — odparła kobieta, potem znowu podniosła słuchawkę, wykręciła numer, przedstawiła się jako pani Bolinski i poprosiła o przyniesienie śniadania.

Byk wrócił do pokoju, tym razem w koszuli i spodniach. Idąc, równocześnie przypinał szelki.

Kazałem im się zjawić o dziesiątej — oznajmił. Nie seplenił już ani nie mamrotał, najwyraźniej sztuczna szczęka pasowała idealnie. — Będziemy więc mieli dość czasu na zjedzenie śniadania. Jak się miewa twoja matka?

Jadłem z nią wczoraj kolację. Kto ma przyjść o dziesiątej?

Czy ona nadal uważa, że wszyscy wokół ją naciągają?

Tak, o ile nie uprawiają… seksu — przyznał Mickey.

Kto przychodzi o dziesiątej? — powtórzył.

A jak sądzisz? — odparował Bolinski. — Powiedziałem im, że mamy dość i przestajemy się z nimi opieprzać.

Och, panuj trochę nad językiem — zbeształa go żona.

Wśród was jest kobieta.

Wybacz, kochanie — ukorzył się Byk. W jego głosie pobrzmiewała prawdziwa skrucha. — Nie ma kawy?

W sypialni na stoliczku na kółkach — odrzekła Antoinette.

Bolinski wrócił do sypialni, a wyszedł z niej, pchając stoliczek barowy, na którym stał dzbanek z kawą i zastawa. Nalał filiżankę i podał ją Mickeyowi, po czym obsłużył siebie.

A ja? Jestem twoim zdaniem przezroczysta? — warknęła żona.

Myślałem, że piłaś już kawę — odciął się Byk.

Piłam, ale i tak powinieneś spytać.. — Chcesz filiżankę kawy czy nie?

Nie, dziękuję, muszę iść się ubrać — oznajmiła ostro i opuściła pomieszczenie.

Jest trochę wkurzona — zauważył Bolinski. — Nie wiedziała, że lecę tutaj. Sądziła, że wybieram się do Palm Beach.

Palm Beach?

Lenny Moskowitz żeni się z Marthą Bethune — wyjaśnił Byk. — Miałem wziąć udział w podpisaniu intercyzy.

Mickey znał Lenny’ego Moskowitza. A może raczej słyszał o nim. To był prawie najdroższy zawodnik w całej lidze amerykańskiej.

Kim jest ta Martha… jak jej tam?

Długonoga blondynka z cudownym biustem — rozmarzył się Byk. — W dodatku dziewczyna niemal dorównuje wzrostem Lenny’emu. Jej rodzina wytwarza pokrywy na piasty.

Co wytwarzają?

Pokrywy na piasty. Nie masz samochodu czy co? Mają kupę szmalu i boją się, że Lenny poślubia ich córeczkę dla kasy. Jezu, załatwiłem mu przecież pięć wielkich kontraktów na trzy lata. Facet nie potrzebuje, forsy od żadnej laski.

Mickey uśmiechnął się niepewnie, ponieważ ponownie pomyślał o ogromnej różnicy, jaka dzieli negocjacje w sprawie kontraktu zawodowego gracza, „prawie najdroższego zawodnika w całej lidze amerykańskiej”, od rozmów na temat pracy zwyczajnego reportera policyjnego pisującego dla „Philadelphia Bulletin”.

Kilka minut później zjawili się dwaj kelnerzy z wózkiem na kółkach i składanym stolikiem, na którym rozstawili śniadanie.

Mówiłem ci, zdaje mi się — powiedział Byk, nakładając sobie jedzenie na talerz — że na Zachodnim Wybrzeżu nie można dostać ani szynki Taylor, ani scrapple! Scrapple, czyli mielonkę z wieprzowych półproduktów, którą prawdopodobnie sprowadzili do wschodniej Pensylwanii Holendrzy (a właściwie mieszkańcy księstwa Hesji), nazywano czasami „bekonem biedoty”.

Tak, mówiłeś mi — mruknął Mickey. — Jak sądzisz, Casimirze, na czym stoimy?

Co masz na myśli, mówiąc „stoimy”? Och, chodzi ci o tych drani z „Bulletinu”?

Tak — odparł O’Hara, kiedy Antoinette wróciła do pokoju, a jej małżonek wstał i grzecznie podsunął krzesło.

Dziękuję, kochany — powiedziała kobieta. — Czy Casimir ci wspomniał, Michaelu, że na Zachodnim Wybrzeżu nie ma ani szynki Taylor, ani scrapple!

Mógłbym wam trochę wysłać, jeśli chcecie — zaoferował się Mickey.

Pewnie zepsułaby się jeszcze przed opuszczeniem budynku urzędu pocztowego — rzucił Byk. — Chociaż to jest jakaś myśl, Michaelu — dodał.

Przed poznaniem Casimira — zauważyła Antoinette — w ogóle nie słyszałam o żadnym z tych przysmaków, ale teraz tak samo szaleję na ich punkcie jak on.

Casimir miał mi właśnie powiedzieć, jak w jego opinii stoimy w sprawie z „Bulletinem” — wtrącił Mickey.

Może mógłbyś nam przysłać te produkty ekspresem albo jakoś — zignorował jego niepokoje Byk. — Gdybyśmy nie jechali stąd na Florydę, zapakowałbym sobie do walizki dwie duże szynki Taylor i kilogram scrapple. Ale zapewne i tak wszystko by się prawdopodobnie zepsuło, zanim dotarlibyśmy do domu.

Jasne, że tak — zgodziła się z nim żona. — Zrobiłoby się ciepłe i tłuste. I usmarowałoby nam wszystkie ubrania.

Więc jak, twoim zdaniem, wyglądają nasze szanse z ludźmi z „Bulletinu”? — naciskał Mickey nieco żałosnym tonem.

Och, odnoszę wrażenie, że nieszczególnie wierzysz w mojego Casimira, Michaelu — wytknęła mu Antoinette.

Nie bądź głupia — odwarknął O ‘Hara.

Jeśli wyślesz szynkę pocztą lotniczą, przesyłka dojdzie na Wybrzeże prawdopodobnie w dwa dni — dumał głośno Bolinski. — Co, do diabła!? Chyba warto spróbować.

Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął plik banknotów, spiętych złotym spinaczem z symbolem dolara. Wyciągnął z pliku pięćdziesięciodolarówkę i wręczył ją Mickeyowi.

Dwie duże szynki Taylor — oświadczył zamyślonym tonem — no i… Ile?… Ze dwa kilo scrapple. Zastanawiam się, czy da się to zamrozić.

Prawdopodobnie nie. — Antoinette pokręciła głową.

Gdyby można je było mrozić, znaleźlibyśmy paczuszki w dziale mrożonek w supermarkecie.

Co tam, do cholery, i tak spróbujemy. Nigdy niczego nie osiągniesz, jeśli nie zaryzykujesz, zgadza się, Michaelu?

Tak.



Cztery


Kancelarię firmy prawniczej Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester ulokowano w budynku Philadelphia Sa — vings Fund Society na skrzyżowaniu ulic Dwunastej i Market, na wschód od Broad Street. Miejsce było dogodne zarówno ze względu na bliskość sądu federalnego, jak i dzielnicy finansowej. Biura zajmowały całe jedenaste piętro i część dziesiątego.

Gabinety dwóch partnerów — założycieli firmy, Brewstera Cortlanda Payne’a II i pułkownika J. Dunlopa Mawsona, wraz z salą konferencyjną dyrekcji oraz biurem pani Irene Craig, którą nazywano obecnie kierowniczką sekretariatu i która od samego początku obsługiwała obu panów, zajmowały całą wschodnią ścianę jedenastego piętra. Biuro pani Craig mieściło się pośrodku, narożny gabinet pułkownika Mawsona — po prawej, a gabinet pana Payne’a — po lewej.

Chociaż wiedzieli o tym jedynie pułkownik Mawson i Brew Payne (oraz oczywiście sama pani Craig), roczne wynagrodzenie kierowniczki sekretariatu było wyższe niż któregokolwiek z dwudziestu jeden młodszych wspólników firmy. Oprócz hojnej pensji pani Craig otrzymywała również dywidendy z akcji, których była szczęśliwą posiadaczką.

Chociaż jej biurko było zastawione najnowszym sprzętem biurowym, odpowiednim dla doświadczonej sekretarki prawnej, kobieta od dawna nie napisała na maszynie żadnego listu czy streszczenia sprawy. Irene Craig miała bowiem troje asystentów, dwie kobiety i mężczyznę, wykonujących takie uciążliwe obowiązki, jak dyktowanie, pisanie na maszynie i tym podobne.

Funkcja pani Craig, jak zgodnie uważali ona sama, pułkownik Mawson i Brew Payne, polegała przede wszystkim na kontrolowaniu wykorzystania czasu obu szefów. Prawnikom przecież płaci się właśnie za ich czas, jest on zatem zasobem ograniczonym. Pułkownik Mawson i Brew Payne zazwyczaj spierali się ze sobą w każdej kwestii, obaj wszakże jednomyślnie przyznawali, że pani Craig wspaniale wypełnia swą funkcję.

Z tego też względu Brewstera C. Payne’a nigdy nie drażnił widok pani Craig wchodzącej do jego biura. Kobieta dobrze wiedziała, co jej szef robi (a przeglądał właśnie przydługi opis sprawy związanej z dość skomplikowaną katastrofą morską i nie życzył sobie, by mu przeszkadzano, chyba że chodziłoby o kwestie najwyższej wagi, które nie mogły czekać). Pani Craig miała właśnie coś ważnego, co naprawdę wymagało jego uwagi.

Brewster Cortland Payne II był wysokim, szczupłym pięćdziesięciolatkiem o dostojnym wyglądzie. Miał ostre rysy i krótko przycięte, siwe włosy. Siedział na krześle o wysokim oparciu, obitym niebieską skórą, odchylony w tył, skrzyżowane nogi zaś ułożył na parapecie pod oknem, z którego rozciągał się widok na most Benjamina Franklina i na Camden w stanie New Jersey. Marynarka świeżo wyprasowanego sztruksowego garnituru — prawnika wisiała na jednym z dwóch krzeseł z niebieskiej skóry marki Charles Eames, które stały przodem do biurka. Kołnierzyk koszuli Payne’a był rozpięty, a pasiasty krawat poluźniony; rękawy koszuli podwinął sobie aż do łokci. Wyraźnie nie spodziewał się nikogo w swoim biurze — ani klienta, ani przedstawiciela personelu.

Pewnie budynek się pali — zagaił adwokat na widok Irene Craig — i trzymasz dla mnie drzwi ostatniej windy?

Wie pan doskonale — odparła z uśmiechem — że gdy się pali, należy się ewakuować schodami.

Och, trafna uwaga, jak mogłem o tym nie pomyśleć — Mruknął wesoło Payne.

Strasznie mi przykro, że muszę panu przeszkodzić — jęknęła pani Craig.

Ale?

Martha Peebles jest w poczekalni.

Brewster C. Payne II uniósł brwi, sugerując w ten sposób, że nie ma najmniejszego pojęcia, kim jest Martha Peebles.

Tamaqua Mining — podsunęła Irene Craig.

Och — skojarzył Brewster C. Payne. — Przyszła do nas z panem Fosterem?

Tak.

Jednym z czynników, które sprawiły, że rada nadzorcza firmy Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester wystąpiła do spółki cywilnej Jamesa Whitelawa Fostera z ofertą „niemal pełnego” partnerstwa, była chęć wniesienia do spółki przez Fostera firmy Tamaqua Mining Company SA, korporacji posiadającej rozległe tereny i udziały w kopalniach północno–wschodniej Pensylwanii w pobliżu, zgodnie z nazwą przedsiębiorstwa, miejscowości Tamaqua, czyli w samym sercu regionu antracytowego.

I zapewne pan Foster jest nieosiągalny? — spytał Payne.

Jest w Waszyngtonie — wyjaśniła Irene. — Kobieta wygląda na dość zdenerwowaną. Została okradziona.

Okradziona?

Tak. Sądzę, że powinien pan z nią pomówić.

A gdzie jest pułkownik? — zapytał Payne.

Gdyby był w kancelarii, nie fatygowałabym pana — odparowała. Brewster nie potrafił powiedzieć, czy pani Craig jest na niego zła, czy też stara się go oszczędzić. — Spotyka się z Bykiem Bolinskim.

Z kim?

To światowej sławy… tenisista chyba — odrzekła złośliwie Irene Craig.

Hmm, zupełnie go nie kojarzę — stwierdził po chwili zadumy Payne.

O Boże. — Kobieta zaśmiała się z irytacją. — Byk Bolinski — powtórzyła głośno i wyraźnie — grał w Green Bay Packers na pozycji tacklera. Naprawdę nigdy pan o nim nie słyszał, co?

Nie, niestety nie słyszałem — przyznał Payne. — I czuję się z tego powodu coraz gorzej, Irene.

Pułkownik przebywa w każdym razie w Belłevue — Stratford z Bykiem, który już ukończył karierę, jest obecnie prawnikiem i reprezentuje pewnego reportera. Negocjują kontrakt z „Bulletinem”.

Dlaczego tam pojechał? — zadumał się prawnik. Był zaskoczony i głośno myślał. Sprawami prawnymi „Philadelphia Bulletin” zajmował się ich wspólnik, Kenneth L. McAdoo.

Ponieważ chciał się spotkać z Bykiem — wyjaśniła Irene Craig.

Chyba zaczynam rozumieć — stwierdził Payne. — I sądzisz, że powinienem rozmawiać z tą panią… Jak ona się nazywa?

Peebles — odparła Craig. — Martha Peebles.

W porządku — zgodził się adwokat. — Daj mi minutę, a później ją przyjmę.

Myślę, że pan powinien — mruknęła pani Craig, po czym wyszła z biura.

Cholera — zaklął Brewster C. Payne. Wsunął grube akta leżące na jego kolanach, wraz z notatkami, które zrobił, do dolnej prawej szuflady biurka. Później wstał, odwinął rękawy koszuli, zapiął mankiety, kołnierzyk, podciągnął krawat i włożył marynarkę.

Następnie podszedł do dwuskrzydłowych drzwi i otworzył je.

Młoda kobieta (Payne oceniał ją na trzydzieści, może trzydzieści dwa lub trzy lata) popatrzyła wprost na niego. Była ubrana prosto, lecz z gustem, jasnobrązowe włosy nosiła obcięte modnie i krótko. Na rękach miała krótkie, białe rękawiczki. Była niemal, choć nie do końca, atrakcyjna.

Brewster C. Payne bezwiednie nazwał ją w myślach damą. W tej samej chwili uświadomił sobie, że pani Peebles wraz z bratem posiada w zasadzie wszystkie akcje Tamaqua Mining, które to akcje warte były obecnie pomiędzy dwudziestoma i dwudziestoma pięcioma milionami dolarów.

Nic dziwnego, że Irene zasugerowała mi rozmowę z tą babką”.

Pani Peebles, nazywam się Brewster Payne. Ogromnie mi przykro, że musiała pani czekać. Proszę, może pani wejdzie?

Martha Peebles uśmiechnęła się, wstała i weszła za nim do biura. Payne poczuł zapach jej perfum. Nie znał nazwy, lecz miał pewność, że jego żona używa tych samych.

Mogę pani zaproponować filiżankę kawy? — spytał.

A może woli pani herbatę?

Bardzo chętnie się napiję — odparła Martha Peebles.

Poproszę o kawę.

Payne zerknął na Irene Craig i zrozumiał, że usłyszała. Pchnięciem zamknął drzwi swojego gabinetu i zaprowadził Marthę Peebles na kanapę pod ścianą. Sam usiadł w fotelu, Jego i gościa dzieliła teraz wyposażona w szuflady długa ława z drewna tekowego.

Bardzo mi przykro, że nie ma tutaj pana Fostera — stwierdził Payne. — Musiał pojechać do Waszyngtonu.

Bardzo uprzejmie z pana strony, że zechciał się pan ze mną zobaczyć — odpowiedziała kobieta. — Jestem panu ogromnie wdzięczna.

Och, cała przyjemność po mojej stronie, pani Peebles. A zatem… Jak mogę pani pomóc?

No cóż — odparła. — Zostałam okradziona… a poza tym…

Pani Peebles, zanim przejdziemy dalej… Czy mógłbym włączyć dyktafon? Czasami bardzo się przydaje…

Dyktafon? — przerwała mu.

Tak, dokonane nagrania bywają później często bardzo przydatne — tłumaczył cierpliwie.

Przyjrzała mu się podejrzliwie, nie zaprotestowała jednak.

Skoro uważa pan, że to nam pomoże, oczywiście, proszę nagrywać.

Payne czubkiem buta wcisnął przycisk pod ławą.

Twierdzi pani zatem, że została okradziona?

Sądziłam, że chce pan rejestrować naszą rozmowę — zauważyła Martha Peebles prawie wyzywającym tonem.

Rejestruję ją — wyjaśnił. — Właśnie włączyłem urządzenie. Przycisk znajduje się pod ławą, a dyktafon stoi w tym małym pudełku, o tutaj.

Och, naprawdę? — spytała kobieta, zaglądając najpierw do pudełka, a potem pod ławę. — Całkiem zmyślnie!

Mówiła więc pani, że została okradziona?

Czyli że mógłby go pan włączyć, nie pytając klienta o zgodę? Czy tak? — ciągnęła Martha Peebles. — Nie wpadłabym na to, gdyby pan…

To byłoby nieetyczne — przerwał jej. — Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.

Ale mógłby pan, prawda?

Tak, przypuszczam, że mógłbym — przyznał, zdając sobie sprawę, że przez tę kobietę poczuł się nieswojo. — Ale mówiła pani o kradzieży. Co się stało?

Rozległo się krótkie pukanie do drzwi i ze srebrnym serwisem do kawy wszedł Edward F. Joiner — drobny dwudziestokilkulatek o cichym głosie. Był jednym z sekretarzy podlegających Irene Craig. Joiner uśmiechnął się do Marthy Peebles, ona odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem, a wtedy mężczyzna postawił naczynia na ławie.

Obsłużymy się sami, Ed — powiedział Payne. — Dziękuję.

Martha Peebles piła czarną kawę. Na pączki ani na inne ciastka nawet nie zwróciła uwagi.

Proszę opowiedzieć o tej kradzieży — powtórzył adwokat.

W domu — odparła. — W Chestnut Hill.

Jak dokładnie się to zdarzyło? Ktoś się włamał?

Nie, jestem absolutnie pewna, że to nie był włamywacz — odrzekła. — Podejrzewam nawet, że wiem, o kogo chodzi.

Może zacznie pani od samego początku? — poprosił Payne.

Martha Peebles opowiedziała więc Brewsterowi Payne’owi, że dwa tygodnie wcześniej, a dokładniej mówiąc, dwa tygodnie plus jeden dzień temu, jej brat, Stephen, przyprawadził do domu młodego człowieka, którego niedawno poznał.

Wysoki, dość przystojny młodzieniec — dodała. — Nazywa się Walton Williams. Stephen powiedział, że Walton studiuje teatrologię na uniwersytecie stanu Pensylwania.

A pani brat interesuje się teatrem? — spytał ostrożnie Payne.

Myślę, że bardziej młodymi aktorami niż teatrem jako takim — odparła kobieta rzeczowo. W jej głosie nie było ani dezaprobaty, ani zakłopotania.

Rozumiem — bąknął.

No cóż, zostali na dole, w pokoju rekreacyjnym, a ja poszłam do siebie. A potem, nieco po północy, usłyszałam, że żegnają się na ganku, który znajduje się bezpośrednio pod moimi oknami.

I myśli pani, że ten młody Williams jest zamieszany we włamanie?

Nie mam co do tego cienia wątpliwości — zapewniła go.

Z czego wynika pani przekonanie?

Widziałam go — odparła.

Obawiam się, że nie nadążam za panią — wtrącił Payne.

No cóż, ubiegłego wieczoru, mniej więcej o dwudziestej trzydzieści zadzwonił ktoś do drzwi. Kąpałam się akurat więc zignorowałam…

Był jeszcze ktoś w domu? Pani brat? Służba?

Zatrudniamy pewną parę do pomocy — odparła. — Oboje jednak wychodzą około dziewiętnastej. A Stephena akurat nie było. Poleciał tego ranka do Paryża.

A więc była pani sama w domu?

Tak. Jednak ponieważ nikogo nie oczekiwałam, po prostu zignorowałam dzwonek.

Rozumiem. I co się wówczas zdarzyło?

Usłyszałam hałasy w mojej sypialni. Uchyliłam lekko drzwi i dotarł do mnie odgłos otwierania szuflad. Wyszłam z wanny, nałożyłam szlafrok i otworzyłam drzwi szerzej. Przy komodzie stał Walton Williams i przeglądał moje rzeczy.

Co pani wtedy zrobiła? — spytał Payne.

Ta młoda babeczka jest naprawdę głupia — pomyślał. — Mogła się przecież w ten sposób wpakować w poważne tarapaty, albo nawet zginąć z ręki włamywacza”.

Po chwili jednak zmienił w myślach słowo „głupia” na, naiwna”, „niedoświadczona” i „rozpieszczona”.

Spytałam go tylko, co niby tu robi — odparła Martha Peebles. — Popatrzył na mnie przez chwilę, wyraźnie zaskoczony, że ktoś jest w domu, po czym popędził do drzwi, zbiegł po schodach i opuścił mój dom.

I sądzi pani, że coś ukradł? — zapytał Payne.

Mam pewność, że ukradł parę rzeczy — odrzekła. — Wiem dokładnie, co zabrał. Wszystkie moje wartościowe szpilki, wisiorki i całą biżuterię mojej matki, jaka pozostała w domu.

A gdzie była pani matka, gdy to się stało? — naciskał adwokat.

Kobieta posłała mu spojrzenie zimne i nieprzyjemne, niemal obrażone.

Nasza matka odeszła w lutym — odparła. — Sądziłam, że wie pan o tym.

Przepraszam — mruknął. — Nie miałem pojęcia.

Większość jej kosztowności znajdowała się oczywiście w banku, ale kilka ładnych przedmiotów zostało w domu. Był tam nefrytowy naszyjnik… nefryt zatopiony w złocie… który kupiła w Dżakarcie, i ten Williams zabrał. Wiem, że zapłaciła za to cacko dziesięć tysięcy dolarów. Musiałam jej wtedy przesłać przekazem pieniądze.

Oczywiście wezwała pani policję? — spytał Payne.

Tak. Przyjechali bezzwłocznie, a ja przekazałam im opis przyjaciela Stephena i niekompletną listę… którą później uzupełniłam… wszystkiego, co zginęło. Pan Foster pomógł mi we wszystkim.

No cóż, cieszę się, że otrzymała pani pomoc — stwierdził adwokat. — Nie obrazi się pani, jeśli coś pani doradzę?

Przyszłam tutaj, ponieważ szukam porady — odwarknęła Martha Peebles.

Nie sądzę, by coś podobnego przydarzyło się pani jeszcze raz — powiedział. — Ale jeśli się zdarzy, naprawdę uważam, że nie powinna pani prowokować intruza. Najlepiej się ukryć i odczekać, aż włamywacz zabierze wszystko, po co przyszedł, a później odejdzie. Wówczas wychodzi pani z bezpiecznej kryjówki i dzwoni na policję.

To się już powtórzyło — wtrąciła niecierpliwie.

Co takiego?

W ostatnią niedzielę… to znaczy tydzień temu, nie wczoraj. Wyszłam do klubu Rosę Tree Hunt na przyjęcie…

Byłem tam — przerwał jej Payne. — Razem z żoną. I moim najstarszym synem.

— …A kiedy wróciłam do domu — kontynuowała kobieta, ignorując jego wtrącenie — weszłam z podjazdu do domu, usłyszałam odgłosy i kroki w bibliotece. W tym samym momencie on prawdopodobnie również usłyszał mnie… Jestem przekonana, że był to ten sam młody człowiek, przyjaciel Stephena, chociaż właściwie go nie widziałam, ponieważ wybiegł frontowymi drzwiami.

Nie stawiła więc mu pani tym razem czoła?

Nie, zadzwoniłam na policję z pokoju kredensowego.

I funkcjonariusze przyjechali?

Natychmiast — przyznała. — Przeszukali dom i znaleźli miejsce, przez które wszedł, czyli rozbitą szybę w szklarni, a ja do tej pory ustaliłam, jakie przedmioty zniknęły. Brakowało aparatu fotograficznego marki Leica Stephena… Nie wiem, dlaczego nie zabrał go do Francji, ale nie wziął go, widziałań1 aparat tego ranka… Zniknęły też dodatkowe obiektywy i lornetka taty… kilka innych rzeczy.

Pani Peebles — odezwał się prawnik. — Musi się pani pogodzić z nieprzyjemnym faktem, że prawdopodobnie nigdy nie odzyska pani skradzionych rzeczy. Jeśli jednak pan poster dobrze się troszczy o pani interesy, jestem przekonany, że ubezpieczenie pokryje wszelkie straty…

Nie dbam o ten aparat fotograficzny, panie Payne — oświadczyła. — Boję się raczej o swoje bezpieczeństwo.

Och, naprawdę nie sądzę, by ten osobnik, kimkolwiek był, wrócił po raz trzeci, pani PeebleS–Stwierdził adwokat. — Niemniej pewne środki ostrożności trzeba by…

Ależ on wrócił znów zeszłej nocy — przerwała mu. — Właśnie dlatego przyszłam tutaj.

Nie wiedziałem — przyznał się prawnik.

Teraz z kolei włamał się przez boczne drzwi — powiedziała. — Zresztą przeciął sobie rękę, raniąc się o szybę, którą rozbił. Na podłodze znalazłam krew. Tym razem ukradł egipski przedmiot z brązu. Tatko jeszcze jako młody mężczyzna kupił go w Kairze. Niewielki przedmiot, wysoki na dwadzieścia centymetrów. I kilka innych rzeczy osobistych.

Jakich na przykład?

Twarz kobiety pokrył rumieniec.

Przetrząsnął moją toaletkę — odparła cicho, w widoczny sposób zakłopotana. — Zabrał sporo mojej bielizny.

Rozumiem — zapewnił Payne.

Szczególnie — dodała, jawnie pokonując konsternację — ukradł całą moją czarną bieliznę: wszystkie staniki i majtki.

Tylko czarne? — zapytał adwokat, wściekły na siebie, że z trudem panuje nad uśmiechem. Wszystko, co mówiła mu ta kobieta, nie tylko miało dla niej wielkie znaczenie, lecz także najprawdopodobniej sugerowało grożące jej niebezpieczeństwo. Chociaż Payne miał wielką ochotę roześmiać się, słuchając opowieści o tym „aktorze”, młodzieńcu prawie na Pewno pełnym wdzięku, uciekającym z czarną bielizną młodej kobiety, doskonale wiedział, że sytuacja wcale nie jest zabawna.

Tak, tylko czarne — przyznała pani Peebles.

No cóż, pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to założenie systemu bezpieczeństwa…

Mamy alarm firmy Acme Security, odkąd tatko zbudował dom — przerwała. — Do tej pory sądziłam, że dobrze nas chroni. Najwyraźniej jednak przeklęty system alarmowy w ogóle nie działa!

Może powinna pani zadzwonić do tej firmy? — podsunął Payne. — Niech przyjadą i sprawdzą wszystko.

Już to zrobiłam. — Pokręciła smutno głową. — Stwierdzili, że alarm działa świetnie. Więc pomyślałam sobie, że młodzieńcy w typie tego przyjaciela Stephena znają się na takich systemach i potrafią je wyłączyć albo zablokować. A Acme Security po prostu nie chce się przyznać, że to możliwe.

Dziewczyna prawdopodobnie ma rację”.

Inna możliwość, jeśli chodzi o najbliższą przyszłość — podjął adwokat — to tymczasowa przeprowadzka. Póki policja nie wyśledzi tego Williamsa, może pani pomieszkać w hotelu.

Nie mam zamiaru pozwolić komuś takiemu na wygnanie mnie z własnego domu, panie Payne! — oznajmiła twardo. — Miałam nadzieję, że usłyszę od pana Fostera, iż ma jakiś wpływ na policję i potrafi nakłonić funkcjonariuszy do udzielenia mi lepszej ochrony, niż dotychczas otrzymałam.

Szczerze nie wiem, jaki pan Foster ma wpływ na policję. Pani Peebles…

No cóż, jestem zatem rozczarowana — podsumowała.

Ale, jak miałem właśnie powiedzieć, pułkownik Mawson, jeden z głównych wspólników naszej firmy, jest bliskim przyjacielem komendanta policji, Czernicka.

Och, mogę zatem się z nim zobaczyć?

Nie będzie to konieczne, pani Peebles. Natychmiast gdy pan Mawson się zjawi, powiadomię go o pani sprawie.

Gdzie jest teraz pan Mawson?

W chwili obecnej — odparł — pułkownik Mawson znajduje się w hotelu Bellevue–Stratford. Z klientem nazwiskiem Byk Bolinski.

Z tym Bykiem Bolinskim z Packers? — spytała pani Peebles i rozpromieniła się.

Tak, z tym Bolinskim.

Och, niemal płakałam, gdy ogłosił, że odchodzi na emeryturę — zdradziła się Martha Peebles.

Jest teraz adwokatem, pewnie pani wie.

Nie, nic o tym nie słyszałam — zdziwiła się. — Och, zapomniałam, że pan to wszystko nagrywa. Prawda?

Tak, nagrywam. Gdy skończymy, natychmiast dam nagranie do przepisania.

Martha Peebles wstała i wyciągnęła rękę do Brewstera C. Payne’a II.

Aż trudno mi wyrazić, o ileż lepiej się czuję po rozmowie z panem, panie Payne. Jeszcze raz dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, chociaż nie byłam umówiona.

To była dla mnie przyjemność — odparł adwokat. — Ilekroć zechce pani ze mną pomówić, proszę pamiętać, że moje drzwi zawsze stoją dla pani otworem. Żałuję jednak, że nie chce pani nawet rozważyć pomysłu przeprowadzki do hotelu na kilka dni…

Już panu powiedziałem, tacy ludzie jak Williams nie będą za mnie decydować — oświadczyła stanowczo. — Do widzenia, panie Payne.

Odprowadził ją do drzwi, potem do windy i poczekał, aż odjedzie.

Wrócił do swojego biura. Irene Craig weszła za nim.

Co się, do diabła, stało z tymi policjantami? — spytała. — Kobieta podała im opis faceta i nazwisko, które, być może, nawet jest prawdziwe.

Dlaczego mam podejrzenia, że uczestniczyłaś w naszej rozmowie jako dodatkowy słuchacz? Przytknęłaś ucho do dziurki od klucza? — odparował prawnik.

Wiedział pan przecież, że będę się przyglądać tej sprawie — odrzekła. — Ed zaraz przepisze nagranie. Sądzę, że będziemy mieć tekst przed powrotem pułkownika.

Dobra dziewczyna! — pochwalił sekretarkę Payne.

Zapewne niektóre kobiety na moim stanowisku poczułyby się niezwykle urażone taką seksistowską uwagą — zauważyła. — Ja jednak uznam pańskie stwierdzenie za komplement. Bardzo ładnie pan potraktował również panią Peebles.

Czy teraz mogę wrócić do pracy, szefowo? — mruknął adwokat.

Och, myślę, że od tego momentu sprawą zajmie się pułkownik — odparła pani Craig i opuściła jego biuro.

Brewster Cortland Payne II wrócił do czytanych wcześniej akt.



Pięć


Ośmiu mężczyzn, zebranych w salce konferencyjnej obok biura komendanta policji miasta Filadelfia na trzecim piętrze Roundhouse, gawędziło cicho między sobą. Rozmawiając o wszystkim z wyjątkiem spraw policyjnych, czekali, aż komendant mniej lub bardziej oficjalnie rozpocznie zebranie.

Czernick nie odzywał się, póki do pomieszczenia nie wszedł zastępca komendanta policji do spraw administracyjnych, Harold J. Wilson, osobnik wysoki, szczupły i postawny. Wreszcie Wilson się zjawił, mruknął, że utknął w korku i zajął swoje miejsce.

W tym samym momencie komendant policji, Taddeus Czernick, zdecydowanym ruchem zastukał kłykciami w stół, sugerując początek spotkania.

Burmistrz — zaczął spokojnie, wręcz cierpko — nie życzy sobie, aby Mike Sabara został szefem policji drogowej.

Taddeus Czernick miał pięćdziesiąt siedem lat, był rosłym, potężnym mężczyzną o gęstej, siwej czuprynie. Jego gładko ogolone policzki połyskiwały rudawo i powoli zaczynały obwisać. Komendant nosił sztywno wykrochmaloną koszulę, pasiasty krawat i granatowy, prążkowany garnitur z kamizelką. Był przystojny, imponujący, promieniał zdrowym wyglądem.

Czy podał powody? — spytał główny inspektor detektywów, Matt Lowenstein.

Powiedział, że Mike Sabara wygląda w mundurze jak kapo z obozu koncentracyjnego — zacytował Carlucciego Czernick.

Główny inspektor Lowenstein, krępy pięćdziesięciopięciolatek o szerokiej klatce piersiowej, przyglądał się przez chwilę centymetrowi popiołu na końcu piętnastocentymetrowego jasnozielonego cygara marki Villa de Cuba „Monarch”, w końcu zachichotał.

No cóż — rzucił wesoło — jak się nad tym dobrze zastanowić, rzeczywiście tak wygląda.

Marne usprawiedliwienie, by nie mianować Sabary szefem drogówki — odburknął z wielką powagą zastępca komendanta policji, Wilson.

Powiedz to naszemu drogiemu południowcowi, Harry — mruknął Lowenstein.

Zastępca komendanta policji, Wilson, spojrzał spode łba na Lowensteina, nic jednak nie odpowiedział. Już dawno temu odkrył, że gdy jest wściekły, najlepiej robi, milcząc.

Równocześnie pojął, że naprawdę jest rozdrażniony, niemal rozgniewany. Zdenerwował się już, utknąwszy w korku; z tego powodu spóźnił się na zebranie. Chlubił się punktualnością, miał więc plan, że kiedy zostanie komendantem — na co bardzo liczył — wpoi całemu departamentowi większy, niż istniejący obecnie, szacunek dla czasu, który uważał za podstawowy czynnik skuteczności i dyscypliny.

Zirytowało go, że po wejściu do salki konferencyjnej komendanta policji zastał tylko jedno wolne miejsce przy długim stole — tuż obok głównego inspektora Lowensteina. Sąsiedztwo to oznaczało, że Wilson będzie musiał wdychać gryzący i szkodliwy dym z cygara Lowensteina przez cały czas długiego zapewne zebrania.

Zastępcę komendanta rozsierdziło także określenie „drogi południowiec”, którego wobec burmistrza miasta Filadelfia, Jerry’ego Carlucciego, użył inspektor Lowenstein, a jeszcze bardziej zirytował się, że komendant policji Czernick nie poprawił go za to od razu i ostro.

Zastępcę komendanta policji, Wilsona, całkowicie nie interesowało, że burmistrz Carlucci i inspektor Lowenstein przyjaźnili się niemal przez całe życie, poznali się bowiem już jako młodzi patrolowi w drogówce, nie obchodziło go też to że burmistrz bardzo często odzywał się do Lowensteina w podobnie paskudny sposób, na przykład: „Jak ci leci, mały Źydku?” — Bo burmistrz to burmistrz i podwładni mu urzędnicy powinni w opinii Wilsona traktować go z szacunkiem odpowiednim do jego pozycji.

Zresztą sam burmistrz też drażnił Wilsona. Istniała przecież struktura hierarchii służbowej, stała procedura działania. Inaczej mówiąc, kiedy zachodziła konieczność wyznaczenia oficera policji na jakieś stanowisko, zastępca komendanta policji do spraw administracyjnych — po rozważeniu rekomendacji otrzymanych od odpowiednich przedstawicieli personelu i osobistym przejrzeniu akt konkretnych osób — dostarczał komendantowi ułożone kolejno nazwiska trzech najbardziej pasujących na to stanowisko oficerów. Później, po konsultacji z zastępcą komendanta policji do spraw administracyjnych, komendant osobiście dokonywał wyboru jednej osoby. Tak wyglądała teoria.

W praktyce, w tej konkretnej sytuacji Wilson jeszcze nie przejrzał akt wszystkich osób uprawnionych i rekomendowanych na stanowisko dowódcy policji drogowej. Cóż, może burmistrz, jako główny zwierzchnik miasta Filadelfia, miał prawo podjąć samodzielnie decyzję i wyrazić opinię, ale przeszkadzał tym sposobem w płynnym zarządzaniu kadrami departamentu policji i bez wątpienia działał niekorzystnie na morale ludzi.

Zastępca komendanta policji, Wilson, sądził, że problem tkwi w nastawieniu burmistrza. Carlucci nie uważał się bowiem za emerytowanego policjanta; o nie, myślał o sobie raczej jako o czynnym policjancie, który przypadkiem został burmistrzem. A — co gorsza — ponieważ był kiedyś kapitanem policji i dowódcą drogówki, wciąż myślał o sobie jako o funkcjonariuszu drogówki, któremu przydarzyła się funkcja burmistrza.

Jego limuzyną cadillac, którą za poprzednich rządów prowadzili policjanci po cywilnemu, kierował obecnie mundurowy funkcjonariusz policji drogowej w stopniu sierżanta. Samochód wyposażono w radio, dostrojone do pasma detektywów i drogówki. Burmistrz słyszał więc wiele wezwań, a jego limuzyna była też sławna (a może raczej niesławna) z tego, że jeździła na miejsca przestępstw, które Carlucci uznał za interesujące.

Zdaniem zastępcy komendanta policji, Wilsona, radio policyjne o wiele za często po oświadczeniu, że: „właśnie doszło do włamania”, „funkcjonariusz potrzebuje wsparcia”, „przestępca jest uzbrojony, padły strzały” otrzymywało drugą lub trzecią z kolei — a czasami pierwszą — odpowiedź od burmistrza „M — Mary Jeden jedzie na miejsce przestępstwa” i sekundę później limuzyna już pędziła Lancaster Avenue, South Broad Street lub Schuylkill Expressway. Syrena wyła, kogut na dachu błyskał czerwono.

Wilson nie był właściwie pewny, dlaczego burmistrz tak postępuje. Może rzeczywiście przyczyna tkwiła w fakcie — jak twierdził sam Carlucci — że „krew nie woda” i po prostu nie potrafił nie odpowiedzieć na wezwanie „funkcjonariusz potrzebuje wsparcia”, a może jednak było to z jego strony raczej wyrachowane działanie. Bez wątpienia lubił znajdować swoje zdjęcia w gazetach i oglądać siebie w telewizji — na tym czy innym miejscu zbrodni. Często stał z rękoma na biodrach, z odrzuconą połą marynarki, tak by widać było rękojeść jego rewolweru — Smith & Wesson „Chief s Special”, kaliber. 38 z krótką lufą.

Zastępca Wilson doskonale wiedział, że burmistrzem czwartego co do wielkości miasta Stanów Zjednoczonych nie może zostać człowiek głupi, infantylny lub nieświadomy znaczenia takich kwestii jak public relations czy reklama. Wielu wyborcom podobał się pomysł posiadania burmistrza, który z bronią w ręku pędzi na miejsce każdego zdarzenia.

Sądzę, że jego uwaga ma prawdopodobnie coś wspólnego ze wstępniakiem z ubiegłotygodniowego „Ledgera” — oświadczył właśnie komendant policji Czernick.

Reakcją na to stwierdzenie był chór chrząknięć i kilka subtelnych przekleństw. Komendant nawiązywał do sytuacji północnej Filadelfii, strzelaniny, w której zginęło dwóch młokosów (jeden z nich miał w ciele sześć kul), przyłapanych przez funkcjonariuszy drogówki podczas napadu na klep. „Ledger” opublikował artykuł redakcyjny w oburzo — Lm tonie i pod nagłówkiem: SIŁY POLICYJNE? A MOŻE RACZEJ BEZWZGLĘDNE GESTAPO?

Nie pierwszy raz „Ledgerowi” starannie wypolerowane, wysokie, czarne skórzane buty motocyklistów, które nosili policjanci drogówki, kojarzyły się z buciorami członków gestapo.

Czy on ma kogoś na myśli? — zagrzmiał główny inspektor Dennis V. Coughlin.

Z wyglądu Coughlin stanowił zupełne przeciwieństwo komendanta Czernicka. Był mężczyzną wysokim, grubokościstym, miał komplet zębów i gęstą czuprynę loków, obecnie srebrzystych. Należał do jedenastu głównych inspektorów Departamentu Policji Miasta Filadelfia, powszechnie uważano go jednak za pierwszego wśród równych. Pod jego dowództwem znajdowały się między innymi brygada antynarkotykowa, obyczajówka, wydział spraw wewnętrznych, zespół zajmujący się dochodzeniami sztabowymi oraz jednostka do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej.

Pozostała dziesiątka głównych inspektorów składała raporty albo zastępcy komendanta policji do spraw operacyjnych, albo zastępcy do spraw administracyjnych, którzy z kolei przekazywali meldunki komendantowi policji, natomiast Denny Coughlin odpowiadał bezpośrednio przed komendantem. Nie bez podstaw sądzono, że do głównego inspektora Coughlina docierają informacje na temat dosłownie wszystkich interesujących policję zdarzeń w Filadelfii.

Burmistrz ma na myśli kilka… rzeczy — odparł ostrożnie Czernick. — I niektórymi z tych kwestii był uprzejmy podzielić się ze mną.

Ho, ho, ho — mruknął Lowenstein.

Uważa na przykład, że doskonałym dowódcą drogówki byłby David Pekach — wypalił Czernick.

Inspektor Lowenstein zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł wesoło:

Ale Dave musiałby obciąć kitę. Sądzicie, że byłby skłonny zastosować się do takiego polecenia?

Wszyscy zgromadzeni wokół stołu konferencyjnego zachichotali, jedynie zastępca komendanta policji do spraw administracyjnych, Wilson, zachował powagę. Nazwisko niedawno awansowanego kapitana Pekacha nie znajdowało się nawet na wstępnej liście czternastu kapitanów, którą Wilson sporządził w celu zapełnienia wakatu dowódcy policji drogowej po śmierci kapitana Richarda C. Moffitta, śmiertelnie postrzelonego podczas próby powstrzymania napadu z bronią w ręku.

Mike Sabara był następny w kolejce — oznajmił główny inspektor Coughlin. — Facet ma odpowiednie umiejętności i kwalifikacje na to stanowisko. Zastanawiam się, co ten nasz burmistrz sobie myśli?

Burmistrz uważa, że Mike pasowałby idealnie na stanowisko zastępcy dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych — powiedział komendant Czernick. — Zwłaszcza gdybym się zgodził z jego sugestią, żeby oderwać drogówkę od wy działu ruchu drogowego i przyłączyć ją właśnie do dochodzeń specjalnych. Zdaniem burmistrza byłby to wówczas awans dla Sabary…

Sądziłem, że zarzucono pomysł rozwijania wy dziali dochodzeń specjalnych — wtrącił zastępca komendanta policji do spraw operacyjnych, Francis J. Cohan. Odezwał się po raz pierwszy od początku zebrania. — Nie podobała mi się ta koncepcja, o czym mówiłem głośno, a teraz… i tak będzie podlegał mnie?

Denny go przejmie — odparł Czernick, kiwając głowi ku głównemu inspektorowi Coughlinowi.

Mój Boże! — zawołał Cohan. — Jeśli stracę drogówkę, co mi zostanie?

Och, zostanie ci wszystko, co masz teraz. Oprócz drogówki — wyjaśnił komendant Czernick. — Po prostu drogówka wejdzie w skład wydziału dochodzeń specjalnych i tyle.

Drogówka i co jeszcze? — naciskał Cohan.

Drogówka i ACT — odpowiedział Czernick.

Przeszła ustawa w sprawie dotacji dla ACT? — Zastępca Wilson był równocześnie zaskoczony i rozdrażniony.

ACT, czyli zespoły do spraw zwalczania przestępczości. Projekt ten, przygotowany przez Departament Sprawiedliwości i finansowany przez władze federalne, miał mniej więcej na celu obserwację obszarów najbardziej kryminogennych i ocenę ewentualnych efektów, jakie da wysłanie tam dodatkowych sił policyjnych, wyposażenie posterunków w najnowsze zdobycze techniki i zapewnienie policji specjalnego wsparcia ze strony biura prokuratora okręgowego, który wyznaczy swoich zastępców, dzięki czemu zatrzymani przez ACT przestępcy szybciej trafią do więzień i — w konsekwencji — do statystyk przestępczości.

Kiedy podjęto te wszystkie decyzje? — spytał Cohan.

Burmistrz powiedział mi, że w piątek po południu odbył rozmowę z senatorem w sprawie dotacji dla ACT — odparł Czernick. — Przypuszczam, że notka na ten temat pojawi się w dzisiejszych gazetach albo w wieczornych wiadomościach telewizyjnych. Carlucci twierdzi, że część funduszy zacznie do nas spływać niemal od razu.

Pytałem raczej o wydział dochodzeń specjalnych — mruknął Cohan.

Czekaj, czekaj — wszedł mu w słowo Czernick. — Cieszę się, że pojawił się ten temat. — Przesunął się na krześle tak, aby znaleźć się dokładnie na wprost Wilsona. — Harry podjął — nie chcę słuchać tłumaczeń, że wydział dochodzeń specjalnych nie może się rozwijać czy w ogóle działać ze względu na brak funduszy. Będziesz podejmował wszelkie konieczne decyzje, używając do tego rezerw budżetowych, aż pojawią się pieniądze federalne. Wtedy zapełnisz dziury w budżecie z funduszu federalnego. Zrozumiano?

Tak, szefie — odparł zastępca Wilson.

Komendant obrócił się z kolei do Cohana.

Odpowiadając na twoje pytanie, wszystko to zdarzyło się wczoraj. Nie wiem, jak długo wcześniej burmistrz rozważał te kwestie, ale nasze spotkanie odbyło się wczoraj rano, około wpół do dziesiątej. Kiedy Carlucci wrócił do domu z mszy, zadzwonił do mnie i powiedział, że jeśli nie mam żadnych pilnych zajęć, mógłbym zajść do niego na filiżankę kawy.

Zdążył wcześniej przeczytać porannego „Ledgera”? — wtrącił Lowenstein.

Tak, już w progu spytał mnie, czy czytałem gazetę — przyznał Czernick.

A kiedy zacznie się ta reorganizacja? — mruknął Cohan.

Właśnie się zaczyna, Frank — odparł komendant. — Zmiany obowiązują od dzisiejszego dnia.

Czy mogę sobie wybrać nowego dowódcę wydziału dochodzeń specjalnych? — spytał Coughlin.

Jasne, możesz wskazać każdego, Denny — zażartował Czernick. — O ile facet nazywa się Peter Wohl.

Jezu! — warknął Coughlin. — Dlaczego Carlucci nie zamieszka w siedzibie policji, skoro podejmuje tutaj wszystkie cholerne decyzje? — Umilkł na moment, po czym dodał:

Och, nie mam nic przeciwko Wohlowi. Ale… Jezu!

Burmistrz nie musi mieszkać w siedzibie policji, Denny — przerwał komendant. — Wystarczy mu, że ma numer mojego telefonu.

Czy Carlucci podał powody tych wszystkich zmian? — zapytał Wilson. — Hmm… Chociaż jeden powód?

Nie, niewiele mi wyjaśnił, ale spytał, czy mam jakieś obiekcje, bo może coś przeoczył… i tak dalej.

I co? Miałeś obiekcje? Przyszło ci coś do głowy? — spytał cicho Cohan.

Carlucci chce rozwijać wydział dochodzeń specjalnych i tyle — odparował Czernick. — Wiedział, że jesteś przeciwny, więc przydzielił wydział Denny’emu Coughlinowi. Na dowódcę wydziału życzy sobie Petera Wohla. Co miałem powiedzieć? Że Peter się nie nadaje? Że nie ma wyprężających kwalifikacji? Mike Sabara psułby, zdaniem burmistrza, obraz drogówki. Jak miałem zareagować, na litość boską? Oświadczyć, że „uroda to rzecz nietrwała, szybko przemija”?

Cohan wzruszył ramionami.

Mówiłeś chyba, że masz więcej nowin — zauważył.

Natychmiast gdy Peter Wohl znajdzie trochę czasu i ogarnie sytuację — ciągnął Czernick — Denny poprosi go o polecenie któregoś z sierżantów drogówki na stanowisko kierowcy burmistrza. Sierżant Lucci, który do tej pory prowadził limuzynę, postanowił zdawać na porucznika. W chwili kiedy Peter znajdzie dla niego zastępcę, porucznik Lucci będzie mógł wrócić do swoich zwykłych dowódczych obowiązków w drogówce… obowiązków adekwatnych do jego nowego stopnia.

A nie przyszło wam przypadkiem do głóW–Wtrącił inspektor Lowenstein cierpkim, sarkastycznym tonem — że porucznik Lucci może zechcieć zdobyć nieco tych funduszy ACT dla drogówki, co? Albo że postanowi odwiedzać naszego drogiego południowca co jakiś czas, na przykład raz w tygodniu, i podczas pogawędek lekko czasem rzuci, że drogówka nie dostała tyle, ile jego zdaniem dostać powinna? A może, Tad, po prostu nie przewidujesz, że coś takiego może się zdarzyć?

Nie wiem — odparł zimno Czernick. — Jeżeli jednak porucznik Lucci zachowa się w ten sposób, będzie to już problem Petera Wohla, nie uważasz? Wohla i Denny’ego.

Jakie mają być tak naprawdę długoterminowe zadania dla tego wydziału dochodzeń specjalnych? — spytał Coughlin.

Długoterminowe… cóż, nie mam pojęcia. — Komendant rozłożył ręce. — Wiem tylko, jakie burmistrz ma plany dzisiaj.

Zapadła cisza, którą przerwał Denny Coughlin. Zamierzasz nam powiedzieć, szefie?

Cóż, Denny, burmistrz stwierdził, że najchętniej zwołałby konferencję prasową za jakiś tydzień czy dwa. Tam ma ogłosić, że zespół do spraw zwalczania przestępczości, wchodzący w skład odnowionego wydziału dochodzeń specjalnych, powstałego w jakimś sensie dzięki naciskom burmistrza na departament policji, właśnie zgłosił, że aresztował zboczeńca seksualnego, który od pewnego czasu gwałcił i terroryzował przyzwoite kobiety północno–zachodniej Filadelfii.

Ten gwałciciel nie jest sprawą ACT, wydziału dochodzeń specjalnych, ani nawet drogówki — obwieścił chłodnym, gniewnym tonem Lowenstein. — Gwałty podlegają wydziałowi detektywów. Tak było zawsze i basta!

Nadal wam podlegają, Matt — zapewnił go spokojnie Czernick. — Wszystkie z wyjątkiem przestępstw, do których dochodzi obecnie w północno–zachodniej Filadelfii. Tym gnojkiem zajmie się teraz Peter Wohl, ponieważ Jerry Carlucci mówi, że tak ma być i basta!

Drań znowu zaatakował ubiegłej nocy — wtrącił zastępca komendanta policji, Cohan. — Włamał się do mieszkania kobiety o nazwisku Mary Elizabeth Flannery, przy Henry Avenue w Roxborough, przywiązał biedaczkę do łóżka, pociął na niej ubranie nożem myśliwskim, rozebrał się, próbował ją zmusić do aktu oralnego, a kiedy nie zdołał się w ten sposób podniecić, po prostu dziewczynę obsikał. Potem związał jej ręce za plecami, załadował nieszczęsną do furgonetki i porzucił nagą w Fairmount Park na Forbiddeu Drive.

Co to znaczy, że porzucił ją nagą w parku? — spytał Lowenstein.

Dokładnie to, co powiedziałem, Matt. Zawiózł ją furgonetką i tam z niej wypchnął. Miała ręce związane za plecami. Nawet jej nie drasnął.

Gdy złapiemy takiego faceta — oświadczył Lowenstein z całą powagą — należałoby mu odciąć jaja i zostawić, niech wykrwawi się na śmierć!

Miejmy tylko nadzieję, że Peter Wohl potrafi go schwytać — podsumował komendant.


* * *


Pięć minut po dziesiątej pułkownik J. Dunłop Mawson z Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester, radca prawny gazety „Philadelphia Bulletin”, stanął w progu apartamentu Theodore’a Roosevelta.

Panie Bolinski — odezwał się, ściskając z entuzjazmem rękę Byka. — Należę do największych pańskich fanów.

. — I ja do pańskich, pułkowniku — odparł Byk. Zanim zdanie opuściło usta Bolinskiego, Mickey O’Hara zrozumiał, że Byk nie przemawia już w sposób typowy dla polskich katolików, zamieszkujących zachodnią Filadelfię. — Mogę tylko mieć nadzieję — dodał wesoło — że obecność prezesa Stowarzyszenia Filadelfijskich Obrońców w Sprawach Kryminalnych nie niesie ze sobą żadnej, choćby drobnej, sugestii, że ktoś tu popełnił kradzież.

Pułkownik J. Dunlop Mawson rozpromienił się.

Byku… — zaczął. — Och, czy mogę nazywać cię Bykiem?

Jasne. — Bolinski zgodził się bez wahania. — Liczę na to, że zostaniemy przyjaciółmi.

Byku, prawda jest taka, że nadużyłem nieco swojej pozycji. Jestem jednym z głównych wspólników naszej kancelarii, więc skorzystałem z okazji i przyjechałem tutaj, ponieważ chciałem cię poznać.

Bardzo mi pochlebiasz — odrzekł Bolinski. — To dla mnie zaszczyt, że mogę się z tobą spotkać, pułkowniku.

Podobnie jak dla mnie. — Mawson pokiwał głową. — To honor poznać prawdopodobnie najlepszego tacklera, jaki się kiedykolwiek urodził.

Przedstawiam ci moją żonę, pułkowniku — dodał Byk. — A pana O’Harę pewnie znasz?

Cieszę się, że mogę panią poznać — powiedział Mawson.

Czy napije się pan kawy, pułkowniku? — spytała An — toinette. — A może woli pan coś innego?

Chętnie napiję się kawy, dziękuję.

Mickeyowi pułkownik jedynie skinął głową. Nie odezwał się do niego i nie wyciągnął ręki na powitanie.

Przez pierwsze dziesięć minut rozmawiali o futbolu. Mówił przede wszystkim Mawson, wspominając wielkich graczy, oglądane mecze, zagrania. W pewnym momencie Byk wspomniał, że reprezentuje Lenny’ego Moskowitza i przez kolejne dziesięć minut rozmowa jeszcze dalej odbiegła od głównego tematu. Prawnicy wdali się w zawiłości intercyz, używając przy tym profesjonalnych określeń, których Mickey zupełnie nie rozumiał.

Pułkowniku — stwierdził w końcu Bolinski — naprawdę nie mam ochoty przerywać tej fascynującej pogawędki, ale wraz z Antoinette mamy dość napięty program…

Oczywiście — rzucił pułkownik J. Dunlop Mawson. — Proszę mi wybaczyć.

Sięgnął do aktówki ze skóry aligatora i wyjął szarą teczkę, którą podał Bykowi.

Sądzę, że znajdziesz tu podstawy do ugody — oświadczył.

Podczas gdy Byk z wielką uwagą czytał dokument, pułkownik prowadził ożywioną rozmowę z panią Bolinski o najwykwintniejszych restauracjach w okolicach Miami i Palm Beach.

Z wyjątkiem kilku błahych zastrzeżeń — odezwał się Byk — znalazłem tu wszystko, o czym dyskutowałem z panem… jak on się nazywał?

Lemuelson — oznajmił Mawson. — Steve Lemuelson. A jakież to błahe zastrzeżenia, Byku?

Chciałbym dodać tutaj pewne zdanie.

Pułkownik podszedł do fotela, na którym siedział Bolinski, stanął za nim, zerknął na tekst ponad ramieniem mężczyzny i przeczytał głośno słowa, które Byk dopisał:

— „…Strony zgadzają się, że roczna podwyżka będzie wynosiła w przybliżeniu dziesięć procent — zarówno w kwestii wynagrodzenia, jak i pokrycia wydatków — chyba że roczna stopa inflacji przewyższy cztery procent: w takim wypadku do zwyczajowej, dziesięcioprocentowej rocznej pod — wyżki wynagrodzenia należy doliczyć podwyżkę w postaci dodatkowych siedemdziesięciu pięciu procent stopy inflacji, w odniesieniu do ostatnich opublikowanych przez Departament Handlu danych”.

Pułkownik Mawson chrząknął.

Pewnie widzisz tu jakiś problem… panie radco — podsumował Byk.

Myślę, że możemy to przeżyć, Byku. — Mawson westchnął.

Mickey nie rozumiał ani słowa z tego, co mówili.

A zatem mamy czternaście koma sześć — stwierdził Bolinski. — Myślę, że przydałoby się drobne uszczegółowienie. Zobacz, wpisałem ołówkiem.

Pułkownik Mawson ponownie przeczytał na głos zmodyfikowaną klauzulę:

— „Buick super, mercury monterey lub równorzędny samochód, wyposażony w specjalne, zadowalające pana O’Harę, radio. Gazeta opłaci także instalację, utrzymanie i wszystkie związane z tym wydatki”.

Mawson zadumał się na moment, po czym powiedział:

Och, rozumiem. Cóż, ten punkt wydaje się całkiem sensowny.

To dobrze — rzucił szybko Byk. — I ostatni, końcowy paragraf, który dodałem. Trzydziesty szósty. — Przejrzał dokument, znalazł odpowiednią stronę, a następnie wskazał miejsce pułkownikowi, który po raz kolejny odczytał głośno:

— „Warunki tego porozumienia obowiązują od I czerwca 1973”. Ależ, Byku — zaprotestował — on nie przepracował całego tego czasu.

Przepracowałby, gdybyście się wcześniej zgodzili na warunki, które dziś uzgadniamy — odparował Bolinski.

Mawson zawahał się, po czym mruknął:

Hmm, cholera, Byku… co, do diabła? Właściwie dlatego nie?

Pan O’Hara na pewno nie jest człowiekiem nierozsądnym — mruknął Byk.

Przykro mi, że doszło aż do wstrzymania usług — oznajmił pułkownik.

Sugeruję, żebyś teraz poprosił pana O’Harę o podpis i parafowanie partii zmodyfikowanych — ciągnął Bolinski. — A później, kiedy wrócę do biura, każę sekretarce skopiować dokument w kilku egzemplarzach i wyślę ci pocztą stosowną ich liczbę.

Kiedy Mickey O’Hara pospiesznie stawiał swoje inicjały na marginesie obok paragrafu jedenastego „Wynagrodzenia”, zauważył, że skreślono pierwotny tekst tygodniowego wynagrodzenia „Siedemset pięćdziesiąt dolarów, zero centów (750,00 $)” i poprawiono go na „Tysiąc dolarów, zero centów (1000,00 $)”. Przeczytał też dopisek: „Ustalona suma ma być wypłacana co tydzień firmie Heidenheimer & Bolinski, która tym samym zobowiązuje się opłacić wszystkie konieczne federalne, stanowe i lokalne podatki dochodowe oraz składki na ubezpieczenie społeczne”.

Kiedy Mickey O’Hara wyszedł z apartamentu Theodore’a Roosevelta i zjechał windą, na dole, w recepcji hotelu Bellevue–Stratford zobaczył dwoje pracowników, ale żadnego śladu panny Travis. Poczuł się rozdarty pomiędzy rozczarowaniem i ulgą, że ktoś w końcu pojawił się i zastąpił dziewczynę w pracy.

O’Hara zadał sobie pytanie, jak panna Travis zareaguje, jeśli on wejdzie kiedyś przypadkiem do Bellevue–Stratford, przywita się i może spytają, czy chciałaby z nim pójść coś zjeść albo do kina. Albo cokolwiek.

Natychmiast zrozumiał, że myśl jest głupia. Dziewczyna posłała mu wszak taki sam uśmiech, jakim obdarzyła niebiesko włosa damulkę, narzekającą na przydzielony pokój. Być może uśmiech recepcjonistki dla Mickeya był nieco bardziej szczery, lecz może jedynie dlatego, że O’Hara przyszedł do Bellevue–Stratford zobaczyć się z Bykiem Bolinskim, który zatrzymał się w jednym z najdroższych apartamentów…

Hmni, może jednak nie? Dziewczyna powiedziała, że jest… Jak to ujęła? A tak, nazwała się jego „zagorzałą czytelniczką”

Tak dumając, Mickey O’Hara pchnął obrotowe drzwi i wyszedł na South Broad Street. I tam ją spotkał. Panna Travis szła ulicą, kierując się ku ratuszowi. W każdej ręce niosła papierową torbę; w jednej Mickey dostrzegł papierowe ręczniki.

Witam! — zagaiła dziewczyna.

Myślałem, że leżysz już w łóżku — wymknęło się reporterowi.

Zmierzam tam — wyjaśniła.

Mogę cię tam zabrać?

Jezu, O’Hara — natychmiast zbeształ się w myślach. — Co ty pieprzysz, stary!”.

Och, nie chciałem, by tak to zabrzmiało… — bąknął.

Chodziło mi o to, że jestem samochodem, więc…

Ale najprawdopodobniej nie jedziesz w moje okolice

odparła po ledwie dostrzegalnej przerwie.

Czyli dokąd?

Roxborough.

Jest mi po drodze. Właśnie tam się wybierałem — oświadczył.

Naprawdę?

Naprawdę.

Taaa, byłoby mi po drodze, gdybym jechał do stolicy Meksyku” — przemknęło mu przez głowę.

Gdzie masz samochód? — spytała. Mickey wskazał auto.

Jesteś pewny, że chcesz jechać w tamtym kierunku? — naciskała.

Całkowicie pewny.

Panna Travis najwyraźniej nie uważała jego pojazdu za osobliwość, niemniej O’Hara zdołał wtrącić w rozmowie, że właśnie ma dostać nowy samochód, prawdopodobnie mercury’ego albo buicka.

Co ważniejsze, dziewczyna powiedziała mu, że ma na imię Mary i bardzo chętnie zje z nim kolację, jednak zapewne trudno będzie im się umówić, gdyż — ponieważ od niedawna pracowała w hotelu — przydzielono jej zmianę „od dziewiętnastej do trzeciej rano”, co niemal zupełnie uniemożliwiało prowadzenie normalnego życia towarzyskiego.

Znam to — stwierdził Mickey. — Kończymy przygotowywać wydanie „Bulletinu” około drugiej trzydzieści w nocy.

To znaczy, że akurat dziś miałeś wolny dzień? Pokiwał głową. Mary uśmiechnęła się do niego, a on pomyślał: „Czyli jest coś, co nas łączy”.

Czterdzieści minut później, kiedy zjeżdżał swoim starym chevroletem impalą z North Broad Street na parking za posterunkiem Trzydziestego Piątego Dystryktu, gdzie zatrzymał się na miejscu postojowym oznaczonym tabliczką TYLKO INSPEKTORZY, nadal nie do końca wierzył, czy cała ta sytuacja naprawdę się zdarzyła.

Mam randkę z Mary Travis. Dzisiaj w nocy. A raczej jutro nad ranem. Pięć minut po trzeciej, frontowe drzwi hotelu Bellevue–Stratford”.

A przecież wydarzyło się także kilka innych ważnych rzeczy.

Na litość boską, zarabiam tyle kasy, co pieprzony komendant policji!”.

Usiadł na chwilę w aucie, po czym zapalił papierosa. Później wysiadł, wszedł do budynku przez drzwi z napisem TYLKO DLA FUNKCJONARIUSZY POLICJI. Pomachał wesoło mundurowym, zajmującym pomieszczenie na parterze, a następnie wspiął się na schody prowadzące na piętro i udał się do pokoju północno–Zachodniego Wydziału Detektywów.

Na podeście schodów stało kilka automatów z napojami i innymi produktami, pojemnik na śmieci oraz dwa poobijane krzesła. Betonowa ściana z dużym, szeroko otwartym oknem wewnętrznym i drzwiami oddzielała podest od sali odpraw detektywów Wydziału Północno–Zachodniego. Pod oknem wewnętrznym widniał ten sam napis — WEJŚCIE TYLKO DLA FUNKCJONARIUSZY POLICJI, w sali zaś, tuż za oknem przy podniszczonym biurku siedział jakiś policyjny detektyw.

Mickey wszedł do pokoju, pomachał mężczyźnie za biurkiem i wymienił swobodne pozdrowienia, kiwnięcia głową albo uśmiechy z kilkoma innymi detektywami, pracującymi przy własnych starych biurkach, po czym obrzucił szybkim, wprawnym spojrzeniem duży notes leżący na biurku dyżurnego. Dyżurny wpisywał tam nazwiska wszystkich obywateli którzy mieli być podczas jego zmiany przesłuchiwani w sali detektywów. Zapis ten był w zasadzie nieformalny i miał za zadanie głównie przypominać dyżurnemu, kto będzie z kim rozmawiał i za kogo odpowiadał. Jeśli jakiś obywatel pojawiał się w pokoju detektywów na przesłuchaniu, bardzo często trafiał później do aresztu.

O’Hara nie zauważył niczego szczególnie interesującego, więc przeszedł salę, kierując się ku małej wnęce, w której stał ekspres do kawy. Nalał sobie kubek czarnej, po czym wsunął banknot dolarowy do wspólnej kasy, czyli starej puszki po kawie.

Kiedy opuścił wnękę, zajrzał przez okno do małego biura, używanego przez poruczników szefujących północno–zachodnim detektywom. W środku byli pełniący aktualnie dyżur porucznik Teddy Spanner i porucznik Louis Natali z wydziału zabójstw. Sytuacja dość niezwykła; rzadko widuje się porucznika z wydziału zabójstw w pokoju detektywów któregoś z dystryktów, no, chyba że sprawa jest naprawdę ważna.

Lou Natali, drobny, łysiejący mężczyzna o oliwkowej karnacji, opierał się o szklaną ścianę. Siedzący za biurkiem spanner, potężny, jasnoskóry osobnik w bezrękawniku, podusi rękę i zaprosił O’Harę gestem do wejścia.

Jak leci, Mickey? — zagaił, gdy reporter pochylił się nad biurkiem, by uścisnąć mu dłoń.

Nie mogę się skarżyć — odparł O’Hara i zwrócił się do Nataliego: — Co powiesz, Lou?

Nie udzielałeś się ostatnio specjalnie, Mick — rzucił Natali. — Chorowałeś albo coś?

Odpuściłem sobie ze dwa tygodnie — odparł O’Hara.

Byłeś na wybrzeżu? — spytał Spanner.

Na wybrzeżu? — upewnił się Mickey.

Gdy widzieliśmy się ostatnim razem, Mick, powiedziałeś mi, że najbardziej chciałbyś poleniuchować na plaży.

Nie, tylko kręciłem się po domu i patrzyłem, jak tapeta się odlepia — odparł O’Hara.

No to co nowego, Mick? — zachichotał Natali.

Co nowego? — powtórzył w myślach O’Hara. — Zarabiam teraz tysiąc dolców na tydzień, minus setka dla Byka, plus buick super, mercury monterey albo samochód równorzędny. I właśnie spotkałem autentycznie interesującą dziewczynę. Oto nowiny”.

Och, nic ważnego — powiedział głośno. — Wy mi powiedzcie, co się dzieje.

Obaj policjanci równocześnie wzruszyli ramionami.

Mickey poczuł rozczarowanie. Na widok Lou Nataliego miał przecież przeczucie, że coś się wydarzyło, znał jednak obu funkcjonariuszy dostatecznie dobrze, aby nie naciskać. Prawdopodobnie rzeczywiście nie mieli nic ciekawego do opowiedzenia. Gdyby były jakieś interesujące sprawy, Spanner lub Natali na pewno by go poinformowali. Może poprzedziliby historię stwierdzeniem: „To tak między nami, Mick”, ale na pewno by się zwierzyli.

Powiedzcie mi o nagiej kobiecie z Fairmount Park — zaproponował oficerom. — Słyszałem ubiegłej nocy zgłoszenie.

Pojechały tam chyba wszystkie samochody w dystrykcie, Mick, plus połowa drogówki — odrzekł Spanner. — Poza tym jednak niewiele w tej sprawie zabawnego. Akurat rozmawialiśmy o niej z Lou.

Zdradźcie mi szczegóły — poprosił Mickey.

Tak całkiem prywatnie?

Cholera, czułem, że coś w tym jest!”.

Jasne.

Słyszałeś, jak sądzę, o facecie, który gwałci babki w Manayunk i Roxborough? O’Hara skinął głową.

Z tego, co wiem, właśnie on wyrzucił tę kobietę w Fairmount Park.

. Chcesz powiedzieć, że najpierw ją zgwałcił?

Niezupełnie — mruknął Spanner. — Prawdziwy zbokol z tego drania. I coraz bardziej mu odbija.

Nie wiem, co masz na myśli — podpuścił go Mickey.

Gnojek już ich nawet nie gwałci — ciągnął porucznik Spanner. — Teraz staje mu, gdy upokarza nieszczęsne. Sika na nie i jeszcze gorzej.

O Jezusie! — jęknął O’Hara. — Jeszcze gorzej?

Ubiegłej nocy przyłożył ofierze nóż do gardła i chciał ją zmusić do stosunku oralnego. Nie udało jej się go podniecić, więc obsikał całe ciało leżącej. Później związał jej ręce za plecami i wywiózł ją na Forbidden Drive.

Miły facio — zauważył Mickey.

Jasne jak słońce, że to świr — dodał Natali. — I że jeśli szybko tej kanalii nie złapiemy, w końcu gnojek kogoś zabije. Prawdopodobnie podetnie gardło jakiejś miłej, młodej panience.

Kurczę — podsumował O’Hara. Zrobiło mu się trochę niedobrze, gdy skojarzył sobie, że taka gnida jak omawiany przestępca mogłaby zrobić coś sympatycznej osóbce jak Mary Travis. — Macie w ogóle jakieś tropy?

Niewiele — odparł Spanner. — Żadnego dobrego opisu. Wiemy jedynie, że facet jest biały i jeździ furgonetką. No i lubi nosić maskę — dorzucił.

Nie słyszałeś tego tutaj, Mickey — zaasekurował się Natali. — Wiesz, czym się martwię? Nie chcę podsuwać sukinsynowi żadnych nowych chorych pomysłów.

O’Hara dał znać gestem, że z pewnością nie naruszy ich zaufania.

Kto dostał tę sprawę? — spytał.

Dick Hemmings — odparł Spanner. Mickey wiedział, że Hemmings jest bystrzejszy od większości detektywów Północno–Zachodniego Wydziału, co wiele znaczyło, gdyż poza kilkoma wyjątkami okręg północno–zachodni słynął ze świetnych detektywów.

Jaki funkcjonariusz odpowiedział na zgłoszenie? — naciskał O’Hara.

Bill Dohner — odrzekł Spanner. — Nie wiem, gdzie możesz go znaleźć teraz, ale przyjdzie tu wieczorem. A Dick Hemmings jest w tej chwili w sądzie. Odniosłem wrażenie, że będzie tam przez cały dzień.

No cóż, lepiej tam pojadę — stwierdził reporter. — I zacznę zarabiać na życie.

Wrócił do wnęki z ekspresem, umył kubek w zlewie i odstawił go na półkę. Potem podniósł słuchawkę telefonu stojącego na jednym z pustych biurek w sali odpraw i wykręcił z pamięci numer.

Dział miejski — dał się słyszeć w słuchawce męski głos.

Mówi O’Hara — przedstawił się.

Pan Michael J. O’Hara? — zapytał Gerald F. Kennedy, szef działu miejskiego „Bulletinu” z udawanym respektem i drwiną. — Czy mogę żywić nadzieję, drogi panie O’Hara, że jest ziarenko prawdy w powtarzanej ostatnio pogłosce, jakoby zechciał pan do nas wrócić i ponownie świadczyć nam swoje usługi reporterskie?

Och, pieprz się, Kennedy.

Czemu zatem zawdzięczam honor, że rozmawiam z tobą przez telefon, drogi panie O’Hara?

Kto zajmuje się gwałcicielem z północno–zachodniej Filadelfii?

Dlaczego chcesz to wiedzieć, Mickey?

Myślę, że jestem na tropie.

Doprawdy? — spytał poważnie Gerry Kennedy.

Tak, właśnie tak — odparł O’Hara.

Wiesz co? Dziwne, ale nie przypominam sobie, żebym ci zlecał niuchanie wokół tej historii.

Długo jeszcze będziemy się bawili w te gierki? Dobra, Kennedy, pieprz się równo. Dostanę swoją zapłatę niezależnie od tego, czy będę pracował, czy nie będę…

Przydzieliłem ten temat Cheryl Davies — powiedział szybko Kennedy. — Nie spodoba jej się, jeśli odbiorę jej sprawę i dam ją tobie.

Ech, pieprz ją!

Bardzo bym chciał — zaśmiał się Geny Kennedy. — Niestety, nie wydaje mi się to prawdopodobne. Czego od niej chcesz, Mick?

Niczego, do diabła! — odburknął O’Hara. — Wiesz, co zrobię, Kennedy? Sam zajmę się tym tematem. A ty zdecydujesz, czyj artykuł chcesz wydrukować.

Stary, a może moglibyście współpracować? — podsunął Kennedy. — Wiesz, chodzi mi o coś takiego, że… babka zajmuje się tą sprawą od trzech tygodni i…

Przerwał w pół zdania, kiedy zrozumiał, że Mickey O’Hara zdążył już odłożyć słuchawkę.



Sześć


Dzień dobry, proszę pana. — Z tymi słowami Jesus Martinez, który był z pochodzenia Portorykańczykiem, mierzył sto siedemdziesiąt trzy centymetry i ważył zaledwie sześćdziesiąt cztery kilogramy, zwrócił się do mężczyzny, sięgającego na tylne siedzenie buicka sedana, rocznik 1972. Auto stało na parkingu Penrose Plaża Mail przy Lindbergh Avenue i Island Road w zachodniej Filadelfii, a mężczyzna właśnie wyjmował z tylnego siedzenia dwie torby; na jednej z nich widniało logo sklepu „John Wanamaker & Sons”.

Co jest, kurwa? — odwarknął mężczyzna. Nazywał się Clarence Sims, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i osiemdziesiąt dwa kilogramy wagi.

Widzę, że zrobiliśmy sobie małe zakupy, czy tak, proszę pana?

Spadaj, skurwysynu — odparował Clarence Sims.

Jestem funkcjonariuszem policji, proszę pana — wyjaśnił Martinez, podciągając przód koszulki z krótkim rękawem i ujawniając odznakę przypiętą do paska dżinsów. — Czy mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy oraz dowód rejestracyjny?

Clarence Sims zastanawiał się przez krótką chwilę, zapewne rozważając różnicę w gabarytach ich obu i własne możliwości, po czym gwałtownym ruchem cisnął w policjanta torbę z nazwą sklepu „John Wanamaker & Sons” i rzucił się do ucieczki.

Dotarł zaledwie do zderzaka buicka, gdzie potknął się o coś, a minutę później leżał już płasko rozciągnięty brzuchem do ziemi, jakiś ogromny białas zaś siedział na jego ciele boleśnie wykręcał mu ręce za plecami. W końcu Sims poczuł zaciskające się metalowe kajdanki najpierw na jednym, potem na drugim przegubie.

Małego Latynosa zobaczył natomiast tuż przed sobą. Facet miał broń, lufę przyciskał mu do nozdrzy.

Nigdy, ale to nigdy nie nazywaj mnie skurwysynem, ty skurwysynu! — wrzasnął wściekle funkcjonariusz Jesus Martinez. — Powinienem ci za to przestrzelić twój pieprzony mózg, cholerny gnoju!

Hezus — upomniał Latynosa ogromny białas — wyluzuj, stary!

Nie lubię takich skurwieli! — odparował Martinez, nadal rozgniewany, jednak odsunął lufę od nosa Clarence’a Simsa.

Drugi policjant podniósł przestępcy skute dłonie i obszukał go. Z jednej kieszeni na biodrze wyjął mu nóż sprężynowy, z drugiej — portfel. Opróżnił także boczne kieszenie Simsa, rozrzucając na asfalcie parkingu liczne monety i paski gumy do życia. Wprawnie obmacał mu pachwinę, a następnie przesunął dłońmi w dół, po obu nogach. Z prawnej skarpety wyjął skręta, pudełko zapałek i małą, plastikową torebeczkę z marihuaną — takie torebki nazywano na ulicy „piątkami”, gdyż dilerzy sprzedawali je po pięć dolarów.

O mój Boże! — odezwał — się głos jakiejś zszokowanej kobiety.

Wszystko w porządku, proszę pani. — Clarence usłyszał wypowiedź Latynosa. — Jesteśmy policjantami. Czy to pani pojazd?

Tak, mój — odparła kobieta, po czym najwyraźniej dostrzegła torby z zakupami, dodała bowiem z oburzeniem w tonie: — To moje rzeczy!

Jakoś nie pasowały mi do niego — mruknął Martinez.

Przestępca znowu poczuł, że ciężki mężczyzna przyciska mu plecy do podłoża.

Nazywasz się Clarence Sims? — spytał Martinez.

Pieprzcie się!

Gdy Sims podnosił się z asfaltu, odniósł wrażenie, że coś — być może czyjaś stopa — pchnęło go w tył głowy.

Jesteś aresztowany, Clarence — oświadczył białas.

Co tu się stało? — zapytała kobieta.

Zobaczyłem, że drań wyjmuje te torby z tylnego siedzenia — wyjaśnił Martinez. — Na ile może pani wycenić ich zawartość?

Poszkodowana zastanawiała się przez chwilę.

Dwieście dolarów — odparła w końcu. — Może nieco więcej.

Pomogłoby, gdyby powiedziała nam pani z całym przekonaniem, że te zakupy na pewno warte są więcej niż dwieście dolarów — naciskał Martinez.

Kobieta zadumała się na dobry moment, wreszcie potwierdziła:

Tak, teraz, gdy wszystko dobrze podliczyłam, wyszło mi, że ogólna suma byłaby raczej bliższa trzystu dolarom niż dwustu.

Bingo! — ucieszył się „duży białas”, czyli Charley McFadden. — Jest W1. Mamy go.

Poszkodowana dziwnie na niego popatrzyła.

Przestępstwo, o które dwaj policjanci mogli oskarżyć Clarence’a Simsa, to znaczy tak zwane „włamanie do pojazdu”, było zwykłym wykroczeniem. Istniały wszakże trzy kategorie tego typu wykroczenia, zależne od wartości skradzionych przedmiotów. W przypadku W3 wartość ta nie przekraczała pięćdziesięciu dolarów, W2 oznaczało kradzież przedmiotów wycenianych pomiędzy pięćdziesięcioma i dwustoma dolarami, wartość W1 zaś przekraczała dwieście dolarów.

Jak większość funkcjonariuszy policji, Charley McFadden był zadowolony, że osobnik, którego właśnie zatrzymał, tak łatwo się nie wywinie. Lepiej aresztować złodzieja za W1 niż za W3.

Natomiast w głowie Clarence’a Simsa zamigotała słaba, choć powoli rosnąca iskierka nadziei, że jednak zdoła się wyplątać z obecnych kłopotów: te pieprzone psy nie przeczytały mu przecież jego cholernych praw. Jak wielu cwaniaczków, parających się jego profesją, Sims doskonale znał tak zwane Prawa Mirandy. Gdy pieprzone psy nie przeczytają zatrzymanemu cholernego tekstu, zaczynającego się od: „Masz prawo milczeć…” i wspominającego o prawie do adwokata, obejmującego także osoby, które nie mogą sobie na usługi prawnika pozwolić i potrafią to udowodnić, przestępca ma szansę uniknąć kary. Istniały przypadki, gdy sędzia puszczał wolno obywatela, który popełnił niezbyt poważne wykroczenie, lecz zaświadczył, że nie ma dość środków na zatrudnienie adwokata.

Clarence Sims niestety się mylił. Konieczne jest przypomnienie podejrzanemu jego Praw Mirandy, lecz tylko wówczas, gdy ów podejrzany ma być przesłuchiwany w związku z popełnionym przez siebie przestępstwem. Ponieważ funkcjonariusze nie zamierzali Simsa o nic pytać, nie musieli go informować o jego prawach.

Funkcjonariusz, którego Clarence Sims nazwał dużym białasem, czyli dwudziestodwuletni Charles McFadden, otworzył drzwi poobijanego starego volkswagena i podniósł małe, przenośne radio.

Poobijany stary volkswagen był jego autem prywatnym, lecz McFadden otrzymał zgodę na używanie go podczas służby. Szefostwo się zgodziło, choć oczywiście nikt mu nie nakazał korzystać z własnego pojazdu. Ponieważ jednak funkcjonariusz zdecydował się nim jeździć, wydano mu coś w rodzaju policyjnej karty kredytowej, dzięki której mógł bez żadnych pytań tankować volkswagena na każdej policyjnej stacji benzynowej (takie stacje znajdowały się przy siedzibie każdego dystryktu), do trzystu osiemdziesięciu litrów miesięcznie. Gdyby McFadden postanowił nie używać swojego prywatnego pojazdu w tej akcji, musiałby się przemieszczać piechotą.

Dwunasty Dystrykt. Włamania — rzucił Charley McFadden do mikrofonu.

Dwunasty Dystrykt — natychmiast odpowiedział dyspozytor.

Dwunasty Dystrykt — powtórzył McFadden. — Mam aresztowanie, przyślijcie furgonetkę. Jesteśmy na parkingu przed Penrose Plaża przy Island Road i Lindbergh.

Dyspozytor centrali nie odpowiedział na zgłoszenie funkcjonariusza McFaddena bezpośrednio, od razu jednak sprawdził tablicę informacyjną, szukając dostępnych furgonetek policyjnych:

Dwanaście Zero Jeden.

Dwanaście Zero Jeden — odpowiedział policjant w wozie.

Parking Penrose Plaża, Island przy Lindbergh. Trzeba zabrać zatrzymanego.

Tu Dwanaście Zero Jeden, przyjąłem.

Charley McFadden odłożył przenośne radio na siedzenie swojego volkswagena.

Kiedy dwaj jadący należącą do Dwunastego Dystryktu furgonetką 1201 funkcjonariusze, którzy odpowiedzieli na zgłoszenie w sprawie transportu więźnia, dotarli na miejsce włamania, odkryli, że Martinez i McFadden mają więcej problemów z poszkodowaną niż z przestępcą.

Aresztowany, z rękoma skutymi na plecach, stał oparty o samochód ofiary. Wyglądał na zupełnie zrezygnowanego, najwyraźniej zdał się na los. Wnosząc z jego miny, nie był ani przestraszony, ani szczególnie smutny.

Z kolei poszkodowana, gdy została poinformowana, że dwie torby z jej zakupami stały się dowodem w sprawie i nie wrócą do niej, póki odpowiednie władze nie wydadzą na to zgody, wdała się w ostrą dyskusję z funkcjonariuszem McFaddenem, usiłując go przekonać, że ma jej oddać zakupy, przynajmniej te ze sklepu „John Wanamaker & Sons”, gdyż w torbie znajduje się koszula frakowa dla jej męża, który musi ją włożyć na uroczystą kolację jeszcze tego wieczoru.

Proszę pani, jeśli pojedzie pani do siedziby detektywów Dystryktu Zachodniego przy Pięćdziesiątej Piątej i Pine, gdzie podpisze pani dokument użyczenia własności, natychmiast wydadzą pani wszystkie rzeczy.

Nie rozumiem, dlaczego nie mogę podpisać wszelkich koniecznych papierów tutaj — gderała kobieta.

Nie mam przy sobie takiego formularza, proszę pani.

Trzeba się udać do siedziby detektywów Dystryktu Zachodniego — powtórzył cierpliwie Charley McFadden. — Takie są reguły.

Nie była to całkowita prawda, jednak funkcjonariusz McFadden wiedział z doświadczenia, że jeśli odda tu i teraz poszkodowanej jej własność, on sam i — co ważniejsze — system sądownictwa karnego nigdy już poszkodowanej nie zobaczą. Funkcjonariusz McFadden wiedział bowiem — również z doświadczenia — że zainteresowanie zwykłego obywatela porządkiem publicznym kończy się w momencie, gdy musi on dokonać własnego weń wkładu, na przykład pojawić się w sądzie i złożyć pod przysięgą zeznanie, iż do niego należały przedmioty skradzione przez oskarżonego.

Szanse na pojawienie się tej konkretnej kobiety w sądzie i tym samym na jej pomoc w wysłaniu pana Simsa do więzienia zwiększą się bez wątpienia, jeśli poszkodowana odkryje, że po podpisaniu formularza użyczenia własności została wmieszana w całą sprawę i po prostu musi pójść do sądu.

A co się stanie, jeśli postanowię nie wnosić oskarżenia? — spytała w pewnej chwili poszkodowana. W jej głosie pobrzmiewała równocześnie desperacja i rozdrażnienie.

Proszę pani, to ja wnoszę oskarżenie — oznajmił Charley McFadden, równie rozdrażniony. — Albo ja, albo mój partner, Hezus. Jednym słowem, oskarżenie wnosi miasto. Złapaliśmy przecież drania na gorącym uczynku czy, inaczej mówiąc, na kradzieży tych przedmiotów z pani samochodu.

No cóż, zobaczymy, młody człowieku — mruknęła kobieta. — Zobaczymy! Mój szwagier całkiem przypadkowo jest ogromnie wybitnym adwokatem.

Bardzo dobrze, proszę pani — uciął McFadden, a następnie odwrócił się do dwóch funkcjonariuszy z furgonetki. — Możecie go zabierać — polecił.

I zaraz do niego zadzwonię. Wszystko mu opowiem wszystko — denerwowała się poszkodowana. — To doprawdy oburzające!

Bardzo dobrze, proszę pani — powtórzył McFadden.

Clarence’a Simsa odprowadzono do furgonetki. Policjanci pomogli mu wsiąść, po czym zajęli swoje miejsca i skierowali się do siedziby detektywów Zachodniego Dystryktu, znajdującej się na skrzyżowaniu ulic Pięćdziesiątej Piątej i Pine, gdzie iskierkę nadziei na zwolnienie, tlącą się w umyśle Simsa, łatwo i szybko zgasi detektyw, który zacznie ich rozmowę od odczytania mężczyźnie jego praw obywatelskich.


* * *


Porucznik Ed Michleson, dowódca dziennej zmiany w Dwunastym Dystrykcie, wcale się nie zdziwił, że telefonuje do niego sierżant Willoughby z biura głównego inspektora Coughlina i informuje go, iż właśnie przestają mu podlegać funkcjonariusze Jesus Martinez i Charles McFadden.

Kiedy obu przydzielono do Dwunastego Dystryktu, wszyscy wiedzieli, że trafiają tam jedynie tymczasowo i dość szybko otrzymają inny przydział. Dowódca Dystryktu oświadczył Michlesonowi, co słyszał od inspektora Coughlina — podobno wiele osób intensywnie myśli o znalezieniu dla tych dwóch funkcjonariuszy dobrego miejsca.

Wcześniej pracowali jako tajniacy w wydziale antynarkotykowym, co stanowiło zajęcie zwyczajne, lecz całkiem niezłe dla młodych policjantów. Mogli je wykonywać bystrzy, obiecujący funkcjonariusze, których twarzy nie znała jeszcze ulica i którym nie przeszkadzał konieczny strój — ubrania charakterystyczne dla środowiska narkomanów — oraz brudne, długie włosy. Jednym słowem, tacy policjanci, którzy potrafili się wtopić w to otoczenie.

Niestety, twarze McFaddena i Martineza stały się znane, a w takim przypadku następny logiczny krok oznaczał zwykle pracę w mundurze. Jednak obu tych policjantów doceniono za indywidualną akcję na końcowej stacji kolejki przy Bridge i Pratt Street, gdzie namierzyli i wypatrzyli ćpuna, który śmiertelnie postrzelił szefa drogówki, kapitana „Dutcha” Moffitta. McFadden ścigał owego ćpuna, Geralda Vincenta Gallaghera, wzdłuż torów, aż przestępca spadł na trzecią szynę, po czym przejechał go pociąg.

W filmach, serialach czy też telewizyjnych programach o policjantach w tego typu sytuacjach komendant policji w towarzystwie burmistrza i innych oficjeli zazwyczaj wręcza takim funkcjonariuszom odznaki detektywów i gratuluje dobrze wykonanego zadania. Tu jednak toczyło się prawdziwe życie, a w filadelfijskim departamencie policji awans na detektywa otrzymywali jedynie ci policjanci, którzy zgłosili chęć przystąpienia do specjalnego egzaminu, a następnie do niego podeszli i go zdali. Martinez rzeczywiście przystąpił do egzaminu na detektywa, lecz go oblał, natomiast McFadden zbyt krótko pracował w policji, więc jego zgłoszenia w ogóle by nie przyjęto.

Obaj jednak świetnie się sprawdzali w pracy policyjnej, dlatego główny inspektor Coughlin, który był dobrym człowiekiem, nie miał serca zmusić ich do noszenia mundurów — co młodzi policjanci pracujący w cywilu uważali za degradację — mimo iż fotografie McFaddena i Martineza ukazały się na pierwszych stronach wszystkich gazet w Filadelfii i pojawiły się w telewizji, na długo niwecząc ich skuteczność jako tajniaków wydziału antynarkotykowego.

Coughlin postanowił zatem „wypożyczyć” ich obu Dwunastemu Dystryktowi, który cierpiał na niedobór personelu, a miał akurat spore problemy ze złodziejami okradającymi zakupowiczów na parkingach centrów handlowych. McFadden i Martinez mieli tam popracować do czasu, aż inspektor znajdzie dla nich nowy, stały przydział. I właśnie teraz coś takiego znalazł.

Porucznik Michleson wstał, wszedł do centrum dowodzenia i spytał kaprala, gdzie są w tej chwili Mutt i Jeff. Naprawdę wyglądali jak Mutt i Jeff. McFadden był wysokim dzieciakiem o wielkich kościach, potężnej posturze i ciężarze, Martinez zaś stanowił przeciwieństwo tamtego — ten mały, szczupły Latynos ledwie spełniał wyznaczone przez departament policji minima w zakresie wzrostu i wagi.

Są w drodze — odparł kapral. — Dopiero co zatrzymali faceta, który włamywał się do jakiegoś auta na parkingu przed Penrose Plaża. Odkąd się tu zjawili, złapali już piątego.

Gdy napiszą raport, przyślij ich do mnie — polecił Michleson. — Tracimy ich.

Dokąd mają przeniesienie?

Do drogówki.

Do drogówki? — powtórzył kapral ze zdziwieniem, po czym się roześmiał. — Ci dwaj?

Och, nieuprzejmie jest tak mówić, Charleyu — zachichotał Michleson, wyobrażając sobie Mutta i Jeffa w strojach funkcjonariuszy policji drogowej.

Obawiam się, że Hezus jest trochę za mały, by dosiąść harleya — dodał wesoło kapral.

Być może ktoś uważa, że sobie na to zasłużyli — stwierdził znacznie poważniejszym tonem porucznik Michleson. — Faceci z drogówki nie złapali świra, który zastrzelił kapitana Moffitta. Ci dwaj go schwytali.

Kiedy się przenoszą?

Od jutra rana.


* * *


Inspektor sztabowy Peter Wohl, obecnie trzydziestopięcioletni, nadal był najmłodszym spośród osiemnastu inspektorów sztabowych Departamentu Policji Miasta Filadelfia. Wohl leżał w tej chwili na plecach. Gdy podniósł wzrok, odkrył, że patrzy na figi widoczne pod szortami jakiejś obcej kobiety. Figi były czerwone, raczej mocno przezroczyste i wystawały spod białych szortów.

Inspektor odepchnął się, wyjechał na ruchomym krzesełku spod swojego jaguara XK–120 i wstał. Miał smugi smaru na twarzy i na nagiej, pięknie umięśnionej piersi, a jednak wyglądał raczej na księgowego lub prawnika niż na mechanika czy policjanta.

Witaj — odezwała się właścicielka czerwonych fig i białych szortów.

Witam — odparł Peter Wohl, zauważając, że kobieta nosi także białą męską koszulę, której poły podwinęła i związała sobie pod biustem, obnażając w ten sposób brzuch aż do pępka.

Zobaczyłam przez okno, że pracujesz — zagaiła ciepło. — Pomyślałam, że pewnie wiesz, co należy z tym zrobić. — Wyciągnęła ku niemu butelkę budweisera.

Inspektor zauważył w tym momencie na palcu podającej mu butelkę dłoni zarówno pierścionek, jak i obrączkę ślubną. Wziął piwo.

Dziękuję — powiedział i pociągnął łyk.

Naomi — przedstawiła się kobieta. — Naomi Schneider.

Peter Wohl — odparł.

Naomi Schneider była białą kobietą mierzącą na oko, co natychmiast odnotował policyjny umysł inspektora Wohla, sto sześćdziesiąt siedem centymetrów i ważącą nieco poniżej sześćdziesięciu kilogramów. Miała prawdopodobnie jakieś dwadzieścia pięć lat i gładką skórę, pozbawioną jakichkolwiek widocznych znaków szczególnych albo blizn.

Mieszkamy w 2B — powiedziała. — To znaczy mój mąż i ja. Wprowadziliśmy się w ubiegłym tygodniu.

A tak, widziałem furgonetkę przeprowadzkową — przyznał Peter.

Mieszkanie 2B zajmowało tylną połowę drugiego piętra budynku, który Wohl nazywał Domem. Budynek był duży, w stylu rezydencji sprzed pierwszej wojny światowej i mieścił się przy Norwood Road numer 8800 w Chestnut Hill. Na Dom składało się sześć apartamentów, które właściciel — jakaś korporacja — nazywał „luksusowymi”. Mieszkania w tylnej części wychodziły na garaż dla czterech samochodów, nad którym znajdowało się niegdysiejsze lokum szofera — Peter zajmował właśnie to mieszkanie i dzierżawił, ku nieskrywanemu rozdrażnieniu pozostałych lokatorów Domu, dwa z czterech garaży.

Teraz pomyślał, że może pan Schneider zasugerował żonie, by zaprzyjaźniła się z mieszkańcem apartamentu garażowego, właścicielem jaguara i najemcą dwóch garaży, a później skłoniła go do odstąpienia im jednego z nich. Zauważył ostatnio kabriolet coupe marki Porsche, parkowany albo na ulicy, albo za Domem. Uznał teraz, że jest to prawdopodobnie auto Schneiderów. Jeśli się nie mylił, zapewne małżonkowie w rozmowie z nim argumentowaliby, że jako miłośnik sportowych aut na pewno rozumie, jaką zbrodnią jest trzymanie kabrioletu na dworze, gdzie bywa wystawiony na działanie żywiołów…

Wohl jednakże szybko odrzucił ten potencjalny scenariusz jako znacznie mniej prawdopodobny od możliwości, że pan Schneider nie miał zielonego pojęcia o wspaniałomyślności swojej żony. Bez wątpienia plany Naomi niewiele miały wspólnego z porsche.

Mój mąż podróżuje — obwieściła kobieta. — Handluje wykładzinami podłogowymi. Jeździ na zachód, nawet aż do Pittsburgha.

Bingo!”.

Och, naprawdę?

Teraz zauważył, że Naomi Schneider ma bardzo ciemne oczy. Nie spotkał nigdy blondynki o tak ciemnych oczach, podejrzewał więc, że jej włosy są farbowane. Fryzjer sprawił się świetnie, toteż Peter nie dostrzegł żadnych ciemnych odrostów, był jednak pewien, że naturalny kolor włosów kobiety to czerń lub ciemny brąz. Miał zresztą na ten temat teorię. Kobiety o ciemnych, rozjaśnianych włosach powinny unikać jaskrawego światła słonecznego. Farbowany blond jako tako prezentował się we wnętrzach, szczególnie nocą, ale w słońcu wyglądał na… farbowany i już.

W sumie nie ma go tutaj dwie, trzy noce w tygodniu — ciągnęła Naomi. — A ty? Czym się zajmujesz?

Peter udał, że niewłaściwie zrozumiał jej pytanie o wykonywaną pracę.

Och, jakiś czas temu oddałem siedzenia do renowacji — odparł. — Zawiozłem je do warsztatu w centrum, gdzie wymieniono gumę piankową. No i teraz wkładam je na miejsce.

Naomi podeszła do jaguara i lekko przesunęła palcami po połyskującej czerwonej skórze obić.

Ładne — stwierdziła. — Ale chodziło mi o twoją pracę.

Pracuję dla miasta — wyjaśnił. — Widziałem gdzieś w porsche. To twoje?

Tak — przyznała kobieta. — Mel, mój mąż, czasami jeździ nim w interesach, ale w takim aucie nie ma dużo miejsca na próbki, więc zwykle bierze kombi, a mnie zostawia porsche.

Przypuszczam — powiedział Peter uprzejmie — że w porsche rzeczywiście nie ma zbyt wiele miejsca na próbki wykładzin podłogowych.

Och, jakie to przyjemne — oznajmiła Naomi, opuszkami palców gładząc teraz z kolei błyszczący zderzak jaguara. — Nowy, co?

Inspektor roześmiał się.

Jest starszy niż ty.

Popatrzała na niego zakłopotana.

Wygląda na nowy — upierała się.

Dzięki — odrzekł Wohl. — Ale wyjechał z Coventry w lutym 1950 roku.

Skąd wyjechał?

Z Coventry. To w Anglii. Tam je produkują.

Przecież wygląda na nowy!

Jeszcze raz dziękuję.

Niech cię szlag — mruknęła Naomi bez gniewu. Przyjrzała się Peterowi z góry i uśmiechnęła. — Słyszałeś, co się zdarzyło zeszłej nocy?

Nie.

Nie słyszałeś o zgwałconej kobiecie? To było w zasadzie tuż za rogiem.

Nie, nie słyszałem — odpowiedział Wohl zgodnie z prawdą. Spędził wczoraj i przedwczoraj, cały cholerny weekend, w Harrisburgu, czyli stolicy stanu, w gorącym, zakurzonym archiwum akt.

Kazał jej wsiąść do swojej furgonetki — podjęła kobieta. — I zrobił jej… no wiesz, co, a później ją wysadził w Fairmount Park. Tak mówili w radiu KYW.

Nie słuchałem.

Mel wyjechał, więc się przeraziłam.

A mówili w radiu, czy zrobił to ten sam człowiek, który ich zdaniem uprzednio dokonał tego typu przestępstw? — zaciekawił się Wohl.

Twierdzą, że prawdopodobnie tak — przyznała Naomi.

Interesujące — pomyślał inspektor. — Jeśli to ten sam facet, po raz pierwszy postąpił w ten sposób”.

Nagą — dorzuciła kobieta.

Co takiego?

Wyrzucił ją z furgonetki nagą. Bez ubrania.

No cóż, taki czyn wiąże się z upokorzeniem ofiary, które wyraźnie stanowi część modus operandi tego świra”.

Rozległ się odgłos opon samochodu przemieszczającego się po kocich łbach, którymi wybrukowany był teren przed garażami, po czym uszy Petera wychwyciły nieznacznie odmienną tonację silnika. Znał ten dźwięk — tak pracowały silniki w wozach policyjnych.

Wohl podniósł się z krzesełka mechanika. Samochód policji drogowej zatrzymał się, drzwiczki się otworzyły i z auta wysiadł sierżant w specjalnym mundurze drogówki (miękka czapka z daszkiem, szeroki pas à la Sam Browne z rzemieniem przez ramię, bryczesy motocyklowe i sztylpy). Inspektor rozpoznał w nim sierżanta Alexandra W. Dannelly’ego. Zapamiętał jego nazwisko, chociaż ostatni raz widział go w dniu, w którym kapitan „Dutch” Moffitt został śmiertelnie postrzelony w Waikiki Diner, niedaleko Roosevelt Boulevard. Sierżant Dannelly pierwszy odpowiedział wówczas na zgłoszenie: „Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, padły strzały. Raniono policjanta”.

Dannelly również poznał Petera Wohla. Uśmiechnął się do niego i zaczął machać, nagle jednak dostrzegł spojrzenie w oczach inspektora, toteż, przystając, ledwie dostrzegalnie potrząsnął głową.

W czym mogę panu pomóc, panie władzo? — zapytał szybko inspektor.

Szukam mężczyzny nazwiskiem Wohl — oświadczył sierżant Dannelly.

To ja.

Czy mogę z panem porozmawiać przez moment?

Jasne — odparł Peter. — Przepraszam na minutkę, Naomi.

Kobieta uśmiechnęła się niepewnie.

Wohl odszedł kilka kroków, zatrzymując się przy drzwiczkach wozu policji drogowej.

Co się dzieje, Dannelly? — spytał.

Nie odbiera pan telefonu, inspektorze.

Mam wolny dzień — odburknął. — A kto mnie szuka?

Porucznik Sabara — wyjaśnił sierżant. — Kazał mi podjechać i sprawdzić, czy pan jest w domu. Sugerował, że może pański telefon nie działa.

Telefon jest na piętrze — odparł Wohl. — Jeśli dzwonił, nie słyszałem.

Nie będzie panu przeszkadzało, inspektorze, jeśli połączę się przez radio i przekażę porucznikowi, że jest pan w domu?

Proszę. — Peter zastanowił się, czego chce od niego Sabara. Co było tak ważne, że porucznik wysłał samochód, aby sprawdzić, czy telefon Wohla działa? — Niech do mnie zadzwoni, ale dopiero za jakieś piętnaście minut. Wezmę prysznic, a później będę czekać na jego telefon.

Chce pan słuchać, jak z nim rozmawiam?

Nie — odparł Wohl z uśmiechem. — Odjedźcie stąd, sierżancie, i dopiero wtedy się z nim połączcie.

Rozumiem, inspektorze — odparł Dannelly, niemal niedostrzegalnie kiwając głową ku Naomi.

Nie, na pewno nie — stwierdził Peter. — Staram się po prostu ukryć tylko jedną rzecz, sierżancie, a mianowicie fakt, że pracuję w policji.

Jak pan sobie życzy, inspektorze — odrzekł Dannelly bynajmniej nie zmieszany, w dodatku mrugając do Wohla.

Peter odczekał, aż sierżant wróci do wozu i odjedzie, potem podszedł do Naomi Schneider. Widział, że kobieta niemal umiera z ciekawości.

Widziałem pewien wypadek — Peter skłamał z łatwością. — Muszę pojechać na posterunek i złożyć zeznanie.

Czasami, właściwie całkiem często, na przykład teraz, inspektor Wohl zastanawiał się nad sensem zadawania sobie tak wielkiego trudu w celu zatajenia przed sąsiadami własnej profesji. Czy w ogóle warto? Nikt mu przecież nie sugerował, że powinien ich okłamywać, a sam Peter na pewno wszak nie wstydził się, że jest cholernie dobrym policjantem, najmłodszym inspektorem sztabowym w departamencie. Po prostu momentami w towarzystwie cywilów, szczególnie takich cywilów jak jego sąsiedzi — młodych, wykształconych, nieźle zarabiających bystrzaków — czułby się niezręcznie jako funkcjonariusz policji.

Zanim, tuż po awansie na inspektora sztabowego, wprowadził się do mieszkania nad garażem, mieszkał w jednym z ogrodowych apartamentów przy Montgomery Avenue w zachodniej części Filadelfii, znanej jako Wynnfield. Tamtejsi jego sąsiedzi należeli mniej więcej do tego samego gatunku cywilów co tutejsi i Wohl odkrył, że na sąsiada — policjanta zazwyczaj reagują w jeden z dwóch sposobów lub w oba. Albo w ich oczach pojawiało się niewypowiedziane pytanie, czegóż taka szumowina jak gliniarz szuka wśród ludzi lepszych od siebie… I jaki właściwie jest pożytek z posiadania policjanta za sąsiada, skoro nawet nie można liczyć, że anuluje pieprzony mandat za przekroczenie prędkości?

Z tych właśnie względów, gdy Peter przeprowadzał się do apartamentu garażowego, postanowił, że nie powie swoim sąsiadom, gdzie pracuje. Prawie nigdy nie nosił munduru, a po awansie na inspektora sztabowego otrzymał dodatkową korzyść w postaci samochodu służbowego, który nijak nie wyglądał na wóz policyjny; nie miał żadnych oznakowań ani cech charakterystycznych, a poza tym był to nowiutki ford LTD z białymi oponami. Policyjna krótkofalówka doskonale mieściła się w schowku i działała dzięki antenie niczym nie różniącej się od zwykłej radiowej.

Kiedy sąsiedzi Wohla z Domu spytali go, czym się zajmuje odparł, że pracuje dla miasta. Oczywiście nie oświadczył wprost, że nie jest policjantem, choć zapewne zasugerował wszystkim, że jego stanowisko to średniego szczebla urzędnik służby cywilnej, pracujący w ratuszu.

Nie zaprzyjaźnił się z sąsiadami z kilku powodów, między innymi dlatego, że — jak większość policjantów — najwygodniej czuł się w swoim środowisku. Nie musiał się także zastanawiać, czy, wpadając na kilka piw, nie zetknie się przy okazji także z marihuaną lub innymi nielegalnymi substancjami.

Skoro takich spotkań unikał, nie widywał tego typu substancji i w ten sposób nie musiał przymykać swoich sąsiadów.

Och — powiedziała Naomi Schneider, kiedy oświadczył jej, że widział wypadek, więc musi pojechać na posterunek i złożyć zeznanie.

Nie, tak naprawdę chodzi o coś innego — dodał wesoło. — Jestem podejrzany o napad na bank.

Zachwycona jego poczuciem humoru kobieta roześmiała się, a jej biust zafalował.

No cóż, miło było cię poznać, Naomi — zakończył Peter. — I dziękuję za piwo…

Cała przyjemność po mojej stronie — przerwała mu. Wydawałeś się taki zgrzany!

Mam nadzieję, że szybko poznam pana Schneidera. Mela — poprawiła go. — Ale wróci dopiero w czwartek. Tym razem pojechał do Pittsburgha.

Teraz jednak muszę wziąć prysznic i pojechać na posterunek.

Jasne, rozumiem — odparła. — A dlaczego jesteś czasem całymi dniami w domu, jeśli mogę spytać?

Często muszę pracować do późna — wyjaśnił. — Nie płacą mi za to, lecz dostaję wolne dni.

Ach tak — bąknęła Naomi.

Wręczył jej pustą butelkę po budweiserze, uśmiechnął się i wszedł po schodach na końcu budynku, kierując się do mieszkania.

Czerwone światło na jego sekretarce automatycznej migało. Inspektor uznał, że nagrał się prawdopodobnie Sabara. A jeśli nie porucznik, to pewnie dzwonił albo ktoś z pracy albo — co bardziej prawdopodobne — matka Petera, której stale nie potrafił przekonać, że naprawdę odżywia się właściwie, choć mieszka samotnie. Ktokolwiek się nagrał, tak czy owak, musi poczekać, aż Wohl weźmie prysznic.

Wykąpał się i ogolił pod prysznicem (nauczył się tej sztuki w wojsku), po czym zaczął się ubierać. Wciągnął spodnie marki DAK i nagle znieruchomiał. Znał Mike’a Sabarę — obecnie p.o. dowódcy drogówki do czasu oficjalnego mianowania — ale nie byli przecież bliskimi przyjaciółmi. Istniała zatem możliwość, że Sabara telefonował do niego w oficjalnej sprawie, może chciał się spotkać z Wohlem gdzieś, gdzie zaplanowany przez inspektora strój, składający się z cytrynowych DAK–sów i podkoszulki polo, okaże się nie na miejscu.

Boso, w samych spodniach podszedł do automatu. Wcisnął guzik odtwarzania nagranych wiadomości. Kaseta się cofnęła i rozległ się tekst. Podczas gdy Peter przebywał przed budynkiem, montując siedzenia w swoim jaguarze, telefonowało kilka osób, jednak większość dzwoniących rozłączała się, słysząc zarejestrowaną wiadomość powitalną, a niektórzy rzucali przekleństwo, a potem słuchawkę na widełki. W końcu Wohl usłyszał nagrany głos Mike’a Sabary.

Inspektorze, mówi Mike Sabara, chciałbym z tobą pomówić. Mógłbyś zadzwonić do centrali i przekazać numer telefonu, pod jakim jesteś osiągalny? Z góry dziękuję.

Później Peter wysłuchał reprymendy swojej matki („Nie wiem, dlaczego nie ma cię w domu nigdy, gdy do ciebie, dzwonię”), a następnie trzech kolejnych sygnałów dźwiękowych i kliknięć, które oznaczały niechęć kolejnych osób do rozmowy z cholerną maszyną.

Spojrzał na zegarek i zdecydował, że nie ma ochoty czekać, aż Sabara znów do niego zadzwoni. Wykręcił z pamięci numer radia policyjnego.

Zgłasza się Isaac Siedemnaście — przedstawił się. Możecie przekazać ode mnie informację Highway Jeden, że czekam na jego telefon pod numerem 928–59–23? Nie, nie. Piątka, dziewiątka, dwójka i dopiero na końcu trójka. Dzięki.

Postanowił, że ma ochotę na jeszcze jedno piwo, więc poszedł do lodówki w kuchni i wziął butelkę. Później wrócił do salonu, usiadł na długiej, niskiej kanapie z białej skóry, a nogi położył na stojącej przed kanapą ławie o szklanym blacie. Czekał na telefon od Sabary.

Peter Wohl miał kiedyś dziewczynę, która potem wyszła za prawnika i zamieszkała w Swartłimore. Była dekoratorką wnętrz i w okresie, kiedy jeszcze sądziła, że może Wohl się z nią ożeni, bezpłatnie zaprojektowała wystrój jego mieszkania. Od czasu do czasu inspektor przypominał sobie, ile ta kanapa, dwa pasujące do niej krzesła i ława ze szklanym blatem go kosztowały, nawet z zawodowym upustem Dorothei. Ilekroć przywoływał wspomnienie tej kwoty, krzywił się.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Ten dźwięk stanowił kolejną pozostałość po Dorothei. Dziewczyna twierdziła, że to jej ukochana melodia. Teraz zabrzmiało kilka taktów Be It Ever So Humble, There ‘s No Place Like Home. Ten dzwonek został wykonany na zamówienie i nie dość, że sporo kosztował, to mechanizm był większy niż w przypadku zwykłych dzwonków do drzwi, więc kiedy po odejściu Dorothei Peter usiłował go wymienić, okazało się, że musiałby przy okazji przemalować całą cholerną ścianę przy drzwiach.

Otworzył. Znów Naomi Schneider. Poczuł rozdrażnienie, lecz nie zaskoczenie.

Cześć — zagaiła. — Mycie zakończone?

Mam nadzieję, że tak — odburknął. — Co mogę dla ciebie zrobić?

Mel, mój mąż, poprosił mnie, żebym cię o coś spytała — powiedziała.

Telefon zaczął dzwonić.

Przepraszam — rzucił i ruszył do aparatu. Kiedy zrozumiał, że kobieta weszła do jego mieszkania, zrezygnował z odebrania telefonu w salonie. Udał się do sypialni i podniósł słuchawkę aparatu stojącego na stoliku przy łóżku.

Halo?

Tu Tom Lenihan, inspektorze — padła odpowiedź.

Sierżant Tom Lenihan pracował dla szefa Petera, głównego inspektora Dennisa V. Coughlina. Stanowił kogoś w rodzaju kierowcy skrzyżowanego z głównym asystentem. Wohl uważał go za miłego faceta i dobrego policjanta.

Co się dzieje, Tom?

Mój szef wie, że pracował pan cały weekend, inspektorze, i że ma pan dzień wolny, toteż jest mu niezmiernie przykro… niestety coś się zdarzyło, więc chce pana widzieć jeszcze dzisiejszego popołudnia. Zapisałem pana na piętnastą trzydzieści. Odpowiada panu?

A jeśli powiem, że mi nie odpowiada?

Myślę, że połączę pana z moim szefem. — Lenihan zachichotał.

Zjawię się.

Pomyślałem, że uda mi się wcisnąć mojego szefa do pańskiego wypełnionego po brzegi harmonogramu — dodał Lenihan. — W końcu jest pan takim miłym facetem i tak dalej.

Idź do diabła, Tom — stwierdził Wohl ze śmiechem, po czym odłożył słuchawkę. Zastanawiał się przez moment, czy spotkanie z Coughlinem ma jakiś związek z telefonami porucznika Mike’a Sabary.

Nagle uprzytomnił sobie, że Naomi Schneider stoi w drzwiach sypialni, opierając się o framugę i wpatrując w jego łóżko. A na łóżku leżały rzeczy Petera: chusteczka, portfel, klucze, skórzana teczka, odznaka, karta identyfikacyjna ze zdjęciem i jego kabura podramienna, w której znajdował się pięciostrzałowy rewolwer Smith & Wesson „Chief’s specjal” kaliber. 38. Wszystkie przedmioty czekały wśród ubrań, które Wohl planował włożyć tego dnia.

Kim ty jesteś? Policjantem czy coś? — spytała Naomi.

Tak, policjantem.

Może detektywem? — naciskała, wyraźnie wstrząśnięta.

Kimś w tym typie.

Chryste, do jutra rana cały Dom będzie o tym wiedział!”.

Co to znaczy? — zapytała. — Co jest w tym typie…?

Jestem inspektorem sztabowym — wyjaśnił. — I, Naomi, wielu ludzi nic nie wie o mojej pracy.

Cóż to takiego ten inspektor sztabowy?

Ktoś w rodzaju detektywa.

A to jest coś w rodzaju sekretu.

Telefon znowu zadzwonił. Inspektor podniósł słuchawkę.

Peter Wohl — rzucił.

Inspektorze, mówi Mike Sabara.

Wohl przykrył mikrofon dłonią.

Przepraszam, Naomi, muszę porozmawiać…

Och, pewnie — odparła i położyła palec wskazujący na wargach, potwierdzając, że rozumie konieczność sekretu.

Kiedy się odwróciła, Wohl zauważył, że czerwone figi najwidoczniej wsunęły jej się w szczelinę między pośladkami, które — gołe — częściowo wystawały spod białych szortów.

O co chodzi, Mike? — zapytał Peter.

Chciałbym z tobą pomówić, jeśli możesz mi poświęcić piętnaście minut.

Jasne, w każdej chwili. Gdzie jesteś?

Harbison i Levick — odparł Sabara. — Mógłbyś tam podjechać?

Budynek na skrzyżowaniu ulic Harbison i Levick, w któtym mieściły się centrale dystryktów Drugiego i Piętnastego, a także siedziba detektywów Wydziału północno–Wschodniego, był przysadzisty, brzydki, dwukondygnacyjny z mieszanej cegły ciemno– i jasnobrązowej, sczerniałej przez lata od spalin przejeżdżających obok licznych pojazdów.

Mike, muszę być w centrum — odparł Wohl, gdyż nie miał ochoty odwiedzać gmachu przy Harbison i Levick. — Może spotkamy się w restauracji DaVinci? Skrzyżowanie Dwudziestej Pierwszej i Walnut? Za jakiś kwadrans?

Będę tam — zgodził się Sabara. — Dziękuję.

Za chwilkę do ciebie przyjdę, Naomi! — zawołał Wohl, odłożywszy słuchawkę. Zamknął drzwi sypialni, włożył białą, rozpinaną koszulę, pasiasty krawat i spodnie od niebieskiego garnituru. Wsunął ręce między rzemienie kabury podramiennej, włożył marynarkę od garnituru, po czym schował do różnych kieszeni portfel i inne przedmioty. Obejrzał się w lustrze na drzwiach sypialni, wreszcie wkroczył do salonu, gdzie dostrzegł Naomi pociągającą piwo z jego butelki.

Bardzo ładnie! — zawołała kobieta.

Naomi, nie chcę ci się wydać nieuprzejmy, ale muszę wyjść.

Rozumiem.

O co cię prosił pan Schneider? O co miałaś mnie zapytać? — rzucił.

Miałam cię spytać, czy nie mógłbyś nam podnająć jednego ze swoich dwóch garaży.

Wybacz, ale nie mogę tego zrobić. Jeden potrzebuję dla jaguara, a mój drugi samochód należy do miasta i musi stać w garażu.

Dlaczego? — Nie było to wyzwanie, lecz zwykła ciekawość.

No cóż, jest w nim zamontowane nieco bardzo drogiego sprzętu radiowego i miasto nie chce go stracić.

Stracić? Chodzi o to, że mógłby zostać skradziony?

Właśnie.

To ma sens — przyznała. — Powiem Melowi.

Wstała z kanapy, przy okazji ujawniając spore partie całkiem atrakcyjnych wewnętrznych części ud.

A zatem — stwierdziła. — Pozwolę ci teraz wyjść.

Poszedł za nią do drzwi, świadom, że jako dżentelmen nie powinien zwracać zbyt wielkiej uwagi na jej nagie pośladki, widoczne pod rąbkami nogawek szortów.

Naomi — dodał, gdy otwierał dla niej drzwi. — Powiedz mężowi, że wyświadczy mi przysługę, jeśli nie będzie rozpowiadał o mojej pracy w policji, dobrze?

W ogóle mu o tym nie pisnę — odparła.

Och, nie musisz posuwać się aż do kłamstwa!

Jest dużo rzeczy, o których nie mówię Melowi — ucięła cicho.

W tej samej chwili przesunęła palcami po jego kroczu. Peter natychmiast odskoczył. Ledwie uznał ten kontakt za przypadkowy, gdy jego teoria runęła w gruzach. Palce Naomi podążyły za jego odsuwającą się pachwiną, znalazły to, czego szukały, a wówczas kobieta lekko go ścisnęła.

Do zobaczenia, Peterze — pożegnała się, patrząc mu w oczy. Puściła jego genitalia, roześmiała się i szybko zbiegła po schodach.



Siedem


Peter Wohl zerknął na wskaźnik zużycia paliwa, kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce forda LTD, stojącego na parkingu przy Walnut Street, niedaleko restauracji DaVinci. Strzałka znajdowała się na czerwonym polu, co oznaczało, że inspektor jedzie na resztkach. Ponieważ dotarł tutaj prosto z domu, najwyraźniej już od jakiegoś czasu nie tankował. Miał nadzieję, że w drodze powrotnej nie skończy mu się paliwo na Pensylwania Turnpike lub na Schuylkill Expressway. Dla niego byłaby to katastrofa. Musiałby albo — zakłopotany — poprosić przez radio o przywiezienie kanistra z benzyną, albo zostawić samochód i ruszyć w ulewnym deszczu do najbliższej stacji benzynowej. Jednym słowem, ośmieszyłby się lub zmoczył.

Co jakiś czas Wohlowi wydawało się, że stoi na krawędzi stromego klifu, kruszejącego klifu, czyli że jest o krok od katastrofy. Najwyraźniej znów był w tym podłym nastroju. Wskaźnik poziomu paliwa jawnie to potwierdzał… podobnie jak paluszki odważnej Naomi, której mąż zbyt często wyjeżdżał. Peter uważał w tym momencie, że rozmowa z Mike’em Sabarą jeszcze pogorszy sytuację.

Wysiadł z samochodu i zamknął go, zdając sobie sprawę, że gdy do niego wróci, temperatura wewnątrz będzie nie do zniesienia — cały się zapewne spoci, dlatego jego garnitur, obecnie elegancki i świeżo wyprasowany, wygniecie się. A przecież Wohla czekało jeszcze spotkanie z głównym inspektorem Coughlinem. Tam zresztą również przewidywał swego rodzaju katastrofę. Nie wierzył, że Coughlin wezwał go w wolny dzień, aby mu udzielić pochwały za jakieś wspaniałe zadanie, które Peter wykonał, a później dać w nagrodę kolejny wolny dzień.

Inspektor szybko rozejrzał się po parkingu i odkrył, że Sabara jeszcze nie dotarł. Bez wątpienia od razu zauważyłby samochód z oznaczeniami drogówki, a nawet gdyby Sabara przyjechał wozem nieoznakowanym, Wohlowi rzuciłaby się w oczy antena radiowa i czarne opony.

Wchodząc do restauracji DaVinci, pomyślał, że jeżeli Coughlin zamierza go spytać, jak przebiega jego obecne śledztwo (powód, dla którego Wohl był w Harrisburgu), nie będzie udawał Sherlocka Holmesa. Jedynym efektem dwudniowego grzebania w wydziale rejestrów stanu Pensylwania było parę tropów, w najlepszym razie słabych, a w najgorszym — i najbardziej prawdopodobnym — kompletnie bezwartościowych.

W restauracji DaVinci, nazwanej na cześć artysty i wynalazcy, nie zaś właściciela, podawano bardzo dobre posiłki, choć Petera trochę denerwowało wnętrze lokalu. Z reguły bywało tak, co szybko odkrył, że lokale, które na siłę udziwniały zajmowaną przestrzeń, cechując się na przykład wystrojem egzotycznym, serwowały jedzenie od przeciętnego po okropne. Właściciele DaVinciego popadli, zdaniem Wohla, w lekką przesadę, usiłując przekształcić zwyczajną amerykańską knajpkę w wiejską włoską tawernę. Obrusy były tu w czerwoną kratę, a wszędzie wokół można było znaleźć treliaże ze sztucznymi kwiatami i plastikowymi winogronami oraz świece wetknięte w szyjki butelek po chianti. Na szczęście potrawy były smaczne, a obsługa bardzo miła.

Wohl poprosił o stolik — wskazany mu na parterze — po czym usiadł w miejscu, z którego widział zarówno pięterko, jak i bar obok drzwi. Kelnerka była wysoką, całkiem młodą brunetką wyglądającą na studentkę college’u. Inspektor Przypomniał sobie, co słyszał o kelnerkach z DaVinciego. Podobno większość miała aspiracje zostać aktorkami i pracowały tu w nadziei spotkania odwiedzających Filadelfię artystów.

Uśmiech dziewczyny zniknął, gdy inspektor zamówił jedynie kawę.

A może odkryła, że nie jestem producentem filmowym?” — pomyślał.

Kiedy kelnerka przyniosła filiżankę kawy, wręczył jej dolara i polecił zatrzymać resztę. Fakt ten bynajmniej nie rozjaśnił oblicza dziewczyny.

Mike Sabara wszedł do restauracji kilka minut później, akurat gdy Peter oparzył sobie wargi gorącą kawą, którą najwyraźniej dostarczono na jego stolik prosto z ogni piekielnych.

Sabara był w mundurze, czyli w spodniach motocyklisty, miękkiej czapce z daszkiem i charakterystycznych dla drogówki sztylpach. Strój uzupełniał pasek Sama Browne’a, ozdobiony długim rzędem nabojów i czarnymi, skórzanymi wypustkami, w których noszono niezbędne policjantom przedmioty, jak latarka, kajdanki i tak dalej. Mike miał też na sobie rozpiętą pod szyją białą koszulę z insygniami kapitańskimi — dwiema identycznymi srebrnymi belkami, przyszytymi na każdym rogu kołnierzyka.

Policja drogowa, wraz ze swoimi specjalnymi uniformami, powstała wiele lat temu, jeszcze przed drugą wojną światową. Jak sama nazwa wskazuje, powołano tę jednostkę do życia jako organ wydziału ruchu drogowego i w dawnych czasach jej funkcjonariusze przemieszczali się niemal wyłącznie na motocyklach, stąd charakterystyczne spodnie, sztylpy i czapki z daszkiem.

Filadelfijskiej drogówce zostały jeszcze nieliczne motocykle — Wohl słyszał gdzieś liczbę dwadzieścia cztery — jednak rzadko ich używano, z wyjątkiem oficjalnych okazji albo podczas parad mimów, gdy trzeba było zapanować nad tłumem. Policja drogowa nadal patrolowała autostrady: Schuylkill Expressway i Interstate 95, ale wydział rozwijał się przez lata, szczególnie za rządów kapitana Jeny’ego Carlucciego, a jeszcze bardziej za rządów burmistrza Carlucciego, osiągając w końcu postać jednostki specjalnej, którą wysyłano w najbardziej kryminogenne obszary.

Pojazdami drogówki przemieszczało się po dwóch funkcjonariuszy, natomiast każdym innym wozem policyjnym w Filadelfii jeździł tylko jeden. O ile funkcjonariusze drogówki nie mieli określonych rozkazów, wysyłających ich w konkretne miejsce, mogli w swoich pojazdach patrolować dowolny, oczywiście w granicach rozsądku, teren, nie zważając przy tym na granice dystryktów. Uważali się i byli uważani przez innych policjantów za siły elitarne, a kolejka młodzieńców, którzy składali podanie o przejście do tej jednostki, nigdy nie malała.

Każdy policjant o poważnych ambicjach, to znaczy pragnący awansować i coś osiągnąć, wiedział, że droga w górę prowadzi właśnie przez drogówkę. Sam Wohl był kapralem policji drogowej i lubił tę pracę, chociaż jako człowiek niegłupi zatrzymał dla siebie głęboką ulgę, jaką poczuł po odkryciu, że służba w tej jednostce nie wymaga już jazdy na motocyklu, w każdym razie nie na co dzień. Podczas kursu jazdy na tych szaleńczych maszynach, którego ukończenie uważał za konieczne, jeśli nie chciał być traktowany jak jeden z „mniej męskich” funkcjonariuszy, przekonał się, że każdy z chęcią, a tym bardziej z radością jeżdżący na motocyklu, nie ma wszystkich klepek na miejscu.

Teraz, gdy patrzył na Mike’a Sabarę, idącego ku niemu z uśmiechem, który tamten zapewne uważał za ciepły, Wohlowi przeleciało przez głowę kilka myśli. Po pierwsze, Sabara nie tylko był mało urodziwym mężczyzną, lecz także prezentował się groźnie. Jego śniadą twarz szpeciły ślady, które wyglądały jak blizny po wietrznej ospie, choć, być może, stanowiły jedynie efekt źle leczonego trądziku młodzieńczego. Mężczyzna nosił idealnie przycięty, wąski niczym ołówek wąsik; jeśli miał on na celu odciągać uwagę od brzydkiej cery jego właściciela, zdaniem Wohla skutek był dokładnie przeciwny.

Sabara był niskim, krępym osobnikiem o szerokiej klatce piersiowej. Poruszał się sztywnym, żołnierskim krokiem. Był też dość intensywnie owłosiony — gęste, czarne włosy wychodziły z rozpiętego kołnierzyka jego koszuli i porastały jego dłonie.

Peter doskonale zdawał sobie sprawę, że wszystkie te drobiazgi są niezwykle mylące. Mike Sabara był człowiekiem nadzwyczajnej delikatności, ojcem licznego potomstwa, o które dbał i które kochał. Ten Libańczyk z pochodzenia działał nawet aktywnie w jakimś kościele prawosławnym i nauczał w szkółce niedzielnej. Wohl widział, jak Mike otwarcie płakał na pogrzebie „Dutcha” Moffitta. Łzy spływały mu po policzkach, gdy obaj nieśli trumnę z ciałem kapitana na miejsce pochówku.

Wreszcie Sabara przeszedł salę, usiadł naprzeciwko Petera i wyciągnął do niego dużą dłoń. Jego uścisk był mocny, choć nie demonstrował całej siły tkwiącej w wielkiej ręce.

Doceniam, że tak szybko się ze mną spotkałeś, inspektorze — zagaił.

Mike, wiem, dlaczego nazwałeś mnie „inspektorem” — odparł Wohl, z uśmiechem przyglądając się nowym insygniom na koszuli przyjaciela. — Oczekujesz po prostu odpowiedzi: „Cała przyjemność po mojej stronie, kapitanie Sabara”. Gratulacje, Mike, naprawdę zasłużyłeś na tę rangę. Ale, hmm… jak to się stało, że nie otrzymałem zaproszenia na przyjęcie z okazji twojego awansu?

Ledwie skończył mówić, już wiedział, że jego żart zupełnie się nie udał. Sabara posłał mu zmieszane, wręcz ostrożne, spojrzenie.

Ubiegłej nocy komendant zadzwonił do mnie do domu — wyjaśnił. — I kazał mi przyjść dziś do pracy z kapitańskimi belkami.

Które całkiem przypadkowo miałeś w domu” — pomyślał Wohl, ale natychmiast zawstydził się tej nieuprzejmej uwagi. Sam kupił insygnia porucznika w dniu, w którym zobaczył wyniki egzaminu, chociaż doskonale wiedział, że minie dobrych kilka miesięcy, zanim naprawdę awansuje i będzie mu wolno je nosić.

Czyli że to kwestia oficjalna? — uściślił. — Jeszcze raz gratuluję. Nie wyobrażam sobie lepszego kandydata…

Odkrył, że również to stwierdzenie nie przyniosło zamierzonego efektu. Sabara zareagował kompletnie odmiennie, niż Peter oczekiwał. Był bardziej zakłopotany i jeszcze ostrożniejszy.

Ponownie zjawiła się kelnerka.

Podać coś panu?

Poproszę mrożoną herbatę — zamówił kapitan Sabara. Dziewczyna przyjrzała mu się dziwnie, a Wohlowi przemknęło przez głowę, że do Mike’a najwyraźniej nie pasuje taki napój.

Mogę od razu przejść do rzeczy, inspektorze? — spytał Sabara po odejściu kelnerki.

Jasne.

Gdyby istniała taka możliwość — ciągnął kapitan — chciałbym dowodzić drogówką.

Zdanie było wyważone i Peter uznał, że Sabara dobrze się do tej rozmowy przygotował.

Nie jestem pewny, co masz na myśli, Mike.

Mówię, że naprawdę chciałbym przejąć drogówkę — oświadczył Sabara, a jego zdenerwowanie wyraźnie wzrosło. — Chodzi mi o to, Chryste, że nikt nie jest lepszy do tej funkcji. I wiem, że wykonywałbym dobrą robotę.

Jezu, do czego on, u diabła, zmierza!?”.

Mam się za tobą wstawić? Taki był twój zamysł, Mike? Oczywiście, że się za tobą wstawię. Powiedz mi, do kogo mam pójść, a zrobię to.

Sabara milczał długą chwilę.

Nie wiesz, prawda? — spytał w końcu.

O czym nie wiem?

O drogówce i wydziale dochodzeń specjalnych.

Nie — mruknął Wohl, usiłując sobie przypomnieć cokolwiek na ten temat. — Ostatnie, co słyszałem o wydziale dochodzeń specjalnych, to stwierdzenie, że jego czas jeszcze tak naprawdę nie nadszedł.

A zatem nadszedł — mruknął Sabara. — I w skład wydziału ma wejść drogówka.

Kto będzie dowodził tym wydziałem dochodzeń specjalnych?

Ty — odparł kapitan.

O Jezu Chryste!” — krzyknął w myślach szczerze zszokowany Wohl.

Gdzie to słyszałeś? — zapytał. Sabara wyglądał na skrępowanego.

Słyszałem — odburknął.

Na twoim miejscu dobrze sprawdziłbym to źródło, Mike — zaczął Wohl. — Bo ja pierwszy raz o czymś takim słyszę.

Dostajesz wydział dochodzeń specjalnych — przerwał mu Sabara. — A David Pekach obejmuje drogówkę. Sądziłem — dodał — że to ty wskazałeś Pekacha i uznałem, że w takim wypadku mógłbym ci ten pomysł wyperswadować.

Czy twoje źródło wspomniało, jaka funkcja przewidziana jest w takim razie dla ciebie? — spytał Peter.

Twojego zastępcy.

Kto ci takich rzeczy naopowiadał!?

Nie mogę ci tego wyjawić — odparł Sabara. — Ale źródło jest jak najbardziej wiarygodne.

I ja zaczynam w to wierzyć. Mike nigdy nie opowiada głupot. Dobry Jezu, czy dlatego główny inspektor Coughlin po mnie posłał? Dlaczego ja?!”.

Cóż, wszystko możliwe — stwierdził. — Denny Coughlin chce mnie widzieć u siebie o piętnastej trzydzieści. Może taki właśnie jest powód.

Co mnie stawia w nieco niezręcznej sytuacji — podsumował kapitan. — Doceniłbym, gdybyś nie…

Mam mu nie mówić o naszej rozmowie? Oczywiście, że nie powiem, Mike. I naprawdę wierzę, że się mylisz.

Sądząc po minie Sabary, ten nie miał na to szczególnej nadziei. Nie, Mike się nie mylił. Najwyraźniej wiedział o przetasowaniach od kogoś wysoko postawionego w hierarchii policyjnej. A zatem z samej góry, co najmniej od jakiegoś głównego inspektora albo — co zupełnie możliwe — od jednego z zastępców komendanta policji.

Od kogoś ważnego, komu nie podobał się albo zamysł związany z wydziałem dochodzeń specjalnych, albo obsadzenie Petera Wohla w roli dowódcy tego wydziału, albo przydzielenie drogówki Davidowi Pekachowi, zamiast Migowi Sabarze… Albo wszystkie powyższe…

Peterze — dorzucił kapitan. Po raz pierwszy od początku spotkania zwrócił się do Wohla po imieniu. — Rozumiesz… że nie ma w tym niczego osobistego? Jesteś cholernie dobrym policjantem. Byłbym szczęśliwy, wszędzie mogąc dla ciebie pracować… Tyle że…

Uważasz, że jesteś najlepszym kandydatem na szefa drogówki? — wtrącił inspektor. — Do diabła, Mike, myślę tak samo. Dokładnie tak samo. I nie sądzę, że właśnie ja powinienem dowodzić wydziałem dochodzeń specjalnych. Do ciężkiej cholery, nawet nie wiem, czym ma się ten wydział zajmować!


* * *


Sierżant Richard B. Stennis, instruktor strzelania Akademii Policyjnej Miasta Filadelfia i przełożony grupy rekrutów, nie potrafił dokładnie wskazać tego, co mu się nie podobało w rekrucie Matthew M. Paynie.

Pamiętał, że poczuł to dosłownie w pierwszej chwili, w której spojrzał na chłopaka. Dick Stennis, którego filozofia w kwestii broni palnej — czy to względem policjanta, czy względem każdego innego obywatela — składała się na stwierdzenie: „Nigdy nie potrzebujesz pistoletu, póki nie potrzebujesz go bardzo”, naprawdę poważnie traktował swój obowiązek nauczenia tych żółtodziobów obchodzenia się z bronią palną.

Stennis — krępy, choć nie gruby, łysiejący czterdziestoparolatek — miał świadomość, jak duże (statystycznie mniej więcej dwadzieścia do jednego) są szanse, że jego aktualna Klasa rekrutów przejdzie całą karierę zawodową bez wygarnięcia służbowej broni i oddania strzału podczas pełnienia obowiązków. Według niego w obecnej sytuacji szanse te spadają nieco, może jak dziesięć do jednego, że te dzieciaki nigdy nie będą musiały użyć służbowych rewolwerów. Jednak druga strona medalu wyglądała tak, że nawet jeśli chociaż jeden na dziesięciu z nich będzie musiał użyć pistoletu lub rewolweru w momencie zagrożenia życia jego samego innego funkcjonariusza lub jakiegoś cywila, przyszłość zależy od jego umiejętności w wykorzystaniu broni.

Stosunek Dicka Stennisa do broni palnej opierał się właśnie na świadomości tego faktu, którą sierżant zdobył podczas służby w Amerykańskich Korpusach Marines. Jak wielu funkcjonariuszy, Stennis trafił do policji po odbyciu służby wojskowej. Do piechoty morskiej wstąpił jako osiemnastolatek, w tydzień po ukończeniu średniej szkoły Frankford w czerwcu 1950 roku. Przybył do Korei tuż po desancie na Inchon, brał jednak udział w przeprawie przez Jalu i wycofaniu się z Hamhung w Wigilię tego samego roku.

Po niecałych dwunastu miesiącach wrócił z Korei w randze kaprala, ze Srebrną Gwiazdą i dwoma Purpurowymi Sercami. Z powodu akcji, za którą otrzymał drugie z nich, spędził cztery miesiące w filadelfijskim Navy Hospital. Kiedy znowu podjął służbę, otrzymał przydział na Parris Island, gdzie został instruktorem strzelania, czyli kimś w typie — choć niedokładnie — instruktora musztry.

Gdy jego trzyletnia służba się skończyła i Stennis wrócił do Filadelfii, wstąpił do policji. Dwa lata później, mniej więcej w czasie, gdy dostał przydział do Akademii Policyjnej, ożenił się i — ponieważ potrzebował pieniędzy — dołączył do rezerw piechoty morskiej.

Na jeden weekend w miesiącu i dwa tygodnie każdego lata Stennis, sierżant z departamentu policji, stawał się starszym sierżantem zbrojmistrzem amerykańskich rezerw korpusów marines. Powołano go na wojnę w Wietnamie i miał zostać wysłany do Azji Południowo — Wschodniej, ale jego szefowie w piechocie morskiej, wiedząc, że filadelfijski policjant powołany z rezerwy musi zająć kwaterę podoficera nadzorującego oddział sił zbrojnych żandarmerii wojskowej w Filadelfii, odesłali go z powrotem do miasta dwa tygodnie po tym, jak zgłosił się w Camp LeJeune.

Właściwie to był dobry układ. Stennis odbył dwuletnią służbę czynną, mieszkając we własnym domu. Piechota morska płaciła mu dodatek zamiast racji żywnościowych oraz drugi zamiast zakwaterowania — w sumie więcej, niż wynosiła rata kredytu hipotecznego, zaciągniętego na dom przy Leonard Street w Mayfair. Podwójnie też liczyły mu się przepracowane lata. Staż pracy Stennisa w policji rósł, chociaż sierżant był „nieobecny”, gdyż służył w marines, powiększając o dwa lata okres czynnej służby w piechocie. Kiedy sierżant skończy sześćdziesiąt lat, zacznie dostawać wojskową emeryturę, która uzupełni jego emeryturę policyjną, a po sześćdziesiątym piątym roku życia otrzyma dodatkowy zasiłek socjalny.

Po ostatnim szkoleniu w marines Stennisowi przydzielono kwaterę obok stoczni marynarki wojennej. Miał pełnić funkcję śledczego w sztabie komendanta żandarmerii polowej. Zazwyczaj co miesiąc udawało mu się wyrwać dwa, trzy dni czynnej służby, czasami więcej, plus jeden weekend, dzięki czemu otrzymywał co kwartał większą pensję. Oznaczało to również większą emeryturę wojskową, którą zacznie otrzymywać od sześćdziesiątego roku życia.

Układ był rzeczywiście niezły, o czym przypomniał sobie, gdy po raz drugi oblał egzamin na porucznika policji. Gdyby go zdał, nie wiadomo, gdzie departament by go przydzielił, lecz, tak czy owak, musiałby porzucić zajęcie w Akademii, które bardzo lubił. I prawie na pewno nie mógłby sobie pozwolić na dodatkowe — i ekstra płatne — kilka dni pracy dla wojska. W Akademii pracował od ósmej do siedemnastej, od poniedziałku do piątku, a świeżo mianowanym porucznikom przydzielano zwykle zmiany nocne i weekendowe.

Dick Stennis lubił swoją obecną pracę i uważał ją za ważną. Czasami myślał, zachowując tę opinię dla siebie, że jeśli dzięki jego nadzorowi nad szkoleniem strzeleckim rekrutów w Akademii Policyjnej przeżyje choć jeden zagrożony policjant albo choć jeden znajdujący się w niebezpieczeństwie cywil, wówczas warto się męczyć z kolejnymi rocznikami młodych „kotów”, spośród których niejeden często nazywał go „łysym kutasem”.

Policyjny rekrut Matthew M. Payne po raz pierwszy przyciągnął uwagę Stennisa już podczas wykładu inauguracyjnego, który sierżant tradycyjnie wygłaszał przed każdym kolejnym rocznikiem. Wykład ten stanowił pierwszy krok w szkoleniu obchodzenia się z bronią palną. Stennis sądził, nie bez racji, że w ciągu lat pracy zdołał wygładzić i wyostrzyć swój wstępny wykład do formy, która była zarówno mądra, jak i interesująca.

Niestety policyjnego rekruta Matthew M. Payne’a jego słowa najwyraźniej nie poruszyły. Siedzący w jednej z tylnych ławek młodzieniec zwrócił uwagę sierżanta niemal na samym początku wykładu, gdyż… ziewał. Po prostu naprawdę ziewał, przesłaniając szeroko otwarte usta zaciśniętą w pięść dłonią.

Sierżant Stennis przerwał w połowie zdania i wycelował w Matta palcem.

Ty! — warknął ostro, usiłując skupić uwagę chłopaka. — Jak się nazywasz?

Payne wyraźnie poczuł się nieswojo.

Payne, sir.

Może łatwiej ci będzie nie zasnąć, jeśli wstaniesz.

Payne zerwał się z miejsca i przyjął postawę znaną w armii jako „spocznij w trybie paradnym”, to znaczy stanął sztywno wyprostowany, rozstawił nogi na mniej więcej trzydzieści centymetrów, kierując stopy nieznacznie na boki, dłonie złączył za plecami na wysokości pośladków i wpatrywał się prosto przed siebie.

Stennis uznał, że „mały skurwiel” kpi sobie z niego, po czym nieco, choć szybko, poprawił się w myślach. Payne bez wątpienia nie był „małym” skurwielem. Sierżant oceniał jego wzrost na ponad metr osiemdziesiąt pięć, może nawet centymetr czy dwa więcej. I był dobrze zbudowanym, mocno umięśnionym, przystojnym młodym chłopakiem.

No cóż — pomyślał. — Pieprz się, synku! Przez całe moje życie zajmuję się takimi przemądrzałymi dupkami jak ty. Chcesz stać w paradnym spocznij, świetnie, stój. Poczekasz sobie w tej postawie do końca zajęć, ot, co!”.

I policyjny rekrut Matthew M. Payne stał w tej postawie przez pozostałe do końca zajęć czterdzieści czy czterdzieści pięć minut, co dało sierżantowi Stennisowi nieco do myślenia. Dzieciak zachował się jak prawdziwy wojskowy. Może zatem on, Stennis, potraktował go zbyt twardo.

Jednakże kiedy sprawdził akta Payne’a, nie znalazł w nich potwierdzenia swoich podejrzeń — Matt Payne nigdy nie nosił żadnego munduru, z wyjątkiem obecnego uniformu rekruta; mówiąc inaczej, nie był żołnierzem. W dodatku z teczki młokosa wynikało, że właśnie ukończył z wyróżnieniem studia na uniwersytecie stanu Pensylwania, zdobywając licencjat w dziedzinie nauk humanistycznych (cum laude).

Hmm, to było niezwykłe. Bardzo niewielu absolwentów college’ów wybierało pracę w policji. Płaca dla początkującego funkcjonariusza była niska (w opinii Dicka Stennisa — żenująco niska), dlatego po ukończeniu college’u można było w każdym niemal miejscu zarobić znacznie więcej.

Starając się nie nagłaśniać sprawy i nie sugerując nikomu problemu, podpytał innych instruktorów, co myślą o Paynie. W odpowiedzi większość wzruszała ramionami, co oznaczało, że nie wyrobili sobie jeszcze zdania na temat chłopaka, gdyż jest on tylko jednym z wielu innych nowych. Jedynie kilku instruktorów odparło, że Matthew wygląda na inteligentnego. Nie jest przemądrzały, lecz inteligentny. Bystry. Najwyraźniej Payne nie sprawiał żadnych kłopotów; gdyby sprawiał, Stennis dowiedziałby się o tym.

W trakcie pierwszego prawdziwego dnia na strzelnicy Akademii Policyjnej Stennis zazwyczaj odkrywał, że rekruci najpierw są zszokowani, a później czują się poniżeni. Bardzo nieliczni przyjęci do Akademii, oczywiście poza byłymi żołnierzami, mieli bowiem choćby niewielkie doświadczenia z jakimś rodzajem broni palnej, a jeszcze mniejsza liczba rekrutów strzelała kiedykolwiek z broni ręcznej.

W dodatku wszystko, co wiedzieli o pistoletach czy rewolwerach, pochodziło najczęściej z filmów i seriali telewizyjnych, w których hollywoodzcy policjanci rutynowo strzelają z rewolwerów z krótką lufą prosto w oczy przestępcom, w dodatku z odległości pięćdziesięciu metrów.

Cele na strzelnicy Akademii były sylwetkami ludzkimi naturalnej wielkości z wymalowanymi kręgami, odpowiednio ponumerowanymi (K5, K4 i tak dalej) i zróżnicowanymi pod względem uzyskiwanych za nie punktów. Najwięcej punktów uzyskiwało się za cel K5; najlepiej gdyby wszystkie kule trafiły w ten krąg. Rekruci rozpoczynali naukę z piętnastu metrów, typową bronią był standardowy rewolwer służbowy, Smith & Wesson, model 10, „Military & Police”, sześciostrzałowy, kaliber. 38, ze stałym celownikiem. Broń ta mogła działać w trybie pojedynczym (przed pociągnięciem spustu kciukiem odbezpiecza się kurek) lub w trybie podwójnym (pociągnięcie spustu podnosi kurek i zwalnia go).

Rekruci, strzelając po raz pierwszy, powinni trzymać rewolwer w obu rękach i używać spustowego mechanizmu o pojedynczym działaniu, czyli odwieść kurek przed ustawieniem celownika i pociągnięciem spustu.

Większości świeżo przyjętym, kiedy po raz pierwszy zajęli pozycje, zadanie wydawało się niezwykle proste. Na pewno sądzili, że dosłownie każdy potrafi trafić w cel wielkości człowieka z niezbyt dużej odległości. Przecież można wyciągnąć rękę i w zasadzie dotknąć ten przeklęty cel. Skutek przemyśleń był taki, że wielu, a właściwie prawie wszyscy, postanawiali się popisać i strzelić celowi w głowę, zarabiając na przykład uśmiech czy pochwałę od sierżanta Stennisa. Innymi słowy, większość mierzyła w krąg K5.

W efekcie sporo rekrutów w ogóle nie sięgało celu, który pozostawał po ich sześciu strzałach zupełnie nietknięty, a cóż dopiero mówić o strzale w głowę. Strzelanie okazywało się nieskończenie trudniejsze, niż widzieli to na filmach.

Sierżantowi Stennisowi nie przeszkadzało, że pierwszych sześć nabojów rekruta leci w powietrze. Taki postępek upokarzał młokosa, a poniżeni łatwiej i chętniej się uczyli.

Kiedy rekrut Matthew M. Payne stanął na wyznaczonym miejscu, z którego miał oddać strzał, sierżant Stennis podszedł do niego i stanął za jego plecami. Polecił mu naładować rewolwer, a Payne nie wyglądał na speszonego czy zdumionego. Wsunął sześć nabojów do bębenka, nie upuszczając żadnego — co wielu się zdarzało — po czym powoli i ostrożnie zamknął bębenek.

Niektórzy rekruci, chociaż tego zabraniano wprost, popisywali się znajomością zwyczaju filmowych policjantów i ostro potrząsali rewolwerem w prawo, dzięki czemu bębenek wskakiwał na miejsce siłą bezwładu. Stennis wiedział, że praktyka ta uszkadza rewolwer — bębenek szybko odłączał się od lufy i broń wymagała usług rusznikarza.

Sierżanta nie zaskoczyłoby, gdyby Payne wykonał tę sztuczkę z bębenkiem. Pomylił się, wyczuł jednak, że chłopak zamierza zrobić coś głupiego, na przykład mierzyć w głowę sylwetki zamiast w jej tors.

I rzeczywiście, dobrze przewidział.

Gdy wydał dzieciakowi polecenie: „Ognia”, Matt wycelował w głowę i… trafił sylwetkę nieco powyżej prawego oka.

E tam, głupi zawsze ma na początku szczęście” — pomyślał Stennis.

Drugą kulę jednakże Payne wpakował w sam czubek głowy celu, inaczej mówiąc — w czoło.

Niech mnie szlag!”.

Trzeci strzał młokosa trafił cel mniej więcej w nos, podobnie czwarty. Piąta kula odskoczyła nieco w górę, niemal muskając czubek głowy sylwetki, nadal jednak strzał pozostał w obrębie kręgu K5. Ostatnim nabojem Payne „poprawił się, uderzając głowę sylwetki w miejscu, gdzie człowiek miałby lewe oko.

Naprawdę mnie szlag trafi! To był całkiem niezgorszy popis”.

Kiedy rekruci poszli obejrzeć swoje cele i zaznaczyć samoprzylepnymi nalepkami otwory po kulach, sierżant Stennis poszedł za Payne’em.

Wcale nieźle, młody człowieku — oświadczył Mattowi, który aż się wzdrygnął. — Gdzie nauczyłeś się strzelać?

W Quantico — odparł Payne. — W bazie piechoty morskiej.

Wiem, co jest w Quantico — odburknął Stennis. — Dlaczego w twoich aktach nie ma śladu twojego pobytu w marines?

Nigdy nie byłem w marines — wyjaśnił tamten. — Przeszedłem jedynie kurs dla dowódców plutonów. Byłem tam latem, dwa razy, rok po roku.

I co się stało? — szczerze zdumiał się sierżant. Matt zrozumiał, że tak naprawdę Stennis pyta: „Skoro ukończyłeś kurs dla dowódców plutonów, dlaczego jesteś rekrutem tutaj, a nie podporucznikiem w Korpusach?”.

Nie zakwalifikowano mnie z powodów zdrowotnych — bąknął Payne.

Czy powiadomiłeś o tym kogo trzeba, gdy wstępowałeś do policji? — zapytał ostrym tonem sierżant.

Tak jest, sir.

Przez chwilę Stennis patrzył młodzieńcowi w oczy, w końcu uznał, że Payne mówi prawdę.

Czy dlatego tu jest? — zastanowił się. — Ponieważ w Korpusach Marines go nie chcieli, postanowił udowodnić, że mimo to jest facetem? No cóż, czemuż by nie, do diabła?”.

Tak, całkiem dobrze strzelasz — mruknął.

Mój wynik byłby doskonalszy, gdyby przyrządy celownicze rewolweru były lepsze — odparował Payne, po czym dodał: — Że nie wspomnę o spuście…

Gniew Stennisa powrócił.

A więc, Payne — stwierdził z sarkazmem w głosie — będziesz się musiał niestety po prostu nauczyć poprzestawać na tym, co Departament uważa za stosowne ci dać.

Obrócił się na pięcie i wrócił na miejsca, z którego strzelali rekruci.

Prawie natychmiast poczuł się jak hipokryta. Przemądrzały czy nie, dzieciak miał rację. Nie można dobrze wycelować ze standardowego rewolweru służbowego. Przedni celownik był zwykłym zaokrąglonym kawałkiem metalu, częścią lufy, tylny zaś był po prostu wcięciem w ramie. Własny rewolwer Stennisa został wyposażony w regulowane przyrządy celownicze — dobrze wykształcony przedni celownik i tylny, w którym można było ustawiać zarówno wysokość, jak i poprawkę na wiatr; miał też szczerbinę. Te szczegóły, w połączeniu z idealnie działającym spustem, pozwalającym na gładki wystrzał, dawały w efekcie broń znacznie dokładniejszą niż rewolwery dostępne dla rekrutów.

Nagle Stennis uprzytomnił sobie, że ma nieregulaminową broń. Noszenie jej uszło mu płazem tylko dlatego, że nikomu w departamencie nie chciało się dokładnie sprawdzać, jakiej broni używa instruktor strzelania Akademii Policyjnej.

Kiedy sierżant dotarł do linii, z której strzelali rekruci, niezbyt go zdziwił widok głównego inspektora Heinricha „Heine” Matdorfa, szefa Biura Wyszkolenia, który równocześnie pełnił obowiązki dyrektora Akademii Policyjnej. Matdorf stał na końcu rzędu, po prawej stronie, w punkcie, gdzie betonowa ścieżka prowadziła do głównego budynku Akademii.

Ten duży, korpulentny, niemal całkowicie łysy mężczyzna o czerwonej twarzy miał zwyczaj pilnować wszystkich spraw w Akademii. Stennis lubił go, chociaż raczej się nie przyjaźnili. Kiedy dwa lata temu Matdorf trafił do działu wyszkolenia, natychmiast wywołał tam nerwową atmosferę, ponieważ stale wpadał z niezapowiedzianymi wizytami do sal klasowych i na miejsca treningu. Był małomówny, a jego niebieskie oczy wydawały się zimne jak lód.

Szybko okazało się, że nie jest człowiekiem przesadnie krytycznym. Zawsze mówił to, co myślał, więc z jego ust padały nie tylko słowa krytyki, lecz także aprobaty. Zaprowadził nowe porządki, ale tylko w obszarach, które rzeczy, wiście wymagały zmian.

Sierżant, jak zwykle, kiwnął szefowi głową, spodziewając się w odpowiedzi tego samego. Jednak Matdorf zaskoczył g0 gdyż natychmiast do niego podszedł.

Witam, szefie — pozdrowił Matdorfa Stennis.

Ten dzieciak, z którym rozmawiałeś, to Payne?

Tak jest, sir.

Chcę zamienić z nim słówko — stwierdził Matdorf. — A ty bądź w pobliżu.

Chłopak wpakował sześć strzałów w głowę celu, a strzelał po raz pierwszy — zwierzył się sierżant.

Matdorf odchrząknął, lecz nic nie powiedział.

Matthew Payne skończył zaklejać miejsca po strzałach i wrócił na linię. Zerknął na stojącego obok Stennisa Matdorfa i sierżant zobaczył w oczach młodzieńca ciekawość, choć nie niepokój.

Wiesz, kim jestem? — spytał Matdorf, gdy Payne podszedł.

Tak jest, proszę pana.

Spotkaliśmy się na czuwaniu przy ciele kapitana Moffitta — ciągnął Matdorf. — Przedstawił nas sobie inspektor Coughlin.

Tak, sir, pamiętam.

Co, do diabła, ten dzieciak robił na czuwaniu przy »Dutchu« Moffitcie? — zdumiał się w myślach Stennis. — I… Matdorfowi przedstawił go inspektor Coughlin!?”.

Właśnie rozmawiałem o tobie z Coughlinem — kontynuował Matdorf.

Tak, sir?

Spakuj swoje manele, Payne — polecił Matdorf. — Posprzątaj swoją szafkę. Jeśli ktoś cię spyta, co robisz, odpowiedz, że działasz „zgodnie z rozkazem”. Jutro rano o ósmej trzydzieści zgłosisz się do kapitana Sabary w drogówce. Wiesz, gdzie mają siedzibę? Bustleton i Bowler…

Nie rozumiem, sir.

Jestem pewien, że kapitan Sabara wszystko ci jutro rano wyjaśni — odrzekł tamten. — Ja mogę ci tylko powiedzieć, że już tu nie wrócisz.

Mam… opróżnić swoją szafkę… teraz?

Zgadza się — przyznał Matdorf. — I nikomu nie mów, dokąd się wybierasz.

Tak jest, szefie — odparł Payne.

Sierżant Stennis widział, że chłopak nie jest zadowolony z polecenia, był wszakże na tyle inteligentny, że ocenił zapewne, iż od Matdorfa nie uzyska żadnych dodatkowych informacji.

Wykonać — zakończył szef wyszkolenia.

Tak jest, sir — odparł Matt. Pozbierał ze stanowiska ogniowego nauszniki i inny sprzęt strzelecki, po czym opuścił linię strzału.

Nie opowiadaj na lewo i prawo o jego przejściu do drogówki, Dick — polecił Stennisowi Matdorf.

Oczywiście, szefie — rzucił sierżant.

Ale ciekawość cię zżera, co? — spytał Matdorf, posyłając podwładnemu rzadki, nieśmiały uśmiech.

Zgadza się, szefie.

Chłopak był na pogrzebie „Dutcha” Moffitta, bo jest jego bratankiem.

Nie wiedziałem.

Jego ojciec również służył w policji — kontynuował Matdorf. — Sierżant John X. Moffitt. Zginął podczas akcji na stacji benzynowej w zachodniej Filadelfii. Cichy alarm sugerujący włamanie.

Nie słyszałem o tym. Co ten dzieciak będzie robił w drogówce? — spytał, nie dał jednak Matdorfowi szansy na odpowiedź, bo dorzucił: — I dlaczego nazywa się Payne?

Jego matka wyszła ponownie za mąż, ojczym zaś adoptował dzieciaka — wyjaśnił Matdorf. — A do czego młokos jest potrzebny drogówce, tego nie wiem. Podczas rozmowy z Coughlinem odniosłem wrażenie, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań.

Załatwił mu więc to Coughlin? — naciskał Stennis.

Matdorf kiwnął głową.

Główny inspektor Coughlin i ojciec chłopaka razem studiowali w Akademii. Byli zaprzyjaźnieni. Świetnie o tym wiem, bo byłem w tej samej grupie.

Jego twarz pozostała bez wyrazu, lecz on sam przez długą chwilę patrzył w oczy sierżantowi. W końcu odwrócił się i oddalił ze stanowisk ogniowych.



Osiem


Kiedy Peter Wohl wjechał na parking za gmachem administracyjnym Departamentu Policji Miasta Filadelfia na skrzyżowaniu ulic Ósmej i Arch, zatrzymał się przy pompie i zatankował forda.

Zmieściło się ponad siedemdziesiąt cztery i pół litra. Inspektor słyszał gdzieś, że zbiornik paliwa forda ma pojemność osiemdziesięciu trzech litrów. Oznaczało to, że chociaż wskazówka poziomu paliwa znajdowała się na czerwonym polu, Wohl miał jeszcze całkiem spory zapas benzyny.

Jeżdżąc po parkingu i szukając miejsca do zaparkowania, pomyślał, że mógłby z tej sytuacji wyciągnąć pewien morał.

Szczęście w nieszczęściu. Chociaż idę wzdłuż krawędzi kruszejącego urwiska, najwyraźniej mam niezwykłe szczęście, które chroni mnie przed spadnięciem”.

Zajął jedno z miejsc parkingowych, zarezerwowanych dla oficjalnych gości i wysiadł, zostawiając okna minimalnie otwarte, aby przewietrzyć rozgrzane wnętrze forda. Miał nadzieję, że nawet najbardziej oddany swojej profesji złodziej radiów samochodowych nie będzie ryzykował kradzieży na parkingu Roundhouse.

Budynek administracyjny departamentu policji był powszechnie znany jako Roundhouse. Właściwie nie był okrągły, lecz zakrzywiony — zakrzywiony był nie tylko cały gmach, ale też jego wewnętrzne ściany, nawet te z windami. Wohl uważał więc, że gmach nazwano Roundhouse, ponieważ to określenie komuś się spodobało, i tyle.

Wszedł do budynku tylnymi drzwiami. W środku, po prawej stronie, znajdowały się drzwi prowadzące do aresztu.

W Roundhouse, oprócz zajmujących wyższe piętra biur administracyjnych departamentu policji, mieściło się również więzienie. Więźniów transportowano z dystryktów podmiejskich do części piwnicznej, gdzie zdejmowano im odciski palców, fotografowano ich i umieszczano w celach do czasu, aż staną przed sędzią pokoju, który wysłucha postawionych im zarzutów i zdecyduje, czy konkretnego osobnika można zwolnić z aresztu, a jeśli tak, ustali — bądź nie — kaucję.

W gmachu było także coś w rodzaju małej widowni, z której rodzina i przyjaciele oskarżonego mogli obserwować przez szklaną ścianę jego spotkanie z sędzią.

Po lewej stronie znajdowały się drzwi prowadzące do holu Roundhouse. Drzwi były zamknięte na klucz. Wejście blokował magnetyczny mechanizm obsługiwany przez policjanta, zwykle kaprala, który siedział za szybą z grubego, odpornego szkła dokładnie naprzeciwko drzwi.

Policjanci kontrolujący drzwi znali większość starszych oficerów, to znaczy od zastępców komendanta policji po kapitanów. Peter Wohl, jako inspektor sztabowy, tkwił dość wysoko w policyjnej hierarchii. Był jednym z siedemnastu inspektorów sztabowych, czyli w randze bezpośrednio wyższej od kapitana i bezpośrednio niższej od inspektora. Przy rzadkich okazjach Wohl nosił mundur ze złotym liściem dębu takim samym, jaki mieli majorzy w siłach zbrojnych. Na mundurach inspektorów były srebrne liście dębu, a na uniformach głównych inspektorów — orły, charakterystyczne dla wojskowych pułkowników.

Wchodzący do Roundhouse starsi oficerowie byli przyzwyczajeni, że zanim dojdą do tych szczególnych drzwi, rozlegnie się brzęczyk, sugerujący, że wystarczy je pchnąć. Kiedy Peter Wohl dotarł dziś do drzwi, pozostały zamknięte. Obejrzał się przez ramię na funkcjonariusza, siedzącego za szkłem kaprala w średnim wieku. Kapral popatrzył na niego poważnie, z oficjalnym, wystudiowanym uśmiechem i przyzwał go do siebie, kiwając na niego palcem wskazującym.

Wohl pamiętał wszystkie swoje podejścia do tych drzwi. Obecny wynik brzmiał trzynaście do sześciu. Dziewiętnaście razy próbował wejść do holu bez pokazywania odznaki policyjnej policjantowi za szkłem i trzynaście razy mu się to nie udało. Zaledwie sześć razy funkcjonariusz rozpoznał go i wpuścił bez kontroli.

Peter podszedł do okienka.

Pomóc panu? — spytał kapral.

Jestem inspektor Wohl — odparł.

Kapral popatrzył na niego ze zdumieniem, a gdy Peter wyjął oprawny w skórę identyfikator z odznaką (okrągłą, srebrną, z wytłoczonym ratuszem i napisem INSPEKTOR SZTABOWY), wyraźnie się speszył.

Przepraszam, inspektorze — bąknął.

Wykonujecie tylko twoją pracę, kapralu — odrzekł Wohl i uśmiechnął się do policjanta.

Wrócił do drzwi, otworzył je i przeszedł przez hol do wind. Nagle się zatrzymał i skierował ku szklanej gablocie na ścianie. Wisiały w niej fotografie i odznaki funkcjonariuszy, którzy zginęli podczas pełnienia obowiązków służbowych. Jednym z ostatnich w rzędzie było zdjęcie przedstawiające oficera w mundurze kapitana drogówki — Richarda C. Moffitta.

Peter Wohl przyjaźnił się z kapitanem „Dutchem” Moffittem, odkąd pamiętał. Nie byli bliskimi przyjaciółmi — „Dutch” zachowywał się zbyt ekspresyjnie, jak na gust inspektora — ale przyjaźnili się. Wiedzieli, że mogą na siebie liczyć w razie potrzeby, pomagali sobie. Ostatnią przysługą, jaką Wohl wyświadczył „Dutchowi”, było przekonanie Jean — nie, wdowy po nim, że Moffitt nie miał romansu z blondynką, z którą spotkał się w Waikiki Diner przy Roosevelt Boulevard owego feralnego dnia, gdy został śmiertelnie postrzelony przez ćpuna, usiłującego napaść na lokal.

Odwrócił się teraz od gabloty, wsiadł do windy i wcisnął guzik trzeciego piętra, którego prawe skrzydło zajmowały gabinety szefów filadelfijskiej policji. Tam właśnie mieli swoje biura komendant policji, jego zastępcy i kilku ważniej, szych głównych inspektorów, między innymi główny inspektor Dennis V. Coughlin.

Korytarza do tej części Roundhouse strzegł zawsze jakiś funkcjonariusz tuż po trzydziestce, cechujący się nienaganną prezencją — albo policjant pracujący w cywilu, albo detektyw.

Ten, który dziś siedział za biurkiem, znał Wohla.

Witam, inspektorze, jak się pan miewa?

Zaczynam się roztapiać — odparł Peter, posyłając funkcjonariuszowi uśmiech. — Słyszałem, że niektórzy policjanci na Florydzie mają prawo nosić szorty. Sądzisz, że zdołam namówić inspektora Coughlina na taki strój?

Och, nie mam odpowiednich nóg do szortów — podsumował wesoło policjant, Wohl zaś ruszył korytarzem ku gabinetom.

Główny inspektor Dennis V. Coughlin dzielił zewnętrzne biuro z komendantem policji Taddeusem Czernickiem; pośrodku, między ich gabinetami, znajdowała się salka konferencyjna komendanta.

Sierżant Tom Lenihan siedział za biurkiem na lewo od wejścia. Był wielkim facetem o przyjemnej aparycji i powoli rzednących włosach. Nie nosił marynarki, więc Peter dostrzegł na jego biodrze rewolwer z krótką lufą.

Ach, cieszę się, że zdołał pan, inspektorze, wcisnąć mojego szefa do swojego przeładowanego planu — zauważył uśmiechnięty Lenihan. — Wiem, że szef to doceni.

Sierżancie — odciął się żartem Wohl — jak sądzisz, spodoba ci się nocna zmiana w Siedemnastym Dystrykcie?

Lenihan zachichotał.

Proszę wejść, inspektorze. Szef pana oczekuje.

Peter pchnął drzwi do biura głównego inspektora. Ukośne biurko Coughlina stało na wprost przedpokoju. Inspektor, również bez marynarki, rozmawiał akurat przez telefon. Na widok Petera uśmiechnął się i machnięciem ręki zachęcił go do zajęcia jednego z dwóch krzeseł, stojących przed biurkiem.

Poczekaj chwilę — rzucił w słuchawkę, którą następne wcisnął pod brodę i przytrzymując ją ramieniem, zaczął przeszukiwać papiery na biurku. Wreszcie wyjął cztery kartki papieru teleksowego i wręczył je Wohlowi. Wyszczerzył do niego zęby — Peter określił jego uśmieszek jako „zadowolony” — i wrócił do prowadzonej rozmowy telefonicznej.

Inspektor przyjrzał się kartkom. Przesłano je przez policyjną sieć komunikacyjną. W maszyny teleksowe wyposażony był każdy z dwudziestu dwóch dystryktów (w innych miastach używano określeń „okręg” albo „dzielnica”), a także siedziby wszystkich wydziałów detektywów i inne posterunki.

Peter przeczytał pierwszą wiadomość.


OGÓLNY: 0650 06/30/73 OD KOMENDANTA POLICJI

STRONA 1/1

************ MIASTO FILADELFIA ************

************ DEPARTAMENT POLICJI ************

………………………………………………


NA WSZYSTKICH APELACH ZOSTANIE PRZEKAZANE NASTĘPUJĄCE OBWIESZCZENIE W SPRAWIE REORGANIZACJI STANOWISK: W TRYBIE NATYCHMIASTOWYM KAPITAN DAVID S. PEKACH ZOSTAJE PRZENIESIONY Z BRYGADY ANTYNARKOTYKOWEJ DO POLICJI DROGOWEJ JAKO JEJ DOWÓDCA.

………………………………………………


No cóż — pomyślał Wohl — istnieje niewielka szansa, że zdołam spełnić prośbę Mike’a Sabary. Teraz, gdy decyzja jest oficjalna, za późno na zrobienie czegokolwiek w jego sprawie”.

Przeczytał drugą wiadomość.


OGÓLNY: 0651 06/30/73 OD KOMENDANTA POLICJI

STRONA 1/1

************ MIASTO FILADELFIA ************

*********** DEPARTAMENT POLICJI ************

………………………………………………


NA WSZYSTKICH APELACH ZOSTANIE OGŁOSZONA NASTĘPUJĄCA REORGANIZACJA STANOWISK’ W TRYBIE NATYCHMIASTOWYM POWOŁUJE SIĘ WYDZIAŁ DOCHODZEŃ SPECJALNYCH Z SIEDZIBĄ W BUDYNKU SIÓDMEGO DYSTRYKTU I POLICJI DROGOWEJ. DOWÓDCA WYDZIAŁU DOCHODZEŃ SPECJALNYCH BĘDZIE ODPOWIADAŁ BEZPOŚREDNIO PRZED KOMENDANTEM POLICJI, RAPORTY ZAŚ BĘDZIE ZGŁASZAŁ POPRZEZ GŁÓWNEGO INSPEKTORA COUGHLINA. W SKŁAD WYDZIAŁU DOCHODZEŃ SPECJALNYCH WEJDZIE DROGÓWKA, ZESPÓŁ DO SPRAW ZWALCZANIA PRZESTĘPCZOŚCI (ACT) ORAZ PODOBNE JEDNOSTKI, WYZNACZONE W PRZYSZŁOŚCI. WYDZIAŁ DOCHODZEŃ SPECJALNYCH OTRZYMA ROZLEGŁĄ JURYSDYKCJĘ MIEJSKĄ. POJAZDY WYDZIAŁU (OPRÓCZ DROGÓWKI) BĘDĄ MIAŁY RADIOWY SYGNAŁ WYWOŁAWCZY OD S–100 DO S–200. BĘDĄ UŻYWAĆ ROZSZERZENIA SKRÓTU „SAM”.

………………………………………………


Wohl wiedział, że radiowy skrót „Sam” był już w użyciu. Korzystały z niego brygada saperska i inwigilacyjna. Woleli „Sam” od wojskowego „Sugar”, ponieważ gdy po raz pierwszy funkcjonariusz z brygady bombowej, nadając przez radio, przedstawił się jako „S–Sugar Trzynaście”, drwiące chichoty innych policjantów słychać było aż w Atlantic City.

A teraz ludzie z wydziału dochodzeń specjalnych otrzymali skrót „Sam” — tak przynajmniej sądził Peter — ponieważ wydział ten miał być ważniejszy od saperów. Czego zatem będą teraz używać funkcjonariusze saperskiej i inwigilacyjnej? Różne jednostki nie mogą przecież używać tego samego określenia.

Ten problem mógł wszakże poczekać.

Wohl przeczytał wiadomości trzecią i czwartą.


OGÓLNY: 0652 06/30/73 OD KOMENDANTA POLICJI

STRONA 1/1

************ MIASTO FILADELFIA ************

************ DEPARTAMENT POLICJI ************

………………………………………………


NA WSZYSTKICH APELACH ZOSTANIE PRZEKAZANE OBWIESZCZENIE O NASTĘPUJĄCEJ REORGANIZACJI STANOWISK: W TRYBIE NATYCHMIASTOWYM INSPEKTOR SZTABOWY PETER F. WOHL ZOSTAJE PRZENIESIONY Z WYDZIAŁU SPRAW WEWNĘTRZNYCH DO WYDZIAŁU DOCHODZEŃ SPECJALNYCH JAKO JEGO DOWÓDCA.

………………………………………………


OGÓLNE: 0653 06/30/73 OD KOMENDANTA POLICJI

STRONA 1/1

************ MIASTO FILADELFIA ************

************ DEPARTAMENT POLICJI ************

………………………………………………


NA WSZYSTKICH APELACH ZOSTANIE OGŁOSZONA NASTĘPUJĄCA REORGANIZACJA STANOWISK: W TRYBIE NATYCHMIASTOWYM KAPITAN MICHAEL J. SABARA ZOSTAJE PRZENIESIONY Z FUNKCJI (TYMCZASOWEGO) DOWÓDCY DROGÓWKI DO WYDZIAŁU DOCHODZEŃ SPECJALNYCH JAKO ZASTĘPCA DOWÓDCY.

………………………………………………


Będziemy w kontakcie — główny inspektor Coughlin zakończył rozmowę telefoniczną i odłożył słuchawkę, po czym odwrócił się do Wohla z kolejnym uśmiechem. — Nie wyglądasz na szczególnie zaskoczonego, Peterze — zauważył.

Bo słyszałem — bąknął Wohl.

Doprawdy? — spytał główny inspektor zdumionym tonem. — Od kogo?

Zapomniałem.

Jasne, zapomniałeś — mruknął kpiąco Coughlin. — Nie wiem, dlaczego zupełnie mnie to nie dziwi.

Przypuszczam, że nie mogę się z tego wywinąć? — spytał Wohl.

Będziesz kimś w departamencie, Peterze — kusił go Coughlin. — Jeśli zostaniesz kiedyś komendantem policji niewielu zareaguje osłupieniem.

Pochlebia mi pańskie stwierdzenie, inspektorze — odparł Wohl z całą powagą. — Jednak nie o to pytałem.

Mnie nie dziękuj — stwierdził Coughlin. — Ja ciebie nie wybierałem. Burmistrz polecił cię komendantowi policji, mówiąc mu wprost, że właśnie ty powinieneś dowodzić wydziałem dochodzeń specjalnych.

Wohl potrząsnął głową.

To ma być odpowiedź na pytanie, inspektorze? — spytał Coughlin.

Szefie, nie mam nawet cienia pojęcia, czym jest ten cholerny wydział dochodzeń specjalnych — zwierzył się Peter. — A już za diabła nie wiem, czym powinien się zajmować.

Widziałeś teleksy. Na wydział dochodzeń specjalnych ma się składać drogówka i ACT. Byłeś kiedyś w drogówce, poza tym masz w tych sprawach do pomocy Mike’a Sabarę.

Przypuszczam, że nikt nie spytał Mike’a, czy nie chciałby zostać dowódcą drogówki? — odburknął Wohl.

Burmistrz twierdzi, że Mike wygląda jak strażnik z obozu koncentracyjnego — odciął się Coughlin. — Pod kątem prezencji Dave Pekach prawdopodobnie bardziej mu pasuje na szefa policji drogowej.

Czy to jest reakcja na wstępniak „Gestapo w czarnych oficerkach”? Stąd to zamieszanie?

Tu tkwi zapewne jedna z przyczyn.

— „Ledger” naskakuje na Carlucciego bez względu na to, co facet zrobi — zauważył Wohl.

Pan burmistrz, nie facet — poprawił go Coughlin.

Na mnie zresztą również stale naskakują — ciągnął Peter. — Arthur J. Nelson wini mnie za upublicznienie informacji, że jego syn… wiązał się z mężczyznami.

Arthur J. Nelson był prezesem rady nadzorczej i dyrektorem generalnym Daye–Nelson Publishing Inc., spółki, do której należała gazeta „Ledger” i dwanaście innych czasopism w kraju.

Z „czarnoskórymi gejami” — zacytował Coughlin.

Tamto zadanie było paskudne. Jerome Nelson, jedyny syn Arthura J. Nelsona, został zamordowany, dosłownie zarżnięty, w swoim luksusowym apartamencie w Society Hill, odrestaurowanej dzielnicy z epoki amerykańskiej rewolucji. Pierwszym podejrzanym był kochanek ofiary, znany homoseksualista, mężczyzna o pseudonimie Pierre St. Maury. Po znalezionych w mieszkaniu odciskach palców zidentyfikowano go jako dwudziestopięcioletniego Murzyna nazwiskiem Errol F. Watson, często zatrzymywanego przez obyczajówkę za drobne wykroczenia i niewielkie kradzieże. Niestety, teoria upadła, gdyż Watsona również zamordowano — zginął od strzału w tył głowy z automatu kaliber. 32. Zabiło go dwóch innych czarnoskórych homoseksualistów.

Wohl sądził, że wie, co się zdarzyło. Początkowo chodziło o włamanie. Prawie na pewno sprawcami napadu, a zatem także mordercami, byli dwaj przyjaciele Watsona. Obaj przebywali obecnie w Ocean County, więzieniu stanowym stanu New Jersey, oskarżeni o zabójstwo pierwszego stopnia, bez możliwości wyjścia za kaucją. Ciało Watsona odkryto zakopane w płytkim grobie niedaleko Atlantic City, w pobliżu miejsca, gdzie porzucili skradzionego jaguara Jerome’a Nelsona. Kiedy podejrzanych zatrzymano, mieli przy sobie karty kredytowe Nelsona, jego zegarek i obrączkę. Na wielu innych przedmiotach skradzionych z mieszkania ofiary oraz wszędzie w jaguarze znajdowały się odciski palców obu mężczyzn.

Wohl wydedukował, że obecnie osadzeni w więzieniu stanu New Jersey przestępcy zdobyli klucze do apartamentu Jerome a Nelsona od Watsona — prawdopodobnie w zamian za obietnicę podzielenia się łupami z włamania. Gdy Jerome zaskoczył ich w mieszkaniu, zabili go, a później zamordowali także Watsona, dzięki czemu mogli mieć nadzieję, że nikt nie skojarzy ich z popełnioną zbrodnią.

Przestępcy jednakże skorzystali z Praw Mirandy i uzyskali pomoc prawną. Adwokat zasugerował im, że chociaż pewnie zostaną skazani za zabicie Watsona, z zarzutu włamania do mieszkania Nelsona i morderstwa dokonanego na nim być może się oczyszczą, gdyż stan Pensylwania nie miał świadków i zaledwie kilka dowodów poszlakowych świadczyło przeciwko nim.

Trzeba w tym momencie zauważyć, że niezależnie od rasy oskarżonego wyrok za zamordowanie innego przestępcy był zwykle mniej surowy, niż byłby wobec czarnoskórego przestępcy, który zamordował bogatego i znanego w społeczeństwie białego. Oczywiście dwaj zabójcy z więzienia Ocean County — nawet jeśli wcześniej o tym nie wiedzieli — usłyszeli tę informację od adwokata z urzędu, którego bezpłatnie zapewnił im stan New Jersey.

Natychmiast przygotowali sobie historyjkę. Opowiadali, że przypadkiem spotkali Watsona, który jeździł jaguarem i miał do sprzedania pewne przedmioty; niektóre z nich od niego kupili. Po raz ostatni widzieli go całego i zdrowego w pobliżu promenady w Atlantic City. Nie mieli pojęcia, kto go zabił i nigdy nie słyszeli o Jeromie Nelsonie, oprócz tego, że nazwisko to znajdowało się na karcie kredytowej, którą kupili od Errola Watsona, czyli Pierre’a St. Maury’ego.

Zazwyczaj taka sprawa nie miałaby dla inspektora Wohla szczególnego znaczenia. Byłoby to po prostu jedynie jedno z paskudniejszych zadań z bardzo długiej listy wykonywanych przez niego paskudnych zadań.

W normalnej sytuacji przestępcy uniknęliby zapewne kary śmierci, szczególnie gdyby prokurator stanu New Jersey wystąpił o łagodniejszy wyrok, czyli oskarżając ich „jedynie” o morderstwo drugiego stopnia na Watsonie, albo nawet nieumyślne spowodowanie śmierci. Dostaliby po dwadzieścia lat a cała sprawa po miesiącu poszłaby w niepamięć.

Jerome Nelson nie był jednak kolejną zwyczajną ofiarą. Jego ojciec, Arthur J. Nelson, posiadał gazetę „Ledger”. Gdy natychmiast po tragedii zadzwonili do niego burmistrz Jeny Carlucci oraz komendant policji Taddeus Czernick i zapewnili go, że cała filadelfijska policja postara się oddać osobę odpowiedzialną za tę ohydną zbrodnię dokonaną na jego synu w ręce sprawiedliwości, sądził, że wszyscy w Departamencie — oczywiście — zrobią, co w ich mocy, by oszczędzić cierpień rodzinie ofiary. Inaczej mówiąc, Arthur J. Nelson był przekonany, że nie ujrzą światła dziennego ani informacje o seksualnych skłonnościach głównego podejrzanego, ani jego przynależność rasowa, a tym bardziej fakt, że ów podejrzany (czyli Watson) mieszkał wraz z Jerome’em w jego apartamencie.

Prawdopodobnie burmistrz Carlucci sugerował, że oferuje coś, co zdaniem samego Arthura J. Nelsona należało mu się jako wydawcy największej gazety filadelfijskiej — czyli dość wyjątkowe traktowanie. Komendant Czernick powiedział nawet Nelsonowi, że przydzielił jednemu z najbystrzejszych oficerów w Departamencie, inspektorowi sztabowemu Peterowi Wohlowi, zadanie nadzorowania poczynań prowadzących śledztwo detektywów z wydziału zabójstw. Wohl miał dopilnować, aby uczyniono w tej sprawie wszystko, co można.

Niestety stało się inaczej.

Reporter „Bulletinu”, Michael J. O’Hara, wypił kilka drinków z porucznikiem DelRaye’em z wydziału zabójstw, przy okazji wziął go pod włos i — wykorzystując przerośnięte ego porucznika — dowiedział się od niego paru rzeczy, których DelRaye na trzeźwo zapewne by mu nie zdradził. Rozmowa ta zaowocowała podpisanym przez O’Harę artykułem na Pierwszej stronie „Bulletinu”, w którym reporter powiadomił czytelników, że „według pewnego anonimowego starszego oficera policji, zaangażowanego w śledztwo” policja poszukuje współmieszkańca apartamentu Jerome’a Nelsona, czyli jego kochanka, czarnoskórego homoseksualisty.

Kiedy swoją opowieścią Mickey O’Hara przełamał zmowę milczenia, dwie inne duże gazety w Filadelfii, a także wszystkie stacje radiowe i telewizyjne uznały za swój święty dziennikarski obowiązek przedstawić wszystkie fakty społeczeństwu.

Żonę Arthura J. Nelsona, która zawsze wykazywała oznaki zaburzeń nerwowych, trzeba było ponownie umieścić w Institute of Living, w Hartford, stan Connecticut, podobno najdroższym szpitalu psychiatrycznym w kraju, gdy wszystkie media — poza „Ledgerem” — oświadczyły, że jej syn jedynak mieszkał z czarnoskórym gejem.

W tym momencie Arthur J. Nelson poczuł się zdradzony nie tylko przez kolegów po fachu, dziennikarzy, lecz także przez burmistrza, a zwłaszcza przez policję. Uważał, że gdyby jakiś cholerny gliniarz nie był tak gadatliwy, jego syn zabrałby do grobu swoją godność, a żona nie tkwiłaby znów w Hartford.

O tę przesadną gadatliwość zarówno Arthur J. Nelson, jak i burmistrz podejrzewali pierwotnie Petera Wohla, jednak komendant policji uwierzył zaprzeczeniom inspektora, a od Mickeya O’Hary dowiedział się, że winnym jest porucznik DelRaye.

Burmistrz Carlucci zatelefonował od razu do Nelsona i przekazał mu tę nowinę, równocześnie informując, że porucznik DelRaye został usunięty z wydziału zabójstw, zdegradowany i — w hańbie — przesunięty do pracy jako mundurowy w jakimś odległym dystrykcie. Powiedział mu również, że Peter Wohl pojechał do Atlantic City, gdzie nadzorował śledztwo, zakończone aresztowaniem dwóch podejrzanych o zabójstwo Jerome’a. Niestety magnat prasowy odrzucił rękę wyciągniętą na zgodę. A ponieważ i Nelsona, i Carlucciego cechował niezły temperament, powiedzieli sobie do słuchu parę słów, których nie można było potem cofnąć.

Wszyscy szybko odkryli sposób, w jaki Arthur J. Nelson zamierza toczyć swoją wojnę. Dwa dni po tej rozmowie pewien młody tajniak z wydziału antynarkotykowego przyuważył Geralda Vincenta Gallaghera, narkomana zamieszanego w strzelaninę, w której śmierć poniósł kapitan „Dutch” Moffitt Całą historię wszystkie filadelfijskie gazety opisały na pierwszych stronach. Większość artykułów odzwierciedlała poparcie dla policji i ulgę, że narkoman, który zabił oficera policji, nie żyje. „Ledger” stanął wówczas po drugiej stronie barykady — opowieść, choć opisaną zgodnie z faktami, umieścił na którejś ze środkowych stronic, natomiast we wstępniaku zatytułowanym „Samozwańcza sprawiedliwość?!” zasugerował, że Gerald Vincent Gallagher, który znalazł śmierć na torach, pod kołami kolejki miejskiej, próbował uciec funkcjonariuszowi wydziału antynarkotykowego i został pod owe koła pchnięty.

Ostatni atak „Ledgera” stanowił zaś właśnie artykuł wstępny pod tytułem „Gestapo w czarnych oficerkach”. Arthur J. Nelson pragnął zemsty i widocznie stwierdził, że ponieważ burmistrz Carlucci osiągnął swoją obecną polityczną pozycję dzięki wcześniejszej karierze w policji, cios wymierzony w Departament zrani również Carlucciego.

Burmistrz robi sobie ze mnie tarczę? — zastanowił się głośno Wohl. — Wciska mnie między siebie i „Ledgera”?!

Peterze, myślę, że doskonale widzisz, co dostajesz — dociął mu Coughlin.

Widzę jedynie — odparował Wohl — że ja, czyli ktoś, kto nie nosi munduru i od dziesięciu lat nie pracował nigdzie poza centralą, ma odpowiadać za drogówkę i jednostkę zwaną ACT, o której zadaniach nie mam zielonego pojęcia. Nawet nie wiem, czym ma się zajmować…

Burmistrz powiedział komendantowi, że głęboko wierzy, iż w ciągu bardzo krótkiego czasu, to znaczy mniej więcej dwóch tygodni, będzie mógł zwołać konferencję prasową I ogłosić, że jego nowy wydział dochodzeń specjalnych zatrzymał zboczeńca seksualnego, który gwałci przyzwoite kobiety w północno–zachodniej Filadelfii.

Gwałt podlega pod wydział detektywów — zaprotestował Wohl.

Zgadza się — przyznał Coughlin. — Z wyjątkiem tego gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii. Drań jest twój.

Hmm, więc chodzi o public relations.

Raczej, Peterze, chodzi o to, czego chce burmistrz — poprawił go główny inspektor.

Matta Lowensteina szlag trafi, gdy usłyszy, że włażę z buciorami na jego teren — zaoponował.

Komendant już go poinformował — uciął Coughlin. — Poddaj się, Peterze. Nie zdołasz z nim wygrać.

Którzy funkcjonariusze przechodzą do ACT? Jakie zasoby tam znajdę?

Na początek — odparł Coughlin — przydzieliłem ci trzech ludzi. Funkcjonariusze Martinez i McFadden zgłoszą się do ciebie jutro o ósmej rano.

Wohl wiedział, że Charley McFadden to właśnie ów tajniak z wydziału antynarkotykowego, którego „Ledger” oskarżył o wepchnięcie Geralda Vincenta Gallaghera pod pociąg. A funkcjonariusz Jesus Martinez był jego partnerem.

Odczekał moment, po czym spytał:

Czy nie wspomniałeś o trzech ludziach?

Trzeci to funkcjonariusz Matthew Payne — oświadczył główny inspektor. — Bratanek „Dutcha”. Spotkałeś go.

Wohl milczał dobrą chwilę.

Dlaczego Payne? I w ogóle… czy już ukończył Akademię?

Miałem przeczucie, Peterze — wyjaśnił Coughlin — że Matt Payne będzie bardziej przydatny dla ciebie, a tym samym dla departamentu, niż gdyby go wysłać do któregoś z dystryktów.

Zdziwiłem się, że wytrzymał w Akademii — zauważył Wohl.

Ja nie — stwierdził z przekonaniem Coughlin.

O czym właściwie mówimy? Ma dla mnie pracować jako tajniak? — spytał Peter.

Być może — przyznał główny inspektor. — Nie mamy wielu takich żółtodziobów jak on. Przyda nam się.

A zatem jedyne zadanie dla mnie to ujęcie tego gwałciciela? — upewnił się Wohl.

Twoim zadaniem jest zorganizowanie wydziału dochodzeń specjalnych. Oznacza to, że masz nie dawać „Ledgerowi” powodów do nazywania funkcjonariuszy drogówki członkami gestapo. Masz też uruchomić i zorganizować zespół do spraw zwalczania przestępczości. Jest taki sierżant, bystry młody policjant, Eddy Frizell, który weźmie na siebie całą robotę papierkową ACT. Podania o dotacje federalne, rozliczenia, opis wydatkowania konkretnych sum, tego rodzaju papraninę. Dzwoniłem do niego tuż przed twoim przyjściem i poleciłem mu przeprowadzkę do siedziby drogówki, więc zakwateruje się prawdopodobnie, zanim ty tam dotrzesz. Czernick powiedział Whelanowi, żeby dał ci wszystko, czego będziesz potrzebował, zarówno w kwestii wyposażenia, jak i pieniędzy z funduszu rezerwowego, który uzupełnimy, gdy otrzymamy dotację. Frizell na pewno ci powie, czego potrzebujecie.

A więc burmistrz oczekuje, że złapiemy gwałciciela — podsumował Wohl i umilkł.

Tak, to dla ciebie sprawa priorytetowa.

Kogo mam użyć do tego zadania? Tych dwóch dzieciaków z antynarkotykowego? — Dostrzegł na twarzy Coughlina rozdrażnienie, a nawet gniew. — Przepraszam, inspektorze — dodał szybko. — Nie chciałem, aby to tak zabrzmiało.

Planowana wstępna obsada ACT to czterdziestu funkcjonariuszy plus po czterech kaprali, sierżantów i poruczników — odparł tamten. — Będzie też jeden kapitan, czterech detektywów i oczywiście ty. Już posłałem do dystryktów teleksy z zapytaniem o ochotników, którzy zechcą się przenieść. Możesz wybrać każdego, kto przyjdzie ci do głowy.

Hm, a jeśli nikt się nie zgłosi? Albo… jeżeli wszyscy ochotnicy okażą się nieudacznikami nadającymi się jedynie do machania gumowymi pałkami albo pilnowania porządku przy własnych biurkach?

Coughlin zachichotał.

Machanie gumową pałką” stanowiło eufemizm na określenie funkcjonariuszy, którym z jakichś powodów, na przykład bezpieczeństwa, zabraniano używać broni palnej. Z kolei na robotę papierkową skazywano często policjantów przyłapanych na pijaństwie.

Wówczas będziesz mógł sobie wybrać, kogo zechcesz — zapewnił go Coughlin. — Oczywiście w granicach rozsądku — dodał. — Uruchomienie tego wydziału jest ważne dla burmistrza. A skoro dla niego, także dla Czernicka i dla mnie. Chyba nie muszę się o ciebie martwić, prawda, Peterze?

Nie, jasne, że nie, inspektorze — odparł Wohl. — Po prostu wszystko stało się tak nagle i nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić…

Główny inspektor Coughlin wstał i wyciągnął rękę.

Poradzisz sobie, Peterze — oświadczył z przekonaniem w głosie. — Gratulacje i powodzenia.

Wohl zdał sobie sprawę, że Coughlin w ten sposób zakończył rozmowę, sugerując, że jego podwładny otrzymał już wszystkie możliwe wskazówki.

Dziękuję, inspektorze — rzucił.

Wyszedł na parking, otworzył drzwi swojego auta i całkowicie opuścił okno. Zanim wsiadł, postał chwilę na zewnątrz, czekając, aż powietrze w środku choć trochę się ochłodzi. W końcu usiadł za kierownicą, uruchomił forda i włączył klimatyzację. Zamknął okno i zaczął cofać pojazd.

Rozmyślił się jednak. Sięgnął do schowka i wyjął mikrofon.

Radio, tu S–Sam Jeden Zero Jeden — przedstawił się swoim nowym kodem.

S–Sam Jeden Zero Jeden, tu radio — odpowiedziała centrala. Wohl zauważył, że dyspozytor nie wydawał się w ogóle zaskoczony, słysząc nowy sygnał wywoławczy.

Czy możecie zlokalizować Highway Jeden? — zapytał.

Niemal natychmiast padła odpowiedź:

Niepodłączony.

A co z N–Dwa? — spytał Peter, sądząc, że Dave Pekach powinien teraz używać takiego właśnie sygnału wywoławczego.

Również niepodłączony, S–Sam Jeden Zero Jeden — odparł dyspozytor radia policyjnego.

Jeśli któryś z nich wróci na fonię, niech spotkają się ze mną w siedzibie drogówki. To wszystko, centrala — zakończył i włożył mikrofon do schowka, po czym ruszył. Opuściwszy parking, skierował się do centrali policji drogowej.



Dziewięć


Elizabeth Joan Woodham nie lubiła, gdy nazywano ją „Woody”, chociaż większość jej przyjaciół używała tego zdrobnienia. Określenie źle jej się kojarzyło, ponieważ uważała się za zbyt wysoką i chudą, a zatem nieco niezgrabną, czyli w jakiś sposób „drewnianą”.

Tak naprawdę Elizabeth mierzyła sto siedemdziesiąt centymetrów, a ważyła sześćdziesiąt jeden kilogramów. Zdaniem jej lekarza miała jedynie lekką niedowagę. Właściwie uważała, że woli ważyć sześćdziesiąt jeden kilo i wyglądać na zbyt chudą, niż przytyć, co jej zdaniem zrobiłoby z niej wielką babę.

Odnosiła wrażenie, że jako szczupła kobieta ma większą szansę na zainteresowanie swoją osobą właściwego mężczyzny. Uważała, że duże kobiety w pewien sposób onieśmielają mężczyzn. A Elizabeth J. Woodham, chociaż miała trzydzieści trzy lata, wcale nie porzuciła jeszcze nadziei na to, że w końcu spotka jakiegoś przyzwoitego mężczyznę, z którym się zwiąże. Tyle że… Przeczytała w „Time” artykuł, z którego się dowiedziała, że statystyki są przeciwko niej. Ktoś zadał sobie trud i poświęcił czas na zbadanie problemu, odkrywając, że gdy kobieta skończy trzydziestkę, jej szanse na zamążpójście zaczynają gwałtownie spadać. Szanse trzydziestopięciolatki okazały się zatem znacznie mniejsze, a czterdziestolatki były właściwie znikome.

Ostatnio Elizabeth uświadomiła sobie, że w rzeczywistości nie chce mężczyzny, lecz dziecka. Zadała sobie pyta” nie, czy naprawdę pragnie dzielić życie z mężczyzną. Czasami, gdy była w swoim mieszkaniu, udawała, że mieszka z nią jakiś mężczyzna kradnący jej czas, jej wolność, jej przestrzeń.

Ten wyobrażony mężczyzna stanowił połączenie wszystkich trzech kochanków, jakich miała w życiu, i — zależnie od nastroju Elizabeth — albo miał wszystkie zalety tych trzech, łącznie z ich fizycznymi atrybutami, albo, wręcz przeciwnie, składał się wyłącznie z wad tamtych, ich nieprzyjemnych cech, tych, z powodu których Elizabeth ostatecznie zdecydowała się zerwać dany związek.

Wymyślony „dobry” mężczyzna najwięcej miał z kochanka z którym spotykała się jakieś dwa i pół roku temu. Był miły, łagodny i przystojny, bardzo jej odpowiadał fizycznie, niestety miał jeden wielki mankament: mianowicie był żonaty i — z czego Elizabeth po jakimś czasie zaczęła sobie zdawać sprawę — nie zamierzał nigdy porzucić swojej żony i dzieci. Odkryła także, że żona jej wybranka wcale nie jest nieczułą i chciwą suką, jak ją odmalował, lecz raczej osobą podobną do niej samej. Nieszczęsna kobieta na pewno wiedziała, że mąż ją zdradza, skoro regularnie wraca późno do domu, i cierpiała z tej przyczyny, wierząc, iż na tym polega jej małżeński obowiązek. Trwała w związku zapewne albo dla dobra dzieci, albo sądziła, że taki mężczyzna jest lepszy niż żaden.

Wówczas Elizabeth postanowiła zerwać, gdyż ona z kolei uważała, że lepiej nie mieć kochanka, niż mieć takiego, który przesypia noce gdzie indziej.

Zimą Elizabeth Woodham uczyła szóste klasy w szkole podstawowej w Olney przy Taber Road i Water Street. Tego lata, bardziej dla zabicia czasu niż dodatkowego zarobku, Przyjęła pracę gawędziarki w filadelfijskim systemie bibliotek publicznych. W ramach tej pracy zachęcała dzieci do czytania, próbując je przekonać, że na kartkach książek znajduje się coś interesującego — zbierała więc dzieci wokół siebie i opowiadała im różne historie.

Jeśli dzięki temu dzieciaki nie włóczyły się wieczorami po ulicach, tym lepiej. Na ten program burmistrz Carlucci otrzymał dotację federalną, a pani Woodham, jak powiedziała kierowniczka projektu, gdy Elizabeth składała podanie o pracę, była dokładnie tym typem osoby, jakie biblioteki starały się do siebie przyciągnąć.

Jako gawędziarka Elizabeth pracowała od piętnastej do dwudziestej pierwszej, z godzinną przerwą na obiad. O czternastej zwykle zjawiała się na placu zabaw, gdzie usiłowała zaprosić młodsze dzieci do biblioteki na godzinną opowieść, zaplanowaną na piętnastą trzydzieści. „Godzinna” opowieść niemal zawsze wykraczała poza ustalony czas, często rozciągając się aż do dwóch godzin. Elizabeth przedłużała historię do momentu, gdy wyczuła, że mali słuchacze zaczynają się niecierpliwie wiercić. Odczuwała coś na kształt zawodowej dumy, jeśli udało jej się jak najdłużej utrzymać ich uwagę, sumiennie jednak przerywała, kiedy dzieci wykazywały pierwsze oznaki znudzenia. Podświadomie stale wszakże próbowała pobijać własne rekordy.

Plac zabaw mieścił się przy East Godfrey Avenue w Olney. West Godfrey Avenue przechodzi w East Godfrey od skrzyżowania z Front Street. Blisko stąd do miejskiej kolejki przy Cheltenham Avenue. East Godfrey to ślepa uliczka. Plac zabaw zajmuje obszar dwóch południowych kwartałów i ciągnie się aż do punktu, gdzie Champlost Avenue skręcana północ i zmienia się w Crescentville Avenue, która tworzy zachodnią granicę Tacony Creek Park.

Wieczorną opowieść Elizabeth wygłaszała o dziewiętnastej trzydzieści, dlatego powinna kończyć godzinę później, dzięki czemu mogłaby ruszyć do domu przez park przed jego zamknięciem o dwudziestej pierwszej.

Tym razem jednak zdołała zaciekawić dzieci opowiadaną historią tak bardzo, że nie straciły zainteresowania prawie do dwudziestej pierwszej. Streszczała im właśnie Psa Baskeville’ów i wywołała w nich, taką przynajmniej miała nadzieję, chęć poznania także innych, dostępnych w publicznej bibliotece, powieści A. Conan Doyle’a o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie.

Było kilka minut po dziewiątej wieczór, gdy kobieta wyszła z parku i ruszyła w dół East Godfrey Avenue do miejsca, w którym zaparkowała swój samochód, dwuletniego plymoutha coupe.

Jeśli krzykniesz, natychmiast potnę ci cycki — syknął osobnik w czarnej masce na twarzy, po czym zaciągnął Elizabeth J. Woodham do bocznych drzwi furgonetki.


* * *


Barbara Crowley, wysoka, gibka dwudziestosześciolatka wkroczyła do restauracji Bookbinder’s przy ulicach Drugiej i Walbut, rozejrzała się po głównej jadalni, aż wreszcie zauważyła Petera Wohla, który siedział przy stoliku z parą starszych ludzi. Szybko przemierzyła salę i podeszła do stolika.

Inspektor Wohl obserwował jej nadejście. W końcu wstał.

Przepraszam za spóźnienie — zagaiła Barbara.

Och, rozumiemy, rozumiemy — odparła starsza kobieta, nadstawiając policzek do pocałunku. Była szczupła i wysoka, miała srebrnosiwe włosy, ułożone w prostą fryzurkę, nosiła kwiecistą sukienkę. Matka Petera, Olga Wohl, obchodziła dziś urodziny. Jej mąż, główny inspektor (emerytowany) August Wohl był starszym mężczyzną o rumianej twarzy, wyższym i cięższym od syna.

Jak się miewasz, Barbaro? — powiedział, unosząc się nieco z krzesła, uśmiechając się do dziewczyny i podając jej dłoń.

Wykończona — odrzekła szczerze Barbara Crowley. Usiadła, położyła sobie na kolanach torebkę, otworzyła ją i wyjęła z niej małą paczuszkę, owiniętą w bibułkę. Wręczyła prezent Oldze Wohl, mówiąc: — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!

Och, nie trzeba było! — odparła rozpromieniona Olga Wohl i zaczęła rozwijać pakunek. W środku znajdowało się Pudełko z logo filadelfijskiego sklepu firmy jubilerskiej Bailey, Banks & Biddle. Matka Petera otworzyła pudełko i wyjęła srebrną puderniczkę.

Och, Barbaro, taki drogi prezent — jęknęła, po czym powtórzyła: — Nie trzeba było, moja droga.

Jeśli mówisz serio, mamo — wtrącił wesoło Peter — Barbara na pewno może go zwrócić i odzyskać pieniądze.

Ojciec Wohla zachichotał, lecz żona posłała mu miażdżące spojrzenie.

Jest naprawdę piękna — stwierdziła, pochyliła się ku Barbarze Crowley i cmoknęła ją w policzek. — Bardzo ci dziękuję.

Nie wygląda na siedemdziesiątkę, co? — rzucił niewinnie Peter.

Mam pięćdziesiąt siedem lat — oświadczyła Olga Wohl. — I jestem nadal wystarczająco młoda, aby przypudrować sobie nos, jeśli trzeba.

August Wohl roześmiał się.

Uważaj, Peterze — powiedział.

Jak ci minął dzień? — spytała Petera Barbara.

Pytasz, co robiłem oprócz pozowania do gazet? — odparował Wohl.

Co takiego? — bąknęła zmieszana dziewczyna.

Pojawił się kelner z wiaderkiem do chłodzenia win na trójnożnym stojaku.

Peter awansował — wyjaśniła Olga Wohl. — Nie czytałaś gazet?

Nie nazwałbym tego awansem — mruknął Peter. — Raczej przesunięto mnie.

Kelner tymczasem zajmował się nimi w sposób, który Peterowi wydawał się przesadnie wystudiowany. Zabrał lnianą serwetkę, którą owinięta była butelka, pokazał etykietkę, po czym odkorkował wino, nalał nieco do kieliszka Petera i czekał na jego decyzję.

Nie widziałam gazet — wytłumaczyła się Barbara.

Matka całkiem przypadkowo ma jedną przy sobie — mruknął Peter Wohl, potem napił się wina i powiedział do kelnera: — Jest świetne, dziękujemy.

Kelner rozlał wino do kieliszków, następnie wprawnie znowu owinął butelkę w lnianą serwetkę. Tymczasem Olga Wohl wyjęła ze swojej wielkiej skórzanej torebki stojącej obok jej krzesła złożoną gazetę, którą wręczyła Barbarze. Artykuł znajdował się na pierwszej stronie, w dolnym prawym rogu, tuż obok starej fotografii Petera. Napis pod zdjęciem głosił po prostu „P. Wohl”.


PRZETASOWANIA W FILADELFIJSKIEJ POLICJI

autor: Cheryl Davies, publicystka „Bulletinu”


Komendant policji Taddeus Czernick poinformował dzisiaj o powołaniu nowego wydziału Filadelfijskiego Departamentu Policji — wydziału dochodzeń specjalnych. Chociaż Czernick zaprzeczył, że przetasowania mają coś wspólnego z ostatnimi krytycznymi artykułami prasowymi dotyczącymi pewnych działań policji, eksperci twierdzą, że właśnie tak się przedstawiają okoliczności sprawy. Policja drogowa, elitarna jednostka funkcjonariuszy nazywanych czasem „Komandosami Carlucciego”, poddawana ostatnio ostrej krytyce, wejdzie w skład nowo powstałego wydziału dochodzeń specjalnych, którym będzie dowodził inspektor Peter Wohl. Zastępcą Wohla mianowano kapitana Michaela J. Sabarę, który od śmierci zastrzelonego kapitana Richarda C. Moffitta pełnił tymczasowo funkcję szefa drogówki. Z kolei samą drogówkę poprowadzi kapitan David J. Pekach, przeniesiony z brygady antynarkotykowej. Inspektor Wohl, wyznaczony na dowódcę wydziału dochodzeń specjalnych, oraz Pekach są mało znani poza Departamentem, ale osoby dobrze poinformowane określają ich jako „porządnych ludzi” i funkcjonariuszy ściśle się trzymających przepisów, co potwierdza tezę, iż reorganizacja ma na celu lepszą kontrolę nad drogówką i zmniejszenie krytyki prasowej wobec domniemanych wybryków jej przedstawicieli. Jedna z filadelfijskich gazet porównała ostatnio zachowanie funkcjonariuszy policji drogowej do działalności gestapo. Nowo utworzony wydział dochodzeń specjalnych będzie miał również w swojej pieczy powstającą dopiero jednostkę specjalną, finansowaną przez rząd federalny. Jednostka ta ma nosić nazwę zespołu do spraw zwalczania przestępczości i według komendanta Czernicka będzie ona świetnie wyszkoloną i doskonale zaopatrzoną grupą, której funkcjonariusze będą wysyłani w obszary naszego miasta o szczególnie wysokiej przestępczości, zwiększając istniejące obecnie zasoby policyjne.


To bardzo dobrze — oświadczyła Barbara. Peter Wohl parsknął kpiąco. — Gratuluję ci, Peterze. — Wohl znowu parsknął. — Czy coś mi umknęło? — zapytała zmieszana dziewczyna. — O co chodzi?

Po pierwsze, jestem inspektorem sztabowym — odburknął Peter. — Nie zaś zwykłym inspektorem.

I co z tego? Zwyczajna pomyłka. Reporterka nie sprawdziła dokładnie.

Po drugie, z tego artykułu wprost wynika, że w drogówce popełniano jakieś nadużycia, co nie jest prawdą. Autorka poddaje też myśl, że Mike Sabara, który jest naprawdę, świetnym policjantem, nie został szefem drogówki, ponieważ jest związany z tymi rzekomymi nadużyciami.

Hmm… A dlaczego właściwie nie został szefem drogówki?

Gdyż burmistrz uważa, że Mike wygląda jak strażnik z obozu koncentracyjnego — bąknął Peter.

Naprawdę? — upewniła się Barbara.

Naprawdę — odparł gorzko Wohl. — Co do mnie…

Moim zadaniem wcale nie ma być „lepsza kontrola nad drogówką”. — Ale Carlucci będzie bardzo zadowolony, jeśli dzięki twojej działalności gazety przestaną nazywać facetów z drogówki gestapowcami — zauważył rozsądnie główny inspektor August Wohl.

Tylko w jednej gazecie padło to określenie, tato — uściślił Peter. — I wiesz, dlaczego padło.

A ja nie wiem — wtrąciła Barbara.

Arthur J. Nelson, właściciel „Ledgera”, ma osobisty żal do policji — wyjaśnił Peter. — Obarcza nas winą za wyciek informacji, że jego syn Jerome, ten, którego zamordowano, był homoseksualistą.

Och — jęknęła Barbara. — A w jaki sposób wypłynęła ta informacja?

Pewnemu oficerowi owa rewelacja wymknęła się w rozmowie z Mickeyem O’Harą — odparł Peter. — Oczywiście było do przewidzenia, że nie da się utrzymać tego faktu w tajemnicy, a jednak Nelson obwinia policję.

Barbara rozważała przez moment wszystkie kwestie, po czym postanowiła zmienić temat.

No tak, a co właściwie będziesz tam robił? — spytała.

Peter będzie dowodził — oświadczyła Olga Wohl z dumą w głosie.

Pytałaś mnie, jak mi minął dzień — mruknął szyderczym tonem Peter.

No tak, pytałam…

A zatem… pojechałem do mojej nowej jednostki około szesnastej trzydzieści — stwierdził cierpko. — Wydział dochodzeń specjalnych otrzymał jako siedzibę pokoje, które jeszcze dziś rano zajmowała centrala drogówki, czyli w budynku przy Bustleton i Bowler. Czekało tam na mnie trzech mężczyzn. Kapitan Mike Sabara stał ze zwieszoną głową, podważ do dzisiejszego ranka sądził, że obejmie dowództwo drogówki. Kapitan Dave Pekach był w równie podłym na stroju, bo mu się uroiło, że przydzielił mu drogówkę ktoś, kto bardzo go nie lubi — innymi słowy, uważa, że został rzucony na pożarcie. Trzeci facet, sierżant Ed Frizell, ze sztabu, spuścił nos na kwintę, gdyż chociaż właśnie on w jakimś sensie wymyślił zespół do spraw zwalczania przestępczości, nigdy nie przeszło mu przez myśl, że zostanie do tej jednostki przeniesiony, więc poczuł się — że tak powiem — wygnany czy też zesłany w hańbie ze swojego biura w Roundhouse na podrzędny posterunek, gdzie każą mu nosić mundur i przestawać ze zwyczajnymi gliniarzami. A może nawet będzie musiał wychodzić z budynku i aresztować ludzi.

Główny inspektor Wohl zarechotał.

No i wtedy udałem się na apel w drogówce — kontynuował Peter. — To dopiero była zabawa.

Jak to? Nie rozumiem cię, mój drogi — zdumiała się jego matka.

No cóż, wydawało mi się, że wypracowałem sobie dobrą technikę dowodzenia — wytłumaczył. — Myślałem, że jestem bystry jak cholera. Więc stanąłem przed nimi i wygłosiłem przygotowaną krótką mowę. Czułem dumę, że wracam do drogówki, sądziłem, że kapitan Pekach podobnie. Oznajmiłem funkcjonariuszom, że zawsze uważałem drogówkę za najskuteczniejszą jednostkę w Departamencie i jestem pewien, że taka pozostanie. Dodałem nawet standardowy tekst, że moje drzwi są zawsze dla wszystkich otwarte i że cieszę się na współpracę z nimi.

Gdzie tu błąd? — spytała Barbara.

Widzisz, nie miałem pojęcia, że oni postrzegają mnie jako sukinsyna, który odebrał drogówkę powszechnie lubianemu Mike’owi Sabarze i oddał ją Pekachowi, za którym funkcjonariusze drogówki nie przepadają.

Dlaczego nie lubią Pekacha? — zainteresował się August Wohl. — Myślałem, że to całkiem dobry policjant. I z tego, co słyszałem, wykonywał świetną robotę w antynarkotykowym. W dodatku wywodzi się z drogówki…

Rzeczywiście świetnie się sprawował w antynarkotykowym — przerwał mu syn. — Ale czegoś nie wiedziałem… i był mój błąd. Pewnego funkcjonariusza drogówki zatrzymano kiedyś za posiadanie narkotyków, no i właśnie Dave Pekach go aresztował.

Mówisz o tym sierżancie? Jakiś rok temu? — przypomniał sobie główny inspektor Wohl, a Peter pokiwał głową.

Słyszałem o tym przypadku — ciągnął August Wohl. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że Pekach brał udział w zatrzymaniu.

Poza tym — podjął opowieść Peter — ja jeszcze wtedy nie przeczytałem tej oto zmyślnej małej notatki pani Cheryl Davies, a oni już tak. A zatem, skrótowo rzecz ujmując, całym swoim starannie przygotowanym wykładem na temat mojego dowodzenia zrobiłem z siebie w ich oczach głupca albo kłamcę. A najpewniej jednego i drugiego.

Och, Peterze — wtrąciła Olga Wohl. — Nie możesz tego wiedzieć!

Znam policjantów, mamo — odparował syn. — Wiem, co ci faceci sobie o mnie pomyśleli.

Jeśli teraz myślą niewłaściwie, zobaczą, że się pomylili — oznajmiła lojalnie Barbara.

Czy chcielibyście państwo już zamówić? — spytał kelner.

Tak, zamówimy — odrzekł Peter. — Ja poproszę jakiś solidny posiłek. Coś, co tradycyjnie podaje się skazanym na śmierć.

Główny inspektor Wohl znów zarechotał. Barbara pochyliła się nad stołem i położyła Peterowi rękę na ramieniu. Olga Wohl uśmiechnęła się do nich obojga.

Jedli akurat deser, kiedy kierownik lokalu poprosił Petera do telefonu.

Inspektor Wohl — rzucił w słuchawkę.

Z tej strony porucznik Jackson, sir — przedstawił się dzwoniący. — Mówił pan, że chce być powiadamiany o wszystkich sprawach.

Wohl dopiero teraz skojarzył nazwisko z twarzą. Telefonował dyżurny oficer z drogówki.

Co się dzieje, Jackson?

Powiadomiono nas o paskudnym wypadku z naszym udziałem. Highway Szesnaście jechał na zgłoszenie i trzasnął na pełnej prędkości w jakiś pojazd cywilny. Przy Drugiej Ulicy i Olney Avenue.

Ktoś ranny?

Obaj nasi są ranni — odparł Jackson z wyraźnym smutkiem w głosie. — Zginął jeden z pasażerów cywilnego auta, dwoje innych jest ciężko rannych.

Mój Boże!

Pasażer, który zginął — podjął porucznik — to mały chłopiec, inspektorze.

Jezu Chryste! — wyrwało się Wohlowi. — Czy powiadomiono kapitana Pekacha?

Tak jest, szefie.

Twierdzicie, poruczniku, że Szesnastka jechała na miejsce jakiegoś przestępstwa?

Tak, szefie — przyznał Jackson. — Przyjęli zgłoszenie z Trzydziestego Piątego Dystryktu. Ktoś widział faceta, zmuszającego kobietę, by wsiadła do furgonetki. Facet groził jej nożem. Okolice apartamentowcow przy Front i Godfrey. Na parkingu.

Gdzie jesteście?

Na miejscu zdarzenia.

Którego zdarzenia: wypadku czy porwania?

Jestem na miejscu wypadku, na miejsce porwania wysłałem sierżanta Pastera.

Połączcie się z centralą i przekażcie ode mnie kapitanowi Pekachowi, że ma się zająć wypadkiem, a później powiadomcie sierżanta…

Pastera, szefie — dopowiedział porucznik Jackson.

Niech sierżant Paster czeka na mnie na miejscu porwania — zakończył Wohl.

Tak jest, sir.

Peter bez słowa odłożył słuchawkę. Zanim wrócił do stolika, odnalazł kierownika i poprosił o rachunek.

Samochód drogówki uderzył w jakiś pojazd cywilny — poinformował zebranych, patrząc na ojca. — Zginął mały chłopiec

O Boże! — mruknął August Wohl.

Jechali na zgłoszenie z Trzydziestego Piątego Dystryktu — dodał Peter. — Ktoś zadzwonił, że widział faceta, który, grożąc kobiecie nożem, zmusił ją, by wsiadła do jego furgonetki. Muszę się pożegnać.

Jego ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem.

Peter popatrzył na Barbarę.

Przepraszam — powiedział. — I nie wiem, ile czasu mi to zajmie.

Rozumiem — odparła. — Nie ma problemu, jestem swoim autem.

Wybacz, mamo, że znikam z twojego przyjęcia.

Och, mój drogi, nie wygłupiaj się — odparowała. — Przynajmniej udało ci się zjeść.

Zadzwonię do was — rzucił na koniec i szybko wyszedł z restauracji.

Ależ z ciebie dupek, Peterze Wohl — pomyślał, gdy przechodził parking. — Mały chłopiec zginął, a kobieta została porwana, ty zaś czujesz ulgę, że dzięki tej sprawie nie musisz się zastanawiać, co zrobić z Barbarą”.

Kiedyś, do czasu zabójstwa „Dutcha” Moffitta, wszyscy wokół uważali, że Peter i Barbara dobrze się rozumieją, że pewnie niedługo się zaręczą i wezmą ślub. Jednak Wohl zakochał się w świadku strzelaniny, w której zginął kapitan Moffitt, wyjątkowo atrakcyjnej kobiecie, długonogiej i długowłosej, dwudziestopięcioletniej blondynce nazwiskiem Louise Dutton. Była dziennikarką telewizji WCBL–TV, gdzie współprowadziła Wiadomości Dziewiątki.

Niecałą dobę po poznaniu Louise Dutton, Peter i Louise kochali się u niego w mieszkaniu i Wohl był przekonany, że wreszcie spotkał miłość swego życia. Choć przez chwilę namiętność wydawała się wzajemna, niestety później dziewczyna trzeźwo rozważyła sytuację i zadała sobie proste pyta nie: „Czy utalentowana, ambitna, młoda reporterka telewizyjna, w dodatku córka magnata prasowego, posiadającego również kilka stacji telewizyjnych w kraju, może znaleźć trwałe szczęście w ramionach marnie opłacanego filadelfijskiego policjanta?”. Odpowiedziała sobie na to pytanie negatywnie i teraz pracowała dla telewizji w Chicago, oczywiście nieprzypadkowo należącej do jej tatki, który osobiście polubił inspektora Wohla, lecz nie widział go w roli ojca swoich wnuków.

Peter był całkiem pewny, że Barbara wie o Louise i to nie tylko dlatego, że sam, chcąc po raz ostatni kryć „Dutcha” wprost oświadczył wdowie po nim, że jej małżonek nie mógł mieć romansu z Louise, gdyż Louise Dutton była jego — Wohla — przyjaciółką. Zresztą wszyscy w Departamencie wiedzieli, że Peter „związał się” z Louise. Ich romans odkrył nawet główny inspektor Coughlin. A Barbara miała dwóch wujków i dwóch braci w filadelfijskiej policji. Peter znał ich od dziecka, nie ma zaś człowieka bardziej zawziętego niż facet, który słyszy, że jakiś sukinsyn zabiega o jego małą siostrzyczkę. Więc Barbara wiedziała i tyle.

Jednak najwyraźniej postanowiła mu wybaczyć. Potwierdzeniem jej dobrej woli była jej dzisiejsza obecność na urodzinowej kolacji matki Petera. Od czasu wyjazdu Louise Wohl dzwonił do Barbary dwukrotnie i ani razu dziewczyna „nie była w stanie” zjeść z nim obiadu czy pójść do kina. Nie zaskoczyłoby go, gdyby „nie była w stanie” uczestniczyć także w tej rodzinnej kolacji, tym razem jednak przy — jęła zaproszenie. Peter wiedział, jak zamierzała rozwiąże ich problem: postanowiła zapewne po prostu udawać, że nic się nie stało.

Przed chwilą zresztą pod stołem dotknęła kolanem jego nogi i Wohl pojął, że gdy pożegnają się z rodzicami, pojadą albo do jego, albo do jej mieszkania i skończą w łóżku, a później sytuacja wróci do wcześniejszego stanu, czyli normalności.

Kłopot w tym, że Peter nie był pewny, czy chce wrócić do sytuacji „sprzed Louise”. Mówił sobie, że jest głupcem bądź też robi z siebie głupca, a może jedno i drugie. Przecież Barbara Crowley jest nie tylko piękną kobietą, lecz również dokładnie taką, jakiej potrzebował. Tłumaczył sobie, że powinien być wdzięczny za jej tolerancję i zrozumienie, a gdyby miał rozum, z radością skorzystałby z okazji, którą mu podsuwała, że powinien okazać jej swoją wdzięczność poprzez złożenie uroczystej, choćby prywatnej obietnicy, że nigdy już nie wykroczy poza granice przedmałżeńskiej wierności…

Tyle że… Gdy spojrzał na Barbarę, przypomniał sobie Louise i jego pragnienie pobaraszkowania w łóżku z Barbarą wyparowało w dziewięćdziesięciu procentach.

Wsiadł do swojego samochodu, włączył silnik i nagle pomyślał o Mike’u Sabarze.

Jezusie! — mruknął.

Sięgnął do schowka i wyjął mikrofon.

Radio, tu S–Sam Jeden Zero Jeden — zgłosił się. — Znacie lokalizację S–Sam Jeden Zero Dwa?

Zapanowała dłuższa niż zwykle przerwa, w końcu dyspozytor policyjny odpowiedział:

S–Sam Jeden Zero nie jest podłączony.

Peter zastanawiał się przez moment. Skoro on i Pekach zostali powiadomieni o wypadku, Sabara prawdopodobnie także o nim wiedział. Tyle że Mike zapewne wciąż używał swojego starego identyfikatora radiowego z drogówki, czyli Highway Dwa.

Radio, a gdzie znajduje się Highway Dwa?

Highway Dwa jest na skrzyżowaniu Drugiej Ulicy i Olney Avenue.

Centrala, skontaktuj się z Highway Dwa. Niech się spotka z S–Sam Jeden Zero Jeden przy Front i Godfrey Avenue. Potwierdźcie, że przekazaliście.

Tak jest, sir. Proszę poczekać.

Będę musiał wprowadzić w aucie dodatkowe pasmo radiowe — pomyślał Wohl, wyjeżdżając z parkingu. — albo raczej pasma. Muszę mieć kontakt z drogówką i z detektywami”.

Każdy policyjny pojazd wyposażono w krótkofalowe radio, które pozwalało nawiązać łączność na dwóch pasmach — paśmie J i drugim, które było zależne od rodzaju pojazdu. Na przykład auta przydzielone wydziałowi detektywów mogły się komunikować na paśmie J oraz na paśmie H, zwanym pasmem detektywów. Wozy należące do dystryktów miały łączność na paśmie J i na częstotliwości przydzielonej danemu dystryktowi. Samochód Petera miał dostęp do pasma J oraz do pasma dowództwa, zastrzeżonego dla komendanta, głównych inspektorów, inspektorów sztabowych i zwykłych inspektorów.

Wohl znajdował się o sześć przecznic od restauracji Bookbinder’s, gdy odezwał się dyspozytor.

S–Sam Jeden Zero Jeden, tu centrala.

Nadawajcie.

Highway Dwa chce wiedzieć, czy słyszał pan o wypadku drogowym przy Drugiej Ulicy i Olney Avenue.

Odpowiedzcie Highway Dwa, że wiem o zdarzeniu i poproś, aby spotkał się ze mną przy Front i Godfrey.

Tak jest, sir — odparł dyspozytor.

Peter odłożył mikrofon do schowka, który natychmiast zatrzasnął.

Wiedział, że teraz Sabara, który — co zupełnie naturalne — pędził właśnie na miejsce zdarzenia związanego z „jego” drogówką, po prostu się wkurzy.

Nic na to nie poradzę — pomyślał ze smutkiem. — Mike musi wbić sobie do głowy, że drogówką kieruje obecnie Pekach”.


* * *


Kiedy Matthew Payne wszedł do kuchni domu na Providence Road w Wallingford, zdumiał go widok ojczyma stojącego przy kuchence i obserwującego wąski strumyk kawy powoli wypełniającej szklane naczynie pod ekspresem marki Krups.

Dzień dobry — zagaił ojciec. Miał na sobie lekki, za krótki dla niego, bawełniany płaszcz kąpielowy, a na nogach skórzane domowe pantofle. — Słyszałem, że bierzesz prysznic i pomyślałem, że pewnie napijesz się kawy.

Chętnie! — odrzekł Matt. Nosił rozpinaną koszulę i szare spodnie. Krawat miał zawiązany, ale najwyższy guzik kołnierzyka pozostawił rozpięty, supeł krawata był parę centymetrów pod nim. W ręce trzymał prążkowaną marynarkę. Kiedy położył ją na kuchennym stole — solidnym, sosnowym meblu z szerokim blatem, niedawno odnowionym po prawie stuleciu używania — rozległ się tępy odgłos.

Co tam masz? — spytał zaskoczony Brewster C. Payne.

Swoją broń — odparł chłopak, podnosząc marynarkę i pokazując kaburę podramienną z rewolwerem Smith & Wesson, model „Military & Police”, kaliber. 38 Special. — Coś, co każdy dobrze ubrany, młody człowiek obecnie nosi.

Brewster Payne zaśmiał się.

Zauważyłem, że nie wkładasz ostatnio swojego nowego niebieskiego garnituru — rzucił.

Powiedział, a ciekawość aż od niego buchała — mruknął Matt z lekką drwiną w głosie.

No cóż, nieczęsto ostatnio mieliśmy przyjemność cieszyć się twoim towarzystwem — odparował ojciec, bynajmniej niespeszony.

Och, ubiegłej nocy obcowałem z Johnem Barleycornem* — odparł Matt — w Rosę Tree. Uznałem, że zdecydowanie mądrzej będzie spędzić noc tutaj, niż wracać do apartamentu. Zwłaszcza że garbus jest jednooki.

Zdarzyło się coś szczególnego czy po prostu postanowiłeś się zabawić? — naciskał Brewster Payne.

Właściwie to nie wiem, tato — bąknął Matt. Wyjąwszy dwa ceramiczne kubki z szafki, ustawił je na ladzie obok ekspresu do kawy. — Wiem jedynie, że wypiłem więcej, niż powinienem.

Chcesz coś zjeść? — spytał Brewster Payne, a kiedy zobaczył minę pasierba, dodał: — Skoro tylko piłeś, powinieneś wrzucić coś na ruszt. Jadłeś kolację?

Chyba nie. — Matt się zastanowił. — Ostatnia rzecz jaką pamiętam wyraźnie, to orzeszki ziemne przy barze.

Brewster podszedł do lodówki, wielkiego kilkudrzwiowe — go urządzenia w kolorze stali, które wypełniało jeden koniec pomieszczenia. Otwierał jedne drzwi po drugich, aż znalazł to, czego szukał.

Co powiesz na kanapkę z szynką? Albo z jajkiem?

Zrobię sobie — odparł chłopak. — Żadnych jajek. Brewster Payne znów się roześmiał, a następnie zagaił:

Mówiłeś mi, że co świętowałeś…?

Nie, nie mówiłem, że coś świętowałem — uściśli! Matt. — Nieźle potrafisz przesłuchiwać. Nie chciałbyś kiedyś zostać prokuratorem? A może wstąpisz do policji?

Właśnie! — mruknął Brewster.

Byłem wczoraj na strzelnicy — zaczął opowiadać chłopak — gdy zjawił się Matdorf, szef Akademii Policyjnej. Kazał mi opróżnić szafkę i zgłosić się następnego ranka, czyli dziś rano o godzinie ósmej, do dowódcy drogówki. — Przerwał, po czym dodał: — W cywilu.

W jakim celu? — spytał Brewster Payne.

John Barleycorn nie odpowiedział mi na to pytanie — mruknął Matt — chociaż odbyłem z nim bardzo długą pogawędkę.

Sądzisz, że Dennis Coughlin maczał w tym palce?

Wujek Denny macza paluchy we wszystkim — odciął się Matt, kładąc na patelni kawałek masła. — Zjesz ze mną.

Chętnie — odparł Brewster. — Miałeś jakieś kłopoty w Akademii?

Nie, do tej pory żadnych, o ile wiem.

Drogówka ma być elitarną jednostką w Departamencie — stwierdził Brewster Payne. — Myślisz, że zostałeś szczególnie potraktowany, o to chodzi?

Szczególnie, tak, chociaż nie wiem, jakiego rodzaju jest to szczególne traktowanie — zaplątał się Matt. — Widzisz, aby dostać się do drogówki, zwykle trzeba przepracować trzy lata w policji, a potem trafia się na długą listę oczekujących. Zresztą na tej liście są sami ochotnicy, a ja nigdy nie składałem żadnego podania… Poza tym, dlaczego mam pracować w cywilu?

Prawdopodobnie ma to coś wspólnego z ACT — podsunął Brewster.

Z czym?

ACT — powtórzył Payne. — To jakiś projekt grupy zwalczającej przestępczość czy coś w tym typie. Czytałem we wczorajszych gazetach. Nowa jednostka. Nie widziałeś artykułów?

Nie, żadnych — przyznał Matt. — Mamy jeszcze jakąś wczorajszą gazetę?

Prawdopodobnie jest jakaś w śmietniku — odrzekł ojciec.

Matt opuścił kuchnię i wyszedł na dwór. Brew potrząsnął głową i zabrał się za smażenie plastrów szynki Taylor.

Trochę się upaprała — stwierdził chłopak, wchodząc chwilę później. — Ale dam radę odczytać.

Przyniósł poplamioną od tłuszczu gazetę i położył na stole. Brewster podniósł ją i przeczytał artykuł na głos.

Może ponownie ją wyrzucę? — zapytał, gdy skończył. Trzymał gazetę w dwóch palcach, patrząc na nią z niesmakiem.

Przepraszam — bąknął Matt. — Ten tekst mocno daje do myślenia — wyjaśnił. — Czymkolwiek jest ACT, bardziej pasuje do mojej sytuacji niż drogówka. Ale, tak czy owak, zostałem potraktowany szczególnie.

Najwyraźniej będziesz się musiał do tego przyzwyczaić.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Ilu twoich rówieśników z Akademii ukończyło college? — naciskał Brewster Payne.

Niewielu — zgodził się Matt.

A jeszcze mniejsza liczba skończyła zapewne jakieś studia?

No i?

Czy pomylę się, jeśli założę, że jako jedyny w swojej grupie masz licencjat? I że ukończyłeś studia z wyróżnieniem?

Myślisz, że chodzi o mój licencjat?!

Częściowo na pewno — stwierdził Brewster. — Tak przypuszczam. No i… — dorzucił — jest jeszcze Dennis Coughlin.

Sądzę, że wujek ma z tym więcej wspólnego niż mój licencjat. — Matt się zadumał.

Dennis Coughlin był najlepszym przyjacielem twojego ojca — przypomniał Brewster C. Payne. — A sam nie ma dzieci. Jestem pewien, że traktuje cię jak syna, którego nigdy nie miał.

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — odparł Matt. — Hmm… Dlaczego właściwie wujek Denny się nie ożenił?

Och, sądziłem, że wiesz — odrzekł Brewster Payne po dłuższej chwili milczenia. — Był zakochany w twojej matce.

A ona wybrała ciebie zamiast niego? — dokończył chłopak, szczerze zdziwiony. — Nie słyszałem wcześniej tej historii.

Bo Denny nigdy jej nie wyznał, a matka… Nie wydaje mi się, by kiedykolwiek podejrzewała go o to uczucie. W każdym razie na pewno nie wtedy. Ale ja wiedziałem. Odkryłem to natychmiast, gdy po raz pierwszy spotkałem Coughlina.

Jezu! — stęknął Matt.

Chciałbyś usłyszeć moją teorię… albo teorie… na temat tego twojego tajemniczego zadania?

Jasne.

Myślę, że Dennisowi Coughlinowi twoje wstąpienie do policji podoba się tak mało jak mnie. Inaczej mówiąc, w ogóle mu się to nie podoba. I facet martwi się o ciebie. Nie chce dopuścić do sytuacji, w której musiałby zadzwonić do twojej matki i przekazać jej, że zostałeś ranny albo coś gorszego. Według mojej teorii Denny naprawdę wysyła cię do drogówki. Liczy na to, że znienawidzisz tę robotę, zrozumiesz, że podjąłeś błędną decyzję i odejdziesz z policji. A teraz teoria druga, którą możesz uznać za tezę samodzielną albo za kontynuację teorii pierwszej. Głosi ona, że skoro upierasz się zostać policjantem, najlepszym dla ciebie miejscem, w którym możesz najszybciej nauczyć się zasad tej profesji od najwspanialszych specjalistów, jest drogówka i jej szef, inspektor Wohl. Swoją drogą, interesujące, że Wohl został dowódcą nowego wydziału dochodzeń specjalnych. Chociaż, z drugiej strony… wiem, że jest jednym z najbystrzejszych funkcjonariuszy w departamencie policji, prawdziwą gwiazdą na tle innych.

Poznałem go w noc czuwania przy wujku „Dutchu” — przerwał mu Matt. — W barze. Kiedy mu powiedziałem, że zastanawiam się nad wstąpieniem do policji, polecił mi przemyśleć tę decyzję rano. Uważał, że przemawia przeze mnie alkohol.

Teoria trzecia — ciągnął Brewster Payne — albo może druga „b” jest taka, że Denais — wysłał ciebie do Wohla, sądząc, że inspektor zdoła ci wybić z głowy pracę w policji, nijak przy tym nie urażając twojej dumy.

Matthew rozważał przez moment słowa ojca, później głośno westchnął.

Cóż, zatem nie dowiem się, póki tam nie dotrę?

Niestety, taka jest prawda.

Chłopak zjadł żarłocznie tost z szynką, po czym zaczął zakładać kaburę podramienną.

Dali ci taką kaburę? — zdziwił się Brewster.

Nie, kupiłem ją sam niecały tydzień temu — wyjaśnił Matt. — Kiedy noszę zwykłą kaburę przy pasku, okropnie wybrzusza się pod marynarką i pasuje do niej jak pięść do nosa.

Może powinieneś nosić mniejszy rewolwer?

Nie możesz zmienić broni, jeżeli nie zdasz jakiegoś egzaminu bądź też nie spełnisz jakichś warunkóW–Wyjaśnił Matt. — Nie uczyłem się dostatecznie długo w Akademii gdy ją… przypuszczam, że właściwe słowo brzmi „ukończyłem”.

Jest w nim coś groźnego — mruknął Brewster Payne.

I strasznie dużo waży — przyznał chłopak. — Powiedziano mi, że w końcu się do niego przyzwyczaję, a wówczas bez swojej broni będę czuł się nagi. — Włożył marynarkę. — Widzisz — dodał z uśmiechem. — Już nie jest groźny.

Niewidoczny, lecz wciąż groźny — poprawił go ojciec i szybko zmienił temat. — Mówiłeś, że miałeś kłopoty z przednim światłem garbusa?

Rocznego volkswagena garbusa Matt Payne otrzymał na szesnaste urodziny, była to nagroda za miejsce na liście wyróżniających się uczniów w Episcopal Academy.

Nie wiem, co się z nim, do diabła, dzieje. Gdzieś musi być zwarcie. W każdym razie szwankuje instalacja. Ilekroć zabieram się za naprawę defektu, nie znajduję żadnych problemów. Wszystko działa świetnie. A w nocy mam z nim kłopoty.

Chyba jest jeszcze jeden samochód w garażu — odparł Brewster Payne. — Przypuszczam, że oba jego przednie światła działają tak, jak powinny.

Tym samochodem było nowiutkie, srebrne porsche 911T ze skórzanymi siedzeniami, prezent dla Matta Payne’a z okazji ukończenia z wyróżnieniem studiów na uniwersytecie stanu Pensylwania.

Bardzo taktownie to wyraziłeś — stwierdził chłopak. — Powiedział niewdzięczny obdarowany.

Odkąd Matt wstąpił do policji, nie jeździł porsche do Filadelfii, właściwie prawie w ogóle nim nie jeździł. Ojciec czytał mu w myślach.

Boisz się, że z jego powodu będziesz… się wyróżnia”— Dziwna rzecz, ale akurat przed chwilą myślałeś o porszaku — odparł Matt. — Skoro mam wisieć, chcę przynajmniej wiedzieć za co.

Och, stryczek bez wątpienia ci nie grozi — zażartował Brewster. — Ale ogólnie rzecz biorąc, zgadzam się z tym powiedzeniem.

Czyli… Jak to ująłeś? „Wyróżniam się”. I tyle — podsumował chłopak. — No cóż, dlaczego nie?

Naprawdę cię rozumiem, mój drogi.

Najwyżej, gdy będę jechał, rzuci się na mnie jedna lub więcej napalonych widokiem mojego auta nimfomanek…

Co takiego? — spytał Brewster C. Payne, rechocząc wesoło.

Opowiem ci, jak było — dokończył chłopak, uśmiechnął się, po czym wyszedł z kuchni, zatrzymując się na chwilę przy ojczymie, by otoczyć go czule ramieniem.

Brew Payne, popijając kawę, podszedł do kuchennego okna i przyglądał się, jak pasierb otwiera drzwi jednego z czterech garaży, znika w środku, a później wyjeżdża porsche.

Ten dzieciak nie powinien być policjantem — pomyślał. — Powinien studiować prawo albo robić coś zupełnie innego”.

Matt Payne zatrąbił klaksonem rytmiczną melodyjkę, po czym ruszył podjazdem w dół.



Dziesięć


Funkcjonariusze Jesus Martinez i Charles McFadden przyjechali razem volkswagenem McFaddena pod centralę drogówki za kwadrans ósma, zdecydowani byli bowiem zjawić się punktualnie i zrobić dobre pierwsze wrażenie. Obaj pod krawatami i w garniturach: McFadden — w klasycznym, jednorzędowym, brązowym ubraniu w drobną kratkę, Martinez — w nowocześniejszym, dwurzędowym, niebieskim w prążki.

Charley zarzucił partnerowi — i nie był daleki od prawdy — że tamten wygląda jak szczęśliwy telefonista, zmierzający na swój ślub.

Parking przed tym stosunkowo nowym budynkiem był całkowicie zapełniony. W jednym rzędzie puszyły się motocykle drogówki, starannie zaparkowane jeden obok drugiego pod kątem, jakby w stylu wojskowym; ich tylne koła niemal dotykały ściany budynku. Obok w szeregu stały radiowozy drogówki, kilka błękitno — białych pojazdów z identyfikatorami na zderzakach i parę samochodów bez oznakowań, rozpoznawalnych dzięki dodatkowym antenom radiowym i specjalnym „szybkim” czarnym oponom.

Parking zajmowały także błękitno–białe auta, przydzielone Siódmemu Dystryktowi, nieoznakowane wozy tego dystryktu i liczne nowe modele, które prawdopodobnie należały do starszych oficerów Departamentu.

Obok stał poobijany chevrolet z dodatkową anteną, zaparkowany na jednym z miejsc, które opisano jako zarezerwowane dla inspektorów.

Auto Mickeya O’Hary — zauważył Charley McFadden. — Zastanawiam się, co facet tu robi?

Ubiegłej nocy porwano kobietę — stwierdził Hezus. — Mówili w radiu.

Porwano? — spytał McFadden.

Pewna para widziała, że jakiś świr groził babce nożem i kazał jej wsiąść do swojej furgonetki — wyjaśnił Martinez.

Przejechali cały parking, nie znajdując miejsca postojowego, McFadden opuścił więc parking, przejechał pół kwartału, aż wreszcie zawrócił i zaparkował na krawężniku.

Coś takiego nazywa się uprowadzeniem — oświadczył Martinezowi.

Serio?

Tak, nie porwanie, lecz uprowadzenie — powtórzył McFadden. — Porwanie jest wtedy, gdy żądasz okupu.

Pieprz się, stary — odburknął Hezus przyjaźnie, po czym wrzasnął: — Hej, patrz na te cztery kółka!

Srebrne porsche opuszczało parking, najwyraźniej po równie bezowocnych poszukiwaniach miejsca do zaparkowania.

Zastrzeliłbym się, gdybym musiał płacić za ubezpieczenie takiego wozu — mruknął McFadden.

Jeśli masz dość kasy na zakup porszaka, ubezpieczenie to dla ciebie małe piwo — oznajmił Martinez.

Obaj popatrzyli za autem, które minęło ich, kierując się Bowler Street.

Znam tego gościa — stwierdził Charley McFadden. — Gdzieś go widziałem.

Naprawdę? Gdzie?

Nie wiem, ale znam tę twarz.

Martinez popatrzył na swój zegarek, złotego hamiltona na złotej bransoletce. Zamiast liczb tarczę zdobiły diamenciki. Do spłacenia tego cacka zostało mu jeszcze osiemnaście (z dwudziestu czterech) rat w Zale’s Credit Jewelers.

Chodźmy — powiedział. — Jest za dziesięć.

McFadden nie bez wysiłku wysiadł zza kierownicy volkswagena i natychmiast ruszył szybko, starając się dotrzymać kroku partnerowi.

Weszli do budynku drzwiami z parkingu wraz z grupka patrolowych funkcjonariuszy policji drogowej.

Rozejrzeli się i znaleźli to, czego szukali — okno otwierające się na pokój odpraw. Jakiś kapral pochylał się nad kontuarem, wypełniając formularz. Policjanci poczekali, aż skończy. W końcu mężczyzna popatrzył na nich z ciekawością.

Kazano nam się zgłosić o ósmej do dowódcy drogówki — powiedział Hezus.

Jesteście funkcjonariuszami? — spytał kapral z powątpiewaniem.

Zgadza się — odparł Charley McFadden.

Ach, znam cię — stwierdził kapral. — Jesteś tym facetem, który ścigał cholernego zabójcę kapitana Moffitta.

McFadden o mało się nie zarumienił.

Obaj go ścigaliśmy — poprawił kaprala, kiwając głową ku Martinezowi. — To mój partner, Hezus Martinez.

W jakiej sprawie chcecie się widzieć z kapitanem? Pytam dlatego, że jest teraz cholernie zajęty. Nie wiem, kiedy będzie wolny.

Zabij mnie, ale nie wiem — mruknął McFadden. — Powiedziano nam, żebyśmy się do niego zgłosili o ósmej.

No cóż, siadajcie. Kiedy będzie wolny, powiem mu, że się zjawiliście. Tam za rogiem jest ekspres do kawy i automat z zakąskami. — Machnął ręką.

Dzięki — rzucił Charley i ruszył w stronę automatów, pytając partnera, czy coś chce. Hezus miał bzika na punkcie zdrowej żywności, toteż nie jadał niczego, w czym były konserwanty, nie pijał też żadnych napojów z chemicznymi substancjami pobudzającymi, czyli zawierającej kofeinę kawy ani coli, która miała w sobie cukier i Bóg jeden wie jakie inne trucizny.

Kiedy McFadden wrócił minutę albo dwie później, trzymając w jednej ręce batonik Mounds, w drugiej puszkę coli, Martinez kiwnął głową w stronę okna z kontuarem. Stał tam, pogrążony w rozmowie z kapralem młody kierowca porsche, ten, którego Charley podobno gdzieś spotkał. Akurat gdy McFadden mu się przyglądał, chłopak obrócił się i ruszył ku szeregowi starych, składanych, metalowych krzeseł. Jedno zajmował Jezus Martinez.

Charley podszedł i również usiadł, po czym wychylił się przed swego partnera i spytał faceta z porsche:

Nie widziałem cię gdzieś?

Nazywasz się McFadden? — odpowiedział pytaniem Mart Payne.

Tak.

Byłem w twoim domu tej nocy, gdy goniłeś Geralda Vincenta Gallaghera.

Byłeś u mnie w domu? — zdziwił się Charley. — Nie pamiętam.

Przyjechałem tam z głównym inspektorem Coughlinem — dodał Matt. — I z sierżantem Lenihanem.

A tak, teraz sobie przypominam — przyznał McFadden, chociaż wcale ich nie pamiętał. — Jak się miewasz?

Świetnie — odparł Matt. — A ty?

W tym momencie usłyszeli jakieś poruszenie i kolejna osoba weszła drzwiami z parkingu. Matt rozpoznał Petera Wohla i zastanowił się, czy Wohl pozna jego.

Inspektor natychmiast rozpoznał wszystkich trzech młodych mężczyzn, siedzących na metalowych krzesłach. Skinął im głową i ruszył do swojego biura.

Cholera, stary — Wohl zbeształ siebie w myślach, zatrzymując się w pół drogi. — Jesteś teraz dowódcą. No to zachowuj się jak dowódca”.

Odwrócił się i podszedł do czekających funkcjonariuszy. Najpierw wyciągnął dłoń do Hezusa.

Jak się masz, Martinez? — zagadnął Latynosa, który nie bardzo wiedział, kim jest Wohl, po czym, nie czekając na jego odpowiedź, przeszedł do Charleya. — McFadden, jak leci? A ty, Payne? Dobrze się miewasz?

Tak jest, sir.

Wrócę do was natychmiast, gdy znajdę wolną chwilę — zakończył Peter. — Mam parę spraw, zatem może to chwilę potrwać.

Tak jest, sir — powtórzyli równocześnie McFadden i Martinez, odzyskując głos.

Wohl przeszedł korytarz i dotarł do zewnętrznego pomieszczenia przydzielonego mu biura. W środku znajdowali się trzej mężczyźni. Pierwszym był sierżant drogówki, asystent „Dutcha” Moffitta, a później Mike’a Sabary, choć już nie Dave’a Pekacha. Obok niego siedział sierżant Eddy Frizell. Mimo że był w mundurze, wyglądał przy tamtym nieco niechlujnie. Ostatnim osobnikiem okazał się Michael J. O’Hara z „Bulletinu”.

Na widok Petera sierżant drogówki wstał, a po sekundzie Frizell podążył za przykładem tamtego.

Dzień dobry, inspektorze — zagaił sierżant drogówki.

Dzień dobry — odparł Wohl. — A co ty powiesz, Mickey? Czekasz na kogoś?

Na ciebie — odparł O’Hara.

No to zapraszam — rzucił Peter. — Możesz mi potowarzyszyć przy kawie. — Obrócił się i spojrzał na sierżanta drogówki. — Tam jest kawa?

Tak, szefie — potwierdził sierżant. — Szefie, główny inspektor Coughlin prosił o telefon natychmiast, gdy pan się zjawi.

Przynieś mnie i Mickeyowi po filiżance kawy, później połącz z głównym inspektorem — polecił Wohl.

Kapitanowie Sabara i Pekach czekali na inspektora w dawnym gabinecie dowódcy policji drogowej, który obecnie — a więc do czasu znalezienia innej kwatery — pełnił funkcję biura dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych. Sabara, który przyszedł w czarnych spodniach i zwykłych półbutach, nie zaś w oficerkach, usiadł w fotelu. Pekach, pyszniący się typowymi dla drogówki oficerkami i pasem w stylu Sama Browne’a, zajął miejsce naprzeciwko niego, na pasującej o° fotelu kanapie.

Obaj zaczęli się podnosić na widok Wohla. Kiwnięciem ręki zasugerował, by nie wstawali.

Dzień dobry — zagaił.

Dzień dobry, inspektorze — odparli podwładni. Peter zastanowił się, czy oficjalne powitanie stanowiło demonstrację gniewu, przynajmniej ze strony Mike’a Sabary, czy też oficerowie chcieli okazać mu szacunek w obecności Mickeya O’Hary.

Główny inspektor Coughlin chciał, żebyś zaraz po wejściu do niego zadzwonił — powiedział Sabara.

Mówił mi już o tym sierżant — odparł Wohl. — A zatem? Coś nowego?

Ani śladu furgonetki i kobiety — streścił Sabara.

Cholera! — zaklął Peter.

Telefonowałem przed chwilą do szpitala — dorzucił Pekach. — Nadal w stanie krytycznym są dwie osoby, jeden z naszych i żona kierowcy cywilnego pojazdu. Stan pozostałej dwójki, czyli drugiego z naszych i kierowcy cywilnego jest, jak to mówią, stabilny.

Wszedł sierżant drogówki i podał najpierw Wohlowi, a następnie Mickeyowi O’Harze po filiżance z kawą.

Nic nie wiemy o kobiecie? Albo o furgonetce? Nic?! — naciskał Peter.

Mamy jedynie pobieżny opis. Ciemna furgonetka, ford albo chevrolet — odparł Sabara. — Czyli niewiele.

Zadzwonił jeden z dwóch telefonów, stojących na biurku Wohla. Peter sprawdził, który guzik się świeci, wcisnął go i podniósł słuchawkę.

Inspektor Wohl — przedstawił się.

Tu Dennis Coughlin, Peterze — odezwał się rozmówca.

Dzień dobry, szefie.

Macie coś?

Nic o furgonetce czy kobiecie — odrzekł Wohl. — Pekach właśnie przed chwilą rozmawiał też ze szpitalem. Jedna osoba cywilna, żona kierowcy, oraz jeden funkcjonariusz są w stanie krytycznym. Życiu kierowcy cywilnego i drugiego Policjanta najprawdopodobniej nic już nie zagraża.

Widziałeś gazety? Zwłaszcza „Ledgera”?

Nie, szefie Jeszcze nie.

Powinieneś zerknąć. Artykuł pewnie wyda ci się interesujący — stwierdził Coughlin. — Informuj mnie na bieżąco, Peterze.

Tak jest — odparł Woni.

Usłyszał, że Coughlin odkłada słuchawkę, więc się rozłączył.

Widział ktoś „Ledgera”? — zapytał zebranych.

Pekach podniósł z kanapy leżącą obok gazetę, podszedł do biurka i rozłożył ją przed Wohlem.

Wspomniany artykuł zajmował trzy kolumny i mieścił się w dolnej części pierwszej strony, tuż nad fotografią rozbitych samochodów. Tytuł głosił: PĘDZĄCY WÓZ DROGÓWKI ZABIŁ CZTEROLATKA!

Pod fotografią znajdował się przydługi wstęp:


Pojazd policji drogowej, pędzący o godzinie 20:45 ubiegłego wieczoru na miejsce zgłoszonego uprowadzenia, przejechał na czerwonym świetle przy Drugiej Ulicy i Olney Avenue, po czym w pobliżu Garland Street 7 00 trzasnął w bok sedana marki Chevrolet, rocznik 1970, zabijając na miejscu Stephena P. McAvoya Juniora, lat 4. Ojciec i matka chłopca, Stephen P. McAvoy, lat 29, i Mary Elizabeth McAvoy, lat 24, trafili do Albert Einstein Northern Division Hospital. Stan obojga określono jako krytyczny. Obaj policjanci jadący wozem policyjnym odnieśli poważne rany.

Do tragedii doszło następnego dnia po objęciu przez Petera Wohla, inspektora sztabowego departamentu policji, dowództwa drogówki. Mianowanie to stanowiło posunięcie komendanta Taddeusa Czernicka, przez wielu uważane za próbę poskromienia funkcjonariuszy policji drogowej, tak powszechnie krytykowanej w ostatnich miesiącach.

(Więcej zdjęć i szczegółowy artykuł można znaleźć na stronie 10A. Tragedia jest też tematem dzisiejszego wstępniaka).


Peter potrząsnął głową i popatrzył na swoich oficerów.

To nie nasi przejechali na czerwonym świetle — tłumaczył się David Pekach — ale facet w fordzie.

Wohl bez słowa popatrzył mu w oczy.

Hawkins powiedział mi, że gdy podjeżdżał do Olney Avenue, światło właśnie zmieniło się na zielone — upierał się Pekach. — Wierzę mu. Był zbyt wstrząśnięty, żeby kłamać.

Hawkins prowadził? — upewnił się Peter.

Nikt w to nie uwierzy — wtrącił Mickey O’Hara. — No, chyba że znajdziecie świadka.

Mam nadzieję, że nad tym pracujemy — mruknął Wohl.

Wysłałem ludzi, aby popytali okolicznych mieszkańców — stwierdził Pekach.

Jak „Bulletin” radzi sobie z tą sprawą, Mickeyu? — zainteresował się Wohl.

Och, nie jest aż tak źle — odparł Mickey. — Tekst napisała Cheryl Davies, ale po oświadczenie przyszedłem ja.

Strasznie nam przykro z powodu tej tragedii — zaczął Peter. — Badamy okoliczności zdarzenia.

O’Hara wzruszył ramionami.

Dlaczego podejrzewałem, że powiesz coś w tym stylu? — odburknął.

Bo jesteś bystry — odciął się Wohl. — Muszę ci to Przyznać.

A co z tą uprowadzoną? Co z gwałcicielem z północno–zachodniej Filadelfii? Może jakieś… nieoficjalne informacje? — naciskał Mickey.

Telefon Petera znów zadzwonił. Inspektor odebrał.

Inspektor Wohl — rzucił.

Taddeus Czernick, Peterze. Co u ciebie?

Dzień dobry, komendancie — odrzekł Wohl.

Zarówno Pekach, jak i Sabara wstali, jakby z zamiarem odejścia.

Prawdopodobnie sądzą — pomyślał Peter — że jeśli oni wyjdą, Mickey O’Hara zrozumie aluzję i wyjdzie wraz z nimi”.

Kiwnąwszy ręką, wezwał ich do ponownego zajęcia miejsc.

Dobrze, sir. A pan?

Najwyraźniej wysłaliśmy cię tam w odpowiednim czasie — stwierdził Czernick. — Widziałeś gazety?

Tak jest, szefie. Właśnie skończyłem czytać notkę w „Bulletinie”.

Potworne zdarzenie — zauważył Czernick. — We wszystkich możliwych aspektach.

Zgadza się, szefie. Niestety.

Wiadomo coś o tej zaginionej?

Na razie nie.

No cóż, mam pełne zaufanie do twoich zdolności. Wiem, że umiesz sobie radzić ze wszystkim. W przeciwnym razie nie powierzylibyśmy ci tego stanowiska. Daj mi znać, jeśli będę mógł ci jakoś pomóc.

Dziękuję, proszę pana.

Dzwonię, Peterze, gdyż…

Tak, słucham?

Pułkownik J. Dunlop Mawson telefonował do mnie wczoraj po południu. Wiesz, o kim mówię?

Tak, proszę pana.

Pewnie się ze mną zgodzisz, Peterze, że w obecnych okolicznościach powinniśmy wykorzystać wszystkich przyjaciół, jakich mamy.

Tak jest, sir.

Pułkownik Mawson ma klientkę nazwiskiem Martha Peebles. Z Chestnut Hill. Bardzo bogata kobieta. Ktoś się do niej włamał. Właściwie nie raz, lecz kilka razy. Pani Peebles nie jest zadowolona z działań policjantów z Czternastego Dystryktu i/albo detektywów z Wydziału Północno–Zachodniego. Poskarżyła się pułkownikowi Mawsonowi, który z kolei zadzwonił w tej sprawie do mnie. Rozumiesz? — Hmm, nie jestem pewien — odparł Wohl.

Myślę, że dobrze by było, Peterze — tłumaczył komendant Czernick — gdyby funkcjonariusze z wydziału dochodzeń specjalnych odwiedzili panią Peebles i postarali się ją przekonać, że departament policji… a szczególnie wydział dochodzeń specjalnych… jest żywo zainteresowany jej kłopotami, a nasi ludzie zrobią wszystko, co w ich mocy, by te problemy rozwiązać.

Komendancie, na razie wydział dochodzeń specjalnych składa się ze mnie, Mike’a Sabary i sierżanta o nazwisku… hmm… Frizell.

Nie interesuje mnie, jak to załatwisz, Peterze — odrzekł zimno Czernick. — Po prostu wyświadcz mi przysługę i załatw to.

Tak jest, sir.

Zdaje mi się, że pamiętam, co mówił Denny Coughlin w sprawie ludzi. Do twojego wydziału przeniesiemy czterdziestu ochotników. Na początek!

Tak, sir.

Będziesz miał zatem niedługo swoją siłę roboczą — podsumował Czernick.

Tak, proszę pana.

Powiadamiaj mnie na bieżąco, jak posuwa się śledztwo w sprawie tej uprowadzonej kobiety, Peterze — dodał komendant. — Mam złe przeczucia w tej kwestii.

Tak, szefie, oczywiście.

Pozdrów ode mnie swojego ojca, kiedy go zobaczysz — dorzucił Czernick, po czym się rozłączył.

Peter odłożył słuchawkę na widełki i zwrócił się do Mickeya O’Hary:

Co mogę dla ciebie zrobić, Mickeyu?

Nie każesz mi zamknąć drzwi z tamtej strony? — upewnił się O’Hara.

Nie. Spytałem przecież, co mogę dla ciebie zrobić. Jeśli zechcę cię wyrzucić, nie będę się bawił w subtelności Masz konkretną sprawę czy chciałeś tylko powęszyć?

Interesuje mnie uprowadzona kobieta — odparł reporter. — Rozumiem, że zajmujecie się tą sprawą. Chciałbym więc się u was pokręcić i zebrać jakieś informacje. O ile się zgadzasz…

Zgadzam się — powiedział Wohl krótko. Następne słowa skierował do Sabary: — Mike, zadzwoń do kapitana detektywów Wydziału północno–Zachodniego i do dowódcy Czternastego Dystryktu. Powiedz im, że komendant Czernick właśnie telefonował, powiadamiając mnie o skardze niejakiej Marthy Peebles, do której wysyłam kilku naszych ludzi, aby wyjaśnili problem. Wcześniej jednak zjawią się u nich i przejrzą akta sprawy. Komendant powiedział, że do domu kobiety parokrotnie ktoś się włamał, zaś pani Peebles nie jest zadowolona z pomocy policji. Dodał, że babka ma wysoko postawionych przyjaciół.

Hmm, a kogo tam poślesz?

Funkcjonariuszy Martineza i McFaddena — odrzekł Wohl.

Któż to taki? — spytał zmieszany Sabara.

Dwóch dzieciaków z trójki siedzącej na składanych krzesłach w korytarzu — mruknął inspektor. — Zamierzam maksymalnie wykorzystać dostępne mi środki i zasoby. Teraz drugi w kolejności na liście priorytetów. Potrzebujemy ludzi. Chciałbym jak najstaranniej dobrać zespół, niestety nie mam na to czasu. Wczoraj rozesłano teleks z pytaniem o ochotników. Nie wiem, czy już się ktoś zgłosił, ale się dowiem. Jeśli nie będzie chętnych, musimy się zastanowić…

McFadden i Martinez pracowali dla mnie w antynarkotykowym jako tajniacy — wszedł mu w słowo Pekach, po czym dodał: — To ci dwaj, którzy znaleźli Geralda Vincenta Gallaghera. Są tutaj?

Główny inspektor Coughlin ich nam przysłał — wyjaśnił Wohl. — Do wydziału dochodzeń specjalnych, Davidzie, nie do drogówki.

To dobrzy policjanci, chociaż nie mają zbyt dużego doświadczenia w Chestnut Hill… — ciągnął Pekach.

Jak ci powiedziałem, pracuję z tym, kogo mam — odburknął Wohl. — Ponieważ, jak już wspomniałem, jest szansa, że dostaniemy ludzi. Jeśli tobie, Mike, albo tobie, Dave, przychodzi na myśl funkcjonariusz, którego możecie do nas ściągnąć, działajcie. Potem obdzwońcie posterunki i sprawdźcie, czy pojawili się jacyś ochotnicy. Jeśli tak, ściągnijcie ich. Niech przyślą ich tu jeszcze dzisiaj. W razie konieczności jedźcie do dystryktów. Ważna rzecz: powiedzcie im, że jeżeli się nie sprawdzą, wrócą, skąd przyszli.

Chcesz z nimi rozmawiać? — spytał Sabara. — Zanim zadecydujemy?

Porozmawiam z nimi, gdy ich już wybierzecie. — Wohl pokiwał głową. — Ale dobrze wiesz, Mike, jakich ludzi potrzebujemy.

Peter podniósł słuchawkę i wcisnął jeden z guzików telefonu.

Sierżancie, możecie poprosić sierżanta Frizella? I wpuśćcie tych trzech funkcjonariuszy w cywilu, którzy czekają w korytarzu, dobrze? — Wysłuchał odpowiedzi podwładnego, po czym dorzucił: — Tak, natychmiast.

Cóż, mam uprzejme zapytanie — wtrącił Mickey O’Hara. — Czyja wychodzę?

Wcale nie — odparł Peter. — Dam ci znać, kiedy będziesz wychodził, Mickeyu.

Do biura wszedł sierżant Frizell, a za nim funkcjonariusze McFadden, Martinez i Payne.

Co wiemy o przydzielonych nam wozach? — spytał Wohl Frizella.

Na razie — odrzekł tamten — wolno nam korzystać z nieoznakowanych pojazdów z parkingu przed Akademią w stosunku jeden samochód na trzech funkcjonariuszy.

Trzeba więc będzie w nich zainstalować odpowiednie radio?

Zgadza się.

Niech wszystkie nasze pojazdy otrzymają dostęp do pasma J oraz do pasm: detektywów, drogówki i naszego własnego, gdy już je dostaniemy — kontynuował Peter.

Nie jestem pewien, inspektorze, czy takie pasmo jest w planie — zauważył Frizell.

Nie dbam o plany — odwarknął Wohl. — Połącz się z centralą i powiedz, że mają być przygotowani na instalację odbiorników radiowych. Niech jakaś firma przewozowa jeszcze dziś zacznie tu ściągać wozy dla nas. Powiedz, że przydzielono nam pięćdziesięciu ośmiu funkcjonariuszy. Inaczej mówiąc, chcemy dwadzieścia aut.

Ale, szefie, nie mamy pięćdziesięciu ośmiu funkcjonariuszy. Na razie nie mamy żadnego.

W tej chwili mamy trzech — obruszył się Wohl. — Nad rozszerzeniem tej liczby ciężko pracuje kapitan Sabara.

Tak jest, szefie — zgodził się sierżant Frizell. — Tyle że… naprawdę nie sądzę, by na parkingu Akademii było dostępnych choćby piętnaście nieoznakowanych wozów.

W takim razie weźcie niebiesko — białe — mruknął Wohl. — Jeśli będzie trzeba, możemy je wymienić na nie — oznakowane pojazdy drogówki.

Inspektorze — odparował zdenerwowany Frizell. — Moim zdaniem nie jest pan władny dokonać czegoś takiego…

Róbcie, sierżancie, co mówię — polecił Wohl spokojnie, choć zdawał sobie sprawę, że jest wściekły i za chwilę straci nad sobą panowanie.

Ostatnią rzeczą, cholera, jakiej tutaj potrzebuję, jest taki gryzipiórek z Roundhouse, który mi wytyka, że nie mam dość władzy na dokonanie czegoś!”.

Frizell, wyczuwając dezaprobatę inspektora, wyraźnie skrępowany opuścił pokój.

Peter popatrzył na trzech młodych policjantów.

Znacie się, panowie, jak sądzę?

Tak jest, sir — odparli chórem.

W porządku, powiem wam, co zrobicie. — Rzucił kluczyki od wozu Mattowi Payne’owi, którego zaskoczył jego gest, dlatego ledwo zdołał złapać lecące klucze. — Weźmiesz mój samochód, odwieziesz McFaddena i Martineza na parking przed Akademią Policyjną. Tam wy dwaj weźmiecie dwa pojazdy bez oznakowań. Jeden odstawicie pod naszą centralę radiową i oddacie technikom. Ty, Payne, gdy zostawisz obu funkcjonariuszy przed Akademią, również pojedziesz moim autem do centrali radiowej i każesz technikom zainstalować w nim nowe odbiorniki radiowe. Kiedy skończą, wrócisz tutaj i pojedziesz tam jeszcze raz w tym samym celu, tyle że autem kapitana Sabary. Kiedy technicy zamontują w pojeździe kapitana dodatkowe radia, wrócisz do nas. Wszystko jasne?

Tak jest, szefie — odrzekł Matt Payne.

Wy dwaj przyjedziecie tutaj drugim z dwóch samochodów wziętych spod Akademii. Mam dla was zadanie, które wykonacie natychmiast, a kiedy sobie z nim poradzicie, przewieziecie kilka pojazdów z parkingu Akademii do centrali radiowej, a następnie tutaj. Rozumiecie, o co chodzi?

Tak jest, szefie.

Zdobyciem dla nich aut i odbiorników radiowych oraz wydawaniem przydziałów dla nowo przybyłych ludzi powinien się zajmować sierżant — pomyślał Wohl. — No chyba że dowódca nie wie, co robi, gdyż wówczas kręci się w kółko, macha rękoma i krzyczy, udając, że jego działania są przemyślane. Coś takiego nazywa się przywilejem władzy”.


* * *


Porucznik Teddy Spanner z Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów wstał, gdy Peter Wohl wszedł do jego biura i wyciągnął do niego rękę.

Jak się pan miewa, inspektorze? — zagaił porucznik. — Domyślam się, że gratulacje będą na miejscu.

Hmm, trudne pytanie — odparł Wohl. — Ale i tak dzięki.

Co może zrobić Wydział Północno–Zachodnich Detektywów dla wydziału dochodzeń specjalnych?

Chcę przejrzeć akta dotyczące włamań… o ile uznaliście to za włamania… — zaczął Peter. — Kobieta nazywa się Peebles, mieszka w Chestnut Hill.

Właśnie mam je tutaj — odparł Spanner. — Kapitan Sabara powiedział, że ktoś przyjdzie, nie mówił tylko, że pofatyguje się pan osobiście.

Ta dama — wyjaśnił inspektor — jak twierdzi komendant policji, ma przyjaciół na wysokich stanowiskach.

Spanner zachichotał.

Hmm, niedużo tego w aktach. To tylko jedno z wielu włamań…

Czy Mike mówił, że interesuje nas również napaść seksualna na panią Flannery i jej uprowadzenie?

O, tu to jest — odparł Spanner, wskazując na inną szarą teczkę.

Wohl usiadł na krześle obok biurka porucznika i wczytał się w akta dotyczące włamania u Marthy Peebles.

Mogę je pożyczyć na kilka godzin? — spytał w końcu. — Odwiozę jeszcze dzisiaj.

Spanner lekceważąco machnął ręką, sugerując, że nie ma żadnego problemu, a wtedy inspektor sięgnął po teczkę Flannery i przejrzał ją.

Ta sama prośba — stwierdził. — Chciałbym ją zabrać na parę godzin.

Jasne, proszę bardzo.

Co pan o tym myśli? — zapytał inspektor.

Sądzę, że mamy do czynienia z prawdziwym czubkiem — odparł porucznik. — I założę się, że ten sam drań uprowadził tę ostatnią kobietę swoją furgonetką. Macie cos na ten temat?

Zupełnie, cholera, nic — mruknął Wohl. — Mogę zadzwonić?

Wykręcił z pamięci numer.

Mówi inspektor Wohl — przedstawił się. — Niech wóz drogówki, który jest najbliżej centrali Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów, podjedzie po mnie, dobrze?

Odłożył słuchawkę i odstawił telefon na biurko.

Potrzebuję podwiezienia — wyjaśnił.

Coś się stało z pańskim samochodem? Psiakrew, sam mogę Pana podwieźć, inspektorze. Chce pan odwołać ten wóz drogówki?

Dzięki, ale poradzę sobie — odparł Wohl.

A zatem — Spanner uśmiechnął się — może napijemy się kawy?

Chętnie, dziękuję — odpowiedział inspektor.

Zanim skończyli pić, jakiś funkcjonariusz drogówki przemaszerował salę odpraw. Inspektor zostawił niedopitą kawę i poszedł za nim do samochodu.

Podrzućcie mnie do Roundhouse — polecił, gdy usiadł obok kierowcy. — Tam możecie mnie wysadzić.

Tak jest, szefie — potwierdził kierowca.

Wyjechali z parkingu dystryktu i podążyli do centrum North Broad Street. Rozglądając się wokół i obserwując podupadającą okolicę, Peter mimowolnie zauważył, że funkcjonariusz sumiennie przestrzega wszelkich ograniczeń prędkości.

Gdybyś był Bogiem — rzucił Wohl kierowcy — albo gdybyś był na moim miejscu… tak czy owak, gdybyś mógł zrobić wszystko, co chcesz, aby złapać faceta, który atakuje kobiety w północno–zachodniej Filadelfii… a myślę, że mówimy o tym samym sprawcy, który zmusił kobietę ubiegłej nocy, by wsiadła do jego furgonetki… Jak byś się zabrał za to udanie?

Kierowca zagapił się na niego ze zdumieniem i nie spieszył się z odpowiedzią.

No cóż, szefie — odrzekł w końcu niepewnie. — Naprawdę nie wiem.

Inspektor odwrócił się przez ramię i popatrzył na funkcjonariusza drogówki, który siedział na tylnym siedzeniu.

A ty? — spytał.

Mężczyzna rozłożył ręce, sugerując bezradność.

Słyszałem, że robimy wszystko, co się da.

Myślicie, że drań puści tę babkę? — naciskał Wohl.

Nie wiem — odparł kierowca. — To jest pierwsza którą… zatrzymał.

Jeśli coś wam przyjdzie do głowy w tej sprawie… cokolwiek — powiedział inspektor — nie zachowujcie tego dla siebie. Podzielcie się tą myślą z kapitanem Pekachem, kapitanem Sabarą albo ze mną.

Tak jest, szefie — rzucił kierowca.

Coś nie tak z tym pojazdem? — zapytał Wohl.

Dlaczego?

Maksymalna prędkość, jaką osiąga, to sześćdziesiątka?

Zakłopotany kierowca zerknął na niego.

Funkcjonariusz Hawkins twierdzi, że wczoraj w nocy to ten cywil nie zatrzymał się na czerwonym świetle — ciągnął inspektor. — Ja mu wierzę. Szukamy świadków, którzy potwierdzą historię Hawkinsa.

Przez moment kierowca nie reagował. Potem wcisnął mocniej pedał gazu i zaczął się szybciej przebijać przez North Broad Street.

Przy odrobinie szczęścia — pomyślał Wohl — ci faceci wypiją po służbie kilka piw z kumplami, a jeśli moje szczęście będzie ciut większe, do jutra rana rozejdzie się wśród funkcjonariuszy policji drogowej nowina, że może inspektor Wohl nie jest kompletnym kutasem, jak wcześniej niektórzy sądzili. Że inspektor Wohl prosił o radę. I powiedział, że wierzy Hawkinsowi. A nawet polecił wiozącemu go do Roundhouse kierowcy dodać gazu”.



Jedenaście


Kiedy skierowali się Delaware Avenue, funkcjonariusz Charley McFadden rozsiadł się wygodnie na tylnym siedzeniu samochodu inspektora sztabowego Petera Wohla, a łokcie oparł na oparciu przedniego siedzenia.

Nigdy wcześniej nie jechałem autem inspektora — rzucił z zadowoleniem. — Bardzo przyjemnie.

Wcale nie wygląda jak wóz policyjny, no nie? — spytał prowadzący pojazd Matt Payne.

McFadden przyjrzał mu się z zaciekawieniem.

Bo nie ma wyglądać jak policyjny — wyjaśnił Jesus Martinez, po czym dodał coś, co chodziło mu po głowie: — Skąd się wziąłeś, jeśli można wiedzieć?

Z Akademii — odparł Matt.

Nauczałeś w Akademii?

Uczyłem się w Akademii — poprawił go Payne wesoło. — Akurat byłem wczoraj na strzelnicy, kiedy zjawił się szef Matdorf i kazał mi się dziś rano zgłosić do drogówki. Po cywilnemu.

Niech mnie szlag — mruknął Charley McFadden, a następnie dodał: — My byliśmy w antynarkotykowym. Hesus i ja. Byliśmy partnerami i działaliśmy jako tajniacy.

A przez ostatni tydzień pracowaliśmy w Dwunastym dystrykcie. Łapaliśmy facetów okradających auta zaparkowane pod sklepami — dorzucił Jezus Martinez. — Zastanawiam się, o co, do diabła, w tym wszystkim chodzi?

Zarówno Matt Payne, jak i Charley McFadden wzruszyli ramionami.

Przypuszczam, że się dowiemy.

Naszym celem jest ten teren za płotem po drodze do Akademii, zgadza się? — upewnił się Matt.

Tak — przyznał Martinez.

Podobają mi się twoje cztery kółka — rzucił Charley

Porszak, co?

Tak, 911T — odparł Matt.

Coś takiego musi sporo kosztować? — mruknął Mc — Fadden.

Chryste, Charley! — wtrącił Martinez. — Nie wypytuje się ludzi, ile za coś zapłacili.

Byłem po prostu ciekaw, Hezus, to wszystko — odburknął McFadden. — Bez obrazy.

Nie wiem, ile kosztował — wyjaśnił Matt. — To był prezent. Za ukończenie college’u.

Niezły prezencik! — zaśmiał się Charley.

Tak też sobie pomyślałem — przyznał się Payne. — Jak nazywasz partnera? Hezus?

Tak brzmi jego imię — odrzekł poważnie McFadden.

Tak Meksyki czytają słowo Jezus.

Latynosi, pieprzony Irlandczyku. — Martinez wyszczerzył zęby.

Nie pamiętam twojego nazwiska — zdradził się Charley, ignorując przyjaciela.

Matt Payne — odparł Matthew.

McFadden położył mu rękę na ramieniu.

Miło mi cię poznać — powiedział, gdy Payne potrząsnął jego rękę.

Mnie także — dodał Hezus, wyciągając dłoń.

Na policyjnym parkingu bez problemów załatwili dwa samochody — nowe plymouthy, niebieski i rdzawoczerwony — jednak gdy dotarli pod garaże centrali radiowej przy South Delaware Avenue 800, sprawy przestały się toczyć tak gładko.

Sprawy zaczęły się właściwie zupełnie marnie. Facet w kombinezonie, który siedział w garażu, starannie obejrzał wszystkie trzy auta, którymi wjechali, po czym wrócił do czytania egzemplarza „Elektroniki Popularnej”.

Nie podniósł wzroku, chociaż Matt, Hezus i Charley stawali kolejno przed jego biurkiem.

Przepraszam — Matt odezwał się pierwszy. — Mam samochód inspektora Wohla.

To świetnie, stary — odparował mężczyzna, nawet nie odrywając spojrzenia od czasopisma.

Musi pan zainstalować w nim jakiś sprzęt do łączności — naciskał Payne.

Nic mi na ten temat nie wiadomo — odciął się mechanik. — Przywiozłeś jakiś papier?

Nie — odrzekł Matt. — Niestety, nie dostałem niczego na piśmie.

A zatem sam rozumiesz — mruknął mężczyzna, wracając do czytania.

Polecono mi poczekać, aż instalacja zostanie wykonana — upierał się Payne.

A mnie powiedziano, że gdy nie ma papieru, nie ma też roboty. — Mechanik rozłożył ręce. — Zresztą, nie pracujemy przy oczekującej widowni. Kim wam się, do diabła, zdaje, że jesteście, tak à propos?

Jesteśmy z wydziału dochodzeń specjalnych — stwierdził Matt.

Tra–ta–ta–ta–ta — odwarknął mężczyzna.

No cóż, przykro mi, że — wstał pan dziś z łóżka lewą nogą — zdenerwował się chłopak. — Ale to nie rozwiązuje mojego problemu. Gdzie mogę znaleźć pańskiego szefa?

Ja jestem tu w tej chwili szefem! — wybuchnął mechanik.

A więc może podniesie pan słuchawkę, zadzwoni do inspektora Wohla i powtórzy mu to, co mi pan powiedział?

Co z ciebie za przemądrzały dupek?!

Matt nie odpowiedział.

Możesz zostawić tu auto, a gdy dotrą do mnie papiery, wtedy dowiem się, co mam robić — mruknął mężczyzna.

A mogę skorzystać z pańskiego telefonu, proszę pana? — zapytał uprzejmie Payne.

Poco?

Zatelefonuję do mojego szefa, inspektora Wohla. Powiem, że nie tylko odmawia pan wykonania pracy, ale nawet nie chce pan do niego zadzwonić i mu to przekazać.

Mechanik posłał mu nienawistne spojrzenie, lecz sięgnął po telefon. Wykręcił numer.

Sierżancie, mam u siebie jakiegoś mądralę, który twierdzi, że jest z wydziału dochodzeń specjalnych. Nie ma żadnych papierów, ale życzy sobie zamontowania czegoś w trzech autach bez oznakowań. Nawet nie wiem, o co…

W tym momencie padła odpowiedź, której trzej funkcjonariusze nie usłyszeli, po czym mechanik wręczył słuchawkę Mattowi.

Tu sierżant Francis — odezwał się rozmówca. — Co mogę dla pana zrobić, funkcjonariuszu?

Nazywam się Payne. Przydzielono mnie do wydziału dochodzeń specjalnych. Najwyraźniej nasz sierżant jeszcze się do was nie dodzwonił — mówił Matt. — Przyjechałem tu z trzema nieoznakowanymi pojazdami, w tym z samochodem inspektora Wohla. Nasz sierżant miał wszystko wyjaśnić.

Nic o tym nie wiem — odparował sierżant Francis. — Może wrócicie, funkcjonariuszu, na posterunek i dowiecie się dokładniej, czego się od nas domagacie?

Nie, sierżancie — postawił się Payne. — Wolałbym porozmawiać z pańskim dowódcą. Da mi pan jego numer?

Ech, lepiej sam to załatwię — mruknął sierżant Francis. Po chwili Matt usłyszał jego cichy, wyraźnie oddalony głos: — Poruczniku, może pan odebrać?

Porucznik Warner.

Dzień dobry, tu funkcjonariusz Payne, wydział dochodzeń specjalnych. Jestem w garażu centrali radiowej. Kazano mi podstawić samochód inspektora Wohla, żeby tutaj…

Chryste, już tam jesteście?

Tak jest, poruczniku. Podstawiliśmy samochód inspektora Wohla i dwa inne pojazdy.

Kiedy wasz sierżant zadzwonił, zdaje mi się, że wspominał o jutrzejszym poranku.

Przyjechaliśmy teraz, proszę pana. Przysłał nas inspektor Wohl.

No dobra. Jest tam gdzieś facet imieniem Ernie?

Matt spojrzał na mechanika za biurkiem.

Jest tu ktoś o imieniu Ernie? — spytał.

Ja jestem Ernie.

Tak, poruczniku, jest tu Ernie — rzucił Matt w słuchawkę.

Chciałbym z nim pomówić — polecił porucznik Warner.

Payne oddał mechanikowi telefon.

Ernie, sądząc po jego minie, usłyszał słowa, które mu się nie spodobały.

Dobra, szefie. Zaraz się za to zabieram — mruknął ostatecznie i odłożył słuchawkę. Popatrzał na Matta. — Cztery pasma w każdym aucie? A co to jest w ogóle ten wydział dochodzeń specjalnych, kurna?

Coś w rodzaju superdrogówki do kwadratu — odrzekł Payne, siląc się na powagę.


* * *


No i co o nim myślisz? — spytał Charley McFadden, gdy Martinez zawrócił nieoznakowanego plymoutha na Harbison Avenue i ruszył na północ, do centrali drogówki.

Myślę, że to bogaty spryciarz — odparł Hezus.

To znaczy, że go nie lubisz? Mnie się dość spodobał.

To znaczy, że on jest bogatym spryciarzem i kropka — odciął się Martinez. — Albo to wtyka.

E tam, mnie się widzi, że nieźle załatwił te radia, nie sądzisz? Uważam, że dobrze ustawił tego mechanika.

Hezus odchrząknął.

Dlatego właśnie myślę, że może być wtyka. Nie zachowywał się tam w ogóle jak młody kot. Prawie kazał się pieprzyć temu sierżantowi, z którym gadał przez telefon. Żółtodzioby tak nie potrafią.

Po co ci z wewnętrznego mieliby podsyłać nam wtykę? — zdumiał się McFadden. — Chryste, Hezus, przecież dopiero dzisiaj utworzyli ten cholerny wydział dochodzeń specjalnych. Wydział wewnętrzny nasyła wtyki, kiedy podejrzewają, że w jakiejś jednostce dochodzi do nieuczciwości czy coś. Tu nawet nie było czasu na przewały.

Może ma się przypatrywać pracy drogówki.

Zdaje mi się, stary, że masz ciężką obsesję — dociął mu Charley po chwili zadumy. — Nie uwierzę, że ten młokos jest nasłany.

Jasne. Więc powiedz mi, co robi w departamencie policji bogaty facio po college’u?

Może chce zostać gliniarzem — odrzekł McFadden.

Po co? Sam siebie spytaj, Charley!

No… Nie wiem — jęknął McFadden. — A czemu ty chciałeś być policjantem?

Bo w moim przypadku to jest dobra robota, w której jako tako się zarabia. Tyle że ja nie chodziłem do college’u i nikt mi nie podarował porszaka.

Rany, pieprzę to. Ja go lubię. Podobał mi się sposób, w jaki pokazał temu dupkowi z warsztatu, gdzie jego miejsce.


* * *


Gdy dotarli do siedziby drogówki, kapral oświadczył im, że chce ich widzieć kapitan Sabara. W zewnętrznym biurze siedziało i stało mnóstwo mężczyzn, więc obaj funkcjonariusze pomyśleli, że będą długo czekać. Hezus usadowił się jak najwygodniej, a Charley poszedł poszukać automatu z colą i przekąskami.

Właśnie wrócił z półlitrowym napojem czekoladowym oraz kanapką z żytniego chleba, przełożonego szynką i serem, gdy drzwi do biura dowódcy się otworzyły, a z pomieszczenia wyszedł policjant w średnim wieku, trzymający w ręce charakterystyczną dla wydziału ruchu drogowego czapkę z białym otokiem.

Jest tu ktoś nazwiskiem McFadden?

Charley nie mógł odpowiedzieć, ponieważ miał usta pełne szynki i sera, ale zamachał nad głową dłonią z resztkami kanapki i udało mu się przyciągnąć uwagę policjanta.

Kapitan Sabara chce was widzieć — rzucił poliriant. — McFaddena i chyba… Gonzalesa. Zdaje się, że tak powiedział.

Martineza? — spytał z goryczą w głosie Hezus.

A tak, może i tak.

Charley odłożył kanapkę na krzesło i, szybko przeżuwając, wszedł za Hezusem do biura.

Chciał pan nas widzieć, kapitanie? — spytał grzecznie Martinez.

Tak — odparł Sabara. — Z samochodami dobrze poszło?

Tak jest, szefie, zostawiliśmy błękitno–biały w garażu centrali radiowej — przyznał Hezus.

A teraz kolejna bzdura — mruknął kapitan. — Od czasu do czasu zajmujemy się jednak takimi pierdołami, szczególnie gdy każe komendant. Hmm… Do pewnej kobiety z Chestnut Hill kilka razy ktoś się włamał. Babka nazywa się Peebles. Jest bogata i ma ważnych przyjaciół. Odniosła wrażenie, że policja nie potraktowała jej z powagą, na jaką sobie zasłużyła. Pogadała więc z jednym z tych swoich przyjaciół, a ten zadzwonił do komendanta policji, który z kolei zatelefonował do inspektora Wohla. Nadążacie za mną?

Tak jest, szefie — rzucił Martinez.

Charley McFadden przełknął ostatni kęs szynki i sera, po czym powtórzył moment później za partnerem:

Tak jest, szefie.

Tu są akta. Inspektor Wohl pożyczył je z Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów. Przeczytajcie papiery, a potem jedźcie się spotkać z tą damą. Oczarujcie ją. Każcie jej uwierzyć, że my… a przez „my” rozumiem wydział dochodzeń specjalnych, aczkolwiek chodzi mi naturalne o cały Departament… że my wszyscy ogromnie jej Współczujemy i zrobimy, co tylko w naszej mocy, aby złapać włamywacza, a także chronić ją i jej własność. Zrozumiano?

Tak jest, szefie — odparli funkcjonariusze zgodnym chórem.

W drodze powrotnej podrzucicie akta do Północno–Zachodniego — dodał Sabara. — Potem przyjedziecie tutaj i zdacie raport inspektorowi Wohlowi i mnie. Chcę wiedzieć co jej powiedzieliście i jak zareagowała.

Tak, sir.

No, świetnie, zatem do roboty — zakończył Sabara a dwaj funkcjonariusze znów odpowiedzieli: „Tak, sir” i odwrócili się, by odejść. Hezus był w połowie drogi do drzwi gdy kapitan zawołał: — Hej!

Zatrzymali się, obrócili i popatrzyli na niego.

Wiem, jak wspaniale poradziliście sobie z draniem, który zastrzelił kapitana Moffitta — stwierdził Sabara. — A kapitan Pekach zapewnił mnie, że wcześniej dobrze dla niego pracowaliście w antynarkotykowym. Ale musicie pamiętać, że Chestnut Hill nie jest zwyczajną ulicą i trzeba traktować mieszkańców tej dzielnicy, czyli takie osoby jak pani Peebles, z wielką delikatnością. To zadanie jest bzdurą, niemniej jednak ważną bzdurą. Będziecie grzeczni i mili, zgadza się?

Tak, szefie — powtórzyli równocześnie.


* * *


Peter Wohl znowu musiał pokazać dyżurnemu funkcjonariuszowi swoją odznakę, zanim tamten pozwolił mu przejść zamknięte drzwi prowadzące do korytarza Roundhouse. Teraz więc wynik był czternaście do sześciu.

Inspektor wsiadł do windy i pojechał na piętro, gdzie mieściły się biura wydziału zabójstw. Kiedy pchnął drzwi do głównej sali, zauważył, że kapitan Henry C. Quaire siedzi w swoim małym, oszklonym biurze.

Drzwi były zamknięte, a Quaire — krępy, muskularny mężczyzna tuż po czterdziestce — rozmawiał przez telefon, jednak gdy zobaczył Wohla, zachęcił go do wejścia.

Będę w kontakcie — rzucił po chwili w słuchawkę, po czym odłożył ją. Wstał z krzesła i wyciągnął rękę.

Gratulacje z okazji nowego przydziału — zagaił.

Dzięki, Henry — odparł inspektor.

Nie wiem, kurczę, co to właściwie jest — ciągnął Ouaire. — Ale brzmi imponująco.

Twoje podsumowanie jest idealne — przyznał Wohl. — Już mam kłopoty, chociaż dopiero zacząłem robotę.

Słyszałem o tym małym chłopcu — powiedział ze współczuciem kapitan. — Cholerna sprawa.

Cywilny przejechał na czerwonym świetle — wyjaśnił inspektor. — Nie nasz.

Mam nadzieję, że potrafisz to udowodnić — mruknął Quaire.

Identycznie powiedział Mickey O’Hara — przyznał Peter. — Moi ludzie szukają świadków. Szczerze wierzę, że zdołają kogoś znaleźć. Jednak nie z tego powodu tu jestem, Henry.

Dlaczego mam wrażenie, że nie spodoba mi się to, co zaraz powiesz? — spytał cierpko Quaire.

No, nie spodoba ci się. — Inspektor pokiwał głową. — Chcę dwóch twoich ludzi, Henry.

Których dwóch?

Washingtona i Harrisa — odparł Wohl.

A mogę odmówić, bardziej lub mniej uprzejmie?

Nie sądzę — powiedział — Wohl. — Główny inspektor Coughlin zapewnił mnie, że mogę mieć każdego, kogo chcę. I będę to egzekwował.

A mogę chociaż spytać, po co ci oni? — zaciekawił się Quaire po krótkim zastanowieniu.

Peter odłożył na biurko kapitana teczkę, którą pożyczył od porucznika Teddy’ego Spannera z Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów.

Oto, co mają detektywi z północno–Zachodniego na faceta, który gwałci kobiety w północno–zachodniej Filadelfii — oświadczył.

Znaleźli tę babkę, której kazał wsiąść do furgonetki?

Nie, jeszcze nie.

Powiem teraz coś oczywistego, inspektorze — zauważył Quaire, stukając o teczkę koniuszkami palców i wcale nie paląc się do jej otwarcia. — Gwałty i napaści seksualne nie należą do spraw wydziału zabójstw. Po co z tym do mnie przychodzisz?

Bo od dziś to ja mam szukać gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii, Henry — mruknął Wohl.

No, w porządku. Ale z jakiego powodu pokazujesz mi te akta?

Uważam, że nie znajdziemy tej kobiety żywej — stwierdził inspektor.

Wtedy więc sprawa przejdzie do mojego wydziału — podsumował Quaire. — Nie wcześniej.

Nie. Wówczas wciąż pozostanie w moich kompetencjach — upierał się Wohl.

Kapitan uniósł brwi.

To nie mój interes, ale ciekaw jestem, co powiedział inspektor Lowenstein, gdy o tym usłyszał? A może nie usłyszał?

Główny inspektor Matt Lowenstein, któremu podlegał wydział zabójstw, robił się niesympatyczny, ilekroć czuł, że ktoś choćby rozważa „najazd na jego teren”.

Mam gorącą nadzieję, że Lowenstein wie, iż ten pomysł nie wyszedł ode mnie — odburknął Wohl. — Tak czy owak, poinformowano go.

O co mnie prosisz, inspektorze? — zapytał Quaire. — Gdy uprowadzenie zmieni się w zabójstwo, mam do tej sprawy wyznaczyć Washingtona i Harrisa? Szczerze powiem, że nie lubię, gdy ktoś mnie poucza, jak mam prowadzić mój wydział.

Nie — odparł Peter. — Chcę wystąpić o ich przeniesienie do wydziału dochodzeń specjalnych. W trybie natychmiastowym.

Quaire przez moment się zastanawiał.

Hmm, już miałem powiedzieć „nie” — stwierdził w końcu. — Jednak… już mi chyba wyjaśniłeś, że nie mogę ci odmówić, prawda?

Może zadzwonisz do Lowensteina? — podsunął mu Wohl.

Wierzę ci, Peterze, na litość boską — odparował kapitan.

Dziękuję — powiedział inspektor. — Ale może Lowenstein chciałby się dowiedzieć, że nie on jeden jest wkurzony z powodu tych posunięć.

Quaire przyglądał mu się przez minutę, po czym odchrząknął. Wykręcił z pamięci numer i powiedział głównemu inspektorowi Lowensteinowi, że inspektor sztabowy Wohl, który jest w jego biurze, twierdzi, iż ma prawo wystąpić o przeniesienie detektywów Washingtona i Harrisa do wydziału dochodzeń specjalnych.

Padła krótka odpowiedź, po czym kapitan Quaire bez pożegnania odłożył słuchawkę na widełki.

Szybko poszło? — Peter uśmiechnął się do niego niewesoło. — Co powiedział?

Wolisz nie wiedzieć — mruknął kapitan.

Wolę wiedzieć.

W porządku. — Quaire błysnął dziwacznym uśmieszkiem. — Cytuję więc: „Daj temu małemu draniowi wszystko, o co poprosi, a potem mu przekaż moją nadzieję, że się powiesi”. Koniec cytatu.

To wszystko? Och, chyba jest dzisiaj w bardzo dobrym nastroju — zaśmiał się Wohl.

Chociaż… to wcale nie jest zabawne. — pomyślał — Lowenstein ma prawo być rozgniewany, a jeżeli uzna, że nadużywam władzy, którą dali mi Czernick i Coughlin, drogo za to zapłacę. Może jutro, może za rok, lecz zapłacę”.

Zatem… Od kiedy chciałbyś detektywów Washingtona i Harrisa? — spytał Quaire.

Od teraz.

Masz na myśli dzień dzisiejszy? — dociekał kapitan z niedowierzaniem.

Tak, i doceniłbym, gdyby mogli zatrzymać swoje samochody na kilka dni, czyli do czasu, aż nie zdobędę dla nich nowych.

Quaire długo nad tym myślał.

Inspektorze, mam naprawdę niewiele pojazdów. Jeśli każesz im przejść razem z autami, zgodzę się na to, jednak…

W porządku. Zdobędę jakieś wozy — przerwał mu Wohl. — Ale obu tych facetów chcę dzisiaj.

Dzisiaj pracują na ulicy — powiedział Quaire. — pogadam z nimi, gdy wrócą. A potem wyślę ich do ciebie. Gdzie masz biuro? W siedzibie drogówki?

Tak. Widzisz, Henry, istnieje szansa, że zdołamy coś zrobić, zanim ta kobieta… zanim uprowadzenie zamieni się w zabójstwo. Właśnie dlatego ich potrzebuję teraz.

Chcesz powiedzieć, że nie odpowiada ci sposób, w jaki detektywi z Północno–Zachodniego radzą sobie z tym zadaniem? — mruknął Quaire.

Teraz Wohl musiał rozważyć odpowiedź.

Nigdy tak o tym nie pomyślałem, Henry. Ale cóż, pewnie coś mi nie odpowiada. Gwałciciel grasuje gdzieś po północno–zachodniej Filadelfii, a tamtejsi detektywi najwyraźniej nie potrafią go schwytać. Obejrzyj akta… żadnych tropów.

Kapitan odsunął teczkę z powrotem w stronę Wohla.

Nie chcę oglądać tych akt, inspektorze — oznajmił. — Ta sprawa mnie nie dotyczy.

Wohl przemilczał gniewną ripostę, która przemknęła mu przez głowę. Podniósł teczkę i wstał.

Dzięki, kapitanie — pożegnał się.

Tak jest, sir — odparował Quaire.

W windzie, którą zjeżdżał do holu, Peter poczuł w żołądku ucisk; był prawdziwie bolesny.

Nie jadłem śniadania, to dlatego” — wytłumaczył sobie w duchu.

I wtedy zrozumiał, że chociaż rzeczywiście darował sobie śniadanie, bo nie chciał się spóźnić pierwszego ranka w nowym miejscu pracy, głód nie miał nic wspólnego z tym bólem.

Tak czy owak, pomyślał o barku z kanapkami niedaleko Roundhouse, gdzie mógłby kupić kanapkę z jajkiem albo czymś innym oraz wypić szklankę mleka. Jednak wychodząc tylnymi drzwiami z Roundhouse, zobaczył jakiś wóz drogówki, opuszczający centralny garaż.

Podbiegł do auta, zapukał w zamknięte okno i kazał się zaskoczonemu kierowcy zawieźć do siedziby policji drogowej.


* * *


Gdy Peter wysiadł z wozu drogówki, kątem oka dostrzegł wjeżdżający na parking inny nieoznakowany samochód. Było to auto Sabary, jednak za kierownicą siedział Matthew Payne. Wohl rozejrzał się po parkingu i zobaczył własny pojazd. Obecnie wyposażony w kolejną krótkofalową antenę stał na miejscu parkingowym przeznaczonym dla inspektorów.

Odczekał, aż Payne zaparkuje samochód Sabary i wtedy ruszył w stronę budynku.

Payne!

Matt rozejrzał się, zauważył go i zbliżył się.

Tak, szefie?

Załatwiłeś montaż? Mamy radia w pojazdach?

Tak, szefie.

Szybko ci poszło — Peter głośno myślał.

No cóż, w sumie nie było dużo do roboty — odparł Payne. — Wjechać tylko do tunelu transmisyjnego, zainstalować antenę i coś tam podłączyć.

Wejdźmy do biura — polecił inspektor. — Chcę z tobą porozmawiać.

Tak jest, szefie — odrzekł Matt.

Wohl postanowił zaprosić chłopaka do siebie, poznać go lepiej, wyczuć, odkryć jego zalety, zastanowić się, jak może go wykorzystać…

Niestety, kiedy wszedł do budynku, natychmiast sobie uprzytomnił, że nie będzie to możliwe. Wszystkie składane krzesła były zajęte. Wielu z siedzących było w mundurach, ale Wohl nie musiał być Sherlockiem Holmesem, by się domyślić, że ci w cywilu również pracowali w policji.

Inspektor uznał, że prawdopodobnie kapitan Sabara ostro wziął się do roboty. Zapewne wszyscy zajmujący krzesła zgłosili się tutaj do pracy.

Sierżant Frizell natychmiast to potwierdził.

Kapitan Sabara — oświadczył — przesłuchuje tam kandydatów, sir.

Poczekaj tu chwilę, Payne — polecił Wohl.

Inspektorze — odezwał się Matt, gdy Peter położył rękę na gałce drzwi prowadzących do jego biura. Wohl popatrzył na niego. — Kluczyki kapitana Sabary, szefie — dodał Payne, wręczając mu je.

Dziękuję — odparł Wohl. Wziął kluczyki i wszedł do środka.

Sabara siedział za biurkiem i pochylał się nad rozłożoną czyjąś teczką personalną. Naprzeciwko niego, na krawędzi ustawionego przed biurkiem krzesła z prostym oparciem, przysiadł zdenerwowany policjant w mundurze. Na widok inspektora Sabara zaczął wstawać, lecz Wohl kiwnięciem polecił mu, by siedział.

Było w tym mundurowym coś, czego Wohl instynktownie nie polubił. Po chwili zastanowienia uznał, że chodzi o zbyt delikatne rysy twarzy. Zastanowił się. Co o nim wiedział? O ile wiedział…

To jest inspektor Wohl — powiedział Sabara, a funkcjonariusz zerwał się z krzesła i wyciągnął rękę.

Miło mi, proszę pana — zagaił.

Przekonany, że policjant tego nie widzi, Sabara skrzywił się straszliwie, po czym potrząsnął głową, potwierdzając instynktowną opinię Petera, że kandydat zupełnie się do ich wydziału nie nadaje.

Dlaczego jestem zaskoczony? Kiedy szukasz ochotników, dziewięćdziesiąt procent zgłaszających się to ludzie straszliwie niezadowoleni z obecnego przydziału i obecnie wykonywanej pracy, ponieważ — na chłopski rozum — albo są leniwi, albo do niczego”.

Twoje kluczyki, Mike — powiedział Wohl.

Tak szybko? — spytał kapitan.

Zanim inspektor zdążył odpowiedzieć, zadzwonił jeden telefonów i Sabara podniósł słuchawkę.

Tak? — rzucił, przez chwilę posłuchał, po czym przykrył mikrofon ręką. — Detektyw Washington do ciebie, szefie.

Wohl wziął telefon.

Cześć, Jasonie — zaczął.

Inspektorze, powiedziano mi, że mam się do ciebie zgłosić — rzekł Washington bez zbytnich wstępów czy uprzejmości. Jego ton dokładnie mówił, co detektyw myśli o otrzymanych rozkazach.

Gdzie jesteś, Jasonie? — zapytał inspektor.

W Roundhouse, inspektorze.

Ktoś ma cię tu przywieźć?

Inspektorze, dzwonię, aby spytać, czy mam przyjechać własnym samochodem.

Poczekaj kilka minut przy tylnym wyjściu, Jasonie — odparł Peter. — Poślę kogoś, kto cię do nas przywiezie.

Tak jest, inspektorze — stwierdził Washington.

Tony Harris jest z tobą?

Nie, szefie — odrzekł detektyw, po czym wypalił: — Hmm… On także?

Staram się zebrać jak najlepszych facetów do swojego wydziału, Jasonie — wyjaśnił WoM.

Jasne, szefie — mruknął cierpko Washington. Wyraźnie nie był w zachwycony.

Za parę minut ktoś po ciebie podjedzie — zakończył rozmowę inspektor i odłożył słuchawkę.

Popatrzył na Mike’a Sabarę.

Detektywi Washington i Harris dołączą do nas, kapitanie — oświadczył. — Muszę wysłać kogoś do Roundhouse po Washingtona, żeby go przywiózł tutaj…

Mam się o to zatroszczyć, inspektorze? — spytał Sabara.

Sam to zrobię — odparł Wohl i uśmiechnął się do policjanta. — Miło było poznać — stwierdził.

Mam nadzieję, że Mike nie wybierze tego faceta” myślał.

Gdy wszedł do zewnętrznego biura, dostrzegł Matthew Payne’a, opierającego się o betonową ścianę. Na widok inspektora chłopak natychmiast stanął prosto.

Payne, weźmiesz znowu mój samochód… — zaczął Wohl, po czym przerwał.

Tak, szefie?

Ile czasu zajęło ci wyprowadzenie auta z parkingu przed Akademią?

Och, parę minut — odparł Payne. — Dali mi formularz. Musiałem sprawdzić, czy samochód nie jest uszkodzony, a potem podpisać.

W porządku, pojedźmy po następny wóz — postanowił inspektor.

Gdy szli do samochodu, Matt spytał:

Mam prowadzić, szefie?

Peter zastanowił się nad jego pytaniem.

Spodobała mi się moja pierwsza przejażdżka do centrum — pomyślał. — Jako pasażer mam okazję więcej wokół siebie zobaczyć. Jako kierowca widziałem zazwyczaj jedynie światła stopu jadącego przede mną samochodu”.

Jasne — odparł i wręczył chłopakowi kluczyki.

Trzy przecznice dalej Matt spojrzał na Petera.

Nie znam podstawowych zasad, szefie — powiedział. — Czy mam przestrzegać wszelkich ograniczeń prędkości?

Chryste! — mruknął rozdrażniony Wohl, po czym przyjrzał się Payne’owi.

Hmm — pomyślał. — To było uczciwe pytanie i ten młody człowiek zasłużył sobie na uczciwą odpowiedź”.

Jeśli chcesz mojej zgody na szaleńczą jazdę, nie otrzymasz jej. Ale z drugiej strony… sam oceń sytuację, Payne. — Następnie dodał: — Wiesz, Payne, w pracy policjanta tak naprawdę najważniejszy jest właściwy osąd, który trzeba w sobie wyrobić.

Tak jest, szefie — odparł Matt.

Rany, kim niby jestem? Synem Sokratesa?” — zastanowił się Wohl.

Mimo to nie mógł się powstrzymać od perorowania, więc mówił dalej:

Cóż, na pierwszy rzut oka praca w policji może się wydawać inna, niż jest w rzeczywistości. Patrzysz z zewnątrz i widzisz błyskotliwych detektywów oraz migające światła. A w tej właśnie chwili każdy policjant w Filadelfii i okolicy szuka kobiety, którą jakiś wariat z problemami seksualnymi wepchnął na tył swojej furgonetki, grożąc nieszczęsnej nożem. Ponieważ nie mamy dobrego opisu furgonetki ani mężczyzny, więc nawet gdybyśmy dysponowali wystarczającą liczbą ludzi… których nie mamy… i tak nie wiedzielibyśmy, kogo szukać. A nie możemy przecież zatrzymywać każdej furgonetki i zaglądać do środka. Takie przeszukania byłyby niezgodne z prawem. Czekamy zatem na jakieś dalsze zdarzenia. Nie mam nawet ochoty myśleć, co może się stać…

Moja siostra twierdzi, że gwałciciele bardziej są zainteresowani dominacją nad swoimi ofiarami niż seksualnym zaspokojeniem — wtrącił Payne.

Twoja siostra jest bez wątpienia specjalistką w sprawach gwałtów i gwałcicieli? — zapytał z sarkazmem Wohl.

Jest psychiatrą — odrzekł niezrażony Matt. — Nie wiem, czy jest ekspertem od czegoś konkretnego, ale na pewno uważa się za specjalistkę w wielu kwestiach.

Inspektor zachichotał.

No cóż, może powinienem z nią porozmawiać. Potrzebuję wszelkiej możliwej pomocy.

Na pewno chętnie by z panem pomówiła — zapewnił go Payne. — I od razu zrobiłaby się nieznośna, rozpowiadać z dumą wszystkim wokół, że doradza policji… Tak czy owak, mogę oczywiście bez trudu zorganizować takie potkanie.

Cóż, może chwilowo odłóżmy ten pomysł — stwierdził Wohl. — Teraz natomiast… główny inspektor Coughlin powiedział, że mogę wybrać, kogo chcę do wydziału dochodzeń specjalnych. Więc właśnie ukradłem dwóch najlepszych detektywów z wydziału zabójstw, czym oczywiście poważnie rozdrażniłem szefa wydziału, głównego inspektora Lowensteina i przynajmniej jednego z tych dwóch detektywów. Hmm… Z drugim w ogóle jeszcze nie rozmawiałem W każdym razie, kiedy załatwimy samochód, pojedziemy do Roundhouse i zabierzemy stamtąd detektywa Jasona Washingtona Juniora, w mojej opinii najlepszego detektywa w wydziale zabójstw. Samochód, który zdobędziemy, jest dla niego. Chciałbym, aby Washington przesłuchał wszystkie poprzednie ofiary. Jest w tym cholernie dobry. Może potrafi wyciągnąć od tych kobiet coś, co innym umknęło. Być może w ten sposób znajdziemy tego gwałciciela. No i może Jason Washington zechce pomówić z twoją siostrą.

Payne nie skomentował.


* * *


Trzydzieści pięć minut później Matt Payne, prowadzący jasnozielonego forda LTD, wjechał na parking obok Roundhouse za jasnobrązowym fordem LTD, którym kierował Peter Wohl. Inspektor zatrzymał się na krawężniku przy tylnym wejściu Roundhouse i wysiadł.

Zostań w aucie — polecił Payne’owi. — Zaraz wracam.

Wszedł do budynku, poczekał w kolejce za cywilem, który rozmawiał z kapralem siedzącym za szybą ze wzmocnionego szkła, po czym pokazał odznakę.

Och, psiakrew, inspektorze — rzucił kapral. — Znam pana.

Dziękuję — odparł Peter.

Czyli mamy wynik czternaście do siedmiu” — pomyślał.

Kiedy brzęczyk zadźwięczał, Wohl pchnął drzwi i wszedł do holu.

Na jego widok dwóch mężczyzn wstało z krzeseł. Pierwszy był wielki, ciężki i elegancko ubrany; wyglądał raczej na majętnego biznesmena niż na policjanta.

Albo na kolorowego właściciela zakładu pogrzebowego — przemknęło przez głowę Peterowi. Natychmiast zastanowił się, czy była to uwaga rasistowska. Uznał, że nie. Czy Jason Washington był kolorowy? Mało powiedziane. Miał skórę niemal czarną jak węgiel. A w drogim, doskonale uszytym garniturze naprawdę wyglądał jak właściciel zakładu pogrzebowego.

Drugi mężczyzna był biały i drobny. Wydawał się zmęczony, wręcz wykończony. Miał na sobie pogniecione ubranie, które kojarzyło się z wyprzedażą w Sears. W dodatku kupił je chyba wiele lat temu. Funkcjonariusz nazywał się Anthony C. „Tony” Harris i był w opinii Wohla drugim pod względem bystrości detektywem w wydziale zabójstw. Gdy inspektor podszedł, żaden z nich się nie uśmiechnął.

Przykro mi, że musieliście czekać — zagaił. — Podjechałem gdzieś, żeby załatwić dla was wóz.

Inspektorze — przerwał mu Tony Harris. — Zanim sprawa zajdzie za daleko, możemy ją obgadać?

Jedliście lunch? — zapytał Wohl. Obaj potrząsnęli przecząco głowami.

Ja również nie — odparł Peter. — A zatem, Tony, omówmy tę sprawę przy lunchu. Mogę stawiać.

Doceniam to, inspektorze — odburknął Tony Harris.

Gdzie chcecie zjeść? Może być Melrose Diner?

Żaden z detektywów nie odpowiedział.

Jasonie, nie jestem pewien, czy dzieciak, który kieruje twoim wozem, wie, gdzie się mieści Melrose — ciągnął Wohl. — Pojedź z nim i pokaż mu, dobrze? Ja zabiorę do swojego auta Tony’ego.

Gdzie samochód? — spytał Jason Washington, po raz pierwszy otwierając usta.

Za moim — odparł inspektor. — Na krawężniku.

Washington wymaszerował z holu.

Jezu, jest rzeczywiście wkurzony — pomyślał Wohl i ponownie się zastanowił, czy podjął właściwą decyzję. Nagle pPoczuł ogarniającą go falę gniewu. — Niech się pieprzy! To funkcjonariusz policji. A policjanci wypełniają wszak rozkazy swoich szefów. Mnie też nikt nie spytał, czy chcę ten cholerny przydział!”.

Tony — odezwał się Wohl — jeśli powiem ci, że w wydziale dochodzeń specjalnych możesz brać tyle płatnych nadgodzin, ile brałeś w wydziale zabójstw, pozostanie nam tylko jedna sprawa do omówienia podczas lunchu, zgadza się? Oznajmię wam, jak macie wykonywać tę robotę i nie będziemy dyskutować, czy podoba ci się nowe miejsce pracy, czy też ci się nie podoba.

Harris spojrzał mu w oczy. Peter miał wrażenie, że detektyw chce coś odpowiedzieć, lecz zrezygnował i bez słowa ruszył ku drzwiom wyjściowym.



Dwanaście


Funkcjonariusz Matt Payne miał wcale niemałe trudności z wypełnieniem rozkazu inspektora sztabowego Petera Wohla, który mu polecił: „Zadzwoń do biura, Payne. Powiedz im, gdzie jesteśmy. Przy okazji spytaj, czy mają coś nowego w sprawie uprowadzenia”.

Wertując w holu Melrose Diner grubą książkę telefoniczną Filadelfii, Matt uprzytomnił sobie, że właściwie pierwszy raz w życiu ma zadzwonić do departamentu policji.

Cóż, książka telefoniczna nie bardzo się przydała.

Główną pozycją pod słowem POLICJA była POLICYJNA LIGA SPORTOWA. Wymieniono również tuzin innych adresów i numerów telefonicznych, jednak żaden nie pasował do zadania przydzielonego Mattowi Payne’owi.

Pod określeniem WYDZIAŁ POLICJI znajdowały się następujące wpisy:


POWSTRZYMAJ PRZESTĘPCZOŚĆ 911

albo:

URATUJ ŻYCIE 911


Te sprawy nie interesowały Matta w tej chwili.

Nieco niżej dostrzegł kolejne wpisy:


INNA POMOC POLICYJNA 231–31–31

ADMINISTRACJA 686–17–76

AKADEMIA POLICYJNA 686–17–76


Matt wybrał numer wpisany obok INNA POMOC POLICYJNA.

Pogotowie policyjne — odezwał się męski głos po piątym dzwonku. — W czym mogę pomóc?

Przepraszam — bąknął Matt. — Pomyłka — dodał, po czym odłożył słuchawkę. Zaśmiał się, rzucił głośno: „Cholera!” i przesunął palcem po wykazie. Przez ADMINISTRACJĘ rozumieli na pewno Roundhouse. Niestety, numer na liście był identyczny jak numer Akademii Policyjnej, która mieściła się w zupełnie innej części miasta.

Payne wsunął kolejną dziesięciocentową monetę w szczelinę i wykręcił 686–17–76.

Miasto Filadelfia — mruknęła znudzona kobieta po dziewiątym dzwonku.

Czy mogę rozmawiać z wydziałem dochodzeń specjalnych?

Z czym?

Z wydziałem dochodzeń specjalnych w departamencie policji. Poproszę.

Niech pan chwileczkę poczeka — odparła kobieta, a Matt poczuł ulgę. Nie było jednak żadnego odgłosu, sugerującego przełączanie, a po długiej przerwie na linię wróciła ta sama kobieta. — Proszę pana — wyrecytowała. — Nie mam takiego wydziału w żadnym spisie.

To powiedziawszy, rozłączyła się.

Matt poszukał wśród drobnych kolejnej dziesięciocentówki, lecz żadnej nie znalazł. Miał jednak monetę ćwierćdolarową, więc wrzucił ją i znów wykręcił 686–17–76.

Miasto Filadelfia — po jedenastym dzwonku odezwała się inna znudzona kobieta.

Z siedzibą drogówki poproszę — powiedział Payne.

Czy to nagły wypadek, proszę pana?

Nie, nie jest nagły.

Proszę chwileczkę poczekać.

Teraz w słuchawce pojawił się sygnał zajętości.

Ten numer jest zajęty — oświadczyła dyspozytorka. — Chce pan poczekać?

Poproszę.

Co takiego?

Tak, chcę poczekać.

Dziękuję panu — odrzekła kobieta i w telefonie zapadła cisza.

Matt wrzucił ostatnią ćwierćdolarówkę w szczelinę, wykręcił ponownie 686–17–76, po czym polecił trzeciej kobiecie o znudzonym głosie połączyć się z drogówką.

Wydział dochodzeń specjalnych, sierżant Frizell.

Mówi funkcjonariusz Payne, sierżancie — przedstawił się Matt, uświadamiając sobie, że pierwszy raz w życiu nazywa siebie „funkcjonariuszem Payne’em”. Odkrył, że ten tytuł brzmi całkiem przyjemnie.

Jesteście ochotnikiem, Payne?

Słucham?

Pytałem, czy jest pan ochotnikiem?

Nie, nie jestem — odparł Matt.

No cóż, co zatem mogę dla pana zrobić?

Inspektor Wohl kazał mi się zgłosić — powiedział Matt. — Jesteśmy w Melrose Diner.

Och, jesteś jego kierowcą. Przepraszam, nie skojarzyłem nazwiska.

Numer tutaj to 670–56–56 — ciągnął Payne.

Zapisałem. Mówił, kiedy wraca?

Nie. Ale kazał mi zapytać, czy są jakieś nowe informacje w związku z tą uprowadzoną kobietą.

Zupełnie żadnych.

Dzięki — mruknął Matt. — Do zobaczenia.

Hmm? Co?

Powiedziałem: „Do zobaczenia”.

Taaa — mruknął sierżant Frizell i odłożył słuchawkę.

Kiedy Payne wszedł do sali restauracyjnej Melrose Diner, rozglądał się i rozglądał, aż w końcu ich zauważył. Siedzieli w kącie przy ławie, akurat kelnerka podawała im napoje.

Mamy coś? — spytał inspektor Wohl.

Nie, szefie, nic.

Cholera — warknął Wohl. — Co pijesz?

Matt odkrył, że picie alkoholu na służbie nie jest absolutnie zakazane, jak kazali mu wierzyć twórcy Dziennika sierżanta Fridaya i innych telewizyjnych seriali o policjantach Wohl i Washington zamówili po szklaneczce whisky z lodem, a przed Harrisem stała wypełniona przezroczystym płynem wysoka szklanka z plasterkiem limonki na brzeżku. W szklance prawdopodobnie znajdowała się wódka z tonikiem.

Macie piwo? — spytał kelnerkę Matt.

Kobieta wymieniała wszystkie dostępne gatunki piw jasnych i ciemnych, póki chłopak nie wybrał.

Będzie pan również jadł? — zapytała. — Od reszty już przyjęłam zamówienia.

Payne wziął menu, szybko je przejrzał i zamówił sałatkę z krewetkami.

Sądząc po rzuconym przez detektywa Washingtona spojrzeniu — mieszaniny ciekawości i łagodnej pogardy — wywnioskował, że zarówno piwo, jak i sałatka z krewetkami nie stanowiły odpowiedniego zamówienia.

Kiedy kelnerka odeszła, Peter Wohl podniósł swoją szklaneczkę i z kpiarską powagą oświadczył:

Chciałbym wykorzystać tę szczęśliwą okazję i powitać was na pokładzie, ludzie.

Kurwa — zaklął Jason Washington bez uśmiechu.

Jasonie, potrzebuję cię — powiedział poważnie Wohl.

No, wiem, dlaczego to zrobiłeś — odburknął detektyw. — Co nie znaczy jednak, że zgadzam się z taką koniecznością. I twój wyczyn nie musi mi się podobać.

Inspektor najwidoczniej chciał na to zareagować, rozmyślił się jednak.

Jasonie, powiedziałem Tony’emu w holu Roundhouse, że jeśli martwicie się o nadgodziny, odpuście sobie. Możecie brać, ile chcecie.

Powinienem cię utopić, gdy byłeś sierżantem w wydziale zabójstw — odparował rzeczowym tonem Washington. — Inspektorze, wiesz, czym jest wydział zabójstw!

Tak, w dodatku wiem też, że wy dwaj jesteście najlepszymi detektywami w tamtym wydziale. Chciałem powiedzieć, że byliście parą najlepszych detektywów w wydziale zabójstw.

Jeśli on nie skończy nam wciskać tego gówna, Tony — warknął Washington — podaj szuflę. Siedzę w szambie już po pas, a nie zamierzam się udusić.

Harris odchrząknął.

Powiem ci, jak to wygląda, inspektorze. Wykorzystujesz nas, aby ukryć się za naszymi tyłkami.

W porządku, jestem winny — odparował Wohl. Możemy teraz przejść do rzeczy?

Skoro, że tak powiem, oczyściliśmy otaczającą nas atmosferę — odparł Washington — cóż jeszcze miałoby nam stanąć na przeszkodzie?

Wydział dochodzeń specjalnych ma złapać gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii — rzucił bez dalszych wstępów inspektor. — Rozkaz wydał komendant policji, lecz moim zdaniem wypełniał polecenie kogoś innego.

Jason Washington uniósł brwi.

Oto akta — powiedział Wohl. — Pożyczyłem je od detektywów z Północno–Zachodniego.

Przerwała im kelnerka, która postawiła przed Mattem butelkę piwa i szklankę, a przed pozostałymi mężczyznami po koktajlu z krewetek.

Chcę, żebyście traktowali tę sprawę jak zabójstwo — polecił inspektor.

Ale to nie jest zabójstwo — odciął się Washington. — Jak do tej pory. A może jest?

Jeszcze nie — zgodził się inspektor.

Tony Harris, który wcześniej siedział rozparty na krześle, teraz pochylił się do przodu i wyjął Peterowi z ręki szarą teczkę. — Położył ją obok talerza, po czym podniósł widelczyk do owoców morza. Nabił krewetkę, zanurzył ją w sosie koktajlowym, włożył do ust i zaczął czytać akta.

Kto się tym zajmował w Północno–Zachodnim? — spytał detektyw Washington.

Ktoś z koła — wyjaśnił Wohl. — Wszystko jednak zaczęło się od sprawy Flannery…

Mówisz o tej zaginionej babce? — wtrącił Washington.

Nie, o poprzedniej. Tej, która naga, ze związanymi rękami biegała po Fairmount Park.

Detektyw kiwnął głową na znak, że pamięta, wsunął krewetkę do ust i czekał, aż Wohl podejmie wątek.

Gdy przydzielali sprawę Flannery — ciągnął inspektor — pierwszy na kole był Dick Hemmings, więc Teddy Spanner dał mu od razu całe zadanie. Doszli już wtedy do wniosku, że sprawca jest jeden.

Dick Hemmings to dobry gliniarz — zadumał się Washington. — Sądzisz, że potrafimy odkryć więcej niż on?

Potem podniósł nad głowę szklaneczkę po whisky — jak Matt zauważył, teraz pustą — i poruszył nią. Kiedy Washington przyciągnął wzrok kelnerki, podniósł drugą rękę i wykonał ruch sugerujący, że prosi o następną kolejkę.

Payne znowu wziął łyk piwa. Z całych sił starał się skupiać na rozmowie, którą uważał za fascynującą. Zastanawiał się, o jakim kole mówią, zdecydował jednak, że mądrzej będzie na razie zostawić pytania dla siebie. W jego opinii Washington już wcześniej dał mu do zrozumienia, że nim pogardza, więc dalsze dowody niewiedzy mogłyby tylko pogorszyć istniejący stan rzeczy.

Jedyna rzecz, jakiej potrzebujemy to… dwie rzeczy. Po pierwsze, musimy mieć dobry opis sprawcy. A skoro nie mamy opisu, potrzebujemy profilu. Myślę, czy nie porozmawiać z psychiatrą…

Oszczędź sobie czasu — przerwał mu Tony Harris. — Ja ci mogę powiedzieć to co psychiatrzy. Mamy do czynienia ze świrem. Staje mu, gdy upokarza kobiety. Nienawidzi swojej matki. Może ją posuwał albo sprowadzała facetów do domu i sypiała z nimi przy dzieciaku. Coś w tym rodzaju. Tak czy inaczej, drań nienawidzi matki i powraca do niej poprzez napaści na te kobiety. Zauważ też, że nie zaczepia prostytutek. Lubi zadbane przedstawicielki klasy średniej. Właśnie jakie rzeczy powie ci psychiatra.

Zamknął teczkę i wręczył ją nad stołem Washingtonowi.

Jason bardzo dobrze radzi sobie z ludźmi — stwierdził Wohl. — Myślałem, że nie zaszkodzi, jeśli ponownie przesłucha wszystkie ofiary.

Jeśli detektyw Washington usłyszał słowa nowego szefa, żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Wydawał się absolutnie skoncentrowany na aktach.

Stawiam dziesięć do jednego, inspektorze — zauważył Tony Harris — że kiedy wreszcie złapiemy tego drania, okaże się, iż gnojek leczył się u jakiegoś psychiatry, który czyta gazety i świetnie wie, że jego pieprzony pacjent płacący mu pieprzone siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę jest poszukiwanym przez nas sprawcą. Ale oczywiście cholerny doktorek do nas nie zadzwoni, co to, to nie. Zasada tajemnicy lekarskiej jest, kurwa, rzeczą świętą. Szczególnie kiedy pacjent buli siedemdziesiąt pięć dolców za godzinę dwa, trzy razy na tydzień.

Nie wiem, jak starannie Hemmings, czy ktoś inny, sprawdzał akta przestępców seksualnych — kontynuował Wohl.

Od tego zacznę — zaoferował się Harris. — Ci skurwiele nie biorą się przecież znikąd. Gdzieś na pewno drań ma kartotekę. Na pewno był notowany, choćby za nagabywanie prostytutek.

Powiedział to, gdy kelnerka stawiała świeże drinki. Kobieta posłała mu bardzo dziwne spojrzenie.

Będę w sądzie większą część tego tygodnia i następnego — oznajmił Washington, podnosząc głowę znad akt jedynie na moment potrzebny do zlokalizowania drinka.

Podejrzewałem, że to może być problem — przyznał inspektor. — Więc może weźmiesz zmianę od szesnastej do północy? Z zawodowego doświadczenia wiem, że ludzie, których masz przesłuchiwać, są dostępni w godzinach wieczornych.

Washington parsknął, lecz przez jego oczy i wargi przemknął nieznaczny uśmieszek. Wiedział, dlaczego Wohl przydziela mu popołudniową zmianę, i zdawał sobie sprawę, że nie ma to nic wspólnego z „łatwiejszą dostępnością” świadków. Chodziło raczej o to, że dzięki posunięciu inspektora detektywowi Washingtonowi za godziny spędzone w sądzie zapłacą jak za nadgodziny.

Ja także często będę bywał w sądzie — wtrącił Tony Harris. — Mnie również przydzielisz tę zmianę?

Jasne. Z mojego zawodowego doświadczenia wynika też, że wszystko, co sobie planujecie, prościej będzie wykonać w godzinach wieczornych niż rannych — odrzekł Peter.

Inspektor Wohl pracował kiedyś w wydziale zabójstw i miał świadomość, że właśnie dzięki wynagrodzeniu za pracę w godzinach nadliczbowych detektywi tego wydziału zarabiają najlepiej ze wszystkich funkcjonariuszy filadelfijskiego departamentu policji. Nie miał cienia wątpliwości, że Washington i Harris odbierali co miesiąc kwotę nie mniejszą od pensji głównego inspektora. Obawa, że po przejściu do wydziału dochodzeń specjalnych zaczną zarabiać gorzej, stanowiła zapewne jeden z podstawowych powodów ich niechęci wobec nowego przydziału.

Wohl przypomniał sobie, że sierżant Frizell wspomniał o kwestii, którą nazwał „problemem motywacji personelu”. Jeśli ludzie nie zechcą pracować dla Petera, mogą odmówić. Jako ich szef będzie miał w takim przypadku tylko jedno wyjście, oczywiście poza oficjalnym działaniem dyscyplinarnym, z czego tak inteligentni detektywi jak Washington i Harris bez wątpienia świetnie zdawali sobie sprawę — mianowicie mógł jedynie odesłać ich z powrotem, czyli tam, skąd przyszli. Żaden z nich na pewno by się taką odprawą nie zmartwił.

Jeśli mnie nie polubią — pomyślał inspektor — do momentu, w którym zechcą dać mnie i wydziałowi dochodzeń specjalnych szansę, znajdą sobie ze dwadzieścia powodów, abym ich wylał”.

Czy ta Flannery nadal jest w szpitalu? — wyrwało go z zadumy pytanie Washingtona.

Nie wiem. — Peter pokręcił głową.

Widziała tego faceta lepiej niż każda z pozostałych — ciągnął detektyw, zamykając teczkę. — Mogę ją wziąć?

Nie — Wohl zaprzeczył. — Ale zdobędę dla was obu po kopii — Payne, kiedy wrócisz do biura, powiel to wszystko cztery razy.

Tak jest, szefie.

Ach! — ucieszył się Washington, patrząc przed siebie. — I oto nadchodzi mój lunch!

Kelnerka przyniosła dwa steki New York Strip, filet mignon (dla Washingtona) i sałatkę z krewetkami.

Gdybym zamówił stek — pomyślał Matt — okazałoby się, że oni zamówili bekon, sałatę i kanapki z pomidorem”.

Przez cały posiłek nikt się nie odzywał. Detektyw Washington pierwszy odłożył nóż i widelec, po czym delikatnie wytarł usta serwetką.

Pracujemy dla ciebie, tak? — upewnił się. — Czyli nie muszę pytać Sabary o zgodę, ilekroć zechcę naostrzyć ołówek?

Mike jest moim zastępcą — odparł Wohl.

Pracujemy dla ciebie, tak? — powtórzył Washington.

Mike jest moim zastępcą — znowu rzekł Wohl. — Ale powiem mu, że waszym jedynym zadaniem w tej chwili jest rozpracowanie gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii. A co właściwie masz przeciwko Mike’owi Sabarze?

Ech, to facet, który zamartwia się z byle powodu — wyjaśnił Washington. — W towarzystwie takich ludzi robię się nerwowy.

Inspektor zaśmiał się.

Washington przyjrzał się Mattowi Payne’owi.

Jesteś otwarty na porady starszych, synu?

Tak, proszę pana — odparł Payne.

— „Tak, proszę pana” — powtórzył kpiąco Harris.

Bardzo ładna marynarka — kontynuował Washington, obrzucając Harrisa paskudnym spojrzeniem, po czym znów zwrócił twarz ku chłopakowi. — Od Triplera?

Tak — odparł Matt, szczerze zaskoczony. — Właściwie tak.

Jeśli zamierzasz nosić kaburę podramienną, musisz zrobić dla niej miejsce — ciągnął detektyw. — Marynarka musi być nieco szersza pod lewą pachą. Teraz, gdy materiał jest naciągnięty, widać, że masz kaburę i broń.

Payne popatrzył na inspektora Wohla z nieśmiałym uśmiechem i odkrył, że inspektor szczerzy do niego zęby.

Słuchaj go, chłopcze — stwierdził Peter. — To niemianowany mister elegancji w całym Departamencie.

Wiesz, o co chodzi? — Washington tłumaczył cierpliwie. — Tajniak może wyglądać na przedstawiciela dowolnego zawodu, z wyjątkiem profesji policjanta. Zresztą — dodał — na lato najlepiej zdobyć rewolwer z krótką lufą i nosić go w kaburze przy kostce. Bardzo niewiele osób gapi się na męskie nogi, aby się dowiedzieć, czy mają do czynienia z gliniarzem. A nawet jeśli ktoś zerknie, niedużo zobaczy, choćbyś nosił takie piękne portki z mankietami, jak obecny tu detektyw Harris.

Inspektor Wohl zarechotał.

Washington wstał i wyciągnął do niego rękę.

Dzięki za lunch, szefie — rzucił. — Zamelduję się natychmiast, gdy coś odkryję.

Cała przyjemność po mojej stronie — odparł wesoło inspektor. — Jasonie, masz w swoim aucie pasmo J i chyba jakieś jeszcze. Załatwiliśmy z centralą radiową, że będziesz miał również dostęp do pasm detektywów i drogówki. Jeśli podskoczysz do garażu teraz, zamontują ci wszystko od ręki. Tony, słuchasz mnie?

Kiedy dostanę własne auto? — spytał Harris.

Natychmiast gdy Jason podwiezie cię do niego.

Tony Harris chrząknął.

Sabara nie będzie się gryzł, jeśli zabiorę samochód na noc do domu, co? — upewnił się Washington.

Na pewno nie — odparł Wohl. — Ty też przestań się wreszcie zamartwiać. Zostaniesz gwiazdą naszego małego śledztwa.

I znów wracamy do wciskania gówna — odburknął detektyw i wyszedł z lokalu.

Miło cię było poznać, Payne — odezwał się Harris, wyciągając rękę. — Do zobaczenia.

Kiedy obaj detektywi opuścili restaurację, Wohl podniósł filiżankę, starając się przyciągnąć uwagę kelnerki, która natychmiast przyniosła dzbanek ze stali nierdzewnej i dolała inspektorowi kawy. Gdy odeszła, Peter zwrócił się do Matta.

No i dochodzimy do ciebie, funkcjonariuszu Payne — powiedział.

Tak, szefie?

Jest ogólnie przyjęte, że każdy nowy funkcjonariusz policyjny, zanim będzie miał jakikolwiek wybór, musi kilka lat popracować w którymś z dystryktów. W przypadku kogoś o twoich gabarytach, człowieka przydziela się do furgonetki policyjnej. Wiesz, co to takiego?

Jasne, szefie, suka. Paddy wagon*.

Uważaj, gdzie to mówisz — pouczył go Wohl. — Niektórzy nasi bracia po fachu pochodzenia irlandzkiego uważają je za pejoratywne i przypominające czasy, gdy Irlandczyków wożono do więzień wozami ciągniętymi przez konie.

Tak, wiem, szefie, sam jestem w połowie Irlandczykiem.

Połowa się nie liczy. To tak jak nie można być trochę w ciąży. Moja matka jest katoliczką, ale ani ty, ani ja nie kończyliśmy prywatnych szkół parafialnych, nie jesteśmy też wychowankami liceów katolickich, takich jak Roman, Father Judge czy też North Catholic High. Żadni z nas katolicy. Pół–Irlandczycy i eks–katolicy po prostu się tu nie liczą.

Jasne, szefie — zaśmiał się Matt. — Będę używać słowa „furgonetka”.

Kontynuując poprzednią myśl, postawny, młody funkcjonariusz policji na początku swojej kariery zazwyczaj jeździ kilka lat furgonetką, należącą do jednego z dystryktów Tacy policjanci zyskują w tej pracy praktyczne doświadczenie, a praktyka jest właściwie jedynym sposobem, by naprawdę nauczyć się roboty. Po kilku latach przepracowanych w furgonetce dawny żółtodziób zostaje gdzieś przeniesiony — zwykle do patrolu. Od tej zasady istnieją oczywiście wyjątki. Na przykład Charley McFadden i Jesus Martinez trafili z Akademii prosto do wydziału antynarkotykowego gdzie po cywilnemu pracowali jako tajniacy. Nietrudno zrozumieć taką decyzję ich szefów — twarze obu młodych funkcjonariuszy nie były znane, mogli się więc pojawić w świecie handlarzy narkotyków i, zależnie od stroju, udawać dilerów lub narkomanów. Jednak taki przypadek to wyjątek, nie reguła.

Rozumiem, szefie.

Skoro już mówimy o naszych irlandzko–amerykańskich przyjaciołach… kiedy ostatnio widziałeś głównego inspektora Coughlina?

Jadłem z nim obiad któregoś popołudnia w ubiegłym tygodniu — odparł Matt.

Zaskoczę cię, jeśli powiem, że właśnie inspektor Coughlin przysłał cię do wydziału dochodzeń specjalnych?

Szef Matdorf powiedział mi, że mam się zgłosić do drogówki — zaczął chłopak, zawahał się, a w końcu dodał: — …ale główny inspektor Coughlin nic mi o tym nie wspominał.

A mnie powiedział, że mi ciebie podsyła — naciskał Wohl. — Jednak nie sprecyzował, co niby mam z tobą zrobić. Czym chciałbyś się zajmować?

Pytanie zdziwiło Matta, toteż rozłożył ręce w geście bezradności.

Raczej nie chciałby cię widzieć na motocyklu — zadumał się inspektor. — Jeśli chodzi o działania w cywilu, F koś mi nie pasujesz, przynajmniej na razie. Do diabła, naprawdę nie wiem, co mam z tobą zrobić! Potrafisz pisać na maszynie?

Tak, szefie.

No i?

Tak, tak jest. Sądzę, że sobie poradzę.

No cóż, nie wydaje mi się wprawdzie, żeby główny inspektor Coughlin chciał zrobić z ciebie urzędasa — stwierdził Wohl — jednak na etapie organizowania wydziału dochodzeń specjalnych czeka nas sporo roboty papierkowej, zapewne zbyt dużo jak na jednego sierżanta Frizella. No i sierżant Frizell powinien w dodatku robić dla mnie jeszcze inne rzeczy. Przychodzi mi więc na razie do głowy tylko jeden pomysł w związku z tobą. Mógłbyś przez jakiś czas pracować jako swego rodzaju chłopiec na posyłki czy goniec. Jedynie do momentu, aż coś wymyślę. Jak to brzmi?

Brzmi nieźle, szefie.

No i wolałbym, abyś chodził w cywilu — ciągnął inspektor.

Rozejrzał się po sali, odnalazł wzrokiem kelnerkę i gestem dał znać, że prosi o rachunek. Ponownie odwrócił się do Matta.

Jason Washington miał rację — stwierdził. — Powinieneś zdobyć rewolwer z krótką lufą i kaburę, którą nosi się przy kostce. Będziesz musiał je sobie sam kupić, ale w sklepie Colosimo’s Gun Store policjanci mają zniżkę. Wiesz, gdzie to jest?

Nie, szefie.

Garden Spring, numer dziewięćset — odparł Wohl.

Hmm, ale sądziłem, że trzeba mieć specjalne uprawnienia, żeby używać rewolweru z krótką lufą — bąknął Matt.

Jak sobie radziłeś na strzelnicy Akademii? — Inspektor puścił mimo uszu jego stwierdzenie.

Myślę, że dobrze — odparł skromnie chłopak. — Lepiej niż dobrze — dodał. — W Quantico zaliczyłem celująco kurs z. 45.

Czyli świetnie — podsumował Peter. — Tego wieczoru, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy… wiesz, w noc czuwania przy „Dutchu”… powiedziałeś, że zamierzałeś wstąpić do piechoty morskiej, prawda? Tyle że cię nie dopuścili ze względów zdrowotnych.

Tak, zgadza się.

Czy właśnie dlatego wstąpiłeś do policji? Chciałeś udowodnić, że mimo wszystko jesteś mężczyzną…?

Dokładnie to samo mówi moja siostra — przerwał mu Matt. — Twierdzi, że zostałem psychicznie wykastrowany gdy nie przeszedłem badań lekarskich, dlatego musiałem zrobić coś, aby udowodnić swoją męskość.

Twoja siostra psychiatra?

Właśnie.

Nie masz wrażenia, że Tony Harris nieszczególnie lubi psychiatrów? — spytał Wohl.

Tak, szefie, odniosłem całkiem silne wrażenie, że tak jest.

A może wstąpiłeś do policji z tego samego powodu co „Dutch”? I z tego samego co twój ojciec? — podsunął inspektor, wracając do tematu.

Prawdopodobnie coś w tym również jest — przyznał Payne. — Był to pewnie impuls. Jednak… z tego, co widziałem dotychczas, ta praca…

Tak?

Będzie fascynująca — wypalił chłopak.

Nie widziałeś wystarczająco dużo, by wygłaszać podobne opinie — odwarknął Wohl. — Na razie twoja wiedza ogranicza się do Akademii.

Poznałem też Washingtona i Harrisa — rzucił z przekąsem Payne.

Jeśli chcesz się zbliżyć do takich facetów jak ci dwaj, musisz przejść długą drogę, Matt. Mawia się, że praca detektywa to najlepsza fucha w Departamencie, a detektyw z wydziału zabójstw to najlepszy detektyw. Washington i Harris są moim zdaniem najlepszymi dwoma detektywami w całyn1 wydziale zabójstw. Kropka! Pomyślałem, że powinieneś trzymać się blisko osób, które wiedzą, co robią. Tu na scenę wkraczają McFadden i Martinez. Każę im, żeby ci pokazali, co i jak. Niestety, będzie to dla ciebie oznaczało dodatkową pracę w nocy. Jaki jest twój stosunek do nadgodzin?

W sumie i tak nie mam niczego lepszego do roboty — odparł absolutnie szczerze Matt. — Myślę, że mi się spodoba.

Większości funkcjonariuszy policji świecą się oczy, kiedy szef wspomina o dużej liczbie nadgodzin — zauważył Wohl.

Taaak? — zapytał zmieszany Payne.

Pojawiła się kelnerka z małą plastikową tacą, na której leżał rachunek. Matt musiał poczekać na wytłumaczenie, aż inspektor dokładnie sprawdzi rachunek i wręczy kobiecie swoją kartę American Express.

Nadgodziny równają się dodatkowym zarobkom — wyjaśnił Wohl. — Washington i Harris zarabiają tyle samo co ja. Nie, pewnie więcej ode mnie. Szefowie dostają… w najlepszym razie… jakiś dodatek, ale nie mają płacone za przepracowany czas nadliczbowy. Podsumowując, dla większości policjantów zapłata za nadgodziny jest niezwykle ważna.

Zastanawiałem się, dlaczego tyle razy wspominał im pan, że mogą brać dowolną liczbę nadgodzin — przyznał się Payne.

Wnoszę z tego, że niezbyt często myślisz o pieniądzach, co? Zupełnie cię nie interesują? Pamiętam, że coś mi na ten temat mówiłeś tamtego wieczoru podczas pogawędki w barze…

Na pewno nie przeszkodzi mi to w wykonywaniu pracy — uciął Matt.

Ja również tak sądzę — zgodził się inspektor. — Uważam jednak, że powinieneś mieć tę kwestię na uwadze.

Dobrze, szefie.

Co do rewolweru z krótką lufą — podjął Wohl, gdy podpisał rachunek American Express — nie wydaje mi się, by ktoś zwrócił ci uwagę, jeśli jednak to się zdarzy, pismo i tak trafi do mnie, a ja odpowiednio sobie poradzę z sprawą. Tylko nie kupuj typu Smith & Wesson „Undercover”, ani kolta z osłoniętym kurkiem.

Dlaczego, szefie?

— „Undercover” ma wbudowaną osłonę nad kurkiem. Ma ona zapobiec zaczepieniu broni o ubranie, jeśli trzeba z niej skorzystać w pośpiechu. Sprzedają też osłony do koltów. Problem w tym, że nie możesz nosić pistoletu z osłoną w kaburze przy kostce, bo nie ma tam dość miejsca…

Rozumiem, szefie.

Szansa, że kiedykolwiek będziesz musiał użyć rewolweru, co, mam nadzieję, powiedziano ci w Akademii, jest mniej więcej jak jeden do tysiąca. Ale jak mówią skauci: „Bądź gotów!”.

Uśmiechnął się do Matta, wstał i ruszył do wyjścia. Payne niemal deptał mu po piętach.


* * *


Kiedy Peter Wohl wkroczył do swojego nowego biura, które jeszcze niedawno zajmował Mike Sabara jako pełniący obowiązki dowódcy drogówki, zastał pomieszczenie puste. Ze ścian zniknęły wszystkie fotografie i dyplomy poprzedniego właściciela, nie było też nagród ze strzelnicy i kręgielni, które Sabara trzymał na szafkach na akta i innych równych powierzchniach. Inspektor podszedł do biurka, otworzył kolejne szuflady i odkrył, że zostały całkowicie opróżnione.

Skierował się do drzwi.

Który pokój zajął kapitan Sabara? — spytał sierżanta Frizella.

Wraz z kapitanem Pekachem wprowadzili się tam — odparł sierżant, wskazując jakieś drzwi.

Wohl dotarł do nich, nacisnął klamkę i pociągnął. Do tej pory nie zdawał sobie w ogóle sprawy z istnienia tego pomieszczenia, a gdy znalazł się w środku, natychmiast pojął, że jest zbyt małe dla dwóch kapitanów. Przez chwilę czuł się skrępowany faktem posiadania stosunkowo dużego gabinetu tylko dla siebie. Gdy był jednym z wielu inspektorów sztabowych nie miał własnego gabinetu. Dzielił wtedy duże biuro z innymi równymi sobie oficerami i żaden sierżant nie wykonywał za niego papierkowej roboty.

Ktoś na moim stanowisku zapewne po prostu musi mieć własny gabinet — pomyślał. — Ale denerwuje mnie to”.

Trzeba będzie wymyślić dla nich coś lepszego — powiedział do sierżanta Frizella. — Czy w naszych planach pojawia się temat przestrzeni?

Przestrzeni jest mało, inspektorze.

Nie o to pytałem.

Przy Frankford i Castor stoi nieużywany budynek szkoły podstawowej — odparł sierżant. — Przedstawiciele Departamentu prowadzą w jego sprawie rozmowy z wydziałem szkolnictwa.

No i?

To szkolny budynek — mruknął Frizell. — Nie ma w nim pomieszczeń odpowiednich na areszt, są same klasy. Nawet większego parkingu tam nie ma.

Ale w tym budynku nie znajdziemy żadnego pokoju, w którym mogłoby się zmieścić pięćdziesięciu, stu czy dwustu policjantóW–Wtrącił Wohl. — Dowiedz się, jakie są ustalenia i kto z kim o nas rozmawiaj Możesz?

Tak jest, szefie — odparł Frizell. — Wiem, że była jakaś dyskusja na temat siedziby wydziału dochodzeń specjalnych, jeśli rozrośnie się on dzięki dotacji dla ACT. Wspomniano o Memoriał Hall.

Tym przy Czterdziestej Czwartej i Parkside w Fairmount Park?

Tak, szefie.

Byłoby miło go dostać. Słuchajcie pilnie, co się mówi, sierżancie, i informujcie mnie na bieżąco — zakończył Wohl.

Frizell pokiwał głową.

Inspektorze, co mam z tym zrobić? — Trzymał w ręku akta sprawy gwałtów w północno–zachodniej Filadelfii.

Kazałem Payne’owi powielić je w czterech egzemplarzach.

Nasza kserokopiarka nie działa.

A urządzenie w siedzibie dystryktu?

No cóż, niezbyt chętnie nam je użyczają — mruknął Frizell. — Mówią, że powielą dla nas pliki, ale każą czekać

Niech mnie diabli, jeśli pójdę poszukać kapitana dystryktu i będę z nim dyskutować na temat pierwszeństwa w dostępie do ksero” — pomyślał inspektor z gniewem.

Sierżancie — powiedział rozdrażnionym tonem — zapiszcie wysoko na liście priorytetów zdobycie dla nas nowej kserokopiarki. Zadzwońcie do biura zastępcy komendanta policji, Whelana, i przekażcie ode mnie, że rozpaczliwie potrzebujemy jednej maszyny.

Tak, szefie — stwierdził Frizell. — A na razie… co mam z tym zrobić?

Payne — polecił Wohl. — Skocz gdzieś i odbij to cztery razy. Jesteś bystrym młodzieńcem, na pewno znajdziesz jakieś ksero.

Dobrze, szefie — odparł Matt.

Jest jeszcze jedna rzecz, inspektorze — dodał sierżant Frizell i wręczył Peterowi tekst teleksu.


OGÓLNY: 0698 06/30/73 OD KOMENDANTA POLICJI

STRONA 1/1

************ MIASTO FILADELFIA ************

************ DEPARTAMENT POLICJI ************

………………………………………………


NA WSZYSTKICH APELACH ZOSTANIE PRZEKAZANE NASTĘPUJĄCE OBWIESZCZENIE: W TRYBIE NATYCHMIASTOWYM POJAZDY MOTOROWE WYDZIAŁU DOCHODZEŃ SPECJALNYCH (OPRÓCZ WOZÓW DROGÓWKI) OTRZYMUJĄ RADIOWE SYGNAŁY WYWOŁAWCZE OD W–l DO W–200 I BĘDĄ UŻYWAĆ FONETYCZNEGO ROZSZERZENIA „WILLIAM”.

………………………………………………


Jezu! Dopiero zaczynam, a oni już wszystko zmieniają — zdenerwował się w myślach Wohl. — William? To bez sensu. Dlaczego nie whisky? Oczywiście, whisky im nie pasuje — Wino czy wolność również nie mogą być. Ale żeby od razu William?! Za dwa czy trzy dni, jeśli nie od dziś, okrzykną nas Willym, a ja dostanę notatkę departamentową lakonicznie nakazującą mi skłonienie moich ludzi do przestrzegania oficjalnych ustaleń radia policyjnego”.

Odpisałeś? — spytał Frizella.

Tak, szefie.

Inspektor bez zastanowienia wręczył wiadomość Mattowi Payne’owi. W tym samym momencie dostrzegł Charleya McFaddena i Jesusa Martineza, wchodzących do zewnętrznego biura.

Poczekaj chwilę, Payne — mruknął i podszedł do policjantów.

Dzień dobry, szefie — zagaił Martinez.

Mam nadzieję, że chcecie mi przekazać relację ze spotkania z panią Peebles, która od tej pory uwielbia cały departament policji i wszystko, co dla niej robimy — odparował Wohl.

Nie wiem, czy nas uwielbia — rzucił McFadden z uśmiechem. — Ale podała nam po filiżance kawy.

Więc co się tam zdarzyło? — naciskał inspektor, zapraszając gestem obu funkcjonariuszy do swojego biura. — Ty też, Matt — dodał. — Chcę, żebyś tego posłuchał.

Usiadł na krześle, a Martinezowi, McFaddenowi i Payne’owi wskazał kanapę.

A zatem… co się stało? — powtórzył. — Jaka jest ta Peebles?

Jest w porządku — odrzekł McFadden. — Może trochę dziwna. Bogata. No i przestraszona.

Wyjaśnijcie mi wszystko po kolei — polecił. — Czy kapitan Sabara mówił wam, że ta kobieta ma wysoko postawionych przyjaciół?

Tak, szefie — przyznał Martinez. — A więc… chce pan wiedzieć, co myślę, inspektorze?

Będę wdzięczny — odparł Wohl sucho.

To miła babka, która ma brata pedzia — ciągnął Mar tinez. — Nawet nie wiem, czy ona do końca zdaje sobie sprawę z preferencji brata, bo wydawała się tępa w tych kwestiach. Miła, lecz… tępa, rozumie pan?

Jestem pewien, że mi wyjaśnisz, co wspólnego mają seksualne skłonności jej brata z włamaniem. Z włamaniami.

Ona wie doskonale — wtrącił McFadden.

W każdym razie — podjął jego partner — to brat sprowadził tego faceta do domu. Aktora.

Facet używa nazwiska Walton Williams — dorzucił McFadden. — Nikt o tym nazwisku nie jest notowany.

Te dane były w raporcie, który kazałem wam przeczytać — zauważył Wohl.

My to w każdym razie widzimy tak… — powiedział Martinez. — Pedzio obrzucił jednym spojrzeniem pokoje, zobaczył wszystkie te kosztowne śmieci… jak to się mówi „bibeloty”…

Jeśli przedmiot jest wart ponad pięćdziesiąt dolarów, zwykle nazywamy go „dziełem sztuki” — oświadczył inspektor.

Kosztowne starocie — mruknął McFadden.

No i temu homo się wydało, że trafił do sklepu z zabawkami — kontynuował Martinez. — A gdy brat babki poleciał do Francji, pedzio uznał, że wydrze kobitce trochę kasy.

Jak sobie poradzicie z tą sprawą? — spytał Wohl.

Znajdziemy pedzia — odparł McFadden.

Cherchez la pouf — odciął się inspektor.

Matt Payne roześmiał się.

Co takiego? — nie zrozumiał Martinez.

Mówcie dalej — naciskał Peter. — Co zrobicie?

Potrzebujemy kilku dni — stwierdził McFadden. — Znajdziemy drania.

Na pewno wiecie, gdzie szukać?

Znamy parę ciot, które są nam winne przysługę mruknął Martinez.

Tak mi się kojarzyło — ciągnął Wohl. — Jest jakaś szansa, że ów pan Williams może być równocześnie tym poszukiwanym gwałcicielem?

Dzwoniłem do detektywa Hemmingsa z Wydziału Północno–Zachodniego. — McFadden pokiwał przecząco głową — Wiemy, że sprawca jest mocno owłosiony. I ma ciemne włosy. Natomiast pani Peebles twierdzi, że przyjaciel jej brata jest blondynem.

I delikatny z wyglądu — dopowiedział Martinez.

Ci faceci naprawdę myślą” — zdumiał się w duchu Wohl.

Jak wyjaśnicie, że facet kradł babce bieliznę?

Tu właśnie tkwi zagadka — przyznał Martinez. — Kiedy go złapię, natychmiast o to spytam.

Moglibyśmy zaczaić się pod jej domem, inspektorze — zaproponował McFadden. — Poczekamy, aż drań wróci. A jestem pewien, że wróci. Jednak zdaje mi się, że najłatwiej i najtaniej będzie, jeśli szef pozwoli nam go poszukać.

Użyłeś określenia „najtaniej”? — upewnił się Wohl.

Mam wrażenie, że gdy schwytamy tego faceta, pani Peebles nie zechce świadczyć przeciwko niemu — wyjaśnił McFadden. — Ze względu na brata. Bo wtedy wyszłyby na jaw jego sekrety. Zresztą, może brat nie chce, by jego kochasia zamknięto.

Rozumiem.

Ale jeżeli go znajdziemy, pogawędzimy sobie z nim — dodał Martinez. — Może nawet odzyskamy niektóre przedmioty. Przede wszystkim jednak postaramy się go zniechęcić do kolejnych wizyt u babki.

Chyba nie sugerujesz żadnego naruszenia praw obywatelskich pana Williamsa, co, Martinez?

Na pewno nie, szefie — odrzekł Martinez z poważną miną. — Jako członek mniejszości narodowej jestem bardzo wrażliwy na kwestie praw obywatelskich.

Miło mi to słyszeć — stwierdził inspektor. — Bardzo by mnie wkurzyła informacja, że któryś z moich ludzi posunął się do rękoczynów wobec podejrzanego. Rozumiesz?

Jasne, szefie.

Ty również, McFadden?

Tak, szefie.

W porządku zatem. Możecie pójść go szukać — zakończył Wohl.

Tak jest, szefie — odparli zgodnie obaj funkcjonariusze.

Szefie, najlepsza pora na szukanie tego typu ludzi to noc, powiedzmy od dwudziestej pierwszej do świtu — rzucił McFadden.

Mówisz o nadgodzinach? — spytał inspektor, zerkając na Matta Payne’a.

Właśnie, szefie — przyznał McFadden.

Możecie sobie wypracować dowolną liczbę nadgodzin. Pracujcie tyle, ile uważacie za konieczne — odparł natychmiast Wohl. — Chcę, żebyście zabrali ze sobą funkcjonariusza Payne’a. Niech się przypatrzy, jak działacie.

Tak jest, szefie — odrzekł bez chwili wahania McFadden.

Inspektorze, to może być trochę kłopotliwe… — zaczął Martinez.

To nie była sugestia, funkcjonariuszu — uciął Peter.

Tak jest — zrozumiał Martinez.

Szefie, możemy zatrzymać auto, którym jeździliśmy? — zainteresował się McFadden.

Jeśli pytasz, czy musicie je odstawić po służbie, odpowiedź brzmi: „Nie, nie musicie”. Przynajmniej na razie. Nie obchodzi mnie, który z was zatrzyma pojazd na noc, ale nie chcę słyszeć, że ktoś ukradł wam radio albo opony bądź też porysował gwoździem bok, aby wyrazić swoją sympatię dla policji.

Dobrze zadbam o ten pojazd, szefie — obiecał Martinez.

Przez resztę popołudnia będziecie się zajmować odstawianiem samochodów do warsztatu, gdzie zamontują in1 radia. Później przywieziecie wszystkie tutaj. Weźcie ze sobą Payne’a. Musi coś dla mnie zrobić i będzie do tego potrzebował auta.

Tak, szefie — powiedział McFadden.

To tyle — zakończył Wohl. Popatrzył na Matta. — Gdy skopiujesz te dokumenty, wróć tutaj.

Dobrze, szefie — odparł Payne.

Głęboko wierzę, że do rana pan Williams znajdzie się w naszym areszcie, a ja będę mógł zadzwonić do komendanta policji i powiedzieć mu, że nie tylko sprawiedliwości stało się zadość, lecz również, iż pani Peebles jest bardziej niż zadowolona z pomocy policji.

Martinez i McFadden błysnęli uśmiechami, które były lekko niepewne, po czym wstali. Payne ruszył za nimi. Gdy mijał biurko Wohla, inspektor rzucił mu cicho radę:

Matt, trzymaj dziś wieczorem oczy otwarte, a usta zamknięte.



Trzynaście


Matt Payne zjechał Siódmą Ulicą i skręcił na parking za Roundhouse. Siedział za kierownicą prawie nowego plymoutha fury. Czterdzieści pięć minut wcześniej odebrał go w garażu przy centrali radiowej, gdzie auto wyposażono w radio z pełnym zestawem pasm przydzielonych wydziałowi dochodzeń specjalnych na polecenie inspektora sztabowego, Petera Wohla.

Matt wiedział, że radio działa, gdyż już je wypróbował.

W–William Dwa Zero Dziewięć — odezwał się na paśmie drogówki. — Opuszczam pojazd przy sklepie z bronią Colosimo, Spring Garden 900.

W–William Dwa Zero Dziewięć — dało się słyszeć z radia. — Czy chodzi o Spring Garden 900?

Dyspozytorką radiową była tego dnia Catherine Wosniski, pulchna, siwowłosa sześćdziesięciodwuletnia kobieta, która — jak głosiła anegdota — pracowała w swoim fachu już wówczas, gdy „radio policyjne” składało się z paru facetów gwiżdżących z dachu ratusza miejskiego, czyli na długo, zanim Marconi choćby pomyślał o swoim wynalazku.

Pani Wosniski wystarczająco dużo godzin przepracowała jako dyspozytorką, by wiedzieć na przykład, że:

Jednostki specjalne — a wydział dochodzeń specjalnych na pewno do nich należał — w przeciwieństwie do patrolowych radiowozów dystryktów nie muszą meldować opuszczenia pojazdu. Cała koncepcja zgłaszania opuszczenia albo powrotu do pojazdu miała na celu powiadamianie dyspozytorów, jakie pojazdy są — lub nie — dostępne, gdyby dyspozytor musiał któryś gdzieś wysłać Tyle że dyspozytorzy nigdzie nie wysyłali pojazdów jednostek specjalnych.

Catherine Wosniski znała sklep z bronią Colosimo. W sklepie tym trzech na czterech filadelfijskich policjantów, a może nawet więcej, kupowało swoje rewolwery. Kobieta wiedziała również, że wielu z nich zatrzymywało się przed sklepem Colosimo i robiło prywatne zakupy w trakcie oficjalnego wezwania do Roundhouse, czyli że dokonywali zakupów — jak to się mówi — podczas pracy, prawie zawsze „zapominając” powiadomić radio policyjne, że przez jakiś czas nie będą dostępni.

A tu dla odmiany miała do czynienia z funkcjonariuszem, który nie musiał zgłaszać opuszczenia pojazdu, lecz robił to, w dodatku w miejscu, gdzie swojej nieobecności nie zgłaszali nawet ci, którzy powinni, ponieważ wszyscy zdawali sobie sprawę z faktu, że przełożeni — również przecież posiadający radia — nie lubią, gdy ich podkomendni załatwiają prywatne sprawy w godzinach pracy.

Chociaż Catherine Wosniski była wieloletnią pobożną członkinią Kościoła rzymskokatolickiego, znała też pewne stwierdzenia używane przez osoby wyznania żydowskiego i dlatego teraz pomyślała sobie: „Jest w tym coś niekoszernego”.

W–William Dwa Zero Dziewięć — rzuciła do mikrofonu pani Wosniski. — Czy chcesz numer kontrolny na to zadanie?

Pytała w ten sposób dzwoniącego funkcjonariusza, czy ma mu podać identyfikator dystryktu dla zdarzenia, do którego jakoby doszło w sklepie z bronią Colosimo. Kontrolnego numeru dystryktu wymagano dla każdego zdarzenia, w które angażuje się policja.

Funkcjonariusz Matthew Payne nie miał oczywiście zielonego pojęcia, o czym dyspozytorka mówi.

Tu W–William Dwa Zero Dziewięć. Nie, proszę pani, dziękuję bardzo, ale nie potrzebuję żadnych numerów.

Minęły już co najmniej dwa lata, odkąd ktoś podziękował Catherine Wosniski przez policyjne radio, natomiast co do określenia „proszę pani” w ogóle nie mogła sobie przypomnieć, by ktokolwiek zwrócił się tak do niej kiedykolwiek na falach eteru.

W–William Dwa Zero Dziewięć — odezwała się z lekką troską w głosie. — Czy wszystko w porządku… tam, gdzie jesteś?

Tu W–William Dwa Zero Dziewięć — odparł funkcjonariusz Payne. — Tak, wszystko w najlepszym porządku. Po prostu wchodzę do środka. Chcę nabyć broń.

Zanim pani Wosniski odpowiedziała, przez moment panowała cisza.

Nooo dooobrzeee — rzuciła w końcu bardzo powoli. — W–William Dwa Zero Dziewięć.

W tym momencie wszyscy, którzy mieli odbiorniki swych aut nastawione na to pasmo, dowiedzieli się, że pani Wosniski uprzytomniła sobie, iż ma do czynienia z niewiarygodnym kretynem, który kompletnie nie potrafi zadbać o swoje sprawy.

A Matt Payne nie dość, że był błogo nieświadomy znaczenia rozmowy z dyspozytorką policyjnego radia, poczuł w dodatku dumę, że w tak profesjonalny sposób wybrnął z sytuacji. Wysiadł z pojazdu i wszedł do sklepu z bronią Colosimo.

Trzydzieści minut później, gdy wyposażony w rewolwer Smith & Wesson model 37 „Chief s Special” Airweight J–Frame, kaliber. 38 special oraz w kaburę na kostkę, znów połączył się z radiem, obwieścił, że radiowóz W–William Dwa Zero Dziewięć wraca do służby.

Otrzymanie broni okazało się znacznie bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażał. Wcześniej naiwnie założył, że skoro jest już zaprzysiężonym policjantem i ma na potwierdzenie tego faktu odznakę oraz kartę identyfikacyjną ze zdjęciem, nabycie rewolweru nie będzie trudniejsze od kupienia pary butów.

Niestety, nie było to takie proste. Najpierw Matt musiał wypełnić długi formularz federalny, na którym potwierdzał, że zna karę za krzywoprzysięstwo (czyli 10 000 dolarów grzywny i dziesięć lat więzienia), nie jest przestępcą, alkoholikiem ani narkomanem, nie leczy się psychiatrycznie, nie toczy się przeciwko niemu żadna sprawa karna. A kiedy skończył, sprzedawca wziął jego odznakę i zatelefonował do departamentu policji, aby sprawdzić, czy naprawdę pracuje w nim funkcjonariusz nazwiskiem Matthew Payne.

W końcu jednak Matt kupił broń. Wrócił do samochodu i — z większymi kłopotami, niż sądził — zdołał przymocować kaburę do prawej kostki. Później pomęczył się jeszcze trochę i boleśnie powyginał, gdyż postanowił bez wysiadania z auta zdjąć marynarkę i kaburę podramienną.

Wyjął swój rewolwer służbowy z kabury podramiennej, otworzył bębenek i wyrzucił na dłoń sześć lśniących i dziwnie groźnych nabojów. Załadował pięć z nich do nowej broni, która była pięciostrzałowa, po czym wsunął ją do kabury przy kostce. Pozostały nabój wrzucił do kieszeni spodni.

Służbowy rewolwer i starą kaburę chciał włożyć do schowka, niestety większość miejsca zajmowała w nim podstawa montażowa radia. W końcu zdołał je upchnąć pod siedzeniem pasażera.

Podczas jazdy do Roundhouse odkrył, że nowa kabura nieprzyjemnie go uwiera, więc istniało wielkie prawdopodobieństwo, że założył ją niewłaściwie.

Gdy szukał miejsca do zaparkowania w pobliżu budynku, ogarnęły go także inne wątpliwości. Nigdy nie był w Roundhouse; najbliżej budynku znalazł się, czekając na inspektora Wohla, który wszedł po detektywów Washingtona i Harrisa.

Nie wiedział, gdzie szukać kserokopiarki. Obawiał się też, że kiedy ruszy korytarzem, zapięcie kabury przy kostce poluźni się i nowa broń wypadnie na oczach pięćdziesięciu policjantów, przeważnie sierżantów lub funkcjonariuszy wyższych stopniem.

Znalazł miejsce do zaparkowania, wjechał na nie plymouthem i niemal natychmiast wycofał się, po czym opuścił parking przy Roundhouse. Wiedział wszak, gdzie jest czynna kserokopiarka, jak tam podjechać i gdzie postawić samochód. Podniósł mikrofon.

W–William Dwa Zero Dziewięć — zgłosił się. — Opuszczam pojazd przy Dwunastej i Market.


* * *


O, witaj, Matt — powiedziała Irene Craig, kierowniczka sekretariatu głównych wspólników firmy Mawson Payne, Stockton, McAdoo & Lester. — Jak się miewasz?

Całkiem dobrze, pani Craig — odparł chłopak. —. A pani?

Wcześniej przespacerował się i odzyskał zaufanie do kabury przy kostce. Najpierw szedł bardzo ostrożnie, potem coraz pewniej, przemierzając parking. Dotarł do windy, a rewolwer nie wypadł.

Co mogę dla ciebie zrobić?

Muszę skorzystać z kserokopiarki — wyjaśnił.

Jasne — odrzekła. — Stoi tam. Wiesz, jak jej użyć?

Myślę, że tak — zapewnił.

Och, chodź — stwierdziła. — Pokażę ci.

Kiedy piąta kartka wysunęła się z maszyny, pani Craig odwróciła się do Matta.

Cóż to takiego? — spytała.

Raporty w sprawie gwałtów w północno–zachodniej Filadelfii — powiedział.

Co z nimi robisz? — zaciekawiła się. — O ile mogę spytać?

Pracuję nad nimi — odparł chłopak, lecz nie poczuł się dobrze z tym kłamstwem, więc dodał: — Mój szef kazał mi je skopiować.

W departamencie policji nie ma kopiarki?

Nasza nie działa — odburknął Matt. — Dlatego posłano mnie do Roundhouse. A ponieważ nigdy tam nie byłem, uznałem, że łatwiej przyjść tutaj.

Wystawimy Departamentowi rachunek. — Sekretarka się roześmiała, jednak po chwili dorzuciła: — Czyli tym się zajmujesz? Sprawami administracyjnymi?

Coś w tym stylu.

Cóż, nie sądziłam, by kogoś z twoim wykształceniem posadzili w pojeździe patrolowym i kazali wydawać mandaty.

Tak naprawdę chcieli mnie przydzielić do suki… to znaczy do furgonetki policyjnej, ale Denny Coughlin wtrącił się w tę sprawę…

Nie wydajesz się z tego powodu szczególnie szczęśliwy — zauważyła Irene Craig. Znała Matthew Payne’a niemal od dnia, w którym się urodził, ogromnie go lubiła i podzielała opinię jego ojczyma, że wstąpienie Matta do policji jest najgłupszą życiową decyzją chłopaka.

Mam stosunek ambiwalentny — odrzekł, gdy zaczął układać skopiowane strony. — Z jednej strony, jestem, przynajmniej teoretycznie, przeciwny specjalnemu traktowaniu, z drugiej jednak… co pewnie, tak sądzę, stanowi dowód, że wcale nie jestem taki szlachetny, jak lubię o sobie myśleć… Tak czy owak, podoba mi się to, co teraz robię.

Czyli co?

Pracuję jako goniec dla bardzo miłego faceta i niezwykle bystrego funkcjonariusza policji, inspektora sztabowego, Petera Wohla.

Czy to nie jego zdjęcie było w gazetach? Zdaje się, że mianowano go komendantem tego nowego…

— …wydziału dochodzeń specjalnych — dokończył Matt.

Brzmi interesująco.

A jest fascynujące!

Cieszę się, że jesteś zadowolony — stwierdziła.

Właściwie nie — pomyślała. — Byłabym chyba szczęśliwsza, gdyby okazał się marnym policjantem; wtedy może by się opamiętał i zrezygnował. Dobrze, że chociaż Denny Coughlin na niego uważa; to już coś”.

Lubię tę robotę — dodał chłopak. — Tak bardzo, że nie mogę się doczekać kolejnych zadań.

Poczekaj trochę — odparowała z uśmiechem. — Na pewno je dostaniesz. Tak wiele, że nie będziesz wiedział, od którego zacząć.

Wielkie dzięki — zachichotał Matt.

Chcesz się zobaczyć z ojcem?

Nie, nie — odparł po prostu, jednak na widok miny pani Craig dorzucił szybko: — Muszę wracać. A poza tym ojciec jest prawdopodobnie zajęty. Zresztą jadłem z nim dziś rano śniadanie.

No cóż, powiem mu, że byłeś.

Skoro pani uważa, że tak trzeba.

Niezły z ciebie nicpoń — zauważyła. — Dobrze, już dobrze, nic mu nie powiem. Jak mieszkanie?

Nie mogę się przyzwyczaić do ciszy — bąknął.

Dwa tygodnie wcześniej przeprowadził się do apartamentu na stryszku w odnowionym przedwojennym domu na Rittenhouse Sąuare. Poprzednio oficjalnie mieszkał w akademiku na Walnut Street w pobliżu kampusu uniwersytetu stanu Pensylwania. Irene Craig wiedziała, że prosił ojca o pomoc w znalezieniu samodzielnego mieszkania i „znalazła” takie w budynku należącym do Rittenhouse Properties, Inc. Dolne trzy piętra gmachu dzierżawiło długoterminowo Towarzystwo Onkologiczne Delaware Valley. Sekretarka zastanawiała się, czy Matt wie, że osiemdziesiąt procent akcji Rittenhouse Properties, Inc. należy do Brewstera Cortlanda Payne’a II, teraz zaś uznała, że na pewno nie miał o tym pojęcia.

Może dla zabicia tej ciszy przydałby ci się tupot małych stopek — podsunęła.

Niech pani nawet nie myśli o czymś takim! — zaprotestował gwałtownie Payne.

Kiedy wreszcie skończyli kserować, Irene Craig dała Mattowi spinacze do spięcia czterech kopii, a później, pod wpływem impulsu, cmoknęła go w policzek.

Dbaj o siebie, kolego — rzuciła.

Kiedy wrócił do siedziby drogówki przy Bustleton i Bowler, najpierw zatrzymał się przy swoim porsche, parkując plymoutha fury na drugiego. Schował służbowy rewolwer i kaburę podramienną pod siedzenie kierowcy auta. Dopiero wtedy poprawnie zaparkował plymoutha.

Wręczył kluczyki sierżantowi Frizellowi, który wyraźnie rozmawiał wcześniej z inspektorem Wohlem na temat pozycji funkcjonariusza Payne’a w wydziale dochodzeń specjalnych.

Frizell wręczył Mattowi tekturowe pudełko pełne wielostronicowych formularzy.

Inspektor polecił, żebyś przejrzał dziś tyle, ile zdołasz — oświadczył sierżant. — Tam na biurku stoi maszyna do pisania.

A co to jest? — spytał Payne.

Zamówienia i formularze dotyczące przekazania pojazdów oraz montażu dodatkowych radioodbiorników — wyjaśnił Frizell. — Te na górze są już wypełnione, pozostałe wypełnij w ten sam sposób.

Jak Matt wkrótce odkrył, była to „papierkowa robota”, bez której dobry, stary Ernie w garażu centrali radiowej nie zamierzał początkowo w ogóle ruszyć palcem, a także dokumenty samochodów już wziętych z parkingu oraz blankiety, w których szczegółowe dane konkretnych pojazdów miały być wpisane, dopiero gdy te pojazdy zostaną odebrane z parkingu.

Szybko się okazało, że stan wskazanej maszyny do pisania można opisać jednym mocnym słowem — „żałosny”. Był to bardzo stary underwood. Jego klawisze się zacinały. Wałek był tak zniszczony, że klawisze robiły głębokie wcięcia w górnej części papieru i kalki, inaczej mówiąc, właściwie je dziurawiły, a mechanizm kontrolujący przesuw papieru (Matt nie kojarzył jego nazwy) niemal nie działał, dlatego też chłopak musiał ręcznie ustawiać każdą linię, którą miał napisać.

Wypełnił dwa formularze i uznał całą sytuację za absurdalną. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po siedemnastej.

Wszedł do sąsiedniego pokoju.

Sierżancie — zagaił. — Chyba wiem, skąd mogę wziąć lepszą maszynę do pisania. Mógłbym teraz pojechać w to miejsce i tam dokończyć te formularze?

Czyli do własnego domu?

Zgadza się, sierżancie.

Nie dbam o to, gdzie je wypiszesz, Payne, po prostu mają być wypisane.

Dobranoc zatem.

Taaa.

Matt wziął karton z formularzami i zaniósł go do porsche Zdecydował, że o tej porze dnia lepiej wybrać trasę I–95 i pojechać do centrum, niż ruszyć Roosevelt Boulevard do North Broad Street. Uznał, że jazda I–95 powinna być przyjemniejsza. Bo jaką przyjemność może odczuwać kierowca prowadzący auto zdolne osiągać dobrze ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, jeśli wybierze drogę, na której może się posuwać zaledwie sześćdziesiątką?

Przejechawszy trzy kilometry I–95, Matt zerknął w lusterko, sprawdzając, czy może bezpiecznie wyprzedzić holującą przyczepę furgonetkę z U–Haul. Niestety, pasem obok niego posuwał się inny pojazd. Był niebiesko–biały, na dachu miał chromowany mechanizm, zawierający policyjnego koguta. Kogut obracał się i migał.

Payne opuścił głowę, spojrzał na szybkościomierz i odkrył, że przekroczył dopuszczalną prędkość o dwadzieścia pięć kilometrów. Z przerażeniem uświadomił sobie, że ów samochód policyjny, a ściślej rzecz biorąc samochód policji drogowej (sic!), jedzie teraz tuż obok jego porsche, a patrolowy drogówki na siedzeniu pasażera sugeruje mu gestem, że ma zjechać na pobocze.

O Jezu! — mruknął Matt, zerkając w lusterko i włączając migacz.

Przez głowę przemknął mu niegłupi — jego zdaniem — pomysł.

Złamał prawo. Przełknie gorzką pigułkę. Ale… Nie wspomni, że również jest funkcjonariuszem policji, nie miał bowiem nadziei, że mówiąc to, wykręci się do mandatu. W ten sposób zyska szansę, że sprawa nie dojdzie do inspektora sztabowego Wohla i ten nie dowie się, że Matt już pierwszego dnia pracy został zatrzymany za pędzenie trasą I–95 z prędkością między sto trzydzieści a sto czterdzieści kilometrów na godzinę.

Zatrzymał się i sięgnął do schowka po dowód rejestracyjny pojazdu. Schowek był zupełnie pusty! Payne natychmiast sobie przypomniał, że wraz z dowodem zakupu, tytułem własności i innymi dokumentami pozostał on w górnej prawej szufladzie komody w jego pokoju w Wallinford.

Popatrzywszy w lusterko, zobaczył, że obaj policjanci wysiedli z auta i ruszyli ku niemu. Pośpiesznie wyjął ze spodni portfel i wyskoczył z porsche.

Jakiś pojazd, a później trzy kolejne na zewnętrznym pasie ruchu minęły go tak blisko i tak szybko, że prawie się przestraszył. Stanął za swoim samochodem i okazał prawo jazdy jednemu z patrolowych drogówki.

Najwyraźniej nie wziąłem dziś dowodu rejestracyjnego — oznajmił.

Jechał pan co najmniej sto trzydzieści — zauważył policjant. — A może nawet sto czterdzieści.

Winny — przyznał się chłopak cicho.

Ma pan coś przeciwko, abyśmy obejrzeli wnętrze pańskiego auta? — zapytał drugi funkcjonariusz drogówki. Matt obrócił głowę i spojrzał na niego. Mężczyzna stał przy oknie porsche od strony pasażera i zaglądał do środka.

Ależ nie, bynajmniej — odparł uprzejmie. — Nie krępujcie się.

Znów spojrzał na patrolowego, który trzymał w ręku jego prawo jazdy.

Zostawiłem dowód rejestracyjny w domu — jęknął Payne.

Pański adres to Walnut 3906?

Nie, proszę pana — zaprzeczył. — Właśnie się przeprowadziłem. Teraz mieszkam na Rittenhouse Square.

Patrz, co mam! — zawołał drugi funkcjonariusz.

Matt ponownie się obrócił, chcąc spojrzeć. Policjant wyciągnął spod siedzenia jego służbowy rewolwer i kaburę podramienną.

Payne nie zdążył się dobrze przyjrzeć własnym przedmiotom, gdyż natychmiast poczuł, że go obrócono, kopnięciem skłoniono do rozstawienia stóp, a następnie mocno pchnięto do przodu. Szybko wyciągnął ręce przed siebie, w ostatniej chwili chroniąc się przed upadkiem i uderzeniem twarzą w maskę porsche.

Nie ruszaj się! — wrzasnął stojący za nim patrolowy. Policjant momentalnie obszukał Matta, dotykając dłońmi jego piersi, talii, wnętrza ud i łydek — najpierw jednej, potem drugiej.

Ma tu jeszcze jeden! — powiadomił swego towarzysza rewidujący Payne’a funkcjonariusz, po czym podciągnął prawą nogawkę chłopaka i wyszarpnął mu z kabury przy kostce rewolwer „Chief’s Special”.

Mogę to wyjaśnić — pospieszył Matt.

Dobra — odburknął policjant drogówki.

Znowu szarpnął Payne’em. Dłoń funkcjonariusza znalazła pas chłopaka i przytrzymała, druga zacisnęła kajdanki na jego prawym przegubie i pociągnęła na plecy prawą rękę. Sekundę później do prawej ręki dołączyła lewa i Matt był skuty. Wtedy policjant obrócił go ku sobie.

Ma pan pozwolenie na broń? — zapytał.

Jestem funkcjonariuszem policji — jęknął Payne.

Jest zupełnie nowiutki — zauważył drugi patrolowy, opróżniając na dłoń bębenek dopiero co nabytego rewolweru.

Właśnie go dziś kupiłem — tłumaczył Matt.

Powiedziałeś, że jesteś policjantem? — upewnił się funkcjonariusz drogówki.

Zgadza się — przyznał Payne.

Jaki wydział? Kto jest twoim porucznikiem?

Wydział dochodzeń specjalnych — wyrecytował Matt — Pracuję dla inspektora Wohla.

Gdzie to jest? — zapytał patrolowy z powątpiewaniem w głosie.

Bustleton i Bowler — odrzekł Payne.. — Gdzie pański identyfikator?

W kieszeni marynarki.

Funkcjonariusz wsunął rękę do jego kieszeni i znalazł identyfikator.

Cholera! — mruknął, po czym rzucił: — Obróć się!

Matt poczuł, że ma wolne przeguby.

Co jest? — zainteresował się drugi patrolowy.

To gliniarz — wytłumaczył pierwszy. — Twierdzi, że pracuje dla inspektora Wohla.

Dlaczego nie pokazałeś nam tego, gdy cię zatrzymaliśmy? — spytał drugi, bardziej zmieszany niż rozgniewany.

Payne wzruszył bezradnie ramionami.

Widzisz coś niewłaściwego w sposobie, w jaki cię potraktowaliśmy? — zapytał pierwszy funkcjonariusz.

Słucham? — zdumiał się Matt.

Zatrzymaliśmy kierowcę, który pędził sto czterdzieści na godzinę, i znaleźliśmy broń ukrytą pod siedzeniem — wydeklamował tamten. — Poprosiliśmy o zgodę na przeszukanie auta. Przedsięwzięliśmy konieczne i rozsądne środki ostrożności poprzez skucie mężczyzny, który okazał się posiadaczem dwóch ukrytych rewolwerów. Jest w tym coś niewłaściwego?

Payne ponownie wzruszył ramionami. Nie rozumiał.

Czy nie o to w tym wszystkim chodziło? Sprawdzałeś nas?!

Teraz pojął.

Nie — odparł natychmiast. — Chodziło o to, że jestem pierwszy dzień w pracy — zwierzył się. — Postanowiłem, że wolę zapłacić mandat, niż pozwolić, aby inspektor Wohl dowiedział się o moim wyskoku.

Obaj bacznie mu się przyjrzeli, unosząc brwi. Na ich twarzach dostrzegł nieufność.

W następnej minucie wyższy z funkcjonariuszy, ten, który znalazł rewolwer pod siedzeniem, wybuchnął śmiechem Jego partner również się roześmiał.

Jezu Chryste! — mruknął.

Wyższy patrolowy, potrząsając głową i uśmiechając się z — jak Matt uznał — bezbrzeżną pogardą, oddał mu broń a później naboje. Niższy policjant zawiesił mu kaburę podramienną na szyi. Po czym, chichocząc, mężczyźni odeszli do wozu patrolowego i wsiedli.

Zanim Payne wrócił na siedzenie swojego auta, zdążyli odjechać.

A Matt resztę drogi do mieszkania przejechał, skrupulatnie przestrzegając ograniczeń prędkości.


* * *


Zaraz na początku następnej zmiany Peter Wohl wrócił do swego biura. Sierżant z poprzedniej zmiany już wyszedł do domu, toteż przy biurku siedział sierżant drogówki o nieznanej inspektorowi twarzy.

Jestem Peter Wohl — przedstawił się, podchodząc z wyciągniętą dłonią do biurka.

Tak jest, inspektorze — odparł sierżant, posyłając mu uśmiech. — Wiem, kim pan jest. Chodziliśmy razem na kurs motocyklowy.

Wohl nadal nie przypominał sobie mężczyzny, co najwyraźniej uwidoczniło się na jego obliczu.

Miałem wtedy włosy — dodał sierżant. — I byłem znacznie szczuplejszy. Jack Kelvin.

No pewnie, psiakrew — odparował Peter. — Wybacz, Jack. Powinienem był cię zapamiętać.

Zrobiłeś wtedy na mnie duże wrażenie.

Dobre czy złe? — spytał inspektor.

Wtedy uznałem, że to zdrada — wyjaśnił Kelvin, wciąż się uśmiechając. — Obluzowało ci się koło, więc podszedłem, aby ci pomóc, a ty oświadczyłeś: „Każdy, kto tym jeździ i w dodatku to lubi, ma, kurwa, nie po kolei w głowie”.

Tak powiedziałem?

Dokładnie tak — Kelvin chichotał na dobre. — I mówiłeś serio.

No cóż, w obecnych okolicznościach doceniłbym, gdybyś nie rozpowiadał na lewo i prawo tej historii.

Jak wspomniałem, było to bardzo dawno temu, a po drugie, jak widzisz, siedzę teraz za biurkiem. Biurka rzadziej się obluzowują.

Odkryłem, że za biurkiem można wpaść w gorsze tarapaty, niż jeżdżąc motorem — mruknął Wohl. — Mamy jakieś nowiny na temat uprowadzenia?

Nie, szefie. — Kelvin spoważniał i przybrał oficjalny ton. — Główny inspektor Coughlin dzwonił kilka minut temu i pytał o to samo.

Czy chciał, żebym do niego oddzwonił?

Nie, szefie. Prosił, aby pan zatelefonował do niego rano.

Coś jeszcze?

Sierżant Frizell kazał przekazać, że pański kierowca formularze zamówienia pojazdów i zlecenia montażu radiowego zabrał do domu, gdzie maje wypełnić — ciągnął Kelvin. Kiedy Wohl przyjrzał mu się z ciekawością, sierżant wytłumaczył: — Frizell twierdził, że młodemu nie spodobała się tutejsza maszyna do pisania.

Peter skinął głową. Wiedział co nieco o policyjnych maszynach do pisania. Było powszechnie wiadome, że jedyne przyzwoite w całym departamencie policji można znaleźć w biurach inspektorów i wyższych rangą oficerów.

To miły chłopak — odparł Wohl. — Tuż po Akademii. Jest… jak to się mówi? „Dutch” Moffitt był jego wujkiem.

Ach tak — stwierdził Kelvin. — Słyszałem, że przysłał go tu inspektor Coughlin, ale nie kojarzyłem związku.

Główny inspektor Coughlin przysłał nam również tych dwóch tajniaków z antynarkotykowego, którzy znaleźli Geralda Vincenta Gallaghera — odciął się Peter. — Zanim zdecyduję, co zrobić z Payne’em, niech się pokręci z nimi. Będzie też przydatny tutaj. Właściwie nie jest moim kierowcą.

Ma pan prawo do kierowcy, szefie — mruknął Kelvin — Cholera, kapitan Moffitt miał kierowcę. Może nie przyznano mu go oficjalnie, ale nikt by mu tego nie wypomniał.

A kapitan Sabara? Chodzi mi o to, czy on też miał kierowcę?

Nie, szefie, nie miał — przyznał sierżant. — Gdy kapitana Moffitta zabito i Sabara objął drogówkę, zawsze prowadził auto sam.

Każdy policjant wożący swojego szefa mógłby się przydać gdzie indziej — zauważył Wohl. — Tyle że Matt Payne nie jest jeszcze gotowy pracować na ulicy.

Kelvin pokiwał głową ze zrozumieniem.

Dzwonił też Jason Washington. To chyba detektyw z wydziału zabójstw? Zna go pan?

Z wydziału dochodzeń specjalnych — poprawił go inspektor. — Przeniósł się do nas dzisiaj.

Nie wspomniał mi o tym — odparł Kelvin. — Dzwonił i prosił o kontakt, gdy znajdzie pan czas na rozmowę z nim.

Gdzie jest teraz?

Mówił, że je kolację w Old Ale House.

Zadzwoń do niego, Jack, i powiedz mu, że będę tutaj jeszcze przez mniej więcej godzinę.

Tak, szefie — potwierdził Kelvin. — Kapitan Sabara zostawił informację, że odwiedza dystrykty: pierwszy i drugi. Ma tam sprawdzić ochotników, później jedzie do domu. Kapitan Pekach wyszedł na kolację, potem chce pozałatwiać swoje sprawy, ale jest bardziej niż prawdopodobne, że wpadnie tutaj jeszcze dziś wieczorem.

Wohl skinął głową.

Payne miał odbić dla mnie dokumenty na ksero. Wiesz coś o tym?

Tak, szefie. Położyłem na pańskim biurku. Chciałbym wiedzieć, gdzie dzieciak znalazł taką kopiarkę. Odbitki są niezwykle czytelne.

Jak znam Payne’a, pewnie popędził do biura komendanta policji i skorzystał z jego urządzenia — mruknął Peter. Znów wyciągnął rękę. — Dobrze cię widzieć, Jack — rzucił. — Szczególnie za tym biurkiem.

Ja również się cieszę, że będę z panem współpracować, inspektorze.

Facet wcale się nie podlizuje — zdecydował w duchu Wohl. — Mówi całkiem serio”.

Musiał przyznać, że mu to schlebia.

Wszedł do swojego biura i przejrzał kopie dokumentów. Odkrył, że Kelvin ma rację, egzemplarze były naprawdę ładne, przypominały teksty z reklam telewizyjnych kserokopiarek. W każdym razie na pewno nie zostały odbite na urządzeniu należącym do departamentu policji.

Zaniósł oryginał sierżantowi Kelvinowi, po czym kazał mu wziąć pojazd patrolowy drogówki, podjechać do Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów i dopilnować, aby papiery trafiły na ręce porucznika Spannera. Oznaczało to, że Kelvin nie może ich po prostu rzucić na biurko dyżurnego w pokoju odpraw.

W końcu Peter usiadł, wziął jedną z kopii i w wielkim skupieniu zaczął ją ponownie czytać.

Po kwadransie wyczuł jakiś ruch i podniósł wzrok. Jason Washington stał w drzwiach biura. Detektyw zmarszczył brwi i zamachał ręką, pytając w ten sposób, czy może wejść.

Wohl zachęcił go gestem. Washington wszedł do biura i zamknął za sobą drzwi.

Jak się udała kolacja? — zapytał inspektor.

Ech, zamówiłem tylko sałatkę — odparł detektyw. — Muszę dbać o linię.

Co ci chodzi po głowie, Jason?

Masz odbitki tych akt, które miałeś mi dać?

Inspektor kiwnął głową i wyciągnął ku niemu papiery.

Washington wziął jedną z teczek, potem usiadł w fotelu.

Widziałem tę dziewczynę — powiedział. — Tę Flannery.

Jak ci poszło?

Właściwie niezbyt dobrze — odparł detektyw. — Była, można powiedzieć, zaniepokojona, że znów ma o tym rozmawiać. Pewnie nie chciałaby z nikim gadać, ale na pewno nie z facetem, a zwłaszcza nie z czarnym facetem.

No i?

Cóż — ciągnął Washington. — Mówiłem ci już, że Hemmings to dobry gliniarz. Tylko zmarnowałem czas. Nie wyciągnąłem od babki nic, czego on się wcześniej nie dowiedział. Potem zresztą pogadałem z nim. Jest wkurzony, Peterze, i nie mogę go za to winić. Przydzielając tę sprawę mnie w pewnym sensie oświadczyłeś Hemmingsowi, że twoim zdaniem albo nie wykonał dobrze swojej roboty, albo nie jest w stanie złapać drania.

To nieprawda i przykro mi, że Hemmings tak się z tym czuje.

A co byś myślał na jego miejscu? — zapytał spokojnie Washington.

Kiedy byłem świeżym sierżantem w wydziale zabójstw, Jasonie — odrzekł Wohl — Matt Lowenstein odebrał mi pewne zadanie, ponieważ utknąłem w śledztwie. Pewna kobieta w Roxborough przejechała męża własnym samochodem. Lowenstein wyznaczył do tej sprawy najlepszego człowieka, jakiego miał. Facet nazwał się Washington…

Opowiedziałem Hemmingsowi tę historię — przerwał mu detektyw. — Nie sądzę, by zbytnio pomogła.

Inspektor milczał chwilę, po czym stwierdził:

Dzięki, Jasonie.

Washington zignorował go.

Przeczytałeś te akta?

Właśnie skończyłem je czytać po raz trzeci.

Gdy ja je przeglądałem — kontynuował detektyw — wydało mi się, że dostrzegam pewien wzorzec. Zauważyłem, że nasz sprawca robi się coraz śmielszy. Ty również to zauważyłeś?

Tak.

Jeśli znajdziemy tę uprowadzoną kobietę żywą, zdziwię się.

Dlaczego?

Nie przemknęło ci coś takiego przez myśl? — zapytał Washington.

Tak, rzeczywiście, ale chciałbym wiedzieć, czy doszliśmy do tego samego wniosku na podstawie tych samych przesłanek.

Nie mamy żadnego tropu, żadnej cholernej wskazówki na temat tego faceta, dlatego że brak jest dobrego opisu jego lub furgonetki. Aż do sprawy Flannery drań z żadną ofiarą nie przebywał dłużej niż piętnaście, dwadzieścia minut i wszystkie dręczył w miejscu, w którym je napadł. A tę Flannery zapakował do furgonetki, lecz zrobił to w taki sposób, że babka nie potrafi go opisać lepiej niż tamte. Ani razu nie zdjął maski… tak a propos, to nie jest maska Samotnego Strażnika. Samotny Strażnik nosił maskę, która przykrywała mu tylko oczy.

Też to wyłapałem — wtrącił Wohl.

W tej kwestii Dick Hemmings się pomylił. Kiedy mu to dziś wypomniałem, natychmiast się ze mną zgodził. Stwierdził zresztą, że sam odkrył ten szczegół i nie wie, dlaczego nie umieścił go w raporcie.

Mów dalej, Jasonie.

Co do Flannery, drań wepchnął ją do furgonetki i wywiózł. Jak sądzę, wtedy odkrył, że jest zdolny zabierać swoje ofiary i przetrzymywać je przez pewien czas. Myślę, że o to właśnie mu chodzi, o władzę nad nimi. Władza jest w mojej opinii ważniejsza dla niego od seksualnego zaspokojenia. Nie było przecież w całej tej sprawie przypadku, by osiągnął je inaczej niż poprzez masturbację.

Zgadzam się, że gnojkowi chodzi o dominację — Przyznał Peter. — A upokorzenie jest jej częścią.

Więc teraz wie — podjął detektyw — że może bezkarne porywać kobiety z domów. Udowodnił to nam i sobie, wywożąc Flannery na Forbidden Drive. Zabawił się tak dobrze, że następną ofiarę również porwał. Może zawiózł ją swojego domu, a może gdzieś dalej, na przykład za miasto.

A im dłużej trzyma ofiarę, tym większe jest niebezpieczeństwo…

— …Że maska mu spadnie albo coś się…

Albo kobieta się rozejrzy i zobaczy szczegóły, które pomogą nam tam trafić, gdy drań już wypuści babkę — dodał Washington. — Ten facet jest inteligentny, Peterze. Prędzej czy później, jeśli nie już, pomyśli, że porwana może przyprowadzić do niego policję. A to by oznaczało koniec zabawy.

Jason Washington podkreślił swoje słowa gestem: nie dramatycznie, lecz rzeczowo przesunął sobie palcem wskazującym na wysokości szyi, wykonując ruch podcinania gardła.

Mógłby odkryć, że zabójstwo jest jeszcze zabawniejsze niż bieganie w masce na golasa i wymachiwanie kutasem — dokończył detektyw.

Tak samo ja to widzę — podsumował Wohl. — Właśnie dlatego chciałem, żebyś zajął się tą sprawą. Pragnę złapać faceta, zanim zacznie mordować.

Dick Hemmings, gdybyś go spytał, przedstawiłby ci identyczny scenariusz.

Ale teraz ty, Jasonie, prowadzisz śledztwo. Powiedz mi zatem, co powinniśmy zrobić w tej chwili.

Tony Harris zdobył długą listę nazwisk mężczyzn skazanych za mniej groźne przestępstwa na podłożu seksualnym — odparł Washington. — Na twoim miejscu, Peterze, załatwiłbym mu wszelką pomoc, o jaką poprosi.

Pytanie, skąd wziąć ludzi — mruknął inspektor, myśląc głośno.

Lepiej ich znajdź — odparował detektyw. — Na razie nie mamy nic więcej. Tony jest w Harrisburgu i próbuje dopasować facetów ze spisu do posiadaczy wszelkiego typu furgonetek. Jak dotychczas, efekty zerowe.

Sabara dostał jakichś ludzi — stwierdził Wohl. — Prawdopodobnie niektórzy z nich zjawią się tutaj rano. Skieruję ich do tego zadania. Myślę też, że uda mi się załatwić pomoc od detektywów z Północno–Zachodniego, może nawet jeszcze dziś wieczorem.

Nie liczyłbym na to — odciął się Washington. — Pewnie się cieszą, że odebrałeś im tę robotę.

Nie odebrałem! — wybuchnął inspektor. — Została mi przydzielona.

Jak zwał, tak zwał.

Jasonie, zasugerowano mi, że mógłby nam się przydać profil psychiatryczny sprawcy…

Nie sądzisz, że mamy taki? — odparł detektyw, wstając. — A czyja to sugestia? Denny’ego Coughlina? A może samego Czernicka?

Wohl nie odpowiedział.

Idę do domu — zakończył rozmowę Washington. — To był długi dzień.

Dobranoc, Jasonie — odrzekł inspektor. — Dzięki.

Za co, Peterze? — rzucił Washington i opuścił biuro. Wohl poczuł lekką urazę do detektywa za to, że wyszedł do domu. Skoro Elizabeth J. Woodham, biała kobieta, lat trzydzieści trzy, zamieszkała w Roxborough przy East Mermaid Lane 300, zniknęła, przypuszczalnie uprowadzona przez działającego od jakiegoś czasu przestępcę seksualnego, wydawało się logiczne, że powinni coś zrobić, aby znaleźć ją. I to żywą!

Natychmiast zrozumiał, że ta myśl była nieuczciwa. Gdyby Jason Washington wymyślił, co jeszcze mógłby zrobić, podjąłby działania.

Nie, nic nie można było zrobić — musieli jedynie czekać na to, co się zdarzy.

Nagle pewien pomysł przemknął mu przez głowę, więc sięgnął po książkę telefoniczną.



Czternaście


Apartament pod dachem obecnej siedziby Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley powstał dopiero po odnowieniu większej części gmachu.

C. Kenneth Warble, architekt ze Stowarzyszenia Architektów Amerykańskich, spotkał się z Brewsterem C. Payne’em II z Rittenhouse Properties podczas uroczystego lunchu w Union League przy South Broad Street, aby opowiedzieć mu o postępach w projekcie, a także wyjaśnić, dlaczego kilka drobiazgów — szczególnie instalacja windy — przekroczyło budżet.

Niemal przypadkowo C. Kenneth Warble wspomniał podczas tej rozmowy, że „czuje się nie najlepiej” względem wykorzystania przestrzeni, a dokładniej poddasza, które planował „przywłaszczyć” sobie jako powierzchnię magazynową.

Byłem tam przed chwilą, zanim przyjechałem tutaj, Brewsterze — mówił. — To wstyd.

Dlaczego wstyd?

Słyszałeś historię o łysiejącym facecie, który powiedział, że ma zbyt wiele włosów do golenia i za mało do czesania? To coś w tym rodzaju. Poddasze tak naprawdę nie pasuje do apartamentu, przyzwoitego apartamentu… to znaczy kosztownego… ale równocześnie jest zbyt ładne na magazyn…

Dlaczego nie pasuje?

Cóż, sufity są tam bardzo niskie i nijak nie można ich podnieść. To po pierwsze. Po drugie, jeśli przeznaczę poddasze na mieszkanie, po zaprojektowaniu kuchni i oczywiście łazienki nie zostanie dość miejsca na pokoje. No, może zmieściłaby się mała sypialnia i, jak sądzę, całkiem przyjemny, chociaż długi i wąski salon, oba z tymi miłymi oknami mannowymi, wychodzącymi na Rittenhouse Square…

Ale uważasz, że można by go wynająć?

Jeśli znajdziesz niewysokiego kawalera — odparł Warble.

Aż tak źle? — zachichotał Brewster Payne.

Właściwie nie. Sufity są na wysokości dwustu czterdziestu centymetrów, czyli osiem centymetrów niżej, niż przewiduje prawo budowlane. Możemy wszakże to prawo obejść, gdyż chodzi o renowację budynku historycznego.

O jakich kosztach mówimy?

Cóż, jest kwestia dojścia — odrzekł Warble, właśnie zdecydowawszy ostatecznie, że jeśli będzie przekształcał poddasze w apartament, dokona przebudowy raczej na życzenie Brewstera C. Payne’a niż dla siebie. — Musiałbym stworzyć temu niewysokiemu kawalerowi możliwość wejścia do mieszkania z podestu trzeciej kondygnacji, do którego dojeżdża winda, trzeba by też dokładniej wytłumić otoczenie napędu windy, gdyż sięga poddasza i zajmuje przestrzeń…

O jakich kosztach mówimy? — powtórzył Payne.

Podłoga na górze jest oryginalna — ciągnął Warble. — Deski sosnowe, nierówne, trzydziestopięcio–, czterdziestopięciocentymetrowe. Można je ładnie odnowić, wycyklinować i pociągnąć tym nowym lakierem poliuretanowym, który jest naprawdę niewiarygodnie twardy.

Ile, Kenneth?! — warknął Payne, nieco rozdrażniony.

Za dwanaście, piętnaście tysięcy mógłbym stworzyć całkiem przyjemne mieszkanko — stwierdził Warble. — Uważasz, że gra jest warta świeczki?

Za ile moglibyśmy je wynająć?

Można za nie prawdopodobnie dostać trzysta pięćdziesiąt, czterysta dolarów miesięcznie — odparł architekt. — Jest wiele osób, które byłyby skłonne zapłacić za przywilej niedbałego rzucenia w rozmowie, że mieszkają na Rittenhouse Square.

Widuję sporo dobrze ubranych, niskich mężczyzn chodzących po mieście — zauważył po chwili Brewster C. Payne II. — Statystycznie rzecz biorąc, niektórzy są z pewnością kawalerami. Kontynuuj, Kenneth.

Czynsz mieszkania został wcześniej przekazany pośrednikowi handlu nieruchomości wraz z końcową aprobata dzierżawcy występującego pod nazwiskiem Irene Craig. Zjawiło się kilkoro chętnych mężczyzn i kobiet, których pani Craig odrzuciła. Należało wziąć pod uwagę fakt, że w budynku mieści się siedziba Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley i chociaż Irene Craig była pewna, że członkowie towarzystwa są tolerancyjni jak nikt, nie sądziła, by życzliwie odnieśli się do pomysłu dzielenia budynku z subtelnymi dżentelmenami czy paniami, które raczej niechętnie wypowiadają się o miejscu swojego zatrudnienia, a zdaniem Irene łączącego się z najstarszym zawodem świata.

Postanowiła zatem, że w najlepszym interesie Brewstera C. Payne’a II trzeba będzie poczekać na przybycie idealnego dzierżawcy, czyli — zdaniem Irene — sześćdziesięcioparoletniej wdowy pracującej w Instytucie Franklina. No więc czekała.

Wtedy właśnie zjawił się Matt Payne, który musiał akurat opuścić pokój w akademiku i potrzebował mieszkania w granicach miasta, gdyż tylko pod takim warunkiem mógł wykonywać zawód policjanta. Pani Craig zadzwoniła do dyrektora administracyjnego Towarzystwa Onkologicznego i oświadczyła mu, że apartament został wynajęty, a — zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami — dwa miejsca parkingowe w garażu za budynkiem, które towarzystwo mogło do tej pory czasowo użytkować, nie będą już dostępne.

Irene zapewniła dyrektora, że nowy lokator jest dżentelmenem, którego obecność w budynku będzie ledwie zauważalna i miała szczerą nadzieję, że tak się naprawdę stanie.

W nowym apartamencie należało jeszcze poprawić klimatyzację. Obecne, już zainstalowane, urządzenia nie mogły obsłużyć dodatkowych pomieszczeń, a poza tym nie było w nich miejsca na nowe, konieczne przewody. Poza tym, trzeba też było zamontować duże okna, jedno na bocznej ścianie, drugie w sypialni na tyłach.

Fala gorącego, dusznego powietrza, która powitała Matta Payne’a, kiedy wbiegł wąskimi schodami z trzeciej kondygnacji i otworzył kluczem swoje drzwi, przypomniała mu, że pomniał zostawić włączony chociaż jeden klimatyzator, gdy był poprzednio w domu.

Postawił karton z formularzami na biurku w salonie i szybko włączył klimatyzację. Biurko, tak jak stojąca na nim maszyna do pisania IBM, było „odpadem” z biura firmy Mawson, Payne Stockton, McAdoo & Lester. Czterech tęgich tragarzy wniosło z dużą trudnością ten ciężki, mahoniowy mebel wąskimi schodkami prowadzącymi z trzeciego piętra i postawiło w salonie, ponieważ gdyby Matt miał biurko w sypialni — jak sobie wcześniej zaplanował — musiałby zburzyć jedną ścianę.

Payne zdjął ubranie i wziął prysznic. Kiedy się wycierał, odkrył, że — mimo włączonej klimatyzacji — w apartamencie nadal jest gorąco. Jeśliby się teraz ubrał, znów by się spocił. Funkcjonariusz Charley McFadden powiedział mu (w odpowiedzi na pytanie o najodpowiedniejszy strój na poszukiwania Waltona Williamsa): „Ubierz się ładnie. O, tak jak teraz. To typ pedzia, który pozuje na artystę, a nie taki, który chodzi w skórze i obwiesza się łańcuchami”.

Zrobił zatem to, co wydało mu się w tamtej chwili absolutnie logiczne. Wszedł do salonu nagi, usiadł przy maszynie do pisania IBM i zaczął wypisywać formularze.

Pracował dobrze ponad godzinę, kiedy zdekoncentrował go cichy, dwutonowy odgłos bim–bom, który dopiero po chwili zidentyfikował jako własny dzwonek do drzwi.

Uznał, że to na pewno ojciec, który miał wprawdzie klucz do mieszkania syna, ale był dżentelmenem, więc pewnie wolał zadzwonić, niż wchodzić.

Matt podbiegł nagi do drzwi i otworzył je szarpnięciem.

Niestety, nie był to jego ojciec, lecz doktor medycyny Amelia Alice Payne, członkini Amerykańskiego Kolegium Psychiatrów, jego starsza siostra.

Jezu Chryste, Amy! Czekaj, kurczę, wciągnę tylko portki.

Naprawdę mam nadzieję, że ci w czymś nie przeszkodziłam — oświadczyła Amy, wchodząc do mieszkania. Uśmiechnęła się pod nosem, zerkając na gołego przybranego brata, umykającego do sypialni, po czym rozejrzała się po pomieszczeniu.

Amy Payne miała dwadzieścia siedem lat, była drobną energiczną kobietką o zdrowym wyglądzie, niezbyt jednak urodziwą. Dość mocno przypominała swego ojca. Nie łączyły ją z Mattem więzy krwi, rodzeństwem byli jedynie w sensie prawnym. Matka Amy zginęła w wypadku samochodowym, a sześć miesięcy później jej ojciec poślubił także owdowiałą matkę Matthew Marka Moffitta, który był wówczas niemowlęciem. Brewster Payne wkrótce adoptował Matta.

Amy słabo pamiętała czas, gdy w jej życiu nie było Patricii Moffitt Payne i Matta, toteż traktowała Patricię jak własną matkę, a Matta jak młodszego brata.

W końcu brat wrócił do salonu. Zapinał zamek spodni khaki. Tors miał nadal nagi.

Jak weszłaś do budynku? — spytał.

Tata dał mi klucz, żebym mogła skorzystać z garażu — wyjaśniła. — Właśnie odkryłam, że ten sam klucz otwiera drzwi do części mieszkalnej.

A klucz do apartamentu? — rzucił.

Nie, klucza do apartamentu nie mam — odparła.

Czemu więc zawdzięczam twoją wizytę? — zapytał Matt. — Chcesz piwo, colę albo coś innego?

Chcę z tobą porozmawiać, Matt.

Dlaczego mam wrażenie, że mi się to nie spodoba. Może z powodu twojego tonu?

Nie obchodzi mnie, czy spodoba ci się to, co mam ci do powiedzenia — ciągnęła. — Ale wysłuchasz mnie.

O co ci, do diabła, chodzi?

Spojrzał na biurko, potem na zegarek i zdecydował, że wypełnił już ostatni formularz, który miał na dzisiaj, i może się napić piwa.

Podszedł do lodówki i wyjął butelkę heinekena. Zamachał nią w stronę siostry.

Dla ciebie też?

Pewnie nie masz białego wina?

Ależ mam — odrzekł i wyjął butelkę stojącą na półce drzwiczek lodówki.

Zastanawiam się, od kiedy tam stoi… — stwierdziła.

Chcesz czy nie? — odparował. Kiwnęła głową.

Poproszę.

Z szafki nad zlewem wziął kieliszek, napełnił winem prawie do pełna i przyniósł Amy.

Mów szybko, dobra? — polecił. — Muszę popracować wieczorem — dodał. — A wcześniej chciałbym jeszcze wrzucić coś na ruszt.

Nie zareagowała na jego słowa, natomiast podniosła dłoń z kieliszkiem i wskazała ku obramowaniu kominka, który nosił ślady niedawnego remontu.

Co to takiego? — zainteresowała się. — Twoja świątynia symboli fallicznych?

O co pytasz?

Broń palna to substytut penisa — zauważyła. Wiedział, że siostra mówi o jego rewolwerach. Oba leżały na drewnianym obramowaniu kominka.

Tylko w przypadku facetów, którzy cierpią na kompleks zbyt małego członka — parsknął Mart. — Nie mam z tym kłopotów. Zresztą, Amy, nie tylko zdałem test z psychologii, ale również przeczytałem rozdziały, które ty przeoczyłaś.

I właśnie dlatego jesteś szczęśliwym posiadaczem aż dwóch rewolwerów, co? — odcięła się. — Mam nadzieję, że nie są załadowane.

Jeden jest — przyznał. — Daj już spokój, dobra?

Dlaczego masz dwa?

Ten mały kupiłem dzisiaj. Łatwiej go ukryć — wyjaśnił. — Więc jaki jest cel twojej nieproszonej wizyty, oprócz wciskania mi psychiatrycznych kitów?

Obróciła się do niego i popatrzyła mu w twarz.

Jadłam dziś lunch z matką — odpowiedziała. — Zmartwiła mnie.

O co chodzi matce? — spytał z wyraźną troską w głosie

Dlatego tu jesteś, oczywiście — mruknęła. — Nie mów mi, że nie przeszło ci to przez głowę.

Och, nie. Znowu wałkowałyście ten sam temat?!

Tak, znowu — odburknęła. — I matka ma wszelkie powody tak się czuć. Zabito jej męża i szwagra, więc byłaby głupia, gdyby nie brała pod uwagę, że podobna tragedia może przydarzyć się również jej synowi.

Powiedziała coś wprost?

Oczywiście, że nie — zaprzeczyła Amy. — Matka nie należy do osób, które skarżą się na swój los.

O ile pamiętam — oznajmił Matt — rozmawialiśmy już na ten temat. Zdaje mi się, że ustaliliśmy moje powody wstąpienia do policji. Pragnąłem działać, a nie przyjęli mnie do marines. Nie przypominam sobie, żebym słyszał czyjeś skargi, gdy chciałem wstąpić do piechoty morskiej.

Nie twoja wina, że nie przyjęli cię do marines — zauważyła Amy. — Przecież nie musisz od razu zostawać policjantem…

O cholera! — warknął gwałtownie chłopak. — Mama się poskarżyła na mnie, więc przyszłaś ze mną pogadać, co? Po prostu się ode mnie odczep.

Nie chcesz zauważyć, że szalony pomysł wstąpienia do policji nie jest niczym więcej jak tylko próbą przezwyciężenia psychologicznej kastracji, której poddano cię w momencie, gdy nie zaliczyłeś badań i nie zostałeś przyjęty do marines…

Mam wrażenie, że mówiłaś mi to wcześniej wiele razy, doktor Strangelove.

No cóż, nie trzeba być psychiatrą, aby wiedzieć, że twoja decyzja złamie matce serce!

Jednak fakt, że jesteś psychiatrą, ułatwia sprawę, prawda?

Zadzwonił telefon. Matt podniósł słuchawkę.

Mówi pacjent doktor Amelii Payne, wykastrowany Matt — rzucił.

Tu Peter Wohl, Matt — przedstawił się rozmówca. O kurde! Te dwa dranie w radiowozie drogówki wyraźnie nie traciły czasu i natychmiast na mnie doniosły! — pomyślał. Następna myśl przeraziła go jeszcze bardziej: — Jezu, co ja przed chwilą powiedziałem!”.

Tak, szefie?

Amy popatrzała na niego z zaciekawieniem. Zwrot „tak, szefie” dotąd nie występował w jego słownictwie.

Interesującym tekstem odbierasz telefon — zauważył inspektor Wohl.

Tak, wiem, szefie — odparł nieprzekonująco Matt. — Moja siostra jest tutaj. Trochę się pokłóciliśmy.

Właściwie w tej sprawie do ciebie dzwonię. Wspomniałeś, że siostra jest psychiatrą?

Tak, szefie.

Dopiero co wyszedł ode mnie Jason Washington. Nie dowiedział się niczego ważnego w trakcie przesłuchania pani Flannery. Więc… Chwytam się wszelkich sposobów, rozumiesz… Inaczej mówiąc, mam nadzieję, że twoja propozycja rozmowy z siostrą jest nadal aktualna.

Tak, szefie, oczywiście. Jestem pewien, że siostra chętnie z panem pomówi.

Z kim rozmawiasz? — syknęła dość głośno Amy. Brat podniósł rękę, chcąc ją uciszyć, jednak jego gest odniósł skutek przeciwny do zamierzonego. — Z kim rozmawiasz? — powtórzyła Amy jeszcze głośniej.

Chciałbym pomówić z nią teraz, Matt — wtrącił Wohl.

Dobrze, szefie — odparł chłopak. — Może być teraz. Przypuszczam, że już jedliście?

Słucham?

Pytałem, czy jedliście kolację?

Nie, szefie.

No cóż, zatem podjadę po was. Zjemy coś, a później porozmawiam z twoją siostrą. A może chciałaby mieć więcej czasu na zastanowienie?

Wcale nie, szefie.

Mieszkasz przy Walnut 3800, zgadza się?

Nie, szefie. Przeprowadziłem się. Teraz mieszkam na Rittenhouse Sąuare, południowa Filadelfia, w budynku Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley…

Wiem, gdzie to jest.

Na poddaszu, szefie. Proszę wcisnąć w holu guzik z napisem DOZORCA.

Będę za piętnaście minut — stwierdził inspektor. — I dziękuję.

Rozłączył się.

O co chodzi, Mart? Z kim rozmawiałeś? — spytała Amy.

Z moim szefem — odparł Matt. — Chciałby z tobą pomówić. Opowiadałem mu o tobie.

Niech zadzwoni do mnie do gabinetu i się umówi — burknęła dziewczyna. — Mój Boże, masz tupet, Matt!

To ważne — naciskał chłopak.

Może dla ciebie, Dicku Trący. Chcesz, to podlizuj się szefowi, ale mnie wasze sprawy nic nie obchodzą! Jesteś bezczelny i tyle. Naprawdę sądziłeś, że się zgodzę? Nie mogę w to uwierzyć!

Pewien wariat, który… że tak powiem… zgwałcił wcześniej kilka kobiet, porwał ubiegłej nocy kolejną. Grożąc jej nożem, zmusił ją, by wsiadła do furgonetki. Od tej pory nikt kobiety nie widział — tłumaczył powoli Matt. — Inspektor Wohl uważa, że potrafiłabyś stworzyć profil psychologiczny tego drania, a to pomogłoby nam go znaleźć.

Departament Policji nie ma własnych psychologów. Psychiatrów? — zdumiała się Amy.

Na pewno ma — odparł Matt. — Ale szef chce rozmawiać właśnie z tobą. Proszę cię, Amy.

Przyglądała mu się przez długą chwilę, w końcu wzruszyła ramionami.

Dlaczego powiedziałeś „że tak powiem zgwałcił”?

Ponieważ, jak do tej pory — odparł spokojnie Matt — nie dochodziło do penetracji pochwowej czy odbytniczej ani fellatio i nie było ejakulacji.

Powinieneś siebie posłuchać — zauważyła cicho Amy.

Jaki jesteś rzeczowy i zimny. Och, Matt! — jęknęła, uświadamiając sobie, jak bardzo żałuje utraconej niewinności młodszego brata. — W tych okolicznościach — dodała, najbardziej beznamiętnym tonem, na jaki umiała się zdobyć — nie mam zbyt dużego wyboru, prawda?

Właściwie nie — przyznał Matt. — Wohl zabiera nas na kolację.

Nie mogę nigdzie iść w takim stroju — obruszyła się. — Przyjechałam do ciebie wprost ze szpitala.

Wybierzemy więc jakiś lokal, gdzie nie będziesz straszyła wyglądem — odparował Matt.

Łazienka jest pewnie tam? — zerwała się, wskazując na jego sypialnię.

— „Próżności, twoje imię jest kobieta” — zacytował donośnie chłopak.

Pieprzę cię, Matt — zaklęła w odpowiedzi doktor Amelia Alice Payne.


* * *


Inspektor sztabowy Peter Wohl okazał się zupełnie inny, niż Amy Payne się spodziewała. Nie była właściwie pewna, kogo dokładnie oczekiwała — może nieznacznie młodszej wersji „wujka Denny’ego” Coughlina — na pewno jednak nie oczekiwała miłego, dobrze ubranego młodego mężczyzny (sądziła, że niedawno skończył trzydziestkę), który przekroczył próg mieszkania jej brata.

Amy — odezwał się Matt Payne. — To jest inspektor Wohl. Amy Payne, doktor medycyny.

Peter uśmiechnął się do niej.

Pani doktor, szczerze doceniam, że zgodziła się pani porozmawiać ze mną jeszcze dziś — odezwał się. — Zdaje sobie sprawę, że właściwie się narzucam.

Ależ nie — odparła Amy. Własna uprzejma odpowiedź trochę ją zdenerwowała. Gdzie się podziała jej asertywność?

Postaram się wyjaśnić, o co chodzi — kontynuował Wohl. — Chciałbym, żeby pani… jeśli pani taka uprzejma, przejrzała nasze akta, dane, które zdobyliśmy na temat przestępcy, a później powiedziała mi, jakiego rodzaju… według pani… jest to człowiek.

Rozumiem — stwierdziła.

Posłał jej spojrzenie, w którym dostrzegła zaskoczenie, a nawet rozdrażnienie, prawdopodobnie dlatego, że mu przerwała.

Uśmiechnął się.

Ale nie ma potrzeby rozprawiać o tych kwestiach podczas kolacji. Zjedzmy więc coś najpierw. Zresztą jest tu Matt…

Szefie? — bąknął chłopak.

A ten znów wyjeżdża z tym swoim szefem — pomyślała Amy. — Za kogo on uważa tego gliniarza?!”.

O której spotykasz się z McFaddenem i Martinezem?

O dwudziestej pierwszej przy FOP–ie* — wyjaśnił Matt.

A cóż to jest, u diabła, ten FOP?” — zastanowiła się Amy.

Tak sądziłem — ucieszył się Wohl. — W takim razie proponuję, żebyśmy zjedli kolację we włoskiej restauracji na Dziesiątej Ulicy. Później podrzucę ciebie, Matt, pod siedzibę FOP–u, a my z doktor Payne podjedziemy do Roundhouse. Skorzystamy z któregoś biura i porozmawiamy o sprawie.

Jezu, jak ja nienawidzę spaghetti z klopsikami. Hm, ale czego się spodziewałam?”.

Dobrze, szefie — zgodził się chłopak. — Ale może wrócicie tutaj? Wie pan, szefie, Amy zostawia samochód w garażu…

No cóż, nie wiem…

Jak wejdziesz, jeśli dasz nam swoje klucze? — zdumiała się dziewczyna.

Nie dałbym wam moich kluczy — tłumaczył pobłażliwie Matt. — Zostawiłbym otwarte drzwi od apartamentu. A do budynku masz przecież klucz.

Pani doktor? — spytał grzecznie Peter.

Och, jak panu wygodnie. — Amy znów zdziwiły własne słowa.

Przecież to kompletny absurd siedzieć w mieszkaniu zupełnie sama [sic!] z facetem, którego ledwie znam! Z drugiej strony, to sytuacja czysto profesjonalna — on jest policjantem, a ja lekarzem i doradcą. Wykonam swój zawodowy obowiązek, nawet jeśli wiąże się on z udawaniem, że lubię spaghetti z klopsikami. Poza tym, ta sprawa jest ważna dla Matta, a Matt to mój brat”.


* * *


Ubrany we frak kelner w Ristorante Alfredo pochylił się nad stołem, pokazując Peterowi Wohlowi butelkę wina, owiniętą serwetą.

Z wyrazami szacunku od szefa lokalu, proszę pana — odezwał się z miękkim włoskim — akcentem. — Może być?

Inspektor zerknął na butelkę, po czym zwrócił się do swojej towarzyszki.

Dla mnie świetnie. Pani doktor, napije się pani włoskiego pinot noir?

Chętnie — odrzekła. Przypatrywała się kelnerowi, który odkorkował butelkę, a następnie nalał Wohlowi nieco wina do kieliszka i poczekał, aż mężczyzna spróbuje.

Doskonałe, dziękujemy — powiedział inspektor, a wówczas kelner napełnił wszystkie trzy kieliszki.

Myślę, że do wina dobrze będzie pasować tournedos à la Alfredo — ciągnął kelner.

Peter Wohl wyjaśnił swoim gościom, że tournedos, które osobiście bardzo poleca, to rodzaj steku w wersji włoskiej z sosem marchand de vin, tyle że ma w sobie nieco więcej czosnku…

Chyba jest pan stałym bywalcem, inspektorze — Zauważyła Amy z wyraźnym przekąsem, z którego natychmiast zdała sobie sprawę.

Przychodzę tutaj dość często — przyznał Wohl. — Staram się nie nadużywać, zachowując sobie tę przyjemność na odpowiednie okazje…

Słucham?

Nie przyjmują tutaj moich pieniędzy — wyjaśnił inspektor.

Chyba nie rozumiem — bąknęła Amy.

Ten lokal należy do mafii — odparował rzeczowo i wprost. — Konkretnie do mężczyzny nazwiskiem Vincenzo Savarese. Koncesję wprawdzie wystawiono na inną osobę, ale rzeczywistym właścicielem restauracji jest Savarese. No a Savarese wydał dyspozycję, że nie mogę tu dostawać rachunku.

Ja bardzo pana przepraszam — wybuchnęła Amy. — Ale czy to nie jest swego rodzaju łapówkarstwo?

Mój Boże, Amy! — zawołał wściekle Matt.

Nie — odparł spokojnie Wohl. — Łapówkarstwo zakłada przyjmowanie dóbr, usług lub pieniędzy w zamian za przymykanie oka na działalność przestępczą. Vincenzo Savarese doskonale wie, że nic by mnie bardziej nie ucieszyło niż wsadzenie go za kratki. Prawda jest zresztą taka, że zanim przydzielono mi ten nowy wydział, bardzo starałem się znaleźć powód, dzięki któremu mógłbym go aresztować.

Dlaczego zatem ten człowiek płaci za pańskie posiłki w tej restauracji? — naciskała Amy.

Któż to może wiedzieć? Mafia jest nieprzewidywalna. Działają w taki sposób, jak gdyby nadal mieszkali na Sycylii lub w Neapolu, czyli zgodnie ze swoim chorym kodeksem honorowym. Savarese nazywa siebie człowiekiem honoru i mnie również za kogoś takiego uważa. Podobnie myślał o Dutchu” Moffitcie. Był na pogrzebie wraz ze swoją matką i jej siostrą. Zdaje mi się, że uczestniczyli nawet w czuwaniu przy zwłokach. A przecież „Dutch”, zanim trafił do drogówki pracował w wydziale do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i wtedy również ścigał Savaresego, pragnąc go przymknąć…

Amy uznała w tym momencie, że dowiedziała się już zbyt dużo. Teraz potrzebowała czasu na przemyślenie wszystkiego, co właśnie usłyszała.

Zjawił się kelner wraz z dwoma pomocnikami. Wprawnie dostarczyli i rozstawili tournedos à la Alfredo oraz przystawki. Amy zjadła cztery kęsy steku, lecz ciekawość znów wzięła górę nad apetytem.

Nie obraża pańskiego… hmm… poczucia dobra i zła… przyjmowanie jedzenia od gangstera? — zapytała.

Przestań, Amy! — ponownie zaprotestował Matt.

Nie, nie — rzucił inspektor w kierunku chłopaka, podnosząc równocześnie rękę w geście sugerującym, że nie przeszkadzaj ą mu pytania dziewczyny, więc j ej brat nie powinien się denerwować. — Rano wyślę notatkę służbową do wydziału spraw wewnętrznych, w której oświadczę, że otrzymałem w tej restauracji darmowy posiłek. Dlaczego miałbym go nie przyjąć? Savarese zdaje sobie sprawę z faktu, że nie dostanie nic w zamian, a jedzenie jest tu pierwszorzędne.

Przecież pan wie, że to gangster — upierała się Amy.

A on wie, że jestem policjantem. Uczciwym policjantem — odciął się Wohl. — W tych okolicznościach… Jeśli obaj jesteśmy zadowoleni, cóż w tym niewłaściwego?

Dziewczynę ogarnęła wściekłość, gdyż nie potrafiła wymyślić żadnego miażdżącego kontrargumentu. Zezłościła się jeszcze bardziej na widok radośnie uśmiechniętej twarzy brata.

Gdy kelner postawił na stoliku tacę z ciastami, Matt zerknął na zegarek i jak oparzony zerwał się na równe nogi.

Lepiej wyruszę już do FOP–u — stwierdził. — Skończcie kolację. Złapię taksówkę albo pobiegnę.

I już go nie było.

To miły młody człowiek — odezwał się inspektor po odejściu Matta. — Ciągle jeszcze ma mleko pod nosem, ale jest bardzo sympatyczny.

Chyba nie powinnam panu tego mówić, inspektorze — wyznała Amy — lecz niestety nie jestem zachwycona jego wyborem kariery zawodowej.

Bardzo by mnie zaskoczyło, gdyby zaakceptowała pani jego decyzję — przyznał się Wohl. — Pani matka pewnie bardzo się martwi z tego powodu.

Cholera jasna, nie chciałam, żebyś się ze mną zgadzał człowieku!” — pomyślała dziewczyna.

Rzeczywiście — potwierdziła. — Jadłam z nią dziś lunch.

Sam także trochę się niepokoję — ciągnął inspektor.

Dennis Coughlin przysłał mi tego dzieciaka z niewypowiedzianą, lecz absolutnie oczywistą sugestią, że mam się Mattem zaopiekować. Moim zdaniem on również, podobnie jak pani rodzina, nie jest szczęśliwy z powodu życiowych decyzji chłopaka. — Popatrzył na swoją towarzyszkę, a ponieważ ta milczała, dorzucił: — Doktor Payne, pani brat ma dwadzieścia cztery lata. Podejrzewam, że poczuł się ogromnie upokorzony, kiedy piechota morska odrzuciła jego kandydaturę. Postanowił zostać policjantem i nie sądzę, by ktokolwiek potrafił mu ten pomysł wybić z głowy.

Nie potrzebuję cię, mój drogi, jako interpretatora zachowań mojego brata, niech cię szlag!”.

Nie zgadza się pani ze mną? — spytał Wohl.

Przypuszczam, że ma pan rację — odparła Amy. — Dokąd wybierał się dzisiejszego wieczoru? I co to jest FOP?

Chodzi o siedzibę związku zawodowego policjantów — wyjaśnił inspektor. — Znajduje się przy Garden Spring, tuż obok Broad Street. Tam Matt spotka się z dwoma moimi ludźmi. Mają szukać mężczyzny, którego podejrzewamy o udział w kilku włamaniach w Chestnut Hill. Kazałem, żeby wzięli ze sobą chłopaka, niech zobaczy, jak się pracuje na ulicy.

Och — jęknęła dziewczyna.

To czekoladowe ciasto nieźle wygląda — Wohl zmienił temat. — Ukroić pani kawałek?

Nie, dziękuję — odburknęła Amy. — Nie mam ochoty na słodycze.

Nie obrazi się pani, jeśli ja zjem?

Oczywiście, że nie.

Niech cię diabli, człowieku, masz skórę twardą jak hipopotam. Zadowolony z siebie sukinsyn!”.

Matt wysiadł z taksówki przed siedzibą związku zawodowego policjantów na Garden Spring Street i popatrzył na zegarek. Był pięć minut spóźniony.

Kurde! — pomyślał. — Kurde, kurde, kurde! Albo umówiliśmy się gdzieś indziej, albo ten lokal jest zamknięty!”.

Nagle po swojej prawej stronie, przy narożniku budynku zauważył ruch. Jakaś para właśnie wchodziła mieszczącymi się tam drzwiami. Podszedł do nich, dostrzegł schody w dół i zszedł po nich. Właśnie się odprężył na myśl, że chociaż się spóźnił, przynajmniej natychmiast odkrył bar w FOP–ie, gdy drogę zastąpił mu wielki obcy facet.

To jest prywatny klub, młodzieńcze — warknął.

Umówiłem się tutaj z kimś — bąknął Matt. — Z funkcjonariuszem McFaddenem.

Olbrzym przyjrzał się chłopakowi z powątpiewaniem, po chwili jednak ustąpił i pozwolił mu wejść do sali.

Payne zastanowił się, w jaki sposób mógłby wstąpić do związku. Uznał, że koniecznie musi kogoś o to zapytać.

Pomieszczenie było ciemne i gwarne. Na parkiecie kręciło się sporo osób. Chłopak najpierw sądził, że przygrywa im zespół, szybko jednak sobie uprzytomnił, że z ogromnych głośników słychać nastawioną bardzo głośno muzykę z płyt. Na końcu sali zobaczył bar, więc ruszył ku niemu.

Funkcjonariusze McFadden i Martinez stali przy prawym końcu baru.

Przepraszam za spóźnienie — zagaił Matt.

Właśnie zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie się podziałeś — odparł Charley McFadden. — Ściśle rzecz biorąc akurat o tobie rozmawialiśmy.

Musisz się nauczyć punktualności — pouczył go Mar tinez.

Przecież przeprosił, Hezus — bronił Matta McFadden Chłopak zauważył, że Charley pije piwo marki Ortlieb prosto z butelki. Przed Martinezem stała szklanka z płynem, który wyglądał na wodę.

Chcesz piwo, Matt?

Poproszę — odrzekł. — Może być ortlieb.

Hey, Charley — zawołał do barmana McFadden. — Daj nam jeszcze po kolejce!

Dwa piwa i szklankę wody? — upewnił się barman. — A może Jezus skusi się jednak na coś mocniejszego?

Mów do niego Hezus — polecił McFadden. — Bardziej mu to odpowiada. Charley, poznaj Matta Payne’a.

W tej właśnie chwili coś przyciągnęło wzrok chłopaka. Siedząca na wysokim stołku kobieta przechyliła się nad barem, wsparła się jedną ręką na kontuarze, drugą zaś wrzuciła pustą paczkę po papierosach do plastikowego kosza na śmieci, który stał za barem. Podczas tego ruchu dekolt jej sukienki rozchylił się i Matt dostrzegł biustonosz. Takiego rodzaju stanika chłopak nie widział jeszcze w naturze, lecz sporo zdjęć z podobną bielizną zapełniało stronice „Playboya”, „Penthouse’a” i innych czasopism, które młodzi mężczyźni kupują ze względu na wysoką artystyczną jakość zamieszczanych tam artykułów i opowiadań.

Biustonosz był z czarnej koronki, typu bardotka, czyli zakrywał jedynie dolną połowę piersi, natomiast ich część górna stała się nagle dla Matta doskonale widoczna, łącznie z brodawkami.

Bardzo go zainteresował ten widok i zagapił się na długi moment, toteż poczuł wielkie zakłopotanie, gdy kobieta wyczuła jego wzrok na sobie i powiedziała: „Cześć!”, po czym ponownie usiadła prosto na stołku barowym.

Pomyślał, że jest sporo od niego starsza. Na oko miała co najmniej trzydzieści pięć lat. W dodatku przyłapała go, jak zaglądał jej w dekolt.

Rany boskie! Jeśli babka jeszcze raz się odezwie…”.

Matt, poznaj barmana Charleya Castela — przedstawił swojego imiennika McFadden.

Chłopak wyciągnął rękę do barmana.

Jak się miewasz? — rzucił.

Matt pracuje z nami w wydziale dochodzeń specjalnych — wyjaśnił McFadden.

Serio? — spytał Charley Castel.

Dopiero co ukończył Akademię — dodał Martinez.

Wielkie dzięki, koleś” — pomyślał chłopak.

Serio? — powtórzył Castel. — No cóż, witaj w robocie, Matt.

Nie przedstawicie mnie swojemu przyjacielowi? — odezwał się niemal Payne’owi w ucho kobiecy głosik. Kątem oka chłopak zobaczył, że przemówiła właśnie kobieta, na której piersi przed chwilą się gapił.

Jasne, czemu nie? — mruknął McFadden, chichocząc. — Matt, to Lorraine Witzell, Lorraine, to Matt Payne.

Co słychać, Matcie Payne? — odezwała się Lorraine, wciskając się między Charleya i Matta, by uścisnąć rękę temu drugiemu, a jednocześnie skorzystawszy z okazji, przycisnąć do ramienia mężczyzny swój biust. — To skrót od Matthew czy od innego imienia?

Tak, proszę pani — odparł.

Tak, proszę pani — powtórzył kpiąco Martinez.

Jesteś słodki — zaszczebiotała Lorraine Witzell, patrząc Mattowi w oczy, lecz nie wypuszczając jego dłoni ze swojej. — Czyżbym słyszała słowa Charleya, że przydzielono cię do wydziału dochodzeń specjalnych?

Zgadza się — przyznał chłopak.

Jak na starszą kobietę, naprawdę dobrze wygląda. I… albo nie zauważyła mojego ciekawskiego spojrzenia, albo nie Przeszkadza jej moje wścibstwo”.

Pewnie będziesz miał interesującą pracę — ciągnęła

Właśnie jesteśmy w pracy, Lorraine — wtrącił Charley McFadden. — Akurat omawiamy zadanie.

Praca w cywilu? — spytała. Matt wyczuł, że kierowała swoje pytanie bezpośrednio do niego, odpowiedział jednak znów McFadden:

Szukamy pewnego pedzia, podejrzanego o włamania — stwierdził. — Napada na jedną bogatą babkę w Chestnut Hill.

Trzeba zatem odwiedzić kilka pedalskich spelunek — zauważyła Lorraine, znów zwracając się do chłopaka. — Lepiej trzymaj ręce… no wiesz gdzie… I nie mam na myśli twojej broni. Spodobasz im się mały, oj, spodobasz!

Właśnie mówiliśmy — kontynuował McFadden — że może powinniśmy się rozdzielić. Hezus weźmie nieoznakowany wóz… nie pije przecież… a my dwaj wyruszymy osobno.

Zgoda, Charley — odparł Matt.

Masz auto? Przyjechaliśmy jednym.

A ja taksówką — odparował chłopak.

Ach tak — mruknął McFadden.

Matt dostrzegł rozczarowanie na twarzy tamtego.

Ale nie mieszkam daleko, więc bez problemu mogę podskoczyć po samochód.

McFadden wyszczerzył zęby.

Pomyślałem sobie po prostu, że w takim aucie jak twoje lepiej się zaprezentujemy — powiedział.

Rozumiem — przyznał Matt. — Chcesz powiedzieć, że homoseksualiści lubią takie wozy?

Eee, wcale tego nie powiedziałem. — McFadden był wyraźnie zakłopotany. — Ale cóż, tak. Bez obrazy.

Jakim autem jeździsz? — zainteresowała się Lorraine.

Porsche 911T — odrzekł za chłopaka McFadden.

Ekstra, świetny wóz, mały! — ucieszyła się Lorraine. Ścisnęła ramię Charleya pod pachą i jej pierś znów przylgnęła do łopatki Matta.

Bliskość kobiety wywołała u chłopaka reakcję fizyczną, której raczej nie spodziewał się w tych okolicznościach, w tym konkretnym miejscu i czasie.

Gdzie mieszkasz, Payne? — spytał Martinez.

Na Rittenhouse Square — odparł chłopak.

Ta, jasne — mruknął Martinez. — Wynośmy się W cholerę stąd. Jeszcze ktoś zobaczy nasz wóz na parkingu i zaczną się pytania.

Na które odpowiemy, że wpadliśmy tu po Payne’a, a ty piłeś wodę — odparował McFadden, zamawiając równocześnie kolejnego ortlieba. Po chwili wypił połowę butelki. — Hezus lubi się zamartwiać — wyjaśnił Mattowi.

Ciesz się, że taki jestem — odciął się Martinez.

Lorraine Witzell wcisnęła się między McFaddena i Matta, aby postawić swoją szklankę na barze, co sprawiło, że przycisnęła pośladki do pachwiny chłopaka. W tym momencie na pewno zdała sobie sprawę z jego podniecenia, lecz najwyraźniej zupełnie jej nie przeszkadzała ta fizjologiczna manifestacja. Wręcz przeciwnie — Lorraine jeszcze mocniej przylgnęła do Payne’a.

Matt pociągnął długi łyk piwa.

Jestem gotów — oświadczył, sugerując chęć wyjścia. — W każdej chwili.

Lorraine Witzell zachichotała, wydając dźwięk niski, jakby zrodzony bardzo głęboko w gardle.

A zatem — oznajmiła powoli — jeśli ta noc okaże się nudna, wróć tutaj. Prawdopodobnie zastaniesz mnie w tym samym miejscu.



Piętnaście


Na kwadrans przed pierwszą w nocy funkcjonariusz Charley McFadden, jadący porsche 911T Matta Payne’a, zahamował na krawężniku przed szeregowym domem na Fitzgerald Street, niedaleko Methodist Hospital, w południowej Filadelfii.

Zdarza się tak czasami — powiedział McFadden do Matta. — Raz po prostu wchodzisz i bez najmniejszego, cholernego trudu znajdujesz osobę, której szukasz. A innym razem jest trudniej, tak jak dziś. Ale złapiemy gnojka. Hezus coś wymyśli.

Jasne — przytaknął Payne.

Przynajmniej trochę się rozejrzałeś po tym środowisku, prawda? — ciągnął McFadden. — Więc to nie była kompletna strata czasu, co?

To było… pouczające — bąknął pod nosem Matt.

Zresztą nie odwiedziliśmy wszystkich gejowskich spelunek — roześmiał się McFadden. — Najwyżej połowę.

Jest ich więcej, niż mogłem sobie wyobrazić — zauważył Payne, wypowiadając powoli i starannie każdą sylabę.

Wszystko w porządku? Możesz prowadzić?

Pewnie.

Prześpij się tutaj na tapczanie, jeśli chcesz — zaproponował McFadden.

Nic mi nie będzie — upierał się chłopak.

Cóż, jedź zatem ostrożnie, dobra? Nie chcesz przecież rozpieprzyć takiego auta, co?

Będę ostrożny — zapewnił Matt, po czym wysiadł z pojazdu, obszedł bagażnik i usiadł za kierownicą.

Dostaniemy drania — powtórzył McFadden, nachylając się do jego okna. — Poza tym, do diabła, pracowaliśmy w nadgodzinach, zgadza się?

Zgadza się — przyznał Payne. — Dobranoc, Charley. Do zobaczenia rano.

Włączył silnik, wrócił samotnie na South Broad Street i ruszył ku ratuszowi, zwieńczonemu figurką Williama Penna.

Wcześniej dokładnie wypytał McFaddena o szczegóły. Ściśle rzecz biorąc, już zaledwie pięć minut po odjeździe zapytał o — jak to ujął — „tę kobietę, którą przedstawiłeś mi w barze”. Kierowali się wówczas akurat do zachodniej Filadelfii.

Pracuje w biurze prokuratora okręgowego — odrzekł Charley. — Nazywają ją rekinem.

Dlaczego?

Hmm, babka lubi gliniarzy — wyjaśnił McFadden. — Szczególnie młodych. Co zrobiła? Chwyciła cię za przyrodzenie?

Och, nie, aż tak to nie — bąknął Matt. — Jestem jej po prostu ciekaw, wszystko i tyle.

Dziwne — odciął się McFadden. — W moich oczach wyglądała na mocno zainteresowaną.

Wyraźnie dużo wie o policji…, o pracy policyjnej — pogrążał się dalej Payne.

Tyle, ile każdy policjant — odparł Charley.

Tak dumając, Matt dotarł do ratusza, objechał budynek i ruszył w górę North Broad, do Garden Spring, aż znalazł się na parkingu FOP–u.

W lokalu nadal panował tłok. Payne przepchnął się do baru i zamówił szkocką z wodą. Wcześniej już trochę wypił — kolejki stawiali im albo właściciele odwiedzanych barów, albo goście. Nieraz barman stawiał przed nim drinka i mówił: „Od tego wysokiego na końcu baru” bądź coś w tym rodzaju.

Przy końcu kontuaru zauważył Lorraine Witzelt, otaczało ją trzech mężczyzn.

No tak, przyjście tutaj to był naprawdę głupi pomysł” — pomyślał.

Jednak chwilę później jej palce pogładziły go po szyi.

Już zaczynałam myśleć, że znalazłeś sobie coś bardziej interesującego do roboty — zagaiła Lorraine, siadając na stołku obok i najpierw jednym, potem drugim kolanem muskając krocze Payne’a.

Mogę ci postawić drinka? — bąknął bardzo cicho chłopak.

Kobieta przypatrzyła mu się i uśmiechnęła.

Mógłbyś, mały, ale moim zdaniem sensowniej będzie, jeśli zabiorę cię do swojego domu i zrobię ci kawę. Swoim porszakiem przewieziesz mnie innego dnia, a dziś zostawisz go tu na parkingu, gdzie będzie absolutnie bezpieczny.

Nic mi nie jest, mogę prowadzić — nalegał Matt z lekkim oburzeniem, jednak Lorraine bez słowa pociągnęła go przez lokal, a później schodami w górę i na ulicę.


* * *


Peter Wohl podszedł do swojego samochodu i poczekał przy drzwiczkach, aż zobaczył, że kombi buick doktor Amelii Payne wyjeżdża z alejki obok gmachu Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley.

Gdy była blisko, podniósł rękę i zamachał, ale kobieta nie widziała go lub zignorowała. Wzruszył ramionami, wsiadł do swojego auta, uruchomił silnik i sięgnął do schowka po mikrofon. Natychmiast uświadomił sobie, że nie o ten mu chodziło, więc odłożył go z powrotem. Poklepał siedzenie obok siebie, szukając mikrofonu, dzięki któremu mógłby się połączyć z pasmem drogówki.

Zdał sobie sprawę, że jakiś pojazd stanął równolegle do jego auta. Obrócił się, zerknął i dostrzegł dwóch patrolowych policji drogowej. Patrzyli na niego z przedniego siedzenia nieoznakowanego wozu.

Zamachał do nich i uśmiechnął się. Żaden z funkcjonariuszy nie odpowiedział, niemniej samochód odjechał.

Albo mnie nie poznali, albo nie mieli ochoty na przyjazne gesty. Pod adresem sukinsyna, który odebrał drogówkę staremu dobremu Mike’owi i przydzielił ją temu okropnemu Dave’owi Pekachowi”.

Podniósł mikrofon i uśmiechnął się do siebie.

Highway Jeden, mówi S–Sam Jeden.

Highway Jeden — natychmiast odpowiedział Pekach. Wohla nie zaskoczyło, że Pekach jeździ po mieście. Nie tylko był nowym szefem i człowiekiem sumiennym, lecz także policjantem przyzwyczajonym do pracy w nocy. Minie dobry tydzień, a może dłużej, zanim Dave uprzytomni sobie, że jest teraz dowódcą policji drogowej i powinien pracować wyłącznie w godzinach dziennych.

Stoję na Rittenhouse Sąuare, Davidzie, a ty? Gdzie moglibyśmy się spotkać?

Wohl zaśmiał się bezgłośnie. Światła stopu odjeżdżającego nieoznakowanego wozu policyjnego błysnęły i pojazd na chwilę zwolnił. Inspektor był przekonany, że kierowca mimowolne wdusił hamulec, gdy usłyszał głos nowego szefa przywołującego Highway Jeden. Prawdopodobnie pomyślał sobie: „No tak, sądziłem, że to on. Co ten sukinsyn zamierza?!”.

Jestem na autostradzie, jakieś dwa kilometry od mostu Manayunk — odezwał się Pekach. — Podaj miejsce.

Wiesz, gdzie mieszkam?

Jasne.

Tam się spotkamy — zakończył Wohl i odłożył mikrofon.

Kiedy inspektor dotarł na brukowany podjazd przed swoim garażem, dostrzegł Pekacha, który — w pełnym mundurze funkcjonariusza drogówki, łącznie z butami motocyklowymi i pasem w stylu Sama Browne’a z wsuniętymi lśniącymi nabojami — stał oparty o niebiesko–biały radiowóz.

Nie byłbym zdziwiony, gdyby z radarem pracował przy autostradzie” — przemknęło Wohlowi przez głowę. Natychmiast się zawstydził. Taka uwaga była równie krzywdząca, jak nieprawdziwa. David Pekach robił dokładnie to, co sam Wohl zapewne zrobiłby w tych okolicznościach, czyli kręcił się po okolicy nie w cywilu i nieoznakowanym samochodzie lecz oficjalnie, radiowozem i w mundurze.

Inspektor ustawił auto przodem do garażu i wysiadł.

Odstawię go, Davidzie — rzucił. — A później postawię ci piwo. Długa noc?

Uznałem, że dobrze byłoby pojeździć po okolicy — stwierdził Pekach.

Ja również — odparł Wohl, otwierając drzwi garażu. — Ale jest już po północy.

Wprowadził samochód do garażu, po czym klepnął Pekacha w ramię, kierując go na schody prowadzące do apartamentu.

Widziałeś gazety? — spytał Pekach.

Nie, a powinienem?

Tak, tak mi się zdaje. Przyniosłem ci „Bulletin” i „Ledgera”.

Dzięki — odrzekł inspektor. — Czekaj minutę, zaparzę dla nas kawy.

Mam dość kawy na dziś, piwo natomiast chętnie przyjmę.

Usiądź. — Wohl wskazał kapitanowi kanapę pod olejnym obrazem, przedstawiającym zmysłowy akt, po czym poszedł do lodówki i wrócił z dwiema butelkami schlitza. — Szklankę?

Tak, dzięki.

Nic na temat Elizabeth Woodham? — inspektor przeszedł do rzeczy. — Mam nadzieję, że doszłoby do mnie, gdyby…

David Pekach potrząsnął głową.

Żadnej cholernej informacji — odparł. — Byłem taki sfrustrowany, że naprawdę wypisałem facetowi mandat za przekroczenie prędkości.

Serio? — Wohl zachichotał.

Sukinsyn po prostu przemknął obok mnie, jakby mnie tam w ogóle nie było. Jechał ze sto trzydzieści. Sądziłem, że może jest pijany, więc go zatrzymałem. Był trzeźwy. Tyle że się… spieszył.

Rany, ja już od wieków nie dałem nikomu mandatu — zauważył inspektor.

Kiedy zrozumiał, że dostanie mandat — ciągnął Pekach — zrobił się agresywny. Oświadczył, że jest szczerze zdumiony, iż kapitan policji gnębi ludzi za drobiazgi w rodzaju przekraczania szybkości, zamiast ścigać seryjnego gwałciciela i szukać porwanej kobiety.

No, no, no — mruknął Wohl.

Miałem szczerą ochotę trzasnąć drania w mordę — wyznał Pekach. — To wszystko się zresztą zdarzyło tuż przed twoim wywołaniem mnie…

Miałem niepokojącą sesję, zanim cię wywołałem — odparł inspektor. — Z psychiatrą. Kojarzysz dzieciaka, który kręcił się po siedzibie przy Bustleton i Bowler? Payne’a?

Jest chyba bratankiem „Dutcha”, dobrze kojarzę?

Właśnie. Psychiatra to jego siostra. Dałem jej do przejrzenia akta i poprosiłem o profil gwałciciela.

No i?

Niestety jej opinia niewiele nam pomoże w znalezieniu gnojka. Powiedziała, że facet jest… hmm… jak to ujęła? Że facet wyraźnie dąży do spełnienia swoich fantazji i obecnie wystarczy jeden drobny bodziec, by zaczął je urzeczywistniać.

Hmm… — mruknął Pekach.

Chodzi o to, że teraz gnojek nie potrafi już się zatrzymać na tej drodze ku szaleństwu. A w dodatku zaczyna się uważać za niepokonanego, innymi słowy, dochodzi do przekonania, że bezkarnie może zrobić dosłownie wszystko. Gorzej nawet: aby uzyskać ten sam stopień zadowolenia, inaczej mówiąc, zaspokoić się w tym samym stopniu co wcześniej… musi coraz głębiej wchodzić w swoje fantazje.

Chcesz powiedzieć, że zdaniem tej psychiatry nie znajdziemy pani Woodham żywej?

Rzeczywiście — przyznał inspektor. — I, co gorsza, przestępca, który uważa się za niepokonanego i jest pewien że nigdy nie zostanie złapany, wcześniej niż później decyduje się na kolejną napaść.

Nie jestem pewien, czy cię rozumiem — stwierdził Pekach.

Doktor Payne powiedziała, że gdy gnojek po raz pierwszy zaatakował, być może się zawstydził własnym czynem obawiał się też schwytania. Ponieważ jednak go nie złapano, przestał się bać. Pamięta za to, jak świetnie się czuł. A więc dokonał kolejnej napaści, tym razem wchodząc nieco głębiej w swoje fantazje. W efekcie był jeszcze mniej przerażony i znacznie mniej zawstydzony.

Jezu!

Doktor Payne stwierdziła, że takie zachowanie „ewoluuje w kierunku szaleństwa”.

Powiedziała, że facet straci nad sobą panowanie?

Tak.

Twoim zdaniem ona zna się na tym?

Niestety, tak — przyznał Wohl.

Co można zrobić? — spytał Pekach.

Tony Harris przegląda akta mniej groźnych przestępców seksualnych — odparł inspektor. — Uważa, że może faceta aresztowano raz czy dwa razy za jakieś seksualne wykroczenie, na przykład obnażanie się, nagabywanie prostytutek i tak dalej. Mike rekrutuje ludzi spośród ochotników. Ci, których wybierze, rano zaczną chodzić po domach w okolicy, wykonując pracę dla Harrisa.

Jeśli dzisiaj wieczorem pojawiła się w północno–zachodniej Filadelfii jakaś furgonetka, furgonetka jakiegokolwiek typu, która nie zatrzymała się na wezwanie albo jej tylne światła nie działały, no… wiesz, o czym mówię… zostaniemy o tym poinformowani — zauważył kapitan. — Tyle że, kurde, nie możemy zatrzymywać każdej furgonetki w całym pieprzonym mieście i sprawdzać, czy nie prowadzi jej biały facet, którego opisu właściwie nie posiadamy.

Wiem — zgodził się Wohl.

Poszedłem dziś wieczorem na odprawę — podjął Pekach. — Powiedziałem moim ludziom, że jeśli drogówka schwyta tę kanalię, może wreszcie odczepią się od nas cholerne gazety, szczególnie „Ledger”. Chociaż wiem, że i tak moi funkcjonariusze będą gnoja szukali…

To prawda — przyznał inspektor.

Czy Czernick już na ciebie naciska, Peterze? Coughlin? Burmistrz?

Jeszcze nie — odparł Wohl. — Ale niedługo zaczną.

Czego oczekują?

Wyników — rzucił krótko Peter. — Z tego też względu jestem absolutnie otwarty na wszelkie sugestie, Davidzie.

Nie mam żadnych — zmartwił się Pekach. — Niestety.

Co postanowiłeś po dzisiejszym wieczorze? — Wohl zmienił temat.

Hmm? O co pytasz?

W jakim stanie jest drogówka? Czy nie to sprawdzałeś, jeżdżąc po okolicy?

Zanim kapitan odpowiedział, patrzył przez chwilę inspektorowi w oczy.

Odpowiedziałem na sześć wezwań — stwierdził w końcu. — Jedno na trasie 95, jedno na autostradzie, oba wykroczenia drogowe, a także cztery inne w całym mieście: włamanie w trakcie, dwa włamania dokonane, napad z bronią w ręku i tak dalej. Nie widziałem żadnego cholernego błędu ze strony funkcjonariuszy drogówki.

Czy wydział ruchu drogowego znalazł jakichś świadków wypadku?

Wszelkie kraksy, w których brały udział pojazdy należące do miasta, badała sekcja do spraw wypadków w wydziale ruchu drogowego departamentu policji.

Ani jednego.

Cóż, sprawdzę i dopilnuję, żeby nadal próbowali — stwierdził Wohl.

Zamierzałem to zrobić, inspektorze — rzekł zimno Pekach.

Nie chciałem, Davidzie — odparował natychmiast Peter — aby to tak zabrzmiało.

Ja również popytałem, czy wydział ruchu drogowego mógłby nam udzielić pewnej pomocy — powiedział Pekach.

Co dokładnie masz na myśli, Davidzie? — spytał chłodno inspektor.

Kapitan nie odezwał się, wyraźnie nie miał ochoty niczego wyjaśniać.

Daj spokój, Davidzie, mów — nalegał Wohl.

Pekach wzruszył ramionami.

Nie byłbym zaskoczony — odparł wreszcie — gdyby grupka facetów w sportowych marynarkach i krawatach zaczęła chodzić po domach w okolicy. Wiesz, od drzwi do drzwi. Jeśli jeden z nich znajdzie świadka, a później, anonimowo, jako cywil pragnący się wykazać postawą obywatelską, zatelefonuje do wydziału ruchu drogowego i przekaże im nazwisko świadka porwania… czy będzie w tym coś niewłaściwego?

Masz oczywiście na myśli grupkę facetów, którzy po pracy chodzą po domach w sportowych marynarkach i krawatach? Których łatwo można pomylić z reporterami z gazet albo detektywami firm ubezpieczeniowych, ponieważ żaden z nich nie przyzna się do swoich związków z departamentem policji?

Jasne, że tak — przyznał Pekach.

W takim przypadku, Davidzie — odrzekł inspektor z uśmiechem — powiedziałbym, że nowy dowódca drogówki nauczył się już, iż pewnych niezbędnych decyzji nie znajdzie w podręcznikach.

Wybacz, że wcześniej na ciebie naskoczyłem — jęknął kapitan. — Nie wiem, co się ze mną, u diabła, dzieje. Przepraszam.

Prawdopodobnie obaj jesteśmy nieco zbyt nerwowi z powodu naszych nowych stanowisk.

Nie da się ukryć, stary — zgodził się Pekach, chichocząc.

Chcesz jeszcze jedno piwo, Davidzie?

Nie, dzięki. Powoli robię się senny. — Wstał. — Coś się zdarzy, Peterze, zawsze coś się w końcu zdarza.

Obawiam się tego, co będzie — zdradził się inspektor. — Jak sądzisz, dużo czasu minie, zanim twoja żona zrozumie, że kapitan policji drogowej nie musi pracować po osiemnaście godzin dziennie?

Nigdy się to nie zdarzy — odparował Pekach. — Bo nie mam żony. A może… grzecznie mi zakazujesz jeździć po okolicy?

Grzecznie ci zakazuję tyrać po osiemnaście godzin na dobę — dociął mu Wohl.

Kapitan patrzył na niego przez bardzo długą chwilę, aż wreszcie uznał, iż otrzymał prostą odpowiedź, która wymaga równie prostej riposty.

Postawiłem sobie pracę w drogówce za punkt honoru, Peterze. Chcę dobrze wykonywać swoje zadania.

Możesz je dobrze wykonywać, pracując po dwanaście godzin na dobę — rzucił inspektor, posyłając współpracownikowi kolejny uśmiech.

A znasz przysłowie: „Przyganiał kocioł garnkowi…”?

Różnica jest taka, że ty masz dobrego, wyrozumiałego szefa — odciął się Wohl. — A moimi przełożonymi są Coughlin, Czernick i Carlucci.

Masz rację, teraz dostrzegam różnicę — zarechotał Pekach. — Dobranoc, Peterze. Dzięki za piwo.

To ja dziękuję za rozmowę — odparł inspektor. — Chciałem przekazać komuś bystremu opinię doktor Payne.

Bardzo się obawiam, że przewidywania tej psychiatry się spełnią. — Kapitan spoważniał, po czym dodał: — Nie czytaj już dzisiaj tych gazet. Lepiej niech ci popsują humor przy śniadaniu niż przed snem.

Aż tak źle?

— „Ledger” naprawdę na nas naskoczył, szczególnie na ciebie — wyjaśnił Pekach.

Skoro tak mówisz, naprawdę muszę przeczytać ich artykuły — mruknął Wohl, odprowadzając kapitana do drzwi.

Zaniósł butelki po piwie do zlewu, wylał resztki, po czym wrzucił obie do kosza.

Wszedł do sypialni, rozebrał się, jednak — dając upust ciekawości — wrócił nagi do salonu i wziął gazety.

Rozłożył obie na łóżku i zasiadł do czytania.

Na pierwszej stronie „Ledgera” widniał nagłówek: PORWANA NAUCZYCIELKA, pod nim znajdowała się fotografia Elizabeth J. Woodham i dość długi tekst:


Nadal nie odnaleziono porwanej przed dwoma dniami Elizabeth J. Woodham, lat 33, zamieszkałej przy E. Mermaid Lane 300 w Chestnut Hill. Kobieta musiała pod groźbą noża wsiąść do furgonetki i została wywieziona w nieznanym kierunku. Sprawca uprowadzenia uważany jest za seryjnego gwałciciela, grasującego od jakiegoś czasu w Chestnut Hill.

Inspektor Peter Wohl, ostatnio mianowany szefem wydziału dochodzeń specjalnych, który przejął śledztwo dotyczące porwania, był „niedostępny dla prasy”, toteż nie uzyskaliśmy jego komentarza w tej sprawie, natomiast kapitan Michael J. Sabara, zwolniony ze stanowiska dowódcy policji drogowej i mianowany zastępcą Wohla, odmówił odpowiedzi na pytania, które odnośnie pani Woodham zadał mu reporter „Ledgera”.

Jednak źródła uważane przez „Ledgera” za wiarygodne twierdzą, że policja nie ma żadnych tropów, które mogą doprowadzić funkcjonariuszy do sprawcy porwania, nie ma też jego opisu poza określeniem „bujnie owłosiony biały mężczyzna, poprawnie się wyrażający”. [Więcej szczegółów i zdjęć na stronie B–3. Działania policji w tej sprawie omawiamy również w dzisiejszym artykule wstępnym „Ledgera”, strona A–7].


Peter otworzył stronę ze szczegółami, gdzie nie znalazł żadnych nadzwyczajnych danych ani fotografii innych niż te, które znał, zabrał się więc do czytania wstępniaka.


ZAMIAST WYBIELANIA OCZEKUJEMY

GENERALNYCH PORZĄDKÓW


Jeśli weźmiemy pod uwagę miliony dolarów, którymi podatnicy Filadelfii opłacają działalność departamentu policji, musimy się szczerze oburzać, gdy odkrywamy, że obywatelce naszego miasta ktoś grozi nożem, a później po prostu ją uprowadza. Jeszcze bardziej oburzające jest, że dobę po porwaniu policja, zamiast przeznaczyć wszystkie siły oraz zasoby na odnalezienie i zatrzymanie osobnika odpowiedzialnego za porwanie, i uratować nieszczęsną nauczycielkę, woli przydzielić licznym członkom elitarnej drogówki zadanie odszukania świadków, którzy chętnie potwierdzą winę ojca czteroletniego chłopca zabitego w wypadku z udziałem radiowozu tegoż wydziału.

Trzeba być człowiekiem zupełnie pozbawionym skrupułów, by — tak jak inspektor Peter Woni, kolega komendanta policji Czernicka, który jest bezpośrednim przełożonym drogówki — odmówić spotkania z prasą. Mieszkańcy naszego miasta mają bowiem prawo dokładnie wiedzieć, jak — dobrze czy źle — ochrania ich opłacana przez nich policja. Burmistrz Carlucci powinien zastąpić Czernicka i Wohla funkcjonariuszami zainteresowanymi obroną przedstawicieli społeczeństwa, a nie wybielaniem drogówki i tuszowaniem jej nieuzasadnionych, częstych i dobrze udokumentowanych wybryków oraz niepowodzeń. Żądamy mniej machlojek na stanowiskach!


O cholera — zaklął Peter Wohl, ze znużeniem zamykając „Ledgera”. Wziął z kolei „Bulletin”, na którego łamach znalazł dwa artykuły poświęcone uprowadzeniu Elizabeth Woodham. Pierwszy, prawdziwy wyciskacz łez, napisała kobieta, Cheryl Davies, omawiając w nim udrękę rodziny i przyjaciół porwanej kobiety. Inspektor przyznał niechętnie, że dziennikarka dobrze się przygotowała, zanim zasiadła do pisania. Opowieść uzupełniało zdjęcie i opisy reakcji dwóch szóstoklasistów, uczniów nauczycielki.

Historia Mickeya O’Hary była nieco bardziej optymistyczna. Reporter napisał, że Czernick zgodził się przenieść do


właśnie utworzonej jednostki, dowodzonej przez inspektora sztabowego, Petera Wohla, dwóch niezwykle szanowanych detektywów z wydziału zabójstw, Jasona Washingtona i Anthony’ego Harrisa. Sam Wohl, który również cieszy się reputacją świetnego funkcjonariusza śledczego, chociaż przydzielił sprawę uprowadzenia Elizabeth Woodham właśnie Washingtonowi i Harrisowi, współpracuje z detektywami, poświęcając śledztwu cały swój czas.


Peter skończył czytać artykuł Mickeya, złożył „Bulletin” i zamknął. Głośno wypuścił powietrze, wstał i zaniósł gazety do kuchni. Zamierzał je wrzucić do śmieci, rozmyślił się jednak; zostawił je po prostu na blacie obok zlewu.

Kiedy wrócił do sypialni, uderzył prawą pięścią w otwartą lewą dłoń, skrzywił się, rozważył przez moment pomysł wypicia drinka, zrezygnował jednak, a po chwili złapał się na tym, ze stoi obok łóżka, z głową przyciśniętą do okna z zamkniętymi żaluzjami.

Bezwiednie pociągnął za sznurek, otwierając żaluzje, po czym zapatrzył się w odległy o jakieś trzydzieści metrów dom.

Tylko w kilku oknach dostrzegł światła i właśnie zdecydował, że są to okna Dwa B, czyli mieszkania Cheza Schneidera, gdy zyskał dowód. Naomi Schneider, w samych figach, przemaszerowała przed oknem, po czym obdarzając radosnym uśmiechem niewidocznego dla Wohla osobnika, który znajdował się z nią w pokoju, wręczyła mu szklankę z płynem.

Peter bezwiednie zgasił światło w sypialni.

Weź się za niego, Naomi — powiedział na głos.

Nagle zastanowił się, czy to pan Schneider wrócił niespodziewanie do domu, czy też dziewczyna przyprawiała mężowi rogi w małżeńskiej sypialni.

Ładne cycki!” — pomyślał. I wtedy zalała go fala smutku.

Ech, w cholerę z tym — mruknął, zamknął żaluzje, włączył światło i usiadł na łóżku.

Jestem pieprzonym podglądaczem, cholernym zboczeńcem! Naprawdę obserwowałem jej pieprzone cycki. Wstyd, stary, po prostu wstyd!”.

W tym momencie jednak przemknęła mu przez głowę kolejna myśl, znacznie mniej samokrytyczna: „Trzeba zaspokajać pożądanie inaczej, niż zaglądając sąsiadom w okna sypialni”.

Trzecia myśl pojawiła się natychmiast po tamtej. Wohl dumał przez sekundę, a później sięgnął pod łóżko, gdzie trzymał książkę telefoniczną.


* * *


Amelia Alice Payne, doktor medycyny, mieszkała na dziesiątym piętrze dużego, luksusowego apartamentowca przy Parkway 2600, pierwszego takiego w Filadelfii.

Wysiadła właśnie z windy, przeszła dwudziestometrowy korytarz i weszła do swojego mieszkania.

Pchnęła pośladkiem drzwi, zatrzaskując je za sobą, odwróciła się, założyła łańcuch i zaczęła rozpinać bluzkę. Była zmęczona zarówno po ciężkim dniu pracy, jak i po długiej rozmowie z inspektorem sztabowym, Peterem Wohlem.

Weszła do salonu i opadła na fotel stojący obok stolika z telefonem i automatyczną sekretarką. Wcisnęła przycisk sekretarki.

Stęknęła, pochylając się, aby zdjąć buty.

Miała kilka wiadomości, ale żadna nie była ważna, nie wymagały też od Amy działania tego wieczoru. Dziewczyna nie zamierzała oddzwaniać do pacjentki, która obwieściła, że musi z nią jak najszybciej pomówić. Litanii błędów męża tej pani będzie oczywiście musiała wysłuchać — na szczęście dopiero jutro.

Wykasowała wiadomości, wyłączyła sekretarkę i z butami w rękach weszła do sypialni. Zasunęła kotary na oknach, z których rozciągał się widok na centrum Filadelfii oraz — po prawej — światła aut, pędzących tam i z powrotem autostradą Schuylkill Expressway.

Postanowiła, że nie weźmie prysznica. Dziś w nocy nie spodziewała się już gości, wolała więc wstać następnego dnia nieco wcześniej i potraktować prysznic nie tylko jako zabieg higieniczny, lecz także jako swego rodzaju budzik.

Zdjęła bluzkę, zsunęła spódnicę z bioder i pociągnęła kapę łóżka.

Prawdopodobnie spotkała w swoim życiu bardziej niemiłych facetów od Petera Wohla, ale żadnego nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć. Inspektor uosabiał wszystko, co nazywała „męskim chamstwem”, brakowało mu tylko — jak teraz pomyślała — cieniutkiego wąsika albo sygnetu na małym palcu. Znalazła u niego wszakże wszystkie te cechy, których nie cierpiała, poczynając od najbardziej zaawansowanego (hmm, czy pasowałoby tu określenie „regresywny”?), jaki widziała, przypadku syndromu męskiej supremacji.

Pomyślała, że prawdopodobnie tak został wychowany. Na pewno był z pochodzenia Niemcem. A Niemcy przyznawali kobietom tylko jedną „właściwą” rolę w społeczeństwie — słynne „3 K”, czyli „Kinder, Kirche und Küche”. Dzieci, kościół i kuchnia. Facet bez wątpienia uważa, że Mojżesz przyniósł te przykazania wraz z innymi z góry Synaj.

No i był policjantem. I synem policjanta. Hmm, czy nie wspominał również o dziadku policjancie? Przeszłość oczywiście miała wielki wpływ na jego aktualne zachowanie i poglądy.

Chociaż — wiedziała o tym — Wohl nie sugerował, że Amy jest głupia. Wręcz przeciwnie, wyraźnie pragnął uzyskać jej opinię na temat tego poważnie chorego psychicznie mężczyzny, który gwałcił kobiety w północno–zachodniej Filadelfii. Inspektor udowodnił swoją chęć współpracy podczas trzygodzinnego „przesłuchania” Amy, które odbyło się po ich powrocie do mieszkania Matta. Uznał ją za eksperta i doceniał jej specjalistyczną wiedzę. Cóż, mężczyźni, którzy nie potrafią usmażyć jajek, zawsze chętnie pozwalają się karmić małym kobietkom.

Zauważyła, że Petera Wohla zaalarmowało jej stwierdzenie dotyczące stopniowej utraty kontroli nad sobą, o którą podejrzewała poszukiwanego przez inspektora przestępcę. Wohl zapytał, skąd ma tę pewność, a gdy wyjaśniła, poprosił ją o szczegółowe wytłumaczenie! W końcu jednak poczuła, że zaakceptował wszystko, co mu powiedziała.

Tyle że… nawet na chwilę nie pozwolił jej zapomnieć, że jest wielkim, mądrym panem policjantem, wyznaczonym przez Boga i Miasto Filadelfia do ochrony słabszych i mniej bystrych, czyli takich jak ona. Amy widziała, że Wohl podziwia jej zdolności i wiedzę — w sposób, w jaki podziwiałby psa, którego nauczono chodzić na tylnych łapach. Och, czyż to nie jest zdumiewające…!

Nalegał wprost na odprowadzenie jej do jej auta, a później polecił, by „się upewniła”, czy zamknęła drzwi od wewnątrz „ze względu na wszystkich tych ludzi kręcących się po nocy”.

A gdyby jeszcze nazwał ją „dobrą małą dziewczynką” z pewnością by w niego czymś rzuciła.

Co oczywiście tylko potwierdziłoby jego szczerą wiarę że kobiety są stworzeniami niestałymi, które wielki, mądry facet musi bronić przed światem i przed nimi samymi.

Ściągnęła przez głowę halkę, rozpięła stanik, zdjęła go, po czym obejrzała ślady, które zostawił na dolnej połowie jej piersi.

Zadzwonił telefon. Wyciągnęła rękę ku stolikowi nocnemu i podniosła słuchawkę.

Jeśli znów dzwoni ta histeryczna suka, zacznę wrzeszczeć!”.

Słucham?

Doktor Payne?

Tak.

Niech mnie szlag, to on!”.

Tu Peter Wohl, pani doktor.

Jak miło, że pan dzwoni — mruknęła z jawnym sarkazmem w głosie.

Cieszę się, że udało mi się panią złapać, zanim położyła się pani do łóżka — bąknął.

Prawie leżę — odparowała. — O co chodzi, inspektorze?

Czyżby to była freudowska pomyłka?” — zastanowiła się Amy. Całkiem mimowolnie dostrzegła własne odbicie w trzyczęściowym lustrze toaletki. Oprócz majtek była naga! Wolną ręką zakryła piersi.

Chciałem jedynie powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczny za wszelką pomoc, jakiej mi pani udzieliła w trakcie naszej rozmowy — ciągnął Peter Wohl.

Co za absurd! — zbeształa się w myślach. — Taka ze mnie skromnisia? I przed kim się niby ukrywam? Pan Wielki i Mądry rozmawia ze mną tylko przez telefon. Nie widzi mnie”.

Już to pan mówił wcześniej — mruknęła. Zsunęła majtki z bioder i zdjęła je, znów spojrzała na swoje odbicie, lecz tym razem dumnie położyła dłoń na biodrze i wypchnęła je.

Nie mam się czego wstydzić”.

I chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie — podjął.

Tak?

Jaki efekt na naszego sprawcę wywrze widok nagiej kobiety…? Chodzi mi o to… gdyby zobaczył nagą kobietę przez okno w jej sypialni?

Amy poczuła, że się rumieni. „Dlaczego, do diabła, o to spytał?!”. Rozejrzała się szybko po pokoju, upewniając się, że wszystkie rolety na pewno są dokładnie zasunięte.

W przeciwieństwie do widoku kobiety… w pełni ubranej — naciskał Wohl.

Czyżby pan, inspektorze, właśnie zrobił coś w tym stylu? — podsunęła ironicznie.

Właściwie tak — natychmiast odparł, zupełnie niezmieszany. — Całkiem nieumyślnie, ma się rozumieć.

Jestem tego pewna — odburknęła. — Czyli na panu ta kobieta nie zrobiła wrażenia, tak? Ale zastanawia się pan, jak zareagowałby człowiek… umysłowo chory?

Nie, nie — szybko zaprzeczył. — W sumie zrobiła spore wrażenie. Poczułem się zakłopotany.

Hmm — zadumała się Amy. — Większość facetów bez wahania by zaprzeczyła. Interesujące!”.

Widok gołej kobiety, przynajmniej jako tako atrakcyjnej — zaczęła, tym razem jak najbardziej poważnie, po czym zauważyła swoje nagie odbicie i o mało nie zachichotała, dodając w myślach: „Takiej jak ja, na przykład” — powoduje zazwyczaj pewną reakcję u mężczyzny. U normalnego, zdrowego mężczyzny. A u umysłowo chorego? Muszę się zastanowić, pozwoli pan. — Pomyślała chwilę i kontynuowała: — Prawdopodobnie w przypadku osobnika z problemami umysłowymi efekt będzie głębszy. Nie jestem pewna co do szczegółów. Jeśli nienawidzi kobiet, taki obraz może w nim wywołać wstręt. Może się też podniecić. Wstręt może wywołać gniew i poczucie, że od tej pory ma on prawo karać kobiety. Niewinna nagość, kobieta przebierająca się lub kąpiąca… Podobne widoki mogą wywołać w nim myśli na temat jej bezradności… Wohl odchrząknął.

Przyda się panu coś z tego?

Mary Elizabeth Flannery miała na sobie jedynie figi gdy ten gnojek… przepraszam… gdy ten mężczyzna się pojawił.

Tak, widziałam w aktach — wtrąciła Amy.

Może on jeździ po okolicy i zagląda w okna — inspektor głośno myślał. — A kiedy zobaczy nagą lub półnagą kobietę, wtedy atakuje.

Na początku tego typu widok mógł go prowokować — przerwała mu. — W tej chwili trudno mi ten fakt ocenić. Teraz wszakże, gdy jestem niemal pewna, że człowiek ten przestał już nad sobą panować, zupełnie nie wyobrażam sobie efektów… o ile istnieją… jakie obraz nagości może w nim wywołać.

Hmm… — zadumał się Peter Wohl.

Czy to wszystko, inspektorze? Jest bardzo późno.

Właściwie — wyrzucił z siebie Peter Wohl — miałem jeszcze coś na myśli.

Naprawdę przyszło mu to do głowy dwie sekundy wcześniej.

Tak? — spytała zniecierpliwiona.

Naprawdę przyjemnie mi było w pani towarzystwie — ciągnął inspektor. — I miałem nadzieję, że moglibyśmy zjeść kiedyś razem kolację. Najzupełniej prywatnie.

Ach, rozumiem — usłyszała własne słowa. — Moglibyśmy odwiedzać kolejne restauracje z długiej listy lokali należących do różnych gangsterów, którzy chętnie serwują policjantom darmowe kolacje. Czy o to panu chodzi?

Zapanowała przerwa na tyle długa, by dziewczyna zadała sobie w myśli pytania: „Jezu, co jest ze mną nie tak? Dlaczego to powiedziałam?!”.

Bardzo przepraszam, pani doktor. Nie będę pani więcej niepokoił.

O Boże, zaraz odłoży słuchawkę!”.

Peterze… — jęknęła.

Przez długą chwilę nie padła żadna odpowiedź, w końcu jednak Wohl się odezwał.

Jestem tutaj — szepnął.

Nie wiem, dlaczego powiedziałem coś takiego. Przepraszam cię.

Milczał.

Bardzo chętnie zjem z tobą kolację — wypaliła bez zastanowienia. — Zatelefonuj do mnie. Jutro! Cieszę się, że zadzwoniłeś.

Ja również — zakończył Peter Wohl, wyraźnie uszczęśliwiony. — Dobranoc, Amy.

Rozłączył się.

Dziewczyna ponownie obejrzała siebie w lustrze. „O Boże, Boże — pomyślała. — To było bardzo freudowskie. Naprawdę wszystko obraca się wokół seksu!”.



Szesnaście


Pięć minut przed ósmą dziewiętnastu funkcjonariuszy wyznaczonych na dzienną zmianę w Czternastym Dystrykcie Policyjnym zebrało się w sali apelowej siedziby dystryktu na skrzyżowaniu ulic Germantown i Haines. Stanęli przed kapitanem Charlesem D. Emersonem, dowódcą Czternastego Dystryktu, zwalistym, siwowłosym mężczyzną po pięćdziesiątce.

Policjanci uformowali się w szereg i odbyli apelowy rytuał podobny do apeli wojskowych. Najpierw kapitan Emerson — w towarzystwie sierżanta — dokonał inspekcji szeregów. Przemaszerował przed trzema rzędami mężczyzn,. zatrzymując się przed każdym funkcjonariuszem, aby ocenić jego wygląd, długość włosów, staranność ogolenia i czystość rewolwerów, które policjanci trzymali przed sobą. Kilka razy, może sześć, kapitan Emerson powiedział coś do funkcjonariusza: sugerował konieczność nabycia nowej koszuli, wypastowania butów lub… schudnięcia.

Po inspekcji przed mężczyznami stanął sierżant i z notesu odczytał na głos kilka kwestii.

Większość z nich to były sprawy czysto administracyjne i natury lokalnej, związane na przykład z harmonogramem urlopów, niektóre natomiast odnosiły się do rozkazów przesłanych teleksem z Roundhouse, które odczytywano na apelach we wszystkich dystryktach. Tego dnia rozkazy wiązały się z niedawną śmiercią i przygotowaniami do pogrzebów dwóch emerytowanych funkcjonariuszy i jednego aktywnego.

Z kolei wśród kwestii natury lokalnej znalazło się sprawozdanie z kolejnego włamania do domu niejakiej Marthy Peebles zamieszkałej przy Glengarry Lane 606 w Chestnut jjill oraz instrukcje — radiowozy i furgonetki policyjne na wszystkich zmianach powinny jak najczęściej przejeżdżać obok rezydencji pani Peebles.

No i wciąż szukamy Elizabeth Woodham — zakończył sierżant. — To sprawa priorytetowa. Wszyscy macie dokładny rysopis kobiety oraz istniejący, dość powierzchowny opis prawdopodobnego sprawcy i jego furgonetki. Musimy znaleźć tę kobietę. Jeśli cokolwiek zauważycie, zgłaszajcie natychmiast.

W ten sposób zakończył się apel dla dziennej zmiany w Czternastym Dystrykcie, funkcjonariusze mogli się rozejść, opuścić salę apelową, wsiąść do pojazdów i rozpocząć dyżur.

Kapitan Charles D. Emerson podszedł do inspektora sztabowego, Petera Wohla, który niespodziewanie zjawił się w pomieszczeniu na początku apelu.

Jak się miewasz, Peterze? — zagaił kapitan, klepiąc gościa po ramieniu. — A może od tej chwili powinienem się do ciebie zwracać per inspektorze?

Wohl nie miał żadnej władzy nad Czternastym Dystryktem Policyjnym, o czym obaj mężczyźni doskonale wiedzieli. Był jednak inspektorem sztabowym i nowym dowódcą wydziału dochodzeń specjalnych, a nikt, łącznie z kapitanem Emersonem, nic obecnie nie wiedział na temat znaczenia czy wpływów tej jednostki i jej dowódcy.

Mam nadzieję, że ci nie przeszkodziłem, Charley — odparł Wohl, ściskając Emersonowi dłoń.

Nie wygłupiaj się. Wybitni goście zawsze są mile widziani na moich apelach.

Inspektor zaśmiał się. Wiedział, że z powodu jego obecności dzisiejszy apel przebiegł nieco sztywniej niż zwykle.

Jasne, Charley — odparował z uśmiechem.

Co mogę dla ciebie zrobić, Peterze? — Emerson odpowiedział uśmiechem.

Chcesz poznać prawdę?

Kiedy wszystko inne zawodzi, prawda czasami pomaga.

Dbam o swoje interesy, Charley. Ta Peebles ma wysoko postawionych przyjaciół.

Tak też sugerował mi komendant Czernick — odparł zimno kapitan. — Telefonował również do mnie.

Więc jeśli spyta, a pewnie spyta, obaj możemy mu zgodnie powiedzieć, że współpracujemy w tej sprawie i wspólnie schwytamy, a później postawimy przed sądem włamywacza prześladującego panią Peebles.

Emerson zarechotał.

Czy to wszystko, Peterze?

Prowadzę też sprawę porwanej Woodham. Słyszałeś o gwałcicielu z północno–zachodniej Filadelfii?

Czernick naprawdę cię lubi.

Czernick, cholera! Raczej Carlucci.

Ach tak.

Miałem nadzieję… może czegoś się dowiedzieliście w dystrykcie?

O niczym nie wiem, Peterze. Ale wejdź do mnie do biura. Wezwiemy dowódcę zmiany i parę innych zorientowanych osób. Napijemy się kawy i omówimy postępy.

Dzięki, nie mogę. Muszę wpaść na kolejny apel. To będzie pierwszy w wydziale dochodzeń specjalnych. Jeśli coś odkryjesz, po prostu zadzwoń do mnie albo lepiej do Ja — sona Washingtona lub Tony’ego Harrisa. Chcąc się z nimi połączyć, użyj numerów dowódcy drogówki…

Obaj dla ciebie pracują? — spytał zaskoczony Emerson.

Tak, choć nieco niechętnie.

Chyba masz wielką władzę, że zostali do ciebie przeniesieni.

Jeśli tak, Charleyu, ta władza mocno mi ciąży. Jest jak nóż na gardle albo stryczek nad głową…

Kapitan Emerson uniósł w zadumie brwi, lecz najwyraźniej nie zamierzał nawet kurtuazyjnie zaprzeczać.

Pozdrów ode mnie ojca, gdy się z nim spotkasz, dobrze? — rzucił na zakończenie.


* * *


Piętnaście minut później Wohl wkroczył do sali apelowej przy Bustleton i Bowler. Idealnie zdążył na początek apelu. W pomieszczeniu byli już kapitanowie Pekach i Sabara, detektywi Washington i Harris, a także szesnastu funkcjonariuszy stojący w dwóch szeregach.

Wśród tej szesnastki znajdowali się sierżant, kapral, detektyw oraz trzynastu policjantów, którzy tego ranka zgłosili się do służby w wydziale dochodzeń specjalnych i przez sierżanta Frizella zostali skierowani do sali apelowej.

Uformować szeregi — polecił zupełnie niepotrzebnie kapitan Sabara, gdyż wszyscy byli już na swoich miejscach, po czym odwrócił się do Wohla i dość oficjalnie spytał: — Chce pan poprowadzić apel, inspektorze?

Kontynuuj, Mike — odparł Peter.

Sabara kiwnął głową i ruszył wzdłuż formacji policjantów.

Posłuchajcie, funkcjonariusze — odezwał się. — Wszyscy mnie znacie, podobnie jak prawdopodobnie znacie inspektora Wohla i kapitana Pekacha, na wypadek jednak gdybyście nie wiedzieli, powiem, że to jest kapitan Pekach, dowódca drogówki. Podlega inspektorowi sztabowemu Wohlowi, szefowi wydziału dochodzeń specjalnych, czyli jednostce nadrzędnej wobec drogówki. Mam nadzieję, że to dla wszystkich jasne.

Witam was zatem w wydziale dochodzeń specjalnych — podjął po chwili. — Sądzę, że pomijając wszelkie drobne trudności, uznacie ten przydział za dobry, a pracę za interesującą. A pracy będzie sporo. Wszyscy czytacie gazety i wiecie o uprowadzonej kobiecie, Elizabeth J. Woodham, która Pod groźbą noża musiała wsiąść do furgonetki mężczyzny, podejrzewanego o gwałty na mieszkankach północno–zachodniej Filadelfii. Nie zamierzam przed wami ukrywać, że mamy w tej sprawie cholernie mało faktów. Odnalezienie żywej Elizabeth Woodham to absolutny priorytet wydziału dochodzeń specjalnych. Pewnie większość z was zna tych dwóch dżentelmenów, stojących obok inspektora Wohla. To detektywi Washington i Harris. Przenieśli się do naszej jednostki z wydziału zabójstw, a inspektor Wohl powierzył im śledztwo w sprawie uprowadzenia. Wszelkie raporty składają bezpośrednio jemu, lecz jeśli zwrócą się do was o jakąkolwiek pomoc w śledztwie, musicie potraktować ich prośbę tak, jak gdyby pochodziła ode mnie lub od samego inspektora. Dostaliśmy kilka aut i będziemy mieć więcej — ciągnął. — Pojazdy są oczywiście wyposażone w pasmo J i mają… lub będą miały, o czym powiadomi was sierżant Frizell, pasmo drogówki, pasmo detektywów. A jeśli Roundhouse wreszcie nam przydzieli własne pasmo, w pojazdach zostanie zainstalowane także ono. Od tej pory aż do czasu odnalezienia zaginionej zapomnijcie o ośmiogodzinnym dniu pracy.

Przerwał, rozejrzał się wokół, zamyślił na chwilę, po czym wskazał na Washingtona.

Detektyw Washington opowie wam teraz, co mamy, a czego szukamy.

Wohl zauważył na twarzach niemal wszystkich funkcjonariuszy wyraz zainteresowania lub nawet ekscytacji.

W każdym gliniarzu — myślał — z wyjątkiem najbardziej zblazowanych i cynicznych funkcjonariuszy… W każdym jest mały chłopiec, który chce się bawić w policjantów i złodziei, który pragnie włączyć się w coś mocniejszego w sensie policyjnym niż wręczanie mandatów za nadmierną prędkość i interwencje w domowych kłótniach. Każdy choć raz chce złapać prawdziwego przestępcę albo uratować dziewicę, której zagraża smok. A Mike Sabara właśnie powiedział, czego od nich wymagamy. W dodatku postawił przed nimi dowód w osobie Jasona Washingtona. Nadal jest coś romantycznego w stanowisku detektywa i jeszcze bardziej romantycznego w stanowisku detektywa z wydziału zabójstw, Washington zaś to dosłownie legenda wśród detektywów zajmujących się sprawami o zabójstwo. Ktoś w rodzaju rzeczywiście istniejącego Sherlocka Holmesa. Kimś takim ci młodzi funkcjonariusze kiedyś chcieli zostać, a może wciąż o tym marzą. I zdają sobie z tego sprawę”.

Washington przemawiał mniej więcej pięć minut. Opowiadał o seryjnym gwałcicielu, którego ścigał w ramach swojego pierwszego zadania. Było to w czasach, gdy nikt jeszcze nie używał terminu „seryjny”. Nie wypowiedział ani jednego zbędnego słowa, a równocześnie — co nie umknęło inspektorowi — niczego ważnego nie opuścił.

A ponieważ nie mamy w zasadzie żadnych tropów, na których moglibyśmy się skoncentrować — podsumował detektyw Washington — musimy ciężko pracować, aby je znaleźć. Będziemy więc dzwonić do każdych drzwi, grzebać w koszach na śmieci i zadawać stale te same pytania. Tony Harris ma jedyny pomysł, który może czymś zaowocować, więc niech nam o tym opowie.

Tony’ego Harrisa — myślał Wohl — nijak nie można nazwać symbolem ani porównać z pewnym siebie, niezwykłym Washingtonem. To jakby liska chytruska postawić obok słonia. Nie! Przesadzam. Tony przypomina raczej wyliniałego lwa, jakiego można spotkać w klatce taniego cyrku. Stary lew i słoń. Skąd ten Tony bierze ciuchy, do cholery? Kradnie je z magazynu Armii Zbawienia? Czy sąd naprawdę przyznał wszystko jego eks–żonie? A może — Harris stara się utrzymać dwie kobiety i dlatego oszczędza na ubraniach?”.

Jednak inspektor zauważył, że gdy Tony Harris zaczął przemawiać, natychmiast przyciągnął uwagę słuchaczy. Może początkowo zastanawiali się: „Kim, u diabła, jest ten facet?”, szybko się wszakże ożywili, a po minucie czy dwóch słuchali go niczym zaczarowani, podobnie jak wcześniej Washingtona:. Myśl „Kim, u diabła, jest ten facet?” zastąpił szczery podziw i opinia „Sukinsyn naprawdę wie, o czym mówi!”.

Tony wygłosił zwięzły wykład na temat zboczeń seksualnych i perwersji, przeszedł od niego do psychologii ekshibicjonizmu, molestowania, podglądania, prostytucji i sutenerstwa, gwałtów, aż w końcu przedstawił profil poszukiwanego mężczyzny. Profil ten różnił się od posiadanego przez Wohla opisu doktor Amelii Alice Payne tylko w jednym punkcie — Harris nie wspomniał, że przestępca czuje się niepokonany i nie potrafi już się zatrzymać na drodze ku szaleństwu.

Tony wyjaśniał nowym funkcjonariuszom, czego mają szukać i jak powinni się zabrać za poszukiwania:

Zdobyłem listę przestępców seksualnych, białych mężczyzn, których dotąd oskarżono o niezbyt groźne wykroczenia na tle seksualnym albo, ogólnie rzecz biorąc, o nieprzyzwoite zachowanie. Nadal sprawdzam nazwiska… — Przerwał i zerknął na Wohla. — Inspektorze, pracowałem z Bartem Cumingsem z południowego wydziału detektywów — powiedział, wskazując sierżanta wśród zebranych funkcjonariuszy. — Mógłby mi pomóc przy aktach?

Jasne, bierz go — odparł Wohl, uśmiechając się do sierżanta Cumingsa.

W tym momencie zobaczył, że do sali apelowej wszedł Matt Payne. Młokos rozejrzał się, dostrzegł inspektora i ruszył ku niemu.

Założę się, że wiem, czego chce — pomyślał Wohl. — I założę się, że sierżant Cumings nie zdejmie tego munduru do jutra rana. O ile wytrzyma tak długo”.

Według hierarchii Departamentu Policji zwykły funkcjonariusz mógł awansować albo na detektywa, albo na kaprala — obaj otrzymywali tę samą płacę. Nie istniała tu ranga w rodzaju „sierżanta detektywa”, toteż detektyw, który przystąpił do egzaminu na sierżanta i zdał go, bywał przydzielany w dowolne miejsce departamentu, tam gdzie akurat potrzebny był sierżant. Zazwyczaj oznaczało to pracę w mundurze. Jeśli detektyw wcześniej trochę popracował w cywilu, powrót do munduru, nawet munduru sierżanta, nie wydawał się atrakcyjny. Zresztą naprawdę niewielu mundurowych sierżantów pracowało w godzinach nadliczbowych. A nadgodziny były ważne, gdyż dzięki nim detektywi zarabiali nawet więcej niż kapitanowie. Detektywi z wydziału zabójstw, jak — na przykład — Tony Harris i Jason Washington, dla których dwudziestoczterogodzinna zmiana nie była niczym niezwykłym, przynosili do domu kwotę równą pensji głównego inspektora.

Niektórzy detektywi, myśląc o emeryturze, która opierała się na posiadanej randze, zdawali egzamin na sierżanta, mając nadzieję na odrobinę szczęścia, dzięki któremu po awansie trafią do wydziału detektywów. Wohl był przekonany, że sierżant Cumings dokładnie na to liczył, niestety zabrakło mu tegoż szczęścia i skończył jako mundurowy w miejscu, w którym nie czekały go żadne interesujące zadania. Dlatego zapewne zdecydował się na przeniesienie do wydziału dochodzeń specjalnych. Jeśli był kumplem Harrisa w południowym wydziale detektywów, musiał być naprawdę niezłym śledczym.

A jeżeli będzie mógł pracować tutaj, w cywilu, bezsprzecznie się ucieszy, Wohl nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Inspektor zastanowił się, czy Cumings poprosi o pozwolenie na pracę w cywilu; zapewne nie. Był doświadczonym policjantem, toteż na pewno wiedział, że tego typu prośby zwykle są odrzucane. Natomiast jeżeli ktoś zdejmuje mundur i wykonuje robotę tajniaka, najczęściej nikt nie zwraca mu uwagi.

Wohl uznał, że jeśli Cumings poprosi jednak o pozwolenie na pracę bez munduru, on wyrazi na to zgodę. A jeśli po prostu przestanie przychodzić w mundurze, nie powie mu złego słowa.

Tak czy owak, potrzebujemy waszej pomocy — kontynuował Tony Harris. — Sprawdzicie tych ludzi. Po cichu i w tajemnicy. Nikt nie pójdzie do ich szefów i nie spyta, czy przypadkiem nie uważają swoich pracowników za potencjalnych gwałcicieli. Pamiętajcie o domniemaniu niewinności. Najpierw więc ustalicie, czy kiepski opis, który mamy, pasuje do interesującego was osobnika… czy facet jest biały, bujnie owłosiony i mówi poprawnie. Nie zapominajcie również o tym, że poszukujemy furgonetki. Wprawdzie wstępnie zbadaliśmy nazwiska tych mężczyzn w wydziale ruchu w Harrisburgu, toteż wiemy, że oficjalnie żaden nie ma furgonetki. Ale może czasem pożyczają takie auto od sąsiada, szwagra albo biorą je z pracy. Tylko sprawdzajcie, nic więcej! Jeśli któryś z was coś znajdzie, przychodzi do mnie, Washingtona albo sierżant Cumingsa. Zapamiętajcie, że rozmawiacie z tymi ludźmi tylko wówczas, gdy naprawdę nie da się tego uniknąć. Trzeba przerzedzić listę i tyle. Są jakieś pytania?

Powiedzmy, że znajdujemy tego drania. I co? Nie zatrzymujemy go? — zawołał ktoś.

Nie. No, chyba że facet siedzi w furgonetce, obok niego nauczycielka, której życie jest wyraźnie w niebezpieczeństwie — wyjaśnił Harris. — W innych sytuacjach jedynie składacie raport. Poszukujemy najprawdziwszego chorego świra i nie sposób przewidzieć, co gnojek zrobi, gdy zacznie się obawiać aresztowania.

Niby co może więcej zrobić niż dotychczas? — padło czyjeś sarkastyczne pytanie.

Inspektor zerknął szybko w kierunku mądrali, nie zdążył jednak dostrzec twarzy pytającego.

Oblicze Harrisa wypełniła pogarda, choć nie wściekłość, lecz Wohl podejrzewał, że Tony jest również rozgniewany, co zresztą natychmiast się potwierdziło.

W porządku, wyjaśnię — mruknął. — Ponieważ dokładnie widzę, że niczego nie rozumiecie. Poszukujemy białego, bujnie owłosionego faceta, który ukończył jakieś szkoły i posiada furgonetkę. Mamy jedną lub więcej ofiar, które potrafią go zidentyfikować. Ale nie mamy pani Woodham, zgadza się? Tak, jeśli facet sam się nie przyzna, a jest przecież inteligentny, dostanie prawnika, który mu powie: „Stale wszystkiemu zaprzeczaj, mistrzu. Nikt nigdy nie widział cię bez maski, ja zaś podczas przesłuchania tak ich omamię… Phi, kto cię wybierze spośród grupki gołych owłosionych mężczyzn w maskach, też coś!”. Zatem… Tak to się skończy, o ile nie zdobędziemy przyznania lub profesjonalnego dowodu.

Tożsamość mądrali stała się nagle jasna — co najmniej czterech nowych funkcjonariuszy odwróciło się ku niemu i obrzuciło go pogardliwym spojrzeniem.

Poza tym najwidoczniej stale zapominamy o pani Woodham, co? — ciągnął Harris. — Jest ona wszak głównym powodem naszych poszukiwań tej kanalii. Więc czysto teoretycznie załóżmy, że babka tkwi gdzieś związana, w jakimś magazynie na przykład lub w innym miejscu, z którym nie zdołamy drania połączyć. Wyobraźcie sobie, że nasz kowboj pyta: „Gdzie jest dama?”, a gnojek odpowiada: „Jaka dama?”. Nasz kowboj mówi: „Wiesz, jaka, pytam o panią Woodham”, a zbok na to: „Nic nie wiem o żadnej damie i w życiu nie słyszałem nazwiska Woodham. Macie świadka?”. W ten sposób jego ostatnia ofiara, ta, którą właśnie próbujemy znaleźć, moi panowie, umiera z głodu lub braku powietrza albo dostaje świra w miejscu, w którym gnojek ją zostawił. Ponieważ odkąd nasz przestępca zorientuje się, że usiłujemy go dopaść, nie będzie chętny nikomu zdradzić kryjówki, gdyż tym samym potwierdziłby swoją winę. Czy to jest odpowiedź na pytanie, panie przemądrzały?

Inspektor musiał przyznać, że Harris świetnie sobie poradził.

Myślisz, że babka wciąż żyje? — spytał cicho inny funkcjonariusz.

Nie dowiemy się, póki jej nie znajdziemy — odparował Tony. — Nie mam nic więcej do powiedzenia, kapitanie.

Sabara zwrócił się do Wohla.

Chce pan coś dodać, inspektorze?

Tylko tyle, kapitanie, że zgadzam się ze wszystkim, co powiedział Harris — odrzekł Peter. — A ponieważ nie możemy zaniepokoić poszukiwanego jeszcze bardziej, zastanówmy się, czy nie wysłać do akcji funkcjonariuszy po cywilnemu i w nieoznakowanych autach?

Dowiem się, ile nieoznakowanych wozów posiadamy — obiecał Sabara.

Jeśli to konieczne, Mike, weź dodatkowe z drogówki.

Tak jest. Coś jeszcze, szefie?

Wohl potrząsnął głową i obrócił się do Matta Payne’a który stał już obok niego.

Inspektorze, telefonował główny inspektor Coughlin — oświadczył młody człowiek. Peter bynajmniej się nie zdziwił. — Chce, aby pan bezzwłocznie do niego oddzwonił.

W porządku — powiedział Wohl. Opuścił salę apelową i ruszył do biura.

Gdy dotarł do biurka sierżanta Frizella, polecił mu:

Proszę mnie połączyć z inspektorem Coughlinem.

Inspektorze, właśnie dzwonił również komendant policji. Ma pan natychmiast oddzwonić.

Najpierw Coughlin — mruknął Wohl. Wszedł do biura, usiadł i zapatrzył się w telefony, czekając, aż jeden z guzików zacznie migać. Natychmiast podniósł słuchawkę.

Inspektor Wohl — rzucił.

Łączę z inspektorem Coughlinem — powiedział sierżant Tom Lenihan.

Widziałeś gazety, Peterze? — zagaił Coughlin bez zbędnych wstępów.

Tak, szefie.

Dlaczego odmawiasz rozmów z prasą?

Nie było mnie tutaj — wyjaśnił Wohl. — Ktoś musiał im powiedzieć, że nie jestem dostępny.

Czytając „Ledgera”, wyciągnąłem inne wnioski — warknął Coughlin.

Napisali tam również, że się kumplujemy — odciął się Wohl.

Komendant jest wściekły… — podjął Coughlin.

Właśnie tu telefonował — wtrącił Wohl. — Jak skończymy rozmowę, od razu do niego zadzwonię.

A co z kwestią wyznaczenia funkcjonariuszy do szukania świadków, którzy oczyszczą policjanta drogówki?

Winny — przyznał się Peter. — Tyle że wcale ich nie wyznaczałem. Sami się ofiarowali. Po służbie, w cywilnych ubraniach. Jeśli znajdą świadka, któryś z nich anonimowo zadzwoni do wydziału ruchu drogowego. To był właściwie pomysł Dave’a Pekacha, chociaż nie zwalam na niego… Tyle że gdybym coś takiego wymyślił, wziąłbym pełną odpowiedzialność.

Usłyszał, że Coughlin chrząka, potem zapadła cisza.

Czy to było mądre w obecnych okolicznościach? — spytał w końcu główny inspektor.

Gdybym mógł ich wysłać na poszukiwanie zaginionej Woodham, zrobiłbym to — odparł Wohl.

W progu stanął Matt Payne. Inspektor dał mu znak ręką, by wszedł, równocześnie myśląc, że musi mu nakazać pukanie przed wejściem.

Jak posuwają się poszukiwania? — zainteresował się Coughlin.

Pierwszych piętnastu, może szesnastu ochotników właśnie rozpoczęło służbę u mnie. Washington i Harris zatrudnią ich do chodzenia po mieszkaniach. Akurat wróciłem z apelu.

Do czasu odnalezienia pani Woodham może skieruj do poszukiwań także tych funkcjonariuszy, którzy obecnie szukali świadków stłuczki.

Zrobię tak, jeśli jest to oficjalne polecenie, inspektorze — odparował Wohl. — Chociaż wolałbym nie.

Zechcesz mi to wyjaśnić.

No cóż, po pierwsze, sądzę, że zrobili wszystko, co mogli, lecz nie mieli szczęścia, więc nie znaleźli nikogo, kto widział, jak pan McAvoy przejeżdża skrzyżowanie na czerwonym świetle.

Cholera — zaklął Coughlin.

A po drugie, nie uważam za dobry pomysł przydzielanie policjantom drogówki zadania polegającego na chodzeniu od domu do domu. Facet, którego szukamy, już jest o krok od wybuchu. Nie chcemy go przecież ostrzec.

Znów zamierzasz przez to przechodzić? — spytał Coughlin.

Wohl przykrył mikrofon słuchawki ręką i warknął:

Czego, do diabła, chcesz, Payne?

Szefie, komendant policji na szóstce — odparł Matt.

W porządku — powiedział Wohl i chłopak wycofał się z biura, zamykając za sobą drzwi.

Inspektorze, mam komendanta na drugiej linii. Mogę oddzwonić?

Dzwoń dopiero, gdy będziesz coś miał — odparł niecierpliwie Coughlin, po czym dodał: — Peterze, naprawdę pokładałbym o cholerę większą wiarę w twoje działania, gdybyś potrafił chociaż zapobiec dalszym włamaniom do domu tej Peebles.

Właśnie rozmawiałem o tym z Charleyem Emersonem… — bąknął Wohl, przerwał jednak, gdyż główny inspektor Dennis V. Coughlin odłożył w tym momencie słuchawkę.

Wcisnął migający guzik na telefonie.

Dzień dobry, komendancie — zagaił. — Przykro mi, że kazałem panu czekać. Rozmawiałem z inspektorem Coughlinem.

Łączę z komendantem Czernickiem, inspektorze Wohl — odezwał się kobiecy głos, którego Peter nie rozpoznał.

Czernick — warknął sekundę później komendant policji.

Mam dla pana inspektora Wohla, komendancie — powiedziała kobieta.

Najwyższy czas — mruknął Czernick. — Peterze?

Tak, szefie. Przykro mi, że kazałem panu czekać. Rozmawiałem z inspektorem Coughlinem…

Widziałeś gazety? Dlaczego odmawiasz rozmów z prasą?!

Szefie — odparł Wohl. — To nie cała prawda. Nie było mnie tutaj i…

Ja to załatwię — odezwał się w tle jakiś głos, po czym drugi mężczyzna wszedł na linię. — Peterze, mówi Jerry Carlucci.

Dzień dobry, proszę pana — przywitał się Wohl.

Ja wiem i ty wiesz, Peterze, że ten sukinsyn nas przesiaduje — obwieścił burmistrz Miasta Braterskiej Miłości. — Obaj wiemy, dlaczego i obaj wiemy, że bez względu na to, co zrobimy, facet i tak będzie próbował podciąć któremuś z nas gardło. Ale rozumiesz, że nie możemy dobrowolnie dawać sukinsynowi broni do ręki. Więc po prostu nie możesz powiedzieć przedstawicielom prasy, żeby się odpieprzyli. Myślałem, że jesteś inteligentniejszy…

Ależ wcale nie tak się to odbyło… — wtrącił Wohl.

No więc opowiedz mi — naciskał burmistrz Carlucci.

Nie było mnie w biurze i tyle. Nie byłem dostępny, bo w ogóle mnie nie było. To wszystko.

Cholera! — mruknął burmistrz. — A co z używaniem funkcjonariuszy drogówki do poszukiwania świadków, którzy oczyszczą naszego policjanta? Czy to prawda?

Tak, proszę pana, przyłożyłem do tego rękę. Ale mieli chodzić w sportowych marynarkach i krawatach. Wszyscy to ochotnicy po służbie.

Chyba rozumiem twoją decyzję — zadumał się Carlucci. — Czy jednak w tych okolicznościach było to mądre?

Proszę pana, w tamtym momencie uznałem ten pomysł za właściwy. Nic nie mogliśmy zrobić w kwestii ustalenia miejsca pobytu pani Woodham, a miałem nadzieję oczyścić funkcjonariuszy biorących udział w wypadku z oskarżeń, które uważałem za niesprawiedliwe.

Twierdzisz, że dokonałbyś ponownie tego samego wyboru? — spytał zimno Carlucci.

Tak, proszę pana.

Czy policjanci znaleźli świadków mogących oczyścić naszych funkcjonariuszy?

Nie, proszę pana.

A nadal szukają?

Tak jest i jeśli nie otrzymam wyraźnych rozkazów, nie zamierzam mówić moim ludziom, co mogą, a czego nie mogą robić po skończonej służbie i w cywilnym ubraniu.

Innymi słowy, oświadczasz Arthurowi Nelsonowi i jego „Ledgerowi”, aby się odpieprzyli?

Nie, proszę pana. Szczerze myślę, że gdybyśmy mieli znaleźć świadka, już byśmy go znaleźli. Sądzę jednak, że dla morale funkcjonariuszy drogówki ważne jest dalsze szukanie. A może po prostu nie chcę, by w drogówce uważano, że rzuciłem funkcjonariusza Hawkinsa wilkom na pożarcie tylko z powodu wstępniaka w „Ledgerze”.

Hawkins zatem prowadził, tak?

Tak, proszę pana. Twierdzi, że pan McAvoy przejechał na czerwonym świetle i ja mu wierzę.

Niech to diabli, miałem zatem rację — mruknął burmistrz.

W czym proszę pana?

Kiedy powierzałem ci dowództwo wydziału dochodzeń specjalnych — odrzekł Carlucci.

Peter Wohl nie potrafił znaleźć żadnej odpowiedniej riposty, toteż żadnej nie udzielił.

Miałem spytać, jak się posuwa śledztwo w sprawie pani Woodham — podjął burmistrz.

Proszę pana, rozważyłem wszystko…

Powiedziałem, że miałem spytać — wszedł mu w słowo Carlucci. — Nie przerywaj mi, Peterze.

Przepraszam, proszę pana.

Pracowałem w policji — podjął burmistrz. — I wiem, że żaden dowódca na pewno nie potrzebuje ludzi zaglądających mu przez ramię i doradzających, co ich zdaniem powinien czynić. Więc nie będę się wtrącał. Powiem ci, co teraz zrobię, Peterze. Wydam oświadczenie, w którym stwierdzę, że całkowicie wierzę, iż doskonale poradzisz sobie z tym śledztwem.

Dziękuję, proszę pana — bąknął Wohl.

Ale lepiej złap tego sukinsyna, Peterze. Rozumiesz, co mówię?

Tak, proszę pana.

Przez tego sukinsyna departament policji wygląda jak grupka niezdarnych gliniarzy z kina niemego. Policja nie może sobie na to pozwolić. Ja również nie mogę. Tak, zwłaszcza ja nie mogę sobie na to pozwolić.

. — Rozumiem, proszę pana — stwierdził Wohl.

. — Nie chcę znaleźć się w sytuacji, w której będę musiał polecić Tadowi Czemickowi, aby cię odwołał. Arthur Nelson j jego cholerny „Ledger” ogromnie by się ucieszyli, że od początku mieli rację — podsumował burmistrz.

Mam nadzieję, proszę pana, że nie będzie to konieczne.

Peterze, potrzebujesz czegoś?

Nie, proszę pana, nie sądzę.

Jeśli coś ci będzie potrzebne, natychmiast dzwoń. Tad Czernick zdobędzie dla ciebie wszystko.

Dziękuję, proszę pana.

Przekaż pozdrowienia ojcu, gdy go spotkasz — zakończył Carlucci. — Poczekaj, Tad chce coś dodać.

Peterze — na linii pojawił się komendant. — Słyszałem, że do pani Peebles znów ktoś się włamał ubiegłej nocy.

Tak, szefie, niestety — przyznał Wohl. — Pracuję nad tym.

To dobrze — zakończył Czernick. — Informuj mnie na bieżąco.

Po tych słowach odłożył słuchawkę.

Inspektor odsunął słuchawkę od ucha, zagapił się w nią tępo, zastanowił chyba po raz tysięczny, dlaczego to zrobił, po czym odłożył słuchawkę na widełki. Wstał, podszedł do drzwi biura i otworzył je pociągnięciem.

Matt Payne segregował jakieś formularze.

Payne?

Tak, szefie?

Wyglądasz jak śmierć — zauważył inspektor. — Nie jesteś chory?

Payne wyraźnie się speszył.

Szefie, zdaje mi się, że trochę zbyt dużo wypiłem ostatniej nocy.

To oznacza — podsumował w myślach Wohl — że McFadden i Martinez zabrali go do baru i wtajemniczyli go”.

Gdzie są?

Kto, szefie?

Sherlock Holmes i jego wierny doktor Watson. Matt w końcu zrozumiał, że inspektor ma na myśli McFaddena i Martineza.

Nie wiem, szefie — bąknął.

Znajdź ich — polecił inspektor. — Przekaż im, że gdy tylko zdołają mnie wpasować w swój napięty plan dnia, chcę ich u siebie widzieć. Odszukaj także kapitana Pekacha i poproś go, żeby do mnie zaszedł.

Dobrze, szefie.

David Pekach niedawno jeszcze przebywał w siedzibie Siedemnastego Dystryktu. Dwie minuty później stanął w wejściu, czekając, aż Wohl podniesie oczy znad papierów na biurku. W końcu inspektor zauważył kapitana.

Proszę, Davidzie, wejdź — zaprosił go. — Chcesz kawy?

Pekach pokręcił głową, a następnie wskazując uniesionymi brwiami drzwi, niemo spytał, czy Wohl życzy sobie, aby je zamknąć. Inspektor kiwnął głową.

Właśnie skończyłem niemal identyczne rozmowy z Coughlinem i komendantem policji — stwierdził Wohl, postanawiając w ostatniej chwili nie wspominać o burmistrzu Jerrym Carluccim.

Podejrzewałem, że zadzwonią — rzucił sucho David Pekach.

Na dodatek — ciągnął inspektor — obaj wydają się osobiście zaangażowani i bardzo zmartwieni moim brakiem postępów w sprawie niejakiej Peebles. Do babki znów było włamanie zeszłej nocy.

Słyszałem.

Wyznaczyłem do tej roboty dwóch twoich raptusów, McFaddena i Martineza. Szukają…

Pekach pokiwał głową i Wohl zrozumiał, że kapitan wie wszystko o sprawie, więc przerwał.

Podobno wykonali to zadanie w dziwny sposób, o ile się nie mylę. Zabrali młodego Payne’a do baru w FOP–ie i tam go upili.

Nic o tym nie wiem — lojalnie odparł Pekach. — Zawsze można było na nich polegać.

Tak czy inaczej, nie znaleźli faceta… tego aktora, przyjaciela brata pani Peebles — kontynuował inspektor.

Chcesz, żebym z nimi pomówił?

Nie, sam z nimi pogadam. Ciebie chcę poprosić, abyś poszedł porozmawiać z panią Peebles.

Co takiego?

Pojedziesz do niej teraz — ciągnął Wohl. — Zrobisz się współczujący i powiesz jej wszystko, co ją przekona, że czujemy się podle z powodu kolejnego włamania. Zapewnisz ją, że poczynimy wszelkie kroki, które całkowicie zapobiegną powtórkom tego zdarzenia.

Aha. A jakie to kroki?

Postawimy ludzi, którzy będą obserwować jej posesję od zachodu słońca do świtu.

Czekaj, czekaj, zapomniałeś chyba o mnie — wtrącił Pekach. — Skąd mam, do diabła, wziąć zespół obserwacyjny? To znaczy… mój Boże, jeśli trafi do gazet, że wykorzystujesz policjantów do obserwacji trzeciorzędnego miejsca włamania…

Martinez, McFadden i skacowany mały — odparował Wohl. — Zapłatą za grzech jest śmierć, Davidzie. Dziwię się, że nie nauczyłeś się jeszcze tego powiedzenia.

Pekach zachichotał.

No dobra — mruknął.

Powiesz też pani Peebles, że samochód drogówki będzie przejeżdżał obok jej domu nie rzadziej niż raz na pół godziny przez całą noc. Później każesz to załatwić swojemu porucznikowi zmiany i polecisz facetom w radiowozie, żeby nie tylko objeżdżali kwartał, lecz także zajeżdżali na podjazd, robili dużo hałasu i trzaskali drzwiczkami auta, gdy będą wysiadać. Niech pani Peebles, ilekroć wyjrzy z ciekawością z okna, zobaczy dwóch funkcjonariuszy w mundurach, którzy przeszukają okoliczne krzewy, oświetlając sobie drogę latarkami.

Wystraszą w ten sposób faceta, który się do niej włamuje — spierał się Pekach.

Taką właśnie mam nadzieję — odciął się Wohl. — Nie życzę sobie następnego włamania pod tym adresem w nocnym raporcie, który komendant znajdzie na swoim biurku jutro rano.

W porządku — zgodził się z powątpiewaniem w głosie kapitan. — Ty tu dowodzisz.

Nie powiem tego naszemu Sherlockowi i doktorowi Watsonowi, Davidzie — dodał inspektor. — Sądzę jednak, że mająrację. Myślę, że włamywaczem jest chłopak jej brata. Kiedy nasi wspaniali chłopcy nie będą pilnowali domu, niech dalej szukają tego geja. Mają zdjęcia?

Jak wspomniałem, ty tu dowodzisz. Widzę jednak, że jesteś bardziej przebiegły, niż mógłbym podejrzewać…

Potraktuję to jako komplement — powiedział Wohl. — A ponieważ jestem przebiegły, szczerze ci powiem, że sukces naszej operacji zależy od tego, jak bardzo zdołasz oczarować tę panią.

Hmm… Dlaczego zatem sam nie pojedziesz jej oczarowywać?

Ponieważ jestem dowódcą i tego rodzaju sposoby są poniżej mojej godności — odparł inspektor jak najpoważniej.

Pekach wyszczerzył zęby.

Kompletnie tej pani zawrócę w głowie, szefie. — Zasalutował.

Oczywiście mówimy w przenośni, kapitanie?

No nie wiem. A jak ona wygląda?

Nie mam pojęcia — odparł Wohl.

Może więc tylko lekko ją oczaruję — mruknął wesoło Pekach. — A później przyjdę i zdam ci relację.

Tylko najważniejsze wydarzenia, kapitanie. Żadnych nieprzyzwoitych szczegółów.



Siedemnaście


Kapitana Davida Pekacha kusiło, aby przed odwiedzinami u pani Peebles zajrzeć do kapitana północno–zachodnich detektywów i kapitana Czternastego Dystryktu, w końcu jednak zrezygnował, wiedział bowiem, że jego sukces jako nowego szefa drogówki zależy w dużym stopniu od współdziałania tej jednostki z Biurem Detektywów i poszczególnymi dystryktami. Zdawał też sobie sprawę z tego, że w niektórych innych jednostkach Departamentu — zwłaszcza wśród części detektywów i mundurowych w dystryktach — panuje niechęć do drogówki.

Widział już kilka razy, a ostatnio zaledwie godzinę wcześniej, reakcję (niewłaściwą) na wstępniak „Ledgera”, w którym określono policję drogową terminem „gestapo”. Dzisiejszego ranka usłyszał, jak mundurowy z Siódmego Dystryktu woła Achtung! na widok dwóch wchodzących do budynku policjantów drogówki. Dwukrotnie zauważył też, jak mundurowi szyderczo salutują po nazistowsku patrolowym z drogówki.

Były to — ma się rozumieć — żarty, jednak David Pekach otarł się w życiu o psychologię, wiedział więc, że w każdym ataku żony na męża czy policjanta na policjanta niemal zawsze tkwi ziarenko prawdziwego oburzenia. Porozmawiał sobie oczywiście z funkcjonariuszem, który zawołał Achtung! i dwoma salutującymi po niemiecku, toteż nie sądził, by znów zachowali się podobnie. Przy odrobinie szczęścia szybko rozejdzie się pogłoska, że nowy dowódca drogówki nie ma tego rodzaju poczucia humoru i lepiej z nim nie zadzierać.

Osobiście rozumiał ich niechęć do drogówki. Chociaż wiele reakcji nie było uzasadnionych i można je było przypisać zwyczajnej zazdrości. Drogówka nosiła specjalne mundury, miała szeroką jurysdykcję (na całe miasto) i miała zasłużoną reputację pozostawiania funkcjonariuszom z dystryktów mniej przyjemnych zadań policyjnych, zwłaszcza zatargów domowych.

Albo inna sprawa. Radiowozy drogówki, podobnie jak wszystkie inne, woziły w bagażnikach klucze francuskie do hydrantów. Kiedy na przykład wyczerpywał się zapas wody albo spadało jej ciśnienie, ponieważ dzieci polewały się w lecie dla ochłody, trzeba było zakręcić hydranty. Kapitan Pekach za diabła nie potrafił sobie przypomnieć obrazu funkcjonariusza policji drogowej szarpiącego się z hydrantem, widział za to tuziny pojazdów drogówki przejeżdżające beztrosko obok zalewających ulice hydrantów — i to wiele godzin po tym, jak dzieciaki zabawiające się hydrantem zdążyły wrócić do domu na kolację albo leżały już w łóżkach. Tego rodzaju zadania i dziesiątki innych z długiej listy, rozpoczynającej się od ratowania kotów z drzew aż po przeganianie hałaśliwych dzieciaków z witryn sklepowych i badanie stłuczek drogowych, członkowie tej elitarnej jednostki uważali za prace zbyt niewdzięczne, by zasługiwały na ich uwagę.

Policjanci, zmuszeni wykonywać te zadania, naturalnie obrażali się na funkcjonariuszy drogówki, którzy w dodatku zarabiali od nich więcej, a funkcjonariusze drogówki, prawie z reguły, dawali policjantom dystryktów odczuć, że ich jednostka jest wyjątkowa, zaangażowana w prawdziwą (sic!) robotę policyjną, podczas gdy ich zacofani lub opóźnieni w rozwoju nieelitarni bracia musieli uspokajać zagniewane żony, a ich mundury mokły w trakcie zakręcania hydrantów pożarowych.

Jeśli zaś chodzi o detektywów, wszyscy jak jeden twierdzili, że jeśli drogówka dotrze pierwsza na miejsce zbrodni, na pewno zniszczy większość dowodów, zwykle zadeptując wszelkie ślady ciężkimi buciorami motocyklistów. Gdy Pekach był jeszcze porucznikiem wydziału antynarkotykowego, podzielał wraz z innymi tę opinię.

Obecnie jednym z jego celów stała się zatem poprawa stosunków między drogówką i innymi jednostkami policji, natomiast nie uważał za dobrą metodę polepszenia tych stosunków odwiedzin u detektywów wydziału północno–zachodniego i policjantów Czternastego Dystryktu w celu wypytania ich o włamania u pani Peebles. Funkcjonariusze ci, co całkiem zrozumiałe, obraziliby się za to na niego. Jego wścibstwo byłoby równoznaczne z oświadczeniem: „Ponieważ wy, zwyczajni gliniarze, nie potraficie złapać sprawcy trzeciorzędnego włamania, przybyła drogówka, która pokaże wam, jak radzą sobie w takich sytuacjach prawdziwi policjanci!”.

Zresztą, o czym David Pekach doskonale wiedział, Peter Wohl zajrzał już zarówno do Czternastego Dystryktu, jak i do siedziby Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów. Inspektor mógł sobie na to pozwolić choćby dlatego, że był wyższy rangą od kapitanów. Poza tym Wohl był w opinii Pekacha dobrym policjantem, więc gdyby zauważył w raportach brak działań, poinformowałby go o tym.

Niemniej kapitan wyjął teraz raporty, które już przeczytał, po czym jeszcze raz bardzo uważnie je przejrzał. Dopiero później wsiadł do auta i pojechał do Chestnut Hill.

Pod numerem 606 przy Glengarry Lane znalazł bardzo duży wiktoriański dom, może nawet rezydencję, która stała na wzgórzu za ogrodzeniem z żelaznych prętów i kamiennych filarów oraz szeroką połacią trawnika. Ogrodzenie, którego żelazne sztaby zwieńczono złoconymi ostrymi czubkami, biegło wokół całej posiadłości, którą Pekach ocenił na co najmniej sto dwadzieścia albo i sto sześćdziesiąt arów. Dom na przyległej posesji po lewej ledwie majaczył, tego po prawej zaś w ogóle nie było widać.

Za domem znajdował się garaż na trzy pojazdy. Kapitan pomyślał, że zapewne przebudowano go z wozowni. Budynek przypominał ten, w którym mieszkał Wohl, tyle że budynek Wohla rozparcelowano na sześć luksusowych apartamentów, nie licząc garażowego mieszkania inspektora. Natomiast ten duży dom zajmowały jedynie dwie osoby: pani Peebles i jej brat, który podobno przebywał obecnie we Francji.

Gdy Pekach wjechał podjazdem i zatrzymał się pod przykrytym portalem wejściowym, dostrzegł, że drzwi wszystkich trzech garaży są otwarte. Nietrudno było mu sobie wyobrazić powóz ciągnięty przez parę podobnych do siebie koni zatrzymujących się obok jego niebiesko — białego radiowozu i służącego wybiegającego na ganek, ażeby dopomóc w wysiadaniu panu i pani.

Żaden służący nie wyszedł mu jednak na powitanie. Pekach zauważył jedynie siwowłosego Murzyna, który — odziany w czarny, gumowy fartuch i czarne, gumowe buty — mył buicka kombi. W garażu stały nowy mercedes coupe oraz cadillac coupe de ville, natomiast przed garażem parkował dwuletni ford sedan, niemal na pewno własność czarnego kierowcy.

Kapitan wszedł po schodach i wcisnął dzwonek. Usłyszał wewnątrz apatyczne bim–bom, a chwilę później z witrażowego okienka odciągnięto koronkową zasłonkę i pojawiła się siwowłosa głowa Murzynki. W końcu drzwi się otworzyły.

W czym mogę panu pomóc? — spytała służąca. Nosiła czarną, gładką sukienkę i Pekach uznał, że na dziewięćdziesiąt procent jest to żona faceta myjącego buicka.

Jestem kapitan Pekach z drogówki — przedstawił się. — Chciałbym się widzieć z panią Peebles.

Proszę chwileczkę poczekać — odparła Murzynka. — Dowiem się, czy pani Peebles jest w domu.

Zamknęła drzwi. Kapitan rozejrzał się.

Ten dom jest tak zbudowany i położony — pomyślał — że stanowi wręcz jawne zaproszenie dla włamywacza”. Dobrą minutę później drzwi ponownie się otworzyły.

Pani Peebles zobaczy się z panem — powiedziała służąca. — Proszę za mną.

Pekach zdjął czapkę od munduru i podniósł rękę, chcąc przygładzić warkoczyk, którego już oczywiście nie miał.

Znalazł się w dużym korytarzu z ośmiokątną fontanną pośrodku. Po obu stronach zauważył zamknięte dwuskrzydłowe drzwi, przed sobą zaś miał teraz szerokie schody. Na ich podeście znajdowało się okno z witrażowymi szybkami w ołowianych ramkach, przedstawiające walczącego ze smokiem świętego, którego imienia kapitan nie potrafił sobie w tym momencie przypomnieć.

Ten budynek wygląda jak pieprzone mauzoleum. Albo dom pogrzebowy”.

Służąca otworzyła jedne z dwuskrzydłowych drzwi.

To ten policjant, pani Martho — rzuciła, dając znak Pekachowi, że powinien wejść do pomieszczenia.

Kapitan znalazł się w pokoju o wysokim stropie i ścianach zastawionych półkami z książkami.

Jak się pan miewa? — zagaiła Martha Peebles.

Czterdziestoletnia stara panna” — natychmiast ocenił ją Pekach. Kobieta nosiła białą bluzkę z falbankami, wysokim kołnierzem i długim rękawem oraz ciemną spódnicę.

Pani Peebles, nazywam się Pekach, jestem kapitanem i dowódcą policji drogowej — odparł. — Inspektor Wohl poprosił mnie o odwiedzenie pani i przekazanie, jak bardzo jesteśmy zmartwieni, że znowu miała pani kłopoty. Mam też dodać, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by uchronić panią przed następnym włamaniem.

Martha Peebles wyciągnęła do niego rękę.

W Pekachu zwyciężył w tym momencie policjant, co oznaczało, że przestał dostrzegać w pani Peebles czterdziestoletnią starą pannę. Nie widział jej dłoni, oczu, zębów. Nie widział, czy ma zmarszczki i bruzdy. Nie był w tej chwili mężczyzną, lecz oficerem policji, który miał oczarować tę kobietę.

Miło mi, kapitanie… powiedział pan „Pekach”?

Tak, proszę pani.

Jej ręka była ciepła i miękka, uścisk bardzo przyjemny. Pekach wmówił sobie, że pani Peebles ma najwyżej trzydzieści pięć lat. Była po prostu ubrana jak starsza pani, czego zresztą zupełnie nie rozumiał.

Proszę mi wybaczyć, kapitanie, ale zdaje mi się, że słyszałam wcześniej to nazwisko — powiedziała Martha Peebles, zabierając rękę i kładąc wraz z drugą na swoim brzuchu. — Nie dalej jak wczoraj.

Zgadza się, proszę pani, wiem — bąknął niepewnie David Pekach.

Naprawdę nie jestem neurotyczną starą babą, która sobie to wszystko wymyśliła — wypaliła nagle.

Nikt niczego takiego nie sugeruje, droga pani — odparł szybko kapitan. „O cholera! — pomyślał. — McFadden i Martinez!”. — Pani Peebles, czy dwaj funkcjonariusze, którzy byli u pani wczoraj, powiedzieli coś niestosownego? Czy coś insynuowali?

Nie, nie — odrzekła. — Przynajmniej niczego takiego nie pamiętam. Ale… czy mogę być szczera?

Bardzo proszę.

Wydawali się nieco zbyt młodzi jak na detektywów — zwierzyła się. — Odniosłam też wrażenie… jak by to ująć… że mój dom nieco ich przytłoczył.

Mnie też raczej przytłoczył — przyznał się David. — Jest wspaniały.

Mój ojciec kochał ten dom — stwierdziła. — Nie odpowiedział mi pan jednak na pytanie.

Na jakie pytanie, pani Peebles? — spytał zmieszany Pekach.

Czy ci dwaj nie są za młodzi na detektywów? Czy mają odpowiednie doświadczenie?

No cóż, pani Peebles, dokładnie mówiąc, nie są detektywami — wyjaśnił kapitan.

Byli przecież po cywilnemu — zdumiała się. — Sądziłam, że spośród policjantów tylko detektywi mogą nosić cywilne ubrania.

Nie, proszę pani — odparł Pekach. — Niektórzy inni funkcjonariusze także działają po cywilnemu.

Och, nie wiedziałam o tym.

Taka jest jednak prawda, proszę pani — ciągnął. — W razie potrzeby udziela się takiego pozwolenia.

Wydaje mi się, że im więcej policjantów w mundurach, tym lepiej — odburknęła. — Że tylko wówczas można powstrzymywać przestępczość.

Zgadzam się z panią — przyznał Pekach. — Nie sposób polemizować z tym stwierdzeniem. Ale czy mogę wyjaśnić zachowanie funkcjonariuszy, którzy byli tutaj wczoraj?

Mówimy o małym Meksykaninie… w każdym razie Latynosie… i dużym, prostym Irlandczyku?

Tak, proszę pani. Pani Peebles, może przypadkowo słyszała pani o niedawno zastrzelonym policjancie, kapitanie Moffitcie?

A tak, oczywiście, że tak. W telewizji chyba mówili, że był… o ile czegoś nie mylę… dowódcą drogówki.

Tak, proszę pani, rzeczywiście — odparł Pekach.

Rozumiem. Pan został mianowany na jego miejsce, że tak powiem?

Tak, proszę pani, chociaż nie zabiegałem o to stanowisko.

Doprawdy?

Od pierwszej chwili wiedzieliśmy, kto zastrzelił kapitana Moffitta — wyjaśnił Pekach. — Zabójcy szukało osiem tysięcy policjantów… cały Departament Policji Miasta Filadelfia.

Potrafię to zrozumieć — zauważyła.

Dwaj tajniacy z wydziału antynarkotykowego znaleźli drania…

Pchnęli go pod pociąg metra — wtrąciła. — Czytałam w „Ledgerze”. Dobrze zrobili!

Ten opis nie był do końca prawdziwy, pani Peebles — jęknął Pekach, zaskoczony reakcją kobiety. — Tak naprawdę jeden z funkcjonariuszy biegł za podejrzanym, lecz nie zdołał schwytać go żywego. Nawet nie strzelił, gdyż bał się, że kula trafi postronną osobę.

Powinien zastrzelić gnojka na miejscu! — oświadczyła gniewnie pani Peebles.

David zagapił się na nią. Nie umiał ukryć zdumienia.

Czytałam w „Time” — ciągnęła Martha Peebles — że za koszt utrzymania jednego przestępcy w więzieniu można wysłać cztery osoby na Harvard.

Zgadza się, proszę pani — potwierdził kapitan. — Jestem pewny, że to prawda.

A zatem mówimy o kolejnym przestępstwie! — zagrzmiała. — O wyrzucaniu pieniędzy w błoto. Pieniądze, które można by zużytkować na korzyść społeczeństwa, wydaje się na utrzymanie przestępców w ekskluzywnych ośrodkach rekreacyjno–sportowych za kratkami.

Tak, proszę pani, nie mogę się z panią nie zgodzić.

Jestem pewna, że tacy ludzie jak pan uważają tego typu sprawy za bardzo frustrujące — zauważyła Martha Peebles.

Tak, proszę pani, czasami — przyznał Pekach.

Zaciągnę zasłony — oświadczyła nagle. — Słońce wybiela moje dywany.

Podeszła do okna, zasunęła story i obróciła się. Przebijające promienie słońca obrysowały jej sylwetkę, a jej bluzka zaczęła wyglądać na zupełnie przezroczystą. Kapitan odwrócił wzrok.

Hmm, tylko biustonosz? Pomyślałbym, że nosi halkę. Och, do diabła, przeginam. Ale jej cycki prezentują się całkiem, całkiem!”.

Kobieta podeszła do niego.

Mówił pan coś? — spytała.

Słucham? — speszył się.

Mówił pan o człowieku, który zastrzelił pańskiego poprzednika?

A tak, pani Peebles. Policjantem, który odnalazł zabójcę, czyli Geralda Vincenta Gallaghera, był właśnie funkcjonariusz Charles McFadden.

Kto?

Funkcjonariusz McFadden, proszę pani. Jeden z tych, których wczoraj wysłał do pani inspektor Wohl. Drugim był funkcjonariusz Martinez, jego partner.

Naprawdę? — rzuciła, szczerze zaskoczona. — Czyli że bez wątpienia źle ich osądziłam, zgadza się?

Napomknąłem o tym, pani Peebles, w nadziei, że przekonam panią, iż przysłaliśmy do pani najlepszych dostępnych funkcjonariuszy.

Phi — prychnęła. — Może i tak, niemniej nie byli skuteczniejsi od innych, skoro stało się to, co się stało, prawda?

Pani Peebles, ci funkcjonariusze pracowali wczoraj w nocy do późna, szukając Waltona Williamsa…

Szukali go więc zapewne w niewłaściwym miejscu — odcięła się kobieta. — Powinni szukać go tutaj. Był tu!

Cholera, babka ma rację!”.

Cóż, tak naprawdę, nie wiemy tego wcale — bronił się Pekach. — Nie wiemy, czy sprawcą ubiegłonocnego wtargnięcia był pan Williams. Nie mamy w ogóle pewności, czy pan Williams jest w jakikolwiek sposób związany…

Niech pan nie będzie głupi — warknęła. — Kto inny mógłby się tu włamywać?

Dosłownie każdy.

Kapitanie, nie mam nawet ochoty myśleć, ile przedmiotów ukradł z tego domu jeden z… przyjaciół… Stephena. Nie wiem, czy przypadkiem nie płaci im za to, co robią… cokolwiek robią… wiem wszakże; że prawie bez wyjątku sami sobie biorą napiwek, zanim wracają tam, gdzie znajduje ich Stephen…

Nie czytałem nic na ten temat w aktach, a jestem na bieżąco — wtrącił ostro Pekach.

Z pewnych, logicznych zresztą, powodów nigdy o tym nie wspomniałam. Jest dla mnie bardzo bolesne publiczne mówienie, że mój rodzony brat będzie, że się tak wyrażę, ostatnim z rodu. Najbardziej mnie jednak martwi, że nie potrafi sobie znaleźć normalnego partnera i musi zatrudniać męskie prostytutki.

Rozumiem, proszę pani — stwierdził kapitan prawdziwie współczującym tonem.

Czy to poprawne określenie? Czy może takich mężczyzn nazywa się inaczej?

Myślę, że słowo jest odpowiednie, pani Peebles.

Przypuszczam, że mogłabym przymknąć oko na zachowanie mojego brata i udawać, że nie dbam o znikające przedmioty… ale ten Williams najwyraźniej nie zamierza przestać mnie nękać… a święty spokój interesuje mnie bardziej niż wartość przedmiotów, które ukradł. Z tego wnioskuję… tak mi się wydaje… że on czy inny włamywacz bierze po prostu tyle, ile jest w stanie unieść…

To możliwe, pani Peebles — zdołał wtrącić Pekach.

Tyle że boję się, iż ukradnie lub też po prostu zniszczy… ze swoich własnych durnych powodów… zbiór broni tatka. Gdyby któryś z okazów zaginął lub się uszkodził, pękłoby mi serce.

Przy słowie „broń” kapitanowi aż rozbłysły oczy.

O co tu, u diabła, chodzi? — zastanowił się. — W żadnym z raportów, które czytałem, nie było ani jednego cholernego słowa na temat broni”.

Kolekcja broni? — upewnił się. — Hmm, może mogłaby mi ją pani pokazać?

Jeśli pan sobie życzy — odparła. — O ile chce pan jedynie oglądać, nie zaś dotykać.

Dobrze, pani Peebles.

Zatem, proszę, chodźmy.

Opuścili bibliotekę i weszli po schodach, mijając „świętego »jak mu tam« zabijającego smoka”.

Miałam kilka ostrych eksponatów — rzuciła.

Co takiego?

Pekacha rozproszył widok pośladków Marthy Peebles, idącej przed nim po schodach. Cienki materiał obcisłej spódnicy przylegał ściśle do jej kształtów. Kobieta najwyraźniej nie nosiła również półhalki, ponieważ kapitan dokładnie widział zarys jej majtek. A majtki, które miała na sobie, można by nazwać…

Przez moment szukał odpowiedniego słowa w swoim ograniczonym słowniku z tej dziedziny, aż w końcu — tyleż z triumfem, jak i z zaskoczeniem — pomyślał: „bikini!”.

Czy też raczej dolna część bikini, jakkolwiek diabelstwo się nazywa. Małe pieprzone figi, które zsunęły się cholernie nisko”.

Musiał przyznać, że kształty pani Peebles bardzo mu się spodobały.

Miecze, halabardy, jakieś arabskie sztylety, tego rodzaju broń — ciągnęła Martha. — Jednak ich utrzymanie jest trudne i czasochłonne, a pułkownik Mawson… zna pan pułkownika Mawsona, kapitanie?

Wiem, kto to taki, pani Peebles — odparł Pekach.

Kobieta zatrzymała się na szczycie schodów, czekając, aż kapitan do niej dołączy.

Pułkownik Mawson załatwił mi jakąś ulgę podatkową, więc oddałam je Instytutowi Smithsona — podsumowała.

Rozumiem.

Poprowadziła go wyłożonym dywanem korytarzem. W pewnej chwili zatrzymała się tak nagle, że David Pekach po prostu na nią wpadł.

Przepraszam — bąknął.

Posłała mu blady uśmiech i kiwnęła głową w górę, wskazując ściany za jego plecami.

Oto tatuś.

Chodziło jej o obraz olejny, który przedstawiał potężnego, wysokiego, wąsatego mężczyznę o groźnym wyglądzie. Pan Peebles ubrany był w strój myśliwski, a jedna jego ręka spoczywała na zwłokach łosia.

Pekach uznał malowidło za kiepskie. Bardziej przypominało niedbałą fotkę.

Zleciłam wykonanie go już po śmierci tatusia — podjęła Martha Peebles. — Artysta musiał pracować, bazując na fotografii.

Rozumiem — powtórzył kapitan. — Bardzo ładny.

Na zdjęciu był także Stephen, jednak kazałam artyście go pominąć. Stephen nienawidził polowania i tatuś o tym wiedział. Sądzę, że prawdopodobnie chciał go przysposobić do… no, wie pan… do męskich rozrywek. Tak czy owak, uważałam, że Stephen nie pasuje do całości, więc kazałam malarzowi go opuścić…

Rozumiem.

Martha Peebles aż po ramię włożyła rękę do stojącej na podłodze wazy i wyjęła stamtąd dwa klucze na kółku. Przekręciła nimi najpierw jeden, potem drugi zamek w drzwiach obok portretu ojca, po czym otworzyła je i zaczęła macać ścianę wewnątrz, szukając włącznika światła. W końcu zapaliły się fluorescencyjne lampy.

Ściany pomieszczenia, szerokiego na jakieś cztery, pięć metrów i długiego na mniej więcej sześć, były zastawione szklanymi gablotami, których półki zawierały broń palną, jedynie na samym jego końcu mieścił się stół przykryty filcem i biblioteczka. Środek pokoju zajmowały dwie duże i szerokie szklane witryny, a także skórzany fotel, dopasowany podnóżek i stół, na którym stało stare przenośne radio marki Zenith.

Po śmierci tatusia zachowałam to w stanie niemal niezmienionym — oświadczyła Martha. — Zabrałam jedynie jego whisky.

A kiedy zmarł pani ojciec? — spytał Pekach, podchodząc do pierwszej gabloty.

Było to trzy lata, dwa miesiące i dziewięć dni temu — odpowiedziała bez chwili wahania.

Kapitan zapatrzył się w jedną z półek. „Jezu Chryste! — pomyślał. — To przecież ładowany odtylcowo J.H. Hall 1819! Kosztuje fortunę!”.

Wie pani coś o tych karabinach, pani Peebles? — zapytał.

Kobieta zbliżyła się do niego.

O którym konkretnie? — zapytała. Gdy Pekach wskazał interesującą go broń, pochyliła się, by na nią spojrzeć, a wówczas rozchyliła się bluzka kobiety i kapitan zupełnie przypadkowo dostrzegł jej stanik.

Chociaż naprawdę interesował się bronią, którą uważał za karabin armii amerykańskiej, model 1819, z ładowanym odtylcowo mechanizmem typu J.H. Hall, część jego uwagi przyciągnął biustonosz właścicielki, na który nieumyślnie i z absolutnie niewinnymi intencjami zerknął.

Jezu! Czarna koronka! Kto by pomyślał! Zastanawiam się, czy majteczki też ma czarne? Czarne koronkowe bikini! Jezu Chryste!”.

To karabin wojskowy — odrzekła Martha Peebles. — Model 1819. Ten konkretny okaz wyprodukowano w roku 1821. Jest interesujący, ponieważ…

Ma w sobie mechanizm J.H. Hall — dokończył Pekach.

Tak — przyznała.

Nigdy wcześniej nie widziałem żadnego w tak dobrym stanie — ciągnął kapitan. — Wygląda na nieużywany.

Próbowano z niego strzelać — wyjaśniła kobieta. — Ma znaczek Z.E.H. tuż obok zamka skałkowego. Prawie na pewno chodzi o pieczęć kapitana Zachary’ego Ellswortha Hampdena. Nie myślę jednak, by ta broń kiedykolwiek opuściła federalny arsenał w Harper’s Feny i trafiła do służby…

Piękny egzemplarz — wtrącił Pekach.

Interesuje się pan… hmm, miałam spytać… o broń ładowaną odtylcowo, ale przypuszczam, że pierwsze uprzejme pytanie powinno brzmieć: „Czy interesuje się pan bronią palną?”.

Moja matka mówi, że powodem, dla którego nigdy się nie ożeniłem — odparował kapitan — jest fakt, że wydaję wszystkie swoje zarobki właśnie na broń.

Jakiego typu?

Cóż, remingtony typu rolling błock — odparł.

Och, tatuś takie uwielbiał! — zawołała Martha Peebles. — Wypełniają całą gablotkę na lewej ścianie.

Naprawdę?

Ruszył we wskazanym kierunku, kobieta za nim.

Ach, nie posiadam oczywiście tak dobrych okazów — oznajmił. — Mam strzelbę sportową podobną do tej, lecz nieco zniszczoną i powgniataną. Ta jest warta majątek. Jak zresztą wszystkie tutaj.

Tatuś mawiał, że uważa się za ich strażnika — wytłumaczyła Martha. — Twierdził, że nie jest typowym kolekcjonerem, po prostu przechowuje te symbole naszego dziedzictwa dla przyszłych pokoleń, gdyż sprawia mu to wielką frajdę.

Ładny sposób opisu kolekcji — zauważył z absolutną szczerością Pekach.

Och, tak mi przykro, że tatuś odszedł i nie może być tu z nami teraz — zasmuciła się Martha. — Uwielbiał pokazywać swoje zabawki i popisywać się wiedzą na ich temat. Naprawdę je kochał.

Ich oczy się spotkały. Kobieta zarumieniła się i odwróciła.

To była jego ulubiona broń — dodała po chwili, wskazując palcem.

Co to takiego? Wygląda na niemiecki.

Broń miała duży grawerunek. Był to karabin z podwójnym spustem. Broń wykonano z przemyślnie ukształtowanego, wyrzeźbionego i wygrawerowanego kawałka drzewa czereśniowego.

Niemiecko–amerykański — uściśliła. — Został wyprodukowany w Milwaukee w roku 1883 przez Ludwiga Hamnera, który wyemigrował z Bawarii w 1849. Wziął remingtona z mechanizmem rolling błock, przerobił go, a potem wykonał cały ten grawerunek i rzeźbienia. To jest drewno czereśniowe.

Wiem — przyznał się kapitan. — Piękne!

Obróciła się do niego i popatrzyła mu w twarz. Zobaczył, że się pochyliła, aby podnieść krawędź dywanu obok drzwi. Wróciła z kluczykiem i otworzyła zamek gablotki. Niemal z nabożeństwem wyjęła karabin z wyściełanego wieszaka i wręczyła go kapitanowi.

Chyba nie powinienem go dotykać — obruszył się. — Mam pot na palcach, a pot jest kwaśny…

Wytrę, zanim go odłożę, głuptasie — zapewniła go ciepło Martha Peebles. Pekach nadal miał niepewną minę, więc dorzuciła: — Wiem, że tatuś chciałby tego.

Kapitan sięgnął po karabin, a wówczas jego palce musnęły palce kobiety, która cofnęła się jak oparzona. Pekach o mało nie upuścił karabinu.

Na szczęście tego nie zrobił, a gdy po stosownie szczegółowym i pełnym zachwytu badaniu broni oddawał ją właścicielce, ich palce znów się dotknęły, lecz tym razem Martha bynajmniej się nie wzdrygnęła — wręcz przeciwnie.


* * *


No i co pan Walton Williams ma do powiedzenia w kwestii włamań do domu pani Peebles? — zapytał inspektor sztabowy Peter Wohl prawie w tym samym momencie, kiedy Martha Peebles wręczała kapitanowi Davidowi Pekachowi wykonany z drewna czereśniowego karabin typu remington rolling błock, nazywany Ludwig Hamner Schuetzen z 1893 roku.

Mieliśmy mały kłopot ze znalezieniem go, inspektorze — odpowiedział funkcjonariusz Charley McFadden.

Ale znaleźliście?

Nie, szefie — odparł McFadden. — Tak naprawdę, to nie.

Nie znaleźliście go? — naciskał Wohl.

Nie, szefie. Niech mi pan wierzy, inspektorze, odwiedziliśmy ubiegłej nocy wszystkie pedalskie bary w Filadelfii.

Plus bar związkowy? — mruknął Wohl.

Spotkaliśmy się tam z Payne’em, inspektorze, to wszystko — odparował McFadden.

Ach tak, a myślałem, że podejrzewaliście, iż znajdziecie w tym barze pana Williamsa.

Nie, szefie. Po prostu umówiliśmy się tam z Payne’em.

Więc nic nie piłeś w FOP–ie?

Hezus nie pił — wyjaśnił Charley.

Chcesz powiedzieć, że ty i Payne napiliście się? Po kilka drinków?

Tak, szefie, wypiliśmy po kilka piw.

Payne nie ma chyba zbyt mocnej głowy, prawda?

Mnie się wydaje, że wczoraj w nocy nieźle wytrąbił… — wymknęło się McFaddenowi.

W FOP–ie czy w innych miejscach?

Oj, szefie, gdy szukaliśmy Williamsa, musieliśmy coś zamawiać poza wodą sodową.

Hezus także?

Hezus nie pije.

Ale, ale… Właśnie stwierdziłeś, czy też zasugerowałeś, że chcąc wyglądać wiarygodnie w barach i klubach, w których szukaliście nieuchwytnego pana Williamsa, musieliście pić coś poza wodą.

Nie wiem, jak Hezus sobie radzi, szefie.

Nie byliście razem?

Nie, szefie, rozdzieliliśmy się. Hezus wybrał się autem bez oznakowań, a ja wziąłem Payne’a. Chodziliśmy po różnych lokalach.

Użyliście prywatnego samochodu?

Tak, szefie.

Pewnie było zabawnie — podpuszczał go Wohl. — Sądząc po tym, jak Payne wygląda i pachnie dzisiejszego ranka.

Kiedy wracaliśmy do domu, wydawał mi się w dobrym stanie — bąknął Charley.

Wierzę ci na słowo, funkcjonariuszu McFadden — odburknął inspektor. — Jestem jak najdalszy od sugerowania, że mogliście spędzać dyżur na upijaniu się do nieprzytomności.

Właśnie, szefie — odparł McFadden.

Mam teorię, która tłumaczy, dlaczego nie udało wam się zlokalizować pana Williamsa ubiegłej nocy — ciągnął Wohl. — Macie ochotę ją usłyszeć?

Tak, szefie — odrzekł McFadden.

Inspektor obrzucił piorunującym spojrzeniem Martineza.

Mam wnioskować z twojego milczenia, funkcjonariuszu Martinez, że nie interesuje cię moja teoria?

Tak, szefie. Nie, szefie. Chcę powiedzieć, szefie… że pragnę wysłuchać pańskiej teorii.

Dziękuję ci — mruknął Wohl. — Zgodnie z moją teorią, podczas gdy McFadden i Payne biegali po mieście i popijali w kolejnych lokalach, mylnie sądząc, że za tę imprezę zapłacą podatnicy, a ty, Martinez, cholera wie, co robiłeś… dokładnie w tym czasie Williams wrócił sobie spokojnie na Glengarry Lane i po raz kolejny włamał się do nieszczęsnej pani Peebles. Doniesiono wam o włamaniu?

Tak, szefie — przyznał Martinez. — Natychmiast gdy weszliśmy tutaj…

Do pani Peebles nikt więcej się nie włamie — oświadczył stanowczo inspektor.

Tak, szefie — obaj funkcjonariusze odparli unisono.

Interesuje jednego z was lub obu, skąd mam tę pewność?

Tak, szefie — znów odparli chórem.

Ponieważ od tej pory aż do czasu schwytania włamywacza, noc w noc, od zachodu słońca do świtu, jeden z waszej trójki będzie parkował w miejscu, z którego można widzieć i słyszeć, co dzieje się w domu pani Peebles.

Szefie — zaprotestował Martinez. — Jeśli gnojek zobaczy faceta w aucie, zrezygnuje z włamania.

Zgadza się — przytaknął Wohl. — I o to właśnie chodzi.

Więc jak go złapiemy? — zdumiał się Martinez.

Pozostawiam to waszej inwencji — mruknął inspektor. — Dam wam jednak przyjazną radę. Skoro wczorajszy sposób nie wypalił, powtórzenie tej strategii nie byłoby mądre. Jakieś pytania?

Obaj potrząsnęli głowami.

Wohl zrobił gest prawą ręką, który funkcjonariusze McFadden i Martinez zinterpretowali jako zakończenie rozmowy i polecenie odejścia.

Gdy zamknęły się za nimi drzwi, siedzący dotąd milcząco na kanapie kapitan Michael J. Sabara zaczął cicho bić brawo.

Świetnie, inspektorze — powiedział wesoło.

Byłem kapralem drogówki — odparował Wohl. — Myślałeś, że zapomniałem, jak sobie radzić z podwładnymi?

To dobre dzieciaki — zauważył Sabara.

Jasne, że tak — przyznał inspektor. — I chcę, żeby tacy pozostali. Trzymając ich krótko od samego początku, najprawdopodobniej unikniemy późniejszych problemów.



Osiemnaście


Wiesz, co zrobimy? — spytał Martinez, obracając się ku McFaddenowi. Stali akurat przy pisuarach w męskiej toalecie TYLKO DLA PERSONELU POLICYJNEGO Siedemnastego Dystryktu. — Damy naszemu bogatemu partnerowi zmianę od północy do wschodu słońca.

Za co się na niego wkurzasz? — odpowiedział pytaniem Charley McFadden.

Głupi jesteś czy co?! A niby jak Wohl odkrył, że upijaliście się zeszłej nocy?

Nie upijaliśmy się zeszłej nocy — odburknął McFadden.

Powiedz to Wohlowi — dociął mu Martinez z sarkazmem w głosie.

Jeśli każemy mu pracować od północy, kto będzie sterczał pod domem od zachodu słońca do dwunastej? Ktoś musi tam być.

Logika McFaddena była niepodważalna i fakt ten wyraźnie jeszcze bardziej rozgniewał Martineza.

Ten mały sukinsyn oznacza kłopoty, Charley — mruknął wściekle. — I nigdy nie będzie z niego gliniarz.

E, ja uważam, że facet jest w porządku — spierał się McFadden. — Po prostu nie wie, co robi, i tyle. Dopiero się uczy tej roboty, to wszystko.

Myśl sobie, co chcesz — odparował Martinez, zapinając rozporek. — Bądź sobie dupkiem. No dobra, więc zrobimy tak: zaparkujemy małego bogacza przed domem od zachodu słońca do północy, a sami pojedziemy poszukać Waltona Williamsa. Godzinami od północy do świtu podzielimy się. Albo ty zaczniesz zmianę, albo ja, wisi mi to.

Czyli że co… O której zachodzi słońce? O osiemnastej? Zatem Payne przepracuje sześć godzin, a my tylko po trzy.

Cholera jasna — pieklił się Martinez. — Słuchaj, debilu, inspektor wyłożył sprawę jasno: póki nie złapiemy Williamsa, będziemy sterczeć pod chatą babki noc w noc, od zachodu słońca do świtu. Najważniejsze zatem jest schwytanie Williamsa, zgadza się? Kto zrobi to lepiej, ty i ja czy twój kumpel gołowąs? Kurde, facet nawet nie wie, gdzie szukać, a co dopiero, jak postąpić, gdyby miał szczęście i wpadł na gnojka.

Sierżant Ed Frizell miał te same wątpliwości co do podziału godzin podczas obserwacji domu pani Peebles, jednak on również ugiął się pod ciężarem logiki Martineza. Nie mógł się nie zgodzić, że funkcjonariusz Payne po prostu nie ma dość kwalifikacji do samodzielnego poszukiwania podejrzanego. Sierżant podpisał zgodę na trzy pojazdy, po jednym dla każdego z funkcjonariuszy, których w myślach zaczynał powoli nazywać Sherlockiem Holmesem, doktorem Watsonem i Dzieciakiem. Frizell doszedł też niezależnie do wniosku, że jeśli Walton Williams nie jest kompletnym idiotą lub niewiele kontaktującym ćpunem, zauważy stojący na Glengarry Lane samochód wyglądający na policyjny i nie spróbuje się włamać do domu pani Peebles. Fakt ten rozwiązywał przynajmniej problem pod tytułem: „Jak zupełnie niedoświadczony Matt Payne ma sobie poradzić z podejrzanym, jeśli go spotka?”. Problemu nie będzie, gdyż Matt Payne nie spotka żadnego podejrzanego i już.


* * *


Piętnaście po drugiej, kiedy inspektor sztabowy Wohl wchodził do biura po lunchu, który zjadł z detektywem Jasonem Washingtonem w D’Allesandro’s Steak Shop na Henry Avenue, sierżant Frizell poinformował go, że telefonował kapitan Henry C. Quaire, szef biura wydziału zabójstw; powiedział, że sprawa jest ważna i prosił o jak najszybsze oddzwonienie.

Połącz mnie z nim — poprosił Wohl i kiwnął Washingtonowi, aby wszedł wraz z nim do biura.

Jeden z przycisków na telefonie inspektora zaczął migać w momencie, w którym Wohl usiadł.

Tu Peter Wohl, Henry — rzucił w słuchawkę. — Co się dzieje?

Właśnie rozmawiałem z koszarami policji stanowej w Quakertown, inspektorze — odparł bez wstępów Quaire. — Chyba znaleźli panią Woodham.

Czekaj chwilę, Henry — powiedział Wohl i strzelił palcami. Gdy przyciągnął uwagę Jasona Washingtona, dał mu znak, by podniósł drugą słuchawkę. — Włączmy Jasona do naszej rozmowy — oznajmił Quaire’owi.

Jestem na linii, kapitanie — odezwał się Washington i odruchowo wyjął z kieszeni notatnik i długopis.

Czyli tak, Jasonie… koszary policji stanowej w Quakertown — powtórzył Quaire, po czym kontynuował: — Znaleziono tam okaleczone zwłoki białej kobiety, która odpowiadała rysopisowi pani Woodham. Nie żyje od dwudziestu czterech do trzydziestu sześciu godzin. Sprawdzili w NCIC* i otrzymali potwierdzenie.

Cholera! — mruknął z goryczą detektyw Washington.

Gdzie dokładnie ją znaleźli? — spytał Wohl, wyjmując ołówek z szuflady biurka. …..

W domu letniskowym niedaleko miasteczka Durham

wyjaśnił kapitan. — Jest to… — Przerwał, a inspektor wyobraził sobie, że Quaire szuka kartki papieru, na której zanotował informację. — Jedzie się dwa kilometry drogą gruntową, skręcając w lewo z US 611, czyli w odległości siedmiu kilometrów na zachód od autostrady US 212.

Jason Washington powtórzył lokalizację.

Zgadza się — potwierdził Quaire.

Nie mają żadnych informacji o sprawcy, jak sądzę? — upewnił się Washington.

Przekazuję wam tyle, ile przekazano mnie — odparował kapitan.

Jeśli znów zadzwonią, daj mi znać — polecił Woni. — Bezzwłocznie, dobra?

Jasne, szefie — odparł Quaire z ironią i rozdrażnieniem w głosie.

O Jezu, ależ ze mnie głupiec — zreflektował się w duchu inspektor. — Nie powinienem go pouczać, jak ma wykonywać swoją pracę”.

Oj, Henry, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało — dodał natychmiast. — Przepraszam, stary.

Przez chwilę panowała cisza, w trakcie której — Wohl zdawał sobie z tego sprawę — kapitan Henry Quaire zastanawiał się, czy przyjąć przeprosiny.

Gdy ostatnio współpracowaliśmy z Quakertown, byli potwornie upierdliwi, inspektorze — mruknął w końcu. — Obrazili się, że w ogóle wchodzimy na ich teren. Ale znam kapitana policji stanowej w Harrisburgu…

Wohl rozważał przez moment słowa Quaire’a.

Zostawmy sobie tę znajomość na dzień, w którym naprawdę będziemy faceta potrzebować, Henry — powiedział.

Może tym razem będą chętni do współpracy, kto wie.

Zadzwoń, jeśli uznasz, że mogę się przydać — podsumował kapitan.

Serdeczne dzięki, Henry — stwierdził inspektor. — Będę się ciebie radził.

Powodzenia — zakończył rozmowę Quaire i odłożył słuchawkę.

Wohl popatrzył na Washingtona.

Jadę tam najszybciej, jak się da — oznajmił detektyw.

Zastanawiam się, czy mam wziąć ze sobą Tony’ego.

Rób, jak uważasz.

A może wziąłbym ze sobą dzieciaka? — zadumał się Washington.

Inspektorowi zajęło dobrą minutę, zanim zrozumiał pytanie.

Pytasz o Payne’a? Pewnie. Bierz, kogo potrzebujesz.

To miasteczko jest na głuchej prowincji — wyjaśnił detektyw. — Dzieciak może mi się przydać, gdy trzeba będzie gdzieś zatelefonować…

Możesz brać każdego, kto ci się przyda — uciął Wohl.

Dać ci wóz drogówki?

Nie, wystarczy mi dzieciak — odparł Washington. — Drogówka i policja stanowa nigdy nie pałali do siebie szczególną miłością. Skontaktujesz się z Tonym i przekażesz mu wszystko? Może zechce jechać z nami?

Jasne.

Być może zdołam wreszcie zdobyć rysopis tego sukinsyna — dorzucił detektyw. — Albo furgonetki.

Bałem się tej wiadomości — zwierzył się Wohl.

Niestety obaj wiedzieliśmy, że musi nadejść, czyż nie? — odciął się Washington, opuszczając biuro inspektora.

Matt Payne siedział przy starym, koślawym stole, stojącym pod ścianą obok biurka sierżanta Eda Frizella. Młokos wypisywał formularze na zdezelowanej maszynie do pisania marki Underwood.

Jedziesz ze mną, Payne — rzucił Washington.

Matt spojrzał na niego zaskoczony, sierżant — podobnie.

Dokąd on z tobą jedzie? — zdumiał się Frizell.

Jedzie ze mną i już, okej? — odburknął detektyw, chwycił chłopaka pod ramię i ruszył z nim do drzwi.

Potrzebuję go tutaj — zaprotestował sierżant.

Opowiedz o swoim problemie inspektorowi Wohlowi — mruknął Washington i wyprowadził Matta z pomieszczenia. — Znasz trasę 611? Do Doylestown, a potem w górę rzeki do Easton? — zapytał.

Tak,. szefie — odparł Payne.

Jedziemy — uciął bez dalszych wyjaśnień. Matt usiadł za kierownicą.

Pojedziesz w prawo — polecił detektyw. — A później w lewo, na Red Lion Road.

Tak, szefie — powtórzył Payne i uruchomił samochód.

Na czerwonym świetle przy Red Lion czekało w kolejce sporo aut. Matt zaczął zwalniać.

Objedź ich z lewej — polecił Washington — ale ostrożnie! — Sięgnął w dół i wcisnął przełącznik. Zawyła policyjna syrena. — Spróbuj nas nie zabić — dorzucił szybko. — Chociaż im prędzej się stąd wyrwiemy, tym lepiej. Może zdołamy znaleźć tego sukinsyna, zanim znów to zrobi.

Dokąd jedziemy?

Policja stanowa znalazła zaginioną Woodham — wyjaśnił detektyw. — Okaleczoną. No i oczywiście martwą. W jakiejś zapadłej dziurze.

Matt dotarł do skrzyżowania, sprawdził, czy jest puste i zaczął hamować.

Mój Boże — pomyślał. — Naprawdę prowadzę wóz policyjny z włączoną syreną, kierując się na miejsce zbrodni!”.

Jest pan pewien, że nie chce poprowadzić, detektywie? — zapytał.

Musisz kiedyś zacząć, Payne. Gdy po raz pierwszy jechałem z szefem, który włączył syrenę, niemal przeszły mnie dreszcze. Czułem się jak prawdziwy Dick Tracy.

Taaa — mruknął Matt Payne, jakby do siebie. Zjechał fordem LTD na lewo, po czym — zmieniając pasy — ominął ciężarówkę UPS i dwa pojazdy cywilne.


* * *


Sierżant Ed Frizell stanął w wejściu i czekał, aż inspektor Wohl skończy rozmawiać przez telefon.

Szefie, odzyskam Payne’a? Detektyw Washington właśnie go gdzieś zabrał, a ja mam te wszystkie…

Odzyskasz go, gdy Washington z nim wróci. Lepiej odszukaj Sherlocka Holmesa i doktora Watsona; przekaż im, że Payne nie będzie wraz z nimi obserwować domu pani Peebles.

Dobrze, szefie — odparł rozczarowany Frizell i ruszył do swojego biurka.

Zaczekaj chwilę — zatrzymał go Wohl. — Jest coś jeszcze.

Przez moment się zastanawiał.

Tak, szefie?

Znajdź kogoś na paśmie drogówki i poproś, żeby zlokalizowali dla mnie Mickeya O’Harę. Powiedz: „W–William Jeden pragnie zlokalizować Mickeya O’Harę”.

Faceta niełatwo znaleźć, szefie. Nie lepiej wysłać wiadomość na paśmie J? I kazać wszystkim go szukać?

Sądzę, że Mickey monitoruje radio drogówki — wyjaśnił inspektor.

Mogę spytać, o co w tym wszystkim chodzi?

Przypisz to prostej ciekawości — odparł Wohl. — Dziękuję, sierżancie.

Kiedy za Frizellem zamknęły się drzwi, inspektor natychmiast wpadł na jeszcze jeden pomysł. Otworzył książkę telefoniczną.

Doktor Payne — w słuchawce odezwała się Amelia Alice Payne.

Peter Wohl — przedstawił się.

Och — powiedziała. Inspektor wyczuł, że ton kobiety staje się mniej profesjonalny niż wcześniej i bardziej… jaki? Jakby bardziej dziewczęcy.

Dzwonię, aby odwołać naszą randkę — powiedział.

Nie wiedziałam, że umówiliśmy się na randkę — zauważyła nieśmiało.

Mieliśmy pójść na kolację — ciągnął. — Pamiętam przecież.

Ja też — przyznała się. — Ale czekałam na twój telefon.

Dzwoniła policja stanowa — kontynuował.

Och, znaleźli panią Woodham — dokończyła za niego Amy. — O mój Boże!

Znaleźli okaleczone ciało kobiety, które może należeć do pani Woodham — oznajmił.

Gdzie?

Gdzieś na prowincji. Hrabstwo Bucks. Niedaleko Delaware. W górze rzeki.

Okaleczone? — wtrąciła. — Jak?

Teraz znów mówi jak lekarz” — pomyślał.

Jeszcze tego nie wiem — odparł inspektor. — Dopiero co wysłałem tam detektywa.

Postanowił nie wspominać o Matcie, ponieważ sądził, że siostra na pewno zapyta: „Dlaczego?”.

To kolejny przypadek, w którym muszę wypowiedzieć znienawidzoną frazę: „A nie mówiłam?” — stwierdziła Amy.

Dotarcie tam i szybki ogląd zajmie detektywowi godzinę, może półtorej. Przypomniano mi niedawno, że policja stanowa nie zawsze jest tak chętna do pomocy, jak powinna. Może będę musiał pojechać na miejsce zbrodni i zamachać oficerską odznaką. Dlatego niestety muszę odwołać naszą kolację…

Chciałabym zobaczyć ciało — przerwała mu Amy. „Jezu, wiem, że studiowała medycynę, że jest psychiatrą… ale dlaczego tak mnie szokuje jej prośba?”.

Jak zginęła? Czy wiadomo? — naciskała kobieta, nie czekając na odpowiedź.

Również tego jeszcze nie wiem — odrzekł. — Nie wiem nawet, gdzie ją zabito. Wiem tylko tyle, ile ci powiedziałem.

A gdzie dokładnie znaleziono zwłoki?

W jakimś letnim domku — odparł.

Może powinnam również się tam rozejrzeć — podsunęła Amy. — Sama nie wiem. Pewnie tylko bym przeszkadzała… Ale musisz znaleźć tego człowieka, Peterze.

O ile jest to ciało pani Woodham — wtrącił.

Hmm, a jak myślisz? — spytała ostro.

Myślę, że zabita kobieta okaże się panią Woodham — przyznał. — Nie mam oczywiście nic na poparcie tego odczucia. Równie dobrze może to być zupełnie ktoś inny.

I dzięki, ale nie, zgadza się? Peterze, to ty do mnie przyszedłeś! Nie prosiłam cię o włączanie mnie w tę sprawę!

A więc mogłabyś pojechać tam ze mną? Zakładając, że będę musiał jechać? Powiedzmy za jakieś półtorej godziny?

Och, nie chcę się wtrącać.

Proszę o twoją pomoc — przekonywał ją Wohl. — Po raz kolejny.

Tak, mogłabym — odparła. — Odwołam tylko moje spotkania i jadę.

Zadzwonię do ciebie natychmiast, gdy odezwie się Washington — zakończył.

Waszyngton?!

To nazwisko detektywa — wyjaśnił inspektor.

Ach tak — zachichotała.

Na północy jest sporo przyjemnych restauracyjek — zauważył. — Możemy zjeść po drodze kolację, jeśli masz ochotę.

Należą do znaj ornych gangsterów czy będziesz musiał zapłacić?

Jezu, ależ jesteś pamiętliwa — mruknął. — Mam drugi telefon. Zadzwonię do ciebie.

Dzwonił jakiś oburzony inspektor z wydziału ruchu drogowego. Rozbił swój wóz, wysłał kogoś po nowy na parking, a tam tego kogoś poinformowano, iż w ciągu ostatnich trzech dni wszystkie dostępne nowe pojazdy przejął Peter Wohl i jego wydział dochodzeń specjalnych. Tłumaczenia Petera, że wzięli z parkingu jedynie przydzielone im samochody, bynajmniej nie udobruchały telefonującego inspektora.

Inspektor wciąż się skarżył, gdy na innej linii zadzwonił Mickey O’Hara.

Słyszałem, że mnie szukasz — zaczął zamiast powitania. — Co się dzieje, Peterze?

Nic.

Bzdura, słyszałem wezwanie.

Nie mam pojęcia, o czym mówisz — upierał się Wohl. — Pomyślałem sobie, że telefonujesz, aby spytać, co wiadomo, jeśli już coś wiadomo, w sprawie porwania pani Woodham.

Zapadła cisza.

No dobra — podjął wątek Mickey. — Co wiadomo, jeśli już coś wiadomo, w sprawie porwania pani Woodham?

No cóż, skoro zadajesz mi konkretne pytanie, powinienem ci na nie konkretnie odpowiedzieć, tak przecież wypada potraktować uprzejmego przedstawiciela prasy… Nie jest zatem tak, że sam ci tych informacji udzielam… W każdym razie policja stanowa znalazła kobiece ciało w pobliżu Durham, w hrabstwie Bucks, za US 611, około siedmiu kilometrów na zachód od US 212. Podejrzewają, że mogą to być zwłoki pani Woodham.

Kiedy?

Filadelfijską policję powiadomiono niecałą godzinę temu — odparł inspektor.

Ktoś jeszcze o tym wie?

Ponieważ nikt wcześniej nie zjawił się u mnie z określonym pytaniem, tak jak ty, panie O’Hara… z określonym pytaniem, na które mam obowiązek odpowiedzieć, nie ujawniałem dotąd tej informacji nikomu spoza Departamentu Policji.

Dziękuję ci, Peterze — sapnął Mickey O’Hara. — Masz u mnie drinka.

Rozłączył się.

Wohl przycisnął widełki palcem, po czym najpierw wykręcił numer Coughlina i powiedział głównemu inspektorowi, co zaszło i co zrobił w tej sprawie (pominął rozmowę z Mickeyem O’Harą). Później połączył się z komendantem Czernickiem i zrelacjonował to samo.

Gdy skończył, wezwał sierżanta Frizella i kazał przygotować jeden nowy pojazd, który jakiś patrolowy drogówki przekaże inspektorowi Paulowi McGhee z wydziału ruchu drogowego wraz z informacją, że może go używać do czasu, aż nie otrzyma własnego.

W końcu zasiadł, by — do czasu telefonu od Washingtona — zająć się stosem leżącej na jego biurku roboty papierkowej.


* * *


Dwa kilometry za Willow Grove Jason Washington wyłączył syrenę.

Jeżeli to jest ciało Woodham — powiedział — nie będziemy mieli pewności, póki go nie obejrzymy, albo nawet wówczas nie… Może potrzebne będzie porównanie jej akt dentystycznych, przecież nie powiedziano nam, jak bardzo kobieta została okaleczona, wiemy tylko, że została okaleczona… Więc możemy od razu na początku tej roboty mieć przerwę i czekać…

Nie rozumiem — wtrącił Matt. Wydawało mu się, że w samochodzie zrobiło się nagle bardzo cicho, chociaż szybkościomierz wskazywał prawie sto trzydzieści.

No cóż, może ktoś widział przyjazd furgonetki. Ciało znaleziono podobno przecież w jakimś domu letniskowym przy drodze gruntowej, innymi słowy w miejscu niezbyt ruchliwym. Mieszkańcy nie powinni przeoczyć podejrzanego pojazdu. Może ktoś nam dokładnie opisze furgonetkę albo przynajmniej jej kolor i markę. Jeśli droga nie jest asfaltowa, w pobliżu domu może być trawa lub ubita ziemia, a wówczas zrobi się odlew opony, który porównamy z tym z Forbidden Drive… Wiesz, o czym mówię?

Jasne, szefie — przyznał Payne. — Kiedy kserowałem sprawozdania, przeczytałem je.

Jeśli opony będą pasować, zyskamy pewność, że chodzi o ten sam pojazd. Może uda nam się dodatkowo zdobyć opis furgonetki. O ile drań przywiózł ją tutaj w furgonetce i o ile w ogóle znalezione zwłoki to ciało pani Woodham. Uważam… jest to dla mnie wręcz oczywiste… że facet musi mieć jakiś związek z domem letniskowym. Sądzę po prostu, że nie jeździł sobie z ciałem po okolicy, rozglądając się i dumając, gdzie by je porzucić. Na pewno wiedział, dokąd chce zawieźć zwłoki. Od tego właśnie zaczniemy. Kto jest właścicielem domu? Nasz facet? Jeśli nie, od kogo go wynajął? Czy właściciel zna potężnego, mocno owłosionego, białego mężczyznę o dobrej dykcji? Czy sąsiedzi pamiętają kogoś takiego w okolicy? A może przypominają sobie coś niezwykłego? Cholera, przy odrobinie szczęścia możemy nawet zdobyć nazwisko.

Payne zastanowił się, czy Washington tylko głośno myśli, czy też łaskawie uczy młodego współpracownika techniki śledczej. To pierwsze było bardziej prawdopodobne; to drugie bardziej by Mattowi pochlebiało.

Widzę, że pozbyłeś się rewolweru w kaburze podramiennej — detektyw zmienił nagłe temat.

Tak, szefie — odparł Matt. — Kupiłem „Chief’s Special”.

Gdy cię już do tego namówiłem, przyszło mi do głowy coś innego — ciągnął Washington.

To znaczy?

Jak sobie radzisz ze strzelaniem? — spytał.

Właściwie całkiem nieźle.

I tego się obawiałem — kontynuował myśl detektyw. — Słuchaj, może przesadzam, ponieważ ryzyko, że będziesz musiał wyjąć rewolwer z tej kabury… kabury przy kostce…

Tak, szefie?

Ryzyko, że będziesz musiał wyjąć rewolwer z kabury, jest naprawdę znikome, a może wręcz żadne, jednak zawsze może się coś zdarzyć, więc chcę ci powiedzieć jedną rzecz. Skuteczny zasięg… o ile masz szczęście… Skuteczny zasięg tego rewolweru to mniej więcej długość naszego auta. Gdybyś musiał wyciągnąć broń i jej użyć, a byłbyś dodatkowo podekscytowany, trafienie w mężczyznę o średnich gabarytach z odległości większej niż siedem metrów zakrawałoby na cud.

Rozumiem, szefie — mruknął Matt.

Nie oczekuję, że mi uwierzysz — dodał detektyw.

Wierzę panu — zapewnił chłopak.

Wierzysz, że stary, dobry Washington mówi coś, co prawdopodobnie odnosi się do większości osób, ale nie do ciebie, bo ty jesteś prawdziwy pistolero. Miałeś przecież szóstkę ze strzelania z. 45.

No cóż, nie byłem w piechocie morskiej — odparł Matt. — Ale rzeczywiście bezbłędnie strzelałem z. 45 podczas szkolenia w Akademii.

Wyświadczysz mi przysługę, dzieciaku?

Pewnie.

Następnym razem, gdy będziesz miał kilka wolnych godzin, idź na strzelnicę. Nie na strzelnicę Akademii, lecz na którąś ze zwyczajnych, cywilnych. Colosimo jest dobra. Weź ze sobą tego nowego „Chief’s Special”, kup do niego ze dwa pudełka nabojów. Strzelaj w sylwetkę. Wiesz, szybki ogień. Mierz, jeśli chcesz, albo po prostu skieruj broń i strzelaj… rozumiesz, o czym mówię?

Tak, szefie, jasne.

Później policz dziury w celu. Jeśli trafisz… w dowolne miejsce, nie tylko w głowę czy w pierś… pięćdziesiąt procent strzałów, będę naprawdę zaskoczony.

Czyli sugeruje szef, że powinienem poćwiczyć strzelanie? — nie rozumiał Matt.

Nie, nie, nie o to mi chodzi. Chcę powiedzieć, że z twojej broni Wyatt Earp ani John Wayne nie trafiliby z odległości większej niż siedem metrów. Nikt by nie trafił. Uważam po prostu, że powinieneś sam się o tym przekonać i przypomnieć sobie moje słowa, jeżeli zdarzy się ten rzadki przypadek i jednak będziesz musiał użyć tego rewolweru.

Och, doskonale rozumiem; o czym pan mówi — zgodził się Payne.

No mam nadzieję — odburknął Washington. — Działam zgodnie z praktyczną zasadą, która twierdzi, że jeżeli jestem zbyt daleko, by trafić z rewolweru faceta w łeb, w ogóle jest zbyt daleko na strzał z tej broni.

Matt zachichotał.

Gdzie, do diabła, jesteśmy? — Detektyw nagle się rozejrzał. — Do tej pory moglibyśmy dojechać do Kanady. Zatrzymaj się i spytaj kogoś o drogę.

Dowiedzieli się, że zakręt na trasę 212, krętą dwupasmówkę, znajdą dwadzieścia pięć kilometrów za stacją benzynową. Dalej poszło łatwo — bez trudu dostrzegli drogę gruntową w odległości siedmiu kilometrów od skrzyżowania 611 i 212. Na poboczu stało kilkanaście aut i furgonetek, niektóre z oznakowaniami policji stanowej, departamentu szeryfa hrabstwa Bucks lub symbolami stacji radiowych i telewizyjnych. Stojący po drugiej stronie 212 zastępca szeryfa zamachał do nich, a kiedy Matt włączył lewy kierunkowskaz, rozgniewany mężczyzna podbiegł do forda.

Hej, mamy tu miejsce zbrodni — oświadczył Payne’owi, gdy ten opuścił okno.

Policja filadelfijska — odparł Washington, pokazując odznakę. — Czekają tu na nas.

Poczekajcie minutę — bąknął zastępca i ruszył do auta policji stanowej. Po chwili zjawił się wielki kapral w słomianym kapeluszu.

Mogę wam jakoś pomóc?

Mam nadzieję, że tak — odparował detektyw z uśmiechem. — Jesteśmy z filadelfijskiego wydziału zabójstw. Prawdopodobnie potrafimy zidentyfikować ofiarę.

Porucznik nic takiego mi nie mówił — stwierdził z powątpiewaniem kapral.

Może zatem spytajcie od razu majora Fishera — podsunął Washington. — To on nas prosił o przyjazd.

Kapral wciąż się wahał.

No co, nie możecie połączyć się z nim przez radio? — naciskał detektyw. — Mówił, że jeśli nie będzie go tutaj w chwili naszego przyjazdu, powinien się wkrótce zjawić. Na pewno jest w zasięgu radiowym.

Kapral machnął ręką, sugerując tym gestem, że mogą przejechać.

Zastanawiam się, czy rzeczywiście mają tu majora nazwiskiem Fisher — zadumał się głośno Washington, kiedy Matt zamknął okno. — A może pan Kapelusznik po prostu wolał nas nie wypytywać.

Payne zerknął na detektywa i roześmiał się.

Ależ pan jest przebiegły, panie Washington — oświadczył z aprobatą.

Pierwsza rzecz, jakiej potrzebuje dobry detektyw, to blef — wyjaśnił tamten. — Dobry detektyw jest dobrym blefiarzem.

Droga skręcała wśród kęp zimozielonej roślinności, później wokół niedużego wzgórza. W końcu dotarli do domu letniskowego. Okazał się bezpretensjonalną, małą budowlą z ogrodzonym siatką gankiem. Stał na kawałku ziemi niewiele większym niż on sam i z jednej strony przechodzącym w stok wzgórza.

Wokół mniej więcej pięćdziesięciometrowego terenu ciągnęła się typowa dla policyjnego oznaczania miejsca zbrodni żółta taśma z napisem: NIE PRZEKRACZAĆ. MIEJSCE ZBRODNI. Na poboczu drogi stały kolejne pojazdy, należące do policji stanowej i okręgu szeryfa, a także ruchome laboratorium kryminalne policji stanowej, czyli duża furgonetka w barwach tejże policji, oraz kilka nieoznakowanych wozów organów ścigania i lśniący czarny karawan z logo domu pogrzebowego.

Zaparkuj gdziekolwiek — polecił Washington. — Właśnie znaleźliśmy majora Fishera.

Matt zmieszał się trochę, lecz nic nie powiedział. Zatrzymał samochód, poszedł za detektywem do taśmy z napisem: MIEJSCE ZBRODNI, pod którą przeszedł, podobnie jak Washington. Detektyw kierował się w stronę potężnego mężczyzny w mundurze porucznika policji stanowej.

Porucznik zerknął na Washingtona i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

Cholera, niech mnie diabli, popatrzmy, kto zwiał z Filadelfii! — zagaił. — Jak się, kurde, miewasz, Jasonie?

Z entuzjazmem uściskał detektywowi dłoń.

Poruczniku — odparł Washington. — Przywitaj się z Mattem Payne’em.

Chryste, sądziłem, że przyślą z tobą większego goryla niż ten — zaśmiał się porucznik. — Mam nadzieję, że wiesz, w jakim podłym towarzystwie jesteś, młody człowieku.

Dzień dobry panu — bąknął grzecznie Matt.

Dziwię się, że dotarłeś — ciągnął porucznik. — Kiedy ja tu jechałem, wszędzie byli ludzie. Cholerna prasa, gliniarze ze wszystkich posterunków w każdej pipidówie w zasięgu osiemdziesięciu kilometrów, ludzie, którzy oglądają programy o policjantach. Jezus, wszyscy! W końcu ich przegoniłem, a potem zakazałem kapralowi przepuszczać kogokolwiek.

Powiedziałem, że jestem osobistym przyjacielem legendarnego porucznika Warda — odparował Washington.

No cóż, cieszę się z tego, chociaż nie wiem, dlaczego tu jesteś — odrzekł Ward.

Podejrzewamy, że ofiarą może być niejaka pani Elizabeth Woodham — wyjaśnił detektyw. — Jeśli to ona, została uprowadzona z Filadelfii.

Słyszałem, że wysłano zapytanie do NCIC — przyznał Ward. — Ale nic więcej nie wiem. Badałem podpalenie w okolicach kopalni. Potrafisz ją zidentyfikować?

Mam zdjęcie — powiedział Washington i wręczył Wardowi fotografię.

To może być ona — mruknął porucznik. — Chcesz rzucić okiem?

Byłbym wdzięczny — odparł detektyw.

Ward wspiął się po lichych schodkach, prowadzących do domku, po czym wprowadził gości do środka. Wewnątrz brzęczały muchy i unosił się słodki, mdły zapach, którego Matt nigdy wcześniej nie czuł. Nigdy przedtem nie widział też tylu much w jednym miejscu. W zasadzie pokrywały kałużę, która wyglądała na rozlany olej.

O cholera — pomyślał chłopak. — To nie jest olej. To krew! Jezu, skąd tyle krwi?!”.

Dwaj mężczyźni w cywilnych strojach pochylili się właśnie nad wielkim, długim, czarnym pojemnikiem i chwycili za boczne uchwyty po bokach.

Wstrzymajcie się chwilę, panowie — polecił porucznik Ward. — Detektyw Washington chce rzucić okiem.

Jeden z mężczyzn pociągnął za zamek błyskawiczny wzdłuż boku worka w pojemniku i rozpiął go na mniej więcej pół metra. Pojawiła się głowa i szyja trupa.

Dobry Boże — jęknął cicho Jason Washington, po czym dał znak mężczyźnie, że chce zobaczyć całe ciało. Pielęgniarz rozpiął worek i odrzucił jedną część plastiku na bok.

Funkcjonariusz Matthew Payne raz tylko spojrzał na okaleczone zwłoki pani Elizabeth Woodham i zemdlał.



Dziewiętnaście


Funkcjonariusz Matthew Payne odzyskał przytomność i odkrył, że jest na wpół znoszony, na wpół ściągany po drewnianych schodach domu letniskowego. Detektyw Washington i porucznik Ward z pensylwańskiej policji stanowej trzymali go pod pachami. Jeden otaczał jego plecy, drugi — talię.

Nic mi nie jest — mruknął Matt, próbując znaleźć miejsce dla stóp. Kręciło mu się w głowie i ociekał potem. Chyba nie mógłby się poczuć bardziej upokorzony.

Tak, jasne, że nic — powiedział porucznik Ward.

Na wpół go zawlekli, na wpół zanieśli do samochodu, gdzie delikatnie posadzili chłopaka na siedzeniu pasażera.

Może lepiej opuść głowę między kolana — doradził Jason Washington.

Nic mi nie jest — powtórzył Payne.

Zrób, co ci mówi starszy kolega, synu — dodał porucznik Ward. — Mdlejesz wtedy, gdy krew nie dociera do mózgu.

Matt poczuł na swojej głowie lekki dotyk ręki detektywa Washingtona, ale odsunął ją.

Zrobiłem to — oświadczył porucznik Ward swobodnym tonem. — W Dwudziestym Drugim, niedaleko Harrisburga. Zarzuciło szesnastokołowcem i pod koła trafił facet w aucie sportowym. Kiedy dotarłem na miejsce, głowa ofiary leżała na chodniku, a oczy patrzyły prosto we mnie. Zemdlałem i trzasnąłem łbem o zbiornik paliwa ciężarówki. Gdyby nie było ze mną mojego sierżanta, nie wiem, jakbym, do diabła, skończył. Położyli mnie nawet w ambulansie obok ciała.

Lepiej ci, Matt? — zainteresował się detektyw.

Tak — odparł chłopak, potrząsając głową i podnosząc się. Koszulę miał teraz wilgotną na plecach.

Odzyskuje kolory — zauważył porucznik Ward. — Pozbiera się. Dobrze, że sobie niczego nie złamał, gdy upadał.

Payne zobaczył dwóch mężczyzn znoszących po schodach czarny worek ze szczątkami, odwrócił wzrok, po czym zmusił się jednak do spojrzenia.

Macie jakieś odciski opon? — spytał Washington. — Czy też ślady rozjeździła miejscowa policja?

Mamy trzy niezłe ślady — odrzekł Ward. — Pojazd to furgonetka ford, rocznik 1969, kolor rdzawoczerwony, zasuwane drzwi boczne. Z tyłu ma specjalne opony terenowe.

Skąd to wiesz?

Mówiłem ci, że zrobiliśmy odlewy.

Ale skąd wiesz, że to był rdzawoczerwony ford z 1969?

Listonosz widział — wyjaśnił Ward. — Wiejski roznosiciel. Mieszka kilka domów dalej, w górę drogi.

Bingo! — ucieszył się detektyw. — Pewnie nie dostrzegł, kto prowadził?

Kierowcy nie widział — odparł porucznik. — Ale później zauważył z tyłu wielkiego, białego faceta.

To wszystko? Wielki, biały facet?

Miał sporo włosów — dodał Ward.

Miał włosy czy był owłosiony?

No, nie był łysy — uściślił porucznik. — Pod trzydziestkę lub nieco po trzydziestce. Listonosz mieszka w tej małej wiosce, tam — powtórzył, wskazując kciukiem ku autostradzie. — Chcesz z nim pogadać?

Tak, chętnie, najpierw jednak chciałbym zobaczyć odlew opony. Czy we wsi jest telefon?

Oczywiście, jest sklep i urząd pocztowy.

Dobrze się już czujesz, Matt? — spytał Washington chłopaka. — Dasz radę pojechać tam i zadzwonić do inspektora?

Jasne, szefie — mruknął Payne.

Dobra, jedź zatem i zadzwoń. Powiedz mu, co mamy… kontaktowałeś już, gdy porucznik Ward podawał nam opis furgonetki? — Przerwał, po czym zwrócił się do Warda:

Pewnie nie zdobyliście numeru rejestracyjnego?

Nie. — Porucznik pokręcił głową. — Wiem tylko, że numery były z Pensylwanii. Ale listonosz zauważył wgiętą z prawej strony kratownicę wlotu powietrza. Roznosiciela zastanowił też fakt, że furgonetkę zaparkowano niemal na schodach. Pomyślał, że może kierowca się wprowadza…

Słyszałem, co mówił porucznik Ward — przerwał mu Matt. — Ciemnoczerwony ford z 1969, rozsuwane drzwi z boku.

Rdzawoczerwony, chłopcze — poprawił go Ward.

Nie ciemnoczerwony, lecz rdzawoczerwony. To spora różnica.

Tak, proszę pana — przyznał Payne, ogromnie zakłopotany. — Rdzawoczerwony.

Wspomnij o wklęśnięciu po prawej stronie kratownicy wlotu powietrza — dodał szybko detektyw.

Dobrze, szefie.

Numery Pensylwanii. Tak powiesz inspektorowi Wohlowi. Dowiedz się, czy Harris zdecydował się na przyjazd do nas. Jeśli tak, powiadom Wohla, że przywieziesz odlewy natychmiast, gdy wyschną, a ja wrócę później z Tonym. Jeśli Tony nie zamierza się zjawić, wówczas zrobię tu, co się da, i wracam z tobą. Albo odwieziesz odlewy i wrócisz po mnie. Spytaj zresztą inspektora o zdanie.


* * *


Czterdzieści pięć minut później, osiem kilometrów za Doylestown na US 611 pojazd policji stanu Pensylwania włączył koguta i syrenę zaledwie na moment wystarczający do przyciągnięcia uwagi kierowcy forda LTD, który przekraczał dopuszczalną prędkość osiemdziesięciu kilometrów prawie o pięćdziesiąt kilometrów i który może był, a może nie był, nieoznakowanym pojazdem organów ścigania.

Matta zaskoczyło warknięcie syreny i radiowóz policji stanowej we wstecznym lusterku. Zwolnił. Wóz policyjny zrównał się z nim i funkcjonariusz dał Payne’owi znak, by zjechał na pobocze. Matt przyłożył odznakę do okna, lecz policjant stanowy powtórzył polecenie.

Payne zjechawszy na pobocze, zatrzymał się. Nie wysiadł z auta, póki policjant stanowy nie opuścił swojego. Spotkali się w pół drogi, przy zderzaku radiowozu. Chłopak trzymał w rękach odznakę i identyfikator ze zdjęciem.

Policjant stanowy obejrzał dokumenty i z powątpiewaniem popatrzył na Matta.

Skąd taki pośpiech? — spytał.

Wiozę odlewy opon z miejsca zbrodni w Durham do Filadelfii — wyjaśnił Payne. Najwyraźniej nie zrobiło to wrażenia na funkcjonariuszu, więc dodał: — Staramy się dokonać porównania. Sądzimy, że chodzi o poszukiwanego od jakiegoś czasu seryjnego gwałciciela.

Policjant podszedł do tylnego okna samochodu Matta, zajrzał na tylne siedzenie, gdzie leżały odlewy opon owinięte w gazetę i przymocowane do siedzenia pasami.

Nie wiedziałem, że policja filadelfijska interesuje się tą sprawą — oznajmił. — I wcale nie mam pewności, czy naprawdę jesteś gliniarzem. Spotkałem ostatnio dwóch świrów w aucie z czarnymi oponami i antenami, lecz bez choćby jednego radia! Idźcie w cholerę!

Więc mogę już jechać?

Zabiorę cię przez Doylestown na rozjazd Willow Grove — odburknął stanowy i ruszył do swojego samochodu. Wsiadł.

Na skrzyżowaniu US 611, która w tym miejscu nazywa się „Old York Road”, oraz Moreland Road w Willow Grove znajdują się światła. Matt zatrzymał się na czerwonym, a ponieważ policjant stanowy już odjechał, przyjrzał się pojazdom stojącym po przeciwnej stronie drogi. Twarz kierowcy w pierwszym aucie okazała się znajoma — należała do inspektora Petera Wohla. Payne podniósł rękę i zamachał. Był pewny, że inspektor go dostrzegł, szczególnie że patrzył wprost na niego, jednak nijak nie zareagował. W tym momencie chłopak dostrzegł inną znajomą osobę w samochodzie — własną siostrę.

Co ona, u diabła, robi tu z inspektorem Wohlem?!” — zadumał się.

Światło zmieniło się na zielone. Pojazdy przejechały obok siebie. Kierowcy zbadali się wzrokiem, Matt wgapiał się w Wohla z ciekawością, inspektor obrzucił go zaś wzrokiem bez wyrazu — w każdym razie Payne nie potrafił odczytać miny szefa. Amy Payne nawet nie zerknęła na brata.

Kiedy Matt rozmawiał z Wohlem z automatu w małym wielobranżowym sklepiku w Durham, inspektor kazał mu przywieźć do Filadelfii odlewy opon od razu, kiedy będzie je można bezpiecznie przetransportować.

Harris jedzie do was, ja zresztą również. Któryś z nas zabierze stamtąd Washingtona.

Nic nie wspomniał o tym, że zabiera ze sobą Amy!! — rozmyślał Matt. — O co w tym wszystkim chodzi? A Harris? Pewnie minąłem go po drodze. Przy moim szczęściu było to właśnie wtedy, gdy policjant stanowy odstawiał mnie do skrzyżowania. Jak to zinterpretował Harris? A może przejeżdżał akurat obok, kiedy funkcjonariusz zatrzymywał mnie za nadmierną prędkość. O Chryste, ależ głupca z siebie robię!”.

Powoli zaczynał się rozczulać nad sobą i własnym poniżeniem — przecież zemdlał na widok „swojej” pierwszej ofiary morderstwa — nagle jednak zdał sobie sprawę, co słyszy z radia. W–William Jeden wzywał W–William Dwa Zero Jeden. Matt wiedział, że W–William Jeden to inspektor Wohl, a W–William Dwa Zero Jeden stanowiło sygnał wywoławczy pojazdu Washingtona, czyli w tym momencie jego, Matta Payne’a.

Chwycił mikrofon.

W–William Dwa Zero Jeden — odezwał się.

Ludzie w laboratorium kryminalnym czekają na te odlewy — powiedział Wohl. — Zawieź je zatem prosto do Roundhouse. Nie zatrzymuj się nawet na Bustleton i Bowler.

Tak, szefie — odparł Matt.

Usiłując wymyślić najszybszą drogę do Roundhouse, bezwiednie podkręcił głośność pasma J i usłyszał trzy sygnały dźwiękowe, oznaczające ważną i pilną wiadomość, którą przekazywano do wszystkich wyposażonych w radio wozów Departamentu Policji Miasta Filadelfia:

Bip, bip, bip.

Ogłaszam stan pogotowia dla wszystkich działających pojazdów. Poszukiwany jest mężczyzna podejrzany o zabójstwo i gwałty. Osobnik przemieszcza się furgonetką marki Ford, rocznik 1969, kolor rdzawoczerwony. Furgonetka ma wklęśnięcie po prawej stronie kratownicy wlotu powietrza, a z tyłu specjalne opony terenowe. Kierowca to biały mężczyzna, dwadzieścia pięć do trzydziestu pięciu lat, może mieć przy sobie nóż. Podejrzany jest poszukiwany w celu przesłuchania w sprawie o gwałty i zabójstwo; należy go uważać za niebezpiecznego przestępcę.

Zapadła krótka cisza, po której powtórzono sygnały dźwiękowe i wiadomość.

Jezusie — pomyślał Matt. — Chciałbym wpaść na tego sukinsyna!”.

Nie wpadł na niego, chociaż bardzo starannie przyglądał się wszystkim pojazdom na Broad Street i Roosevelt Boulevard Extension. Także dalej, jadąc aleją do centrum Filadelfii, wypatrywał rdzawoczerwonej furgonetki.

Miał trudności ze znalezieniem miejsca do zaparkowania pod Roundhouse, w końcu jednak znalazł. Odpiął odlewy i wniósł je do budynku. Jakaś bardzo tęga kobieta o pomarańczowych włosach pospiesznie wyszła z windy, na którą czekał, o mało nie wytrącając mu z rąk odlewów.

Wcale go to nie zaskoczyło. Byłoby to nieprzyjemne zwieńczenie nieprzyjemnego dnia. Gdyby upadł i zniszczył odlewy, spędziłby resztę swego życia zawodowego na wypisywaniu cholernych wielostronicowych formularzy sierżanta Frizella.

Nie — podsumował w myślach. — Nawet tak dobrze by mi nie było. Gdybym nie zachował ostrożności i roztrzaskał odlewy, musiałbym stanąć wobec pytania, którego tak starannie unikam: czy prawdą jest, jak sugeruje Amy, że po prostu pobłażam sobie, biegając po mieście z rewolwerem i odznaką, udając policjanta, ponieważ odrzuciła mnie piechota morska. Nie jestem policjantem. Udowodniłem to dzisiaj zarówno przez dziecinną radochę, jaką miałem, pędząc wśród innych aut z wyjącą syreną, jak i później, gdy zemdlałem na widok okaleczonych zwłok nieszczęsnej kobiety, niczym harcerka, która widzi pierwszego w swoim życiu martwego królika. A dopiero co szukałem ciemnoczerwonej furgonetki, bo chciałem schwytać przestępcę, zyskując owacje i aplauz przełożonych i kolegów. Co za bzdura! Co bym, do diabła, zrobił, gdybym go dostrzegł? Może lepiej na dłuższą metę byłoby, gdyby ta tłusta baba wytrąciła mi odlewy z rąk. Policjanci, prawdziwi policjanci, i tak złapią tego psychopatę, a jeśli upuszczę te przeklęte odlewy, rano wypieprzą mnie z policji, co w sumie — jak mi mówi logika — byłoby najlepszym wyjściem dla wszystkich”.

Funkcjonariusz Matthew Payne nie był wcale zaskoczony, że technicy w laboratorium ekspertyz i medycyny sądowej, którym oddał odlewy, potraktowali go jak gońca, nie zdziwił się również, że po powrocie na Bustleton i Bowler jakiś kapral, którego nigdy wcześniej nie widział, uprzejmie polecił mu zabierać dupę w troki i gnać pod dom pani Peebles.

Spóźniłeś się — warknął kapral. — Gdzie byłeś, do kurwy nędzy?

W Roundhouse — odparł Matt.

A tak, słyszałem — zarechotał kapral. — Masz przyjaciół na wysokich stanowiskach, co, Payne?

Mattowi nie chciało się nawet wyjaśniać, że do Roundhouse wysłał go inspektor Wohl w związku ze śledztwem policyjnym. Kapral dodał mu po prostu ostatni argument, przesądzający o rezygnacji. Nie będzie już miał przyjaciół na wysokich stanowiskach.

Nawet gdybym chciał, nawet gdybym miał wymagane u policjantów cechy psychologiczne, choć dziś udowodniłem, że ich nie mam, i tak nie mógłbym pokazać, co potrafię, skoro mam w pobliżu wujka Denny’ego Coughlina, który pilnuje mnie jak stara panna, nerwowa niezamężna ciotka, powstrzymując mnie od zrobienia tego, co każdy inny żółtodziób musi robić… A zamiast tego Coughlin wysyła mnie tam, gdzie — jestem przekonany — wszyscy wiedzą, że należy mnie chronić. Więc, co oczywiste i zrozumiałe, wszyscy inni gliniarze będą mną za to pogardzać. Dokończę ten dyżur, ponieważ byłoby nie fair, gdyby McFadden i Martinez musieli dodatkowo sterczeć za mnie pod domem, ale rano napiszę krótką i zwięzłą rezygnację, którą dostarczę tutaj przez posłańca”.

Wziął kluczyki, które kapral dał mu w zamian za te od auta Jasona Washingtona i pojechał do Chestnut Hill.

Charley McFadden zaparkował swój samochód pięćdziesiąt metrów od bramy domu Peeblesów, po przeciwnej stronie ulicy. Matt zatrzymał swój pojazd za tamtym, wysiadł i podszedł do McFaddena.

Zaczynałem się zastanawiać, czy się zjawisz — mruknął Charley bez zbędnej ironii czy gniewu. — Dokąd jeździłeś z Washingtonem?

Washington jechał do hrabstwa Bucks, gdzie znaleziono ciało pani Woodham — wyjaśnił Payne. — Potrzebował chłopca na posyłki.

No cóż, wszyscy ci faceci z wydziału zabójstw uważają się za szychy — odparł McFadden ze współczuciem. — Nie pozwól im się zdołować.

Co mam tu robić, Charley?

Ech, to tylko taka podpucha — odparł McFadden. — Głównie chodzi o to, żeby spłoszyć złodzieja. Wohl nie chce znaleźć w jutrzejszym raporcie, że w nocy znów ktoś tu się włamał. Właściwie kazał nam siedzieć na tej ulicy, bo jest na mnie wkurzony.

Za co?

Skądś mu się wzięła myśl, że zabrałem cię do pubu ubiegłej nocy i upiłem — odparł Cłiarley. Poszukał na twarzy Matta reakcji, po czym kontynuował: — Hezus podejrzewa, że doniosłeś Wordowi…

Nie — wtrącił szybko Matt. — Powiedziałem inspektorowi Wohlowi, że się upiłem i tyle.

Ze mną?

Nie — odparł Payne. — Jeśli jednak sam doszedł do takiego wniosku, nie widzę sposobu, by go skorygować.

Ech, pieprz to i niczym się nie przejmuj — odparował McFadden. — No dobra, teraz a propos obserwacji domu. Nie sądzę, by ten dupek znów się tu pojawił. Jeśli przyjdzie, a nie jest głupi, zauważy twój wóz i się zmyje. Jeżeli jednak się zjawi, a jest durniem… innymi słowy, jeśli zobaczysz, że ktoś się kręci w pobliżu krzewów, wezwij wsparcie. Nie próbuj sam go łapać. Wozy drogówki mają tędy przejeżdżać mniej więcej co pół godziny, więc ty po prostu siedź i staraj się nie zasnąć aż do północy. Wtedy zmieni cię Hezus.

Jak mam się starać nie zasnąć?

Nie przyniosłeś termosu? Matt potrząsnął głową.

Hmm, powinienem cię uprzedzić — mruknął Charley. — Przywiozę ci kilka kubków czarnej kawy. Nawet zimna jest lepsza niż żadna. Wysiądź co jakiś czas z auta i pokręć się trochę wokół domu. Pomachaj rękoma, niech krew pokrąży…

Rozumiem, rozumiem — przerwał mu Matt.

Wiele osób będzie jeździło w pobliżu dzisiejszej nocy — dodał McFadden. — Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby wpadł tu sam Wohl. Więc, na litość boską, nie zasypiaj, w przeciwnym razie masz przerąbane.

W porządku — odrzekł Payne. — Dzięki, Charley.

Eee tam, drobiazg — stwierdził McFadden, uruchamiając silnik. — Chcesz coś do kawy? Kanapkę z jajkiem, hamburgera czy coś?

Hamburger z cebulą. Albo dwa — poprosił Matt i zaczął szukać drobnych w kieszeni. — Dają mi kopa. Może dzięki nim nie zasnę.


* * *


Dwa hamburgery, hojnie obłożone smażoną i surową cebulą (Charley McFadden, nie znając preferencji Matta, zamówił oba rodzaje) i dwa ogromne styropianowe kubki z kawą chociaż dodały młodemu funkcjonariuszowi nieco energii, nie powstrzymały go przed zaśnięciem na posterunku.

Nie pomogło mu również kilka spacerów po ulicy i podjeździe prowadzącym do domu pani Peebles. Ani częste wysiadanie z auta, machanie rękoma i skłony do kolan.

Pięć minut po jedenastej, gdy Payne, po raz dziesiąty czy piętnasty, komponował w głowie rezygnację, którą zamierzał napisać rano, równocześnie starając się osiągnąć w niej zwięzłość i uniknąć wszelkich sugestii, że rozważy prośby staranniejszego przemyślenia sobie tej kwestii, głowa opadła mu na pierś i zasnął.

Po kolejnych pięciu minutach przekręcił się we śnie i o — sunął powoli na siedzenie.

A gdy minęło następne pięć minut, tak jak przewidział funkcjonariusz McFadden, jeden z oficerów podjechał pod dom pani Peebles. Zauważył pojazd Matta, ale nie przyglądał się dokładniej, ponieważ inne sprawy chodziły mu po głowie.

Kapitan David Pekach oceniał swoje szanse jak jedna do dwudziestu — inaczej mówiąc, ryzyko, że zrobi z siebie kompletnego głupca, było jak dwadzieścia do jednego. A jednak wyobrażał sobie (sic!), że palce pani Marthy Peebles znów muskają jego dłoń lekko i może nawet z jakimś podtekstem tak jak wtedy, gdy o mało nie upuścił cholernego remingtona rolling błocka, zwanego Ludwig Hamner Schuetzen. Wiedział też, jak niedorzeczna była myśl, która przemknęła mu przez głowę, kiedy kobieta odprowadzała go do drzwi. Przecież nie mógł widzieć w oczach Marthy tego, co mu się wydawało, że widzi. Przecież nie mógł…

Wjeżdżając na podjazd domu Peeblesów, postanowił, że powoła się po prostu na inspektora Petera Wohla, który polecił mu odwiedzić Marthę i zapewnić ją, że filadelfijska policja ogólnie, a drogówka, której był dowódcą, w szczególności, zrobią wszystko, by chronić jej własność przed grabieżami ze strony pana Waltona Williamsa. Należy Williamsa aresztować. I niedługo się to stanie. A jego, kapitana Pekacha, obecność w jej domu jest tylko dowodem na to, że tak się stanie…

Istniało niebezpieczeństwo, wiedział o tym, że kobieta i tak dawno temu położyła się do łóżka.

Jednak w bibliotece paliła się lampa, było też światło nad wejściem, toteż kapitan zgłosił centrali, że opuszcza Highway Jeden przy Glengarry Lane 606, gdyż sprawdza dom Peeblesów.

Wszedł po schodach i już miał wcisnąć dzwonek, kiedy drzwi się otworzyły.

Zobaczyłam samochód na podjeździe — zagaiła Martha Peebles. — Nie byłam pewna, czy przyjdziesz.

Dobry wieczór — bąknął David Pekach. Nie potrafił zdecydować się pomiędzy „panią Peebles” i „Marthą”, w końcu więc nic nie dodał.

Proszę, wejdź — powiedziała.

Miała na sobie szlafrok.

Nic seksownego, dwuznacznego czy coś w tym rodzaju. Szata okrywa ją od szyi do kostek. Ma na sobie dokładnie to, co takie damy wkładają przed pójściem spać”.

Mówiłem przecież, że zajrzę i sprawdzę, czy wszystko w porządku — przypomniał David Pekach.

Wiem — odparła.

Ruszyła ku schodom, zatrzymała się i obejrzała przez ramię, pragnąc zobaczyć, czy kapitan idzie za nią.

Dokąd ona, do diabła, zmierza?” — zapytał sam siebie w duchu.

Poleciłem także, by wozy policyjne regularnie obserwowały teren — ciągnął.

Zauważyłam je — stwierdziła. — Właśnie dlatego pomyślałam, że może nie uda ci się przyjechać. Że wysłałeś inne wozy zamiast siebie.

Jeśli mówię, że coś zrobię, dotrzymuję słowa — odparował David Pekach.

Byłam tego prawie pewna, a teraz, gdy cię tu widzę, wiem, że jesteś słownym mężczyzną — kontynuowała Martha Peebles.

Do tego czasu dotarli już na podest schodów i znaleźli się przed witrażem przedstawiającym świętego „jak mu tam” zabijającego smoka.

Przygotowałam drobną przekąskę — dodała kobieta.

Nie musiałaś tego robić.

Ale chciałam — odrzekła i dotknęła jego ramienia.

Kilkadziesiąt metrów stąd jest też funkcjonariusz po cywilnemu. Siedzi w nieoznakowanym wozie — podjął David.

A może tylko mi się tak zdaje. Właściwie, kurde, jak sobie teraz przypominam, nie widziałem nikogo w tym pieprzonym samochodzie!”.

Jego również zauważyłam — wyznała Martha. — Przechodził cztery razy, machając latarką.

Staramy się z całych sił zatroszczyć o ciebie.

Nie byłam pewna, czy ty… jeśli przyjdziesz, wiesz… czy możesz pić podczas służby… — Tak czy owak, zrobiłam kawę. Ale mam wino. Albo whisky, jeśli wolisz.

Weszli już na drugie piętro. Przeszli korytarz, oddalając się od pokoju z bronią.

Och, nie sądzę, by ład i porządek publiczny bardzo ucierpiały, jeśli wypiję lampkę wina — oznajmił David.

Cieszę się. Mam porto, raczej mocne porto, które mój ojciec zawsze lubił.

Drzwi pomieszczenia były otwarte. Wewnątrz kapitan zauważył mały, okrągły stolik przykryty obrusem, który sięgał podłogi. Na stoliku stała taca z kanapkami z chleba z odciętą skórką i srebrny komplet do kawy, a obok wiaderko do chłodzenia wina; z wiaderka sterczała szyjka butelki.

Jezusie!”.

A kiedy wszedł do środka, dostrzegł ogromne, intensywnie rzeźbione wezgłowie wielkiego łóżka z odrzuconą pościelą. „Jezu!”.

Dziewicze łoże — odezwała się Martha Peebles.

Co takiego? — spytał Pekach, niepewny, czy dobrze usłyszał.

Łóżko panieńskie — odparła Martha. — Moje łóżko. Przypuszczam, że uważasz coś takiego za absurd… Być panienką w obecnych czasach i w moim wieku.

Wcale nie. — Czuł zakłopotanie.

Mam trzydzieści pięć lat — wyjaśniła Martha.

A ja trzydzieści siedem.

Czy uważasz mnie za osobę niedorzeczną? — naciskała kobieta.

Nie — zaprzeczył z przekonaniem. — Dlaczego miałbym tak myśleć?

Bo zwabiam cię tutaj, próbuję zwabić cię tutaj… w ten sposób?

Jezu!

Więc jednak tak uważasz… — Speszyła się. — Nie chciałam… nie było moim zamiarem skonfundować cię, Davidzie.

Nie jestem skonfundowany.

Powiem ci, co jest absurdalne — podjęła. — Nigdy nie przemknęłoby mi przez myśl takie zachowanie, zanim nie zjawiłeś się tu dziś po południu.

Nie wiem, co powiedzieć — przyznał kapitan. — Chryste, myślę o tobie przez cały dzień… od chwili, gdy o mało nie upuściłem Hamnera Schuetzena.

Od chwili, kiedy nasze ręce się dotknęły?

Tak. I od chwili, kiedy spojrzałaś na mnie w tamten sposób — dodał.

Odniosłam wrażenie, że zaglądasz mi w duszę — szepnęła Martha.

Boże!

I z tego powodu czujesz się nieswojo, prawda? — spytała. — Ponieważ to powiedziałam?

Cholera, poczułem dokładnie to samo!

Och, Davidzie!

Otoczył ją ramionami. Najpierw wyszło to nieco niezgrabnie, później jednak ich ciała dopasowały się do siebie i zaczęły ze sobą współgrać. Kapitan pocałował Marthę w czubek głowy, później w czoło i w końcu w usta.

Davidzie — odezwała się w pewnej chwili kobieta. — Twój… sprzęt… pas i inne rzeczy, odznaka, ranią mnie. Jeśli zamierzamy… Nie powinniśmy zdjąć naszych ubrań?

Kapitan odsunął się od niej, spojrzał w dół na swoją odznakę, po czym zaczął odpinać swój pas à la Sam Browne.

Kiedy zerknął na Marthę, zauważył, że zdjęła szlafrok. Nic pod nim nie miała.

Jesteś rozczarowany? — spytała.

Jesteś piękna!

Och, ogromnie się cieszę, że tak uważasz!


* * *


Na kwadrans przed północą funkcjonariusz Jesus Martinez przejechał Glengarry Lane w Chestnut Hill, zobaczył nieoznakowane auto, zaparkowane przy bocznej ścianie domu Peeblesów, rozpoznał je jako to, które wcześniej przywiózł z parkingu Akademii; i zastanowił się, kto, do diabła, nim jeździ. Na pewno jakiś wyższy oficer. Ale gdyby coś się działo, Martinez bez wątpienia usłyszałby o tym z centrali.

Dostrzegł też nieoznakowany samochód Matta Payne’a, podjechał do niego, objechał, zajrzał raz i drugi do środka. Payne’a nie było w wozie. Martinez pomyślał, że może dzieciak jest w domu z oficerem.

Wyłączył silnik i rozsiadł się wygodnie na siedzeniu, czekając na powrót Matta.

Po upływie dziesięciu minut nadal nic się nie działo, więc Martinez wysiadł z samochodu i podszedł do auta Payne’a. Przecież chłopak wiedział, że Martinez ma się zjawić i może zostawił dla niego jakąś kartkę — na tablicy rozdzielczej albo gdzieś w środku. Może napisał, dokąd poszedł.

Kiedy Martinez zobaczył Matta na siedzeniu, uznał go za nieprzytomnego. Przyszło mu do głowy, że może Payne spotkał Waltona Williamsa albo stało się coś innego. Już miał otworzyć drzwiczki szarpnięciem, gdy chłopak chrapnął.

Ten mały sukinsyn sobie śpi! Kurwa, facet naprawdę śpi!”.

Ogarnęła go fala szczerego oburzenia, graniczącego ze ślepą furią.

Sukinsyn sobie śpi, podczas gdy ja muszę latać po mieście i szukać tego pieprzonego włamywacza! A później będę tkwił przez kilka godzin w tym cholernym miejscu!”.

Już miał wyszarpnąć Matthew Payne’a z auta za nogi, kiedy uderzyła go kolejna myśl, która rozwścieczyła go jeszcze bardziej niż odkrycie, że chłopak śpi.

W dodatku sukinsynowi ujdzie to na sucho! Kiedy ja latałem po Filadelfii, włażąc do kolejnych gejowskich knajp, ten sobie smacznie spał i nikt go na tym nie przyłapał! Wozy drogówki przejeżdżały tędy co pół godziny i nikt go nie zauważył. Albo widzieli, lecz nie dbali o to. Pewnie jechało tą drogą wielu pieprzonych oficerów — z dystryktu, drogówki, Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów, może nawet Wohl, Sabara i ten nowy sierżant tędy jechali — i nikt dzieciaka nie przyuważył!”.

Funkcjonariusz Martinez, z rękoma założonymi butnie na piersi, przez długą chwilę stał obok samochodu Matta i rozważał różne możliwości, które miał do wyboru, aby raz na zawsze rozprawić się z tym małym bogatym chłoptasiem. Gdy pojawiło się rozwiązanie, funkcjonariusza Martineza wręcz zdumiała jego prostota.

Uśmiechnął się szeroko, wyjął scyzoryk z kieszeni, sprawdził kciukiem jego ostrość, po czym uklęknął przy lewym przednim kole. Wbił nóż w gumowy zawór opony, aż ostrze dotarło do dętki. Rozległ się ostry gwizd uciekającego powietrza, więc Martinez szybko zacisnął na otworze pięść.

Przy prawym przednim kole i tylnych musiał użyć chusteczki — wciskał ją w kolejne wentyle, starając się wygłuszyć świst uciekającego powietrza.

Później wrócił do swojego samochodu i odjechał. Uśmiech satysfakcji nie schodził z jego ust — wręcz przeciwnie, rozszerzył się, gdy Martinez myślał o efektach swego czynu. Sięgnął po mikrofon.

W–William Dwa Jedenaście, W–William Dwa Dwanaście — odezwał się.

Na linii natychmiast pojawił się głos Charleya McFaddena.

Mów — rzucił McFadden.

Jestem na skrzyżowaniu Broad i Olney Avenue. Pracuję nad czymś — powiedział Martinez. — Nie będę w stanie zluzować naszego chłopaczka o wyznaczonej porze. Co mam zrobić?

Ja pojadę go zluzować — odparł bez wahania Charley. — Chcesz przyjechać, gdy skończysz, czy mam wziąć twoją zmianę?

Zmienię cię o trzeciej, jeśli ci pasuje — zaproponował Martinez.

Świetnie — zakończył McFadden.

W ten sposób muszę się tu pokręcić do trzeciej rano — ocenił Martinez. — Ale co mi tam. Sprawa jest tego warta!”.

I wtedy pomyślał, że gdy McFadden się zjawi, mały sukinsyn prawdopodobnie wciąż będzie spał.

No dobra, niech Charley sam zobaczy, jaki bezużyteczny jest ten bogaty dupek”.



Dwadzieścia


Funkcjonariusz Charles McFadden usiłował się skontaktować z funkcjonariuszem Matthew Payne’em przez radio podczas jazdy do Chestnut Hill. Nie otrzymał odpowiedzi, pomyślał więc, że pewnie Matt chodzi akurat wokół domu, aby nie zasnąć.

Jednak wyczuł, że coś jest nie w porządku, gdy zatrzymał się za autem Payne’a i nigdzie nie dostrzegł chłopaka. A przecież młokos od jego telefonu miał sporo czasu na rozprostowanie nóg. Do tej pory powinien już wrócić.

McFadden wysiadł ostrożnie z samochodu i podszedł do wozu Matta od strony kierowcy.

Nagle wyczuł, że z pojazdem chłopaka coś jest nie w porządku, a po uważniejszym obejrzeniu odkrył cztery płaskie opony. Kucnął i wyjął rewolwer z kabury przy kostce, po czym zbliżył się do drzwiczek auta. A wówczas zauważył Matta rozwalonego na siedzeniu.

Matt! — zawołał, a następnie głośniej wrzasnął: — Payne!

Młokos podniósł się sennym ruchem.

Głupi gówniarzu! — darł się wściekle Charley McFadden. — Co, kurwa, jest z tobą, gnojku? Jeśli któryś z oficerów cię złapie, dostaniesz taką naganę, że się nie pozbierasz…

Chyba zasnąłem — odrzekł Matt. Wysiadł z auta i przeciągnął się, podnosząc ramiona nad głowę.

Co się stało z twoimi oponami? — naciskał McFadden.

Z moimi oponami? Co niby z nimi jest?

To flaki, nie opony — pieklił się McFadden. Minutę później zrozumiał coś, co rozwścieczyło go jeszcze bardziej.

Pieprzony Hezus to zrobił! Właśnie nad tym, cholera, pracował przy Broad i Olney! Przyjechał tutaj i wypuścił powietrze z opon Payne’a!”.

Naprawdę? — zdziwił się Matt. — Opony? Czyli więcej niż jedna?

Klęknął obok Charleya, który właśnie wyciągnął zatyczkę z zaworu i wiedział już, że ktoś rozciął go nożem. „Cholerny Hezus!”.

Wszystkie cztery, kurwa mać! — odwarknął McFadden. — Ktoś przyłapał cię, jak spałeś, i rozciął zawory. I mam cholernie dobre pojęcie, kto to zrobił.

To bez znaczenia, Charley.

Akurat, kurwa! — odciął się McFadden. — Będziesz musiał zgłosić usterkę. Zadzwonisz po pomoc drogową i co powiesz? Jak to wyjaśnisz? Zrzucisz na jakiegoś wandala? Miałeś, kurwa, siedzieć w aucie albo oddalać się od niego na odległość, która pozwoli ci usłyszeć radio. Faceci z pojazdu holowniczego na pewno się domyśla, co zaszło, idioto! Cała drogówka, wydział dochodzeń specjalnych i wszystkie dystrykty będą się z ciebie śmiały. Cha, cha, cha — będą pytać jedni funkcjonariusze drugich — słyszeliście o dupku, który zaspał podczas obserwacji domu? Facetowi ktoś pociął opony, cha, cha, cha!

Matta żywo poruszyła troska Charleya. Uznał, że moment nie jest odpowiedni na oświadczenie partnerowi, że wszystko mu jedno, bo i tak nazajutrz złoży rezygnację. Przyszło mu do głowy, że bardzo lubi Charleya McFaddena i zastanowił się, czy jeśli zrezygnuje z pracy w policji, jakakolwiek przyjaźń między nimi będzie możliwa.

Hmm, skoro już zrobiłem z siebie durnia, co można na I to poradzić?

Wiesz, co myślę? — odpowiedział McFadden. — Przy Summit Avenue i Germantown Pikę jest stacja benzynowa Sunoco, sądzę, że całonocna. Na pewno wymienią ci „opony.

Ech, może po prostu zgłosimy przebicie opon. Niech się ze mnie śmieją, przecież zasłużyłem sobie na cięgi…? — zastanowił się Payne.

Nie bądź większym dupkiem, niż jesteś — odparował Charley. — Wykorzystamy mój wóz. Odkręcisz dwie opony, włożysz do bagażnika mojego auta, podjedziesz i wymienisz na nowe. Potem zrobimy to samo z pozostałymi dwiema. I tyle.

Kurczę, mam przy sobie złotą kartę — pomyślał chłopak. — Ale chyba w tej chwili nie powinienem jej użyć”.

No dalej — popędzał McFadden. — Nie ociągaj się dłużej! W końcu przyłapie nas jakiś oficer, a ja nie mam ochoty się przed nim tłumaczyć.

Oficer rzeczywiście zjawił się trzydzieści minut później, akurat gdy Matt pojechał na stację po drugą partię opon.

Co się tu dzieje? — spytał kapitan David Pekach. — Potrzebujesz pomocy?

Nie, szefie, pomagam innemu funkcjonariuszowi — wyjaśnił Charley. — Payne’owi.

A co się, do diabła, przydarzyło Payne’owi?

Pewnie ktoś wysypał tu gwoździe albo coś, panie kapitanie. Payne’owi poszły dwie opony.

Trzeba było zgłosić centrali, przysłaliby holownik policyjny — odparł David Pekach. — Właśnie po to jest centrala.

Och, ten sposób wydał nam się łatwiejszy, szefie — odrzekł Charley.

No cóż, skoro tak mówisz, McFadden — rzucił kapitan. — Dobrej nocy zatem… a może to już dzień?

Dobranoc, szefie.

Charley, zamierzam pomówić jutro z inspektorem Wohlem na temat bezsensowności tej waszej całonocnej obserwacji.

Wolałbym, szefie, żeby pan tego nie robił.

Cóż, dobranoc, Charley — powtórzył kapitan Pekach. Był w bardzo dobrym nastroju. Postanowił zajść na Bustleton i Bowler. Potem pojedzie do domu, przebierze się i wróci. Martha powiedziała, że w pełni rozumie, iż mężczyzna taki jak on musi poświęcać sporo czasu na swoją pracę. Dodała, że będzie czekała ze śniadaniem. Może zjedzą coś w łóżku, na przykład truskawki z prawdziwą bitą śmietaną. Chyba że David woli bardziej konkretny posiłek.

Jezusie!” — pomyślał.

Matt Payne wszedł do siedziby przy Bustleton i Bowler pół godziny później. Wręczył kluczyki od samochodu temu samemu kapralowi, który poprzedniego wieczoru zrobił mu awanturę za spóźnienie.

Gdzie, kurwa, byłeś z tym samochodem? Jest po pierwszej.

Pieprz się, stary — odciął się Matt. — Zejdź ze mnie.

Nie możesz mówić do mnie w ten sposób — odburknął kapral.

Payne! — zawołał ktoś. — Czy to ty?

Tak, a kto pyta?

Jason — odparł Washington. — Tu jestem.

Tu” oznaczało biuro Wohla. Washington siedział na kanapie i pisał na małej przenośnej maszynie do pisania stojącej na ławie.

Wyświadczysz mi przysługę? — spytał detektyw, wyszarpując kartkę z maszyny.

Jasne — odrzekł Payne.

Padam z nóg — ciągnął Washington. — A ty wyglądasz… przynajmniej stosunkowo… żwawo i ochoczo. — Wsunął zapisaną kartkę do dużej, szarej koperty, polizał skrzydełko i zakleił. — Wohl chce to mieć dziś wieczorem — wyjaśnił. — U siebie w domu — dodał. — To jest raport z naszych działań w hrabstwie Bucks i tego, co się działo tutaj. Można by pomyśleć, że nietrudno znaleźć rdzawoczerwoną furgonetkę marki Ford, co? No cóż, raczej niełatwo, cholera. Będziemy mieli adresy właścicieli wszystkich takich pojazdów zarejestrowanych w obrębie stu pięćdziesięciu kilometrów, ale… hmm… dopiero rano, gdy otworzą siedzibę wydziału pojazdów mechanicznych w Harrisburgu. W każdym razie właśnie tam są te dane. Inspektor mówił, że jeśli nie będzie się u niego świeciło, trzeba wsunąć kopertę pod drzwi.

Nie wiem, gdzie mieszka — stwierdził Matt.

W Chestnut Hill. Przy Norwood Street. Apartament garażowy za dużym budynkiem. Nie sposób nie zauważyć. Zaraz pokażę ci na mapie.

Sam znajdę — uciął Payne.

Dzięki, Matt, doceniam to — oświadczył poważnie Washington.

Ja również doceniam… dzisiejszy dzień — odparował Matt. — Nigdy go nie zapomnę, panie Washington…

Hej, mów mi Jason. Jestem detektywem i tyle.

Tak czy owak, dziękuję — bąknął chłopak.

Kiedy wsiadł do porsche i skierował się do Chestnut Hill, był zadowolony, że podziękował Washingtonowi. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczy, więc nie będzie miał okazji mu podziękować. Niejeden śmiałby się z niedoświadczonego żółtodzioba, a ten detektyw okazał się dżentelmenem.

Matt bez kłopotu znalazł Norwood Street. Numer domu był dobrze widoczny, a przebudowane z garażu mieszkanie natychmiast rzuciło się chłopakowi w oczy.

Przed oknem apartamentu, w którym mieszkał inspektor sztabowy Peter Wohl, stała rdzawoczerwona furgonetka marki Ford.

Na jej widok Payne zachichotał.

Nieszczęsnego właściciela tego auta czeka niezły szok, gdy jutro wyjdzie na ulicę i otoczy go nagle osiem tysięcy policjantów z wyciągniętymi rewolwerami. Będą przekonani, że schwytali słynnego gwałciciela”.

Matt nie przyglądał się zbyt długo furgonetce. Obok na bruku stał inny pojazd, który natychmiast przyciągnął uwagę Payne’a. Był to buick kombi i chłopak nie mylił się co do nalepki na przedniej szybie, oznaczała ona prawo do miejsca na parkingu przed Rose Tree Hunt Club, czyli że auto należało do siostry Matta, Amelii Alice Payne, doktora medycyny.

Przypadek ten sugerował, że świątobliwa Amelia i przyzwoity Peter Wohl znajdowali się w apartamencie tego ostatniego, o czym woleliby zapewne jego, Matta, nie powiadamiać.

Podszedł do kombi i oświetlił latarką nalepkę. Tak, bez wątpienia Rose Tree Hunt Club.

W mieszkaniu garażowym było ciemno. Wohl i Amy albo zatem przeprowadzali seans spirytystyczny, albo… robili coś innego.

Co, do diabła? Wohl nie miał przecież pojęcia, że to ja przyniosę kopertę. Był pewny, że zjawi się z nią Jason lub jakiś patrolowy drogówki, ktoś, kto nawet nie spojrzy na samochód Amy. Powinienem teraz pójść pod drzwi inspektora i tak długo w nie łomotać, aż go obudzę czy też skłonię do wyjrzenia. »Hej, hej, szefie! To tylko ja, funkcjonariusz Payne, chłopiec na posyłki z przesyłką. O rany, czyż ta pani nie wygląda znajomo?!«„.

Odrzucił tę myśl niemal w momencie, gdy się pojawiła. Wohl był świetnym facetem, a Amy fajną babką, nawet jeśli jako siostra bywała wkurzająca.

Zaczął wchodzić po schodach, kierując się ku drzwiom inspektora. Zamierzał wsunąć kopertę przez szczelinę pod nimi. Może później wypomni Amy tę noc. Taka rozmowa byłaby nawet zabawna.

Zatrzymał się w połowie drogi — po schodach.

Kurde, widziałem jakiś ruch w tej furgonetce — uprzytomnił sobie. — W dodatku pojazd miał wgiętą kratownicę wlotu powietrza! Z której strony? Z prawej? Cholera, nie pamiętam!”.

Poczuł, że serce prawie podskoczyło mu do gardła. Ogarnęła go jakaś słabość.

O kurczę — upomniał się w myślach. — To tylko moja rozgorączkowana wyobraźnia. Ta furgonetka prawdopodobnie należy do tutejszego dozorcy. Wohl na pewno ją widział i sprawdził faceta, nawet zanim wiedzieliśmy, że szukamy rdzawoczerwonego forda”.

Zatrzymał się na chwilę, po czym usłyszał odgłos uruchamianego silnika.

Skoro facet siedział w aucie przez cały ten czas, dlaczego dopiero teraz odjeżdża?”.

Odwrócił się i zaczął zbiegać po schodach, usiłując równocześnie wyszarpnąć z kieszeni odznakę.

Co ja powiem temu człowiekowi? — zastanowił się. — Przepraszam, proszę pana. Jestem funkcjonariuszem policji. Szukamy mordercy i gwałciciela. Czy istnieje szansa, że to właśnie pan, proszę pana?”.

Nie. Powie po prostu: „Przepraszam, że pana niepokoję. Mamy tu mały kłopot, więc tylko sprawdzamy. Dziękuję za pańską współpracę”.

Nie miał jednak okazji w ogóle się odezwać, ponieważ gdy znalazł się między porsche i furgonetką, mężczyzna nagle włączył przednie światła. I te zaczęły się do Matta niebezpiecznie zbliżać.

Payne poczuł w ustach żółć, zrozumiał bowiem, że kierowca furgonetki jedzie prosto na niego. Cofnął się, dotknął tyłu swojego auta, po czym obiegł je, przerażony, że nie zdąży uciec i nacierająca na porsche furgonetka zaczepi o jego nogę.

Umknął w ostatniej chwili. Rzucił się na prawo, między porsche a drzwi garażu, lądując boleśnie na pośladkach i niemal tracąc oddech.

Pomyślał: „Żyję”.

Pomyślał: „Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie obudziłem Wohla?! Inspektor wiedziałby, co zrobić”.

Kierowca usiłował zawrócić furgonetkę, nie zmieścił się, musiał wycofać dobre kilka metrów, w końcu odjechał.

Matt pomyślał: „Dzięki Bogu, drań wieje, więc nie będzie już próbował mnie zabić”.

Pomyślał: „Jestem policjantem”.

Pomyślał: „Mam pietra!”.

Wyciągnął rewolwer „Chief’s Special” z kabury przy kostce, wstał i pobiegł ku budynkowi garażowemu. Noga zabolała. Najwyraźniej jednak jakoś ją sobie zranił.

Furgonetka była już prawie na szczycie podjazdu.

Matt uświadomił sobie, że stoi na szeroko rozstawionych stopach, trzymając rewolwer w obu rękach i pociąga raz za razem za spust, wystrzeliwując kolejne naboje.

Furgonetka była już przy głównym budynku, wyraźnie nabierając prędkości.

Jason mu wszak powiedział: „Jeśli nie zdołasz trafić z rewolweru w głowę, cel w ogóle jest poza zasięgiem”.

Kurwa, kurwa, kurwa! To także spieprzyłem!”.

Furgonetka dotarła do Norwood Street, przecięła chodnik, wpadła na ulicę, przecięła ją i trzasnęła w wielki kasztan po przeciwnej stronie.

Jakaś kobieta zaczęła straszliwie krzyczeć.

Matt dotarł do podjazdu. Noga naprawdę rwała.

Co mam teraz, kurde, zrobić? Bębenek pusty, a dodatkowych nabojów nie wziąłem”.

Bez tchu dopadł furgonetkę, pierś bolała go niemal tak paskudnie jak noga. Silnik pojazdu pracował, jakby kierowca próbował odepchnąć ze swojej drogi blokujące go drzewo. Pachniało spaloną gumą i płynem do chłodnicy.

Payne podbiegł do przednich drzwiczek i otworzył je szarpnięciem.

Kierowca opadł na kierownicę.

Na przedniej szybie Matt dostrzegł wielkie plamy krwi i tkanki mózgowej. Jego ołowiany pocisk o wadze 168 granów najwidoczniej przebił tylne okno furgonetki i trafił w tył czaszki kierowcy z taką energią, że gdy wyleciał przez czoło, spowodował rozprysk większej części mózgu przestępcy.

Matt sięgnął do środka i wyłączył zapłon. Później obiegł przód pojazdu, dotarł do bocznych drzwi i pociągnął je. Na podłodze furgonetki, pod brezentem, leżał jakiś kształt. Payne szarpnął brezent.

Pani Naomi Schneider, naga, z rękoma związanymi na plecach, gapiła się na niego szeroko otwartymi oczyma.

Jestem policjantem — odezwał się do niej. — Jest pani bezpieczna. To już koniec.

Naomi Schneider znów zaczęła krzyczeć jak szalona.


* * *


Bip, bip, bip.

Mały Lewis wziął mikrofon i powiedział:

Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia. Padły strzały. Norwood Street 8800. Potrzebny ambulans. Zgłoszenie telefoniczne funkcjonariusza policji.

Pierwszy odpowiedział na wezwanie radiowóz z Czternastego Dystryktu. Jako drugi zareagował M–Mary Jeden.

Szanowny pan Jeny Carlucci, burmistrz miasta Filadelfia, wracał akurat do domu w Chestnut Hill z późnej kolacji z przyjaciółmi. I dzięki temu M–Mary Jeden pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia.


* * *


Inspektor sztabowy Peter Wohl wraz z doktor medycyny Amelią Alice Payne weszli do budynku przy Rittenhouse Sąuare, gdzie mieszkał funkcjonariusz Matthew Payne. Był tam już główny inspektor Dennis V. Coughlin.

Oto gazety: „Ledger” i „Bulletin” — powiedział Wohl.

Kupiłem po pięć egzemplarzy każdej.

Kupiłeś „Ledgera”? — upewnił się Coughlin, zaskoczony i rozgniewany jednocześnie. — Po co ci ten szmatławiec?

Myślę, że oprawię sobie w ramki artykuł z „Ledgera” — odparł Wohl.

O czym, do diabła, mówisz? — zdumiał się główny inspektor.

Wohl wręczył mu jeden z egzemplarzy gazety.

Na pierwszej stronie znajdowało się zdjęcie pani Elizabeth Woodham. Kobieta była na nim w todze i czapce absolwentki college’u. Artykuł miał szerokość trzech kolumn i nosił tytuł: „Ostatnia ofiara mordercy–gwałciciela”.


ZABÓJCA NAUCZYCIELKI WCIĄŻ NA WOLNOŚCI.

NARASTA PUBLICZNA KRYTYKA POLICJI

autor: Charles E. Whaley, reporter „Ledgera”


Komendant policji Taddeus Czernick wyznał dziś wieczorem, że chociaż policja „robi wszystko, co można”, nadal nie zatrzymano ani nawet — ściśle rzecz biorąc — nie zidentyfikowano mordercy–gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii. Okaleczone zwłoki ostatniej ofiary mężczyzny odkryła dziś wcześnie rano policja stanowa w hrabstwie Upper Bucks. „Nasz Departament Policji to wstyd i hańba, toteż zamierzamy zmusić burmistrza do podjęcia odpowiednich działań w tej sprawie” — powiedział doktor C. Charles Fortner, wykładowca socjologii na uniwersytecie stanu Pensylwania podczas konferencji prasowej, w trakcie której ogłosił utworzenie „Obywateli”, czyli Komitetu ds. Skutecznej Ochrony Porządku Publicznego.

Wotum nieufności to ostateczność — powiedział doktor Fortner. — Ale jest jednak możliwe, jeśli burmistrz okaże się nieudolny lub niechętny zmianom w Departamencie Policji. Mieszkańcy Filadelfii mają prawo do lepszej ochrony policyjnej niż ta, którą otrzymują. Zrobimy wszystko, co konieczne, aby ją dla nich wyegzekwować. Porwanie i brutalne morderstwo dokonane na pani Woodham oraz bezprzykładna nieudolność departamentu policji w tej sytuacji wymaga od nas działań natychmiastowych. Nie możemy pozwolić oficerom i funkcjonariuszom policji zapomnieć o pani Woodham, tak jak zapomnieli o innych ofiarach tego psychopaty”. Doktor Fortner zdradził nam, że Arthur J. Nelson, wydawca „Ledgera”, zgodził się zostać wiceprzewodniczącym komitetu obywatelskiego i że pan Nelson oraz „pewna liczba innych wybitnych obywateli” będzie wraz z nim dziś podczas pierwszego publicznego protestu nowej organizacji.

Fortner powiedział, że komitet uformuje się przed budynkiem administracyjnym departamentu policji przy ulicach Siódmej i Arch w południe, a następnie jego członkowie pomaszerują do ratusza, gdzie zamierzają przedstawić swoje żądania burmistrzowi Jerry’emu Carlucciemu. (Patrz także: artykuł od wydawcy, s. 7)


Jeśli pomaszerują — zauważył inspektor Coughlin — wezmę wielki bęben i pójdę wraz z nimi.

Matt opierał się o biurko i, popijając whisky z ciemnej szklanki, wpatrywał się w pierwszą stronę „Bulletinu”. Była tam duża na cztery kolumny fotografia, na której on, Payne, stał obok burmistrza Carlucciego. Burmistrz otaczał Matta ramieniem, a ponieważ podczas tego gestu rozwarły mu się poły marynarki, widać było, że Jerry Carlucci nadal nosi policyjny rewolwer. Nagłówek pod zdjęciem brzmiał: „Przystojny, młody bohater w towarzystwie burmistrza Carlucciego”.

Gdy Matt usłyszał, że Coughlin się odezwał, podniósł na niego wzrok.

Co takiego?

Przeczytałeś najpierw „Bulletin”, Matty — powiedział inspektor Coughlin. — Więc naprawdę spodoba ci się artykuł z „Ledgera”.

Chłopak wzruszył ramionami i wrócił do czytania „Bulletinu”.

Mickey O’Hara robi ci reklamę — uściślił Denny Coughlin. — Mówił mi, że jego zdaniem odwaliłeś kawał dobrej roboty. Założę się, że jego artykuł jest bardzo pochlebny.

Jak do tej pory, to same bzdury — odburknął Matt.


SERYJNY GWAŁCICIEL I MORDERCA

Z PÓŁNOCNO–ZACHODNIEJ FILADELFII

ZABITY PRZEZ PRZYSTOJNEGO

FUNKCJONARIUSZA

WYDZIAŁU DOCHODZEŃ SPECJALNYCH.

PORWANA KOBIETA URATOWANA

autor: Michael J. O’Hara, publicysta „Bulletinu”


Funkcjonariusz Matthew Payne, lat 22, w akcie, który burmistrz Jerry Carlucci nazwał „wielkim bohaterstwem osobistym” uratował panią Naomi Schneider, lat 34, zamieszkałą przy Norwood Street 8800 w Chestnut Hill wkrótce po tym, jak kobietę uprowadził z jej domu grożący jej nożem mężczyzna. Burmistrz potwierdził, że porywacz to osobnik zwany „seryjnym gwałcicielem z północno–zachodniej Filadelfii”.

Napastnik, wstępnie zidentyfikowany jako Warren K. Fletcher, lat 31, z Germantown, według pani Schneider włamał się do jej luksusowego apartamentu w momencie, gdy przygotowywała się do snu. Pani Schneider oświadczyła, że mężczyzna, zamaskowany i uzbrojony w duży nóż rzeźnicki, zmusił ją do zdjęcia ubrania, potem zarzucił jej na plecy koc i grożąc nożem, kazał opuścić mieszkanie, po czym wsiąść do furgonetki marki Ford, rocznik 1969. Tam przykrył ją brezentem.

Następna rzecz, jaką sobie uświadomiłam — oznajmiła pani Schneider — to odgłosy wystrzałów i huk rozbitego szkła. Potem furgonetka w coś uderzyła. A chwilę później ten przystojny, młody policjant patrzył na mnie z uśmiechem i zapewniał, że nic mi się nie stanie, gdyż jest funkcjonariuszem policji”.

Na kilka minut przed oddaniem strzałów, którymi funkcjonariusz Payne zabił porywacza i — według burmistrza Carlucciego — gwałciciela–mordercę, mężczyzna ów usiłował przejechać młodego Payne’a furgonetką, nieznacznie raniąc go i poważnie uszkadzając wart kilka tysięcy dolarów osobisty samochód funkcjonariusza. „Payne zatem, chociaż niechętnie — powiedział burmistrz Carlucci — uznał, że nie ma wyboru i musi użyć śmiercionośnej broni. Zaczął więc strzelać. Życie pani Schneider było w poważnym niebezpieczeństwie i funkcjonariusz o tym wiedział. Jestem bardzo z niego dumny”.

W chwili zdarzenia burmistrz Carlucci, którego limuzyna odbiera pasma radia policyjnego, wracał akurat do swojego domu w Chestnut Hill z kolacji w restauracji Sons of Italy w południowej Filadelfii. „Mój samochód odpowiedział na wezwanie pierwszy — powiedział burmistrz. — Kiedy dojechaliśmy, funkcjonariusz Payne wciąż pomagał pani Schneider wysiąść z rozbitej furgonetki”.

Matt Payne, który jest specjalnym asystentem inspektora sztabowego, Petera Wohla, dowódcy niedawno utworzonego wydziału dochodzeń specjalnych, spędził większość dnia w hrabstwie Bucks, gdzie — w domu letniskowym w Roxborough, przy East Mermaid Lane 300 — policja stanowa znalazła okaleczone ciało pani Elizabeth Woodham, lat 33.

Panią Woodham uprowadził z jej mieszkania trzy dni wcześniej zamaskowany mężczyzna uzbrojony w nóż. Listonosz hrabstwa Bucks opisał osobnika (rysopis pasuje do Warrena K. Fletchera) kierującego rdzawoczerwoną furgonetką marki Ford, identyczną jak pojazd, którym porwana została pani Schneider. Furgonetka stała przy domu, w którym odkryto ciało pani Woodham. Policja szukała podobnego pojazdu w całej Delaware Valley.

Matt Payne, którego wyznaczono na łącznika między czołowymi detektywami wydziału zabójstw, Jasonem Washingtonem i Anthonym Harrisem oraz wydziałem dochodzeń specjalnych, pojechał z detektywem Washingtonem na miejsce tortur i morderstwa w hrabstwie Bucks.

Młody funkcjonariusz dostrzegł poszukiwaną furgonetkę dziś wcześnie rano, gdy jechał do Chestnut Hill, do domu inspektora Wohla, któremu po zejściu ze służby miał przedłożyć raport.

Starannie ocenił sytuację, zanim zaczął działać, uznał jednak, że życie pani Schneider zależy od jego samotnej akcji — powiedział burmistrz Carlucci. — Kobieta bez wątpienia zawdzięcza mu życie. Podoba mi się myśl, że funkcjonariusz Payne jest jednym z wielu inteligentnych, dobrze wykształconych młodych policjantów, którymi ja i komendant policji Czernick możemy zasilić szeregi wydziału dochodzeń specjalnych”.

Matt Payne, kawaler, niedawno ukończył studia na uniwersytecie stanu Pensylwania. Odmówił rozmowy z prasą.


To wstrząśnie tymi z Wallingford — zauważył Matt, skończywszy czytać. — Kiedy usiądą rano nad gazetami…

Tata już wie — wtrąciła Amy. — Zadzwoniłam i go uprzedziłam.

Ależ to było inteligentne posunięcie! — warknął Payne.

Chciałam, żeby dowiedział się przed matką — oświadczyła twardo. — Słuchaj, Matt, chcesz, żebym ci coś dała…

Mam to, dzięki — uciął, podnosząc szklaneczkę. Później rozejrzał się, obrzucając spojrzeniem swoich gości. — Czy tylko ja uważam ten cały artykuł za bzdurę?

Doświadczyłeś potężnego urazu emocjonalnego… — wyjaśniła Amy.

Opowiedz mi o tym — odparował Matt. — Ale mówiliśmy… mówiłem… o bzdurach.

Mogę dać ci coś, co ci ułatwi zwalczenie tego stresu — upierała się siostra. — Alkohol nie pomoże.

To twoje zdanie — mruknął Payne. — Mówimy o bzdurach, czyż nie?

Ja mówię o szoku, który przeżyłeś — uściśliła Amy.

A ja o bzdurach — powtórzył Matt. — O mało nie zabiłem tej tlenionej blondyny — ciągnął. — Nie wiedziałem, że babka istnieje, póki nie usłyszałem jej wrzasku. Strzelałem do sukinsyna, bo chciał mnie przejechać autem i tyle. Nie zachowałem się jak spokojny funkcjonariusz–bohater. Byłem przerażonym i wściekłym dzieciakiem, któremu dano do ręki broń.

Nie wiem, o czym teraz mówisz — odburknęła siostra.

Masz rację, Amy — obwieścił Payne. — Nie nadaję się na gliniarza.

Na pewno nie powinieneś akurat w tej chwili podejmować takiej decyzji, Matty — wtrącił Dennis Coughlin.

Nikt mnie nie słucha — pożalił się chłopak. — Jeśli czegoś się z całego tego doświadczenia nauczyłem, to tego, że nie jestem taki jak mój ojciec… mój rodzony ojciec.

Matty! — zawołał inspektor Coughlin.

Bałem się tam — ciągnął Payne. — Byłem przerażony. Wręcz obłąkany.

To uczucie jest całkowicie zrozumiałe w tych okolicznościach — odrzekł Coughlin.

O mało nie zabiłem tej kobiety! — krzyknął Matt z gniewem. — Czy nikt z was tego nie rozumie?

Nie zabiłeś jej — powiedział mu Wohl. — Nie zabiłeś, a w dodatku uratowałeś jej życie.

Wiedziałeś, że zasnąłem dziś w nocy w robocie?

Nie.

Czy Washington ci powiedział, że zemdlałem na widok zwłok pani Woodham?

No i co z tego? — odparował inspektor Wohl.

Matty — włączył się Dennis Coughlin. — Wysłuchaj mnie.

Chłopak przyjrzał mu się z uwagą.

Przyznaję, że Mickey i burmistrz grubo przesadzili — uśmiechnął się Coughlin. — To rzeczywiście była, wybacz mi, Amy, bzdura. Podobnie artykuł w „Ledgerze”. Więc, cóż, Matt, nie jesteś bohaterem, a — z drugiej strony — departament policji nie jest pełen ludzi niekompetentnych, jak życzyłby sobie Arthur J. Nelson. To, co drań próbuje nam zrobić, nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą o policji. Facet jest po prostu podły. Ale, ale… Rozumiesz konkluzję? Zabiłeś sukinsyna. Gnojek nikogo już nie zgwałci i nikogo nie zamorduje. Wiele samotnych młodych kobiet w naszym mieście zaśnie dziś spokojnie. O to chodzi w pracy policjanta, Matty. Obowiązkiem policjanta jest działanie, dzięki któremu ludzie mogą spokojnie spać. No a jeżeli czytają w gazetach, że wszyscy jesteśmy głupi, bierzemy łapówki albo że na przykład nie można nam ufać… Dociera do ciebie to, co mówię?

Nie wiem — bąknął Payne.

Jeśli zaś chodzi o twojego ojca… twojego rodzonego ojca, jak go nazwałeś… Twój ojciec był moim najlepszym przyjacielem. I wiem, że byłby dziś z ciebie dumny. Ja jestem. Byłeś przerażony, a jednak zrobiłeś, co trzeba. Powiem ci jeszcze coś o twoim ojcu, Matty. W holu Roundhouse wisi jego zdjęcie i odznaka. Twój ojciec był prawdziwym bohaterem, funkcjonariuszem, który zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych. Taka jest prawda, lecz… Byłem jego najlepszym przyjacielem, mogę ci to zatem powiedzieć: twój ojciec nie spełnił swojego obowiązku. Dał się zabić przestępcy. Zresztą, zanim złapaliśmy drania, zastrzelił troje cywilów. Ty nie dałeś się zabić! Wykończyłeś psychopatę, który nikogo już nie skrzywdzi. W mojej opinii jesteś lepszym policjantem niż twój ojciec. Oto właśnie konkluzja, Matty. Mamy chronić społeczeństwo. Pomyśl o tym.

Chłopak patrzył przez chwilę na Coughlina, potem na Wohla, w końcu kiwnął głową ku inspektorowi i swojej siostrze.

Matt — wtrąciła Amy. — Może nie powinieneś zostawać funkcjonariuszem policji. Tyle że teraz nie jest pora na podejmowanie decyzji…

Chryste! — przerwał jej brat. — Nawet ty?

Rozległo się stukanie do drzwi. Wohl podszedł i je otworzył.

W progu stał Charley McFadden z brązową torbą w ręku.

Czego sobie życzysz, McFadden? — mruknął Wohl.

W porządku, Peterze — uspokoił go główny inspektor Coughlin. — Ja po niego posłałem.

Przyszedłem najszybciej, jak mogłem — oświadczył McFadden. — Sądziłem, że facet potrzebuje drinka. Nie wiedziałem, czy ma coś do picia, no to przyniosłem.

Wejdź, McFadden — rzucił Coughlin. — Właśnie wychodziliśmy. — Spojrzał w oczy Amy Payne. — Amy, to McFadden jest tym funkcjonariuszem, który miał aresztować Geralda Vincenta Gallaghera, gdy ten wpadł pod koła pociągu.

Zastanawiałam się właśnie, któż to taki — mruknęła Amy.

Jest moim przyjacielem, rozumiesz, Amy? — warknął Matt.

Och, nie chciałam nikogo obrazić — tłumaczyła się kobieta. Przyjrzała się inspektorowi Coughlinowi. — Sądzę, że masz rację — powiedziała. — Mogłabym do ciebie niedługo zadzwonić, co sądzisz?

Bardzo mnie twój telefon ucieszy, moja droga.

Niech się pan nim opiekuje, panie McFadden — powiedziała Amy.

Tak, jasne — odparł Charley. — Nie musi się pani o niego martwić.



Epilog


Waltona Williamsa zatrzymali trzy tygodnie później funkcjonariusze Biura Imigracji i Naturalizacji, gdy usiłował wjechać do Stanów Zjednoczonych po wakacjach we Francji. Aresztowano go mimo dość histerycznych protestów jego towarzysza podróży, niejakiego Stephena Peeblesa, twierdzącego, że przez ostatnie pięć tygodni nie spuszczał wzroku z pana Williamsa, zatem nie mógł on się włamywać do domu, w którym pan Peebles mieszkał wraz z siostrą.

Od tej nocy, gdy kapitan David Pekach odwiedził panią Marthę Peebles w jej domu i zapewnił ją, że policja robi wszystko, co tylko możliwe, by ochronić jej własność przed dalszymi włamaniami, do pani Peebles nikt już nie wtargnął.

Kiedy inspektor sztabowy Peter Wohl przekazywał ten szczęśliwy fakt głównemu inspektorowi Dennisowi V. Coughlinowi, dodał ze znaczącym uśmieszkiem, że sprawa może mieć związek z faktem, iż kapitan Pekach i pani Peebles wyraźnie się zaprzyjaźnili. Dorzucił, że ma informacje z pewnego źródła, a dokładniej mówiąc, od porucznika Boba McGrory’ego z policji stanu New Jersey, który widział kapitana Pekacha na spacerze z panią Peebles po Boardwalk w Atlantic City. Trzymali się za ręce i wyglądali na zakochanych.

Główny inspektor Coughlin odpowiedział uśmiechem, dokładnie tak samo znaczącym.

I kto to mówi! Mój drogi Peterze, mam informacje z pewnego źródła, a dokładniej mówiąc, od naszego drogiego burmistrza, że widział pewnego inspektora sztabowego przechadzającego po Peacock Alley w nowojorskim hotelu Waldorff–Astoria za rękę z pewną panią doktor. Ani inspektor, ani lekarka nie podali w tymże hotelu prawdziwych nazwisk.

A Matthew Payne nie odszedł z policji.


* Cum laude (łac.) — dosł.: z pochwałą (przyp. tłum.).

* John Barleycorn — anglosaskie określenie jęczmienia jako zboża, z którego produkuje się napoje alkoholowe; potocznie: trunki (przyp. tłum.).

* Paddy wagon (ang.) — wagon — wóz, paddy — pogardliwe określenie Irlandczyka (przyp. tłum.).

* FOP (ang. Fraternal Order Police) — Związek Zawodowy Policjantów (przyp. tłum.).

* NCIC — National Crime Information Center, Krajowe Centrum Informacji Kryminalistycznej FBI (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Griffin William Edmund Butterworth Wydzial dochodzen specjalnych
W E B Griffin Odznaka honoru 1 Gliniarze
Odznaki Specjalistów Wojskowych, numizmatyka
prawo mediów, ►► UMK TORUŃ - wydziały w Toruniu, ► Wydział politologii i studiów międzynarodowych (W
prawo mediow 2, ►► UMK TORUŃ - wydziały w Toruniu, ► Wydział politologii i studiów międzynarodowych
roli wydziałów katechetycznych w koordynowaniu katechezy specjalnej., katecheza specjalna(1)
Marynarka wojenna - Odznaki specjalistów, numizmatyka
Potwierdzenie złożenia dokumentów w Wydziale Edukacji Pozaszkolnej i Specjalnej Kuratorium Oświaty G
DYDAKTYKA SPECJALNA prezentacja
Determinanty dochodu narodowego
Podatki dochodowe
5 Handel międzynarodowy a dochód narodowy
Specjalne potrzeby edukacyjne
pedagogika specjalna
Zarzadzanie firma Wydzial Elektryczny wyklad1
Ceramik Specjalna
Mierzymy dochod narodowy
1304767595 specjalistyczne zabiegi resuscytacyjne a

więcej podobnych podstron