Nicholas Sparks
Kim jestem? I jak, ciekawi mnie, skończy się ta opowieść?
Słońce już wzeszło i siedzę przy oknie, zasnutym mgłą mijającego życia. Ładny dziś przedstawiam sobą widok: dwie koszule, grube spodnie, szalik owinięty dwa razy wokół szyi, z końcami wepchniętymi pod gruby sweter, wydziergany przed trzydziestu wiosnami przez moją córkę. Termostat w pokoju nastawiony jest na najwyższą temperaturę, tuż za mną stoi mniejszy grzejnik. Stęka, sapie i wypluwa z siebie gorące powietrze niczym jakiś baśniowy smok, a mimo to cały się trzęsę z zimna, które nigdy nie ustępuje, a zbierało się od osiemdziesięciu lat. Osiemdziesiąt łat - myślę czasami i choć się z tym godzę, nadal mnie zdumiewa, że od prezydentury George'a Busha ani razu nie było mi ciepło. Zastanawiam się, czy wszyscy w moim wieku tak się czują.
Moje życie? Niełatwo je opisać. Nie okazało się tak wspaniałe, jak to sobie wymarzyłem, ale też nie skończyłem jako chłopiec na posyłki. Podejrzewam, że można by je porównać do rynku obligacji: dość stabilne, więcej zysków niż strat, z czasem wykazujące tendencję zwyżkową. Trafny zakup, szczęśliwy zakup, a przekonałem się, że nie każdy może to powiedzieć o swoim życiu. Lecz nie dajcie się zwieść. Nie jestem wyjątkowy, co do tego nie mam wątpliwości. Jestem zwyczajnym człowiekiem o zwyczajnych myślach i wiodłem zwyczajne życie. Nikt nie postawił pomnika ku mej czci, a moje imię szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochałem - całym sercem i duszą - a to moim zdaniem wystarczająco dużo.
Romantycy nazwaliby to opowieścią o miłości, cynicy - tragedią. Mnie się wydaje, że znajdzie się tu trochę jednego i drugiego, lecz niezależnie od punktu widzenia, który wybierzecie, historia ta obejmuje znaczną część mego życia i drogi, którą obrałem. Nie narzekam na tę drogę ani na to, dokąd mnie zawiodła. Na inne rzeczy, owszem, skarg by się znalazło dosyć, ale moją ścieżkę zawsze uważałem za dobrą i szedłem nią bez wahania.
Niestety, z czasem coraz trudniej nią kroczyć. Prosta jest jak dawniej, lecz teraz pojawiły się na niej kamienie i żwir. nazbierało ich z biegiem czasu. Jeszcze trzy lata temu łatwo było je ignorować, ale nie teraz. Ciało niszczy choroba; nie jestem już ani silny, ani zdrowy, a moje dni przypominają egzystencję sflaczałego balona: pozbawione życia, gąbczaste, z dnia na dzień coraz bardziej miękkie.
Kaszlę, mrużę oczy i sprawdzam godzinę na zegarku. Uświadamiam sobie, że pora ruszać. Wstaję z fotela pod oknem i człapię przez pokój, zatrzymując się przy biurku, żeby wziąć notatnik, który czytałem już setki razy. Nie przerzucam kartek, tylko wsuwam go pod pachę i dalej idę tam, dokąd muszę pójść.
Przemierzam posadzkę z białych płytek, przyprószonych nieco szarością. Podobną do moich włosów i włosów większości mieszkańców tego domu, choć dziś rano tylko ja idę korytarzem. Reszta siedzi samotnie w pokojach, wyłącznie w towarzystwie telewizorów, ale oni, tak samo jak ja, do tego przywykli. Wystarczy człowiekowi dać dość czasu, a do wszystkiego przywyknie.
Z oddali dobiega mnie przytłumiony szloch i doskonale wiem, kto to płacze. Wtedy zauważają mnie pielęgniarki, uśmiechamy się do siebie, pozdrawiamy. To moje przyjaciółki i często gawędzimy, ale jestem przekonany, że nie pojmują ani mnie, ani tego, przez co codziennie przechodzę. Szepczą między sobą, kiedy je mijam.
- Znowu idzie - słyszę. - Mam nadzieję, że to się dobrze skończy.
Lecz nie mówią tego głośno. Zapewne uważają, że bolałaby mnie ta rozmowa o tak wczesnej porze, i - o ile siebie znam - mają rację.
W chwilę potem dochodzę do pokoju. Drzwi, jak zwykle, zostawiły uchylone. Siedzą tam dwie siostry, które również witają mnie uśmiechem.
- Dzień dobry - mówią pogodnie. Przystaję na chwilę, by zapytać o dzieci, szkołę i nadchodzące wakacje. Przez jakiś czas gawędzimy, nie zwracając uwagi na płacz. Pielęgniarki już do niego przywykły, zobojętniały. Ja zresztą też.
Potem zapadam się w fotelu, który tak do mnie przywykł, że dopasował się do mego ciała. Pielęgniarki już kończą; jest ubrana, ale nadal płacze. Wiem, że się uspokoi, gdy wyjdą. Poranne obrządki zawsze wytrącają ją z równowagi, a dzisiejszy ranek nie należy do wyjątków. W końcu pielęgniarki odsuwają parawan i opuszczają pokój. Obie muskają mnie z uśmiechem, przechodząc obok. Zastanawiam się, co to oznacza.
Siedzę przez moment, wpatrując się w nią, lecz ona nie odpowiada spojrzeniem. Rozumiem to, wszak nie wie, kim jestem. Uważa mnie za obcego. Potem opuszczam głowę i w duchu modlę się o siłę, której - wiem o tym - będę potrzebował. Zawsze głęboko wierzyłem w Boga i w potęgę modlitwy, choć - jeśli mam być szczery - ma wiara składa się z listy pytań, na które po śmierci z pewnością zażądam odpowiedzi.
No, już jestem gotowy. Okulary na nos, lupa z kieszeni. Na chwilę odkładam ją na stolik, żeby otworzyć notatnik. Dwukrotnie muszę polizać sękaty palec, zanim w końcu uda mi się odwrócić dobrze już zniszczoną okładkę i otworzyć na pierwszej stronie. Potem biorę do ręki lupę.
Zawsze na moment przedtem, nim zacznę czytać, serce mi się ściska i myślę: Co dziś się wydarzy?
Nie wiem, bo nigdy nie mogę tego przewidzieć, i w głębi ducha zdaję sobie sprawę, że to bez znaczenia. Sił dodaje mi liczenie na szansę, nie pewność, lecz swego rodzaju zakład z samym sobą. I choć możecie nazwać mnie marzycielem albo głupcem, czy jeszcze kimś innym, wierzę, że wszystko się może zdarzyć.
Rozumiem, że fakty i nauka sprzysięgły się przeciwko mnie. Lecz nauka nie stanowi odpowiedzi na wszystko; to wiem, nauczyłem się tego w swym długim życiu. I dzięki temu zostaje mi wiara, że cuda - nawet najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne - istnieją i zdarzają się, kpiąc sobie z naturalnego porządku rzeczy. Dlatego po raz kolejny, tak jak to czynię co dzień, zaczynam czytać jej na głos notatnik - w nadziei, że cud, który zmienił me życie, zdarzy się kolejny raz.
I może - powtarzam: może - tak się stanie.
Był rok 1946, początek października, i Noah Calhoun z ganku swojego domu w stylu kolonialnym oglądał zachodzące słońce. Lubił przesiadywać tu wieczorami, zwłaszcza po dniu ciężkiej pracy, i pozwalać myślom błądzić, nie narzucając im określonego kierunku. Właśnie tak odpoczywał - zwyczaj ten przejął po ojcu.
Najbardziej lubił patrzeć na drzewa i ich odbicie w rzece. W Północnej Karolinie drzewa pięknie wyglądają późną jesienią: mienią się wszystkimi odcieniami zieleni, żółci, złota i czerwieni. Ich niesamowite kolory płoną w słońcu i chyba już po raz setny Noah Calhoun zastanawiał się, czy pierwsi właściciele rezydencji spędzali wieczory, myśląc o tym samym.
Dom postawiono w 1772 roku, stanowił jeden z najstarszych i największych budynków w New Bern. Początkowo był rezydencją właścicieli plantacji. Noah Calhoun kupił go tuż po zakończeniu wojny, poświęciwszy jedenaście miesięcy i małą fortunę na jego renowację. Parę tygodni temu pewien dziennikarz z Raleigh napisał o nim artykuł; twierdził, że to jeden z najwspanialej odbudowanych majątków, jakie widział. Przynajmniej budynek. Reszta posiadłości to zupełnie co innego i właśnie na pracy nad nią Noah spędził większość dnia.
Dwunastoakrowy majątek z jednej strony oblewały wody Brices Creek i Noah naprawiał drewniany płot, otaczający posiadłość z pozostałych trzech boków, sprawdzając, czy nie jest spróchniały albo naruszony przez termity, i w razie potrzeby wymieniając deski. Zostało mu jeszcze sporo roboty, zwłaszcza na zachodniej granicy, i dziś, odkładając narzędzia, pomyślał, że trzeba będzie zamówić więcej drewna. Wszedł do domu, wypił szklankę słodkiej herbaty, potem wziął prysznic. Zawsze się mył pod koniec dnia, woda spłukiwała z niego brud i zmęczenie.
Potem gładko zaczesał włosy, włożył spłowiałe dżinsy i niebieską koszulę, nalał sobie kolejną porcję słodkiej herbaty i udał się na ganek, gdzie teraz siedział, jak zwykle o tej porze dnia.
Wyciągnął ręce nad głową, opuścił je, po czym kilka razy ruszył barkami. Czuł się dobrze, czysto, świeżo. Zmęczone mięśnie dawały o sobie znać i wiedział, że jutro będzie trochę obolały, ale cieszył się, że zrobił większość tego, co sobie zaplanował.
Sięgnął po gitarę, co przypomniało mu o ojcu i kolejny raz uświadomiło, jak bardzo mu go brak. Przeciągnął palcami po strunach, dostroił dwie i znowu sprawdził. Tym razem instrument brzmiał prawie tak, jak trzeba. Noah zaczął grać. Cicho, spokojnie. Najpierw nucił, potem, gdy otoczył go zmierzch, zaśpiewał. Grał i śpiewał, dopóki słońce nie zniknęło, a niebo nie poczerniało.
Skończył trochę po siódmej i oparł się wygodniej w fotelu, żeby się pobujać. Z przyzwyczajenia zerknął w górę i zobaczył Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, konstelację Bliźniąt i Gwiazdę Polarną, migoczące na jesiennym niebie.
W myślach zaczął obliczać stan swoich finansów, ale po chwili dał spokój. Wiedział, że wydał na dom prawie wszystkie oszczędności i już wkrótce będzie musiał znowu się rozejrzeć za pracą, lecz odepchnął tę myśl i postanowił się rozkoszować ostatnimi miesiącami renowacji, nie zatruwając ich martwieniem się o jutro. Nie wątpił, że wszystko się jakoś ułoży. Zawsze się układało. Poza tym myślenie o pieniądzach go nudziło. Już dawno nauczył się radować prostymi rzeczami - rzeczami, których nie można kupić - i nie był w stanie zrozumieć ludzi, którzy tego nie potrafią. To kolejny zwyczaj odziedziczony po ojcu.
W tej samej chwili podeszła do niego Ciem, jego suka myśliwska, i szturchnęła go w rękę wilgotnym nosem, zanim umościła się u jego nóg.
- Cześć, malutka, co tam słychać? - spytał, pogładziwszy ją po łbie.
Zapiszczała cicho i podniosła ku niemu łagodne, okrągłe ślepia.
W wypadku samochodowym straciła łapę, ale nadal sprawnie się poruszała i dotrzymywała mu towarzystwa w spokojne wieczory, takie jak ten.
Noah miał trzydzieści jeden lat - nie tak znów wiele, ale był na tyle dojrzały, by czuć się samotny. Odkąd tu się sprowadził, nie umawiał się z dziewczynami, nie spotkał żadnej, która choć odrobinę by go zainteresowała. Wiedział, że to wyłącznie jego wina. Było w nim coś, co sprawiało, że utrzymywał dystans między sobą a kobietą, która próbowała się do niego zbliżyć. I chyba nawet nie potrafiłby tego zmienić, choćby i próbował. Ale czasem, tuż przed zapadnięciem w sen, zastanawiał się, czy na zawsze ma pozostać samotny.
Wieczór płynął dalej, ciepły, przyjemny. Wsłuchany w muzykę świerszczy i szelest liści, Noah myślał, że odgłosy natury są bardziej rzeczywiste i budzą więcej uczuć niż przedmioty, takie jak samochody czy samoloty. Natura dawała więcej, niż brała, a jej dźwięki zawsze uświadamiały człowiekowi, kim powinien być. W czasie wojny wielokrotnie, zwłaszcza po większych przeżyciach, wracał myślą do tych prostych odgłosów.
- Dzięki temu nie oszalejesz - powiedział ojciec na pożegnanie, gdy Noah odpływał. - To muzyka Boga, która przeniesie cię do domu.
Dopił herbatę, wszedł do środka, znalazł książkę i w drodze powrotnej zapalił światło na ganku. Usiadłszy w fotelu, spojrzał na tomik. Był stary, okładka miała wystrzępione brzegi, a strony poplamiło błoto i woda. Źdźbła trawy Walta Whitmana. Towarzyszyły mu w czasie wojny, kiedyś nawet przyjęły wycelowaną w niego kulę.
Przetarł z kurzu okładkę. Potem otworzył książkę w przypadkowym miejscu i przeczytał słowa, które przed sobą zobaczył:
Północ widna - to godzina twoja, o duszo, wolny twój lot
w niewymowne.
W oderwaniu od ksiąg, ze sztukami w rozbracie, po dniu
wypełnionym, dokonawszy roboty,
Unosząca się całkowicie i w oddal ostatnią, milcząca,
zdumiona, zadumana o tym, co miłujesz najbardziej:
Noc, sen, gwiazdy i śmierć1*.
Uśmiechnął się do siebie. Nie wiedział czemu, lecz Whitman zawsze kojarzył mu się z New Bern i Noah cieszył się, że wrócił. Choć nie było go tu przez czternaście lat, uważał je za swój dom, znał tu mnóstwo ludzi, większość jeszcze z czasów młodości. Nic dziwnego. Wszak mieszkańcy południowych miasteczek nigdy się nie zmieniali, najwyżej odrobinę starzeli.
Teraz jego najlepszym przyjacielem był Gus, siedemdziesięcioletni Murzyn mieszkający w pobliżu. Spotkali się parę tygodni po tym, jak Noah kupił dom - Gus zjawił się z domową nalewką i gulaszem z królika; spędzili wieczór, upijając się i opowiadając sobie swe dzieje.
Od tamtej pory Gus odwiedzał go kilka razy w tygodniu, zazwyczaj po ósmej. Od czasu do czasu musiał się wyrwać z domu, w którym mieszkało czworo jego dzieci i jedenaścioro wnucząt, i Noah doskonale go rozumiał. Zwykle Gus przynosił harmonijkę ustną i pogawędziwszy, grali razem parę piosenek. Zdarzało się, że muzykowali tak godzinami.
Gus zastępował Noahowi rodzinę. Właściwie nikogo poza nim już nie miał, a przynajmniej od śmierci ojca przed rokiem. Noah był jedynakiem - matka zmarła na grypę, gdy miał dwa lata - i choć kiedyś chciał się ożenić, nigdy tego nie zrobił.
Ale raz się zakochał, to wiedział na pewno. Jeden, jedyny raz, dawno temu. I to uczucie przemieniło go na zawsze. Prawdziwa miłość potrafi to zrobić z człowiekiem, a jego miłość była prawdziwa.
Nadciągnęły chmury znad wybrzeża, srebrząc się w poświacie księżyca. Gdy zgęstniały, odchylił głowę, kładąc ją na oparciu bujanego fotela. Automatycznie odpychał się nogami, fotel kołysał się rytmicznie, a myśli, jak niemal co wieczór, popłynęły ku wspomnieniu podobnego ciepłego zmierzchu sprzed czternastu lat.
To było tuż po maturze w 1932 roku, pierwszy wieczór jarmarku. Wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice, bawiąc się na barbakojach albo oddając się grom hazardowym. W powietrzu wisiała wilgoć - z jakiegoś powodu doskonale to zapamiętał. Przyszedł sam i kiedy przedzierał się przez tłum w poszukiwaniu przyjaciół, wypatrzył Fina i Sarę, z którymi dorastał, rozmawiających z jakąś nieznajomą dziewczyną. Pamiętał, że pomyślał: Ładna, a gdy w końcu do nich dotarł, spojrzała na niego zamglonymi oczami, które potem ciągle do niego wracały.
- Cześć - odezwała się zwyczajnie, podając mu rękę. - Finley wiele mi o tobie opowiadał.
Zwyczajny początek, coś, co łatwo byłoby zapomnieć, gdyby dotyczyło kogoś innego niż ona. Ledwo jednak ujął jej rękę i zajrzał w te niesamowite, szmaragdowe oczy, nim jeszcze zaczerpnął tchu, wiedział z całą pewnością, że oto dziewczyna, której mógłby szukać przez resztę życia i nigdy już nie znaleźć. Wydawała mu się tak wspaniała, tak idealna - a letni wiatr szumiał w gałęziach drzew.
Od tamtej chwili wszystko poszło jak burza. Fin powiedział Noahowi, że dziewczyna przyjechała z rodziną do New Bern na wakacje, bo ojciec pracował u R.J. Reynoldsa, a choć Noah tylko kiwał głową, jej spojrzenie sprawiało, że to milczenie wydawało się normalne. Wtedy Fin parsknął śmiechem, bo widział, co się święci, a Sara zaproponowała, żeby kupili sobie wiśniowej coli, po czym cała czwórka się bawiła, dopóki tłumy nie zrzedły i nie pozamykano straganów.
Spotkali się następnego dnia i kolejnego, a wkrótce stali się nierozłączni. Co rano, z wyjątkiem niedzieli, kiedy musiał iść do kościoła, w zawrotnym tempie robił wszystko, co do niego należało, a potem ruszał prosto do Fort Totten Park, gdzie czekała na niego ona. Ponieważ była gościem i nigdy przedtem nie spędziła wakacji w miasteczku, dni wypełniały im zajęcia zupełnie jej nie znane. Nauczył ją, jak nakładać przynętę i łowić okoniopstrągi na płyciznach, zabierał na wyprawy w gęstwiny Croatan Forest. Pływali łodzią, oglądali letnie burze i Noahowi wydawało się, że znają się od zawsze.
Ale i on się czegoś uczył. Na potańcówce w remizie to ona pokazała mu, jak się tańczy walca i charlestona, a choć przez pierwsze kilka utworów deptali sobie po palcach, jej cierpliwość wkrótce została wynagrodzona i tańczyli razem do końca zabawy. Potem odprowadził ją do domu, a gdy pożegnawszy się, stali na ganku, pierwszy raz ją pocałował, zastanawiając się, czemu tak długo zwlekał. Któregoś dnia zaprosił ją do tego domu, nie zważając na jego opłakany stan, i zapowiedział że kiedyś go kupi i wyremontuje. Godzinami rozmawiali o swoich marzeniach - on pragnął zwiedzić świat, ona zostać malarką - aż wreszcie pewnej parnej sierpniowej nocy oboje stracili dziewictwo. Kiedy wyjechała trzy tygodnie później, zabrała ze sobą cząstkę Noaha i resztę lata. W deszczowy poranek odprowadzał ją wzrokiem, gdy opuszczała miasto. Poprzedniej nocy nie zmrużył oka, a potem wrócił do domu i spakował torbę. Następny tydzień spędził samotnie na Harkers Island.
Noah przeczesał ręką włosy i zerknął na zegarek. Dwanaście po ósmej. Wstał i wyszedł przed dom, spoglądając na drogę. Ani śladu Gusa, pewnie dziś się nie zjawi. Wrócił na ganek i usiadł w fotelu.
Pamiętał, jak pierwszy raz wspominał o niej Gusowi. Stary potrząsnął głową i zaczął się śmiać.
- Więc przed tym duchem uciekasz.
Kiedy spytał, co Gus ma na myśli, Murzyn odparł:
- No, rozumiesz: duch, wspomnienie. Patrzyłem, jak harujesz dzień i noc, tyrasz bez wytchnienia. Ludzie robią to z trzech powodów: albo postradali rozum, albo są głupi, albo próbują zapomnieć. Wiedziałem, że w twoim wypadku chodziło o to ostatnie. Zastanawiałem się tylko, o czym chcesz zapomnieć.
Zastanowił się nad słowami Gusa. Oczywiście przyjaciel miał rację. New Bern stało się dlań miejscem nawiedzonym. Nawiedzonym przez ducha wspomnień. Wystarczyło, że przeszedł przez Fort Totten Park, a widział ją tam: jak czeka na ławce albo stoi przy wejściu - zawsze uśmiechnięta, blond włosy miękko opadające na ramiona, szmaragdowe oczy. A gdy wieczorem siadał na ganku z gitarą, widział ją przy sobie, jak w ciszy słucha muzyki jego dzieciństwa.
To samo się powtarzało, ilekroć zajrzał do drogerii Gastona, kina Masonie, a nawet gdy szedł przez miasto. Gdziekolwiek spojrzał, dostrzegał jej obraz lub rzeczy, które znowu przywoływały ją do życia.
Zdawał sobie sprawę, że to dziwaczne. W końcu dorastał w New Bern. Spędził tu pierwsze siedemnaście lat życia. Gdy jednak myślał o rodzinnym mieście, pamiętał tylko ostatnie lato, wspólnie spędzone lato. Pozostałe wspomnienia stanowiły jedynie szczątki, urywki z dzieciństwa, które rzadko kiedy wzbudzały w nim jakieś uczucia - o ile w ogóle wzbudzały.
Któregoś wieczoru zwierzył się z tego Gusowi, a ten nie tylko zrozumiał, ale nawet mu to wyjaśnił.
- Tata mawiał, że kiedy człowiek pierwszy raz się zakochuje, jego życie nieodwołalnie się zmienia i choćby nie wiedzieć jak się próbowało, to uczucie nigdy nie zniknie. Ta dziewczyna, o której opowiadasz, była twoją pierwszą miłością. I cokolwiek byś zrobił, zostanie z tobą. Na zawsze.
Noah potrząsnął głową, a gdy obraz dziewczyny zniknął, wrócił do Whitmana. Czytał przez godzinę, od czasu do czasu podnosił wzrok, przyglądając się szopom i oposom przemykającym nad odnogą rzeki. Wpół do dziesiątej zamknął książkę, poszedł do sypialni na górze i opisał swój dzień w pamiętniku, umieszczając w nim zarówno osobiste rozważania, jak i relację z domowych zajęć. Czterdzieści minut później spał. Ciem wdrapała się na górę, obwąchała śpiącego mężczyznę, pokręciła w kółko, aż wreszcie zwinęła się w kłębek u stóp łóżka.
Nieco wcześniej tego samego wieczoru, sto mil od Noaha, ona kołysała się na huśtawce na ganku domu swoich rodziców. Siedzenie było odrobinę wilgotne po ulewnym, siekącym deszczu, ale niebo się przecierało i przez pojedyncze chmury spoglądała ku gwiazdom, zastanawiając się, czy podjęła właściwą decyzję. Zmagała się z nią od kilku dni - i dziś wieczorem stoczyła ze sobą kolejną walkę - w końcu jednak uznała, że nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby wypuściła z rąk okazję.
Lon nie znał prawdziwego powodu jej jutrzejszego wyjazdu. W ubiegłym tygodniu wspomniała mimochodem, że może wyskoczy na wybrzeże zajrzeć do sklepów ze starociami.
- Tylko na parę dni - wyjaśniła. - Poza tym muszę się oderwać od tych przygotowań weselnych.
Źle się czuła kłamiąc, ale nie mogła mu wyznać prawdy. Ten wyjazd nie miał z nim nic wspólnego i postąpiłaby nieuczciwie, żądając od Lona, by to zrozumiał.
Po zaledwie dwugodzinnej podróży z Raleigh, stolicy stanu, tuż przed jedenastą znalazła się na miejscu. Wynajęła pokój w małej gospodzie, rozpakowała walizki, powiesiła w szafie sukienki, resztę rzeczy pochowała do szuflad. Zjadła szybko lunch, spytała kelnerkę, gdzie znajdzie najbliższe sklepy z antykami, i przez następne kilka godzin robiła zakupy. O wpół do piątej wróciła do pokoju.
Siadła na skraju łóżka, wzięła słuchawkę i zadzwoniła do Lona. Nie mógł długo rozmawiać, bo spieszył się do sądu, ale zanim się rozłączyli, podała mu numer telefonu gospody i obiecała, że zadzwoni jutro.
Dobrze - pomyślała, odkładając słuchawkę. Zwykła rozmowa, nic nadzwyczajnego. Nic, co wzbudziłoby w nim podejrzenia.
Lona znała już od czterech lat. Poznali się w 1942, kiedy świat od dawna był pogrążony w wojnie, a Ameryka dopiero od roku. Każdy starał się spełnić patriotyczny obowiązek, więc i ona zgłosiła się jako ochotniczka do szpitala w mieście. Potrzebowano jej tam i ceniono za pracę, ale zadanie okazało się trudniejsze, niż początkową sądziła. Do domów wróciły pierwsze grupy rannych młodych żołnierzy i całe dnie spędzała wśród przygnębionych mężczyzn i poszarpanych ciał. Gdy w jej życiu pojawił się Lon, który ze swym naturalnym wdziękiem przedstawił się na jakimś przyjęciu bożonarodzeniowym, zobaczyła w nim człowieka, którego właśnie potrzebowała: kogoś, kto z ufnością spogląda w przyszłość i ma poczucie humoru, rozpraszające wszystkie jej lęki.
Przystojny, inteligentny i ambitny, osiem lat od niej starszy, prowadził udaną praktykę adwokacką. Namiętnie oddawał się pracy, wygrywając sprawy i jednocześnie zyskując sławę. Doskonale rozumiała to jego pragnienie sukcesu, gdyż zarówno ojciec, jak i większość mężczyzn z kręgów, w których się obracała, byli stworzeni na ten sam obraz i podobieństwo. Lona także wychowano w podobny sposób, w zamkniętym środowisku południowców, gdzie nazwisko i osiągnięcia często stanowiły najważniejsze kryterium, brane pod uwagę przy zawieraniu małżeństwa. W niektórych wypadkach stanowiły wręcz jedyne kryterium.
Choć już od dzieciństwa buntowała się w duchu przeciw takim regułom i spotykała z mężczyznami, których najłagodniej dawało się określić mianem niespokojnych duchów, pociągała ją lekkość i swoboda Lona. Po pewnym czasie go pokochała. Choć pracował całymi dniami, okazywał jej dobroć. Był prawdziwym dżentelmenem: dojrzałym i odpowiedzialnym, a w tych okropnych dniach wojny, gdy potrzebowała kogoś, kto by się nią opiekował, nigdy jej nie zawiódł. Czuła się przy nim bezpieczna i wiedziała, że on też ją kocha, dlatego przyjęła jego oświadczyny.
Kiedy o tym myślała, ogarniało ją poczucie winy, że tu się znalazła; wiedziała, że powinna się spakować i wyjechać. Już raz to zrobiła - dawno temu - i była pewna, że gdyby teraz opuściła miasto, nigdy nie zebrałaby dość sił, by znowu tu wrócić. Wzięła torebkę i już ruszała do drzwi, kiedy sobie przypomniała, jaki to zbieg okoliczności ją tu przywiódł. Odłożyła torebkę, po raz kolejny sobie uświadamiając, że jeśli w tym momencie wyjedzie, do końca życia będzie się zastanawiać, co by było, gdyby... I chyba nie potrafiłaby żyć z tą świadomością.
Przeszła do łazienki przyszykować sobie kąpiel. Sprawdziwszy temperaturę wody, wróciła do komódki, równocześnie wyjmując z uszu złote kolczyki. Sięgnęła po kosmetyczkę, otworzyła ją, wzięła maszynkę do golenia i kostkę mydła, a potem rozebrała się przed toaletką.
Już jako nastolatkę nazywaną ją piękną. Naga przyjrzała się sobie w lustrze. Ciało miała jędrne, proporcjonalne, piersi krągłe, brzuch płaski, a nogi smukłe. Po matce odziedziczyła wysokie kości policzkowe, gładką skórę i jasne włosy, lecz największy atut stanowił jej wyłączną własność: „oczy niczym fale oceanu”, jak je nazywał Lon.
Z maszynką i mydłem w ręku przeszła do łazienki, zakręciła kran, położyła ręcznik w pobliżu, by móc po niego sięgnąć, i wyciągnęła się w wannie.
Woda ją odprężała, więc głębiej się w niej zanurzyła. Miała za sobą ciężki dzień, plecy ją bolały, ale cieszyła się, że tak szybko uporała się z zakupami. Musi wrócić do Raleigh z namacalnymi dowodami i dwie rzeczy, które wybrała, wystarczą za alibi. Przypomniała sobie, że powinna zapytać o inne sklepy w okolicach Beaufort, ale nagle pomyślała, że chyba nie musi się tak asekurować. Lon nie należał do ludzi skłonnych do szpiegowania.
Namydliła się i zaczęła golić nogi. Równocześnie myślała o rodzicach i o tym, co by powiedzieli na jej zachowanie. Z pewnością by go nie pochwalili, zwłaszcza matka. Nigdy nie zaaprobowała tego, co się stało owego lata, które tu spędzili, i teraz też by tego nie zaakceptowała, niezależnie od tłumaczeń, jakich by jej udzieliła córka.
Jeszcze trochę się pomoczyła w wannie, w końcu wyszła z wody i wytarła się ręcznikiem. Stanąwszy przed szafą, zastanawiała się, co na siebie włożyć, wreszcie zdecydowała się na długą żółtą sukienkę, lekko rozchylającą się na przodzie - fason bardzo często spotykany na Południu. Przymierzyła ją, przejrzała się w lustrze, obracając na wszystkie strony. Sukienka świetnie leżała, wyglądała w niej kobieco, lecz mimo to uznała, że jest nieodpowiednia. Zdjęła ją więc i odwiesiła do szafy.
Następnie wybrała mniej szykowną i mniej uwodzicielską sukienkę: jasnoniebieską, z odrobiną koronki, zapinaną z przodu na guziki. Choć nie prezentowała się w niej równie dobrze jak w tej pierwszej, stwierdziła, że wygląda za to bardziej stosownie.
Delikatnie się umalowała: tylko odrobina cienia do powiek i tusz do rzęs, by pokreślić oczy. Potem perfumy, nie za dużo. Wyjęła parę kolczyków w kształcie kółek i wpięła je w uszy, potem wsunęła na nogi skórzane sandały na niskim obcasie, w których chodziła po południu. Rozczesała jasne włosy, upięła je i przejrzała się w lustrze.
Nie, za dużo tego dobrego - pomyślała i z powrotem je rozpuściła. Teraz lepiej.
Skończywszy, cofnęła się o krok i jeszcze raz bacznie się sobie przyjrzała. Dobrze wyglądała: nie za strojnie, ale też i bez zbytniej swobody. Nie chciała przesadzić w żadną stronę. W końcu nie wiedziała, czego się spodziewać. Minęło wiele czasu - najprawdopodobniej za wiele - i mogło się wydarzyć mnóstwo najróżniejszych rzeczy, także i takich, jakich wolała nie przyjmować do wiadomości.
Spojrzała na dłonie. Drżały. Roześmiała się w duchu. Dziwne. Zwykle nie bywała taka nerwowa. Zawsze, już od dzieciństwa, cechowała ją pewność siebie, zresztą podobnie jak Lona. Zdawała sobie sprawę, że czasami stawało się to przeszkodą, zwłaszcza na randkach, gdyż onieśmielała większość swoich rówieśników.
Wzięła torebkę, kluczyki do samochodu, potem sięgnęła po klucz od pokoju. Przez chwilę w zamyśleniu obracała go w dłoniach.
Sprawy zaszły tak daleko, nie wycofuj się w ostatniej chwili. Już ruszała do drzwi, ale z powrotem usiadła na łóżku. Zerknęła na zegarek. Prawie szósta. Wiedziała, że musi za chwilę wyjść - nie chciała się zjawić po zmierzchu - ale potrzebowała jeszcze trochę czasu.
- Do licha - szepnęła - co ja wyprawiam? Nie powinno mnie tu w ogóle być. Nie mam powodu, żeby tu przyjeżdżać.
Ale jeszcze kiedy mówiła te słowa, zdała sobie sprawę, że to nieprawda. Miała powód. W najgorszym razie otrzyma odpowiedź na swe pytanie.
Otworzyła torebkę i przeszukała zawartość, aż znalazła złożony wycinek z gazety. Wyjąwszy go wolno, niemal z nabożeństwem, ostrożnie, by nie podrzeć, rozłożyła go i wpatrywała się w niego przez chwilę.
- Właśnie dlatego - powiedziała w końcu do siebie. - Właśnie o to tu chodzi.
Noah wstał o piątej i jak to miał w zwyczaju, godzinę popływał kajakiem po Brices Greek. Potem włożył ubranie robocze, odgrzał kilka wczorajszych bułek, złapał parę jabłek i zalał to wszystko dwoma kubkami kawy.
Znowu pracował przy ogrodzeniu, naprawiając większość słupków, które wymagały wymiany. Utrzymywało się „indiańskie łato”, temperatura sięgała dwudziestu ośmiu stopni, tak że w południe Noah był zmęczony, zgrzany i cieszył się, że może sobie zrobić przerwę.
Lunch zjadł nad brzegiem rzeki, żeby móc obserwować cefale. Lubił patrzeć, jak wyskakują trzy, cztery razy i prześlizgują się w powietrzu, nim znikną w mętnej wodzie. Nie wiedział czemu, ale nieodmiennie zachwycał go fakt, że instynkt tych zwierząt pozostał taki sam od tysięcy, może nawet i dziesiątek tysięcy lat.
Czasem zastanawiał się, czy ludzkie instynkty zmieniły się w tym czasie, i zawsze dochodził do wniosku, że nie. Przynajmniej w podstawowych, najbardziej pierwotnych kwestiach. O ile mógł się przekonać, człowiek zawsze był agresywny, nieustannie dążył do dominacji, przejęcia kontroli nad światem i wszystkim, co go zamieszkuje. Najlepiej świadczyła o tym wojna w Europie i na Dalekim Wschodzie.
Trochę po trzeciej skończył pracę i poszedł na przystań. Zajrzał do komórki, wyciągnął wędkę, wabiki i trochę żywej przynęty, którą zawsze miał na podorędziu, przyczepił haczyk i zarzucił wędkę.
Wędkowanie zawsze prowokowało go do zadumy nad własnym życiem. Tak też było i teraz. Pamiętał, że po śmierci matki spędzał dni w kolejnych domach i z jakiegoś powodu bardzo się jąkał, tak że inne dzieci się z niego wyśmiewały. Odzywał się coraz rzadziej, aż w końcu jako pięcioletni chłopiec w ogóle przestał mówić. Kiedy zaczął chodzić do szkoły, nauczyciele uznali go za opóźnionego w rozwoju i poradzili, by go wypisać.
Jednak ojciec postanowił sam zająć się tą sprawą. Nadal posyłał Noaha do szkoły, a po lekcjach kazał mu przychodzić do magazynu, w którym pracował, i układać drewno.
- Dobrze nam zrobi, jeśli będziemy spędzać razem trochę czasu - mówił, gdy pracowali ramię w ramię. – Dokładnie tak, jak kiedyś ja i mój tato.
Podczas tych wspólnych godzin ojciec opowiadał chłopcu o ptakach i zwierzętach, albo zapoznawał go z dziejami i legendami Północnej Karoliny. Nie minęło kilka miesięcy, a Noah znowu mówił, choć niezbyt dobrze, więc ojciec postanowił nauczyć go czytać poezję.
- Jeśli potrafisz przeczytać na głos, będziesz również umiał powiedzieć, co tylko zechcesz.
I ponownie okazało się, że miał rację. Rok później Noah zapomniał o jąkaniu. Nadal jednak codziennie zaglądał do składu drewna, po prostu dlatego, że był tam ojciec, a wieczorami, gdy tato kołysał się w fotelu bujanym, czytał na głos dzieła Whitmana i Tennysona.
Kiedy trochę podrósł, większość weekendów i wakacji spędzał samotnie. Na swojej pierwszej łodzi zgłębiał Croatan Forest, płynąc i po dwadzieścia mil w górę Brices Greek. Kiedy nie mógł się już dalej posuwać łodzią, resztę trasy do morza przemierzał pieszo. Wędrówki i obozowanie pod gołym niebem stały się jego pasją. Godzinami siedział w cieniu drzew, gwiżdżąc cicho, grając na gitarze bobrom, gęsiom i czaplom. Poeci wiedzieli, że takie oddalenie od świata ludzi i pobyt na łonie natury służą duszy, a on utożsamiał się z poetami.
Zawsze był cichy i spokojny, ale dzięki latom przerzucania belek w składzie drewna doskonale rozwinął się fizycznie, a sukcesy sportowe przyczyniły się do jego popularności. Chętnie grywał w futbol i biegał, lecz choć większość jego kolegów z drużyny razem spędzała wolny czas, rzadko się do nich przyłączał. Postronny obserwator uznałby go za gbura; większość po prostu uważała, że Noah dojrzał szybciej niż jego rówieśnicy. W szkole chodził z kilkoma dziewczynami, lecz żadna nie wywarła na nim większego wrażenia. Z wyjątkiem jednej. A ta się zjawiła już po dyplomie.
Allie. Jego Allie.
Pamiętał, jak po ich pierwszym spotkaniu na jarmarku rozmawiał o niej z Finem. Kolega się wtedy roześmiał, po czym przepowiedział, jak to się skończy: po pierwsze, że Allie i Noah się w sobie zakochają, a po drugie, że nic z tego nie wyjdzie.
Linka się naprężyła i Noah liczył, że złowi jakiegoś okoniopstrąga, lecz szarpnięcie się nie powtórzyło, więc wyciągnął linę, założył kolejną przynętę i znowu zarzucił.
Okazało się, że obie przepowiednie Fina się sprawdziły. Prawie zawsze, kiedy Allie chciała się spotkać z Noahem, musiała się uciekać do wybiegów. Nie żeby jej rodzice go nie lubili - tylko że pochodził z innej warstwy, zbyt ubogiej, i nigdy by nie zaakceptowali poważniejszego związku ich córki z kimś takim.
- Nic mnie nie obchodzi, co oni myślą – zapewniła Allie. - Kocham cię i zawsze będę cię kochać. Znajdziemy jakiś sposób, żeby być razem.
A mimo to nie znaleźli. Na początku września tytoń został zebrany i Allie nie miała wyboru, musiała wraz z rodziną wrócić do Winston-Salem.
- Lato się kończy, ale nie to, co nas połączyło - powiedział jej tego ranka, gdy się żegnali. - Nasza miłość nigdy nie przeminie.
Jednak przeminęła. Z powodów, które nie do końca rozumiał, jego listy pozostały bez odpowiedzi.
Wreszcie postanowił opuścić New Bern, w nadziei, że zapomni o Allie, a także dlatego, że szalejący wielki kryzys zmusił go do poszukiwania pracy gdzie indziej. Początkowo udał się do Norfolk; przez pół roku pracował tam w stoczni, dopóki go nie zwolniono. Potem przeniósł się do New Jersey, gdyż słyszał, że tamtejsza gospodarka nieco lepiej się trzyma.
Zdobył pracę w punkcie skupu złomu. Właściciel, Żyd, niejaki Morris Goldman, przekonany, że w Europie wybuchnie wojna i Ameryka zostanie w nią wciągnięta, chciał zgromadzić jak największe ilości złomu. Noaha jednak nie obchodziły motywy postępowania właściciela. Cieszył się, że ma zajęcie.
Lata dźwigania drewna w składzie przygotowały go do takiej harówki i pracował uczciwie. Dzięki temu w ciągu dnia mógł zapomnieć o Allie, a poza tym uważał, że powinien tak robić. Tato zawsze powtarzał:
- Solidnie zapracuj na swoją dniówkę. Inaczej będziesz postępował jak złodziej.
Taki stosunek do pracy zyskał uznanie Goldmana.
- Szkoda, że nie jesteś Żydem - mawiał. - Bo poza tym świetny z ciebie chłopak.
Była to najwyższa pochwała, jaka mogła paść z jego ust.
Noah dalej myślał o Allie, zwłaszcza wieczorami. Pisał do niej raz w miesiącu, ale nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Wreszcie napisał ostatni list i zmusił się do pogodzenia z faktem, że tamto wspólnie spędzone lato to jedyne, co kiedykolwiek ich połączyło.
Mimo to Allie nieustannie mu towarzyszyła. Trzy lata po ostatnim liście pojechał do Winston-Salem, licząc, że ją tam znajdzie. Odszukał jej dom, okazało się, że się stamtąd wyprowadziła. Porozmawiał z sąsiadami, a w końcu zadzwonił do zakładów RJR. Dziewczyna, która odebrała telefon, była tam zatrudniona od niedawna, ale na jego prośbę zajrzała do akt. Okazało się, że ojciec Allie nie pracował już w tej firmie i nie zostawił adresu do korespondencji. Ta podróż stanowiła pierwszą i ostatnią próbę odnalezienia ukochanej.
Przez następne osiem lat nie opuścił Goldmana. Początkowo był jednym z dwunastu pracowników, lecz po kilku latach, w miarę jak firma się rozwijała, awansował. W” 1940 roku doskonale już znał się na rzeczy i organizował cały skup złomu, kierując trzydziestoma pracownikami. Składnica stała się jedną z największych firm tego rodzaju na Wschodnim Wybrzeżu.
W tym okresie spotykał się z różnymi kobietami. Dość poważnie zaangażował się w związek z jedną z nich, kelnerką z pobliskiego baru, która miała piękne, niebieskie oczy i jedwabiste, czarne włosy. Chociaż chodzili ze sobą dwa lata i spędzili razem wiele miłych chwil, nigdy nie czuł do niej tego co do Allie.
Ale też i jej nie zapomniał. Była od niego kilka lat starsza i właśnie od niej się dowiedział, jak przypodobać się kobiecie, gdzie należy jej dotykać, jak całować i pieścić, co szeptać. Czasem spędzali razem cały dzień w łóżku, tuląc się do siebie i uprawiając miłość, która obojgu przynosiła pełne zaspokojenie.
Wiedziała, że nie będą ze sobą na zawsze. Raz, już pod koniec ich związku, powiedziała:
- Chciałabym móc ci dać to, czego szukasz, ale nie wiem, co to jest. Coś w sobie tłumisz, zamykasz się przed wszystkimi, również i przede mną. Tak jakbyś to nie ze mną tak naprawdę był. Myślami jesteś przy innej.
Próbował zaprzeczyć, ale mu nie wierzyła.
- Jestem kobietą, wyczuwam takie rzeczy. Czasem, gdy na mnie spoglądasz... wiem, że widzisz inną. Jakbyś ciągle czekał, aż ona niespodziewanie się zmaterializuje i wyrwie cię ż tego wszystkiego...
Miesiąc później odwiedziła go w pracy i powiedziała, że poznała innego. Zrozumiał. Rozstali się w przyjaźni, a następnego roku dostał od niej kartkę z wiadomością, że wyszła za mąż. Od tamtej pory nie miał od niej znaku życia.
Kiedy pracował w New Jersey, mógł odwiedzać ojca raz do roku, koło Bożego Narodzenia. Łowili ryby i rozmawiali, od czasu do czasu urządzali wyprawę na wybrzeże i rozbijali obóz nad oceanem w pobliżu Ocracoke. . W grudniu 1941 roku, kiedy Noah miał dwadzieścia sześć lat, Ameryka przystąpiła do wojny - dokładnie tak, jak przewidział Goldman. W styczniu Noah wszedł do gabinetu szefa i poinformował go, że zaciąga się do wojska, po czym wyjechał do New Bern pożegnać się z ojcem. Pięć tygodni później znalazł się na poligonie. Tam dostał list od Goldmana, który dziękował mu za wierną pracę i przesyłał dokument uprawniający do niewielkiego procentu od ceny składnicy, w razie gdyby ta kiedyś przeszła w inne ręce. „Bez Ciebie nigdy bym tego nie osiągnął - pisał Goldman. - Jesteś wspaniałym młodzieńcem, najlepszym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek miałem - choć nie Żydem”.
Następne trzy lata Noah spędził w piechocie Trzeciej Armii Pattona. Z piętnastoma kilogramami na plecach przemierzył pustynie Afryki Północnej i lasy Europy, zawsze na linii ognia. Widział, jak giną jego towarzysze; widział, jak wielu z nich grzebano tysiące mil od domu. Kiedyś, chowając się w jakiejś norze nad Renem, wymyślił sobie, że to Allie otacza go swą opieką.
Wspominał zakończenie wojny w Europie, a potem, kilka miesięcy później, na Dalekim Wschodzie. Tuż przed powrotem do cywila dostał list z New Jersey od prawnika Morrisa Goldmana. Podczas spotkania dowiedział się, że pracodawca zmarł rok wcześniej, a jego firma została sprzedana. Noah otrzymał czek na prawie siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Nie wiedzieć czemu, był dziwnie mało poruszony tym faktem.
Tydzień potem wrócił do New Bern i kupił dom. Pamiętał, jak oprowadzał po nim ojca, pokazując, co zamierza zrobić, jakie zmiany wprowadzi. Ojciec źle wyglądał: zanosił się kaszlem, oddychał ze świstem, lecz na pełne niepokoju pytania syna odpowiedział, że nie ma powodów do obaw, bo to zwyczajne przeziębienie.
Niecały miesiąc później zmarł na zapalenie płuc i spoczął przy swojej żonie na tutejszym cmentarzu. Noah regularnie przynosił kwiaty na grób, od czasu do czasu zostawiał list.
Lecz każdego wieczoru przynajmniej chwilę poświęcał na wspomnienia, a potem modlił się za człowieka, który nauczył go tego, co w życiu najważniejsze.
Zwinąwszy linkę, odłożył wędkę do komórki i wrócił do domu. Czekała już tam sąsiadka, Martha Shaw, która przyszła mu podziękować za pomoc i przyniosła trzy bochenki domowego chleba oraz trochę ciastek. Jej mąż zginął na wojnie, zostawiając ją z trójką dzieci i rozsypującą się chałupą, w której miała je wychować. Zbliżała się zima i Noah spędził u Marthy kilka dni, naprawiając dach, wstawiając szyby, reperując palenisko. Miał nadzieję, że dzięki temu jakoś przetrwają najgorsze.
Po jej wyjściu wsiadł do poobijanej półciężarówki i pojechał odwiedzić Gusa. Zawsze do niego wstępował, kiedy wybierał się na zakupy, bo rodzina przyjaciela nie miała samochodu. Jedna z córek Gusa wskoczyła do kabiny i pojechała razem z nim. Zrobili zakupy u Capersa. Po powrocie do domu Noah nie od razu wyjął sprawunki. Najpierw wziął prysznic, znalazł butelkę budweisera i tomik poezji Dylana Thomasa, po czym usiadł na ganku.
Ciągle jeszcze nie mieściło jej się to w głowie, choć dowód trzymała w rękach.
Znalazła go w gazecie u rodziców, w niedzielę, trzy tygodnie temu. Poszła do kuchni po kawę, a gdy wróciła do stołu, ojciec uśmiechnął się i pokazał jej niewielkie zdjęcie.
- Pamiętasz?
Podał córce gazetę. Zerknęła zrazu obojętnie, lecz coś przykuło jej wzrok i zmusiło, by dokładniej przyjrzeć się fotografii.
- Niemożliwe - szepnęła, a gdy ojciec popatrzył na nią z ciekawością, nie zwracając na niego uwagi, usiadła i bez słowa przeczytała artykuł.
Jak przez mgłę pamięta, że przyszła matka i siadła naprzeciwko. A gdy już córka odłożyła gazetę, starsza kobieta wpatrywała się w nią z tym samym wyrazem twarzy, co przed chwilą ojciec.
- Nic ci nie jest? - spytała matka znad filiżanki kawy. -Wyglądasz nieco blado.
- Nie od razu odpowiedziała - nie mogła - i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że ręce jej drżą. Właśnie wówczas to się zaczęło.
- I tu się skończy, tak albo inaczej - szepnęła znowu.
Złożyła wycinek, schowała go do torebki. Przypomniała sobie, jak tamtego dnia, wychodząc od rodziców, zabrała gazetę, by wyciąć artykuł. Wieczorem, przed pójściem do łóżka, ponownie go przeczytała, starając się zrozumieć, co oznacza ten zbieg okoliczności, a następnego ranka jeszcze raz go przestudiowała, jakby się chciała upewnić, że to nie sen. Tak oto, po trzech tygodniach długich samotnych spacerów, po trzech tygodniach zmagania się ze sobą, tu przyjechała. Właśnie dlatego.
Na pełne niepokoju pytania odpowiadała, że jej dziwaczne zachowanie to skutek napięcia. Wymówka była idealna. Wszyscy to rozumieli, także Lon - i dlatego nie protestował, gdy postanowiła wyjechać na kilka dni. Przygotowania weselne stanowiły dla wszystkich olbrzymi stres. Na ślub zaproszono prawie pięćset osób, w tym gubernatora, jednego senatora i ambasadora Peru. Uważała, że zdecydowanie za dużo tych gości, lecz ich zaręczyny stały się sensacją i od pół roku wzmianki o przygotowaniach do ślubu nieustannie pojawiały się w rubrykach ploteczek z wyższych sfer. Od czasu do czasu nachodziło ją pragnienie, by uciec z Łonem i poślubić go bez całej tej pompy. Wiedziała jednak, że on by się na to nie zgodził. Jako młody, ambitny prawnik o ambicjach politycznych uwielbiał znajdować się w centrum uwagi.
Głęboko zaczerpnęła tchu i wstała.
- Teraz albo nigdy - szepnęła, wzięła rzeczy i ruszyła do drzwi.
Zawahała się jeszcze raz tylko przez ułamek sekundy, w końcu nacisnęła klamkę i zeszła na dół. Kierownik uśmiechnął się do niej, kiedy go mijała. Wychodząc z hotelu i otwierając drzwiczki samochodu, czuła na sobie jego wzrok. Siadła za kierownicą, po raz ostatni przejrzała się w lusterku, potem uruchomiła silnik i skręciła w główną ulicę.
Wcale jej nie zdziwiło, że nadal tak dobrze pamięta drogę. Choć nie była tu od lat, miasteczko nie należało do największych i bez trudu odnajdowała starą trasę. Przejechawszy staromodny most zwodzony nad rzeką Trent, skręciła w żwirową drogę i rozpoczęła ostatni etap podróży.
Niziny zachwyciły ją jak dawniej. W przeciwieństwie do Piedmontu, w którym się wychowała, okolice były równinne, lecz miały tę samą żyzną glebę, idealną do uprawy bawełny i tytoniu. Właśnie z tych dwóch upraw i handlu drewnem utrzymywały się miasteczka w tej części stanu. Jadąc drogą za miastem, podziwiała piękno natury, które tak przyciągało ludzi w te strony.
Dla niej nic tu się nie zmieniło. Rozproszone promienie słońca przeświecały przez dęby i drzewa hikorowe wysokie na trzydzieści metrów, złocące się barwami jesieni. Po lewej stronie srebrzysty strumień tulił się do drogi, by milę dalej wpaść do innej, większej rzeki. Wysypana żwirem droga wiła się wśród gospodarstw, założonych jeszcze przed wojną secesyjną, ona zaś wiedziała, że część ich właścicieli żyła tak jak ich pradziadowie. Niezmienność tych stron przywołała falę wspomnień; poczuła, że serce jej się ściska, gdy jeden po drugim poznawała drogowskazy, tak dawno już zapomniane.
Słońce wisiało tuż nad szczytami drzew, gdy droga zakręciła i przemknęła obok starego kościoła, od lat już opuszczonego, ale nadal jakoś się jeszcze trzymającego. W czasie tamtych wakacji przed laty zwiedzała go, szukając śladów wojny między stanami, i teraz, gdy go mijała, wspomnienie owego dnia ożyło, jakby to było wczoraj.
Potem ujrzała przed sobą dąb rosnący nad brzegiem rzeki i wspomnienia przybrały na sile. Drzewo wyglądało dokładnie tak samo jak kiedyś: niskie, grube gałęzie zwisały nad ziemią, spowite hiszpańskim mchem niczym welonem. Pamiętała, jak pewnego upalnego lipcowego dnia siedziała pod tym dębem z kimś, kto spoglądał na nią z pragnieniem i tęsknotą, które usunęły w cień wszystko inne. Właśnie w tamtej chwili po raz pierwszy się zakochała.
Chłopak był od niej dwa lata starszy i podczas owej wędrówki w czasie wolno odtwarzała w pamięci jego postać. Pamiętała, że zawsze jej się wydawało, że wygląda na starszego, niż był w rzeczywistości. Ogorzałe policzki przywodziły na myśl farmera, który wraca do domu po dniu spędzonym na polu. Miał szorstkie ręce i szerokie bary człowieka, który zarabia na życie ciężką pracą, a w kącikach ciemnych oczu, które zdawały się odczytywać każdą jej myśl, pojawiały się pierwsze, delikatne zmarszczki.
Był silny i wysoki, miał kasztanowe włosy, można by go nazwać na swój sposób przystojnym, ale ona najlepiej zapamiętała jego glos. Tamtego dnia jej czytał; czytał, kiedy leżeli na trawie pod drzewem - cicho, płynnie, melodyjnie. Ktoś z takim głosem powinien pracować w radiu. Pamiętała, że przymykała oczy, słuchając z uwagą, a czytane przez niego słowa dźwięczały w powietrzu i dotykały jej duszy.
Wciąga mnie w mgłę i w mrok
Odchodzę jak powietrze, potrząsam białymi lokami
w uciekającym słońcu2 *...
Przerzucał podniszczone strony starych książek, tomików, które czytał setki razy. Deklamował przez chwilę, potem przerywał i rozmawiali. Zwierzała mu się z tego, co pragnęłaby osiągnąć, dzieliła swymi nadziejami i marzeniami, a on słuchał z uwagą i obiecywał, że to wszystko się spełni. A sposób, w jaki to mówił, sprawiał, że mu wierzyła i w takich chwilach uświadamiała sobie, jak wiele dla niej znaczy. Czasem, gdy go o to poprosiła, opowiadał o sobie albo wyjaśniał, dlaczego wybrał ten, a nie inny wiersz, mówił, co o nim myśli. A czasami tylko się w nią wpatrywał, intensywnie, w napięciu, jak tylko on potrafił.
Oboje patrzyli, jak zachodzi słońce i jedli przy świetle gwiazd. Robiło się późno i wiedziała, że rodzice byliby wściekli, gdyby odkryli, gdzie się podziewa. Wtedy jednak to się dla niej nie liczyło. Myślała wyłącznie o tym, jak wyjątkowy to dzień i jak wyjątkowy chłopak, a gdy parę minut potem ruszyli w stronę domu, wziął ją za rękę, i teraz przypominała sobie, jak ten dotyk grzał ją przez całą drogę powrotną.
Kolejny zakręt i wreszcie zobaczyła przed sobą dom. Wyglądał zupełnie inaczej niż przed laty. Przyhamowała i samochód wolno toczył się długim, obrzeżonym szeregiem drzew podjazdem prowadzącym do latarni, która swoim światłem przywołała ją tu aż z Raleigh.
Jechała wolno, wytężając wzrok, i głęboko zaczerpnęła tchu, gdy zobaczyła mężczyznę siedzącego na ganku i przyglądającego się samochodowi. Ubrany był swobodnie. Z daleka wyglądał tak samo jak przed laty. Przez moment, gdy słońce zaświeciło za jego plecami, wydało jej się, że w ogóle zniknął z pola widzenia.
Samochód powoli zbliżał się do domu, w końcu zatrzymał się pod dębem ocieniającym front. Nie odrywając wzroku od mężczyzny, przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik umilkł.
Mężczyzna zszedł z ganku i swobodnym, pewnym krokiem ruszył w stronę dziewczyny, lecz znieruchomiał, gdy zobaczył, kto wysiada w wozu. Przez dłuższą chwilę oboje tylko się w siebie wpatrywali, niezdolni nic zrobić ani powiedzieć.
Licząca sobie dwadzieścia dziewięć lat, obracająca się w wyższych sferach, zaręczona z innym, Allison Nelson, która przybyła w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ją pytania. I trzydziestojednoletni marzyciel, Noah Calhoun, którego nawiedził duch, prześladujący go od lat.
Oboje wpatrywali się w siebie bez ruchu.
Noah milczał, z jego twarzy niczego nie dawało się wyczytać i przez ułamek sekundy Allie się obawiała, że jej nie poznał. Nagle ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że tak się zjawiła bez ostrzeżenia, co zresztą tylko utrudniło sytuację. Sądziła, że tak będzie łatwiej, że będzie wiedziała, co powiedzieć. Tymczasem nie. Wszystko, co w tym momencie przychodziło jej na myśli, wydawało się niestosowne, jakieś puste.
Wróciły wspomnienia tamtych wakacji sprzed lat i patrząc na Noaha, Allie uświadomiła sobie, jak niewiele się zmienił od owego czasu.
Dobrze wygląda - pomyślała.
Pod koszulą byle jak wepchniętą w stare, spłowiałe dżinsy widziała te same silne bary, płaski brzuch i wąskie biodra. I nadal był opalony, jakby całe lato pracował na dworze, a choć włosy miał nieco rzadsze i jaśniejsze, niż zapamiętała, wyglądał dokładnie tak samo jak tamtego lata.
Kiedy wreszcie odzyskała panowanie nad sobą, głęboko zaczerpnęła tchu i uśmiechnęła się do mężczyzny.
- Witaj, Noah. Dobrze znowu cię widzieć.
Te słowa go zaskoczyły. Popatrzył na nią zdziwiony. Pokręcił głową, w końcu na jego twarzy powoli zjawił się uśmiech.
- Ty też... - wydusił. Potarł ręką brodę. Dopiero wtedy zauważyła, że jest nie ogolony. - To naprawdę ty? Nie wierzę własnym oczom...
Usłyszała w jego głosie zdumienie i w tej samej chwili, ku jej zaskoczeniu, wszystko nabrało sensu: była tu, widziała go. Poczuła, że się coś w niej porusza - coś znajomego, coś przemożnego, od czego na moment zakręciło jej się w głowie.
Nie spodziewała tego, nie chciała, by to się stało. Przecież jest zaręczona. Nie po to tu przyjechała... a jednak...
A jednak...
A jednak uczucie nie dało się stłumić i przez krótką chwilę znowu miała piętnaście lat. I czuła się tak, jak od lat się nie czuła: jakby wszystkie jej marzenia mogły się spełnić.
Jakby nareszcie znalazła się w domu.
Bez słowa przytulili się do siebie. Wydawało się to czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Noah otoczył ją ramionami, przyciągając do siebie. Obejmowali się mocno, by się upewnić, że to prawda. Czternaście lat rozłąki znikało w zapadającym zmierzchu.
Stali tak długo, w końcu Allie odsunęła się, by spojrzeć na Noaha. Z bliska dostrzegła zmiany, których nie zauważyła na pierwszy rzut oka. Oto stał przed nią dojrzały mężczyzna, z jego twarzy zniknęła chłopięca miękkość rysów. Drobne zmarszczki wokół oczu się pogłębiły, na brodzie pojawiła się blizna, której przedtem nie było. Wydał jej się trochę odmieniony: mniej niewinny, ostrożniejszy, a mimo to dotyk jego ramion uświadomił jej, jak bardzo za nim tęskniła od chwili rozstania.
Kiedy wreszcie się od siebie odsunęli, w oczach Allie błyszczały łzy. Roześmiała się nerwowo.
- Wszystko w porządku? - spytał Noah, a w jego głosie brzmiało tysiąc innych pytań.
- Przepraszam, nie chciałam się tak rozkleić... - powiedziała wycierając kąciki oczu.
- Nic się nie stało - odparł z uśmiechem. - Ciągle jeszcze nie wierzę, że to naprawdę ty. Jak mnie znalazłaś?
Cofnęła się, próbując nad sobą zapanować, jeszcze raz otarła łzy.
- Kilka tygodni temu przeczytałam w lokalnej gazecie artykuł o twoim domu i musiałam przyjechać, żeby jeszcze raz się z tobą zobaczyć.
Uśmiechnął się promiennie.
- Cieszę się, że to zrobiłaś.
Też odrobinę się cofnął.
- Boże, wyglądasz fantastycznie. Jesteś jeszcze ładniejsza niż kiedyś.
Krew napłynęła jej do twarzy. Dokładnie tak samo jak przed czternastu laty.
- Dziękuję. Ty też świetnie wyglądasz.
Bo i wyglądał, bez dwóch zdań. Czas dobrze się z nim obszedł.
- No więc? Co porabiasz? Dlaczego przyjechałaś?
Te pytania przywołały ją do porządku, uświadamiając, co się może stać, jeśli nie będzie uważała.
Nie trać panowania nad sytuacją - ostrzegła się w duchu. Im dłużej to potrwa, tym trudniejsze się stanie. A nie chciała, by było jej jeszcze ciężej.
Ale, Boże, te oczy. Te łagodne, ciemne oczy.
Odwróciła się i głęboko zaczerpnęła tchu, zastanawiając się, jak to powiedzieć. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos brzmiał spokojnie:
- Noahu, nie chcę, byś opacznie to zrozumiał. Rzeczywiście chciałam się z tobą spotkać, ale nic poza tym. - Zawahała się przez moment. - Przyjechałam tu dlatego, że muszę ci coś powiedzieć.
- Co?
Spuściła wzrok i przez chwilę milczała, zaskoczona, że nie może tego z siebie wydusić. W przeciągającej się ciszy Noah czuł, jak ściska mu się żołądek. Cokolwiek to będzie, na pewno nie okaże się przyjemne.
- Nie wiem, jak to powiedzieć. Początkowo sądziłam, że będę potrafiła, ale teraz już nie jestem tego taka pewna...
Nagle powietrze rozciął ostry skrzek szopa i spod ganku wyskoczyła Ciem, ujadając gniewnie. Oboje się odwrócili, słysząc zamieszanie, i Allie skwapliwie wykorzystała tę okazję, aby zmienić temat.
- To twój pies?
Noah potaknął. Skurcz żołądka nie ustępował.
- Suka. Wabi się Clementine. Ale tak, jest moja od czubka nosa do końca ogona.
Patrzyli, jak Ciem potrząsa łbem, przeciąga się i rusza w stronę, z której dobiegł hałas. Allie zdumiona zauważyła, że suka kuleje.
- Co jej się stało w łapę? - spytała, grając na zwłokę.
- Parę miesięcy temu potrącił ją samochód. Weterynarz, doktor Harrison, spytał, czybym jej nie przygarnął, bo dawny właściciel nie chciał zabrać suki z powrotem. A gdy ją zobaczyłem... Cóż, nie mogłem pozwolić, by ją uśpiono.
- Zawsze miałeś dobre serce - powiedziała, próbując się uspokoić. Umilkła i spojrzała na budynek. - Wspaniale się spisałeś z renowacją. Dom wygląda cudownie, wiedziałam, że kiedyś powróci do dawnej chwały.
Noah popatrzył w tę samą stronę. Zastanawiał się, do czego ma prowadzić ta rozmowa o niczym i co Allie przed nim ukrywa.
- Dziękuję, miło mi to słyszeć. Choć przyznam, że to był kawał roboty. Nie wiem, czy drugi raz bym się na to zdecydował.
- Oczywiście, że byś się zdecydował.
Doskonale wiedziała, co czuł do tego miejsca. Wszak znała wszystkie jego uczucia i myśli - przynajmniej dawno temu.
I w chwili, gdy to pomyślała, uświadomiła sobie, jak wiele się od tamtej pory zmieniło. W tym momencie byli sobie zupełnie obcy. Wystarczyło na niego spojrzeć. Czternaście lat rozłąki to długo. Za długo.
- Co się stało, Allie?
Odwrócił się w jej stronę, zmuszając, by na niego spojrzała, lecz ona nadal patrzyła na dom.
- Wyszłam na idiotkę, prawda? - powiedziała, próbując się uśmiechnąć.
- Co masz na myśli?
- To wszystko. Ten przyjazd ni z tego, ni z owego, to, że nie wiem, co chcę powiedzieć. Pewnie uważasz, że zupełnie postradałam rozum.
- Wcale nie - odparł łagodnie.
Ujął dłoń Allie, a ona jej nie cofnęła i stali tak obok siebie.
- Choć nie wiem dlaczego, ale widzę, że to dla ciebie bardzo trudne - podjął. - Może byśmy się przespacerowali?
- Tak jak dawniej?
- Czemu nie? Myślę, że obojgu nam to dobrze zrobi.
Zawahała się i zerknęła na drzwi wejściowe.
- Nie musisz się nikomu opowiadać? Pokręcił głową.
- Nie, nikomu. Mieszkamy tu tylko we dwoje, ja i Ciem. Chociaż spytała, w głębi duszy właśnie takiej odpowiedzi oczekiwała, a jednak sama nie wiedziała, co o tym sądzić. Nagle to, co musi mu powiedzieć, stało się jeszcze trudniejsze. Łatwiej by jej było, gdyby Noah kogoś miał.
Ruszyli w stronę rzeki i skręcili na ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu. Allie cofnęła rękę, co zaskoczyło Noaha, i odsunęła się na tyle, by nie mogli się przypadkowo dotknąć.
Przyglądał się jej. Nadal była ładna: gęste włosy, śliczne oczy. Poruszała się tak wdzięcznie, wydawało się, że sunie nad ziemią. Noah widywał już piękne kobiety, niejedna wpadła mu w oko, lecz brakowało im tego, co go w kobiecie najbardziej pociągało. Inteligencji, pewności siebie, hartu ducha, namiętności, jednym słowem - cech, które świadczyły o wielkości i które też sobie przypisywał.
Wiedział, że Allie je posiada, i jak dawniej czuł, że kryją się tuż pod powierzchnią. „Uosobienie poezji” - te słowa zawsze mu przychodziły na myśl, kiedy opisywał Allie innym.
- Kiedy tu wróciłeś? - spytała.
Ścieżka się skończyła, szli po porośniętym trawą wzgórku.
- W grudniu. Przez jakiś czas pracowałem na Północy, potem spędziłem trzy lata w Europie.
Zerknęła na niego pytająco.
- Wojna?
Skinął głową.
- Tak podejrzewałam, że tam pojedziesz. Cieszę się, że wyszedłeś z tego cało.
- Ja też.
- Cieszysz się, że wróciłeś do domu?
- Taa... Tu są moje korzenie. To moje miejsce. - Umilkł. - A co u ciebie? - spytał cicho, oczekując najgorszego.
Minęła dłuższa chwila, nim odpowiedziała.
- Jestem zaręczona.
Słysząc to, spuścił wzrok. Nagle poczuł się odrobinę słabo. A więc jednak. Właśnie to miała mu powiedzieć.
- Winszuję - wydusił w końcu, zastanawiając się, jak przekonująco to zabrzmiało. - I kiedyż to nastąpi ta uroczysta chwila?
- W sobotę za trzy tygodnie. Lon chciał, byśmy się pobrali w listopadzie.
- Lon?
- Lon Hammond Junior, mój narzeczony.
Skinął głową, bynajmniej nie zaskoczony. Hnmmondowie należeli do najsilniejszych, najbardziej wpływowych rodzin w stanie. Zbili majątek na bawełnie. O ile śmierć jego ojca przeszła nie zauważona, o tyle informacja o zgonie Lona Hammonda Seniora znalazła się na pierwszych stronach gazet.
- Słyszałem o tej rodzinie. Jego ojciec stworzył całe imperium. Czy Lon je po nim przejmie?
Pokręciła głową.
- Nie, jest prawnikiem. Prowadzi własną praktykę w mieście.
- Z takim nazwiskiem musi mieć ogromna klientelę.
- To prawda. Mnóstwo pracuje.
Wydawało mu się, że jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, i następne pytanie samo mu się wyrwało.
- Czy dobrze cię traktuje?
Nie odpowiedziała natychmiast, jakby po raz pierwszy się nad tym zastanawiała. Wreszcie rzekła:
- Tak. To dobry człowiek, Noah. Polubiłbyś go.
Mówiła to z pewnym chłodem, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zastanawiał się, czy nie ponosi go wyobraźnia.
- Co słychać u twego taty? - spytała. Noah przeszedł kilka kroków, nim odparł:
- Zmarł na początku roku, tuż po moim powrocie.
- Tak mi przykro - powiedziała cicho. Wiedziała, jak wiele ojciec znaczył dla Noaha.
Skinął głową i przez jakiś czas oboje szli w milczeniu.
Dotarli na szczyt wzgórza i tam się zatrzymali. W oddali widać było dąb, za którym płonęło pomarańczowe słońce. Allie czuła na sobie wzrok Noaha, gdy patrzyła w tamtym kierunku.
- Ileż wspomnień się z nim wiąże, Allie.
Uśmiechnęła się.
- Rzeczywiście. Widziałam go, jadąc tutaj. Pamiętasz dzień, który tam spędziliśmy?
- Tak - uciął, nie rozwijając tematu.
- Myślisz o tym jeszcze?
- Od czasu do czasu. Zwykle, kiedy tu pracuję. Ten dąb znajduje się teraz na mojej ziemi.
- Kupiłeś ją?
- Nie mogłem znieść myśli, że miałby pójść na szafki kuchenne.
Roześmiała się cicho, dziwnie zadowolona.
- Nadal czytasz poezje? Przytaknął.
- Taa... Nigdy nie przestałem. Chyba mam to we krwi.
- Wiesz, jesteś jedynym poetą, jakiego znam.
- Nie jestem poetą. Czytam poezje, ale nie potrafiłbym napisać ani linijki. Wiem, bo próbowałem.
- Co nie zmienia faktu, że jest pan poetą, panie Noahu Taylorze Calhoun. - Jej głos złagodniał. - Ciągle jeszcze często o tym myślę. Wtedy po raz pierwszy ktoś czytał mi wiersze. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy i ostatni.
Oboje zatonęli we wspomnieniach. Wolno zawrócili w stronę domu, idąc nową ścieżką biegnącą obok przystani. Kiedy słońce opuściło się jeszcze niżej nad horyzont, a niebo zapłonęło złotem, Noah spytał:
- Jak długo tu zostaniesz?
- Nie wiem. Niedługo. Może do jutra albo jeszcze jeden dzień.
- Twój narzeczony przyjechał tu w interesach?
Potrząsnęła głową.
- Nie, został w Raleigh. Noah uniósł brwi.
- Wie, że tu jesteś? Znowu pokręciła głową.
- Nie - odparła wolno. - Powiedziałam mu, że rozglądam się za antykami. Nie zrozumiałby, dlaczego tu chciałam przyjechać.
Noaha nieco zaskoczyła ta odpowiedź. Przyjechać w odwiedziny to nic takiego, ale ukrywać to przed narzeczonym - to już zupełnie inna sprawa.
- Nie musiałaś przyjeżdżać i mówić mi o swoich zaręczynach. Mogłaś napisać czy choćby zadzwonić.
- Wiem. Ale czułam, że muszę to zrobić osobiście.
- Dlaczego?
Zawahała się.
- Sama nie wiem...
Umilkła, a ton, którym to powiedziała, sprawił, że Noah jej uwierzył. Żwir chrzęścił im pod stopami, kiedy przez jakiś czas szli bez słowa. W końcu Noah zapytał:
- Allie, czy ty go kochasz?
- Tak, kocham go - odparła automatycznie.
To zabolało. Ale po raz kolejny Noahowi wydało się, że w jej głosie słyszy coś nienaturalnego, jakby sama próbowała to sobie wmówić. Stanął, delikatnie wziął ją za ramiona, zmuszając, by spojrzała mu prosto w twarz. W jej oczach odbijało się zachodzące słońce.
- Jeśli jesteś szczęśliwa, Allie, i go kochasz – przemówił - nie będę próbował cię zatrzymywać. Jeśli jednak nie do końca jesteś przekonana, to nie rób tego. W małżeństwo nie można się angażować połowicznie.
Jej odpowiedź padła odrobinę za szybko.
- Podejmuję właściwą decyzję, Noah.
Wpatrywał się w nią przez chwilę, zastanawiając się, czy ma jej wierzyć. Potem skinął głową i znowu ruszyli w drogę.
- Nie ułatwiam ci tego, prawda? - odezwał się po jakimś czasie.
Uśmiechnęła się przelotnie.
- Nie szkodzi. W końcu nie mogę cię za to winić.
- Ale i tak przepraszam.
- Nie musisz. Nie masz za co przepraszać. Właściwie to ja powinnam. Może byłoby lepiej, gdybym napisała.
Potrząsnął głową.
- Szczerze mówiąc, nadal się cieszę, że przyjechałaś. Mimo wszystko. Dobrze znowu cię widzieć.
- Dziękuję.
- Sądzisz, że udałoby nam się zacząć na nowo?
Spojrzała nań zaskoczona.
- Byłaś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem, Allie. Chciałbym zachować twą przyjaźń, nawet jeśli jesteś zaręczona, nawet tylko na parę dni. Co byś powiedziała na to, żebyśmy niejako na nowo się poznali?
Zastanowiła się nad tym, czy zostać, czy wrócić, po czym uznała, że skoro Noah wie o jej zaręczynach, chyba to nie będzie nic groźnego. A przynajmniej złego. Uśmiechnęła się lekko i skinęła głową.
- Chętnie.
- Doskonale. Co byś powiedziała na kolację? Znam miejsce, gdzie podają najlepsze raki w okolicy.
- Brzmi cudownie. Gdzie?
- U mnie. W ubiegłym tygodniu zastawiłem pułapki i kilka dni temu widziałem, że złapało się parę ładnych sztuk. Nie masz nic przeciwko temu?
- Nie, wcale.
Uśmiechnął się i kciukiem wskazał w kierunku, skąd przyszli.
- Świetnie. Są nad przystanią. Wrócę za moment.
Allie odprowadziła go wzrokiem i uświadomiła sobie, że napięcie, które czuła mówiąc mu o zaręczynach, powoli ustępuje. Przymknąwszy powieki, przeczesała włosy palcami i wystawiła policzek na lekki powiew wiatru. Głęboko zaczerpnęła powietrza, na chwilę wstrzymała oddech, czując, jak w miarę wypuszczania tchu rozluźniają się mięśnie ramion. Potem otworzyła oczy i podziwiała piękno otaczające ją ze wszystkich stron.
Zawsze przepadała za takimi wieczorami, kiedy ciepły, południowy wiatr niósł ze sobą delikatną woń jesiennych liści. Kochała drzewa i ich szmer. Wsłuchując się w te odgłosy, jeszcze bardziej się odprężyła. Po chwili odwróciła się w stronę, w którą poszedł Noah, i przypatrywała mu się, jakby go widziała po raz pierwszy.
Boże, świetnie wyglądał. Nawet po tylu lalach.
Patrzyła, jak sięga po sznur zanurzony w wodzie. Zaczął ciągnąć i mimo zapadającego zmroku widziała, jak mięśnie jego ramion naprężają się, gdy wydobywał z rzeki klatkę. Przez moment trzymał ją w górze, otrząsając z wody. Później postawił pułapkę na pomoście, otworzył ją i po kolei wyjmował raki, wkładając je do wiadra.
Ruszyła w jego stronę, nasłuchując cykania świerszczy, i przypomniała sobie zabawę z dzieciństwa. Do liczby odgłosów wydawanych przez świerszcze w ciągu minuty dodała dwadzieścia dziewięć. Sześćdziesiąt siedem stopni3 - pomyślała, uśmiechając się w duchu. Nie wiedziała, czy dokładnie taka temperatura jest na dworze, ale prawdopodobnie coś koło tego.
Idąc, rozglądała się i uświadomiła sobie, że zapomniała, jak świeżo i cudownie wszystko tu wygląda. Obejrzawszy się przez ramię, dostrzegła w oddali dom. Noah zostawił kilka świateł zapalonych. Wyglądało na to, że to jedyny budynek w okolicy. A przynajmniej jedyny z elektrycznością. Tutaj, poza granicami miasta, niczego nie można z góry zakładać. Tysiące wiejskich obejść nadal było pozbawione luksusu elektrycznego oświetlenia.
Allie weszła na pomost. Zaskrzypiał pod jej stopami. Ten odgłos przywiódł jej na myśl zardzewiałą harmonię. Noah podniósł wzrok, mrugnął do niej i z powrotem zajął się rakami, dobierając sztuki odpowiedniej wielkości. Zatrzymała się przy bujanym fotelu, który stał na pomoście, i pogładziła jego oparcie. Wyobraziła sobie Noaha, jak siedzi w nim, łowi ryby, myśli, czyta. Stary, zniszczony bujak, który niejedno już przeszedł. Ciekawa była, ile czasu Noah tu spędza samotnie, pogrążony w zadumie, i o czym wtedy myśli.
- To fotel mojego ojca - odezwał się, nie odrywając wzroku od raków.
Przytaknęła. Nad jej głową przefrunęło kilka nietoperzy, żaby dołączyły do świerszczy w wieczornej symfonii dźwięków.
Przeszła na drugi koniec pomostu. Ogarnęło ją poczucie spełnienia. Przywiódł ją tu impuls i po raz pierwszy od trzech tygodni niepokój zniknął. Sama nie pojmowała dlaczego, ale musiała powiadomić Noaha o swoich zaręczynach, wiedzieć, że on rozumie i akceptuje jej decyzję - teraz to już było dla niej jasne - i kiedy tak o nim myślała, przypomniała sobie jeszcze o czymś, co połączyło ich tamtego lata. Ze spuszczoną głową wolno krążyła po pomoście, dopóki nie znalazła tego, czego szukała - serca z napisem „Noah kocha Allie”. Noah wyrył je w desce na kilka dni przed jej wyjazdem.
Zerwał się lekki wietrzyk, Allie przeszył dreszcz, zaplotła ramiona. Stała tak, spoglądając to na serce, to na rzekę, dopóki nie usłyszała tuż obok kroków Noaha. Czuła jego bliskość, jego ciepło.
- Tak tu spokojnie - odezwała się rozmarzona.
- To prawda. Bardzo często tu przychodzę tylko po to, by znaleźć się w pobliżu wody. Dobrze się wtedy czuję.
- Na twoim miejscu też bym tu przychodziła.
- Ruszajmy już. Komary zaczynają ciąć, a ja konam z głodu.
Niebo pociemniało, Noah skierował się w stronę domu, Allie szła tuż przy nim. W ciszy błądziła myślami, trochę szumiało jej w głowie, gdy tak kroczyła ścieżką. Zastanawiała się, co Noah sądzi o jej wizycie, i sama nie była pewna, czy rzeczywiście właściwie wie, po co tu przyjechała. Kiedy po kilku minutach dotarli do domu, powitała ich zabłocona Ciem. Noah odgonił ją machnięciem ręki, czmychnęła z podkulonym ogonem.
Wskazał ręką samochód Allie.
- Nie zostawiłaś w nim swoich rzeczy?
- Nie, przyjechałam wcześniej i już się rozpakowałam. Własny głos wydał jej się inny, jakby nagle zniknęły lata dzielące ich od tamtych wakacji.
- To dobrze - stwierdził, kierując się w stronę ganku na tyłach domu.
Postawił wiadro przy wejściu i wprowadził Allie do domu. Kuchnia znajdowała się zaraz za drzwiami, po prawej stronie, była przestronna, pachniała świeżym drewnem. Szafki wykonano z dębu, podobnie jak podłogę, przez duże wschodnie okna o poranku zapewne zaglądało słońce. Pomieszczenie odnowiono ze smakiem, bez przesady, jaka się często zdarza przy tego typu przedsięwzięciach.
- Nie obrazisz się, jeśli się rozejrzę?
- Nie, proszę. Dziś zrobiłem zakupy i jeszcze nie wszystko wypakowałem.
Na moment spotkali się wzrokiem, a gdy Allie się odwróciła i wyszła z kuchni, nadal czuła na sobie jego spojrzenie. I znowu to znajome ściśnięcie w dołku.
Przez następne kilka minut krążyła po domu, oglądając pokoje, zachwycając się, jak wspaniale zostały odnowione. Kiedy się teraz na nie patrzyło, nie chciało się wierzyć, w jak opłakanym stanie znajdował się ten budynek kilkanaście lat temu. Zeszła z piętra, zawróciła do kuchni i zobaczyła przed sobą profil Noaha. W tym momencie wyglądał, jakby znowu miał siedemnaście lat, i Allie przystanęła na ułamek sekundy.
Do diabła - nakazała sobie w duchu - weź się w garść. Pamiętaj, że jesteś zaręczona.
Stał przy blacie, gwiżdżąc pod nosem. Kilka szafek było otwarte na oścież, po podłodze walały się puste torby po zakupach. Uśmiechnął się do Allie, nim postawił na jednej z półek kolejne puszki. Zatrzymała się parę kroków od niego, oparła o blat, skrzyżowała nogi. Potrząsnęła głową, ciągle jeszcze oszołomiona ogromem pracy, jaki włożył w remont.
- Zupełnie niewiarygodne, Noahu. Jak długo trwała renowacja?
Spojrzał znad ostatniej torby, którą właśnie rozpakowywał.
- Prawie rok.
- Sam to wszystko zrobiłeś?
Roześmiał się cicho.
- Nie. Kiedy byłem młodszy, wyobrażałem sobie, że odbuduję go własnymi rękami, i początkowo rzeczywiście tak robiłem. Ale okazało się, że jest tego za dużo. Remont ciągnąłby się latami, więc w końcu zatrudniłem parę osób... Szczerze mówiąc, całe brygady. Ale i tak roboty miałem huk, prawie dzień w dzień kładłem się po północy.
- Dlaczego tak się zaharowywałeś?
Duchy - pchało mu się na usta, ale zamiast tego odparł:
- Sam nie wiem. Chyba po prostu chciałem to skończyć. Napijesz się czegoś przed kolacją?
- A co masz?
- Cóż, niewiele. Piwo, herbatę, kawę.
- Herbata to świetny pomysł.
Zgarnął torby po zakupach, odłożył je, potem zniknął w małym pomieszczeniu przy kuchni i po chwili wynurzył się z niego z pudełkiem w ręku. Wyjął dwie torebki herbaty ekspresowej, położył w pobliżu pieca i nalał wody do czajnika. Postawiwszy go na fajerkach, zapalił zapałkę i Allie usłyszała trzask ognia budzącego się do życia.
- To potrwa moment - zapewnił Noah. - Kuchnia momentalnie się nagrzewa.
- Dobrze.
Kiedy czajnik zagwizdał, Noah wlał wody do dwóch kubków i podał Allie herbatę. Uśmiechnęła się, skosztowała, potem ruchem głowy wskazała okno.
- Założę się, że kuchnia wygląda pięknie, kiedy zagląda do niej poranne słońce.
Skinął głową.
- To prawda. Właśnie po to kazałem wstawić większe okna w tej części domu. Nawet w sypialniach na górze.
- Na pewno twoim gościom ogromnie się to podoba. No, chyba że wolą dłużej sobie pospać.
- Szczerze mówiąc, nikt jeszcze u mnie nie nocował. Po śmierci taty właściwie nie mam kogo zapraszać.
Ton jego głosu wskazywał, że mówi to tylko po to, by podtrzymać konwersację. A jednak z jakiegoś niepojętego powodu poczuła się... samotna. Noah chyba się tego domyślał, lecz nim zdążyła się nad tym dokładniej zastanowić, zmienił temat.
- Zanim ugotuję raki, wrzucę je na parę minut do marynaty - odezwał się, stawiając kubek na blacie.
Podszedł do jednej z szafek, wyjął z niej duży garnek do gotowania na parze i pokrywkę. Wstawił go do zlewu, nalał wody i przeniósł na kuchnię.
- Pomóc ci w czymś?
- Jeśli chcesz. Mogłabyś pokroić trochę warzyw. Znajdziesz ich dość w lodówce. A tam jest miska.
Ruchem ręki wskazał szafkę przy zlewie. Allie wypiła jeszcze łyk herbaty, potem odstawiła kubek i wyjęła miskę. Podeszła z nią do lodówki i z najniższej półki wzięła melona, cukinię, cebulę i marchew. Noah stanął przy niej w otwartych drzwiach lodówki, więc odsunęła się, robiąc mu miejsce. Poczuła jego zapach - czysty, znajomy, charakterystyczny - i muśnięcie ramienia, gdy się schylił, sięgając po piwo i butelkę pikantnego sosu. Wyjął je i wrócił do paleniska.
Noah otworzył piwo, wlał je do wody, potem dodał pikantnego sosu oraz innych przypraw. Wymieszał to dokładnie, sprawdzając, czy nie zostały jakieś grudki, i wyszedł na dwór po raki.
Zanim wrócił, stał chwilę w drzwiach, obserwując Allie zajętą krojeniem marchwi i kolejny raz się zastanawiając, dlaczego przyjechała - zwłaszcza jeśli jest zaręczona. To wszystko nie trzymało się kupy.
Ale cóż... Allie zawsze potrafiła go zaskoczyć.
Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie dziewczyny, jaką kiedyś była. Dumna, spontaniczna, namiętna - czyli uosobienie jego wyobrażeń o artystce. I nie ulegało wątpliwości, że posiadała talent, prawdziwy talent, rzadki dar. Pamiętał, jak kiedyś podziwiał obrazy w nowojorskich muzeach i myślał, że jej prace dorównywały temu, co tam oglądał.
Tamtego lata przed wyjazdem Allie ofiarowała mu obraz. Wisiał teraz nad kominkiem w salonie. Nazywała go wyobrażeniem swoich marzeń, a Noahowi zawsze wydawał się wyjątkowo zmysłowy. Ilekroć na niego spoglądał, a często to czynił późnym wieczorem, dostrzegał w barwach i liniach pożądanie, a jeśli bardzo się skupił, potrafił sobie wyobrazić, co myślała przy każdym pociągnięciu pędzlem.
W oddali zaszczekał pies i Noah zdał sobie sprawę, że bardzo długo już tkwi w otwartych drzwiach. Szybko zamknął je za sobą i wrócił do kuchni. Po drodze zastanawiał się, czy Allie zauważyła, na jak długo zniknął.
- Jak leci? - spytał, widząc, że już prawie ze wszystkim się uporała.
- Dobrze. Właśnie kończę. Co jeszcze będzie na kolację?
- Mam trochę domowego chleba.
- Domowego?
- Od sąsiadki - wyjaśnił, wrzucając skorupiaki do zlewu.
Odkręcił kran i zaczął je płukać, biorąc do ręki każdą sztukę, myjąc pod bieżącą wodą i puszczając, żeby pełzała po zlewie, podczas gdy on zajmował się kolejną. Allie wzięła kubek i podeszła do Noaha, przyglądając się jego zajęciu.
- Nie boisz się, że cię uszczypną, kiedy je bierzesz do ręki?
- Nie. Wystarczy je złapać, o tak - odparł pokazując. Uśmiechnęła się.
- Zapomniałam, że robisz to od najmłodszych łat.
- New Bern to mała mieścina, ale uczy człowieka tego, co w życiu naprawdę przydatne.
Oparła się o blat i stojąc przy Noahu, dopiła herbatę. Kiedy już raki były gotowe, wrzucił je do garnka na ogniu. Mył ręce, równocześnie odwracając się do Allie i mówiąc:
- Miałabyś ochotę posiedzieć na ganku? - zapytał. - Chciałbym, żeby się pomoczyły jakieś pół godziny.
- Jasne - odparła.
Wytarł ręce i razem wyszli na ganek. Noah po drodze zapalał światła, a gdy znaleźli się na dworze, zaproponował jej nowszy fotel, sam siadając w bardziej wysłużonym. Widząc, że jej kubek jest pusty, na chwilę zniknął, po czym zjawił się z następną porcją herbaty dla niej i piwem dla siebie. Podał Allie kubek, wzięła go, pociągnęła łyk i dopiero wtedy odstawiła herbatę.
- Właśnie tutaj siedziałeś, gdy się zjawiłam, prawda?
- Tak - odparł, moszcząc się w swoim fotelu. - Siedzę tu co wieczór. Już mi to weszło w krew.
- Doskonale cię rozumiem - stwierdziła, wodząc wzrokiem po okolicy. - To czym się teraz zajmujesz?
- Cóż, w tej chwili cały mój czas pochłania odnawianie domu. To w pełni zaspokaja moje potrzeby twórcze.
- Jak to możliwe, że... To znaczy...
- Morris Goldman.
- Słucham?
- Mój szef z czasów, gdy pracowałem na Północy. Nazywał się Morris Goldman. Kiedy się zaciągnąłem do wojska, przepisał na mnie część majątku firmy, a zmarł jeszcze przed końcem wojny. Po powrocie do Stanów otrzymałem od jego prawników czek na okrągłą sumkę, dzięki czemu mogłem kupić ten dom i go wyremontować.
Parsknęła śmiechem.
- Zawsze powtarzałeś, że znajdziesz sposób, żeby go kupić.
Oboje przez chwilę siedzieli w milczeniu, pogrążeni w zadumie. Allie pociągnęła kolejny łyk herbaty.
- Pamiętasz, jak się tu wemknęliśmy tego wieczoru, kiedy mi o nim opowiedziałeś? - Skinął głową, więc kontynuowała: - Wróciłam wtedy do domu dość późno i gdy się zjawiłam, rodzice byli wściekli. Do dziś to widzę: ojciec stoi w salonie, paląc papierosa, matka siedzi na sofie wpatrzona w przestrzeń. Daję słowo, wyglądali, jakby ktoś z rodziny umarł. Właśnie wtedy się zorientowali, że czuję do ciebie coś poważnego, i tego samego wieczoru matka odbyła ze mną zasadniczą rozmowę. Powiedziała: „Na pewno uważasz, że nie rozumiem, co się w tobie dzieje, ale ja rozumiem. Tyle że czasem dla naszej przyszłości najważniejsze jest to, kim jesteśmy, a nie to, co sobie wymarzymy”. Pamiętam, że bardzo mnie zabolały te słowa.
- Mówiłaś mi o tym następnego dnia. Mnie też one zabolały. Lubiłem twoich rodziców, nawet mi przez myśl nie przeszło, że oni mnie nie lubią.
- Nie żeby cię nie lubili. Oni po prostu uważali, że na mnie nie zasługujesz.
- Niewielka różnica.
W jego głosie zabrzmiał smutek i Allie wiedziała, że miał prawo tak się czuć. Popatrzyła na gwiazdy, równocześnie odgarniając z czoła włosy, które zasłoniły jej twarz.
- Wiem o tym. Zawsze wiedziałam. Może właśnie dlatego między mną a moją matką zawsze pojawia się jakiś dystans, kiedy ze sobą rozmawiamy.
- A co sądzisz o tym jej stwierdzeniu dzisiaj?
- To samo co wtedy. Uważam to za złe i niesprawiedliwe. Młoda dziewczyna nie powinna słyszeć czegoś takiego: że pozycja społeczna bardziej się liczy od uczuć.
Noah lekko się uśmiechnął, ale milczał.
- Po wyjeździe często o tobie myślałam - odezwała się.
- Naprawdę?
- To cię dziwi? - Wyglądała na rzeczywiście zaskoczoną.
- Nie odpowiadałaś na moje listy.
- Pisałeś?
- Mnóstwo razy. Pisałem do ciebie przez dwa lata i nie dostałem ani jednej odpowiedzi.
Wolno pokręciła głową, spuszczając wzrok.
- Nie wiedziałam... - odezwała się wreszcie cicho.
Zrozumiał, że to zapewne jej matka kontrolowała pocztę i potajemnie zabierała jego listy. Zawsze podejrzewał, że coś takiego miało miejsce, i teraz obserwował, jak Allie dochodzi do podobnego wniosku.
- Nie powinna była tego robić, Noah, i żałuję, że się do tego uciekała. Ale spróbuj ją zrozumieć. Kiedy wyjechaliśmy, pewnie sądziła, że będzie mi lżej, jeśli po prostu o wszystkim zapomnę. Nigdy nie pojęła, jak wiele dla mnie znaczyłeś, i szczerze mówiąc, wątpię, by kiedykolwiek kochała ojca tak bardzo, jak ja kochałam ciebie. Na swój sposób próbowała mnie chronić i zapewne uznała, że najlepszym wyjściem będzie ukrywanie listów.
- Lecz nie miała prawa podejmować takiej decyzji - powiedział cicho.
- Wiem.
- A gdybyś je dostawała, czy to cokolwiek by zmieniło?
- Oczywiście. Zawsze się zastanawiałam, co się z tobą dzieje.
- Nie, chodzi mi o nas dwoje. Myślisz, że nasze uczucie by zwyciężyło?
Zastanowiła się nad odpowiedzią.
- Nie wiem, Noah. Naprawdę nie wiem. Ty zresztą też. Nie jesteśmy już tymi samymi osobami co wtedy. Zmieniliśmy się, dorośliśmy. Oboje.
Umilkła. Nic nie odrzekł. Allie zapatrzyła się w strumień.
- Ale tak, Noahu - podjęła - sądzę, że by zwyciężyło. A przynajmniej wolę sobie wyobrażać, że tak by się stało.
Skinął głową, spuścił wzrok, potem się odwrócił.
- Jaki jest Lon?
Zawahała się. Nie spodziewała się tego pytania, a wzmianka o Łonie obudziła lekkie wyrzuty sumienia, tak że przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Sięgnęła po kubek, wypiła jeszcze herbaty, wsłuchując się w stukanie dzięcioła.
- Lon jest przystojny, czarujący, prawdziwy człowiek sukcesu - powiedziała cicho. - I większość przyjaciółek szaleńczo mi go zazdrości. Uważają go za chodzący ideał i pod wieloma względami Lon nim rzeczywiście jest. Jest dla mnie dobry, potrafi rozbawić i wiem, że kocha mnie na swój sposób. - Umilkła na chwilę, by zebrać myśli. - Lecz w naszym związku zawsze czegoś będzie brakować.
Samą ją zaskoczyły te słowa, co w niczym nie zmieniało faktu, że była szczera. A jedno spojrzenie na Noaha wystarczyło, by zrozumieć, że już wcześniej się domyślił takiej odpowiedzi.
- Dlaczego?
Uśmiechnęła się słabo i wzruszyła ramionami.
- Cóż, pewnie nadal szukam takiej miłości, jaka połączyła nas tamtego lata - bardziej wyszeptała, niż powiedziała.
Noah długo przetrawiał jej słowa, wspominając związki, które nawiązywał po ich rozstaniu.
- A ty? - spytała. - Czy w ogóle o nas myślałeś?
- Bez przerwy. Nadal to robię.
- Spotykasz się z kimś?
- Nie - odparł, kręcąc głową.
Oboje się zadumali, bezskutecznie próbując wyrzucić to z myśli. Noah dokończył piwo, zaskoczony, że tak szybko opróżnił butelkę.
- Pójdę wstawić wodę. Przynieść ci coś?
Potrząsnęła głową, a Noah przeszedł do kuchni, żeby wrzucić raki do garnka i wstawić chleb do piekarnika. Znalazł trochę mąki i mączki kukurydzianej, oprószył warzywa i rozgrzał trochę tłuszczu na patelni. Zostawił ją na małym ogniu, włączył minutnik, wyjął z lodówki kolejne piwo i dopiero potem wrócił na ganek. Wykonując te wszystkie czynności, bez przerwy myślał o Allie i miłości, której brakowało w jej i w jego życiu. Allie też myślała. O Noahu, o sobie, o wielu sprawach. Przez moment żałowała, że jest zaręczona, ale szybko przywołała się do porządku. Wszak nie Noaha kocha, lecz to, co kiedyś ich połączyło. Zresztą, to całkiem naturalna reakcja. W końcu był jej pierwszym i do tej pory jedynym mężczyzną - jak miałaby go zapomnieć?
Czy jednak jest normalne ściskanie w dołku, które czuła, ilekroć Noah się do niej zbliżył? Czy to normalne zwierzać mu się z rzeczy, o których nigdy nikomu nie mówiła? Czy to normalne przyjeżdżać tu na trzy tygodnie przed ślubem?
- Nie, nienormalne - szepnęła w końcu, spoglądając na rozgwieżdżone niebo. - Żadna z tych rzeczy nie jest normalna.
W tej samej chwili pojawił się Noah i powitała go uśmiechem, zadowolona, że wrócił i więcej nie musi się nad tym wszystkim zastanawiać.
- Jedzenie będzie gotowe dopiero za parę minut - oświadczył siadając.
- W porządku. Nie jestem aż taka głodna. Spojrzał na nią, w jego oczach dostrzegła ciepło.
- Cieszę się, że się pokazałaś, Allie - powiedział.
- Ja też. Choć niewiele brakowało, żebym nie przyjechała.
- Dlaczego to zrobiłaś?
Musiałam, to było silniejsze ode mnie - chciała powiedzieć, tymczasem odparła:
- Och, zobaczyć cię, dowiedzieć się, co porabiasz, jak się miewasz.
Zastanawiał się, czy to wszystko, lecz nie drążył głębiej, tylko zmienił temat.
- A właśnie, już wcześniej chciałem spytać: czy nadal malujesz?
Pokręciła głową.
- Nie, już nie.
Był zdumiony.
- Ale dlaczego? Przecież masz taki talent.
- Sama nie wiem...
- Oczywiście, że wiesz. Musiał być jakiś powód. Nie mylił się. Był powód.
- To długa historia.
- Mamy całą noc.
- Naprawdę uważałeś, że mam talent? - zapytała cicho.
- Chodź - odparł tylko, biorąc ją za rękę. - Chcę ci coś pokazać.
Posłusznie wstała i ruszyła za nim do salonu. Stanął przed kominkiem i pokazał jej obraz, który wisiał nad półką. Głośno wciągnęła powietrze, zdziwiona, że przedtem go nie zauważyła, a jeszcze bardziej zdumiona, że w ogóle tu wisi.
- Zatrzymałeś go?
- Oczywiście. Jest wspaniały.
Posłała mu sceptyczne spojrzenie, więc wyjaśnił:
- Ilekroć na niego patrzę, czuję, że żyję. Czasem nawet muszę wstać i go dotknąć. Wszystko tu jest tak niewiarygodnie rzeczywiste: kształty, cienie, barwy. Czasem nawet mi się śni. To niesamowity obraz, Allie, mogę się w niego wpatrywać godzinami.
- Ty mówisz poważnie - wydusiła zaskoczona.
- Jak zawsze.
Milczała.
- To znaczy, że nikt przedtem ci tego nie powiedział?
- Mój profesor - przyznała wreszcie - ale po prostu mu nie uwierzyłam.
Noah wiedział, że za tym kryło się coś więcej. Allie odwróciła wzrok, zanim podjęła opowieść.
- Od najmłodszych lat rysowałam i malowałam. Kiedy trochę podrosłam, zaczęłam podejrzewać, że jestem w tym całkiem niezła. I lubiłam malować. Pamiętam, jak tamtego lata codziennie pracowałam nad tym obrazem, dodając parę pociągnięć pędzlem, zmieniając go w miarę, jak zmieniał się nasz związek. Już zapomniałam, od czego to się zaczęło i jak miał ten obraz wyglądać, właściwie to on sam się stworzył. Pamiętam, że później, po powrocie do domu, nie mogłam przestać malować. Sądzę, że to był mój sposób uporania się z bólem, który mnie nie opuszczał. Tak czy owak, skończyłam uczelnię plastyczną, bo musiałam to zrobić. Nadal pamiętam tamte godziny spędzane samotnie w pracowni. Wtedy czułam się najlepiej. I to wrażenie wolności, jakie mnie ogarniało, gdy coś tworzyłam; to coś, co rodziło się w głębi mnie, ilekroć ukończyłam coś pięknego. Przed samym dyplomem mój profesor, który równocześnie pisywał recenzje w prasie, powiedział, że mam prawdziwy talent. Radził, bym zaczęła malować na poważnie. Ale ja go nie posłuchałam.
Tu urwała, zbierając myśli.
- Rodzice uważali, że to niestosowne, aby ktoś z moim pochodzeniem i pozycją społeczną utrzymywał się z malowania. I po pewnym czasie po prostu przerwałam. Od lat nie miałam pędzla w ręku.
Zapatrzyła się w obraz.
- Sądzisz, że kiedyś wrócisz do malarstwa?
- Nie wiem, czybym jeszcze potrafiła. Minęło tyle czasu.
- Oczywiście, żebyś potrafiła, Allie. Wiem o tym. Twój talent nie polega na sprawności palców, lecz pochodzi z twego wnętrza, twego serca. A taki talent nigdy nie przemija. Inni mogą o czymś takim tylko marzyć. Jesteś prawdziwą artystką, Allie.
W jego słowach brzmiała taka szczerość, że wiedziała, iż nie mówi tego tylko po to, by ją pocieszyć. Naprawdę wierzył w jej zdolności i choć sama nie potrafiła wyjaśnić czemu, bardzo dużo to dla niej znaczyło. Jednak w tej samej chwili wydarzyło się coś jeszcze, coś o wiele potężniejszego.
Dlaczego tak się stało - tego nigdy nie zdołała wytłumaczyć - ale właśnie w tym momencie w życiu Allie zamknęła się otchłań, którą stworzyła, by oddzielić ból od rozkoszy. Podejrzewała też, może nie w pełni świadomie, że w tym, co właśnie nastąpiło, kryło się coś, do czego sama nie chciała się przyznać.
Wtedy jednak nie do końca zdawała sobie z tego sprawę i obróciła się do Noaha. Wyciągnęła dłoń i delikatnie, z wahaniem dotknęła jego ręki, zdumiona, że po tylu latach on nadal doskonale wiedział, co pragnęła usłyszeć. A gdy spotkali się wzrokiem, po raz kolejny uświadomiła sobie, jak wyjątkową osobą jest dla niej Noah.
I w tej krótkiej chwili, w tym ułamku czasu, który zawisł w powietrzu niczym świetlik na wieczornym niebie, spytała się w duchu, czy to możliwe, by ponownie zakochała się w Noahu.
W kuchni zadźwięczał minutnik, pojedyncze „ding”, i Noah odwrócił się, przerywając czar chwili, dziwnie poruszony tym, co właśnie między nimi się stało. Jej oczy mówiły do niego, szeptały słowa, które tak bardzo pragnął usłyszeć, a mimo to nie potrafił stłumić drugiego głosu, który brzmiał w jego głowie i mówił, że ona kocha innego. W duchu przeklął minutnik, skierował się do kuchni i wyjął chleb z piekarnika. Omal nie poparzył sobie palców, upuścił bochen na blat. Patelnia też była rozgrzana, wrzucił na tłuszcz warzywa, słuchając, jak skwierczą. Potem, mamrocząc pod nosem, wyjął z lodówki masło, posmarował chleb i dodał odrobinę do raków. Allie przyszła za nim do kuchni. Odchrząknęła.
- Może bym nakryła do stołu?
- Jasne, talerze są tam. - Wskazał nożem do chleba. - Sztućce i serwetki tam. Weź sporo serwetek, przy rakach można się nieźle usmarować, więc się nam przydadzą.
Nie mógł się zmusić, by na nią spojrzeć. Nie chciał zobaczyć, że się omylił i tylko sobie wyobraził to, co zaszło między nimi przed chwilą. Nie chciał, by to się okazało pomyłką.
Allie zastanawiała się nad tym samym i ogarniało ją miłe ciepło. Odtwarzała w pamięci każde jego słowo, równocześnie wyjmując potrzebne rzeczy: sztućce, talerze, pojemniczki z przyprawami. Gdy już nakryła, podał jej chleb i przelotnie musnęli się dłońmi.
Noah z powrotem całą uwagę skupił na patelni, i mieszając warzywa. Zajrzał pod pokrywkę rondla, raki powinny się jeszcze chwilę pogotować. Odzyskał w znacznej mierze panowanie nad sobą i znowu mógł wrócić do lekkiej, niezobowiązującej pogawędki.
- Jadłaś już kiedyś raki?
- Kilkakrotnie. Ale tylko w sałatkach.
Zaśmiał się.
- Więc czeka cię prawdziwa przygoda. Poczekaj chwilkę. Na jakiś czas zniknął na górze, po czym zjawił się z granatową rozpinaną koszulą. Podał ją Allie jak płaszcz.
- Masz, włóż to. Nie chciałbym, żebyś sobie poplamiła sukienkę.
Włożyła koszulę i wciągnęła zapach, którym była przesiąknięta: jego woń, charakterystyczna, naturalna.
- Nie obawiaj się - zapewnił, widząc jej minę. - Jest czysta.
Roześmiała się.
- Wiem. Tylko przypomniała mi się nasza pierwsza prawdziwa randka. Pożyczyłeś mi wtedy swoją kurtkę, pamiętasz?
- Tak, pamiętam. - Skinął głową. - Byli z nami Fin i Sara. Przez całą drogę do twojego domu Fin szturchał mnie znacząco, żebym wziął cię za rękę.
- Ale nie wziąłeś.
- Nie - przyznał, kręcąc głową.
- Dlaczego?
- Pewnie się wstydziłem i trochę bałem. Po prostu wydawało mi się, że jeszcze nie czas na to.
- Właściwie, skoro już o tym mowa, to w ogóle byłeś dość nieśmiały, prawda?
- Wolę określenie: spokojna pewność siebie - odparł, mrugając znacząco.
Uśmiechnęła się.
Raki i warzywa już się dogotowały.
- Uważaj, gorące - ostrzegł, dając jej talerze, i usiedli naprzeciwko siebie przy drewnianym stoliku.
W tej samej chwili Allie zauważyła, że herbata ciągle jeszcze stoi na blacie, więc wstała i przyniosła kubki. Nałożywszy jej na talerz warzyw i chleba, Noah dorzucił raka. Allie wpatrywała się przez chwilę w skorupiaka.
- Wygląda jak karaluch.
- Ale bardzo pyszny karaluch - odparł Noah. - Poczekaj, pokażę ci, jak się go rozbiera.
Pokazał jej szybko, a w jego wykonaniu wydawało się to zupełnie proste. Zgrabnie oddzielał mięso, kładąc je na jej talerzu. Za pierwszym razem Allie za mocno zgniotła odnóża, za drugim też i musiała palcami wydłubywać odłamki skorupy z mięsa. Początkowo czuła się niezręcznie, lękając się, że Noah dostrzega jej nieudolność, lecz potem uświadomiła sobie, że przemawia przez nią tylko brak pewności siebie. On nie przejmował się takimi sprawami. Nigdy nie był drobiazgowy.
- A co się stało z Finem? - spytała.
Odparł dopiero po krótkim wahaniu.
- Fin zginął na wojnie. W czterdziestym trzecim jego niszczyciel został storpedowany.
- To smutne. Wiem, że się przyjaźniliście.
Głos mu się zmienił, zabrzmiała w nim głębsza nuta.
- Tak. Sporo o nim rozmyślałem. A najczęściej o naszym ostatnim spotkaniu. Kiedy zaciągnąłem się do wojska, przyjechałem do domu, żeby się pożegnać, i wpadliśmy na siebie. Pracował w banku ojca i spędziliśmy razem ten ostatni tydzień. Czasem myślę, że to ja go namówiłem, aby się zaciągnął. Podejrzewam, że nie zrobiłby tego, gdyby nie fakt, że ja się zdecydowałem.
- Nie powinieneś tak mówić - powiedziała, żałując, że poruszyła ten temat.
- Masz rację. Po prostu brak mi go, to wszystko.
- Ja też go lubiłam. Zawsze potrafił mnie rozśmieszyć.
- To robił doskonale.
Spojrzała na niego spod oka.
- Zalecał się do mnie, wiesz?
- Wiem. Mówił mi o tym.
- Tak? A co?
Noah wzruszył ramionami.
- Jak to on. Że musiał się od ciebie opędzać. Że nieustannie się za nim uganiałaś, te rzeczy.
Roześmiała się cicho.
- I uwierzyłeś mu?
- Oczywiście - odparł. - A czemu miałbym nie wierzyć?
- Wy, faceci, zawsze trzymacie swoją stronę. - Pochyliła się nad stołem i dźgnęła go palcem w ramię. - Opowiedz mi, co się z tobą działo od naszego ostatniego spotkania.
Zaczęli rozmawiać, nadrabiając stracony czas. Noah mówił o tym, jak opuścił New Bern, pracował w stoczni i skupie złomu w New Jersey. Serdecznie wyrażał się o Morrisie Goldmanie, zahaczył nieco o wojnę, pomijając szczegóły, na końcu opowiedział o ojcu i o tym, jak bardzo za nim tęskni. Allie zrelacjonowała swoje lata w college'u, mówiła o malarstwie i godzinach spędzonych w szpitalu na opiece nad rannymi. Opisywała rodzinę, przyjaciół, działalność charytatywną, w którą się zaangażowała. Żadne z nich nie wspomniało o partnerach, których miało po rozstaniu. Nawet na temat Lona nie padło ani jedno słowo i choć oboje zwrócili na to uwagę, powstrzymali się jednak od komentarzy.
Później Allie próbowała sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni rozmawiała w ten sposób z Łonem. Choć umiał słuchać i rzadko się sprzeczali, nie należał do ludzi, wobec których można się było wygadać. Podobnie jak jej ojciec, nie potrafił się dzielić swoimi myślami ani uczuciami. Allie próbowała mu wyjaśnić, że chce się do niego bardziej zbliżyć, lecz te wysiłki nigdy nie odniosły żadnego skutku.
Teraz jednak, siedząc z Noahem, uświadomiła sobie, czego jej brakowało.
Na dworze ciemniało, księżyc coraz wyżej świecił na niebie. I choć żadne z nich nie zdawało sobie z tego sprawy, ponownie rodziła się między nimi bliskość, silna więź, która niegdyś ich łączyła.
Skończyli kolację, oboje zadowoleni z posiłku. Teraz już niewiele rozmawiali. Zerknąwszy na zegarek, Noah uświadomił sobie, że robi się późno. Gwiazdy świeciły jasno, świerszcze trochę przycichły. Rozmowa z Allie sprawiała mu przyjemność, choć obawiał się, czy nie za wiele mówił. Zastanawiał się, co ona sądzi o jego życiu i jakie ma to znaczenie - jeśli w ogóle jakieś ma.
Wstał, nalał wody do czajnika. Razem zanieśli naczynia do zlewu, posprzątali ze stołu, a Noah przygotował dwa kolejne kubki herbaty.
- Co byś powiedziała na to, żebyśmy znowu się przenieśli na ganek? - zaproponował, podając jej kubek, a ona zgodziła się i ruszyła przodem.
Po drodze Noah złapał narzutę, żeby przykryć Allie, gdyby zmarzła, i po chwili oboje znów siedzieli na swoich miejscach. Kołysali się, kolana Allie zasłaniał koc. Noah przyglądał się jej kątem oka.
Boże, jaka ona piękna - myślał. I aż go ściskało z bólu.
Bo zupełnie zwyczajnie po raz drugi się zakochał. Właśnie zdał sobie z tego sprawę, teraz, gdy tak siedzieli na ganku. Zakochał się w tej nowej Allie, nie tylko w jej wspomnieniu.
Choć właściwie nigdy nie przestał jej kochać i ona - uświadomił sobie - stanowi jego przeznaczenie.
- Cóż za wyjątkowy wieczór - powiedział cicho.
- O tak - odparła - cudowny.
Noah zapatrzył się na gwiazdy, ich migotliwy blask przypomniał mu, że Allie niedługo odjedzie, i nagle poczuł w duszy pustkę. Chciał, by ta noc trwała wiecznie. Jak powinien jej to wyznać? Co powiedzieć, by została?
Nie miał pojęcia. Dlatego postanowił nie mówić nic. I w tej chwili zdał sobie sprawę, że przegrał.
Fotele kołysały się spokojnie. Kolejne nietoperze przemknęły nad rzeką. Ćmy całowały światło na ganku. Wiedział, że gdzieś w tej chwili ludzie się kochali.
- Mów do mnie - odezwała się wreszcie Allie zmysłowo. A może to wyobraźnia płata mu figle?
- Co mam mówić?
- Mów tak jak wtedy pod dębem.
I posłuchał, recytował oderwane fragmenty, koronując w ten sposób tę wyjątkową noc. Whitmana i Thomasa, bo kochał obrazy. Tennysona i Browninga, gdyż ich motywy były mu tak znajome.
Allie oparła głowę na fotelu, przymknęła oczy, a kiedy skończył, zrobiło jej się wreszcie ciepło. Nie sprawiły tego wyłącznie wiersze ani głos Noaha, lecz wszystko to razem: suma znacznie przekraczająca wartość składników. Allie nie próbowała stłumić swoich odczuć, nie chciała, nie tak bowiem należało tego słuchać. Poezji - myślała - nie tworzy się po to, by ją analizować; poezja ma po prostu inspirować, wzruszać, nie powinna być odbierana umysłem.
Wspomnienie Noaha kazało jej podczas studiów w college^ pójść na kilka wieczorów poetyckich zorganizowanych przez katedrę anglistyki. Wysłuchała wielu recytatorów, wielu wierszy, lecz szybko przestała tam uczęszczać, zniechęcona tym, że żaden z wykonawców jej nie porwał ani nie wyglądał na prawdziwie natchnionego miłośnika poezji.
Przez jakiś czas kołysali się w fotelach, popijając herbatę, siedząc w milczeniu, każde pogrążone w myślach. Wewnętrzny nakaz, który kazał jej tu przyjechać, zniknął - cieszyła się z tego - lecz równocześnie niepokoiły ją uczucia, które zajęły jego miejsce: to drżenie, które przeszywało każdą komórkę i wirowało w niej, tańczyło niczym drobiny złota w korycie rzeki. Próbowała je stłumić, zaprzeć się go przed sobą, lecz teraz zrozumiała, że wcale nie chce, by to drżenie ustało. Od lat już nie czuła czegoś takiego.
Lon nigdy nie budził w niej takich odczuć. Nie budził i zapewne nie obudzi. Może dlatego nigdy nie poszła z nim do łóżka. Wielokrotnie próbował ją tam zaciągnąć, uciekając się do wszystkich sposobów - od kwiatów po budzenie poczucia winy - a ona zawsze chwytała się wymówki, że woli poczekać z tym do ślubu. Na ogół przyjmował to spokojnie i Allie czasem się zastanawiała, jak bardzo by go zabolało, gdyby kiedykolwiek dowiedział się o Noahu.
Ale jeszcze coś innego kazało jej czekać i to wiązało się już z samym Łonem. Lon był człowiekiem pracy, a praca zawsze wymagała od niego maksimum uwagi. Nieodmiennie stawała na pierwszym miejscu, Lon nie miał czasu na czytanie poezji, nie marnował wieczorów, siedząc bezczynnie na ganku. Allie wiedziała, że właśnie temu zawdzięczał swój sukces, i podziwiała go za to. Równocześnie jednak czuła, że to nie wystarcza. Chciała czegoś innego, czegoś więcej. Może namiętności i romantyzmu, spokojnych pogawędek przy blasku świec, a może po prostu nie chciała być na drugim miejscu.
Noah też analizował swe odczucia. Zapamięta ten wieczór jako jedną z najbardziej wyjątkowych chwil w swoim życiu. Odtwarzał go teraz w najmniejszych szczegółach, kołysząc się w fotelu. Wszystko, co zrobiła Allie, wydawało mu się dziwnie wyraziste, naładowane treścią.
A teraz, siedząc przy niej, zastanawiał się, czy choć raz marzyła o tym, o czym on marzył nieustannie przez wszystkie lata rozłąki. Czy kiedykolwiek marzyła, by ponownie się obejmowali i całowali w poświacie księżyca? Albo czy posunęła się dalej i marzyła o ich nagich ciałach, na tak długo rozdzielonych...
Popatrzył na gwiazdy i przypomniał sobie tysiące pustych nocy, które spędził od ich ostatniego spotkania. Jej przybycie na nowo obudziło te wszystkie uczucia i teraz już nie mógł ich stłumić. W tej samej chwili zrozumiał, że znowu chce się z nią kochać i odzyskać jej miłość. Tego jednego potrzebował jak niczego na świecie.
Ale równocześnie zdał sobie sprawę, że nigdy tego nie otrzyma. Przecież jest zaręczona.
Po milczeniu Noaha Allie odgadła, że myśli o niej, i ogromnie jej się to spodobało. Nie wiedziała, jakie to myśli, i na dobrą sprawę niewiele ją to obchodziło - wystarczała sama świadomość, że jej dotyczą.
Przypomniała sobie ich rozmowę przy kolacji i zadumała się nad samotnością. Z niepojętych przyczyn nie potrafiła sobie wyobrazić, by czytał poezję komuś prócz niej albo dzielił się z inną swymi marzeniami. Nie wyglądał na takiego. Albo też ona nie chciała przyjąć do wiadomości, że mogłoby być inaczej.
Odstawiła kubek i przeczesała palcami włosy, przymykając oczy.
- Jesteś zmęczona? - spytał, otrząsając się z zadumy.
- Troszeczkę. Za parę minut będę musiała już uciekać.
- Wiem - odparł, skinąwszy głową. Z jego tonu niczego nie dawało się wyczytać.
Nie od razu wstała. Sięgnęła po herbatę, wypiła do ostatniej kropli, rozkoszując się jej ciepłem. Rozejrzała się: księżyc stał wyżej, wiatr poruszał gałęziami drzew, robiło się chłodniej.
Popatrzyła na Noaha. Z boku blizna na jego brodzie stawała się wyraźniejsza. Allie zaciekawiło, czy to pamiątka z wojny, a potem - czy w ogóle był ranny. Noah nic o tym nie wspomniał, a ona nie pytała - przede wszystkim dlatego, że nie chciała sobie wyobrażać, jak on cierpi.
- Muszę iść - odezwała się w końcu, oddając mu koc.
Noah skinął głową, po czym wstał bez słowa. Wziął koc i oboje ruszyli w stronę samochodu. Suche liście szeleściły im pod nogami. Kiedy Noah otworzył drzwiczki, Allie chciała zdjąć i oddać mu koszulę, ale ją powstrzymał.
- Zachowaj ją - powiedział. - Chcę, żebyś ją miała.
Nie pytała dlaczego, bo ona też chciała ją zatrzymać.
Poprawiła koszulę i zaplotła ramiona, by się rozgrzać. Sama nie wiedziała czemu, ale stojąc tak przy samochodzie, czuła się jak za szczenięcych lat, gdy po zabawie żegnała się na ganku i czekała na pocałunek.
- To był wspaniały wieczór - przemówił. - Dziękuję, że mnie odnalazłaś.
- Ja też wspaniale spędziłam ten czas. Zebrał się na odwagę.
- Zobaczymy się jutro?
Proste pytanie. Wiedziała, jakiej odpowiedzi powinna udzielić, zwłaszcza jeśli nie chciała komplikować sobie życia. Nie sądzę, byśmy powinni się widywać - tyle musiała powiedzieć i cała sprawa by się zakończyła, tu i teraz. Lecz przez chwilę milczała.
Stanął przed nią demon wyboru, kusił ją, mamił. Dlaczego nie mogła wymówić tych słów? Sama nie wiedziała. Kiedy jednak zajrzała Noahowi w oczy, by znaleźć odpowiedź, dostrzegła człowieka, w którym kiedyś się zakochała, i nagle wszystko stało się jasne.
- Z przyjemnością.
Noaha to zaskoczyło. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Marzył o tym, by jej dotknąć, wziąć ją w ramiona, ale się powstrzymał.
- Możesz być tu koło południa?
- Oczywiście. Co planujesz?
- Zobaczysz - odparł. - Znam wymarzone miejsce, w które cię zabiorę.
- Byłam tam już?
- Nie, ale to wyjątkowe miejsce.
- A gdzie?
- To niespodzianka.
- Spodoba mi się?
- Jeszcze jak - zapewnił.
Odwróciła się, nim mógłby spróbować ją pocałować. Nie wiedziała, czyby to zrobił, lecz zdawała sobie sprawę, że gdyby tak się stało, trudno by jej przyszło go powstrzymać. Nie poradziłaby sobie z tym, nie teraz, gdy w głowie tak jej się kotłowało. Z westchnieniem ulgi wsunęła się za kierownicę. Noah zatrzasnął drzwiczki, uruchomiła silnik. Gdy samochód zawarczał, odrobinę odkręciła szybę.
- Do zobaczenia jutro - powiedziała. W jej oczach odbijał się księżyc.
Noah pomachał jej, gdy ruszyła do tyłu. Zawróciła i odjechała w stronę miasta. Odprowadzał samochód wzrokiem, póki światła nie zniknęły za odległymi dębami, a warkot silnika nie ucichł. Podeszła do niego Ciem, przykucnął i podrapał ją pieszczotliwie, szczególną uwagę zwracając na kark, do którego już sama nie mogła sięgnąć. Ostatni raz zerknął na drogę i razem z psem wrócił na ganek.
Ponownie usiadł w fotelu, tym razem samotnie, jeszcze raz odtwarzając w pamięci ten wieczór. Myśląc o nim. Przypominając sobie każdą chwilę. Znowu widząc każdą scenę. Słysząc każde słowo. I jeszcze raz, w zwolnionym tempie. Nie chciało mu się już sięgać po gitarę ani czytać. Sam nie wiedział, co czuje.
- Jest zaręczona - szepnął w końcu, a potem przez wiele godzin już się nie odzywał.
Ciszę zakłócał tylko skrzyp bujaka. Noc była spokojna, bezruch przerywała jedynie Ciem, która od czasu do czasu podchodziła do niego, sprawdzając, co robi, jakby chciała spytać: „Dobrze się czujesz?”
I gdzieś w samym środku tej pogodnej październikowej nocy wszystko runęło i Noaha ogarnęła niewysłowiona tęsknota. A gdyby ktoś go teraz zobaczył, sądziłby, że ma przed sobą starca - człowieka, który w ciągu kilku godzin postarzał się o całe lata. Skulonego w fotelu, z twarzą ukrytą w dłoniach i łzami w oczach.
Nie potrafił ich powstrzymać.
Lon odłożył słuchawkę.
Dzwonił o siódmej, wpół do dziewiątej, teraz po raz kolejny spojrzał na zegarek. Za piętnaście dziesiąta.
Gdzie ona się podziewa?
Wiedział, że przyjechała do gospody, o której wspominała, bo wcześniej rozmawiał z kierownikiem. Tak, ta pani wynajęła u nas pokój i ostatni raz mignęła mu koło szóstej. Wybiera się na kolację, pomyślał sobie. Nie, nie widział jej od tamtej pory.
Lon potrząsnął głową i wygodniej oparł się w fotelu. Jak zwykle został już sam w kancelarii, wokół panowała cisza. Ale to było normalne, zwłaszcza w okresie prowadzenia sprawy, nawet jeśli wszystko układało się pomyślnie. Prawo stanowiło jego namiętność, a dzięki tym wieczornym godzinom, spędzanym samotnie w gabinecie, nadganiał pracę i nikt mu nie przeszkadzał.
Wiedział, że tę sprawę wygra, doskonale bowiem opanował przepisy prawne i oczarowywał przysięgłych. Zawsze tak było i teraz już rzadko zdarzało mu się przegrać. Część jego sukcesu kryła się w tym, że osiągnął już ten szczebel kariery, na którym sam mógł wybierać sobie klientów i sprawy, a decydował się tylko na te, które potrafił skutecznie przeprowadzić. Tylko paru wybrańców w mieście zdobyło taką pozycję, a jego zarobki to odzwierciedlały.
Lecz sukces zawdzięczał przede wszystkim ciężkiej pracy. Zawsze zwracał uwagę na szczegóły, zwłaszcza na początku kariery. Doszukiwanie się drobiazgów, małych nieścisłości weszło mu w krew. Czy chodziło o przepisy, czy o wystąpienia, wnikliwie studiował akta i dzięki temu już w początkach swej działalności wygrał kilka spraw, które powinien był przegrać.
A teraz jakiś drobiazg nie dawał mu spokoju.
Nie chodziło o sprawę. Nie, tu wszystko było w porządku. To coś innego.
Coś związanego z Allie.
Ale, u licha, nie potrafił tego określić. Dziś rano, gdy wyjeżdżała, nic go nie nękało. A przynajmniej tak sądził. Lecz jakąś godzinę po jej telefonie, w głowie Lonna odezwał się sygnał ostrzegawczy, uruchamiając całą machinę. Jakiś drobiażdżek.
Drobiazg.
Rzecz bez znaczenia? A może coś ważnego?
Myśl... Myśl... Do cholery, o co może chodzić?
Pierwsze szczęknięcie trybika.
Coś... Coś... Coś, co usłyszał?
Ktoś coś powiedział? Tak, to właściwy trop. Ale co? Czy Allie powiedziała coś przez telefon? Właśnie wtedy zrodził się jego niepokój. W myślach przeanalizował ich rozmowę. Nie, nic niezwykłego.
Ale właśnie o tę rozmowę chodziło, był tego pewny.
Co ona takiego powiedziała?
Podróż była udana, wprowadziła się do hotelu, pokrążyła po sklepach. Podała numer telefonu. To właściwie wszystko.
Zaczął myśleć o samej Allie. Kochał ją, nie wątpił w to. Nie tylko dlatego, że była piękna i czarująca, ale również dlatego, że stała się dlań podporą i najlepszym przyjacielem. Po dniu ciężkiej pracy do niej pierwszej dzwonił. Słuchała go, śmiała się w odpowiednich momentach, miała szósty zmysł, którym wyczuwała, co chciał usłyszeć.
Ale to jeszcze nie wszystko. Zawsze podziwiał ją za odwagę, z jaką wyrażała swoje myśli i poglądy. Pamiętał, jak po kilku randkach powiedział jej to, co mówił wszystkim kobietom, z którymi się spotykał: że jeszcze nie jest gotów do trwałego związku. I Allie, w przeciwieństwie do tamtych, tylko skinęła głową.
- Dobrze - brzmiał cały jej komentarz. Ale gdy odprowadzał ją do drzwi, odwróciła się i dodała: - Jednak twój problem nie leży we mnie, w twojej pracy czy wolności albo czymkolwiek innym. Twój problem polega na tym, że jesteś samotny. Ojciec rozsławił nazwisko Hammondów i zapewne od najmłodszych lat porównywano cię do niego. Nigdy nie pozwolono ci być sobą. Takie życie sprawia, że człowiek czuje się pusty w środku i szuka kogoś, kto jakimś cudownym sposobem wypełni tę próżnię. Ale nikt nie zdoła tego zrobić, jedynie ty sam.
Te słowa głęboko w niego zapadły i następnego ranka nadal czuł, że kryje się w nich prawda. Zadzwonił ponownie do Allie, prosząc o kolejną szansę, i choć początkowo stawiała opór, w końcu niechętnie się zgodziła.
Przez te cztery lata, gdy się spotykali, stała się dla niego wszystkim, czego pragnął, i zdawał sobie sprawę, że powinien spędzać z nią więcej czasu. Lecz praktyka adwokacka uniemożliwiała mu skrócenie godzin pracy. Allie zawsze to rozumiała, niemniej jednak nieustannie przeklinał się w duchu za ciągły brak czasu. Kiedy już się pobiorą, ograniczy pracę - obiecywał sobie. Wprowadzi zmiany, każe sekretarce pilnować, by zbytnio się nie przeciążał...
Wprowadzi...?
Następne kółko zaskoczyło.
Wprowadzi... Wprowadzać... Wprowadzać się?
Spojrzał na sufit. Wprowadzać się.
Tak, o to chodzi. Przymknął oczy i zamyślił się na chwilę. Nie. Pustka. Więc co?
Dalej, nie poddawaj się. Myśl, do cholery, myśl.
New Bern.
Te słowa same wyskoczyły mu w pamięci. Tak, New Bern. O to chodziło. To właśnie ten drobiazg albo jego część. Ale co więcej?
New Bern - powtórzył w duchu. Znał tę miejscowość. Obiła mu się o uszy ta nazwa przy okazji kilku spraw, które prowadził. Zatrzymywał się tam parokrotnie w drodze na wybrzeże. Nic szczególnego. Nigdy tam nie byli razem z Allie.
Lecz Allie była tam już kiedyś...
Machina mózgu obracała się na maksymalnych obrotach. Kolejny element dopasowany.
Kolejny element... Ale było coś jeszcze...
Allie, New Bern... i... i... coś na przyjęciu. Przelotny komentarz. Z ust matki Allie. Właściwie nie zwrócił na niego uwagi. Co ona takiego powiedziała?
W tej samej chwili Lon pobladł, przypomniawszy sobie. Przypomniawszy sobie słowa rzucone bardzo dawno temu. Przypomniawszy sobie, co powiedziała matka Allie.
A wspomniała coś o tym, że kiedyś Allie kochała się w jakimś chłopaku z New Bern. Szczenięca miłość, tak ją określiła. I co z tego? - pomyślał sobie wtedy i odwrócił się z uśmiechem do Allie.
Lecz ona się nie uśmiechnęła. Była zła. I wtedy Lon odgadł, że kochała tego kogoś znacznie głębiej, niż to sugerowała jej matka. Może nawet o wiele głębiej niż jego.
A teraz wyjechała do New Bern. Interesujące.
Lon złączył palce, jakby się modlił, i oparł na nich brodę. Zbieg okoliczności? Możliwe, że nic się za tym nie kryje. Tylko to, co sama powiedziała: stres i polowanie na starocie. Niewykluczone. Nawet bardzo prawdopodobne.
A jednak... jednak... a jeśli...?
Lon rozważył tę drugą możliwość i pierwszy raz od bardzo dawna ogarnął go strach.
A jeśli? Jeśli jest z tamtym?
Przeklął sprawę, wściekły, że jeszcze się nie skończyła. Wściekły, że nie pojechał z Allie. Zastanawiając się, czy powiedziała mu prawdę, i modląc się, by tak było.
I w tej samej chwili postanowił, że będzie o nią walczyć. Zrobi co w jego mocy, by jej nie stracić. Była dlań wszystkim, nigdy nie znajdzie drugiej takiej kobiety jak ona.
Dlatego drżącymi palcami po raz czwarty, ostatni tego wieczoru, wykręcił jej numer.
I znowu nikt nie podniósł słuchawki.
Następnego dnia Allie obudziła się wcześnie. Nieustanny świergot szpaków skutecznie uniemożliwiał jej dalszy sen. Przetarła oczy, czując ból w mięśniach. Źle spała, co rusz się budziła i pamiętała, że za każdym razem wskazówki zegarka były na innej godzinie, jakby potwierdzając upływ czasu.
Spała w miękkiej koszuli, którą dał jej Noah, i czuła jego zapach, kiedy wspominała wydarzenia minionego wieczoru. Wrócił tamten beztroski śmiech i swobodna rozmowa, lecz najbardziej utkwiło jej w pamięci to, co powiedział o talencie malarskim. Było to zupełnie nieoczekiwane, a jednak ogromnie podniosło ją na duchu, i odtwarzając każde jego słowo, uświadomiła sobie, jak bardzo by żałowała, gdyby zdecydowała się z nim nie spotkać.
Wyjrzała przez okno i w świetle poranka obserwowała rozświergotane ptaki, szukające pożywienia. Pamiętała, że Noah zawsze należał do rannych ptaszków i chętnie witał świt. Wiedziała, że lubił pływać kajakiem albo łódką, i przypomniała sobie pewien poranek, który spędzili razem, oglądając z łódki wschód słońca. Musiała się wtedy wymknąć przez okno, bo rodzice nigdy by na coś takiego nie przystali, ale nikt jej nie przyłapał i gdy wstawał ranek, Noah ją objął i przytulił do siebie.
- Spójrz - szepnął, a ona z głową na jego ramieniu oglądała swój pierwszy wschód słońca, myśląc, że już nigdy nie przeżyje równie wspaniałej chwili.
A gdy wstała z łóżka, by wziąć kąpiel, i poczuła pod stopami chłodną podłogę, zaciekawiło ją, czy Noah wybrał się nad wodę i patrzy z łodzi, jak wstaje kolejny dzień. Pomyślała, że najprawdopodobniej tak.
Nie omyliła się.
Noah wstał przed wschodem słońca i szybko włożył te same dżinsy co wczoraj, podkoszulek, czystą flanelową koszulę, dżinsową kurtkę i wysokie buty. Przed zejściem na dół umył zęby, szybko wypił szklankę mleka i w drodze do drzwi złapał dwa herbatniki. Kiedy już Ciem powitała go kilkoma wilgotnymi liźnięciami, ruszył w stronę przystani, gdzie przechowywał kajak. Lubił się poddawać czarowi rzeki, pozwalać, by rozluźniała mu mięśnie, ogrzewała ciało i oczyszczała umysł.
Stary podniszczony kajak wisiał na dwóch zardzewiałych hakach przybitych do pomostu, tuż nad poziomem wody, by nie przyssały się do niego skorupiaki. Zdjął go i położył przed sobą, szybko skontrolował, a potem zaniósł na brzeg. Wystarczyło kilka długich pociągnięć wiosłami, teraz tak wyćwiczonych, że stały się niemal automatyczne, i już płynął w górę rzeki, sam sobie sternikiem i silnikiem.
Rześkie ranne powietrze dotykało jego skóry, na niebie rozszalała się symfonia barw: od czerni tuż nad głową, przypominającej szczyt górski, po niezliczone odcienie błękitu, jaśniejące w miarę zbliżania się do horyzontu, gdzie przechodziły w szarość. Noah oddychał głęboko, wciągając zapach sosen i stojącej wody; pogrążał się w myślach. Właśnie tego najbardziej mu brakowało, gdy mieszkał na Północy. Pracował tak dużo, że niewiele czasu mógł spędzać nad wodą. Podróże, rozjazdy, przeprawy przez rzeki, umówione spotkania, praca... Ciągle był czymś zajęty. Na ogół, ilekroć miał trochę czasu, pieszo przemierzał New Jersey, ale przez czternaście lat ani razu nie płynął łódką czy kajakiem. Toteż jak tylko wrócił do domu, wyprawił się na rzekę.
Jest coś wyjątkowego, wręcz mistycznego w oglądaniu wschodu słońca nad wodą - pomyślał.
Ostatnio robił to prawie co dzień. Słońce czy niepogoda, chłód czy przenikliwe zimno - to się nie liczyło, dopóki poruszał wiosłami w rytm muzyki grającej w jego głowie i przemierzał rzekę o stalowym odcieniu. Widział rodzinę żółwi na jakiejś kłodzie, patrzył, jak czapla zrywa się do lotu, prześlizgując się tuż nad powierzchnią wody, nim zniknie w srebrzystym brzasku poprzedzającym wschód słońca.
Wypłynął na środek rzeki i stamtąd oglądał, jak pomarańczowa poświata kładzie się na wodzie. Poruszał wiosłami zaledwie tyle, by się utrzymać w jednym miejscu, i wpatrywał się w horyzont, dopóki światło nie zaczęło się przedzierać przez drzewa. Ten moment zawsze był dla niego niepowtarzalny, jakby świat rodził się na nowo. Potem Noah ruszał w dalszą drogę, mocno wiosłując, by rozładować napięcie i przyszykować się do pracowitego dnia.
Równocześnie w głowie krążyły mu myśli niczym krople wody na rozgrzanej patelni. Myślał o Łonie, ciekawiło go, jakim może być człowiekiem i jak wygląda jego związek z Allie. Przede wszystkim jednak zastanawiał się nad przyczyną jej wizyty.
Kiedy wrócił do przystani, czuł się jak nowo narodzony. Spojrzawszy na zegarek, ze zdziwieniem się przekonał, że wypłynął na dwie godziny. Ale tutaj czas nieustannie płatał człowiekowi figle i Noah już dawno temu przestał próbować z tym walczyć.
Odwiesił kajak, by wysechł, i zajrzał do szopy, w której trzymał łódź. Wyniósł ją na brzeg, położył parę stóp od koryta rzeki, a gdy skierował się do domu, uświadomił sobie, że nogi ciągle ma nieco zdrętwiałe.
Poranna mgiełka jeszcze się nie podniosła i Noah wiedział, że sztywność w nogach zwykle zapowiada deszcz. Zerknął na zachód i zobaczył na niebie grube, ciężkie chmury burzowe, odległe, ale niewątpliwie groźne. Wiatr nie wiał zbyt mocno, mimo to zbijał je w jedną masę. Nie wyglądały zachęcająco, zdecydowanie nie chciałby być na dworze, kiedy tu dotrą. Niech to szlag! Ile czasu mu jeszcze zostało? Kilka godzin, może więcej. Może mniej.
Wziął prysznic, włożył świeże dżinsy, czerwoną koszulę i czarne buty kowbojskie, uczesał się i zszedł do kuchni. Umył naczynia po wczorajszej kolacji, trochę pokręcił się po domu, zaparzył sobie jeszcze kawy i wyszedł na ganek. Niebo nadal ciemniało. Spojrzał na barometr. Bez zmian, ale wkrótce zacznie spadać. Niebo na zachodzie nie pozostawiało co do tego złudzeń.
Już dawno nauczył się liczyć z pogodą i teraz się zastanawiał, czy zaplanowana wyprawa to dobry pomysł. Z deszczem jeszcze jakoś by sobie poradził, ale z błyskawicami już nie. Zwłaszcza kiedy byłby na wodzie. Łódź to kiepskie miejsce, gdy w wilgotnym powietrzu roi się od wyładowań elektrycznych.
Dopił kawę, odkładając decyzję na później. Poszedł do szopy z narzędziami i wyjął siekierę. Nacisnął kciukiem ostrze, uznał, że jest za tępe, i porządnie naostrzył siekierę na brusie.
- Tępa siekiera jest groźniejsza od naostrzonej - mawiał jego ojciec.
Przez następne dwadzieścia minut rąbał i układał drwa. Robił to bez wysiłku, pewnymi ruchami, nawet się przy tym nie spociwszy. Parę kłód odłożył, a następnie wziął je do domu i zostawił przy kominku.
Ponownie spojrzał na obraz Allie, wyciągnął rękę, by go dotknąć, i po raz kolejny z niedowierzaniem pomyślał, że oto znowu ją zobaczy. Boże, co ona takiego w sobie ma, że robi na nim takie wrażenie? I to po tylu latach? Jakąż władzę nad nim posiada?
W końcu odwrócił się, pokręcił głową i wyszedł na ganek. Znowu zerknął na barometr. Bez zmian. Potem spojrzał na zegarek.
Niedługo powinna się zjawić Allie.
Allie wzięła kąpiel i już się ubrała. Wcześniej otworzyła okno, sprawdzając temperaturę na dworze. Nie było zimno, więc zdecydowała się na przewiewną kremową sukienkę z długimi rękawami, zapinaną pod szyję. Była miękka i wygodna, może odrobinę zbyt dopasowana, ale dobrze wyglądała. Włożyła do niej białe sandały.
Ranek spędziła chodząc po mieście. Wielki kryzys wycisnął na nim swe piętno, lecz zauważyła też oznaki powracającej prosperity. Masonie, najstarsze kino w kraju, nie prezentowało się najlepiej, ale nadal funkcjonowało, grano w nim kilka najnowszych filmów. Fort Totten Park wyglądał dokładnie tak samo jak czternaście lat temu, zresztą podobnie jak dzieciaki, które po lekcjach przychodziły tu na huśtawki. Uśmiechnęła się do wspomnień, myśląc o czasach, gdy wszystko było prostsze. A przynajmniej takie się wydawało.
Teraz zaś nic nie było proste. Wręcz nieprawdopodobne, jak wszystko niesamowicie się ułożyło. Allie zastanawiała się, co by dziś robiła, gdyby nie zobaczyła tego artykułu. Bez trudu to sobie wyobraziła, jako że miała ustalony rytm tygodnia. Dziś środa, czyli brydż w klubie, potem spotkanie w Junior Women's League, gdzie zapewne organizowałaby kolejną akcję dobroczynną na rzecz jakiejś szkoły czy szpitala. Następnie wizyta u matki, powrót do domu, gdzie przyszykowałaby się do kolacji z Łonem, gdyż w środy zawsze kończył pracę o siódmej. Był to jedyny wieczór w tygodniu, kiedy regularnie się spotykali.
Na myśl o tym ogarnął ją smutek. Miała nadzieję, że Łon jeszcze się zmieni. Często jej to obiecywał i zwykle przez parę tygodni dotrzymywał słowa, a potem nieodmiennie wracał do poprzednich zwyczajów.
- Dziś wieczorem nie mogę, kochanie - tłumaczył zawsze. - Przepraszam, ale to niemożliwe. Kiedy indziej ci to wynagrodzę.
Nie chciała się z nim sprzeczać, zwłaszcza że mówił prawdę. Wiedziała, że praca w sądzie jest czasochłonna, zarówno przed rozprawą, jak i w jej trakcie, a mimo to często nie mogła powstrzymać się od refleksji, że nie rozumie, po co Łon poświęcił tyle czasu, aby ją zdobyć, skoro teraz nie chce go z nią spędzać.
Omal nie minęła galerii, tak była pogrążona w myślach. Przez chwilę stała przed drzwiami, z zaskoczeniem uświadamiając sobie, jak wiele czasu upłynęło, odkąd ostatni raz przekroczyła próg jakiejkolwiek wystawy. Co najmniej trzy lata, jeśli nie więcej. Dlaczego ich unikała?
Weszła do środka - galerię otwierano o tej samej porze co pozostałe sklepy na głównej ulicy - i zaczęła oglądać obrazy. Większość płócien wyszła spod ręki tutejszych malarzy. Dominowały motywy morskie: mnóstwo widoków oceanu i piaszczystych plaż, pelikany, stare parowce, holowniki, falochrony i mewy. Głównie jednak fale. Fale wszelkich kształtów, rozmiarów, w każdym możliwym odcieniu, ale po dłuższej chwili wszystkie wydawały się takie same. Albo artystom brakowało natchnienia, albo niezbyt się starali - pomyślała.
Za to na jednej ze ścian wisiały obrazy, które bardziej jej przypadły do gustu. Wszystkie namalował ten sam twórca, niejaki Elayn, o którym nigdy nie słyszała, i w większości wyglądały, jakby były inspirowane architekturą grecką. Na płótnie, które najbardziej jej się spodobało, autor z zamierzoną przesadą nakreślił scenerię: drobniutkie postacie, szerokie linie, wyraziste smugi barw tworzyły efekt pozornego braku spójności. Jednak żywe, wirujące kolory przyciągały wzrok i kierowały go ku odpowiednim szczegółom. Obraz był dynamiczny, pełen dramatyzmu. Im bardziej mu się przyglądała, tym bardziej jej się podobał - i już miała zamiar go kupić, kiedy zdała sobie sprawę, że dlatego tak ją pociąga, iż przypomina jej własne prace. Obejrzała obraz uważniej i pomyślała, że może Noah miał rację. Może powinna wrócić do malarstwa.
O wpół do dziesiątej wyszła z galerii i udała się do domu towarowego Hoffmana-Lane'a. Ładne parę minut zajęły jej poszukiwania, zanim w końcu w dziale papierniczym znalazła potrzebne rzeczy: szkicownik, węgiel, ołówki, nie najlepszej wprawdzie jakości, ale przyzwoite. To jeszcze nie malowanie, ale przynajmniej jakiś początek. Kiedy wróciła do swojego pokoju hotelowego, rozsadzała ją chęć działania. Usiadła przy stoliku i zabrała się do pracy: nic określonego, ponowne odkrywanie dawnych umiejętności, przenoszenie na kartkę kształtów i kolorów z młodości. Po kilku minutach rysowania abstrakcji naszkicowała widok na ulicę ze swego okna, zdumiona łatwością, z jaką jej to przyszło. Tak jakby w ogóle nie przestała malować.
Skończywszy, obejrzała rysunek, zadowolona z ostatecznego efektu. Zastanowiła się, co by jeszcze narysować. Wreszcie wpadła na pomysł. Ponieważ nie miała wzoru, wyobraziła go sobie i wszystko ułożyła w głowie. A choć było to trudniejsze niż rysowanie scenki z ulicy, przyszło jej naturalnie i rysunek szybko nabrał kształtów.
Czas mijał. Pracowała bez wytchnienia, ale często zerkała na zegarek, żeby się nie spóźnić, i skończyła pracę tuż przed południem. Zajęło jej to prawie dwie godziny, ale efekt końcowy ją zaskoczył. Rysunek wyglądał, jakby poświęcono mu znacznie więcej czasu. Zwinęła go, włożyła do torby i zebrała resztę rzeczy. W drodze do drzwi przejrzała się w lustrze, czując się dziwnie odprężona, choć sama właściwie nie wiedziała dlaczego.
Znowu w dół po schodach, do drzwi wyjściowych. Już prawie wyszła, gdy usłyszała za sobą głos:
- Proszę pani!
Obejrzała się, pewna, że to ją ktoś woła. Kierownik. Ten sam mężczyzna co wczoraj, z wyrazem ciekawości na. twarzy.
- Tak?
- Było do pani wczoraj kilka telefonów.
- Do mnie? - spytała zdumiona.
- Tak. Wszystkie od niejakiego pana Hammonda.
O Boże!
- Lon dzwonił?
- Tak, proszę pani. Cztery razy. Rozmawiałem z nim, kiedy dzwonił drugi raz. Niepokoił się o panią. Mówił, że jest pani narzeczonym.
Uśmiechnęła się blado, próbując ukryć myśli. Cztery razy? Aż cztery? Co to może znaczyć? A jeśli coś się stało w domu?
- Mówił coś? Czy to jakaś ważna sprawa?
Kierownik szybko pokręcił głową.
- Nie, właściwie nic nie powiedział, ale nie wspomniał, by coś się wydarzyło. Szczerze mówiąc, bardziej chyba niepokoił się o panią.
Dobrze - pomyślała. To dobrze.
I równocześnie nagłe ściśnięcie serca. Skąd te telefony? I dlaczego aż tyle? Czyżby czymś wczoraj się zdradziła? Dlaczego tak bardzo chciał się z nią skontaktować? To zupełnie nie w jego stylu.
Czyżby odkrył prawdę? Nie... to niemożliwe. Chyba że ktoś ją wczoraj tu widział i zadzwonił... Ale wtedy ten ktoś musiałby za nią jechać aż do domu Noaha. Nikt by się na to nie zdobył.
Musi teraz zadzwonić do Lona; nie da się tego uniknąć. Ale, co dziwne, wcale nie miała na to ochoty. To jej czas i chce go spędzić po swojemu. Zamierzała skontaktować się z Łonem później i nagle poczuła się tak, jakby rozmowa z nim mogła zepsuć cały dzień. Zresztą, co mu powie? Jak wytłumaczy późny powrót do hotelu? Kolacja i spacer? Może. Albo kino? Albo...
- Proszę pani?
Dochodzi południe. Gdzie on może teraz być? Pewnie w biurze... Nie, w sądzie - przypomniała sobie nagle i w tej samej chwili poczuła się, jakby uwolniono ją z kajdan. Nie mogłaby z nim rozmawiać, nawet gdyby chciała. Zaskoczyły ją własne uczucia. Nie powinna tak o tym myśleć, a mimo to wcale nie gnębiły jej wyrzuty sumienia. Spojrzała na zegarek, odgrywając przedstawienie.
- Czyżby naprawdę była już dwunasta?
Kierownik spojrzał na zegar i przytaknął.
- Tak, dokładnie za kwadrans dwunasta.
- Niestety - zaczęła - w tej chwili pan Hammond jest w sądzie i nie mogę się z nim skontaktować. Gdyby znowu telefonował, czy mógłby mu pan powiedzieć, że wybrałam się na zakupy i postaram się zadzwonić później ?
- Oczywiście - zapewnił, lecz w jego oczach i tak malowało się pytanie: Ale gdzie byłaś wczoraj?
Doskonale wiedział, o której wróciła. O wiele za późno jak na samotną kobietę w małym miasteczku, to nie ulegało wątpliwości.
- Dziękuję - powiedziała z uśmiechem. - Będę panu ogromnie wdzięczna.
Dwie minuty później siedziała w samochodzie, jadąc do Noaha, ciekawa, co przyniesie jej dzień. Jeszcze wczoraj zamartwiałaby się telefonami od Lona. Dziś właściwie się nimi nie przejmowała. Zastanawiała się, co to może oznaczać.
Kiedy przejeżdżała przez most zwodzony, niecałe cztery minuty po opuszczeniu gospody, Lon zadzwonił z sądu.
Noah siedział w swoim bujaku, popijając słodką herbatę i nasłuchując, czy nie nadjeżdża samochód, aż wreszcie dobiegł go warkot na podjeździe. Przeszedł przed dom i obserwował, jak wóz hamuje i ponownie staje pod dębem. Dokładnie w tym samym miejscu, co wczoraj. Clem obszczekała samochód na powitanie i stanęła przy drzwiczkach, merdając ogonem. Allie pomachała ze środka.
Wysiadła, poklepała sukę po łbie, zagadała przyjaźnie, potem z uśmiechem odwróciła się w stronę nadchodzącego Noaha. Wyglądała na bardziej odprężoną niż wczoraj, bardziej pewną siebie, a jej widok ponownie nim wstrząsnął. Choć dzisiejsze doznania różniły się od wczorajszych: wspomnieniom towarzyszyły całkiem nowe uczucia. A czar, jaki Allie na niego rzuciła, przez noc bynajmniej nie osłabł, przeciwnie - jeszcze się nasilił, i teraz w jej towarzystwie ogarnęła go lekka trema.
Spotkali się w połowie drogi. Allie trzymała w ręku małą torebkę. Zaskoczyła go lekkim pocałunkiem w policzek na powitanie i nie cofnęła wolnej dłoni z jego biodra, nawet gdy już się odsunęła.
- Cześć - odezwała się. W jej oczach błyszczała radość. - I gdzie ta niespodzianka?
Trochę się odprężył, dziękując za to Bogu.
- Żadnego „dzień dobry” ani „jak minęła noc”?
Uśmiechnęła się. Cierpliwość nigdy nie należała do jej najmocniejszych stron.
- Świetnie. Więc dzień dobry. Jak minęła noc? I gdzie ta niespodzianka?
Parsknął śmiechem, potem spoważniał.
- Allie, mam złe wieści.
- Jakie?
- Chciałem cię zabrać w pewne miejsce, ale te chmury nie wróżą najlepiej i nie jestem pewien, czy powinniśmy tam jechać.
- Dlaczego?
- Burza. Nie będziemy pod dachem i może nas zmoczyć. A do tego jeszcze pioruny.
- Na razie nie pada. Jak daleko stąd jest to miejsce?
- Jakąś milę w górę rzeki.
- I nigdy jeszcze tam nie byłam?
- Wtedy nie wyglądało tak jak teraz.
Zawahała się przez chwilę, obserwując aurę.
- W takim razie pojedziemy - oznajmiła w końcu z determinacją. - Mam w nosie deszcz.
- Jesteś pewna?
- Całkowicie.
Ponownie zerknął za chmury. Przybliżały się.
- Wobec tego najlepiej od razu ruszajmy - postanowił. - Odnieść twoją torbę?
Skinęła głową.
Szybko pobiegł do domu, zostawił torbę na krześle w salonie, po czym złapał trochę chleba i wyszedł na zewnątrz.
Razem ruszyli do łodzi. Allie szła obok niego. Trochę bliżej niż wczoraj.
- Co to właściwie za miejsce?
- Sama zobaczysz.
- Żadnej, nawet malutkiej podpowiedzi?
- Cóż... Pamiętasz, kiedy wypłynęliśmy łodzią oglądać wschód słońca?
- Właśnie dziś wspominałam tę wyprawę. Pamiętam, że byłam wzruszona do łez.
- Po tym, co zobaczysz dziś, tamto wyda ci się czymś zupełnie zwyczajnym.
- Chyba powinnam się czuć wyróżniona.
Przeszli kilka kroków w milczeniu.
- Bo też zasługujesz na wyróżnienie - odezwał się w końcu Noah, a uczynił to w taki sposób, że Allie zachodziła w głowę, czy chciał dodać coś więcej.
On jednak milczał.
Allie uśmiechnęła się lekko, a potem odwróciła wzrok. W tej samej chwili poczuła na twarzy podmuch wiatru i zauważyła, że od rana przybrał na sile.
Wkrótce dotarli na przystań. Rzuciwszy worek do łodzi, Noah szybko sprawdził, czy o niczym nie zapomniał, a potem zsunął ją na wodę.
- Pomóc ci w czymś?
- Nie, wskakuj.
Kiedy już siedziała, pchnął łódź dalej na wodę, tuż przy pomoście. Potem zgrabnie do niej wskoczył, stając ostrożnie, żeby się nie przewróciła. Allie z podziwem śledziła każdy jego ruch, wiedząc, że to, co przyszło mu z taką lekkością, jest o wiele trudniejsze, niżby się mogło wydawać.
Siedziała na dziobie przodem do Noaha, który zajął się wiosłowaniem. Protestował, że w ten sposób nie będzie mogła oglądać widoków, lecz ona potrząsnęła głową i powiedziała, że tak jej doskonale.
Bo i tak było.
Jeśli chciała czemuś dokładniej się przyjrzeć, wystarczyło, że odwróciła głowę, ale przede wszystkim pragnęła obserwować Noaha. To jego przyjechała tu zobaczyć, nie rzekę. Koszulę miał rozpiętą i widziała mięśnie naprężające się przy każdym pociągnięciu wiosłami. Podwinięte rękawy odsłaniały silne muskuły, tak świetnie wyrobione dzięki codziennym wyprawom łodzią.
Porywające - pomyślała. Jest w nim coś porywającego, coś budzącego natchnienie, kiedy tak wiosłuje po rzece. Coś naturalnego, jakby woda stanowiła jego żywioł, a łączność z nią miał zakodowaną w genach, przekazanych przez jakichś odległych przodków. Obserwując go, myślała, że tak właśnie musieli wyglądać podróżnicy, którzy przed wiekami odkryli te strony.
Nie znała nikogo choć odrobinę podobnego do Noaha. Stanowił skomplikowaną osobowość, pod wieloma względami sprzeczną, a równocześnie tak prostą i niepokojąco erotyczną. Z pozoru można by go wziąć za zwykłego chłopaka z prowincji, który właśnie wrócił z wojny. Zresztą on sam pewnie siebie w ten sposób widział. Może to za sprawą poezji tak się różnił od innych, a może to zasługa wartości, które wpoił mu ojciec? Tak czy owak, zdawał się pełniej niż inni rozkoszować życiem i właśnie to najbardziej ją w nim pociągało od samego początku znajomości.
- O czym myślisz? - wyrwał ją z zadumy głos Noaha.
Uświadomiła sobie, że odkąd wypłynęli, niewiele się odzywała, i była wdzięczna Noahowi, że nie zmuszał jej do rozmowy. Wrażliwość na potrzeby innych stanowiła jego kolejną zaletę.
- O samych dobrych rzeczach - odparła cicho, a jego spojrzenie wskazywało, że odgadł, iż myślała o nim. Cieszyło ją, że o tym wiedział, i miała nadzieję, że on również o niej myślał.
W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że coś w niej się budzi - tak samo jak przed wielu laty. Obserwując Noaha, jego ruchy, czuła go. Na chwilę spotkali się wzrokiem; kark i piersi oblał jej żar. Zaczerwieniła się i odwróciła, zanim zdążył to zauważyć.
- Daleko jeszcze?
- Jakieś pół mili, może mniej. W każdym razie nie więcej.
Cisza.
- Ładnie tu - odezwała się ponownie. - Tak czysto, tak spokojnie. Człowiek ma wrażenie, jakby się cofał w czasie.
- W pewnym sensie chyba rzeczywiście. Rzeka wypływa z lasu. Między jej źródłem a tym miejscem nie ma ani jednego gospodarstwa i woda jest czysta jak łza. Zapewne jednakowo czysta od początków swego istnienia.
Allie nachyliła się ku niemu.
- Powiedz mi, Noah, co najbardziej utkwiło ci w pamięci z tych wakacji?
- Wszystko.
- A coś szczególnie?
- Nie - odparł.
- Nic nie pamiętasz?
- Nie, nie o to chodzi - odparł po chwili cicho, z powagą. - Opacznie mnie zrozumiałaś. Ja naprawdę pamiętam wszystko. Pamiętam każdą wspólnie spędzoną chwilę. A w każdej było coś wspaniałego. Nie potrafię wybrać żadnej z nich i powiedzieć: ta znaczyła więcej niż pozostałe. Całe te wakacje były doskonałe, każdy powinien w swoim życiu przeżyć takie lato. Jak mógłbym faworyzować któreś wspomnienie? Poeci często opisują miłość jako uczucie, nad którym nie możemy zapanować - ciągnął - które bierze górę nad logiką i zdrowym rozsądkiem. Właśnie coś takiego się mi przytrafiło. Nie zamierzałem się w tobie zakochiwać, a ty z pewnością nie planowałaś, że zakochasz się we mnie. Ledwo jednak się poznaliśmy, nie ulegało wątpliwości, że żadne z nas nie ma wpływu na to, co się dzieje. Zakochaliśmy się w sobie mimo dzielących nas różnic, a gdy już to się stało, zrodziło się coś wyjątkowego i pięknego. Moim zdaniem w ten sposób kocha się tylko raz i dlatego każda nasza wspólna minuta jest na trwałe wyryta w mej pamięci. Nigdy nie zapomnę ani jednej chwili. Allie nie odrywała od niego wzroku. Nikt nigdy nie mówił jej takich słów. Nigdy. Nie wiedziała, co odrzec, i milczała z płonącymi policzkami.
- Przepraszam, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie, Allie. Nie chciałem. Ale tamto lato pozostało we mnie i pewnie już na zawsze zostanie. Wiem, że nigdy nie wróci, lecz nie mogę wymazać z pamięci tego, co wtedy do ciebie czułem.
- Nie wprawiłeś mnie w zakłopotanie, Noahu... - odparła cicho. Zrobiło jej się ciepło. - Ale nigdy nie słyszałam takich słów. To, co powiedziałeś, było piękne. Tylko poeta umie tak przemawiać, a jak już wspomniałam, jesteś jedynym poetą, jakiego znam.
Zapadło pełne spokoju milczenie. W oddali zaskrzeczał rybołów. Przy brzegu plusnęła ryba. Wiosła poruszały się rytmicznie, rozcinając wodę i leciutko kołysząc łodzią. Wiatr ustał, ciemne chmury nadciągały coraz bliżej, a łódka zmierzała w jakimś nieznanym kierunku.
Allie wszystko to odnotowywała w pamięci, każdy dźwięk, każdą myśl. Jej zmysły obudziły się do życia, napełniając ją nowymi siłami. W myślach odtwarzała ostatnie kilka tygodni: niepokój, jaki budziła w niej decyzja o przyjeździe tutaj, wstrząsie na widok artykułu, bezsenne noce, zmienne nastroje w ciągu dnia. Jeszcze wczoraj się bała i chciała uciec. Teraz jednak napięcie ustąpiło całkowicie, a jego miejsce zajęło inne doznanie, i Allie cieszyła się z tego, kiedy tak płynęła w milczeniu starą czerwoną łodzią.
Ogarnęło ją dziwne zadowolenie, że tu przyjechała. Że Noah wyrósł na takiego właśnie mężczyznę, na jakiego się zapowiadał. I że będzie dalej żyła z tą świadomością. Przez te ostatnie kilka lat widziała zbyt wielu mężczyzn zniszczonych przez wojnę, czas czy po prostu pieniądze. Dochowanie wierności swoim marzeniom wymagało ogromnej siły, a Noahowi udało się to osiągnąć.
Jednak żyli w świecie ludzi pracy, nie poetów, i innym trudno by przyszło zrozumieć Noaha. Ameryka była teraz w pełnym rozkwicie - we wszystkich gazetach tak pisano - ludzie gnali naprzód, byle dalej od koszmaru wojny. Rozumiała ich motywacje, ale oni wszyscy, tak samo jak Lon, pędzili ku coraz dłuższym godzinom pracy i większym zyskom, zapominając o rzeczach, którym świat zawdzięcza swe piękno.
Czy znała w Raleigh kogoś, kto potrafiłby zrezygnować z pracy zawodowej, by naprawić stary dom? Albo czytał Whitmana i Eliota, budując świat w wyobraźni i myśląc o sprawach ducha? Lub wstawał przed brzaskiem, by z dziobu łodzi podziwiać wschód słońca? Nie tym zajmowała się większość ludzi, lecz Allie uważała, że nie powinno się takich spraw lekceważyć. Dzięki nim życie nabiera wartości.
Jej zdaniem to samo dotyczyło sztuki, choć zdała sobie z tego sprawę dopiero po przyjeździe tutaj. A raczej: przypomniała sobie. Już raz odkryła tę prawdę i teraz przeklinała się w duchu, że zapomniała o czymś tak ważnym jak tworzenie piękna. Malowanie - właśnie do niego została powołana, teraz już nie miała cienia wątpliwości. A to, co czuła dziś rano, jeszcze ją utwierdziło w tym przekonaniu. Wiedziała, że niezależnie od tego, jak się cała sprawa zakończy, ponownie spróbuje swoich sił w malarstwie. Musi, nawet gdyby wszyscy chcieli jej to wyperswadować.
Czy Lon zachęcałby do malowania? Przypomniała sobie, jak parę miesięcy po tym, gdy zaczęli się spotykać, pokazała mu jedno swoje płótno, abstrakcję. Odrobinę przypominało obraz, który wisiał nad kominkiem w salonie Noaha, choć nie zawierało tak ogromnego ładunku emocjonalnego. Lon przyglądał się dziełu, wpatrywał z uwagą, a potem spytał, co właściwie przedstawia. Allie nawet nie próbowała wyjaśnić.
Potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę, że nie jest wobec Lona sprawiedliwa. Kochała go i nadal kocha z wielu innych powodów. Choć zupełnie różny od Noaha, był przecież dobrym człowiekiem, a od dziecka wiedziała, że właśnie za kogoś takiego wyjdzie. Z Łonem nie czekają jej niespodzianki, zawsze będzie pewna jutra. Stanowiliby udaną parę. Żyłaby blisko przyjaciół i rodziny, miałaby dzieci, pozycję społeczną. Właśnie takiego życia zawsze oczekiwała. A choć w małżeństwie rodziców trudno by się dopatrzyć prawdziwej namiętności, już dawno sobie wmówiła, że w związkach między ludźmi nie trzeba szukać pełni, nawet jeśli zamierza się kogoś poślubić. Z czasem namiętność ustąpi, jej miejsce zajmą poczucie bliskości i wzajemna zgodność charakterów. A tego jej i Lonowi nie brakowało, więc zakładała, że niczego więcej już nie potrzebuje.
Teraz jednak, kiedy patrzyła na wiosłującego Noaha, podawała w wątpliwość to założenie. Z każdego jego ruchu emanowała zmysłowość i Allie przyłapała się na myślach zgoła nie przystojących narzeczonej. Starała się nie wpatrywać nachalnie w mężczyznę, często odwracała wzrok, jednak naturalny wdzięk, z jakim się poruszał, nieustannie przykuwał jej uwagę.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Noah, kierując łódź ku drzewom rosnącym nad brzegiem rzeki.
Allie rozejrzała się, lecz nie zauważyła niczego nadzwyczajnego.
- Gdzie to jest?
- Tu - odparł, podpływając do starego zwalonego drzewa, które broniło dostępu do niemal całkiem zasłoniętego rozlewiska.
Oboje musieli się schylić, żeby nie uderzyć głowami o pień.
- Zamknij oczy - szepnął Noah.
Allie posłusznie zasłoniła twarz dłońmi. Słyszała plusk wody, czuła ruch posuwającej się łodzi, oddalającej od głównego nurtu rzeki.
- Dobra - odezwał się w końcu, przestając wiosłować. - Możesz już patrzeć.
Znajdowali się na środku małego jeziorka powstałego z wód Brices Creek. A choć liczyło sobie jakieś sto jardów długości, Allie była zdumiona, że tak doskonale się skryło i że jeszcze przed chwilą nawet się nie domyślała jego istnienia.
Widok zapierał dech w piersi. Otaczały ich niezliczone dzikie łabędzie i gęsi. Całe tysiące. Ptaki pływały tak blisko siebie, że miejscami całkowicie zasłaniały taflę wody. Z daleka stadka łabędzi wyglądały jak góry lodowe.
- Och, Noahu - przemówiła wreszcie cicho - to cudowne.
A potem długo siedzieli w milczeniu, obserwując ptaki. Noah pokazał Allie stado piskląt, które dopiero co opuściły gniazda i teraz z wysiłkiem dreptały za dorosłymi gęsiami, próbując dotrzymać im kroku.
Kiedy sunęli po wodzie, otaczał ich świergot i nawoływanie. Ptaki właściwie nie zwracały uwagi na dwójkę intruzów - jedynie niektóre musiały się odsunąć, kiedy zbliżyła się do nich łódź. Allie wyciągnęła rękę, by dotknąć najbliższych Sztuk, i poczuła pióra stroszące się jej pod palcami.
Noah wyjął zabraną z domu torbę z okruchami i podał ją Allie. Rozrzucała chleb, faworyzując maluchy, i ze śmiechem patrzyła, jak płyną w kółko, szukając jedzenia.
Bawili się tak, dopóki nie usłyszeli w oddali dudnienia burzy - jeszcze słabego, ale groźnego. Oboje wiedzieli, że pora wracać. Noah skierował więc łódź do głównego nurtu rzeki, mocniej niż przedtem pracując wiosłami. Allie ciągle była pod wrażeniem tego, co zobaczyła.
- Noah, skąd one się tu wzięły?
- Nie mam pojęcia. Wiem, że łabędzie z Północy każdej zimy odlatują nad jezioro Matamuskeet, ale wygląda na to, że w tym roku postanowiły się zatrzymać tutaj. Może to sprawka wcześniejszej wichury. Zgubiły się albo coś takiego. Ale i tak ruszą w drogę.
- Nie przezimują tutaj?
- Wątpię. Kierują się instynktem, a to nie ich miejsce. Może część gęsi zostanie, ale łabędzie polecą nad Matamuskeet.
W miarę jak nad ich głowami gromadziły się czarne chmury, Noah coraz mocniej wiosłował. Wkrótce zaczęło padać, najpierw mżawka, potem coraz większe krople. Błyskawica... cisza... i znowu grom. Trochę głośniejszy. Jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów stąd. Deszcz się wzmagał, Noah z całej siły pracował wiosłami, naprężając mięśnie przy każdym ruchu.
Jeszcze większe krople.
Ulewa...
Ulewa z wichurą...
Potężna, siekąca... Noah wiosłuje... Ściga się z burzą.... Moknie... Klnie na czym świat stoi... Przegrywa z matką naturą...
Teraz już lało jak z cebra i Allie patrzyła na zacinające strugi deszczu, próbujące zakpić z prawa ciężkości, posłuszne porywom zachodniego wiatru szalejącego nad drzewami. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, a z chmur spadały ogromne, ciężkie krople. Krople burzowe.
Allie rozkoszowała się deszczem, odchyliła głowę, wystawiając policzki na jego uderzenia. Wiedziała, że za moment sukienka przemoknie do suchej nitki, ale nic jej to nie obchodziło. Za to zastanawiała się, czy Noah to zauważył, i uznała, że najprawdopodobniej tak.
Przeciągnęła ręką po mokrych włosach. Co za wspaniałe doznanie. W ogóle czuła się wspaniale, wszystko było cudowne. Nawet szum deszczu nie zagłuszył ciężkiego oddechu Noaha i ten dźwięk podniecił ją jak nic. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak rozpalona.
Dokładnie nad ich głowami oberwała się chmura i ulewa rozszalała się na dobre. Allie nigdy jeszcze nie widziała takiej nawałnicy. Spojrzała w niebo i roześmiała się, rezygnując z wszelkich prób ochrony przed deszczem. Jej śmiech uspokoił Noaha, który nie do końca był pewny, co ona myśli o całej tej sytuacji. Chociaż sama zadecydowała, by się tu wybrali, zapewne nie oczekiwała, że schwyci ich aż taka burza.
Parę minut później dotarli do przystani i Noah podprowadził łódź pod sam pomost, żeby Allie mogła wyjść. Podsadził ją, potem sam wyskoczył i wyciągnął łódkę na ląd, na tyle daleko od brzegu, by woda jej nie porwała. Jeszcze na wszelki wypadek przywiązał ją mocno do pomostu. W końcu ta minuta dłużej na deszczu ich nie zbawi. I tak oboje byli już przemoczeni do suchej nitki.
Kiedy przycumowywał łódź, podniósł wzrok i na chwilę zaparło mu dech w piersi. Allie wyglądała nieziemsko pięknie, kiedy tak stała, czekając, obserwując go, zupełnie nie przejmując się deszczem. Nie próbowała się schować, nie kuliła się - i Noah mógł podziwiać linię jej biustu, rysującą się pod materiałem sukienki oblepiającej ciało. Deszcz nie był zimny, ale Noah widział, że jej sutki naprężyły się i sterczały niczym twarde kamyczki. Poczuł dreszcz w lędźwiach i zażenowany szybko się odwrócił, mrucząc pod nosem. Na szczęście dudnienie deszczu zagłuszyło jego mamrotanie. Kiedy już uporał się z łodzią i wyprostował, Allie zaskoczyła go, biorąc za rękę. Mimo ulewy nie spieszyli się do domu i Noah wyobrażał sobie, jak mogłaby wyglądać noc spędzona z Allie.
Ona też o nim myślała. Czuła ciepło płynące z jego dłoni i zastanawiała się, jakby się czuła, gdyby te ręce dotykały jej ciała, każdego zakamarka, pieszczotliwie gładziły jej skórę. Na samą myśl o tym głęboko zaczerpnęła tchu, sutki znowu nabrzmiały i poczuła żar między udami.
W tej właśnie chwili zrozumiała, że od jej przyjazdu do New Bern coś się zmieniło. A choć nie potrafiła określić momentu, kiedy to się stało - wczoraj po kolacji, może dziś w łódce, albo gdy oglądali łabędzie, lub właśnie teraz, kiedy tak szli trzymając się za ręce - wiedziała, że ponownie się zakochała w Noahu Taylorze Calhounie, i niewykluczone, że w ogóle nie przestała go kochać.
Nie pojawiło się między nimi skrępowanie, gdy kompletnie przemoczeni stanęli przed drzwiami ani gdy razem weszli do środka i zatrzymali się w holu.
- Wzięłaś coś na zmianę?
Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy na jej twarzy odbijają się uczucia kłębiące się w jej wnętrzu.
- Chyba uda mi się znaleźć coś, żebyś nie musiała tkwić w tych mokrych rzeczach. Może to będzie odrobinę przy-duże, ale przynajmniej ciepłe.
- Może być cokolwiek.
- Zaraz wracam.
Noah zdjął buty i pobiegł na górę, w chwilę później zjawiając się z powrotem. Pod pachą ściskał bawełniane spodnie i koszulę z długim rękawem, w drugiej ręce trzymał dżinsy i niebieską koszulę.
- Proszę - powiedział, dając jej ubranie. - Możesz się przebrać w sypialni na górze. Jeśli chcesz się opłukać, to jest tam też łazienka, a w niej ręcznik.
Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę, czując na sobie jego spojrzenie. Weszła do sypialni, zamknęła drzwi, położyła na łóżku bawełniane spodnie i koszulę, po czym się rozebrała. Naga podeszła do jego szafy, znalazła wieszak, powiesiła na nim sukienkę, stanik i majtki i zaniosła to do łazienki, żeby woda nie skapywała na drewnianą podłogę. Przeszył ją lekki dreszcz podniecenia na myśl o tym, że chodzi nago po pomieszczeniu, w którym sypia Noah.
Nie chciała wchodzić pod prysznic. Podobał jej się delikatny dotyk deszczu, który pozostał na skórze. Przypominał o tym, jak kiedyś żyli ludzie. W zgodzie z naturą. Tak jak Noah. Włożyła jego rzeczy, dopiero potem przejrzała się w lustrze. Spodnie na niej wisiały, ale zaradziła temu, wpuszczając do środka koszulę. Podwinęła też trochę nogawki, żeby nie wlokły się po ziemi. Kołnierzyk był odrobinę przetarty, niemal topiła się w koszuli, ale i tak się sobie podobała. Podwinęła rękawy do łokci, w komódce znalazła skarpetki, a potem przeszła do łazienki, żeby poszukać szczotki do włosów.
Rozczesała wilgotne włosy, rozplątując poskręcane loki. Patrząc w lustro, żałowała, że nie wzięła żadnej spinki ani wsuwek.
I tuszu do rzęs. Cóż, teraz już nic na to nie poradzi. Na powiekach została resztka porannego makijażu, wilgotną ściereczką próbowała go jakoś uratować.
Skończywszy, jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Uznała, że mimo tych wszystkich niedostatków wygląda całkiem nieźle i może zejść na dół.
Noah był w salonie i przykucnąwszy przed kominkiem, rozpalał ogień. Nie zauważył, że Allie weszła, więc mogła bez skrępowania go obserwować. On też się przebrał. Dobrze wyglądał: silne bary, wilgotne włosy opadające tuż nad kołnierzykiem, obcisłe dżinsy.
Grzebał w palenisku, szturchał polana, dorzucił kilka drzazg. Allie oparła się o drzwi, skrzyżowała nogi i dalej mu się przyglądała. Po kilku minutach żar zmienił się w płomienie, palące się równo i pewnie. Noah poprawił kłody leżące przy kominku i wtedy kątem oka dostrzegł Allie stojącą w progu. Szybko obejrzał się w jej stronę.
Nawet w jego ubraniu wyglądała pięknie. Po chwili nieśmiało odwrócił wzrok i ponownie zajął się układaniem drew.
- Nie słyszałem, kiedy weszłaś - odezwał się, usiłując nadać głosowi swobodne brzmienie.
- Wiem. Nie chciałam, żebyś usłyszał.
Wiedziała, co myślał, i ogarnęło ją rozbawienie. Wydał jej się taki chłopięcy.
- Od jak dawna tam stoisz?
- Od kilku minut.
Noah wytarł dłonie o dżinsy, potem ruchem ręki wskazał kuchnię.
- Napijesz się herbaty? Kiedy byłaś na górze, wstawiłem wodę.
Gadać o bzdurach, byle tylko nad sobą zapanować. Ale, u licha, kiedy ona tak wygląda...
Zawahała się, zobaczyła, jak Noah na nią spogląda, i poczuła, że stare instynkty biorą w niej górę.
- Masz coś mocniejszego? A może za wcześnie na drinka?
Uśmiechnął się.
- Znajdzie się w spiżarni trochę burbona. Może być?
- Doskonale.
Ruszył w stronę kuchni, a Allie patrzyła, jak znikając w drzwiach, przeciągnął ręką po włosach.
Zadudnił grom, znowu chlusnął deszcz. Allie słyszała jego dudnienie o dach, słyszała trzask polan. Migotliwe płomienie oświetlały pokój. Odwróciła się do okna i zobaczyła, jak szare niebo rozcina błyskawica. W chwilę potem kolejny grzmot. Tym razem blisko.
Wzięła z kanapy narzutę i usiadła na chodniku przed kominkiem. Owinęła się, umościła wygodnie i wpatrywała w tańczące płomienie. Gdy wrócił Noah, zobaczył, gdzie jest Allie, i usiadł przy niej. Postawił dwa kieliszki i nalał do obu trochę burbona. Na dworze niebo jeszcze bardziej pociemniało.
Następny grzmot. Głośny. Burza rozszalała się na dobre, siekł deszcz, wył wiatr.
- Ależ nawałnica - odezwał się Noah, patrząc na krople deszczu spływające po szybach.
Siedzieli tuż obok siebie, choć się nie dotykali, i Noah patrzył, jak jej pierś unosi się lekko przy każdym oddechu. Zanim zwalczył pokusę, jeszcze raz sobie wyobraził, jak by to było, gdyby jej dotknął.
- Lubię taką pogodę - powiedziała, wypijając odrobinę burbona. - Zawsze przepadałam za burzą. Nawet jako dziecko.
- Dlaczego? - Mówić byle co, byle tylko utrzymać panowanie nad sobą.
- Nie wiem. Po prostu wydawała mi się romantyczna.
Przez chwilę milczała, a Noah patrzył, jak płomień odbija się w jej szmaragdowych oczach.
- Pamiętasz, jak parę dni przed moim wyjazdem siedzieliśmy razem, przyglądając się burzy? - przemówiła znowu.
- Oczywiście.
- To wspomnienie nieustannie mi towarzyszyło po powrocie do domu. Odtwarzałam, jak wtedy wyglądałeś. Właśnie takim cię zapamiętałam.
- Czy bardzo się zmieniłem?
Upiła jeszcze trochę burbona, czując, jak po jej ciele rozlewa się ciepło.
- Niewiele - odparła, dotykając dłoni Noaha. - A przynajmniej nie w tym, co zapamiętałam. Oczywiście jesteś starszy, swoje już przeżyłeś, lecz zachowałeś dawny błysk w oku. Nadal czytasz poezję i pływasz po rzece. I pozostała w tobie tamta łagodność, której nawet wojna nie zdołała ci odebrać.
Rozważał jej słowa. Czuł dotyk jej ręki, kciukiem zataczającej kręgi na jego dłoni.
- Allie, wczoraj pytałaś, co najlepiej zapamiętałem z tamtych wakacji. A co tobie utkwiło w pamięci?
Chwilę potrwało, nim odpowiedziała. Jej głos zdawał się płynąć z bardzo daleka.
- Pamiętam, jak się kochaliśmy. To najbardziej utkwiło mi w pamięci. Byłeś moim pierwszym mężczyzną, a kochanie okazało się o niebo cudowniejsze, niż to sobie wyobrażałam w najśmielszych snach.
Noah wypił odrobinę burbona, pogrążając się we wspomnieniach, przywołując dawne uczucia. Potem gwałtownie potrząsnął głową. I bez tego mu ciężko.
- Pamiętam, jak bardzo się najpierw bałam - podjęła Allie. - Aż się trzęsłam ze strachu, a równocześnie byłam taka podniecona. Cieszę się, że byłeś moim pierwszym mężczyzną. Cieszę się, że mogliśmy to wspólnie przeżyć.
- Ja też.
- Czy i ty bałeś się równie mocno jak ja?
Noah bez słowa przytaknął. Uśmiechnęła się, widząc ten przejaw skromności.
- Tak podejrzewałam. Zawsze byłeś nieśmiały. Zwłaszcza na początku. Pamiętam, jak spytałeś, czy mam chłopca. Gdy potwierdziłam, prawie przestałeś się do mnie odzywać.
- Nie chciałem między was wchodzić.
- Ale w końcu wszedłeś, choć udajesz niewiniątko - odparła z uśmiechem. - I cieszę się, że tak się stało.
- Kiedy mu o nas powiedziałaś?
- Po powrocie do domu.
- Trudno ci to przyszło?
- Skąd! Przecież byłam w tobie zakochana.
Ścisnęła jego dłoń, wypuściła ją i przysunęła się bliżej. Wsunęła rękę pod jego ramię i położyła mu głowę na barku. Noah czuł jej delikatną, ciepłą woń, przypominającą zapach deszczu.
- Pamiętasz, jak odprowadzałeś mnie do domu po jarmarku? Spytałam, czy chcesz się jeszcze ze mną spotkać. A ty tylko skinąłeś głową bez słowa. Nie było to szczególnie przekonujące.
- Nigdy przedtem nie spotkałem dziewczyny takiej jak ty. To było silniejsze ode mnie. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć.
- Wiem. Nigdy nie potrafiłeś niczego ukryć. Oczy cię zdradzały. Nie znam nikogo, kto miałby równie piękne oczy.
Umilkła, podniosła głowę i spojrzała na niego. Odezwała się dopiero po chwili.
- Chyba nigdy nikogo nie kochałam tak mocno jak ciebie tamtego lata - szepnęła.
Niebo rozcięła kolejna błyskawica. W ciszy, która dzieliła ten moment od uderzenia pioruna, patrzyli sobie w oczy, próbując wymazać te czternaście lat. Oboje czuli, że od wczoraj coś się zmieniło. Kiedy wreszcie zadudnił grom, Noah westchnął i oderwał wzrok od Allie, spoglądając w stronę okna.
- Szkoda, że nie przeczytałaś listów, które do ciebie napisałem.
Milczała przez dłuższy czas.
- To nie zależało tylko od ciebie, Noahu. Nie mówiłam ci, ale po powrocie napisałam do ciebie kilkanaście listów. Tyle że nigdy ich nie wysłałam.
- Dlaczego?
Noah nie ukrywał zaskoczenia.
- Chyba za bardzo się bałam.
- Czego?
- Że może to, co nas połączyło, nie było tak głębokie, jak sobie wyobrażałam. Że może o mnie zapomniałeś.
- Nigdy bym o tobie nie zapomniał. To w ogóle nie wchodzi w rachubę.
- Teraz już wiem. Wystarczy, że na ciebie spojrzę. Ale wtedy... Wszystko wyglądało inaczej. Tylu rzeczy jeszcze nie rozumiałam. Były sprawy, których mój dziewczęcy umysł nie pojmował.
- To znaczy?
Milczała, zbierając myśli.
- Nie wiedziałam, co myśleć, kiedy nie dostałam od ciebie żadnego listu. Pamiętam, że zwierzyłam się mojej najlepszej przyjaciółce, a ona stwierdziła, że wziąłeś to, czego chciałeś, i wcale jej nie dziwi twoje milczenie. Nie mieściło mi się w głowie, byś mógł tak postąpić, i nigdy w to nie uwierzyłam, lecz jej słowa sprowokowały mnie do myślenia o wszystkim, co nas dzieli, i zaczęłam podejrzewać, że może to, co się między nami wydarzyło tego lata, więcej znaczyło dla mnie niż dla ciebie... A potem, gdy te wszystkie myśli kłębiły mi się w głowie, dostałam wiadomość od Sary. Pisała, że wyjechałeś z New Bern.
- Fin i Sara doskonale znali mój nowy adres...
Podniosła rękę, przerywając mu.
- Wiem, ale nie prosiłam, by mi go dali. Uznałam, że opuściłeś New Bern, żeby zacząć nowe życie - życie beze mnie. Bo jak inaczej wytłumaczyć twoje milczenie? Brak listów czy telefonu? To, że nie przyjechałeś mnie odwiedzić?
Noah odwrócił wzrok, nie odpowiadając.
- Nie rozumiałam tego - podjęła. - A z czasem ból nieco ustąpił i prościej było o wszystkim zapomnieć. Tak przynajmniej mi się zdawało. Tymczasem przez następne kilka lat w każdym spotkanych chłopaku szukałam ciebie, a gdy nie mogłam już dalej tłumić uczuć, pisałam kolejny list. Ale nigdy żadnego nie wysłałam. Za bardzo się lękałam odpowiedzi. Przypuszczałam, że już ułożyłeś sobie życie, nie chciałam dopuścić myśli, że kochasz inną. Pragnęłam, by wspomnienie tamtego lata pozostało nie skażone. Bałam się je utracić. Było dla mnie zbyt cenne.
Jej słowa zabrzmiały tak słodko, tak niewinnie, że Noah najchętniej by ją w tej chwili ucałował. Stłumił to pragnienie, gdyż wiedział, że nie tego Allie w tej chwili potrzebuje. Ale było mu tak cudownie, gdy czuł jej bliskość, jej dotyk...
- Ostatni list do ciebie napisałam kilka lat temu, kiedy poznałam Lona. Właśnie to napisałam do twojego taty, pytając, gdzie się podziewasz. Ale tak długo się nie widzieliśmy, że nawet nie byłam pewna, czy on tam jeszcze mieszka. No i toczyła się wtedy wojna...
Zawiesiła głos i przez chwilę oboje milczeli, pogrążeni w zadumie. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica, zanim Noah w końcu powiedział:
- Żałuję, że jednak go nie wysłałaś.
- Dlaczego?
- Przynajmniej bym się dowiedział, co u ciebie słychać. Wiedziałbym, co porabiasz.
- Mógłbyś się rozczarować. Nie wiodę jakiegoś szczególnie ekscytującego życia. Poza tym nie taką mnie zapamiętałeś.
- Rzeczywistość o niebo przewyższyła wspomnienia, Allie.
- Kochany z ciebie chłopak, Noah.
Omal na tym poprzestał, bo wiedział, że jeśli zdławi słowa, które mu się cisnęły na usta, to zachowa też władzę nad sobą - tę samą władzę, którą utrzymywał przez ostatnie czternaście lat. Lecz uczucia okazały się silniejsze i poddał się im, w głębi ducha marząc, że może dzięki temu stanie się cud i połączy go z Allie to samo co przed czternastu laty.
- Nie powiedziałem tak dlatego, że „kochany ze mnie chłopak”. Powiedziałem tak, bo zawsze cię kochałem i nadal kocham. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
Trzasnęło polano, posypały się iskry i oboje zauważyli tlące się resztki drewna. Należało dorzucić do ognia, ale żadne się nie ruszyło.
Allie napiła się jeszcze trochę burbona i poczuła jego działanie. Lecz nie tylko za sprawą alkoholu mocniej objęła Noaha, żeby wyraźniej czuć jego ciepło. Zerknęła za okno. Chmury były prawie czarne.
- Muszę podsycić ogień - odezwał się Noah, który chciał to wszystko przemyśleć.
Wypuściła go. Podszedł do kominka, odsunął kratę i dorzucił parę polan. Pogrzebaczem poruszył palenisko, żeby drewno dobrze się zajęło. Ogień na nowo zapłonął i Noah wrócił do Allie. Znowu się w niego wtuliła, tak jak wcześniej opierając głowę na jego ramieniu, i siedziała bez słowa, lekko gładząc go po torsie.
Noah przysunął się bliżej i szepnął jej do ucha:
- To mi przypomina dawne chwile. Tak samo siedzieliśmy, kiedy byliśmy młodzi.
Uśmiechnęła się, bo o tym samym pomyślała, i przytuleni dalej wpatrywali się w płomienie.
- Noahu, nie pytałeś mnie o to, ale chcę ci coś powiedzieć.
- Co takiego?
- Poza tobą nie było nikogo - mówiła czule. - Byłeś nie tylko moim pierwszym, ale i jedynym mężczyzną. Nie oczekuję od ciebie podobnego wyznania, po prostu chciałam, byś wiedział.
Noah w milczeniu odwrócił głowę. Allie rozgrzała się, patrząc na ogień. Wsunąwszy dłoń pod koszulę, wodziła po jego torsie, twardym i silnym.
Przypomniała sobie, jak w ten sam sposób tulili się do siebie, myśląc, że robią to już ostatni raz. Siedzieli na zaporze powstrzymującej wody rzeki Neuse. Allie płakała, wiedząc, że już nigdy się nie zobaczą, i pytała, czy jeszcze kiedykolwiek będzie szczęśliwa. Noah, zamiast odpowiedzieć, wcisnął jej do ręki kartkę, którą przeczytała w drodze do domu. Zatrzymała ją, od czasu do czasu czytając całą albo pojedyncze zdania. Szczególnie często wracała do jednego fragmentu, który właśnie teraz jej się przypomniał. Noah pisał tam tak:
Rozstanie boli tak bardzo dlatego, że nasze dusze stanowią jedno. Może zawsze tak było i może na zawsze tak pozostanie. Może przed tym wcieleniem żyliśmy po tysiąc razy i w każdym życiu siebie odnajdowaliśmy. I może za każdym razem z tego samego powodu nas rozdzielano. Co oznaczałoby, że dzisiejsze pożegnanie równa się pożegnaniu sprzed dziesięciu tysięcy lat i stanowi preludium przyszłego pożegnania.
Patrząc na Ciebie, widzę Twe piękno i czar i wiem, że w każdym Twoim wcieleniu stają się one coraz wyraźniejsze. I wiem, że każde moje poprzednie wcielenie poszukiwało Ciebie. Nie kogoś takiego jak Ty, lecz Ciebie, nasze dusze bowiem zawsze muszą się połączyć. A potem, z powodów, których żadne z nas nie pojmuje, zmusza się nas do rozstania.
Jakżebym pragnął móc powiedzieć, że wszystko się dobrze skończy. Mogę Cię tylko zapewnić, że zrobię co w mojej mocy, by tak się stało. Gdybyśmy się jednak już nigdy nie spotkali i dzisiaj rozstali na zawsze, wiem, że ponownie się zobaczymy w przyszłym życiu. Znowu się odnajdziemy i może gwiazdy się odmienia, tak że w kolejnym wcieleniu nie tylko będziemy się kochać, ale zostaniemy nagrodzeni za wszystkie nasze wcześniejsze cierpienia.
Czyżby tak właśnie się stało? - myślała teraz. Czyżby Noah miał rację? Zawsze czepiała się resztek nadziei, trzymając go za słowo, licząc na to, że może się nie mylił. Ta myśl pomogła jej przetrwać wiele ciężkich chwil. Lecz to, że teraz tu siedzą, w pewnym sensie potwierdza teorię, iż zawsze będą skazani na rozstanie. Chyba że od ich ostatniego spotkania gwiazdy się odmieniły.
I może tak się stało, ale nie chciała sprawdzać, tylko wtuliła się w Noaha, rozkoszując się ciepłem, jego ciałem, dotykiem obejmującego ją ramienia. I przeszył ją ten sam dreszcz oczekiwania, który towarzyszył ich pierwszemu razowi.
Czuła się tutaj tak bardzo na miejscu. Wszystko było dokładnie tak, jak być powinno. Ogień, trunek, burza - nie sposób wymyślić czegoś bardziej doskonałego. Za sprawą niepojętego cudu przestały się liczyć lata rozstania.
Błyskawica ponownie przecięła niebo. Na rozpalonym drewnie tańczyły płomienie, ogrzewając pokój. Październikowy deszcz siekł w okna, zagłuszając wszystkie odgłosy.
I wtedy poddali się temu, z czym walczyli przez ostatnie czternaście lat. Allie podniosła głowę, popatrzyła leniwie na Noaha, a on delikatnie pocałował ją w usta. Wyciągnęła rękę ku jego twarzy i dotykała jego policzka, leciutko muskając go palcami. Noah wolno pochylił się do niej i jeszcze raz ją pocałował, nadal czule i delikatnie. Odwzajemniła pocałunek, czując, jak namiętność niweczy lata rozstania.
Przymknęła oczy i rozchyliła wargi, podczas gdy Noah zataczał palcami leniwe kręgi na jej ramionach. Całował jej szyję, policzki, powieki, a Allie rozkoszowała się wilgocią jego warg. Ujęła go za rękę i powiodła ją ku swym piersiom. Gdy poczuła, jak muska je przez cienki materiał koszuli, w jej gardle zrodził się jęk.
Jak we śnie oderwała się od Noaha. Na jej twarzy tańczył poblask ognia. Bez słowa zaczęła rozpinać koszulę. Wsłuchany w jej cichy oddech, obserwował, jak posuwa się w dół. Przy każdym guziku muskała palcami jego skórę, a gdy wreszcie rozpięła koszulę, lekko się do niego uśmiechnęła. Wsunęła ręce pod jej poły, muskając go, gładząc, badając jego ciało. Był rozpalony, wodziła palcami po odrobinę spoconej klatce piersiowej, bawiła się włoskami porastającymi tors. Pochyliwszy się, pieszczotliwie całowała jego szyję, równocześnie zsuwając mu koszulę z barków i oplatając go ramionami. Podniosła głowę i pozwalała się całować, podczas gdy Noah wyplątywał się z rękawów.
Uporawszy się z nimi, wolno przyciągnął Allie do siebie. Wsunął ręce pod jej koszulę i najpierw palcami zataczał kręgi na brzuchu, dopiero potem podniósł jej ramiona i wyswobodził z ubrania. Na chwilę Allie zabrakło tchu, kiedy się pochylił, całując ścieżkę między jej piersiami i wolno wyznaczając językiem trasę do szyi. Dłońmi łagodnie gładził jej plecy, ręce, ramiona, aż ich rozpalone ciała przywarły do siebie. Całował jej szyję, skubiąc ją delikatnie. Wreszcie uniosła biodra, by mógł zsunąć z niej spodnie. Sięgnęła do klamry przy jego pasku, rozpięła ją i obserwowała, jak zdejmuje dżinsy. Wszystko to odbywało się jakby w zwolnionym tempie. W końcu ich nagie ciała się połączyły, a oboje kochankowie zadrżeli na wspomnienie tego, co niegdyś ich łączyło.
Noah językiem wodził po jej szyi, podczas gdy jego ręce pieściły gładką, gorącą skórę piersi, schodząc do brzucha, zatrzymując się pod pępkiem i wracając na górę. Uroda Allie zapierała mu dech. W jej lśniących włosach tańczyło światło. Skórę miała miękką, cudowną, w świetle ognia z kominka zdawała się emanować blaskiem. W tej samej chwili mocniej zaplotła ręce na jego plecach, przyzywając go do siebie.
Leżeli tuż przy ogniu, powietrze wydawało się aż gęste od gorąca płomieni. Allie wygięła się w łuk, kiedy Noah jednym płynnym ruchem przykrył ją sobą. Klęczał nad nią, oparty na dłoniach, kolanami przytrzymywał jej biodra. Podniosła głowę i ciężko oddychając, całowała go po szyi i brodzie, wodziła językiem po jego barkach, smakując pot, który zrosił mu ciało. Przeczesywała palcami jego włosy, podczas gdy on, naprężając z wysiłku mięśnie utrzymywał jej ciężar. Kusząco uniosła brwi i pociągnęła go na siebie, ale on nie uległ, tylko trochę się opuścił i leciutko pocierał torsem o jej piersi. Ciało Allie odpowiedziało na to drżeniem rozkoszy. Noah powtarzał tę pieszczotę i całował każdy zakątek jej ciała, wsłuchując się w ciche jęki, jakie wydawała, gdy się nad nią poruszał.
Nie przerywał, póki nie mogła znieść dłużej tej słodkiej tortury, a gdy wreszcie się połączyli, głośno krzyknęła i wbiła mu paznokcie w plecy. Wtuliła twarz w jego szyję, czując go głęboko w sobie, rozkoszując się jego siłą i łagodnością, zachwycając jego ciałem i duszą. Poruszała się pod nim rytmicznie, dając się wieść tam, dokąd chciał ją zabrać, w miejsce, do którego przynależała.
Otworzyła oczy i w blasku ognia patrzyła na poruszającego się nad nią Noaha, zachwycona jego urodą. Ciało błyszczało mu od potu, którego krople padały na nią jak ulewa, szalejąca na dworze. A z każdą kroplą, z każdym oddechem czuła, jak ona sama i całe jej dotychczasowe życie odpływają w dal.
Ich ciała brały i dawały całą pełnią, a nagrodą dla Allie stało się niewiarygodne doznanie, którego istnienia nawet się nie domyślała. Trwało i trwało, przeszywając jej ciało, rozgrzewając je, aż w końcu ustąpiło, podczas gdy ona drżąc, powoli odzyskiwała oddech. Ledwo jednak się uspokoiła, nadeszła kolejna fala i Allie raz po raz przeżywała na nowo to samo. Deszcz ustał, słońce zaszło, zmęczone ciało domagało się odpoczynku, lecz ona nie chciała przerwać rozkoszy, która ich połączyła.
Spędzili tam cały dzień, na zmianę kochając się przy ogniu i leżąc objęci, wpatrując się w płomienie oplatające polana. Czasem Noah recytował któryś z ulubionych wierszy, a Allie słuchała z zamkniętymi oczami, niemal fizycznie odbierając słowa. Potem, gdy już byli gotowi, znowu się jednoczyli, a Noah między jednym pocałunkiem a drugim mamrotał słowa miłości.
Tak samo spędzili wieczór, nadrabiając lata rozłąki, i tej nocy zasnęli w swoich ramionami. Noah budził się od czasu do czasu i patrzył na Allie, na jej ciało promieniejące i syte, i czuł się, jakby nagle świat stał się taki, jakim być powinien.
Raz, kiedy tak obserwował ją tuż przed brzaskiem, otworzyła oczy, uśmiechnęła się i pogładziła go po twarzy. Przyłożył jej palce do ust, powstrzymując w ten sposób od mówienia, i przez dłuższy czas leżeli, tylko na siebie patrząc.
Gdy już ucisk w jego gardle ustąpił, szepnął do Allie:
- Jesteś odpowiedzią na każdą modlitwę, jaką zanosiłem. Jesteś pieśnią, marzeniem i szeptem. Sam nie pojmuję, jakim cudem tyle czasu bez ciebie wytrzymałem. Kocham cię, Allie, nawet nie wiesz jak bardzo. Zawsze cię kochałem i zawsze będę cię kochać.
- Och, Noahu - odparła, przyciągając go do siebie.
Chciała go, potrzebowała. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, bardziej niż czegokolwiek w życiu.
Przed południem trzej mężczyźni - dwaj prawnicy i sędzia - spotkali się w kancelarii. Lon właśnie zakończył swe wystąpienie. Minęła dłuższa chwila, nim sędzia odpowiedział.
- To nieoczekiwana prośba - oświadczył, rozważając sytuację. - Wydaje mi się, że proces dałoby się zakończyć dzisiaj. Powiada pan, że ta pilna sprawa nie może poczekać do wieczoru ani do jutra?
- Nie, wysoki sądzie, nie może - odparł Lon, z trudem dobywając głos.
Odpręż się - nakazał sobie w duchu. Oddychaj głęboko.
- I nie ma żadnego związku z procesem?
- Nie, wysoki sądzie. To sprawa osobista. Wiem, że to dość niezwykłe żądanie, ale naprawdę muszę zająć się tą kwestią.
No, od razu lepiej. Sędzia rozparł się w fotelu, przez chwilę mierząc Lona wzrokiem.
- Panie Bates, co pan na to?
Prokurator odchrząknął.
- Pan Hammond rozmawiał ze mną dziś rano i już skontaktowałem się z moimi klientami. Zgadzają się na odroczenie procesu do poniedziałku.
- Rozumiem - powiedział sędzia. - I uważa pan, że leży to w interesie pańskich klientów?
- Owszem. Pan Hammond zgodził się podjąć dyskusję nad pewną kwestią, do tej pory nie poruszaną w trakcie rozprawy.
Sędzia bacznie się przyjrzał obu mężczyznom i jeszcze raz rozważył wszystkie argumenty.
- Nie podoba mi się to - stwierdził w końcu. - Wcale. Ale pan Hammond nigdy jeszcze nie wystąpił z tego rodzaju prośbą i rozumiem, że ta sprawa musi być dla niego ogromnie ważna.
Dramatycznie zawiesił głos i przejrzał jakieś dokumenty na biurku.
- Zgadzam się na odroczenie rozprawy do poniedziałku. Zaczynamy punktualnie o dziewiątej.
- Dziękuję, wysoki sądzie - powiedział Lon.
Dwie minuty później wyszedł z gmachu sądu. Skierował się prosto do samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, położył drżące dłonie na kierownicy i ruszył w drogę do New Bern.
Allie jeszcze spała w salonie, gdy Noah przygotował dla niej śniadanie. Nic nadzwyczajnego, smażony bekon, biszkopty, kawa. Po przebudzeniu zobaczyła tacę i ledwo skończyli jeść, ponownie zaczęli się kochać. Było to potężnym, niewzruszonym potwierdzeniem tego, co połączyło ich wczoraj. Allie wyprężyła się i głośno krzyczała, kiedy ogarnęła ją ta sama fala doznań co poprzedniego wieczoru, potem oplotła Noaha ramionami i oboje leżeli wyczerpani, ciężko dysząc.
Razem wzięli prysznic i Allie włożyła sukienkę, która wyschła przez noc. Ranek spędziła z Noahem. Wspólnie nakarmili Ciem i sprawdzili, czy burza nie wybiła okien. Wiatr wywrócił dwie sosny, na szczęście żadna niczego nie zniszczyła, zerwał też parę dachówek z szopy.
Noah prawie nie wypuszczał z ręki dłoni Allie i oboje gawędzili swobodnie, choć czasem przerywał w pół słowa i tylko się w nią wpatrywał. W takich chwilach czuła, że powinna coś powiedzieć, lecz nie przychodziło jej na myśl nic głębokiego. Zagubiona, tylko go całowała.
Tuż przed południem zajęli się przygotowywaniem lunchu. Oboje konali z głodu, bo dzień wcześniej niewiele zjedli. Wykorzystując to, co znaleźli w kuchni, usmażyli kurczaka i upiekli następną blachę bułek, po czym posilili się na ganku, słuchając śpiewu przedrzeźniacza.
Wrócili do środka i właśnie zmywali naczynia, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Noah zostawił Allie w kuchni.
Ponowne stukanie.
- Już idę! - zawołał Noah.
Puk, puk. Tym razem głośniej.
Podchodził do drzwi.
Puk, puk.
- Już idę - powtórzył otwierając. - O Boże!
Przez chwilę wpatrywał się w piękną kobietą, teraz liczącą sobie pewnie jakieś pięćdziesiąt lat, kobietę, którą poznałby na końcu świata.
Zaniemówił.
- Witaj, Noahu - odezwała się wreszcie. Noah milczał.
- Mogę wejść? - spytała pewnym głosem.
Wybąkał coś, lecz ona go minęła i ruszyła do środka, zatrzymując się przy schodach.
- Kto to?! - krzyknęła Allie z kuchni i kobieta odwróciła się, słysząc jej głos.
- Twoja matka - Noah w końcu odzyskał mowę.
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, gdy usłyszał trzask tłuczonego szkła.
- Wiedziałam, że cię tu znajdę - zwróciła się Annę Nelson do córki, kiedy we trójkę usiedli wokół niskiego stolika w salonie.
- Skąd ta pewność?
- Jesteś moją córką. Któregoś dnia, kiedy sama będziesz matką, zrozumiesz. - Uśmiechnęła się, ale zachowywała się sztywno. Noah domyślał się, w jak trudnej znalazła się sytuacji. - Ja tez widziałam artykuł. I twoją reakcję. Tak samo widziałam, jak napięta chodziłaś przez ostatnie parę tygodni, a gdy oświadczyłaś, że wybierasz się na wybrzeże polować na starocie, doskonale wiedziałam, do czego zmierzasz.
- A co z tatą?
Annę Nelson potrząsnęła głową.
- Nie, nie powiedziałam o tym ani ojcu, ani nikomu innemu. Nikomu też nie powiedziałam, dokąd się dziś wybieram.
Nad stołem zawisła cisza. Allie i Noah zastanawiali się, jakie będą kolejne słowa, lecz Annę milczała.
- Dlaczego przyjechałaś? - spytała w końcu Allie. Matka uniosła brwi.
- Sądziłam, że to ja zadam to pytanie. Allie pobladła.
- Przyjechałam, bo musiałam - wyjaśniła matka - co, nie wątpię, było również powodem, dla którego ty się tu zjawiłaś. Mam rację?
Allie skinęła głową.
- Ostatnie parę dni przyniosło ci mnóstwo niespodzianek - zwróciła się Annę do Noaha.
- Tak - odparł po prostu. Uśmiechnęła się do niego.
Wiem, ze możesz mi nie uwierzyć, ale zawsze cię lubiłam Noahu. Tyle że nie uważałam cię za odpowiedniego chłopca dla mojej córki. Czy potrafisz to zrozumieć? Pokręcił głową.
- Nie, nie potrafię - powiedział z powagą. - Nie postąpiliście państwo uczciwie wobec mnie ani wobec Allie. W przeciwnym razie by jej tu dziś nie było.
Przyglądała mu się uważnie, ale milczała. Wyczuwając nadchodzącą burzę, Allie szybko się wtrąciła:
- Co miałaś na myśli, mówiąc, że musiałaś przyjechać? Nie ufasz mi?
Annę z powrotem skoncentrowała uwagę na córce.
- To nie ma nic wspólnego z zaufaniem. Chodzi o Lona. Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie, wypytując o Noaha, i w tej chwili jest w drodze do New Bern. Odniosłam wrażenie, że to nim ogromnie wstrząsnęło. Pomyślałam, że będziesz chciała wiedzieć.
Allie gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
- Jest w drodze?
- W tej właśnie chwili. Udało mu się przełożyć rozprawę na przyszły tydzień. Nawet jeśli nie dotarł jeszcze do New Bern, to jest już blisko.
- Co mu powiedziałaś?
- Niewiele. Ale on i tak wiedział. Wszystkiego się domyślił. Przypomniał sobie, że kiedyś wspominałam coś o Noahu.
Allie głośno przełknęła ślinę.
- Powiedziałaś mu, że tu jestem?
- Nie. I nie powiem. To sprawa między tobą a nim. Ale o ile go znam, to znajdzie cię, jeśli tu zostaniesz. Wystarczy parę telefonów do odpowiednich ludzi. Jak widzisz, ja cię znalazłam.
Allie, choć wyraźnie wstrząśnięta, uśmiechnęła się do matki.
- Dziękuję - powiedziała. Pani Nelson ujęła ją za rękę.
- Wiem, że nie we wszystkim się rozumiałyśmy, Allie, i w wielu sprawach się nie zgadzałyśmy. Nie jestem doskonała, ale starałam się wychować cię najlepiej, jak umiałam. Jestem twoją matką i zawsze nią zostanę. Co oznacza, że zawsze będę cię kochać. Allie milczała przez jakiś czas.
- Co powinnam zrobić? - spytała wreszcie.
- Nie wiem, Allie. Decyzja należy do ciebie. Ale na twoim miejscu przemyślałabym to sobie. Zastanów się, czego naprawdę chcesz.
Allie odwróciła wzrok, w jej oczach błysnęły łzy. Po chwili jedna spłynęła po policzku.
- Sama nie wiem...
Ucichła, matka ścisnęła ją za rękę. Annę popatrzyła na Noaha, który siedział ze spuszczoną głową, przysłuchując się uważnie. Jakby wyczuwając jej spojrzenie, podniósł wzrok, skinął głową i wyszedł.
Gdy już zniknął, Annę szepnęła:
- Kochasz go?
- Tak, kocham - odparła cicho Allie. - Bardzo.
- Kochasz Lona?
- Tak, kocham. Jego też kocham. Ale w inny sposób. Z nim nie czuję się tak jak z Noahem.
- Nigdy już z nikim nie będziesz się czuła tak jak z Noahem - powiedziała matka, wypuszczając dłoń Allie. - Nie mogę podjąć za ciebie tej decyzji, córeczko. Chcę jednak, byś wiedziała, że cię kocham. I że zawsze będę cię kochać. Wiem, że to nic nie pomoże, ale tylko tyle mogę ci dać.
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę listów związanych tasiemką. Koperty były stare, pożółkłe.
- To są listy, które napisał do ciebie Noah. Nie wyrzuciłam ich ani nie otwierałam. Wiem, że nie powinnam była ich ukrywać i przepraszam cię za to. Starałam się cię osłonić. Nie zdawałam sobie sprawy...
Allie wzięła listy i wstrząśnięta przeciągnęła ręką po paczuszce.
- Muszę już wracać, Allie. Powinnaś podjąć ważną decyzję, a nie masz zbyt wiele czasu. Chcesz, żebym została w mieście?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Nie, to wyłącznie moja sprawa.
Annę przez moment przypatrywała się córce w zadumie. W końcu wstała, obeszła stolik, pochyliła się i pocałowała ją w policzek. Widziała pytanie malujące się w oczach Allie, gdy ta wstała, żeby ją objąć.
- Co zrobisz? - spytała Annę, odsuwając się. Zapadło długie milczenie.
- Sama nie wiem - odparła wreszcie córka.
Stały jeszcze przez dłuższy czas, ściskając się bez słowa.
- Dzięki, że przyjechałaś. Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
Matka skierowała się do wyjścia. Allie wydawało się, że słyszy jej szept:
- Pójdź za głosem serca.
Ale nie była tego pewna.
Noah otworzył drzwi przed Annę Nelson. Zatrzymała się w progu.
- Do widzenia, Noahu - pożegnała go cicho.
Bez słowa skinął głową. Wszystko zostało już powiedziane; oboje zdawali sobie z tego sprawę. Odwróciła się i wyszła. Noah patrzył, jak idzie, wsiada do samochodu i odjeżdża, ani razu nie oglądając się za siebie.
To silna kobieta - pomyślał i zrozumiał, po kim jej córka odziedziczyła pewność siebie.
W milczeniu zajrzał do salonu i zobaczył, że Allie siedzi ze spuszczoną głową, więc wrócił na ganek. Wyczuł, że chce teraz zostać sama. Siedział w bujaku i obserwował płynącą wodę.
Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, nim dobiegł go skrzyp uchylanych drzwi. Nie obejrzał się na wchodzącą Allie - nie wiedział czemu, ale nie mógł się do tego zmusić - usłyszał tylko, jak siada obok niego w fotelu.
- Przepraszam - odezwała się. - Nawet mi przez myśl nie przeszło, że coś takiego może się stać.
Noah potrząsnął głową.
- Nie masz za co przepraszać. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że tak czy inaczej musi dojść do jakiejś konfrontacji.
- Ale boli tak samo.
- Wiem. - Wreszcie popatrzył na nią i wziął ją za rękę. - Czy mogę w jakiś sposób ci pomóc?
Pokręciła głową.
- Nie. Nie, sama muszę się ze wszystkim uporać. Poza tym jeszcze nie wiem, co mu powiem. - Spuściła wzrok, mówiła ciszej, jakby rozmawiała z samą sobą. - Myślę, że to zależy od niego i od tego, ile wie. Jeśli mama się nie myliła, Lon może żywić pewne podejrzenia, lecz nie ma pewności.
Noah poczuł, jak ściska mu się żołądek. Kiedy się odezwał, mówił spokojnie, jednak Allie słyszała ból w jego głosie.
- Nie powiesz mu o nas, prawda?
- Nie wiem. Sama nie wiem. Kiedy siedziałam w salonie, bez przerwy zadawałam sobie pytanie, czego naprawdę chcę. - Ścisnęła jego dłoń. - I wiesz, jak brzmiała odpowiedź? Że chcę dwóch rzeczy. Przede wszystkim chcę ciebie. Nas. Kocham cię, zawsze kochałam.
Głęboko zaczerpnęła tchu, nim podjęła:
- Ale chcę także szczęśliwego zakończenia, tak by nikomu nie sprawić bólu. A zdaję sobie sprawę, że gdybym została, przysporzyłabym innym cierpienia. Zwłaszcza Łonowi. Nie kłamałam, kiedy mówiłam, że go kocham. Nie czuję do niego tego, co czuję do ciebie, lecz jest mi bliski i postąpiłabym wobec niego nieuczciwie. Pozostaje jeszcze moja rodzina i przyjaciele. Ich też by to zabolało. Zawiodłabym wszystkich, których znam... Nie wiem, czy mogę się na to zdobyć.
- Nie możesz poświęcić swego życia dla innych. Musisz robić to, co jest dobre dla ciebie, nawet jeśli w ten sposób zranisz część bliskich ci osób.
- Wiem, ale niezależnie od tego, jaką decyzję podejmę, będę musiała ponieść jej konsekwencje. Na zawsze. Muszę się zdobyć na to, by pójść przed siebie i nie oglądać się wstecz. Czy potrafisz to zrozumieć?
Potrząsnął głową, próbując zapanować nad głosem.
- Chyba nie. Zwłaszcza jeśli to oznacza, że miałbym cię utracić. Drugi raz tego nie wytrzymam.
Nie odpowiedziała, tylko spuściła głowę.
- Czy naprawdę potrafiłabyś mnie zostawić i nie oglądać się wstecz?
Przygryzła wargę. Głos jej się łamał.
- Nie wiem. Chyba nie.
- Czy to byłoby uczciwe wobec Lona?
Nie od razu odpowiedziała. Wstała, otarła łzy i przeszła przez ganek. Opierając się o kolumnę, splotła ramiona i zapatrzyła się w wodę.
- Nie - odrzekła cicho.
- To nie musi być tak, Allie - tłumaczył. - Jesteśmy już dorośli, mamy możliwość wyboru, której nam brakowało przed laty. Jesteśmy sobie przeznaczeni. Od zawsze. - Podszedł do niej i otoczył ją ramieniem. - Nie chcę spędzić reszty życia, wyobrażając sobie, jak ono by wyglądało, gdybyśmy byli razem. Zostań ze mną, Allie.
Łzy napłynęły jej do oczu.
- Nie wiem, czy mogę - wyszeptała w końcu.
- Możesz. Allie... Nie potrafiłbym żyć szczęśliwie ze świadomością, że jesteś z innym. To by zabiło część mnie. Uczucie, które nas połączyło, jest wyjątkowe. I zbyt piękne, by ot tak je odrzucić.
Milczała. Po chwili delikatnie odwrócił ją do siebie, wziął za ręce i wpatrywał się w nią, zmuszając, by na niego spojrzała. Wreszcie podniosła ku niemu wilgotne oczy. Długo tak stali, w końcu Noah palcami starł jej z policzków łzy. Patrzył na nią z czułością. Gardło mu się ścisnęło, gdy wyczytał odpowiedź w jej wzroku.
- Nie zostaniesz, prawda? – Uśmiechnął się blado. - Chcesz, ale nie możesz.
- Och, Noahu... - zaczęła. Łzy spływały jedna za drugą.
- Proszę, spróbuj zrozumieć.
Pokręcił głową, przerywając jej.
- Wiem, co pragniesz mi powiedzieć, czytam to w twoich oczach. Ale nie chcę tego zrozumieć, Allie. Nie chcę, by nasza miłość skończyła się w ten sposób. Żeby w ogóle się skończyła. A przecież oboje zdajemy sobie sprawę, że jeśli odjedziesz, już nigdy się nie spotkamy.
Wtuliła się w niego i na dobre się rozpłakała. Noah też czuł napływające łzy. Otoczył ją ramionami.
- Allie, nie mogę cię zmusić, byś ze mną została. Lecz niezależnie od tego, jak się ułoży moje życie, nigdy nie zapomnę tego naszego krótkiego spotkania. Marzyłem o nim od lat.
Pocałował ją delikatnie i objęli się tak samo jak dwa dni temu, kiedy po raz pierwszy wysiadła z samochodu. W końcu Allie uwolniła się z uścisku i otarła łzy.
- Muszę zabrać rzeczy.
Nie wszedł z nią do środka, tylko jak ogłuszony siadł w fotelu. Patrzył, jak Allie znika w domu, słuchał echa jej kroków, rozpływającego się w nicość. Po paru minutach wynurzyła się z ciemnego wnętrza pokoju i podeszła do niego ze spuszczoną głową. Dała mu szkic, który narysowała dzień wcześniej. Biorąc go, Noah zauważył, że ona nadal płacze.
- Proszę, narysowałam to dla ciebie.
Wziął kartkę i rozwinął ostrożnie, uważając, by jej nie rozedrzeć.
Zobaczył na niej dwa rysunki zachodzące na siebie. Zajmujący większość strony szkic w tle przedstawiał jego, tak jak wyglądał dziś, nie przed czternastu laty. Noah zauważył, że odtworzyła każdy najmniejszy szczegół jego twarzy, nawet bliznę. Można było odnieść wrażenie, ze wzorowała się na fotografii.
Drugi rysunek przedstawiał fronton domu. Tu także Allie z niewiarygodną dokładnością oddała każdy, najdrobniejszy szczegół, tak jakby szkicowała budynek, siedząc przed nim na ławce w cieniu dębu.
- Jakie piękne, Allie. Dziękuję. - Zmusił się do uśmiechu. - Mówiłem ci, że masz talent.
Skinęła głową, nie podnosząc wzroku. Mocniej zacisnęła usta. Musiała już ruszać.
Wolno poszli do samochodu, nie zamieniając w drodze ani słowa. Na pożegnanie Noah znowu ją objął i tulił do siebie, póki nie poczuł łez wzbierających pod powiekami. Ucałował ją w usta i policzki, potem palcem delikatnie musnął pocałowane miejsca.
- Kocham cię, Allie.
- Ja ciebie też.
Otworzył drzwiczki wozu, pocałowali się po raz ostatni. Potem Allie wsunęła się za kierownicę, ani na chwilę nie odrywając wzroku od ukochanego. Listy i portfel położyła na siedzeniu obok, chwilę szukała kluczyków, w końcu przekręciła je w stacyjce. Samochód natychmiast zapalił, silnik warczał niecierpliwie. Najwyższa pora jechać.
Noah zatrzasnął drzwiczki, Allie opuściła szybę. Widziała jego bicepsy, pogodny uśmiech, opaloną twarz. Wyciągnęła rękę i Noah ujął ją na moment, palcami muskając gładką skórę.
- Zostań ze mną - powiedział bezgłośnie i Allie nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego właśnie to tak bardzo ją zabolało.
Łzy płynęły jedna za drugą, ale nie była w stanie dobyć głosu. Wreszcie z ociąganiem odwróciła wzrok i cofnęła rękę. Wrzuciła bieg i odrobinę zwolniła pedał sprzęgła. Jeśli teraz nie odjedzie, nigdy już się na to nie zdobędzie. Noah odsunął się o krok.
Był jak w transie, powoli docierała do niego brutalna rzeczywistość. Patrzył, jak samochód wolno rusza; słyszał chrzęst żwiru pod kołami. Wóz zawrócił i coraz bardziej się od niego oddalał, zabierając Allie do miasta. Odjeżdża! Allie odjeżdża! Świat zawirował mu przed oczami.
Samochód rusza... mija go...
Ostatni raz pomachała mu na pożegnanie, bez uśmiechu, potem zaczęła przyspieszać, więc też pomachał słabo.
Nie odjeżdżaj! - chciał krzyknąć za oddalającym się wozem.
Ale milczał, a po chwili wszystko zniknęło i jedynym świadectwem obecności Allie pozostały ślady opon na ziemi.
Noah długo stał bez ruchu. Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Tym razem jednak na zawsze. Na zawsze.
Przymknął oczy i znowu zobaczył oddalający się samochód. Ukochana odjeżdżała, zabierając ze sobą jego serce.
Uświadomił sobie z bólem, że Allie, podobnie jak jej matka, nigdy nie ogląda się za siebie.
Trudno prowadzić samochód, gdy ma się oczy pełne łez, lecz jechała, licząc na to, że instynkt doprowadzi ją z powrotem do gospody. Szybę zostawiła opuszczoną, w nadziei że świeże powietrze pomoże jej oczyścić umysł, ale nic to nie dało.
Była zmęczona, zastanawiała się, czy starczy jej sił na rozmowę z Łonem. I co mu powie? Wciąż jeszcze nie miała pojęcia; pozostawała nadzieja, że we właściwej chwili coś przyjdzie jej na myśl.
Musi przyjść.
Kiedy dotarła na most zwodzony prowadzący do głównej ulicy, już się trochę pozbierała. Nie do końca, ale na tyle, by móc rozmawiać z Łonem. Tak przynajmniej sądziła.
Ruch był niewielki, tak że jadąc przez New Bern, mogła obserwować nieznajomych zajętych swoimi sprawami. Na stacji benzynowej mechanik zaglądał pod maskę nowego auta, obok stał mężczyzna, najprawdopodobniej właściciel wozu. Przed domem towarowym dwie kobiety popychały wózki, gawędząc i oglądając wystawy. Obok jubilera żwawym krokiem przechodził dobrze ubrany mężczyzna z aktówką.
Kolejny zakręt i przed sklepem spożywczym zobaczyła młodego chłopaka, który rozładowywał ciężarówkę blokującą połowę ulicy. Coś w jego ruchach, a może postawie, przypominało jej Noaha, kiedy stał na pomoście i wyciągał klatki z rakami.
Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Allie ujrzała przed sobą gospodę. Kiedy światło zmieniło się na zielone, głęboko zaczerpnęła powietrza i ruszyła wolno w stronę parkingu dla gości hotelu i pracowników pobliskich instytucji. Na pierwszym stanowisku zauważyła samochód Lona. Choć miejsce obok było wolne, minęła je i wybrała inne, bardziej oddalone od wjazdu.
Przekręciła kluczyk w stacyjce, silnik zgasł. Wtedy sięgnęła do schowka na rękawiczki po szczotkę i lusterko. Obie rzeczy leżały na mapie Północnej Karoliny. Przejrzawszy się, stwierdziła, że oczy nadal ma czerwone i zapuchnięte. Podobnie jak wczoraj po burzy, żałowała, że nie wzięła kosmetyków, choć wątpiła, by cokolwiek teraz zdziałały. Zaczesała włosy na jedną stronę, potem ułożyła je tak, by spadały na ramiona, w końcu dała spokój.
Sięgnęła po torebkę, otworzyła ją i kolejny raz popatrzyła na artykuł, który ją tu sprowadził. Tyle się od tamtej pory wydarzyło; nie chciało się wierzyć, że minęły tylko trzy tygodnie. Nie mieściło jej się w głowie, że przyjechała tutaj zaledwie przedwczoraj. Wydawało się, że od kolacji z Noahem upłynęły wieki.
Szpaki ćwierkały w drzewach. Przecierało się i między białymi obłoczkami pojawiały się przebłyski błękitu. Słońce jeszcze było zamglone, ale zanosiło się na piękny dzień.
Właśnie taki dzień pragnęłaby spędzić z Noahem. Na myśl o nim przypomniała sobie o listach, które dała jej matka. Sięgnęła po nie.
Rozwiązała tasiemkę i wzięła do ręki pierwszy list. Już zaczęła rozdzierać kopertę, kiedy się zatrzymała. Domyślała się, co w nim znajdzie. Niewątpliwie coś naturalnego: opis jego zajęć, wspomnienia z wakacji, może jakiejś pytania. Przecież zapewne spodziewał się odpowiedzi. Dlatego wyjęła ostatni list, z dołu paczki. List pożegnalny. Ten interesował ją znacznie bardziej niż pozostałe. Jak to ujął? Jak ona by to ujęła?
Koperta nie była wypchana. Jedna, góra dwie strony. Czyli napisał to krótko. Najpierw odwróciła list i sprawdziła nadawcę. Brakowało nazwiska, widniał tylko adres w New Jersey. Allie wstrzymała oddech, kiedy palcem rozdzierała kopertę.
Rozłożywszy kartkę, zobaczyła datę: marzec 1935 roku.
Po dwóch i pół roku bez odpowiedzi.
Wyobraziła sobie Noaha, jak siedzi przy podniszczonym biurku i pisze list, zdając sobie sprawę, że to już koniec. Na kartkach dostrzegła jakby ślady łez. Pewnie tylko wytwór jej wyobraźni.
Rozłożyła stronicę i zaczęła czytać w delikatnych promieniach słońca, zaglądających przez samochodową szybę.
Najdroższa Allie!
Nie wiem, co jeszcze napisać oprócz tego, że ostatniej nocy nie mogłem spać, gdyż wiedziałem, że między nami wszystko skończone. To dla mnie nieznane uczucie, nigdy się nie spodziewałem, że coś takiego przeżyję, ale patrząc wstecz, sam widzę, że to chyba nie mogło się skończyć inaczej.
Jesteśmy zupełnie inni. Pochodzimy z dwóch różnych światów, a jednak to właśnie Ty nauczyłaś mnie wagi miłości. Pokazałaś mi, co to znaczy troszczyć się o kogoś, i dzięki temu stałem się lepszym człowiekiem. Pragnę, byś zawsze o tym pamiętała.
Nie myślę z goryczą o tym, co się wydarzyło. Przeciwnie. Wiem, że połączyło nas prawdziwe uczucie, i cieszę się, że choć na krótko mogliśmy być razem. A jeśli w jakiejś odległej przyszłości znowu się spotkamy ~ choć nasze drogi się rozeszły - uśmiechnę się do Ciebie z radością i będę wspominał lato pod drzewami, kiedy to uczyliśmy się nawzajem zakochani w sobie. I może przez krótką chwilę Ty poczujesz to samo i też uśmiechniesz się do wspomnień, które na zawsze pozostaną naszą wspólną własnością.
Kocham Cię, Allie. Noah
Przeczytała list ponownie, tym razem wolniej, potem jeszcze raz i dopiero wtedy włożyła go do koperty. Znowu wyobraziła sobie Noaha kreślącego słowa i przez moment zastanawiała się, czyby nie przeczytać jeszcze któregoś z listów. Wiedziała jednak, że dłużej nie może zwlekać. Lon jej oczekuje.
Nogi się pod nią ugięły, kiedy wysiadła z samochodu. Zatrzymała się, odetchnęła głęboko i ruszając w stronę hotelu, uświadomiła sobie, że nadal nie do końca wie, co powiedzieć narzeczonemu.
Odpowiedź przyszła dopiero w chwili, gdy stanęła w drzwiach gospody i zobaczyła tam Lona.
Tu opowieść się kończy, więc zamykam notes, zdejmuję okulary i wycieram oczy. Są zmęczone i przekrwione, ale do tej pory mnie nie zawiodły. Choć wkrótce to uczynią, jestem tego pewny. Ani one, ani ja nie będziemy trwać wiecznie. Teraz, gdy już skończyłem, patrzę na nią, ale nie odpowiada spojrzeniem, tylko wygląda przez okno na dziedziniec, gdzie spotykają się przyjaciele i rodziny.
Idę za jej wzrokiem i razem obserwujemy podwórze. Przez wszystkie te lata rytm dnia nie uległ zmianie. Codziennie godzinę po śniadaniu przyjeżdżają. Młodzi - sami albo z rodzinami - zjawiają się, by odwiedzić tych, co tu mieszkają. Przywożą zdjęcia i upominki, a potem albo siedzą na ławeczkach, albo spacerują po ocienionych przez drzewa alejkach, mających dawać iluzję łona natury. Niektórzy zostają na cały dzień, ale większość wraca po kilku godzinach, a gdy odjeżdżają, zawsze ogarnia mnie smutek na myśl o tych, których tu zostawiają. Czasem zastanawiam się, co czują moi przyjaciele, odprowadzając wzrokiem swoich bliskich. Wiem jednak, że to nie moja sprawa. I nigdy o to nie pytam, nauczyłem się bowiem, że każdy z nas ma prawo do tajemnic.
Lecz ja wkrótce zdradzę wam parę moich sekretów.
Odkładam notatnik i szkło powiększające na stolik obok, czując przy tym łamanie w kościach, które po raz kolejny uświadamia mi, jak jestem zmarznięty. Nawet czytanie w promieniach porannego słońca nic nie pomaga. Właściwie nie dziwi mnie to, gdyż ostatnio moje ciało samo sobą rządzi.
Trzeba przyznać, że nie mogę się zbytnio uskarżać. Ludzie, którzy tu pracują, znają mnie i moje bolączki i robią co w ich mocy, by mi pomóc. Na brzegu stolika zostawili dla mnie gorącą herbatę, biorę kubek w obie ręce. To prawdziwy wysiłek podnieść go do ust, ale robię to, bo potrzebuję herbaty, by się rozgrzać, i wysiłku, by całkiem nie zardzewieć. Co prawda jestem już całkiem przerdzewiały, to nie ulega wątpliwości. Przerdzewiały jak samochód po dwudziestu latach leżenia w moczarach.
Czytałem jej dziś rano, tak jak to robię codziennie, gdyż nie wolno mi tego zaniedbać. Nikt mi tego nie nakazuje - choć w pewnym sensie można by to nazwać moim obowiązkiem - lecz robię to z innych, bardziej romantycznych powodów. Chciałbym móc dokładniej to wam wyjaśnić, ale jest wcześnie, a naprawdę trudno przed lunchem rozprawiać o romantycznych porywach, przynajmniej mnie. Zresztą, nie mam pojęcia, jak to wszystko się skończy, i szczerze mówiąc, nie chciałbym sobie robić złudnych nadziei.
Spędzamy wspólnie całe dnie, ale noce już oddzielnie. Lekarze powiadają, że nie wolno mi u niej bywać po zmierzchu. Doskonale rozumiem ich argumenty i zgadzam się z nimi, mimo to czasem łamię ten zakaz. Późną nocą, jeśli jestem w odpowiednim nastroju, wymykam się ze swego pokoju i idę do niej, żeby patrzeć, jak śpi. Ona nic o tym nie wie. Zaglądam do środka, widzę, jak oddycha, i myślę, że gdyby nie ona, nigdy bym się nie ożenił. A kiedy spojrzę na jej twarz - twarz, którą znam lepiej niż własną - wiem, że znaczyłem dla niej równie wiele, a może i więcej. Co dla mnie z kolei znaczy o wiele więcej, niż kiedykolwiek zdołałbym wytłumaczyć.
Czasem, kiedy tam stoję, myślę o tym, jak ogromne mam szczęście, że od prawie czterdziestu dziewięciu lat jestem jej mężem. W przyszłym miesiącu minie właśnie rocznica. Przez pierwsze czterdzieści pięć lat słuchała mego chrapania, ale teraz spędzamy noce w oddzielnych pokojach. Źle mi się bez niej śpi. Wiercę się i kręcę, tęsknię za ciepłem jej ciała i większość nocy leżę z otwartymi oczami, obserwując cienie tańczące na suficie niczym suche rośliny szarpane przez pustynny wiatr. Jeśli szczęście mi dopisze, przesypiam dwie godziny i nadal się budzę przed świtem. To wszystko nie ma za grosz sensu.
Ale już wkrótce się skończy. Wiem o tym. Ona nie. Coraz krótsze stają się notatki w moim pamiętniku, coraz mniej czasu na nie poświęcam. Zresztą, teraz nie mam się już nad czym rozwodzić, gdyż dni płyną tak samo. Dziś jednak chyba przepiszę wiersz, który przyniosła mi jedna z pielęgniarek, bo sądziła, że mi się spodoba. Brzmi on tak:
Nigdy do tej pory mi się nie zdarzyło,
By nagle mnie słodka opętała miłość;
Twarz mej ukochanej, niczym kwiat w rozkwicie,
Zawładnęła sercem moim całkowicie 4.
Ponieważ wieczory należą do nas, poproszono mnie, bym odwiedzał innych. Zwykle to robię, bo dobrze czytam i się przydaję, tak przynajmniej mi mówiono. Chodzę po korytarzach i wybieram, do kogo dziś zajrzę, gdyż jestem zbyt stary, by poddawać się ustalonym regułom, zresztą w głębi ducha zawsze wiem, kto mnie potrzebuje. To moi przyjaciele, a gdy otwieram ich drzwi, widzę pokoje dokładnie takie same jak mój: zawsze tonące w półmroku, rozświetlone jedynie blaskiem „koła fortuny” czy zębów prezentera. Meble wszędzie są takie same, a telewizor dudni na cały regulator, bo wszyscy kiepsko już słyszą.
Czy to mężczyźni, czy kobiety, wszyscy witają mnie uśmiechem i odzywają się szeptem, gasząc odbiorniki.
- Cieszę się, że przyszedłeś - mówią, a potem pytają o żonę.
Czasem im opowiadam. Mówię na przykład o jej wdzięku i słodyczy albo opisuję, jak nauczyła mnie dostrzegać piękno świata. Lub wspominam nasze pierwsze wspólne lata, kiedy do pełni szczęścia wystarczyło nam leżeć w swoich ramionach pod rozgwieżdżonym niebem Południa. Tylko wyjątkowo szepczę o naszych wspólnych przygodach, o wystawach w Nowym Jorku i Paryżu, rzadko pojawiających się recenzjach, pisanych w językach, których nie znam. Najczęściej jednak uśmiecham się i mówię, że czuje się tak samo jak zwykle. Wtedy się odwracają. Wiem, że nie chcą, bym widział ich twarze. Za bardzo im to przypomina o własnej śmiertelności. Dlatego siedzę z nimi i czytam, by uciszyć ich lęki.
Bądź spokojna, bądź sobą, gdy jestem przy tobie
Prędzej słońce ci zgaśnie, niźli ja to zrobię.
Prędzej woda przed tobą toń świetlistą schowa,
Liście szelest uciszą, niźli moje słowa,
Którymi cię obdarzam, stracą wdzięk i powab 5.
I czytam, by pokazać im, kim jestem.
W wizji mej wędruję przez całą noc,
Krocząc lekkimi stopami, szybko i bezgłośnie idąc i zatrzymując się.
Pochylając się z rozwartymi oczami nad zamkniętymi oczami uśpionych,
Wędrujący i zagubiony, obcy samemu sobie, nieprzystosowany, sprzeczny -
Przystaję nagle, wpatruję się, pochylam, przez chwilę trwam bez ruchu 6.
Moja żona, gdyby tylko mogła, towarzyszyłaby mi w wieczornych spacerach, poezja bowiem była jedną z jej miłości. Thomas, Whitman, Eliot, Szekspir i król Dawid z Księgi Psalmów. Miłośnicy słów, twórcy języka. Kiedy oglądam się wstecz, samego mnie zaskakuje ta namiętność do poezji, a teraz czasem nawet jej żałuję. Poezja wnosi ogromne piękno do życia, ale także i wielki smutek. Wątpię, czy to uczciwa wymiana dla kogoś w moim wieku. Człowiek powinien się rozkoszować innymi rzeczami, dopóki może; ostatnie lata życia powinien spędzać na słońcu. Ja swoje ostatnie lata spędzę przy lampce do czytania.
Człapię w jej stronę i opadam na krzesło przy łóżku. Plecy mnie bolą, kiedy siadam. Muszę sobie sprawić nowe poduszki do tego krzesła - przypominam sobie po raz setny. Wyciągam do niej rękę, ujmuję tę kruchą, kościstą dłoń. Miły jest jej dotyk. Odpowiada ściśnięciem, po jakimś czasie kciukiem zaczyna lekko gładzić mój palec. Nie odzywam się, dopóki ona pierwsza nie przemówi; tego już zdążyłem się nauczyć. Najczęściej siedzę przy niej w milczeniu aż do zachodu słońca i w takie dni niczego się o niej nie dowiaduję.
Upływają długie minuty, zanim wreszcie się do mnie odwróci. Płacze. Uśmiecham się, wypuszczam jej dłoń i sięgam do kieszeni. Wyjmuję chusteczkę i ocieram jej łzy. Przygląda mi się. Zastanawiam się, o czym myśli.
- To była piękna opowieść.
Zaczyna padać deszczyk. Delikatne krople lekko uderzają w szyby. Ponownie biorę ją za rękę. To będzie dobry dzień, bardzo dobry dzień. Czarodziejski dzień. Moją twarz rozjaśnia uśmiech, nie potrafię go powstrzymać.
- Tak, bardzo piękna - mówię.
- Ty ją napisałeś? - pyta.
Jej głos brzmi jak szept, wietrzyk poruszający liście.
- Tak - odpowiadam.
Spogląda na szafkę nocną. Jej leki czekają w plastikowym kubeczku. Moje też. Małe pigułki, barwne niczym tęcza, czekają, byśmy o nich nie zapomnieli. Pielęgniarki przynoszą moje tabletki tutaj, do jej pokoju, choć zasadniczo nie powinny tego robić.
- Słyszałam ją już kiedyś, prawda?
- Tak - potwierdzam tak samo, jak to robię w każdy dzień podobny do tego. Nauczyłem się cierpliwości.
Studiuje moją twarz. Oczy ma zielone niczym fale oceanu.
- Dzięki niej mniej się boję - powiada.
- Wiem.
Kiwam lekko głową.
Odwraca się, czekam na coś więcej. Wypuszcza moją dłoń i sięga po szklankę z wodą. Stoi na szafce obok lekarstw. Wypija łyk.
- Czy to prawdziwa historia? - Prostuje się w łóżku i wypija jeszcze jeden łyk. Ciało nadal ma silne. - Znałeś tych ludzi?
- Tak - powtarzam.
Mógłbym dodać więcej, ale na tym poprzestaję. Zachowała swoją urodę. Zadaje oczywiste pytanie:
- No i? Za którego w końcu wyszła?
- Za tego, za którego powinna - odpowiadam.
- To znaczy za którego? Uśmiecham się.
- Dowiesz się - mówię cicho - po koniec dnia. Wtedy będziesz wiedziała.
Nie pyta dalej, tylko zaczyna się bawić palcami. Zastanawia się, jak by mi zadać jeszcze jedno pytanie, ale nie wie, jak to zrobić. Dlatego gra na zwłokę i sięga po jeden z plastikowych kubeczków.
- Czy to moje?
- Nie, twoje są te.
Wyciągam rękę i popycham naczynko w jej stronę. Nie mogę wziąć go w palce. Bierze kubeczek i patrzy na tabletki. Widzę po jej minie, że nie ma pojęcia, po co to. Obiema rękami chwytam kubeczek i wrzucam pastylki do gardła. Powtarza po mnie. Dziś poszło bez walki. Tak jest łatwiej. Podnoszę kubek w żartobliwym geście toastu i herbatą spłukuję mdły smak. Robi się chłodno. Połyka lekarstwa na wiarę i zapija je wodą.
Za oknem zaczyna śpiewać ptak. Oboje odwracamy głowy. Przez pewien czas siedzimy w milczeniu, wspólnie radując się czymś pięknym. Lecz i to się kończy. Wzdycha.
- Muszę cię jeszcze o coś spytać - odzywa się.
- Postaram się odpowiedzieć na każde twe pytanie.
- Ale to jest trudne.
Ucieka wzrokiem, nie widzę jej oczu. W ten sposób ukrywa myśli. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
- Nie spiesz się - uspokajam. Wiem, o co zapyta.
Wreszcie odwraca się w moją stronę i patrzy mi w oczy. Uśmiecha się do mnie czule, tak jakby się uśmiechała do dziecka, nie do kochanka.
- Nie chciałabym cię zranić, bo byłeś dla mnie taki miły, ale...
Czekam. Jej słowa mnie zabolą. Oderwą kawałek mego serca i pozostawią po sobie bliznę.
- Kim jesteś?
Już od trzech lat mieszkamy w domu opieki w Creekside. To ona podjęła decyzję o przeniesieniu się tutaj. Znajduje się on blisko posiadłości, w której spędziliśmy nasze najpiękniejsze lata, a poza tym wydawało jej się, iż tak będzie mi lżej. Wynajęliśmy nasz dom, gdyż żadne z nas nie mogło znieść myśli o jego sprzedaży, podpisaliśmy jakieś dokumenty i w ten oto sposób otrzymaliśmy miejsce, w którym możemy żyć i umrzeć, zrzekłszy się części wolności, na którą pracowaliśmy całe życie.
Oczywiście postąpiła słusznie. Sam zupełnie nie dałbym sobie rady, gdyż oboje nas dopadła choroba. Zbliżamy się do kresu życia i zegar tyka coraz głośniej. Zastanawiam się, czy tylko ja to słyszę.
Palce przeszywa mi przenikliwy ból, który przypomina, że odkąd tu się sprowadziliśmy, ani razu nie trzymaliśmy się za ręce splatając palce. Smuci mnie to, ale to moja wina, nie jej. To za sprawą zapalenia stawów w jego najgorszej postaci: reumatoidalnej, a do tego zaawansowanej. Ręce mam powykrzywiane, wyglądają groteskowo, przez większość dnia odczuwam w nich ból. Patrzę na nie i chcę, by zniknęły, by je amputowano, ale wtedy nie mógłbym robić tych drobiazgów, które muszę robić. Dlatego wykorzystuję swoje łapy, jak je czasem nazywam; codziennie mimo bólu biorę żonę za rękę i staram się za wszelką cenę ją trzymać, tego bowiem ode mnie oczekuje.
Chociaż Biblia powiada, że człowiek może dożyć stu dwudziestu lat, nie chcę tak długo chodzić po świecie. Wątpię zresztą, by moje ciało wytrzymało tyle, nawet gdyby mnie to się udało. Już się rozpada, umiera po kawałeczku, wnętrzności i stawy toczy rdza. Ręce mam już bezużyteczne, nerki szwankują, a liczba uderzeń serca z miesiąca na miesiąc spada. Co gorsza, znowu pojawił się rak, tym razem prostaty. To moje trzecie spotkanie z tym niewidzialnym wrogiem, który w końcu mnie zabierze, ale dopiero wtedy, gdy uznam, że już pora. Lekarze martwią się o mnie, ale ja nie. Brak mi na to czasu w tym zmierzchu żywota.
Z piątki naszych dzieci czworo jeszcze żyje, a choć trudno im znaleźć czas na odwiedziny, często do nas zaglądają, za co jestem wdzięczny. Ale nawet kiedy ich tu nie ma, codziennie żyją w moich myślach - każde z nich - gdzie ponownie przeżywam radości i smutki, nieodłącznie towarzyszące każdej rodzinie. Na ścianach mego pokoju wisi mnóstwo zdjęć. To moje dziedzictwo, mój wkład, jaki wniosłem w ten świat. Jestem bardzo dumny. Czasem się zastanawiam, co moja żona myśli o naszych dzieciach albo jak jej się śnią, o ile w ogóle o nich myśli czy śni. Tak wiele przestałem w niej rozumieć.
Co tato by powiedział o moim życiu i jakby postąpił na moim miejscu? Nie widziałem go od pięćdziesięciu lat, dziś stanowi dla mnie tylko cień. Nie potrafię już przywołać jego twarzy, widzę ją niewyraźnie, jakbym patrzył pod światło. Nie wiem, czy to kwestia szwankującej pamięci, czy po prostu upływu czasu. Zostało mi tylko jedno jego zdjęcie, a i ono jest niewyraźne. Za jakieś dziesięć lat nic po tej fotografii nie zostanie, podobnie jak i po mnie, a jego pamięć przeminie niczym słowa pisane na piasku. Gdyby nie świadectwo pamiętnika, przysiągłbym, że żyłem o połowę krócej. Znaczne fragmenty mego życiorysu zniknęły mi z pamięci. Nawet teraz, czytając swoje notatki, często się zastanawiam, kim byłem, gdy je pisałem, gdyż nie przypominam sobie tych wydarzeń. Bywa, że siedzę zdumiony, nie pojmując, gdzie to wszystko odeszło.
- Nazywam się - odpowiadam - Duke. Zawsze przepadałem za Johnem Wayne'em.
- Duke - szepcze cicho. - Duke.
Zamyśla się, marszczy czoło, patrzy na mnie z powagą.
- Tak - potakuję. - Jestem tu, by ci towarzyszyć.
I zawsze będę ci towarzyszył - dodaję w duchu.
Czerwieni się na te słowa. Oczy jej wilgotnieją, po policzkach toczą się łzy. Serce mi się ściska i tysięczny już chyba raz żałuję, że w niczym jej nie mogę pomóc.
- Przepraszam - mówi. - Nie rozumiem nic z tego, co się teraz wokół mnie dzieje. Nawet ciebie. Kiedy cię słucham, mam wrażenie, że powinnam cię znać. A nie znam. Nawet nie pamiętam swego imienia.
Ociera łzy i prosi:
- Pomóż mi, Duke, pomóż mi pamiętać, kim jestem. A przynajmniej, kim byłam. Czuję się taka zagubiona.
Odpowiadam z głębi serca, ale nie podaję jej prawdziwego imienia. Tak samo, jak nie podałem swego. Mam po temu powody.
- Jesteś Hannah, kochającą życie i stanowiącą opokę dla tych, którzy cieszyli się twą przyjaźnią. Jesteś marzeniem, artystką, która poruszyła tysiące dusz i dawała szczęście. Zaznałaś pełni życia i niczego nie chciałaś, nie uganiałaś się bowiem za doczesnością, wystarczyło ci sięgnąć w głąb siebie. Jesteś dobra i lojalna, dostrzegasz piękno tam, gdzie inni go nie widzą. Jesteś nauczycielką, która przekazuje cudowną wiedzę, marzycielką dążącą do lepszego świata.
Milknę na chwilę, by zaczerpnąć tchu.
- Hannah - podejmuję - nie musisz się czuć zagubiona, gdyż...
Nic naprawdę nie ginie ani się nie gubi,
Urodzenie, tożsamość, rzeczy tego świata
Ani życie, ni siła, ani nic, co widzisz...
Ciało stare, zimne, przywiędłe - popioły
niegdysiejszych płomieni...
ponownie ogniem się rozżarzy...
Chwilę przetrawia to, co usłyszała. Patrzę w okno. Deszcz już ustał. Do pokoju zerka słońce.
- Ty to napisałeś? - pyta.
- Nie, Walt Whitman.
- Kto?
- Człowiek, który kochał słowa i nadawał kształt myślom.
Nie odpowiada wprost, tylko długo, długo na mnie patrzy, aż nasze oddechy zlewają się w jedno. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Głębokie wciąganie powietrza. Ciekaw jestem, czy ona wie, że uważam ją za piękną.
- Zostaniesz ze mną na trochę? - pyta w końcu.
Uśmiecham się i potakująco kiwam głową. Odpowiada uśmiechem. Wyciąga do mnie rękę, ujmuje moją dłoń i przyciąga ją do swej talii. Wpatruje się guzłowate stawy, które deformują moje palce, i delikatnie je gładzi. Dotyk jej dłoni nadal przypomina muśnięcie anioła.
- Chodźmy - odzywam się, z ogromnym wysiłkiem dźwigając się na nogi - wybierzemy się na spacer. Powietrze jest rześkie, pisklaki czekają. Mamy piękny dzień.
Nie odrywam od niej wzroku, kiedy wypowiadam ostatnie zdanie. Rumieni się. Znowu czuję się młodo.
Oczywiście stała się sławna. Niektórzy określali ją mianem ,, jednej z największych artystek Południa dwudziestego wieku” i byłem, jestem z niej dumny. Podczas gdy ja musiałem się zmagać z każdym, najprostszym nawet wierszem, moja żona tworzyła piękno z taką samą łatwością, z jaką Bóg tworzył ziemię. Jej obrazy wiszą w muzeach całego świata, lecz ja zachowałem dla siebie tylko dwa. Pierwszy, który mi podarowała, i ostatni. Wiszą w moim pokoju i nocą się w nie wpatruję. Czasem przy tym płaczę. Nie wiem dlaczego.
I tak płynęły lata. Wiedliśmy życie pracując, malując, wychowując dzieci, kochając się nawzajem. Spoglądam na zdjęcia z kolejnych świąt Bożego Narodzenia, wyjazdów rodzinnych, uroczystości szkolnych i ślubów. Widzę moje wnuki, promienne twarze. Patrzę także na nasze wspólne zdjęcia, we włosach coraz więcej siwizny, zmarszczki na twarzach coraz wyraźniejsze. Życie pozornie tak normalne, a zarazem tak niezwykłe.
Nie mogliśmy przewidzieć przyszłości, ale któż to potrafi? Nie żyję teraz tak, jak pragnąłem żyć. A czego oczekiwałem? Emerytury. Odwiedzin u wnucząt, może liczniejszych podróży. Ona zawsze przepadała za wojażami. Sądziłem, że może znajdę sobie jakieś hobby, coś, czym wcześniej się nie zajmowałem, na przykład robienie modeli statków w butelkach. Małych, wymagających precyzji - dziś nie do pomyślenia z moimi rękami. Ale nie poddaję się goryczy.
Życia nie wolno mierzyć jego ostatnimi latami, to dla mnie nie ulega wątpliwości, i chyba powinienem był się domyślić, co nas czeka. Teraz, kiedy patrzę wstecz, to wydaje mi się oczywiste, lecz początkowo jej roztargnienie uważałem za zupełnie normalne, nic groźnego. Zapominała, gdzie położyła klucze - ale komu z nas to się nie zdarzyło? Wylatywało jej z pamięci imię sąsiada, ale nie kogoś, kogo dobrze znaliśmy i z kim utrzymywaliśmy bliskie kontakty. Czasem na czeku pisała zły rok, a ja znowu to lekceważyłem, uznawałem za zwykły błąd, jaki się popełnia, myśląc o innych sprawach.
Dopiero kiedy pojawiły się wyraźniejsze symptomy, zacząłem się obawiać najgorszego. Żelazko w zamrażarce, ubrania w zmywarce do naczyń, książki w piekarniku. I inne rzeczy. Ale naprawdę przeraziłem się dopiero tego dnia, kiedy znalazłem ją w samochodzie trzy ulice dalej, jak siedziała za kierownicą, płacząc, bo nie mogła trafić do domu. Ona też się przeraziła, bo kiedy zastukałem w okno, odwróciła się do mnie i powiedziała:
- O Boże, co się ze mną dzieje? Proszę, pomóż mi.
Czułem, jak żołądek mi się ściska z obawy, ale nie odważyłem się myśleć o najgorszym.
Sześć dni potem lekarz rozpoczął serię badań. Nie rozumiałem ich wtedy ani nie rozumiem dzisiaj, ale to pewnie dlatego, że boję się wiedzieć. Spędziła prawie godzinę u doktora Barnwella i wróciła następnego dnia. Był to najdłuższy dzień w moim życiu. Przeglądałem gazety, których nie czytałem, grałem w karty, nie myśląc o tym, co robię. W końcu lekarz wezwał nas oboje do gabinetu i kazał usiąść. Trzymała mnie spokojnie pod ramię, ale ja wyraźnie pamiętam, że trzęsły mi się ręce.
- Bardzo mi przykro, że muszę to państwu powiedzieć - zaczął doktor Barnwell - ale wygląda na to, że cierpi pani na początkowe stadium choroby Alzheimera...
W głowie poczułem pustkę, mogłem myśleć wyłącznie o świetle, które płonęło pod sufitem. Słowa odbijały się echem po mojej czaszce: „początkowe stadium choroby Alzheimera...”.
Świat wokół mnie zawirował, poczułem* jak zaciska rękę na moim ramieniu.
- Och, Noah... Noah... - szeptała właściwie do siebie.
A gdy zaczęła płakać, wróciło do mnie to jedno słowo:
„...Alzheimera...”.
To bezwzględna choroba, martwa niczym pustynia. Złodziej serc, dusz i pamięci. Nie miałem pojęcia, co jej powiedzieć, kiedy szlochała w moich ramionach, więc tylko ją tuliłem i kołysałem jak dziecko.
Lekarz siedział z ponurą miną. Był dobrym człowiekiem i też to przeżywał. Wiekiem nie dorównywał naszemu najmłodszemu dziecku i w jego obecności jeszcze wyraźniej poczułem balast lat. W głowie miałem zamęt, moja miłość drżała, a tymczasem w myślach dźwięczał mi jeden werset:
Człowiek zupełnie nie wie, kiedy tonie,
Która kropla wody wyznacza mu koniec... 7
Mądre słowa poety, a jednak nie przyniosły mi ulgi. Nie wiem, co znaczyły ani dlaczego przyszły mi na myśl.
Kołysaliśmy się i Allie, moje marzenie, moja wieczna ponadczasowa piękność, cicho mnie przepraszała. Wiedziałem, że nie mam czego wybaczać, i szeptałem jej do ucha.
- Wszystko będzie dobrze - uspokajałem, lecz w głębi duszy czułem lęk.
Byłem pusty, niczego nie mogłem jej ofiarować, pusty niczym wyrzucony dzban.
Pamiętam tylko urywki, pojedyncze fragmenty wyjaśnień doktora Barnwella.
- To choroba polegająca na zwyrodnieniu kory mózgu, uszkadzającym pamięć i osobowość... Nie ma lekarstwa ani terapii... Nie sposób określić, jak szybko będzie się posuwać... Różnie to wygląda u poszczególnych osób... Żałuję, że nie potrafię więcej powiedzieć... Niektóre dni będą lepsze, inne gorsze... Z czasem będzie się pogarszać... Bardzo mi przykro, że to ja musiałem pani o tym powiedzieć...
Bardzo mi przykro...
Bardzo mi przykro...
Bardzo mi przykro...
Wszystkich to poraziło. Dzieci były załamane, przyjaciele bali się o siebie. Nie pamiętam, jak wyszliśmy z gabinetu lekarza, nie pamiętam drogi powrotnej do domu. Nic nie pamiętam z tamtego dnia i to łączy mnie i moją żonę.
Od tamtej chwili minęły już cztery lata. W tym okresie staraliśmy się, o ile to możliwe, żyć normalnie. Allie wszystko zorganizowała, bo miała to we krwi. Załatwiła formalności związane z opuszczeniem domu i przeniesieniem się tutaj. Sporządziła nowy testament i zapieczętowała. Zostawiła szczegółowe instrukcje dotyczące pogrzebu - leżą teraz w moim biurku, w najniższej szufladzie. Nie czytałem ich. A gdy już się z tym uporała, zaczęła pisać. Listy do przyjaciół i dzieci. Listy do braci, sióstr i krewniaków. Listy do siostrzeńców, bratanków i sąsiadów. Oraz list do mnie.
Czasem, gdy jestem w odpowiednim nastroju, czytam go i wtedy mi się przypomina, jak w chłodne zimowe wieczory Allie siedziała przy kominku, w którym huczał ogień, i z kieliszkiem wina pod ręką czytała listy, które do niej napisałem. Zachowała te listy, a teraz ja je trzymam, gdyż kazała mi to obiecać. Powiedziała, że będę wiedział, co z nimi robić. Nie myliła się; okazało się, że z przyjemnością czytam ich fragmenty, tak samo jak ona to kiedyś robiła. Intrygują mnie te listy, bo kiedy je przeglądam, przekonuję się, że namiętność i romantyczne porywy są możliwe w każdym wieku. Patrząc teraz na Allie, wiem, że nigdy nie kochałem jej goręcej, lecz kiedy czytam listy, uświadamiam sobie, że zawsze czułem do niej to samo.
Ostatnio zaglądałem do nich trzy dni temu, w nocy, kiedy już dawno powinienem był spać. Dochodziła druga, kiedy podszedłem do biurka, wyjąłem grubą, długą paczkę podniszczonych kopert. Rozwiązałem tasiemkę - nawet ona liczy już sobie prawie pół wieku - i wyjąłem listy, które przed wielu laty matka ukrywała przed Allie, a także te pisane później. Całe życie zamknięte w listach - w listach, w których wyznaję miłość, pisanych z głębi serca. Przerzucałem je z uśmiechem, wybierając to ten, to inny, aż w końcu rozłożyłem kartkę, którą napisałem w pierwszą rocznicę naszego ślubu.
Przeczytałem fragment:
Kiedy spoglądam teraz na Ciebie, jak poruszasz się wolno, nosząc w sobie nowe, rosnące życie, mam nadzieję, że wiesz, jak wiele dla mnie znaczysz i jak szczególny był dla mnie ten rok. Nie ma człowieka szczęśliwszego nade mnie i kocham Cię z całego serca.
Odkładam kartkę, szukam wśród kopert i wyjmuję kolejny list, tym razem pisany w chłodny wieczór trzydzieści dziewięć lat temu.
Siedząc przy Tobie w czasie jasełek, kiedy nasza najmłodsza fałszowała, aż uszy puchły, zerknąłem na Ciebie i zobaczyłem na Twojej twarzy dumę, która rodzi się tylko u ludzi, umiejących przeżywać wszystko sercem i uświadomiłem sobie, że nie ma na ziemi szczęśliwszego mężczyzny ode mnie.
A kiedy umarł nasz synek, ten, który tak bardzo przypominał matkę... Były to najtrudniejsze dni w naszym małżeństwie i te słowa nadal brzmią prawdziwie:
W chwilach bólu i cierpienia, będę Cię tulił i kołysał, zabiorę Twą mękę i uczynię ją swoją. Kiedy płaczesz, i ja płaczę, a gdy Ty cierpisz, ja też cierpię. I wspólnie spróbujemy powstrzymać potoki łez i zwątpienie, by dalej brnąć po wyboistych ścieżkach życia.
Zatrzymuję się na chwilę, wspominam naszego chłopca. Miał wtedy cztery latka, był jeszcze dzieckiem. Ja żyję już dwadzieścia razy dłużej niż on, ale gdybym mógł, oddałbym to, byleby on żył. To straszne: pochować własne dziecko, nikomu nie życzę takiej tragedii.
Z trudem powstrzymuję łzy, przerzucam listy i wybieram następny, z dwudziestej rocznicy naszego ślubu - o tym znacznie łatwiej myśleć.
Kiedy patrzę na Ciebie, najmilsza, rano, nim weźmiesz prysznic, albo w pracowni, gdzie uwijasz się umazana farbą, z brudnymi włosami i zmęczonymi oczami, wiem z całą pewnością, że jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie.
I tak następowały po sobie te listy, korespondencja życia i miłości. Czytałem kolejne, niektóre bolesne, najczęściej jednak podnoszące na duchu. O trzeciej byłem już zmęczony, ale dotarłem do końca. Został tylko jeden, z samego dna, ostatni, jaki do niej napisałem. Wtedy już wiedziałem, że muszę jakoś wytrzymać.
Podważyłem kopertę i wyjąłem obie kartki. Drugą odłożyłem na bok, pierwszą przysunąłem do światła i zacząłem czytać.
Najdroższa Allie!
Na ganku panuje cisza, którą mącą jedynie odgłosy dochodzące z mroku, a mnie po raz pierwszy brak słów. Dziwne to dla mnie doświadczenie, bo kiedy myślę o Tobie i życiu, jakie dzieliliśmy, wiele nasuwa mi się wspomnień. Życie pełne wspomnień. Lecz ubrać to w słowa? Nie wiem, czy potrafię. Nie jestem poetą, a jednak tylko wiersz zdołałby w pełni wyrazić to, co czuję do Ciebie.
Dlatego błądzę myślami i przypominam sobie, jak dziś rano, szykując kawę, rozpamiętywałem nasze wspólne życie. Była tam Kate, a także Jane, obie ucichły, gdy wszedłem do kuchni. Zauważyłem, że płakały, i bez słowa usiadłem między nimi przy stole, ujmując je za ręce. I wiesz, co zobaczyłem, kiedy na nie spojrzałem? Ciebie sprzed wielu lat, z tego dnia, gdy się żegnaliśmy. Przypominają Ciebie, tamtą dziewczynę, piękną, wrażliwą, głęboko zranioną, cierpiącą tak, jak się cierpi tylko wtedy, gdy zabierze się człowiekowi coś wyjątkowego. I z powodów dla mnie samego nie do końca zrozumiałych postanowiłem coś im opowiedzieć.
Zawołałem do kuchni Jeffa i Davida, którzy też byli w domu, a gdy już cała czwórka się zebrała, opowiedziałem im o nas i o tym, jak dawno temu do mnie wróciłaś. Mówiłem o naszym spacerze, o kolacji z raków, a oni z uśmiechami na twarzach słuchali wspomnień o wyprawie łódką i o tym, jak siedzieliśmy przy kominku, podczas gdy na dworze szalała burza. I o tym, jak następnego dnia Twoja matka ostrzegła nas, że Lon przyjeżdża - wydawali się równie zaskoczeni jak my. Tak, opowiedziałem im nawet o tym, co się wydarzyło później, kiedy wróciłaś do miasta.
Tej części historii nigdy nie zapomnę, nawet po tylu latach. Chociaż mnie tam nie było, a opisałaś mi to tylko raz, pamiętam, jak zdumiała mnie siła, którą wykazałaś tamtego dnia. Do tej pory nie umiem sobie wyobrazić, co się w Tobie kłębiło, gdy weszłaś do hotelu i zobaczyłaś Lona, ani jak się musiałaś czuć, rozmawiając z nim. Mówiłaś, że wy szliście z gospody i usiedliście na ławce przed starym kościołem metodystów, a on trzymał Cię za ręce, nawet wtedy, gdy tłumaczyłaś, że musisz zostać.
Wiem, że był Ci drogi. A jego reakcja świadczy o tym, że on też Cię kochał. Nie, nie potrafił zrozumieć, że Cię traci, ale czy można mu się dziwić? Nawet kiedy tłumaczyłaś, że zawsze mnie kochałaś i że nie chcesz postąpić wobec niego nieuczciwie, nie wypuścił Twej ręki. Wiem, że cierpiał i był rozgniewany. Przez godzinę próbował zmienić Twoją decyzję, kiedy jednak nie ustępowałaś i powtórzyłaś: „Nie mogę z tobą wrócić. Bardzo cię przepraszam”, zrozumiał, że nic nie wskóra. Powiedziałaś, że tylko skinął głową, a potem bardzo długo siedzieliście bez słowa. Zawsze się zastanawiałem, co wtedy myślał, i jestem pewien, że czuł się dokładnie tak samo, jak ja zaledwie parę godzin wcześniej. A gdy wreszcie odprowadził Cię do samochodu, powiedział, że jestem prawdziwym szczęściarzem. Zachował się jak dżentelmen i wtedy zrozumiałem, dlaczego tak trudno Ci było podjąć decyzję.
Kiedy skończyłem mówić, w kuchni zapadła cisza, wreszcie wstała Kate. Objęła mnie i ze łzami w oczach powiedziała: „Och, tatusiu”, a choć spodziewałem się pytań, żadne nie padło. Podarowali mi za to coś zupełnie wyjątkowego.
W ciągu najbliższych godzin dali mi do zrozumienia, ile oboje dla nich znaczyliśmy, gdy dorastali. Jedno po drugim opowiadali historie, o których dawno już zapomniałem. A na końcu płakałem, gdyż uświadomiłem sobie, jak doskonale sobie poradziliśmy z ich wychowywaniem. Byłem z nich taki dumny, dumny z Ciebie i szczęśliwy, że udało nam się wieść właśnie takie życie. I nic nigdy nam tego nie odbierze. Nic. Żałuję tylko, że nie było Cię tu, byś mogła się tym ze mną radować.
Po ich wyjeździe w zadumie kołysałem się w fotelu, wspominając nasze wspólne życie. W takich chwilach zawsze mi towarzyszysz, przynajmniej w sercu, i nie pamiętam czasów, kiedy nie stanowiłaś części mnie. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybyś tamtego dnia nie przyjechała, ale nie wątpię, że żyłbym i umierał w żalu, którego, dzięki Bogu, nigdy nie zaznam.
Kocham Cię, Allie. Jestem tym, kim jestem, dzięki Tobie. Jesteś każdą myślą, każdą nadzieją, każdym moim marzeniem, i nieważne, co przyniesie nam przyszłość: każdy wspólnie spędzony dzień to najwspanialszy dzień mego życia. Zawsze będę należał wyłącznie do Ciebie.
A Ty, ukochana, zawsze będziesz należeć do mnie.
Noah
Odkładam kartki i przypominam sobie, jak siedziałem z Allie na naszym ganku, kiedy po raz pierwszy czytała ten list. Było późne popołudnie, czerwona poświata rozlała się na letnim niebie, dzień powoli już odchodził. Niebo stopniowo zmieniało kolor i pamiętam, że patrząc na znikające słońce, pomyślałem o tym króciutkim, niemal niedostrzegalnym momencie, gdy dzień nagle przechodzi w noc.
Zmierzch - uświadomiłem sobie wtedy - to tylko złudzenie, gdyż słońce jest albo nad horyzontem, albo za nim. A to znaczy, że dzień i noc łączy szczególna więź; nie istnieją bez siebie, ale też nie mogą istnieć równocześnie. Jak by to było - pamiętam, że pomyślałem - być zawsze razem, a mimo to nieustannie osobno?
Patrząc wstecz, dostrzegam ironię losu w tym, że właśnie w chwili, gdy Allie czytała list, wpadła mi do głowy akurat ta myśl. A ironia polega oczywiście na tym, że teraz już znam odpowiedź. Wiem, co to znaczy być dniem i nocą; zawsze razem i nieustannie osobno.
Miejsce, w którym dziś siedzimy, emanuje pięknem. To uwieńczenie mego życia. Tu, nad rzeką, zastaję wszystkie ptaki, moich przyjaciół. Gęsi suną po chłodnej wodzie, odbijając się w jej migotliwej toni barwnymi plamami, przez co wydają się większe niż w rzeczywistości. Allie również jest pod ich urokiem i powolutku oboje zaczynamy się na nowo poznawać.
- Dobrze z tobą pogawędzić. Brakuje mi tego, nawet jeśli przerwy w rozmowie nie trwają długo.
Mówię szczerze i ona o tym wie, a mimo to zachowuje ostrożność. Wszak jestem obcy.
- Czy często to robimy? - pyta. - Czy często siedzimy tutaj, oglądając ptaki? Mam na myśli: czy dobrze się znamy?
- I tak, i nie. Sądzę, że każdy ma własne tajemnice, ale my znamy się od lat.
Spogląda na moje dłonie, potem na swoje. Przez chwilę rozważa te słowa. Twarz ma przechyloną pod takim kątem, że znowu wygląda młodo. Nie nosimy obrączek. To kolejna rzecz, która nie dzieje się bez powodu.
- Byłeś kiedyś żonaty? - pyta. Przytakuję.
- Tak.
- Jaka ona była? Mówię prawdę.
- Była ucieleśnieniem moich marzeń. Dzięki niej stałem się tym, kim jestem, a trzymanie jej w ramionach wydawało się bardziej naturalne niż bicie serca. Bez przerwy o niej myślę. Nawet teraz, siedząc tu z tobą, myślę o niej. Nigdy nie istniała dla mnie inna kobieta.
Przetrawia to. Nie wiem, co o tym sądzi. W końcu odzywa się cicho, słodko. Ciekaw jestem, czy zdaje sobie sprawę z moich myśli.
- Umarła?
Czym jest śmierć? - zastanawiam się, ale nie mówię tego na głos.
- Moja żona żyje w moim sercu - odpowiadam tylko. - I zawsze będzie w nim żyła.
- Nadal ją kochasz, prawda?
- Oczywiście. Ale kocham też wiele innych rzeczy. Kocham tak siedzieć tu z tobą. Tak samo, jak dzielić się pięknem tego miejsca z kimś mi bliskim. I patrzeć, jak rybołów ląduje na wodzie w poszukiwaniu kolacji.
Milczy przez chwilę. Odwraca się, tak że nie widzę jej twarzy. Od lat ma taki zwyczaj.
- Dlaczego to robisz?
Ani cienia strachu, tylko ciekawość. To dobrze. Wiem, co ma na myśli, ale i tak się upewniam.
- Co?
- Dlaczego spędzasz ze mną dzień? Uśmiecham się.
- Jestem tu, bo właśnie tu powinienem być. To proste. Obojgu nam sprawia przyjemność nasze towarzystwo. Nie lekceważ czasu, który z tobą spędzam, on nie jest zmarnowany. Właśnie tego chcę. Siedzę tu, rozmawiam, myślę sobie: Cóż może być lepszego niż to, co teraz robię?
Patrzy mi w oczy i na moment, jedną chwilkę, pojawia się w nich błysk. Na ustach gości uśmieszek.
- Lubię z tobą przebywać, ale jeśli twoim celem jest zaintrygować mnie, to ci się udało. Przyznam, że lubię twoje towarzystwo, ale nic o tobie nie wiem. Nie oczekuję, że streścisz mi swój życiorys, ale dlaczego jesteś taki tajemniczy?
- Kiedyś czytałem, że kobiety kochają tajemniczych nieznajomych.
- Widzisz, wymigałeś się od odpowiedzi. Nie odpowiedziałeś na większość moich pytań. Nawet na to, jak się skończyła tamta historia, którą mi czytałeś rano.
Wzruszam ramionami. Przez jakiś czas siedzimy w milczeniu.
- Czy to prawda? - pytam wreszcie.
- Co?
- Że kobiety kochają tajemniczych nieznajomych?
Zastanawia się nad tym i wybucha śmiechem. Potem odpowiada tak, jak ja bym odpowiedział:
- Sądzę, że niektóre tak.
- A ty?
- No, no, nie przyciskaj mnie do ściany. Za słabo cię znam.
Droczy się ze mną, podoba mi się to.
Siedzimy bez słowa i obserwujemy otaczający nas świat. Potrzebowaliśmy całego życia, by się tego nauczyć. Zdaje się, że tylko starzy ludzie potrafią siedzieć obok siebie, milczeć i nie czuć się niezręcznie. Młodzi, popędliwi, niespokojni, zawsze muszą przerwać ciszę. Wielka szkoda, cisza bowiem jest czysta. Cisza jest święta. Zbliża ludzi, gdyż tylko ci, którzy się dobrze ze sobą czują, mogą siedzieć w milczeniu. Oto wielki paradoks.
Czas płynie i stopniowo nasze oddechy nabierają tego samego rytmu, podobnie jak to było rano. Głębokie, odprężone oddechy. W pewnej chwili Allie przysypia, jak to się często zdarza, kiedy ludziom dobrze w swoim towarzystwie. Zastanawiam się, czy młodzi potrafią się zdobyć na coś takiego. A kiedy się zbudzi, czeka mnie cud.
- Widzisz tego ptaka?
Pokazuje, wytężam wzrok. Istny cud, że go zauważam, ale udaje mi się to, bo słońce jasno świeci. Ja też go pokazuję.
- Rybitwa - mówię cicho.
Pochłania całą naszą uwagę, obserwujemy, jak ślizga się nad Brices Creek. Potem, jakbym na nowo odkrywał stary zwyczaj, opuszczam ramię, kładę rękę na jej kolanie, a ona jej nie odsuwa.
Ma rację, narzekając na moje uniki. W dni takie jak dzisiejszy, kiedy tylko pamięć ją zawodzi, nie udzielam jasnych odpowiedzi. W ciągu bowiem ostatnich kilku lat wielokrotnie niechcący zraniłem moją żoną nieopatrznie rzuconymi słowy i postanowiłem, że już nigdy więcej to się nie powtórzy. Dlatego pohamowuję swój język i odpowiadam tylko, jeśli zapyta, czasem nie najzgrabniej, a sam z siebie nie mówię nic.
To trudna decyzja, tak samo dobra jak i zła, ale konieczna, wiedza bowiem przynosi ból. Aby ograniczyć ból, ograniczam swe odpowiedzi. Zdarzają się dni, że Allie nie słyszy ani słowa o swoich dzieciach, ani o tym, że jesteśmy małżeństwem. Przykro mi, ale tego nie zmienię.
Czy można to nazwać nieuczciwością? Może tak, ale widziałem, jak miażdżył ją zalew informacji o jej własnym życiu. Czy mógłbym patrzeć w lustro na swoje zaczerwienione oczy i drżącą brodę, uświadamiając sobie, że zapomniałem o wszystkim, co dla mnie ważne? Nie mógłbym i ona też nie może, kiedy bowiem wyruszyłem w tę wędrówkę, właśnie od tego zaczynałem. Jej życie, jej małżeństwo i dzieci. Jej przyjaciele i praca. Pytania i odpowiedzi z teleturnieju w rodzaju „Jeden z dziesięciu”.
To były trudne dni dla nas obojga. Ja stałem się encyklopedią, pozbawionym uczuć zbiorem informacji o tym, kto, gdzie i kiedy w jej życiu, podczas gdy tak naprawdę liczy się to, czego nie wiem, na co nie potrafię odpowiedzieć, czyli wszystkie „dlaczego”. Allie wpatrywała się w zdjęcia zapomnianych dzieci, trzymała pędzle, które nie zachęcały do malowania, czytała listy miłosne nie przynoszące radości. Słabła z godziny na godzinę. Dzień kończył się gorzej, niż się zaczął; każdy był spisany na straty. Tak samo jak ona. I, egoistycznie, tak samo jak ja.
Więc się zmieniłem. Stałem się Magellanem, Kolumbem, zgłębiałem tajniki jej umysłu i uczyłem się, powoli, niezręcznie, ale jednak uczyłem, co należy czynić. I przekonałem się o czymś, co jest oczywiste dla małego dziecka. Że na jedno życie składa się mnóstwo malutkich żyć, każde mieszczące się w ramach jednego dnia. Że każdy dzień winno się spędzać na poszukiwaniu piękna w kwiatach i poezji, rozmowach ze zwierzętami. Że nic nie dorówna godzinom poświęconym na marzenia ani zachodom słońca, lekkiemu podmuchowi wiatru. Przede wszystkim jednak przekonałem się, że życie polega na siedzeniu na ławeczce nad prastarą rzeką, z ręką na kolanie mojej żony, i czasem, w dobre dni, na zakochaniu się.
- O czym myślisz? - pyta.
Zapada zmierzch. Wstaliśmy z ławki i wolno drepczemy po oświetlonych krętych ścieżkach prowadzących do ośrodka. Allie trzyma mnie pod rękę, jestem jej towarzyszem. To jej inicjatywa. Może ją oczarowałem. Może chce mnie podtrzymać, żebym nie upadł. Tak czy owak, uśmiecham się do siebie.
- Myślę o tobie.
Nie komentuje tego, tylko ściska mnie za ramię i czuję, że spodobała jej się moja odpowiedź. Nasze wspólne życie nauczyło mnie dostrzegać pewne symptomy, nawet jeśli ona sama ich nie rozpoznaje.
- Wiem, że nie pamiętasz, kim jesteś - podejmuję – ale ja nie mam wątpliwości, że gdy na ciebie patrzę, dobrze się czuję.
Z uśmiechem poklepuje mnie po ramieniu.
- Dobry z ciebie człowiek, o czułym sercu. Mam nadzieję, że dawniej lubiłam twoje towarzystwo równie mocno jak teraz.
Spacerujemy dalej. W końcu Allie się odzywa:
- Coś ci muszę powiedzieć.
- Mów.
- Chyba mam wielbiciela.
- Wielbiciela?
- Tak.
- Aha.
- Nie wierzysz mi?
- Wierzę.
- Też tak myślę, że powinieneś wierzyć.
- Dlaczego?
- Bo podejrzewam, że to ty.
Analizuję to, tymczasem dalej idziemy w milczeniu, trzymając się pod rękę. Mijamy okna pokoju, dziedziniec, przechodzimy do ogrodu. Rosną w nim przede wszystkim polne kwiaty. Zatrzymuję ją. Zbieram bukiet: czerwone, różowe, żółte, fioletowe. Daję jej, wtula w nie nos. Wącha z przymkniętymi oczami.
- Jakie piękne - szepcze.
Znowu ruszamy w drogę. W jednej dłoni trzyma mą rękę, w drugiej kwiaty. Ludzie odprowadzają nas wzrokiem, gdyż stanowimy wyjątkową parę, prawdziwy cud, przynajmniej tak o nas mówią. W pewnym sensie to prawda, choć w ogóle nie czuję się takim szczęśliwcem.
- Podejrzewasz, że to ja? - pytam w końcu.
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo znalazłam to, co schowałeś.
- Co?
- To - odpowiada, wręczając mi kartkę. - Było pod moją poduszką.
Czytam czterowiersz:
Gdy ciało słabnie, ból je przeszywa
I kres wydaje się bliski
Trwa nasza miłość, jest ciągle żywa,
Śle pocałunki, czułość, uściski8.
- A są jeszcze inne?
- To znalazłam w kieszeni płaszcza.
Skoro chcesz wiedzieć, wyznać ci muszę,
Że nierozłączne są nasze dusze.
Świt. Wstajesz światłem opromieniona,
Czuję me serce w twoich ramionach 9.
- Aha - brzmi cały mój komentarz.
Idziemy dalej, słońce chyli się coraz niżej. Po pewnym czasie już tylko srebrzysty zmierzch przypomina o minionym dniu, a my nadal rozmawiamy o poezji. Jest oczarowana tym romantycznym spacerem.
Kiedy w końcu docieramy do budynku, czuję już zmęczenie. Wie o tym, więc zatrzymuje mnie ręką i zmusza, bym stanął twarzą do niej. Robię, jak każe, równocześnie uświadamiając sobie, jak bardzo się pochyliłem. Oboje jesteśmy teraz równi wzrostem. Czasem się cieszę, że nie zdaje sobie sprawy, jak się zmieniłem. Obraca się w moją stronę i długo się we mnie wpatruje.
- Co robisz? - pytam.
- Nie chcę zapomnieć ciebie ani tego dnia, staram się zachować cię w pamięci.
Czy tym razem się uda? - myślę i sam sobie odpowiadam: nie, nie może. Ale nie mówię jej o tym, tylko uśmiecham się. To takie czarowne słowa.
- Dziękuję.
- Mówię poważnie. Nie chcę znowu cię zapomnieć. Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Nie wiem, jak bym sobie dzisiaj bez ciebie poradziła.
Gardło mi się ściska. Za jej słowami kryje się uczucie, takie samo jak to, które mnie ogarnia, ilekroć o niej myślę. Wiem, że dlatego żyję, i w tej chwili ogromnie ją kocham. Jakżebym pragnął być na tyle mocny, by wziąć ją w ramiona i zanieść do nieba.
- Nie mów nic - ucisza mnie. - Tylko smakuj tę chwilę.
Robię to i czuję się jak w raju.
Jej stan się pogarsza, choć Allie różni się od innych. Są tu jeszcze trzy osoby z tą chorobą i one stanowią źródło mej praktycznej wiedzy. W przeciwieństwie do Allie znajdują się w bardziej zaawansowanym stadium Alzheimera i niemal zupełnie straciły kontakt z rzeczywistością. Budzą się zagubione, nie wiedząc, w jakim świecie żyją. Bez przerwy się powtarzają. Dwie z tych osób trzeba karmić, wkrótce już umrą. Trzecia często się błąka i nie potrafi odnaleźć drogi. Kiedyś znaleziono tę kobietę ćwierć mili od ośrodka w cudzym samochodzie. Od tamtej pory przywiązuje się ją do łóżka. Wszystko to bywa czasami ogromnie bolesne, choć poza tym zachowują się jak zagubione dzieci, smutne i samotne. Rzadko poznają pracowników albo tych, którzy ich kochają. To męcząca choroba; dlatego dzieciom tamtych pacjentów i moim dzieciom tak trudno tu przyjeżdżać.
Oczywiście Allie boryka się ze swoimi problemami - problemami, które z czasem się pogłębią. Rankami budzi się wystraszona i płacze nieutulenie. Chyba widzi jakieś ludziki, może gnomy, które ją obserwują, i krzykiem próbuje je odgonić. Chętnie się kąpie, ale nie jada regularnie. Jest teraz taka szczuplutka, moim zdaniem o wiele za chuda, i w dobre dni staram się ją podkarmić.
Tu jednak podobieństwa się kończą. Właśnie dlatego Allie uważa się tu za fenomen, cud, gdyż czasami, tylko czasami, po tym, jak czytam, jej stan się poprawia. Nie ma na to wytłumaczenia.
- To niemożliwe - powiadają lekarze. - Widocznie to nie Alzheimer.
Ale to jest choroba Alzheimera. Każdy ranek i większość dni to potwierdza. Co do tego wszyscy się zgadzają.
W takim razie dlaczego różni się od innych chorych? Dlaczego czasem po lekturze Allie się zmienia? Tłumaczę to lekarzom - odpowiedź znam w moim sercu, ale nikt mi nie wierzy. Szukają wyjaśnienia w nauce. Już czterokrotnie zjawiali się tu specjaliści z Chapel Hill, próbując rozwikłać tę zagadkę. I cztery razy wyjeżdżali, nie osiągnąwszy porozumienia.
- Niczego nie zrozumiecie, jeśli będziecie się opierać jedynie na waszym doświadczeniu lekarskim i podręcznikach - tłumaczę, ale oni tylko kręcą głowami.
- Alzheimer wygląda inaczej. To po prostu niemożliwe, żeby normalnie rozmawiała albo żeby jej stan się poprawiał w ciągu dnia. Absolutnie.
Tymczasem właśnie tak jest. Nie codziennie, raczej rzadziej niż częściej, a z pewnością rzadziej niż dawniej. Ale czasami. W takie dni tylko pamięć ją zawodzi, jakby cierpiała na amnezję. Lecz czuje normalnie, myśli normalnie. I w takie dni wiem, że postępuję słusznie.
Kiedy wracamy, w pokoju czeka kolacja. Przyszykowano tu dla nas posiłek, jak zwykle w dobre dni, i po raz kolejny czuję, że nie mógłbym prosić o więcej. Pracownicy ośrodka wszystkim się zajmują. Są dla mnie dobrzy i jestem im za to wdzięczny.
W pomieszczeniu palą się tylko dwie świece, postawione na stole, przy którym usiądziemy, w tle gra cicha muzyka. Kubki i talerze są z plastiku, w karafce nie ma wina, lecz sok jabłkowy, ale cóż, regulamin to regulamin, a jej to nie przeszkadza. Na widok stołu cicho wciąga powietrze. Szeroko otwiera oczy.
- Ty to zrobiłeś? Przytakuję. Wchodzi do pokoju.
- Wygląda pięknie.
Podaję jej ramię i prowadzę do okna. Nie wysuwa ręki, gdy się zatrzymujemy. Jej dotyk jest przyjemny, stoimy blisko, podziwiając ten przejrzysty, niemal wiosenny wieczór. Przez uchylone okno wpada wietrzyk i muska mi policzek. Księżyc wzeszedł i długo wpatrujemy się w wieczorne niebo.
- Nigdy nie widziałam nic równie pięknego, jestem o tym przekonana - oświadcza.
- Ani ja - potwierdzam, lecz patrzę na nią.
Rozumie, co mam na myśli, i widzę, jak się uśmiecha. W chwilę potem szepce:
- Chyba wiem, z kim Allie w końcu została.
- Naprawdę?
- Tak.
- Z kim?
- Z Noahem.
- Jesteś pewna?
- Najzupełniej.
Uśmiecham się i przytakuję.
- Tak, z nim - mówię cicho, a ona uśmiecha się do mnie. Twarz jej promienieje.
Z wysiłkiem odsuwam dla niej krzesło. Siada, zajmuję miejsce naprzeciwko. Podaje mi rękę nad stołem, biorę jej dłoń i czuję, że kciuk zaczyna krążyć tak samo jak przed laty. Wpatruję się w nią bez słowa, rozkoszując się teraźniejszością, wspominając minione chwile, odtwarzając je wszystkie, tak że stają się rzeczywistością. Coś chwyta mnie za gardło i po raz kolejny uświadamiam sobie, jak bardzo ją kocham.
- Jesteś taka piękna - przemawiam w końcu drżącym głosem.
Czytam w jej oczach, że wie, co do niej czuję i co naprawdę znaczą moje słowa.
Nie odpowiada, tylko spuszcza wzrok. Zastanawiam się, o czym myśli. Delikatnie ściskam jej dłoń. Czekam. Przecież znam jej serce i wiem, że już-już tam docieram.
I wtedy: cud, który potwierdza, że się nie mylę.
Podczas gdy w tle przy blasku świec cicho gra Glenn Miller, patrzę, jak Allie stopniowo poddaje się uczuciom, które żyją w głębi niej. Widzę, jak na jej ustach pojawia się ciepły uśmiech, dla którego warto się zdobyć na każdy wysiłek, obserwuję, jak podnosi ku mnie zamglone oczy. Przyciąga moją dłoń.
- Jesteś cudowny... - mówi cicho i w tej właśnie chwili ona też się we mnie zakochuje. Wiem o tym, bo tysiące razy widziałem te symptomy.
Nie od razu mówi, zresztą nie musi, posyła mi spojrzenie z poprzedniego wcielenia, dzięki któremu ponownie ożywam. Uśmiecham się do niej z niewysłowioną czułością i wpatrujemy się w siebie, czując miłość przepełniającą nas niczym fale oceanu. Wodzę wzrokiem po pokoju, suficie, potem patrzę na Allie, a od jej spojrzenia zalewa mnie żar. I nagle ponownie staję się młody. Nie jest mi zimno, nic mnie nie boli, nie garbię się, nie mam powykręcanych palców, a oczu nie przesłania mi katarakta.
Jestem silny i dumny, czuję się najszczęśliwszym mężczyzną pod słońcem. Trwamy tak długo, z rękami połączonymi nad stołem.
Kiedy świece w jednej trzeciej już się wypaliły, dojrzewam, by przerwać ciszę.
- Gorąco cię kocham i mam nadzieję, że o tym wiesz - mówię.
- Oczywiście, że tak - odpowiada niemal bez tchu.
- Zawsze cię kochałam, Noah.
Noah - słyszę znowu.
Noah. To słowo rozbrzmiewa echem w moich uszach. Noah... Noah...
Wie - myślę w duchu - wie, kim jestem.
Wie.
Taki drobiażdżek, a dla mnie to dar z nieba. Ponownie przeżywam nasze wspólne życie, jak ją obejmowałem, kochałem, a ona towarzyszyła mi w moich najlepszych latach.
- Noahu - mówi cicho. - Mój najmilszy Noahu...
I tak oto ja, który nie chciałem przyjąć słów lekarza, ponownie zatriumfowałem, przynajmniej na chwilę. Przestaję udawać tajemniczego nieznajomego, całuję jej rękę, przytulam się do policzka i szepczę do ucha:
- Nigdy w życiu nie przytrafiło mi się nic wspanialszego od ciebie.
- Och... Noahu - odpowiada ze łzami w oczach. - Ja też cię kocham.
Gdyby tylko tak mogło się skończyć, byłbym szczęśliwym człowiekiem.
Ale tak się nie stanie. To nie ulega wątpliwości, po pewnym czasie bowiem dostrzegam na jej twarzy niepokój.
- Co się stało? - pytam.
- Tak bardzo się boję - pada jej cicha odpowiedź. - Boję się, że znowu cię zapomnę... To nieuczciwe. Nie mogę znieść myśli, że będę musiała to oddać.
Głos jej się załamuje, ale nie wiem, co odrzec. Zdaję sobie sprawę, że wieczór dobiega końca i w żaden sposób nie zdołam powstrzymać nieuniknionego. Z tym jednym zawsze przegrywam.
- Nigdy cię nie opuszczę - zapewniam tylko. - To, co nas łączy, trwa wiecznie.
Wie, że tylko tyle mogę zrobić, bo żadne z nas nie chce obietnic bez pokrycia. Kiedy jednak znowu na mnie patrzy, w jej spojrzeniu czytam pragnienie, bym mógł jej więcej obiecać.
Świerszcze cykają za oknami, zaczynamy skubać kolację. Żadne z nas nie ma apetytu, ale ja daję jej wzór, a ona podąża za mną. Wkłada do ust małe kąski i długo je przeżuwa. Cieszę się, że w ogóle je. Za dużo schudła w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Po kolacji ogarnia mnie lęk, nad którym nie mogę zapanować. Wiem, że powinienem się cieszyć, gdyż dzisiejszy wieczór świadczy o tym, że nasza miłość dalej trwa, ale zdaję sobie sprawę, że wybiła już godzina. Słońce dawno zaszło i wkrótce przyjdzie złodziej, a ja w żaden sposób nie zdołam go powstrzymać. Dlatego wpatruję się w moją najmilszą i czekam, próbując w tych ostatnich chwilach zmieścić całe życie.
Nic.
Zegar tyka.
Nic.
Biorę ją w ramiona, tulimy się do siebie.
Nic.
Czuję, jak drży, szepczę jej do ucha.
Nic.
Po raz ostatni tego wieczoru powtarzam, że ją kocham.
I w tej chwili przychodzi złodziej.
Nieustannie mnie zdumiewa, jak szybko to następuje. Nawet teraz. Po tylu latach. Jeszcze tuli się do mnie, ale zaczyna szybko mrugać powiekami, potrząsać głową. Potem się odwraca, wbija wzrok w róg pokoju, wpatruje się długo, na jej twarzy pojawia się obawa.
Nie! - krzyczę w duchu. Jeszcze nie! Nie teraz... Nie kiedy byliśmy tak blisko! Nie dziś! Każdego innego wieczoru, ale nie dziś... Błagam.
Słowa kłębią się we mnie.
Nie zniosę tego znowu! To nieuczciwe... to nie w porządku...
Ale jak zwykle nie ma ratunku.
- Oni - odzywa się wreszcie, pokazując w tamtą stronę. - Gapią się na mnie. Proszę, każ im przestać.
Karty.
W moim żołądku rozrasta się kula. Twarda, bolesna. Na chwilę braknie mi tchu, potem znowu oddycham, ale płycej. W ustach mi zasycha, serce wali. Wiem, że to koniec, i się nie mylę. Zaszło już słońce. Właśnie to wieczorne zagubienie, które opanowuje moją żonę, stanowi najtrudniejszy do przyjęcia element choroby Alzheimera. Bo kiedy ono się pojawia, ona odchodzi, i czasem zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy się kochać.
- Tam nikogo nie ma, Allie - próbuję walczyć z nieuniknionym. Nie wierzy mi.
- Gapią się na mnie.
- Nie - szepczę, kręcąc głową.
- Nie widzisz ich?
- Nie - odpowiadam.
Zamyśla się na moment.
- Ale one tam są - upiera się, odpychając mnie od siebie - i gapią się na mnie.
Zaczyna rozmawiać ze sobą i w chwilę potem, kiedy próbuję ją uspokoić, uchyla się, spogląda na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Kim ty jesteś! - krzyczy przerażona, twarz jej blednie.
- Co tu robisz?
Ogarnia ją lęk. Cierpię, bo w żaden sposób nie mogę jej pomóc. Odsuwa się ode mnie, cofa się, zasłaniając rękami. A w końcu wyrzuca z siebie najboleśniejsze słowa.
- Precz! Precz ode mnie! - wrzeszczy.
Przerażona odgania od siebie karły, nawet nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności.
Wstaję, podchodzę do jej łóżka. Jest mi słabo, ledwo powłóczę nogami, w boku czuję dziwny ból. Nie wiem, skąd on się bierze. Bezskutecznie próbuję nacisnąć dzwonek, bo palce mnie bolą, odmawiają posłuszeństwa, są jak z lodu, ale w końcu mi się udaje. Wkrótce zjawią się pielęgniarki. Czekam na nie. A czekając, patrzę na żonę.
Dziesięć...
Dwadzieścia...
Trzydzieści sekund, a ja nadal patrzę, wszystko odnotowuję, zapamiętuję chwile, które dopiero co przeżywaliśmy. Przez cały ten czas ani razu nie odpowiada spojrzeniem i prześladuje mnie wizja mojej żony zmagającej się z niewidzialnym wrogiem.
Siadam przy łóżku, plecy mnie bolą. Sięgam po notatnik, po twarzy ciekną mi łzy. Allie tego nie zauważa. Rozumiem, bo jej myśli odpłynęły gdzie indziej.
Parę kartek się wysuwa, spada na podłogę. Schylam się po nie. Jestem bardzo zmęczony, więc siadam, samotny, oddzielony od Allie. Wchodzące pielęgniarki zastają w pokoju dwójkę ludzi wymagających pocieszenia. Kobietę, która drży ze strachu przed demonami mieszkającymi w jej głowie, i starca, który kocha ją nad życie i teraz płacze w kącie, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Resztę wieczoru spędzam samotnie w swoim pokoju. Drzwi zostawiłem uchylone i widzę ludzi przechodzących korytarzem. Część to nieznajomi, część przyjaciele, a jeśli się skupię, słyszę, jak rozmawiają o rodzinach, pracy, spacerze po parku. Zwyczajne rozmowy, nic takiego, ale przyłapuję się na tym, że im zazdroszczę tej łatwości, z którą się porozumiewają. Kolejny grzech główny, wiem, ale czasem nie potrafię się powstrzymać.
Jest też doktor Barnwell, rozmawia z jedną z pielęgniarek. Zastanawiam się, któż to poczuł się na tyle źle, że lekarz musiał tu zajrzeć o tej porze. Za dużo pracuje, nieraz mu to powtarzałem. Niech pan spędza więcej czasu z rodziną - radzę - oni nie będą z panem wiecznie. Ale on nie słucha. Odpowiada za swoich pacjentów - brzmi jego argument - więc musi tu przychodzić na każde wezwanie. Twierdzi, że nie ma wyboru, ale przez to staje się człowiekiem rozdartym, który sam sobie przeczy. Chce być lekarzem całkowicie oddanym pacjentom, a równocześnie mężem całkowicie oddanym rodzinie. To się wyklucza, doba bowiem nie ma tylu godzin, ale sam musi się o tym przekonać. Słuchając jego cichnącego głosu, zastanawiam się, co w końcu wybierze albo, co smutniejsze, czy ktoś za niego nie wybierze.
Siedzę przy oknie w miękkim fotelu i wspominam miniony dzień. Był radosny i smutny, cudowny i rozdzierający serce. Kotłujące się we mnie uczucia sprawiają, że przez wiele godzin tkwię w milczeniu. Nie czytałem dziś nikomu; nie mogłem, gdyż poezja sprowokowałaby mnie do łez. Po jakimś czasie w korytarzach zapada cisza, przerywana tylko szelestem nóg nocnych marków. O jedenastej słyszę znajome kroki, których właściwie się spodziewałem. Które znam tak dobrze.
Do pokoju zagląda doktor Barnwell.
- Zauważyłem palące się światło. Mogę wejść?
- Tak, proszę.
Wchodzi, rozgląda się, dopiero potem siada parę kroków ode mnie.
- Słyszałem, że miałeś udany dzień z Allie.
Uśmiecha się. Intrygujemy go my i nasz związek. Nie wiem, czy kieruje nim wyłącznie zawodowa ciekawość.
- Tak, myślę, że tak.
Przechyla głowę i bacznie mi się przypatruje.
- Dobrze się czujesz, Noah? Wyglądasz na przygnębionego.
- Wszystko w porządku. Jestem tylko trochę zmęczony.
- Jak dziś się czuła Allie?
- Nieźle. Rozmawialiśmy prawie przez cztery godziny.
- Cztery godziny? Noah, to... to niewiarygodne.
Kiwam głową.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem ani nie słyszałem o czymś podobnym - ciągnie, kręcąc głową. - Podejrzewam, że właśnie na tym polega prawdziwa miłość. Wy dwoje byliście sobie przeznaczeni. Allie musi cię ogromnie kochać. Wiesz o tym, prawda?
- Wiem - mówię, ale to wszystko, na co mogę się zdobyć.
- Co cię gnębi, Noah? Allie powiedziała coś, co cię zabolało?
- Nie. Przeciwnie, była cudowna. Tyle że teraz czuję się taki... sam.
- Sam?
- Tak.
- Nikt nie jest sam.
- Ja tak - odpowiadam, spoglądając na zegarek i myśląc o jego rodzinie, która śpi w cichym domu. Właśnie tam powinien teraz być. - I ty też.
Kolejne dni nie przyniosły niczego znaczącego. Allie ani razu mnie nie poznała. Przyznam, że moja uwaga nieco osłabła, gdyż myślami ciągle wracałem do tamtego dnia. Choć koniec zawsze przychodzi za szybko, niczego wtedy nie straciłem, jedynie zdobyłem, i cieszyłem się, że jeszcze raz spadło na mnie to błogosławieństwo.
Następnego tygodnia moje życie właściwie wróciło do normy. Oczywiście, jeśli można je nazwać normalnym. Czytanie Allie, czytanie innym, błąkanie się po korytarzach. Bezsenne noce, ranki spędzane przy grzejniku. Znajduję dziwne ukojenie w przewidywalności mego życia.
W chłodny, mglisty poranek, osiem dni po naszym wspólnie spędzonym popołudniu, jak zwykle obudziłem się wcześnie i kręciłem się przy biurku, to oglądając zdjęcia, to czytając listy sprzed wielu lat. A przynajmniej próbując to robić. Ciężko mi było się skupić, nękał mnie ból głowy, więc zostawiłem kartki i usiadłem w fotelu przy oknie, żeby oglądać wschód słońca. Wiedziałem, że Allie obudzi się za parę godzin, i chciałem nabrać sił, gdyż całodzienne czytanie może tylko wzmocnić migrenę.
Przymknąłem oczy na parę minut, ból w głowie to się nasilał, to ustępował. Uniosłem powieki i patrzyłem na moją starą przyjaciółkę rzekę, która płynęła pod oknem. W przeciwieństwie do Allie miałem pokój z widokiem na wodę, która zawsze przynosiła mi natchnienie. Cóż za paradoks, ta rzeka. Niby trwa tak od setek tysięcy lat, a zarazem odnawia się z każdym deszczem. Rozmawiałem z nią tego ranka, szeptałem tak, by usłyszała.
- Błogosławiona jesteś, moja przyjaciółko, i ja jestem błogosławiony, wspólnie wychodzimy naprzeciw nadchodzącym dniom.
Fale, zmarszczki kołysały się i krążyły, przytakując. Padało na nią blade światło wstającego dnia, odbijał się w niej nasz wspólny świat. Rzeka i ja. Płynąca, drążąca, ustępująca. Patrząc na rzekę, widzi się życie - pomyślałem. Człowiek tyle się może od niej nauczyć.
To się stało, kiedy siedziałem w fotelu. Słońce właśnie zaczęło się wynurzać zza horyzontu. Zauważyłem, że ręka mi drży. Nigdy przedtem coś takiego mi się nie przytrafiło. Chciałem ją podnieść, ale zatrzymałem się w pół ruchu, gdyż głowę znowu rozsadzał mi ból, tępy, przypominający uderzenie młotkiem. Zamknąłem oczy, z całej siły zacisnąłem powieki. Ręka przestała się trząść, za to błyskawicznie drętwiała, jakby ktoś uszkodził nerw w przedramieniu. Straszliwy ból przeszył mi głowę, niczym wezbrane wody spływał przez szyję do każdej komórki ciała, niszcząc wszystko, co napotkał na swej drodze.
Nic nie widziałem, miałem wrażenie, że tuż przy mojej głowie dudni pociąg, i w tym momencie zrozumiałem, że mam wylew. Ból przeszywał moje ciało jak błyskawica i ostatkiem świadomości wyobraziłem sobie Allie leżącą w łóżku, czekającą na opowieść, której nigdy nie przeczytam, zagubioną, nieszczęśliwą, całkowicie bezradną. Dokładnie tak samo jak ja.
I kiedy oczy mi się zamknęły po raz ostatni, pomyślałem: O Boże, co ja zrobiłem?
Przez całe dnie leżałem, to odzyskując przytomność, to znowu ją tracąc. W chwilach świadomości widziałem wokół siebie jakieś urządzenia, z nosa i gardła wystawały mi rurki, przy łóżku wisiały dwa worki z kroplówką. Słyszałem szum maszyn, jakieś brzęczenie, czasem odgłosy, których nie potrafiłem zidentyfikować. Jedno z urządzeń, to wspierające pracę serca, przynosiło mi dziwną ulgę i usypiało mnie, przenosząc raz za razem w niebyt.
Lekarze byli zaniepokojeni. Spod uchylonych powiek widziałem troskę na ich twarzach, kiedy oglądali kartę choroby i ustawiali urządzenia. Szeptem wypowiadali swe opinie, sądząc, że nie słyszę.
- Wylew to ciężka sprawa - mówili - zwłaszcza dla osoby w tym wieku, a konsekwencje mogą być poważne.
- Ponure miny zapowiadały najgorsze. - Utrata mowy, utrata ruchu, paraliż.
Kolejna konsultacja z kartą, pikanie dziwacznej maszyny - i wychodzili, nawet się nie domyślając, że wszystko słyszałem. Starałem się potem nie myśleć o ich słowach, tylko skupiać na Allie, przywoływać przed oczy jej obraz. Robiłem co w mojej mocy, by znowu we mnie ożyła, byśmy ponownie stali się jednym. Próbowałem czuć jej dotyk, słyszeć jej głos, zobaczyć jej twarz, a w końcu do oczu napływały mi łzy, gdyż nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę, będę mógł do niej szeptać, spędzać dni na rozmowie, czytaniu jej i spacerach. Nie tak wyobrażałem sobie koniec. Nie na to liczyłem. Zawsze zakładałem, że odejdę po niej. Nie tak miało być.
I tak przez wiele dni kołysałem się na progu jawy i nieświadomości, aż kolejnego mglistego poranka obietnica złożona Allie przywróciła mnie do życia. Otworzyłem oczy, zobaczyłem wokół siebie kwiaty, ich zapach dodał mi jeszcze motywacji. Rozejrzałem się za guzikiem dzwonka, z trudem go nacisnąłem i po pół minucie zjawiła się pielęgniarka, której deptał po piętach doktor Barnwell. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Pić mi się chce - przemówiłem chrapliwie, a lekarz uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Witaj wśród żywych. Wiedziałem, że się wygrzebiesz.
Dwa tygodnie później wypisują mnie ze szpitala, choć została ze mnie tylko połowa człowieka. Gdybym był cadillakiem, krążyłbym w kółko, bo prawą stronę mam słabszą od lewej. Mówią, że to dobrze, gdyż paraliż mógł objąć całe ciało. Czasem odnoszę wrażenie, że świat składa się wyłącznie z optymistów.
Jest też zła wiadomość: chore palce uniemożliwiają mi korzystanie z laski i wózka, muszę więc sobie znaleźć własny sposób poruszania się. Nie lewa-prawa-lewa, jak to było za czasów mej młodości, ani nawet nie modne ostatnio wolny-wolny, tylko wolny-przenieść ciężar ciała na prawo-wolny. Teraz podróż po korytarzach to cała wyprawa. Nawet jak na mnie posuwam się wolno, a mówi to człowiek, który dwa tygodnie temu przegrałby z żółwiem.
Wracam dość późno, a kiedy wreszcie docieram do pokoju, wiem, że nie zasnę. Głęboko wciągam powietrze i sycę się wiosennym zapachem napełniającym pokój. Okno zostawiono uchylone, wpada przez nie wieczorny chłód. Przekonuję się, że ta zmiana temperatury dobrze mi robi. Evelyn, jedna z licznych pielęgniarek, od której jestem trzy razy starszy, pomaga mu usiąść w fotelu przy oknie i zaczyna je zamykać. Powstrzymuję ją, a choć unosi brwi, ustępuje. Słyszę trzask otwieranej szuflady i za chwilę pielęgniarka zarzuca mi na ramiona sweter, delikatnie go poklepując. Nic przy tym nie mówi i po jej milczeniu zgaduję, że wygląda przez okno. Długo stoi bez ruchu. Zastanawiam się, o czym może myśleć, ale nie pytam. Po pewnym czasie słyszę, jak wzdycha. Rusza do wyjścia, ale jeszcze się zatrzymuje, pochyla nade mną i czule całuje w policzek. Tak samo całuje mnie moja wnuczka. Spoglądam na nią zaskoczony.
- Dobrze mieć cię z powrotem - mówi cicho. - Allie za tobą tęskniła. I my też. Wszyscy się za ciebie modliliśmy, bo bez ciebie to miejsce nie jest już takie samo.
Uśmiecha się, gładzi mnie po policzku i wychodzi. Milczę. Później słyszę, jak znowu przechodzi obok mojego pokoju, pchając wózek, i przyciszonym głosem rozmawia z drugą pielęgniarką.
Dziś na niebie świecą gwiazdy, wszystko tonie w czarownej granatowej poświacie. Śpiewają szpaki, zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Siedząc w oknie, zastanawiam się, czy ktoś z zewnątrz widzi mnie, niewolnika ciała. Patrzę po drzewach, dziedzińcu, ławeczkach, szukając śladu życia, ale niczego nie zauważam. Nawet rzeka trwa w bezruchu. W ciemnościach wygląda niczym pusta przestrzeń. Pociąga mnie jej tajemniczość. Godzinami się w nią wpatruję i po pewnym czasie dostrzegam odbicie chmur kołyszących się na falach. Zanosi się na burzę, wkrótce niebo poszarzeje, jakby wstawał kolejny świt.
Błyskawica rozcina wzburzone niebo i myślami wracam do wcześniejszych rozważań. Kim jesteśmy, Allie i ja? Czy prastarym bluszczem oplatającym cyprys, których gałęzie i wici tak mocno się splątały, że umrą, jeśli się je rozerwie? Nie wiem. Kolejny błysk, który na tyle rozjaśnia pokój, że widzę fotografię Allie, jej najlepsze zdjęcie, ustawione na stoliku obok. Już wiele lat temu je oprawiłem, licząc, że dzięki szkłu przetrwa wieki. Sięgam po nie, przysuwam do oczu. Długo, długo się w nie wpatruję, nie mogę się powstrzymać. Zrobiono je, gdy miała czterdzieści jeden lat, nigdy nie była piękniejsza. O tyle rzeczy chciałbym ją spytać, ale wiem, że fotografia mi nie odpowie, więc odkładam ją na bok.
Dziś, choć Allie leży w tym samym budynku, jestem sam. Zawsze będę sam. Właśnie o tym myślałem, przebywając w szpitalu. To nie ulega dla mnie wątpliwości, kiedy wychylam się przez okno, patrząc na gromadzące się chmury burzowe. I nagle ogarnia mnie smutek, gdyż uświadamiam sobie, że tamtego, ostatniego wspólnie spędzonego dnia nie pocałowałem jej w usta. I może już nigdy tego nie zrobię. Przy jej chorobie nie sposób niczego przewidzieć. Dlaczego nękają mnie takie myśli?
Wreszcie wstaję, przechodzę do biurka i zapalam lampkę. Wymaga to znacznie większego wysiłku, niż sądziłem, jestem wyczerpany, więc nie wracam na stanowisko przy oknie. Siadam i patrzę na zdjęcia stojące na blacie. Zdjęcia rodzinne, fotografie dzieci, pamiątki z wakacji. Zdjęcia moje i Allie. Wspominam nasze wspólne chwile, spędzone we dwoje lub z rodziną, i po raz kolejny dociera do mnie, jak stary już jestem.
Otwieram szufladę i wyjmuję kwiaty, które dałem jej przed laty: stare, wyblakłe, przewiązane wstążką. Podobnie jak ja są suche i kruche, trzeba się z nimi delikatnie obchodzić. Ale zatrzymała je.
- Nie rozumiem, po co ci one - mówiłem, ale ona mnie ignorowała.
I czasem wieczorami widziałem, jak ich dotykała, niemal z czcią, jakby kryły w sobie tajemnicę istoty życia. Ech, te kobiety.
Jako że zanosi się na noc wspominek, odnajduję swoją obrączkę. Leży w najwyższej szufladzie, owinięta w bibułkę. Nie mogę jej już nosić, bo stawy mam opuchnięte, a palcom brak krwi. Rozwijam bibułkę i patrzę na nią. Pozostała niezmienna. Ma w sobie dziwną moc, stanowi symbol, więź, i wiem, WIEM, że dla mnie istnieje tylko ta jedna kobieta. Wiedziałem o tym, kiedy nakładałem jej tę obrączkę, i wiem o tym teraz.
- Ciągle należę do ciebie, Allie - szepczę głośno – moja królowo, moja nieskończona piękności. Byłaś i zawsze będziesz najwspanialszym darem, jaki dało mi życie.
Ciekaw jestem, czy mnie teraz słyszy, i nasłuchuję odpowiedzi. Ale nic się nie pojawia.
Dochodzi wpół do dwunastej. Szukam listu, który do mnie napisała, a który czytam, gdy jestem w odpowiednim nastroju. Leży tam, gdzie go odłożyłem. Obracam kartkę w palcach, zanim ją rozłożę, a gdy to robię, dłonie mi drżą. W końcu czytam:
Kochany Noahu!
Piszę ten list przy blasku świecy, podczas gdy Ty śpisz w naszej sypialni, którą dzielimy od dnia ślubu. I choć nie słyszę Twego oddechu, wiem, że tam jesteś, i niedługo położę się przy Tobie, jak zawsze. I będę czuła Twoje ciepło, znajdę ukojenie, a Twój oddech wolno poprowadzi mnie tam, gdzie śnię o Tobie i myślę o tym, jak wspaniałym jesteś człowiekiem.
Obok płonie ogień w kominku. Przypomina mi on inny ogień, sprzed wielu lat, kiedy ja siedziałam w Twoich miękkich ubraniach, a Ty byłeś w dżinsach. Wiedziałam wtedy, że zawsze już będziemy razem, choć następnego dnia się wahałam. Pewien poeta z Południa schwycił i mocno przywiązał moje serce, a ja w głębi ducha wiedziałam, że ono zawsze należało do Ciebie. Kimże jestem, by podawać w wątpliwość miłość spadającą wraz z gwiazdami z nieba, miażdżącą niczym ryczące fale? Tak bowiem wtedy się czuliśmy i tak do dzisiaj między nami pozostało.
Pamiętam, jak wróciłam do Ciebie następnego dnia, tego po wizycie matki. Jechałam przerażona, nigdy w życiu nie czułam takiego lęku, gdyż byłam pewna, że nie wybaczysz mi tego, iż Cię zostawiłam. Wysiadając z samochodu, trzęsłam się jak osika, lecz Ty uspokoiłeś wszystkie moje obawy jednym uśmiechem i wyciągniętą dłonią. „Masz ochotę na filiżankę kawy?” - powiedziałeś tylko. I nigdy więcej nie wróciłeś do tamtej sprawy. Nigdy, przez te wszystkie lata.
Nie zadawałeś też żadnych pytań, kiedy w ciągu pierwszych paru dni znikałam z domu, udając się na samotne spacery. A gdy wracałam z oczami pełnymi łez, zawsze wiedziałeś, czy chcę, byś mnie objął, czy wolę zostać sama. Nie mam pojęcia, jak się tego domyślałeś, ale zawsze to wyczuwałeś i dzięki temu było mi lżej. Później, gdy poszliśmy do małej kapliczki, aby wymienić obrączki i złożyć sobie przysięgę małżeńską, patrzyłam Ci w oczy i wiedziałam, że podjęłam właściwą decyzję. Co więcej, zdałam sobie sprawę, że byłam idiotką, w ogóle myśląc o innym. Od tamtej pory ani razu nie zachwiałam się w swych uczuciach.
Mieliśmy cudowne życie i bardzo często teraz o nim myślę. Czasem przymykam oczy i widzę Ciebie, z włosami przyprószonymi siwizną, jak siedzisz na ganku i grasz na gitarze, podczas gdy maluchy baraszkują i klaszczą Ci do wtóru. Ubranie masz zabrudzone po wielogodzinnej pracy, jesteś zmęczony, a choć proponuję Ci, byś odpoczął, uśmiechasz się i mówisz: „ Właśnie to robi”\ Coś zmysłowego i podniecającego kryje się dla mnie w Twojej miłości do dzieci. „Nie masz pojęcia, jak cudownym jesteś ojcem” - mówię Ci, gdy dzieci już śpią. Niedługo potem zrzucamy z siebie ubrania, całujemy się i prawie całkiem zapominamy, jeszcze nim się wsuniemy pod flanelowe powłoczki.
Kocham Cię za wiele rzeczy, przede wszystkim za Twoje pasje, gdyż zawsze były tym, co w życiu najpiękniejsze. Miłość, poezja i ojcostwo, tak samo jak przyjaźń, piękno i natura. I cieszę się, że przekazałeś je naszym dzieciom, gdyż wiem, że dzięki temu ich życie nabrało wartości. Mówią mi, jak ważny dla nich jesteś, a ilekroć to słyszę, czuję się najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
Mnie też uczyłeś pasji, dawałeś mi natchnienie, wspierałeś w malowaniu i nigdy się nie dowiesz, jak wiele to dla mnie znaczyło. Moje obrazy wiszą w muzeach i prywatnych kolekcjach, a choć bywało, że z powodu wystaw i krytyków chodziłam rozdrażniona, niespokojna, Ty zawsze znajdowałeś dla mnie dobre słowa, zachętę. Akceptowałeś to, że potrzebuję własnej pracowni, własnej przestrzeni, i widziałeś coś więcej niż tylko poplamione farbą ubranie, włosy, a czasem i meble. Wiem, że to nie było łatwe. Jedynie prawdziwy mężczyzna, wielki człowiek potrafiłby z tym wytrzymać. A Ty wytrzymałeś. Przez czterdzieści pięć lat. Cudownych lat.
Jesteś nie tylko moim kochankiem, ale i najlepszym przyjacielem, i sama nie wiem, co więcej dla mnie znaczy. Cenię i jedno, i drugie, podobnie jak całe nasze wspólne życie. Masz w sobie, Noahu, coś wyjątkowego, coś pięknego i potężnego. Dobroć - oto co widzę, kiedy na Ciebie patrzę; oto co wszyscy widzą. Dobroć. Nie znam nikogo bardziej wyrozumiałego, pełnego spokoju. Bóg jest z Tobą, musi być, bo dla mnie stanowisz uosobienie anioła.
Wiem, że uważałeś to za bezsensowny pomysł, kiedy Cię poprosiłam, byśmy przed opuszczeniem domu spisali naszą historię, ale miałam po temu powody i dziękuję Ci za cierpliwość. I choć pytałeś, czemu to robię, nigdy Ci nie wyjaśniłam. Sądzę, że nadeszła pora, byś się dowiedział.
Mamy za sobą życie, jakiego większość par nawet nie zakosztowała, a jednak kiedy na Ciebie patrzę, ogarnia mnie lęk na myśl, że to wkrótce się skończy. Oboje znamy diagnozę i wiemy, co ona oznacza. Widzę Twe łzy i martwię się bardziej o Ciebie niż o siebie, gdyż boję się cierpienia, które Cię dotknie. Brak mi słów, by wyrazić, jak Ci współczuję. Tego się nie da opisać.
Ale kocham Cię tak głęboko, tak niewyrażalnie, że znajdę sposób, by do Ciebie wrócić mimo choroby. Obiecuję Ci to. I właśnie tu pojawia się wytłumaczenie, dlaczego Cię prosiłam o spisanie tej historii. Kiedy będę zagubiona i samotna, czytaj mi ją - tak jak opowiedziałeś ją dzieciom - wiedz, że jakoś zrozumiem, że ona dotyczy nas. I może, ale tylko może, znajdziemy sposób, żeby ponownie być razem.
Proszę, nie gniewaj się na mnie w te dni, gdy nie będę Cię poznawać, a oboje wiemy, że one nadejdą. Pamiętaj, że Cię kocham i zawsze będę kochać, niezależnie od tego, co się wydarzy. Wiodłam najcudowniejsze życie z możliwych. Życie z Tobą.
A jeśli zatrzymasz ten list i ponownie będziesz go czytał, uwierz w to, co piszę. Noahu, gdziekolwiek teraz jesteś i kimkolwiek teraz jesteś, kocham Cię. Kocham Cię, kreśląc te słowa, kocham Cię, kiedy je czytasz. I tak bardzo przepraszam, jeśli nie potrafię Ci tego powiedzieć. Kocham Cię z całego serca, mój mężu. Jesteś i zawsze byłeś moim wyśnionym i wybranym.
Allie
Skończywszy czytać, odkładam list. Wstaję od biurka, szukam kapci. Stoją przy łóżku i muszę usiąść, by je włożyć. Podnoszę się, przechodzę do drzwi, uchylam je. Wyglądam na korytarz, widzę tylko Janice przy biurku. A przynajmniej tak mi się wydaje, że to ona. Żeby się dostać do pokoju Allie, będę musiał minąć jej biurko, a o tej porze nie wolno mi wychodzić, Janice zaś nie należy do osób, które patrzą przez palce na łamanie regulaminu. Jej mąż jest prawnikiem.
Czekam, licząc, że sobie pójdzie, ale ona się nie rusza. Ogarnia mnie zniecierpliwienie. W końcu jednak wychodzę z pokoju. Wolny-przenieść ciężar ciała na prawo-wolny. Pokonanie krótkiego dystansu zajmuje mi całe wieki, a mimo to, rzecz niepojęta, Janice mnie nie zauważa. Jestem jak pantera cicho skradająca się przez dżunglę, niewidzialny niczym pisklę gołębia.
W końcu mnie dostrzega, czemu wcale się nie dziwię. Staję przed pielęgniarką.
- Noah - mówi - co ty tu robisz?
- Spaceruję - wyjaśniam. - Nie mogę zasnąć.
- Wiesz, że nie wolno ci tego robić.
- Wiem.
Nie ruszam się o krok. Zawziąłem się.
- Tak naprawdę to wcale nie spacerujesz, prawda? Idziesz do Allie.
- Tak.
- Noah, wiesz, co się stało, kiedy ostatnio zajrzałeś do niej w nocy.
- Pamiętam.
- W takim razie wiesz, że nie powinieneś tego robić.
Nie odpowiadam wprost, tylko mówię:
- Tęsknię za nią.
- Rozumiem, że tęsknisz, ale nie mogę ci pozwolić do niej iść.
- To nasza rocznica ślubu - nalegam.
Nie kłamię. Rok przed złotymi godami. Dziś mija czterdzieści dziewięć lat naszego małżeństwa.
- Rozumiem.
- Więc mogę pójść?
Na chwilę odwraca wzrok, głos jej się zmienia. Mówi cicho, łagodnie. Słucham zaskoczony. Nigdy nie wyglądała mi na sentymentalną.
- Noah, pracuję tu od pięciu lat, a przedtem pracowałam w innym ośrodku. Widziałam setki par zmagających się z bólem i smutkiem, ale nigdy jeszcze nie spotkałam człowieka, który radziłby sobie z nimi tak jak ty. Nikt, ani żaden lekarz, ani żadna pielęgniarka, nigdy przedtem nie miał do czynienia z czymś takim.
Przerywa, ku memu zdumieniu jej oczy napełniają się łzami. Ociera je palcem.
- Staram się odgadnąć, co czujesz, w jaki sposób udaje ci się wytrzymywać dzień za dniem, a mimo to nadal nie mieści mi się to w głowie - ciągnie. - Nie wiem, jak to robisz. Czasem udaje ci się nawet pokonać jej chorobę. A choć lekarze tego nie pojmują, my, pielęgniarki, rozumiemy. To miłość, po prostu. Najbardziej zdumiewająca rzecz, jaką w życiu widziałam.
Coś mnie ściska w gardle, brakuje mi słów.
- Ale, Noahu, nie wolno ci tego robić, a ja nie mogę ci na to pozwolić. Tak więc wracaj do siebie. - A potem, uśmiechając się łagodnie, siąkając nosem i poprawiając jakieś papiery na biurku, dorzuca: - Ja tymczasem idę na dół po kawę. Nie będzie mnie tu przez jakiś czas, więc nie rób żadnych głupstw.
Szybko wstaje, dotyka mojego ramienia i idzie w stronę schodów. Nie ogląda się, a ja nagle zostaję sam. Nie wiem, co o tym myśleć. Patrzę na puste miejsce, widzę na biurku filiżankę gorącej, parującej kawy i po raz kolejny się przekonuję, że są na świecie dobrzy ludzie.
Ruszając w podróż do pokoju Allie, po raz pierwszy od lat czuję, że mi ciepło. Posuwam się maleńkimi kroczkami, ale i tak narzucam zbyt ostre tempo, bo nogi już mnie rozbolały. Muszę się przytrzymać ściany, żeby nie upaść. Nad głową brzęczą jarzeniówki, oczy mnie bolą od ich światła, więc przymykam powieki. Mijam kolejne ciemne pokoje, w każdym z nich komuś już czytałem, i uświadamiam sobie, że tęsknię za ich mieszkańcami. To moi przyjaciele, doskonale znam ich twarze, a już jutro wszystkich zobaczę. Lecz nie dziś, gdyż nie wolno mi się zatrzymywać. Prę naprzód, wysiłek pompuje krew przez zablokowane żyły. Czuję, jak z każdym krokiem nabieram mocy. Słyszę, jak drzwi się za mną uchylają, ale nikt nie wychodzi. Idę dalej. Jestem nieznajomym. Nie dam się zatrzymać. W pokoju pielęgniarek dzwoni telefon, więc przyspieszam, żeby nie dać się złapać. Jestem mrocznym bandytą, który na końskim grzbiecie przemyka przez uśpione miasta i z jukami pełnymi złota mknie ku złocistemu miesiącowi. Jestem młody, silny, serce rozsadza mi namiętność, staranuję drzwi, chwycę swą bogdankę w ramiona i zaniosę wprost do raju.
Kogo próbuję oszukać?
Wiodę teraz proste życie. Jestem głupcem, zakochanym starcem, marzycielem, który pragnie jedynie czytać Allie i tulić ją, kiedy tylko może. Jestem grzesznikiem, który nieraz błądził, człowiekiem, którzy wierzy w magię, alem za stary już, by się zmienić, za stary, by mnie to wzruszało.
Kiedy w końcu dochodzę do jej pokoju, opadam z sił. Nogi się pode mną uginają, ledwo patrzę na oczy, serce dziwnie mi się kołacze w piersi. Zmagam się z gałką, otwieram ją dopiero przy użyciu dwóch rąk i całego zapasu sił. Drzwi się uchylają, do pokoju wpada światło z korytarza, wydobywając z ciemności łóżko, na którym śpi Allie. Patrząc na nią, myślę, że jestem niczym więcej jak przechodniem na zatłoczonej miejskiej ulicy, którego natychmiast się wyrzuca z pamięci.
W pokoju panuje cisza, Allie leży pod kocem. Po chwili widzę, jak się przekręca na bok, ten szelest przypomina mi nasze szczęśliwsze lata. Wydaje się taka drobna w tym łóżku i przypatrując się jej, uświadamiam sobie, że między nami wszystko skończone. W powietrzu unosi się zapach stęchlizny. Przeszywa mnie dreszcz. Ten budynek stał się naszym grobem.
Stoję nieruchomo, w dniu naszej rocznicy, prawie przez minutę, rozpaczliwie pragnąc jej powiedzieć, co czuję, ale nie ruszam się, żeby jej nie obudzić. Poza tym napisałem to już na skrawku papieru, który wsunę jej pod poduszkę:
Miłości ostatnie chwile
Czynią ją tkliwą i czystą.
W poranka słonecznym pyle
Zdobywa moc wiekuistą10.
Wydaje mi się, że słyszę czyjeś kroki, więc wchodzę i zamykam drzwi. Otacza mnie ciemność, lecz znam ten pokój na pamięć. Dochodzę do okna, odsłaniam zasłony i do środka zagląda księżyc - złocisty, okrągły strażnik nocy. Odwracam się do Allie i oddaję się marzeniom. I choć wiem, że nie powinienem tego robić, wsuwając kartkę pod jej poduszkę siadam na łóżku. Potem wyciągam rękę i delikatnie dotykam jej twarzy, gładkiej jak puch. Gładzę ją po włosach, zapiera mi dech w piersi. Czuję zdumienie, czuję trwogę, jak kompozytor, który po raz pierwszy słyszy Mozarta. Allie porusza się i otwiera oczy, mrużąc je lekko, i nagle żałuję swej bezmyślności, bo wiem, że zaraz zacznie płakać, krzyczeć; zawsze tak reaguje. Ulegam zachciankom, jestem słaby, wiem o tym, lecz ogarnia mnie pragnienie spróbowania niemożliwego, pochylam się. Moja twarz jest tuż przy jej twarzy.
A kiedy nasze usta się spotykają, czuję dziwne drżenie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyłem, ani razu przez wszystkie te wspólne lata. I nagle staje się cud, gdyż czuję, jak rozchyla wargi, i odkrywam zapomniane niebo, nie zmienione przez ten czas, wieczne jak gwiazdy. Czuję ciepło jej ciała, a gdy nasze języki się stykają, daję się porwać, tak samo jak przed laty. Zamykam oczy, staję się potężnym statkiem prującym fale, silnym, nieustraszonym, a ona jest moim żaglem. Delikatnie wodzę palcem po jej twarzy, potem biorę ją za rękę. Całuję jej usta, policzki, słucham, jak głośno wciąga powietrze.
- Och, Noahu... - szepcze cicho. - Tęskniłam za tobą.
Kolejny cud, największy ze wszystkich! I nie potrafię powstrzymać łez, gdy oboje zdążamy wprost do raju. W 'tej bowiem chwili świat jest pełen cudowności, gdy czuję, jak palcami sięga do guzików i wolno, wolniutko zaczyna je rozpinać, jeden po drugim.
1 Walt Whitman: Północ widna, przeł. Stefan Napiórski.
2 Walt Whitman: Nakrapiany jastrząb spada w dół..., przeł. Ludmiła Marjańska.
3 W skali Fahrenheita, czyli 18°C (przyp. tłum.).
4 Przeł. Kazimiera Gałązka.
5 Przeł Kazimiera Gałązka
6 Walt Whitman: Pogrążeni we śnie, przeł. Zygmunt Kubiak.
7 Przeł. Kazimiera Gałązka.
8 Przeł. Kazimiera Gałązka.
9 Przeł. Kazimiera Gałązka.
10 Przeł. Kazimiera Gałązka.