Historia pewnej miłości


ęłęóHistoria pewnej miłości

Pójście do szkoły miłości to nic innego jak pokorne zgodzenie się z faktem, że nie umiem kochać, choć oczywiście są we mnie duże zadatki na dobrego ucznia.

Tak nieco przekornie zatytułowałem ostatnią część naszych medytacji nad traktatem św. Bernarda O miłowaniu Boga, ale spróbuję się obronić. Tytuł pachnie oczywiście literaturą dla pensjonarek, a przecież mamy do czynienia z bardzo poważną teologiczną twórczością kogoś, kto nazwany został „ostatnim z Ojców”. Chodzi oczywiście o Ojców Kościoła — czyli ludzi, którzy przez naukę, pisma i przykład życia pomagają nam rozumieć naszą wiarę i chronią ją przed bezpłodnymi interpretacjami. Tytuł zawiera również maleńką grę słów, której nie potrafiłem sobie odmówić: historia pewnej miłości to przecież historia, których wiele, która może się zdarzyć, a zarazem historia indywidualna, jedyna, niepowtarzalna na tej ziemi, bo unikalni są aktorzy tego spektaklu. I wreszcie opowieść o miłości, która osiągnęła swoje spełnienie, bo dążyła do niego z wielką pewnością, powiedzmy bardzo romantycznie: „nie wyobrażała sobie, że może się ta wielka podróż nie udać”. To nie wszystko — pozostaje jeszcze słówko „historia”, które należy interpretować w zdaniu nie jako „historia o miłości”, lecz właśnie jako dzieje pewnej miłości: jej etapy, dojrzewanie, spełnienie.

Szkoła miłości

Wydaje mi się, że teraz mogę podzielić się bardzo niemodnym dziś przekonaniem mistyków cysterskich, a mianowicie, że „miłość powinna pójść do szkoły”. Wyjaśnijmy. Wyrażenie „szkoła miłości” jest używane przez nich na określenie wspólnoty monastycznej i stanowi bardzo oryginalną przeróbkę określenia tejże wspólnoty zaproponowanego w Regule przez św. Benedykta: „Szkoła służby Pańskiej”. Pójście do szkoły to nic innego jak pokorne zgodzenie się z faktem, że nie umiem kochać, choć oczywiście są we mnie duże zadatki na dobrego ucznia. Nie wystarczy wypowiadanie sądów na temat mojej wiedzy o przykazaniu miłości i moich umiejętnościach w obchodzeniu się z człowiekiem — należy je sprawdzić w życiu wspólnotowym, które bezlitośnie obnaża nasz zakamuflowany egoizm i wszelkiego rodzaju agresje i aspołeczność. Szkoła to także etapy i wysiłek ćwiczenia się w mądrym, twórczym stosowaniu poznanych zasad w praktyce, i to niezależnie od moich dyspozycji, niedyspozycji, chceń czy niechceń. Tak, egzamin jest bezlitosny i często musimy powtarzać klasę. Z tym jednak zastrzeżeniem, że również bardzo szybko możemy opuścić oślą ławkę, jeśli tylko przyznamy się do własnego nieuctwa i zrobimy przy pomocy innych mały krok naprzód. Szkoła jak każda szkoła boli, bo wymaga od nas zmiany naszych przyzwyczajeń, dziwactw, niechlujstwa, nieobowiązkowości, ale także bezbłędnego rozumowania, któremu niczego nie można zarzucić oprócz chęci zachowania nierozwojowego status quo. Zmiana dokonuje się za pomocą braterskiej korekcji, braterskich obowiązków, rezygnacji z wszelkich właściwie przywilejów. Przywileje oczywiście chronią, ale też blokują sekret miłości, którym jest przede wszystkim uważne słuchanie, dyspozycyjność, przebaczenie, umiejętność świętowania oraz oddawanie życia za drugiego człowieka. Powtórzmy: to boli, nie jest to aż tak ewidentne dla naszego rozumu, i oczywiście w pierwszym momencie przynosi poczucie straty, upokorzenia, i budzi chęć odwetu czy dymisji. Oczywiście, że wolimy miejsca wciąż świeże, nowych ludzi, którzy są ujęci naszym dowcipem, świętością, prostotą i wiedzą. I stanowią dla nas argument, że to nie my mamy się uczyć, ale tak zwani „oni”.

Skoro więc Bernard mówi o czterech stopniach miłości na końcu swojego Traktatu, to wypowiada tę naukę w kontekście „szkoły miłości”. Prezentując nam stopnie miłości, czyli inaczej mówiąc miłość żywą, dojrzewającą, uczącą się, rozwojową — postępuje jak prawdziwy pedagog, dialogując z nami: a) zarysowuje perspektywę miłości: jej cel, finał, spełnienie; b) podaje środki i wskazuje szczególnie ważne momenty, punkty zwrotne w doświadczeniu ludzkiego kochania, i wreszcie: c) stawia pytanie, jaki stopień mógłbym uznać za swój, w jakim momencie znajduję się dziś. Oczywiście czeka też na prawdziwą odpowiedź, czyli na nasze przemienione coraz bardziej życie.

I jeszcze mała uwaga — nie wyobrażajmy sobie, że tzw. stopnie miłości stanowią zamknięte i dobrze strzeżone enklawy, z perspektywy których trudno dostrzec inną — dojrzalszą lub bardziej ubogą miłość. Nie jest tak, że człowiek na „pierwszym stopniu miłości” nie ma zielonego pojęcia o tym, co może się zdarzyć na drugim, trzecim etc. i jak może taka miłość smakować. Ludzka intuicja może uchwycić zarys przyszłej miłości, nasza obudzona i spragniona wrażliwość może doświadczyć momentów nieprzewidzianych na niższych stopniach miłości. Stąd też częste i charakterystyczne wypowiedzi ludzi, którzy spotkali się z literaturą duchową mówiącą o stopniach pokory i miłości: „W moim przypadku jest to nieco bardziej skomplikowane i poplątane: doświadczam i jednego, i drugiego, i trzeciego”. Myślę, że takie wypowiedzi są znakiem, iż codzienny i solidny rachunek sumienia został zaniedbany lub zamienił się w spektakl bardzo świętych a niezdyscyplinowanych myśli, w którym wszystko miesza się ze wszystkim tak, by w końcu mógł zapaść werdykt podobny trochę do stwierdzenia pewnego znajomego czterolatka: „trochę jestem grzeczny, a trochę niegrzeczny”. Szkoła miłości domaga się raczej odpowiedzi, które nie będą usprawiedliwieniem w stylu „zadanie odrobiłem, ale zeszyt zostawiłem w domu”, „przecież wiedziałem, ale zapomniałem”, lecz punktem wyjścia do dalszej poważnej pracy duchowej. Intuicje i doświadczenia są oczywiście ważne, stanowią bowiem stymulującą siłę, są jak obietnica, lecz ważniejsze zdaje się opisanie mojej dzisiejszej sytuacji, czyli inaczej mówiąc (mimo chwil dobroci, poświęcenia etc.), jakie cechy we mnie przeważają i jak mógłbym ocenić moje spontaniczne reakcje wobec sytuacji trudnych. Powtórzę — to nie jest cała prawda o nas, lecz propozycja naprawy tego, co wciąż we mnie kuleje i niedomaga.

Przedstawmy teraz pokrótce model wzrastania w miłości zaproponowany nam przez św. Bernarda. Składa się on z czterech etapów: a) człowiek kocha siebie ze względu na siebie; b) człowiek kocha Boga ze względu na dobrodziejstwa, które otrzymuje; c) człowiek kocha Boga dla Boga; d) człowiek kocha siebie dla Boga.

Człowiek kocha siebie ze względu na siebie

Stopień pierwszy nazywany jest także przez komentatorów, takich jak np. A. G. Hamman, miłością naturalną lub miłością cielesną — człowiek przez swoje ciało odkrywa swoją odrębność od otaczającego go świata, swoją inność przy spotkaniu z drugim człowiekiem. Ciało ma swój rytm, swoje potrzeby, przez wysyłane ustawicznie znaki uczy nas uwagi, odpowiedzialności, troski. Mówi do nas: jesteś człowiekiem i istniejesz na taki właśnie sposób i pewnych granic nie możesz przekroczyć. Przez naszą fizyczność odkrywamy nasze podobieństwo do innych — nasze ciało mówi, odbiera także sygnały, jego siła, piękno, słabość lub szpetota odgrywają potężną rolę w budowaniu społecznej hierarchii. Ustalony w społeczeństwie estetyczny model cielesności może prowadzić także do nienawiści własnego ciała, które nie spełnia tych wymogów. Przez całe życie człowieka ciało prowadzi z nim edukacyjny dialog — cokolwiek byśmy powiedzieli o naszej jedności cielesno-duchowej, to jednak każdy ważny etap naszego życia: dzieciństwo, dojrzewanie, przekroczenie czterdziestki, przekwitanie, starzenie się i „okres patriarchalny” przynosi nam przede wszystkim zadziwienie naszym ciałem i jego nowymi wezwaniami — kiedy np. zmęczone i ociężałe ciało nie nadąża za wciąż jeszcze wielką lotnością i płodnością umysłu; ustala całą filozofię życia, uczy nas prawdy o przemijaniu — choćby przez zmieniające się rysy twarzy (choć oczywiście widzimy się w lustrze inaczej niż bezstronny obserwator).

Miłość cielesna jest miłością niezwykle skupioną na sobie, ale ten naturalny egocentryzm pozwala człowiekowi przetrwać, znaleźć w rodzinie ludzkiej swoje miejsce, odebrać pierwsze lekcje życia — cielesność może budzić zazdrość, pożądanie lub pogardę, gesty ciała, które wydawały się nam naturalne, mogą prowokować u innych nieprzewidziane przez nas reakcje. Coraz lepsza znajomość naszego ciała, jego potrzeb, wymogów, jego mowy będzie prowadzić nas do niezbędnej ascezy, która ostatecznie będzie próbowała poskromić nasz naturalny egoizm i uspołecznić nasze postawy. Znajomość ta może stanowić dla nas bank danych, które posłużą do manipulowania innymi, prowokacji, wzbudzania u innych pragnienia posiadania nas, tworzenia image'u na pokaz.

Ludzkie ciało wydaje się najlepszym życiowym filozofem. I chociaż każdy z nas zdaje sobie sprawę z nieuchronności biologicznych w nim przemian, to jednak nadaje im znaczenie metafizyczne — tak z powodzeniem można odwrócić starożytne powiedzenie, że duch zamieszkuje ciało, i powiedzieć, że ciało zamieszkuje ducha, wrasta w niego swoimi korzeniami. Dlatego możemy mówić o pysze ciała z okresu młodości, okresu bardzo mglistych, lecz żywiołowych projektów na przyszłość, kiedy wszystko wciąż jeszcze jest możliwe, okresu pierwszej miłości — która była „zakochaniem się” w drugim człowieku — inaczej mówiąc, moja miłość własna, moje ciało znajdowało swoiste zwierciadło w osobie drugiego, i chociaż ten drugi był ważny, to moje pragnienia, pożądania zdawały się silniejsze, ten drugi stawał się „całym moim światem”. Język (nawet już dziś nieco staroświecki…) potrafi wiele nam powiedzieć o naszych postawach w czasie „pierwszych miłości”.

W pewnym jednak momencie pycha ciała napotyka również kruchość ciała, jego wrażliwość na zranienia, jego ograniczenia, napotyka na to, co możemy nazwać niesprawiedliwością przemijania. Odejście drogich nam ludzi, nasze choroby, coraz bardziej ciążące poczucie, że nasze ciało nie spełniło naszych oczekiwań, że ogranicza nasze ambicje, skazuje na ograniczoną tożsamość tylko z samym sobą — wszystko to skłania człowieka do poszukiwania Kogoś, komu mógłby przedstawiać swoją sprawę, z Kim mógłby nie tylko podzielić się swoją troską, ale w czyjej obecności przeprowadzić sąd nad własnym życiem, nad żywotami innych ludzi. Wobec Kogo mógłby domagać się „sprawiedliwości”, zadośćuczynienia. Jakkolwiek takie sformułowania mogą się wydać zbyt patetyczne lub z punktu widzenia biologii nawet śmieszne, to jednak ukazują rzeczywiste pragnienia człowieka: pragnienie integralności swojego życia i wreszcie nieśmiertelności.

Powtórzmy — człowiek pragnie być wysłuchany, widzi ograniczenia miłości cielesnej i próbuje się wydostać z jej bardzo zaborczych kręgów. Pycha ciała i jego kruchość skłaniają człowieka do sformułowania apelu, który może być szukaniem gwaranta życia, może być krzykiem rozpaczy, może być wreszcie pewną formą sporu z Bogiem. Bóg może objawić się z wolna jako pewnego rodzaju obietnica życia, obietnica jego kontynuacji, ale także nadania sensu wydarzeniom czasu przeszłego i teraźniejszego. Moment takiego złożenia apelu i wsłuchania się w obietnicę dla każdego jest oczywiście inaczej umieszczony w czasie i przydarza się w odmiennej scenografii. Można już wtedy mówić o kolejnym stopniu, jaki pokonuje ludzka miłość.

Człowiek kocha Boga ze względu na dobrodziejstwa, które otrzymuje

Na tym etapie człowiek poszukuje stale pewności i potwierdzenia sensu swojego życia. Sens ten objawia się może najpełniej w obietnicy nagrody za dobre życie. Stara się więc przestrzegać zarówno przykazań dekalogu, jak i zasad zawartych w nauce Kościoła. Pragnie być bez zarzutu i pragnieniu temu dość często towarzyszy lęk przed autorytetem Boga. Etap ten można też nazwać „nową aranżacją życia” — człowiek usiłuje wyzwolić się spod panowania starych grzechów i nałogów, zmienić swój ustalony obraz w oczach innych (karierowicz, człowiek bez skrupułów, kobieciarz, trunkowy, kameleon, lizus, sługus, leń) i zasłużyć na przychylność Stwórcy.

Doświadczenie pokazuje, że tak rozwijająca się miłość jest bardzo poważna: przykazania, zasady, zalecenia i obrzędy traktowane są ogromnie serio i ze skrupulatnością. Spowiednicy i przewodnicy duchowi popełniają często zdaje się ten błąd, że próbują rozbić ten pancerz dobrze wypełnianych przykazań i zasad, przepowiadając Boga pełnego miłosierdzia, Boga wolności i mówiąc w duchu prawa, zachęcają do większej bezinteresowności w obcowaniu z Bogiem, uważając, że motyw nagrody nie jest godny chrześcijanina i dziecka Bożego. Zapewne dobrze od czasu do czasu zadać sobie to proste pytanie — czego człowiek ten potrzebuje właśnie dzisiaj. Wiem, brzmi to okropnie — zwłaszcza w uszach tych, którzy chcą się dzielić owocami własnego radosnego nawrócenia, uważając je za normę ogólną wszystkich wspinaczek i powrotów do Boga. Spróbuję podeprzeć moje obawy cytatem z Romano Guardiniego:

Etyka nowożytna twierdzi, że motyw nagrody jest elementem moralnym niskiego stopnia. W owej „czystej etyce” zawarta jest możliwość niesłychanej, jakkolwiek trudnej do zdemaskowania pychy. Chcieć dobra jedynie ze względu na nie samo — tak, że to jedyny wystarczający motyw — może zapewne tylko Bóg. Tymczasem człowiek nowożytny przywilej ten przywłaszczył sobie. Zrównał zachowanie moralne z zachowaniem Bożym. Określił zachowanie moralne w taki sposób, że owym „ja” będącym jego przedmiotem, może być tylko Bóg przy milczącym założeniu, że ludzkie „ja”, „ja w ogóle” jest w rzeczywistości Bogiem. Na tym polega moralna pycha czasów nowożytnych, niesłychana, a zarazem trudno uchwytna.

Dodajmy jeszcze, że ludzkie zagubienie mogą potęgować na tym etapie buńczuczne a niefrasobliwe oświadczenia typu: „albo się kocha, albo się nie kocha” — co ma oznaczać, że nie ma żadnych etapów, stopni — jest tylko miłość czysta, ufna i nieskomplikowana, na którą należy się tylko otworzyć. Codzienna atmosfera życia napierająca na nas nie tylko z mediów — pełna przecież wyreżyserowanej do maksimum naturalności — zaciekle walczy ze sztucznością i zapłaci każdą cenę za rzecz, której jeszcze nie było, i nagrodzi każdą oryginalność absolutną, uzależniając od tego wątpliwego kryterium życia i sztuki każde duchowe poszukiwanie i każdy utwór.

Człowiek kocha Boga dla Boga

Przychodzi jednak w stopniach miłości prezentowanych przez św. Bernarda moment przypominający pozornie zalecenia etyków bezinteresowności — mianowicie człowiek zaczyna kochać Boga dla Boga. Bernard jednak przezornie podaje znaki szczególne tej miłości — trzeba powiedzieć, że nawiązuje tu do szkoły cysterskiej zawsze skrupulatnie konfrontującej mistykę z życiem moralnym mistyka. Ten etap miłości nazywam roboczo fascynacją — obok wcześniejszego apelu i obietnicy. Niezwykła fascynacja Bogiem pobudzana jest może nade wszystko na tym etapie przez wspomnienie doznanej łaski. Bernard pisze: „I tu do czystej miłości skłania nas bardziej wspomnienie doznanej łaski niż palące potrzeby ludzkie”.

To prawda, z ogromnym trudem przyjdzie nam nauczyć się bezinteresownej miłości, jeśli nigdy wcześniej jej nie doznaliśmy — w tym jednak przypadku to Bóg zawsze jest stroną aktywną, choć ogromnie dyskretną. Myślę, że na tym etapie człowiek przechodzi ogromny wstrząs — w pewnym momencie dostrzega z całą wyrazistością i mocą Bożą interwencję w swoje życie — właśnie tę darmową miłość, ten dar ofiarowany naszym brudnym rękom bez żadnych zasług. Dostrzegamy Bożą bezinteresowność i powtarzamy nawet z pewną trwogą, spoglądając na Ukrzyżowanego: „Kim jestem, abyś o mnie pamiętał, mną się zajmował?!”. Są to momenty bardzo wyrazistej pamięci — gesty Bożej miłości układają się w wielką historię mojego ocalenia: „Kto tak kocha, nie szuka też siebie, ale Jezusa Chrystusa, jak On szukał naszego dobra, a właściwie szukał nas”.

Ogarnia nas również błogosławiony wstyd — jak bardzo marnowaliśmy te gesty, jak bardzo ich pożądaliśmy, jak bardzo zajmowały nas nasze sprawy i interesy i jak bardzo byliśmy niedelikatni wobec Dawcy tej miłości. Bezinteresowność doznana budzi w nas bezinteresowność równie konkretną i mocną, gdyż wiemy, jak ją objawić i uskutecznić. Mówi św. Bernard: „Kto tak kocha, nie kocha inaczej, ale tak jak jest kochany”. Takie momenty niezwykłego zjednoczenia, momenty drugiej miłości, drugiego zakochania wraz z jasno wyświetloną historią tej miłości przeżywamy też w związku małżeńskim czy przyjaźni. Oto jej znaki rozpoznawcze:

Temu, który osiągnął ten stopień miłości, nie będzie trudno wypełnić przykazania miłości bliźniego. (…) Miłość taka jest wzniosła, bo bezinteresowna. Jest czysta, gdyż nie polega na słowach, lecz na uczynkach i prawdzie.

Bernard jest również przekonany, że miłość na tym stopniu jest „sprawiedliwa” — „bo oddaje to, co otrzymuje”. Można powiedzieć, że słowa te są dowodem zjednoczenia z Bogiem, wejścia w Bożą logikę daru zamieszkującą głębokości Boga samego — w ten właśnie sposób miłość staje się naprawdę kreatywna w relacjach z ludźmi: oddana, poświęcona, wydana, dyspozycyjna, prawdziwie uboga, bo nic nieprzechowująca i nierezerwująca dla siebie — wychodzi z logiki szantażu, cierpiętnictwa, skrupulatnego wyliczania gestów (teraz kolej na drugą stronę… nie mogę przecież tak bez końca pełnić roli służącego etc.) lub nudy, totalnego bezruchu i ustalonego już na wieki status quo: „ja uciekam w pracę, ona biegnie do kościoła”. Może być również odwrotnie.

W relacjach z Bogiem pragniemy zaś uczynić coś dla Niego. Nade wszystko umiemy już rozróżniać w naszym działaniu Boga i dzieła dla Niego spełniane. To ogromnie ważne rozróżnienie, bo prowadzi nas ono do prawdziwej pokory — inaczej mówiąc: uznajemy w Bogu źródło naszego dobra, wiemy już także, że nie musi posługiwać się koniecznie nami w celu spełnienia jakiegoś dobra, wypełnienia misji etc. Nie ma w nas już miotania się, paniki czy żalu, że oto tak pieczołowicie konstruowane i pielęgnowane dzieło Boże ulegnie dewastacji w rękach naszego zmiennika… Jest za to — jak już pisałem — ogromna fascynacja Bogiem, jesteśmy prawdziwie cali przez Niego zagarnięci i uwiedzeni. Bernard jednak przypomina nam, że choć w zjednoczeniu mistycznym inicjatywa zawsze należy do Boga, to na tym etapie człowiek ze szczególną uwagą musi tę miłość pielęgnować, oczyszczać:

Kocha uczuciem czystym i nie ociąga się w dopełnieniu przykazania, aby jeszcze bardziej oczyścić swe serce, jak powiedziano: „w posłuszeństwie miłości” (1 P 1,22).

W liście omawiającym doświadczenie niezmierzoności i nieskończoności pisałem, że człowiek skonfrontowany z nieskończonością Boga — (człowiek kochający Boga dla Boga) ma niezwykłą zdolność akceptacji sytuacji trudnych, bo nowych, jest misyjny i dyspozycyjny, jego posłuszeństwo konkretnym znakom czasu, konkretnym przełożonym, współmałżonkowi etc. jest jak czytanie Bożej mapy zawierającej nowe szlaki dla Bożego Kościoła. Człowiek taki jest naprawdę zawsze „radosnym dawcą, którego miłuje Bóg”. Człowiek naprawdę gotowy do męczeństwa miłości, oddania życia za swojego brata.

Człowiek kocha siebie dla Boga

Ostatni stopień miłości to według św. Bernarda trwałe zjednoczenie z Bogiem.

A jednak wiem, że dopóty nie może być całkowicie wypełnione przykazanie „Będziesz miłował Pana Boga ze wszystkiego serca twego i ze wszystkiej duszy twojej, i ze wszystkiej myśli twojej, i ze wszystkiej siły twojej” (Mk12,30), dopóki serce musi myśleć o ciele, dopóki musi wlewać w nie życie i uczucia, dopóki moc duszy, nieuwolniona jeszcze od kłopotów cielesnych, nie może spotężnieć i spocząć w mocy Boga. Niemożliwą jest rzeczą, by dusza zatopiła się cała w Bogu i nieustannie wpatrywała w Jego oblicze, dopóki zmuszona jest służyć ciału pełnemu słabości i udręki. Dopiero więc w ciele duchowym i nieśmiertelnym, doskonałym, ukojonym i wolnym od walki, podległym we wszystkim — dusza będzie mogła osiągnąć czwarty stopień miłości Boga lub raczej będzie przez Boga zupełnie ogarnięta, gdyż stan ten nie jest dziełem ludzkich starań, lecz boskiej wszechmocy.

Cytat ten jednak wbrew pozorom nie przynosi nam bardzo wzniosłej, lecz w rzeczywistości ogromnie abstrakcyjnej obietnicy zawieszonej poza czasem i przestrzenią, którą należy przyjąć z szacunkiem do wiadomości, i to z tym „pokornym” przekonaniem, że „pewnie ona nas dotyczy”, lecz jest absolutnie bezużyteczna w naszej codziennej duchowej walce, gdyż dla nas, śmiertelników, jest poza zasięgiem. Nie należy też sądzić, że mistycy próbujący nam przekazać takie dogłębne, choć wciąż niecałkowite zanurzenie się w Bogu dotykają rzeczy, które w imię uczciwości intelektualnej powinniśmy zostawić w spokoju.

Chciałbym w związku z tym zwrócić uwagę na trzy rzeczy zawarte w świadectwie św. Bernarda. Po pierwsze — św. Bernard w końcowym fragmencie traktatu, opisując doświadczenie zjednoczenia człowieka z Bogiem (Pawłowe „aby Bóg był wszystkim we wszystkich” 1 Kor 15,28), używa bardzo nośnych metafor mających nam przybliżyć to, co fachowo nazywa się przebóstwieniem człowieka. Posłuchajmy tego bardzo poetyckiego fragmentu traktatu:

Jak maleńka kropelka wody, wlana do wielkiego naczynia z winem, rozpływa się w nim bez śladu, przyjmując jego smak i kolor; jak kawałek żelaza, wrzucony do ognia, traci swoją postać i staje się ogniem; jak powietrze pod działaniem promieni słońca nie tylko jest przejrzyste, ale samo staje się światłem — podobnie ziemskie uczucia świętych w nieprzenikniony sposób rozpłyną się i złączą niepodzielnie z wolą Bożą. (…) Pozostanie wprawdzie istota [człowieka — M. Z.], ale w innym kształcie, w innej chwale, w innej mocy.

Pierwsze wrażenie, jakie odnosimy przy lekturze tego fragmentu, to wrażenie ogromnej dynamiki tych obrazów: wydaje się, że defilują przed nami filozoficzne żywioły — części konstytutywne świata, które są przemieniane, przechodzą jedne w drugie, tworząc nowe jakości, puszczone w ruch wolną, niezależną decyzją Boga. Św. Bernard jest — jak już kiedyś pisałem — notorycznym przełożonym, prawdziwym ojcem i pasterzem dla swoich braci, dlatego wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję do uprawiania katechezy. Nie są więc jego rozważania sztuką dla sztuki, ale mają na celu pouczenie, umocnienie i ostrzeżenie.

Jaką naukę możemy wyciągnąć z tego opisu? Otóż Bóg jest mocą, i to mocą przemieniającą! Należy więc uchwycić w naszym życiu to, co jest najistotniejsze — dynamikę przemiany — i pozwolić z całą ufnością działać w nas Bogu, niezbyt oglądając się na sprawy zajmujące, lecz tak naprawdę drugorzędne, np. nasze stany psychiczne, zadowolenie, niezadowolenie itp. Należy mieć świadomość, że stopnie miłości nie są czymś od siebie oddzielonym, ale zależą od siebie, bo na stopniu pierwszym działa ten sam Bóg, co na czwartym… Ważna i jakże często zapoznawana informacja. Nie uczestniczymy w oderwanych aktach Boga, ale w procesie przemiany, ucząc się — jak mówi Bernard — „dostosowywać do zamierzeń Stwórcy”, a więc nie tyle wyzbywając się wolności, ile przeorientowując nasze dążenia woli, tak aby coraz częściej, coraz sprawniej i z coraz większym przekonaniem wybierały miłość — mówić inaczej: abyśmy z egocentryzmu przechodzili w chrystocentryzm.

Zjednoczenie opisane przez Bernarda jest możliwe już tu, na ziemi — i choć nie trwa długo, zostawia w nas trwałe wspomnienie, smak Boga — które wywołują w człowieku stan tęsknoty za Nim. Jednym słowem instaluje się w człowieku bardzo chrześcijański stan czuwania, czekania, spodziewania się, który znów ma kolosalne reperkusje w życiu wspólnotowym, bo odrzucone zostaje kategorycznie wszystko, co jest lenistwem, brakiem uwagi, delikatności etc. Stan czuwania ma również kolosalne znaczenie praktyczne w życiu modlitwy czy ascezy: oto bowiem człowiek bardzo szybko uczy się rozróżniać nawet bardzo święte środki od Celu — między innymi potrafi „przekraczać” modlitwę, by jak najszybciej, choć za jej pomocą znaleźć się w ramionach Ojca. Potrafi również bez żalu porzucać bardzo dobrze opanowane środki i sposoby, jeśli przestały przynosić owoce. Czujność nie jest tylko czekaniem, ale bardzo ofensywnym szukaniem.

I na koniec coś, co szczególnie mną wstrząsnęło przy lekturze końcowego fragmentu traktatu. Bernard, wymieniając powody „krótkości” nawiedzenia duszy przez Boga, podaje między innymi takie przeszkody, jak „zło tego świata, zło każdego dnia, ciężar ciała śmiertelnego, zwodniczy urok zmysłów, wrodzona słabość” — czyli są to rzeczywiście ziemskie ograniczenia, z których warto by było, aby Bóg wyzwolił nas jak najprędzej. To nie wszystko — bo Bernard jednym tchem, jakby z rozpędu wymienia obok tych mało szlachetnych rzeczywistości wołanie o miłość braterską! I to właśnie w taki sposób: „Na przeszkodzie stanie (…) przede wszystkim silniejsze niż cokolwiek — wołanie o miłość braterską”. Kto woła? Ludzie, którzy nie zaznali jeszcze miłości? Człowiek, który doświadczył zjednoczenia z Bogiem i który być może nie zgadza się na szczęście bez udziału ludzi, których kocha (co znów jest bardzo zgodne z Regułą św. Benedykta)? Kogo ma na myśli św. Bernard, skoro kreśli tak kategoryczne zdanie: „Ach, trzeba więc wrócić do siebie, zniżyć swe loty i z bólem serca zawołać »Panie, gwałt cierpię, odpowiedz za mnie« (Iz 38,14)”.

Michał Zioło OCSO

ęęłęóHistoria pewnej miłości

Pójście do szkoły miłości to nic innego jak pokorne zgodzenie się z faktem, że nie umiem kochać, choć oczywiście są we mnie duże zadatki na dobrego ucznia.

Tak nieco przekornie zatytułowałem ostatnią część naszych medytacji nad traktatem św. Bernarda O miłowaniu Boga, ale spróbuję się obronić. Tytuł pachnie oczywiście literaturą dla pensjonarek, a przecież mamy do czynienia z bardzo poważną teologiczną twórczością kogoś, kto nazwany został „ostatnim z Ojców”. Chodzi oczywiście o Ojców Kościoła — czyli ludzi, którzy przez naukę, pisma i przykład życia pomagają nam rozumieć naszą wiarę i chronią ją przed bezpłodnymi interpretacjami. Tytuł zawiera również maleńką grę słów, której nie potrafiłem sobie odmówić: historia pewnej miłości to przecież historia, których wiele, która może się zdarzyć, a zarazem historia indywidualna, jedyna, niepowtarzalna na tej ziemi, bo unikalni są aktorzy tego spektaklu. I wreszcie opowieść o miłości, która osiągnęła swoje spełnienie, bo dążyła do niego z wielką pewnością, powiedzmy bardzo romantycznie: „nie wyobrażała sobie, że może się ta wielka podróż nie udać”. To nie wszystko — pozostaje jeszcze słówko „historia”, które należy interpretować w zdaniu nie jako „historia o miłości”, lecz właśnie jako dzieje pewnej miłości: jej etapy, dojrzewanie, spełnienie.

Szkoła miłości

Wydaje mi się, że teraz mogę podzielić się bardzo niemodnym dziś przekonaniem mistyków cysterskich, a mianowicie, że „miłość powinna pójść do szkoły”. Wyjaśnijmy. Wyrażenie „szkoła miłości” jest używane przez nich na określenie wspólnoty monastycznej i stanowi bardzo oryginalną przeróbkę określenia tejże wspólnoty zaproponowanego w Regule przez św. Benedykta: „Szkoła służby Pańskiej”. Pójście do szkoły to nic innego jak pokorne zgodzenie się z faktem, że nie umiem kochać, choć oczywiście są we mnie duże zadatki na dobrego ucznia. Nie wystarczy wypowiadanie sądów na temat mojej wiedzy o przykazaniu miłości i moich umiejętnościach w obchodzeniu się z człowiekiem — należy je sprawdzić w życiu wspólnotowym, które bezlitośnie obnaża nasz zakamuflowany egoizm i wszelkiego rodzaju agresje i aspołeczność. Szkoła to także etapy i wysiłek ćwiczenia się w mądrym, twórczym stosowaniu poznanych zasad w praktyce, i to niezależnie od moich dyspozycji, niedyspozycji, chceń czy niechceń. Tak, egzamin jest bezlitosny i często musimy powtarzać klasę. Z tym jednak zastrzeżeniem, że również bardzo szybko możemy opuścić oślą ławkę, jeśli tylko przyznamy się do własnego nieuctwa i zrobimy przy pomocy innych mały krok naprzód. Szkoła jak każda szkoła boli, bo wymaga od nas zmiany naszych przyzwyczajeń, dziwactw, niechlujstwa, nieobowiązkowości, ale także bezbłędnego rozumowania, któremu niczego nie można zarzucić oprócz chęci zachowania nierozwojowego status quo. Zmiana dokonuje się za pomocą braterskiej korekcji, braterskich obowiązków, rezygnacji z wszelkich właściwie przywilejów. Przywileje oczywiście chronią, ale też blokują sekret miłości, którym jest przede wszystkim uważne słuchanie, dyspozycyjność, przebaczenie, umiejętność świętowania oraz oddawanie życia za drugiego człowieka. Powtórzmy: to boli, nie jest to aż tak ewidentne dla naszego rozumu, i oczywiście w pierwszym momencie przynosi poczucie straty, upokorzenia, i budzi chęć odwetu czy dymisji. Oczywiście, że wolimy miejsca wciąż świeże, nowych ludzi, którzy są ujęci naszym dowcipem, świętością, prostotą i wiedzą. I stanowią dla nas argument, że to nie my mamy się uczyć, ale tak zwani „oni”.

Skoro więc Bernard mówi o czterech stopniach miłości na końcu swojego Traktatu, to wypowiada tę naukę w kontekście „szkoły miłości”. Prezentując nam stopnie miłości, czyli inaczej mówiąc miłość żywą, dojrzewającą, uczącą się, rozwojową — postępuje jak prawdziwy pedagog, dialogując z nami: a) zarysowuje perspektywę miłości: jej cel, finał, spełnienie; b) podaje środki i wskazuje szczególnie ważne momenty, punkty zwrotne w doświadczeniu ludzkiego kochania, i wreszcie: c) stawia pytanie, jaki stopień mógłbym uznać za swój, w jakim momencie znajduję się dziś. Oczywiście czeka też na prawdziwą odpowiedź, czyli na nasze przemienione coraz bardziej życie.

I jeszcze mała uwaga — nie wyobrażajmy sobie, że tzw. stopnie miłości stanowią zamknięte i dobrze strzeżone enklawy, z perspektywy których trudno dostrzec inną — dojrzalszą lub bardziej ubogą miłość. Nie jest tak, że człowiek na „pierwszym stopniu miłości” nie ma zielonego pojęcia o tym, co może się zdarzyć na drugim, trzecim etc. i jak może taka miłość smakować. Ludzka intuicja może uchwycić zarys przyszłej miłości, nasza obudzona i spragniona wrażliwość może doświadczyć momentów nieprzewidzianych na niższych stopniach miłości. Stąd też częste i charakterystyczne wypowiedzi ludzi, którzy spotkali się z literaturą duchową mówiącą o stopniach pokory i miłości: „W moim przypadku jest to nieco bardziej skomplikowane i poplątane: doświadczam i jednego, i drugiego, i trzeciego”. Myślę, że takie wypowiedzi są znakiem, iż codzienny i solidny rachunek sumienia został zaniedbany lub zamienił się w spektakl bardzo świętych a niezdyscyplinowanych myśli, w którym wszystko miesza się ze wszystkim tak, by w końcu mógł zapaść werdykt podobny trochę do stwierdzenia pewnego znajomego czterolatka: „trochę jestem grzeczny, a trochę niegrzeczny”. Szkoła miłości domaga się raczej odpowiedzi, które nie będą usprawiedliwieniem w stylu „zadanie odrobiłem, ale zeszyt zostawiłem w domu”, „przecież wiedziałem, ale zapomniałem”, lecz punktem wyjścia do dalszej poważnej pracy duchowej. Intuicje i doświadczenia są oczywiście ważne, stanowią bowiem stymulującą siłę, są jak obietnica, lecz ważniejsze zdaje się opisanie mojej dzisiejszej sytuacji, czyli inaczej mówiąc (mimo chwil dobroci, poświęcenia etc.), jakie cechy we mnie przeważają i jak mógłbym ocenić moje spontaniczne reakcje wobec sytuacji trudnych. Powtórzę — to nie jest cała prawda o nas, lecz propozycja naprawy tego, co wciąż we mnie kuleje i niedomaga.

Przedstawmy teraz pokrótce model wzrastania w miłości zaproponowany nam przez św. Bernarda. Składa się on z czterech etapów: a) człowiek kocha siebie ze względu na siebie; b) człowiek kocha Boga ze względu na dobrodziejstwa, które otrzymuje; c) człowiek kocha Boga dla Boga; d) człowiek kocha siebie dla Boga.

Człowiek kocha siebie ze względu na siebie

Stopień pierwszy nazywany jest także przez komentatorów, takich jak np. A. G. Hamman, miłością naturalną lub miłością cielesną — człowiek przez swoje ciało odkrywa swoją odrębność od otaczającego go świata, swoją inność przy spotkaniu z drugim człowiekiem. Ciało ma swój rytm, swoje potrzeby, przez wysyłane ustawicznie znaki uczy nas uwagi, odpowiedzialności, troski. Mówi do nas: jesteś człowiekiem i istniejesz na taki właśnie sposób i pewnych granic nie możesz przekroczyć. Przez naszą fizyczność odkrywamy nasze podobieństwo do innych — nasze ciało mówi, odbiera także sygnały, jego siła, piękno, słabość lub szpetota odgrywają potężną rolę w budowaniu społecznej hierarchii. Ustalony w społeczeństwie estetyczny model cielesności może prowadzić także do nienawiści własnego ciała, które nie spełnia tych wymogów. Przez całe życie człowieka ciało prowadzi z nim edukacyjny dialog — cokolwiek byśmy powiedzieli o naszej jedności cielesno-duchowej, to jednak każdy ważny etap naszego życia: dzieciństwo, dojrzewanie, przekroczenie czterdziestki, przekwitanie, starzenie się i „okres patriarchalny” przynosi nam przede wszystkim zadziwienie naszym ciałem i jego nowymi wezwaniami — kiedy np. zmęczone i ociężałe ciało nie nadąża za wciąż jeszcze wielką lotnością i płodnością umysłu; ustala całą filozofię życia, uczy nas prawdy o przemijaniu — choćby przez zmieniające się rysy twarzy (choć oczywiście widzimy się w lustrze inaczej niż bezstronny obserwator).

Miłość cielesna jest miłością niezwykle skupioną na sobie, ale ten naturalny egocentryzm pozwala człowiekowi przetrwać, znaleźć w rodzinie ludzkiej swoje miejsce, odebrać pierwsze lekcje życia — cielesność może budzić zazdrość, pożądanie lub pogardę, gesty ciała, które wydawały się nam naturalne, mogą prowokować u innych nieprzewidziane przez nas reakcje. Coraz lepsza znajomość naszego ciała, jego potrzeb, wymogów, jego mowy będzie prowadzić nas do niezbędnej ascezy, która ostatecznie będzie próbowała poskromić nasz naturalny egoizm i uspołecznić nasze postawy. Znajomość ta może stanowić dla nas bank danych, które posłużą do manipulowania innymi, prowokacji, wzbudzania u innych pragnienia posiadania nas, tworzenia image'u na pokaz.

Ludzkie ciało wydaje się najlepszym życiowym filozofem. I chociaż każdy z nas zdaje sobie sprawę z nieuchronności biologicznych w nim przemian, to jednak nadaje im znaczenie metafizyczne — tak z powodzeniem można odwrócić starożytne powiedzenie, że duch zamieszkuje ciało, i powiedzieć, że ciało zamieszkuje ducha, wrasta w niego swoimi korzeniami. Dlatego możemy mówić o pysze ciała z okresu młodości, okresu bardzo mglistych, lecz żywiołowych projektów na przyszłość, kiedy wszystko wciąż jeszcze jest możliwe, okresu pierwszej miłości — która była „zakochaniem się” w drugim człowieku — inaczej mówiąc, moja miłość własna, moje ciało znajdowało swoiste zwierciadło w osobie drugiego, i chociaż ten drugi był ważny, to moje pragnienia, pożądania zdawały się silniejsze, ten drugi stawał się „całym moim światem”. Język (nawet już dziś nieco staroświecki…) potrafi wiele nam powiedzieć o naszych postawach w czasie „pierwszych miłości”.

W pewnym jednak momencie pycha ciała napotyka również kruchość ciała, jego wrażliwość na zranienia, jego ograniczenia, napotyka na to, co możemy nazwać niesprawiedliwością przemijania. Odejście drogich nam ludzi, nasze choroby, coraz bardziej ciążące poczucie, że nasze ciało nie spełniło naszych oczekiwań, że ogranicza nasze ambicje, skazuje na ograniczoną tożsamość tylko z samym sobą — wszystko to skłania człowieka do poszukiwania Kogoś, komu mógłby przedstawiać swoją sprawę, z Kim mógłby nie tylko podzielić się swoją troską, ale w czyjej obecności przeprowadzić sąd nad własnym życiem, nad żywotami innych ludzi. Wobec Kogo mógłby domagać się „sprawiedliwości”, zadośćuczynienia. Jakkolwiek takie sformułowania mogą się wydać zbyt patetyczne lub z punktu widzenia biologii nawet śmieszne, to jednak ukazują rzeczywiste pragnienia człowieka: pragnienie integralności swojego życia i wreszcie nieśmiertelności.

Powtórzmy — człowiek pragnie być wysłuchany, widzi ograniczenia miłości cielesnej i próbuje się wydostać z jej bardzo zaborczych kręgów. Pycha ciała i jego kruchość skłaniają człowieka do sformułowania apelu, który może być szukaniem gwaranta życia, może być krzykiem rozpaczy, może być wreszcie pewną formą sporu z Bogiem. Bóg może objawić się z wolna jako pewnego rodzaju obietnica życia, obietnica jego kontynuacji, ale także nadania sensu wydarzeniom czasu przeszłego i teraźniejszego. Moment takiego złożenia apelu i wsłuchania się w obietnicę dla każdego jest oczywiście inaczej umieszczony w czasie i przydarza się w odmiennej scenografii. Można już wtedy mówić o kolejnym stopniu, jaki pokonuje ludzka miłość.

Człowiek kocha Boga ze względu na dobrodziejstwa, które otrzymuje

Na tym etapie człowiek poszukuje stale pewności i potwierdzenia sensu swojego życia. Sens ten objawia się może najpełniej w obietnicy nagrody za dobre życie. Stara się więc przestrzegać zarówno przykazań dekalogu, jak i zasad zawartych w nauce Kościoła. Pragnie być bez zarzutu i pragnieniu temu dość często towarzyszy lęk przed autorytetem Boga. Etap ten można też nazwać „nową aranżacją życia” — człowiek usiłuje wyzwolić się spod panowania starych grzechów i nałogów, zmienić swój ustalony obraz w oczach innych (karierowicz, człowiek bez skrupułów, kobieciarz, trunkowy, kameleon, lizus, sługus, leń) i zasłużyć na przychylność Stwórcy.

Doświadczenie pokazuje, że tak rozwijająca się miłość jest bardzo poważna: przykazania, zasady, zalecenia i obrzędy traktowane są ogromnie serio i ze skrupulatnością. Spowiednicy i przewodnicy duchowi popełniają często zdaje się ten błąd, że próbują rozbić ten pancerz dobrze wypełnianych przykazań i zasad, przepowiadając Boga pełnego miłosierdzia, Boga wolności i mówiąc w duchu prawa, zachęcają do większej bezinteresowności w obcowaniu z Bogiem, uważając, że motyw nagrody nie jest godny chrześcijanina i dziecka Bożego. Zapewne dobrze od czasu do czasu zadać sobie to proste pytanie — czego człowiek ten potrzebuje właśnie dzisiaj. Wiem, brzmi to okropnie — zwłaszcza w uszach tych, którzy chcą się dzielić owocami własnego radosnego nawrócenia, uważając je za normę ogólną wszystkich wspinaczek i powrotów do Boga. Spróbuję podeprzeć moje obawy cytatem z Romano Guardiniego:

Etyka nowożytna twierdzi, że motyw nagrody jest elementem moralnym niskiego stopnia. W owej „czystej etyce” zawarta jest możliwość niesłychanej, jakkolwiek trudnej do zdemaskowania pychy. Chcieć dobra jedynie ze względu na nie samo — tak, że to jedyny wystarczający motyw — może zapewne tylko Bóg. Tymczasem człowiek nowożytny przywilej ten przywłaszczył sobie. Zrównał zachowanie moralne z zachowaniem Bożym. Określił zachowanie moralne w taki sposób, że owym „ja” będącym jego przedmiotem, może być tylko Bóg przy milczącym założeniu, że ludzkie „ja”, „ja w ogóle” jest w rzeczywistości Bogiem. Na tym polega moralna pycha czasów nowożytnych, niesłychana, a zarazem trudno uchwytna.

Dodajmy jeszcze, że ludzkie zagubienie mogą potęgować na tym etapie buńczuczne a niefrasobliwe oświadczenia typu: „albo się kocha, albo się nie kocha” — co ma oznaczać, że nie ma żadnych etapów, stopni — jest tylko miłość czysta, ufna i nieskomplikowana, na którą należy się tylko otworzyć. Codzienna atmosfera życia napierająca na nas nie tylko z mediów — pełna przecież wyreżyserowanej do maksimum naturalności — zaciekle walczy ze sztucznością i zapłaci każdą cenę za rzecz, której jeszcze nie było, i nagrodzi każdą oryginalność absolutną, uzależniając od tego wątpliwego kryterium życia i sztuki każde duchowe poszukiwanie i każdy utwór.

Człowiek kocha Boga dla Boga

Przychodzi jednak w stopniach miłości prezentowanych przez św. Bernarda moment przypominający pozornie zalecenia etyków bezinteresowności — mianowicie człowiek zaczyna kochać Boga dla Boga. Bernard jednak przezornie podaje znaki szczególne tej miłości — trzeba powiedzieć, że nawiązuje tu do szkoły cysterskiej zawsze skrupulatnie konfrontującej mistykę z życiem moralnym mistyka. Ten etap miłości nazywam roboczo fascynacją — obok wcześniejszego apelu i obietnicy. Niezwykła fascynacja Bogiem pobudzana jest może nade wszystko na tym etapie przez wspomnienie doznanej łaski. Bernard pisze: „I tu do czystej miłości skłania nas bardziej wspomnienie doznanej łaski niż palące potrzeby ludzkie”.

To prawda, z ogromnym trudem przyjdzie nam nauczyć się bezinteresownej miłości, jeśli nigdy wcześniej jej nie doznaliśmy — w tym jednak przypadku to Bóg zawsze jest stroną aktywną, choć ogromnie dyskretną. Myślę, że na tym etapie człowiek przechodzi ogromny wstrząs — w pewnym momencie dostrzega z całą wyrazistością i mocą Bożą interwencję w swoje życie — właśnie tę darmową miłość, ten dar ofiarowany naszym brudnym rękom bez żadnych zasług. Dostrzegamy Bożą bezinteresowność i powtarzamy nawet z pewną trwogą, spoglądając na Ukrzyżowanego: „Kim jestem, abyś o mnie pamiętał, mną się zajmował?!”. Są to momenty bardzo wyrazistej pamięci — gesty Bożej miłości układają się w wielką historię mojego ocalenia: „Kto tak kocha, nie szuka też siebie, ale Jezusa Chrystusa, jak On szukał naszego dobra, a właściwie szukał nas”.

Ogarnia nas również błogosławiony wstyd — jak bardzo marnowaliśmy te gesty, jak bardzo ich pożądaliśmy, jak bardzo zajmowały nas nasze sprawy i interesy i jak bardzo byliśmy niedelikatni wobec Dawcy tej miłości. Bezinteresowność doznana budzi w nas bezinteresowność równie konkretną i mocną, gdyż wiemy, jak ją objawić i uskutecznić. Mówi św. Bernard: „Kto tak kocha, nie kocha inaczej, ale tak jak jest kochany”. Takie momenty niezwykłego zjednoczenia, momenty drugiej miłości, drugiego zakochania wraz z jasno wyświetloną historią tej miłości przeżywamy też w związku małżeńskim czy przyjaźni. Oto jej znaki rozpoznawcze:

Temu, który osiągnął ten stopień miłości, nie będzie trudno wypełnić przykazania miłości bliźniego. (…) Miłość taka jest wzniosła, bo bezinteresowna. Jest czysta, gdyż nie polega na słowach, lecz na uczynkach i prawdzie.

Bernard jest również przekonany, że miłość na tym stopniu jest „sprawiedliwa” — „bo oddaje to, co otrzymuje”. Można powiedzieć, że słowa te są dowodem zjednoczenia z Bogiem, wejścia w Bożą logikę daru zamieszkującą głębokości Boga samego — w ten właśnie sposób miłość staje się naprawdę kreatywna w relacjach z ludźmi: oddana, poświęcona, wydana, dyspozycyjna, prawdziwie uboga, bo nic nieprzechowująca i nierezerwująca dla siebie — wychodzi z logiki szantażu, cierpiętnictwa, skrupulatnego wyliczania gestów (teraz kolej na drugą stronę… nie mogę przecież tak bez końca pełnić roli służącego etc.) lub nudy, totalnego bezruchu i ustalonego już na wieki status quo: „ja uciekam w pracę, ona biegnie do kościoła”. Może być również odwrotnie.

W relacjach z Bogiem pragniemy zaś uczynić coś dla Niego. Nade wszystko umiemy już rozróżniać w naszym działaniu Boga i dzieła dla Niego spełniane. To ogromnie ważne rozróżnienie, bo prowadzi nas ono do prawdziwej pokory — inaczej mówiąc: uznajemy w Bogu źródło naszego dobra, wiemy już także, że nie musi posługiwać się koniecznie nami w celu spełnienia jakiegoś dobra, wypełnienia misji etc. Nie ma w nas już miotania się, paniki czy żalu, że oto tak pieczołowicie konstruowane i pielęgnowane dzieło Boże ulegnie dewastacji w rękach naszego zmiennika… Jest za to — jak już pisałem — ogromna fascynacja Bogiem, jesteśmy prawdziwie cali przez Niego zagarnięci i uwiedzeni. Bernard jednak przypomina nam, że choć w zjednoczeniu mistycznym inicjatywa zawsze należy do Boga, to na tym etapie człowiek ze szczególną uwagą musi tę miłość pielęgnować, oczyszczać:

Kocha uczuciem czystym i nie ociąga się w dopełnieniu przykazania, aby jeszcze bardziej oczyścić swe serce, jak powiedziano: „w posłuszeństwie miłości” (1 P 1,22).

W liście omawiającym doświadczenie niezmierzoności i nieskończoności pisałem, że człowiek skonfrontowany z nieskończonością Boga — (człowiek kochający Boga dla Boga) ma niezwykłą zdolność akceptacji sytuacji trudnych, bo nowych, jest misyjny i dyspozycyjny, jego posłuszeństwo konkretnym znakom czasu, konkretnym przełożonym, współmałżonkowi etc. jest jak czytanie Bożej mapy zawierającej nowe szlaki dla Bożego Kościoła. Człowiek taki jest naprawdę zawsze „radosnym dawcą, którego miłuje Bóg”. Człowiek naprawdę gotowy do męczeństwa miłości, oddania życia za swojego brata.

Człowiek kocha siebie dla Boga

Ostatni stopień miłości to według św. Bernarda trwałe zjednoczenie z Bogiem.

A jednak wiem, że dopóty nie może być całkowicie wypełnione przykazanie „Będziesz miłował Pana Boga ze wszystkiego serca twego i ze wszystkiej duszy twojej, i ze wszystkiej myśli twojej, i ze wszystkiej siły twojej” (Mk12,30), dopóki serce musi myśleć o ciele, dopóki musi wlewać w nie życie i uczucia, dopóki moc duszy, nieuwolniona jeszcze od kłopotów cielesnych, nie może spotężnieć i spocząć w mocy Boga. Niemożliwą jest rzeczą, by dusza zatopiła się cała w Bogu i nieustannie wpatrywała w Jego oblicze, dopóki zmuszona jest służyć ciału pełnemu słabości i udręki. Dopiero więc w ciele duchowym i nieśmiertelnym, doskonałym, ukojonym i wolnym od walki, podległym we wszystkim — dusza będzie mogła osiągnąć czwarty stopień miłości Boga lub raczej będzie przez Boga zupełnie ogarnięta, gdyż stan ten nie jest dziełem ludzkich starań, lecz boskiej wszechmocy.

Cytat ten jednak wbrew pozorom nie przynosi nam bardzo wzniosłej, lecz w rzeczywistości ogromnie abstrakcyjnej obietnicy zawieszonej poza czasem i przestrzenią, którą należy przyjąć z szacunkiem do wiadomości, i to z tym „pokornym” przekonaniem, że „pewnie ona nas dotyczy”, lecz jest absolutnie bezużyteczna w naszej codziennej duchowej walce, gdyż dla nas, śmiertelników, jest poza zasięgiem. Nie należy też sądzić, że mistycy próbujący nam przekazać takie dogłębne, choć wciąż niecałkowite zanurzenie się w Bogu dotykają rzeczy, które w imię uczciwości intelektualnej powinniśmy zostawić w spokoju.

Chciałbym w związku z tym zwrócić uwagę na trzy rzeczy zawarte w świadectwie św. Bernarda. Po pierwsze — św. Bernard w końcowym fragmencie traktatu, opisując doświadczenie zjednoczenia człowieka z Bogiem (Pawłowe „aby Bóg był wszystkim we wszystkich” 1 Kor 15,28), używa bardzo nośnych metafor mających nam przybliżyć to, co fachowo nazywa się przebóstwieniem człowieka. Posłuchajmy tego bardzo poetyckiego fragmentu traktatu:

Jak maleńka kropelka wody, wlana do wielkiego naczynia z winem, rozpływa się w nim bez śladu, przyjmując jego smak i kolor; jak kawałek żelaza, wrzucony do ognia, traci swoją postać i staje się ogniem; jak powietrze pod działaniem promieni słońca nie tylko jest przejrzyste, ale samo staje się światłem — podobnie ziemskie uczucia świętych w nieprzenikniony sposób rozpłyną się i złączą niepodzielnie z wolą Bożą. (…) Pozostanie wprawdzie istota [człowieka — M. Z.], ale w innym kształcie, w innej chwale, w innej mocy.

Pierwsze wrażenie, jakie odnosimy przy lekturze tego fragmentu, to wrażenie ogromnej dynamiki tych obrazów: wydaje się, że defilują przed nami filozoficzne żywioły — części konstytutywne świata, które są przemieniane, przechodzą jedne w drugie, tworząc nowe jakości, puszczone w ruch wolną, niezależną decyzją Boga. Św. Bernard jest — jak już kiedyś pisałem — notorycznym przełożonym, prawdziwym ojcem i pasterzem dla swoich braci, dlatego wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję do uprawiania katechezy. Nie są więc jego rozważania sztuką dla sztuki, ale mają na celu pouczenie, umocnienie i ostrzeżenie.

Jaką naukę możemy wyciągnąć z tego opisu? Otóż Bóg jest mocą, i to mocą przemieniającą! Należy więc uchwycić w naszym życiu to, co jest najistotniejsze — dynamikę przemiany — i pozwolić z całą ufnością działać w nas Bogu, niezbyt oglądając się na sprawy zajmujące, lecz tak naprawdę drugorzędne, np. nasze stany psychiczne, zadowolenie, niezadowolenie itp. Należy mieć świadomość, że stopnie miłości nie są czymś od siebie oddzielonym, ale zależą od siebie, bo na stopniu pierwszym działa ten sam Bóg, co na czwartym… Ważna i jakże często zapoznawana informacja. Nie uczestniczymy w oderwanych aktach Boga, ale w procesie przemiany, ucząc się — jak mówi Bernard — „dostosowywać do zamierzeń Stwórcy”, a więc nie tyle wyzbywając się wolności, ile przeorientowując nasze dążenia woli, tak aby coraz częściej, coraz sprawniej i z coraz większym przekonaniem wybierały miłość — mówić inaczej: abyśmy z egocentryzmu przechodzili w chrystocentryzm.

Zjednoczenie opisane przez Bernarda jest możliwe już tu, na ziemi — i choć nie trwa długo, zostawia w nas trwałe wspomnienie, smak Boga — które wywołują w człowieku stan tęsknoty za Nim. Jednym słowem instaluje się w człowieku bardzo chrześcijański stan czuwania, czekania, spodziewania się, który znów ma kolosalne reperkusje w życiu wspólnotowym, bo odrzucone zostaje kategorycznie wszystko, co jest lenistwem, brakiem uwagi, delikatności etc. Stan czuwania ma również kolosalne znaczenie praktyczne w życiu modlitwy czy ascezy: oto bowiem człowiek bardzo szybko uczy się rozróżniać nawet bardzo święte środki od Celu — między innymi potrafi „przekraczać” modlitwę, by jak najszybciej, choć za jej pomocą znaleźć się w ramionach Ojca. Potrafi również bez żalu porzucać bardzo dobrze opanowane środki i sposoby, jeśli przestały przynosić owoce. Czujność nie jest tylko czekaniem, ale bardzo ofensywnym szukaniem.

I na koniec coś, co szczególnie mną wstrząsnęło przy lekturze końcowego fragmentu traktatu. Bernard, wymieniając powody „krótkości” nawiedzenia duszy przez Boga, podaje między innymi takie przeszkody, jak „zło tego świata, zło każdego dnia, ciężar ciała śmiertelnego, zwodniczy urok zmysłów, wrodzona słabość” — czyli są to rzeczywiście ziemskie ograniczenia, z których warto by było, aby Bóg wyzwolił nas jak najprędzej. To nie wszystko — bo Bernard jednym tchem, jakby z rozpędu wymienia obok tych mało szlachetnych rzeczywistości wołanie o miłość braterską! I to właśnie w taki sposób: „Na przeszkodzie stanie (…) przede wszystkim silniejsze niż cokolwiek — wołanie o miłość braterską”. Kto woła? Ludzie, którzy nie zaznali jeszcze miłości? Człowiek, który doświadczył zjednoczenia z Bogiem i który być może nie zgadza się na szczęście bez udziału ludzi, których kocha (co znów jest bardzo zgodne z Regułą św. Benedykta)? Kogo ma na myśli św. Bernard, skoro kreśli tak kategoryczne zdanie: „Ach, trzeba więc wrócić do siebie, zniżyć swe loty i z bólem serca zawołać »Panie, gwałt cierpię, odpowiedz za mnie« (Iz 38,14)”.

Michał Zioło OCSO



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
HISTORIA PEWNEJ MIŁOŚCI
historia pewnej miłości
HISTORIA PEWNEJ MIŁOŚCI
Historia pewnej miłości
HISTORIA PEWNEJ ZNAJOMOŚCI (2)
HISTORIA PEWNEJ ZNAJOMOŚCI
miłość przyjaźń, Miłości historia osobista, Miłości historia osobista / 04 kwiecień 2008
HISTORIA PEWNEJ ZNAJOMOŚCI
06 Historia jednej miłości
Historia pewnej przywry
Historia pewnej Wigilii montaż
45 minut prawie cała historia pewnej lekcji
Historia pewnej dziewczyny Zarr Sara
Aimee Carson Historia pewnej namiętności
Historia pewnej szesnastolatki 2
Nicholas Sparks Kronika pewnej miłości

więcej podobnych podstron