Jan Kasprowicz
Życia płomienny stróż…
Jan Kasprowicz (1860—1926) to po Klemensie Janickim drugi w polskiej poezji poeta o chłopskim rodowodzie, który trwale się zapisał w jej dziejach, choć jego popularność nie jest dziś tak duża jak za życia, kiedy działał, publikował, tłumaczył, uczył, rektorował, był. Syn analfabety, który zostaje rektorem starego Uniwersytetu (Lwowskiego), to przecież samo w sobie zjawisko niebywałe. Urodzony w zaborze pruskim (Kujawy), wykształcony w pruskiej szkole, wyniósł z niej znajomość greki, łaciny, angielskiego i, oczywiście, niemieckiego. Tłumaczył więc z powodzeniem Goethego i Shelleya, Ajschylosa i Wilde’a, z nieco mniejszym, jak sądzę, Szekspira i Byrona, ale ich znał doskonale. W młodości bywał buńczuczny, to znaczy zbyt dumny jak na Polaka w Prusach. Usuwano go z kolejnych gimnazjów, maturę zdał jako dwudziesto— trzyletni mężczyzna. W pruskim więzieniu siedział za przekonania socjalistyczne, ale też i tam się do socjalizmu rozczarował. Z czasem „skręcił w prawo” i przystał do endecji, co się także odbiło w jego wierszach.
Seria poetycka, w której Życia płomienny stróż… jest tomem dwudziestym, ma dawać świadectwo dziejom poetów, drogom ich poezji — a tym samym — historii kraju i oddawać — Ducha Epoki… Kasprowicz zaczynał od naśladowania Mickiewicza, skończył na ludowych stylizacjach w tomie Mój świat, przeszedłszy drogę od typowej, „dusznej” młodopolszczyzny do jędrnej góralszczyzny. Był doceniony niemal od debiutu, potem nie znikał z pola widzenia krytyki ani na chwilę, choć opinie o nim ulegały zmianie. Od zachwytów Przybyszewskiego po miażdżące zaliczenie go przez Przybosia do „chamułów poezji”. Napisano o nim setki prac, pewnie powstanie jeszcze niejedna. Ale jego wiersze można dziś czytać bez cudzych komentarzy. Spodobają się — dobrze, nie spodobają — no cóż… Z pewnością jednak nie można go ani w całości dziś akceptować, ani w czambuł potępiać i odrzucać. W popiele czasu coś się nadal tli…
(bd)
Rozmiłowała się ma dusza
W cichym szeleście drzew,
Gdy koronami ich porusza
Druh mój, przecichy wiew.
Rozmiłowała się ma dusza
W głośnych odmętach fal,
Gdy druh mój, burza, je porusza,
W nieznaną płynąc dal.
Rozmiłowała się ma dusza
W twórczych promieniach zórz,
Gdy druh mój, słońce, w świat wyrusza,
Życia płomienny stróż.
Rozmiłowała się ma dusza
W przepastnej nocy mgłach,
Gdy druh mój, śmierć, na połów rusza,
A przed nie lek i strach.
Witajcie, kochane góry,
O, witaj, droga ma rzeko!
I oto znów jestem z wami,
A byłem tak daleko!
Dzielili mnie od was ludzie,
Wrzaskliwy rozgwar miasta,
I owa śmieszna cierpliwość,
Co z wyrzeczenia wyrasta.
Oddalne to są przestrzenie,
Pustkowia, bezpłodne głusze,
Przerywa je tylko tęsknota,
Co ku wam pędzi duszę.
I ona mnie wreszcie przygnała,
Że widzę was oko w oko,
Że słyszę, jak szumisz ty, wodo,
Szeroko i głęboko.
Tak! Chodzę i patrzę, i słucham —
O, jakżeż tu miło! jak miło! —
I śledzę, czy coś się tu może
Od kiedyś nie zmieniło?
Nic, jeno w chacie przydrożnej
Zmarł mój przyjaciel leciwy
I uschły dwie wierzby nad rowem,
Strażniczki wiosennej niwy.
A za to świeżym się liściem
Pokryły nasze jesiony
I jaskry się złocą w trawie
Zielonej, nie pokoszonej.
A za to płyną od pola
Twórcze podmuchy wieczności,
Co śmierć na życie przetwarza
I ścieżki myśli mych prości.
Witajcie, kochane góry,
O, witaj, droga ma rzeko!
I oto znów jestem z wami,
A byłem tak daleko!
Przestałem się wadzić z Bogiem —
Serdeczne to były zwady:
Zrodziła je ludzka niedola,
Na którą nie ma już rady.
Tliło w mej piersi zarzewie,
Materiał skier tak bogaty,
Że jeno dąć w palenisko,
A płomień ogarnie światy.
Wiedziały o tym potęgi,
Co gdzieś po norach drzemią
Albo z bezczelną jawnością
Jak mgły się włóczą nad ziemią.
Wiedziały ci o tym moce,
Które złośliwość popędza,
By szły powiększać nędzę
Tam, gdzie największa jest nędza.
Wiedziały ci o tym zastępy,
Które czyhają zza węgła
Lub z okna patrzą z szyderstwem,
Czy zbrodnia się nie wylęgła?
Wiedziały, że jeno się zbliżyć
Ku popiołowi mej kuźni,
A serce od razu wybuchnie,
Zuchwale zaklnie, zabluźni.
Że swym bluźnierstwom i klątwom
Czynu wyciśnie znamię,
Płonące żądze odmiany,
Przewrotu, co berło Mu złamie.
I dzisiaj nie żal mi tego.
Najmniejszej nie czuję skruchy,
Bom ci nie żaden służalec
Na własne serce głuchy.
Bo w sporze o szczęście świata
Swawolność mi była daleka,
A tylkom korzystał z prawa
Wojującego człowieka.
Jeno że dzisiaj to widzę,
W patrzeniu dosyć już biegły,
Czego w zamęcie walki
Źrenice me nie dostrzegły.
Nie ruszał ci On naprzeciw
W rynsztunku wspaniałym dziwie,
A tylko na tronie swym siedząc,
Uśmiechał się pobłażliwie…
I dziś ja sam uśmiechnięty,
Gdy krzyczą: „w żelazo się okuj!”,
Jak ongi miecz niosłem walczącym,
Tak dzisiaj niosę im spokój.
Lecz już nie wadząc się z Bogiem,
Mam jeszcze cichą nadzieję,
Że na dnie mojego spokoju
Żar świętej wojny tleje.
Umiłowanie ty moje!
Kształty nieomal dziecięce!
Skroń dotąd nie pomarszczona,
Białe, wąziutkie ręce!
Lubię, gdy stajesz ze mną
Na tym tu wiejskim balkonie,
Który poczerniał od deszczów,
Lecz dzisiaj mi w blaskach tonie.
Lubię, gdy z tego dzbana
Podlewasz kwiaty na grzędzie,
Marząca lub głośno mówiąca,
Jaka to rozkosz z nich będzie!
Lubię, gdy siedząc przy stole,
Sięgasz po kromkę chleba
I dzieląc ją, dajesz mi cząstkę,
Czy trzeba mi, czy nie trzeba.
Lubię, gdy gubiąc się w dali,
Gdzie Wierch się rozsiadł Lodowy,
Czoło, przyćmione zadumą,
Do mojej tulisz głowy.
Ale najbardziej ja lubię
Ciekawość, co z oczu ci tryska,
Gdy wracam, jak zwykle, od pola,
Od lasu, od rzeki łożyska.
Gdy wracam z codziennej drogi,
Cały rozpłomieniony,
Pytasz się, cała w płomieniach,
Jakie przynoszę plony?
Czy w szumie wody lub drzewa
Nutę odkryłem świeżą
I czym już doszedł, co żyje
Za nieba i ziemi rubieżą?
Czy mgły się przedarły, czym słyszał,
Jak dzisiaj, melodie skowrończe,
I kiedy z zwątpieniem w pieśń własną
Raz ostatecznie zakończę?
Czy miałem tę szczęsną chwilę
Spojrzenia do głębi wnętrza,
By się przekonać, że jeszcze
Jakiś tam pokład się spiętrza?
Że w duszy niewyczerpanej —
Niech prawda ta będzie prawdziwa!
Na hymn, co zgaśnie li z życiem,
Godnego starczy paliwa?
Strasznie to lubię, gdyż czuję,
W dolę zapatrzeń wzajemną,
Że w takich mi drogich godzinach
Najbardziej żyjesz ze mną.
Umiłowanie ty moje!
Kształty nieomal dziecięce!
Skroń dotąd nie pomarszczona,
Białe, wąziutkie ręce!
Okrutna dziś spadła ulewa —
Mgieł nieprzeparty nawał
W północ zamienił poranek,
Co kłam swej prawdzie zadawał.
Urągająca swym brzegom,
Ta zaperzona rzeka
Przed własnych gniewów szaleństwem
Z groźnym przestrachem ucieka.
Nie troszcząc się o nic, pożółkła,
Toczy w swej złości głębokiej
Od łon urwane wieczystych
Ciężkie, kamienne bloki.
Słychać jej pomruk na milę —
Dnia on robotę zagłusza,
Choćby w niej całkiem ugrzęzły
I ciało twoje, i dusza.
Choćbyś się zapamiętał
I jął się młyńskiego koła,
By nie zapomnieć o ziemi,
On cię od ziemi odwoła.
Choćbyś się w jarzmie powszednim
Tak kochał, że śniłbyś li o tem,
Jakby najbardziej się zgarbić,
Wyprzężon będziesz tym grzmotem.
Pójdziesz jak ja w tej godzinie —
Z dziwu ci grzbiet się wyprości —
By patrzeć, jak żywioł tym ścianom
Głaźne wyżera wnętrzności.
Pójdziesz, jak ja dziś, w ten mgławy
Czas blaskiem słońca nie zdarty,
By odczuć żądzę czytania
Z tej przeolbrzymiej karty.
Lecz choć widoczne są znaki,
Dostępne dla wszystkich w świecie,
Nie będziesz się mógł rozeznać
W ogromów tych alfabecie.
Rozsadzać cię będzie pragnienie
Powzięcia dokładnych wieści,
Lecz jasna się prawda w twej głowie
Snadź nigdy już nie pomieści.
Bo strach już pomyśleć, już człowiek
Niemal obłędu jest blisko,
Że się lat setki tysięcy
Powtarza to widowisko.
Na razie, mówiący prawdę,
Nie palę się całkiem do śmierci.
Przyjdzie tu sama tą drogą
Albo po wąskiej tej perci.
Całkiem też ludzi rozumiem
Krzyczących, że wszystko im jedno,
Jaki ich rydel oklepie,
Gdzie zgnije śmiertelne ich sedno.
Ale że umrzeć raz trzeba,
A marzyć jest wolno każdemu,
Więc mam i ja prośbę w sprawie
Ostatecznego Eremu.
Do was się zwracam, najbliżsi,
I do was, cni przyjaciele,
Byście z tym śmiesznym zewłokiem
Nie mieli zachodów zbyt wiele.
Na chłopską połóżcie furę,
W cztery schowawszy go deski,
Niech w takim zajeżdża tryumfie
Ten pomiot chuci niebieskiej.
Jubilat ciężkich lat życia,
Co swą i cudzą niedolę
Przetrawiał, niech w takim zbytku
Na to zajeżdża pole.
Bo tutaj na tym pustkowiu,
Gdzie nieraz dumając o świecie
W porankim się błąkał rosiste,
Głęboki mi dół wykopiecie.
Albo, jeżeli już łaska,
Wybierzcie mi przystań nad rzeką,
Tu, nad tą burtą kamienną,
Pod szumów wieczystych opieką.
Tum ja w słoneczne południa
Z odłamu tej lśniącej skały
Widywał, z jaką potęgą
W przestwór te szumy się rwały.
Lub tutaj — o, żądzo zbyt górna! —
Przy udeptanej tej drodze,
Gdzie nieraz, gwiazdy łowiący,
Wieczorem, bywało, chodzę.
A mamże być jeszcze natrętnym —
O, jakem upokorzony! —
Na grobie mym raczcie posadzić
Dwa świerki lub dwa jesiony.
Wszakże przez wszystkie dni swoje,
Tajemnych głosów ciekawy,
Nad dźwięki lubiłem najsłodsze
Pogwary ich i rozprawy.
Pogardził Bóg lichym ciałem,
W pierwotny proch je rozkrusza,
Lecz tegom ja wielce pewien,
Że wielce mu droga jest dusza.
Więc myślę, że jej pozwoli
Przychodzić od czasu do czasu
Nad rzekę, na pól tych pustkowie,
Na drogę, do gór tych, do lasu.
Że jej pozwoli siadywać
Na darni zielonej mogiły
I słuchać jesionów czy świerków,
Co szpik jej powłoki wypiły…
Nie myślę jeszcze o śmierci,
Ale że umrzeć raz trzeba,
Więc proszę was o tę ostatnią
Razową kruszynę chleba.
Przynoszę ci kilka pieśni
Na nutę niewyszukaną,
W górach je naszych zebrałem,
Przy stawach, pod skalną ścianą.
Przy stawach, pod skalną ścianą,
Na tej spadzistej przełęczy,
Gdzie śnieg się jeszcze w tej porze
Błagalnie ku niebu wdzięczy.
Błagalnie się wdzięczy ku słońcu
Ta bryła srebra szczera,
A ono z promiennym uśmiechem
Zwolna jej serce pożera.
Pożera zwolna jej serce
I potem, zadowolone,
Podąża w swój pałac zachodu
W tryumfu się ubrać koronę.
W koronę tryumfu się stroi,
A ona, ta śniegu bryła,
Pociesza się w samotności,
Że jeszcze snadź będzie żyła.
Że jeszcze snadź będzie żyła,
Że wróci ku niej krąg słońca
I że, promieniejący,
Pochłaniać ją będzie do końca.
Pochłaniać ją będzie do końca,
Aż się wypełnią jej dzieje,
Aż wszystka, spragniona miłości,
W uściskach jego stopnieje.
W uściskach jego stopnieje,
Nic po niej nie zostanie,
Znaczyć li będą jej miejsce
Wieczyste, kamienne granie.
Wieczyste, kamienne granie,
Czarne, błyszczące skały,
Co same się w żarach słonecznych
Posępnie rozmiłowały.
Przynoszę ci kilka pieśni,
Umiłowanie ty moje —
W góry poszedłem po nie,
Między siklawy, nad zdroje.
Między siklawy, nad zdroje,
Na turni strome urwiska,
Gdzie w otchłań omglonych żlebów
Ścieżka się wije śliska.
Ścieżka się wije śliska,
Stacza się, rzuca, opada,
Strachy się tłumią po niej,
Śmierć chodzi po niej rada.
Śmierć chodzi po niej rada,
Lecz cóż mi dziś myśleć o śmierci?
Widnokrąg życia ja widzę
Z tej niebezpiecznej perci.
Z tej niebezpiecznej perci,
Co tak się pręży i kurczy,
Znak bezpieczeństwa dostrzegam
Wybawiający, twórczy.
Wybawiający, twórczy,
A bliski, że jeno go dostać
Ustami, twój obraz mi zalśnił,
Twoja codzienna postać.
Twoja codzienna postać,
Tak jak widuję ją w domu,
Rozradowała me serce
U żlebu, u tego złomu.
U żlebu, u tego złomu,
U skały, co grom ją rozkrusza
Czy wiatry ścierają chciwe,
Poczęła śpiewać ma dusza.
Poczęła śpiewać ma dusza,
A w tejże chwili z nią razem
Potężniał mi pogłos wieczności,
Zawisły nad wodą, nad głazem.
Zawisły nad wodą, nad głazem,
Stugędźbny chorał promieni
Zdwojoną rozlał się mocą
Po widnokrężnej przestrzeni.
Po widnokrężnej przestrzeni
Blask słońca zagrzmiał jaskrawy,
Huki mu zdwojonymi
Grzmiące wtórzyły siklawy.
Grzmiące podwójnie siklawy,
Potoków zdwojone rzesze
Wtórzyły pieśni mej duszy,
Mojego serca uciesze.
Mojego serca uciesze
Snadź wtórowała i ścieżka,
Po której śmierć chodzi rada,
Na której strach chętnie mieszka.
Cokolwiek o tym powiecie,
Przed wami nie stanę bosy,
Pętlicy na kark nie zarzucę,
Nie myślę pójść do Kanosy.
Nigdym się nie rwał ku cnocie,
Grzechów spełniłem niemało —
Cóż robić? Wszak tylko z gliny
Bóg nam ulepił ciało.
Częstom próbował się oprzeć
Na krokwiach dziadowskich ducha
Pokusa była za mocna,
Podpora moja za krucha.
Z wszystkich mi stron urągano:
„Raczże opatrzeć się, bracie!
Mróz, mówią, na psa przychodzi,
Mróz przyjdzie srogi i na cię.
Nim się spostrzeże twa pycha,
Pewnego wieczora czy rana
Kostusia się zjawi z klepsydrą
I kosą, niezawołana.
Skurczysz się, skręcisz i chętnie
Staniesz przed nami bosy,
Pętlicę zarzucisz na szyję
I pójdziesz rad do Kanosy.
Jeno że będzie za późno!
Odpadniesz jak puste plewy,
Jak gałąź zeschła, do ognia
Przez Pańskie rzucona gniewy”.
Nie troszczcie się o mą przyszłość,
Kraczące kruki wy lube!
Jużem ci sam postanowił,
Aby odwrócić swą zgubę.
Gdy przyjdzie mróz na mą skórę,
Co juści wszystkich nas czeka,
Przywołam ze wsi ku sobie
Najnędzniejszego człowieka.
Dłoń mu uścisnę i powiem:
Chudobaśmy oba, chudoba!
Nie skąp mi swojej miłości,
Nagrzeszyliśmy się oba.
A zaś stanąwszy przed Gazdą,
Ujrzawszy swojego Sędzię,
Przybywam — rzeknę — z nadzieją
I niechże będzie, co będzie.
Juhas ci jestem pośledni,
Twój pastuch, Panie, lecz owiec
Możem Ci żadnych nie wypasł,
Cóż ze mną uczynisz? Powiedz!
Nie miałem w sobie pokory,
Nie chciałem nigdy bosy
Pętlicę na kark zarzuciwszy
Wędrować hen! do Kanosy.
Lichy jest ze mnie adwokat,
Lecz dla obrony, mój Boże,
Przytoczę, że tylko przed Tobą
Każdej się chwili ukorzę.
Bo i cóż robić, gdyś taką
Raczył nagodzić mi duszę,
Żeby pozbyła się Ciebie,
Żadną jej siłą nie zmuszę?
Dodam też jedno, jeżeli
Zbyt będzie lekka ma waga:
Kochałem najlichsze źdźbło trawy
I człeka, co z losem się zmaga.
Najmniejszy listek na drzewie,
Najmniejsza wody kropelka
Czci mojej były przedmiotem —
Tak Twoja władza jest wielka.
Gdybym nie wstydził się ludzi,
Choć ślepi są, głusi i niemi,
Publicznie bym ukląkł na widok
Najmniejszych pyłków ziemi.
Nie mojać w tym jest zasługa —
Jakiegoś stworzył mnie, Panie,
Takiego masz mnie! — a jednak
Snadź mi się krzywda nie stanie.
Od siebie mnie nie odtrącisz,
Choć tam ja nie chciałem bosy
Pętlicy zarzucać na szyję
I czołgać się do Kanosy.
Takiego, jak kiedyś, zachodu,
Odkąd żyw jestem, nie pomnę :
Fale się ognia rozlały
Na chmur kłębiska ogromne.
Objęły w okrąg niebiosa,
Czerwienią przygniotły wzgórza —
W niesamowitych połyskach
Snadź cała ziemia się nurza.
Trwoga wstrząsnęła ludźmi —
Pytali się przerażeni:
„W jakąż się grozę nieszczęsną
Krwawa ta wróżba zamieni?
Czy może głód się przyczołga
Z lebiodą i zwiędłym jarmużem?
Lecz przecież pola w tym roku
Ziarnem sypnęły dużem.
Czy jakiś szatan zawistny
W jesiennym zjawi się wichrze,
Podpali pełne stodoły,
W perzynę obróci spichrze?
Może w śmiertelnej koszuli
Przez świat przebiegnie powietrze
I zasób jego żywota
Jak pyłek nadrożny zetrze?
Czy nie chcąc, aby się kiedy
Sny wypełniły spokojne,
Bóg, żądny pomsty i kary,
Okrutną ześle nam wojnę?
Lecz za cóż by mścił się i karał?
Czy za to, że w walce widomej
Dla ostatniego ślepca,
Ścigają nas same rozgromy?
Czy za to, że w tych rozgromach,
Gdy żadna nam gwiazda nie świeci,
Patrzymy już tylko w nadzieję,
Jak ufne, pokorne dzieci?
Hej! wszechpotężny ty Królu!
Rozgromicielu otuchy!
Nie daj, by po tym zachodzie
Przepadły o Tobie słuchy!
Nie daj, by w ludzkiej rozpaczy,
Głębokiej jak wielkie morze,
Zatonąć miało Twe imię,
Twoje Królestwo Boże!”
Tak z lękiem kłonili się jedni,
Tak drudzy się odgrażali
Z przestrachu, gdy niebo w tej krwawej,
Złowieszczej tonęło fali.
I oto jakżeż się sprawdza
Ten zachód dziwnie proroczy:
Po krańce niepewnej ziemi
Wojna swój rydwan toczy.
Mordercze rozsiewa kule,
Niszczące wszczyna pożary,
A za nią, któż wie, czy nie pełznie
Głód, ten przyjaciel jej stary.
Któż wie, czy nie zechce dopomóc
W tym światoburczym jej dziele,
Choć rok ten pod stopy żniwiarzy
Tak bujnym się żniwem ściele?
A za nim, któż nie wie, że losy
Na jedną rzucone kartę
Przyślą nam w straszną gościnę
Powietrze, z rodzeństwa czwarte?
A kiedy takie potęgi
Obejmą tu panowanie,
Czyż dla Bożego Królestwa
Choć jedno serce zostanie?…
Pożółkły znużone pola,
Niebiosa coraz to bledsze,
Żądnymi piersiami chłonę
Ciche, jesienne powietrze.
Rozglądam się naokoło —
Niebujnie tu, niebogato,
A przecież mi nie żal dzisiaj,
Że się prześniło lato.
W tej pustce, w tym wyczerpaniu,
Które mi w oczach rośnie,
To samo odczuwam życie
Jak w pełnej, kwitnącej wiośnie.
Przystaję na długiej miedzy,
Ku rżyskom nakłaniam lica,
Z powiędłych kępek ta sama
Wyziera mi tajemnica…
Mgły jakieś nieuchwytne
Las osnuwają bury,
Nieśmiało migocą w słońcu
Śniegiem pokryte góry.
Urocza, smętna martwota,
Zda się, iż śmierć jest gdzieś bliska,
Na pochyłościach wierchu
Jesienne dymią ogniska.
Nieletni, wątły pastuszek
Okiem mnie wita lękliwie —
Jeszcze się bydło pasie
Na tej wychudłej niwie.
Jeszcze jest jakaś czerstwość
Na niwie tej wypalonej —
Z wrzaskiem niesamowitym
W krąg się zwołują wrony.
Gdzieś lecą, gdzieś giną w dali,
Wzięły ze sobą zmorę —
Garść pełną zoranej gleby
Do chciwej ręki biorę.
Upajam się jej zapachem,
I dzisiaj tak samo on świeży —
O, rodzicielko żywota,
O, święta, płodna Macierzy!
Ostatnie to już — zapewne!
O innych nie usłyszycie,
Lecz ja w tej pustce dzisiejszej
To samo odczuwam życie.
W tym wyczerpaniu, co dzisiaj
Świat tak cudownie mroczy,
Ta sama wszak tajemnica
Dziwem otwiera mi oczy.
Powiędły, przymarły pola,
Niebiosa coraz to bledsze,
Żądnymi piersiami chłonę
Ciche, jesienne powietrze.
O, skarbie ty mój najdroższy,
Rozstać się z tobą nie mogę —
Zielone jeszcze sitowie
Z uśmiechem zaszło mi drogę.
Na gruzem zasłanej miedzy
Jałowiec krzewi się młody,
Dziś barwy mu odmieniły
Fijoletowe jagody.
Skąpo się fala toczy
Potokiem, co wysechł w lecie,
Spomiędzy chwastów nad brzegiem
Samotne żółcieje kwiecie.
Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle
Przy małej wiejskiej kapliczce,
Stojącej wedle drogi,
Ukląkł, rzępoląc na skrzypkach,
Wędrowny grajek ubogi.
Od czasu do czasu, grajęcy,
Bezzębne otwierał wargi,
To przekomarzał się z Bogiem,
To znowu się korzył bez skargi:
„Hej, Panie Boże, coś wielkim
Gazdą jest nad gazdami,
Po coś mi dał taką skrzypkę,
Co jeno tumani i mami?
Nie umiem ci grywać na niej,
A jednak wciąż grywać mi chce się,
Że jestem jak liść ten szumiący
Gdzieś w niedostępnym lesie.
Któż go tam widzi, któż słyszy
W tych mnogich drzew rozhoworze?
Liche mi dałeś skrzypeczki,
Niemiłosierny Boże!
A jednak, o, wielki Panie,
Zlituj się, zlituj nade mną,
Chroń mnie, bym się nie grążył
W jakowąś rozpacz ciemną.
A jeszcze bardziej chroń mnie
I od najmniejszej zawiści,
Że są na świecie grajkowie
Pełni szumniejszych liści.
Spraw to, ażebym na zawsze
Umiał dziękować Ci, Panie,
Że sobie rzępolę, jak mogę,
Że daję li, na co mnie stanie.
I niech się zawsze przyznaję
Choć do najskrytszej przewiny,
I wielką niech czynię spowiedź
W obliczu ludzkiej rodziny.
I niechaj pomnę w mym życiu,
Czy w bliskiem, czy też dalekiem,
Żem człekiem jest przede wszystkim
I niczym więcej jak człekiem.
Spraw w końcu, bym przy tej kapliczce,
Obok tej wiejskiej drogi
Klękał i grywał na skrzypcach,
Wędrowny grajek ubogi”.
Dylu, dylu, dylu,
Ma skrzypeczko mała,
Tyś mi tylko jeszcze jedna
W życiu pozostała.
Miałem ci ja owce,
Ale czart je skusił:
Owce poszły na manowce,
Niedźwiedź je wydusił.
Miałem ci ja konia,
Koń był jabłkowity,
Ciął kopytem, strzygł uszami
I zadzierał kity.
Gdy go trzęsły boki,
Derkę miał na odziej,
Jeno z stajni najzwyczajniej
Ukradł mi go złodziej.
Dylu, dylu, dylu,
Ma skrzypeczko mała,
Tyś mi tylko jeszcze jedna
W życiu pozostała.
Miałem ci dziewczynę —
Nie bluźnię, nie bluźnię —
Fartuszeczkiem przepasaną
Zbyt luźnie, zbyt luźnie.
Przyszli różni chłopcy,
Cepry i górale,
I fartuszek jej odpięli
W złodziejskim zapale.
Dylu, dylu, dylu,
Ma skrzypeczko mała,
Tyś mi tylko sama jedna
W życiu pozostała.
A kiedy już smyczka
W palcach nie udzierżę,
Pójdę sobie gdzieś pod kościół
Odmawiać pacierze.
Albo pójdę drogą
W stronę Poronina,
Aby patrzeć, jak się jawor
Nad rowem przegina.
Jak się jawor zgina,
Jak wiatr łamie klony:
Biedny, biedny dziadowina
Skrzypiec pozbawiony.
Mam ci dwa patyki
Z tylu bogactw, z tylu,
Cóż mi ludzkie krzyki—syki!
Dylu, dylu, dylu!
Ode wsi się włóczą do wsi
Prawie że już od tygodnia,
Przed każdą stają chałupą
I budzą ludzi już do dnia.
Zbudzili i mnie kiedyś rano,
Nim słońce się wzbiło w niebiosy:
„Wstańcie wędrować z nami,
Jednakie wypadły nam losy!”
Posłuszny wstaję i idę,
Przyglądam się orszakowi:
Ten ma basetlę, ten skrzypce,
Ten się na dudach słowi!
Zmęczeni spoczęli pod karczmą:
„Hej, otwórz nam panie Piętrze!
Niedobrze jest grajkom zmęczonym
Tak wyczekiwać na wietrze.
Co prawda jest słońce na niebie,
Powoli się wzbija nad lasem,
Lecz dla nas milsze to słońce,
Co świeci za waszym szynkwasem.
Ta piękna wasza dziewczyna
I ten kieliszek wódki,
Który nam poda ona,
To leki najlepsze na smutki.
A smutek jest i u grajków:
Los na każdego się sroma,
Jeno że nas on za gardziel
Obiema chwycił rękoma”.
Przyglądam się bliżej mym grajkom,
Snadź same dziady w ich kole:
Ten zawiniętą ma głowę,
Ten wielkie guzy na czole.
„Wiecie, byliśmy kiedyś
Na Kubusiowym ślubie:
Ten sobie zalał pałkę,
Temu zmąciło się w czubie”.
„I cóż się stało?” „Czekajcie,
Zaraz się wszystko wyświetli:
Ten chciał na moich grać skrzypcach,
A ten na jego basetli.
Ten znów się zerwał i krzyczy :
„Zagrajcie na mojej dudzie!
Nie ma co z tymi się liczyć,
Toć to zwyczajni są ludzie«.
Wnet w jego rękach me skrzypce,
W mej gębie cudza jest fletnia,
Wszczął się ogromny rumor,
Rumor wesele uświetnia.
Wzięli się goście do szklanek
I do butelek się wzięli,
Na jednym z nas się skrupiło:
Umarł ubiegłej niedzieli!
Wracamy z jego pogrzebu,
Weselni grajkowie niezdarni,
Jak grać, to grać, na weselu
Czy też pod ścianą trupiarni.
Ha, może też i na twoim
Zagramy kiedyś pogrzebie:
Nie szkoda naszego grajka,
Nie szkoda będzie i ciebie”.
Stanęli przed karczmą grajkowie:
„Hej ! Otwórz nam, panie Piętrze!
Niedobrze jest grajkom zmęczonym
Tak wyczekiwać na wietrze!
Co prawda jest słońce na niebie,
Powoli się wzbija nad lasem,
Lecz dla nas milsze to słońce,
Co świeci za waszym szynkwasem”.
Do Pietra i ja z nimi razem,
Bo któż by się oparł czeredzie
Wędrownych grajków, wesołych,
Chociaż są w smutku i biedzie.
Na Kondrackiej Hali
Straśnie się hałasi:
Obzywają się juhaski,
Hukają juhasi.
Przygrywają bace,
Stare Heliosy,
Aż za Przełęcz Tomanową
Wloką się pogłosy.
Zeszli się do hali
Różni Warsiawiacy:
Damy w portkach, a panowie
Ledwie jacy–tacy.
Na wąziutkich plecach
Przewieszone sznury,
W białych rękach cienkie, długie
Tyrolskie kostury.
Biorą się do dziewek
Warszawskie półpanki,
Podlizują się juhasom
Młode warszawianki.
W ciemny las odległy
Owce się rozbiegły —
Takie to są skutki:
Za rok będzie na Podhalu
Przybytek świeżutki.
Od Witowa, Chochołowa,
Czarnego Dunajca
Ciepły wietrzyk zalatuje,
Gnie szarotki i leluje,
Uwodziciel, zdrajca.
Idzie, płynie, ku dziewczynie
Po cichu się skrada,
A dziewczyna aże blada,
Taka rada ze swego sąsiada.
I z miejsca się zrywa
Niby iskra żywa
I zawija kiecką,
Gdy jej w hali zaśpiewali
Czarnodunajecką.
„Luli, dziecię, luli,
Matusia cię tuli,
Przyjdzie po cię,
Cały w złocie,
Przenajpierwszy z króli”.
Od Witowa, Chochołowa,
Czarnego Dunajca
Ciepły wietrzyk zalatuje,
Gnie szarotki i leluje.
Uwodziciel, zdrajca.
(Sielanka)
W sobotę rano w Dunajcu
Dziewczęta staniki piorą,
Toć przecie jutro ślub mają
Smyk Kasi z Kubą Sikorą.
Nie mogą w tak ważnej chwili
Opuścić swej przyjaciółki,
Przeżyły z nią mnogo latek,
Dzieciństwo przeżyły do spółki.
A przy tym ochota je bierze
Potańczyć sobie w niedzielę,
Bo juści od tego jest życie,
Od tego jest każde wesele.
Każda wystąpi jak trzeba,
Dostojną będzie druhną,
Chłopcy się w nie zapatrzą,
Aże im ślepia popuchną.
Nie będą już wyczekiwać
Pod stajnią czy stodółkami,
Azali którego z tych chłopców
Jakowaś chętka nie zmami.
A jeno na tym weselu
Powiedzą im wszystkim z góry,
Tak jak powiedzieć przystało
Na gospodarskie córy:
„Nie tędy, mój luby Janiczku,
Droga do mego serduszka,
Zaprowadź mnie do ołtarza,
Ja cię powiodę do łóżka!”
W sobotę rano w Dunajcu
Dziewczęta staniki piorą,
Toć przecie jutro ślub mają
Smyk Kasi z Kubą Sikorą.
Przed domem naszej sąsiadki
Węgierki, wasągi, pojazdy:
Zjechali się do niej na chrzciny
Snadź same hrube gazdy.
W świetlicy i w izbach przyległych
Poustawiane stoły,
Wśród szynek, kiełbas i jajek
Barwinek lśni się wesoły.
Pośród talerzy i misek
Kieliszki, pękate butelki,
W krąg bukieciki z papieru,
Robota panny Anielki.
Usadowili się gazdy,
Spragnieni i głodni wielce,
Palcami sięgają po noże
I po blaszane widelce.
Jedzą i piją, i palą,
Kłębią się dymu tumany,
Na wszystko spogląda Pan Jezus
Na szkle wymalowany.
Spogląda z radością czy smutkiem,
O, tego nikt nie odgadnie,
A zresztą po cóż zgadywać,
To nieraz zawodzi zdradnie.
Wtem jeden z gazdów powstanie,
Widelcem w kieliszek zadzwoni,
Pogładzi włosy na głowie,
Wszystkim się piknie pokłoni.
I tak im powie: „Panowie
I pikne panie! Od młodu
Niech w bród ma wszystkiego po lata
Ten świeży potomek rodu”.
„Jakiego rodu? Co rodu!”
Jedni i drudzy wrzasną.
„Tu nie ma żadnego już rodu,
To sprawą dla wszystkich jasną!
Ja jestem od Szczapińskiego!
A ja od księdza Obrzudki!
Niech ślachta się bawi w rody,
Nie nasze stąd będą smutki”.
O mało się dwaj ci wrogowie
Nie pochwycili za czuby:
Tak się rozsierdził i jeden,
I drugi gazda hruby.
Na to się porwał starzec
I pomarszczony, i siwy
I powie od razu: „Gazdowie,
Po co wyprawiać te dziwy?
Nie było jeszcze ludowych
Czy innych socyałów,
O których tak się czubicie
W tym domu państwa Bukatów.
Po jednych i po drugich
Nie będzie tu żadnych śladów,
A pozostaniem my, wójcia
Od dziadów i od pradziadów.
Toć mówi Pismo: na dusze
Czyhają diabelskie wędy.
Nie dajmy się, by nas łowiły
Jakieś tam miejskie przybłędy.
Wiec dalej po rozum do głowy,
Trąćmy się kieliszkami
I prośmy, ażeby to słońce
Świeciło zawsze nad nami”.
Snadź trafił do przekonania,
Bo spokój nastał w tej chwili:
Całują się powaśnieni
I zgodę winem zapili.
Nad tymi kwiaty, co rosną na łące
I nad zdrojami, co u stóp ich płyną,
Świeci wiosennych rozradowań słońce
Ranną godziną.
Z niebieskich wyżyn, z okręgu pokuszeń,
Schodzą postacie, przyodziane w zieleń,
I stroją serca do miłosnych wzruszeń
I rozanieleń.
I znowu biją czystymi kryształy
Pieśni młodzieńcze z potrzaskanej harfy
I znów się stroją wdzięczne ideały
W różane szarfy.
O, jaka rozkosz! jakie upojenie!
Rzucam te wszystkie, którem wyśnił, gody,
Stokroć bogatsze znalazłszy dziś mienie
W łonie Przyrody.
Sonety
Śmiertelny, bogów podzielał biesiady
I ducha kąpał w ich tajemnic zdroju,
Świadom ich ciszy i świadom ich boju,
Szczytnej mądrości i poziomej zdrady.
Lecz wnet strącony jest, gdzie Orkus blady
Zieje otchłanią wieczystego znoju,
I bez wytchnienia jęczy i spokoju,
Że ludziom rozsnuł tkankę boskiej rady.
I nas, gdy, bytu zagadką zwabieni,
Co do swej uczty boskim nęci czarem,
Wyrzekniem: „Jesteś tym, czym jesteś, świecie!’
I nas pochłania przepaścią swych cieni
To piekło mściwe i ducha ciężarem
Mąk Tantalowych ach! podwójnie gniecie!…
Sny i marzenia
Śmiejesz się do mnie tym dziwnym uśmiechem
W oczach i ustach, który — nie wiem — cnotą,
Czy też ponętnym przykuwa mnie grzechem:
Tak mi się w serce strzałą wbija złotą.
Pod jego czarem z młodzieńczą ochotą —
U dusz ranionych z niezwykłym pośpiechem —
Rwałbym się znowu ku tym wyżnym lotom,
Gdzie dech nasz z bożym zlewa się oddechem.
Lecz mnie już błękit niebieski przeraża,
W nieskończoności tonący, bezdenny
I bezgraniczny baldachim ołtarza,
Ustawionego w mistycznej świątyni,
Gdzie, jako obraz daleki i senny,
Wielka Miłości ofiara się czyni.
Śmiejesz się do mnie… Spoglądam w twe oczy
I twoje usta, niecierpliwie chłonę
Ten dziwny uśmiech, co w sobie jednoczy
I ciemię cnoty i grzechu koronę.
I żary na mnie buchają czerwone,
Dusza ma ogniem, niby krwią, się broczy —
Tajemną w Sais rozdzieram zasłonę,
By zginąć w światła ślepiącej roztoczy.
Zabójcze światło! Do głębi przewierci,
Człeku, twe wnętrze, ale nie rozświeci
Zagadki bytu, która w niem się chowa.
Przy tobie stanie li zdawkowej Śmierci
Posępne widmo, straszydło na dzieci,
Albo też Boleść, tak jak Śmierć, zdawkowa.
O Mono Lizo! Nie ma w sercu mojem
Ni jednej chwili, gdzieby twe powieki,
Pełne tajemnic, zbratały z spokojem
Mą duszę!… Śmiej się! Śmiej się! Niech w daleki
Popłyną przestwór nieuchwytne rzeki
Mgławic miesięcznych, darzące ukojem
Serca, znużone ciężarem opieki,
Którą ich raczy świat ten!… My nad znojem
Staniemy zdrowi i silni!… W ramiona
Pochwyć mnie słodkie!… Wesoła i pusta,
Przytul do ust mych swe motyle usta!
Na piersiach twoich niech pierś moja skona!
Niech wokół wszystko skona, prócz rozkoszy,
Której nam światło z Sais nie wypłoszy…
O Mono Lizo! Nie wiem, czemu nasze
Zeszły się drogi i czy dzień się zbliży,
Że się rozejdą, ani tem się straszę,
Że na tych drogach wyrośnie rząd krzyży.
Wszystko mi jedno! Po powszednią paszę,
Ambrozji żądny, duch mój się nie zniży:
Kocham twe ciało! Ku niemu się łaszę,
Wróg Nazaretów świętych i Asyży.
Żądliwie śledząc barwnych szat obrzeże,
Okalające twoje łono mleczne,
Rękę mą drżącą w twoje kładąc włosy,
Im tylko ufam i w nie tylko wierzę,
O Mono Lizo, me pragnienie wieczne!
O Mono Lizo, mój wzlocie w niebiosy!
Śmiejesz się do mnie, czy śmiejesz się ze mnie?.
Na ustach twoich uśmiech tajemniczy
Nad przepaściste prowadzi nas ciemnie,
Gdzie siwy starzec ziarnka piasku liczy…
Jest li lęk taki w niedostępnej dziczy,
W którą się słońce przedziera daremnie,
Jaki ma śmiech twój, skażon czy dziewiczy —
Śmiech twoich oczu? — ja nie wiem…
Na Lemnie
Czy na Golgocie — tam, gdzie ludzie żyli
I tam, gdzie marli, nie ma takiej chwili,
Iżbym nie pragnął sięgać ku zasłonie
Z Sais, a zawsze, w mroku czy przeźroczu
Mych dni doczesnych, muszę cofać dłonie,
O Mono Lizo, przed śmiechem twych oczu…
Ja ciebie kocham, a tyś jeszcze dzieckiem
O beznamiętnej i niewinnej twarzy;
Na twem obliczu wyrzeźbionem, greckiem,
Żaden gorętszy płomień się nie żarzy;
Z ócz twych, jak słowa w pieniu staroświeckiem,
Bijące w niebo sprzed pańskich ołtarzy,
Płynie melodia tak cicha i rzewna,
Żeś jest jak gdyby dawnej Psychy krewna…
W niedolim wyrósł i śród braku chleba
I już się wszystkiej rozkoszy zaparłem;
Dziecięcą wiarę w kryształowe nieba
Dawno już z karty duchowej wytarłem
I zdało mi się, że mi nic nie trzeba,
Że z jakimś lichym porównam się karłem,
Że się do pragnień już żadnych nie nagnę,
A dzisiaj klękam i wołam: o pragnę!
Pragnę — czy słyszysz? pragnę nici złotej
Tu, w tym ponurym żywota krużganku;
Pragnę nadludzkiej do męczeństw ochoty,
Za którą w pierwszym tęskniłem poranku;
Pragnę się pozbyć tych znamion heloty,
Co mnie podają w pośmiech bez ustanku,
Gdy, zamiast wznieść się olbrzymem w obłoki,
Ze swoją taczką padam w dół głęboki.
Pragnę straconej wiary w czyn młodzieńczy,
Który by podniósł marmurowe wieka,
Gdzie ludzkość żywcem pogrzebiona jęczy,
Darmo wołając: potrzeba mi człeka!
Pragnę tej pieśni, co barwami tęczy,
A nie kroplami zmąconemi ścieka
I wszędzie zapał, wszędzie ogień szerzy,
Do boju nowych gotując szermierzy.
Chodź, ty nadobna! o, chodź, ty jedyna
Z obliczem Psychy, ożywionej wiosną!
Niech dla mnie świtu wybije godzina,
W czas przywołana twą nutą miłosną.
Chodź, ty nadobna!… Już widzę, rozpina
Geniusz pierś swą, na widok zazdrosną,
Twarz mi w młodzieńczy przystraja rumieniec
I splata z uczuć przenajczystszych wieniec.
O, wy najdroższe uczuć dyamenty,
Co się kryjecie w serc ostatnią głębię:
Brudnymi życia nieskażone męty,
Stawiacie ludzi na wielkości zrębie,
Budząc im w łonie zapał niepojęty,
Aniołów samych w szczytne dziewosłębie
O jasnych licach, ze skrzydły srebrnemi —
Z nie znanej przedtem sprowadzacie ziemi.
Czuję, miłości odrodzony chrzęstem,
Że nowe siły przemawiają we mnie,
Za dziwnych pieśni pchając mnie szelestem,
Co smutnych zwątpień rozpraszają ciemnie.
Czuję, że duchów towarzyszem jestem
I nie próbuję swoich sił daremnie,
Lecz że na skronie, co dopiero blade,
Przepaskę szczęścia promieniącą kładę!…
Ja ciebie kocham — o najdroższa moja,
Nad wszystkie skarby i ponęty świata,
Bo z twojej dłoni tych odrodzeń zbroja
Złotym pierścieniem me piersi oplata…
Ja ciebie kocham! z twej miłości zdroja
Za wszystkie walki największa zapłata —
Ja ciebie kocham nad słońce i zorze,
Luba! goręcej czyż kto kochać może?!…
Nieraz się pytam, czy ja kocham ciebie?
Czy to nie blaski uczucia zwodnicze,
Podobne zorzy wieczornej na niebie,
Która przed sobą widząc noc mogiły,
Jeszcze ostatnie wydobywa siły,
Jeszcze ostatnie chce rozdmuchać znicze
I płonąć.
Wówczas drętwieję i jestem lodowy,
Jakby mnie sztukmistrz uwięził w marmurze,
Jakby mi stopy przygniotły okowy,
Że na swą zwykłą nie umiem wejść drogę…
I chciałbym płakać, lecz płakać nie mogę,
I w niebios jasnym nie mogę lazurze
Utonąć.
Najdroższa moja! ty poznasz tę chwilę,
Gdy do uścisku zimne podam dłonie;
Kiedy źrenicę, co zniosła już tyle
Spojrzeń, przed twymi chcę zakrywać oczy…
Poznasz po smutku, co ją dziwnie mroczy
I po tej bruździe, która blade skronie
Rysuje.
Drżę i chcąc zabić duszącą mnie zmorę,
Wyrzekam czci się, i duszę swą własną
Obrzucam błotem, i serce swe chore
Klnę, że do żadnych nie zdolne uniesień —
Że mi starości rozpaczliwa jesień,
Mimo lat młodych, tkaninę przejasną
Już psuje…
O, wówczas spojrzyj! o wówczas tej łzawej
Każ na mym licu wypocząć źrenicy,
Co mnie z duchowej wyswobadza wrzawy
I w taką szatę spokoju mnie stroi,
Jak gdybym stanął śród złotych podwoi,
Gdzie wieczne biją ze szczęścia gromnicy
Promienie…
O, wówczas spojrzyj, ty pełna prostoty,
Ziemskimi jeszcze nie skażona brudy!
Uśmiechem dziecka, co rzuca obroty
Sztucznych wysileń, połączysz mnie z sobą:
I ożywiony czoło stawię grobom,
I z tobą razem przejdę wszystkie grudy
I cienie.
Anima lachrymans
Cóż jest warte życie bez uniesień,
Bez tych szaleństw, którym ludzie chłodni
Dają miano występku i zbrodni?
Takie życie, to jak słotna jesień:
Nie ma słońca, co świeci i grzeje,
Nie ma kwiatu, co szerzy swe wonie,
Tylko wicher po pustym zagonie
Z przeraźliwą monotonią wieje.
Za to wiośnie podobne jest życie,
Gdy kochaniem wzbiera i cierpieniem,
Gdy się zrywa ku gwiazdom w błękicie:
Blaski, ciepło i zapachy świeże
Tego życia bogatym są mieniem —
To wszystko, co swe źródło z bożych natchnień bierze.
Żem młodo rzucił próg rodzinnej chaty
I biegł za słońcem, które złudne snuje
Pasma za sobą, żem darmo zapłaty
Szukał za trudy tam, gdzie zblakłe kwiaty,
Nie żałuję.
Żem między ludzi poszedł, tam gdzie dźwięki
Młodzieńczej pieśni dzika rozpacz psuje,
Żem ścisk zobaczył wychudzonej ręki
I łzy w źrenicach, żem usłyszał jęki,
Nie żałuję.
Że mi podano gorycz do wypicia,
Co jadem swoim zdrój miłości truje,
Żem śród czarnego nie znalazł pokrycia
Złocistych cacek i jasnych farb życia,
Nie żałuję.
Że się otarłem o te brudne ściany,
Gdzie świętych uczuć sprzedajność króluje,
Żem rękę włożył w ropiejące rany
I na świat wyszedł kałużą zbryzgany,
Nie żałuję.
Żem jak mogilny krzyż, co skier nie ciska,
Choć go przechodzień gorąco całuje,
Że kiedy stoję u nieszczęść urwiska,
Żadna boleści łza z ócz mi nie tryska,
Nie żałuję.
Że moja dusza walkami się strudzi
I że tych kajdan los jej nie rozkuje,
Że żywot skończę z daleka od ludzi,
Że mnie do nieba archanioł nie zbudzi,
Nie żałuję…
Po deszczu kwiaty odetchły i w górze
Świeżych zapachów pełna atmosfera:
Każdy jej atom snadź kroplę zawiera
Tego balsamu, którym żyją róże…
Chmury rozdarło słońce, ten cud boży,
I świat, co, zda się, ze zmęczenia kona,
Zadźwięczał cały, jak posąg Memnona,
Kiedy nań jutrznia swój całunek złoży…
A dusza ludzka, która tonie w krwawej
Przebojów słocie i wszystkie swe liście
Traci wiosenne ach! dla nic wielkiego,
Czyż jest naprawdę lichszą od tej trawy?
Anioły blasków bytu jej nie strzegą
I czas wytchnienia znikł dla niej wieczyście.
W metafizyce wieszcze rozkochani
Niech o miłości prawią, co się boi
Skąpać swych kształtów w fali ziemskich zdroi,
Ku urojonej wzlatując przystani…
Moją tęsknotę, która serce rani,
Niechaj balsamu kroplą dziś ukoi
To, co jest z ciała: słodycz wargi twojej,
O ty wszechwładna wszystkich uczuć Pani —
Wiem, że ta rozkosz, choć przez nią przebija
Krwi ludzkiej kolor, nie zetrze z miłości
Bożego piętna, tuląc mnie do siebie:
Najniewinniejsza wszakże z ziół, lilija,
W której kielichu wonna rosa gości,
Nie w mgłach wyrasta, lecz tu, na tej glebie.
Cżem jesteś dla mnie? Tem światłem gorącem,
Siłą, co z ziemi wydobywa zioła,
Zlewa je wonią, stroi barw tysiącem,
Co sieje życie i radość dokoła.
Czem jesteś dla mnie?… Myślą i tem rwącem
Tchnieniem uczucia, co w prostego zgoła
I ułomnego człeka wnętrzu śpiącem
Budzi niebiańskich haseł apostoła.
Czem jesteś dla mnie?… Zamknij to pytanie
W wielkich tajemnic świętym Alkoranie,
Ty dla mnie pierwsza w pierwszych milionie:
Wszak, aby godnie odpowiedzieć na nie,
Nie starczą, widzę, światło, barwy, wonie,
Myśl ni uczucie, choć tak żywo płonie.
Circulus vitiosus
Tak! gdybym wierzył w spowiedzi skuteczność,
Kląkłbym przed wami, ideałów stróże,
I rzekłbym, łkając: Patrzcie! jakie burze,
Z grzechu poczęte, starły mnie na wieczność…
Ongi, do twardych przebojów jedyny,
Byłem jak żołnierz, albo jak ten łowiec,
Którego dziki nie straszy manowiec,
Gdy spieszy w ślady szlachetnej zwierzyny.
A dziś — słuchajcie!… O nie! nie! Przytłumię
Tę chęć, co wyznać każe wobec świata
Całą mą nicość, abym ulżył sobie…
Nie dla mnie ulga! W sercu i rozumie
Wyryłem sobie prawo ręką kata:
Pokutuj, milcząc! Ulgę znajdziesz w grobie.
Kochałem niegdyś… Nie kłam, zwiędłe serce!
Ślepą się nie łudź paprocią, śród boru
Dzikich rozpędów wzrosłą, ni fosforu
Blaskiem, co nie ma ciepła w swej iskierce…
Po stromych szczytach duch pychy mnie wodził,
Chorej gorączki uczynił mnie jeńcem,
Co bój zwycięski staczała z rumieńcem,
Gdy się ukradkiem z twoich głębin rodził…
Dziś chciałbym spocząć na łagodnych ręku
I, zapatrzony w ócz przeczyste dziwy,
Wciąż szeptać: kocham! ach! kocham, szczęśliwy!
Lecz rdzą do środka przeżarte żelazo
Wszakżeż ze siebie nie wyda już dźwięku,
Co dla serc zdrowych świętą jest ekstazą!
Czemu uciekam od natłoku ludzi?
Tak mnie niejeden pyta się, zdumiony…
Czyż grzech, co z czoła zrzuca im korony
Bożego piętna, we mnie wzgardę budzi?
Czym jest z tych karłów, co w dumie niezdrowej
Wzniósłszy nad miarę serca i rozumu
Kościół dla siebie, drżą, by dotyk tłumu
Tej ich karcianej nie zniszczył budowy?
Nie! nie! Ja w ciemnej swego wnętrza kaźni,
Jak ów pustelnik, wyklęty ze świata,
Z tej się zamykam bolesnej przyczyny —
Aby nie czytać w oczach człeka–brata,
W których swój obraz widzę najwyraźniej,
Własnej słabości, ach! i własnej winy!…
W ciemności schodzi moja dusza
Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie!
Wiarę mą trawił twój żołądek wraży!
Dziś moja miłość już zgiąć się nie umie
Na stopniach twoich bezbożnych ołtarzy.
Dziś z resztą siły poszedłem w bluźnierce,
Ma dłoń słabnąca dziś twój bałwan kruszy,
Krwawy Molochu, coś pożarł me serce,
Jak wampir wyssał drogi szpik mej duszy!
Królu w łachmanach, siedzący na tronie,
Z którego zdarto bisior i złocenia!
Ogniem zawiści twoje oko płonie,
Chciwość twe usta w wstrętną paszczę zmienia.
Wytrzeszczasz straszne bazyliszka oczy,
Albo je chytrze przysłaniasz obłudą.
Wabiąc zwierzynę, która we krwi broczy
Pod twym pazurem, pod twą ręką chudą.
Żer w twe koryto ciągłe znoszą wieki,
Wnętrzności swoje rzucając pod nogi,
Ty, od nasyceń wieczyście daleki,
Wściekłyś z pragnienia — jak żbik, z głoduś srogi.
Myśli, uczucia, prorocze ekstazy,
Czystość poświęceń, rycerskie porywy,
Modły zachwytne, dyscyplinne razy,
Krwi stygmatycznej święty strumień żywy —
Gwoździe, co sine przebijają ręce,
Ciernie, co kłują bladożółte skronie —
Wszystko to ginie w twej potwornej szczęce,
Wszystko to brzuch twój w swoich bezdniach chłonie.
Przywlokłeś ku mnie swe nogi żebracze,
Bose, zziębnięte w śnieżystej wichurze,
I dusza moja już litością płacze,
I już ci cały, jak pachołek, służę…
Przyszedłeś ku mnie, ty płazie człowieczy,
Z odgniotem jarzma na schylonym grzbiecie,
I już ma dusza ciemięzcom złorzeczy,
Już w twej obronie bicz rzemienny plecie…
Przyszedłeś ku mnie, dzierżycielu pięści,
I pokazując nabrzmiałe ramiona —
„Glob się z tej mocy rozpadnie na części,
Świat zła — krzyknąłeś — pod tym gromem skona!’
Jak nie uwierzyć w żelazne ryskale,
Co w pył wiekowe opoki rozkruszą?
I bałwochwalcze już kadzidła palę
Tobie, o tłumie, żeś owładł mą duszą!
Widzę: olbrzymie szeregi się zbiegły —
Skórzane mają u pasa fartuchy…
Tylcami młotów walą w świątyń cegły,
Przestwór wypełnia huk i łoskot głuchy!…
Widzę: centaury przebiegają ziemię,
Miast łuków, dzierżą płomienne pochodnie!
Kopyta w iskrach!… Gdzież ta siła drzemie,
Co łun powstrzyma rozszalałą zbrodnię?
Są w twojej piersi wulkaniczne ognie!
Ale stracony, kto się od nich zajmie!
Serce swe spali, duszę swoją pognie,
Jak ćma, tak spłonie w twym służalczym najmie.
To jest konieczność: padł, orząc twe łany,
Ty go przygnieciesz swem cielskiem kosmatem,
Brutalny zwierzu! Ty, bożku miedziany,
Runiesz na niego całym swoim — światem…
A sam na pulchnej od popiołów roli,
Na którą padło to przekleństwo boże,
Będziesz już brzuch swój wypasał dowoli,
Nienasycony, stugębny potworze!
Ty wrogu ducha! Stopami z ołowiu
Zdeptałeś kwiaty, które dłoń posiała
Bożego siewcy: na zwiędłym pustkowiu
Straszny dla duchów stawiasz ogrom ciała!
Gdzieś dawnych bożnic zburzył fundamenty,
Tam nowy kościół dla ciebie powstanie,
O nieskalany! o boski! o święty!
O ty mocarzu! królu i kapłanie!
Jest wielki ołtarz! Cały złotem błyszczy!
Na nim twe ścierwo rozpiera się tłuste,
Między pierwszymi najpierwsze z bożyszczy,
Na swych kolanach pieszczące Rozpustę!
Długo tak będziesz cesarzył, o krwawy,
Dziki Molochu, coś pożarł me serce?
Aż śród piekielnej obedrą cię wrzawy
Jadła i picia spragnieni odzierce.
Żebrak cię zwali, zziębnięty i bosy,
Ten, co swą nędzą do łez cię poruszy!
Sługa jarzemny rozstrzygnie twe losy,
Wampirze, ssący drogi szpik mej duszy!
Dzierżyciel pięści w twoją pierś uderzy,
Na karku twoim swą stopę położy,
Zdrajco, coś ze mnie zdarł zbroję szermierzy,
Więżąc mnie w swojej dławiącej obroży!…
Królewski, dumny ptak
w majestatycznej pysze
Na turniach uwił tron,
skrzesanych ręką burzy:
Stąd, w słońca lecąc szlak,
w błękitach się kołysze,
Przecina niebios skłon,
lub w chmurach się zanurzy.
Ziemia w pogardzie dlań,
w granice zwarta ciasne!
W nieskończoności głąb
na zawsze snadź się rzuci…
Już traci z ócz swą grań,
z ócz traci gniazdo własne,
Na ten skalisty zrąb
snadź nigdy już nie wróci!
Leć, duszo, za nim w ślad
z uwielbień skrą w źrenicy!…
Cóż to?… Rozpaczny ból
powietrze krzykiem trwoży?.
To orzeł z wyżyn spadł
i wpił się w kark kozicy!…
Popłynął krwawy zdrój
po śniegów runi świeżej
Ha! ten obłoków król,
słonecznych pan przestworzy
Żyje, jak zwykły zbój,
i z mordu, i grabieży…
Akordy jesienne
Ziemio, droga rodzicielko!
ukochałem zagon twój,
Choć tak skąpym sypią ziarnem
rzadkie kłosy twoich zbóż,
Że głód wtargnął w nasze chaty,
że w nich żółty zasiadł znój
I wyblakłym patrzy okiem
na stół pusty, w pustą kruż!
Nieraz skrada się pokusa:
porzuć, mówi, ciężki bój
Na tym łanie bezpłodności,
do spoczynku głowę złóż,
Choćby nawet tym spoczynkiem
grób był cichy… Dłonie skuj,
By nie rwały się do pługa!
Obok sennych zaśnij dusz!
Ziemio, matko najemników!
Rodzisz plemię biednych sług,
Których nędza twa upadla,
przecież serce k’tobie lgnie,
A źrenica trwożnie śledzi,
czy nie idą lepsze dnie.
Ziemio! ziemio! smutna ziemio!
Snadź opuścił cię sam Bóg,
Lecz przeklęta myśl niech będzie,
co by chciała szepnąć mnie,
Abym zboczył choć na chwilę
z twych żałości pełnych dróg!
Wiatr gnie sieroce smreki,
W okna mi deszczem siecze;
Cicho się moja dusza
Po mgławych drogach wlecze.
Ku turniom płynie krzesanym,
Ku ścieżkom nad przepaściami,
Gdzie widmo bożych tajemnic
Zmaga się w szumach z nami.
Ku wirchom dąży strzelistym,
Spowitym w słoneczne złota,
Gdzie o bezbrzeżnych przestrzeniach
Samotna śni tęsknota.
Wiatr gnie sieroce smreki,
Mgławica deszczem prószy…
Hej góry! zaklęte góry!
Tęsknico mojej duszy!
Dużom się nażył z wami, zacni ludzie,
Dużo waszego najadłem się chleba,
Teraz — żegnajcie! W drogę mi potrzeba,
W drogę daleką, po śniegach i grudzie.
Wiem: jeśli zechcę pozostać w tym domu,
Ramion mi swoich ta gościnność wasza
Chyba nie zamknie; lecz mnie już przestrasza
Dobroć szlachetnych… Nie mówcie nikomu,
Że nic wam w zamian nie dałem: w samotni,
Do której dążą me stopy pielgrzymie,
Będę miał dosyć czasu, by swe imię
Własnym obarczać wyrzutem: stokrotnie]
Rani on duszę, w straszniejsze ją wplata
Koło niż, zacni ludzie — ręce świata.
Starzec, któremu wyżarło już oczy
Patrzenie w przyszłość służebną, rzekł, w drogę
Puszczając syna: Jedną dać ci mogę
Radę, posłuchaj: Zawsze bądź ochoczy,
Mój arcybłaźnie, siadać na krawędzi
Stołka — z szacunku dla wielkiej hołoty,
Co społecznością zwie się, lecz w zaloty
Niechaj cię zbytnia pochopność nie pędzi
Ku prezydentom jej czci, ku marszałkom
I ku ministrom jej honoru: pałką
Wal tych obrońców moralności… Jeśli
Ta, którąś uczcił, obrazi się za to,
Ciesz się, nadchodzi miłościwe lato,
Co ciebie, pana, z rzędu sług wykreśli.
Szczelnie dziś okna przysłoniłem w domu —
Nie chcę, by zajrzał kto do mego wnętrza:
Cisza w nim teraz włada przenajświętsza,
Jej tajemnicy nie zdradzę nikomu.
Zali szczęśliwsza godzina być może
Nad tę samotność, której siła żywa
Gdzieś w ponadziemski przestwór nas porywa
I w bezgranicznym zatapia przestworze?
Zdarzyła mi się przecież chwilka jedna,
Że, gdym usłyszał bujne dzwonki sanek,
Mknących po mrozie, jakaś moc bezwiedna
Do przysłoniętych pchnęła mnie firanek.
Alem się oparł: po cóż księżyc złoty
Miałby się chyłkiem zaśmiać z mej tęsknoty.
Zbudowałem sobie dom i już się wali.
O mój walący się domu!
Trochę za prędko zmieniasz się w ruinę, prędzej, niż mógłby się spodziewać człowiek, który ma powieki otwarte na śmierć.
Wszystkiem obchodził pustkowia, wszystkie ugory i bezpłodne wydmy, kamieniem wyrywał spod gęstwi zielsk i rów wykopawszy głęboki, że starczyłby mi za grób, rzucałem je tą ręką na fundamenty dla ciebie.
Raz, kiedym pobiegł w pole, szukając czworogrannych głazów na narożniki, obsiadły mnie psy: omal ze śmiechum nie zginał, jak te zajadłe bestie szczerzyły kły do mych pięt i jakie musiałem wyprawiać młyńce, aby nie zadać kłamu nauce, iż pragnienie życia silniejszym jest od żądzy skonu.
A kiedy indziej takem się podźwignął, że leżąc w gorączce, urosłem w swych oczach na owego potulnika, który na Trupiej Górze pomagał Panu wyzwalać świat…
O mój walący się domu!
Widzę, że zbytnich dostępujesz honorów,
ty mój walący się domu!
że zaczynam mówić o tobie, jak o czymś, co wartością przewyższa wór mąki albo statek, wiozący z dalekich krajów nici jedwabne na pończochy dla dam, albo godność człowieka, który na wielkim zgromadzeniu wdrapał się na stół i śród oklasków Raj obiecuje tłumowi.
A przecież zbudowałem cię na odludziu, na pograniczu spraw, w których najprzenikliwszy mędrzec nie znajdzie związku z dukatem płaconym dziewce ulicznej,
albo z chorągwianą, gromniczną ekshumacją zwłok zapomnianego artysty,
albo z niecierpliwością narzeczonej, umierającej z tęsknoty do podróży poślubnej w wygodnym, samotnym wagonie,
albo z tryumfalnym ogłoszeniem Rzeczypospolitej na gruzach monarchii,
albo z rozpaczą mamki, tracącej pokarm!
Nie dostrzeże związku:
z bohaterskim wodzem, z majakiem wstęgi orderowej w duszy prowadzącym żołnierzy w bój za ojczyznę,
ani z zadowoleniem wołu wyprzęgniętego z pługa,
ani z dziennikarską reklamą dla konstruktorów nowej odmiany rytmu i dla wynalazców nowych sposobów czyszczenia kloak miejskich,
ani też z skowytem psa, co się wyśliznął z pętlicy rakarza.
A może…
Ogromne, zielone płomienie jaworu nad moją głową.
Potok przewala po głazach roztopy seledynu.
Krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie.
Mżę sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom…
a wzrok mój osłabł…
I na pół ślepy będąc, straciłem miarę rzeczywistości: wyglądasz mi w słońcu na pałac, w księżycu na zamknięte, pełne widm zamczysko, a jesteś tylko przenędzną lepianką, ty mój walący się domu!
Wzniosłem ci portal,
o mój walący się domu!
W blokach z czarnego marmuru wyrzeźbiwszy święte, stawiałem je na skrzydlatych gryfach, jeden nad drugim, iżby tworzyli chór, niebiosom kamienne podający pieśni, wyśpiewane Duszy, która się zmogła ze Złem.
I mając przed sobą kosz jabłek z dzikich jabłoni, rosnących po miedzach, i garść fioletowych jagód z kęp leśnych, wyczekiwałem od rana do zmierzchu i od zmierzchu do rana, zali nie wejdzie do twojego wnętrza Ten, co serce ma z ognia i jednym tylko przemawia wyrazem: Wieczność.
I raz mi się zdało, że wszedł.
Padłem na ziemię z wyciągniętymi rękoma, a potem, zerwawszy się, szalony z radości, pobiegłem na drogi rozstajne, na ulice i place, przed kościoły i ratusze i jąłem krzyczeć:
Jest!…
I to był mój śmiertelny grzech.
Albowiem znalazłszy skarb, trzeba go chować przed ludźmi.
Pytali się: kto?
Spieszcie zobaczyć, odrzekłem: Świątynięm zbudował na pustkowiu; sfinksy jej strzegą, po piersi zanurzone w piasku, który je obsypuje od niepamiętnych dni; nie u was, lecz u mnie zamieszkał Bóg!
Roześmiali się, jednak, ciekawi, poszli.
Lecz przybywszy na miejsce, spostrzegli od razu,
o mój walący się domu! —
że próg twój, wyciosany z pnia sosny, zgnił od deszczów,
że okna, wybite kamieniami złośliwych wyrostków, pozaklejano papierem,
że na ścianach, nie bielonych od lat, zwiesza się brudna pajęczyna,
że stół się chwieje na spróchniałych nogach,
że zamiast krzesła położono deskę na czterech kołkach wbitych w ziemię,
że nawet figura Chrystusa, zapewne skradziona z przydrożnej Bożej Męki lub z opuszczonego klasztoru, w nienależytym poszanowaniu: tak ją popstrzyły muchy.
— A któż wy, że tak mi śmiecie urągać? — zawołam. — Ty pierwszy lepszy z drogi, znam cię! masz minę pospolitego fałszerza weksli!
Ty okradałbyś pryncypała, ale się boisz, by cię nie zamknięto.
O tobie, moja pani, wiem, żeś — do wyboru — siebie lub córkę ofiarowała staremu rozpustnikowi, panu X. — z ulicy Y. Ma kilka kamienic i wieś — nieprawda?
A pani gaszek już wyjechał, czeka w Florencji, trzeba okłamać małżonka i za nim…
Ty ściskasz rękę i bywasz na kolacjach przyjaciela, któremu uwodzisz żonę, a ta, znieprawiona twymi karesami, mizdrzy się już do innych…
Ty lichwiarskie bierzesz procenty!
Ty szachrujesz z sobotnimi wypłatami!
Pani szeleścisz jedwabiem za krwawicę nędzarzy!
Ty kupiłeś utrzymance bransoletę, a dzieci twoje chodzą obdarte i głodne!
Ty za hojnym porękawicznym sławisz po gazetach narodowe zasługi pospolitych wydrwigroszów.
A ty — —
O mój walący się domu!…
Nie wywyższam się nad innych; nie jestem ani lepszy, ani gorszy od tamtych i dlatego też płakać nie będę nad tobą,
o mój walący się domu!
Lecz z Marigny lub Folies–Bergère zabiorę dziewkę, pyszniącą się w przechodzonym płaszczu jakiejś bogatej damy, albo — szczerzej i otwarciej — z najlichszego Cabaret du Coq w tandetnej, wełnianej spódnicy, oplotę ją resztkami bluszczu, który tak bujnie i smutnie piął się wczoraj aż pod twój dach, a dzisiaj padł ofiarą krów i pastuchów, i każę jej tańczyć kankana…
Niech tam jawor w zielonych stoi płomieniach!
Niech potok przewala po głazach roztopy seledynu!
Niech krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie!
Niech mżę sierpniowe południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom:
Ja klaskać będę w dłonie, że mocą byka wiedzionego na arenę, obramowaną strusimi pióry, lśnistymi skrzydły krasek i połyskującymi cylindrami, zgniotłem w sobie już wszystko, co by mi przypominało procesję świętych, rytych w czarnym marmurze na portal dla ciebie,
o mój walący się domu!
Nie dam żebrakowi jałmużny i bez skrupułów suty zjem obiad; kosztownym upiję się winem i przy akompaniamencie dzwonów, w tej właśnie chwili witających jakiś kondukt, z omyłki wyprowadzać będę przyjaciół i towarzyszy, którym się zdaje, że wdowa w grubej żałobie, wiodąca dzieci na grób męża, nigdy go nie zdradzała, że w pomiętej, zblakłej twarzy tego młodzieńca nie znamię wenerii widać, lecz klątwę światozbawczych zmagań z nędzą i upodleniem, że znany nasz filantrop w sposób uczciwy zdobył środki na publiczne ocieranie łez, że Duch zapanuje nad chlebem, że Bóg zamieszka w człowieku…
O mój walący się domu!…
Spis treści
Księga ubogich
Rozmiłowała się ma dusza
I (Witajcie kochane góry…)
XI (Przestałem się wadzić z Bogiem…)
XII (Umiłowanie ty moje!…)
XIII (Okrutna dziś spadła ulewa…)
XIV (Na razie, mówiący prawdę…)
XVI (Przynoszę ci kilka pieśni…)
XVII (Przynoszę ci kilka pieśni…)
XXI (Cokolwiek o tym powiecie…)
XXIII (Takiego, jak kiedyś, zachodu…)
XXXI (Pożółkły znużone pola…)
Mój świat
Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle
I Modlitwa wędrownego grajka
II Na gęśliczkach
III Muzykanci
V Na Kondrackiej Hali
VI Czarnodunajecka
VIII W sobotę rano w Dunajcu
X Na chrzcinach
Melodie wiosenne
VII Na łące
Poezje
Sonety
X Tantal
Sny i marzenia
XI Mona Liza
I (Ja ciebie kocham…)
II (Nieraz się pytam…)
Anima lachrymans
Anima lachrymans
V Cóż jest warte życie bez uniesień
VIII Nie żałuję
XI Po deszczu
IV (W metafizyce…)
VI (Czem jesteś dla mnie?…)
Circulus vitiosus
III Zgrzeszyłem!
V Amavi
VI Odi profanum volgus
Krzak dzikiej róży
W ciemności schodzi moja dusza
VIII (Byłeś mi dawniej bożyszczem…)
Z wichrów i hal (II Z Tatr)
III Orzeł
Akordy jesienne
XIV (Ziemio, droga rodzicielko!…)
Ballada o słoneczniku
I Wiatr gnie sieroce smreki.80
IV Pożegnanie
V Rada
XII Dzwonki sanek
O bohaterskim koniu i walącym się domu
O walącym się domu