Vademecum
Hornblowerowskie
z mapkami Erwina Pawlusińskiego
wg Samuela H. Bryanta
Przekład Henryka Stępień
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK
"TEKOP" GLIWICE 1991
Tytuł oryginału angielskiego
The Hornblower Companion - With Maps and
Drawings by Samuel H. Bryant
Redaktor Alina Walczak
Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik
Korekta Teresa Kubica
© Copyright 1964 by C. S. Forester
ISBN 83-215-5795-3 (W. M.) ISBN 83-85297-88-X (Tekop)
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z
"Tekop" Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1726/K
I.
Atlas Hornblowerowski
Opowieść o tym, jak powstawała
saga hornblowerowska - z trzydziestoma
mapkami naświetlającymi wszystkie
ważniejsze morskie wyczyny powieściowego bohatera.
Mapka 1
Mapka ogólna podróży Horatia Hornblowera
Jest rzeczą znamienną, że na tej mapie nie trzeba było uwzględniać Bliskiego Wschodu i że poza jedynym wypadem na Pacyfik działania Hornblowera w okresie trzydziestu lat, między latami 1794 i 1823, ograniczały się do rejonu Oceanu Atlantyckiego z przyległymi do niego morzami: Bałtykiem, Morzem Śródziemnym i Morzem Karaibskim. Losy świata rozstrzygały się na Atlantyku, chociaż trzeba pamiętać, że dokonujące podbojów armie były eskortowane przez Królewską Marynarkę Wojenną aż do Manili i Jawy. Za rzecz równie znamienną można by uznać, że przez tak długi czas Hornblower działał na Morzu Karaibskim. W całym tym okresie Indie Zachodnie były niezmiernie ważne z gospodarczego punktu widzenia. Dobrobyt Londynu w znacznym stopniu zależał od sprawowania kontroli nad "wyspami cukrowymi", a zależność ta utrzymywała się aż do zniesienia niewolnictwa i rozwoju produkcji cukru z buraków cukrowych. Pojawienie się setki nowych czynników ekonomicznych sprawiło, że znaczenie gospodarcze tych wysp dość znacznie zmalało w okresie, gdy Hornblower wchodził w pięćdziesiąte lata życia.
To wszystko jest bardzo słuszne i ważne. Może jednak warto wspomnieć także o tym, że - zbiegiem okoliczności - te wody były jedynymi wodami, z którymi biograf Hornblowera był dobrze obeznany, gdy pisał o końcowych latach wojen napoleońskich.
Mapka 2
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdziały II, III i V. Czerwiec 1794
Zatoka Biskajska
Ta strefa była ośrodkiem walk o supremację na morzu w okresie wojen rewolucji francuskiej i cesarstwa. Tu Królewska Marynarka Wojenna miała pilnować, aby Marynarka Francuska, stacjonująca na tym wybrzeżu, nie tamowała najważniejszych dojść do Kanału Angielskiego. Ciekawa rzecz, że na tych wodach nie było większych akcji flot; bitwa słynnego Pierwszego Czerwca miała miejsce o stopę czy nawet więcej poza lewym brzegiem zamieszczonej obok mapki. Lecz właśnie w wyniku tej bitwy Hornblower znalazł się jako dowódca pryzu "Marie Galante" w punkcie l, a kiedy próbował przeprowadzić go do kraju, pryz zatonął w punkcie 2. W punkcie 3 został on wzięty na pokład "Pique", jednostki płynącej z Nantes w stronę wejścia do Kanału. Tak więc spotkanie "Pique" i "Indefatigable" w punkcie 4, gdzie brytyjskie okręty czyhały na takie właśnie stateczki korsarskie, nie było żadnym szczególnym zbiegiem okoliczności.
Trochę później "Indefatigable" wpłynęła na wody Żyrondy, a jeszcze później, w zatoce w punkcie 5, daleko od brzegów dających osłonę przed zimowymi sztormami, natknęła się na francuską fregatę, usiłującą od południa wydostać się na otwarty Atlantyk.
1. Zdobycie "Marie Galante".
2. Zatonięcie "Marie Galante". 3.
3. Spotkanie z "Pique".
4. Spotkanie "Pique" z "Indefatigable".
5. Miejsce bitwy opisanej w rozdziale V.
Mapka 3
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział IV. Wrzesień 1794
Żyronda
Typowy przykład operacji przeprowadzanych dziesiątki razy w czasie wojen napoleońskich, kiedy to francuskie jednostki przemykały się wzdłuż wybrzeża spod osłony jednej baterii do następnej, a okręty brytyjskie skwapliwie szukały sposobności, aby je zaatakować. W tym wypadku zaskoczenie udało się doskonale. Francuska załoga spędziła już wiele nocy na kotwicy, to tu, to tam, tak że normalne środki zabezpieczenia przed nocnym atakiem stały się zwykłą formalnością. Nie widziano więc żadnego powodu, aby atak miał mieć miejsce akurat tej nocy, a nie innej.
Po stronie brytyjskiej nieodzownym czynnikiem była znajomość sztuki żeglarskiej. To dzięki niej "Indefatigable" mogła przejść nocą za widnokręgiem z punktu l dokładnie na właściwe miejsce zakotwiczenia w punkcie 3. Dzięki dobrej organizacji i wyposażeniu można było bezzwłocznie wysłać łodzie z załogami. Umiejętności nawigacyjne porucznika Ecclesa pozwoliły przeprowadzić łodzie nieoczekiwaną (i nie strzeżoną) drogą przez mielizny zalewane przy przypływie wyższym niż średni i zaatakować "Papillona" w punkcie 2. Do tego jeszcze doszła umiejętność postawienia żagli w absolutnych ciemnościach na nieznanej jednostce i wyprowadzenia jej na fali odpływu. Zdecydowane działanie też odegrało swoją rolę - tylko tej jednej jedynej nocy przypływ następował na godzinę przed wschodem słońca. Dzień zwłoki, noc spędzona na namyśle i sposobność mogłaby umknąć.
1. Pozycja "Indefatigable" o zachodzie słońca.
2. "Papillon" na kotwicy.
3. Pozycja "Indefatigable" o północy.
Mapka 4
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział VI, 20 lipca 1795
Plaża pod Muzillac
Co się tyczy historycznych wydarzeń, to tego dnia miał faktycznie miejsce desant rojalistycznej armii pod Quiberon, kilka cali w lewo od tej mapki. Desant zakończył się klęską, znacznie gorszą od poniesionej w wypadzie, w którym uczestniczył Hornblower. Wysadzenie dodatkowego oddziału desantowego na plaży pod Muzillac, dla pilnowania flanki sił głównych przed oddziałami posuwającymi się główną drogą z Nantes, nie byłoby więc wcale zbędnym środkiem ostrożności.
Dziś wybrzeże to jest usiane plażami zatłoczonymi letnią porą przez urlopowiczów. Dla nich odwiedzenie plaży, gdzie wylądował Hornblower (punkt 2) i obejrzenie mostu, który pomógł wysadzić w powietrze (punkt 4), byłoby tylko krótką wycieczką. Można by nawet znaleźć gospodę, gdzie w Muzillac nocował Hornblower. Trzeba jednak pamiętać, że budowa nowych dróg, osuszenie bagien oraz budowy i przebudowy prowadzone na szeroką skalę po roku 1795 bardzo zmieniły krajobraz.
Niepowodzenie wypadu było w znacznym stopniu wynikiem błędnej pracy wywiadu. Nikt nie miał pojęcia, że w Vannes stacjonują duże, lotne siły, mogące dotrzeć do punktu 5 na nie strzeżonej flance.
1. Miejsce zakotwiczenia "Sophii" i "Indefatigable".
2. Miejsce lądowania na plaży.
3. Bród i pozycja czterdziestego trzeciego.
4. Szosa na grobli i most.
5. Początek głównego ataku francuskiego.
Mapka 5
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdziały VII i VIII. Styczeń 1796 i marzec 1796
Cieśnina Gibraltarska
Galery hiszpańskie, z którymi stoczył walkę Hornblower, istniały rzeczywiście i służyły aż do tego czasu, głównie z powodu hiszpańskiego konserwatyzmu - nikt bowiem jeszcze nie podjął kroków niezbędnych do ich wycofania z eksploatacji. Zresztą były łatwym sposobem pozbycia się zatwardziałych przestępców przez zasadzanie ich u wioseł. Jeszcze w roku 1800, podczas oblężenia Genui, Keith zdobył genueńską galerę. Galery przydawały się też w okresach ciszy morskiej, kiedy dzięki łatwości manewrowania nimi i dwóm ciężkim działom na ich dziobach można było nękać chwilowo unieruchomione jednostki morskie.
Często występowały trudności z przebyciem Cieśniny Gibraltarskiej w kierunku zachodnim z powodu stałego kierunku prądu ku wejściu, utrzymywaniu się zachodnich wiatrów i częstego występowania ciszy morskiej - Nelson miał poważne kłopoty z powodu tych warunków w swoim pościgu za Villeneuve'em w roku 1805.
1. Pierwsza potyczka z hiszpańskimi galerami.
2. Walka z galerami.
3. Brandery w zatoce.
Mapka 6
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział IX. Lipiec 1796
Wyprawa "Caroline"
Wybrzeże berberyjskie było poważnym źródłem świeżego mięsa dla garnizonu w Gibraltarze i dla floty strzegącej Tulonu i Kadyksu, zwłaszcza w okresach (jak ten właśnie), gdy Hiszpania była wrogo nastawiona do Anglii. Zapotrzebowanie dzienne wynosiło dwadzieścia ton mięsa, nie licząc podrobów i odpadów, a to oznaczało, że naciskane służby zaopatrzeniowe musiały codziennie dostarczyć ponad sto sztuk nędznego berberyjskiego bydła. Wieprzowina, rzecz jasna, była nieosiągalna na tym mahometańskim wybrzeżu, a brytyjski marynarz - nawet jeśli w dzieciństwie miał się za szczęśliwca jedząc mięso raz w tygodniu - nie lubił być karmiony baraniną. Tak więc na całej trasie od Sallee do Algieru brytyjskie zaopatrzeniowce skupowały bydło, płacąc złotem lub prochem armatnim (prawie równie cennym dla dejów i bejów), udręczeni zaś konsulowie robili, co mogli, aby utrzymywać neutralność tych kapryśnych monarchów.
Warto może zauważyć, że gdy Hornblower lawirował "Caroline", czekając, aż skończy się okres jej kwarantanny, generał Bonaparte zajmował północne Włochy w swej triumfalnej pierwszej kampanii, w jakiej był głównodowodzącym.
1. Hornblower obejmuje dowództwo "Caroline".
2. Pierwszy wypad na ląd po słodką wodę.
3. Drugi wypad po wodę i utarczka z hiszpańskimi guardacosta.
4. Ładunek dostarczony.
Mapka 7
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział X. Listopad 1797
El Ferrol
Hiszpańskie porty, El Ferrol i La Coruña, ze swymi doskonałymi urządzeniami, bardziej niż Brest cierpiały z powodu niemożności normalnego funkcjonowania. Tak bardzo były oddalone od centrum spraw, a ich łączność lądowa tak była marna, że gdy blokada uniemożliwiła im łączność drogą morską, podupadły i nie były w stanie właściwie pełnić roli baz morskich. To by wyjaśniało, dlaczego hiszpański statek handlowy próbował przerwać blokadę w czasie listopadowej wichury. W ładowniach mógł zmieścić tyle, ile pięćset wozów zaprzęgniętych w woły zdołałoby przewieźć przez góry. Miał pecha, a Hornblower szczęście, że w decydującym momencie pękł mu grotmarsel.
Hornblower wyzyskał oczywiście bez zwłoki nadarzającą się sposobność, ułatwiając nie tylko sobie drogę do wolności, lecz także żywot powieściopisarzowi, który podjął się pisania jego biografii.
1.Punkt obserwacyjny Hornblowera.
2. Statek hiszpański traci grotmarsel.
3. Statek rozbija się.
4. Trasa, którą przeciągano łódź rybacką.
5. Miejsce spuszczenia łodzi rybackiej na wodę.
Mapka 8
Porucznik Hornblower
Rozdział VII-XVII. Od czerwca do sierpnia 1800
Santo Domingo
Okręt JKM "Renown", z umysłowo chorym kapitanem zamkniętym pod pokładem, płynął na kursie południowo-zachodnim pełnym północno-wschodnim wiatrem pasatowym, mając przed sobą trudną misję. Gdy przeszło sto lat później biograf Hornblowera przepływał na "Margaret Johnson" cieśninę Mona na przeciwnym kursie, był jeszcze beztrosko nieświadom faktu, że bliźniacze sylwetki Mony i Monity będą miały dla Hornblowera jakieś szczególne znaczenie ani że zatoka Samaná po jego lewej ręce będzie sceną takiej desperackiej akcji. Faktycznie nie tylko nie miał pojęcia o obchodzeniu się z rozgrzanymi do czerwoności pociskami, ale dzieliło go nawet jeszcze kilka dni od usłyszenia od swego wewnętrznego "ja" nazwiska Horatia Hornblowera. Jednakże z jakiegoś powodu zabrał ze sobą bardzo wyraźny obraz przylądka Engaño i falistych wzgórz Santo Domingo. Punkt 2, o mniejszym znaczeniu, dotyczy nadejścia wiadomości o pokoju w Amiens, co znaczyło, że pierwszy, krótkotrwały awans Hornblowera na kapitana "nie mianowanego" nie zostanie zatwierdzony przez Admiralicję.
1. Początek rozdziału VII.
2. Potyczka "Renown" z "Clarą".
Mapka 9
Porucznik Hornblower
Rozdziały VII-XIII. Lipiec 1800
Zatoka Samaná
Chcąc dać w pełni odczuć swoją potęgę, Królewska Marynarka Wojenna musiała przystąpić do działań desantowych. Historia morska dwudziestolecia po roku 1794 roi się od takich akcji, a prawie wszystkie naturalnie były podejmowane w miejscach, gdzie siły lądowe nieprzyjaciela przeszkadzały w pełnym panowaniu na morzu. Są dziesiątki przykładów szturmów zaimprowizowanych oddziałów desantowych na baterie osłaniające okręty nieprzyjaciela. W bardzo wielu miejscowościach obrona pozostawiała z konieczności dużo słabych punktów, toteż oddział wojska przewieziony morzem mógł często znaleźć miejsce na desant i - działając szybko i zdecydowanie - zaatakować z zaskoczenia obronę brzegową od tyłu. Konfiguracja terenu na wschodnim krańcu Santo Domingo stwarzała doskonałą sposobność do takiego uderzenia. Można było po zapadnięciu nocy wysadzić oddział na ląd na północnym brzegu w punkcie 2, by o świcie poprowadzić go przez przesmyk do szturmu na fort zagradzający wejście do zatoki. Obecność drugiej baterii na południowej stronie wejścia - teraz już ostrzeżonej o niebezpieczeństwie, co utrudniało wzięcie jej szturmem - sprawiła, że trzeba było podciągnąć dziewięciofuntowe działo do punktu 7 i tak uprzykrzyć statkom handlowym stanie w zatoce na kotwicy, że musiały port opuścić.
1. "Renown" wchodzi na mieliznę.
2. Miejsce lądowania przed atakiem na Fort.
3. Droga oddziału desantowego atakującego Fort.
4. Kotwicowisko hiszpańskich statków handlowych.
5. Hiszpańskie statki handlowe trafione rozżarzonymi pociskami.
6. Miejsce wyładowania dziewięciofuntowego działa na ląd.
7. Pozycja strzałowa działa.
Mapka 10
Porucznik Hornblower
Rozdział XIV. Lipiec 1800
Morze Karaibskie
Właśnie w trakcie długiej podróży z cieśniny Mona na jamajkę hiszpańscy jeńcy powstali przeciwko tym, którzy wzięli ich do niewoli, i na krótko opanowali okręt JKM "Renown". Dzięki Hornblowerowi okręt został szybko odbity. W czasach statków żaglowych często się zdarzało (przykładem jest zdobycie "Papillona"), że po opanowaniu pokładu głównego przez jakiś oddział i po przejęciu kontroli nad prowadzeniem statku można było tę kontrolę utrzymać mimo obecności większych sił nieprzyjacielskich pod pokładem. Po zamknięciu otworów łukowych uwięziona na dole załoga zdobytej jednostki była właściwie bezradna, bo gdyby się jej nawet udało sforsować wyjście, to musiałaby opuszczać luk pojedynczo - pozostawało podpalenie statku lub wysadzenie w powietrze magazynu z amunicją, ale to byłyby kroki samobójcze, chociaż, jak wiadomo, takie wypadki miały miejsce. Dziwna rzecz, że (na ile autor niniejszej książki zdołał się zorientować z lektury) nikomu nie przyszło nigdy do głowy zastosować prostego sposobu w postaci przecięcia lin sterowych.
Trochę pechowo złożyło się dla Hornblowera, że w tym właśnie punkcie jego życia jego biograf bardziej interesował się wyczynami porucznika Busha, tak że dobry pomysł Hornblowera, żeby przed rozpoczęciem kontrataku z "Gaditany" (potem całkiem trafnie przechrzczonej na "Retribution") ściągnąć obsady pryzowe ze wszystkich pryzów, nie zyskał takiego uznania, na jakie zasługiwał. Mimo jednak tego przeoczenia ze strony biografa Hornblower dostał od admirała Lamberta stanowisko (pechowe) dowódcy "Retribution".
1. Jeńcy odbijają "Renown", lecz Hornblower z powrotem go im odbiera.
Mapka 11
Hornblower i jego okręt "Hotspur"
Rozdziały IV-XXV. Od kwietnia 1803 do lipca 1805
Podejścia do Brestu
Mapka jest upstrzona punktami odniesienia, co wynika stąd, że Hornblower spędził dwa lata na blokowaniu Brestu i że można tu więc było oczekiwać wielu akcji bojowych. Mnóstwo mężczyzn mniej szczęśliwych od Hornblowera spędziło w służbie blokadowej całe dziesięć kolejnych lat, przeżywając w tych trudnych warunkach okres życia od wczesnej młodości do wieku średniego, tak że koniec wojny zastał ich całkiem nie przygotowanych do bytowania na lądzie i bez możności znalezienia pracy na morzu.
Żeglarze znający to wybrzeże muszą zawsze odczuwać zdziwienie z powodu nikłych strat poniesionych przez znaczne siły pilnujące Brestu zimą i latem prawie bez przerwy. Przez okres tych dziesięciu lat stracono tylko jeden okręt liniowy, który wpadł na skałę nie zaznaczoną na mapie morskiej. Jest to wybitny dowód doskonałych umiejętności żeglarskich ludzi będących w owym czasie w służbie Królewskiej Marynarki Wojennej.
1. 6° stopień długości geograficznej zachodniej: otwarcie zapieczętowanych rozkazów.
2. Zaoczenie "Deux Freres".
3. Zwykła droga patrolowa "Hotspura".
4. Pokojowe spotkanie z "Loara".
5. i 6. Pozycja "Hotspura" i "Loary" w czasie potyczki.
7. Uszkodzenie "Loary".
8. Starcie z francuskimi kabotażowcami.
9. Obiad na pokładzie "Tonnanta".
10. Pomost, na którym wylądowała grupa desantowa,
11. Lokalizacja stacji sygnalizacyjnej.
12. Lokalizacja baterii.
13. Obozowisko oddziałów francuskich.
14. Pierwsze zetknięcie z francuskimi transportowcami.
15. Tu pierwszy transportowiec osiadł na mieliźnie.
16. Tu dwa transportowce weszły na mieliznę (na Rafach Małych Dziewczynek).
17. Starcie z czwartym transportowcem i francuską fregatą.
18. "Grasshopper" traci maszty.
19. Przewoźne baterie.
20. Zwykła pozycja "Hibernii".
Mapka 12
Hornblower i jego okręt "Hotspur"
Rozdział XIII. Październik 1803
Trasa "Hotspura" do zatoki Tor
Przy utrzymujących się wiatrach zachodnich zawsze istniało niebezpieczeństwo spychania przez nie jednostek pływających w górę Kanału. Wciąż trzeba było pamiętać o tej ewentualności, która wpływała na myślenie strategiczne co najmniej od czasów Armady. W okresie amerykańskiej wojny o niepodległość admirałowie francuscy bardzo uważali, żeby nie wypływać poza punkt, skąd nie było powrotu, choćby byli naciskani przez Vergennesa czy Napoleona. Brytyjska Marynarka Wojenna, mająca duże i dobre porty otwarte dla siebie, była - rzecz jasna - w korzystniejszej sytuacji. Lecz jeśli w czasie wichury od zachodu okręt został zepchnięty w górę Kanału aż za Start, mógł się spodziewać trudności z powrotem na swoją pozycję ze względu na konieczność halsowania na węższych wodach w kierunku wschodnim. Stąd znaczenie zatoki Tor jako kotwicowiska - z Plymouth trudno było wychodzić w morze, dopóki nie zbudowano tam falochronów, zaś Falmouth miało słabe połączenia lądowe. Po stracie Sir Cloudesleya Shovela na wyspach Scilly Brytyjczycy przeprowadzili badania układu pływów w ujściu Kanału. Lecz te uwagi nie powinny umniejszać wyczynu Hornblowera jego podejścia do lądu koło Bolt Head.
1. Potyczka z "Najadą".
2. Zmiana kursu w celu ustawienia się na wiatr z lewej strony rufy.
3. Tu dokonano sondowania.
Mapka 13
Hornblower i jego okręt "Hotspur"
Rozdział XXII. Wrzesień 1804
Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a
opodal Przylądka Św. Wincentego
Kapitan Graham Moore istniał naprawdę, rzeczywiście został wysłany w owym czasie, żeby przechwycił cenną hiszpańską flotyllę i prowadził patrolowanie dokładnie w taki sposób, jak opisany. Także cały incydent wzięcia "floty" do niewoli i późniejsza odmowa wypłaty pryzowego przez rząd brytyjski tym, którzy tego dokonali, zdarzyły się rzeczywiście - przy poprzedniej okazji, kilka lat wcześniej, gdy "flota" została przechwycona, ci, co tego dokonali, otrzymali miliony do podziału. Niestety, ktoś czytający uważnie raporty i nie znajdujący wzmianki o "Hotspurze" i "Félicité" mógłby zwątpić, czy w ogóle istniał kapitan Hornblower. Jeśli jednak zaakceptuje istnienie Hornblowera, to może przynajmniej przyzna, że w tym wypadku działania Hornblowera były nacechowane samozaparciem i jasnością widzenia godną bohatera powieści.
1. Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a.
2. Zaoczenie "Félicité" przez "Hotspura".
3. "Hotspur" niezdolny do dalszej żeglugi.
Mapka 14
Hornblower i jego okręt "Atropos"
Rozdziały I-III. Październik 1805
Z Gloucester do Deptford
Dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności biograf Hornblowera zdobył duże doświadczenie w żeglowaniu po rzekach i kanałach Anglii i innych krajów. Na długo zanim ten sposób podróżowania wszedł ponownie w modę, przepłynął, jako kapitan łodzi, z Londynu do Llangollen i z powrotem. Pasażerem łodzi był jego starszy, kilkumiesięczny wówczas syn, który spędził trzy szczęśliwe miesiące na spokojnych wodach kanałów. Trochę tylko był niepokojony koszmarnymi przeprawami przez takie tunele, jak Blisworth i Braunston. W gruncie rzeczy największym zagrożeniem dla błogiego spokoju tych wypraw był fakt, że przypadkiem kapitan łodzi był równocześnie pisarzem, właśnie zajętym pisaniem powieści. A nie było to najłatwiejszym zadaniem na małej łodzi, na której jedna osoba z trójki załogi nie miała jeszcze sześciu miesięcy. Lecz przeżycia te dały autorowi przynajmniej jakieś podstawy do opisania podróży Hornblowera rzeką i kanałem przez Anglię w towarzystwie małego synka.
1. Tunel Sapperton.
2. Przejście z kanału na rzekę.
3. Kolacja w Oksfordzie.
4. Przejście na prom.
5. "Atropos"na kotwicy (w Deptford)
Mapka 15
Hornblower i jego okręt "Atropos"
Rozdział IV. Styczeń 1806
Tamizą z Deptford do Westminsteru
Przy innej okazji biograf Hornblowera załadował swą łódź na pokład płynącego ze wschodniego Bałtyku statku, który stanął na kotwicy niezbyt daleko od miejsca, gdzie zakotwiczyła "Atropos" w roku 1806. Mimo gwałtownej wichury od zachodu, wśród potoków deszczu, wszystkie holowniki i barki na rzece zdawały się posuwać z maksymalną prędkością. Trzeba było opuścić łódź za burtę, zanim statek wejdzie do basenu. Biograf z żoną zeszli po sznurowej drabince, aby dalej popłynąć łodzią w górę rzeki, gdzie pędzące holowniki miotały bryzgi - wydawało się, a może i rzeczywiście - pionowo w górę na wysokość ośmiu stóp. Tylko trzymając się obu rękami i nogami mogli uniknąć zbiorowego wypadnięcia z łódki kiwającej się z dziobu na rufę i podskakującej na wysokich falach. Przy wietrze przeciwnym pływowi fale te niewiele się zmniejszyły nawet za Mostem Londyńskim, gdzie ruch był mniejszy. Dopiero taras budynków parlamentu dał upragnioną osłonę, i można było wyczerpać wodę z łodzi - wiele lat później, spożywając pewnego wspaniałego letniego dnia truskawki ze śmietaną, pisarz uśmiechnął się na to wspomnienie. Podróż skończyła się małą awarią tuż za Vauxhall, i po tych doświadczeniach pisarz postanowił - przynajmniej przez pewien czas - przeżywać przygody tylko poprzez Hornblowera. To wyjaśniałoby trudności napotykane przez Hornblowera w żałobnym kondukcie Nelsona.
1. "Atropos" na kotwicowisku.
2. Tu formuje się kondukt; pęka klepka w barkasie pogrzebowym.
3. Zaczyna się wyczerpywanie.
4. Tu trumna zostaje wyniesiona na ląd.
5. Pomost, przy którym dokonano awaryjnej naprawy barkasa pogrzebowego.
Mapka 16
Hornblower i jego okręt "Atropos"
Rozdział VIII. Maj 1806
Downs
Pewne wspomnienie z dzieciństwa doprowadziło do zdobycia "Vengeance" przez "Atropos" i do odbicia "Amelii Jane". Mały chłopiec bawił się z gościem z obcego kraju w jakąś grę, w której zapisywało się wyniki. Zaintrygowały go dziwne kreski poprzeczne stawiane przez gościa na siódemkach. Gość był człowiekiem dorosłym, więc powinien wiedzieć lepiej. To, co robił, było wbrew temu, co według chłopca być powinno - uczono go przecież pisać siódemki bez kresek, a dzieci bywają formalistami w sprawach drobnych szczegółów. Później, gdy dziecko wyrosło na powieściopisarza (jeśli można to nazwać rośnięciem), z tego wspomnienia zrobiła się fabuła. Tak się złożyło, że akurat wtedy pisarz zajmował się historią morską, stąd siódemka z kreską pojawiła się na wiośle i "Vengeance" została zdobyta. Gdyby przypomniał sobie o tym w jakiejś innej fazie pracy pisarskiej, przekreślona siódemka mogłaby się była pojawić w książce na temat międzynarodowej bankowości, a Hornblower miałby o jedną przygodę mniej.
1. Miejsce zakotwiczenia "Atropos".
2. Miejsce zakotwiczenia "Amelii Jane".
3. Miejsce zakotwiczenia "Vengeance".
4. Inne, nie zidentyfikowane okręty na kotwicach.
Mapka 17
Hornblower i jego okręt "Atropos"
Rozdziały IX-XXI. Od lipca 1806 do stycznia 1808
Morze Śródziemne
Od wieków znana jest zmienność kolei życia w marynarce wojennej. Lecz Hornblower bywał w swojej karierze ofiarą kaprysów bardziej kapryśnego losu niż zwykle. Może nie było w tym nic dziwnego, że kilka zdawkowych słów rzuconych przez pewnego admirała sprawiło, że został on wysłany w daleką podróż Morzem Śródziemnym do wybrzeża tureckiego. Ten admirał, będący jednym z najwybitniejszych na świetnej liście admirałów brytyjskich, nie tylko skierował zainteresowanie hornblowerowskiego biografa na zatokę Marmaris jako miejsce działania zabranych przez Hornblowera nurków-poławiaczy pereł, lecz także ofiarował mu egzemplarz Mediterranean Pilot, tom 5, zawierający (wśród wielu innych rzeczy) locję tego obszaru - sondowania i namiary z roku 1950 niewiele się różniły od tych z roku 1806. Tak więc Hornblower popłynął ze swymi poławiaczami pereł do zatoki Marmaris. Potem stoczył walkę z hiszpańską fregatą "Castilla", dzięki czemu po latach prowadząc pertraktacje z el Supremem mógł mieć u pasa szpadę ze złotą rękojeścią, ofiarowaną mu na pamiątkę tego wydarzenia.
1. McCullum przybywa na pokład.
2. Miejsce pierwszego spotkania.
3. Spotkanie z flotą śródziemnomorską.
4. McCullum ranny w pojedynku.
5. Unieruchomiony ciszą na jeden dzień.
6. Operacja McCulluma.
7. Następne spotkanie z Collingwoodem.
8. Skarb wydobyty.
9. "Castilla" w pościgu.
10. Pan Książę wypada za burtę.
11. Bój z "Castillą".
12. "Atropos" kupiona przez króla Sycylii.
Mapka 18
Hornblower i jego okręt "Atropos"
Rozdziały XI-XVIII. Marzec 1807
Zatoka Marmaris
Dzięki podarunkowi admirała Hornblower mógł dokonać zakończonej takim sukcesem ucieczki z zatoki Marmaris pod ostrzałem dział "Mejidieha". Dużo też zawdzięczał szczęśliwej okoliczności, że tej właśnie nocy wiatr był północno-wschodni, lecz szczęściarz to ten, kto jest przygotowany do wyzyskania szczęśliwego trafu i kto ma biografa skłonnego sfałszować rzut kości na jego korzyść. Zostawiając fantazję na boku, warto zauważyć, że zatoka Marmaris rzeczywiście była kotwicowiskiem floty i konwoju, gdy w roku 1801 Keith zbierał swe siły w celu odzyskania Egiptu, z pisanej zaś w owym czasie pracy Keitha można wyłuskać wiele ciekawych wiadomości. Fakty często rywalizują z fikcją.
1. Miejsce zakotwiczenia "Atropos".
2. Pozycja wraka.
3. Miejsce zakotwiczenia "Mejidieha".
Mapka 19
Szczęśliwy powrót
Rozdziały I-XXI. Od czerwca do sierpnia 1808
Wybrzeża Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku
Wiatr nieprzerwanie wieje w zatoce Tehuantepec, jak wiał za czasów Hornblowera. Pasaty, gdzie indziej zatrzymywane przez wielki masyw Ameryki, tutaj przedostają się jak przez lej poprzez stosunkowo niski i wąski przesmyk, wypadając na morze w postaci upalnej wichury, która niekiedy - jak podczas bitwy "Lydii" z "Natividad" - zamierała nagle, jakby po zakręceniu kurka, wskutek jakiegoś nie znanego zaburzenia meteorologicznego na północnym wschodzie. Dalej wzdłuż wybrzeża, bliżej Panamy, wiatr jest zmienny i wieje w porywach. Hornblower, pływając tam i z powrotem, odpowiednio do przycichania i nasilania się wojny, musiał mieć sporo szczęścia, że trafiał na pomyślne dla niego wiatry. Lecz przecież do tego czasu, nawet nie licząc urlopów i postojów w portach, spędził już w morzu faktycznie ze dwadzieścia lat, a przez tak długi okres ktoś z jego dociekliwością i chęcią uczenia się musiał nabyć umiejętności przewidywania kierunku wiatru i zdolności wyzyskiwania jak najlepiej sprzyjających powiewów.
1. Pierwsze zaoczenie lądu.
2. Potyczka z hiszpańskim lugrem.
3. Tu na pokład wchodzi lady Barbara.
4. Rejon ostatnich bitew między "Lydia" i "Natividad".
5. Druga utarczka z hiszpańskim lugrem.
6. Tu "Lydia" zostaje położona na burcie dla potrzeb naprawy.
7. Końcowa potyczka z hiszpańskim lugrem.
Mapka 20
Szczęśliwy powrót
Zatoka Fonseca
Obecnie trzy kraje graniczą z morzem w zatoce Fonseca, toteż wzdłuż jej wybrzeży rozlokowane są nieuniknione urzędy celne, lecz są one takie, jakich można się spodziewać w tym rejonie. Krótka linia kolei żelaznej urywa się w pobliżu miejsca, gdzie stał dom el Suprema - co tłumaczy daremność trudów badacza pragnącego go odnaleźć - lecz mimo tych innowacji zatoka Fonseca mało się zmieniła od czasu, kiedy "Lydia" stała tam na kotwicy. Wciąż jest łatwiej - a nawet szybciej - dostać się tam morzem, a nie powietrzem. Te same ulewne burze deszczowe, te same nędzne wioski, a wulkany dalej świecą nocami, jak wówczas gdy Hornblower ujrzał je po raz pierwszy. Jego biograf miał na szczęście sposobność pokręcić się motorową łodzią ratunkową z "Margaret Johnson" po tych nękanych przez moskity wodach, tak że na własne oczy widział miejsce za wyspą Meanguera, gdzie "Lydia" urządziła zasadzkę, chociaż w owym czasie nie wiedział jeszcze, że istniał taki okręt, jak "Lydia".
1. Pierwsze miejsce zakotwiczenia "Lydii".
2. Dom el Suprema.
3. Miejsce, gdzie uzupełniono zapasy wody.
4. Drugie miejsce zakotwiczenia "Lydii".
5. Zdobycie "Natividad".
Mapka 21
Szczęśliwy powrót
Rozdziały XIII i XIV. Lipiec 1808
Pierwsza potyczka "Lydii" z "Natividad"
Oto typowa akcja okrętu w pojedynkę, przy dobrym wietrze i z nieograniczoną przestrzenią morską, dającą wszelkie korzyści lepiej prowadzonej jednostce. Przychodzi ona na pamięć bitwy fregat z wczesnego okresu wojny roku 1812. Cel manewrów był zawsze jednakowy: przeciąć nieprzyjacielowi drogę przed dziobem albo za rufą, aby, wystawiony na salwy burtowe, mógł odpowiadać tylko ogniem z bardzo niewielu dział. Sam Napoleon powiedział, że wojna to sprawa dosyć prosta, tylko trudno ją prowadzić. Hornblower miał okręt łatwiejszy do manewrowania, lepiej wyszkoloną załogę i umiał szybko myśleć, toteż żeglując mógł prawie dosłownie zataczać koła wokół swego cięższego przeciwnika. Tylko uszkodzenie masztów i takielunku nie pozwoliło "Lydii" odnieść zwycięstwa w tej pierwszej potyczce.
1. Pozycja "Lydii" w momencie zaoczenia "Natividad".
2. Pozycja "Natividad" w czasie zaoczenia "Lydii".
3. "Natividad" otwiera ogień prawoburtowej baterii.
4. "Lydia" otwiera ogień prawoburtowej baterii.
5. "Lydia" ostrzeliwuje rufę "Natividad" ogniem flankowym swojej lewoburtowej baterii.
6. "Natividad" przy burcie "Lydii".
7. "Lydia" omiata rufę "Natividad" ogniem flankowym baterii prawoburtowej.
8. "Lydia" ostrzeliwuje rufę "Natividad" ogniem flankowym lewoburtowej baterii.
9. "Lydia" traci stermaszt.
10. "Natividad" ostrzeliwuje rufę "Lydii" ogniem flankowym,
11. Oba okręty strzelają salwami burtowymi.
12. "Natividad" traci fokmaszt, okręty odsuwają się od siebie.
Mapka 22
Szczęśliwy powrót
Rozdziały XV-XVII. 21 lipca 1808
Druga potyczka "Lydii" z "Natividad"
Zamieranie wiatru w drugim dniu bitwy zmniejszyło przewagę "Lydii", tak że można by powiedzieć, że obie jednostki musiały przeważnie walczyć ze sobą w zwarciu, jak niedoświadczeni bokserzy. Jednakże "Natividad" bardziej ucierpiała poprzedniego dnia i wolniej naprawiano tam szkody, toteż "Lydia" była teraz jednostką działającą skuteczniej. A gdy tylko dał się znów odczuć powiew wiatru, potrafiła ostrzelać z flanki bezradnego przeciwnika. Zgodnie z ówczesnymi tradycjami prowadzenia wojny na morzu "Natividad" powinna była się teraz poddać, gdyż nic już nie mogła zrobić przeciwnikowi, i jej załoga ginęła niepotrzebnie. W tym wypadku bitwa zakończyła się zatopieniem "Natividad". W czasie wojen napoleońskich bywały przykłady zatonięć drewnianych jednostek w rezultacie ostrzału z armat. Rzecz bardzo możliwa, że ciężki dwupokładowiec tak wiele utracił ze swej stateczności, iż przy bocznym kołysaniu woda wlewała się do niego przez otwory strzelnicze.
1. Pozycja "Lydii" w chwili zaoczenia "Natividad".
2. Pozycja "Natividad" w momencie zaoczenia "Lydii".
3. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować "Lydię".
4. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować "Natividad".
5. "Natividad" otwiera ogień z pościgówki rufowej.
6. Barkas "Lydii" zatopiony.
7. "Lydia" otwiera ogień z baterii lewoburtowej.
8. "Natividad" traci awaryjny fokmaszt i grotmaszt.
9. Okręty burta w burtę.
10. "Natividad" zapala się i tonie.
Mapka 23
Okręt liniowy i Z podniesioną banderą
Od maja 1810 do czerwca 1811
Ogólna mapa operacji Hornblowera
W którymś miejscu w niniejszej książce wspomniano o wpływie hiszpańskiej wojny domowej na pisanie Okrętu liniowego. W czasie owych niespokojnych lat w grę wchodziły inne czynniki. Półwyspowe i Orientalne Towarzystwo Żeglugi Parowej ustalało specjalne ceny za przejazd z Londynu do Marsylii i z powrotem, jako że i statki pływały prawie puste, w sytuacji gdy większość pasażerów jechała do Marsylii i z powrotem drogą lądową. Tak więc każdy, kto nie bał się burz na Biskajach, mógł spędzić czternaście dni na morzu płacąc mniej więcej tyle co za pobyt w pensjonacie na Pimlico, i to za większy komfort. W Hiszpanii trwała jeszcze wojna, a Europa była w stanie wrzenia, gdy biograf Hornblowera odbył wycieczkę jego śladami, pisząc po tysiąc słów każdego ranka w spokojnej atmosferze statku, na którym był jedynym chyba pasażerem. Podwodne okręty Mussoliniego (czy ktoś to dziś pamięta?) nieładnie zachowywały się na Morzu Śródziemnym, torpedując "przez nieuwagę" jednostki podejrzewane, że niosą pomoc rządowi republikańskiemu, a biograf Hornblowera wyszedłszy na pokład o pierwszym brzasku dnia (zupełnie jak Hornblower), aby popatrzeć na góry Hiszpanii, ujrzał brytyjski niszczyciel przesuwający się milcząco w pobliżu burty - widok niewymownie wzruszający w owych niespokojnych czasach. Człowiek wzruszał się jeszcze bardziej, gdy w dużo późniejszym czasie czytał o bohaterskim końcu tego niszczyciela w walce z przeważającymi siłami.
1. Walka z korsarskimi lugrami opodal Ushant (Ouessant).
2. Rozstanie z konwojem wschodnioindyjskim w okolicy Przylądka Św. Wincentego.
Uwaga: Operacje na wybrzeżu hiszpańskim zaznaczone są na Mapce 24.
Dalsze punkty dotyczą okresu po bitwie pod Rosas.
3. Hornblower uwięziony z Rosas powozem pułkownika Caillarda.
4. Jeńcy wymykają się eskorcie.
5. Zamek Graçayów.
6. Briare.
7. Nantes - zdobycie "Witch of Endor".
8. Noirmoutier - bitwa z łodziami brzegowymi.
9. Spotkanie z flotą Kanału.
Mapka 24
Okręt liniowy
Rozdziały IX-XX. Od lipca do października 1810
Wschodnie wybrzeże Hiszpanii
i południowe wybrzeże Francji
Nazywają je Costa Brava, a w miejscu gdzie Hornblower wyładował swoje armaty na ląd, są do wynajęcia wille i malarze rozstawiają sztalugi nad urwiskiem, na które Hornblower musiał się wspinać walcząc o życie. Barki, ongiś niemrawo poruszające się po lagunach, dziś są wyposażone w silniki, lecz w dalszym ciągu ich załogi to rodziny, tak samo jak załoga tej, którą Hornblower spalił w punkcie 5. Nagłe wichury, jak ta co pozbawiła "Plutona" masztów, wciąż nadlatują z gór, a turysta może stanąć na przylądku Creus i popatrzeć na morze, gdzie "Sutherland" holował "Plutona" do miejsca bezpiecznego schronienia w punkcie 9. Urlopowicz rozkoszujący się słońcem w punkcie 14 może poczuje przez chwilę współczucie dla Hornblowera, który, z rozdartym sercem, poddał się w zatoce wraz ze swoim okrętem - lecz niech tego współczucia nie będzie za wiele, bo właśnie stąd wyruszył w drogę, która miała go prowadzić od zwykłego odznaczenia się od świetności i sławy.
1. Spotkanie z "Caligula" koło przylądka Palamos.
2. Przylądek Creus - zdobycie "Amelii".
3. Llanza - szturmowanie baterii.
4. Port Vendres - ekspedycja odcinająca.
5. Laguna de Vic - spalenie kabotażowca.
6. Arenys de Mar - spotkanie z pułkownikiem Villena.
7. Bombardowanie oddziałów maszerujących drogą nad brzegiem morza.
8. Spotkanie z okrętem flagowym.
9. Burza w pobliżu przylądka Creus - "Pluto" traci maszty.
10. Selva de Mar - wyładowywanie baterii oblężniczej na ląd.
11. Zaoczenie "Cassandry"; flotylla francuska w polu widzenia.
12. Pozycje pozostałych jednostek eskadry brytyjskiej
13. Zaczyna się bój "Sutherlanda" z francuską flotyllą.
14. Koniec bitwy.
Mapka 25
Komodor
Rozdziały VI-XVI. Od maja do lipca 1812
Bałtyk
Sytuacja strategiczna na Bałtyku zmieniła się radykalnie od czasu, gdy Hornblower przemierzył go wzdłuż i wszerz. Jeszcze w okresie wojen krymskich marynarki wojenne brytyjska i francuska nie miały trudności w docieraniu na jego wody i utrzymywaniu się na nich; jeszcze, we wczesnych latach bieżącego stulecia admirał Fisher marzył o wysadzeniu brytyjskich sił ekspedycyjnych na wybrzeżu Pomorza, gdzieś w pobliżu punktu 2. Udoskonalenie podwodnych min i przekopanie Kanału Kilońskiego sprawiło z pewnością - jeszcze przed rozwojem sił powietrznych - że świetna Brytyjska Marynarka Wojenna nie byłaby w stanie powtórzyć wyczynu Hornblowera. Ludzie lubiący zastanawiać się, "co by było, gdyby…", znajdą rozrywkę w ocenianiu wpływu stacjonującej w Kronsztadzie potężnej Rosyjskiej Marynarki Wojennej w roku 1914 lub 1941; poważniejsi badacze mogą wynieść korzyść z rozważania problemów panowania na Bałtyku w dobie dzisiejszej.
1. Zaoczenie "Maggie Jones".
2. Zaoczenie "Blanchefleur" przez "Lotusa".
3. Spotkanie z lordem Wychwoodem.
4. Rozmowa z carem.
5. Spotkanie "Clama".
Mapka 26
Komodor
Rozdziały VIII i IX. Maj 1812
Akcja keczów bombardujących pod Rugią
W okresie wojen napoleońskich Królewska Marynarka Wojenna uporczywie korzystała z jednostek bombardujących, lecz rzadko z większym sukcesem, a często zupełnie bez powodzenia, jak na przykład w atakach na francuskie flotylle inwazyjne z roku 1804. Mimo to znaczną liczbę tych jednostek utrzymywano na stanie, nie dlatego że mogłyby się kiedyś przydać (jak Białemu Rycerzowi pułapka na myszy, którą wiózł na swym koniu), co raczej z tego powodu, że ich istnienie zmuszało nieprzyjaciela do nieustannej czujności na wypadek, gdyby się zjawiły na widnokręgu. Hornblowerowskim keczom bombardującym dana była idealna sposobność, gdy "Blanchefleur" schował się za Hiddensee sądząc, że będzie tam bezpieczny, mimo że jego maszty wystawały nad wydmami, płycizny ograniczały jego ruchy, a w pobliżu nie było baterii, która by go osłaniała. Boczna obserwacja padających pocisków pozwoliła na jego łatwe i szybkie zniszczenie. Sposobność pojawiła się. Można było ufać, że Hornblower wyzyska ją do maksimum.
1. "Raven" przechwytuje "Blanchefleur", ale potem wpada na mieliznę.
2. Miejsce zakotwiczenia "Blanchefleur".
3. Pozycja "Clama" w czasie ostrzału.
4. Pozycja "Harveya" w czasie ostrzału.
5. Pozycja "Motha" w czasie ostrzału.
6. Pozycja "Lotusa" w czasie ostrzału.
7. Pozycja "Nonsucha" w czasie ostrzału.
Mapka 27
Komodor
Rozdział XV. Czerwiec 1812
Akcja łodzi na Zalewie Wiślanym
Do czasu wprowadzenia kolei żelaznych i silników Diesla we wszystkich kampaniach lądowych, angażujących duże siły i prowadzonych na duże odległości, zaopatrzenie musiało być przewożone morzem. Konny transport drogowy po prostu nie wystarczał, gdy przychodziło do utrzymywania dużej armii. Wyprawy Marlborougha i kampania wagramska z roku 1809 wyglądają inaczej, gdy się je rozpatruje w aspekcie komunikacji rzecznej i kanałowej, a dawny opis Hiszpanii jako kraju, w którym małe armie są pokonywane, a duże głodują, dostarcza w istocie komentarza na temat braku żeglownych rzek na półwyspie. A Gdańsk stanowił główną, wysuniętą do przodu bazę dla francuskiej armii maszerującej na Rosję - był końcowym punktem całego dorzecza Wisły łączącego się, poza krótkim odcinkiem holowania lądem, również z dorzeczem Łaby i Odry. Stąd znaczenie Gdańska, na co zwracano nawet uwagę w roku 1939. Piklowanie się przed atakiem Hornblowera było tu trudniejsze niż gdzie indziej, gdyż był on absolutnie przygotowany na utratę łodzi okrętowych, co zmyliło obronę. W ten sam sposób środki ochrony przed zamachem mogą być bezskuteczne, gdy zamachowiec jest pogodzony z myślą poniesienia śmierci. Należy założyć, chociaż nigdzie nie jest to powiedziane, że utracone łodzie Hornblower zastąpił później kupionymi na miejscu lub zdobycznymi.
1. Pozorowany atak Hornblowera na Pilawę.
2. Wejście dla łodzi; patrz wstawka na mapce ze szczegółami dotyczącymi zapór pływających.
3. Spalone jednostki: "Friedrich", "Blitzer", "Charlottę" i "Ritterhaus".
4. Spalony "Weiss Ross".
5. Dalsze niszczenie statków.
6. Porzucone łodzie desantowe.
7. "Harvey" zabiera załogę.
Mapka 28
Komodor
Rozdziały XVII-XXIII. Od lipca do października 1812
Ryga
Ujawnienie źródeł, z których biograf Hornblowera wziął swój opis prowadzonych tu działań, nie jest możliwe. Kogoś, kto będzie się nad tym zastanawiał, może ogarnąć pokusa uznania, że autor sam to wymyślił. A jednak w grubszych zarysach opis jest prawdziwy. Marsz Macdonalda na St Petersburg (w którym, jak dotąd, nazwisko Lenina nie zostało nigdy wymienione) został powstrzymany pod Rygą, nad rzeką Dźwina. Siły napoleońskie, dokonujące inwazji Rosji, obejmowały z pewnością skierowane tam wbrew swej woli kontyngenty Hiszpanów i Portugalczyków, i właśnie w czasie odwrotu spod Rygi zdarzył się pierwszy wypadek poważnej zdrady - mianowicie ze strony Prusaków - sprawy napoleońskiej. Lecz dopiero wraz z opublikowaniem Komodora została ustalona rola Hornblowera w ważnych posunięciach politycznych tamtego okresu. Jeśli więc badacz zgodzi się zaakceptować ten opis, nie powinien mieć większych trudności z daniem wiary relacjom o innych wyczynach Hornblowera i jego eskadry.
1. Kotwicowisko na środkowej mieliźnie.
2. Wzięcie do niewoli majora Jusseya.
3. Walka z barkami wiozącymi wojsko.
4. Miejsce zakotwiczenia keczów bombardujących podczas ataku na francuską baterię.
5. Kontratak rosyjski - miejsce desantu.
Mapka 29
Lord Hornblower
Rozdziały I-XVI. Od października 1813 do maja 1814
Normandia
Zatokę Sekwany pamiętamy aż nazbyt dobrze z roku 1944, ale już w okresie wojen napoleońskich była ona nękana przez małe jednostki brytyjskie, które od czasu do czasu ponosiły straty wskutek kaprysów wiatru i pływu. Odstępstwo Hawru, przy wsparciu sił brytyjskich, jest analogiczne do zdrady Bordeaux w tym samym momencie historii. Analogia staje się jeszcze bliższa z powodu niezaprzeczalnego faktu, że Duc d'Angoulême był pozornie obecny jednocześnie w obu miastach, i badacz historii staje przed wyborem między historią a Hornblowerem. Warto zaznaczyć, że wysadzona w powietrze estakada w Caudebec, gdzie Bush poniósł śmierć, została, jak to stwierdził biograf w czasie wyprawy kajakowej z Paryża, odbudowana. Lecz kapitan Bush z powodu sposobu, w jaki zginął, nie ma mogiły, toteż biograf mógł tylko złożyć kwiatek w jakimś przypadkowym miejscu, w hołdzie pamięci tego, kto, drogą skojarzeń, stał mu się bardzo bliski.
1. Pierwsze zaoczenie "Flame'a".
2. Kapitan Bush zabity.
3. Wiadomości o upadku cesarstwa.
Mapka 30
Hornblower w Indiach Zachodnich
Od maja 1821 do października 1823
Mapka ogólna
W dzisiejszej dobie można spotkać wiele statków wycieczkowych na wodach, na których ongiś Hornblower stawał w obliczu swych problemów. Na Jamajce drogi samochodowe i mosty zastąpiły trakty i brody, którymi wyprowadzeni później w pole piraci eskortowali Hornblowera, a wynajęty samochód w ciągu piętnastu minut dowiezie urlopowicza z zatoki Montego do urwiska, gdzie trzymany był Hornblower w celu uzyskania okupu. Jednakże Cockpit Country, widoczny z tego urwiska, dalej stanowi imperium in imperia, huragany wieją z dawną gwałtownością, wydarzenia zaś z roku 1962 udowodniły, że siły morskie nawet w czasie pokoju mogą stanowić czynnik dominujący w międzynarodowych sporach dotyczących niepodległości - czy podległości - terytorium Karaibów. Wreszcie (pocieszające to dla pisarza móc użyć tego słowa na ostatniej stronicy) należy podkreślić, że Hornblower był absolutnym wyjątkiem ze swym dojściem do stopnia admiralskiego przy zaledwie piętnastoletnim stażu kapitańskim - wszyscy inni kapitanowie na liście musieli czekać ponad dwadzieścia lat w okresie owych sielankowych lat pokoju. Gdyby jednak Hornblower też czekał tak długo, nie byłby admirałem w chwili śmierci Napoleona na wyspie Świętej Heleny i cud Świętej Elżbiety na nic by się nie przydał. Zresztą gdyby stosować do Hornblowera zwykłe zasady, nie stałby się on nigdy Hornblowerem, a wówczas ani ta, ani tuzin innych książek nie zostałyby w ogóle napisane.
1. Spotkanie z "Daring".
2. Podjęcie decyzji zmiany kursu.
3. Drugie spotkanie z "Daring".
4. "Clorinda" i "Estrella del Sur".
5. Piraci wyprowadzeni w pole.
6. "Clorinda" i "Bride of Abydos".
7. Bitwa pod Carabobo.
8. Atak huraganu.
II.
Garść zwierzeń osobistych
1
Są takie meduzy, które pływają unoszone prądem w oceanach. Nie robią nic, żeby znaleźć sobie codzienne pożywienie, przypadek niesie je tu i tam, przypadek przynosi im pokarm. Drobne żyjątka natknąwszy się na ich macki zostają schwytane, pożarte i strawione. Wyobraźcie sobie mnie jako meduzę. Schwytane przeze mnie ofiary przekształcają się w fabułę, opowieść, szkic, motyw - użyjcie tu terminu waszym zdaniem najlepiej określającego ramy, na których wspiera się powieść. W oceanie napotyka się znacznie wyższe formy życia niż meduzy, każdy zaś człowiek w oceanie ludzkości ma przeżycia bardzo podobne do przeżyć innych istot ludzkich, lecz jedni ludzie to meduzy, a inni - rekiny. Mikroskopijne cząsteczki pokarmu, drobne, pozornie mało ważne doznania są rozpoznawane i chwytane przez meduzę-pisarza i wykorzystywane dla własnych, specjalistycznych potrzeb.
Możemy kontynuować tę analogię: gdy tylko schwytana ofiara znajdzie się w żołądku meduzy, zaczynają się wydzielać soki trawienne i materiał ulega przekształceniu W inną protoplazmę, bez żadnego świadomego udziału meduzy, do momentu, aż i jej istnienie skończy się gwałtowną zmianą analogii.
W moim własnym wypadku rzecz ogólnie mówiąc ma się tak, że bodziec zostaje rozpoznany prawidłowo. Jakieś zdawkowe powiedzonko mimochodem rzucone w rozmowie przez przyjaciela, ustęp w książce, wypadek zauważony przy drodze - każde ma w sobie coś szczególnego i zostaje powitane w sposób szczególny. Lecz po tym miłym powitaniu idzie w zapomnienie lub zostaje zignorowane. Zapada w przepastne głębie mej podświadomości, jak nasiąkła wodą kłoda drewna w muł na dnie portu, aby tam spocząć obok innych, wcześniej opadłych. Po czym od czasu do czasu - bynajmniej niesystematycznie - taka kłoda jest wyciągana wraz z innymi i poddawana oględzinom. I wcześniej czy później okazuje się, że któraś z nich obrosła skorupiakami. Któregoś ranka przy goleniu czy wieczorem, kiedy się zastanawiam, jakie wino - czerwone czy białe - pasuje do mego obiadu, początkowo niedojrzały pomysł pojawia się w mej głowie, ale już dobrze rozrosły. Prawie zawsze wiąże się on w jakiś sposób z tym, co mogłoby być centralnym punktem powieści albo opowiadania, niekiedy pomysł rozwija się w kierunku końca, czasem ku początkowi. Wskaźnik strat jest wysoki - niektóre kłody w ogóle nie obrastają skorupiakami, lecz liczba tych, co obrastają, wystarcza, żeby dawać mi zatrudnienie przez ponad czterdzieści lat.
Po skończeniu oględzin kłoda zostaje z powrotem opuszczona w muł i potem wyławiana od czasu do czasu, aż okaże się, że jest na niej dużo skorupiaków. To właśnie wtedy fabuła zaczyna naprawdę nabierać kształtu; to wtedy wiążące się z nią pomysły wracają do mnie coraz częściej i w miarę upływu dni domagają się coraz większej uwagi z mojej strony, aż w końcu fabuła staje się prawie obsesją zabarwiającą me myśli i wywierającą wpływ na me czynności i zachowanie. Na ogół na tym etapie potrzebna jest już rzeczywista praca dla wyjaśnienia jakiejś mechanicznej trudności. W pewnym punkcie fabuły może się okazać rzeczą ważną, żeby "Lydia" i "Natividad" znalazły się w tym samym miejscu o tym samym czasie - jakie siły (poza czystym zbiegiem okoliczności) mogą to spowodować? Jakie wcześniejsze zdarzenie sprawi, że stanie się to po prostu nieuniknione? Tu trzeba zaprząc do pracy inny rodzaj inwencji.
Trudność tego rodzaju niejednokrotnie zostaje usunięta w szczególny, często przyjemny sposób - mnie, bodaj, zdarzyło się to sześciokrotnie. Obmyślam właśnie dwie różne fabuły, obie czemuś niezbyt zadowalające, a potem nagle obie zazębiają się ze sobą jak dwie połówki układanki - trudności znikają, fabuła wypełnia się, a ja przeżywam szczególną intensywną radość, uczucie zadowolenia - całkiem niezasłużone - co jest chyba największą nagrodą znaną w moim zawodzie.
2
Tak więc konstrukcja fabuły jest wreszcie skończona, określony początek i koniec jak również wszystkie etapy pośrednie (ze sporadycznymi wyjątkami - o jednym lub dwóch z nich będzie jeszcze mowa w tym eseju), i pozostaje tylko pisać. Proszę nie myśleć, że wykładam tu reguły pisania powieści. Inni pisarze stosują odmienne metody. Niektóre powieści są rozpoczynane bez planu, inwencja pisarza wiedzie go do zakończenia, jakiego początkowo nie przewidywał. Niekiedy w trakcie pisania powieści jej bohaterowie przejmują prowadzenie i domagają się rozwoju wypadków w kierunku poprzednio całkiem nie przewidywanym. Jestem jednak przekonany, że nawet wówczas nie ma istotnej różnicy między poszczególnymi metodami. Pisarze pracujący w taki sposób dokonują na papierze tego, co ja wolę - lub muszę - robić w myśli, zanim zacznę pracować na papierze. Moi bohaterowie, jeśli przejmują prowadzenie, czynią to w okresie moich wstępnych przemyśleń. Stymulowany przez nich rozwój wypadków to nowe skorupiaki na kłodzie drewna.
A teraz weźmy konstrukcję utworu. Tutaj wchodzą w grę dwa wyraźnie ekstremalne podejścia. Pisarz może najpierw pomyśleć o czynie, jaki ma zostać dokonany, a potem zadać sobie pytanie, kto byłby najodpowiedniejszą - i najbardziej interesującą - osobą do jego realizacji; może też pisarz pomyśleć o jakiejś postaci i potem zadać sobie pytanie, jakiego wyczynu ta postać mogłaby ewentualnie dokonać i jaki jej czyn byłby najbardziej interesujący. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że Jonatan Swift najpierw wymyślił postać Guliwera, a potem pomyślał o wysłaniu go na wyspę zamieszkałą przez rasę ludzi o wzroście sześciu cali. Swift najpierw musiał myśleć o krainie Liliputów, a potem wymyślić postać najbardziej nadającą się do tego, żeby ją tam wysłać. Guliwer, ze swą bystrością i prostotą, ze znajomością świata i zarazem ignorancją - wszystko całkiem ludzkie i wiarygodne - był idealną osobą do obserwacji napotykanych kultur i snucia komentarzy na ich temat. Bez Guliwera Podróże byłyby banalną opowiastką, bez Podróży Guliwer wciąż byłby kimś, z kim należy się liczyć, niemniej jednak zawdzięcza on swe istnienie Podróżom.
Wspaniały, budzący grozę przykład tego mamy w Hamlecie. Trudno uwierzyć, by Szekspir wymyślił tę skomplikowaną postać, a potem arbitralnie uczynił z niej odartego z majątku księcia w Danii. Wydaje się rzeczą całkiem oczywistą, że Szekspir najpierw pomyślał (albo przeczytał) o takiej sytuacji: kazirodztwo, mord, pozbawienie majątku, a potem w myślach zbudował Hamleta jako najbardziej interesującą postać do stawienia czoła takiej sytuacji, samotną, bez powiernika, skrępowaną zawiłościami własnego charakteru.
Najlepszym przykładem drugiej metody (gdy najpierw jest bohater utworu), jaki przychodzi mi na myśl, jest Madame Bovary. Mam całkowitą pewność, że Flaubert dużo o niej wiedział, zanim zdecydował, co ona będzie robić, i że zbudował w myślach jej postać, jeszcze zanim odkrył, iż nadaje się do tego, aby poprzez nią zastosować podejście "realistyczne", które go pociągało po Kuszeniu Świętego Antoniego. Potem to odkrycie dyktowało naturalnie jej przeżycia, czyny, jakie popełniała. Powieść powstała z powodu Madame Bovary, a nie odwrotnie.
3
Tak czy inaczej, niezależnie od metody konstruowania, książka musi zostać napisana. Powstałe w głowie pomysły muszą być utrwalone na papierze. Przede wszystkim trzeba zacząć - to oczywiste stwierdzenie uzasadnione jest ogromem prawdy w nim zawartej. Trzeba porzucić beztroskę meduzy na rzecz pracowitości mrówki i wytrzymałości muła. Jeśli osobiście o mnie chodzi, zmiana stanu, spowodowana przystąpieniem do pisania, jest nagła i gwałtowna. Taka, jaka następuje, gdy stojący na szczycie ześlizgu saneczkowego rozpoczyna zjazd. Jest to danie nura, połknięcie pastylki, przekroczenie drzwi z napisem "Porzuć nadzieję". Oznacza przejście od miłej kontemplacji do wytężonej, bezlitosnej harówki, ponieważ (jak dawno nauczyło mnie doświadczenie) jest to praca ciężka, praca wyczerpująca. Powstrzymuje mnie zarówno myśl o tym, co zostawiam za sobą, jak i o tym, co mam przed sobą. W pewnej chwili muszę usiąść przy biurku, napisać cyferkę "l" u góry pierwszej strony bloku papieru i zacząć wstępny ustęp. To jest ta chwila, gdy sanki zostają popchnięte i nie ma już odwrotu.
Są różne sposoby, żeby to spowodować. Dla mnie najprościej jest zwierzyć się memu wydawcy, że myślę o pewnej powieści i podać datę, kiedy mu ją dostarczę - solennie, bez żadnych "jeżeli" czy "może". Postąpiłem tak ze dwadzieścia razy i nie złamałem nigdy obietnicy, Niedotrzymanie przyrzeczenia byłoby tym samym co wypicie pierwszego kieliszka whisky przez wyleczonego pijaka. Runęłoby moje ostatnie zabezpieczenie przed lenistwem. Rozmyślanie o szybko zmieniających się datach w kalendarzu, obliczanie dni, które mi zostały na dotrzymanie obietnicy, wcześniej czy później pobudza mnie do działania - ale raczej później niż wcześniej.
4
Dla mnie nie istnieje inny sposób pisania powieści, niż zacząć od początku i pisać aż do zakończenia. Nie jest to jednak stwierdzenie czegoś oczywistego, jak mogłoby się na pozór wydawać. Inni ludzie mają inne metody. Słyszałem o powieściach zaczętych od środka, od końca, pisanych urywkami, które potem łączy się ze sobą, sam jednak nigdy nie miałem najmniejszej chęci, żeby tak robić. Zakończenie mam oczywiście w głowie, tak jak i ustępy pośrednie, i prę do przodu, przeskakując z jednego pewnego oparcia dla nóg na inne, jak Eliza na rzece Ohio przeskakująca z jednego kawałka kry lodowej na drugi.
Planowanie i obmyślanie jest dalej konieczne, lecz na inną skalę i innymi drogami. Praca jest ze mną, gdy budzę się rano; jest ze mną, kiedy jem w łóżku śniadanie i przeglądam gazetę, kiedy się golę, kąpię i ubieram. Moje myśli zaprząta robota, jaką mam wykonać danego dnia. Zwykle czynności codzienne, nie wymagające wysiłku myślowego, pozwalają memu umysłowi myśleć o czekających mnie trudnościach, rozwiązywać problemy taktyczne, wyłaniające się w trakcie realizacji planu strategicznego. Tak więc mobilizując się do rozpoczęcia pracy, mam już zwykle w głowie jasno zarysowane zadanie, jakie powinienem wykonać danego dnia. W chwilę później jestem w mej pracowni, odkręcam wieczne pióro, przesuwam ku sobie blok papieru, przebiegam wzrokiem ustępy napisane poprzedniego dnia i od razu przystępuję do kompozycji.
Jednakże, co może się wydać rzeczą dziwną, jest to praca ciężka, wytężona i wyczerpująca. W moim wypadku (znam wielu powieściopisarzy, którzy odczuwają to inaczej) przyjemność znajdowana w procesie komponowania rozpływa się pod ciężarem znużenia fizycznego i umysłowego, wywoływanego przez ten proces, do tego stopnia, że wolałbym już chyba siedzieć na fotelu u dentysty. Jest to w znacznym stopniu skutek defektu mego usposobienia, które nie pozwala mi pracować powoli. Przez całe życie nie nauczyłem się umiaru. Nie potrafię odpoczywać ani czekać. Raz zaczęta, dzienna porcja pracy musi zostać - i zostaje - wykonana, czasem w godzinę, czasem w trzy, zawsze jednak gdy skończę, czuję przykre, męczące, tępe uczucie wyczerpania. Życie mnie nie cieszy, jest we mnie pustka, i resztę dnia przeżywam, jakbym był innym stworem, bez mózgu i kręgosłupa, który dopiero pod koniec wieczora zaczyna znów przypominać istotę ludzką.
I właśnie świadomość, że tak ze mną będzie, sprawia, iż bardzo mi trudno zabrać się do pracy. Lecz opór odczuwany każdego ranka staje się później łatwiejszy do przezwyciężenia. Przede wszystkim wiem z doświadczenia, że odłożenie pracy o jeden dzień to jakby jeden kieliszek dla pijaka. Jutro jeszcze łatwiej ją odłożyć, a gdy wreszcie otrząsam się z napadu lenistwa, okazuje się, że upłynęły trzy tygodnie, a skutki są tak przykre, iż nauczyłem się nie pobłażać sobie. Inny czynnik to rutyna. Po kilku dniach pracy wciągam się w nawyk rozpoczynania codziennie możliwie jak najwcześniej, do tego stopnia, że chociaż drażni mnie myśl o czekającej pracy, to jeszcze bardziej doskwiera mi świadomość, że nie pracuję - nie potrafię wyrazić tego dobitniej. Mam wreszcie wrodzone dążenie, żeby skończyć to, co robię, nie tylko po to, aby uwolnić się od dźwiganego ciężaru, lecz także dla zaspokojenia własnej ciekawości. Są pewne rzeczy, jakie muszę zrobić, nastroje, którym trzeba dać wyraz, trudne zakręty do wzięcia. Czy to, co obmyśliłem, okaże się adekwatne? Czy zdołam znaleźć właściwe słowa na wyrażenie uczuć, jakie chcę wyrazić? Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać - po prostu pisać dalej.
5
Człowiek siedzi przy stole, pisząc słowa na papierze. Cóż kształtuje te słowa? Co się dzieje w moim umyśle, kiedy je piszę? W moim wypadku jest to niewątpliwie szereg wyobrażeń. Nie dwuwymiarowych, jak przy patrzeniu na ekran telewizyjny, raczej trójwymiarowych - może jakbym był przezroczystym, niewidzialnym duchem spacerującym po scenie, na której właśnie odbywa się przedstawienie. Mogę poruszać się, gdzie chcę, obserwować aktorów od tyłu i od przodu, od strony budki suflera i z przeciwnej, notując ich pozy, skryte gesty i słowa. Takie wyobrażenia można by prawie nazwać czterowymiarowymi, bo zdaję sobie również sprawę z uczuć i motywów aktorów. Rejestruję zatem to, co moim zadaniem jest istotne w obserwowanej przeze mnie scenie. Mogę obejrzeć ją ponownie, jak hollywoodzki reżyser w fotelu w sali projekcyjnej, a gdy skończę z daną sceną, odkładam ją na bok i wywołuję inną, obmyśloną w czasie tygodni przyjemnej pracy wyobraźni nad konstruowaniem fabuły. W gruncie rzeczy jest to tylko sprawozdanie, bo wszystko, co wymagało inwencji, zostało już zrobione, ale rzecz zaskakująca, jak wysoki stopień koncentracji jest konieczny w tym okresie. Gdy po zakończonym dniu pracy powracam do życia cywilizowanego, mam w głowie to samo uczucie zamętu - na szczęście krótkotrwałe -jakie odczuwamy zbudzeni z sugestywnego snu. Zdarza mi się też uciec, wymknąć się, oddryfować z ulic dnia codziennego i rodzinnego życia z powrotem do mego sekretnego teatru i na sekretną scenę, aż mój sąsiad przy obiedzie spojrzy na mnie podejrzliwie lub przeciwnicy w brydżu zatriumfują z powodu mego potknięcia.
Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do końca. Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru - taktyka raczej niż strategia. Trzeba dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej, najoszczędniej - i najwłaściwiej - opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż muszę zapytywać siebie, czy pisany właśnie ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to samo, sprawi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja doznaję. Niezręczne zdanie może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca gałązka może zaalarmować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaściwych słów może wywołać zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zdanie trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obiektywizm muszą działać zgodnie - lub przynajmniej alternatywnie.
Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pisaniem na maszynie, że można bez trudu wprowadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co napisanych zdaniach. Niekiedy trzeba cofnąć się o stronę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt płynie pod żaglami zrefowanymi pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał ostatni meldunek. Tak czy owak każde słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala na samokrytyczny stosunek do niego. Na stronicy pisanej ręcznie łatwo słowo przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania przy pomocy kółeczka i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszynie i stojąc przed koniecznością przekładania kalek, można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest, chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje się odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że zawiodło mnie wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do własnych braków, jeszcze trudniej zmusić się do ich wyszukiwania. Lecz jest to rzecz konieczna - tak jak brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby zobaczyć, co mogłaby poprawić w samym wyglądzie, choćby nawet własny widok budził w niej awersję.
6
Tak upływa czas. Każdy dzień przynosi swoją normę napisanych słów, ukończonych stronic i z każdym dniem wzmaga się pragnienie, żeby skończyć. Nauczyłem się nie folgować sobie w tym względzie. Przykre doświadczenie nauczyło mnie, że nie warto pracować cały dzień i robić bardzo dużo na raz. (Proszę pamiętać, że mówię tylko o moich metodach pracy - inni z powodzeniem stosują odmienne). Następnego dnia czuję się rozbity i n i e m o g ę pracować. Nie tylko najbardziej obiektywna i bezstronna analiza moich motywów przywodzi mnie do konkluzji, że nie ulegam zwykłemu lenistwu, zwykłej niechęci do wysiłku, po prostu nie mogę pracować i w ten sposób dziś tracę więcej, niż zyskałem wczoraj. W konsekwencji muszę pracować w sposób zorganizowany i metodyczny, chociaż na świecie niewielu jest ludzi z natury mniej zorganizowanych i metodycznych ode mnie. Muszę trudząc się iść naprzód, dzień po dniu, od początku do końca, mimo że instynktownie skłaniam się do takiego sposobu pracy, jakby początek stanowił pożar lasu, koniec zaś był bezpiecznym przed nim schronieniem gdzieś na pustyni.
Trzy miesiące - cztery - mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec. Nie mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otępiały, abym mógł odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały maszynopis - cierpliwa sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzydniowym opóźnieniem, tak że po jednym czy dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane na maszynie. Naturalnie rzucałem okiem na maszynopis w miarę postępu pracy, ale teraz muszę przeczytać całość - może z ciekawości, nie potrafię wymyślić innego powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może teraz obejrzeć końcowy rezultat, oczywiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona książka może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania? Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie nigdy się to nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest tak duże, że stępia uczucie rozczarowania; zmęczenie nie pozwala mi odczuć go głębiej. Powoli mój stosunek do książki zmienia się i w końcu czuję się w stanie podjąć decyzję wysłania maszynopisu do wydawcy. Zachowując możliwie największy obiektywizm, jestem gotów przyznać, aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka, na jaką mnie stać - nic nie mogę zrobić, żeby była lepsza. Jej słabości, które mnie irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie długo, bym nie pozostawał na nie odporny. W momencie zakończenia książki jestem odporny prawie na wszystko. Niech idzie w świat - a ja niech wrócę do normalnego życia, z jakim się rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób normalny. Jeśli idzie o moje życie codzienne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod działaniem środka znieczulającego.
7
Jednakże moja niechęć do owoców mej pracy utrzymuje się zadziwiająco długo. Ojciec oglądający po raz pierwszy swego pierworodnego może doznać szoku, lecz na ogół otrząsa się z niego dość szybko. Po jednym, dwóch dniach już uważa, że dziecko jest naprawdę cudowne. Moje życie byłoby szczęśliwsze, gdybym w podobny sposób reagował na moje książki - dziwna rzecz, że przy tym wszystkim bardzo niewielu ludzi wiedzie żywot szczęśliwszy ode mnie, mimo tych wszystkich doznań, jakie właśnie Opisuję. Przypominam chyba księżniczkę, co przez siedem materacy wyczuwała ziarenko grochu. Każda książka to dla mnie takie ziarnko. Ale już zaczynają napływać odbitki do korekty, komplet za kompletem, angielskie, amerykańskie, czy też przeznaczone do druku w odcinkach, a każdy komplet trzeba przeczytać uważnie i obiektywnie, żeby wyłapać błędy literowe - w każdym zresztą inne. Do czytania pierwszego kompletu zabieram się z niechęcią, do czwartego czy piątego z obrzydzeniem. Przy czwartym czy piątym czytaniu braki wyolbrzymiają się w moim odczuciu, wydaje mi się, całkiem na serio, że nikt nie zechce w ogóle zawracać sobie głowy taką bzdurą.
Te uczucia sprawiają, że przychylne recenzje i pozytywne oceny przyjaciół nie dają mi zadowolenia, jakiego się spodziewałem po raz pierwszy zasiadając do pisania, Ludzie mówiący lub piszący dobrze o moich książkach muszą być mało spostrzegawczy, toteż nie ma co brać ich opinii pod uwagę. Na szczęście ostra faza schorzenia nie trwa długo. Niechęć ustępuje miejsca łagodnej tolerancji, a wszystkie troski idą w zapomnienie w obliczu rozkosznego poczucia, że nie kończę każdego dnia wyczerpany. Poznawanie moich dzieci spotykanych na ulicy; ponowne doszukiwanie się nieuchwytnej różnicy (niewyczuwalnej, kiedy pracuję) między Whitstables i Colchesters; witanie świtu jak starego przyjaciela, czy to w drodze do domu, czy z domu; euforyczna radość z nadmiaru energii do strwonienia; podejmowanie któregoś z niezliczonych projektów (nie związanych z pisaniem), zarzuconych w okresie "małej śmierci" - to są rzeczy, którymi (dzięki memu zawodowi) cieszę się znacznie intensywniej niż osoby mniej szczęśliwe ode mnie.
8
Ale oto niespostrzeżenie w to rozkoszne bytowanie zaczyna się wkradać następna historia. Wąż wpełza do raju bez budzenia obawy, nawet jeśli w końcu zostaje rozpoznany. Nadchodzą chwile ogromnej satysfakcji po każdym kroku naprzód w konstruowaniu utworu, przeżywanie radości (dużej, bo niezasłużonej), gdy któregoś gnuśnego poranka stwierdzam, że trudny zakręt został wzięty - wszystkie te niewinne, a przecież zdumiewająco ostro odczuwane radości tworzenia sprawiają, że człowiek mocnej cieszy się, że żyje i znajduje się w raju. Być może jest to najwspanialszy żywot, jaki dano człowiekowi przeżywać.
Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popracowania nad konstrukcją utworu, gdy osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słońca. Ta nowa książka, jeśli w ogóle ma zostać napisana, będzie bliska doskonałości, jaką tylko książka może osiągnąć. Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli kiedyś usiądę do jej pisania, będę rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę ducha, nie doprowadzając się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza niż poprzednia - w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał z tą historią, domagającą się, żebym ją opowiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem. Idę więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra - i drzwi raju zatrzaskują się za mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.
9
Przypominam sobie, jak zaczął się Hornblower. Kupowałem książkę, która przygotowała muł, do którego miała opaść pierwsza nasiąkła wodą kłoda drewna. Była to "Naval Chronicie", miesięcznik publikowany gdzieś między rokiem 1790 i 1820, pisany głównie przez oficerów. W antykwariacie był trzy tomy - w każdej sześć kompletów oprawionych w całość - a nabyłem je w roku 1927, szukając książek do biblioteczki dla niewielkiej łodzi, na której zamierzałem spędzić w sumie kilka miesięcy. Były to spore tomy, pisane drobnym druczkiem i upchane faktami, obejmujące (w pewnych granicach) szeroki zakres tematów - idealne do tego celu. Atrakcyjność ich zwiększał fakt, że wiązały się z żeglarstwem, chociaż nie był to czynnik decydujący. Równie dobrze mógłbym był kupić książki traktujące o bankowości albo prawnicze - czy w takim wypadku zabrałbym się później do pisania cyklu powieści o problemach bankowych? Być może, ale nie chce mi się wierzyć.
Owe tomy "Naval Chronicie" przeczytałem wielokrotnie w czasie następnych miesięcy i być może wchłonąłem coś z ich atmosfery. Z pewnością dobrze poznałem specyficzny stosunek oficerów marynarki wojennej tamtego okresu do różnych aspektów ich zawodu.
A w jednym z tomów był zamieszczony oryginalny tekst traktatu gandawskiego, podpisanego w grudniu 1814 roku, ustanawiającego pokój między Stanami Zjednoczonymi i Anglią. Ogólne jego warunki można znaleźć W każdym zwykłym podręczniku historii, ale mnie szczególnie pociągają detale - jak takie dokumenty były faktycznie formułowane w danym czasie, ich dokładne brzmienie, nastroje ukryte za słowami. Weźmy Artykuł 2, określajacy, kiedy z prawnego punktu widzenia powinna skończyć się wojna. Na Północnym Atlantyku w dwanaście dni po ratyfikacji, lecz odstęp czasowy wzrastał do czterdziestu dni dla Bałtyku, i tak dalej, aż do stu dwudziestu dni dla odległych części Pacyfiku.
Ta interesująca ilustracja ówczesnych trudności komunikacyjnych wywołała dziwny tok myśli. Jeśli ktoś wziął do niewoli statek w okolicy Jawy sto dziewiętnastego dnia po ratyfikacji, to stawał się on własnością tego kogoś, lecz gdy go zdobyto w sto dwadzieścia jeden dni po ratyfikacji, musiał zostać zwrócony. A jeśliby zdobycie miało miejsce dokładnie po stu dwudziestu dniach od chwili ratyfikacji? I jeśliby nastąpiło po niewłaściwej stronie międzynarodowej granicy zmiany daty? Stawało się to źródłem rozczarowań i cichych pretensji. Nasiąkła wodą kłoda zapadła w muł.
10
W "Kronikach" było z pewnością sporo materiału na temat człowieka, który sam, przez nikogo nie wspierany, musiałby podejmować decyzje; mógłby mieć pomoc techniczną, nawet przyjaciół, lecz w obliczu nadzwyczajnej sytuacji powinien by działać sam, kierując się wyłącznie własnym osądem, a w razie niepowodzenia winić tylko siebie. Morderca, który - popełniwszy zbrodnię - nie śmie nikomu zaufać i musi sam, bez niczyjej pomocy planować swe przyszłe kroki, to jeden przykład Człowieka Samotnego. W dojrzałym wieku dwudziestu trzech lat uporałem się był (w moim mniemaniu) wyczerpująco z mordercą i jego problemami, ale wciąż jeszcze zostało wiele do powiedzenia na temat Człowieka Samotnego. Była wprawdzie straszliwa perfekcja Hamleta, na świecie jednak trzeba nieraz szukać zastosowania dla świec nawet po wynalezieniu innych źródeł światła.
Ten Człowiek Samotny - dowódca okrętu, w szczególności okrętu wojennego, był w czasach przed wynalezieniem radiotelegrafii zdany tylko na siebie. Jak któryś z tych, o których właśnie czytałem - skorupiaki zaczęły żwawo obrastać przesiąkła wodą kłodę.
Akurat wtedy interesowałem się czymś jeszcze poza "Naval Chronicie" i związanymi z nią tematycznie pozycjami, do których lektury ta kronika mnie wciągnęła. Były to wojny napoleońskie. Sir Charles Oman zakończył właśnie pisanie swej Historii w kilku opasłych tomach - jednej z najlepszych historii, a z pewnością historii wojskowości, jakie w ogóle powstały. Niezwykła staranność, z jaką została napisana, wprawiła mnie w podziw, a niezliczone mnóstwo szczegółów oczarowało do tego stopnia, że napisałem dwie powieści wojenne z tego okresu. Chociaż te książki miałem już za sobą, a uwagę mą zaprzątała inna praca, tamte czasy ciągle tkwiły mi w pamięci. Sama postać Wellingtona była fascynująca - niewątpliwie był on przykładem Człowieka Samotnego w czasie wojen napoleońskich, chociaż nie całkiem w typie kształtującym się w moim umyśle. I w jego rodzinie wydarzył się jeden z najgłośniejszych skandali w owym rojącym się od skandali stuleciu: żona jego brata uciekła z generałem kawalerii, który później miał zostać markizem Anglesey. Reperkusje tej ucieczki sięgały daleko w historię. To było bardzo interesujące.
Inny szczegół, jaki zwrócił moją uwagę, nie był wcale z poprzednim związany. U szczytu wojny, kiedy naród hiszpański walczył o przetrwanie przeciwko wojskom napoleońskim, oddziały hiszpańskie zostały nagle faktycznie wycofane z boju i wysłane za Atlantyk dla stłumienia buntu wybuchłego w Meksyku. Hiszpańskie imperium w Ameryce zaczynało się kruszyć, a łączność z tamtymi terytoriami wymagała długiego czasu i była najeżona trudnościami. Skorupiaki dalej obrastały zagrzebaną w mule kłodę, przyczepiając się do niej prawie niezauważalnie, podczas gdy moja świadomość była zaabsorbowana pracą nad takimi powieściami, jak Afrykańska królowa i Generał.
11
Wtedy zdarzył się zbieg okoliczności, chociaż jego związek z Hornblowerem nie był wówczas wcale widoczny. Hugh Walpole, którego nie znałem osobiście ani z nim nie rozmawiałem czy korespondowałem, pracował w Hollywoodzie, w Hollywoodzie świeżo wprowadzonych filmów dźwiękowych, u szczytu potęgi, dumy, bogactwa i buty. Spytano Walpole'a zapewne, który z młodych pisarzy w Anglii dobrze się zapowiada i mógłby być przydatny w pracy w tym nowym medium przekazu, i tak się złożyło, że Walpole podał moje nazwisko. Tak więc przyszedł do mnie list z zapytaniem, czy gdybym został zaproszony do pracy w Hollywoodzie, przyjąłbym to zaproszenie? Czy byłbym skłonny przepłynąć Atlantyk i przybyć do dalekich Stanów Zjednoczonych? Czy podjąłbym się pracy w Hollywoodzie, o którym krążyły tak fantastyczne opowieści? Gdybym był wówczas zajęty pracą nad jakąś powieścią, mógłbym zapewne odmówić, ale zajmowałem się chwilowo nieszczególnie ciekawym zagadnieniem - po prostu teatrem marionetkowym. W każdym razie wiadomo było powszechnie, że Hollywood wiele obiecuje, ale mało daje. Odpisałem, że jeśli przyjdzie zaproszenie, to je przyjmie, lecz byłem przekonany, że nie przyjdzie. A jednak przyszło, z całkiem hollywoodzkim hałasem na temat jego niezwykłej pilności, tak że po czterdziestu ośmiu godzinach gorączkowego załatwiania wizy i spiesznego pakowania się znalazłem się na pokładzie starej "Akwitanii", w drodze do Nowego Jorku.
Szczegóły mego pierwszego okresu pracy w Hollywoodzie nie są tu ważne, z wyjątkiem jednego. Ze mną zawsze jest tak, że moje pomysły nie rodzą się w okresach, kiedy wiodę żywot, który można by nazwać kontempletacyjnym, właściwie nic nie robiąc. Aktywność i pasjonackie interesowanie się czymś spoza sfery pisarstwa, kryzys życiowy dwa razy w tygodniu i katastrofa co sobotę, bez chwili wytchnienia ani siły na poważne myślenie - kilka tygodni takiego życia, i gdy przychodzi moment oddechu, stwierdzam, mile zaskoczony, że pomysły, które tkwiły w mojej podświadomości, przybrały kształt, że kłody zatopione w mule obrosły świeżymi skorupiakami. A człowiek w owym czasie przybywający do Hollywoodu stawał w obliczu coraz to nowych kryzysów życiowych nie dwa razy w tygodniu, lecz dwa razy dziennie. Trzeba było doświadczenia, żeby odkryć, że żaden z tych kryzysów nie miał większego znaczenia, a emocje były tylko naskórkowe. Stykając się z nową dla mnie kulturą, oglądając nowe widoki, oddychając innym powietrzem - a z wrodzonej ciekawości prowokowany wciąż do nowego działania - nie miałem na pewno czasu na kontemplatację.
Ostatni tamtejszy kryzys był moim kryzysem osobistym. Przechodząc z jednej pracy do drugiej zostałem w pewnym momencie zaangażowany przez Irvinga Thalberga - najwybitniejszej osobowości Hollywoodu w owym czasie - do pisania scenariusza o Charlesie Stewarcie Parnellu. Nie było chyba dwóch ludzi na świecie mniej nadających się do wspólnej pracy niż Thalberg i ja, a może duch Parnella nie uczynił nic, żeby złagodzić nasze osobiste trudności. I wtedy przypadkiem moje spojrzenie padło na ogłoszenie o szwedzkim statku "Margaret Johnson", należącym do szwedzkiej linii żeglugowej Johnson Line, odpływającym następnego dnia z San Pedro, z ładunkiem i pasażerami, do portów Środkowej Ameryki, Kanału Panamskiego i do Anglii. To mimochodem przeczytane ogłoszenie było źródłem natychmiastowej zmiany. Nagle uświadomiłem sobie, że mam dosyć Hollywoodu, że nie chcę już nigdy pracować pod czyimkolwiek kierunkiem, że pragnę swobody i strasznie palę się znowu ujrzeć Anglię. (Myślę, że w tym miejscu powinienem przerwać moją opowieść i powiedzieć, że później miałem znowu możność pracować w Hollywoodzie, przynajmniej bez wyraźnej przykrości. Lecz wówczas była to chwila na działanie). W ciągu godziny stałem się człowiekiem wolnym, wysławszy rezygnację z pracy, dostatecznie uprzedzając wypowiedzenie.
Zanim dzień dobiegł końca, miałem już zarezerwowany przejazd i, rzecz ważniejsza, załatwiłem z władzami finansowymi sprawy podatku dochodowego. A o świcie następnego ranka stałem na pokładzie "Margaret Johnson" patrząc, jak Stany Zjednoczone znikają za widnokręgiem.
12
Był to dla mnie wyjątkowo szczęśliwy okres. W owych czasach do Ameryki Środkowej można było dojechać wyłącznie statkiem - właśnie takim, jak "Margaret Johnson" - a w dodatku była to akurat pora zbioru kawy. Wędrowaliśmy z jednego małego portu do drugiego, z jednej otwartej redy na następną, zabierając tu pięćdziesiąt worków kawy, tam sto, a jeśli urządzenia portowe - rozchwiany pirs czy stare, poobijane barki - zostały wcześniej zajęte przez inny statek, stawaliśmy na kotwicy i czekaliśmy cierpliwie. Kiedy wpłynęliśmy do zatoki Fonseca, aby stwierdzić, że port La Union jest już zajęty, i musieliśmy stanąć na kotwicy w pobliżu wyspy Meanguera, kapitan skorzystał ze zwłoki, żeby przeprowadzić doroczną kontrolę stanu łodzi ratunkowych. A gdy wielka motorowa łódź ratunkowa znalazła się na wodzie, pierwszy oficer i ja namówiliśmy go, aby nam pozwolił popłynąć nią na długie zwiedzanie wewnętrznych zakoli zatoki.
Mijaliśmy zapomniane wioski, smagane deszczem i prażone słońcem, gdzie nędzne życie płynęło ślimaczym tempem, gdzie bardzo stare kobiety siedziały w kucki na placu targowym, milcząco oferując cały posiadany towar: jedno jajko trzymane w wyschniętej dłoni. Wyszedłszy znowu w morze napotkaliśmy nagłe gwałtowne sztormy, silnie przechylające "Margaret Johnson" na burty, huraganowy wiatr, co chwycił mnie, gdym wyszedł nieopatrznie na otwarty pokład i cisnął na oddalony o dwadzieścia stóp reling, tak że omal nie wyleciałem za burtę. Prażyło słońce, nocą jarzyły się wulkany, a na południowej stronie widnokręgu jaśniał Fałszywy Krzyż. Zahaczyliśmy o cywilizowany rejon Kanału Panamskiego, a potem dalej włóczyliśmy się wzdłuż wybrzeży Morza Karaibskiego.
Trwało to sześć tygodni, sześć tygodni nicnierobienia, poza obserwowaniem, przeżywaniem i mglistymi rozmyśleniami, a tymczasem nagromadzone w Hollywoodzie napięcie stopniowo słabło. Kapitan był entuzjastą, wprost nałogowcem gry polegającej na trafianiu krążkami (niegdyś monetami) w oznaczone cyframi pola; dla niego ta gra była jedną z ważnych rzeczy w życiu, toteż rozgrywałem z nim setki partii na rozpalonym górnym pokładzie - "Margaret Johnson" miała długi, swobodny kołys, i było coś fascynującego w staniu i czekaniu, aż będzie można rzucić swój krążek. W tym celu trzeba było uważnie obserwować morze przez burtę, żeby wyłapać najwłaściwszy moment na pchnięcie krążka poślizgiem po zakrzywionym torze między dwoma krążkami przeciwnika położonymi jako przeszkody - przy dobrym wyczuciu czasu można było sprawić, że krążek zachowywał się prawie inteligentnie. Stabilizatory odebrały połowę przyjemności z tej gry. A przy tym nie wymagała ona specjalnego wysiłku mózgowego, była zdrowym ćwiczeniem dla ciała, na tyle absorbującym umysł, że nie mógł równocześnie pracować nad czymś innym, gdy tymczasem podświadomość mogła sobie igrać do woli, co od czasu do czasu dawało widoczne wyniki w postaci pojawiania się nowych skorupiaków na zatopionych w wodzie kłodach.
Rozpad imperium hiszpańskiego w Ameryce. W okresie gdy Hiszpanie byli sprzymierzeńcami Bonapartego, Anglia co najmniej dwukrotnie, i to z fatalnym skutkiem, poparła niezadowolone grupy w Ameryce Południowej w nadziei oderwania kolonii hiszpańskich od hiszpańskiej korony. Dziwnie było myśleć, że wojska brytyjskie walczyły w Montevideo i Buenos Aires, ale były przecież i momenty, gdy flaga brytyjska powiewała w Manili i na Jawie. A na tym zatraconym wybrzeżu Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku mogły się dziać dziwne rzeczy. Ktoś mógł ogłosić niezależność, a w tym "oświeconym" kraju przywódca mógł być niczym nie skrępowanym tyranem, jak tego dostatecznie dowiodły późniejsze dzieje republik środkowoamerykańskich. A tyran w tym kraju? Postać el Suprema zaczęła przybierać kształt i w jakiś sposób zazębiać się z możliwością wsparcia ze strony brytyjskiej. Czy to nie Nelson, jako młody kapitan, omal nie postradał życia w czasie podobnej, lekkomyślnej wyprawy na Wybrzeże Moskitów?
Nelson był oczywiście uwikłany w skandal nelsonowsko-hamiltonowski, poprzedzony skandalem angleseyowsko-wellesleyowym. Czy Wellington miał rodzoną siostrę, czy tylko bratową? Postać Wellingtona, niezwykle ciekawa od strony charakteru, mogłaby być jeszcze bardziej interesująca w linii żeńskiej, a ja tyle już wiedziałem o wpływie polityki na kariery w marynarce wojennej, żeby się domyślać, jaką rolę mógłby odegrać klan Wellesleyów w powieści z tamtej epoki. Rzecz jasna (o czym była już mowa w związku z czym innym), gdyby siostra Wellesleya nie istniała, trzeba byłoby ją wymyślić.
13
"Margaret Johnson" wypłynęła przez cieśninę Mona z Morza Karaibskiego na Atlantyk, i wraz z tą zmianą - rzecz całkiem możliwa, że w jej konsekwencji - uczyniony został ważny krok w pracy nad konstrukcją fabuły. Pierwszy słabiutki trop zapamiętany sprzed lat, a teraz domagający się włączenia do opowieści - występująca w dawnych czasach trudność z rozpowszechnianiem wiadomości o końcu wojny i nastaniu pokoju - pasował świetnie, wprost wyjątkowo, do sytuacji istniejącej w Ameryce Środkowej. Zmiana bowiem w stanowisku Hiszpanii w roku 1808 była nie tylko nagła, lecz szczególnie drastyczna. Próba Bonapartego zmierzająca do osadzenia jego brata na tronie hiszpańskim sprawiła, że w ciągu jednej nocy wszyscy Hiszpanie z wrogów Anglii przekształcili się w jej sprzymierzeńców. Historia niewiele zna przykładów tak nagłej zmiany sytuacji politycznej - wojnę zazwyczaj poprzedzał okres napięcia, a pokój następował po okresie pertraktacji. Rezultaty tak diametralnego zwrotu mogły okazać się w Ameryce Środkowej dramatyczne, w sytuacji gdy morska ekspedycja brytyjska początkowo nastawiona była na udzielanie pomocy ruchowi separatystycznemu, aby potem być zmuszona do jego tłumienia. Mój ponury tyran na brzegach zatoki Fonseca miałby możność wystąpienia najpierw w roli sprzymierzeńca, a potem wroga. Obecność Barbary Wellesley (jestem pewien, że do tego czasu już ją ochrzciłem tym imieniem) byłaby możliwa do wyjaśnienia i nie wynikałaby ze zbyt karkołomnego zbiegu okoliczności. Powieść miała już więc początek i koniec - i aby użyć jeszcze jednej metafory - po znalezieniu kluczowego kawałka reszta układanki ułożyła się sama, bez dalszego wysiłku, w pełny obraz.
Ten moment ogromnej satysfakcji przełożyłem w chwili, gdy "Margaret Johnson" szła ostro pod wiatr przez Atlantyk w kierunku północno-zachodnim, i zamiast długich przechyłów bocznych, sprawiających, że zabawa w shuffleboard była znacznie ciekawsza, pojawiły się przechyły wzdłużne, z towarzyszącym im rozkołysem, co bardzo zmieniło charakter gry. I mój charakter też uległ zmianie. Byłem teraz Tomem o'Bedlamem, otaczanym stopniowo przez postacie ze snu, bardziej realne od rzeczywistych. Łagodnie nieprzytomny, żyłem zwykłym życiem statku, wcale o nim nie myśląc, umysł mój bowiem był teraz bardzo zapracowany. Kiedy i jaką drogą nadejdzie wiadomość o zawarciu pokoju? Jaki musi być wzajemny stosunek oficerów fregaty? Jak najlepiej wyrazić dramatyzm takiej-to-a-takiej sytuacji? Marynarz podający mi w południe wynik obliczeń przebiegu statku bywał nieco zdziwiony moją nieuważną - milczącą prawie - reakcją. Być może wyrwał mnie z rozmowy z el Supremem. Jestem pewien, że wyglądałem jak człowiek zbudzony ze snu, chociaż, pozornie normalny, spacerowałem po pokładzie. Przynajmniej jednak (odmiennie niż Gray) nie wypowiadałem swych chimerycznych wyobrażeń na głos - nieśmiałość powstrzymywała nie od tego krańcowego przejawu roztargnienia, tak przecież prawdopodobnego w moim ówczesnym stanie ducha.
14
Azory były coraz bliżej, pasatowe wiatry zostały za rufą, a Hornblower zaczął obrastać w osobowość, w znacznym stopniu już uformowaną przez wymagania powieści. Jak w prawdziwym życiu kształtuje nas dziedzictwo i środowisko, tak postacie w literaturze, aby mogły spełniać przeznaczone im role, muszą posiadać określone cechy, do których następnie dodawane są inne w celu większego uprawdopodobnienia tych koniecznych lub uczynienia postaci bardziej wiarygodnej lub że bez tych dodatkowych cech nie udałoby się bohaterowi przetrzymać tego, przez co ma przejść albo nawet - co ostatecznie decyduje - że te cechy wydają się odpowiednie, pasujące i właściwe.
Hornblower miał być tym Czlowiekim Samotnym, jakiego szukałem. W obmyślanej przeze mnie powieści miał wykonać określone zadanie, może szereg zadań, lecz to zadanie było tylko częścią czegoś większego: walcząc z el Supremem Hornblower walczył za swój kraj przeciwko tyranii Bonapartego na Kontynencie. Miał też zadanie inne, bardziej długotrwałe i chyba ważniejsze dla niego, a już na pewno o większym znaczeniu dla mnie. Zgodnie ze zdrowym sensem, można się spodziewać końca wojen; zdrowy sens pozwala oczekiwać, że Bonaparte upadnie - w każdym razie ta wielce pożądana możliwość była co najmniej możliwa, lecz inna walka miała się toczyć dla Hornblowera przez ciąg całego życia, to walka z samym sobą. Musiałby więc być samokrytyczny. Tak jak prawdopodobnie nie ma człowieka, który byłby bohaterem w oczach własnego lokaja, tak Hornblower nie mógłby być bohaterem we własnych oczach. Miałby zbyt cyniczny stosunek do swoich motywów, za dobrze zdawałby sobie sprawę z własnych słabości, żeby w ogóle móc odczuwać samozadowolenie. Musiałby przy tym być człowiekiem mocnego charakteru, aby nawet w chwilach rozpaczy - pozbawiony wszelkiej nadziei - potrafił walczyć dalej z sobą samym i nie popadać w samozachwyt albo przesadną skromność.
Zatem wiele rzeczy dotyczących Hornblowera zostało ustalonych. Będzie dowódcą brytyjskiej fregaty - nie okrętu liniowego, bo zgodnie z polityką marynarki wojennej liniowce powinny były być łączone we floty albo przynajmniej w eskadry, a nie pływać w pojedynkę. Nie mógłby też Hornblower być dowódcą tylko słupa, gdyż taka jednostka byłaby zbyt mała w związku z zadaniem, jakie dla niego obmyśliłem. To zadecydowało o jego stażu w służbie, gdyż zgodnie z ogólną zasadą im dłuższy staż miał za sobą kapitan, tym większy dostawał okręt. Hornblower powinien był zatem mieć od trzech do dziesięciu lat stażu na stanowisku dowódcy okrętu. Nie będzie miał w żyłach błękitnej krwi - to by zbytnio upraszczało jego związek z lady Barbarą - tak żeby swe awanse zawdzięczał własnym zasługom, a nie czyimś wpływom. Byłoby to dodatkowo podkreślone przez fakt powierzenia mu samodzielnej misji - będzie więc w jakimś skromnym zakresie kimś wyróżniającym się. Wobec stosunkowo szybkiego awansowania powinien być tuż po trzydziestce - odpowiedni wiek dla zawikłanego związku z lady Barbarą, której starszy brat miał, rzecz pewna, trzydzieści dziewięć lat w roku 1808. Wiek także odpowiedni, gdyż sam zbliżałem się właśnie do czterdziestki i na młodszych ode mnie spoglądałem z olimpijską obojętnością.
Notabene powinien też dobrze mówić po hiszpańsku dla oszczędzenia ciągłych kłopotów z tłumaczami przy pertraktacjach z el Supremem, i należałoby w jakiś wiarygodny sposób wyjaśnić, skąd się wzięła ta umiejętność, która coś nam mówiła na temat jego zawodowej przeszłości - był w swoim czasie jeńcem w Hiszpanii.
Będzie oczywiście żonaty - w przeciwnym razie nie miałby trudności z lady Barbarą, a to, co zostało już ustalone, w znacznym stopniu umożliwiało określenie charakteru jego małżonki, o której należałoby coś powiedzieć, chociaż nie pojawiłaby się w książce we własnej osobie. Nie mogła być osobą wrażliwą, inteligentną czy doświadczoną, bo wówczas można by oczekiwać, że zrobiłaby coś dla rozwiązania więzów krępujących Hornblowera. Powinna więc być kobietą z ludu, bo gdyby pochodziła z arystokracji, stosunek Hornblowera do lady Barbary uprościłby się. Szczęściem nie trzeba było wyjaśniać, jak ktoś taki jak Hornblower poślubił taką kobietę jak Maria, licząc na to, że czytelnik wie, iż zdarzają się nieudane małżeństwa.
15
A teraz o innych stronach charakteru Hornblowera. Musiał być spostrzegawczy i mieć wyobraźnię, w przeciwnym bowiem razie nie widziałby rzeczy i możliwości, które powinny były zostać zauważone jego oczyma. Nie powinien cechować go absolutny brak lęku - to zresztą wynikało już z jego charakteru. Ponadto skoro miał się narażać na niebezpieczne sytuacje, musiał je uznawać za niebezpieczne, abym ja, autor, mógł je również zakwalifikować jako takie, i to subiektywnie, a nie jako pisarz. Znamy go już jako człowieka o wybitnych zdolnościach; musi mieć również cechy przywódcy, które będzie rozwijać jego spostrzegawczość i wrażliwość. To typ przywódcy, który wiele zawdzięcza taktowi, a mało niskim cechom charakteru.
Tak więc, gdy "Margaret Johnson" zbliżała się do Anglii, postać Hornblowera była już prawie określona, trzeba było jeszcze dodać trochę szczegółów. Będzie szczupły, o ruchach niezgrabnych, mocno kontrastujących z giętkością umysłu i własna jego osoba będzie mu dostarczała materiału dla samokrytycyzmu. Ale będzie doskonałym matematykiem. Ja sam nie byłem po prostu w stanie przeskoczyć dystansu między twierdzeniem o dwumianie i rachunkiem dwumiennym i bardzo chciałem mieć bohatera, któremu nie sprawiałoby to żadnej trudności, zwłaszcza że niektórzy moi bliscy przyjaciele byli matematykami. Robiąc z Hornblowera dobrego matematyka oczywiście pofolgowałem bezwstydnie moim nie spełnionym pragnieniom, ale to uświadomiłem sobie dopiero dziś, pisząc te słowa.
Jako człowiek z natury nieśmiały będzie się zachowywał wstydliwie i z rezerwą - obie te cechy ściśle wiążą się ze sobą - bo to utrudni jego związek z lady Barbarą. I tu mogłem sobie bardzo sprawę ułatwić, sam bowiem będąc człowiekiem wstydliwym i pełnym rezerwy, wiedziałem wszystko na ten temat z własnego doświadczenia. Jeśli zaś idzie o wygląd zewnętrzny, to powinien być mężczyzną w jakimś sensie przystojnym, żeby kobieta mogła to zauważyć, lecz on sam będzie miał krytyczny stosunek do swego wyglądu. Z tą dobrą prezencją powinny iść w parze piękne dłonie, które często kojarzyłem z usposobieniem, jakie chciałem mu nadać, ale i tego Hornblower nie będzie świadom.
Weźmy inną sprawę. Ojciec lady Barbary, pierwszy lord Mornington, był człowiekiem muzykalnym, nawet trochę znanym kompozytorem, jej zaś brat, Wellington, grywał na skrzypcach dla przyjemności, zanim nie zaczęło mu to przeszkadzać w studiach wojskowych. Lady Barbara byłaby z pewnością też muzykalna. Lecz ja nie znałem się na muzyce. Wiedziałem - i to dużo więcej - o etykiecie na dworze habsbursko-lotaryriskim niż o harmonii i kontrapunkcie. Nie mogłem więc dopuścić, żeby Barbara i Hornblower znaleźli wspólną platformę zainteresowania w muzyce, i to z kilku względów. Moja decyzja była może drastyczna, nawet okrutna, postanowiłem, że Hornblower będzie głuchy na dźwięki, na zawsze pozbawiony przyjemności, jaką daje muzyka. A to ułatwiało utrzymać go, mimo wybitnego intelektu, jako postać bardziej ludzką. Człowiek, którego kiedyś dobrze znałem i serdecznie nie znosiłem, był głuchy na muzykę i to właśnie on dostarczył mi wielu okazji do obserwowania, jak się zachowuje ktoś nacechowany tą ułomnością. Myślę jednak, że nawet gdyby był moim przyjacielem, też bym te okazje wyzyskał.
Jeszcze jeden, ostatni problem, zanim "Margaret Johnson" zaoczy Bishop's Light i wpłynie do Kanału Angielskiego. Ta dziwna postać powinna mieć jakieś nazwisko - jak dotąd w mych rozmowach z samym sobą na jego temat był po prostu "on". Musiałoby to być nazwisko łatwe do zapamiętania dla czytelnika, rzucające się w oczy na stronicach książki i nie mylące się z żadnym innym nazwiskiem. Moim zdaniem Wojna i pokój straciła nieco na doskonałości właśnie z powodu kłopotów, jakie miałem z rozpoznawaniem postaci po nazwiskach. Byłoby pożądane, chociaż nie absolutnie konieczne, żeby "on" nosił nazwisko trochę groteskowe, bo to gnębiłoby dodatkowo takiego człowieka, z jego absurdalną nieśmiałością. Względem najmniej ważącym - nawet nie miligram - był fakt, że "on" był też trochę groteskową postacią. Najpierw przyszedł mi na myśl "Horatio" - i dziwna rzecz, nie z powodu Nelsona, lecz Hamleta. Imię to spełniało zasadnicze wymaganie związku z ówczesną teraźniejszością. Nelson nie był z pewnością jedynym Horatiem w późnym okresie georgiańskim. A od Horatia przejście do Hornblowera wydało się krokiem łatwym i naturalnym. Do pewnego momentu mój bohater był "on", w chwilę później "Horatio", a jeszcze chwilę później "kapitan Horatio Hornblower z Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej", i tak ostatni trudny zakręt został wzięty, a powieść praktycznie gotowa była do pisania, z lewej zaś strony dziobu otworzył się pełny widok na Anglię.
16
Trzeba było jeszcze zrobić to i owo, zanim mogłem przystąpić do pisania. Musiałem od nowa przywykać do domu i rodziny, przystosowywać się z powrotem do dawnego otoczenia; musiałem - bardzo się buntując - załatwić niezbędne sprawy finansowe, a także sporo przeczytać, żeby się upewnić co do niektórych faktów. Był nawet moment, że widząc przed sobą tyle nagromadzonych trudności, poczułem się zniecierpliwiony. I zamiast żeby to mnie, niechętnego, pełnego obaw, naganiało do pracy nad książką, tym razem odciągało mnie od niej. Przy mej wrodzonej łatwości wpadania w gniew wściekałem się na przeszkody. Jak zawsze, rosła we mnie ciekawość, czy rzeczywiście zrealizuję obmyślony plan, szczególnie gdy w miarę lektury rozjaśniały mi się pewne szczegóły. Nacisk wewnętrzny osiągnął punkt wybuchowy.
Byłem wciąż w stanie rozdrażnienia koniecznością ciągłego tłumaczenia się, uprzejmego odpowiadania na pytania: "Nad czym pan teraz pracuje?" Odpowiedź na to całkiem zrozumiałe pytanie jest dla mnie bardzo trudna, nawet gdy już piszę, a praktycznie niemożliwa, kiedy nie piszę. Istnieje jedna możliwa odpowiedź: "O mężczyznach i kobietach" - ale tak można odpowiadać tylko wtedy, gdy opryskliwość jest dostatecznie uzasadniona. Nigdy nie umiałem sobie wyjaśnić, dlaczego odczuwam tę trudność. Jest to jakiś system blokady mózgu, powodujący nieomal kompletne zahamowanie - funkcjonujący prawie tak sprawnie, jak system nie pozwalający człowiekowi łykać tchawicą.
Moim wydawcą był od lat i jest Michael Joseph, z którym już wcześniej byliśmy zaprzyjaźnieni. On zasługiwał na odpowiedź, nawet ___chciałem mu jej udzielić. Gdy już o tym mowa, to z powodów praktycznych wydawcy muszą planować swoją przyszłą produkcję i (tak sądzę) przygotowywać grunt swoim książkom. Więc gdy Joseph zapytał: "Co dalej?", musiałem się zmobilizować ł Wydusić z siebie żenującą odpowiedź: "Myślę o napisaniu powieści o kapitanie marynarki wojennej z roku 1808". Joseph czytał oczywiście Henleya, nie mrugnął więc ani nie wykrzyknął głośno. Ale zanim odparł "Wspaniale", milczał przez dłuższą chwilę, wlepiwszy we mnie martwe spojrzenie. Magia roku 1808 nic mu nie mówiła i nie było w tym jego winy "- dla wszystkich, z wyjątkiem specjalistów, angielska historia morska kończy się trzy lata wcześniej, na Trafalgarze. Toteż i Joseph, najbardziej wrażliwy człowiek, jakiego znam, nie mógł nic zrozumieć z mych bełkotliwych wyjaśnień, nawet gdy dodałem: "Chyba nazwę go Hornblowerem", a gdy się rozstawaliśmy, wiedział niewiele więcej niż przed naszym spotkaniem i był znacznie bardziej zaniepokojony.
I nie mogłem winić go za to. Jedyną osobą, którą mogłem obciążyć winą, byłem ja sam, toteż czułem się zły i rozdrażniony. Był to tylko jeszcze jeden dowód oczywistego faktu, że żadnej książki nie można osądzać przed jej napisaniem. Tak więc się stało, że następnego ranka usiadłem przy biurku, przesunąłem sobie blok do pisania i napisałem słowa, które ułożyły mi się w głowie, gdy piłem poranną kawę: "Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan Hornblower wyszedł na pokład rufowy «Lydii»". Być może nie wykonałbym tego skoku przez pierwszy płotek w taki właśnie sposób, gdyby nie zmusiło mnie do tego tamto uprzejme spojrzenie wytrzeszczonych oczu.
Nastąpił zwykły okres intensywnej pracy, nieuniknionego zmęczenia, całkowitej utraty uczucia przynależności do tego świata, objawów, których od dawna nauczyłem się oczekiwać i rozpoznawać je, a potem rzecz została ukończona i wysłana do dwóch wydawców, ja zaś mogłem znów o wszystkim zapomnieć.
17
Wydarzenia, które nastąpiły później, układają się w sekwencję zagadkową nawet dla mnie. To sprawa zaginionej powieści, którą uważam prawie za niewytłumaczalną. Człowiek, jakim wówczas byłem, różnił się od tego, jakim jestem dziś, i gdy spoglądam wstecz na siebie, widzę niezliczone sytuacje, w których nie umiałem znaleźć kontaktu, doświadczając w stosunku do samego siebie, jako do zupełnie odmiennej istoty, podobnie beznadziejnego uczucia, jakiego doznają ojcowie w rozmowach ze swymi dorastającymi synami - skoro już o tym mowa, jestem dziś dostatecznie stary, żeby być ojcem dla człowieka z tamtych lat, i wolę nie myśleć, co sądziłby o mnie, gdyby zetknął się ze mną takim, jakim jestem obecnie.
Tak czy owak trzeba w tym miejscu poświęcić chwilę uwagi niejasnej sprawie zaginionej powieści. Hornblower został ukończony, wysłany i zapomniany. Tak mało obchodziła mnie ta książka, że gdy amerykańscy wydawcy zaproponowali zmianę jej tytułu (amerykańscy wydawcy zawsze chcą zmieniać tytuły), zgodziłem się bez zastanowienia, tak że książka wyszła w Anglii pod tytułem Szczęśliwy powrót, w Ameryce zaś - Bić na alarm, co przeszkadza mi do dziś dnia. Gdy nadeszły odbitki do korekty, tkwiłem po uszy w innej powieści - skorupiaki narosły na innej grupie leżących w mule kłód drewna. Cuchnący muł mojej podświadomości kipiał pożywką dla niskich form życia. I ta powieść została napisana, wysłana do Londynu i Bostonu, przyjęta i zaakceptowana podpisami na umowach.
A potem wydarzyło się coś innego. Przychodziłem właśnie do siebie po trudach pisania, pochłonięty setką czynności nie mających nic wspólnego z literaturą, napawając się do ekstazy ciężko zapracowaną wolnością, gdy stare objawy znów zaczęły dawać znać o sobie, i to z gorączkową gwałtownością. Jakiś rok 1809 lub 1810, szczyt wojen napoleońskich, Bonaparte zaczął się martwić o zaopatrzenie w żywność swego garnizonu w Barcelonie, znajdującego się w stanie półoblężenia wskutek działalności hiszpańskich guerrilleros. Komunikacja lądowa była utrudniona, więc Bonaparte wysłał z Tulonu niewielką eskadrę pod dowództwem admirała Cosmao z rozkazem przedarcia się do Barcelony i dostarczenia niezbędnych zapasów. Admirała spotkał los łatwy do przewidzenia. Jego eskadra została dopadnięta przez brytyjskie siły morskie, dowodzone przez admirała Martina, i zniszczona. Początkowo tylko tyle. To był skorupiak-pionier, który przyczepił się do kłody.
Potem przyszło do głosu realne życie, okropna rzeczywistość, trudna do wspominania i pisania o niej. Generał Franco podniósł sztandar buntu w Hiszpanii, hiszpańska wojna domowa szarpała kraj na strzępy, ja zaś byłem jednym z tych, co tam pojechali, żeby stwierdzić, jak to właściwie jest. Na szczęście nie muszę opisywać tu szczegółów tego, co zobaczyłem. Wystarczy, że tylko powiem, iż byłto dla mnie niesłychanie cięzki okres życia, bez chwili na myślenie o czymkolwiek innym poza tym, co się właśnie działo wokół mnie. Wszystko to stanowiło ogromny, przerażający kontrast w zestawieniu z błahymi przełomami i udawanymi emocjami Hollywoodu. Toteż wróciłem do Anglii wstrząśnięty do głębi i wyczerpany psychicznie.
Z biegiem czasu zbiorniki wypełniły się ponownie i bodźce twórcze znów zaczęły dochodzić do głosu. W okresie pobytu w Hiszpanii wciąż, rzecz jasna, wracałem myślami do tego co wiedziałem o wojnach napoleońskich; nasuwały się analogie i paralele, należało tez pamiętać o konsekwentnym narodowym charakterze hiszpańskim. W wojnach napoleońskich czynnikiem o znaczeniu podstawowym było panowanie na morzu, od tego zależało zwycięstwo, w stopniu znacznie wyższym niż od godnej podziwu determinacji ludu hiszpańskiego, żeby nigdy nie dać się podbić. Mógł to być temat na powieść. Gdy, znowu w Anglii, zacząłem wracać do normalnego życia, stwierdziłem, że w mojej wyobraźni zrodziła się cała seria nie powiązanych ze sobą obrazów dokonań Królewskiej Marynarki Wojennej podczas wojny - zniszczone konwoje, stacje sygnalizacyjne wysadzone w powietrze, pomoc udzielona dla guerrilleros, bombardowanie maszerujących kolumn wojska, nękające wypady na ląd. Można było z tego zrobić powieść - nawet niezgorszą - opartą na wiodącym temacie panowania na morzu.
I wtedy… i wtedy… ogarnęła mnie dawna fala podniecenia, intensywna świadomość, że możliwości poszerzają się, eksplodują. Kto mógł najlepiej dokonywać tych wyczynów? Kto był człowiekiem myślącym i wrażliwym, rozumiejacym znaczenie potęgi na morzu? Któż, jak nie porzucony bohater mojej przedostatniej powieści, Horatio Hornblower? Historyczne ramy pasowały jak ulał, dokonałby swego "szczęśliwego powrotu" akurat na czas, żeby objąć dowództwo okrętu liniowego i zostać wysłany do operowania w pobliżu wybrzeża hiszpańskiego, gdzie (zdaniem Admiralicji) jego znajomość języka hiszpańskiego byłaby przdatna. Hornblower psychicznie i zawodowo był przygotowany do operacji brzegowych, wymagających sprawnego prowadzenia okrętu i błyskawicznie improwizowanych planów. A tamta francuska próba dostarczenia żywności do Barcelony mogłaby stać się kulminacyjnym punktem powieści - Hornblower rzucający się między Francuzów i cel ich wyprawy. Z pewnością wsztstko to wymagało dokładnego rozważenia.
18
Jeśli idzie o konwencję artystyczną, to głupotą jest, oczywiście, dogmatyczne podchodzenie do spraw gustu, lecz wydaje się rzeczą samo przez się zrozumiałą, że powieść (są, jestem pewien, wyjątki, lecz żaden przykład nie przychodzi mi do głowy) zaczyna się w jakimś momencie wytchnienia, a kończy w innym. Ten moment może być przelotny, lecz zawsze jest. Jeśli akcja jest w toku już w początkowym ustępie książki, to gdzieś dalej trzeba się cofnąć, żeby wyjaśnić, jak się ta akcja zaczęła. Akcja toczy się, może przejść w inną, ale wcześniej czy później ulega przerwaniu, mimo, że w chwili kończącej powieść mogą istnieć konsekwencje i możliwości oczywiste dla czytelnika. Banalnym tego przykładem jest konwencjonalne zakończenie historii miłosnej małżeństwem.
Hornblower został powołany do życia u końca takiego okresu wytchnienia, kiedy to wpływał do zatoki Fonseca. Rozstając się z lady Barbarą wchodzi w inny spokojny okres. Teraz moglibyśmy go zastać, gdy kończy się ten okres - wyposażającego swój nowy okręt - i doprowadzić do następnego okresu wytchnienia poprzez decydującą bitwę z eskadrą francuską. A ta końcowa bitwa musiałaby być, w pewnym sensie, zaszczytną porażką. Jakoś nie wydawało mi się słuszne, żeby Hornblowerowi wiodło się zbyt dobrze; sądziłem, że będzie lepiej, właściwiej, jeśli powieść zakończy się ruiną jego kariery w marynarce wojennej, rozstaniem, przynajmniej do końca wojny, z jego Marią i jego Barbarą.
W owym okresie konstruowania powieści przeżywałem krótkie, lecz bardzo intensywne momenty radości. Należało - a faktycznie trzeba było koniecznie - powołać do życia Marię. Jak dotąd, były o niej tylko wzmianki, i z tych wzmianek musiałem stworzyć realną postać, jak paleontolog powinien umieć stworzyć w swej wyobraźni całego dinozaura na podstawie jednej jego kości. Zadanie było ciekawe, nawet bawiło mnie. A Barbara… I ją trzeba było wprowadzić na karty książki. Moje wyczucie pisarskie mówiło mi, że można by z tego zrezygnować tylko w wypadku, gdyby wymagało to zbyt daleko idącego naciągania prawdopodobieństwa. Pragnąłem mieć ją tu równie mocno jak Hornblower. I było to bardzo łatwe do zrobienia. Nic bardziej naturalnego, niż żeby Barbara wróciwszy do Anglii poślubiła znanego admirała. I równie naturalną rzeczą byłoby uzyskanie przez tegoż admirała, przy poparciu Wellesleyów, stanowiska głównodowodzącego, świeżo ustanowionego w wyniku zbuntowania się Hiszpanów przeciwko Francuzom. A jeśli idzie o Barbarę, to z pewnością byłoby rzeczą całkiem naturalną zwrócenie przez nią uwagi małżonka na talenty Hornblowera. Była świadkiem, jak je demonstrował, na pewno miała do niego słabość, niezależnie od tego co zaszło między nimi. W czasie gdy formowano eskadrę do działań w pobliżu brzegów Hiszpanii, Hornblower był akurat bez pracy. Wydawało się, że wszystko pasuje do siebie. Budując fabułę pomyślałem o wozie wcześniej niż o koniu, ale w powieści koń w sposób całkiem naturalny sam zajął swe miejsce u przodu wozu.
Takie to radości towarzyszą konstruowaniu fabuły. I znów, z układanką ułożoną do połowy i wyłaniającym się jasnym obrazem całości, coraz łatwiej było dopasowywać pozostałe fragmenty - wszystkie dziwne skorupiaki, jakie zdążyły obrosnąć pogrążoną w mule kłodę, okazały się przydatne. Jeszcze kilka gorączkowych dni podświadomej pracy, i cała historia, od początku do końca, była gotowa. Pozostało tylko (i to właśnie była ta ponura rzeczywistość, ten kościotrup przy uczcie) przenieść ją na papier.
19
Musimy teraz znów wrócić do zaginionej powieści - już sobie prawie zasłużyła na tę nazwę, gdyż znikła z tej opowieści po króciutkiej wzmiance na jednej z poprzednich stronic. Maszynopisy były już w Bostonie i Londynie i miały wkrótce iść do druku. Ale postanowiłem, że jeśli mam napisać Okręt liniowy, to muszę poczekać z publikacją tamtej książki - nie byłoby dobrze, gdyby się ukazała między dwoma pozycjami o Hornblowerze. Byłoby w tym coś nieartystycznego (jakkolwiek by się nie lubiło tego słowa). Okręt liniowy domagał się napisania. Pozostało jedno oczywiste wyjście: odłożyć publikację "zagubionej" powieści.
Żałuję, że tak mało z niej pamiętam. Była współczesna, było w niej co najmniej jedno morderstwo i coś o kazirodztwie, a głównymi postaciami były, o ile pamiętam, kobiety, ale żadnych bliższych szczegółów nie potrafię sobie przypomnieć. Co trzy lub cztery lata coś mi o tej książce przypomina, ale potem znów idzie w niepamięć, Cynicznie mówiąc, podejrzewam, że była to powieść zła, i dlatego jestem rad, że wciąż nic o niej nie wiem. Może przeżywałem zwykłe rozczarowanie ukończonym dziełem, lecz nie sądzę, aby miało to wpływ - świadomy - na mnie. Jakkolwiek to było, Londyn i Boston zostały powiadomione, że zmieniłem decyzję dotyczącą publikacji tamtej książki i że dla wypełnienia luki zamierzam napisać dalszy ciąg Szczęśliwego powrotu, która to powieść będzie gotowa do wydania w terminie ustalonym do tej poniechanej.
Spoglądając wstecz, zdumiewam się własną lekkomyślnością w tej sprawie. Moi wydawcy potraktowali ją znacznie poważniej ode mnie. Przypominam sobie, że dostałem długi, bardzo solenny telegram z Bostonu, dokładnie omawiający wszystkie pro i contra, lecz w momencie gdy go otrzymałem, siedziałem już przy pisaniu Okrętu liniowego i nie byłem w stanie podchodzić rozsądnie do spraw natury praktycznej. Przebywałem w innym świecie i jak zawsze gdy zaczynałem pisać, wierzyłem, że ta właśnie książka będzie lepsza od wszystkich poprzednich, więc po co zaprzątać sobie głowę jakąś inną, niewydarzoną, na pół już zapomnianą powieścią? I tak "zagubiona" powieść stała się naprawdę zagubioną. Być może maszynopisy istnieją do dziś i leżą zapomniane pod warstwą kurzu w jakimś kącie rzadko odwiedzanych magazynów w Bostonie i Bloomsbury. Może kiedyś ktoś zajrzy do takiego magazynu i zdziwi się, co to za plik papierów, o które się potknął. Ja wolę, żeby sprawa została tak jak jest. Wykonawcy mego pisarskiego testamentu będą sobie mogli roztrząsać zagadnienie etyki wydawniczej.
20
Tak więc pisałem Okręt liniowy, w podnieceniu i uzasadnionym pośpiechu, połączonym z właściwą mi, zwykłą. niezależną od rzeczywistego powodu, niecierpliwością. Tytuł książki został ustalony na samym początku, ale tak jest z większością moich książek. Fakt, że w trakcie pisania wie się, jaki będzie tytuł powieści, pozostaje w bliskim związku z tym, co się wie o jej zakończeniu. Tytuł stoi gdzieś obok celu niejasno oglądanego oczyma wyobraźni, w miarę jak pisanie z trudem posuwa się ku końcowi. Sam okręt "Sutherland", dowodzony przez Hornblowera, zaskarbił sobie moją szczególną sympatię. Zbudowany w Holandii - jak większość współczesnych mu jednostek, wszedł jako pryz w skład Królewskiej Marynarki Wojennej - będąc zarówno dla Hornblowera, jak i dla mnie terenem ważnych zadań, miał przy tym w sobie coś z brzydkiego kaczątka, które polubiłem.
Akurat kiedy zacząłem pierwszy rozdział, miało miejsce zabawne zdarzenie. Obiadowałem w jakiejś armeńskiej restauracji czy może innej - nie byłem jeszcze do tego stopnia zmęczony, aby mi było obojętne, co jem - i zamówiłem tamtejszą specjalność, shish kebab. Podano mi: nadziane na szpikulec kawałki pieprzu tureckiego, mięsa z jagnięcia, grzybów, cebuli - ze dwadzieścia albo i więcej różnych rzeczy. Trzymając mocno szpikulec, popchnąłem to wszystko widelcem, i oto składniki zmieszały się na moim talerzu. Kiedy patrzyłem na nie, przyszła mi nagle do głowy analogia. Książka, którą zacząłem pisać ( nie umiałem przestać myśleć o niej, cokolwiek bym robił w danej chwili), ma być czymś właśnie takim. Wyprawy odcinające, bitwy konwojów, wypady na ląd - to będzie pieprz, cebula i kawałki mięsa. A co będzie szpikulcem, spinającym to wszystko razem i nadającym składnikom formę i sens istnienia? Oczywiście okręt JKM "Sutherland" pod dowództwem swego sławnego kapitana. Myślę, że to właśnie w tamtej chwili zakiełkowała moja sympatia dla tej jednostki Zdaję sobie sprawę, że od tamtego czasu musiałem powściągać pióro, żeby się bronić przed sentymentalizmem. I po dziś dzień, po upływie przeszło dwudziestu pięciu lat, widok szaszłyka na szpikulcu przywołuje przed oczy mej wyobraźni trójwymiarowy obraz błękitnego morza, lejącego słońca i królewskiego "Sutherlanda" płynącego pod wszystkimi normalnymi żaglami na miejsce spotkania koło cypla Palamos. Sentyment, szaszłyk i "Suterland" - przedziwne trio nierozwiązalnie zespolone ze sobą.
Historia Hornblowera i "Sutherlanda" zaczęła się w momencie ich odpoczynku i została doprowadzona do następnej chwili wytchnienia. Książka została ukończona na czas, a maszynopisy wysłane tak, aby mogła się ukazać w zapowiedzianym dniu, dokładnie w rok po wyjściu Szczęśliwego powrotu. Był to więc cały rok, a potem, gdy ustała konieczność wysiłku umysłowego, przyszło zwykłe otępienie. W miarę powrotu czucia do głowy zaczęły się wkradać różne dziwne myśli. Szczegóły mego ówczesnego dnia powszedniego zatarły się naturalnie (i może szczęśliwie dla mnie) w mej pamięci. Jednego mogę być pewien, że (jak zawsze) byłem aktywny w domu i na gruncie towarzyskim, że czytałem zachłannie, podróżowałem, nawet pisywałem (miałem wówczas umowę na dostarczanie co tydzień tekstu do rubryki w dzienniku), gorączkowo nadrabiałem trzy miesiące, które wypadły mi z życia z powodu Okrętu liniowego.
21
Tymczasem różne dziwne myśli wkradały mi się podstępnie do głowy. Jedną z moich lektur do łóżka (mam zwyczaj czytać przed zaśnięciem literaturę faktu - nawet Encyklopedię brytyjską) był tom niewydanych listów Napoleona I, które z oczywistych przyczyn nie ukazały się w oficjalnym zbiorze opublikowanym przez Napoleona III. Był tam list do brata Józefa, siłą ustanowionego królem Hiszpanii. "Te pięć czy sześć osób aresztowanych w Bilbao przez generała Merlina trzeba skazać na śmierć". Prawie wszystkie te listy ukazywały Bonapartego jako człowieka absolutnie pozbawionego skrupułów i bezlitosnego, gdy uważał, że zagrożone są jego interesy czy jego cenny prestiż. Źródeł jego żądzy zemsty - nawet w wypadkach, gdy zemsta byłaby błędem politycznym - można by się chyba doszukiwać w korsykańskim okresie jego chłopięctwa. A Hornblower był właśnie w rękach Bonapartego, ten Hornblower, który zadał tak dotkliwe ciosy jego władzy nad Hiszpanią, który wyprowadził w pole jego generałów i, bezczelny i zuchwały, zbeszcześcił świętą ziemię Francji. Bonaparte dał mnóstwo odrażających przykładów nikczemnego napawania się zemstą: Alwarez z Gerony i Hofer z Tyrolu zostali zamęczeni na śmierć, chociaż okazana im łaska nic by go nie kosztowała. Dla Bonapartego nienawistne musiało być samo nazwisko Hornblowera, a zdarzyło się kiedyś, że Hornblower pływał u brzegów pod fałszywą francuską banderą.
Był to dozwolony prawem podstęp wojenny, historia w nie obfitowała, a jedno z posunięć otwierających atak na Quebec w roku 1759 było szeroko znane. Lecz dla Bonapartego, mającego w ręku jednego z bardzo małej liczby angielskich kapitanów wziętych do niewoli w czasie wojen napoleońskich, mogło to z powodzeniem posłużyć za usprawiedliwienie dla jego żądzy zemsty. Oskarżenie angielskiego kapitana o poważne naruszenie prawa wojennego mogłoby zostać wyzyskane dla wyjaśnienia Francji i Europie, czemu ostatnio jakoś się nie wiodło cesarskiej marynarce wojennej. Być może Bonapartego zadowoliłaby nawet mniejsza kara niż zabójstwo albo uznałby ją za korzystniejszą dla siebie. Sądzenie i skazanie Hornblowera, przestraszenie go prawie na śmierć, a potem puszczenie wolno w pokazowym geście łaskawości mogłoby (w opinii Bonapartego) być efektownym posunięciem, jak słynny incydent ze spaleniem listu w obecności hrabiny Hatzfeldt. Może lady Barbara mogłaby się zwrócić osobiście do Bonapartego w sprawie Hornblowera? Nie, to nie byłoby dobrze. A może temat w ogóle nie nadaje się do opracowania? Posuwałem się fałszywym tropem.
Było to dla mnie zaskoczeniem, wyglądało na przyznanie się, że jest trop, którym należałoby iść, a ja leżę w łóżku usiłując zasnąć i wiedząc z długiego doświadczenia, że nic tak nie odwleka snu, jak rozmyślanie na temat fabuły powieści w środku nocy. Ponadto zostawiłem Hornblowera jako jeńca wojennego. Wkrótce miała się ukazać książka, a ja chciałem nie mieć już z nim więcej do czynienia. Odłożyłem Lettres inédites, zgasiłem lampę przy łóżku i ułożyłem się do snu, a w godzinę później wstałem, żeby poszukać jeszcze nudniejszej książki, która by mnie oderwała od natrętnych myśli.
22
Fabuła oczywiście formowała się sama, nie wypływała na powierzchnię, ale drążyła pod nią niby kret. Jeśliby wina nie miała być oficjalnie darowana Hornblowerowi, musiałby uciec z niewoli - istniała wprawdzie dość obszerna literatura na temat ucieczek z więzień cesarskich, ale nic, co przeczytałem, nie zadowoliło mnie ani nie było dostatecznie sugestywne. Ponadto w roku 1810 tak wielka część Europy znajdowała się pod panowaniem francuskim, że w razie ucieczki Hornblower nie dałby rady dotrzeć do neutralnego kraju. Musiałby zatem kierować się ku morzu. Rzecz jasna, że musiał - po prostu nie miałby wyboru. Szczerze mówiąc czułem, że bardzo mi zależy, aby do tego doszło. Pragnąłem gorąco, żeby Hornblower wydostał się z więzienia, gdzie, przy jego usposobieniu, pobyt byłby dla niego nie do zniesienia; żeby uciekł ze zdradzieckiego lądu na swobodę morza. Musiałaby to być długa i niebezpieczna podróż.
Wtedy zdarzył się jeden z tych niespodziewanych momentów, gdy jakiś pomysł nagle zaczyna pasować do innego, pozornie całkiem z nim nie związanego. Odkrycia tego dokonałem w czasie codziennego, beznamiętnego przeglądania poczty, chociaż żaden z listów nie miał związku z ucieczką Hornblowera. Kilka lat wcześniej odbyłem wycieczkę łodzią motorową w dół Loary. Odłożyłem nie przeczytany list olśniony nową myślą, że Hornblower w swej ucieczce mógłby tą samą drogą podążyć ku morzu. Mała łódź - a w takich spędziłem miesiące, może nawet lata - na rzece stanowiłaby doskonały środek transportu dla zbiega, pozwalałaby mu bowiem przewieźć bez trudu niezbędne zapasy i ekwipunek i znacznie ułatwiłaby omijanie kontroli paszportowych i żądań okazywania papierów, na co podróżujący drogami cesarskiej Francji byli nieustannie narażeni. Zwłaszcza że Loara, jak wiedziałem z własnego doświadczenia, była rzeką odludną, nie uczęszczaną i pozornie nieżeglowną, a przecież możliwą do przebycia i świetnie nadałaby się do tego celu.
Krew zawrzała mi w żyłach. Na końcu odcinka Loary nadającego się do żeglugi dla morskich jednostek leży miasto Nantes. Statki docierają aż do jego nabrzeży - pamiętam je. Może Hornblower mógłby… Wszystko poruszyło się we mnie, a gdy podniecenie opadło, miałem już gotowy obraz Hornblowera odbijającego "Witch of Endor", obraz sugestywny i natarczywy. Miał on także logiczne, zazębiające się z sobą następstwa. Dla dokonania takiego wyczynu Hornblower potrzebował pomocy, w dodatku pomocy fachowej. Musiałby więc mieć ze sobą Busha i Browna. Czyli że musieliby oni płynąć z nim Loarą, a to wymagało dalszej pracy wyobraźni: Hornblower dowodzący dwójką z załogi okrętu; łódką o długości dwudziestu stóp zamiast dwutysiąctonowym okrętem uzbrojonym w siedemdziesiąt cztery działa - było coś przewrotnego, ale i dramatycznego w sytuacji, która aż się prosiła, żeby się nad nią zastanowić. W każdym razie coś się działo z moją niechęcią do ponownego zajęcia się Hornblowerem.
23
Zdarzyło się coś jeszcze. Nadeszły próbne odbitki Okrętu liniowego i ze zwykłym oporem siadłem do ich czytania. I wtedy mój starszy, jeszcze wówczas mały syn, zajrzał mi przez ramię, żeby zobaczyć, co robię. "Och, tata, skończ to prędko - powiedział. - Chcę to przeczytać. Pierwsza bardzo mi się podobała". Ten syn ma już własnego syna w takim jak on wówczas wieku, lecz przyjemność, jaką odczułem w owej chwili, wciąż mam świeżo w pamięci. Była to aż nazbyt hojna zapłata za trudy nie tylko rodzicielstwa, lecz i pisania. Odkładając sentyment na bok (czemu człowiek, jakim wówczas byłem, taki miał podejrzliwy stosunek do sentymentu?), muszę przyznać, że ten incydent niewątpliwie pomógł mi pogodzić się z myślą o napisaniu jeszcze jednej książki o Hornblowerze.
Michael Joseph dopomógł mi wymieszać napój czarownicy. Próbowałem wyjaśnić mu burzę uczuć w mej duszy, starając się przemóc moją wieczną niechęć do ubierania w słowa (skierowane do pojedynczego człowieka) na pól ukształtowanych pomysłów, jakimi miewam zaprzątniętą głowę. Jednakże udało mi się jakoś przekazać niejasny zarys tematu, o którym właśnie rozmyślałem. "Chcesz przeprowadzić go z powrotem do kraju z podniesioną banderą?" - powiedział Joseph. Tym razem on z kolei napotkał mój tępy wzrok, jakby jego uwaga przeszła nie zauważona. I tak istotnie było. Wypowiedziane przez niego zdanie zamiast wpaść w bystry strumień uprzejmej konwersacji, zapadło się w ospały muł podświadomości i zanurzało w nim coraz głębiej, pobudzając skorupiaki do szybkiego rozmnażania.
Efekt był oczywiście wprost przeciwny. Zwykły triumf, niczym nie zakończony sukces nie były tematem, jakiego szukałem. Jeśli już o to chodzi, to ja sam, osobiście, cieszyłem się sporymi sukcesami, i zdawałem sobie jasno sprawę, że "cieszyć się" nie jest na pewno najwłaściwiej użytym słowem. Przewrotność natury ludzkiej sprawia, że zawsze zagląda się w zęby darowanemu koniowi, stwierdzając, że ma je za długie; zawsze się znajdzie któryś płatek róży zgnieciony, podczas gdy zwykły los i nadzwyczajne zdarzenia, mieszając metafory, będą dodawać goryczy do słodyczy i szorstkości do gładkości. Dobrze byłoby, gdyby i Hornblowerowi to się zdarzyło, a przy tym byłem przekonany (nie próbujmy za wszelką cenę pozwalać sentymentom buszować w literaturze), że z artystycznego punktu widzenia (znów to nieznośne słowo) efekt byłby zadowalający.
W miarę upływu dni zaczęły się dołączać inne pomysły powstałe w moim mózgu - pomysły najpierw pozornie bez związku z tematem, początkowo traktowane nawet jako zarodki jakiegoś nowego dzieła. Obserwowałem rozwój tematu o nieudanym, przelotnym związku uczuciowym: gorąca namiętność zaspokojona, a związek zerwany. Oczywiście coś takiego powinno się przydarzyć Hornblowerowi. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? Hornblower romansujący, a z okiem na zegarku, albo przynajmniej myślami zupełnie gdzie indziej. Jak zawsze cieszący się powodzeniem, a mimo to niezadowolony, niezdolny do zapomnienia się; typ mężczyzny, dla którego każda kobieta mogłaby zupełnie stracić głowę, lecz jeśli byłaby spostrzegawcza lub miała intuicję, to od razu by się zorientowała, że jest on z tych, co nie dają się przywiązać ani utrzymać. Musiało mu się to przydarzyć wcześniej czy później, kiedy miałby trochę wolnego czasu. Wtedy właśnie we Francji zaczynali dawać znać o sobie refractaires, młodzi ludzie ukrywający się przed poborem do wojska - przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy któryś z nich nie mógłby udzielić pomocy Hornblowerowi w jego ucieczce. Rosła też we Francji liczba ludzi o dojrzalszych poglądach, którzy byli przeciwni Bonapartemu z powodu swych liberalnych przekonań czy po prostu dlatego, że zdawali sobie sprawę z katastrofalnych skutków bonapartyzmu. Połowa kawałków układanki wpasowała się już na swoje miejsce. Wiedziałem, gdzie Hornblower znajdzie potrzebną mu pomoc i jak dojdzie do jego romansu.
Trzeba było podjąć pewne końcowe decyzje. Wydać wyrok śmierci - a właściwie dwa. Biedna pani Hornblower. Jej śmierć została postanowiona, chociaż nie bez wahania, nie bez daremnego współczucia. Zdawało mi się, że znam ją tak dobrze. Ale nie było już dla niej miejsca, a jej śmierć stanie się bardzo gorzką kroplą w kielichu sukcesów Hornblowera. Nie będzie trudno to zaaranżować, bo w poprzedniej powieści Maria była już w ciąży, a śmierć przy porodzie była w owych czasach tak częsta, że nie wymagała komentarza. Uczyniłem ją wówczas ciężarną, bo było mi to do czegoś potrzebne w Okręcie liniowym, a teraz było to jak znalazł, jakbym już wtedy miał obmyślony dalszy tok wydarzeń. A jednak z całą pewnością mogę stwierdzić, że tak nie było, chociaż niewykluczone, że gdzieś wśród obrastających kłodę skorupiaków, całkiem nieświadomie, jej zbliżająca się śmierć została zaplanowana. Jeśli idzie o zgon admirała Leightona - męża Barbary - to nie było z tym żadnej trudności. Było wiadomo, że będąc w służbie czynnej w marynarce wojennej będzie się przebijał do zatoki Rosas, żeby tam dokonać zniszczenia okrętów uszkodzonych przez Hornblowera. Mogłem być pewien, że niewiele osób uroni łzę nad losem Leightona i że między nimi może nie być Barbary.
24
Tak więc zaczynało wyglądać, że powieść jest przygotowana i można zacząć ją pisać. Wyraźnie odczuwałem znany niepokój, stare pragnienie, pokusę przekonania się, czy rzeczywiście potrafię przenieść na papier skomplikowane sprawy i nastroje kłębiące się w mojej głowie. Jak zawsze żywiłem niczym nie uzasadnioną nadzieję, że tę powieść łatwiej mi się będzie pisało niż poprzednie. Miałem podobne uczucie jak przed skokiem do głębokiej wody. Nadszedł dzień, gdy napisałem: "Strona l" i "Rozdział I", zaś admirał Leighton przypuścił atak na zatokę Rosas. Praca szła mi nieźle, jeśli można uznać, że w tym "nieźle" mieści się codziennie nieuniknione zmęczenie. Pułkownik Caillard z żandarmami przybył po Hornblowera, Busha i Browna akurat w chwili, gdy Hornblower wystarczająco wiele usłyszał o losie Leightona, żeby pozostawać w dręczącej niepewności przez następne kilka miesięcy. Wszystko szło dobrze i nagle nastąpił wstrząs, prawie tak niespodziewany i bolesny, jak uderzenie się po ciemku o krawędź drzwi. Pewnego ranka, gdy planowałem pracę na bieżący dzień, ogarnęły mnie poważne wątpliwości, które w swej ślepocie zignorowałem. Następnego dnia te wątpliwości zmieniły się w pewność i stanąłem oko w oko z dramatem.
Nie potrafię wyjaśnić, jak do tego doszło, jak mogłem być tak strasznie ślepy, nieprzewidujący, nieuważny. W pewnym punkcie konstruowania fabuły powiedziałem sobie po prostu: "W tym miejscu uciekają" i więcej o tym nie myślałem. Zostawiłem lukę, nie czyniąc nic, żeby ją wypełnić. Wskutek jakiegoś bezprecedensowego przeoczenia nawet nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tej luki do momentu, gdy ujrzałem ją, rozdziawioną, u swych stóp. Musieli uciec, w sercu Francji musieli wymknąć się eskorcie złożonej z dwudziestu żandarmów, a tu Bush zaczynał przecież dopiero przychodzić do siebie po amputacji stopy - nie mógł nawet jeszcze przejść sam jarda. Co więc z ich ucieczką? Nie mogło być mowy o pozostawieniu Busha - Hornblower nigdy by do tego nie dopuścił, a ponadto Bush był bardzo potrzebny w dalszej części powieści. Sam wpakowałem się w kabałę. Taką wagę nadałem l'affaire Hornblower, że do eskorty włączyłem jednego z najzdolniejszych oficerów policji Bonapartego. Pułkownik Caillard nie zostawi żadnej okazji do ucieczki.
Był to dla mnie moment załamania. Wstyd mi było za siebie, czułem się przybity tym niedopatrzeniem, ogarnęły mnie wątpliwości, czy w ogóle nadaję się do wybranego przez siebie zawodu. To wszystko w dalszej perspektywie, na razie ważniejsze było, co mam teraz robić.
Praca nad książką stanęła w miejscu i wyglądało, że nie ma wyjścia z impasu, w który się tak głupio wpakowałem. Że trzeba będzie wrócić do punktu wyjściowego i podążyć zupełnie inną drogą. Lecz to by oznaczało przeróbkę całej fabuły, zaczynanie budowania jej od nowa i potem pisanie od początku, a od czasu gdy napisałem od nowa jeden jedyny rozdział, upłynęło piętnaście lat. Na razie miałem napisane pięć rozdziałów. Czy wszystkie muszę przerabiać? Jak zwykle, odezwała się moja niczym nie uzasadniona niechęć do wracania do raz wykonanej pracy. Czułem, że wpadam w panikę. Jakże jednak człowiek ze świeżo amputowaną stopą mógłby uciec dwudziestu żandarmom.
Oczywiście w końcu uciekł. Miałem się przekonać, że obok ciężarów mój zawód ma swe przywileje, a i szczęście było po mojej stronie. Po dwóch (chyba) bardzo nerwowych dniach - dwóch dniach chodzenia każdego ranka tam i z powrotem po mojej pracowni i zapamiętałego przebiegania każdego popołudnia i wieczora po obojętnych na moje kłopoty ulicach - wymyśliłem rozwiązanie. Nie bez powodu Hornblower zwykł był przechadzać się po pokładzie rufowym, gdy miał jakiś problem do rozwiązania. Myślę , że w ciągu owych dwóch dni nieraz zdarzyło się, że moje dzieci, przestraszone, cofnęły się na mój widok, nie wydaje mi się też, by zmęczenie fizyczne mogło przytępić moje niespokojne miotanie się.
Lecz pisarz ma moc niegdyś przypisywaną czarownicom i magom. Może wywoływać burze i powodzie. Na szczęście chociaż pogoda była po mojej stronie. "Sutherland" stoczył bitwę późną jesienią, a teraz była zima, toteż burza śnieżna nie tylko była prawdopodobna, lecz całkiem możliwa. Burza śnieżna… rzeka… łódka… powódź - i moi trzej bohaterowie uciekają, o czym może się przekonać każdy, to zada sobie trud przeczytania rozdziału szóstego. A ja po tym ostatnim doświadczeniu nigdy już nie będę tym samym człowiekiem - tak mi się przynajmniej zdawało. I rzeczywiście, bo w kilka dni później (gdy komuś udało się nakłonić mnie do mówienia na ten temat) przyznałem niechętnie, że bywają rzeczy gorsze od codziennej pracy nad powieścią, podobnie jak człowiek raz poddany torturze strappado przyznałby, że istnieją rzeczy gorsze od łamania kołem.
25
Niewiele dni później czekało mnie nowe przeżycie, równie ostro rysujące się w mej pamięci jak przed chwilą opowiedziane. Hornblower znowu był w drodze; jego romans z Marie de Gracay skończył się - a przynajmniej był w stanie zawieszenia - on zaś z dwoma towarzyszami płynął w dół Loary. Miał trudności przed sobą i za sobą, lecz chwilowo był wolny od nich, na ile to było w ogóle możliwe. Znam doskonale to uczucie. Złapałem się na tym, że będąc absolutnie w zgodzie z. Hornblowerem, jednocześnie czułem w stosunku do niego zazdrość. W owym czasie Hornblower przeżywał najszczęśliwsze chwile w swym tak aktywnym, najeżonym trudnościami życiu. Będąc wciąż Człowiekiem Samotnym, poznał wreszcie, co to koleżeństwo i bliska zażyłość z innymi ludźmi, czego - po części z powodu wad jego osobowości - nie było mu dane dotąd odczuć. Poznawał uroki kraju, oglądając nowe, nieznane a piękne widoki: świat wkradający się we mgle nad milczącą rzekę lub rząd wierzb na tle odmiennej zieleni wzgórz. Do tego był w podróży - rzecz konieczna do szczęścia dla tak niespokojnej jak on natury - ale podróżował spokojnie, bez pośpiechu, przy takiej liczbie błahych wydarzeń jak znalezienie kanału pośród piaszczystych łach), że jego czynny umysł nie miał czasu szukać dziury w całym.
W trakcie pisania zdarzyło mi się raz lub dwa, że z ogromnym zdumieniem - może nawet konsternacją -stwierdziłem, iż naprawdę spieszno mi rano zasiąść przy biurku, że czekam na ranek z Hornblowerem, który raz przynajmniej ma umysł trochę spokojniejszy. Przez chwilę kusiło mnie, żeby mu przedłużyć podróż, żałowałem trochę, że Loara nie jest tak długa jak Amazonka, lecz geografia, tak jak historia, nie pozwalała na żadne folgowanie zachciankom. Była zresztą sprawa jeszcze ważniejsza: konieczność przestrzegania równowagi, posłuszeństwo temu, co mi dyktuje mój artystyczny osąd, mój literacki. (Znów te nienawistne słowa, wciąż szukające, którędy by wtargnąć, jak bakterie chorobowe w ciało ludzkie). Fabuła powinna zawrzeć w sobie trochę szczęścia, lecz intensyfikowanie go, poza pewien określony punkt, naruszałoby równowagę konstrukcji. Zarówno smak artystyczny, jak i rozum mówiły mi, że powinno być tyle i ani odrobiny więcej. Będąc w nastroju podobnym do tego, w jakim znajdował się Gibbon, wzdychałem rzewnie i byłem posłuszny jak rzemieślnik. Smętną pociechą była mi myśl o pewnym chef de cuisice, przystępującym do komponowania wspaniałej potrawy i zmuszonym do niezbędnego hamowania swej skłonności, by dodawać przyprawy, które szczególnie lubi. Tak więc Hornblower zbliżał się do Nantes, ku zaszczytom, odznaczeniom i rozgłosowi, którego tak nie cierpiał.
26
Upłynęło sześć lat, zanim Hornblower znów pojawił się w moim życiu, zastając mnie innym człowiekiem, przynajmniej pod względem fizycznym. Wracałem do pisania z moją zwykłą niechęcią, o czym wspomniałem już wcześniej, do raz zakończonej pracy. Byłem teraz inwalidą czy też oświadczono mi, że nim jestem, albo sam uznałem, że nim jestem. Nieco przedwcześnie, jakieś dwadzieścia lat przed czasem, pojawiły się u mnie pewne symptomy starości. Moje tętnice zwężały się - proszę wybaczyć te anatomiczne szczegóły - i przypuszczano, że proces ten będzie postępował. Ograniczyły się moje spacery, moja zdolność chodzenia i wchodzenia po schodach, a odległości, jakie byłem w stanie przebyć, kurczyły się z tygodnia na tydzień, tak że wkrótce nie mogłem bez przystawania przejść więcej niż pięćdziesięciu jardów lub wejść naraz wyżej niż na jeden odcinek schodów nie odczuwając bólu, który sprawiał, że musiałem odpocząć przed dalszym wysiłkiem. Przyszłość rysowała się ponuro, niedługo moim kończynom zacznie brakować krwi, po czym przyjdzie amputacja i kompletna bezradność.
Rokowania nie były pocieszające. Ani ja - ani też lekarze - nie mogli przewidzieć, że okażę się nietypowym, unikatowym przypadkiem, o którym będą pisane (na szczęście bez podawania nazwiska) artykuły w prasie fachowej, że choroba zatrzyma się (w nie znany dotąd sposób) na samym skraju kompletnej ruiny. Doktorzy radzili mi z całą powagą, żebym sobie poszukał domu bez schodów, gdzie można by mnie było wozić w fotelu na kółkach. Mówili też, że życie w kompletnej bezczynności, bez robienia czegokolwiek, przy unikaniu wszelkich podniet i wysiłku (nawet umysłowego) może trochę opóźnić nadejście najgorszego.
Próbowałem, oczywiście, żyć, jak mi kazano, i oczywiście stwierdziłem, że to niemożliwe. Nie można nikomu nakazać, żeby siedział pogrążony w ponurym nastroju i czekał na śmierć. Do tego była sprawa tych keczów bombardujących. Muszę się przyznać - choć może to zabrzmi zabawnie - że osobiście wiele im zawdzięczam. Czytając dla odprężenia często się na nie natykałem - na te interesujące, wysoce wyspecjalizowane jednostki, zaprojektowane do ostrzeliwania z morza celów na lądzie, szczególnie (ze względu na wysoką trajektorię lotu pocisków z zainstalowanych na keczach moździerzy) celów znajdujących się w martwym polu, za wzgórzami czy fortyfikacjami. Keczów bombardujących używano w operacjach desantowych, częstych w okresie wojen napoleońskich, a podczas pokoju znajdowały niejednokrotnie zastosowanie w badaniach Arktyki, gdyż ich mocna budowa wytrzymywała napór lodu. Sam Nelson odbył raz podróż arktyczną na takim keczu.
Byłoby rzeczą interesującą wymyślić jakąś hipotetyczną kampanię, w której kecze te odegrałyby ważną rolę. Wymagałoby to oczywiście użycia eskadry - kecze bombardujące zawsze wymagały osłony przed atakiem silniejszych okrętów wojennych. Nierzadko wyzyskiwano je przeciwko inwazyjnej flocie Bonapartego w portach Kanału, lecz bez większego sukcesu, i to pod dowództwem Nelsona. Kecze to broń zaskoczenia i okazji, ale nawet admirałowie Bonapartego orientowali się w ich możliwościach i mogli przedsiębrać elementarne środki ostrożności
Zaskoczenie i okazja! Coś działo się ze mną, coś, czego, jak sądziłem, nigdy już nie doświadczę - coś, do czego według lekarzy nie należało w ogóle dopuścić. Odczułem znów emocje towarzyszące rodzeniu się pomysłu, ożywienie inwencji, przyjemne uczucie rozpoznawania, coś jak swędzenie kciuków u czarownicy. A do tego ogromną ulgę z pojawienia się tych objawów, czegoś normalnego w tak bardzo nienormalnym świecie. Błogosławione słowa: zaskoczenie i okazja, niechby opadły w mą podświadomość i robiły w niej trochę zamieszania. A gdyby nawet miały przyśpieszyć amputację, to w moim ówczesnym nastroju uważałem, że warto ją dla nich zaryzykować.
Kecze bombardujące. Użyto ich w drugim ataku brytyjskim na Kopenhagę w roku 1807. Wellington obserwował je w akcji jako generał dywizji. Lecz była to formalna bitwa poprzedzona należytym ostrzeżeniem - żadnego miejsca na zaskoczenie i niewiele na okazję. A Wellington miał szwagra, lecz o istnieniu siostry w ogóle się nie dowiedział, chociaż czekało go jeszcze pięćdziesiąt lat życia.
Tak więc ponure ranki przestały być ponure. Ożywiało je radosne odkrywanie tego, co się wydarzyło nocą w mojej podświadomości, bez udziału mojej woli. Fabuła szybko się rozrastała, zwłaszcza teraz, gdy formalnie nie uznawany, Hornblower pojawił się w moich rozmyślaniach. Miałem go nie brać pod uwagę, ale przypomniawszy sobie o nim, poczułem ukłucie żalu. Uświadomiłem sobie bowiem, że porzuciłem go u progu ciekawego okresu jego kariery, wreszcie ożenionego z Barbarą, którą szanował i którą pokochał na tyle, na ile pozwalała mu jego ograniczona zdolność kochania. Hornblower uczący się roli wiejskiego dziedzica mógł stanowić interesujący obrazek. Z drugiej strony, w ślad za triumfem publicznym i osobistym powinien był otrzymać jakieś ważne stanowisko, bo wojnom napoleońskim daleko jeszcze było do końca. Niemniej jednak Admiralicja mogła mieć trudności ze znalezieniem odpowiedniej luki, w którą można by było wetknąć człowieka tak trudnego do wpasowania w otoczenie jak Hornblower. Był nie wyżej niż w połowie listy kapitanów. Hornblower dowodzący okrętem liniowym, jednym z około dwudziestu wystawionych na nie kończącą się monotonię służby blokadowej, mógłby stanowić interesujący przedmiot studium psychologicznego. Ponieważ jednak dla mnie był on skończony, spekulacje na temat jego ewentualnej dalszej kariery nie bawiły mnie, a raczej drażniły. Lepiej wrócić do keczów bombardujących.
Oczywiście Bałtyk. Tam właśnie miały mieć miejsce przyszłe ważne wydarzenia w wojnie światowej. Tam też mogły być użyte kecze - płytkie wody, handel przybrzeżny o dużym znaczeniu, częste zaś niespodziewane zmiany w polityce poszczególnych krajów mogły być źródłem zaskoczeń i okazji. Na odpowiedź czekało pytanie, czy Bonaparte rzeczywiście wda się w wojnę z Aleksandrem rosyjskim. Dyplomacja brytyjska trudziła się, żeby utrzymywać Aleksandra w jego uporczywej niechęci do cesarstwa francuskiego, a tam, gdzie działała brytyjska dyplomacja, Brytyjska Marynarka Wojenna nie była daleko w tyle.
Oczywiście! Oczywiście! (Prawdziwie radosne momenty w konstruowaniu utworu zawsze są poprzedzane przez "oczywiście", zamiast "być może"). Bonaparte usiłował zaprowadzić swój system kontynentalny na każdej mili wybrzeża i podczas gdy planował atak z zaskoczenia na Rosję i wysunął lewe skrzydło swych sił do przodu w kierunku na St Petersburg, znalazł się z bardzo długą i zupełnie nie zabezpieczoną linią łączności wzdłuż południowych brzegów Bałtyku. Była to idealna sceneria dla operacji keczów bombardujących. Wiedziałem, że pewna eskadra brytyjska rzeczywiście dotarła na Bałtyk. Potrzeba było tylko przedsiębiorczego i pomysłowego oficera marynarki wojennej, nie bojącego się odpowiedzialności i rozumiejącego problemy natury dyplomatycznej, kogoś, kto potrafiłby usztywnić stanowisko kapryśnego, nieobliczalnego Aleksandra, kogoś umiejącego znajdować drogę poprzez meandry neutralności - mającego pod swoją komendą kecze bombardujące, gotowe do natychmiastowego użycia. I, oczywiście, tym oficerem mógłby być Hornblower.
Staż miał akurat na tyle długi, że uzasadniałby mianowanie go komodorem niewielkiej eskadry - powiedzmy, okrętu liniowego, dwóch słupów i dwóch keczów bombardujących - i obarczyć ogromną odpowiedzialnością, który to fakt, choćby nie wiem jak dla niego kłopotliwy, osładzałby powietrze, jakim oddychał. Oczywista rzecz, że będzie to Hornblower. Fragmenty układały się w całość, jakby obdarzone własnymi rozumami. Wiosna i otwarcie żeglugi na Bałtyku zbiegną się z końcem urlopu Hornblowera, dostatecznie długiego, żeby zdążył przyjść do siebie po ostatnich przeżyciach, oraz zorientować się, jak to jest być dziedzicem wiejskim i mężem lady Barbary. Istniał też ciekawy i mający związek ze sprawą problem neutralności Pomorza Szwedzkiego - a zachowanie się francuskich oddziałów, które właśnie dotarły do tej prowincji, stanowiło klasyczny przykład tego, co się dzieje, kiedy żołnierze nie otrzymujący żołdu ani żywności wymykają się spod kontroli generałów nie odczuwających tych braków. Szwecja, aktualnie pod rządami marszałka cesarstwa.
I (oczywiście!) lewy strumień ataku na Rosję, skierowany ku St Petersburgowi, gdy sam Bonaparte maszerował na Moskwę, został zatrzymany pod Rygą - nastąpił desperacki desant i nieudane oblężenie, a w efekcie odwrót Francuzów zapisany dezercją kontyngentu pruskiego, co stanowiło zapowiedź rozpadu cesarstwa. Gdyby Hornblower zamierzał łowić ryby w mętnej wodzie, nie znalazłby mętniejszej niż Bałtyk w roku 1812 - będzie tam mógł wziąć na siebie tyle odpowiedzialności, ile tylko zapragnie. Pod Rygą będzie mógł użyć swych cennych keczów bambardujących; raz chociaż zostanie mu oddana sprawiedliwość, bo rzeczywiście będzie obecny w chwili gdy francuskie cesarstwo osiągnie szczytowy punkt swych podbojów. Wreszcie (a więc doszliśmy już do "wreszcie"), jeśli Hornblower nie dostanie odpowiedniego zajęcia na Bałtyku, powstanie niebezpieczeństwo, że jego pociski zaczną się rozrywać nad Baltimore, a tego za wszelką cenę chciałem uniknąć.
Tak więc decyzja zapadła, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, że czekała na podjęcie. Pozostało tylko dokończyć pracę nad konstrukcją fabuły; wykonać wszystkie przyjemne, logiczne zadania, decydujące o początku i końcu, ustalić kolejność zdarzeń w ramach historii i geografii - piętnaście lat upłynęło od czasu, kiedy sam oddychałem rześkim powietrzem Bałtyku, lecz pamięć wciąż mi na szczęście dopisywała - wreszcie wymyślić zdarzenia i dokonać ich selekcji, wysilić mózg i smak literacki, a wszystko razem tak bardzo się różniło od żałosnej próby egzystencji przypominającej roślinną wegetację w atmosferze smętnego zrezygnowania, że naprawdę tylko banalna metafora o zamianie piekła na niebo pasowałaby do określenia tej różnicy.
27
W mojej technice pisarskiej zaszła co najmniej jedna ważna zmiana. Byłem ogromnie zaskoczony, gdy zdałem sobie sprawę, jak wielka praca dokonuje się w moim umyśle w trakcie chodzenia. Dawniej, gdy powstawała konieczność obmyślenia jakiegoś fragmentu fabuły - na przykład trzeba było znaleźć odpowiedni sposób wyrażenia uczuć Hornblowera czy w bardziej jeszcze krańcowym wypadku: wymyślić okoliczności, w jakich mógłby się wymknąć pułkownikowi Caillardowi - podświadomie zaczynałem chodzić tam i z powrotem, żeby wprawić w ruch mój mechanizm myślenia. Właśnie kiedy tak spacerowałem, czasem świadomie w tym celu, a czasem po prostu idąc dokądś, gdzie musiałem być, pomysły rodziły się same, i to nie tylko mniejsze, ale całe duże fragmenty.
Teraz chodzenie było niemożliwe. Musiałem znaleźć inny sposób mobilizacji myślowej. Mój nawyk myślenia chodząc zrodził się we wczesnej młodości i zakorzeni} na dobre w ciągu ponad dwudziestu lat twórczego życia. Nie potrafiłem wymyślić nowego systemu, tak samo jak nie byłem zdolny świadomie wymyślić nowej fabuły. Szczęśliwy przypadek sprawił, że znalazłem sposób zastępczy. Miałem zwyczaj wymyślać małe zagadki matematyczne, nic specjalnego, nieomal czysta arytmetyka, wprawki raczej z dziedziny logiki niż algebry, a potem sam zabierałem się do ich rozwiązywania. Udowodnienie w sposób niezbity, że w przykładzie, jaki miałem przed sobą. A może być tylko siódemką, zaś X - dziewiątką wymagało trochę pomysłowości i sporo cierpliwości. A w krótkich przerwach między myśleniem nad zagadką mogłem się zastanawiać nad fabułą książki, nad którą właśnie pracowałem. Arytmetyka wiodła mnie do konstrukcji, jak gąbka przenosi wodę.
Wymyśliłem śmieszną, absurdalną zabawę z jedzeniem zupy. Nikomu jeszcze dotąd o tym nie mówiłem, pierwszy raz przyznaję się publicznie do tego. Nadchodzi czas obiadu, stawiają przede mną wazę zupy. Muszę wtedy oszacować ilość zupy w wazie, pojemność łyżki i obliczyć, ile trzeba łyżek, żeby zjeść całą zupę - a to wszystko oczywiście w trakcie miłej rozmowy przy jedzeniu. Trzeba zliczać wszystkie łyżki, jedną po drugiej, zachowując przy tym co najmniej zewnętrzne pozory osoby normalnej i zdrowej na umyśle. Dr Johnson przechadzając się potrafił liczyć uderzenia swej laski bez przerywania rozmowy, ja potrafię to samo z łyżkami zupy, nawet gdy ze wzrastającym podnieceniem stwierdzam, że poszła już dwudziesta czwarta łyżka i widzę, że zostało najwyżej trzy, gdy według mej początkowej oceny miało być wszystkich razem dwadzieścia osiem. Trudno pojąć, czemu miałoby to pomagać Hornblowerowi w obmyślaniu sposobów doprowadzenia keczów w zasięg francuskich baterii oblężniczych - a przecież pomagało.
28
Tak więc konstrukcja fabuły została zakończona, książka była gotowa do napisania, i pojawiło się odwieczne pytanie, kiedy albo czy w ogóle zaczynać, lecz w dokuczliwszej niż zwykle formie. Zostałem ostrzeżony, pod groźbą straszliwych konsekwencji, że w żadnym razie nie wolno mi się narażać na zmęczenie, nic nie wolno robić, co mogłoby podnieść ciśnienie krwi, a ja wiedziałem aż za dobrze, jak męczący jest proces kompozycji i obrazowania. Mówiłem sobie, że człowiek rozsądny zadowoliłby się radością budowania wątku i byłby teraz wrócił do wegetacji rośliny, zabierając do grobu sekrety hornblowerowskiej kampanii na Bałtyku.
W tym był właśnie sęk. Ledwie zdążyłem moją myśl ubrać w słowa, a od razu wiedziałem z całą jasnością, że czegoś takiego bym nie zniósł. Rzecz po prostu musiała zostać napisana. Musiałem pogodzić się z przykrym faktem, że jestem jakimś ekshibicjonistą. Dotąd nigdy nie analizowałem logicznej kolejności pracy - od konstrukcji, poprzez kompozycję do publikacji. Nie przychodziło mi do głowy, że ta kolejność nie musi być stała i niezmienna i że można ją być może naruszyć samym tylko wysiłkiem woli. Myślę, że nawet sobie czasem mówiłem, iż dzieła nie można uznać za skończone, póki nie zostanie wydrukowane i przedstawione opinii publicznej. Obecnie uświadomiłem sobie, że było to tylko szukaniem wymówki, że w istocie bardzo pragnąłem opublikować moje dzieło, wystawić je na pokaz. Żebym nie wiem jak głęboko i autentycznie nie znosił pokazywania się publicznie czy stykania się z nieznajomymi, to jednak pragnąłbym zobaczyć tę książkę wydrukowaną. Jeśli o mnie chodzi, to wstępuję w świat literacki, nawet na krótką chwilę, z takim samym prawie oporem, z jakim rozbierałbym się do naga na Trafalgar Square, ale w wypychaniu Hornblowera w świat zdecydowanie znajdowałem rzeczywistą przyjemność, nawet więcej - autentyczną potrzebą.
To stwierdzenie wprowadziło do sytuacji nowy element: mówiąc bez obwijania w bawełnę - obawę przed śmiercią. Musiałem wziąć pod uwagę, że mogę umrzeć przed skończeniem Komodora, i myśl ta bardzo mi się nie podobała, zwłaszcza z punktu widzenia komodora. Nie tyle byłoby mi żal, że świat nie ujrzy arcydzieła, co raczej że arcydzieło nie ujrzy świata. Zostawić je w stanie nie ukończonym byłoby nawet gorzej, niż wcale nie pisać - cała ta stara dyskusja o Edwinie Droodzie mocno mnie irytowała. Hornblower zdążył już przyciągnąć tyle uwagi, że nie dokończony Komodor wywołałby sporo spekulacji na temat, jakie byłoby jego zakończenie. A myśl, że ktoś mógłby się wziąć za dopisanie zakończenia, myśl o głupstwach, jakie ten ktoś mógłby powypisywać, wpędzała mnie w panikę. Istniały więc teraz bardzo pilne powody, żeby zacząć pisanie, i jeszcze ważniejsze, żeby doprowadzić pracę do końca. Lecz w trakcie pisania występowały również pewne powody do umiarkowania. Miałem wrażenie, że jestem dokładnie w takiej sytuacji jak kierowca samochodu pragnący na resztce paliwa dotrzeć do stacji benzynowej. Mimo wielkiej pokusy zbyt szybka jazda mogłaby zwyczajnie uniemożliwić dotarcie do celu. Istniało pewne optymalne tempo, jakie należało zachowywać i na szczęście, dzięki długiemu doświadczeniu, wiedziałem wszystko na ten temat. Optymalne tempo starałem się utrzymywać przy pisaniu poprzednich, ponad dwudziestu, książek, gdy jeszcze sprawa nie była krańcowo poważna.
Z mieszaniną żalu i satysfakcji myślałem, że nie zostałyby po mnie żadne notatki, w których jakiś wykonawca literackiego testamentu mógłby się grzebać. Nigdy w życiu niczego nie zapisywałem, zawsze wydawało mi się to zbyt kłopotliwe, i teraz bynajmniej nie zamierzałem postąpić inaczej. Co więcej, byłem głęboko przekonany, że żadne zapiski - podobnie jak rozmowy z wydawcą przy śniadaniu - nie byłyby w stanie oddać tych wrażeń, jakie pragnąłem wzbudzić, tak samo zresztą uważam do dziś. Książkę można osądzać tylko na podstawie jej ostatecznej wersji.
Tak więc mój umysł zdecydował za mnie. Zasiadłem do biurka, a Sir Horatio wszedł do swej krótkiej wanny, przygotowując się do odjazdu i objęcia dowództwa nad cennymi keczami bombardującymi. Wszystkie hamulce zwolniły się i praca nad komponowaniem książki ruszyła z miejsca. Przebiegała zwykłym torem, jak przy poprzednich utworach. Podobnie jak w konstruowaniu książki niezbędna się stała zmiana w sposobie jej pisania. Odkryłem - z czego nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy - że miałem zwyczaj dość często wstawać od biurka, żeby ulżyć zesztywniałym stawom, a także po to, żeby się zastanowić nad jakimś szczegółem. Czy lepiej będzie wyrazić czyjś nastrój opisowo, czy pozwolić tej osobie, żeby go opowiedziała własnymi słowami? Czy podać cały tekst pisemnego rozkazu, czy tylko krótkie streszczenie? Byłem zaskoczony, jak często wstawałem i obchodziłem pokój dookoła, żeby rozstrzygnąć tego rodzaju problemy. Teraz jednak chodzenie męczyło mnie sto razy więcej niż poprzednio - u końca dwugodzinnej pracy to, co bym przeszedł, byłoby dla mnie odpowiednikiem piećdziesięciu mil marszu w pełni sprawnego człowieka. Po jednym czy dwóch dniach prób stało się dla mnie rzeczą jasną, że tyle chodzić nie jestem w stanie. Na szczęście, ogromne szczęście, rozwiązanie znalazłem metodą prób i błędów. Wskutek wieloletniego nawyku dalej wstaję z fotela, ale potem muszę zdecydować, czy problem jest na tyle ważny, że koniecznie wymaga pochodzenia po pokoju, i nieraz już to samo wystarcza na jego wyjaśnienie. Jeśli nie, to stoję wyprostowany z oczyma utkwionymi w przestrzeń tak długo, aż stawy siedzeniowe rozluźnią się, napisany już fragment leżący przede mną przyciągnie uwagę, wtedy siadam i przeglądam poprzednie ustępy. Czynność ta sama w sobie pozwala mi przebrnąć przez chwilową trudność, jak koniowi, który wzdraga się przeskoczyć płotek, lecz uczyni to przy drugim podejściu, jeśli pozwoli mu się dobrze przyjrzeć przeszkodzie i nada odpowiedni rozbieg w jej kierunku.
29
Książka została ukończona. Podczas godzin spędzanych przy pracy nad uzmysławianiem sobie poszczególnych scen żyłem w świecie, w którym stwardnienie tętnic nie odgrywało żadnej roli. Podczas pozostałych godzin dnia najpierw występowało normalne otępienie, odbierające ostrość kłopotom osobistym, a potem nie dająca się opanować ciekawość, jak pójdzie praca następnego dnia. Minęły trzy miesiące, a ja wciąż żyłem - i co ważniejsza, przeklęta choroba nie posuwała się. Pojąłem wtedy, że jest rzeczą absolutnie możliwą dożyć kresu swoich dni życiem człowieka upośledzonego fizycznie. Hornblower przyniósł mi niewymowne korzyści. W latach późniejszych mogłem docenić, jak ogromne, gdy czytałem tę książkę ponownie, mimo chorobliwego niesmaku, z jakim się odnoszę do tego, co już zrobiłem. Oto jest powieść przygodowa, miejscami pełna napięcia, analiza aktywności i odpowiedzialności. Jej wartość literacka nie jest tu przedmiotem dyskusji (nie powiem, że na szczęście), ale - rzecz ciekawa - nie jest to książka smutna. Tak że nie wierzę, aby ktokolwiek mógł podejrzewać, że napisał ją człowiek przeżywający bardzo trudny dla siebie okres - muszę dodać, że w owym czasie miałem mnóstwo ogromnych kłopotów osobistych, o których nie będę tu mówił. Fakt, że nie ma ich śladu na stronicach książki, jest najlepszym dowodem intensywności przeżyć powodowanych aktem pisania i, jak już powiedziałem, jest również potwierdzeniem długu zaciągniętego przeze mnie wobec tej książki.
Jedna drobna, marginesowa sprawa: Komodor był drukowany w odcinkach w "Saturday Evening Post", gazecie, do której często pisywałem, zawsze mając wrażenie, że moja praca niezbyt pasuje do takiego medium przekazu - nie to, żebym się czuł jak ryba wyrzucona na piasek, lecz raczej jak ktoś, kto przez przypadek wszedł do obcego domu wypełnionego nieznanymi mu meblami. W Komodorze była mowa o cudzołóstwie - może niezbyt poważnym, jeśli można w tym wypadku użyć tego przymiotnika, ale zawsze było to cudzołóstwo. A nigdy przedtem, od czasów Benjamina Franklina, nie pojawił się taki temat na kolumnach "Saturday Evening Post". Spowodowało to istotnie spore poruszenie. Wiele amerykańskich gazet skomentowało ten fakt, podobnie czytelnicy. Była to pierwsza szczelina w tamie konwencji, a nie było pod ręką żadnego malca, żeby zatkał ją palcem. Już wkrótce tematy zakazane przez półtora wieku zaczęto swobodnie omawiać na łamach "Post". Komodor nie był tego przyczyną, lecz pewnością był pierwszym cudzołożnikiem w "Saturday Evening Post".
Również powód tego cudzołóstwa był dziwny - myślę zresztą, że takie są zawsze powody cudzołóstw, lecz ten uważam za dziwniejszy od innych. Książka miała się zakończyć powrotem Hornblowera złożonego tyfusem, chorobą więzienną, która tamtej zimy uśmiercała całe armie, a tyfus jest przenoszony przez wszy. Wiem - bo w niejednym tomie wspomnień jest o tym wzmianka - że dygnitarze rosyjskiego dworu carskiego byli zazwyczaj nosicielami ludzkiego robactwa, chciałem więc zaprezentować Hornblowera co najmniej z pchłą, toteż musiał mieć sposobność do jej złapania. Podobnie jak wiele osób o żywym usposobieniu, źle znosił alkohol, więzy zaś łączące go z Barbarą były równie kruche, jak wszelkie więzy w jego wypadku. Tak czy inaczej to cudzołóstwo było nie do uniknięcia. Myślę jednak, że Hornblower złapał wesz, która zaraziła go tyfusem, w czasie obrony wioski Daugavgriva, mogącej się stać historyczną, gdyby jej nazwa nie była tak trudna do wymówienia.
30
Gdy kończyłem Komodora, świat stał się już dla mnie lepszym miejscem do życia, a zbiegiem okoliczności także i chmury wiszące wówczas nad światem podnosiły się, w miarę zwycięstw aliantów nad Niemcami i Japonią. Odkryłem, że jest rzeczą absolutnie możliwą żyć pełnym życiem nie będąc zdolnym nawet do przejścia więcej niż pięćdziesięciu jardów naraz, i korzystam ze sposobności, żeby oświadczyć raz na zawsze, że żyję dwadzieścia lat z tym upośledzeniem i ani na chwilę nie przestaję cieszyć się z życia. Ale, co równie ważne, chociaż ciężko pracowałem, choroba jakoś się zatrzymała. Pojawił się optymizm i mogłem wrócić do życia.
Pierwsze zlecenie otrzymane przeze mnie w tych nowych warunkach pochodziło - rzecz jasna - od sprzymierzonych rządów, sytuacja zaś, w jakiej miałem je realizować, była pod wieloma względami wysoce optymistyczna. Panowie Churchill i Roosevelt żywili absolutne przekonanie, że rząd Hitlera i obrona Rzeszy lada moment upadną. Upadek wydawał się być pewny dla każdego, kto czytał gazety, ale przyjemnie było usłyszeć, że tak samo myślą najwyższe władze. Te same władze spodziewały się jednak długiej i desperackiej obrony Japonii po upadku Niemiec. Nie bardzo to rozumiałem, bo na lekcjach geografii w mojej szkole podkreślano, iż Japonia, podobnie jak Anglia, jest mocarstwem wyspowym, które po utracie panowania na morzu będzie musiało szybko się poddać, ale teraz władze myślały i mówiły co innego. Oczywiście myślały tylko z połowicznym przekonaniem - wiedziały o postępie prac nad bombą atomową, chociaż nie bardzo wierzyły w ich skuteczność.
Jednakże zarówno w Waszyngtonie, jak i w Londynie obawiano się, że opinia publiczna w Anglii i Ameryce, zbyt pewna upadku Niemiec, będzie rozczarowana perspektywą długich i krwawych zmagań na Pacyfiku i będzie nalegać na przedwczesny, niekorzystny pokój. Moim zadaniem miało być więc przygotowanie opinii publicznej do dalszego rozwoju sytuacji. Miałem zabrać się do dzieła, mimo że alianckie wojska ustawiwszy się wzdłuż Renu gotowały się do ostatecznego ciosu. W rezultacie zainstalowano mnie w Waszyngtonie i zezwolono na swobodne poruszanie się po biurach Departamentu Marynarki Wojennej; ujawniono mi też wszystkie tajemnice dotyczące trudności z przypuszczeniem zmasowanego ataku na Japonię poprzez olbrzymie przestrzenie Pacyfiku. Ze wszystkich stron słyszałem to magiczne słowo "logistyka". W oszołomieniu przeglądałem długie wykazy jednostek morskich i wyspecjalizowanego sprzętu niezbędnego do tego celu. Przysłuchiwałem się poważnym - śmiertelnie poważnym - debatom nad ewentualną reakcją armii Stanów Zjednoczonych, gdy prosto z podboju Niemiec każe się jej podjąć jeszcze trudniejszego podboju Japonii.
Jeździłem tu i tam, żeby wszystko zobaczyć na własne oczy. Czy ktoś dziś pamięta ówczesny system priorytetów w podróżowaniu drogą powietrzną? Wobec przepełnienia samolotów każdy posiadacz wyższego priorytetu mógł sobie przyjść na lotnisko i po przylocie samolotu mającego udać się do miejsca, gdzie kazano i jemu lecieć, mógł "wypchnąć" jakiegoś pechowego nieszczęśliwca o słabszym priorytecie i radośnie odfrunąć, zostawiając biedną ofiarę, żeby - zrozpaczona - czekała, nieraz przez kilka dni, na szansę dostania się na inny samolot. A w waszyngtońskich kołach towarzyskich czasu wojny taki priorytet stanowił precyzyjny, ważny wykładnik osobistego statusu. Podczas niezliczonych przyjęć zadawano podchwytliwe pytania, starając się dowiedzieć, kto ma jaki priorytet. Miałem nr 2, jak generałowie z czterema gwiazdkami i admirałowie, toteż traktowano mnie z odpowiednim respektem. Ale dużo przyjemniejszy był dla mnie fakt, że znów znalazłem się na morzu i że mogłem stwierdzić - co zresztą powinno być rzeczą oczywistą - iż mimo mego upośledzenia mogę żyć na okręcie wojennym, byle nie był większy od niszczyciela. Odległości na transportowcu znacznie przekraczały moje możliwości. Zdarzyło się (co później okazało się przydatne), że mój okręt zaczepił o ogon tajfuna i przeżyłem najgorszą w życiu pogodę na morzu.
W tych warunkach Hornblower nie miał szansy, żeby się przebić, myślę jednak, że drobne i pozorne nie powiązane ze sobą przeżycia kumulowały się w mojej podświadomości, nawet gdy męczyłem się, pisząc artykuły o wojnie na Pacyfiku - niezbyt dobre, taka logistyka dla zwykłego człowieka - a tymczasem Niemcy padły, ja zaś przygotowywałem się, by dołączyć do brytyjskich sił morskich na Pacyfiku. A potem wojna się skończyła i Hornblower zaczął się domagać uwagi w sposób nie do odrzucenia.
Interesowały mnie upadki cesarstw - wyzdrowienie Hornblowera z tyfusu powinno było przypaść na taki moment, żeby był do dyspozycji w okresie rozpadania się cesarstwa francuskiego. Istniały względy polityczne, konferencje pokojowe, kwestia nowego rządu dla Francji - tak jak i dla Japonii. Potęga Mussoliniego załamała się pod naporem aliantów, a Hornblower podczas ostatnich dni cesarstwa był świadkiem interesującego wyzwolenia się miasta Bordeaux spod władzy cesarskiej. Często się zastanawiałem - jakoś nie dowiedziałem się tego z moich lektur - co się stało z merem Bordeaux, Lynchem, gdy Bonaparte wrócił do władzy w okresie Stu Dni. Wielu musiało wówczas stwierdzić, że wsiadło na niewłaściwego konia.
Te względy wywierały coraz większy nacisk na bieg moich myśli, bo gdy trwały procesy norymberskie, miałem świeżo w pamięci procesy niefortunnych zdrajców, lorda Haw-Haw i innych. Nie pamiętałem, żebym gdzieś czytał, by po upadku cesarstwa francuskiego Anglia zarządziła intensywne poszukiwania licznych dezerterów, nawet zdrajców, którzy, trzęsąc się ze strachu, musieli się ukrywać we Francji, czekając na aresztowanie. Cóż więc się stało naprawdę z tym rodzajem ludzi w owym czasie? O pokolenie wcześniej buntowników z "Hermione" wyłapano i powieszono bez litości. A także, oczywiście, co się stało z hrabią de Graçay i jego synową Marie, gdy w czasie Stu Dni znaleźli się w rękach Bonapartego, wiedzącego o pomocy udzielonej przez nich Hornblowerowi? A Hornblower? Przy najlżejszej zachęcie wróciłby do romansu z Marie. W takim zaś wypadku z pewnością mógłby się znaleźć w trudnej sytuacji w ciągu Stu Dni, z tym że przedtem powinien był odegrać ważną rolę w przyczynieniu się do upadku cesarstwa. No a ci zbuntowani?
Miałem przed sobą ciekawe zadanie, wymagające wysiłku umysłowego, co zrobić ze zbuntowaną załogą, która opanowała swój okręt i groziła, że odda go w ręce wroga, jeśli nie otrzyma obietnicy darowania kary (taki krok zdarzył się raz czy dwa w historii). Bić się z nimi? Niemożliwe, jeśli zbuntowani starannie wybiorą sobie rejon pływania. Bawiło mnie - może to zresztą nie najlepsze określenie, lepsze byłoby: działało na mnie pobudzająco - obmyślanie planu, który mógłby zostać uwieńczony sukcesem. No i ten sztorm. Pragnąłem, żeby Hornblower znów się znalazł na morzu w walce z niepomyślnymi warunkami atmosferycznymi. Trwały przygotowania do pokoju i przekształcanie Europy na kongresie wiedeńskim. Wellington brał w nim udział jako ambasador nadzwyczajny. Jeśli nie szwagier, to jego jedyna siostra zostałaby w to wciągnięta, zwłaszcza że było powszechnie wiadomo, iż Wellington nie jest w najlepsi szych stosunkach z księżną małżonką. A Marie de Graçay, w której sam się prawie zakochałem? Słodka, choć mocno stąpająca po ziemi, obdarzona intuicją, ale i sprytem, rozsądna i równocześnie wielkoduszna. Co przyszłość kryła dla niej w zanadrzu, jeśli w ogóle była jakaś przyszłość?
Ta dziwna plątanina pomysłów i odczuć opierała się na solidnym rusztowaniu prawdziwych wydarzeń historycznych, stwarzających ramy do budowy z tych tak mieszanych materiałów. Tym razem mogłem stosować obie naraz metody konstrukcji fabuły opisane w rozdziale 2: były czyny, których należało dokonać, ale miałem też pod ręką ludzi zdolnych do ich dokonania. Obie metody szczęśliwie wspierały się nawzajem, zamiast się sobie przeciwstawiać. Elementy układanki powchodziły na swoje miejsca, i nadszedł moment, gdy znów znalazłem się w świecie wichur na Kanale, drobnych, lecz dokuczliwych nieporozumień między Hornblowerem i Barbarą, świecie tragedii, ponuro kontrastującym z tymi nieporozumieniami, z chwilami cudzołożnej miłości, równoważonej idyllicznym obrazkiem wesela na wsi. W świecie, w którym Hornblower wspinając się na najwyższe szczeble zawodowej kariery przeżywał jednocześnie głęboki dramat osobisty. Wojna ma wiele odrażających aspektów. Na wojnie ludzie giną, a ci, co ją przeżyli, stają się innymi ludźmi - krótkie zdanie, lecz ciężkie od kryjącej się za nim tragedii.
Teraz jednak Lord Hornblower był ukończony i mogłem wrócić do mego własnego świata. W tym momencie powinienem zdobyć się na jeszcze jedno osobiste wyznanie. Gdybym kiedykolwiek był zapytany (czy nawet gdybym nie był zapytany), które dziesięć minut pracy w moim życiu uważam za najpiękniejsze, która stronica z tysięcy napisanych przeze mnie budzi we mnie najmniej zastrzeżeń, wybrałbym ostatnią, końcową stronę Lorda Hornblowera - gmatwanina działań i uczuć, wyrażona najprecyzyjniej, w najoszczędniejszych i najstosowniejszych słowach, na jakie, w mym przekonaniu, w ogóle mnie stać.
31
I znów, z prawdziwą niechęcią, przyzwalam, by mój stan fizyczny, ten enfant terrible wtrącający się do uprzejmej rozmowy mądrzejszych od niego, zakłócił relację o pisaniu na temat Hornblowera. Upłynęło trochę lat; inne powieści domagały się, żebym je pisał, i, rzecz jasna, między jedną a drugą jakoś się żyło. A potem nagle życie prawie uszło ze mnie. O drugiej w nocy nastąpił atak serca, rozległy zator w układzie krążenia, niezwykle bolesny. Szczęśliwie moje wołania o pomoc zostały usłyszane, a dr Fox zgodnie z najlepszymi tradycjami swego zawodu natychmiast wyskoczył z łóżka i przez zamglone ulice pośpieszył na ratunek. Już po pierwszych sekundach wiedziałem, co mi jest. Trzy miesiące wcześniej jeden z moich najbliższych przyjaciół zmarł w godzinę po wystąpieniu takiego zawału. Przyszedł czas na dokonanie przeglądu sytuacji. Byłem rad, że wcześniej napisałem testament i do pewnego stopnia uporządkowałem moje sprawy. Odczuwałem naturalnie przeogromny, głęboki żal - żal z powodu konieczności żegnania się z przyjemnym życiem, zintensyfikowany myślą o tym, czego nie zrobiłem, o wszystkich na pół zarysowanych pomysłach, których nie będę miał możności opracować do końca.
Dr Fox stał przy mnie, nie musiałem mu prawie mówić, co mi jest. Czułem przenikliwy ból i wierciłem się na łóżku, starając się znaleźć najmniej dolegliwą pozycję - i wtedy to z przeraźliwą jasnością pojąłem nagle, że wiję się z bólu. Widziałem to przedtem u ludzi i zwierząt, lecz nie sądziłem, że i mnie to spotka. Uświadomiwszy to sobie próbowałem leżeć spokojnie, lecz bez większego skutku. Igła weszła w ciało, tłoczek strzykawki dociśnięto do końca. "Czy nie ma pan w ogóle zamiaru reagować?" - zapytał dr Fox odwracając się od telefonu, przez który wzywał pogotowie. I wtedy nastąpiła reakcja, błogosławiona ulga po morfinie, stępienie bólu i ustanie lęku. Wokół mego łóżka skłębiły się obłoki prawdziwej (choć trudnej do wyrażenia) szczęśliwości. A z tych obłoków dobiegły mnie dwa słowa. Jestem całkiem pewien, że to nie dr Fox je wypowiedział - nie były dość profesjonalne jak na niego - ani też nikt inny z obecnych przy łóżku. Lecz te dwa słowa uformowały się w moim mózgu tak wyraźnie, jakbym naprawdę je usłyszał: "Równa Szansa". To było to: równa szansa. W stanie cudownego, wywołanego morfiną braku logiki myślenia, słowa te mogły nawet wywołać uśmiech.
Weszli sanitariusze z noszami i wyniesiono mnie w noc, w obłokach różowych chmur skłębionych wokół mnie, i przez całą drogę do szpitala szły za mną w jakiś sposób te dwa słowa. Nastąpiły tygodnie przymusowej bezczynności (myślę, że dziś traktuje się zawałowców bardziej bezceremonialnie), z długim okresem oddychania pod namiotem tlenowym i chaotycznymi próbami logicznego myślenia i załatwiania spraw doczesnych, gdy środki uspokajające hamowały pracę mojego aparatu do myślenia.
Jasność myśli wróciła w końcu, oczywiście w towarzystwie nudy, i przez ostatni tydzień pobytu w szpitalu miałem chyba pełną możność rozmyślania i nic innego do roboty. Drażnienie się z miłymi pielęgniarkami było tak łatwe, że szybko przestało mnie bawić - za bardzo przypominało strzelanie do siedzących na gałęzi ptaków. Obliczywszy któregoś dnia, że mógłbym ten pokój szpitalny zamienić na luksusowy apartament na "Queen Mary" (lub skrzydło orientalnego pałacu, z tancerkami włącznie) i jeszcze zostałoby mi gotówki, poczułem chęć skierowania myśli na inne sprawy. Dłuższe trzymanie książki wciąż jeszcze męczyło mnie fizycznie, ale to chyba było normalne.
32
Zostało to dziwne wspomnienie o równej szansie. Może była to moja własna ocena mej szansy na przeżycie. A może było to przedzieranie się z głębi podświadomości jakiegoś zarodka fabuły, zbyt nikłego, aby można go było rozpoznać - nagłe wypłynięcie, pod działaniem morfiny, nasiąkłej wodą kłody z przyczepionym do niej niedojrzałym skorupiakiem. Lecz była fraza i niby nasionko kiełki zaczynała wypuszczać w różne strony swe pędy.
Taka fraza mogłaby się chyba odnosić do pojedynku. Nie, nie mogła. Wszystkie zasady pojedynku, cała jego etykieta, były nastawione na eliminację szansy, na zapewnienie, że zręczniejszy nie ucierpi w wyniku przypadkowych okoliczności. Mierzenie szpad, wybieranie równego terenu, wszystko to, stwarzając pozory starań, aby sprawa odbyła się fair, oznaczało faktycznie, że lepszy strzelec czy szermierz ma większe szansę w honorowej sprawie nie mającej przecież nic wspólnego z umiejętnością strzelania czy zręcznością w szermierce. Niedoświadczony pojedynkowicz, uważający się za poszkodowanego na honorze, mógłby mieć pretensję, że w ten sposób kości są rzucone na jego niekorzyść. Mógłby chcieć dać sobie szansę - równą szansę.
Tak więc w moich myślach formułował się obraz kogoś tak bardzo rozgniewanego lub tak głęboko nieszczęśliwego, że byłby skłonny zaryzykować życiem w zamian za równą szansę na położenie kresu swym cierpieniom. Najprawdopodobniej byłby to człowiek młody - od zarania cywilizacji (i sformalizowanego mordowania) obserwuje się, że właśnie młodzi, mający więcej do stracenia, bardziej pochopnie ryzykują taką utratę. Człowiek młody, głęboko nieszczęśliwy, mogący swe cierpienia przypisać jednemu, określonemu człowiekowi, przypuszczalnie również młodemu. Tak przeżywać mógłby uczeń, lecz pojedynkowanie się nie było zwykłą rzeczą wśród uczniów.
Ale na przykład midszypmen w dawnej marynarce wojennej - straszne rzeczy działy się w mesach midszypmeńskich w dawnych czasach i pojedynki zdarzały się tam tak często, że nie były niczym nadzwyczajnym. Ktoś mogący łatwo zrobić matematyczne obliczenie, ważąc na szali równą szansę przeżycia i pewność, że nie ma innego sposobu na położenie kresu jego niedoli. Matematyczne obliczenie! Kogóż to ja znałem, kogo - ulegając nie spełnionym marzeniom - obdarzyłem talentem matematycznym Odpowiedzi nie trzeba było nawet ubierać w słowa. Wszystko, co wiedziałem o późniejszym Hornblowerze, zdawało się pasować do obrazu Hornblowera z jego wczesnej młodości, który zaczął się formować w mej wyobraźni. A ten starszy miał charakter tak pełen kontrastów, że mogłoby być dobrą zabawą wymyślanie, w jaki sposób stał się właśnie taki.
Rzecz jasna wszystko to nadało sprawie całkiem nowy obrót. Przez lata nie myślałem o Hornblowerze. Doprowadziłem go do szczytu kariery i zostawiłem w nie najlepszym samopoczuciu - z wszelkim zamiarem niewracania więcej do niego. W głowie miałem dziesiątki innych pomysłów, dziesiątki jajeczek z wylęgającymi się w nich kurczakami, i wahałem się, czy jak kukułka swe jajo mam tam podrzucić taki zwariowany pomysł. Wyszedłem ze szpitala, i wszystkie pomysły poszły w zapomnienie wobec podniecenia towarzyszącego uczeniu się życia od nowa.
33
Mój dziwny zawód dał mi wiele szczęścia, chociaż trochę głupio mi się do tego przyznawać. Przeżyłem bardzo szczęśliwy okres w przejrzystym, rozkosznym powietrzu High Sierra, które - mówiąc banalnie - jest jak szampan. Może właśnie dlatego pomysły też zaczęły musować. Zaczynałem lubić tego niezdarnego myślącego młodzieńca, którego obraz zarysowywał mi się w głowie. Miał on skłonność brania rzeczy zbyt na serio, lecz uczył się również śmiać, był bardzo zdolny, a dzięki nałogowi samoanalizy zwracał uwagę na własne słabości, a więc będzie się starał je eliminować albo przynajmniej skutecznie ograniczać. To zaś umożliwi mu wyciąganie korzyści z intensywnego szkolenia, jakiemu w owych czasach poddawano młodych oficerów.
Były to z pewnością pracowite dni, z pomysłami wyskakującymi jeden za drugim. Ten pojedynek z równą szansą mógłby łatwo doprowadzić do przeniesienia akcji na bardziej ożywiony teren. W roku 1794 niszczono handel w Zatoce Biskajskiej, i doprowadzanie pryzów do portów w kraju powierzano często absurdalnie młodym oficerom - i tak powstał pomysł z ładunkiem ryżu pęczniejącego wskutek przecieku. Skłonność takiego młodzieńca do samozadowolenia w połączeniu z pedantyzmem mogła doprowadzić do tego, że zostanie ukarany niepowodzeniem. W początkach roku 1795 miała miejsce nieszczęsna ekspedycja do Quiberon; w 1796 nastąpiło - jak to często bywa w historii - przejście rządu hiszpańskiego na stronę dotychczasowego przeciwnika, co oczywiście doprowadziło (w momencie gdy ostrożnie wiosłowałem, płynąc łódką po Jeziorze Opadłego Liścia) do potyczki z hiszpańskimi galerami, które przetrwały do tego czasu mimo postępu w żegludze morskiej.
Mnóstwo rzeczy mogło się wydarzyć, a przecież liczba tych wydarzeń nie była nieograniczona. Jak Kasandra wiedziałem, jaki los czeka Hornblowera. Ten los został zawyrokowany dwanaście lat wcześniej. Musiał zostać wzięty do niewoli przez Hiszpanów, gdyż trzeba było, aby się nauczył hiszpańskiego, żeby w roku 1808 mógł rozmawiać z el Supremem. Lecz ów pobyt w niewoli nie mógł uniemożliwić mu awansu, a zatem musiał się zakończyć na długo przed czasem, gdy pokój w Amiens, w roku 1801, położyłby mu kres automatycznie. Wzięcie Hornblowera do niewoli było łatwo zaaranżować - mógł wieźć pocztę na małej jednostce i bez swej winy wpaść w ręce hiszpańskiej floty przed bitwą pod Przylądkiem Świętego Wincentego w roku 1797. Ten pechowy przypadek można też było spożytkować na doprowadzenie do koniecznego awansu młodego człowieka na porucznika. Ale wobec tego musiał w jakiś sposób wyjść na wolność. Uciec? Niestety, już raz uciekł z więzienia - prawda, że było do dwanaście lat później, w roku 1810, lecz trudno było kazać mu robić to samo jeszcze raz, w roku 1798. Trzeba było wymyślić jakiś szczególny powód, który dałby mu podstawy do odzyskania wolności. Z tym miałem wyjątkowo mało kłopotu, właściwie "kłopot" to za mocne słowo - wystarczyło uświadomić sobie konieczność, a rozwiązanie nasunęło się samo. Opłaciło się prawie spędzić kilka tygodni w łóżku szpitalnym, jeśli później umysł pracował tak sprawnie.
Naturalnie nie pozostało nic innego, jak usiąść i napisać to wszystko. Wyglądało, że pójdzie mi całkiem łatwo, bo fabuła układała mi się w oddzielne, zamknięte epizody. Człowiek rozsądny napisałby jeden i zrobił przerwę na odpoczynek przed zaczęciem następnego. I nawet bardzo dobrze się składało z tą pokawałkowaną fabułą w mojej sytuacji, człowieka po niedawno przebytym zawale. Ale oczywiście było to dla mnie absolutną niemożliwością, bo gdy tylko kończył się nacisk fabuły, którą właśnie ubierałem w słowa, już z podświadomości wyskakiwała następna, i nie mogłem nie zacząć znowu pisać. Wciąż migał mi przed oczyma błędny ognik - wprawdzie opowiadanie, które właśnie skończyłem, nie jest takie dobre, jak się spodziewałem, lecz następne z pewnością będzie lepsze. Tak to opowieść za opowieścią spływały mi spod pióra, a każdą zaczynałem z nadzieją i nie byłoby prawdą stwierdzenie, że każdą kończyłem z rozpaczą - ta, która czekała na napisanie, wymagała takiej koncentracji uwagi, że nie było mowy o zaprzątaniu sobie głowy poprzednią.
Częściowo z tego powodu, ale głównie wskutek innych okoliczności sam akt pisania nie był taki mozolny jak zwykle. Przeżywałem prawdziwą przyjemność obserwując, jak mój młodzieniec dorasta, nabiera rozumu i rozwagi. W czasie pełnych napięcia okresów pracy wyobraźni posuwałem się krok w krok z młodym człowiekiem, dla którego wszystko było nowe i który cieszył się całą prężnością młodości - rzecz zabawna, ale prawdziwa, że coś z tego potrafił przekazać i mnie. Była wreszcie satysfakcja z dokonanego dzieła - części układanki trafiały na swoje miejsce. Gdybym zatrzymał się choć raz, żeby najpierw pomyśleć, mogłoby mnie ogarnąć przerażenie, że mam kreować młodzieńca, który wyrósł na kogoś już dobrze znanego, u swego szczytu, jednakże gorączka chwili działania nie pozwoliła tej refleksji nigdy dojść do głosu - może zresztą myśl o trudności sprawy dodawała tylko smaku przygotowywanej potrawie - dopiero gdy później mogłem spojrzeć na gotowe dzieło, musiałem przyznać z oporem, że w każdym razie zasługiwało, abym podjął próbę.
34
Po skończeniu Midszypmena czekały mnie inne prace. Z powodu ostatnich wydarzeń musiałem żyć jeszcze intensywniej chyba niż dotąd. Hornblower był teraz kimś w rodzaju ogólnie znanej osobistości. Dzięki niemu zyskałem mnóstwo przyjaciół. Przybywam na przykład na jakąś granicę z mym bagażem, podchodzę do celnika i on, widząc moje nazwisko, mówi: "Czyżby…?", na co ja: "Tak", i od razu stawia mi na walizkach znak kredą albo przykleja nalepkę czy odprawia bez niczego. Hornblower stał się dla mnie jakby wiecznym towarzyszem podróży, mimo że bywał daleko od rozpierających mi głowę myśli o nowej pracy. Ciągle przychodziły listy, a w zaskakująco wielu żądano dalszych wiadomości o Hornblowerze. Listy od czytelników często nazywam listami "ale". "Podobała mi się Pańska książka, ale…" Mimo to były w większości przyjazne. Nie sądzę, aby wywierały na mnie jakiś bezpośredni wpływ. Z wyjątkiem okresu pracy w służbie wojennej nie napisałem nigdy słowa, jakiego bym nie chciał napisać, jedyną zaś osobą, której próbowałem sprawić przyjemność moją pracą - byłem ja sam. A jednak gdy każda poczta przynosiła takie listy, gdy prawie niemożliwością była rozmowa ze znajomymi (przyjaciele znali mnie lepiej) bez pojawienia się nazwiska Hornblowera w pierwszych zdaniach, nie potrafiłem wyrzucić go całkowicie z moich myśli. To faktycznie wyjaśnia, czemu wszystko zaczęło się od nowa, chociaż były też i inne czynniki.
Zawsze mnie kusiło, żeby spróbować wyjaśnić sprawę małżeństwa Hornblowera z Marią. We wcześniejszym okresie, Szczęśliwego powrotu, mogłem łatwo - i jak sądzę, dość konsekwentnie - przechodzić nad tym do porządku, jako nad czymś, co się przydarza ludziom, lecz prawdziwy, słowo po słowie, opis procesu kusił mnie swoją trudnością. Problemy techniczne pisarstwa mają swój urok, są zdecydowanie pociągające. A ja - muszę to wyznać - chciałem wiedzieć, chciałem ustalić szczegóły dla samego siebie, wymyślić, jak do tego doszło.
W mojej pamięci wracały obrazy innego młodzieńca, nieprawdopodobnie chudego, o zapadłych policzkach, poważnego usposobienia, który podczas ciężkiej zimy spędzał dni na pisaniu Payment Deferred, wieczory zaś na zawodowej grze w brydża; który jadał dobrze, gdy mu szła karta, a bardzo marnie, kiedy nie szła. Pamiętam doskonale tego młodego człowieka; miałem wrażenie, ze był zmarłym przed laty przyjacielem mej młodości, że nie ma go już na świecie3, a ja obecny, zamieszkuję zmienione ciało, które zostawił po sobie. Ciekawa rzecz, jak te wspamnienia mnie prześladowały.
Inny problem. Hornblower wynurzył się z midszypmeńskiej poczwarki, żeby stać się porucznikiem. Ale jak do tego doszło, że nastepny awans, na młodszego dowódcę okrętu, otrzymał ponad głowami setek kolegów starszych od niego stażem? Jak to się stało bez aureoli sławy wokół jego głowy? Jak m o g ł o to się zdarzyć, w jaki sposób, że ten awans uczynił z Hornblowera osobnika, prawdę mówiąc, cynicznego i zgorzkniałego, jakim znamy go z późniejszego okresu jego życia? Czas szybko mija - w roku 1808 był on kapitanem o kilkuletnim stażu - dużo by trzeba było wtłoczyć w lata między jednym awansem a drugim, a te wydarzenia musiałyby mieć szczególny, specyficzny charakter. Należało też wziąć pod uwagę pokój w Amiens - blisko dwa lata spokoju, bez żadnej szansy na wyróżnienie się. Przypuszczalnie dwa lata na połowie pensji - a wiedzieliśmy już, że Hornblower był doskonałym graczem w wista.
Ponadto zaszło coś - równie trudnego do wyjaśnienia, jak wszystko, co zdarzyło się przedtem. W jaki sposób Podręcznik artylerzysty z roku 1860, przeznaczony dla brytyjskiej milicji, znalazł się w antykwariacie w San Francisco? Był tam z pewnością, bo sam go kupiłem. W roku 1860 milicja brytyjska przygotowywała się na możliwość inwazji armii Napoleona III, ale jej artylerzyści dalej obsługiwali działa dokładnie tak samo jak za czasów, gdy ich używano przeciwko Napoleonowi I. Przedmiotem szczególnej troski ze strony milicyjnej artylerii była obrona wybrzeży, i to obrona przed drewnianymi okrętami - era jednostek pancernych zaczynała dopiero świtać. Milicyjni artylerzyści zaproponowali stosowanie rozżarzonych kul, takich samych, jakich użyto w obronie Gibraltaru przed blisko stu laty. Dobra połowa podręcznika była poświęcona ćwiczeniom w używaniu takich pocisków - ćwiczenia trzeba było prowadzić bardzo skrupulatnie, a w ich trakcie żelazne kule rozgrzane do czerwoności były przenoszone między baryłkami z prochem. Przez kilka wieczorów czytałem w łóżku ten Podręcznik artylerzysty. Nigdy dotąd nie zajmowałem się szczegółami obchodzenia się z rozżarzonymi pociskami. Niezły kąsek trafił w zasięg macek meduzy.
Była jeszcze jedna sprawa. Jeśli miałbym w ogóle pisać znowu o Hornblowerze - na co się nie zanosiło - i zająć się okresem jego życia, który zakończył się małżeństwem, to byłoby rzeczą pożądaną - konieczną - podejście do zadania z innego punktu widzenia. Mówiło mi o tym moje wyczucie artystyczne czy może rozum, co jednak - jak przeważnie w sprawach gustu - łatwiej jest wyczuć, niż opisać. Ktoś musiałby spojrzeć na przyszłą żonę Hornblowera bardziej obiektywnie niż on sam. Jeśli już o tym mowa, to był czas, żeby i Hornblowera poddać obiektywnej ocenie. Był to właściwy moment i jedyny, był on bowiem jeszcze młodszym oficerem pod rozkazami innych. I, oczywiście, uznawszy to za rzecz konieczną, jeszcze bardziej zapragnąłem napisać tę książkę, zwłaszcza że trudne problemy techniczne, jakie wyłoniły się w trakcie pisania, stwarzały dodatkową atrakcyjność. Właściwy moment. Przyjemnie było wprowadzić ten zwrot do mych myśli.
Jakoś tak się stało, że w tym samym okresie w moich myślach pojawił się ponownie inny fragment fabuły. Chodziło o sprawę obłąkanego kapitana. Młodsi oficerowie na okręcie, zwłaszcza wojennym, znajdują się w niezwykle trudnej sytuacji, gdy mają powody, aby uznać, że ich dowódca jest obłąkany. Zwróciłem na to szczególną uwagę przed dwoma laty, kiedy rozmyślałem nad buntownikami w Lordzie Hornblowerze. Zgodnie z Regulaminem Wojennym każda rozmowa dwóch członków załogi, na której daliby wyraz niezadowoleniu z jakigokolwiek aspektu służby, była buntem i zbrodnią, a za to groziła straszliwa kara. Lektura tego artykułu Regulaminu Wojennego zapoczątkowała tok myśli, które wciąż nie dawały mi spokoju i domagały się mej uwagi.
Były więc: rozżarzone pociski i małżeństwo; awans i zawodowa gra w karty; obłąkany kapitan i odmienny punkt widzenia; było z tuzin rozmaitych elementów (i z pewnością jeszcze kilka takich, które uznałem za nieistotne i puściłem w niepamięć) rozpychających się wzajemnie łokciami i usiłujących przepchnąć się na plan. Jak zawsze na szczęście nie pozostawało mi nic innego, jak czekać cierpliwie. Szczegóły same się sortowały i porządkowały, a ja co dzień niezasłużenie mogłem sobie gratulować, gdy każdy ranek ujawniał dalszy postęp w kierunku końca tego procesu. Dopiero pod koniec musiałem zainterweniować osobiście i dokonać arbitralnego wyboru między dwoma rywalizującymi pretendentami i trochę uczciwie popracować, szukając w mych materiałach źródłowych potwierdzenia moich teorii. Wreszcie stało się. Nie tylko miałem bieg wydarzeń wyraźnie zarysowany w mym umyśle, lecz był on jasny już chyba od dwóch tygodni. W tym momencie dokonałem szeregu odkryć na swój temat. Jednym z nich było to, że chociaż jak zawsze z prawdziwym oporem przystępowałem do żmudnej pracy, to niechęć tę niemal równoważyło pragnienie wdrożenia mych teorii w praktykę, przekształcenia wyobrażeń w słowa na papierze. Co gorsza, postawiwszy samego siebie przed surowym sędzią, którym byłem ja sam, stwierdziłem, że mam nie występujące u mnie dotąd poczucie winy. Winy mianowicie z tego powodu, że cieszę się naprzód z czekających mnie radości i jak dziecko, przed którym postawiono talerz z jedzeniem, zostawiam to, co najlepsze, na koniec, jakby akt pisania można było w ogóle uznać za rzecz pożądaną, nie mówiąc o tym, że "najlepszą". Na szczęście dawno przestałem dziwić się wszelkim moim nowym przejawom niekonsekwencji. Sędzia orzekł naturalnie, że powinienem natychmiast zasiąść do pisania i, rzecz jasna, wystarczył jeden czy dwa dni pracy, żeby rozproszyć moje dziwne wątpliwości. Zwłaszcza że bardzo wcześnie - faktycznie po napisaniu małej części książki - zjawił się dawny straszak, obawa, że mógłbym umrzeć nie skończywszy jej i że czytelnicy mogliby się nigdy nie dowiedzieć, jakie będzie jej zakończenie. To, bardziej niż jakikolwiek inny wzgląd, sprawiało, że pisałem z moim zwykłym szalonym pośpiechem. Paliła mnie chęć ukazania Hornblowera w jego zrzędnych nastrojach, odmawiającego sobie radości z własnych sukcesów, odmawiającego płaszczenia się przed zwierzchnością wówczas, gdy tego właśnie od niego oczekiwano i gdy mogłoby mu to przynieść wielkie korzyści, i ponad wszystko, dopuszczającego, aby jego niezrównoważone usposobienie pozwoliło mu zawrzeć nierozsądny związek małżeński - wszystko na zdumionych oczach jego przyjaciela, Busha.
35
Tak już mi chyba było przeznaczone, żeby wszystko znów się zaczęło, tym razem po znacznie krótszej przerwie niż poprzednio, faktycznie po około osiemnastu miesiącach - okresie spędzonym na różnorodnych działaniach, od dłuższego pobytu w Indiach Zachodnich do napisania małego podręcznika historii dla dzieci. Pomysły znów wkradły mi się do głowy. Usłyszałem od kogoś barwną opowieść o pracy poławiaczy pereł z Cejlonu w dawnych czasach. I coś jeszcze. Może skutkiem posuwania się w latach wspomnienia dawnych przeżyć wracały do mnie z nową wyrazistością: kiedyś przepłynąłem Anglię motorową łodzią kanałem z Londynu do Llangollen i z powrotem, i teraz często łapałem się na wspominaniu wydarzeń właśnie z tamtej podróży. Przy innej okazji musiałem płynąć z Pool w małej łódce przez Londyn w burzliwą pogodę, pośród szalonego ruchu na rzece. Ta podróż zakończyła się awarią przy moście Vauxhall, gdy już już dopływałem do bezpiecznego schronienia.
Zważywszy, że powieści hornblowerowskie zawsze traktują o Hornblowerze (jeszcze jedno oczywiste stwierdzenie), rzecz interesująca, iż w wielkiej mierze dominowała stara metoda, polegająca na wymyślaniu, co ma zostać dokonane, a potem dopiero dobieraniu właściwej osoby, która mogłaby tego dokonać. Przypadkiem (czy aby naprawdę? Obawiam się, że nie jestem zupełnie szczery, nawet gdy bardzo się staram) właściwą osobą okazywał się Hornblower. Nagi szkielet historii stanowił, jak przystało, ramy konstrukcji, na której można było budować fabułę. Hornblower musiałby zostać "mianowany", awansowany do stopnia kapitana gdzieś wiosną 1805 roku; w październiku 1805 miała miejsce bitwa pod Trafalgarem; a w styczniu następnego roku kondukt pogrzebowy przewoził zwłoki Nelsona Tamizą z Greenwich do Whitehall. Zachowało się wiele opisów tej wyjątkowej manifestacji jak również ilustrujących ją ówczesnych sztychów. Wiedziałem z własnego doświadczenia, jaka bywa Tamiza przy złej pogodzie - musiało być piekielnie trudno prowadzić nią pogrzebowe barkasy. Przyszedł mi do głowy przewrotny pomysł, żeby płynący w środku konduktu barkas z trumną Nelsona zatonął. A cóż mogłoby być bardziej naturalnego niż obarczenie Hornblowera, kapitana o bardzo krótkim stażu, obowiązkiem zorganizowania konduktu? Zadanie byłoby uciążliwe, bardzo odpowiedzialne i nie przynoszące sławy - z pewnością zrzucono by je na kapitana najmniej zdolnego do wymigania się od tego. Hornblower dostałby maleńki stateczek - tak mały, żeby można go było wyposażyć w Deptford nad Tamizą, skąd byłby z łatwością do dyspozycji. A co z poławiaczami pereł?
Tak więc praca z miejsca ruszyła całą parą. Jaką drogą dotarłby Hornblower do Londynu? Oczywiście kanałem - gdzieś czytałem o pośpiesznej komunikacji pasażerskiej, utrzymywanej na kanałach przez krótki okres jej rozkwitu, do nadejścia ery kolei żelaznej. Z pewnością towarzyszyłaby mu Maria. Lecz tu tkwiły zarodki tragedii. Przed piętnastu laty (o czym była mowa w Szczęśliwym powrocie), lecz za dwa lata, jeśli chodzi o obecnego Hornblowera, jego dwoje dzieci zmarło na ospę. Oto kurczęta wracające na noc do kurnika. To porównanie jest tu bardzo odpowiednie mimo swej frywolności w zestawieniu z okrutną rzeczywistością. Dzieci musiały przyjść na świat, dać Hornblowerowi krótki okres szczęścia i musiały umrzeć. Daty, bardzo pomyślnie, zgadzały się. Ślub Hornblowera odbył się w kwietniu 1803 roku, a teraz mieliśmy styczeń 1806. Dosyć czasu na dwie ciąże. Ale co z tymi poławiaczami pereł?
W Szczęśliwym powrocie zastajemy Hornblowera z zaszczytną szpadą ofiarowaną mu przez Fundusz Patriotyczny za abordaż "Castilli". Z pewnością był już czas, żeby ją abordażował i dostał tę szpadę (z poławiaczami pereł czy bez). A czas uciekał, lato roku 1808 miało zastać Hornblowera w zatoce Fonseca jako dowódcę "Lydii". Było wiele do zrobienia, zwłaszcza że gdzieś w tym właśnie okresie moją uwagę zwrócił fakt, że na Kontynencie cyfrę siedem pisze się z poprzeczną kreską. Trzeba to było jakoś spożytkować. Ponadto - jak doszło do przeniesienia Hornblowera z jego obecnego okrętu, o nie ustalonej jeszcze nazwie, na "Lydię", i to w sposób, który by przydał trochę goryczy jego usposobieniu?
Żyłem sobie rozkosznie siedząc i czekając, aż ten cały galimatias sam się uładzi. Odbyłem wycieczkę do Indii Zachodnich, z przelotami z wyspy na wyspę, a na każdej wyspie czekał wynajęty samochód, żeby mnie wieźć w głąb lądu, do najodleglejszych zakątków, przez urocze lasy lub górzyste pustkowia. Wyspy te uporczywie demonstrowały niezależność od prostej międzynarodowej konwencji o prawach jazdy. Międzynarodowe prawo nie miało tam żadnego znaczenia, musiałem więc przejść tuzin różnych egzaminów i uzyskać tuzin różnych praw jazdy, co według mnie przyczyniło się do powołania do życia tych poławiaczy pereł - konstruowanie powieści to dziwna sprawa. Potem powrót do domu, do znajomego biurka i znajomego zmęczenia. Moja metoda uruchamiania wyobraźni, już gdy piszę, ma swoje ujemne strony: cios tragedii jest boleśniejszy. Musiałem uśmiercić dwoje dzieci. Zmarły na ostatniej stronie rękopisu, pozostawiając Marię ze złamanym sercem, a Hornblowera w nieutulonym smutku. Pamiętam, jak po napisaniu końcowych słów siedziałem może nie aż ze złamanym sercem, lecz z pewnością z uczuciem żalu i ogromnej przykrości, że musiałem to zrobić Hornblowerowi.
36
Wyglądało więc, że cykl hornblowerowski był już teraz kompletny. Ponieważ akcję Hornblowera i jego okrętu "Atropos" lekkomyślnie rozpocząłem pod koniec roku 1805, została dwuipółletnia luka, w czasie której Hornblower musiał zostać awansowany ze stopnia młodszego dowódcy okrętu, bo cała jego kariera zawodowa, z tym jednym wyjątkiem, była już opisana i obejmowała pełny okres wojen napoleońskich, od wypowiedzenia wojny w roku 1793 do Waterloo w 1815. Mogłem spojrzeć na ten etap mojej pracy jako na zamknięty i sądzić (o, naiwny!), że wreszcie jestem wolny. Że będę mógł zabrać się do innej pracy, o której od dawna myślałem. Ale życie ma swe blaski i cienie. Przeżyłem koszmar studiowania zeznań składanych na procesach norymberskich - kartkowanie stronic nie kończących się tomów było jak pierwsze kroki po ruchomych piaskach. Czekała książka o Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych, którą dawno chciałem napisać - Hornblower nie stał już na przeszkodzie i ta powieść, jak wszystkie inne, domagała się, żeby się nią zająć. Musiałem też napisać podręcznik historii i - jak już wcześniej powiedziałem, może za mały kładąc na to nacisk - trzeba było żyć. Nastąpiła przerwa w pracy z powodu wyprawy jachtowej na Morze Karaibskie, raz jeszcze poddałem się czarowi Indii Zachodnich. Była chwila, gdy przeprowadziwszy jakoś samochód nad małą przepaścią w Meksyku, musiałem pozostać kilka dni (które mogły być nudne, ale nie były) w zniszczonym trzęsieniem ziemi mieście Colima, które i przed trzęsieniem trudno chyba było uznać za miasto. Trzeba było zrobić to i owo, o czymś jeszcze pomyśleć. Tyle miałem przeżyć, przyjemnych i niemiłych, absorbujących moje myśli, że można by uznać, iż Hornblower zostawi mnie w spokoju - ale nie! Może powinienem winić za to moich korespondentów, którzy nie chcieli dać mu odpocząć. Co najmniej dwa albo i trzy razy w tygodniu dostawałem listy z prośbą o wiadomości o nim, i gdy już naprawdę mogłem o nim zapomnieć, te listy z pewnością nie pozwalały mi na to. Skłoniły mnie nawet do napisania ballady o Hornblowerze z refrenem "Wierzę, że smażysz się w piekle, Horatio", która nie tylko została opublikowana, ale przyniosła mi nawet trochę grosza. Nie pisałem wierszy chyba od czasu, gdy w wieku lat dwudziestu odkryłem, że (dla mnie przynajmniej) proza jest odpowiedniejszym środkiem do wypowiadania się.
Nie muszę mówić, że cichaczem zaczęły napływać pomysły. Pierwszym impulsem było złapanie się na rozmyślaniach o Hornblowerze i jego Barbarze. Doszedłem do wniosku, że po okropnej tragedii Marie de Gra___cy i po własnych wstrząsających przeżyciach musiał Hornblower z ogromną ulgą wrócić do Barbary, która z pewnością zdobyłaby się na tyle wyrozumiałości i współczucia, żeby powitać go serdecznie. Potrafiłem to sobie dobrze wyobrazić: dwoje dumnych ludzi, niechętnych do zespolenia swych osobowości, dochodzących jednak do przekonania, że jest to możliwe, gdy wzajemny szacunek sprawiał, że stawali się dla siebie coraz bardziej pociągający. Lecz Hornblower był człowiekiem o szorstkim usposobieniu, nieufnym wobec otwierającego się przed nim szczęścia. Barbara była już raz zamężna. Byłoby w stylu Hornblowera gryźć się tym i pozwalać swej żywej wyobraźni na wywoływanie obrazów wzbudzających uczucie zazdrości, Sprawiających, że sprawy ciała mieszały mu się ze sprawami ducha, a przeszłość z teraźniejszością, choćby tylko po to, żeby stwarzać sobie nowe powody do rozgoryczenia, Niewątpliwie byłoby to podobne do Hornblowera. Na szczęście Barbara będzie na tyle bystra, żeby to zrozumieć, i dość taktowna i mądra, żeby, ile się da, ukrywać swe niezadowolenie.
To był mały związek, wystarczający, by zacząć, lecz, oczywiście pojawiły się inne. Hornblower byłby niepocieszony, gdyby miał już nigdy nie wrócić do służby. Kapitanem "mianowanym" został wiosną roku 1805, teraz na pomoc przyszedł mu, zwykły u mnie, cudowny zbieg okoliczności, gdyż dzięki temu był starszy stażem od wszystkich kapitanów, którzy osiągnęli ten stopień na wezbranej fali awansów po Trafalgarze. Rangę admirała powinien by osiągnąć w 1820 lub 1821 i ze swoim przebiegiem służby mógłby ze sporą dozą pewności liczyć na stanowisko nawet w okrojonej marynarce wojennej z owych chudych lat. Interesującym zbiegiem okoliczności był zgon Napoleona w roku 1821. Mogę wymienić jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności: wciąż trwało rozpadanie się cesarstwa hiszpańskiego, a początek politycznych wstrząsów, które to spowodowały, przypadał na czas powołania Hornblowera do istnienia w roku 1808 czy 1936, jeśli liczyć inaczej. W okresie gdy Hornblower mógłby zostać awansowany na kontradmirała, w Meksyku i Ameryce Środkowej i Południowej trwały walki, Królewska Marynarka Wojenna utrzymywała swe pozycje, a Stany Zjednoczone wystąpiły z doktryną Monroego. Był też zakaz handlu niewolnikami - Królewska Marynarka Wojenna przystąpiła do wprowadzania go w życie, gdy kolonie hiszpańskie i portugalskie stanowiły główny rynek dla tego handlu. Gdyby Hornblower został zatrudniony, z pewnością otrzymałby stanowisko w Indiach Zachodnich.
Jaki byłby Hornblower? Na jakiego człowieka by wyrósł? Tytuł lordowski i stanowisko admirała z pewnością przyczyniłyby się do pewnego złagodzenia jego charakteru, niezależnie od tego, jak bardzo był podejrzliwy wobec odznaczeń, na które w swoim mniemaniu nie zasługiwał. Lecz mimo złagodnienia charakteru pozostałby, jak dawniej, niecierpliwy, spragniony działania, zdolny do szybkiego myślenia. Stałby się świadkiem szybkich przemian w żegludze, postępu w budowie kliprów, początków ery parowców. A że był człowiekiem liberalnych przekonań, nie zgadzałby się z konserwatywnym stosunkiem marynarki wojennej do tych innowacji. Jeśli idzie o mnie, to wszystkie te względy mocno do mnie przemawiały. Gdzieś głęboko w podświadomości dojrzewały pomysły. Do dziś istnieje na Jamajce niewielki obszar zwany Cockpit Country, wciąż niedostępny, wciąż stanowiący rejon odmiennej kultury, a granica jego leży niespełna pół godziny jazdy samochodem od świetnych pałaców w zatoce Montego. Sam oglądałem nieraz Cockit Country z niebezpiecznych dróg na tonących w deszczu zboczach wzgórz - i kraina ta zaczęła mnie prześladować.
Gdzieś - zupełnie zapomniałem gdzie - natknąłem się na historyczną ciekawostkę: po Waterloo duża grupa żołnierzy starej gwardii napoleońskiej zorganizowała się w zespół, który zajął, z zamiarem skolonizowania, szmat ziemi w Teksasie, w okresie gdy był on jeszcze częścią Meksyku, a Meksyk walczył jeszcze o niepodległość. Co mogło się stać z nimi? Było miejsce na domysły - a musiałem też pamiętać, że mniej więcej w tym samym czasie nastąpiła śmierć Napoleona. Przeróżne typy zapaleńców przybywały w te strony, aby, powodując się najrozmaitszymi względami, włączyć się do walki o niepodległość. Mogłem sobie wyobrazić paru z nich oraz nastawienie Hornblowera do nich, oficjalne i prywatne. Ale wśród tych wszystkich dystrakcji nie wolno mi było zapomnieć tych moich wcześniejszych rozmyślaniach nad stosunkiem między Hornblowerem a Barbarą.
W tym miejscu do opowieści włączam prawdziwą kobietę, z krwi i kości, a nie postać z książek, jak Barbara, Maria i Marie. Osoba z krwi i kości, ale prawdziwie święta, głębokiej dobroci - tak dobra, że ośmielam się opowiedzieć tę historię o niej bez jej zgody i mimo to mieć nadzieję na wybaczenie. Święta z jedną wybaczalną słabostką: absolutną niemożnością oparcia się urokowi kwiatów. Wiosną ulice miast kalifornijskich pięknieją od setek, tysięcy kwitnących drzew. Jak można oprzeć się chęci uszczknięcia kilku gałązek do bukietu? Jak można się oprzeć? Jak wiem, robią to prawie wszyscy, z wyjątkiem mojej świętej przyjaciółki. Oczywiście wbrew przepisom prawa. Tak więc ułożyłem własną wersję historii o cudzie Świętej Elżbiety Węgierskiej. Moja przyjaciółka wychodzi z nożycami ogrodowymi i niewielką torbą i ciach-ciach. Zbliża się policjant. "Co ma pani w torbie?" - pyta. "Tylko artykuły spożywcze" - odpowiada biedna mała święta. Policjant na to: "Proszę pokazać". A ona otwiera torbę i, oczywiście, jest pełna żywności.
Dziwna rzecz, jak prześladowała mnie ta historia. Wreszcie się zaczęło - dawne, znane poruszenie emocji, uczucie rozpoznawania, świadomość, że coś przybiera kształt. I tak było - do tego wszystko przyszło od razu. Zdarzyło mi się to przedtem i pewnie zdarzy się znowu. Sam nie wiem, czemu tak jest, że gdy konstruuję opowieść złożoną z epizodów, wszystkie ukształtowują się naraz lub na tyle jednocześnie, na ile pozwalają moje możliwości umysłowe. Jednego dnia wszystkie są bezkształtne, w stanie chaosu, a zaraz, wkrótce potem, wszystkie są już uporządkowane i ukształtowane. Doświadczyłem tego pisząc Midszymena, ale też i inne książki.
Niekiedy psycholodzy wypytywali mnie, starając się wykryć mechanizm tych procesów, nazwanych przez nich "twórczymi", ale określenia to jest błędne. Wynikiem - ewentualnym - tych procesów jest tworzenie, jeśli można przyjąć ten zadufany termin, lecz same procesy w znacznym stopniu - prawie całkowicie - przebiegają bezwiednie. Czy kura znosi jajka, bo chce, czy też dlatego, że musi? Pisarz może prawdopodobnie pomóc tym procesom lub je przyśpieszyć dzięki wyrobieniu w sobie wrażliwości i zaoferowaniu gościny błąkającemu się pomysłowi, lecz ja tylko w to nie wierzę, ale jestem skłonny uznać, iż w rzeczywistości jest odwrotnie. Istnieje z pewnością niebezpieczny punkt, wyraźna granica między byciem wrażliwym, a próbowaniem wymuszania procesu. Jeśli pomysły są wymuszone, to rezultat jest prawie zawsze - powiedzmy: niezamiennie - banalny lub nienaturalny czy zatrącający pedanterią. Przeciętna hollywoodzka konferencja, zwołana dla wymyślenia fabuły, jest świadomą próbą wymuszania pomysłów.
Jak dotąd w moim życiu unikałem zagłębiania się w tę kwestię. Ilekroć psycholodzy zaczynali mnie wałkować, przypominałem, jak łatwo jest rozebrać zegarek na części i jak trudno złożyć go z powrotem. Być może nachodzą mnie moje pomysły, bo gdzieś, głęboko we mnie, tkwi jakiś błąd, możliwy do uleczenia przez analizę. Jeśli tak jest, to nie potrafię wymyślić lepszego niż na ten przykładu na lekarstwo, które jest gorsze od choroby. Nie mam najmniejszej chęci zostać wyleczonym z czegoś, co od lat chłopięcych po dziś dzień ubarwia moje życie, nie spodziewam się też dożyć wieku, w którym uznam, że w czekającej mnie przyszłości niewiele jest do stracenia, i poddam się analizie dla wykrycia przyczyny takiego zmasowanego napływu pomysłów.
Kilka ustępów wcześniej uformował się w moim umyśle Hornblower w Indiach Zachodnich, a stąd do pisania był już tylko krok - zwykły zjazd w dół sankami. Fabuły opowiadań galopowały naprzód jak szalone. Czy to kogokolwiek zainteresuje, że moim zdaniem opowiadania o Hornblowerze i Świętej Elżbiecie Węgierskiej (zawdzięczające swe powstanie mej ścinającej kwiaty przyjaciółce) jest najlepszym z tych, które kiedykolwiek napisałem? Moje zdanie może być ciekawe choćby dla badaczy. W formie dygresji wspomnę, że gdy byłem w połowie pisania tej opowieści, zadzwonił do mnie producent z Hollywoodu. Nie zdradzę jego nazwiska, ale może wystarczy, jeśli powiem, że jest pochodzenia greckiego. Planuje się, powiedział, film o zatopieniu niemieckiego okrętu wojennego "Bismarck", i czy pomógłbym? Zaproszenie było kuszące z każdego punktu widzenia, ale właśnie zacząłem książkę, i to zupełnie uodporniło mnie na wszelkie pokusy. Na świecie nie ma chyba człowieka mniej przypominającego buldoga niż ja - z jednym tylko wyjątkiem. Gdy raz wgryzę się w robotę, nic nie może mnie skłonić do puszczenia chwytu - co znów nie jest żadnym powodem do dumy, tak jak buldog nie ma co się pysznić czymś, co ma we krwi.
Tak więc wobec nalegań Hollywoodu okazałem się głuchy - analogia ta jest bardzo bliska prawdy, gdyż tak byłem zaabsorbowany pracą, że prawie nie słuchałem argumentów. Byłem tylko w stanie powiedzieć, że nie będę do dyspozycji przez następne dwa miesiące. Nie, nie mam umowy z nikim innym. Tak, pomysł mi się podoba, ale nie mogę odłożyć tego, nad czym właśnie siedzę. Jeśli sprawa jest pilna (a takie, jak się wydaje, są zawsze prośby Hollywoodu), to niech lepiej poszukają sobie kogoś innego. Do widzenia.
Odwiesiłem słuchawkę i rozmyślając o greckim pochodzeniu producenta, z którym miałem rozmowę, przypomniałem sobie historię o Archimedesie. Wyróżnił się w obronie Syrakuz przed Rzymianami, i gdy do miasta przypuszczono szturm, wódz rzymski, Marcellus, wydał rozkaz wzięcia go żywcem. Lecz Archimedes był właśnie pochłonięty jakimś problemem z dziedziny geometrii, i tylko odburknął coś gniewnie, gdy żołnierz rzymski przerwał mu, pytając, kim jest, tak więc żołnierz zabił go. Wyglądało, że i ja zachowałem się podobnie.
W rzeczywistości Hollywoodowi wcale nie było tak pilno, jak mu się zdawało, i w dwa i pół miesiąca później wszedłem na pierwszą konferencję, której ostatecznym wynikiem był film Sink the "Bismarck". Producent wziął mnie w niedźwiedzie objęcia (bo też wyglądem przypominał niedźwiedzia) i powiedział (ku mojemu ogromnemu zdumieniu i zachwytowi): "Cieszę się, Archimedesie, że mogę cię poznać". Teraz w moich myślach Święta Elżbieta Węgierska kojarzy się nie tylko z moją świętą przyjaciółką i z pościgiem Hornblowera za Cambronnem na Morzu Karaibskim, lecz także z "Bismarckiem" i Archimedesem - rodzaj mieszaniny skojarzeń, która czasem daje początek fabułom, chociaż jak dotąd żadna się z niej nie wykluła, chyba że ta tutaj.
37
W życiorysie Hornblowera była jeszcze luka, między wznowieniem wojny w roku 1803 a jego pojawieniem się na kanale Tamiza-Severn - 1805. Zdumiewające, ile osób napisało do mnie, wskazując na to - ale, jak przedtem, za rezultat nie mogę winić moich miłych korespondentów. Mnie samego intrygowała ta luka, chociaż nie myślałem o niej, zaczynając pisać "Atropos". Otóż okazało się, że - niezupełnie wbrew mojej woli - zastanawiałem się, co musiałoby się zdarzyć w owym okresie. Zostawiłem Hornblowera tuż przed wstąpieniem w związek małżeński, świeżo po awansie na młodszego dowódcę okrętu, gdy miał się udać na wznowioną wojnę. Kiedy pojawił się znowu, był już kapitanem, ojcem jednego dziecka i drugiego w drodze. Tak więc pewne punkty miałem ustalone bez potrzeby wysilania inwencji. Wyróżnił się - można by to było przyjąć za rzecz zrozumiałą samą przez się, pamiętając, że Hornblower był Hornblowerem, ale także dlatego, że musiała to być opowieść o nim. Powinien był przebywać w kraju na urlopie, żeby można było usprawiedliwić to drugie dziecko, ale o urlop nie było przecież tak łatwo w dawnej marynarce wojennej.
Wyjaśnienie nasuwało się samo: musiał służyć we flocie blokującej Brest - okręty tej eskadry często ulegały uszkodzeniom i musiały wracać do portów w kraju dla usuwania tych uszkodzeń. Skoro Hornblower był młodszym dowódcą okrętu, musiał dowodzić małą, lekką jednostką - z rodzaju zatrudnionych przy obserwacji Brestu z bliska - mając wiele okazji do wyróżnienia się. Duże też było prawdopodobieństwo uszkodzenia jego okrętu, zmuszające do powrotu do portu, choćby nawet Cornwallis, jako głównodowodzący, nie kwapił się do udzielania zezwoleń na to. Tak więc konstrukcja fabuły błyskawicznie ruszyła naprzód.
O jednym trzeba było pamiętać. W późniejszym życiu Hornblower miał notorycznego pecha w zdobywaniu pryzowego, toteż choćby nie wiem jak wyróżnił się pod Brestem, nie powinien zdobyć pryzów. Okręty, z którymi miał walczyć, musiały albo ulec zniszczeniu, albo uciec. Chyba że… Nagła myśl kazała mi spiesznie zajrzeć do moich źródeł historycznych. To było to. Incydent ze zdobyciem hiszpańskiej flotylli wiozącej skarb, incydent, który wywołał konwulsje śmiechu w całej Królewskiej Marynarce Wojennej, wyjąwszy biorących w tym udział, wydarzył się jesienią roku 1804, właśnie w czasie, gdy Hornblower mógł w nim uczestniczyć. Był to jeszcze jeden z wielu dogodny zbieg okoliczności, jakimi usiana była papierowa historia życia Hornblowera. Jeśli już mowa o historii, to w razie potrzeby potrafię nie mieć żadnych skrupułów - mógłbym wyzyskać incydent z wiozącą skarb flotyllą, nawet gdyby faktycznie nastąpił w roku 1801 lub 1807, lecz skoro było tak, jak było, nie zostałem poddany tej próbie. Historyczny bieg wydarzeń, bez żadnego naciągania, doskonale pasował do Hornblowera i jego okrętu "Hotspur" - istne naśladownictwo Sztuki przez Naturę, które uradowałoby serce Oscara Wilde'a.
Skoro już jestem przy tym temacie, wspomnę nawiasowo o pewnej sprawie, o której zapomniałem powiedzieć przy omawianiu Komodora, mianowicie że pisząc tamtą książkę wystawiłem na niebezpieczeństwo - i nieomal zerwałem - cenną dla mnie przyjaźń. Otóż wybitny historyk - a mój długoletni przyjaciel - napisał po przeczytaniu Komodora. "Wiedziałem, że były jakieś siły brytyjskie zaangażowane w oblężenie Rygi, lecz nigdy nie, udało mi się ustalić ich liczebności. Z jakich źródeł korzystałeś?" Mogłem tylko odpisać nieprzekonywająco, że nie korzystałem z żadnych źródeł, że doszedłem do wniosku, iż przy oblężeniu Rygi nie mogło zabraknąć spieszących na pomoc sił brytyjskich, a Hornblower (jak zwykle) był pod ręką. Nikt, kto nie czytał listu, jaki dostałem w odpowiedzi, nie uwierzy, jak mocno dostałem po palcach od tego historyka. Do dziś czuję ból, choć wiem, że dostało mi się niezasłużenie.
Przyjemna dla mnie zazwyczaj praca nad konstrukcją powieści tym razem miała pewne smutne strony. Była biedna Maria, przeżywająca miodowy miesiąc, wchodząca w życie małżeńskie, mająca dzieci. Wiedziałem, co los ma w zanadrzu dla niej, i dla tych dzieci. Czy mogłem teraz przydać nieco radości jej w sumie niezbyt radosnemu życiu? Prawie wcale. Trwała wojna, Hornblower służył we flocie Kanału, a Hornblower był Hornblowerem. Wobec takiego połączenia okoliczności niewiele mogłem zrobić dla Marii. Przynajmniej uchroniłem ją od rozczarowania. Mogłem jej pomóc w sposób negatywny, lecz nie wolno mi było pozwolić, żeby sentymentalizm zepsuł powieść. Wiedzieliśmy już, na jakiego człowieka ma wyrosnąć Hornblower, wiedzieliśmy, co ma się stać z jego małżeństwem. W całej tej sprawie była kalwińska wiara w przeznaczenie; palec przeznaczenia pisał już swoje Mane-Tekel-Fares. Maria była motylem (czy istniał kiedykolwiek ktoś tak mało podobny do motyla?) zgniecionym między kruszącymi powierzchniami faktu i fikcji.
38
Nie wspomniałem jak dotąd, jeszcze o jednej rzeczy. O moim przesądzie, że okres nudnego życia się kończy, gdy finiszuję z konstruowaniem fabuły i zabieram się do samego pisania. Przypuszczalnie w szczęśliwym okresie budowania fabuły nie jestem wrażliwy na zwykłe drobne klęski życia codziennego, a kiedy piszę, staję się na nie szczególnie wrażliwy. Zawsze mi się wydaje, że z chwilą napisania "strona l" i rozpoczęcia prawdziwej pracy, zaczynają się dziać różne rzeczy, i nie mam ani sekundy na nudę. W trakcie pisania "Hotspura" wystąpił cały szereg niesamowitych zbiegów okoliczności. Nie zdążyłem napisać sześciu stron, gdy po przeciwnej stronie drogi, nawet nie pięćdziesiąt jardów od okna mojej przytulnej i zwykle grobowocichej pracowni, rozpoczęto roboty budowlane. Ściągnięto tu chyba wszystkie pneumatyczne świdry, betoniarki, spychacze i sprężarki powietrza z całej Kalifornii. Hałas był straszliwy i nieustanny. W innych okolicznościach przeprowadziłbym się, ale jakże mógłbym zrobić to teraz? Z trudem byłbym w stanie zabrać ze sobą pięćdziesiąt książek źródłowych, wiedząc przy tym doskonale, że będę potrzebował właśnie pięćdziesiątej pierwszej, gdy nagle zajdzie konieczność sprawdzenia ciężaru i wymiarów beczki wieprzowiny albo maksymalnego zasięgu francuskiej polowej haubicy. Mogłem tylko usiłować zagłębić się w pracy wyobraźni i pracować, mimo hałasu. Jeszcze hałas nie ustał, gdy ciężko zachorował mój przyjaciel, a choroba była tak poważna, on zaś tak bardzo sam i tak ugruntowana była nasza przyjaźń, że musiałem się włączyć osobiście w załatwianie lekarzy i szpitali. Atrament nie zdążył jeszcze zaschnąć na listach, które musiałem napisać w tych sprawach, gdy straciłem sekretarkę i stanąłem wobec konieczności znalezienia nowej. Najsłuszniejsze słowa, jakie w ogóle wypowiedział Abraham Lincoln, dotyczyły ostrzeżenia przed zmianą sekretarki w trakcie pisania powieści. Potem, jakby wyczekawszy najwłaściwszego momentu, dopadł mnie Krajowy Urząd Dochodów, żądając specjalnych wyjaśnień i danych o źródłach moich dochodów, czym nigdy sobie nie zaprzątałem głowy i o czym moja nowa sekretarka nie mogła mieć pojęcia. Dzień za dniem musiałem, otumaniony poranną pracą, odrywać się z nieprzytomną miną od biurka, zostawiając Hornblowera zwartego w walce z francuskimi fregatami, i odpowiadać na pytania w sprawach, o których wiedziałem nawet mniej niż (jak już wcześniej tu wspomniałem) o harmonii i kontrapunkcie. Na ratunek przyszła mi Opatrzność, opiekująca się lunatykami i pijakami, mogę się pochlubić, że jestem jednym z niewielu, który ze specjalnego dochodzenia w Krajowym Urzędzie Dochodów wyszedł jako jego wierzyciel, a nie dłużnik. Gdybym nie był tak zajęty "Hotspurem", oprawiłbym w ramki list Krajowego Urzędu Dochodów zamykający sprawę i powiesił na ścianie mej pracowni, ale wciąż nie mam czasu tym się zająć.
Wszystko to działo się w miesiącach letnich, kiedy zwykle zjeżdżają się do mnie goście. Nigdy mój dom nie był tak ich pełen, jak w czasie, gdy pisałem "Hotspura", szkoliłem nową sekretarkę i załatwiałem sprawy z Krajowym Urzędem Dochodów i ze szpitalami. Goście spali wszędzie - nawet przez jakiś czas urocza młoda kobieta sypiała na pożyczonym łóżku w mojej pracowni, a że - jak to młode kobiety - lubiła dłużej pospać, musiałem co rano wyciągać ją z łóżka, żeby móc usiąść przy biurku i popłynąć z Hornblowerem do ataku na hiszpańską "flotę". Nie było chyba dnia, żeby do lunchu zasiadało mniej niż sześć osób ani mniej niż osiem do obiadu, a wszyscy we wspaniałych humorach, poza mną - z powodu Hornblowera i Marii, a może Krajowego Urzędu Dochodów. Zepsułem nastrój na pięćdziesięciu chyba obiadach w owym intensywnym okresie życia.
Mimo wszystkich tych przeszkód był szczególnie ważny powód, by ukończyć tę książkę. Nie tylko, jak zwykle, przyrzekłem, że ją dostarczę, i nie tylko byłem znów w zwykłym nastroju paniki, czy zdążę ją skończyć, ale miałem wyruszyć w podróż dookoła świata. Wszystkie rezerwacje zostały zrobione, miejsca w środkach transportu zamówione, a na maleńkim skrawku ziemi w południowej Portugalii, odległej o dziesięć tysięcy mil, miały wczesną wiosną zakwitnąć specjalnego gatunku żonkile, i bardzo chciałem przybyć tam dokładnie na czas ich kwitnięcia, mimo że dla kogoś nie zainteresowanego te żonkile (pociotki żonkili hodowanych w ogrodach) są nędznymi kwiatkami o wysokości zaledwie dwóch cali, nie zasługującymi na to, żeby przejść dla nich na drugą stronę ulicy, a co dopiero lecieć naokoło świata, żeby je zobaczyć.
Tak więc "Hotspur" musiał po prostu zostać ukończony. Nie byłem też wcale zaskoczony stwierdzeniem, że na rozwinięcie fabuły potrzeba będzie więcej słów, niż to sobie obliczyłem na początku. Zostawiłem dziesięć dni rezerwy, z czego dziewięć zajęła mi sprawa awansowania Hornblowera na kapitana. I tego samego dnia, gdy maszynopisy zostały nadane na poczcie i odleciały na wschód do wydawców, ja wyruszyłem na zachód, przez Nową Zelandię, do tych moich żonkili. Nie zostało mi nawet czasu na zwykle uczucie rozczarowania. Ledwie zdałem sobie sprawę, że skończyłem z Hornblowerem raz na zawsze.
39
Szesnaście miesięcy temu napisałem ostatnie słowa "Hotspura". Oczywiście Hornblower niepokoił mnie od czasu do czasu. Można by sądzić, że po wypełnieniu wszystkich luk w jego czynnym życiu wyobraźnia nie będzie w stanie znaleźć nic nowego, nad czym mogłaby pracować, a jednak znajdowała. Oto przykład, który przytaczani, aby ukazać, w jaki sposób fabuła przychodzi mi do głowy gotowa do napisania. Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądał następny ustęp czy dwa, gdy zostaną ukończone (zaledwie to odgaduję), sądzę bowiem, że gdybym w ogóle miał kiedykolwiek pisać wstępne notatki, to miałyby one taką nieokreśloną formę.
Opowieść nosi tytuł The Point and the Edge. Jest rok 1819, Hornblower jest w randze kapitana o długim stażu, na połowie pensji. Jak zawsze, jego niecierpliwa natura wymaga ruchu, więc od dłuższego czasu bierze lekcje szermierki. Inaczej teraz patrzy na ten tuzin stoczonych dotąd przez siebie walk wręcz, gdyż nabrał przekonania, że ostrze, zręcznie użyte, zawsze pokona klingę. Anglia jest właśnie na dnie powojennego kryzysu. Ludzie przymierają głodem z braku pracy, i przestępczość szerzy się mimo okrutnych praw pozwalających powiesić człowieka za kradzież pięciu szylingów. Hornblower został zaproszony do Portsmouth na obiad na flagowy okręt swego przyjaciela - powiedzmy, lorda Exmoutha - który miał szczęście dostać pracę w uszczuplonej marynarce wojennej, wciąż utrzymywanej przez Anglię. Hornblower wyrusza w towarzystwie Barbary i zatrzymuje się u "George'a". Pod wieczór Barbara lustruje jego wygląd, sprawdza, czy jego garnitur jest w porządku, czy ma złoty zegarek z łańcuszkiem i laską z kości słoniowej ze złotą główką i zostaje, aby, jak przystało na dobrą żonę, spędzić samotnie nudny wieczór.
Exmouth i Hornblower mile spędzają ten wieczór, dyskutując o sytuacji kraju i polityce morskiej. Exmouth, zacierając z uciechy ręce, opowiada o rewolucji, jaka nastała we współczesnych metodach rekrutacji załóg. Żadnych kwiecistych plakatów, żadnych branek - głodujący marynarze czekają w kolejce na szansę zamustrowania w Królewskiej Marynarce Wojennej. Dowódcy mogą wybierać i przebierać. Po obiedzie Hornblower, modnie ubrany, z laseczką ze złotą gałką i zegarkiem na łańcuszku rusza w drogę powrotną do "George'a". Na ciemnej ulicy wyskakuje zza rogu mężczyzna. Jest bosy, ma na sobie tylko podartą koszulę i spodnie i jest straszliwie głodny. W ręku trzyma gałąź ułamaną z drzewa - jedyne posiadane przez niego "narzędzie pracy". Grożąc Hornblowerowi tą zaimprowizowaną pałą żąda od niego pieniędzy. Ten zbójca ryzykuje życiem, naraża się na stryczek dla zdobycia jedzenia. Liberalne uczucia Hornblowera nie mają czasu dojść do głosu. Gwałtownie reagując na napaść, zadaje laską błyskawiczne pchnięcie. Jej ostry koniec odpycha kij opryszka i trafia go w policzek, na pół go ogłuszając, tak że przez chwilę stoi obezwładniony chwiejąc się na nogach. Hornblower uderza go w rękę, napastnik wypuszcza kij, i już jest na łasce atakowanego, który może wezwać straż i kazać go aresztować, i poprowadzić na pewną śmierć. Hornblower oczywiście nie potrafi tego zrobić. Zamiast tego, pędząc napastnika przed sobą, doprowadza go na okręt Exmoutha. "Czy będzie pan łaskaw, milordzie, wyświadczyć mi przysługę? Zechce pan łaskawie wciągnąć tego człowieka na listę swej załogi?".
Fabuła jest kompletna - pięć dni metodycznego pisania, i opowiadanie byłoby gotowe do publikacji. Zaprezentowało się w takiej postaci na fali zwykłego u mnie przypływu podniecenia, nieproszone, dostosowane do tego właśnie i tylko tego okresu historii, gotowe do napisania. Długie powieści nabierają kształtu dokładnie w ten sam sposób, dostosowując się do określonego czasu w historii. Zdarzyło się to w moim życiu dziesiątki, może setki razy, a ja wciąż nie wiem, jak i dlaczego, chociaż to dostosowanie do wymaganej epoki można by wytłumaczyć być może tym, że pomysły z konieczności płyną w takim właśnie kierunku.
40
Ciekawa to rzecz urodzić się z taką zdolnością. Niby dziwadła występujące w cyrku zarabiam na życie moim dziwactwem, choć fizycznie z pewnością pracując znacznie lżej. I - nie widzę sposobu wykręcenia się od tej konkluzji - eksploatuję moją dziwaczność tak samo, jak Barnum i Bailey eksploatowali Generała Tomcia Palucha. Mogę się tłumaczyć w sposób stosowany nagminnie przez obronę w procesach karnych. Występuje tu niewątpliwie jakiś nieodparty bodziec. Gdy pomysł się uformuje, prawie nie mam możności powstrzymać się, by nie przelać go na papier, a gdy znajdzie się na papierze, również nie jestem w stanie powstrzymać się przed zaprezentowaniem go publiczności.
To był dodatkowy powód napisania tutaj o The Point and the Edge. Pod tym pomysłem leżą warstwami inne. Jak chyba już mówiłem, pomysły przychodzą do mnie gromadnie. Mogłaby z nich powstać nowa książka, lecz to, co właśnie napisałem, może - tak mi się wydaje - zastąpić jej drogę i sprawić, że nie zostanie napisana. Są inne książki, które wolałbym napisać, z większą liczbą przygód i dla mnie osobiście trudniejsze do napisania. Tamta (znowu zabawna reakcja z mojej strony) byłaby zbyt łatwa.
Tak więc może te końcowe ustępy, które teraz piszę, będą ostatnimi na temat Hornblowera, jakie w ogóle wyjdą spod mego pióra. Spróbowałem wyjaśnić, jak powstawały wszystkie inne książki o Hornblowerze, muszę więc spróbować tego samego i z obecną. Zaczęło się od pomysłu z mapami, który prześladował mnie i kusił od kilku lat. Chciałem się przekonać, czy powieści Hornblowerowskie przejdą pomyślnie próbę dokładnej analizy zarówno od strony geograficznej, jak i historycznej. Dla zaspokojenia ciekawości gotów byłem nawet narazić się na ponowne sięganie do tych powieści, kartkowanie ich strona po stronie i przebieganie wzrokiem tego, co kiedyś napisałem, przy równoczesnym wykreślaniu kursów i map bitew. Stąd był tylko krok do przypomnienia sobie okoliczności, jakie sprawiły, że książki te zostały napisane. Większość tych wspomnień - co, mam nadzieję, zostało uwidocznione - było radosnych, a więc postanowiłem je spisać, żeby znów posmakować szczęścia. Chociaż raz napiszę książkę nie wymagającą ani planowania, ani konstrukcji fabuły. Do samego pisania nie będzie wcale potrzebna praca wyobraźni, a tylko zwykła rejestracja faktów.
Rzeczywistość okazała się inna. Pisząc obecną książkę musiałem przywoływać na scenę młodzieńca, którym byłem właśnie ja, i obserwować jego błazeństwa, tak jak niegdyś obserwowałem to, co wyczyniał Hornblower. Nie mogę powiedzieć, że było to dla mnie dobre, lecz z pewnością sprawiło mi dziwną przyjemność. I za tę przyjemność muszę podziękować moim przyjaciołom, nie tym z codziennego życia, lecz licznym nieznanym przyjaciołom, którzy rodzili się razem z Hornblowerem w ciągu ubiegłych dwudziestu sześciu lat, od kiedy zacząłem o nim pisać. To słowo "przyjaciele" wypowiadam tu z całym przekonaniem, a nie jako wygodną formułkę używaną przez polityków z trybuny czy przez aktora po ostatnim odsłonięciu kurtyny. To szczególne, wspaniałe niezwykle przyjemne uczucie wiedzieć, że moja praca zdobyła mi przyjaźń, a nawet coś w rodzaju przywiązania ze strony ludzi, których nie poznałem osobiście i już nie poznam. Dziękuję im i do nich adresowane są te słowa. Nie muszę kończyć oficjalnym: Plaudite et valete.
41
I tak skończyłem tę książkę. Za pięć minut nałożę nasadkę na moje wieczne pióro i wstanę z fotela, żeby się rozprostować. Jak zawsze, szybko wracam do codziennego życia. Za tydzień od dziś będę siedział za kierownicą samochodu w górach Atlas, a jeśli potrzebne jest wyjaśnienie, czemu starszy pan w nie najlepszym stanie zdrowia robi coś takiego, to muszę stwierdzić, że mamy dziś drugiego marca i że wkrótce w górach Atlas zakwitną dziko rosnące kwiaty. Dodam tylko jeszcze jedną, ostatnią linijkę. Zawsze mnie trochę intrygowało, czemu inni pisarze kończą książki w ten właśnie sposób - sam nigdy tego nie robiłem, aż dopiero teraz - lecz okazuje się, że mam ważny powód. Ta książka jest o pisaniu książek, a to jest ostatnia pozycja danych.
Berkeley, Kalifornia, 12 stycznia - 2 marca 1963.
Do widzenia.
Postscriptum, 5 marca 1964
Data, którą postawiłem na poprzedniej stronie, na coś się jednak przydała. Dzięki niej wiem, że rok i trzy dni temu myślałem, że ukończyłem tę książkę, skończyłem wszystko. W ciągu tego roku jednak nastąpiło opóźnienie z opracowaniem ilustracji, i będzie niespodzianką, jeśli książka, zamiast wyjść (jak się spodziewałem) jesienią 1963 roku, ukaże się jesienią 1964.
Ta zwłoka pozwala mi - czy też mnie zmusza - żebym dopisał niniejsze postscriptum, które, jak to jest z każdym prawie postscriptum, przynosi nagłą zmianę punktu widzenia. Drukarnia czeka, muszę więc pisać te linijki nie mając całkowitej pewności, lecz zwlekanie do czasu, aż się upewnię w ten czy inny sposób, znaczyłoby, że nie mógłbym wcisnąć tego, co piszę, do tej książki. Mam dziwne uczucie, że historia zamierza się powtórzyć. Jest to jeszcze jeden przykład, jak to się u mnie dzieje z tymi rzeczami. Hornblower znów daje znać o sobie.
Kiedy skończyłem "Hotspura", Hornblower osiągnął stopień kapitana, a było to na początku roku 1805. Wybrałem tę datę dla własnej wygody. Nie chciałem stawać wobec komplikacji, jakie byłyby związane z włączeniem go do kampanii trafalgarskiej. A w następnym tomie - "Atropos" - nagle pojawia się w grudniu 1805 roku na kanale Gloucester - Londyn, upływ zaś czasu sprawił, że nie kłopotałem się potrzebą wyjaśniania, jakim cudem tam się znalazł i co przedtem robił. Sam nie Wiedziałem - i nawet, jak właśnie mówię, nie chciałem wiedzieć. Napisałem ostatnie linijki wydrukowane tu na poprzedniej stronie i udałem się w góry Atlas (nawiasem mówiąc, rosnące tam dziko kwiaty były prześliczne), uszczęśliwiony świadomością, że z Hornblowerem koniec, pogrzebany raz na zawsze.
Ale w ciągu ubiegłego roku pomysły chodziły mi po głowie. Zaczęło się od sfałszowanych rozkazów. Możliwości, jakie dawały tego rodzaju rozkazy, podniecały moją wyobraźnię - rozkazy do sił lądowych, morskich czy powietrznych napisane na odpowiednim papierze, w poprawnej formie i z przekonywająco podrobionym podpisem. Podejrzewałem, że ten zasadniczy pomysł może się rozrosnąć w zwykły sposób, stać się ojcem-skorupiakiem dla całej skorupiaczej rodziny. Mógłby to być dobry początek powieści umieszczonej w nowoczesnej scenerii. Podczas pierwszych tygodni wolnego życia w swojej prostocie ani przez moment nie zastanawiałem się nad takim obrotem sprawy, o jakim każdy, kto doczytał tę książkę do tego miejsca, prawdopodobnie od razu by pomyślał. Zakończyłem pobyt w Maroku i żyłem sobie (w moim mniemaniu) tak spokojnie, jak tylko można. Pierwsze złe przeczucia dopadły mnie jesienią 1963 roku, kiedy to skorupiaki zaczęły się układać w złowieszczy kształt lub gdy (żeby użyć innej, równie oklepanej metafory) otworzyłem drzwi szafy i znalazłem w niej kościotrupa - zobaczyłem go wyraźnie mimo pośpiechu, z jakim zamknąłem te drzwi.
Był to najbardziej osobliwy zbieg okoliczności i oświadczam, że to był naprawdę zbieg okoliczności, choć jestem pewien, że psycholodzy (i psychiatrzy) kiwaliby głowami z politowaniem, że się tak sam oszukuję. Tylko siedem czy osiem miesięcy życia Hornblowera w drugiej połowie roku 1805 pozostało jeszcze nie opisanych, a ja rozmyślałem nad sfabrykowanymi rozkazami. A jednak tak było. Fałszywe rozkazy mogły odegrać bardzo ważną rolę w kampanii trafalgarskiej, zwłaszcza w jej początkowym okresie, a Hornblower był właśnie bez pracy. Czułem potrzebę opowiedzenia, co robił podczas tych niezwykle ważnych miesięcy, gdy los Brytanii rozstrzygał się na morzu, a tu było zadanie po prostu jakby stworzone dla niego, chociaż przedtem myślałem, że nadawałoby się do umiejscowienia go w Scapa Flow w roku 1916 albo 1940 czy w Pentagonie w 1953. Jeśli chodzi o wojny napoleońskie, to pomysł pasował tylko i wyłącznie do roku 1805, a i Hornblower tylko w owym czasie był wolny i mógł zostać do tego zaangażowany i nikt inny w większym stopniu nie nadawał się do takiej misji niż Hornblower. Z pewnością najbardziej sceptyczny psychiatra, najbardziej cyniczny czytelnik zgodzi się, że można tu mówić o wielkim udziale zbiegu okoliczności.
Ubiegłej jesieni z prawdziwą obawą i niechęcią, jak dotąd nigdy u siebie nie zauważyłem, przy goleniu albo lustrując wzrokiem mą bibliotekę w celu wybrania książki stwierdziłem, że obrosła skorupiakami kłoda wypływa na powierzchnię, aby mnie drażnić pokazując świeże naroślą. A wszystkie te naroślą, które dawniej bardzo by mnie cieszyły, teraz były dla mnie źródłem goryczy, bo każdy nowy skorupiak stanowił następny gwóźdź wyciągany z trumny Hornblowera. Prawdę mówiąc, Hornblower wyszedł już z trumny całkowicie; był owym kościotrupem w szafie, a dopóki był tam i nie został z powrotem przyzwoicie pogrzebany, jego duch opierał się wszelkim egzorcyzmom. Każdy następny fragment fabuły upominał się coraz głośniej, żeby włączyć do niej Hornblowera. Ta powieść mogłaby się obracać tylko wokół niego i odnosić się tylko do roku 1805.
Pierwszy dzień Nowego Roku 1964 zastał mnie w Maui, a tam właśnie - w miejscu tak bardzo odległym od wyprawy trafalgarskiej w czasie, przestrzeni i atmosferze, jak to można sobie tylko wyobrazić - musiałem zaprzestać walki, odstąpić od innej pracy, którą zacząłem, i pozwolić, aby wypadki potoczyły się swoim torem.
Od tego czasu wszystko idzie naprzód jak zwykle dotąd. Osiągnąłem etap, gdy od czasu do czasu trzeba brać z biblioteki źródła i sprawdzać fakty, aby móc decydować, czy jakiś nowy zwrot w fabule powieści jest prawdopodobny. Dziś rano przed przystąpieniem do codziennej pracy (drugi dzień pracy nad tą partią eseju) złapałem się na kartkowaniu encyklopedii i przeglądaniu Life of Johnson Boswella dla poszerzenia i odświeżenia mych skąpych wiadomości o wielebnym doktorze Doddzie, powieszonym w roku 1777 za fałszerstwo. To, co wówczas zrobił Dodd, miało pewien wpływ na to, co mógł robić Hornblower w roku 1805, a ja w 1964.
Teraz, w tym właśnie momencie pisania, zaczynam ten ustęp wróciwszy do biurka po spacerze dookoła pokoju, a fakt, że nie ograniczyłem się tylko do wstania z fotela, lecz chodziłem, ukazuje intensywność moich obecnych uczuć. Waży się moja przyszłość, jeszcze jedna powieść staje się możliwa. Ale to nie wszystko. Muszę skończyć dziś ten esej, żeby można go było włączyć do książki - czeka nie tylko drukarz, czekają wyspy greckie. W chwilach gdy bieżąca i przyszła praca zostawiają trochę miejsca na przytomne myślenie, czynię przygotowania do natychmiastowego wyjazdu do wschodniej części Morza Śródziemnego. Maki Grecji wdzierają się przed oczy mojej wyobraźni a śpiew syreni słyszany przez Ulissesa wkrada się do mego wewnętrznego ucha. Lecz ile z tych maków naprawdę zobaczę, ile z tego śpiewu usłyszę? Jest to okres bardzo intensywnej pracy myślowej. Zaczną się pojawiać świeże ogniwa w łańcuchu, i (sądząc po długim doświadczeniu) niekiedy trzeba będzie dokonać wyboru, niechętnie odrzucając jedno ogniwo na korzyść drugiego, ogniwa zaś, które przedtem wydawały się wypróbowane i mocne, trzeba będzie sprawdzić ze wzorcami z rzeczywistej historii. Co mnie obchodzi Ulica Rycerzy, gdy muszę wiedzieć, i to natychmiast, ile okrętów liniowych towarzyszyło Nelsonowi do Indii Zachodnich?
Z tego wszystkiego wygląda, jakbym zamierzał pisać nową powieść, lecz jest to sprawa bardzo niepewna. I przedtem przychodziły mi do głowy fabuły, które porzucałem, gdy powieść ostatecznie okazywała się niewarta napisania, nieciekawa albo zbyt wątła. Z tą może łatwo być tak samo. Nie napisałbym tu o niej, gdyby nie była to sprawa "teraz lub nigdy".
Przypuśćmy, że będę pisał tę powieść. Przypuśćmy (stara wątpliwość, jedna z kilku, jakie z wiekiem stają się silniejsze), że pożyje na tyle długo, żeby ją skończyć. Wówczas gdzieś z początkiem drugiego tygodnia w lipcu, kiedy będę już z powrotem w domu, zastanę siebie siedzącego tu, gdzie siedzę w tej chwili, z tym samym piórem w ręku i z tą samą podkładką pod papier przede mną, napiszę cyfrę "l" u góry strony i raz jeszcze rzucę się sankami w dół zbocza, skazując się na codzienne godziny pracy wyobraźni i miesiące zmęczenia. Może wówczas - to dziwna myśl - spojrzę z zazdrością na przyjemne godziny spędzone przy pisaniu obecnego eseju. Może gdzieś w październiku zakręcę wieczne pióro, wstanę zesztywniały od biurka i wrócę do życia. Do tego czasu… może…
Ostatnie słowo napisane przeze mnie na końcu poprzedniego rozdziału było "Do widzenia". Teraz piszę je znowu z równie silnymi uczuciami.