Kielak Zofia POLOWANIE NA DINOZAURY

Kielak Zofia

POLOWANIE NA DINOZAURY



Doskonale pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy usłyszałam o wyprawach paleontologicz­nych na pustynię Gobi. Było to w roku 1946 — słu­chałam wówczas wykładów z paleontologii profeso­ra Romana Kozłowskiego. W spalonej, pełnej jesz­cze zgliszcz i gruzów Warszawie, wykłady te odby­wały się w małym pokoju, w prywatnym mieszkaniu profesora Kozłowskiego przy ulicy Wilczej. Na ścia­nie wisiała tablica, własnoręcznie pomalowana przez Profesora na czarny kolor, przed tablicą stał mały stoliczek — katedra, dalej dwa stoły i wokół nich 8 krzeseł i wreszcie na tylnej ścianie — półka z książkami, stanowiąca zaczątek biblioteki zniszczone­go doszczętnie podczas wojny Zakładu Paleontologii Uniwersytetu Warszawskiego. Na te pierwsze po woj- nie wykłady paleontologii uczęszczało nas 6 osób: dwóch studentów geologii, trzech zoologów i jeden w mojej osobie kandydat na paleontologa. Mimo pry­mitywnych warunków, wykłady te były dla nas wiel­kim przeżyciem. Przed każdym wykładem zastawa­liśmy na tablicy artystycznie narysowane kolorowy­mi kredami rysunki skamieniałości, które miały sta­nowić temat wykładu. Profesor mówił pięknie i zaj­mująco, chociaż tak szybko, że ręce nam mdlały H notowania.

Pewnego ranka zastaliśmy narysowane na tabli­cy czaszki dwóch ssaków o obco brzmiących nazwach: Deltatheridium i Zalambdalestes. Były to czaszki najstarszych znanych wówczas ssaków łożyskowych, sprzed około 95 milionów lat, odkryte w 1925 r. przez wyprawy amerykańskie w osadach kredowych na pustyni Gobi. Wtedy to właśnie dowiedziałam się po raz pierwszy, że pustynia Gobi stanowi Eldorado dla paleontologów. Przez ostatnie 135 milionów lat historii Ziemi tereny Azji Środkowej, gdzie znajduje się dzisiejsza pustynia Gobi, nie były zalewane przez morze. Ląd ten nie był jednak wówczas pustynią. Inne niż dzisiaj ukształtowanie linii brzegowej kon­tynentu azjatyckiego i bliskość morza decydowały

o tym, że na obszarach tych panował klimat wilgot­ny. Nad wielkimi rzekami i jeziorami, które w okre­sie kredowym zalewały tereny dzisiejszej Gobi, żyły gigantyczne gady ery mezozoicznej — dinozaury. Współcześnie z nimi, suchsze, oddalone od wody te­reny stepowe zamieszkiwały już wtedy drobne, pry­mitywne ssaki, nie odgrywające jednak większej ro­li w faunie tamtych czasów, żyjące „w cieniu” panu­jących wszechwładnie na lądach dinozaurów.

Wyprawy amerykańskie na pustynię Gobi, o któ­rych szeroko opowiadał Profesor podczas wykładu,

na Gobi. Przebieg wypraw radzieckich znałam tą dobrze z książki Rożdiestwienskiego Siadami zaurów na pustyni Gobi, która ukazała się ró\ w polskim przekładzie. •'

nie dawały mi spokoju. Zaczęłam szperać po bibliote­kach i w polskim czasopismie Kosmos z 1935 roku znalazłam artykuł Anny Gadomskiej, relacjonujący wyniki tych słynnych ekspedycji. Dowiedziałam się wówczas, że Amerykańskie Muzeum Historii Natu­ralnej w Nowym Jorku zorganizowało w latach 1.922—1930 pięć kolejnych wypraw paleontologicz­nych na pustynię Gobi, pod kierunkiem znanego po- Pi.-óżnika Roy Chapmana Andrewsa. Przeczytałam Sjjż przetłumaczoną na język polski książkę Andrewsa (a krańcach ziemi, zawierającą między innymi rów­nież wspomnienia z pobytu na Gobi. Dotarłam do sprawozdań Andrewsa w National Geographic Ma­gazine i kilku jeszcze innych popularnych artyku­łów.

W najśmielszych marzeniach nie przychodziło mi jednak wówczas do głowy, że kiedyś i my będziemy mieli okazję pojechać na Gobi, ba, że za szesnaście lat zacznę sama organizować polsko-mongolskie wy­prawy paleontologiczne na tę pustynię.

W latach 1948 i 49 zaczęły przenikać do Polski wiadomości, że paleontologowie radzieccy z Instytutu Paleontologicznego Akademii Nauk w Moskwie or­ganizują wyprawy naukowe na pustynię Gobi. Pale­ontologowie radzieccy wyjeżdżali na Gobi trzykrot­nie — w 1946, 1948 i 1949 r., prowadząc z wielkim rozmachem prace wykopaliskowe w poszukiwaniu szkieletów wielkich dinozaurów. Śledziliśmy wyniki ich prac z dużym zainteresowaniem marząc, aby kie­dyś udało się i komuś z nas wziąć udział w jednej z takich ekspedycji.

W 1955 r. będąc w Moskwie miałam możność zwiedzić Instytut Paleontologiczny Akademii Nauk ZSRR i znajdujące się przy Instytucie muzeum. Stały tam zmontowane szkielety wielkich dinozaurów dra­pieżnych z okresu kredowego — tarbozaurów oraz szkielet olbrzymiego dinozaura roślinożernego — zau- rolofa, wydobyte w Kotlinie Nemegt w Południowej Gobi. Anatol K. Rożdiestwienski, który był uczestni­kiem ekspedycji radzieckich w 1948 i 1949 r., wy­ciągnął wielkie albumy ze zdjęciami z wypraw i opo­wiadał mi szczegółowo o swoim pobycie i przygodach

Możliwość zorganizowania polskich wypraw pa­leontologicznych do Mongolii zaczęliśmy poważnie rozważać w marcu 1961 roku, kiedy to w Warszawie odbył się zjazd przedstawicieli Akademii Nauk Kra­jów Socjalistycznych. Na zjazd ten przyjechał też prezes niedawno powstałej Akademii Nauk Mongol­skiej Republiki Ludowej, profesor Szyrendyb. Za­kład Paleozoologii Polskiej Akademii Nauk w War­szawie wysunął wtedy projekt zorganizowania wspól­nych, polsko-mongolskich ekspedycji paleontologicz­nych na pustynię Gobi. Inicjatorem tego projektu był senior polskich paleontologów, profesor Roman Kozłowski.

Projekt nasz został dobrze przyjęty przez władze obu Akademii. We wrześniu 1962 roku wyjechała do Ułan Bator delegacja Prezydium PAN w celu omó­wienia planu współpracy między Akademiami. W de­legacji, wziął udział profesor Roman Kozłowski. Umowa przewidywała zorganizowanie trzyletnich polsko-mongolskich wypraw paleontologicznych na pustynię Gobi. Po powrocie delegacji do kraju, otrzy­małam od władz Polskiej Akademii Nauk polecenie zajęcia się organizacją wypraw i objęcia ich kie­rownictwa naukowego.

Pierwsza wyprawa o charakterze rekonesanso­wym miała wyjechać do Mongolii już w 1963 roku. Aby wyprawa mogła rozpocząć prace terenowe w czerwcu, należało w drugiej połowie lutego wysłać koleją z Polski cały potrzebny sprzęt, żeby w maju oczekiwał on w Ułan Bator na uczestników ekspe­dycji. Był październik 1962 roku — mieliśmy więc niespełna 4 miesiące na opracowanie planu naukowe­go ekspedycji, zakupienie całego potrzebnego sprzętu, zapakowanie go i wysłanie koleją do Ułan Bator.

Podjęcie się organizowania wypraw paleontolo­gicznych do Mongolii wymagało z naszej strony nie tylko energii, lecz również i sporo odwagi, a na

, DINOZAURY I SSAKI

Dinozaury na pustyni Gobi, należą do najbardziej popularnych zwierząt z ubiegłych epok geologicz­nych. Historia tej grupy zaczyna się w okresie tria­sowym, tj. przed około 220 milionami lat. Przez 155 milionów lat trwania ery mezozoicznej, tj. przez okresy triasowy, jurajski i kredowy, dinozaury nie­podzielnie panowały na lądach naszej planety. Wy­marły z końcem okresu kredowego, 70 milionów lat temu.

Panuje przekonanie, że dinozaury należą do naj­większych zwierząt wszystkich czasów. Rzeczywiście, były wśród nich formy olbrzymie, największe zwie­rzęta, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi, takie jak słynny brachiozaur, który — gdyby dotrwał do na­szych czasów — mógłby dosięgnąć głową dachu trzy­piętrowej kamienicy, czy też potężny brontozaur, mierzący ponad 20 metrów długości. Jednak dino­zaury biją rekordy wielkości tylko na lądach. Wśród zwierząt morskich niektóre gatunki współczesnych wielorybów prześcigają rozmiarami i ciężarem naj­większe dinozaury. Nie wszystkie dinozaury były wielkich rozmiarów. Obok form gigantycznych wiele było «gatunków średniej wielkości, mierzących 1—2 metry długości, były też dinozaury zupełnie nie­duże, np. wielkości indyka.

Dinozaury należą do gadów. W faunie współczes­nej gady stanowią nieliczną grupę reprezentowaną przez jaszczurki, węże, żółwie, krokodyle oraz tak zwane rynchocefale, do których należy jeden tylko wymierający gatunek — tuatara, żyjąca na Nowej Zelandii.

W ubiegłych epokach geologicznych gady przeży­ły jednak okres swojego rozkwitu i wytworzyły nie­zwykłe wprost bogactwo form.

Najstarsze gady pochodzą z drugiej połowy ery paleozoicznej, z okresu karbońskiego, tj. sprzed oko­ło 330 milionów lat. Te najstarsze gady noszą nazwę kotylozaurów. Były to ciężkie, niezdarne zwierzęta,

o krótkich, krępych, szeroko rozstawionych na boki kończynach. W późnym karbonie kotylozaury dały początek gadom ssakokształtnym, które odegrały wielką rolę w dalszym rozwoju kręgowców, z nich to bowiem wyodrębniły się na początku ery mezozo- icznej, w okresie triasowym, pierwsze ssaki. Do ssa­ków powrócimy jeszcze w tym samym rozdziale; na razie spróbujmy prześledzić, jak odbywał się dalszy rozwój gadów w erze mezozoicznej.

Era mezozoiczna nazywana jest powszechnie erą gadów. Bogactwo form różnych grup gadów, które poczynając od okresu triasowego zaczęły obejmować

równikiem technicznym wypraw spitsbergeńskich. organizowanych w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego, kierownikiem Wyprawy Speleologicz­nej na Kubę, Wyprawy Speleologicznej do Bułgarii oraz uczestnikiem kilku innych wypraw.

Inż. Kuczyński samodzielnie przemyślał i opraco­wał wszystkie zagadnienia techniczne związane z or­ganizacją wypraw. Ju* w ciągu pierwszych dni pra­cy w Zakładzie sporządził spis przedmiotów, które mieliśmy zabrać na wyprawę. W spisie tym, liczą­cym kilkanaście stron, znajdował się między innymi samochód ciężarowy, 200-litrowe beczki na benzynę, zapas benzyny na 3 miesiące, a obok tego — piórka i tusz, kalka techniczna i papier milimetrowy, pineski i gwoździe, haki i śruby, zestawy narzędzi stolarskich i ślusarskich, namioty, garnki, łyżki, noże i widelce, menażki i cały sprzęt obozowy, rozpinane dachy nad stoły, haki do budowy kuchni terenowej, zestawy szpachli i pędzli, polistyren do klejenia kości i aceton do rozpuszczania polistyrenu, gips w workach, worki z watą drzewną do pakowania kości, bele materiału na bandaże do zawijania kości i robienia kukieł gip­sowych, zestaw lekarstw na wszystkie możliwe przy­

padki, urozmaicony zapas żywności na 3 U latarki i świece, manierki i baterie, narzędzi? prawy samochodu, wyciągarka mechaniczna i lirr skrzvnie i deski, watowane ubrania dla uczestnikó' na zimne dni oraz lekkie ubrania na okrer iłów, mocne buty terenowe, plecaki, śpiwory, ma4 terace nadmuchiwane, składane łóżka, maszyna doą pisania i setki, setki nie wymienionych tu, a niM zbędnych podczas wyprawy drobiazgów.

Duża sala — rozpakownia zbiorów w piwnicjj naszego Zakładu wkrótce zaczęła się zamieniać w! magazyn, podobny do magazynów przy sklepacra wielobranżowych. W pierwszych dniach lutego na dziedziniec Zakładu wjechał samochód ciężarowy Star 25, zakupiony przez Zakład w Fabryce Samo­chodów Ciężarowych w Starachowicach. W końcu lutego 1963 roku cały sprzęt ekspedycji został za­pakowany i wysłany koleją do Ułan Bator. W maju 1963 roku odleciała samolotem z Warszawy do Uian Bator pięcioosobowa grupa paleontologów polskich

uczestników pierwszej, rekonesansowej Polslco- -Mongolskiej Ekspedycji Paleontologicznej I tak roz­poczęły się nasze wyprawy na pustynię Gobi.

kie. Do najlepiej poznanych jurajskich przedstawi­cieli tej grupy należą stegozaury — czworonożne, bardzo dziwaczne dinozaury, dochodzące do 9 me­trów długości. Stegozaur miał wzdłuż grzbietu dwa rzędy ustawionych pionowo, olbrzymich płyt kost­nych oraz dwie pary bardzo dużych kolców na silnie umięśnionym ogonie. Zdumiewająco mała jest głowa tego dinozaura i rozmiary mózgu: mózg ten, wielkości orzecha włoskiego, nie ważył więcej niż 100 gramów, przy ciężarze zwierzęcia ocenianym na 10 ton.

Do najlepiej poznanych dwunożnych przedstawi­cieli ptasiomiednicowych należą iguanodonty, znane z utworów dolnej kredy Europy.

Największy rozkwit dinozaurów ptasiomiednico­wych przypada jednak na drugą połowę okresu kre­dowego. Grupa dwunożnych ptasiomiednicowych, zwanych ornitopodami, reprezentowana była wów­czas przez wielkie bogactwo form. Należą tu tak zwane kaczodziobe dinozaury, które miały pysk po­kryty pochwą rogową przypominającą dziób kaczki, szczęki ich uzbrojone były jednak z boków ostrymi zębami. Do kaczodziobych dinozaurów należą zau- rolofy, których kompletne szkielety odkryli paleon­tologowie radzieccy na pustyni Gobi. Inną grupą kaczodziobych są tak zwane pachycefalozaury, zna­lezione w utworach górnokredowych Ameryki Pół­nocnej. W grupie tej bardzo silnie rozrosły się kości dachu czaszki, które stanowiły środek biernej obro­ny przed drapieżnikami. Grubość tych kości u niek­

tórych gatunków dochodziła do 25 cm. To' zgru­bienie kości czaszki powodujące, że czoło wysokim łukiem wznosiło się nad oczami, nadawało pachyce- falozaurom „intelektualny” wygląd. Jest to jednak tylko złudzenie, gdyż mózg tych zwierząt, ukryty pod grubą powłoką kostną, był — jak u wszystkich gadów mezozoicznych — bardzo mały. Pachycefa­lozaury, jak wszystkie współczesne im dinozaury, były zwierzętami o bardzo niskiej inteligencji.

Dwie inne grupy dinozaurów z rzędu Ornitischia, charakterystyczne dla drugiej połowy okresu kre­dowego, to dinozaury pancerne i rogate. Obie te grupy były czworonożne, nie były więc szybkimi biegaczami i nie mogły chronić się ucieczką przed zagrażającymi im dinozaurami drapieżnymi. Dlatego też w grupach tych wytworzyły się różne bierne środki obrony przed drapieżnikami. Na szczególną uwagę z tego punktu widzenia zasługuje grupa ga­dów pancernych, czyli ankylozaurów, zwanych też niekiedy czołgami gadzimi. Były to zwierzęta na ogół dużych rozmiarów, dochodzące do 5 metrów długości. Ciało miały płaskie, niskie i szerokie, z zewnątrz otoczone mozaiką mniejszych i więk­szych bardzo grubych płyt kostnych. Szeroka 'i płas­ka czaszka, podobnie jak reszta ciała, pokryta była również warstwą dodatkowych płyt ochronnych. Z boków ciała u niektórych gatunków wytworzyły się rzędy dużych kolców ochraniających nogi. W ten sposób ciało ankylozaurów ze wszystkich stron było otoczone pancerzem, który u pewnych form był tak

Hj

I

gruby, że najgroźniejsze zęby współczesnych im dra­pieżników — tyranozaurów — tylko z wielkim tru­dem mogłyby go przebić.

Grupa dinozaurów rogatych inaczej się broniła przed zagrażającymi im drapieżnikami. W osadach pochodzących z początków drugiej połowy okresu kredowego, w miejscowości Bajn Dzak* na pustyni Gobi, zachowały się szkielety niewielkich dinozau­rów •— protoceratopsów. Protoceratops uważany jest za przodka dinozaurów rogatych. Był on zwierzę­ciem czworonożnym, o długości ciała dochodzącej do 1,5 metrów. Protoceratops miał nieproporcjonal­nie wielką czaszkę, zaopatrzoną z tyłu w ogromny, kołnierzowa ty wyrostek przykrywający szyję. Szczę­ki były wykształcone w formie dziobu, zbliżonego kształtem do dziobu papugi. U tego przodka dino­zaurów rogatych nie wykształciły się na czaszce jeszcze rogi, charakterystyczne dla późnokredowych przedstawicieli tej grupy. Do najlepiej poznanych przedstawicieli dinozaurów rogatych z końca okresu kredowego należy potężny triceratops. Był on znacz­nie większy niż jego przodek — protoceratops; dłu­gość ciała wynosiła 6 m, a wysokość 2,6 m. Odzna­czał się obecnością trzech rogów na części twarzo­wej czaszki, z których dwa rogi kostne umieszczone były nad oczami, jeden zaś — rogowy — na nosie. Kark osłonięty był wielkim, kołnierzowatym kost­nym wyrostkiem będącym przedłużeniem czaszki.

Dinozaury, królujące niepodzielnie na lądach Zie­mi przez całą erę mezozoiczną, wymarły bezpotom­nie pod koniec okresu kredowego. Następny z kolei okres historii Ziemi — trzeciorzęd, rozpoczynający erę kenozoiczną, charakteryzuje całkowita zmiana obrazu życia na lądach. Nie ma już wielkich dino­zaurów, miejsce ich zaczynają zajmować grupy szybko rozwijających się ssaków, w szczególności ssaków łożyskowych.

Porównanie historii rozwoju ssaków i dinozaurów wykazuje, jak odmienne mogą być drogi ewolucji różnych grup zwierzęcych. Trudno wprost uwie­rzyć, że dinozaury i ssaki pojawiały się na Ziemi prawie równocześnie, tj. w okresie triasowym. Di­nozaury od pierwszego momentu pojawienia się na Ziemi zaczęły się bardzo szybko różnicować i w cią­gu ery mezozoicznej objęły w posiadanie wszystkie środowiska naszej planety. Ssaki w tym samym okresie rozwijały się bardzo powoli, różnicując się wprawdzie na kilka rzędów, stosunkowo jednak nie­licznych, reprezentowanych przez formy drobne, wielkości myszy, szczura, najwyżej kota, nie odgry­wające w faunie ery mezozoicznej wielkiej roli. Tak więc ssaki, które wyodrębniły się pod koniec triasu, tj. przed około 185 min lat, przez pierwsze 115 min lat swego istnienia rozwijały się bardzo powoli. Do­piero 70 milionów lat temu, na przełomie kredy i trzeciorzędu, nastąpiła radykalna zmiana w obra­zie życia na Ziemi, największa ze wszystkich w do­tychczasowej jego historii. Z powierzchni Ziemi zniknęły wszystkie dinozaury, a miejsce ich zajęły ssaki, które od początku trzeciorzędu zaczęły się gwałtownie różnicować. Podobnie jak gady w erze mezozoicznej, tak ssaki w trzeciorzędzie objęły w po­siadanie nie tylko lądy. Niektóre ze ssaków: wielo­ryby, delfiny, syreny i foki, przystosowały się do życia w morzach, tak jak około 100 milionów łat wcześniej ichtiozaury, plezjozaury i mozazaury. In­ne, jak nietoperze, przystosowały się do lotu, przy czym powierzchnię lotną u nietoperzy stanowi jak ongiś u gadów latających błona skórna. Różnorod­ność kształtów i przystosowań ssaków w trzeciorzę­dzie może być porównana do rozmaitych przystoso­wań osiągniętych przez dinozaury, przy czym nie­które analogie, jak np. podobny wygląd zewnętrzny gadów pancernych i pancerników południowoame­rykańskich, są uderzające.

Mimo że ssaki pochodzą od gadów, różnią się od nich bardzo wyraźnie. Gady mają ciało pokryte łuskami, ssaki są owłosione. Gady są zmiennociepl- ne, ssaki — stałocieplne; gady jajorodne, a ss

(z wyjątkiem stekowców żyjących w regionie austra­lijskim) — żyworodne; ssaki w pierwszych okresach swojego życia odżywiają się wydzieliną gruczołów mlecznych matki, ponadto opiekują się potomstwem, a gady nie. Również w budowie szkieletu istnieją duże różnice między gadami i ssakami. Stopień sko­stnienia szkieletu jest większy u ssaków niż u gadów. Kości długie gadów rosną przez całe życie, gdy na­tomiast u ssaków w pewnym momencie życia chrzą­stkowe zakończenia kości kostnieją i wzrost kości jest zatrzymany. Czaszka ssaków łączy się z kręgosłupem za pomocą dwóch kłykci potylicznych, a u gadów tylko jednym kłykciem; należy jednak zaznaczyć, że gady ssakokształtne, z których wyodrębniły się ssaki, miały już dwa kłykcie potyliczne. Cechą cha­rakterystyczną szkieletu ssaków jest zmniejszenie liczby kości czaszki wskutek zrastania się. Ssaki mają stosunkowo dużą puszkę mózgową, co wiąże się z dużymi rozmiarami mózgu. Zęby gadów są pieńkowate, wykształcone jednakowo na całej dłu­gości szczęki, gdy u ssaków nastąpiło zróżnicowanie zębów na siekacze, kły, przedtrzonowe i trzonowe. Wreszcie gady mają inaczej wykształcony staw szczękowy i inną budowę szczęki. W skład szczęki dolnej gadów (z każdej strony) wchodzi zazwyczaj 6, a niekiedy 9 kości. U gadów ssakokształtnych, od których pochodzą ssaki, liczba kości w szczęce dol­nej uległa redukcji i u niektórych przedstawicieli występują już tylko 3 kości w każdej połowie szczę­ki dolnej. Dolna szczęka ssaków, w przeciwieństwie do gadów, składa się tylko z jednej kości, zwanej zębową, a staw szczękowy ma tu odmienną budowę. Wnikliwe badania paleontologiczne i anatomiczno- -porównawcze wykazały, że kości, które u gadów tworzą staw szczękowy, to znaczy kość kwadratowa (należąca do czaszki) i kość stawowa (od strony szczęki), a które u gadów ssakokształtnych były bardzo małe i przemieszczone w pobliże ucha, u ssa­ków weszły w skład ucha i przekształciły się w kostki słuchowe. Tak więc, gdy u gadów w uchu istnieje tylko jedna kostka przenosząca drgania gło­sowe, u ssaków istnieją w uchu trzy kostki słucho-

we. Są to: strzemiączko — odpowiednik jedynej kostki słuchowej płazów i gadów oraz dwie do­datkowe kostki: kowadełko, które powstało z kości kwadratowej i młoteczek — z kości stawowej. W związku z tym, że kości tworzące staw szczę­kowy gadów weszły u ssaków w skład ucha, w gru­pie tej wytworzył się nowy staw szczękowy, między kością zębową od strony szczęki i kością łuskową ze strony czaszki. Odkrycia paleontologiczne pry­mitywnych ssaków triasowych, dokonane w ciągu ostatnich kilku lat, wykazały, że wśród najstarszych ssaków — jak się tego zresztą należało spodzie­wać — istniały formy, u których z każdej strony szczęki funkcjonowały jednocześnie dwa stawy: staw gadzi i staw charakterystyczny dla ssaków. Gady ssakokształtne z okresu triasowego, które dały początek ssakom, oraz te najstarsze ssaki — są tak do siebie zbliżone, że bardzo trudno jest na materia­le kopalnym postawić ostrą granicę między nimi i powiedzieć, które formy należy zaliczyć do gadów, a które już do ssaków.

| Ssaki i okresu triasowego i jurajskiego znane są na ogół bardzo słabo. Znajdowano jedynie ich po­jedyncze zęby, bądź fragmenty szczęk z zębami. Należą one w większości do rzędów, które wygasły w ciągu ery mezozoicznej. Najbardziej zróżnicowa­ną grupę ssaków mezozoicznych tworzyły multitu- berkulaty, czyli wieloguzkowce, których najstar­szych przedstawicieli znamy z końca okresu jurajs­kiego, najmłodszych zaś — i pierwszej połowy trze­ciorzędu (z eocenu). Były to ssaki roślinożerne, któ­rych czaszki na pierwszy rzut oka przypominają czaszki niektórych dzisiejszych gryzoni. Podobnie jak | gryzoni zanikły u nich kły, a między sieka­czami o budowie dłutowatej, przystosowanej do od­gryzania twardych roślin, a trzonowymi wytworzyła się na szczękach przerwa. Zęby trzonowe są wydłu­żone i pokryte licznymi guzkami. W okresie kre- osLaenpłu H P0CZątkU trzeci<>rzędu multituberkulaty nanfu \ • UZy-St°PleA Zróżnicowania | w porów- H M Bi i tego okresu, duże roz- 1 kl naJwiększych znanych multituber-

kulatów osiągały 17 cm długości. W pierwszej po­łowie trzeciorzędu multituberkulaty wygasły bez­potomnie, przypuszczalnie nie wytrzymując konku­rencji z rozwijającymi się jednocześnie ssakami ło­żyskowymi.

Nie znamy, niestety, kopalnych stekowców — przodków jedynych współczesnych jajorodnych ssa­ków. Jest to grupa z całą pewnością bardzo prymi­tywna, której historia musi sięgać okresu triaso­wego. Kopalne torbacze znane są z ery mezozoicz­nej.

Ssaki łożyskowe są najliczniejszą i najlepiej pro­sperującą grupą ssaków współczesnych. Dość dobrze został poznany rozwój różnych rzędów łożyskow­ców, odbywający się w ciągu ostatnich 70 milionów lat trwania historii Ziemi, a więc od początku ery kenozoicznej. Jednak na początku tej ery, w dolnym trzeciorzędzie, różne grupy ssaków łożyskowych były już silnie zróżnicowane, co wskazuje, że grupa ta musiała mieć swoją długą historię w okresie kre­dowym, a może nawet i wcześniej. Pierwsze ssaki łożyskowe z ery mezozoicznej zostały odkryte przez paleontologów amerykańskich w osadach górnokre- dowych pustyni Gobi. W ciągu czterdziestu kilku lat, jakie minęły od tego odkrycia, a zwłaszcza w ciągu ostatnich dziesięciu lat, prowadzono inten­sywne poszukiwania ssaków łożyskowych w utwo­rach mezozoicznych, głównie na obszarze Stanów Zjednoczonych. Obecnie fragmentaryczne materiały ssaków łożyskowych znane są nawet z osadów doi* nokredowych Ameryki Północnej, a jedna niekom­pletna szczęka dolna pochodzi z utworów dolnokre- dowych Mandżurii.

Większość szczątków ssaków kredowych, zgroma­dzonych w ciągu ostatnich lat tych intensywnych poszukiwań, stanowi jednak materiał ułamkowy- Są to pojedyncze zęby, bądź fragmenty szczęk doi' nych, rzadziej górnych. Najwięcej i najlepiej zacho­wanych materiałów ssaków kredowych, reprezento­wanych przez kompletne lub prawie kompletne, dobrze zachowane czaszki, dostarczają dotychczas tereny pustyni Gobi. Nic więc dziwnego, że podczas I

polsko-mongolskich wypraw paleontologicznych na Gobi skoncentrowaliśmy nasze wysiłki na poszuki­wania tych ssaków, gromadząc unikalną kolekcję czaszek prymitywnych ssaków łożyskowych i multi- tuberkulatów, o wielkiej wartości naukowej.

Podczas naszych wypraw na pustynię Gobi eks­ploatowaliśmy odsłonięcia dolnej części kredy gór­nej, gdzie występują drobne ssaki i towarzyszące im dinozaury lądowe (protoceratopsy i dinozaury pancerne), prowadziliśmy prace wykopaliskowe w odsłonięciach osadów wodnych najwyższej kredy, w których zachowały się szkielety wielkich dino­zaurów oraz w osadach trzeciorzędu (paleocenu), w którym nie ma już kości dinozaurów; są tylko kości ssaków. Mogliśmy więc niejako bezpośrednio zetknąć się z jednym z najbardziej zagadkowych problemów paleontologii, jakim jest sprawa zmian faunistycznych na granicy kredy i trzeciorzędu i wy­ginięcia dinozaurów. Warto więc chyba zatrzymać się chwilę nad tym zagadnieniem. Nie ma chyba paleontologa, który by nie zastanawiał się nad przy­czynami wyginięcia ogromnej dynastii dinozaurów, która w ciągu 155 min lat trwania ery mezozoicz- nej niepodzielnie panowała na lądach naszej pla­nety. Jakie były przyczyny całkowitej zagłady tych zwierząt? Jest to jedno z najtrudniejszych zagad­nień paleontologicznych, na które paleontologowie nie dostarczyli dotychczas zadowalającej odpowie­dzi.

/Powszechnie panuje pogląd, że jura była okre­sem największego rozkwitu dinozaurów, co jest związane z faktem, że z okresu jurajskiego pocho­dzą szkielety największych znanych dinozaurów — gigantycznych zauropodów. Jeżeli jednak rozpatry­wać wnikliwie ilość form dinozaurów i różnorodność ich przystosowań w różnych okresach, to okazuje się, że znacznie większe zróżnicowanie niż w okre­sie jurajskim miało miejsce w drugiej połowie okre­su kredowego — w kredzie górnej. Z gadomiedni- cowych przeżywają do końca okresu kredowego zauropody i wielkie drapieżniki — teropody, w kre­dzie górnej rozwijają się ponadto ornitomimusy.

Z ptasiomiednicowych nie przechodzą do okresu kre­dowego stegozaury, jednak w drugiej połowie okre­su kredowego rozwijają się nowe grupy: dinozaury pancerne, rogate i kaczodziobe. Wyginięcie dinozau­rów pod koniec okresu kredowego nastąpiło w mo­mencie, gdy grupa ta była w pełni rozkwitu.

W drugiej połowie XIX wieku modne były teorie starzenia się szczepów. Porównywano wówczas roz­wój szczepów zwierzęcych z rozwojem osobników. Tak jak każdy osobnik przechodzi przez stadium młodości, dojrzałości, starości i wreszcie umiera, również szczepy zwierzęce byłyby — zgodnie z tym poglądem — obdarzone pewną sumą energii życio­wej, która wyczerpywałaby się w miarę rozwoju szczepu. Wyczerpanie się energii życiowej kończy­łoby się wygaśnięciem grupy. Pomijając fakt, że po­jęcia energii życiowej nie da się w żaden sposób racjonalnie uzasadnić, teorie te nie mogły się ostać krytyce, gdyż są niezgodne z faktami, których do­starcza paleontologia. Porównanie historii rozwoju dinozaurów i ssaków, które pojawiają się na Ziemi prawie jednocześnie, a mają jakże odmienny prze­bieg ewolucji, wskazuje że nie ma w rozwoju szcze­pów zwierzęcych faz młodości, dojrzałości i starości, które można by porównać z fazami rozwoju osob­niczego.

/Paleontolog radziecki L. S. Dawitaszwili jest j. zwolennikiem poglądu, że dinozaury wymarły wsku-I tek walki konkurencyjnej z rozwijającymi się jed-L nocześnie ssakami. Ssaki ery mezozoicznej, pomimo j znacznie mniejszych rozmiarów, przewyższały znacz­nie dinozaury rozwojem mózgu i inteligencją. Ssaki mogłyby przyczynić się do wygaśnięcia dinozaurów, zjadając ich jaja pozostawione bez opieki na lądzie. Pogląd ten nie jest jednak również w pełni przeko­nywający. Ssaki ery mezozoicznej zamieszkiwały te­reny wyżynne, stepowe lub leśne, oddalone od więk­szych zbiorników wodnych. Na obszarach tych mo­gły żyć wraz z nimi dinozaury pancerne i rogate, przystosowane do życia na lądzie. Większość jed­nak dużych dinozaurów ery mezozoicznej, jak zau- ropody i większość ornitopodów (np. wszystkie ka-

czodziobe dinozaury), zamieszkiwała środowiska od­mienne od tych, na których żyły ssaki. Te duże gady wiodły półwodny tryb życia, zamieszkując płytkie rozległe jeziora, niedostępne dla ssaków. Ssa­ki nie mogły więc przyczynić się do wygaśnięcia wszystkich dinozaurów, gdyż środowiska zamieszki­wane przez te dwie grupy na ogół nie pokrywały się ze sobą.

'"'inne teorie szukały przyczyn wygaśnięcia dino­zaurów w zmianach klimatycznych i w innych zmia­nach czynników zewnętrznych; wiadomo jednak, że nawet największe oziębienia klimatu nie zachodzą jednocześnie na całej kuli ziemskiej, ani też nie odbywają się z roku na rok, lecz w ciągu wielu ty­sięcy lat, podczas których zwierzęta mają możli­wość wyemigrowania do krajów cieplejszych.

Fakty wymierania współczesnych gatunków zwierząt, z których liczne wyginęły w czasach hi­storycznych, a inne wyginą wkrótce, wskazują, że poza przypadkami bezmyślnej, niszczycielskiej dzia­łalności człowieka, wiele gatunków ginie wskutek pośredniej działalności człowieka, powodującej ni­szczenie środowisk, w których gatunki te żyją. Wy­cięcie puszcz w Europie w czasach historycznych spowodowało wyginięcie licznych gatunków ssaków. Wyginął tur — przodek krowy, wyginąłby żubr, gdyby nie został otoczony specjalną opieką w re­zerwatach. Melioracja łąk na różnych terenach po­woduje zmniejszanie się ilości ptaków wodnych i do­prowadzi z pewnością do wymarcia licznych gatun­ków. Można przewidzieć, które gatunki ssaków afry­kańskich w miarę cywilizowania tego kontynentu

wyginą lub będą miały szanse przeżycia tylko w rezerwatach.

Czy podobne przypadki zniknięcia pewnych śro­dowisk, spowodowane nie działalnością człowieka,

lecz czynnikami fizycznymi, nie mogły przyczynić się do wyginięcia dinozaurów? Pogląd ten zasuge­rował mi kiedyś w rozmowie prof. Stanisław Dżu- łyński, geolog, który twierdzi, że typ osadów lądo­wych, charakterystycznych dla ery mezozoicznej, nie występuje już w osadach trzeciorzędowych. W erze mezozoicznej powierzchnia kontynentów naszej planety była stosunkowo płaska. Istniały wte­dy ogromne nizinne obszary terenów nadwodnych oraz liczne jeziora śródlądowe, niekiedy wielkich rozmiarów, lecz bardzo płytkie, głębokości kilku lub najwyżej kilkunastu metrów. Baseny te stanowiły idealne środowisko dla wielkich dinozaurów. Wiel­kie zwierzęta potrzebują do życia ogromnych prze­strzeni. Znany jest fakt, że wyspowi przedstawiciele gatunków kontynentalnych mają mniejsze rozmiary. Wielkie zwierzęta nie mogą żyć na obszarach górzy­stych, pociętych wąskimi dolinami rzek. Spróbujmy zastanowić się, czy w obecnym krajobrazie lądów Ziemi wielkie gatunki dinozaurów mogłyby zna­leźć dla siebie odpowiednie środowisko. Wydaje się, że nie. Środowisko, w którym dinozaury mogły się rozwijać zniknęło, jak się zdaje, z powierzchni Zie­mi na początku trzeciorzędu w związku z alpejskimi ruchami górotwórczymi. Gdy wraz z zanikiem płyt­kich jezior i wielkich, otwartych terenów nadwod­nych zniknęły dinozaury roślinożerne, spowodowało to wyginięcie dinozaurów drapieżnych, które utra­ciły dla siebie pożywienie.

Przedstawione tu przyczyny wygaśnięcia dino­zaurów są tylko hipotezą, dość prawdopodobną na pierwszy rzut oka, lecz nie sprawdzoną. W celu udowodnienia jej należałoby przeprowadzić szcze­gółowe badania sedymentologiczne lądowych osadów mezozoicznych i trzeciorzędowych na wszystkich ob­szarach, gdzie zachowały się kości dinozaurów i ssa­ków.

Pod koniec XIX wieku badania paleontologiczne były już w różnych krajach europejskich i w Sta­nach Zjednoczonych dosyć zaawansowane i dyskuto­wano wówczas szeroko nad problemem tak zwanej kolebki ssaków łożyskowych. W osadach najniższego trzeciorzędu — paleocenu — w Europie i Stanach Zjednoczonych występowała bogata fauna ssaków łożyskowych. W leżących jednak niżej utworach kredowych ssaków tych nie znajdowano. Stopień zróżnicowania ssaków łożyskowych w osadach pa­leocenu wskazywał, że zwierzęta te musiały mieć długą historię przed trzeciorzędem. Przypuszczano więc, że w okresie kredowym ssaki rozwijały się na jakimś jednym kontynencie, skąd następnie z po­czątkiem trzeciorzędu przywędrowały do Europy i Ameryki Północnej.

W 1900 r. wybitnie utalentowany paleontolog amerykański Henry Fairfield Osborn wysunął hipo­tezę, że ośrodkiem rozwoju ssaków łożyskowych przed trzeciorzędem były dziewicze jeszcze pod względem poznania paleontologicznego tereny Azji Środkowej.

W 20 lat po postawieniu hipotezy Osborna pro­blem pochodzenia ssaków łożyskowych zaczęto znów dyskutować w Muzeum Historii Naturalnej w No-

NIECO HISTORII

wym Jorku. Do ponownego zainteresowania się tą kwestią przyczyniły się prawdopodobnie nowe od­krycia paleontologiczne na terenie Azji. W tym czasie paleontolog rosyjski Borissiak odkrył i opi­sał interesujące fauny ssaków trzeciorzędowych z Kazachstanu. Budowa geologiczna Mongolii prze­mawiała za możliwością natrafienia na osady tego wieku również i na Gobi. Przypuszczano też, że Gobi może dostarczyć interesujących skamieniałości wieku kredowego.

Dwa lata trwały w Nowym Jorku przygotowania do wyprawy i wreszcie w 1922 roku wyruszyła pierwsza ekspedycja amerykańska, pod kierunkiem znanego podróżnika Roy Chapmana Andrewsa. Mię­dzy 1922 a 1930 r. pracowało na terenie południowej części dzisiejszej Mongolskiej Republiki Ludowej oraz na terenie Mongolii Wewnętrznej, znajdującej się na obszarze dzisiejszych Chin, pięć kolejnych ekspedycji amerykańskich. Ekspedycje te zorganizo­wane były z wielkim rozmachem; w największej z nich brało udział 40 osób. Głównym celem ekspe­dycji były poszukiwania paleontologiczne, jednak w skład ekspedycji, poza paleontologami, wchodzili topografowie, geografowie, geologowie, archeologo­wie, botanicy i zoologowie. Bazę ekspedycji pa­

leontologicznej uczeni amerykańscy mieli w Pekinie. Warunki eksploatacji pustyni Gobi w owych czasach były znacznie trudniejsze niż obecnie, przez teren pustyni nie biegła żadna linia kolejowa (obecnie li­nia kolejowa łączy Ułan Bator z Pekinem i Irkuc­kiem), nie było połączeń telefonicznych ani lotni­czych. Grupa amerykańska podróżowała kilkunasto­ma małymi samochodami terenowymi oraz kara­wanami wielbłądów, które wyruszały wcześniej z cięższym taborem, zabierając między innymi zapas benzyny dla samochodów.

Ekspedycje amerykańskie w ciągu pięcioletnich poszukiwań zebrały bogaty materiał czaszek i in­nych kości dinozaurów z okresu kredowego oraz liczne czaszki i kompletne szkielety ssaków trzecio­rzędowych. Trudności przy transporcie wielkich oka­zów nie pozwoliły na prowadzenie prac wykopalis­kowych na bardzo dużą skalę, nie wydobyto więc wówczas żadnego szkieletu wielkiego dinozaura, nie­mniej zebrane materiały paleontologiczne, pocho­dzące z terenów nie badanych dotychczas w ogóle pod względem paleontologicznym, miały kolosalną

wartość naukową. Zebrano ogółem ponad 100 cza­szek gadów i ssaków oraz liczne fragmenty szkiele­tów zwierząt, należących nie tylko do nieznanych dotychczas nowych gatunków lecz również do więk­szych nowych jednostek taksonomicznych: rodza­jów i rodzin. Wielką sensację stanowiło odkrycie pierwszych na świecie jaj dinozaurów w osadach kredowych formacji Dżadochta w miejscowości Bajn Dzak. Paleontologowie od dawna przypuszczali, że

dinozaury były — tak jak wszystkie gady współ­czesne — jajorodne. Pomimo jednak że przed wy­prawami wydobyto liczne szkielety dinozaurów, nie natrafiono nigdy na ich jaja. Jaja dinozaurów zna­lezione w piaskowcach w Bajn Dzak były stosun­kowo niewielkich rozmiarów — około 12 cm dłu­gości — i miały bardzo dobrze zachowaną, orna­mentowaną skorupkę. Przypuszcza się, że zostały one złożone przez protoceratopsy, których liczne

szkielety wydobyto z tych samych warstw w Bajn Dzak. Obecnie jaja dinozaurów nie stanowią już tak wielkiej sensacji, jak w latach dwudziestych. Ekspedycje pracujące później na Gobi natrafiły rów­nież na liczne gniazda jaj w Bajn Dzak, poza tym znaleziono je również i w innych punktach na świe- cie, między innymi w Chinach oraz w południowej Francji, w Prowansji, gdzie występują margle gór- nokredowe, przepełnione odłamkami skorupek jaj.

Z kolekcji zebranych przez ekspedycje amery­kańskie największą wartość pod względem nauko­wym mają czaszki prymitywnych ssaków kredo­wych znalezione w Bajn Dzak, w tych samych war­stwach, | których pochodzą jaja dinozaurów. Ame­rykanie zebrali 10 niekompletnych czaszek małych ssaków, z których dwie należą do multituberkula- tów, a 8 pozostałych — do owadożernych. Odkrycie to miało wielką wartość naukową, gdyż były to pierwsze czaszki ssaków łożyskowych odkryte w o- sadach kredowych. Znalezisko to wydawało się po­twierdzać hipotezę Osborna, że tereny Azji Środko­wej stanowiły centrum rozwoju ssaków łożysko­wych przed trzeciorzędem. W świetle nowszych ba­dań hipoteza ta nie może być jednak utrzymana, gdyż w ostatnich latach — jak wspominałam — od­kryto liczne ssaki łożyskowe w osadach kredowych Stanów Zjednoczonych, a ostatnio jeden ząb w u- tworach kredowych okolic Montpellier we Francji.

Następny cykl wypraw paleontologicznych na pustynię Gobi został zorganizowany przez Instytut Paleontologiczny Akademii Nauk Związku Radziec­kiego w Moskwie, kierowany przez nieżyjącego już obecnie prof. J. A. Orłowa. Komitet do Spraw Nauki Mongolskiej Republiki Ludowej w 1941 r. zwrócił się do Akademii Nauk ZSRR z projektem zorganizowa­nia ekspedycji paleontologicznej do Mongolii, jed­nak wojna uniemożliwiła te zamierzenia. Dopiero w 1945 r. można było pomyśleć powtórnie o przygo­towaniu wyprawy. W 1946 roku Instytut Paleontolo­giczny wysłał do Mongolii pierwszą ekspedycję o cha­rakterze rekonesansowym. Na czele ekspedycji sta­

nął znany paleontolog i pisarz, prof. Jefremów, poza tym w ekspedycji wziął udział dyrektor Instytutu prof. Orłów oraz sześciu innych pracowników nauko­wych i technicznych. Ekspedycja przebywała w tere­nie dwa miesiące. W tym krótkim czasie odbyto jed­nak aż dwie podróże do południowo-wschodniej Gobi oraz do południowej Gobi, gdzie w Kotlinie Nemegt odkryto w osadach kredowych wielkie cmentarzysko dużych dinozaurów. Ekspedycje amerykańskie na te tereny nie dotarły, był to więc obszar zupełnie niezbadany z punktu widzenia paleontologii.

Na podstawie wyników rekonesansu zaplanowano dwie następne wyprawy w 1948 i 1949 r., które pro­wadziły prace wykopaliskowe na wielką skalę. Kie­rownikiem obu ekspedycji był, jak poprzednio prof Jefremow. W 1948 roku grupa radziecka liczyła 15 naukowców Oraz 14 robotników. Ekspedycja pro­wadziła prace wykopaliskowe w południowo- -wschodniej Gobi, na południe od Sajn Szand, na­stępnie w południowej Gobi w Kotlinie Nemegt oraz w Bajn Dzak, i wreszcie na obszarach położo­nych bardziej na zachód, w okolicach jeziora Orok Nur. Największe prace wykopaliskowe prowadzono jednak w Kotlinie Nemegt, skąd wydobyto bardzo cenne szczątki dinozaurów.

Ekspedycja 1949 r. prowadziła prace wykopalis­kowe i równie wielkim rozmachem. W skład eks­pedycji wchodziły, wraz z robotnikami 33 osoby. Tym razem prowadzono prace początkowo w za­chodniej części Mongolii, w Dolinie Wielkich Jezior, gdzie w okolicach Kobdo odkryto bogate złoże kości ssaków plioceńskich, które od nazwy istniejącego tu ongiś somonu* nazwano Ałtan Teli. Następnie eks- I pedycja kontynuowała prace na terenach znanych I już z poprzedniego roku, a więc przede wszystkim ■ w Kotlinie Nemegt oraz w południowo-wschodniej I Gobi.

W ciągu trzyletnich prac terenowych pal eon to- I logowie radzieccy zebrali niezwykle obfity materiał

szkieletów kopalnych, przede wszystkim dinozau­rów, obejmujący 460 skrzyń monolitów* o łącz­nym ciężarze 120 ton. Z Kotliny Nemegt, z osadów najwyższej kredy odsłaniających się w punktach Nemegt, Cagan Chuszu i Ałtan Uła, wydobyto 10 kompletnych szkieletów dinozaurów drapieżnych (tarbozaurów) i kaczodziobych (zaurolofów). Równie ciekawe są dinozaury pancerne, które wydobyto we wschodniej Gobi w Bajn Szire oraz w południowej Gobi w Bajn Dzak. Prócz dinozaurów, które zostały wypreparowane, zmontowane i można je oglądać w Muzeum Paleontologicznym w Moskwie, ekspedy­cje radzieckie zebrały cenny materiał ssaków z dol­nego trzeciorzędu — paleocenu, ze środkowego trze-

ciorzędu — olłgocenu oraz z górnego trzeciorzędu — pliocenu.

Mimo tych ogromnych zbiorów wydobytych z wielkim nakładem pracy i kosztów zarówno przez ekspedycje amerykańskie, jak i radzieckie wiedzie­liśmy, że nie można eksploatacji paleontologicznej Gobi uważać za zakończoną. Zarówno osady kre­dowe jak i trzeciorzędowe, które się tam zachowały, są niezwykle bogate w szczątki zwierząt, z których nie wszystkie zostały już odkryte i opisane. Byliśmy przekonani, że każda następna ekspedycja na Gobi natrafi na nowe, cenne materiały naukowe. Dlatego też, gdy nadarzyła się pierwsza okazja, z wielkim zapałem przystąpiliśmy do organizowania trzeciej serii ekspedycji paleontologicznych na pustynię Gobi

ekspedycji polsko-mongolskich.

PIERWSZA WYPRAWA I DALSZE PRZYGOTOWANIA

W maju 1963 r. wyjechała z Warszawy do Ułan Bator pięcioosobowa grupa uczestników pierwszej Polsko-Mongolskiej Wyprawy Paleontologicznej na pustynię Gobi. Wrócili we wrześniu w świetnym na­stroju, opaleni, ogorzali, jacyś odmienieni. Doc. Ju­lian Kulczycki, kierownik wyprawy rekonesansowej, złożył mi sprawozdanie z pracy ekspedycji. Ze stro­ny mongolskiej w ekspedycji rekonesansowej brało udział również 5 osób, w tym dwóch paleontologów: Dowczin i Daszzeweg, którzy wkrótce mieli przyje­chać do Warszawy na trzymiesięczny staż w naszym Zakładzie.

Wymieniając nazwiska paleontologów mongols­kich muszę wyjaśnić, że w języku mongolskim nie ma imion. Gdy rodzi się dziecko, nadaje mu się nazwisko, które spełnia jednocześnie rolę imienia. W ten sposób syn ma inne nazwisko niż ojciec. Ko­biety wychodzące za mąż nie przyjmują nazwiska męża i zachowują swoje. Każdy z członków rodziny nazywa się więc inaczej. Mongołowie, którzy stu­diują lub pracują w krajach europejskich, zazwyczaj przybierają sobie imiona; zwykle jest to nazwisko ojca, jednak w Mongolii imiona te nie są używane.

Celem polsko-mongolskiej wyprawy rekonesan­sowej nie było prowadzenie prac wykopaliskowych. Wyprawa miała objechać tereny południowo- -wschodniej i południowej Gobi, zapoznać się z od­słonięciami osadów kredowych i trzeciorzędowych, zorientować się, gdzie występują największe nagro­madzenia kości kopalnych i wytyczyć punkty dla prac przyszłycłi ekspedycji. Wyprawa ta podróżu­jąc dwoma samochodami ciężarowymi: polskim Sta­rem 25 i samochodem grupy mongolskiej Gaz 63, przejechała w południowo-wschodniej i południowej Gobi trasę ponad 8 tys. km. Wyniki rekonesansu były dla nas bardzo cenne przy planowaniu prac następnej ekspedycji. Wiedzieliśmy teraz, gdzie są największe złoża kostne, jaki jest do nich dojazd. Ponadto uczestnicy rekonesansu zaznajomili się z warunkami, jakie panują na Gobi i przekonali się, jak należy przygotowywać sprzęt wykopaliskowy, obozowy i żywność, aby następne wyprawy mogły jak najlepiej pracować. Okazało się na przykład, że samochód Star 25 nie zawsze daje sobie radę w warunkach pustynnych. Star 25 doskonale prze­jeżdżał przez rozległe obszary stepu i półpustyni,

jednak na przykład na obszarze Kotliny Nemegt, gdzie droga prowadzi niekiedy suchymi łożyskami sezonowych rzek — sajrami, bądź też przez pasma wydm, samochód z napędem na jedną oś zakopy­wał się w piasku. Uczestnicy rekonesansu mieli nie­zliczone przygody i kłopoty z wyciąganiem Stara z piasku. Należało więc przy organizowaniu ekspe­dycji 1964 roku pomyśleć o innym typie samochodu. Star 25 wraz z całym sprzętem ekspedycji pozosta­wiono na zimę w Ułan Bator. Zdecydowaliśmy, że w roku następnym będziemy go używać do dojazdu do łatwiejszych odsłonięć oraz do transportowania zbiorów do Ułan Bator. Do pracy na terenach pu­stynnych musieliśmy jednak zaopatrzyć się w inny samochód, lepiej dostosowany do tych warunków. Fabryka Samochodów Ciężarowych w Starachowi­cach przyszła nam z pomocą i wypożyczyła dla wy­prawy 1964 roku doskonały samochód terenowy Star 66 z napędem na trzy osie, który był w stanie przejechać nawet przez najtrudniejsze tereny wydm'.

Inne doświadczenia zdobyte podczas rekonesan­su dotyczyły namiotów. Pustynia Gobi słynie z sil­nych wiatrów, okresowych burz piaskowych i hura­ganów. Okazało się, że namioty polskie zabrane na rekonesans nie wytrzymywały siły wiatru. Przygo­towując się do wyprawy w 1964 roku należało zao­patrzyć się w inne namioty. Inż. Kuczyński zapro­jektował nowy typ namiotów, oparty na wzorach mongolskich. Namioty te miały dwa bardzo mocne metalowe maszty, połączone pod dachem kalenicą

grubą metalową poprzeczką. Ponadto, ze względu na panujące na Gobi upały, były one pozbawione podłogi. W czasie największych upałów podwijało się ściany namiotów od dołu ze wszystkich stron, co umożliwiało przewiew i obniżało temperaturę pod rozgrzanym od słońca dachem. Podwinięcie po­dłogi miało jednak i swoje słabe strony; podczas silniejszych wiatrów wszystkie drobiazgi pozosta­wione na wierzchu wiatr wywiewał z namiotów i mogliśmy je oglądać jak szybowały nad obozem wysoko w powietrzu. Przekonaliśmy się podczas wy­praw 1964 i 1965 r., że ten nowy typ namiotów na

.cgół dobrze spisuje się w klimacie mongolskim. Jed­nak podczas prawdziwych huraganów piaskowych, które nawiedzały nas w czasie każdej wyprawy dwu- lub trzykrotnie, zarówno nasze namioty, jak i mongolskie nie wytrzymywały siły wiatru. Jedynie jurty, okrągłe przenośne namioty koczowników mongolskich, o konstrukcji opartej na tysiącletnich I doświadczeniach, są odporne na huragany gobijskie, I jurt jednak nie mogliśmy zabierać ze sobą na wy- I prawę — zbyt są ciężkie i zbyt dużo czasu zajmuje I rozstawianie ich i składanie.

Mimo że wyprawa rekonesansowa nie prowadziła I prac wykopaliskowych, uczestnicy rekonesansu I przywieźli do Warszawy kilka skrzynek skamie- I niałości, zebranych w odsłonięciach na powierzchni. I Wśród tych materiałów znalazły się dobrze zacho- I wane i bardzo cenne części czaszek prymitywnych I ssaków paleoceńskich — pantodontów, pochodzą- I cych z Naran Bułak w Kotlinie Nemegt, jaja dino- I zaurów ze słynnego Bajn Dzak oraz liczne pojedyn- I cze kości dinozaurów i ssaków.

Zimę 1963/64 — spędziliśmy w Zakładzie Pale­ozoologii PAN w Warszawie na przygotowaniach do następnej wyprawy. Niestety, na wiosnę 1964 roku Doc. Kulczycki poważnie zachorował i okazało się, że nie będzie mógł wziąć udziału w następnej eks­pedycji. Ja kończyłam dużą pracę dotyczącą bez­kręgowców paleozoicznych, którą miałam wkrótce złożyć do druku. W tej sytuacji nie mogłam wyje­chać z kraju na 4 miesiące, tj. na cały okres trwania ekspedycji. Zakład nasz zwrócił się więc z prośbą do profesora Kazimierza Kowalskiego, kierownika Za­kładu Zoologii Systematycznej w Krakowie, aby objął kierownictwo ekspedycji w 1964 roku. Prze­widywaliśmy, że ja przyjadę w lipcu do Mongolii

i wezmę udział w pracach wyprawy. Prof. Kowalski, zoolog i paleontolog, a jednocześnie zamiłowany po­dróżnik, chętnie się zgodził na wzięcie udziału w naszej wyprawie. Niestety, na wiosnę 1964 r. wyjeżdżał na wcześniej zaplanowany pobyt w Mu­zeum Historii Naturalnej w Londynie i nie mógł

przyłączyć się do prac związanych z organizacją wyprawy. W przygotowaniach wyprawy od strony naukowej pomagał mi najwięcej dr Andrzej Su- limski, asystent naszego Zakładu, który brał udział w wyprawie rekonesansowej i był dobrze zorien­towany w składzie fauny kopalnej Gobi, oraz dwie panie, które miały wziąć udział w ekspedycji 1964 r. mgr Teresa Maryańska, pracownik Muzeum Ziemi,

i mgr Magdalena Borsuk-Białynicka, asystentka Za­kładu Paleozoologii Uniwersytetu Warszawskiego.

Dwaj geologowie, których zaprosiliśmy do wzię­cia udziału w wyprawie: dr Ryszard Gradziński z Katedry Geologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie oraz dr Jerzy Lefeld z Zakładu Nauk Geologicznych PAN w Warszawie, przygotowywali materiały kartograficzne do wyprawy i studiowali budowę geologiczną pustyni Gobi. Organizacją tech­niczną wyprawy zajmował się, jak w roku poprzed­nim, inż. Kuczyński.

W grudniu 1963 roku przyjechali do Warszawy na trzymiesięczny • staż naukowy dwaj paleontolo­gowie mongolscy — Dowczin i Daszzeweg, których uczestnicy wyprawy rekonesansowej znali ze wspól­nego pobytu w terenie. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi od razu. Koledzy mongolscy pomagali nam w ukła­daniu planu wyprawy, uczyli nas języka mongols­kiego, pomagali odczytywać mapy mongolskie i ob­

jaśniali, jak należy transkrybować mongolskie na­zwy geograficzne.

W marcu 1964 roku cały sprzęt ekspedycji został

podobnie jak w roku poprzednim — wysłany ko­leją do Ułan Bator. W połowie maja pożegnaliśmy na lotnisku w Warszawie jedenastoosobową grupę uczestników drugiej Polsko-Mongolskiej Ekspedycji Paleontologicznej, która po drodze do Ułan Bator miała zatrzymać się na kilka dni w Moskwie i za­poznać się tam ze zbiorami z pustyni Gobi, wysta­wionymi w Muzeum Paleontologicznym. Przewidy­waliśmy, że grupa polska będzie przebywać w Mon­golii ponad 4 miesiące, z czego co najmniej 3 mie­siące przeznaczone były na prace terenowe. Pierw­szy etap prac naszej wyprawy miała stanowić Kotli­na Nemegt, gdzie zaplanowaliśmy prowadzenie prac wykopaliskowych w osadach paleocenu w Naran Bułak oraz w odsłonięciach górnokredowych w Ca- gan Chuszu (zwanych niekiedy również Cagan Uła)

i Nemegt. W drugiej połowie pobytu, w sierpniu, ekspedycja miała przenieść się do Bajn Dzak, gdzie odsłaniają się osady dolnej części kredy górnej, znane ze znalezisk jaj dinozaurów i prymitywnych ssaków. Podczas gdy główna baza wyprawy miała stacjonować w Bajn Dzak, część uczestników eks­pedycji miała się wybrać na wyjazd rekonesan­sowy do Gobi Zaałtajskiej, na tereny nie odwie­dzane dotychczas przez żadnych paleontologów.

ŁAZIKIEM PRZEZ PUSTYNIĘ GOBI

Gdy 13 czerwca 1964 roku przyleciałam do Ułan Bator, druga nasza wyprawa od dwóch tygodni prze­bywała już w Kotlinie Nemegt w południowej Gobi.

200-tysięczna stolica Mongolskiej Republiki Lu­dowej przyjęła mnie bezchmurnym niebem i mocno palącym słońcem. Powietrze było bardzo suche, znacznie suchsze niż to, do którego przywykłam w Polsce. W pierwszych dniach pobytu stale czułam, że gardło mi wysycha. Pierwszy tydzień w Mon­golii upłynął mi na zwiedzaniu zabytków kultury mongolskiej w Ułan Bator i nowo rozwijających się ośrodków naukowych. Zapoznałam się z organizacją studiów na młodym, bo powstałym w 1941 roku uniwersytecie w .Ułan Bator oraz z pracami nowo powstających instytutów naukowych Mongolskiej Akademii Nauk.

W Muzeum Miejskim w Ułan Bator życzliwie spoglądał na mnie szkielet wielkiego dinozaura dra­pieżnego — tyranozaura (rodzaj Tarbosaurus), wy­dobyty w Kotlinie Nemegt przez wyprawy radziec­kie. Odwiedziłam też pałac-muzeum, siedzibę ostat­niego z władców przedrewolucyjnej Mongolii, bogdo- -gegena Dżawsandamby IV oraz klasztor lamajski na wzgórzu Gandan.

Zastałam również w Ułan Bator listy zostawione przez moich kolegów, pełne rad, jak mam się przy­gotować do uciążliwej podróży, jak jechać po bez­drożach półpustyni, aby trafić do obozu naszej eks­pedycji, oraz dokładnie wykreślony szkic ostatniego odcinka drogi już w Kotlinie Nemegt.

Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu w teren. Mon­golska Akademia Nauk, która zaopiekowała się mną bardzo życzliwie, dała mi do dyspozycji mały sa­mochód terenowy Gaz 69, który miał prowadzić mongolski kierowca Batoczir. W podróży miał mi to­warzyszyć ponadto pracownik Akademii pan Dagwa, który spędził półtora roku w Polsce i mówił dobrze po polsku. Kierowca znał trochę rosyjski — nie mieliśmy więc trudności w porozumiewaniu się. 19 czerwca wczesnym rankiem wsiedliśmy we trójkę do łazika i ruszyliśmy z Ułan Bator. Droga nasza wiodła na południe przez płaski, rozległy step. Wkrótce przekonałam się, że kierowca Batoczir ma dwie zalety: po pierwsze, prowadząc samochód cały czas śpiewa, wyciągając wysokim falsetem melo­dyjne mongolskie pieśni ludowe. Siedzący z tyłu Dagwa wtórował mu nieco niższym głosem. Następ­nie okazało się, że Batoczir jest doskonałym kierow-

cą. Na stepie, oczywiście, nie ma szos asfaltowych ani bitych dróg; drogi są znaczone jedynie przez ślady przejeżdżających tam samochodów. Często dróg tych jest kilka obok siebie, krzyżują się, roz­chodzą, to znów się łączą. Batoczir miał przedziwny talent wyszukiwania najbardziej dogodnej drogi. Niekiedy ruszał na przełaj, wprost przez step, zna­cząc nową, krótszą od innych drogę. Jechaliśmy dość szybko: 60—80 km/godz, a na zupełnie płaskich od­cinkach Batoczir pędził nawet z szybkością 100 km.'godz. Po drodze mijaliśmy niekiedy pasące się stada koni i owiec. Drogę przed kołami naszego sa­mochodu przebiegały niezliczone ilości drobnych ste­powych gryzoni, z których liczne znalazły śmierć pod kołami.

Ale nie tylko drobne gryzonie żyły na stepie. Kilkakrotnie udało mi się zobaczyć świstaka — tarbagana (Marmota ńbirica), którego gładkie, brą­zowe, lśniące futro jest bardzo cenne. Przed wyjaz­dem do Mongolii przestrzegano nas przed polowa­niem na tarbagany, gdyż gryzonie te przenoszą dżumę. Ponieważ jednak w programie naszych wy­praw mieliśmy przede wszystkim polowanie na di­nozaury, a na dżumę byliśmy zaszczepieni, niebez­pieczeństwo to nie było dla nas groźne.

Jadąc do Mongolii wiedziałam, że kraj ten ma 150 razy mniejszą gęstość zaludnienia niż Polska, uzmysłowić mogłam to sobie jednak dopiero podczas tej pierwszej podróży z Ułan Bator na południe. 150 razy mniejsza gęstość zaludnienia oznacza, że mi­lionowa ludność Mongolii (nieco mniej niż ludność Warszawy) zamieszkuje obszar pięciokrotnie większy niż powierzchnia Polski. Jechaliśmy przez prawie bezludny step. Rzadko tylko mijaliśmy samotne jur­ty oraz nieliczne większe osady, stolice somonów, złożone z kilkudziesięciu jurt i kilku murowanych domków. Około południa zobaczyliśmy przy dro­dze kopiec obo. Kopce te, tak charakterystyczne dla dróg mongolskich, są układane przez podróżnych PJzy głównych szlakach dróg karawanowych. Każdy z przejeżdżających podróżnych dorzuca do obo kilka kamieni lub jakiś przedmiot. W ciągu dziesiątków

lat obo powiększa się, osiągając niekiedy znaczne rozmiary. Na rozległych przestrzeniach stepów, po­zbawionych drzew i osiedli ludzkich, kopce obo sta­nowią doskonałe punkty orientacyjne dla podróż­nych.

Zatrzymaliśmy się przy obo na krótki postój, gdzie przyrządziłam dla moich towarzyszy podróży obiad. Miałam ze sobą zapas konserw na drogę, chleb, mleko skondensowane i sok owocowy. Wie­źliśmy też dziesięciolitrową bańkę z wodą. Z po­danego przeze mnie obiadu towarzysze moi wybrali tylko mięso i chleb, a na jarzyny i kompot nie chcieli nawet patrzeć. Przypomniałam sobie, że mon­golscy paleontologowie, którzy zimą gościli u nas w Polsce, również nie jadali jarzyn i narzekali, że mało się je u nas mięsa. Mongołowie mają naj­wyższe w świecie spożycie mięsa na osobę, które

obok mleka — stanowi ich podstawowe pożywie­nie. Jarzyn i owoców nie jadają prawie wcale.

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej w dro­gę. Mieliśmy zatrzymać się na pierwszy nocleg w stolicy środkowogobijskiego ajmaku* Mandał Gobi. Przed Mandał Gobi spotkaliśmy duże stado wiel­błądów. Były to, oczywiście, charakterystyczne dla Azji wielbłądy dwugarbne (Camelus bactrianus). Ko­ni, które towarzyszyły nam za Ułan Bator, było tu już znacznie mniej. Wielbłądy stały zbitą gromadą przy studni przydrożnej i czekały na litościwego podróżnika, który napoi ich wodą. Zatrzymaliśmy się i nabraliśmy kilka wiader wody ze studni, którą wlaliśmy do koryta. Woda ubywała szybciej z ko­ryta, niż byliśmy w stanie ją nalewać. Zrezygno­waliśmy z całkowitego napojenia wielbłądów, gdy przypomnieliśmy sobie, że jeden wielbłąd jest w sta­nie wypić naraz 80 litrów wody. Musielibyśmy stać przy studni wiele godzin, aby napoić je wszystkie do syta.

Władze miejscowe w Mandał Gobi były zawiado­mione przez Mongolską Akademię Nauk o naszym

* Jednostka administracyjna odpowiadająca wojewódz-

przyjeździe. Zaprowadzono nas do hoteliku, w któ­rym czekały przygotowane dla nas pokoje. Młoda Mongołka przyniosła mi czajnik pełny gorącej her­baty oraz kruche ciastka, pieczone na łoju baranim. Herbatę po mongolsku przyrządza się z zielonej, ce­giełkowej herbaty chińskiej, którą gotuje się z mle­kiem, a niekiedy z dodatkiem tłuszczu baraniego. Tak przyrządzona herbata ma konsystencję i smak mlecznej zupy.

Następnego dnia wyruszyliśmy bardzo wcześnie. Droga nasza wiodła teraz do Dałan Dzadgad, stolicy południowogobijskiego ajmaku, gdzie mieliśmy za­trzymać się na drugi postój. Od samego ranka słoń­ce prażyło niemiłosiernie. Jechaliśmy stale na po­łudnie i step zmieniał stopniowo wygląd, przecho­dząc w półpustynię. Na drodze naszej, przed kołami samochodu, coraz częściej zaczynały się pojawiać drobne, szybko biegające jaszczurki, natomiast gry­zoni, które nam towarzyszyły za Ułan Bator, było już mniej. Na wyjeżdżonych przez samochody od­cinkach drogi wylegiwały się stada wielbłądów, któ­re ze stoickim spokojem spoglądały na nadjeżdża­jący pojazd i wcale nie zamierzały zejść mu z drogi. Dopiepo pełne zdenerwowania trąbienie Batoczira skłaniało je do ustąpienia nam miejsca.

Ponieważ wyjechaliśmy wcześnie, a jechaliśmy bardzo szybko, do Dałan Dzadgad, zamiast wieczo­rem, przyjechaliśmy w samo południe. Miasto to miałam możność poznać dobrze podczas później­szych przejazdów przez nie i dłuższych pobytów w 1965 r. Tu właśnie zakładaliśmy zwykle maga­zyn taboru i zbiorów naszej ekspedycji, stąd pocho­dziła część naszych robotników, tu spotykaliśmy się zawsze z wielką gościnnością, życzliwością i pomocą. Po obiedzie, na który zaprosił nas darga* ajmaku Dałan Dzadgad, uprzedzony przez Mongolską Aka­demię Nauk o naszym przyjeździe, wyszłam obej­rzeć miasto. Dałan Dzadgad w okresie letnim liczy około | tysięcy mieszkańców, zimą zaś — gdy do miasta ściągają koczujący araci (pasterze) — lud­

ność jego powiększa się do 10 tysięcy. W central­nej części miasta jest kilkanaście ulic, przy któ­rych stoją murowane jedno- i dwupiętrowe domy, większość mieszkańców mieszka jednak w jurtach. Sam środek miasta zajmował dość rozległy skwer, na którym za wszelką cenę, wbrew otaczającej pu­styni, suszy, czterdziestostopniowym upałom w le- cie i czterdziestostopniowym mrozom w zimie, wła­dze miejskie zadecydowały utworzyć ośrodek zieleni

i wypoczynku. Kilkuletnie, a nawet starsze już drze­wa i krzewy nie wytrzymałyby tego klimatu gdyby nie troskliwa opieka, jaką je otoczono. Dzień i noc system rur irygacyjnych zraszał skwer, nie pozwa­lając uschnąć drzewom.

W Dałan Dzadgad czekały na mnie zostawione u władz miejskich listy od towarzyszy wyprawy. Pro­szono mnie, abym w aptece w Dałan Dzadgad kupiła gazy do obwiązywania twarzy przeciw muszkom, które chmarami unosiły się nad źródełkiem w Naran Bułak, w pobliżu którego rozbito obóz ekspedycji. Druga prośba dotyczyła kupna chleba, którego już w obozie brakowało. Zrobiłam zakupy i zdecydowa­liśmy ruszyć jeszcze tego samego dnia w dalszą drogę.

Z Dałan Dzadgad droga nasza skręcała na zachód. Mieliśmy 40 km drogi do przełęczy w paśmie górs­kim Gurwan Sajchan. Gdy wjeżdżaliśmy na bardzo malowniczą przełęcz, nagle się oziębiło. Byliśmy na wysokości prawie 2000 m. Na nocelg zatrzymaliśmy się w osadzie Bajn Dałaj, po drugiej stronie prze­łęczy. Tu po raz pierwszy nocowałam w hotelu — jurcie.

W każdej większej osadzie mongolskiej znajduje się hotel i restauracja dla podróżnych. Na południu często hotele te urządzane są w jurtach. Zatrzymu­jąc się na nocleg w takich hotelach mogliśmy się przekonać, jak wygodnie mieszka się w jurcie. Jest tam chłodno nawet w czasie największych upałów, co mogliśmy sami stwierdzić; podobno jest również ciepło w czasie największych mrozów.

Jurta jest to duży, okrągły namiot, kryty wojło­kiem i brezentem. Jurty bywają różnych rozmiarów;

te, w których nocowaliśmy, miały średnicę 5—6 metrów. Pionowe ściany otaczające jurtę, wysokości około 1,5 metra, mają konstrukcję drewnianą. Na ściankach opierają się krokwie stanowiące podporę dla poszycia dachu. Krokwie te zbiegają się nad środkiem jurty, gdzie łączy je drewniany pierścień. Do wnętrza jurty prowadzą nislkie drzwi w pionowej ścianie i trzeba się dobrze schylić, żeby przez nie przejść. Natomiast w środku, z dala od ścian, jurta jest wysoka i przestronna. W górnej części dachu, znajduje się otwór, który w razie deszczu może być zasłaniany. Podłoga jurty wysłana jest gru­bymi matami lub dywanami z wielbłądziej sier­ści. Jurty w miastach mają niekiedy podłogi drew­niane. Gdy jest gorąco, wojłokowe i brezentowe boki namiotu można podwiązywać do góry, odsłaniając drewniane rusztowanie. W ten sposób, w jurcie moż­na otrzymać przewiew i stosunkowo niską tempera­turę nawet podczas największych upałów. W jurcie- -hotelu pod ścianami stoi 6 łóżek, z lewej strony przy wejściu znajduje się umywalka. Umywalkę stanowi miednica, nad którą zawieszone jest niewielkie na­czynie z kapiącą wodą. Na pustyni o wodę trudno, trzeba ją więc bardzo oszczędzać. Okazuje się, że taka budowa umywalki umożliwia dokładne umycie rąk w ilości około 1/3 szklanki wody bieżącej, a pra­wie całego ciała w 1 litrze wody. Pośrodku jurty stoi piecyk żelazny, oczywiście nie używany w czasie la­ta, którego komin wychodzi górnym otworem; obok piecyka są stoły z kilkoma krzesłami, a pod ścianą między łóżkami — toaletka.

W somonach, w południowej Gobi, hotele składa­ją się zwykle z dwóch jurt, mogą więc pomieścić 12 podróżnych. Jurty zamieszkiwane przez Mongołów są zwykle nieco mniejsze niż opisane jurty hotelowe i mają najczęściej 4 metry średnicy. Każda rodzina pasterska mieszka w jednej jurcie. Pośrodku każdej jurty stoi piecyk żelazny (dawniej znajdowało się tam palenisko). Prawa strona jurty od wejścia jest stroną kobiet, lewa strona — mężczyzn. W związku | ty™ podziałem, z prawej strony gromadzone są zapasy żywności, naczynia i inne przedmioty gospo­

darstwa domowego, natomiast z lewej — przedmioty związane z hodowlą inwentarza. Z prawej strony, przy wejściu, w jurtach które odwiedzaliśmy na ob­szarach Gobi, wisi zwykle skórzany worek z kumy­sem — każdy wchodzący do jurty ma obowiązek za­mieszać raz kumys, gdyż przyspiesza to fermentacji;. Na wprost wejścia pod tylną ścianą, znajduje się najważniejszfe miejsce w jurcie. Tam stoi zwykle szafka lub skrzynia, na której ustawione są fotogra­fie i pamiątki rodzinne, często radio. Gdy w jurcie urządzane jest przyjęcie, tutaj siada gospodarz i naj­bardziej szanowani goście. Pod ścianami jurt stoją zwykle 2—3 łóżka, przykryte niekiedy haftowanymi makatami. Dzieci sypiają zwykle na łóżeczkach, do­rośli — w większych rodzinach — na dywanach roz­ścielanych na podłodze.

Ponieważ koczujący Mongołowie zmieniają miej­sce pobytu dwa, trzy lub nawet, na niektórych ob­szarach, cztery razy do roku, ilość przedmiotów zgromadzonych w jurcie nie może być zbyt duża, gdyż utrudniałoby to transport. Większość rodzin pasterskich w rejonie Gobi koczowała tradycyjnie, przenosząc jurty i cały dobytek na wielbłądach. Jed­nak podczas naszych przejazdów przez Gobi wielo­krotnie spotykaliśmy grupy Mongołów, których in­wentarz martwy, przy zmianie miejsca pobytu, prze­woziły samochody ciężarowe.

Nocleg w jurcie był znakomity. Gdy na śniadanie przyniesiono mi herbatę w czajniku polskiej produk­cji, takim samym jaki mam w domu w Warszawie, a rano przejechało przed hotelem dwóch młodych Mongołów na motocyklu Jawa — w środku pustyni Gobi poczułam się zupełnie jak u siebie. Gdy wy­jeżdżaliśmy, wszystkie dzieci zgromadziły się przy płotku otaczającym plac sportowy w środku osady i serdecznie nas żegnały.

Z Bajn Dałaj wyruszyliśmy znów bardzo wcześr, nie. Mieliśmy przed sobą teraz najtrudniejszy odci­nek drogi do somonu Gurwan Tes, ostatniej osady przed miejscem prac naszej ekspedycji, skąd ostatnie 100 km prowadziło przez prawie już niezamieszkały

teren, po zupełnych bezdrożach pustyni i półpus- tyni.

Kotlina Nemegt, do której wjeżdżaliśmy, rozcią­ga się na przestrzeni okoio 175 km w kierunku rów7 noleżnikowym i ma 40—70 km szerokości w kierun­ku południkowym. Stanowi ona wielkie, bezodpły­wowe zagłębienie, charakterystyczne dla regionu go- bijskiego. Od północy i od południa jest obrzeżona wysokimi masywami górskimi, zbudowanymi ze skał paleozoicznych i prekambryjskich. Kotlina położona między tymi masywami jest wielkim zapadliskiem tektonicznym, wypełnionym przez osady wieku gór- nokredowego i dolnotrzeciorzędowego.

Od stromych, skalnych ścian masywów górskich do środka kotliny opadają łagodnie płaskie powierz­chnie piaszczystych osadów kredowych. Po rzadkich, lecz niekiedy bardzo obfitych deszczach, woda spły­wa z gór w stronę środka kotliny po powierzchni tych osadów, transportując ze sobą duże ilości żwiru, piasku i mułu.

Cztery masywy górskie okalające Kotlinę Nemegt od północy noszą nazwy: Siewierej (najbardziej wschodni), następnie ku zachodowi — Gilbent, Ne- megt i Ałtan Uła. Najwyższy szczyt na tym obszarze, znajdujący się w paśmie Nemegt, ma wysokość 2766 m. Serie piaszczystych osadów kredowych, przy­legających od południa do wysokich masywów gór­skich, nie mają odrębnych nazw i są nazywane rów­nież Nemegt, Ałtan Uła itd.

Okresowe strumienie spływające z najwyższych gór niosą zwykle więcej wody o niszczycielskiej sile i wcinają się głębiej w podłoże. Dlatego właśnie u podnóża wysokich masywów wytworzyły się w osa­dach kredowych wielkie systemy wąwozów (sajrów), rozciągających się w niektórych partiach kotliny, na przykład u stóp masywów Nemegt i Ałtan Uła, na przestrzeni wielu dziesiątków kilometrów kwadrato­wych. Woda spływająca okresowo tymi wąwozami podcina silnie ich zbocza, dzięki czemu są one z re­guły bardzo strome, a nawet niekiedy pionowe. Moc­niej scementowane ławice piaskowców, występujące wśród piasków i mułów kredowych i trzeciorzędo­

wych, tworzą na stromych zboczach charakterystycz­ne półki. Stałe poszerzanie wąwozów doprowadza w wielu miejscach do powstania izolowanych, ostań- czych grzbietów i pojedynczych wzgórz. Materiał skalny pochodzący z masywów otaczających kotlinę, transportowany po powierzchni piaszczystych osa­dów kredowych, tworzy cienką pokrywę żwirową. Stale wiejące wiatry wywiewają z powierzchni tego osadu drobne ziarna piasku, który gromadzi się w wielu miejscach kotliny, tworząc wielokilometro­we pasma wydm.

Wody deszczowe spływające z otaczających gór powodują zasolenie dna kotliny i powstawanie w środkowej jej części wysychających, słonych jezio­rek. Jedno z takich jeziorek .w Kotlinie Nemegt znaj­duje się w Gurw.an Tes, do którego jechaliśmy. Z jeziorka tego eksploatowana jest sól.

Za Gurwan Tes spotkaliśmy już tylko trzy samot­ne jurty aratów prowadzących hodowlę wielbłądów. Droga nasza wiodła przez bezdroża półpustyni, rzad­ko porośnięte saksaułem. Grube konary tego krzewu, stanowiącego charakterystyczny element szaty roś­linnej regionu gobijskiego, są doskonałym materia­łem opałowym i magazynowane są podczas lata przez Mongołów zamieszkujących te tereny jako opał na zimę. Cennym materiałem opałowym jest suchy na­wóz bydlęcy — argał. Inne krzewy najczęściej spo­tykane na tym obszarze to kilka gatunków karagany: karagana kolczasta (Caragana spinosa) o gałązkach pokrytych delikatną złotą korą i karagana drobno- listna (Caragana viicrophylla).

Było coraz goręcej i wielokrotnie musieliśmy się zatrzymywać z powodu grzania się silnika. Jechaliś­my teraz przez bardzo nieprzyjemny teren piasków kopczykowych, zarośniętych przez rozłożyste krzewy nitrarii (N itr aria sibirica). Owoce nitrarii, kwaśne, dojrzewające w sierpniu jagody, Mongołowie jedzą na surowo i magazynują jako zapasy na zimę. Nitra- ria interesowała mnie szczególnie. Wiedziałam, że na jej korzeniach' rośnie pasożytnicza roślina goj o (Cynomorium songaricum), charakterystyczna dla re­gionu gobijskiego. Dotychczas widziałam gojo tylko

w Instytucie Hodowli Roślin Mongolskiej Akademii Nauk w Ulan Bator, gdzie prowadzone są badania własności leczniczych tej rośliny. Łodyga gojo jest jadalna. Wreszcie podczas jednego z postojów sa­mochodu udało mi się trafić na gojo. Łodyga jej, stercząca wprost z piasku, ma wygląd dużego ogórka pokrytego brązową aksamitną skórką. Gojo rośnie zwykle kępkami — na taką kępkę aksamitnych ogór­ków udało mi się właśnie trafić. Potem, zarówno w 1964, jak i 1965 roku, spotykaliśmy gojo dość czę­sto. Podczas postojów samochodu oglądałam rośliny Kotliny Nemegt; mimo że byliśmy na obszarze pół- pustyni, roślinność jest tu bardzo urozmaicona. Nie jestem botanikiem, większość gatunków była mi nie­znana; rozpoznałam jednak kilka gatunków piołun­ów, solanki (Salsola passerina), a. kierowca Batoczir zwrócił moją uwagę na czosnek gobijski (Allium pólyrhisum), który Mongołowie używają do przyrzą­dzania baraniny.

Minęliśmy piaski kopczykowe i jechaliśmy teraz wzdłuż malowniczego pasma wydm — barchanów, ciągnących się wzdłuż równoleżnikowej osi kotliny. Na szczęście, droga nasza prowadziła równolegle do wydm — nie musieliśmy tym razem ich przekraczać.

Tutaj właśnie zobaczyłam po raz piewszy gaze- le — dżejrany (Gazella subgutturosa). Biegły stadem złożonym z siedmiu sztuk po pagórkowatym terenie półpustyni, przecinając drogę naszego samochodu. W kierowcy zagrała krew przodków — ruszyliśmy z prędkością 80 km/godz w kieruku stada, usiłując przeciąć dżejranom drogę. Nie spodziewały się tego, podjechaliśmy więc bardzo blisko, zatrzymując się

kilkanaście metrów przed spłoszonym stadem. Stały chwilkę naprzeciw nas. Mogłam więc doskonale obej­rzeć ich zgrabną postać, lirowate, opierścienione rogi i duże oczy. Batoczir ruszył, zaczęła się szalona ucieczka stada. Biegły teraz równolegle do drogi na­szego samochodu, z prędkością 60 km/godz. Pędziliś­my tak przez piętnaście minut, zanim dżejrany zde­cydowały skręcić z drogi i uciec przed nami. Stada dżejranów spotykaliśmy na otwartych terenach pół­pustyni, w środkowej części kotliny, bardzo często. Na obszarach naszych głównych prac wykopalisko­wych, bliżej łańcuchów górskich, dżejrany pojawiały się rzadziej; spotykaliśmy tam za to argali — ba- rana górskiego (Oińs ammon) i koziorożca (Capra si- birica).

Gdyby nie ślady kół naszych samochodów, które odcisnęły się na pokrytym warstwą żwiru piasku pu­stynnym, przypuszczalnie miałabym wiele trudnośd | odnalezieniem miejsca obozu wyprawy. Wśród sy­stemu wzgórz i labiryntów sajrów można by go szu­kać w nieskończoność. W pobliżu Naran Bułak, gdy droga była bardzo skomplikowana, spostrzegliśmy w pewnym miejscu mały drogowskaz wbity w zie­mię, zrobiony z dwóch desek. Na drogowskazie była strzałka i napis: Naran Bułak. To moi koledzy wbili go, przewidując trudności, jakie będę miała z odna­lezieniem miejsca ich obozowania. Wreszcie zobaczy­liśmy smugę dymu — okazało się, że i nas spostrze­żono już w obozie i zapalono świecę dymną. Teraz trafiliśmy już bez trudu. Po dwu i pół dniach po­dróży łazikiem byłam wreszcie w obozie, przywożąc odciętym od świata kolegom zapas chleba i pocztę z Polski, na którą bardzo już czekali.

DINOZAURY Z CAGAN CHUSZU

Gdy przyjechałam do Naran Bułak, okazało się, że oba polskie samochody wyjechały przed trzema dniami do Ułan Bator, aby przywieźć resztę zapasu żywności, desek, gipsu i innych potrzebnych materia­łów, których nie można było zabrać poprzednio. Po­jechali nimi dwaj kierowcy: Dobiesław Walknowski i Wiesław Maczek oraz Maciej Kuczyński. Myśleli, że spotkają się ze mną po drodze, ale jechali inną trasą niż ja — przez Erdene Dałaj, i minęliśmy się. W obozie był więc tylko jeden samochód ciężarowy mongolskiej grupy — Gaz 63 — oraz mały łazik, którym przyjechałam. Postanowiliśmy wykorzystać obecność łazika na dokonanie kilku wyjazdów reko­nesansowych do różnych punktów w Kotlinie Ne- megt, aby zdecydować, gdzie w następnej kolejnoś­ci prowadzić prace wykopaliskowe. Przez pierwsze dni chciałam zapoznać się jednak ze stanem prac pro­wadzonych dotychczas.

Obóz był podzielony na dwie grupy, z których jedna pracowała na odsłonięciach paleocenu w Naran Bułak, druga zaś na odsłonięciach utworów kredo­wych w Cagan Chuszu, położonym 8 km na zachód od Naran Bułak.

Wyniki tych pierwszych dni pracy w Naran Bu­łak były bardzo dobre. Z terenu tego paleontologowie radzieccy, którzy w Kotlinie Nemegt prowadzili po­

ważne prace wykopaliskowe, opisali bogatą faunę du­żych ssaków wczesnotrzeciorzędowych, należących do grup wymarłych: pantodontów i dinoceratów. nie spodziewaliśmy się więc tu wielkich odkryć. Jednak, gdy przyjechałam, okazało się, że mamy sensacyjne odkrycie w Naran Bułak. Profesor Kowalski, ktore- go specjalnością są drobne ssaki, odkrył w Naran Bułak warstewkę, a raczej soczewkę bardzo słabo scementowanego piaskowca, prawie piasku, przepeł­nioną szczątkami drobnych ssaków, nie znanych z te­go terenu. Były tam szczęki dolne i fragmenty cza­szek należące do prymitywnej, wygasłej grupy ssa­ków — notoungulatów oraz szczątki prymitywnych zającowatych, owadożernych i multituberkulatów. Podobna fauna ssaków została odkryta w czasie wy­prawy 1964 roku przez paleontologa mongolskiego Daszzewega w osadach paleoceńskich Cagan Chuszu. Ssaki z tych grup znane były wcześniej z pustyni Gobi, jednak z terenów Chaszjat, który znajduje się w odległości 8 km od Bajn Dzak. Na terenie Kotliny Nemegt odkryliśmy je po raz pierwszy. Zebrany ma­teriał uzupełnił dotychczasowe wiadomości o budo­wie anatomicznej tych zwierząt.

Obóz w Naran Bułak położony był w pobliżu źró­dła, co bardzo ułatwiało zaopatrzenie w wodę. Blis­kość wody miała jednak swoje złe strony. Nad źró-

dłem, w czerwcu unosiły się roje drobnych, lecz bar­dzo złośliwych muszek. Ekipa nasza podczas wypra­wy rekonesansowej była w Naran Bułak, jednak przyjechała tam w lipcu, kiedy sezon muszek się kończył. W 1964 r. nikt więc nie spodziewał się ata­ku. Pierwszego dnia po przyjeździe do Naran Bułak w 1964 roku zmęczeni uczestnicy wyprawy, po roz­biciu obozu poszli się kąpać do małego strumienia wypływającego ze źródła. Nim się zorientowali, co się dzieje, byli już niemiłosiernie pokąsani. Kilka osób odchorowało to nawet poważnie — popuchnięte twarze, ręce i nogi w bąblach, swędzenie i nieprze­spane noce. Po dwóch dniach grupa polska zdecydo­wała przenieść obóz o kilkaset metrów dalej — z da­la od źródła, gdzie już muszki w takiej ilości nie do­latywały.

Po przeprowadzce obóz polski znajdował się u podnóża niewielkiego wzgórza gęsto porośniętego saksaułem i nielicznymi krzewami tamaryszku. Po­jedynczy, wysoko wyrośnięty krzew tamaryszku spotkaliśmy również tego lata w jednym z wąwozów podczas jednodniowego wyjazdu rekonesansowego do Ałtan Uła.

W obozie więcej mówiło się o muszkach niż o zna­lezionych ssakach. Rzeczywiście, był to problem nu­mer jeden. O zmroku, gdy muszki zaczynały nadla­tywać, ogłaszano w obozie alarm. Nikt nie śmiał wte­dy wyjść w krótkich spodniach lub w koszuli z krót­kimi rękawami. Głowy mieliśmy zawiązane ręczni­kami, twarze osłonięte gazą. Dość zabawnie wyglądał taki zespół, siedzący przy kolacji. Niemniej specjaliś­ci od ssaków, którzy całe dnie spędzali leżąc nad warstewką piasku i wybierając drobne szczątki ssa­ków paleoceńskich, twierdzili, że ze wszystkich obo­zów 1964 roku najprzyjemniejszy był pobyt właśnie w Naran Bułak.

Na trzeci dzień po przyjeździe wybrałam się od­wiedzić grupę w Cagan Chuszu. W Naran Bułak zo­stali specjaliści od ssaków oraz dwóch naszych geolo­gów, którzy kończyli kartowanie terenu. W Cagan Chuszu były na razie z grupy polskiej tylko trzy osoby: Teresa Maryańska, Gwidon Jakubowski i Woj­

ciech Skarżyński z grupą robotników; wkrótce prze- I niósł się tam także mongolski paleontolog Dowczin.

Przed wyjazdem do Cagan Chuszu uprzedzono 1 mnie, że droga nasza będzie prowadzić przez lasek. Czułam w tym jakiś podstęp — nie mogłam sobie wyobrazić zagajnika na terenie półpustyni, pozba­wionej zupełnie wód powierzchniowych i pokrywy glebowej. A jednak rzeczywiście jechaliśmy koło „lasku”. Tworzyły go trzy samotne drzewa topoli eufratezyjskiej, rosnące w nieznacznym zagłębieniu terenu, gdzie poziom wód gruntowych musiał być bardzo płytko. W innym miejscu, między Naran Bu- łak a Cagan Chuszu, droga prowadziła koło uschnię­tego zapewne przed wielu laty samotnego drzewa to­poli. Suchy pień i rozłożyste gałęzie, pozbawione śladów kory, nadawały pustynnemu krajobrazowi jeszcze bardziej surowy wygląd. Były to wszystkie drzewa, jakie spotkaliśmy na terenach naszych prac w Kotlinie Nemegt.

Gdy przyjechałam do Cagan Chuszu, Gwidon Jakubowski i Teresa Maryańska oprowadzili mnie po terenie, pokazując co zostało dotychczas zrobione. W piaskowcach kredowych odsłaniających się w Ca­gan Chuszu występowały warstwy przepełnione bar­dzo dobrze zachowanymi pancerzami żółwi. Były to kompletne pancerze stosunkowo niewielkich żółwi lądowych, mierzących około 20 cm długości. Z warstw tych wydobyto bardzo duże ilości pancerzy żółwi, za­pełniając nimi całą skrzynię. W obozie były zgroma­dzone również liczne pojedyncze kości dinozaurów oraz kawałki skamieniałych pni drzewnych. W osa­dach górnej kredy w Kotlinie Nemegt kościom dino­zaurów towarzyszą wszędzie skamieniałe pnie drzew

cypryśnikowatych, które za czasów panowania di­nozaurów rody na tych obszarach. Szczególnie dużo szczątków drzew tych znajdowaliśmy w Cagan Chu­szu. Leżały tam fragmenty bardzo ciężkich skrze- mieniałych pni, o średnicy około 30 cm, na przekroju których można było obserwować słoje przyrostu rocz­nego, a obok tego mniejsze pnie i gałęzie pokryte sęczkami. W osadach piaszczystych, które występują w Kotlinie Nemegt, nie mogły niestety zachować się

pyłki roślin, na podstawie których można by bardzo dokładnie określić względny wiek tych warstw. Określenie względnego wieku osadów kredowych Ko­tliny Nemegt musi opierać się więc na występowaniu w nich szkieletów dinozaurów. Sprawa nie jest jed­nak zupełnie prosta, gdyż wszystkie dinozaury zna­lezione przez paleontologów radzieckich na tych te­renach należą do gatunków nowych, nieznanych do­tychczas z innych kontynentów, a zwłaszcza z Ame­ryki Północnej, gdzie serie lądowe górnej kredy są najlepiej rozpoziomowane. Również i dinozaury znaj­dowane przez nas na tych obszarach należą bądź do gatunków opisanych przez paleontologów radzieckich, bądź do gatunków nowych. Ustalenie, z jakim pozio­mem geologicznym mamy do czynienia w Kotlinie Nemegt, musi więc opierać się na porównaniu całego zespołu gatunków tu występujących z zespołami znanych gatunków z górnej kredy innych kontynen­tów.

Wśród dinozaurów opisanych z tych obszarów przez paleontologów radzieckich na pierwszy plan wy­suwają się dinozaury drapieżne. Paleontolog radziec­ki Malejew zaliczył je do czterech różnych gatun­ków, należących do dwóch rodzajów znanych z Ame­ryki Północnej: Tyrannosaurus i Gorgosaurus, oraz do nowego rodzaju Tarbosaurus. Oznaczenia Maleje- wa poddał następnie krytyce Rożdiestwienski, który doszedł do wniosku, że 4 gatunki opisane przez Ma- lejewa są konspecyficzne, co oznacza, że należą do jednego gatunku. Gatunkiem tym jest Tarbosaurus bataar. Rodzaj Tarbosaurus, ustanowiony przez Ma- lejewa i charakterystyczny dla górnej kredy Azji Środkowej, jest odpowiednikiem północnoamerykań­skiego rodzaju Tyrannosaurus.

Innym gatunkiem, opisanym przez paleontologów radzieckich z Kotliny Nemegt, jest kaczodzioby dino­zaur opisany przez Rożdiestwienskiego jako Sauro- lophus angustirostris. Rodzaj Saurolophus znany był wcześniej z górnej kredy Kanady; w Kanadzie jest on jednak reprezentowany przez inny gatunek niż na obszarach Gobi. Wreszcie z górnej kredy Kotliny Nemegt został opisany przez Malejewa nowy gatunek

dinozaura pancernego i rodzaju Dyoplosaurus. Ro­dzaj ten reprezentowany jest również w górnej kre­dzie Kanady.

Jednak w utworach gómokredowych Ameryki Północnej gatunki rodzajów Tyrannosaurus, Sauro- lophus i Dyoplosaurus występują nie w jednym, lecz w kilku poziomach górnej kredy, w związku z czym przeprowadzenie dokładnej paralelizacji osadów gór- nokredowych Azji i Ameryki Północnej jest trudne. Na podstawie analizy fauny występującej w osadach gómokredowych Kotliny Nemegt można jednak z du­żym prawdopodobieństwem stwierdzić, że osady te odpowiadają górnej części kredy górnej, to znaczy piętru kampan lub mastrycht.

W Cagan Chuszu, gdy wędrowaliśmy po terenie oglądając odsłonięte warstwy jasnych i bardziej czerwonych piaskowców wieku kredowego, Gwidon Jakubowski pokazał mi miejsce, w którym w ścianie, około 2 m pod powierzchnią, odsłaniały się kości. Znajdowały się one w odległości około 2,5 m od siebie i można było przypuszczać, że pochodzą od tego sa­mego szkieletu. Zdecydowaliśmy kopać w tym miej­scu; jeżeli zachował się tam kompletny szkielet, eks­ploatacja jego nie będzie trudna — trzeba by tylko zrzucić z góry dwumetrową warstwę słabo scemento- wanego piaskowca.

Już po pierwszym dniu kopania okazało się, że przypuszczenia nasze są słuszne: część kości, które były widoczne w ścianie, należała do czaszki, po pier­wszym dniu odsłaniania ukazała się naszym oczom prawie kompletna, dobrze zachowana czaszka sto­sunkowo niewielkiego dinozaura drapieżnego, z gru­py tyranozaurów, należącego przypuszczalnie, jak wszystkie dinozaury z tej grupy znajdowane na te­renie Gobi, do rodzaju Tarbosaurus. Dalsze odsłania­nie szkieletu było coraz bardziej fascynujące. Po kil­ku dniach mogliśmy oglądać prawie kompletny, do­skonale zachowany szkielet tarbozaura, spoczywający na boku, z głową odrzuconą ku tyłowi, z nogami pod­kurczonymi i zagiętym ogonem. Kości, które wysta­wały w drugim miejscu ściany, należały do ogona.

który został zagięty i znalazł się blisko odrzuconej w tył głowy. Szkielet znaleziony przez Jakubowskie­go był stosunkowo niewielkich rozmiarów; obliczy­liśmy, że mógł mieć nieco ponad 7 m długości. Szkie­let ten zachował się w takiej pozycji, w jakiej zgi­nęło zwierzę około 80 milionów lat temu. W tej samej pozycji agonalnej, z odrzuconą w tył głową i podkur­czonymi nogami, znajdowaliśmy często trupy wiel­błądów na pustyni.

Drapieżne dinozaury z drugiej połowy okresu kre- dowego, zaliczane do rodziny Tyrannosauridae (na­zywane w języku polskim tyranozaurami), należą do największych i najgroźniejszych drapieżników wszystkich czasów. Jest zadziwiające, że u form tych nastąpiła redukcja kończyn przednich, które stały się tak krótkie, że zwierzę nie mogło nimi dosięgnąć pyska. Przedstawiciele rodzaju Tarbosaurtis, których szkielety występują licznie w utworach najwyższej kredy pustyni Gobi, dochodziły — jak obliczał Roż- diestwienski — nawet do 14 m długości, przy około 6—7 m wysokości. Tarbozaury biegały w postawie półwyprostowanej na bardzo mocnych, trójpalcza- stych kończynach tylnych. Potężny, długi, silnie umięśniony ogon funkcjonował jako orgam balansu­jący, pomagając w utrzymaniu równowagi. Potężna czaszka tych olbrzymów mierzyła około 1,20 m dłu­gości. Silne szczęki uzbrojone były w serię sztyleto­watych, bardzo ostrych zębów dochodzących do

14 cm długości, o piłkowanych brzegach. Przednie kończyny, jak u wszystkich przedstawicieli tej ro­dziny, były bardzo krótkie. Tarbozaury polowały na współczesne im roślinożerne dinozaury, posługując się przy zabijaniu ofiary sztyletowatymi zębami i uzbrojonymi w ostre pazury kończynami tylnymi.

Tarbozaur wydobywany przez nas w Cagan Chu- szu był zapewne młodym osobnikiem. Ponieważ le­żał stosunkowo głęboko, bo 2 m pod powierzchnią ziemi, kości jego nie zwietrzały i były zachowane w doskonałym stanie. Brakowało mu ostatniego (oko­ło 3 m długości) odcinka ogona, części szczęk dol­nych oraz prawej kończyny przedniej. Byliśmy za­chwyceni naszym pierwszym dinozaurem. Gdy został

kompletnie oczyszczony z leżącego nad nim nadkładu skał, zrobiliśmy dokładny jego rysunek, a ponieważ wydawał się nam bardzo fotogeniczny, zrobiliśmy mu kilkanaście zdjęć ze wszystkich stron.

Teraz stał przed nami najtrudniejszy problem: jak przystąpić do zapakowania i transportu olbrzy­miego gada. Odsłonięty szkielet wraz z otaczającą go skałą ważył kilka ton, poza tym znajdował się wyso­ko, na trudno dostępnej półce skalnej, pod którą sa­mochody nasze nie mogły podjechać. Należało więc pomyśleć o poćwiartowaniu szkieletu i zabraniu go w częściach. Nie było to jednak proste. Gdy na przy­kład chcieliśmy oddzielić głowę przecinając kręgi szyjne, okazało się, że pod szyją znajduje się jednał połowa szczęki dolnej, która uległa przesunięciu. Przecięcie szyi w tym miejscu pociągnęłoby więc zaj sobą uszkodzenie szczęki dolnej. Długo debatowaliś­my, w których miejscach przeprowadzić cięcia, tak aby szkielet jak najmniej ucierpiał.

Przed przystąpieniem do dzielenia szkieletu i pa­kowania go nasączyliśmy wszystkie pęknięcia |f kościach rzadkim polistyrenem, który oddawał na« nadzwyczajne usługi jako klej doskonale wiążący kości. Powierzchnię kości również pokryliśmy war­stwą polistyrenu, aby zabezpieczyć je przed czeniem podczas transportu. Dla każdej oddzielonej części szkieletu zbudowano skrzynię, przy czym pierwszym etapem było zrobienie ramy z desek, ta*i wysokiej, aby żadne kości nie wystawały. Gdy ramfc była gotowa i założona, przykrywaliśmy kości folił plastikową i grubą warstwą ligniny, a puste miejsc* zalewaliśmy gipsem. Gdy gips zastygł, przybijaliśmy od góry wieko skrzyni. Pozostawało teraz oderwać tak powstały monolit od podłoża i odwrócić go. l'° dokładnym podkopaniu bloku ze wszystkich stron oderwanie monolitu było łatwe. Po odwróceniu skrżg ni pozostałe jeszcze puste miejsca zalewaliśmy ¿- sem i przybijaliśmy wieko z drugiej strony. Wte

monolit byl gotowy do transportu i można było mieć pewność, że kości tkwiące w gipsie dobrze zniosą podróż i nie ulegną uszkodzeniu. Zapakowanie i tran­sport pierwszego naszego dinozaura, którego przy­wykliśmy nazywać, od imienia znalazcy, szkieletem Gwidona, odbyło się w połowie lipca, już po moim wyjeździe z Cagan Chuszu. Pod koniec lipca otrzy­małam w Warszawie list od profesora Kowalskiego, który donosił, że zapakowanie i transport szkieletu poszedł bardzo sprawnie, że złożono go do 16 skrzyń, które załadowano na ciężarówkę i jeszcze w lipcu odstawiono do Ułan Bator.

/ Szkielet niewielkiego tarbozaura 1 Cagan Chuszu, /znaleziony w 1964 r., był nie tylko pierwszym dino­zaurem znalezionym przez nasze ekspedycje, lecz również pierwszym dinozaurem, który zaczęliśmy preparować i montować w Warszawie. Ponieważ za­chował się on w wyjątkowo fotogenicznej pozycji i był dosyć kompletny, zdecydowaliśmy, że przed

wydobyciem wszystkich kości ze skały byłoby poży­teczne zrobić odlew szkieletu w pozycji takiej, w ja­kiej został znaleziony. Po otworzeniu skrzyń z mono­litami i odrzuceniu ochraniającego gipsu, złożyliśmy bloki skały zawierające kości w układzie takim, w ja­kim leżały w Cagan Chuszu. Przed przystąpieniem do wykonywania odlewu należało niektóre kości nie­co odpreparować z otaczającej skały, nasączyć poli­styrenem i podoklejać brakujące części. Praca ta trwała kilka miesięcy. Wreszcie szkielet był przygo­towany do wykonania odlewu. Ciężką pracą wyko­nywania odlewu kierował asystent techniczny na­szego Zakładu — Wojciech Skarżyński. Podzielono szkielet znów na kilkanaście części i dla każdej z nich wykonywano negatyw z gipsu. Gdy wielkie formy negatywów były ukończone, odlano z nich pozytywy, które złożono w postać szkieletu. Teraz, jag wy­schnięciu pozytywów, czekała naszych preparatorów praca artystyczna. Należało otrzymany szkielet po­równać z oryginałem, podrzeźbić źle widoczne części, pomalować gipsowe kości na naturalny kolor, a przestrzenie gipsu między kośćmi, odpowiadające skale, pokryć warstwą piasku z Cagan Chuszu po­chodzącego i naturalnego otoczenia szkieletu. Tak wykonany odlew do złudzenia przypominał okaz, który oglądaliśmy w Cagan Chuszu. Po wykonaniu odlewu można było przystąpić do kom­pletnego wypreparowania kości szkieletu, oczyszczenia ich z otaczającej skały i przy­gotowania do zestawienia w Muzeum.

W Cagan Chuszu w 1964 r. byliśmy zachwyceni pierwszym szkieletem tarbozaura, nie zaprzestaliśmy jednak dalszych poszukiwań. Któregoś dnia Wojtek Skarżyński przyszedł na obiad z bardzo tajemniczą miną i oświadczył, że w pobliżu szkieletu Gwidona znalazł coś niewielkiego, ale bardzo ciekawego. Wy­braliśmy się więc tam zaraz po obiedzie. Skarżyński natrafił na nagromadzenie stosunkowo drobnych kości jakiegoś niewielkiego dinozaura. Kości koń­czyn tylnych, które były już odsłonięte, były bar­dzo dobrze zachowane, prawie białe. Zaczęliśmy je dokładnie oglądać. Były to stosunkowo nieduże, bar­dzo smukłe kończyny tylne, o silnie wydłużonych kościach śródstopia, takiej samej budowy jak u di­nozaurów drapieżnych. Nie mógł to być jednak szkielet drapieżnika, proporcje były inne, kości były zbyt smukłe i delikatne. Taką budowę kończyn tylnych — poza drapieżnikami — ma tylko jeszcze jedna grupa teropodów, które upodobniły się wyglą­dem zewnętrznym do ptaków, zwłaszcza do stru­si. Są to ornitomimusy, znane z utworów górnokre- dowych Kanady. Paleontologowie radzieccy wspomi­nali o znalezieniu fragmentów szkieletów ornito- mimusów na Gobi, materiały te nie zostały jednak przez nich dotychczas opisane. Zostawiliśmy Skar­żyńskiego przy dalszym odsłanianiu znalezionych przez niego kości. Wieczorem przyszedł z radosną wiadomością, że znalazł czaszkę. W pierwszej chwili trudno nam było w to uwierzyć, mimo więc późnej pory poszliśmy obejrzeć dalszą część odsłoniętego szkieletu. Rzeczywiście, Skarżyński nie mylił się. Znalazł pierwszą na terenie kontynentu azjatyckie­go czaszkę ornitomimusa. Czaszka była, jak cały szkielet, stosunkowo niewielka, mierzyła około 15 cm długości. Była też nieco spłaszczona, niemniej kości dachu czaszki zachowały się bardzo dobrze. Lewa jej strona tkwiła w twardej bryle piaskowca, z prawej zaś strony spoglądał na nas wielki oczo­dół, a wydłużone bezzębne szczęki wyciągnięte były w dziób. Niestety, nie zachowały się kręgi szyjne i kończyny przednie szkieletu. Mieliśmy czaszkę, część miednicy, kompletne kończyny tylne i prawie

kompletny, długi ogon. Z długości kończyn tylnych obliczyliśmy, że ornitomimus Wojtka mógł mierzyć około 2,5 m długości.

Byliśmy niesłychanie podnieceni nowym odkry­ciem, które — jak zorientowaliśmy się od razu — I miało dużą wartość naukową. Wracając do obozu 1 zdecydowaliśmy, że musimy przekazać wiadomość I

0 nowym odkryciu do kolegów w Naran Bułak. Niestety, oba samochody, jakie były w obozie, zol 1 stały w Naran Bułak. Teresa Maryańska, która była I najdzielniejsza z nas wszystkich, zdecydowała, jji I mimo późnej pory pójdzie pieszo 8 km do Naran j Bułak, aby nie czekać do jutra z przekazaniem myślnej wiadomości.

Któregoś ranka, gdy obudziliśmy się, niebo było 1 zakryte ciemnymi, ołowianoszarymi chmurami i

1 zwlekaliśmy z wyjściem do pracy czekając, że n i chwilę spadnie deszcz. Deszcz zaczął rzeczywiście | wkrótce padać, był to jednak szczególny deszcz. Mo- I gliśmy obserwować padające strugi w powietrzu, które w suchym klimacie pustynnym wysychały przed spadnięciem na ziemię, a na obóz nasz spa­dło zaledwie kilka kropli. Silne deszcze musiały jed­nak tej nocy spaść gdzieś w pobliżu, gdyż w cza­sie przerwy obiadowej Lefeld, który pracował w in­nej stronie, przybiegł do nas z sensacyjną wiado­mością, że sajrem płynie rzeka. Pobiegliśmy wszyscy nad rzekę i ujrzeliśmy, że sajrem — sze­rokim, zawsze suchym korytem rzecznym, którym nasze samochody jeździły do Naran Bułak, płynęła istotnie kilkumetrowej szerokości struga kawowej wody. Rzeka płynęła przez 4 godziny, po czym znik­nęła, dno stało się z powrotem twarde i mogliś znów zacząć traktować sajr jako szosę.

Dzień ten przyniósł dalsze odkrycia. Byi przyzwyczajeni chodzić stale pochyleni, z t' jak najbliżej ziemi, i oglądać uważnie podłożi W Cagan Chuszu występowały dwa poziomy, w rych spotykaliśmy większe nagromadzenia Nazwaliśmy je: dolny i górny poziom kościo: Nazajutrz, szukając w dolnym poziomie kość nym, odchyliłam przypadkowo blok piaskowi

ry odrywał się od podłoża. W bloku tym tkwiły zagięte pazury i człony palców kończyny przedniej. W pobliżu wystawała na powierzchnię również i część kręgosłupa. Było oczywiste, że znalezione kości należą do tego samego osobnika, sądziliśmy więc, że za­chowała się tu duża część szkie­letu. Wydobywanie szkieletu rozpoczęliśmy od okopania go rowem dokoła, a następnie od rowu posuwaliśmy się ku środ­kowi, zdejmując stopniowo war­stwy piaskowca i odsłaniając kości. Ponieważ szkielet leżał stosunkowo płytko pod powierz­chnią, był więc silnie zwietrza­

ły i niektóre kości po dotknięciu rozsypywały się w drzazgi. Kilka dni spędziłyśmy z Teresą na skle­janiu i bandażowaniu rozsypujących się kości koń­czyn tylnych. Gdy odsłoniliśmy kończyny przednie

i tylne — okazało się, że jest to szkielet jeszcze jed­nego ornitomimusa. W przeciwieństwie jednak do ornitomimusa Skarżyńskiego, „mój” szkielet był du­żych rozmiarów. Miał około 5 m długości, był to więc jeden z największych znanych omitomimusów. Osobnik, którego odkopywaliśmy, leżał na grzbiecie z podkurczonymi kończynami tylnymi i podwiniętym ogonem. Długie, zakończone pazurami kończyny przednie odrzucone były ku przodowi i zachowały się bardzo dobrze. Kości miednicy były dość silnie uszkodzone, natomiast doskonale zachowały się wszy­stkie kręgi ogona. Ostatni, najmniejszy kręg mierzył zaledwie pół centymetra długości. Ponumerowaliśmy je wszystkie i pieczołowicie zapakowaliśmy w tek­turowe pudełka. Niestety, przednia część szkieletu or­nitomimusa była bardzo źle zachowana, brakowało mu części żeber i kręgów szyjnych. Przypuszczaliśmy jednak, że bardzo długa, giętka szyja ornitomimusa została, jak to zwykle ma miejsce, odgięta silnie ku tyłowi; w tej sytuacji czaszka, na której nam naj­bardziej zależało, miałaby szanse na zachowanie się w dolnej części, pod kośćmi miednicy. Odsłonięcie

1 wydobycie średnich rozmiarów szkieletu, połączone ze zrobieniem szkicu położenia wszystkich kości, do­kładnym ponumerowaniem ich, zrobieniem monoli­tów i zapakowaniem — zajmowało nam zwykle około

2 tygodni. Termin mojego wyjazdu z Cagan Chuszu niestety zbliżał się i przed wyjazdem nie zdążyliśmy jeszcze zdjąć miednicy i dowiedzieć się, czy zachowa­ła się pod nią czaszka. Po powrocie do Warszawy otrzymałam list od prof. Kowalskiego z wiadomością, że czaszka ornitomimusa zachowała się pod miednicą.

Tak więc, jako plon wyprawy 1964 roku mie­liśmy dwa szkielety ornitomimusów, oba z zacho-

wanymi czaszkami. Jeżeli wziąć pod uwagę, że czaszki tych zwierząt zachowują się bardzo rzadko i że dotychczas znane były tylko z Kanady, można było ocenić nasze znaleziska jako bardzo wartościo­we. Podczas następnej wyprawy — w 1965 roku byliśmy nastawieni na poszukiwania ornitomimu- sów; mieliśmy nadzieję, że może jeszcze uda się nam znaleźć choć jedną czaszkę. Wydobyliśmy wów­czas szereg niekompletnych szkieletów, liczne koń­czyny tylne i przednie, pas miednicowy i fragment)’ kręgosłupów, jednak czaszek z tej grupy zwierząt nie znaleźliśmy nigdy więcej.

REKONESANS DO ALTAN UŁA I NEMEGT

Podczas mojego pobytu w Cagan Chuszu w 1964 roku łazik, którym przyjechałam, wykorzystaliśmy dla wykonania wypadów rekonesansowych do Ne- megt i Ałtan Uła, aby ustalić, gdzie najkorzystniej będzie przenieść obóz i prowadzić dalsze prace wy­kopaliskowe. Ilość miejsc w łaziku była ograniczona, prócz szofera mogły się zmieścić tylko 4 osoby — w wyjazdach tych brał zwykle udział Dowczin, kie­rownik grupy mongolskiej, prof. Kowalski, Ryszard Gradziński — geolog, odznaczający się znakomitą o- rientacją terenową, i ja. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób zorganizować taki wyjazd rekonesansowy. Najwygodniej byłoby pojechać na 3 dni i zwiedzić za jednym razem odsłonięcia Nemegt i Ałtan Uła. Jednak wiedzieliśmy, że obie te grupy odsłonięć pozbawione są wody. Paleontologowie radzieccy, którzy prowadzili tam prace wykopaliskowe, dowo­zili wodę ze studni odległych o kilkadziesiąt kilo­metrów. Musielibyśmy więc zabrać zapas wody na

3 dni. Obliczyliśmy jednak, że podczas upalnych dni przy pracy wypijaliśmy w warunkach pustynnych średnio 5 litrów wody dziennie na osobę. Gdybyśmy więc nawet zrezygnowali zupełnie z mycia się pod­czas wyjazdu, musielibyśmy dla 5 osób na 3 dni zabrać zapas 75 litrów wody do picia. Okazało się to niemożliwe, gdyż tych rozmiarów beczka nie

zmieściłaby się na samochód Gaz 69, którym miało jechać 5 osób. Dlatego też zamiast jednego, musie­liśmy zdecydować się na zrobienie dwóch wyjazdów rekonesansowych i 23 czerwca wyjechaliśmy rano na jeden dzień do Ałtan Uła, a 25—26 czerwca na dwa dni, do dalej położonego Nemegt.

Utwory kredowe Ałtan Uła rozcięte są przez | grupy sajrów, przylegających bardzo blisko do masywu górskiego Altan Uła. Pasmo Ałtan Uła tworzy, jak wspomniałam, najbardziej zachodni ma­syw górski, otaczający od północy Kotlinę Nemegt. Cagan Chuszu znajdujące się na środkowej, równo­leżnikowej osi kotliny, położone jest naprzeciw od­słonięć Ałtan Uła. Dojazd jednak do sajrów Ałtan Uła wprost od Cagan Chuszu jest niemożliwy, gdyż punkty te przedzielone są pasmem wydm, bardzo trudnych do przebycia. Paleontologowie radzieccy prowadzili prace wykopaliskowe w odsłonięciach, któ­re nazywali Ałtan Uła wschodnia i Ałtan Uła środ­kowa, a które my nazwaliśmy Ałtan Uła I i Ałtan Uła II. Natomiast dwie następne serie odsłonięć, po­łożone bardziej ku zachodowi (Ałtan Uła zachodnia), nazwane następnie przez nas Ałtan Uła III i Ałtan Uła IV, nie były dotychczas przez żadnych paleon­tologów eksploatowane ze względu na trudności do­jazdowe. W czasie naszego wyjazdu rekonesanso-

wego zamierzaliśmy odwiedzić punkty Ałtan Uła I i II, a jeżeli to się uda, dojechać również i do odsło­nięć położonych bardziej na zachód. Wydawało się nam, że najłatwiejszy będzie dojazd do wąwozów Ałtan Uła od strony wschodniej.

Wyjechaliśmy z obozu o szóstej rano. Dowczin zabrał ze sobą karabin w nadziei, że uda mu się w pobliżu gór upolować górskiego barana, których całe stała pasły się na zboczach gór, lub koziorożca. Po drodze była szansa spotkania antylop—dżejranów, których niewielkie stada spotykaliśmy często w Kot­linie Nemegt. Jeszcze raz miałem możność przeko­nania się, jak świetnie Batoczir radzi sobie w naj­trudniejszym terenie. Mieliśmy do przebycia pasma wydm rzadko porośnięte saksaułem. Gaz 69 wjeżdżał wszędzie bez trudu. Stosunkowo wcześnie przyje­chaliśmy do skraju wschodnich odsłonięć Ałtan Uła. Plan naszego działania podczas rekonesansu był na­stępujący. Po przyjeździe do jakiegoś nowego miejsca dzieliliśmy teren na cztery części i każdy miał do spenetrowania pewną grupę wąwozów. Umawialiśmy się na spotkanie w punkcie wyjścia po około 3 godzi­nach. Dowczin miał obejść najbardziej wschodnie wąwozy, obrywające się w punkcie, gdzie stał samo­chód, Kowalski szedł do następnej grupy, ja jeszcze do dalszej, a Gradziński najbardziej na zachód. W ten sposób mieliśmy w stosunkowo krótkim czasie obejść teren Ałtan Uła I i II. Gdy rozpoczęliśmy nasze wę­drówki, słońce było jeszcze stosunkowo nisko i w wąwozach można było znaleźć trochę cienia. Znałam dobrze opisy odsłonięć Ałtan Uła z książki Rożdiestwienskiego. Tu właśnie, przed 16 laty, u- czestnik ekspedycji radzieckiej, kierowca Pronin, na­trafił na słynną Mogiłę Smoka. Było to miejsce, w którym w dwumetrowej grubości płycie bardzo twardego piaskowca zachowały się szczątki siedmiu kaczodziobych dinozaurów, z gatunku opisanego na­stępnie przez Rożdiestwienskiego jako Saurolophus angustirostris. Ale jak trafić na Mogiłę Smoka w la­biryncie wąwozów i wzgórz, rozciągających się na przestrzeni kilkunastu kilometrów kwadratowych? Wąwóz, którym szłam, miał strome zbocza, wcięte

w czerwonych piaskowcach, przeplatanych niekiedy wkładkami jaśniejszych piasków i żwirów.

Oglądałam uważnie ściany wąwozu, odwracając każdy luzem leżący blok piaskowca, wspinając się niekiedy po ścianach, gdy wydawało mi się, że tkwią gdzieś wyżej ułamki kostne — nic jednak nie mogłam znaleźć. Warstwy piaskowców kredo­wych z Ałtan Uła wyglądały niegościnnie, pozba­wione skamieniałości. W pewnej chwili potrąciłam leżący na ziemi kawałek deski. Nie mogłam oczom uwierzyć — deska w tym terenie? Było oczywiste, że mogła ona pochodzić tylko z prac paleontologów radzieckich. A więc obóz ich był gdzieś tu w pobli­żu, może niedaleko znajdują się ślady Mogiły Smo­ka? Zaczęłam rozglądać się po terenie, chodzić w kółko jednym wąwozem, drugim, sąsiednim, wreszcie natrafiłam na dalsze ułamki desek — tak, tu kiedyś robiono skrzynie. Wreszcie jest: — miejsce znane mi dobrze ze zdjęć — ślady Mogiły Smoka. Płyty czerwonych, twardych piaskowców, z odciś­niętymi śladami żeber, które zostały zdjęte i za­brane do pracowni. Chciałam zawołać moich to­warzyszy — nie było to jednak łatwe. Wspięłam się na najwyższy punkt w okolicy i zaczęłam głośno wołać; po kilkunastu minutach zjawił się Kowalski i obejrzeliśmy razem Mogiłę Smoka. Paleontologo­wie radzieccy, ze względu na trudności techniczne, nie mogli wydobyć wszystkich kości zachowanych w twardych piaskowcach. Niestety, i my nie by­liśmy w stanie kontynuować tej eksploatacji. Skala była zbyt twarda, kości tkwiące w niej zachowane we fragmentach, dojazd bardzo trudny. Ani w roku 1964, ani też podczas następnej wyprawy nie udało się nam natrafić na żaden szkielet zaurolofa. Jest to dziwne, gdyż sądząc z doświadczeń paleontologów radzieckich, zaurolofy należą do częstych skamienia­łości w utworach kredowych Kotliny Nemegt. Eks­pedycje radzieckie, poza niekompletnymi szkieleta­mi z Mogiły Smoka, wydobyły z północno-zachod­niej części odsłonięć Nemegt kompletny szkielet zaurolofa 7-metrowej wysokości, który jest zmon­towany w westybulu Muzeum Paleontologicznego

w,

L À ~f-. '%a

lira

w Moskwie. My natomiast, chociaż natrafiliśmy na szkielety dinozaurów nieznanych dotychczas z Gotoi, nie mieliśmy szczęścia do zaurolofów, i poza fra­gmentami czaszek z charakterystyczną baterią zę­bów, odciskami skóry i pojedynczymi kośćmi, nie natrafiliśmy na żadne większe fragmenty ich szkie­letów.

Wracając do samochodu po drodze spotkaliśmy Gradzińskiego, Dowczin też już powrócił. Było po­łudnie i bardzo gorąco. Przyrządziliśmy obiad, po

którym położyliśmy się na krótki odpoczynek pod samochodem — było to jedyne miejsce, gdzie można znaleźć trochę cienia.

O drugiej wyruszyliśmy samochodem na zachód do odsłonięć Ałtan Uła III. Jest to teren ogromnych, krętych sajrów. Znów rozeszliśmy się, wędrując każdy innym wąwozem. Podczas samotnej wędrów­ki nie udało mi się znaleźć żadnych kości kopalnych, natrafiłam za to na leżący na ziemi szkielet koziorożca |Capra sibirica). Koziorożce te żyją dużymi stadami

w górach regionu gobijskiego, biegając zwinnie i niezwykle szybko po prawie pionowych ścianach i zboczach wąwozów. Podniosłam czaszkę zaopa­trzoną w piękne, wysoko sterczące, zagięte ku ty­łowi rogi, bardzo wyraźnie poczłonowane według rocznych przyrostów, tak ciężką, że z wielkim tru­dem przeniosłam ją na odległość około 2 kilome­trów do miejsca spotkania z kolegami.

Towarzysze moi, tak jak i ja, nie natrafili na żadne kości kopalne, natomiast mieliśmy tego dnia wyraźne szczęście do zoologii. Prof. Kowalskiemu udało się schwytać piękną czarną jaszczurkę, mie­rzącą około 30 cm długości. Gatunek ten, należący do rodzaju Agama, w Kotlinie Nemegt występuje tylko w Ałtan Uła, nie znaliśmy go więc jeszcze. W Naran Bułak i Cagan Chuszu towarzyszył nam stale inny gatunek jaszczurki (Phrynocephalus ver­sicolor) — ta, w odróżnieniu od jaszczurki z Ałtan Uła, była niewielka, bardzo zwinna, z zagiętym do góry ogonkiem. Zapakowaliśmy złowioną jaszczurkę do torby geologicznej, 1 zamiarem dowiezienia jej żywej do Naran Bułak i dochowania do przyjazdu Macieja Kuczyńskiego, który kręcił film o przyro­dzie Gobi. Jaszczurkę przywieźliśmy w dobrym sta­nie do Naran Bułak i przez kilka dni hodowaliśmy ją w skrzynce, 'czekając na ] powrót inż. Kuczyń­skiego. Niestety, nie było mu dane sfilmować zdoby­tego skarbu, gdyż jaszczurka pewnej nocy uciekła.

W Ałtan Uła, dopiero w drodze powrotnej do sa­mochodu, znaleźliśmy w dwóch miejscach sypiące się ze skały kości dinozaurów. Zdawaliśmy sobie spra­wę, że trudno znaleźć kilka szkieletów, a nawet je­den szkielet, w ciągu tak krótkiego pobytu w no­wym miejscu. Obecność kości sypiących się ze zbo­cza, na które natrafiliśmy w dwóch miejscach, wska­zywała, że są tu poziomy z większym nagromadze­niem skamieniałości. O bogactwach paleontologicz­nych tego terenu mieliśmy możność przekonać się podczas prac wyprawy 1965 r.

Za dwa dni wyjechaliśmy w tym samym składzie na dwudniowy rekonesans do Nemegt. Podjechaliśmy do urwisk Nemegt od strony wschodniej, a teren,

który zaczęliśmy najpierw penetrować, był zbudo­wany z serii piaskowców tak zwanej serii niemej, pozbawionej skamieniałości. Idąc jednym z najbar­dziej malowniczych wąwozów serii niemej w Ne­megt w pewnej chwili usłyszałam tuż obok siebie hałas spadających kamieni. Przestraszyłam się, myśląc że może oberwał się któryś z nawisów pias­kowca na krawędzi wąwozu. W tej samej chwili spo­strzegłam jednak sprawcę hałasu. W odległości nie większej niż 5 metrów stał przede mną przepiękny baran górski — argali (Ovis ammon). Argali należą do największych dzikich owiec — osiągają wysokość 1,20 m w łopatkach, a więc z głową mierzą ponad półtora metra. Tych rozmiarów był mój argali. Zdą­żyłam zauważyć potężne rogi, stykające się u nasady, skierowane końcami na zewnątrz i tworzące półtora skrętu, szaro-białą sierść i szeroką, białą grzywę pod szyją. Niestety, nie miałam przy sobie aparatu fo­tograficznego, nie zdążyłabym pewnie zresztą na­wet go wyjąć, gdyż przerażony argali zniknął rów­nie prędko jak się zjawił. Nigdy potem podczas długiego pobytu na Gobi w 1965 roku nie zdarzyło mi się spotkać z argali oko w oko z tak bliskiej odległości. Podczas pobytu w Ałtan Uła w 1965 ro­ku mogliśmy jednak często obserwować przez lor­netkę całe ich stada na pobliskich górach.

Lokalizacja punktów prac wykopaliskowych w pu­blikacjach radzieckich była niezbyt dokładna i minę­ło kilka godzin poszukiwań, zanim zorientowaliśmy się, że poziomy kośdonośne, z których nasi poprzedni­cy wydobyli kości szkieletów dinozaurów, znajdują się o kilka kilometrów dalej na zachód od miejsca, gdzie znajdowaliśmy się. Dopiero późnym popołud­niem dotarliśmy do sajrów, w których odsłaniają się jaśniejsze, żółtawe piaskowce, bogate w skamienia­łości. Ponieważ na planach radzieckich znaczone były zwykle miejsca obozowania, wiedzieliśmy, że zna­lezienie śladów obozu pozwoli nam na odnalezienie punktów, w których prowadzono prace wykopalis­kowe. Mieliśmy jednak do spenetrowania ogromny obszar kilkunastu kilometrów kwadratowych odsło­nięć i trafienie w tym labiryncie krętych wąwozów

na ślad obozu nie było łatwe. Pod wieczór, gdy już byliśmy bardzo zmęczeni, zauważyłam w skoś­nych promieniach zachodzącego słońca odciśnięte na warstwie żwiru, pokrywającego piasek pustynny, bardzo nikłe, równoległe wgłębienia. Były to nie­wątpliwie ślady kół, które dzięki warstwie żwiru utrwaliły się i mogły przetrwać przez 15 lat. Idąc za tymi śladami po 3 kilometrach trafiliśmy na ślad obozu — odnaleźliśmy ślady okopanych na­miotów, kilka puszek po konserwach, kawałki drzewa, a nawet jakiś oderwany obcas. Znając punkt obozowania, mogliśmy wreszcie dobrze zo­rientować szkice radzieckie. W poziomach kościo- nośnych już w ciągu pierwszych godzin szukania znajdowaliśmy pojedyncze kości, takie jak człony palców lub trzony kręgów oraz ułamki kości dłu­gich. Wskazywało to, że poziomy te są bogate i moż­na się tu spodziewać dużego nagromadzenia ska­mieniałości.

Zarówno w Ałtan Uła jak i w Nemegt odna­leźliśmy wyryte na ścianach piaskowca napisy w ję­zyku rosyjskim: Ekspedycja Paleontologiczna Aka­demii Nauk ZSRR, 1948 rok, które przetrwały tu przez 16 lat.

Zaczął się lipiec i zbliżał się termin mojego wy­jazdu z Kotliny Nemegt. Wkrótce mieliśmy się żegnać. Na dzień przed moim wyjazdem powróciły do obozu z Ułan Bator dwa polskie samochody, przywożąc nowy zapas żywności, gipsu i desek.

Wracałam do Ułan Bator inną, krótszą drogą, przez Bajn Dzak, omijając Dałan Dzadgad, z Dagwą, któremu bardzo przypadł do gustu pobyt na Gobi, i z Batoczirem. Gdy o zmroku wyjeżdżaliśmy z Ko­tliny Nemegt, zobaczyłam po raz pierwszy skoczka pustynnego (Allactaga bullata). Skoczki stanowią ro­dzinę niewielkich (około 20 cm długości, nie licząc ogona), bardzo wdzięcznych gryzoni o dużej gło­wie, bardzo długich kończynach tylnych i długim ogonie. Ogromne ich oczy wskazują na nocny tryb życia — cały dzień siedzą w norach, wychodząc na żer dopiero o zmroku. Skoczki biegają bardzo szyb­ko, podskakując na silnych kończynach tylnych wy­soko w górę, przy czym ogon pomaga im w utrzy­maniu równowagi. Mimo że zamieszkują one licznie tereny półpustyń, dostrzec je można rzadko, gdyż | daleka są niewidoczne z powodu szarożółtej barwy ochronnej, a ponadto są bardzo płochliwe i przy lada szmerze chowają się do swych nor.

Po powrocie do Ułan Bator odwiedziłam prezesa Mongolskiej Akademii Nauk prof. Szyrendyba, któ­ry patronował naszym wyprawom ze strony mon­golskiej, okazując nam zawsze wiele życzliwości i zainteresowania naszymi pracami. Z prof. Szyren- dybem omówiliśmy zakres prac ostatniej z trzech zaplanowanych ekspedycji, jaka miała odbyć się w 1965 roku. Nadzieja, że wrócę tu za rok na dłuż­szy pobyt, łagodziła mój smutek, że muszę na razie pożegnać słoneczną Mongolię.

j;*^^“ ^2^//'/, "'"' v^_- —^?—~-

*'*'.•/ ^ ' ’• 'i,»r--

V-*v...

GOBI ZAAŁTAJSKA

Gdy wyjeżdżałam z Cagan Chuszu, ustaliliśmy z prof. Kowalskim i Dowczinem, że po moim wy- jeździe zostaną zakończone prace w Naran Bułak i że wszyscy uczestnicy wyprawy przeniosą się do Cagan Chuszu, żeby wziąć udział w trudnych pra­cach pakowania i transportu dwóch dużych znale­zionych tam szkieletów.

4 lipca pięcioosobowa grupa, w skład której wchodzili Gradziński, Jakubowski, Kuczyński, Ma- ryańska i Walknowski, wyjechała z Cagan Chuszu Starem 66 na trzydniowy rekonesans do najbardziej zachodnich odsłonięć Ałtan Uła, nazwanych przez nas następnie Ałtan Uła IV, do których nie do­tarliśmy podczas czerwcowego rekonesansu. Wyjazd ten miał wielkie znaczenie dla naszych przyszłych prac, gdyż znaleziono wówczas drogę dojazdu do odsłonięć Ałtan Uła IV, wprawdzie niezmiernie u- ciążliwą, prowadzącą przez kilkukilometrowy pas wydm, którą jednak Star 66 pokonał. Krótki pobyt w Ałtan Uła wykazał, że występujące tam piaszczy­ste osady górnej kredy są bardzo bogate w szczątki dinozaurów. Już pierwszego dnia Walknowski na­trafił na ładną czaszkę tarbozaura, leżącą dość pły­tko pod powierzchnią, oraz na ogon dinozaura dra­pieżnego z rodzaju Dyoplosaurus, zakończony ogrom­ną buławą. Znaleziono ponadto łopatkę zauropoda,

jajo dinozaura i liczne pojedyncze kości różnych gadów. Umówiony wcześniej termin powrotu z re­konesansu, który ze względu na ciężkie warunki przejazdu i brak jakiejkolwiek łączności z grupą w Cagan Chuszu musiał być koniecznie dotrzymany, nie pozwolił na wydobycie wszystkich znalezionych okazów za pierwszym razem. Należało się wybrać do Ałtan Uła raz jeszcze. Prace w Cagan Chuszu miały się ku końcowi. W dniach 10 i 11 lipca wy­padało święto narodowe Mongolii — nadom, uro­czyście obchodzone przez wszystkich Mongołów. Dowczin zadecydował zabrać wówczas wszystkich mongolskich uczestników wyprawy na obchody na- domu do Dałan Dzadgad. Wyjechali też robotnicy których przewidziany okres pracy dobiegał końca. Jednocześnie wyjechał do Ułan Bator jeden z pol­skich samochodów — Star 25, który zabierał skrzy­nie ze szkieletem tarbozaura z Cagan Chuszu, a wra­cając miał przywieźć z Ułan Bator nowy zapas gipsu i desek. Obóz w Cagan Chuszu opustoszał — została w nim tylko uszczuplona grupa polska, któ­ra wybrała się powtórnie Starem 66 do Ałtan Uła- W Cagan Chuszu na straży obozu został tylko jeden uczestnik wyprawy, Ryszard Gradziński. Prace w Ałtan Uła przebiegły sprawnie, natomiast cięższy los spotkał obóz Cagan Chuszu. 11 lipca przez teren

ten przeszła straszliwa burza piaskowa. Huragano­wy wiatr powalił wszystkie namioty, podarł dachy nad stołami, powywiewał z namiotów dziesiątki róż­nych przedmiotów. Gradziński uratował namioty od całkowitego zniszczenia i porwania przez wiatr dzię­ki temu, że poprzykładał je ciężkimi przedmiotami. Gdy Star 66 powrócił z wyjazdu do Ałtan Uła przy­wożąc wydobyte tam okazy, obóz w Cagan Chuszu wyglądał jak pobojowisko.

12 lipca zwinięto obóz w Cagan Chuszu i wy­prawa przeniosła się na trzytygodniowy pobyt do Nemegt.

W czasie tego krótkiego pobytu w Nemegt wy­dobyto jeden szkielet niewielkiego, liczącego za­ledwie 4 m długości, tarbozaura. Szkielet ten, zna­leziony przez Magdalenę Borsuk, został nazwany oczywiście szkieletem Magdaleny. Nazywanie szkie­letów od imion osób, które je znalazły, było dla nas

bardzo wygodne. Jeżeli któryś z uczestników zna- I lazł na przykład dwa szkielety tarbozaura w tym I samym miejscu, mówiło się o nich: pierwszy tarbo- I zaur Wojtka i drugi tarbozaur Wojtka — i nie było I nieporozumień. Dla niewtajemniczonych język nasz I brzmiał jednak dziwnie; w roku 1965 mówiliśmy na I przykład między innymi o kręgosłupie Dowczina, I szczęce i nodze Małeckiego (nie mogliśmy nazywać I tych szkieletów imieniem, gdyż doc. Małecki ma na I imię Jerzy, a było dwóch Jurków w naszej ekspe- I dycji), o szkieletach Teresy i Zofii, ogonie Wojtusia, I miednicy Barsbołda itd.

Szkielet Magdaleny był niewielki, ale za to bardzo I fotogeniczny. Leżał na boku, z odrzuconą w tył I głową i zagiętym długim ogonem, który opisywał I koło dochodząc w pobliże tyłu głowy. Ponadto w Ne- I megt wydobyto w 1964 roku szereg fragmentów szkieletów różnych gadów.

Pod koniec lipca wyprawa zwinęła obóz w Ne- megt i przeniosła się do Bajn Dzak. Do opisu Bajn Dzak wrócę jeszcze w jednym z późniejszych roz­działów, teraz dodam tylko, że łączyłam wielkie nadzieje z pobytem naszej ekipy w tym miejscu, odkrytym przez ekspedycje amerykańskie i słyn­nym ze znalezisk czaszek prymitywnych ssaków i jaj dinozaurów. 30 lipca 1964 r. grupa nasza przy­jechała do Bajn Dzak i zaraz następnego dnia prof. Kowalski znalazł tam pierwszą czaszkę ssaka kre­dowego — multituberkulata. 4 lipca obóz w Bajn Dzak podzielił się. Pięcioosobowa grupa Polaków pod kierunkiem prof. Kowalskiego i dwóch Mon­gołów (Dowczin i kierowca Chorloo) wyruszyła dwo­ma samochodami na trzytygodniowy rekonesans do Gobi Zaałtajskiej, na tereny niebadane dotychczas przez paleontologów. Grupa, która została w Bajn Dzak pod kierunkiem Andrzeja Sulimskiego i Dasz- zewega, miała skoncentrować się na poszukiwaniach czaszek ssaków. Wynik pięciotygodniowego pobytu naszej grupy w Bajn Dzak był bardzo dobry. Zna­leziono 9 okazów czaszek rzadkich ssaków kredo­wych, owadożernych i multituberkulatów, wydobyto kilka czaszek małych dinozaurów, przodków dino­

zaurów rogatych — protoceratopsów, oraz liczne I jaja dinozaurów. Jednym z najcenniejszych okazów ! był prawie kompletny szkielet z doskonale zacho- waną czaszką niewielkiego gada pancernego z ro­dzaju Pinacosaurus, znanego dotychczas tylko z jed­nej, niekompletnej czaszki, wydobytej w Bajn Dzak przez ekspedycje amerykańskie.

Wiadomości o tym, co się dzieje w sierpniu w Bajn Dzak, czerpałam z listów, które dość re­gularnie w tym czasie otrzymywałam. W odległości

15 km od Bajn Dzak znajduje się miasteczko Buł- gan, w którym jest urząd pocztowy. Uczestnicy naszej grupy, którzy pozostali w Bajn Dzak, nie mieli, więc trudności z wysyłaniem listów. Przez długi czas nie wiedziałam jednak, jakie są losy gru­py, która wyjechała na obszary Gobi Zaałtajskiej, gdyż połączenia z tamtym terenem były bardzo trudne. Wreszcie otrzymałam obszerne sprawozda­nie od prof. Kowalskiego, który pisał:

,,4 sierpnia wyruszyliśmy z obozu wyprawy w Bajn Dzak na rekonesans ku zachodowi. Poje­chał nasz Star 66 i samochód mongolski. Z polskiej grupy było nas pięcioro: Teresa Maryańska, Maciej Kuczyński, Ryszard Gradziński, Dobiesław Wal- knowski i ja, w samochodzie mongolskim poza kie­rowcą Chorlem pojechał Dowczin. Jechaliśmy przez Bułgan ku wschodowi. Niedaleko za Bułgan na­trafiliśmy na odcinek pustyni wprost pokryty chal­cedonami: każdy z nas nazbierał ich całą kolekcję, trudno się było zdecydować, które zabierać, tak wszystkie były piękne. Dalej droga nasza wiodła przez step, widziałem tu — jedyny raz w Mongolii — kilkanaście sztuk liczące stado sępów, ogromnych, trochę złowróżebnie wyglądających ptaków. Za prze­łęczą w paśmie Arc Bogd znów z kraju stepowego wjechaliśmy w pustynię. Na południowy odpoczynek stanęliśmy przy wydmach piaszczystych, dosłownie pokrytych narzędziami krzemiennymi. Po drodze odwiedzaliśmy kilka odsłonięć czerwonych piaskow­ców, ale nie napotkaliśmy fauny kopalnej.

Następnego dnia widzieliśmy na horyzoncie pas­ma Nemegt i Ałtan Uia. Na noc zatrzymaliśmy się

u podnóża szczytów Ich Bogd, na których widać było jeszcze płaty śniegu. Dalej jechaliśmy przez Bajn Goł, gdzie spotkaliśmy grupę geologów mongols­kich, a wśród nich Barsbołda, znanego uczestnikom poprzedniej wyprawy. Noc spędziliśmy w górach na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Następnego dnia dotarliśmy do wielkiej, pustynnej kotliny na północ od pasma Sumon Chairchan. Ich najwyższy szczyt ma fantastyczny kształt niedostępnej, skalistej igli­cy. Z mapy wydawało się, że można to pasmo prze­ciąć, aby dotrzeć do kotliny leżącej na południu. Po okropnej jeździe przez sajry i wydmy dotarliśmy do grzbietu, ale okazało się, że ku południowi opa­da on pionowymi, granitowymi zerwami. Zatrzy­maliśmy się na noc, a na drugi dzień wróciliśmy ku północy. Jazda ku górom nie była jednak całkiem daremna, bo w drodze powrotnej zobaczyliśmy czer­wone odsłonięcia, do których zajechaliśmy płosząc pasące się tam stado dżejranów. Zaraz po przy- jeździe okazało się, że odsłonięcia są bardzo bogate w szczątki kręgowców. Znaleźliśmy oligoceński ze­spół drobnych ssaków, a także sporo dużych kości, między innymi żuchwę nosorożca. Urwiska te nazy­wają się Ułan Ganga, co znaczy Czerwona Dolina.

Pod wieczór skończyliśmy zbieranie i pojecha­liśmy na zachód do ogromnego obszaru traw i sło­nych bagien. Wśród traw pełno tu było kwitnących kęp tamaryszku, rozkoszowanie się pięknem tego miejsca utrudniały jednak niezliczone masy gzów i komarów. Na północny zachód od łąk znaleźliśmy wielkie odsłonięcia, gdzie znów były ssaki oligoceń­skie. Spędziliśmy tu noc, a rano kontynuowaliśmy poszukiwania. Po ukończeniu prac pojechaliśmy znów na zachód i pod wieczór dotarliśmy do somo- nu Zachuj. Już z daleka uderzył nas, jako najwięk­sza osobliwość na pustyni, widok lasu. Istotnie, na skraju obszaru słonych bagien i łąk rośnie tu praw­dziwy las topoli, domy somonu stoją wśród drzew, a obok płynie prawdziwa rzeczka. Rozmawialiśmy | dargą somonu: powierzchnia tej gminy jest więk­sza niż Belgia i Holandia razem wzięte, ale żyje tu tylko 1500 ludzi, mających 50 000 owiec i wielbłą-

dów. Większość obszaru — to zupełnie bezwodna Zaałtajska Gobi.

Rano zabraliśmy miejscowego przewodnika i po­jechaliśmy Starem 66 na południe od gór Edren- gijn Nuru. Przejechaliśmy to pasmo skalistym ka­nionem wśród fantastycznie kolorowych metamor­ficznych skał. Obszar na południe od tych gór, cią­gnący się aż po granicę chińską, jest zupełnie bez­wodny i bezludny. Jest to pustynia porosła saksau- łem, który jest zresztą przeważnie martwy, widocz­nie wskutek jakiejś szczególnie długotrwałej suszy. Był to najbardziej pustynny teren, jaki widziałem w Mongolii, nie ma tu prawie żadnych roślin, nie spotyka się gryzoni ani owadów, licznych na innych obszarach Gobi. Przeszukaliśmy parę czerwonych odsłonięć, ale bez skutku. Wyszliśmy na wysoką górę, zbudowaną z czarnych skał wulkanicznych po­krytych polewą pustynną, skąd rozciągał się daleki widok na południe. Widok zresztą dla paleontologa nie był zachęcający, nie dostrzegliśmy żadnych większych odsłonięć rokujących odkrycia. Po nocy spędzonej przy ognisku wróciliśmy do somonu Za­chuj; już w jego pobliżu znaleźliśmy niewielką od­krywkę białych piasków z nieoznaczalnymi fra­gmentami kości ssaków i pancerzy żółwi. Wieczorem w somonie miejscowe władze zrobiły dla nas wiel­kie przyjęcie, które — mówiąc językiem dyploma­tów — „upłynęło w serdecznej atmosferze”. Mon­gołowie śpiewali swe naprawdę ładne pieśni i żą­dali rewanżu. Nasza grupa nie odznaczała się zdol­nościami wokalnymi, ale w końcu okazało się, że jeszcze jako tako umiemy wspólnie śpiewać tylko kolędy. Proszeni o tłumaczenie tekstów wykręci­liśmy się stwierdzeniem, że to stare pieśni rewo­lucyjne.

Rankiem następnego dnia pojechaliśmy na za­chód. Na brzegu oazy, w której leży Zachuj, wzno­szą się piękne, granitowe góry Chatan Chairchan. Są wygładzone przez pustynne wiatry niosące pia­sek, na ich przełęczach — wyglądając z dala jak lodowce — leżą ogromne wydmy piaszczyste. To chyba najpiękniejsze góry, jakie widziałem w ży-

ciu. U ich stóp widać było czerwone, obiecujące odsłonięcia, ale nie mogliśmy się początkowo do nich dostać, bo dzielił nas od nich obszar glin, częściowo zajętych pod uprawę jęczmienia i poprze­cinanych kanałami. Co gorzej, okazało się, że nie można zawrócić, bo wtedy jechałoby się z wiatrem i wzniecony przez koła pył był tak gęsty, że na metr zaledwie można było coś dostrzec. Zatrzyma­liśmy się na nocleg u stóp gór. Wśród ogładzo­nych bloków granitu żyją tu wielkie, czarne ja­szczurki z rodzaju Agama, wyglądające jak małe di­nozaury.

Rano znaleźliśmy w końcu drogę do czerwonych odsłonięć, które znów okazały się bardzo bogate w kości oligoceńskie. Od nazwy gór ochrzciliśmy to stanowisko Chatan Chairchan. Po południu, w dosko­nałym nastroju — bo przecież nasze znaleziska da­tują wiek osadów kotlin zaałtajskich, dotąd niezna­ny — ruszyliśmy dalej. Wkrótce natrafiliśmy na piękne źródło wśród łąk, gdzie z rozkoszą wykąpa­liśmy się z kurzu ostatnich dni drogi.

14 sierpnia, autem Mongołów ruszyliśmy do let­niej osady jurt na szczytowym płaskowyżu, na wy­sokości ponad 3000 m n.p.m. Okoliczne hale roiły się od świstaków, szczekuszek i susłów. Nocowaliśmy w jurcie. Rano następnego dnia, na pokrytej szro­nem trawie, czekały nas już konie przygotowane do wyprawy na szczyt. Po drodze, która dla nas — kiepskich jeźdźców i to siedzących w niewygodnych, mongolskich siodłach — była dość uciążliwa, do­tarliśmy na wierzchołek 3804 m n.p.m. Wznosi się tam ogromne obo, a wspaniały widok sięga po gra­nicę Chin. Pod płatami śniegu widać kwitnące wio­senne kwiaty, a łąki pokrywają szarotki. Wieczorem autem, w którym prócz uczestników wyprawy, licz­nych Mongołów i złożonej jurty, był jeszcze żywy baran przeznaczony na kolację, dojechaliśmy do na­szego obozu.

Na drugi dzień, wkrótce po wyjeździe, natra­filiśmy na duży obszar odsłonięć leżących na wy­sokości ponad 2000 m n.p.m. Okresowy strumień wyprząta tu wypełnienie rozległej niecki, złożone

z glin, piasków i żwirów oligoceńskich. Poza licz nymi drobnymi ssakami znaleźliśmy ogromne kośe nosorożca bezrogiego Indricothérium. Wieczorem już ruszyliśmy dalej na zachód i nocą, przy świetle księ­życa, dotarliśmy do wąwozu, którego jeden stok stanowiły skały metamorficzne, a drugi strome ur­wisko zbudowane z glin oligoceńskich. Na dnie była dość bogata roślinność, trawy i kwitnące tamaryszki, bo niżej znajdowały się źródła zwane Chaiczi. I W wąwozie znaleźliśmy sporo fauny oligoceńskiej.

Za dwa dni, w deszczu i mgle przecięliśmy głów­ne pasmo Ałtaju oraz głęboką dolinę i wjechaliśmy do leżącej na północ od niego kotliny, w której leży somon Chaliun. Na północnym stoku tej pod­górskiej kotliny, na długości około 60 km ciągną się odsłonięcia czerwonych osadów oligoceńskich, w których znaleźliśmy kości i zęby gryzoni z ro­dziny Cylindrodontidae. Po zakończeniu poszukiwań pojechaliśmy do siedziby somonu, gdzie zmienialiśmy resor pęknięty w czasie przejazdu przez góry. 20 sierpnia dojechaliśmy do Jesen Bułak, stolicy ajma- ku (dziś miejscowość tę nazwano Ałtaj, ale na mapie jest stara nazwa). Jest tu dość duże muzeum, w któ­rymi, prócz interesujących okazów etnograficznych, jest też trochę kości oligoceńskich gryzoni — Cylin­drodontidae. Z Jesen Bułak, ważnym szlakiem ko­munikacyjnym wiodącym do Ułan Bator, pojecha­liśmy na wschód. Droga prowadziła przez piękne górskie łąki i widokowo była piękna, ale paleonto­logicznie nieciekawa. 25 sierpnia skręciliśmy na po­łudnie dojeżdżając do Tatał Goł stanowiska oligo­ceńskiego znanego z badań amerykańskich, a potem radzieckich. W kotlinie jest kilka równoległych do­lin przecinających gliny oligoceńskie, przełożone warstwą lawy wulkanicznej. Na powierzchni osa­dów deszcze wymyły niebywałą ilość kości, głównie gryzoni: w ciągu dwu dni zebraliśmy ich setki. Szu­kaliśmy też kości w nadległych warstwach, opisa­nych jako mioceńska formacja Lu, ale znaleźliśmy tylko nieoznaczalne ułamki. Z Tatał Goł zrobiliśmy wypad dnem sajru na północ, do miejsca znanego jako Ondai Sajr, gdzie w łupkach są liczne szcząL

roślin i bezkręgowców kredowych. Trafiają się tam też szkielety ryb.

28 sierpnia ruszyliśmy w drogę powrotną i na­stępnego dnia byliśmy już w obozie Bajn Dzak, gdzie czekały na nas wiadomości o wspaniałych od­kryciach ssaków kredowych, a także listy z do­mu |

Sprawozdanie prof. Kowalskiego, z którego wy­nikało, że wyprawa nasza na obszarach Gobi Zaał- tajskiej odkryła kilka nowych stanowisk występo­wania osadów oligocenu z fauną ssaków — bardzo mnie ucieszyło.

Po powrocie grupy zaałtajskiej do Bajn Dzak,

10 września zakończono ostatecznie prace terenowe i wyprawa przybyła do Ułan Bator.

Ekspedycja przebywała w terenie przez okres 100 dni.

W ciągu września w trzech grupach powrócili do kraju polscy uczestnicy ekspedycji. Ostatnia, trzyosobowa grupa, w skład której wchodził prof. Kowalski, inż. Kuczyński i Wiesław Maczek, po­wróciła do Warszawy dopiero 29 września, po osta­tecznej likwidacji działalności wyprawy i wysłaniu do Polski zbiorów. Mogliśmy wówczas podzięko­wać prof. Kowalskiemu za doskonałe kierowanie pracami wyprawy i osiągnięte wyniki naukowe.

PRZYGOTOWANIA DO WYPRAWY 1965 ROKU

Zima 1964/1965 minęła bardzo szybko na przy­gotowaniach do nowej wyprawy. Cały sprzęt wy­prawy 1964 roku pozostał w Ułan Bator, złożony w obszernej szopie na dziedzińcu Akademii Nauk, którą wypożyczono nam na magazyn. Pozostały też na zimę w Ułan Bator dwa polskie samochody.

W Polsce rozpoczęliśmy starania o' wypożyczenie | Fabryki Samochodów w Starachowicach jeszcze jednego Stara 66, z napędem na trzy osie. Dzięki wielkiej życzliwości okazanej nam przez dyrekcję Fabryki starania te zostały uwieńczone powodze­niem. Fabryce zależało, abyśmy podczas naszych wypraw poczynili badania nad pracą Stara 66 w wa­runkach pustynnych. Miał więc z nami jechać, jako jeden z kierowców, mechanik Fabryki pan Edmund Rachtan, który na wyprawie okazał się niezastąpio­nym towarzyszem.

Skład uczestników wyprawy 1965 roku miał ulec pewnym zmianom. Prof. Kowalski wyjeżdżał na kil­kumiesięczny pobyt do Stanów Zjednoczonych i nie mógł już w naszej wyprawie wziąć udziału. Dwie osoby musiały zrezygnować z wyjazdu ze względu

na terminy ukończenia prac doktorskich, dwie inne

ze względów osobistych.

Najstarszymi „gobijczykami”, uczestnikami obu poprzednich wypraw, którzy jechali do Mongolii po raz trzeci byli: Maciej Kuczyński i Dobiesław Wal- knowski. Pięć osób: Teresa Maryańska i Wojciech Skarżyński, dwóch naszych geologów — Ryszard Gradziński i Jerzy Lefeld oraz ja, wyjeżdżało na Gobi po raz drugi. Z 15 uczestników wyprawy 1965 roku 8 stanowiło nowy narybek, który jechał po raz pierwszy na pustynię.

Wyprawa 1964 roku nie miała kucharza. Przy­rządzanie posiłków odbywało się w ten sposób, że codziennie inna osoba pełniła dyżur w kuchni. Śnia­dania przyrządzał zawsze Jerzy Lefeld, który wy­brał sobie zawód śniadaniarza, wyspecjalizował gg w gotowaniu kaszy na mleku i był zwolniony od przyrządzania obiadów i kolacji. Dyżurny rano wy­chodził ze wszystkimi w teren, musiał jednak wra­cać z pracy wcześniej, przed południem, aby roz­palić pod kuchnią i przyrządzić obiad. Paliliśmy oczywiście, jak wszyscy mieszkańcy pustyni, saksau-

łem, który jest suchy, rozpala się świetnie i daje dużo ciepła. Po obiedzie, podczas odpoczynku in­nych, dyżurny zmywał naczynia. Ze względu na o- szczędność wody, nie mogliśmy stosować najpro­stszego systemu, aby każdy mył swoją menażkę i sztućce. Praca dyżurnego w terenie po południu też nie trwała długo, gdyż musiał znów wcześniej wracać, aby przygotować kolację. W wyniku tego układu, jedna osoba raz na kilka dni nie brała pra­wie udziału w pracach wykopaliskowych. Ponieważ w roku 1964 obóz wielokrotnie był dzielony na dwie grupy, przerwy w pracy wypadały bardzo czę­sto. Chcąc tego uniknąć na przyszłość, zdecydowa­liśmy, że wyprawa 1965 roku powinna mieć ku­charza. Przyrządzanie posiłków dla 15 osób na kuchni polowej, w temperaturze powietrza docho­dzącej do 40° w cieniu, jest ciężką pracą. Poza przyrządzaniem posiłków kucharz musiał codzien­nie przegotować kilkadziesiąt litrów wody, której nie piliśmy nigdy w stanie surowym.

Uważałam również, że grupa 15 osób, pracująca na pustyni w odległości 100 km od najbliższego osiedla ludzkiego, a 400 km od najbliższej stacji sanitarnej, powinna mieć w swoim zespole lekarza. Wprawdzie w 1964 roku nie było w naszej grupie lekarza, a rolę sanitariusza spełniał Ryszard Gra- dziński, jednak teraz wyjeżdżało nas więcej i mie­liśmy pracować na terenach bardzo oddalonych od ośrodków cywilizacji. Oczywiście, lekarz w zespole ludzi zdrowych nie będzie miał stale zajęcia, mógłby więc chyba wziąć na siebie obowiązki kucharza. W zimie zdecydowaliśmy dać do „Życia Warszawy” ogłoszenie następującej treści:

Wyprawa naukowa na pustynię Gobi poszukuje le­karza, który podejmie się proioadzenia kuchni turystycz­nej dla 15 osób. Wyjazd latem na 4 miesiące. Zgłoszenia

Zakład Paleozoologii PAN — Al. Żwirki i Wigury 93.

W ciągu kilku dni po ukazaniu się ogłoszenia przewinęło się przez nasz Zakład dwudziestu kilku młodych lekarzy, którzy pragnęli wziąć udział w wyprawie, zgadzali się gotować i zmywać. Po

ostatecznych eliminacjach wybór nasz padł na Mar­ka Łepkowskiego, młodego chirurga, asystenta In­stytutu Gruźlicy, który na szczęście nie miał moż­ności demonstrowania na wyprawie swoich umie­jętności lekarskich, natomiast okazał się bardzo do­brym i obowiązkowym kucharzem i, co najważ­niejsze, przemiłym towarzyszem.

Brakowało nam również jednego kierowcy. Mie­liśmy w tym roku mieć trzy samochody zabrane z Polski: dwa Stary 66 i jeden Star 25. Wiesław Maczek, który w 1964 r. prowadził Stara 25, w tym roku nie mógł niestety z nami jechać. Wszyscy ża­łowaliśmy tego bardzo, gdyż był to jeden z najbar­dziej wszechstronnie uzdolnionych uczestników wy­prawy, który nie tylko prowadził i naprawiał sa­mochód, dobrze gotował, świetnie poszukiwał ska­mieniałości, ale również chodził od czasu do czasu na polowanie i często, podczas pobytu w Bajn Dzak, przynosił na obiad zająca.

Ponieważ miał jechać z nami w 1965 r. zawo­dowy mechanik z Fabryki w Starachowicach, pan Rachtan, i po raz trzeci mgr Walknowski, który jest z zawodu plastykiem, a z zamiłowania kierowcą -mechanikiem, i który dobrze już poznał oba nasze Stary oraz pustynny teren — zdecydowaliśmy, że trzecim kierowcą może być amator. Prowadzenia Stara 25 podjął się najmłodszy uczestnik tegorocznej wyprawy, asystent naszego Zakładu, mgr Józef Kaź- mierczak, który odbył w okresie zimowym prze­szkolenie w warsztatach samochodowych i doskonale radził sobie na wyprawie zarówno z prowadzeniem ciężarówki, jak i z jej naprawami.

Mimo że cały sprzęt z wyprawy 1964 roku po­został na zimę w Ułan Bator, w Warszawie mie­liśmy bardzo dużo pracy z dokupieniem nowego sprzętu, benzyny, zapasu desek, gipsu, klejów, odzieży dla nowych uczestników, sporządzeniem apteczki, zakupieniem żywności itd. Pracami tymi kierował, jak zwykle, inż. Kuczyński. Panie, które miały brać udział w wyprawie — a było nas w tym roku trzy: prócz Teresy Maryańskiej i mnie, miała

jechać jeszcze dr Halszka Osmólska, adiunkt na­szego Zakładu, ustaliły, że trzeba nieco wnikliwiej wejrzeć w zaopatrzenie wyprawy w żywność. W ro­ku 1964 wyprawa miała bardzo urozmaicony zestaw konserw mięsnych, jarzynowych, kompotów i dże­mów, brakowało jednak różnych przypraw, które pozwoliłyby łatwiej znosić monotonny smak kon­serw. Zrobiłyśmy więc spis najróżniejszych przy­praw i dodatków takich, jak liście bobkowe, ziele angielskie, majeranek, cynamon, wanilia, kwasek cytrynowy, drożdże, galaretki itd., który przeka­załyśmy następnie Maciejowi Kuczyńskiemu. W spi­sie tym nie podałyśmy jednak ilości potrzebnych przypraw, uważając, że Kuczyński — specjalista od obliczeń zapasów żywności i przeliczania wszyst­kiego na kalorie — będzie orientował się, ile czego kupić należy. Kuczyński jednak w pośpiechu prze­kazał nasz spis bez komentarzy dwu młodym stu­dentom, których zatrudnialiśmy przy robieniu za­kupów. Panowie ci przyzwyczajeni byli do kupowa­nia wszystkich zapasów na wyprawę w dużej ilości. Gdy na wyprawie przystąpiliśmy do rozpakowywa­nia zapasów, okazało się, że jesteśmy zaopatrzeni w całą skrzynię przypraw, za którą w czasach Ko­lumba uzyskalibyśmy niewątpliwie majątek. Dwa kilogramy suszonych drożdży, które między innymi zakupili nasi zaopatrzeniowcy, a które wystarczy­łyby do smażenia placków drożdżowych co dzień na kolację dla kilkunastu wypraw takich jak nasza, pozostawiliśmy po zakończeniu prac wyprawy w pre­zencie piekarni w Dałan Dzadgad.

Zimą 1964/1965 roku przyjechali do naszego Za­kładu powtórnie goście z Ułan Bator. Na dwu­miesięczny pobyt przyjechał Daszzeweg, który dru­kował w naszym kwartalniku Acta Palaeontologica. Polonica drugą już pracę o ssakach oligoceńskich pu­styni Gobi; przyjechał też na 6 miesięcy młody laborant mongolski Erdenibułgan, który miał się nauczyć u nas metod preparowania skamieniałości. Umowa nasza z Mongolską Akademią Nauk prze­widywała, że Zakład nasz ofiaruje pełne wyposaże­nie dla nowo powstającej w Ułan Bator Pracowni

Paleontologicznej. Byliśmy więc zajęci robieni zakupów potrzebnej aparatury, binokularów, naB skopów, maszyn preparacyjnych, wyposażenia pr cowni fotograficznej itd., a Erdenibułgan uczył siq obsługiwania tych aparatów.

W zimie opracowaliśmy też program naukowy' nowej wyprawy. Utwory najwyższej kredy Kotliny Nemegt były eksploatowane już przez ekspedycje radzieckie oraz przez naszą wyprawę 1964 r. Głów­ne prace wykopaliskowe prowadzono w odsłonię­ciach Nemegt, Cagan Chuszu oraz Ałtan Ula wschodnia i środkowa. Terenami dotychczas prawie nie eksploatowanymi były najbardziej zachodnie od­słonięcia Ałtan Uła, gdzie w 1964 r. niewielka gru­pa naszych paleontologów przyjeżdżała dwukrotnie z Cagan Chuszu na krótkie rekonesansy. Wiedzie­liśmy, dlaczego nikt nie podjął dotychczas eksploata­cji tych terenów. Do zachodniej Ałtan Uła nie moż­na dojechać inaczej, jak tylko przecinając kilkuki­lometrowe pasmo wydm ciągnących się przez środek Kotliny Nemegt. Trudności dojazdowe odstraszały dotychczas wszystkich. W 1964 r. jednak nasz Star 66 przejechał dwa razy przez to pasmo — mogliśmy więc zaryzykować dojazd do Ałtan Ula zachodniej i w 1965 roku, gdy będziemy mieć do dyspozycji dwa takie samochody.

Program, jaki opracowaliśmy, przewidywał po­dział naszej ekipy i prowadzenie prac wykopalisko­wych jednocześnie w dwóch grupach. Większa gru­pa miała przez cały okres przebywać w Kotlinie Nemegt i prowadzić prace w zachodniej Ałtan Uła, Cagan Chuszu i w Nemegt. Mniejsza grupa miała w pierwszej połowie pobytu pracować w Bajn Dzak i skoncentrować się na poszukiwaniach ssaków kre­dowych. Następnie przewidywaliśmy spotkanie i dwóch grup, dokonanie przetasowania i wyjazd częś­ci uczestników do zachodniej Mongolii, gdzie osta­tnia z ekspedycji radzieckich w 1949 r. odkryła bardzo bogate serie osadów najmłodszego trzecio­rzędu — pliocenu — z fauną ssaków.

W roku 1965 wyjeżdżała do Ułan Bator deleg' cja Prezydium Polskiej Akademii Nauk, w celu pod-

pisania umowy o współpracy naukowej między obu Akademiami na dalsze 2 lata. Zostałam dołączona do tej delegacji i 13 maja opuściliśmy samolotem Warszawę. W drugiej połowią maja mieli przyle­cieć do Ułan Bator w dwóch grupach moi towarzy­sze. Cały sprzęt naszej wyprawy wysłany, jak co roku, w marcu koleją oczekiwał już na nas w Ułan Bator.

W ciągu dwóch dni prowadziliśmy rozmowy z władzami Mongolskiej Akademii Nauk. Plan naszej ekspedycji na 1965 rok został z niewielkimi zmiana­mi zaakceptowany. Mongolska Akademia Nauk pro­siła abyśmy skrócili nieco przewidywany okres po­bytu w terenie i zakończyli prace przed końcem sierpnia, ponieważ towarzyszący nam koledzy mon­golscy musieli w tym terminie wrócić do Ułan Bator. Ponadto obawiano się, że możemy mieć trudności z wjazdem na obszary zachodnie, gdyż w regionie tym panuje epidemia pryszczycy i jest on objęty kwarantanną.

19 maja przyleciała do Ułan Bator grupa tech­niczna, a 24 maja — reszta uczestników ekspedycji. Chcieliśmy wyruszyć w teren 1 czerwca, pracy mie­liśmy więc bardzo dużo. Co dzień rano w hotelu przebieraliśmy się w robocze ubrania i szliśmy pracować do szopy, gdzie był magazyn naszego sprzętu. Na dziedzińcu Akademii stały trzy nasze Stary, które należało załadować. Wynajęliśmy po­nadto jeszcze jedną ciężarówkę z kierowcą mon­golskim, dziesięciotonową Tatrę, która miała prze­wieźć znaczną część naszego sprzętu do Kotliny Ne- megt. Star 25, który jechał do Bajn Dzak, otrzymy­wał kompletne wyposażenie dla grupy, która miała tam pracować w ciągu kilku tygodni pobytu. Grupa mongolska rozporządzała w tym roku dwoma sa­mochodami ciężarowymi produkcji radzieckiej •— Gaz 63, z których jeden został skierowany do Bajn Dzak, a drugi do Kotliny Nemegt. Grupą mongolską w Kotlinie Nemegt miał kierować Dowczin, nato­miast Daszzeweg i Erdenibułgan wyjeżdżali do Bajn Dzak. Wynajęliśmy też dodatkowo mały łazik —

Gaz 69, który w ciągu pierwszych trzech tygodni pobytu w Kotlinie Nemegt miał służyć do krótkich wyjazdów rekonesansowych.

1 czerwca kolumna naszych samochodów była załadowana po brzegi i ruszyliśmy w drogę. Jecha­liśmy początkowo wszyscy razem do Dałan Dzad- gad, gdzie miał nastąpić podział ekspedycji na dwie grupy. Po dwóch i pół dniach podróży, wieczorem | czerwca przyjechaliśmy zmęczeni do Dałan. Zna­ną drogę z Ułan Bator do Dałan Dzadgad przeby­liśmy bez większych przygód, nocując po drodze w śpiworach pod gołym niebem. W dzień było już upalnie, ale pierwszej nocy był przymrozek i rano śpiwory nasze były pokryte szronem.

Jechaliśmy inną drogą niż ta, którą znałam z 1964 r., nie przez Mandał Gobi, lecz mniej uczę­szczaną, a za to bardziej malowniczą drogą za­chodnią — przez Erdene Dałaj. Zarówno step na południe od Ułan Bator, jak i tereny stepu pustyn­nego i półpustyni w okolicach Dałan Dzadgad pozba­wione są zupełnie drzew. Można było spotkać w nie­których kotlinach i wąwozach jedynie nieliczne pojedyncze okazy wiązu pustynnego, a czasem na­wet małe zagajniki. Szczególnie jeden — potężny, rozłożysty wiąz pustynny, rosnący samotnie w wą­wozie między Mandał Obo a Dałan Dzadgad, wzbu­dził naszą sympatię. Samochody nasze w 1964 r. czę­sto jeździły tą trasą, zatrzymując się zawsze pod wiązem na odpoczynek. Dostarczał on jedy­nego w całej okolicy cienia, i tym razem znów za­trzymaliśmy się tutaj na postój i przyrządziliśmy obiad.

W Dałan Dzadgad wynajęliśmy miejsce na ma­gazyn dla sprzętu i zbiorów naszej ekspedycji. Tu zostawiliśmy od razu część beczek z benzyną. Dow- czin miał tu wynająć robotników, których zabiera­liśmy do Kotliny Nemegt.

5 czerwca ostatnie zakupy były już zrobione, nie­potrzebny bagaż zostawiony i mogliśmy ruszyć da­lej. Ponieważ robotnicy nie byli jeszcze zwerbo­wani, Dowczin zostawał w Dałan Dzadgad z samo­

chodem mongolskim, aby za dwa dni dojechać za nami do Ałtan Uła.

Pożegnaliśmy się z grupą bajndzacką. Do Bajn Dzak odjeżdżało 5 osób: Halszka Osmólska jako kierownik grupy, Jerzy Małecki, Jerzy Lefeld, Jó­zef Kaźmierczak i Wojciech Siciński. Ustaliliśmy, że za 3 tygodnie, gdy jeden z naszych samochodów będzie wracał do Ułan Bator, przyjadę nim do Bajn Dzak.

Samochód mongolski z grupą Daszzewega poje­chał wprost z Ułan Bator do Bajn Dzak i miał tam spotkać się z grupą polską.

Wreszcie wyruszyliśmy na zachód do Kotliny Nemegt. Dwom Starom 66 towarzyszyła załadowana po brzegi Tatra, która miała dowieźć sprzęt do Gurwan Tes w Kotlinie Nemegt. Dalej Tatra nie mogłaby przebrnąć przez sajry i ruchome piasld i musieliśmy sobie radzić sami.

Lato 1965 roku było nie tylko w Polsce, ale i na obszarach Gobi wyjątkowo chłodne i deszczowe. Zauważyliśmy to już w Dałan Dzadgad, gdzie skwe­rek w środku miasta wydał nam się bardziej zielony i silniej rozrośnięty niż w roku poprzednim. Gdy minęliśmy przełęcz na Gurwan Sajchan i za Bajn Dałaj zaczęliśmy wjeżdżać na obszar Kotliny Nemegt, wszyscy którzy byli tu po raz drugi lub trzeci, spostrzegli, że półpustynia ciągnąca się przez środek Kotliny, w poprzednich latach mająca kolor żółtoszary, nabrała teraz zielonych odcieni. W Ko­tlinie Nemegt zastaliśmy i inne zmiany. W latach poprzednich osada Gurwan Tes, położona nad ma­łym, słonym jeziorkiem, z którego eksploatowana jest sól, była stolicą somonu (powiatu). W roku 1965 władze ajmackie (wojewódzkie) zadecydowały, że ze względu na położenie na wydmach i bardzo silne wiatry — osada ta nie nadaje się na stolicę somonu. Skąpa roślinność w okolicy nie wystarcza­ła na wyżywienie większych stad owiec i wielbłą­dów. Stolicę somonu założono w innym punkcie Kotliny Nemegt, położonym w odległości około 40 km na południowy zachód od Gurwań Tes. Nazwa Gur­wan Tes dla somonu została zatrzymana, w wyniku

OBÓZ W ALTAN UŁA

czego istniały teraz w Kotlinie Nemegt dwie miej­scowości o tej samej nazwie: Gurwan Tes — somon i Gurwan Tes — kopalnia soli. W Gurwan Tes — kopalni soli witano nas jak starych znajomych. Ro­botnicy miejscowi pomogli nam w rozładowaniu Tatry, zostawiliśmy tu zapas gipsu, desek i część skrzyń z żywnością, po które mieliśmy przyjechać za parę dni. Pożegnaliśmy serdecznie kierowcę Tatry i gościnnych mieszkańców Gurwan Tes i ruszyliśmy w drogę.

W roku 1963 za Gurwan Tes dalej na zachód nie było już żadnych jurt. W roku 1964 między Gurwan Tes a Naran Bułak napotkaliśmy dwie czy trzy sa­motne jurty. Obecnie, w związku z wilgotniejszym rokiem i niespodziewanym zazielenieniem się tej części półpustyni, również i tereny zachodnie Kotli­ny Nemegt zaczęły się bardziej zaludniać. Przeko- czowały tu rodziny pasterskie ze stadami wielbłą­dów.

Za Gurwan Tes napotkaliśmy ogror.'.ną karawa­nę wielbłądów wędrującą z transportem wełny do Dałan Dzadgad. Objuczone ciężkimi worami wiel­błądy były ostrzyżone i miały szarą, nagą skórę.

W Kotlinie Nemegt spotykaliśmy często małe gru-

py — kilku wielbłądów, które uciekły od właści­cieli i wiodły na pustyni dziki tryb życia. Te zdzi­czałe wielbłądy, przez nikogo nie strzyżone, traciły

o tej porze roku sierść, która spadała z nich wiel­kimi płatami. Unoszoną wiatrem, zmieszaną z pias­kiem sierść wielbłądzią można było zbierać na ca­łym obszarze Kotliny. W końcu sierpnia wielbłądy zmieniały wygląd, skóra ich zaczynała pokrywać się nową szatą zimową, i krótka jeszcze, brązowa sierść miała wygląd delikatnego, puszystego aksamitu.

Niektórzy zoologowie mongolscy utrzymują, że na obszarach Gobi Zaałtajskiej zachował się jeszcze dziki wielbłąd. Zdania na ten temat są jednak po­dzielone i większość zoologów skłania się obecnie do poglądu, że „dziki” wielbłąd obecnie żyjący — jest dawno zdziczałym wielbłądem domowym.

Szczególną sympatią darzyliśmy młode wielbłądy

o nieproporcjonalnie wysokich nogach. Podczas wi­zyt w jurtach w Kotlinie Nemegt mieliśmy możność niejednokrotnie obserwować, jak odbywa się kar­mienie tej młodzieży. Młode wielbłądy były przy­wiązywane. Wystarczyło uwiązać młodzież, aby mieć pewność, że stare nie ruszą się od nich ani na krok. Gospodyni podchodziła do młodych i wypro­wadzała jednego oseska, a wówczas ze stada do­rosłych wielbłądów wychodziła naprzeciw jego matka. Gdy mały zaczynał ssać, z drugiej strony do matki podchodziła z kubkiem gospodyni usiłu­jąc poddoić w tym samym czasie trochę mleka wiel­błądziego z drugiego sutka. W ten sposób mogła zdobyć od jednej matki pół kubeczka mleka. Gdy kończyło się karmienie młodego, o dojeniu wielbłą­dzicy nie mogło już być mowy. Mleko wielbłądzie jest bardzo tłuste, ma smak doskonałej śmietany. W tej części pustyni Gobi, gdzie nie hoduje się większych stad koni, przyrządzano kumys z mleka wielbłądziego. Smakował on nam bardziej niż ku­mys kobyli; był tłuściejszy, o delikatniejszym smaku.

W niedalekiej odległości od Naran Bułak, na te­renie nie zamieszkałym w latach poprzednich, na­potkaliśmy w sajrze, którym prowadziła nasza dro­

ga, dobrze utrzymaną studnię. Poziom wód grun­towych znajdował się w sajrze bardzo płytko — lustro wody było na głębokości półtora metra.

W odległości 100 metrów od studni stała samotna jurta, której właściciele mieli dużą hodowlę wielbłą­dów. Gdy gospodyni spostrzegała na horyzoncie nad­jeżdżające samochody, nastawiała herbatę.

Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z aratem — właści­cielem jurty i jego żoną o imieniu Od, która za­chwycała nas zawsze ujmującym sposobem bycia i gościnnością. W jurcie ich często pijaliśmy herbatę lub kumys, przyjeżdżając z obozu w Ałtan Uła do tej właśnie studni po wodę, i zawsze podziwialiśmy czystość, porządek i estetyczne urządzenie jurty. Siadywaliśmy w jurcie na podłodze, na grubych, kolorowych dywanach z wielbłądziej sierści. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że nasza miła gospo­dyni jest posłanką do Wielkiego Churału Mongols­kiego.

Od jurty przy studni mieliśmy jeszcze prawie 40 km krętej drogi do zachodniej Ałtan Uła — miejsca naszego przeznaczenia. Tu już nie spoty­kaliśmy jurt. Jechaliśmy początkowo jednym z saj- rów wzdłuż równoleżnikowej osi kotliny, po czym trzeba było skręcić pod kątem prostym na północ i, nie było rady, przejechać przez kilkukilometrowy pas wydm. Ten ostatni, najcięższy odcinek drogi dał się bardzo we znaki naszym kierowcom i samo­chodom — pokonywaliśmy go przez kilka godzin. Wreszcie 7 czerwca wieczorem, po ośmiu dniach po­dróży z Ułan Bator, byliśmy na miejscu. Podje­chaliśmy do urwisk Ałtan Uła IV od strony za­chodniej. Na wschód od pokrytego czarnym żwirem płaskowyżu, na którym staliśmy, rozciągało się dwadzieścia kilka kilometrów kwadratowych wzgórz piaskowców kredowych, urwisk i sajrów. Dalej na wschód widać było obniżoną płaszczyznę i nową grupę sajrów, Ałtan Uła III, do której dotarliśmy w zeszłym roku od strony wschodniej podczas krót­kiego rekonesansowego wyjazdu z Cagan Chuszu. Należało znaleźć z^azd do sajrów z płaskowyżu, na którym staliśmy, inaczej nie dalibyśmy sobie rady

z transportem okazów. Zjechać łatwo, ale wyjechać trudniej. Pierwsza próba zjazdu piaszczystym sajrem skończyła się niepomyślnie: samochód zjechał, ale zakopał się w piasku i nie mógł wyjechać pod górę. Na szczęście Stary 66 zaopatrzone są w mechanicz­ne wyciągarki i drugi Star wyciągnął ciężarówkę. Ponieważ była późna pora, rozbiliśmy pierwszy obóz na płaskowyżu nad sajrami, decydując że nowe próby zjazdów będziemy podejmować po dokład­niejszym zbadaniu tereńft. Na drugi dzień zna­leźliśmy sajr o twardym dnie i łagodniejszym spad­ku. Musieliśmy jednak w sajrze tym zbudować dro­gę; poodsuwać na bok wielkie głazy zagradzające przejazd i zniwelować zbyt gwałtowne spadki — zanim pierwszy samochód mógł nim zjechać.

Najwcześniej w obozie wstawał nasz kucharz, który przyrządzał śniadanie. O godzinie pół do siód­mej była pobudka, o siódmej śniadanie i o pół do ósmej wychodziliśmy w teren. Pracowaliśmy do pierwszej, po czym wracaliśmy na obiad. W czerw­cu robiliśmy w południe czterogodzinną przerwę w pracy, gdyż nawet najwytrzymalsi nie byli w sta­nie pracować między godziną pierwszą a piątą. W lipcu i sierpniu, gdy niespodziewanie ochłodziło się na Gobi i temperatura w cieniu nie przekraczała na ogół 32°, południową przerwę skróciliśmy do trzech, a potem nawet i do dwóch godzin. Jednak w czerwcu, mimo „chłodnego” lata, temperatura w południe wahała się od 37 do 39° w cieniu, rozpa­lony czarny żwir na płaskowyżu, gdzie stał nasz pierwszy obóz, rozgrzewał się do 70° i jedynie wiatr, który prawie nigdy nie przestawał dmuchać, umożli­wiał nam wytrzymanie tych upałów. W czasie przerwy poobiedniej odpoczywaliśmy w cieniu. Łat­wo jest powiedzieć „w cieniu”, ale trudniej go znaleźć na pustyni. Do rozpalonych namiotów nie można było w południe wejść. Jedyny cień zapewniały nam dachy płócienne, rozpięte nad stołami, oraz wąskie skrawki przestrzeni po północnej stronie samocho­dów. Tam rozkładaliśmy w czasie sjesty składane łóżka i materace i usiłowaliśmy odpoczywać. Po przerwie znów wychodziliśmy w teren. Pracowa­

liśmy zwykle do zmroku — to jest do ósme}. Ko­lacja była o pół do dziewiątej, a cisza nocna, nie zawsze przestrzegana — od dziesiątej.

W dwa dni po naszym przyjeżdzle przyjechał Dowczin samochodem ciężarowym grupy mongols­kiej, przywożąc dwóch robotników. Razem z Dow- czinem przyjechał także, z mongolskim kierowcą, mały samochód-łazik (Gaz 69), wynajęty przez nas w Ułan Bator na 3 tygodnie, który miał służyć nam do krótkich wyjazdów rekonesansowych w Kotlinie Nemegt. Dowczinowi nie udało się, niestety, wy­nająć w Dałan Dzadgad całej potrzebnej nam liczby pracowników, zdecydował więc, że pojedzie jeszcze do somonu Gurwan Tes i będzie starał się tani zwerbować więcej robotników. Wyjazd Dowczlna do Gurwan Tes dał rzeczywiście pomyślny rezultat — przez cały cza* pobytu w Kotlinie Nemegt to­warzyszyła nam grupa 6 mongolskich robotników: 4 mężczyzn i 2 dziewcząt Szczególnie dziewczęta,

0 dźwięcznych imionach Gunżid i Zoricht, zdobyły naszą sympatię. Były bardzo pracowite, silne 1 zręcz* ne. Nauczyły' się szybko odróżniać kość od skały

1 same chodziły często na poszukiwania, z dobrym rezultatem. Zręcznie sklejały kości polistyrenem, nauczyły się je numerować i pakować. Robotnicy mężczyźni byli również silni i chętni do pracy, i nie wiem, jakbyśmy sobie bez nich dali radę przy tran* sporcie ciężkich monolitów. W obozie mongolskim, który był rozbity w odległości około 300 m od na­szego obozowiska, poza Dowczinem i robotnikami był laborant Namsray oraz kierowca Dzamba. W po­czątku lipca przyjechał jeszcze jeden uczestnik gru­py mongolskiej, geolog Barsbołd, który ujmującym sposobem bycia i dużym poczuciem humoru zjed­nał sobie od razu naszą sympatię. Było nas więc w Kotlinie Nemegt, w obozie polskim i mongolskim,

20 osób

Współpraca z kolegami mongolskimi układała się znakomicie. Mielibyśmy z pewnością wielkie trud­ności w porozumieniu się z władzami miejscowymi (mimo że niektórym naszym uczestnikom wyda wa-

ło się, że znają język mongolski), czy też w kon­taktach z robotnikami, gdyby nie pomoc Dowczina.

Plan pracy na dzień następny omawiałam zawsze z Dowczinem, a w okresach, gdy on wyjeżdżał — z Barsbołdem.

W pierwszych dniach pobytu w Ałtan Uła prze­szła przez nasz obóz burza piaskowa. Zachodnie, silne wiatry wiały codziennie od momentu naszego przyjazdu; mieliśmy wszyscy zaczerwienione oczy, a bardziej wrażliwi cierpieli na zapalenie spojówek. Tego dnia, po obiedzie, zauważyliśmy na zachodzie coś, co wyglądało jak ołowianoszara chmura de­szczowa. Była to jednak dziwna chmura rozciąga­jąca się od ziemi ku górze. Wiedzieliśmy, że chmura ta nie przyniesie nam upragnionego deszczu. Była to chmura piasku, której nadejście zwiastowało bu­rzę piaskową. Wiatr stawał się coraz silniejszy, wzmagał się z minuty na minutę. Siedziałam w zam­kniętym na zamek błyskawiczny namiocie, do któ­rego pył i piasek wciskał się wszystkimi szczelinami, i czekałam, co się stanie. W pewnej chwili zapadł zmrok — a stało się to tak szybko, jak bywa pod­czas zaćmienia słońca. Jednocześnie wiatr wyrwał kolki mojego namiotu, uniósł podłogę i przewrócił ciężką, stojącą na podłodze skrzynię z książkami (stanowiącą bibliotekę wyprawy) o 180°. Oba maszty wywróciły się — przy czym jeden pękł. Nie było obawy, że mój namiot uleci w powietrze; był to je­den z nielicznych naszych namiotów z podłogą, a ciężka skrzynia z książkami przytrzymywała go przy ziemi. Dopełzłam do zamku błyskawicznego i wyczołgałam się na zewnątrz. W pierwszej chwili nic nie mogłam dojrzeć, było tak ciemno od wi­rującego piasku; po chwili jednak przymrużonymi oczami zobaczyłam, że w powietrzu, wysoko nad obozem, wiruje bardzo szybko kilka pokrywek, nad którymi jak latawiec unosił się ogromny arkusz tek­tury falistej, którą używaliśmy do pakowania oka­zów. A co się dzieje z innymi namiotami? Leżały wszystkie, z wyjątkiem jednego. Podbiegłam do jed­nego z namiotów, któremu groziło, że za chwilę

uniesie się w powietrze; w kilka osób położyliśmy się na nim, usiłując go w ten sposób ocalić.

Nikt z nas nie umiał powiedzieć,- ile czasu trwał huragan — może godzinę, może dłużej. Gdy wiatr się uspokoił, zabraliśmy się do urządzania z powro­tem obozu, który wyglądał jak pobojowisko. Dwie osoby poszły do obozu mongolskiego, zobaczyć jak oni przeżyli burzę; okazało się, że i tam nikt nie ucierpiał. Następnego dnia zszywaliśmy podarte płótna namiotowe, szukaliśmy porwanych przez wiatr przedmiotów i doprowadzaliśmy obóz do po­rządku.

Poważny problem stanowiło zaopatrzenie obozu w wodę. Najbliższa studnia znajdowała się przy jur­cie pani Od, w odległości niecałych 40 km od obozu. Raz na pięć dni jeden z samochodów musiał odby­wać uciążliwą podróż przez wydmy, aby przywieźć zapas trzech 200-litrowych beczek wody. Ponieważ wodę używaliśmy również do rozrabiania gipsu, po­trzebowaliśmy jej w obozie dużo.

W niedzielę, która była zwykle dniem wolnym od pracy, wyjeżdżaliśmy czasem wszyscy po wodę i robiliśmy przy studni pranie. Niektórzy z naszych uczestników wykorzystywali wolną niedzielę dla zro­bienia wycieczki w pobliskie góry. Osady kredowe w Altan Uła znajdowały się blisko masywu paleo- zoicznego, z obozu do stóp masywu było zaledwie

6 km — tak że wycieczka na najwyższy szczyt pasma Ałtan Uła zajmowała jeden dzień. Natomiast w Nemegt, gdzie osady kredowe oddalone były

o około 15 km od stóp podnóża grzbietu paleozoicz- nego, na wycieczkę w góry trzeba było przezna­czyć dwa dni.

Na drugi dzień po przyjeździe grupy mongol­skiej, Dowczin, który dobrze znał przyrodę Gobi, zwrócił naszą uwagę na ślady kopyt na piasku, w niedalekiej odległości od obozu. Były to ślady zwierzęcia nieparzystokopytnego, mniejsze jednak niż ślady konia. Był to z całą pewnością kułan (Equus hemionus), zwany niekiedy dzikim osłem. Geograf radziecki Murzajew, doskonały znawca przyrody Gobi, podaje, że w 1941 r. zdarzyło mu ,

się widzieć w okolicy jeziora Bon Cagan tabun ku- łanów liczący około 1000 sztuk. Na terenach gdzie pracowaliśmy, kułany są jednak bardzo rzadkie. Bar­dzo chcieliśmy zobaczyć kułana w Altan Uła; nie­stety poczuł on zapewne naszą bliskość i szybko się wyniósł z tej okolicy. Podczas dwukrotnego pobytu na Gobi udało mi się tylko raz widzieć kułana z od­ległości około 300 metrów podczas przejazdu przez południowo-zachodnią część Kotliny Nemegt.

Stałym naszym towarzyszem w obozach Kotliny Nemegt był jeż uszaty (Hemiećhinus auritus). W każ­dym obozie, w pewnej odległości od namiotów, wy­kopywaliśmy dół na śmieci. Śmietniki te były miej­scem masowo nawiedzanym o zmroku przez jeże. Dobiesław Walknowski, który był największym mi­łośnikiem jeży, drugiego już wieczoru w Ałtan Uła złapał jeża, przyniósł go do obozu, przekonując nas, że jeśli będziemy jeża hodować, to przyzwyczai się on do nas tak, że nie będzie uciekał. Umieści­liśmy więc jeża w skrzynce, a Marek Łepkowski, który przed południem zostawał w obozie i przygo­towywał obiad, miał wyprowadzać jeża na spacer. Podczas posiłków wypuszczaliśmy jeża, który rze­czywiście przyzwyczaił się do nas (tak nam się przynajmniej zdawało), chodził koło stołu i jadł wszystko, co mu zrzucono. Przy pierwszej jednak okazji, podczas burzy, gdy wiatr wywrócił skrzynkę, jeż uciekł i więcej go nie oglądaliśmy. Następnie hodowaliśmy jeszcze dwa inne jeże, które były jednak bardziej dzikie, nie chciały się oswoić i u- ciekły tak, jak ich poprzednik.

W obozie było zawsze pełno jaszczurek, które nic sobie nie robiły z naszej obecności, a niekiedy zdarzało się, że na nasz teren przywędrowała i żmi­ja. Obecność żmij na terenie obozu, gdzie chodziliś­my często w sandałach, była niebezpieczna i ostroż­niejsi uczestnicy uważali, że żmije w obozie trzeba zabijać. Jednak Wojtek Skarżyński, który był w na­szym gronie największym miłośnikiem przyrody (i starał się ją poznać), nigdy nie dopuściłby do nie­potrzebnego zabicia żmii. Pierwszą żmiję pozwolił złowić Henrykowi Kubiakowi, który robił zbiory

zoologiczne, i zakonserwować ją w alkoholu. Jed­nak, gdy po pewnym czasie zjawiła się na terenie obozu druga żmija, Wojtek włożył ją do wiadra i wyniósł 2 km od obozu, ratując jej w ten sposób życie.

Gdy wyjeżdżaliśmy na Gobi, straszono nas obec­nością skorpionów. Skorpion gobijski (Buthus mar- tensi) nie wydawał się nam jednak groźny i nigdy nie mieliśmy wypadku ukąszenia przez skorpiona. Skorpion gobijski jest mały, mierzy 2—3 cm dłu­gości, jest koloru szarozielonawego. Skorpiony te siedzą zazwyczaj pod kamieniami i gdy odchylić kamień — szybko uciekają. Okazało się potem, że najulubieńszym miejscem skorpionów jest prze­strzeń pod podłogą naszych namiotów. Część namio­tów mieliśmy bez podłóg, lecz na przykład niewielki namiot, w którym mieszkałam ja, miał gumowaną podłogę. Gdy przenosiliśmy obóz i zwijałam namiot, znajdowałam pod podłogą zawsze kilka skorpionów, które łowiliśmy do pudełka od zapałek. Gdy na jesieni 1965 roku sprzęt z naszych wypraw wrócił do Warszawy — okazało się, że w jednej ze skrzyń przyjechał żywy skorpion. Skorpion okazał się sa­micą i wkrótce się rozmnożył. Obecnie całe po­tomstwo skorpionów z Gobi żyje w Instytucie Zoolo­gicznym Uniwersytetu Warszawskiego.

Mimo że wiedzieliśmy, iż ukąszenie skorpionów jest niebezpieczne, nie czuliśmy do nich niechęci. Prawdziwą antypatią natomiast darzyliśmy solpugi

duże pajęczaki z rodzaju Galeodes, których uką­szenia, według tradycji mongolskiej, są bardzo nie­bezpieczne. Solpugi, w przeciwieństwie do skorpio­nów, odwiedzały nas w namiotach, tak że kładąc się spać zawsze oglądaliśmy z latarką ściany namiotów oraz śpiwory, czy czasem nie zaplątał się tam nie­proszony gość.

W ciągu kilku pierwszych dni wędrówek po saj- rach Ałtan Uła natrafialiśmy w różnych punktach na większe nagromadzenia kości. Dowczin, następ­nego dnia po przyjeździe, znalazł duży fragment kręgosłupa zaurolofa, który pieczołowicie zapako­waliśmy. Niekiedy poziomy kościonośne odsłaniały

się na powierzchni, ale wówczas wydobycie zacho­wanych w nich szkieletów nie było możliwe, gdyż kości, leżące już zbyt długo pa powietrzu, były silnie zwietrzałe i rozpadały się w drzazgi, a nawet w proszek. Oglądaliśmy liczne punkty, co do któ­rych mogliśmy powiedzieć — tu był kiedyś kom­pletny szkielet. Czasem, gdy zachowały się zęby, mogliśmy nawet powiedzieć z całą pewnością, do jakiego dinozaura szkielet ten należał, ale zwykle był tak zwietrzały, że nie nadawał się do zabrania.

Drugim, niekorzystnym dla nas położeniem szkie­letu była sytuacja, gdy kości odsłaniały się w ścia­nie skalnej, ale była nad nim warstwa 10 czy 15 metrów grubości piaskowca. Takiego szkieletu, na­wet gdyby była nadzieja, że jest zupełnie kompletny i świetnie zachowany, również nie byliśmy w stanie wydobyć z powodu trudności technicznych. Opty­malne warunki były wtedy, gdy szkielet leżał nie na samej powierzchni, a więc nie był jeszcze całkiem zwietrzały — ale i nie za głęboko, 1 do 2 m pod powierzchnią. Oczywiście, musiał on być częściowo odsłonięty, abyśmy mogli dowiedzieć się, że tam się znajduje — nigdy bowiem nie ryzykowaliśmy ko­pania na ślepo, w miejscu gdzie żadne kości nie od­słaniały się.

Pierwszą większą naszą pracą w Ałtan Uła było wydobywanie ogromnego pasa miednicowego dino­zaura czworonożnego. Z pasa tego zrobiliśmy naj­większy w dziejach naszych wypraw monolit, ważą­cy 2 tony. Okaz ten, znaleziony przez Macieja Ku­czyńskiego, znajdował się niedaleko obozu. Gdy był

przykryty skalą, trudno w ogóle było się zoriento­wać, z jaką częścią szkieletu mamy do czynienia. Po odsłonięciu ukazała się kość krzyżowa i dwa ogromne, oddalone od siebie na odległość 80 cm, talerze kości biodrowych. Od tyłu, między kośćmi biodrowymi, widać było powierzchnię olbrzymiego kręgu, o średnicy 25 cm. Nic więcej nie mogliśmy odsłonić w obawie, że okaz się zniszczy. Należało go zabrać w całości, w postaci ogromnego monolitu. Ra­ma drewniana, którą nałożyliśmy na pas miednicowy tkwiący w skale, miała wymiary 1,20 X 1,20 m. Ta­lerze biodrowe, które odsłoniliśmy, miały budowę inną niż u wszystkich znanych dinozaurów. Rozsta­wienie kości biodrowych na boki wskazywało nie­wątpliwie, że był to wielki dinozaur czworonożny; niestety, nic więcej nie udało się nam o nim powie­dzieć. Skrzynię z ciężkim monolitem musieliśmy przeciągnąć najpierw w dół, co było stosunkowo łatwe — dokonaliśmy tego przy pomocy ręcznej wy­ciągarki, a następnie stromo w górę, do miejsca gdzie stały nasze samochody. Ten transport był już trudniejszy — dokonała go wyciągarka samochodo­wa. Pod monolit podkładaliśmy deski, po których skrzynia powoli jechała ku górze. Na górze zbudo- waliśmy* rampę, pod którą tyłem wjechała cięża­rówka, tak że podłoga jej znalazła się na wysokości spodu skrzyni. Wtedy drugi samochód, przy pomocy systemu dźwigni z desek, wepchnął ogromną skrzy­nię na samochód. Tak zapakowany monolit został odesłany z pierwszym transportem zbiorów do Ułan Bator.

NASZ NAJWIĘKSZY SZKIELET

Piątego dnia po przyjeździe do Ałtan Uła, Ry­szard Gradziński który całe dnie wędrował po saj- rach robiąc pomiary do szkicu topograficznego, wró­cił na obiad z wiadomością, że w północnej części urwisk, w odległości około godziny drogi od obozu, znalazł duże, dobrze zachowane kości. Po obiedzie wybraliśmy się obejrzeć kości Ryszarda. Sam Ry­szard nie mógł iść z nami, gdyż musiał wykonać jeszcze kilka pomiarów w okolicy obozu, aby wresz­cie uporać się ze szkicem topograficznym i zabrać się do własnej pracy. Prowadził nas więc Maciej Kuczyński, który pomagał Ryszardowi w robieniu szkicu i znał miejsce, w którym kości zostały zna­lezione. Wyruszyliśmy o piątej w cztery osoby: Te­resa Maryańska, Henryk Kubiak, Maciej Kuczyń­ski i ja, i po ponad godzinnej wędrówce w nieznoś­nym jeszcze skwarze byliśmy na miejscu. Kości zna­lezione przez Ryszarda wyglądały bardzo interesu­jąco. Na powierzchni, w sypkim piasku, leżała ciem­na i nieco już zwietrzała potężna kość długa, mie­rząca około metra. W pobliżu jej znaleźliśmy dużą ilość kostnych fragmentów świadczących o tym, że była tu jeszcze jedna kość, wystająca nieco wy­żej nad powierzchnię, która pod wpływem procesów wietrzenia rozpadła się zupełnie. W odległości oko­

ło 3 metrów od tych kości wystawała inna, duża, płaska kość o zaokrąglonym brzegu, który mógł sta­nowić brzeg łopatki. Siedzieliśmy wokół kości i już po pierwszym odmieceniu otaczającego piasku du­żymi pędzlami i odczyszczeniu szpachlą — przeko­naliśmy się, że nieco głębiej kości jest znacznie wię­cej i że są one znacznie lepiej zachowane, jaśniejsze niż kości które widać na powierzchni. Układ kości wskazywał, że zachował się tu prawie kompletny szkielet.

Obejrzeliśmy okolice znaleziska. Nie było mowy, aby któryś z naszych samochodów mógł podjechać tu gdzieś w pobliże. Kości leżały bardzo wysoko, na dużej płaszczyźnie skalnej, od której odchodziło w dół w różne strony kilka bardzo stromych, ur­wistych wąwozów. Perspektywy transportowania ogromnego gada na odległość kilkuset metrów stro­mymi wąwozami nie były zachęcające, niemniej wiedzieliśmy już tego dnia, że mimo czekających nas trudności nie zrezygnujemy z wydobywania ol­brzyma.

Wracaliśmy do obozu inną drogą, szukając naj­wygodniejszego podjazdu do szkieletu. Zeszliśmy w dół jednym ze stromych wąwozów i po długiej wędrówce sajrem o pionowych ścianach wyszliśmy

na rozlegle, płaskie pole, po którym szliśmy jeszcze

3 km, zanim znaleźliśmy się naprzeciw obozu. Gdy dotarliśmy do obozu, była już dziewiąta i Marek przywitał nas groźnym spojrzeniem, gdyż znów spóźniliśmy się na kolację. Wiadomość o wielkim szkielecie złagodziła jednak szybko niezadowolenie naszego kucharza. Po kolacji wybrałam się jeszcze późnym wieczorem do obozu mongolskiego na rozmo­wę z Dowczinem. Opowiedziałam mu o szkielecie i ustaliliśmy, że jutro wybierzemy się tam większą grupą, zabierając kilku robotników, i zaczniemy od­słanianie kości. Aby skrócić czas dojścia do szkieletu, ustaliliśmy, że na zmianę — raz polski, raz mongol­ski samochód będzie przewoził całą grupę po płasz­czyźnie, na której stały nasze obozy, w kierunku pół­nocnym, na odległość około 3 km. Stamtąd trzeba

będzie iść pieszo w poprzek sajrów, przy czym naj­krótsza droga, przecinająca kilka wąwozów, wyma­gała kilkakrotnego podchodzenia w górę i schodze­nia w dół. Nie była to droga najwygodniejsza, przej­ście nią zajmowało rano około 25 minut, a w połud­nie, gdy wracaliśmy do domu na obiad w okropnym skwarze, szliśmy prawie dwa razy dłużej. W pierw­szych dniach wydobywania szkieletu drogę między nim a obozem odbywaliśmy cztery razy dziennie, tracąc na dojazd i dojście ponad 2 godziny. Była to wielka strata czasu i energii i z całą pewnością krzystniej byłoby przenieść cały obóz w pobliże szkieletu; nie mogliśmy jednak na razie tego zro­bić, ponieważ jednocześnie prowadziliśmy prace w południowej części urwisk, tuż obok obozu. Zaczę­liśmy właśnie wtedy wydobywanie pasa miednico-

wego czworonożnego gada, o którym pisałam w po­przednim rozdziale — wykonanie monolitu z tej wielkiej miednicy wymagało stałego donoszenia gip­su, wody, desek i gwoździ. Gdybyśmy więc dla uła­twienia pracy grupie pracującej przy szkielecie Ry­szarda przenieśli cały obóz w jego pobliże, musieli­byśmy dowozić do pracy drugą grupę pracującą przy monolicie i niewielebyśmy na tym zyskali. Nie było więc innego wyjścia, musieliśmy na razie odbywać długie codzienne wędrówki między obozem a szkie­letem.

14 czerwca rozpoczęliśmy systematyczną pracę nad wydobywaniem szkieletu. Zgromadziliśmy przy nim duży zapas narzędzi: łopat, kilofów, dłut, młot­ków, pędzli i szpachli, a ponadto codziennie dono­siliśmy bańki ze świeżo rozrobionym klejem — po­listyrenem, do sklejania i konserwowania kości, któ­rego w pierwszych dniach zużywaliśmy po kilka li­trów dziennie. W ciągu pierwszych dziesięciu dni przy szkielecie pracowali głównie: Teresa Maryań- ska, Henryk Kubiak i ja, oraz z grupy mongolskiej Dowczin i 4 robotników. Wojciech Skarżyński, Aleksander Nowiński i Maciej Kuczyński oraz 2 ro­botników — robili w tym czasie monolit z miednicy w pobliżu obozu.

Był to okres chyba największych upałów podczas całej naszej ekspedycji 1965 r. Temperatura w ciągu dnia wahała się od 37 do 39° w cieniu. Powierzchnia, na której zachował się nasz szkielet, była nierówna. Kości leżały w obniżeniu otoczonym z dwóch stron grzędami słabo scementowanego piaskowca, wyso­kimi na 2—3 m, a z trzeciej strony wysokim usy­piskiem piasku. Odsłaniając kości, wkopywaliśmy się coraz niżej. Po kilku dniach odsłaniania szkiele­tu pracowaliśmy w systemie rowów i wąwozów, do­skonale chronieni przed każdym podmuchem wiatru i pozbawieni jakiejkolwiek osłony przed prawie pio­nowo padającymi promieniami słońca. Niebo pod­czas większości tych czerwcowych dni było prawie bezchmurne.

Najstarszy robotnik mongolski, Lam Dzał, nosił ze sobą zawsze wielki, czerwony parasol, spłowiały

bardzo na słońcu. W okresach największych upałów robiliśmy mniej więcej co godzinę przerwę w pracy, siadając na zmianę w cieniu parasola. Był to jedyny cień, dostępny w pobliżu szkieletu.

Ale wróćmy do szkieletu. Wydobywanie szkie­letu rozpoczęliśmy od wykopania rowu, który miał otoczyć obszar występowania kości. Przebieg rowu wytycza się oceniając na oko rozmiary szkieletu, którego część tylko jest widoczna na powierzchni. Pożądane jest, aby rów został wykopany na ze­wnątrz szkieletu — wtedy przy dalszym odsłania­niu można od rowu ostrożnie posuwać się w kierun­ku kości, bez obawy ich uszkodzenia. Przy pierwszej ocenie rozmiarów szkieletu, wyznaczyliśmy rów oka­lający prostokąt o powierzchni około 20 m2, na którym — według naszych przewidywań — powi­nien zmieścić się szkielet.

Gdy robotnicy kopali rów, myśmy odczyszczali

i sklejali kości, które wystawały na powierzchnię. Wkrótce okazało się, że tylko na powierzchni kości tkwią w sypkim piasku; głębiej były otoczone war­stwą piaskowca lub zlepieńca, którego odbicie było niekiedy bardzo trudne. A więc wydobycie szkieletu nie będzie takie łatwe, jak to się nam pierwszego dnia wydawało. Kości, które od dawna leżały na po­wierzchni, pozbyły się otaczającej je pierwotnie, twardej warstwy piaskowca, która zwietrzała i roz­padła się. Niestety, jednocześnie zwietrzeniu uległa

i kość i musieliśmy użyć dużo — polistyrenu i wy­kazać wiele cierpliwości, aby pokleić rozsypujące się odłamki i uchronić je przed dalszym zniszcze­niem.

Kopanie rowu początkowo szło łatwo i bardzo szybko. Drugiego dnia mieliśmy jednak mały wy­padek. Jeden z robotników mongolskich, pracując kilofem, uderzył niechcący nie w piaskowiec, lecz w rękę pracującej obok, 16-letniej Zoricht. Zoricht zachowała się bardzo dzielnie, zawinęła dłoń chustką

i nie chciała przerwać pracy; gdy jednak rękę obej­rzałam, przekonałam się, że rana jest głęboka. Ode­słaliśmy więc Zoricht do obozu, gdzie przecież mie­liśmy chirurga. Marek Łepkowski ucieszył się, że

wreszcie ma prawdziwego pacjenta, i pięknie rękę zeszył. Rana szybko się zrosła i Zoricht wkrótce mogła wrócić do pracy.

Tego samego dnia, podczas kopania rowu, Gunżid natrafiła pod łopatą na bułę piaskowca. 19-letnia Gunżid była najuważniejszą ze wszystkich naszych robotników. Gunżid przyjaźniła się z Teresą. Teresa Maryańska, która była już po raz drugi w Mongolii, znała wiele słów mongolskich i mogła się jako tako po mongolsku porozumieć. Gunżid była świetną na­uczycielką i podczas pracy przy szkielecie uczyła Teresę mongolskiego. Gdy Gunżid podczas kopania rowu natrafiła na twardy piaskowiec, zawołała po mongolsku: „Tieriesa, jas bajna” (Teresa, są kości). Obejrzeliśmy miejsce odsłonięte — Gunżid nie my­liła się. Odbiliśmy ostrożnie kawałek piaskowca —> tkwiły w nim przecięte, stosunkowo niewielkie koś­ci; były to najprawdopodobniej wyrostki kręgów ogonowych kręgosłupa. Szkielet był więc znacznie większy, niż przypuszczaliśmy. Kości od strony za­chodniej wchodziły w usypisko piasku, od północnej

co się niedługo okazało — w dwumetrową ścia­nę piaskowca. Wiedzieliśmy, że trzeba będzie odrzu­cić jeszcze wiele metrów sześciennych piasku i roz­kopać grzędę piaskowca otaczającego wystające już kości, zanim będziemy mogli odsłonić cały szkielet. Wydobycie kości z piaskowca będzie trudniejsze niż z piasku. O transporcie bloków twardego piaskowca do miejsca, gdzie samochód będzie mógł podjechać woleliśmy na razie nie myśleć.

Od pierwszej chwili zastanawialiśmy się z Te­resą i Henrykiem, z czyim to szkieletem mamy do czynienia. Rozpoznanie, do jakiej grupy należy szkie­let dinozaura, nawet dla mało doświadczonego pale­ontologa nie przedstawia trudności, jeżeli odsłaniają się fragmenty czaszki z zębami, — miednica czy pas barkowy, albo dobrze zachowane kości długie, czy też zakończenia kończyn. Jeżeli jednak kości tkwią głęboko w skale, a na powierzchni widoczne są tylko sypiące się odłamki, można się łatwo pomylić.

Od początku wiedzieliśmy, że szkielet, który wy­dobywamy, jest ogromny, większy niż szkielety tar-

bozaurów czy zaurolofów, znanych dotychczas z Go- bi. Pierwsza kość, którą wydobyliśmy, była jedną z kości podudzia — goleniową; równolegle do niej leżała niżej druga kość podudzia — strzałkowa. Obej­rzeliśmy dokładnie wydobyte potężne kości. Taką budowę mają kości długie wielkich dinozaurów ro­ślinożernych — zauropodów. Ale rozkwit zauropo- dów przypadał na okres jurajski, w okresie kredo­wym były one bardzo rzadkie, a z osadów najwyż­szej kredy pustyni Gobi nie były dotychczas opisy­wane. Paleontologowie radzieccy wzmiankowali tyl­ko o znalezieniu pojedynczych kości zauropodów. Nie spodziewaliśmy się więc odkrycia w Kotlinie Nemegt kompletnego szkieletu z tej grupy. W ciągu kilku następnych dni przypuszczenia nasze potwier­dziły się. Gdy odsłoniliśmy ogromną kość udową, część silnie zniszczonej miednicy, parę kręgów grzbietowych, od których odchodziły bardzo długie, mierzące 1,5 m żebra, oraz łopatkę — nie mogło być żadnych wątpliwości, że znaleźliśmy szkielet zauro- poda.

Sensacyjność naszego znaleziska została powięk­szona przez znalezienie prawie jednocześnie — pod­czas krótkiego wyjazdu do Nemegt — bardzo dobrze zachowanej czaszki zauropoda. 15 czerwca 4 osoby wybrały się małym terenowym samochodem Gaz 69 do Nemegt na dwudniowy pobyt. Pojechała Teresa, Ryszard, Maciej, Dowęzin i kierowca. Gdy wrócili, okazało się, że Maciej natrafił w jednym z sajrów w Nemegt na czaszkę tkwiącą w ścianie twardego piaskowca. Czaszka była częściowo ukryta w skale, lecz wystające na zewnątrz pieńkowate zęby i kształt czaszki pozwoliły Teresie określić, że jest to czaszka zauropoda. Wydobycie czaszki nie było łatwe, gdyż tkwiła ona pod warstwą około 1 m grubości zwię­złego piaskowca, który należało wykuć, żeby dostać się do czaszki. Uczestnicy wyjazdu do Nemegt nie mieli jednak ze sobą odpowiednich narzędzi. Na­stępnego dnia jeden z naszych samochodów ciężaro­wych miał jechać do Gurwan Tes, aby przywieźć zostawiony tam zapas desek i gipsu. Zdecydowaliś- , cy, że samochodem tym, który poprowadził Wal-

knowski, pojedzie odkrywca czaszki Kuczyński oraz Skarżyński, i że wstąpią po drodze do Nemegt wy­dobyć czaszkę. Zabrali ze sobą łomy i kilofy, bez których wydobycie okazu nie byłoby możliwe. Po trzech dniach wrócili przywożąc, prócz transportu desek, piękną, rzadką czaszkę, zapakowaną pieczoło­wicie w wióry drewniane i umieszczoną w obszer­nej skrzyni.

Mijały trzy tygodnie pobytu w Ałtan Uła i zbli­żał się termin mojego wyjazdu do grupy, która pro­wadziła prace w Bajn Dzak. Przez te trzy tygodnie nie mieliśmy żadnych o sobie wiadomości i ciągle myśleliśmy o tym, jak postępują prace drugiej gru-

py-

Tymczasem prace nad wydobyciem szkieletu zauropoda dalekie były od zakończenia. Planowa­liśmy, że wyjedziemy z Ałtan Uła 20 czerwca z Ku­czyńskim i Walknowskim, zabierając pierwszy trans­port zbiorów do Ułan Bator. Ja miałam po drodze wysiąść w Bajn Dzak. Kuczyński i Walknowski mieli parę dni zatrzymać się w Ułan Bator, aby wy­nająć jeszcze jeden samochód ciężarowy — Gaz 63

z mongolskim kierowcą, którego zadaniem będzie kursowanie w drugiej połowie lipca i w sierpniu między Kotliną Nemegt i Dałan Dzadgad i odwoże­nie zbieranych przez nas materiałów. Z Ułan Bator oba samochody miały zabrać resztę pozostawionych tam materiałów opakunkowych, w drodze powrotnej wstąpić do Bajn Dzak i zabrać grupę bajndzacką

i mnie z powrotem do Ałtan Uła. Było oczywiste, że nie zdołamy wrócić do Ałtan Uła wcześniej niż

za dwa lub dwa i pół tygodnia — musiałam więc rozstać się z zauropodem na dość długi okres.

Praca nad monolitem pasa miednicowego i jego transport zajęły nam więcej czasu niż przypuszcza­liśmy i mogliśmy opuścić Ałtan Uła dopiero 23 czerwca po południu. Gdy wyjeżdżałam, duża część szkieletu zauropoda była już odsłonięta. Ryszard wykonał dokładny plan odsłoniętych kości w skali

1 : 20. Poszczególne kości szkieletu numerowaliśmy kolejno, zaznaczając te same numery na planie. Nu­mer na każdej kości pisaliśmy parę razy markerem. Jeżeli kość rozpadała się lub była obawa, że się rozpadnie, w punktach pęknięć rysowaliśmy mar­kerem lub tuszem kreski prostopadłe do linii pęk­nięcia, przecinające oba kawałki kości. Znaki takie są bardzo pomocne, gdy po powrocie z terenu trze­ba złożyć kość, która rozpadła się na kilka kawał­ków.

W ostatnich dniach mojego pobytu rozpoczęliśmy zdejmowanie ponumerowanych kości. Kości długie, leżące płytko pod powierzchnią, były na ogół dość dobrze zachowane. Jednak żadna z nich nie dała się zdjąć w całości; zwykle pękały poprzecznie, dzie­ląc się na kilka talarków, które następnie w pracow­ni będzie można dość łatwo złożyć i skleić. Podobnie było z ogromnymi żebrami. Gorzej sprawa przed­stawiała się z kręgosłupem i kośćmi pasów miedni­cowego i barkowego. Tkwiły one w dużych blokach mocno scementowanego piaskowca i nie było mowy o tym, by wydobyć je ze skały w terenie. Zdecydo­waliśmy więc zabierać je razem z otaczającą skałą,

co miało tę dobrą stronę, że skała chroniła kość przed zniszczeniem w czasie transportu.

Ustaliliśmy również, że w najbliższym punkcie, do którego samochód będzie mógł podjechać, zostanie założona pracownia stolarska i pakunkowa. Robotni­cy będą znosić i ściągać poszczególne ponumerowane fragmenty szkieletu do stolarni, w której będą ro­bione miarowe skrzynie, a kości będą pieczołowicie pakowane w ligninę, wiórki, tekturę falistą lub gips.

Wyjeżdżałam z ciężkim sercem, zdając sobie sprawę, że grupa, która zostaje w Ałtan Uła, ma bardzo trudne zadanie do wykonania. Jednak Ry­szard Gradziński, który pełnił funkcje mojego za­stępcy na wyprawie i został, gdy wyjechałam, sze­fem obozu w Ałtan Uła, poradził sobie doskonale z wydobyciem i transportem zauropoda. Przede wszystkim, pierwszego dnia po naszym wyjeździe zdecydował się na przeniesienie całego obozu w po­bliże szkieletu, na rozległe, otwarte pole' u ujścia odchodzących od szkieletu wąwozów.

Od nowego obozu do stolarni, nazwanej później kawiarnią z powodu malowniczego, kolorowego da­chu, jaki został tam rozpięty dla ochrony przed słońcem, szło się 5 minut, a od stolarni pod górę do szkieletu — 15 minut. Aleksander Nowiński zo­stał kierownikiem pracowni stolarskiej. W ciągu dwóch pierwszych dni po przeniesieniu obozu od­słonięto wchodzącą w ścianę, dalszą część zagiętego ogona, którego sam koniec, niestety, nie zachował się, oraz prawą kończynę tylną. Okazało się, że szkielet jest prawie kompletny. Brakowało zakoń­czenia kończyn, kręgów szyjnych i ostatnich kręgów ogonowych. Mimo braku szyi, zachowała się czaszka, ale niestety bardzo zniszczona. Tkwiła ona w bar­dzo silnie potrzaskanym bloku piaskowca, pod mied­nicą. Przypuszczalnie podczas agonii giętka, długa szyja odchyliła się bardzo daleko w tył. Kręgi szyjne uległy zniszczeniu, fragmenty czaszki na szczęście ocalały. W podobnej pozycji zachowany był szkielet ornitomimusa, odkryty przez naszą wy­

prawę w 1964 roku w Cagan Chuszu. Ornitomimus również leżał na grzbiecie, z odrzuconą w tył głową. Zle zachowana czaszka znalazła się pod pasem mied­nicowym, a kręgi szyjne były częściowo zniszczo­ne.

Po odsłonięciu i poćwiartowaniu szkieletu rozpo­czął się jego transport do stolarni. Stroma droga między szkieletem a stolarnią wynosiła 580 metrów. Mniejsze fragmenty, jak na przykład popękane po­przecznie kości długie, robotnicy znosili na plecach. Prócz tych wypreparowanych częściowo kości nale­żało przetransportować 18 wielkich bloków piaskow­ca, zawierających wewnątrz kości. Największe z tych bloków ważyły około 700 kg. Przeciągnięcie bloków po bardzo stromej drodze do stolarni było nie lada zagadnieniem. Wojciech i Aleksander wpadli na po­mysł, aby przeciąć wzdłuż jedną z 200-litrowych be­czek po benzynie, jakie mieliśmy w obozie. Z blachy po beczce zrobiono platformę, do której przywiązy­wano grube liny. Na platformę władowywano ciężki blok i następnie ciągnięto go. Przy ciągnięciu naj­większych bloków zatrudniani byli wszyscy, bez wyjątku, polscy i mongolscy uczestnicy ekspedycji, którzy pozostali w Ałtan Uła.

Nieszczęśliwie czuli się tylko fotografowie, którzy chcieli porobić zdjęcia dokumentacyjne z transportu bloków, a nie mogli oderwać się od lin. Wreszcie znaleziono rozwiązanie — robienie zdjęć powierzo­no Teresie, która miała na sobie 8 aparatów foto­graficznych i jeden filmowy, i nigdy nie była pewna, z którego aparatu zrobiła już zdjęcie.

Gdy 8 lipca, wraz z grupą z Bajn Dzak, powróci­łam do Ałtan Uła, wbrew najśmielszym oczekiwa­niom — cały szkielet zauropoda był wydobyty i prze­transportowany do stolarni. Wydobycie dwunasto- tonowego szkieletu i jego transport do stolarni wy­konano w rekordowym tempie niecałych 4 tygodni.

Gdybyśmy chcieli cały szkielet zauropoda zapa­kować na miejscu w skrzynie, zużylibyśmy na to pra­wie cały zapas desek, jaki mieliśmy w Ałtan Uła. Na to jednak nie mogliśmy sobie pozwolić, gdyż cze­

kały nas jeszcze prace przy kilku innych szkieletach, których wydobywanie rozpoczęliśmy jednocześnie Po długich naradach, znaleźliśmy wreszcie rozwią­zanie. Delikatniejsze i bardziej kruche części szkie­letu zauropoda zapakowaliśmy w skrzynie na miej­scu w stolarni. Zajęły one 20 skrzyń. Kilkanaście ciężkich, twardych bloków piaskowca, w których tkwiły kości, zdecydowaliśmy przewieźć do Dałan Dzadgad wprost na samochodach, bez skrzyń. Blo­ki te były tak twarde, że kościom, które w nich tkwiły, nie groziło przy transporcie niebezpieczeń-

siwo. Podłogę samochodu nicidalisrny grubą war­stwą naciętych gałęzi saksaułu, które miały odgry­wać rolę amortyzatorów. Między skrzyniami, na saksaule, umieszczaliśmy bloki piaskowca. W Upru samochody nasze odbyły S kursów między Ałtan Ula i odległym o 400 km Datan Dzadgad, przewoi%e szkielet zauropoda do magazynu naszych zbiorow. Bloki piaskowca zostały następnie zapakowane w skrzynie zakupione w Dałam Dzadgad, w których odbyły bezpiecznie dalszą drogę do Ulan Bator, a na­stępnie do Warszawy.

SSAKI KREDOWE Z BAJN DZAK

Po raz pierwszy zobaczyłam odsłonięcia piaskow­ców kredowych w Bajn Dzak w roku 1964 wra­cając z Kotliny Nemegt. Przejeżdżaliśmy przez Bajn Dzak o zachodzie słońca. Przekonałem się wtedy, jak trafna była nazwa nadana tym odsłonięciom przez paleontologów amerykańskich, którzy nazwali je Flaming Cliffs — Płonące Skały. W czerwonych promieniach zachodzącego słońca skały te wyglądały rzeczywiście jak objęte pożarem.

Niewątpliwie największym odkryciem paleonto­logów amerykańskich podczas wypraw na pustynię Gobi było znalezienie w osadach kredowych formacji Dżadochta, u podnóża Płonących Skał w Bajn Dzak, czaszek prymitywnych ssaków owadożernych i mul- tituberkulatów. Miejscowość, z której pochodzą ssaki (Bajn Dzak), była w literaturze amerykańskiej na­zywana Szabarak Usu — od nazwy małego jezior­ka znajdującego się w pobliżu.

Paleontologowie amerykańscy podczas wyprawy 1922 r. znaleźli w Bajn Dzak czaszkę multituberku- lata, którą Simpson opisał w 1925 r., nadając jej nazwę Djadochtatherium matthewi, od formacji Dża­dochta, w której została znaleziona. Podczas następ­nej ekspedycji (1925 r,) ze zdwojoną energią przy­stąpiono do poszukiwań ssaków w tej samej miej­

scowości, zbierając kolekcję 8 okazów, w tym 7 cza­szek, które Gregory i Simpson opisali w 1926 r., zaliczając je do 4 nowych rodzajów owadożernych: Zalambdalestes, Deltatheridium, Hyotheridium i Deltatheroides. Z czterech wymienionych tu rodza­jów jedynie czaszki zalambdalestesa i deltateridium były dość kompletnie zachowane; pozostałe zaś okazy były tylko fragmentaryczne. Jedna, niekompletna czaszka została następnie odkryta w pracowni Mu­zeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, przy pre­parowaniu konkrecji z Bajn Dzak. Okaz ten został opisany przez Simpśona w 1928 roku, jako nowy ga­tunek zalambdalestesa.

Wiek osadów kredowych z Bajn Dzak określa się jako górnokredowy. Górna kreda obejmuje jednak około 35 milionów łat.

Osady górnej kredy z Kotliny Nemegt należą do najwyższych poziomów tego okresu, określanych ja­ko kampan lub mastrycht, natomiast osady. górnej kredy Bajn Dzak są znacznie starsze. Pochodzą one z początków drugiej połowy okresu kredowego (z ko­niaku) i liczą około 95 lub 100 milionów lat. W osa­dach kredowych Bajn Dzak poza ssakami występują licznie szkielety niewielkich dinozaurów lądowych, przede wszystkim protoceratopsów (przodków di-

nozaurów rogatych), dinozaurów pancernych i nie­wielkich dinozaurów drapieżnych. Ponadto w utwo­rach tych występują licznie jaja gadów.

Po roku 1925 wskutek przemian politycznych, ja­kie .zaszły w Mongolii, ekspedycje amerykańskie nie miały już wstępu na teren dzisiejszej Mongolskiej Republiki Ludowej i ograniczyły swe prace do tere­nów Mongolii Wewnętrznej, znajdujących się, jak wiadomo, na obszarze dzisiejszych Chin. Tak więc liczba okazów ssaków kredowych z Bajn Dzak od roku 1925 nie powiększyła się.

Kredowy wiek ssaków z Bajn Dzak został pod­dany w wątpliwość przez paleontologa radzieckiego Nowożiłowa. Podczas ekspedycji radzieckiej 1948 ro­ku paleontologowie radzieccy spędzili w Bajn Dzak

11 dni, w czasie których Nowożiłow dokonał obser­wacji dotyczących geologii terenu. Paleontologowie radzieccy nie znaleźli ssaków w Bajn Dzak. Ponie­waż jednak w literaturze amerykańskiej było poda­ne, że czaszki te pochodzą z konkrecji znajdujących się u stóp Płonących Skał, Nowożiłow, porównując geologię Bajn Dzak z budową geologiczną odległego

0 8 km Chaszjat (nazywanego w literaturze amery­kańskiej Gaszato), gdzie występują osady najmłod­szego trzeciorzędu — paleocenu, doszedł do wniosku, że konkrecje, w których Amerykanie znaleźli czaszki w Bajn Dzak, zostały znalezione na wtórnym złożu

1 pochodzą z osadów paleocenu, które niegdyś w Bajn Dzak występowały, lecz zostały następnie przez erozję zniszczone.

Praca Nowożiłowa, która ukazała się w 1954 ro­ku, wprawiła w konsternację paleontologów. Ponie­waż Nowożiłow nie znalazł sam szczątków ssaków, nie można było obserwacji jego uważać za w pełni przekonywujące, jednak sytuacja geologiczna profi­lu w Bajn Dzak była w pracach amerykańskich nie­dokładnie opisana i, nie znając odsłonięcia, nie można było mieć pewności, kto tu ma rację. Przez 10 lat sprawa była nie wyjaśniona, jednak znak zapytania przy kredowym wieku ssaków bajndzackich dostał się do wszystkich podręczników paleontologii, które w ciągu tego dziesięciolecia ukazały się.

Nic więc dziwnego, że gdy w Polsce przystąpi­liśmy do organizowania polsko-mongolskich wypraw paleontologicznych, byliśmy bardzo zainteresowani sprawą ssaków z Bajn Dzak.

Już pobyt naszej wyprawy w Bajn Dzak w 1964 r. dał rewelacyjne wyniki. W ciągu 5 tygodni pobytu kilkuosobowa grupa naszych paleontologów, pełzając po 12 godzin dziennie na kolanach po wielkim polu konkrecji, odsłaniającym się u stóp Płonących Skał, zebrała kolekcję dziewięciu okazów ssaków. Dr Le- feld, jeden z naszych geologów, który spędził cały ten okres w Bajn Dzak, poczynił bardzo dokładne ob­serwacje dotyczące stratygrafii terenu i doszedł do wniosku, że czaszki te są niewątpliwie wieku kredo­wego. U podnóża Płonących Skał, na dość rozleglej przestrzeni, wychodzi na powierzchnię poziomo le­żąca seria czerwonych piaskowców. Gdy piaskowce te wietrzeją, pozostają na powierzchni mniejsze lub większe grudki mocniej scementowanej skały, w któ­rych tkwią ułamki kości. W tych to właśnie luźno leżących kawałkach piaskowca znaleźli paleontolo­gowie amerykańscy czaszki pierwszych ssaków. Stąd też pochodziły nasze okazy znalezione w 1964 r. W 1965 r. większość znalezionych przez nas okazów ssaków została odkryta również w tych konkrecjach, jeden okaz znaleźliśmy jednak in situ, to znaczy

vT

ii

w warstwie piaskowca, w którym prócz ssaków wy­stępują jaja dinozaurów i zęby protoceratopsów. Kredowy wiek ssaków z Bajn Dzak został więc udo­wodniony ponad wszelką wątpliwość.

Na wiosnę 1965 r., przed naszą wyprawą, przyje­chał do Warszawy do Zakładu Paleozoologii PAN profesor Malcolm McKenna, specjalista od ssaków mezozoicznych i wczesnotrzeciorzędowych z Amery­kańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Przyjechał specjalnie po to, aby zapoznać się z naszą kolekcją ssaków kredowych. Zaproponował wówczas, że jedną z najbardziej delikatnych i trud­nych do wypreparowania czaszek zabierze do Nowe­go Jorku, gdzie w Muzeum Historii Naturalnej zo­stanie wypreparowana przez doświadczonego prepa­ratora. Z radością przyjęłam tę uprzejmą propozycję. Czaszka wróciła do nas w 1966 r. — kompletnie wy­preparowana.

Profesor McKenna zademonstrował nam również kilka przezroczy wykonanych podczas ekspedycji amerykańskich w Bajn 'Dzak. W latach dwudziestych nie było jeszcze kolorowej fotografii, oglądaliśmy jednak kolorowe przezrocza z ekspedycji amerykań­skiej. Cóż się okazało? Były to czarno-białe diapozy­tywy, o wymiarach 6X6 cm, podkolorowane farba­mi przez rysowników chińskich. Gdy wyświetlaliśmy w chwilę potem nasze kolorowe przezrocza z Bajn Dzak, okazało się, że kolory na obu seriach zdjęć są bardzo zbliżone.

Porównanie przezroczy z ekspedycji amerykań­skiej i naszej 1964 roku było bardzo pouczające; mo­gliśmy się przekonać, że z całą pewnością prowadzi­my poszukiwania w Bajn Dzak na tym samym te­renie.

Wkrótce po wyjeździe prof. McKenny otrzy­maliśmy z archiwum Amerykańskiego Muzeum Hi­storii Naturalnej w Nowym Jorku bardzo cenny dar. Były to kopie map topograficznych okolic Bajn Dzak, wykonane przez zawodowych topografów, którzy brali udział w ekspedycjach amerykańskich. Mapy te miały dla nas ogromną wartość. Nie mieliśmy

w naszym zespole topografa, a mapy topograficzne, jakie sporządzali nasi geologowie, miały charakter szkiców i były znacznie mniej dokładne niż mapy amerykańskie.

W 1965 r. wyjechaliśmy z Ałtan Uła do Bajn Dzak 23 czerwca wieczorem, wioząc pierwszy ładu­nek zbiorów do Ułan Bator. Jechaliśmy we troje — Dobiesław Walknowski, Maciej Kuczyński i ja. Walknowski prowadził bardzo szybko i po 28 godzi­nach jazdy, przerwanych tylko krótkim noclegiem i dwugodzinnym postojem w Dałan Dzadgad — gdzie odebraliśmy na poczcie paczkę listów dla eks­pedycji i uzupełniliśmy zapas benzyny — 24 czerwca późnym wieczorem zawitaliśmy do Bajn Dzak. Obóz wyprawy rozbity był na rozległym stepie, namioty grupy polskiej stały tuż nad krawędzią urwisk Pło­nących Skał. Należało tylko zbiec po stromym zbo­czu kilkanaście metrów w dół, aby znaleźć się na polu konkrecji stanowiącym miejsce naszych poszu­kiwań.

W odległości około 300 metrów na zachód od polskich namiotów był obóz paleontologów mon­golskich. Daszzeweg, Erdenibułgan, student geologii Gałsan i kierowca mieszkali tym razem bardzo wy­godnie w dwóch jurtach, które wypożyczyli w po­bliskiej osadzie.

W Bajn Dzak szukaliśmy śladów ekspedycji ame­rykańskich, które pracowały na tym terenie przed ponad czterdziestu laty. Na pierwszy ślad natrafił Daszzeweg. Okazało się, że w pobliskiej osadzie, z której wypożyczono jurty, żyje człowiek, który czterdzieści trzy lata temu był zatrudniony jako mło­dy robotnik w pracach ekspedycji amerykańskiej.

Na inny ślad natrafił Wojciech Siciński, który szperając w pewnej odległości od podnóża Płoną­cych Skał, w miejscu gdzie według naszych obliczeń powinien się był znajdować obóz ekspedycji amery­kańskiej, znalazł metalowy kapsel od butelki z na­pisem w języku angielskim. Nie udało się nam na­trafić na żadne inne ślady obozu amerykańskiego, natomiast znaleźliśmy kilka silnie zardzewiałych pu-

szek po konserwach, pochodzących najprawdopodob­niej z obozu ekspedycji radzieckiej, która pracowała tu przed nami, 17 lat temu. Gdy przyjechaliśmy, mimo późnej pory chciałam obejrzeć znalezione ssa­ki. W ciągu 3 tygodni żmudnych poszukiwań grupa bajndzacka znalazła 6 okazów ssaków kredowych, w tym 3 ładnie zachowane czaszki i 3 fragmenty dolnych szczęk. Był to niezły plon, jeżeli wziąć pod uwagę, że teren, na którym prowadzono poszuki­wania, został dokładnie przeszukany przez naszą ekipę w roku poprzednim i, jak zapewniali nas nie­którzy uczestnicy zeszłorocznej wyprawy, niewiele już u stóp Płonących Skał znajdziemy.

Następnego ranka Walknowski i Kuczyński wy­jechali do Ułan Bator, a ja zostałam z grupą z Bajn Dzak. Po upałach ostatnich dni, jakie panowały w Ałtan Uła, oraz długich codziennych wędrówkach z obozu do szkieletu zauropoda, w pierwszych dniach pobytu w Bajn Dzak wydawało mi się, że jestem na wakacjach na Lazurowym Wybrzeżu. Było tu nieco chłodniej niż w Kotlinie Nemegt. W odle­głości 8 km od obozu znajdowała się osada pasterska z kilkoma murowanymi domkami, w której był na­wet sklep. 15 km od obozu było miasteczko Bułgan, ze strumieniem wypływającej ze skał źródlanej wo­dy, tworzącej mały wodospad, pod którym można się było wykąpać. W Bułgan była poczta, piekarnia, sklepy oraz znajdowała się tam Stacja Rolnicza Mongolskiej Akademii Nauk prowadząca doświad­czalne gospodarstwo hodowlane. Byliśmy więc bar­dzo blisko ośrodków cywilizacji.

W Bajn Dzak koledzy nasi przed moim przy­jazdem znaleźli, poza czaszkami ssaków, kilka cza­szek drobnych jaszczurek, które występują w tych samych warstwach co ssaki, oraz odsłonili dwie czaszki protoceratopsów. Znaleziono również dwa niekompletne szkielety protoceratopsów, piękne gniazdo jaj dinozaurów oraz fragmenty szkieletów różnych innych gadów.

Drugiego dnia po moim przyjeździe do Bajn Dzak mieliśmy w obozie niespodziewanych gości. Przyje­chał odwiedzić nas wiceprezes Mongolskiej Aka­

demii Nauk prof. Cerew, histochemik, który wizy­tował Stację Rolniczą Mongolskiej Akademii Nauk w Bułgan i wstąpił po drodze do nas. Pokazaliśmy gościom nasze niewielkie prace wykopaliskowe ża­łując, że nie możemy delegacji Mongolskiej Aka­demii Nauk gościć w Ałtan Uła i zademonstrować wydobywania gigantycznych szkieletów zauropoda i tarbozaurów.

Gdy w Ałtan Uła największa trudność przy pro­wadzonych pracach wykopaliskowych polegała na tym, że wydobywane szkielety były bardzo duże, w Bajn Dzak przeciwnie — trudności wynikały z małych rozmiarów poszukiwanych okazów. Je­dynym sposobem poszukiwania ssaków było pełza­nie na kolanach z twarzą przy ziemi i dokładne oglądanie pod lupą każdej po kolei grudki piaskow­ca. Jerzy Małecki wpadł na pomysł, aby przejrzane konkrecje układać w szeregi, aby nie tracić czasu na przeglądanie tych samych okazów po raz drugi. Na kilka dni przed moim przyjazdem, grupa z Bajn Dzak zdecydowała rozpocząć poszukiwania nowych terenów ssakonośnych. Pole u stóp Płonących Skał, które nazwaliśmy Głównym Polem, wydawało się być całkowicie już przejrzane. Wybrano się więc

0 dwa i pół kilometra dalej na zachód, gdzie na niewielkiej powierzchni odsłaniał się ten sam po­ziom.

Ten nowy punkt nazwaliśmy Ruiny, gdyż grupa czerwonych piaskowców, która się tam zachowała, przypominała z daleka stary zamek. Teren Ruin był nieduży, lecz przed moim przyjazdem znale­ziono tam jedną szczękę dolną ssaka owadożemego, co zdawało się wskazywać, że można tu liczyć na znalezienie większej ilości ssaków. W następnych dniach rozpoczęliśmy systematyczne przeglądanie terenu Ruin. Wyniki były bardzo dobre. Halszka Osmólska, która wykazywała najwięcej cierpliwości

1 skupienia przy szukaniu ssaków, znalazła bardzo piękną, zupełnie kompletną czaszkę multituberku- lata, odbiegającą swoją budową od wszystkich zna­nych przedstawicieli tej grupy i należącą zapewne do nowej rodziny multituberkulatów. Ponadto zna-

leźliśmy w Ruinach trzy czaszki jaszczurek i parę niekompletnych czaszek (głównie szczęk dolnych) ssaków.

Trzeci teren, na którym rozpoczęliśmy poszuki­wania ssaków w Bajn Dzak, był położony w odle­głości 2 km na zachód od Ruin. Stanowisko to na­zwaliśmy Wulkan, od góry w kształcie stożka wul­kanicznego, wznoszącej się w pobliżu. Tu również, podobnie jak i w Ruinach, osady piaskowców ze ssakami odsłaniały się na bardzo niewielkim ob­szarze, jednak — ponieważ nikt przed nami nie prowadził tu poszukiwań — znaleźliśmy kilka ład­nych okazów. Między innymi, udało nam się znaleźć na terenie Wulkanu trzy bardzo ładnie zachowane czaszki zalambdalestesa. Znalezisko to bardzo mnie ucieszyło. Wszystkie ssaki, jakie znajdowaliśmy do­tychczas, różniły się od form znalezionych przez paleontologów amerykańskich na tym samym te­renie tak dalece, że należało je zaliczyć nie tylko do odrębnych gatunków, ale opisać jako inne — nowe rodzaje. Świadczyło to o tym, że fauna ssaków w okresie kredowym była już bardzo zróżnicowana, niemniej było denerwujące, że nie mamy dotych­czas przedstawicieli żadnego gatunku wspólnego z kolekcjami z Nowego Jorku. Okazy zalambda­lestesa z Ruin stanowią ogniwo łączące nasze ko­lekcje. Jedną z nowych form z Bajn Dzak, reprezen­towaną w naszej kolekcji przez 3 ładnie zachowane czaszki, opisałam w roku 1968, nadając jej nazwę Kennalestes gobiensis.

Gdy 6 lipca zwijaliśmy obóz w Bajn Dzak, mie­liśmy zgromadzoną kolekcję kilkunastu okazów ssa­ków kredowych. Liczba ich nie mogła być wówczas dokładnie ustalona, ponieważ niektóre okazy były całkowicie ukryte w skale i nie mogliśmy przed wypreparowaniem mieć pewności, czy są to ssaki czy jaszczurki. Dopiero wypreparowanie kolekcji w Warszawie wykazało, że w 1965 r. zebraliśmy 21 okazów ssaków, z których połowę stanowiły czaszki w bardzo dobrym stanie zachowania. Kolek­cja ssaków zebranych przez nasze ekspedycje w 1964 i 1965 r. obejmuje więc 30 okazów.

Zastanawialiśmy się w Bajn Dzak, dlaczego ssaki zachowały się na tym terenie, a nie było ich w Ko­tlinie Nemegt. Odpowiedź na to pytanie była sto­sunkowo prosta. Osady kredowe w Nemegt two­rzyły się pod wodą. Są to osady jeziorne lub rzeczne. Poziomy, w których występują w Kotlinie Nemegt duże nagromadzenia szkieletów dinozaurów, są naj­prawdopodobniej osadami okresów powodziowych, podczas których masowo ginęły dinozaury.

Piaskowce kredowe z Bajn Dzak są, w przeci­wieństwie do utworów z Nemegt, osadami subaeral- nymi, które tworzyły się na terenach, jak się zdaje, zbliżonych do dzisiejszej półpustyni południowej Mongolii. Na obszarze współczesnej półpustyni go- bijskiej żyją niezliczone rzesze drobnych ssaków: gryzoni i owadożernych, którym towarzyszą drobne jaszczurki. Ponadto teren ten zamieszkiwany jest przez duże zwierzęta, przystosowane do suchego kli­matu, którymi dziś są oczywiście ssaki, przede wszystkim wielbłądy i gazele.

100 milionów lat temu, gdy tworzyły się pias­kowce formacji Dżadochta, podobne tereny półpu­styni zamieszkiwały jaszczurki, prymitywne ssaki owadożerne i multituberkulaty, przy czym te ostatnie wiodły tryb życia taki, jaki wiodą dzisiejsze gryzonie. Na obszarze tym żyły wówczas również i duże zwie­

rzęta przystosowane do suchego klimatu; były to lą­dowe czworonożne dinozaury, protoceratopsy i dino­zaury pancerne.

Podczas pobytu w Bajn Dzak odbywaliśmy kil­kakrotne wypady do odległego o 8 km Chaszjat, gdzie występują osady paleocenu z fauną ssaków. Z utworów tych paleontologowie amerykańscy opi­sali faunę prymitywnych ssaków, przedstawiającą podobny zespół do tego, jaki mieliśmy w Naran Bułak. Jednak, gdy w Bajn Dzak sprzyjało nam wyraźnie szczęście, nie mieliśmy go w Chaszjat. Wszystkie odsłonięcia paleocenu w Chaszjat były zapełznięte. Na przestrzeni kilku kilometrów kwa­dratowych ciągnął się system niewielkich wzgórz, bliźniaczo do siebie podobnych. Na dwóch z nich paleontologowie amerykańscy odkryli soczewki z fauną ssaków. Na faunę tę natrafiły również na­stępnie i ekspedycje radzieckie, my jednak nie mo­gliśmy tu nic znaleźć. Poza nielicznymi ułamkami nieoznaczalnych kości nie przywieźliśmy z Chaszjat żadnych skamieniałości.

Zarówno w kredowych, jak i trzeciorzędowych osadach pustyni Gobi występują w seriach piaszczy­stych niekiedy warstewki konkrecji wapiennych. Zwracaliśmy szczególną uwagę na te poziomy, zbie­rając wapienie z nadzieją, że po rozpuszczeniu ich

w kwasach uda nam się znaleźć w nich pyłki roślin, które będą następnie pomocne w ustaleniu wieku tych warstw. Pierwszy zbiór takich konkrecji przy­wiózł geolog naszej wyprawy rekonesansowej — doc. Henryk Makowski. Niestety, konkrecje przy­niosły nam rozczarowanie — nie natrafiliśmy w nich na żadne ślady organiczne.

4 lipca 1965 r. powrócił z Ułan Bator do Bajn Dzak Star 66, którym przyjechali Kuczyński i Walk­nowski. Następnego dnia przyjechał wynajęty przez naszą grupę samochód Gaz 63, z mongolskim kie­rowcą Iżem. Samochodem tym jechał nowy mon­golski uczestnik wyprawy, geolog Barsbołd. 6 lipca obóz w Bajn Dzak był już zwinięty i wyruszaliśmy do Ałtan Uła. Tego dnia Daszzeweg zaprosił nas do jurty na pożegnalne przyjęcie. Nie jechał on z na­mi do Ałtan Uła, gdyż w tym czasie wypadały dni narodowego święta Mongolii — nadomu, obchodzo­nego uroczyście w Dałan Dzadgad, w którym Dasz­zeweg i jego grupa chcieli wziąć udział. Ustaliliśmy więc, że mongolska grupa z Bajn Dzak zostanie przez okres około tygodnia w Dałan Dzadgad, gdzie następnie spotka się z grupą polską wyjeżdżającą na zachód Mongolii, aby razem wyruszyć już na dalszą wyprawę. Żałowaliśmy bardzo, że nie mo­żemy uczestniczyć wszyscy w obchodach nadomu,

jednak niepokój o prace nad wydobywaniem szkie­letów w Ałtan Uła i ustalone wcześniej terminy za­kończenia tych prac zmuszały nas do powrotu do obozu. W święcie nadomu mieli możność brać udział w Ułan Bator uczestnicy naszej wyprawy rekone­sansowej 1963 r. Maciej Kuczyński i Andrzej Su- limski* tak opisali wówczas swoje wrażenia:

10 lipca rozpoczęły się w stolicy Mongolii trzy­dniowe obchody narodowego święta mongolskiego. Na centralnym placu miasta odbyła się defilada woj­skowa i pochód ludności, która zjechała się z najdal­szych zakątków kraju. Jednocześnie w różnych punk­tach miasta rozpoczęły się zawody sportowe w trady­cyjnych. mongolskich konkurencjach. A więc przede wszystkim jazda konna. Wyścig na dystansie kilku­

* „Na Gobi”. Problemy, nr 1, 1964.

dziesięciu kilometrów odbywa się w kategorii męż­czyzn i dzieci. Już 9-letni chłopcy i dziewczęta, przeraźliwie krzycząc i okładając swe konie na- hajkami, galopują na przestrzeni 30 km. Na stadio­nie odbywają się oryginalne zapasy. Zawodnicy u- brani są w buty z cholewami, krótkie majteczki i kaftaniki z barwnego materiału, suto haftowanego. Walczącym towarzyszą sekundanci, zachęcający ich głośnymi okrzykami. Przegrywa ten, kto pierwszy dotknie ziemi inną częścią ciała niż stopami. Zwy­cięzca zakłada spiczastą czapę i biegnie przed try­bunę, by odtańczyć taniec zwycięskich orłów. Tłu­my Mongołów przyglądają się konkurencjom łucz­niczym. Strzela się na odległość około 50 m do kwadratu wytyczonego na ziemi. Po każdym celnym strzale grupa sędziów wznosi ręce nad głową i obra­cając się w koło zawodzi chóralny śpiew.”

TAKICH ZWIERZĄT NIE MA

Jechaliśmy znów do Ałtan Uła dobrze znaną trasą przez bezludne piaski Kotliny Nemegt. Z pię­ciu osób, które pracowały dotychczas w Bajn Dzak, cztery jechały do Kotliny Nemegt po raz pierwszy, usiłowaliśmy więc przestraszyć ich opowiadając

o surowych warunkach obozu w Ałtan Uła.

Za Gurwan Tes zobaczyliśmy na horyzoncie je­den z naszych samochodów. Jechali nim Edmund Rachtan i Teresa Maryańska, odwożąc pierwszy ładunek skrzyń ze szkieletem zauropoda do Gur­wan Tes.

8 lipca przyjechaliśmy do Ałtan Uła. W obozie zrobiło się bardzo gwarno. Po raz pierwszy od 6 ty­godni, to jest od momentu rozstania się w Dałan Dzadgad, byliśmy znów wszyscy razem. Wykorzy­staliśmy ten moment do zrobienia kolejnego, histo­rycznego zdjęcia uczestników grupy polskiej. Zdję­cie wypadło bardziej interesująco niż to, które ro­biliśmy w drodze z Ułan Bator do Dałan Dzadgad, gdyż większość panów miała już zapuszczone bro­dy.

Za dwa dni wypadało mongolskie święto naro­dowe i koledzy mongolscy zadecydowali urządzić obchody nadomu dla nas. 10 lipca po południu nie

pracowaliśmy więc — zostaliśmy zaproszeni do obo­zu mongolskiego na przyjęcie. Jeden z robotników mongolskich Lam Dzał, znakomity strzelec, upolo­wał argali — dzikiego barana. Podano nam bara­ninę z ryżem, alkohol przyrządzany z mleka, kumys i różne przysmaki mongolskie. Po kolacji zaczęły się tradycyjne zawody nadomu. Strzelaliśmy do ce­lu, rozgrywano zawody w różnych konkurencjach, a Ryszard Gradziński wprawił wszystkich w zdu­mienie chodząc boso po rozżarzonych węglach ognis­ka, której to sztuki nauczył się kiedyś w Bułgarii. Długo siedzieliśmy przy ognisku słuchając pięknych pieśni mongolskich.

Następnego dnia obudziliśmy się późno — pa­dał deszcz. Ze zdumieniem oglądaliśmy zasnute sza­rymi chmurami niebo i szczyty gór we mgle. Całe przedpołudnie padało tak silnie, że nie mogliśmy wyjść do pracy.

Prace przy szkielecie zauropoda były już zakoń­czone; mieliśmy rozpoczętą eksploatację kilku in­nych szkieletów, które jednocześnie zaczęliśmy wy­dobywać. W odsłonięciach, które nazwaliśmy Ałtan Uła III, położonych w odległości kilku kilometrów na zachód od obozu, Wojciech Skarżyński natrafił

na szkielet wielkiego tarbozaura. Niestety, szkie let ten zachował się w warstwie piaskowca odsła niającej się w zboczu wąwozu. Kilka wielkich blo-1 ków piaskowca spadło w dół wąwozu, część kości uległa przy tym zniszczeniu. Niemniej, znaczna część szkieletu, w tym przednia część ogromnej, mie-l rżącej 1,30 m czaszki, zachowała się dobrze. Po­jechaliśmy następnego dnia rankiem do Ałtan Ula

III zawieźć narzędzia do szkieletu Wojtka i przy­stąpić do jego wydobywania. Ponieważ zaskoczył nas znów silny deszcz, praca przy wydobywaniu szkieletu, wymagająca stałego nasączania kości po­listyrenem, nie była możliwa. Zdecydowaliśmy więc rozejść się po terenie i przejrzeć jeszcze raz dokład­nie odsłonięcia Ałtan Uła III, mało dotychczas przez nas przeszukiwane.

Wędrując w deszczu po południowej części od­słonięć, zauważyłam nagle odsłaniające się na nie­wielkim pagórku dość duże kości. Kości tych było kilkanaście i leżały stosunkowo płytko. Wystająca na powierzchnię kość miała około 1 m długości i by­ła stosunkowo smukła. Obok wystawało z piasku kilka ogromnych członów palców, dochodzących do 25 cm długości. Rozpoczęłam odczyszczanie kości z otaczającego piasku. W pewnej chwili natrafiłam na tkwiący w piasku, doskonale zachowany, bardzo po­tężny, silnie zagięty pazur mający 30 cm długości. Był to niewątpliwie pazur z kończyny przedniej, jed­nak niespotykanych rozmiarów. Dinozaury drapież­ne, które znane były dotychczas z Gobi — tarbo- zaury, miały bardzo krótkie, zredukowane kończy­ny przednie. Pazury tych kończyn u największych osobników nie przekraczają 5 cm długości. Większe znacznie pazury kończyn tylnych tarbozaurów nie przekraczały 10 cm długości, były więc trzy razy krótsze niż pazur, który właśnie wydobyłam. Wiel­kie roślinożerne zauropody mają również palce koń­czyn zakończone pazurami, pazury te mają jednak zupełnie odmienny kształt i mniejsze wymiary. Wy­stająca na powierzchnię, częściowo odsłonięta kość długa mogła być kością ramieniową. Miałabym więc

do czynienia z długimi kończynami przednimi, za­kończonymi pazurami nie spotykanych dotychczas rozmiarów.

Rozejrzałam się po okolicy, czy nie spotkam ko­goś z kolegów, aby podzielić się z nim sensacyjnym odkryciem. Daleko na horyzoncie zobaczyłam po­chyloną postać Wojtka Skarżyńskiego. Przywoła­łam go i zaczęliśmy razem odczyszczać kości z pias­ku. Zbliżała się pora powrotu na kolację. Zostawi­liśmy wszystkie kości na miejscach, gdzie zostały znalezione, aby móc wykonać dokładny rysunek ich ułożenia, i zabraliśmy się do powrotu. Gdy w czasie kolacji zaczęłam opowiadać o znalezionych kościach, słuchający mnie koledzy mieli niedowie­rzające miny. Pazur trzydziestocentymetrowej dłu­gości? — przecież takich zwierząt nie ma.

Następnego dnia pojechaliśmy do Ałtan Uła III większą grupą. Kilka osób miało zacząć systema­tyczne wydobywanie szkieletu Wojtka, natomiast Halszka, Barsbołd, Edmund i ja poszliśmy odko­pywać mój szkielet. Praca szła nam bardzo szybko. Kości leżały w sypkim piasku, niemniej były bar­dzo dobrze zachowane. Po kilku godzinach inten­sywnej pracy mieliśmy odsłoniętą wąską, bardzo długą łopatkę i kość kruczą. Długość łopatki zroś­niętej z kością kruczą wynosiła półtora metra. Pod kątem do łopatki leżała metrowej długości kość ra­mieniowa, która wcześniej wystawała już na po­wierzchnię, dalej dwie kości przedramienia i liczne rozrzucone człony palców. W odległości około 3 na od odsłoniętej łopatki leżały na powierzchni pokru­szone kawałki kostne, z których udało się nam zło­żyć drugą łopatkę i kość kruczą oraz części kończyny przedniej. Następnego dnia wszystkie kości pasa bar­kowego i dwóch kończyn przednich były już od­słonięte. Znaleźliśmy trzy potężne pazury jednej kończyny, gdy przy drugiej nie zachowały się. Bra­kowało również kości nadgarstka, poza tym kończy­ny były kompletne. W pobliżu znaleźliśmy również fragmenty kilku połamanych żeber. Dalsze kopanie w okolicy nie przyniosło, niestety, rezultatu. Poso*

stała część szkieletu dziwnego dinozaura uległa daw­no rozmyciu i zniszczeniu. Ocalał tylko pas barko­wy i kończyny przednie. Gdy wykonaliśmy dokład­ny rysunek położenia wszystkich kości, ponumero­waliśmy je i mogliśmy przystąpić do ich zdejmo­wania — pokusiliśmy się o obliczenie długości koń­czyny naszego gada. Wynik był nieoczekiwany — uzbrojone ostrymi, wielkimi pazurami kończyny przednie mierzyły 2,5 m długości.

Długo wieczorem tego dnia siedzieliśmy z Halsz­ką, Teresą i Henrykiem w moim namiocie wertując całą bibliotekę, jaką zabraliśmy ze sobą na wypra­wę. Zaliczenie znalezionego szkieletu do którejś ze znanych rodzin dinozaurów okazało się niemożliwe. Układ palców w kończynach był taki sam, jak u di­nozaurów gadomiednicowyeh z rzędu Theropoda, obejmujących dinozaury drapieżne i ornitomimusy. Od znanych przedstawicieli obu tych grup osobnik nasz różnił się jednak wieloma cechami, przede wszystkim gigantycznymi rozmiarami. Nie ulegało wątpliwości, że mamy do czynienia z przedstawicie­lem nie tylko nowego gatunku czy rodzaju, ale no­wej rodziny teropodów.

12 lipca nastąpił powtórny podział obozu i wy­jazd części uczestników na zachód. Wyjeżdżała Halszka Osmólska, Maciej Kuczyński, Henryk Ku­biak, Józef Kaźmierczak i Dobiesław Walknowski. Rozstawaliśmy się tym razem do końca wyprawy. Jednocześnie wyjeżdżały do Dałan Dzadgad dwa inne samochody: samochód mongolski prowadzony przez Dżambę i samochód wynajęty przez nas, z kierowcą Iżem, które odwoziły do Dałan Dzadgad dalszy transport zbiorów. Z samochodami tymi je­chał Dowczin.

Następnego dnia w obozie było pusto i czuliśmy się jakoś nieswojo. Nie wiedzieliśmy, jak powiedzie się praca grupie zachodniej, czy uda się im dotrzeć do Ałtan Teli, czy nie napotkają nowych, nieprze­widzianych trudności. Długo jednak nie mogliśmy się martwić, gdyż w Ałtan Uła mieliśmy jeszcze pełne ręce roboty. Na ukończeniu były prace przy

szkielecie Wojtka, zapakowane były też już ogromne kończyny przednie niezwykłego dinozaura z Ałtan Uła III, gdy Edmund Rachtan podczas jednego z wy­jazdów do Ałtan Uła III wybrał się na samotną wędrówkę i odkrył tam jeszcze jeden szkielet du­żego tarbozaura. Szkielet ten znajdował się, na szczęście, w miejscu, do którego samochód mógł łatwo podjechać, wydobycie go nie sprawiło więc nam wielkich trudności. Po doświadczeniach ze szkieletem zauropoda wydobywanie teraz nawet dwunastometrowych szkieletów trabozaurów wyda­wało się nam fraszką.

Nie na tym jednak koniec. W czasie gdy byłam jeszcze w Bajn Dzak, kilkuosobowa grupa wyjeżdża­ła z Ałtan Uła na dwudniowy rekonesans do Cagan Chuszu, aby odwiedzić „stare śmiecie", tak nam dobrze znane z zeszłorocznej wyprawy. Podczas wę­drówki po sajrach Cagan Chuszu Wojciech Skar­żyński i Ryszard Gradziński natrafili na nagroma­dzenie dużych kości. Był to szkielet jeszcze jed­nego tarbozaura. Zdecydowaliśmy teraz wysłać tam na kilka dni ośmioosobową grupę dla wydobycia szkieletu. Na biwak do Cagan Chuszu pojechali Teresa, Ryszard, Wojciech i Aleksander oraz z gru­py mongolskiej Barsbołd, Namsray, Gunżid i Ongoj. Grupa wyjeżdżająca do Cagan Chuszu zabrała ze sobą żywność na kilka dni oraz zapas gipsu i desek dla wydobycia szkieletu. Samochód, który ich od­wiózł, wrócił tego samego dnia wieczorem do Ałtan Uła ze świeżym zapasem wody. Nie wiedzieliśmy wówczas, jak kompletny okaże się szkielet, którego część wystawała na powierzchnię, i czy zabrane materiały opakunkowe wystarczą na wykonanie monolitów i spakowanie wszystkich kości. Ryszard Gradziński miał mi za dwa dni, po rozpoczęciu prac nad szkieletem, przekazać wiadomość z Cagan Chu­szu, jak idzie praca i czy wystarczy materiałów opa- kunkowych. Ale jak się porozumieć na pustyni? Dzieliła nas wprawdzie w prostej linii odległość tyl­ko 16 km, droga obejmowała jednak kilkukilome­trowy pas wydm, przez które przejazd zajmował na­

szym ciężarówkom tyle czasu, co podróż samo­chodem szosą z Warszawy do Krakowa. Samochody były nam zresztą bardzo potrzebne do prac w Altan Ula i nie stać nas było na wysyłanie ciężarówki do Cagan Chuszu tylko po to, aby zasięgnąć języka. Należało znaleźć inne wyjście. Z najwyższego wzniesienia w okolicy obozu w Altan Ula rozciągał się rozległy widok na południową część Kotliny Nemegt. Jak na dłoni widzieliśmy szeroki pas wydm, za którymi wznosiły się wysokie ostańce piaskow­ców kredowych Cagan Chuszu. Ze wzniesień Cagan Chuszu wzgórza Altan Ula były również dobrze wi­doczne. Ustaliłam więc z Ryszardem, że za trzy dni, gdy prace w Cagan Chuszu będą zaawansowane, po­rozumiemy się na odległość wieczorem przy po­mocy sygnalizacji ogniskami. Punktualnie o dzie­wiątej wieczorem grupa w Cagan Chuszu miała za­palić ognisko wywoławcze i zgasić je. W odpowie­dzi, że zauważyliśmy je, podpaliliśmy w Altan Ula przygotowany wcześniej na wzgórzu stos saksaułu. Zapalenie drugiego ogniska w Cagan Chuszu mia­łoby oznaczać, że mamy przysłać samochód na­stępnego dnia z zapasem desek, gipsu i żywności. Drugie ognisko nie zapłonęło — oznaczało to, że prace w Cagan Chuszu są na ukończeniu i że zabra­na ilość materiałów opakunkowych jest wystarcza­jąca. W umówionym terminie, po czterech dniach, wyjechałam z Rachtanem, Starem 66, do Cagan Chuszu. Cały szkielet wielkiego tarbozaura został wydobyty i zapakowany w iście rekordowym tem­pie czterech dni. Odwieźliśmy skrzynie z tarbozau- rem do jurty przy studni i powróciliśmy do Alan Ula z nowym zapasem wody.

Mimo że w drugiej połowie lipca dwa cięża­rowe samochody kursowały stale między obozem w Ałtan Uła a Dałan Dzadgad przewożąc transporty zbiorów, skrzyń zapakowanych było tak dużo, że mieliśmy wrażenie, że ich wcale nie ubywa i że nigdy ich z Ałtan Uła nie wywieziemy.

W ostatnich dniach prosiłam kolegów żartobli­wie, aby nie znajdowali już dużych szkieletów, bo

naprawdę nie damy rady zabrać ich. Siciński zna­lazł pod koniec pobytu w Ałtan Uła, tuż blisko obozu, szkielet małego ornitomimusa, niestety bez czaszki, nad wydobyciem którego pracował kilka dni, a Lefeld natrafił na fragmenty szkieletu du­żego gada pancernego. W jednym z sajrów, w luźno leżącym bloku skalnym, Jerzy Małecki znalazł mied­nicę dużego tarbozaura, która zajęła nam znów dwie ogromne skrzynie. W tym samym sajrze Małecki zobaczył w wysokiej ścianie, około 3 m nad dnem wąwozu, odsłaniające się kości. Do kości tych nie było jednak żadnego dostępu, gdyż nad nimi wznosi­ło się jeszcze 10 m wysokiej ściany. Małecki jednak nie dał za wygraną. Zbił drabinę z desek i stojąc na tej drabinie zabrał się do wybijania kości ze skały. Okazało się, że zachowała się tam bardzo ładna, duża szczęka dolna tarbozaura, z serią ostrych, wtór­nie pokarbowanych ząbków. Szczękę tę nazwaliśmy, oczywiście, od jego odkrywcy szczęką Małeckiego.

święto 22 lipca obchodziliśmy uroczyście w obo­zie w Ałtan Uła. Koledzy mongolscy byli zaprosze­ni na przyjęcie do naszego obozu. Wieczorem rozpa­liliśmy ognisko i urządziliśmy tradycyjne już zaba­wy przy ognisku.

25 sierpnia odesłaliśmy do Ałtan Uła wreszcie ostatni transport skrzyń i odetchnęliśmy z wielką ulgą. Mogliśmy przystąpić do pakowania i przewo­żenia obozu.

Przeprowadzka miała miejsce 28 lipca. Kilka dni przed przeprowadzką Dowczin zawiadomił nas, że zostaliśmy wszyscy zaproszeni na przyjęcie do jurty przy studni. Droga nasza do Nemegt wiodła po raz ostatni koło studni, do której przez prawie dwa miesiące jeździliśmy stale po wodę. W Nemegt mie­liśmy korzystać już z innej, nieco bliżej położonej studni.

Przyjaciele nasi — Od i jej rodzina — urządzili dla nas pożegnalne przyjęcie w jurcie. 20 osób — Polaków i Mongołów z obozu w Ałtan Uła — było zaproszonych na obiad. Podano nam gotowaną ba­raninę z makaronem, kumys, słodycze i herbatę.

Pani Od wyciągnęła ze skrzyni nowe mongolskie stroje i prosiła, abyśmy się w nie przebrali i zrobili wspólne zdjęcia. W Mongolii kobiety i mężczyźni ubierają się w ten sam sposób. Noszą spodnie i dłu­gie skórzane buty. Na strój ten zakłada się delę — jest to rodzaj płaszcza, zakładanego na lewą stronę, z kolorowego, często błyszczącego lub tkanego w de­seń jedwabiu czy bawełny, przepasanego pasem

płóciennym Innego koloru. Dela Jest podbita pod­szewką tego samego koloru co pasek i wykończona przy mankietach i zapięciu tym drugim kolorem W zimie nosi się dele wełniane. Głowa Jest nwszr przykryta.

Trudno odtworzyć serdeczny nastrój, w jakim upłynęła wizyta u naszych przyjaciół, z którymi mieliśmy się pożegnać na długo.

NEMEGT 1965

Przez pierwsze dwa dni po przybyciu do Nemegt bvliśmy zajęci rozbijaniem obozu i urządzaniem się. Wykopaliśmy obszerną piwnicę na północnym zbo­czu jednego z sajrów, w której umieściliśmy cały nasz zapas konserw, zbudowaliśmy kuchnię, wyko­paliśmy dół na śmiecie, wreszcie zbiliśmy stół i ła­wy, nad którymi rozpięliśmy dachy kuchenne.

Już w ciągu tych pierwszych dwóch dni chodzi­liśmy po terenie na poszukiwania. Nemegt wydawał się nam bogatszy niż Ałtan Uła, pojedyncze kości, człony palców, kręgi, fragmenty kości długich znaj­dowaliśmy bardzo często. Wystarczyło wyjść z obozu na kilkugodzinny spacer, aby wrócić z woreczkiem pełnym kości. Pierwszego dnia naszego pobytu w Nemegt Małecki znalazł w pobliżu obozu kończy­ny tylne i kilka kręgów ogonowych niewielkiego omitomimusa. Leżały one w piasku, płytko pod po­wierzchnią, tak że w ciągu kilku godzin zdołał je wydobyć i przynieść do obozu. Systematyczne po­szukiwania rozpoczęliśmy jednak dopiero po pełnym zagospodarowaniu się — na trzeci dzień pobytu.

Na wschód od rozległego sajru, w którym roz­biliśmy nasz obóz, rozciągał się kompleks niezwykle malowniczych wąwozów tak zwanej serii niemej. Były to jaskrawo czerwone piaskowce, które erozja

wiatru i okresowych opadów deszczu pożłobiła w wąskie jary i wąwozy o wysokich, pionowo ster­czących ścianach. Paleontologowie radzieccy, którzy przed nami prowadzili wielkie prace wykopaliskowe w Nemegt, nie natrafili w tej serii na żadne skamie­niałości i nazwali ją niemą. Jednak Gradziński, któ­ry w ubiegłym roku spędził wraz z całą naszą gru­pą 3 tygodnie w Nemegt, podczas prowadzenia ob­serwacji nad warunkami osadzania się występują­cych tam piaskowców, doszedł do wniosku, że seria ta nie jest zupełnie niema. Natrafił bowiem w niej na liczne nagromadzenia połamanych skorupek jaj dinozaurów, co zdawało się przemawiać za tym, że osady tej serii są subaeralne, to znaczy że osadziły się na lądzie, a nie pod wodą. Jaśniejsze nieco piaski i piaskowce, spoczywające na osadach serii niemej w Nemegt i tworzące kompleks nieco mniej stro­mych urwisk rozciągających się na północ i na za­chód od obozu, były w przeciwieństwie do serii nie­mej osadami, które tworzyły się pod wodą. W tych właśnie osadach występowały szkielety dinozaurów. Jeżeli chcecie szukać ssaków w osadach kredowych w Nemegt — mówił Gradziński — to moim zdaniem jedyne szanse na znalezienie ich są w serii nie­mej.

Teren, który mieliśmy do spenetrowania, byl ogromny. Urwiska piaskowców kredowych, rozcią­gające się u podnóża łańcucha Nemegt, obejmują obszar kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Historycznego dnia 31 lipca, który nazwaliśmy po­tem dniem zwycięstw, rozeszliśmy się rano, po wczesnym śniadaniu, na trzy strony świata. Kilku­osobowa grupa poszła na wschód, na poszukiwania w mało obiecującej serii niemej. Teresa poszła na północ, na poszukiwania w jasnych piaskowcach w pobliżu obozu. Jerzy Małecki, który lubił dalekie wędrówki, wybrał się na północ i doszedł prawie do podnóży łańcucha Nemegt. Wreszcie ja — poszłam do grupy sajrów rozciągających się na zachód od obozu. Już pierwszego dnia pobytu w Nemegt byłam na spacerze w najbardziej zachodnim sajrze i natra­fiłam tam na kilka kości kończyn tylnych i fragment miednicy ornitomimusa, należących z całą pewnością do jednego osobnika. Wybrałam się teraz z bańką kleju, aby miednicę i kości posklejać tak, aby po dwóch dniach można je było zabrać.

Od przyjazdu do Nemegt mieliśmy przepiękną pogodę. Przestały padać przelotne deszcze, które dokuczały nam w Ałtan Uła, niebo było bez jednej chmurki — codziennie od rana wiał chłodny, pół­nocny wiatr, który decydował o tym, że mimo bez­chmurnego nieba nie było wielkich upałów. Tempe­ratura nie przekraczała 27°C w cieniu, tak że i w po­łudnie można było pracować. Gdy wiał północny wiatr, nawet na dalekie marsze wychodziliśmy bez manierek, wiadomo było, że przez pół dnia łatwo wytrzymamy bez picia.

Nasączenie klejem kości ornitomimusa nie zajęło mi dużo czasu i dość wczesnym rankiem mogłam się wybrać na dalszą wędrówkę. Szłam dnem płyt­kiego sajru, na dnie którego rosły kolczaste krzaki karagany o gałązkach pokrytych złocistą korą. Słoń­ce stało nisko i jasne piaskowce nie świeciły jeszcze oślepiającym blaskiem, nie pozwalającym odróżnić kości od skały. W pewnym miejscu, w lewym zbo­czu, na wysokości około 3 m nad dnem sajru, za­uważyłam sterczące ze ściany kości. Wspięłam się

tam i zobaczyłam, że na wąskiej półce skalnej wy­staje spod piasku kilka niewielkich kości, nie prze­kraczających 25 cm długości. Tuż obok półki, w ma­łym żlebie wyżłobionym przez okresowy strumień, leżał kilkukilogramowy blok piaskowca, w którym tkwiło bezładnie rozmieszczonych kilka fragmentów wąskich, połamanych żeber oraz dwa człony palców. Człony te były niewielkie, około 3 cm długości, mia­łam więc do czynienia ze szczątkami szkieletu jakie­goś małego gada. Odwróciłam blok chcąc go do­kładniej obejrzeć i oniemiałam z wrażenia.

Dolną część bloku stanowiła prawie kompletna czaszka, mierząca około 20 cm długości. Kości sta­nowiące dach czaszki były grube i chropowate. Z grubych płyt kostnych z boku spojrzały na mnie głębokie oczodoły. W pierwszej chwili miałam wra­żenie, że jest to czaszka gada pancernego, gdy jed­nak zaczęłam ją dokładnie oglądać, przekonałam sit;, że pierwsze wrażenie było błędne. Grube, pomarsz­czone, jakby rzeźbione kości dachu czaszki nie sta­nowiły jej pancerza zewnętrznego, tworzącego się w skórze w postaci płytek lub tarcz nad kośćmi czaszki, lecz były to silnie rozrośnięte, zgrubiałe koś­ci czaszki. Szwy między poszczególnymi kośćmi by­ły dobrze widoczne i mogłam rozpoznać zarysy do­brze odsłoniętych kości czołowych i ciemieniowych. Przód czaszki był zniszczony — kości nosowe od­padły. Czaszka była stosunkowo wąska i wysoka, w tylnej jej części widoczne były dwa symetrycznie- rozmieszczone, okrągłe, bardzo wyraźne otwory. W czaszkach gadów występują otwory skroniowe, które stanowią ważną cechę systematyczną, pozwa­lającą odróżnić czaszki gadów z różnych rzędów. U gadów naczelnych, do których należą między innymi oba rzędy dinozaurów (gadomiednicowe i ptasio- miednicowe), w czaszce występują w zasadzie dwa (z każdej strony czaszki) otwory skroniowe: górny i dolny. Tego typu budowa nosi nazwę diapsidowej. W różnych grupach dinozaurów otwory skroniowe mają różny kształt i wielkość. U gadów pancernych, do których na pierwszy rzut oka zbliżał się wyglą­dem mój gad — górny otwór skroniowy jest zawsze

zarośnięty. Odwróciłem czaszkę i zaczęłam oglądać ją z boku, szczęka dolna niestety nie zachowała się. Z jednej strony widoczny był kawałek szczęki gór­nej, w której tkwił rząd drobnych, wachlarzowatych zębów. Tego typu zęby, pożłobione pionowymi lub wachlarzowato rozszerzającymi się rowkami, wystę­pują w różnych grupach rzędu ptasiomiednicowych. Dolny otwór skroniowy, niestety, z obu stron czasz­

ki był niewidoczny, zasłonięty skałą. Jaki ma kształt

będzie można powiedzieć dopiero po odpreparo- waniu czaszki w pracowni. Niewielki dinozaur, któ­rego szkielet znalazłam, należał niewątpliwie do ptasiomiednicowych.

Dinozaury z rzędu gadomiednicowych obejmują, jak wiadomo, roślinożerne zauropody i drapieżne teropody. Gad ten nie był ani wielkim roślinożernym zauropodem o małej głowie na wydłużonej szyi, ani też potężnym drapieżnikiem. Drugi rząd dinozaurów

ptasiomiednicowe — jest znacznie bardziej zróż­nicowany. Rozkwit tej grupy przypada właśnie na górną kredę, w której dinozaury z rzędu ptasio­miednicowych były reprezentowane przez dinozaury pancerne, rogate oraz bardzo zróżnicowaną grupę ornitopodów. Do ornitopodów należy szereg dwunoż­nych, roślinożernych gadów średnich rozmiarów,

o bardzo zróżnicowanej budowie szkieletu i wyglą­dzie zewnętrznym.

Szkielet, który znalazłam, nie był dinozaurem pancernym, ani z całą pewnością rogatym, a więc drogą wykluczenia — musiał należeć do ornitopo­dów. Przypominałam sobie po kolei budowę znanych mi przedstawicieli ornitopodów — do żadnej ze zna­nych mi rodzin czaszka ta jednak nie mogła być za­liczona. Wreszcie przyszło skojarzenie. Z górnej kre­dy Ameryki Północnej znana jest rodzina ornitopo­dów Pachycephalosauridae, o bardzo dziwnej budo­wie czaszki. W grupie tej kości dachu czaszki są bar­dzo silnie zgrubiałe, dochodzące do 25 cm grubości. U pachycefalozaurów czaszka wysokim łukiem wzno­siła się nad czołem — silnie rozrośnięte kości dachu czaszki wykształciły się zapewne jako ochrona przed współcześnie żyjącymi drapieżnikami. Szkielet, któ­ry znalazłam, nie mógł w żadnym razie być zaliczo­ny do rodziny Pachycephalosauridae, ale pewne po­dobieństwo istniało. Przypomniałam sobie również, że u jednego z przedstawicieli pachycefalozaurów, rodzaju Stegoceras, w tylnej części czaszki, za silną wypukłością zgrubiałego dachu, znajdują się podob­nie rozmieszczone górne otwory skroniowe. Aby przekonać się, jakie są pokrewieństwa nowo znale­zionego szkieletu, trzeba będzie czaszkę odpreparo- wać, to jest wydobyć ją z otaczającej skały, od pre­parować części zachowanego szkieletu pozaczaszko- wego oraz przestudiować kilkadziesiąt prac, w któ­rych zostały opisane dinozaury z grupy ornitopodów. Po powrocie do Warszawy mogliśmy się upewnić, że szkielet ten jest przedstawicielem nowej rodziny dinozaurów z rzędu ptasiomiednicowych.

Zajęta oglądaniem czaszki dinozaura i zastana­wianiem się nad jego pokrewieństwem z opisanymi dotychczas grupami, nie zauważyłam, że w miejscu, gdzie właśnie zamierzałam usiąść, aby zająć się od- czyszczaniem sterczących ze skały kości, wygrzewa­ła się na słońcu żmija. Żmija była wyraźnie zanie­pokojona obecnością sterczących koło niej nóg, po­ruszała się niespokojnie wysuwając raz po raz roz­dwojony języczek. Na szczęście byłam w grubych

sznurowanych butach. Nie miałam najmniejszej chę­ci na staczanie walki ze żmiją, ani na zabijanie jej. Zagradzała mi jednak dostęp do szkieletu, a wąwo- zik, w którym stałam, był stanowczo za wąski, abyś­my mogły.się tam razem zmieścić. Koledzy moi z In­stytutu Ekologii Polskiej Akademii Nauk w Warsza­wie, którzy w Puszczy Kampinoskiej zajmują się obrączkowaniem żmij, demonstrowali mi kiedyś, że jeżeli żmiję chwycić za koniec ogona i trzymać pio­nowo w dół, staje się ona całkowicie bezbronna, gdyż nie może podnieść się do góry i ukąsić w rękę. Mimo zaufania do ekologów, nie miałam jednak ochoty do chwytania żmii za ogon. Perswazja słow­na i tłumaczenie żmii, aby sobie poszła — nie dar wały rezultatu. Nie reagowała też na rzucanie obok niej drobnych kamieni, a raczej reagowała, ale nie tak, jakbym sobie tego życzyła. Nie miałam innego wyjścia — musiałam zrzucić żmiję w dół, zepchnąw­szy ją młotkiem. Zrobiłam to jednak mało. ostrożnie, strącając jednocześnie kilka kamieni, z których jer den spadając przygniótł żmiję. Zeskoczyłam w dół, aby obejrzeć moją ofiarę. Miała zmiażdżoną czaszkę

nie nadawała się nawet do zabrania jako okaz muzealny. Zabiwszy więc niechcący jednego gada, z niemiłym uczuciem zabrałam się do wskrzeszania drugiego. Resztą kleju, która została mi w bańce, na­sączyłam czaszkę i położyłam ją w bezpiecznym miejscu, aby klej mógł dobrze zastygnąć.' Mogłam teraz wreszcie usiąść w niewygodnym, wąskim żle­bie, w miejscu, gdzie przed paroma minutami leżała żmija, i zabrać się do odsłaniania reszty szkieletu. Miałam przy sobie, poza młotkiem i dłutami również szpachelkę i pędzelek, które oddały mi największe usługi. Musiałam pracować w bardzo niewygodnej pozycji. Na wąskiej, około 40 cm szerokiej, półce skalnej leżała dalsza część szkieletu gada, którego czaszka oderwała się. Esowato wygięty kręgosłup, którego część wkrótce odsłoniłam, miał przeszło metr długości. Długość całego zwierzęcia wynosiła prawdopodobnie około dwóch metrów. Odczyszczając piasek szpachelką i pędzlem, odsłaniałam stopniowo kość biodrową, następnie niewielkie udo i dwie rów­

nolegle ułożone kości podudzia; przednia- cześć szkie­letu była bardzo niekompletna.

Po kilku godzinach pracy znaczną część szkieletu miałam już odsłoniętą i o godzinie pierwszej wy­brałam się w drogę powrotną. Zbliżając się do obozu z daleka już zobaczyłam, że wszyscy wrócili i siedzą zgromadzeni przy stołach pod dachami, oglądając coś w skupieniu. Okazało się, że grupa, która była na poszukiwaniach w serii niemej, natrafiła na bar­dzo' drobne ząbki i ułamki szczęk, które teraz na­sączano polistyrenem. Siadłam przy stole i wyciągnę­łam lupę. Przede mną leżały małe grudki czerwo­nego piaskowca, bardzo podobne do czerwonych kon- krecji z Bajn Dzak, w których znajdowaliśmy czasz­ki prymitywnych ssaków kredowych i jaszczurek. Obejrzeliśmy dokładnie znalezione szczęki, mierzące około 1—1,5 cm długości; Niektóre z nich były bar­dzo dobrze zachowane;, niestety, wszystkie zaopatrzo­ne były w drobne zęby jednakowej wielkości — by­ły to więc szczęki drobnych jaszczurek, a nie ssaków. Znalezienie jaszczurek w serii niemej miało wielką wartość, żałowaliśmy jednak, że nie były to ssaki, które spodziewaliśmy się tam znaleźć. Mimo że pod­czas kilkutygodniowego pobytu w Nemegt wielokrot­nie prowadziliśmy poszukiwania w serii niemej, nie udało nam się natrafić tam na ssaki. Nadziei na ich znalezienie nie straciliśmy do dziś i jesteśmy prze­konani, że trafią na nie paleontolodzy, którzy w przyszłości będą prowadzić poszukiwania w Ne­megt.. .

Wrażenia z pierwszego znalezienia jaszczurek w serii niemej w Nemegt były tak duże, że podczas całego obiadu rozmawialiśmy tylko na ten temat i dopiero po deserze mogłam zakomunikować o zna­lezieniu prawie kompletnego szkieletu niewielkiego, dziwnego gada. Okazało się, że tego dnia szczęście sprzyjało wszystkim. Teresa natrafiła w jasnych piaskowcach, w odległości 5 minut drogi od obozu, na kości miednicy i czaszkę dużego gada drapieżne­go. Po odsłonięciu okazało się, że zachował się tam prawie kompletny szkielet tarbozaura dwunastome- trowej długości.

Barsbołd znalazł, w pobliżu szkieletu Teresy, szkie­let niewielkiego tarbozaura, a w pobliżu obozu na­trafiono na kompletną miednicę ornitomimusa oraz różne pojedyncze kości. Wreszcie Jerzy Małecki ko­munikował o znalezieniu kości ogromnego drapież­nika. Szkielet znaleziony przez Jerzego znajdował się jednak w odległości kilku kilometrów od obozu i do­jazd do niego był trudny.

1 sierpnia była niedziela i mogliśmy się spo­kojnie zastanowić nad planem prac w Nemegt. Czasu nie było dużo. Byliśmy umówieni z grupą zachodnią, że 20 sierpnia spotkamy się w Dałan Ozadgad, tak więc z Nemegt ostatnia grupa po­winna wyjechać najpóźniej 17 sierpnia. Przed 17 sierpnia należało więc odesłać wszystkie szkielety, które zdołamy wydobyć, spakować obóz i odesłać sprzęt. Dowczin, który po przybyciu do Nemegt po­jechał z Iżem do Ułan Bator, aby prosić Mongolską Akademię Nauk o pomoc w transporcie zbiorów, miał wrócić 8 sierpnia. Robotnicy Mongolscy byli wynajęci tylko do 12 sierpnia. Szkielety, których wydobycie będzie wymagało zrobienia dużych mo­nolitów, musieliśmy wydobyć więc do 12 sierpnia, to jest do wyjazdu robotników. Jak jednak w ciągu niepełnych 2 tygodni zdążymy wydobyć wszystkie znalezione szkielety, z których największy mierzy 12 m długości? Nie było to zadanie łatwe. Trzeba było przedłużyć dzień pracy i skasować odpoczynek niedzielny. Wydobycie szkieletu małego dinozaura znalezionego przeze mnie poszło nam łatwo. Praco­wałyśmy nad nim z Teresą dwa dni, nasączając sypki piaskowiec, w którym tkwiły kości, rzadkim polistyrenem. Po wyschnięciu polistyrenu piasko­wiec zamieniał się w bardzo twardą skałę, stano­wiącą doskonałą ochronę dla tkwiących w niej kości. Tak powstałe twarde bloki skalne można było bez­piecznie transportować bez obawy, że kości ulegną uszkodzeniu.

W poniedziałek 2 sierpnia przystąpiliśmy do od­słaniania szkieletu ogromnego tarbozaura, który zna­lazła Teresa. Miałam nadzieję, że jednocześnie będziemy mogli prowadzić prace nad wydobyciem

szkieletu znalezionego przez Małeckiego, jednak pra­ca przy tamtym szkielecie wymagałaby codziennych dojazdów samochodem. Tymczasem 2 sierpnia Ed­mund Rachtan zdecydował, że musi jechać do Dałan Dzadgad, aby zespawać ramę samochodu, która za­częła pękać jeszcze w Ałtan Uła. Edmund mierzył codziennie pęknięcie i doszedł do wniosku, że staje się ono groźne. Ponieważ samochód Iża nie wrócił jeszcze z Ułan Bator, po wyjeździe Edmunda zosta­liśmy w obozie na kilka dni tylko z jednym, mon­golskim samochodem. Samochód ten musiał jeździć do studni odległej o 25 km po wodę, dowozić gips, deski, narzędzia i wodę do szkieletu Teresy; miał też odbyć kurs do Cagan Chuszu, aby przywieźć stamtąd pięcioosobową grupę, która przed kilkoma dniami wyjechała z namiotem, żywnością i beczką wody na poszukiwania drobnych ssaków w odsłania­jących się w Cagan Chuszu osadach paleocenu. W tej sytuacji nie można było myśleć o codziennej pracy na stanowisku bardzo oddalonym od obozu, zdecy­dowaliśmy więc skoncentrować główne siły na szkie­lecie Teresy. Jednocześnie wydobywaliśmy niekom­pletny szkielet małego tarbozaura, znaleziony przez Barsbołda, oraz miednicę ornitomimusa.

Szkielet Teresy znajdował się dość płytko pod powierzchnią. Wielki gad leżał na prawym boku, z odchyloną w tył głową i zagiętym nieco ogonem. Brakowało mu odcinka około -2 ostatnich metrów kręgów ogonowych. Czaszka zachowała się w nie­normalnym położeniu. Szczęka dolna była niekom­pletna i wysunięta daleko do przodu. Jedna połowa czaszki ustawiona była pionowo, gdy druga leżała pod nią płasko. Jak taką czaszkę wydobywać? Nie było mowy o rozdzielaniu obu części w terenie bez uszkodzenia ich. Trzeba było zrobić skrzynię, która objęłaby obie połowy czaszki, zalać puste miejsca gipsem i zabrać czaszkę jako jeden wielki monolit. Skrzynia z czaszką wypełniona gipsem ważyła około

1 tony.

Przez cały tydzień wiały porywiste wiatry utrud­niające nam pracę przy wydobywaniu szkieletu. Wiatr dokuczał nam szczególnie, gdy rozrabialiśmy

gips. Od przyjazdu na pustynię przywyczailiśmy się narzekać na piasek, który zasypywał nam oczy, powodując ich zaczerwienienie, a nawet zapalenie spojówek; przekonaliśmy się jednak, że piasek w o- ezach jest fraszką w porównaniu z zasypaniem oczu gipsem. Mimo porywistych wiatrów nie mogliśmy jednak przerwać pracy, gdyż oznaczałoby to zre­zygnowanie z zabrania szkieletu. Wkrótce jednak okazało się, że nie będziemy mogli zabrać całego szkieletu nie z powodu braku czasu, lecz wskutek złego stanu zachowania niektórych części. Kręgi szyjne, które leżały stosunkowo płytko pod powierz­chnią, były kompletnie zwietrzałe i rozsypywały się w proszek. Gdybyśmy chcieli je zabrać, musieli­byśmy zużyć na zakonserwowanie ich co najmniej 20 litrów polistyrenu, a i tak stan ich pozostawiałby wiele do życzenia. Polistyrenu w tych ostatnich dniach zaczynało nam już brakować.

Dalsza część kręgosłupa, miednica i kończyny tylne, w przeciwieństwie do szyi, zachowały się doskonale. Był to największy ze znalezionych przez nas tarbozaurów. Płaski, wydłużony talerz kości bio­drowej ilium, mierzył 120 cm. Z kością biodrową łą­czyły się od strony brzusznej dwie pozostałe kości miednicy, ku tyłowi skierowana, stosunkowo cienka kość kulszowa — isćhium, oraz skierowana skośnie ku przodowi kość łonowa — pubis. Miednica tarbo- zaura, tak jak wszystkich gadów drapieżnych, ma budowę trójpromienną, to jest składa się z trzech kości (biodrowej, kulszowej i łonowej), ustawionych w stosunku do siebie pod kątem. Pas miednicowy u dinozaurów drapieżnych jest bardzo potężny i ma bardzo charakterystyczny kształt. U tarbozaurów, jak u wszystkich gadów dwunożnych, chodzących na tylnych kończynach w postawie półwyprostowa- nej, kości biodrowe — prawa i lewa — stykają się ze sobą nad kręgosłupem. Ponieważ tarbozaury na­leżą do najczęściej znajdowanych szkieletów na Go- bi, nauczyliśmy się je rozpoznawać nawet wówczas, gdy tylko niewielki fragment miednicy był odsło­nięty.

Szczególnie charakterystyczny wygląd w pasie miednicowym gadów drapieżnych ma kość łonowa, która w stojącym szkielecie skierowana jest skośnie ku dołowi i ku przodowi, a na końcu rozszerza się w potężny wyrostek, ustawiony poprzecznie do dłu­gości kości. Kość łonowa u odkopywanego przez nas szkieletu miała ponad metr długości, a poprzeczny wyrostek, w który się rozszerzała, był ciężki i gru­by, mierzący około 40 cm długości. Między kośćmi miednicy tkwiły potężne kończyny tylne: lewa, któ­ra w naszym szkielecie leżącym na prawym boku znajdowała się płytko pod powierzchnią i skiero­wana była ku tyłowi, oraz prawa leżąca głębiej, silnie zgięta w kolanie i przesunięta nieco do przodu. Kości leżące głębiej tkwiły w twardym piaskowcu, przechodzącym miejscami w zlepieniec, z którego wydobywaliśmy je przy pomocy potężnych dłutek i młotków. Przy odsłanianiu miednicy i tylnych kończyn tarbozaura pracowały 4 osoby. Dwie z nich odsłaniały głowę, dwie inne — kręgi ogonowe. Dwóch robotników okopywało szkielet dookoła i zdejmowało nadległą warstwę piasku bądź pias­kowca. Było nam ciasno i przeszkadzaliśmy sobie wzajemnie, ale nie było innego wyjścia, musieliśmy się śpieszyć.

Pracowaliśmy po 12 godzin dziennie, a niekiedy i dłużej. Po tygodniu szkielet był prawie całkowicie odsłonięty i wzmocniony polistyrenem — można więc było wykonać jego szkic, a następnie ponume­rować i rozpocząć zdejmowanie poszczególnych kości. Ale jak zabrać miednicę? Obie kości kulszowe (pra­wą i lewą) i obie łonowe oddzieliliśmy od biodro­wych. Przy zdejmowaniu, kości te pękły na kilka części, które poznaczyliśmy i zapakowaliśmy do skrzyń. Najtrudniejszy problem stanowiło jednak zabranie talerzy biodrowych. Były to bardzo duże, cienkie, płaskie kości, między którymi tkwił rząd kręgów krzyżowych. W części grzbietowej talerze kości biodrowych prawie stykały się ze sobą, w częś­ci brzusznej odchylały się od siebie i odległość mię ­dzy nimi wynosiła około 70 cm. Gdybyśmy chcieli w terenie oddzielić kości biodrowe od skały, popę-

kałyby z pewnością na wiele części — i mielibyśmy poważny kłopot z rekonstrukcją ich w pracowni. A więc należało zabrać je razem ze skałą jako mo­nolit. Wymierzyliśmy dokładnie, jakie wymiary po­winna mieć skrzynia mieszcząca monolit i według tych wymiarów wykonaliśmy ramę z desek. Ramę tę, której wysokość wynosiła 70 cm, a długość 120 cm, założyliśmy na tkwiące w skale kości.

Przed przystąpieniem do monolitowania zgroma­dziliśmy przy szkielecie kilka worków gipsu, beczkę z wodą, wiadra i ligninę. Obłożyliśmy kości folią plastikową i rozpoczęliśmy rozrabianie i wlewanie gipsu. Przy tej czynności należało się śpieszyć, aby jedna warstwa gipsu nie zastygła przed wlaniem drugiej. W takim przypadku monolit nasz nie byłby monolitem, ale w drodze popękałby na kolejne war­stwy. Ramę podsypaliśmy od dołu szczelnie pias­kiem, aby gips z niej nie wyciekał, niemniej wyda­wało się nam, że nasza rama stanowi beczkę bez dna i nigdy nie napełnimy jej gipsem po wierzch. Jed­no wiadro za drugim wlewaliśmy, a poziom białej warstwy bardzo nieznacznie tylko podnosił się do góry. Aby monolit uczynić lżejszym, do gipsu wkła­daliśmy kawałki desek, suche konary saksaułu, a na­wet puste puszki po konserwach. Po kilku godzi­nach pracy, podczas których rozrobiliśmy z wodą 300 kg gipsu, rama zaczęła się wreszcie wypełniać. Zostawiliśmy ją do następnego dnia, aby gips stę­żał. Na drugi dzień do ramy szczelnie wypełnionej białą warstwą przybiliśmy wieko z mocnych, gru­bych desek — i monolit był prawie gotów. Pozosta­wało tylko odwrócenie go, zalanie pustych prze­strzeni i zabicie. Podkopaliśmy skrzynię od spodu, pod dolne rogi założyliśmy liny i rozpoczęło się odwracanie. Osiem osób ciągnęło liny z jednej stro- ny, gdy pozostałych kilka pchało skrzynię ze wszyst­kich sił. Monolit drgnął — skała, w której tkwiły kości, oderwała się od niżej leżącej warstwy skal­nej i wówczas już bez trudu odwróciliśmy skrzynię

o 180°. Nie zawsze odwracanie monolitu szło tak sprawnie. Czasem kości pękały w połowie i część ich zostawała w podłożu. Tym razem jednak mono­

lit udał się doskonale. Zagipsowaliśmy puste miej­sca, przybiliśmy wieko, znacząc gdzie jest dół skrzy­ni a gdzie góra, napisaliśmy na wszystkich bokach skrzyni duże numery, i tonowa skrzynia gotowa była do transportu.

Szkielet tyranozaura zmieścił się w sześciu bardzo dużych skrzyniach, które ważyły razem około 4 ton. Na szczęście, samochód mógł podjechać blisko do szkieletu. Zbudowaliśmy kilkunastometrowy odcinek drogi od szkieletu do rampy, którą wykopaliśmy w dolnej części zbocza. Do rampy tej wzmocnionej kamieniami, podjeżdżała tyłem ciężarówka, na któ­rą ładowaliśmy skrzynie.

8 sierpnia powrócił z Ułan Bator Dowczin z do­brą wiadomością. Mongolska Akademia Nauk obie­cała przysłać na 20 sierpnia do Dałan Dzadgad dwie ośmiotonowe ciężarówki — Ziły, z przyczepami, które przewiozą zbiory ekspedycji do Ułan Bator. Ciężar spadł mi z serca. Sprawę transportu ogrom­nej ilości skrzyń z Dałan Dzadgad do Ułan Bator mieliśmy więc rozwiązaną. Należało teraz śpieszyć się z zakończeniem prac w Nemegt, aby 20 sierpnia wszystkie zbiory znalazły się w Dałan Dzadgad.

10 sierpnia większa część szkieletu Teresy była już spakowana i tylko dwa monolity czekały na zastygnięcie gipsu. Mogliśmy wreszcie pomyśleć

o zabraniu się do wydobywania szkieletu znalezio­nego przez Jerzego Małeckiego. Wybraliśmy się dużą grupą pieszo, biorąc ze sobą kilka kilofów i łopat, młotki, dłuta i polistyren.

Pogoda była piękna, wiał znów silny północny wiatr, na niebie nie było ani jednej chmurki. Szliś­my na północny zachód od obozu. Po godzinie wę­drowania zaczęliśmy się nieco niecierpliwić i wy­pytywać Jerzego — jak to jeszcze daleko — prze­cież mówił, że za 45 minut będziemy na miejscu. „Gdybym powiedział, jak to jest naprawdę daleko

usłyszeliśmy odpowiedź — to w ogóle nie chcie­libyście iść; mamy jeszcze jakieś dwie godziny dro­gi”. Okazało się jednak na szczęście, że Jerzy żar­tował — byliśmy już niedaleko znaleziska. Na nie­

wielkim wzgórzu, pół metra pod powierzchnią, w ścianie jasnego piaskowca wystawały duże kości. Na tym samym wzgórzu, z drugiej strony, sypały się bloki z innymi kośćmi, a około 20 m dalej, w in­nym odsłonięciu widoczne były kręgi ogonowe di­nozaura.

Ułożenie kości w trzech miejscach wskazywało, że nie mogą one pochodzić od jednego osobnika, niemniej wszystkie leżały w tym samym poziomie kościonośnym. Zabraliśmy się do pracy. Kilkanaście kręgów ogonowych dinozaura drapieżnego wydoby­liśmy bardzo szybko.

Najbardziej interesujące wydawały się kości du­żego dinozaura, do których Jerzy przyprowadził nas na początku. Mimo że kości tkwiły w ścianie zaled­wie około pół metra pod powierzchnią górki, wy­dobycie ich nie było łatwe. Na powierzchni górki leżała warstwa twardego piaskowca, tworząca około 30 cm grubą płytę. Kości, które odsłaniały się na po­wierzchni ściany, można było stosunkowo łatwo wy­dobyć, jednak dalsza część szkieletu chowała się w głąb górki, pod płytę. Pracowaliśmy tego dnia bar­dzo intensywnie, aby wydobyć jak największą ilość kości. Okazało się, że w ścianie tkwiła stopa i śród­stopie dużego tarbozaura. Kończyna była silnie pod­kurczona; gdy zdjęliśmy kości śródstopia, zobaczy­liśmy, że w głąb górki wchodzą dwie równoległe kości tworzące podudzie. Nieco dalej w tej samej ścianie odsłoniliśmy parę kręgów należących do tego samego szkieletu. Co tkwiło dalej w głębi górki — pozostawało dla nas zagadką. Przy pomocy kilofów, które mieliśmy ze sobą, nie mogliśmy rozbić i zdjąć płyty piaskowca. Należało przyjechać tu z cięższym rynsztunkiem, z łomami.

Czasu na wydobycie „nogi Małeckiego” było bar­dzo niewiele. Zdecydowaliśmy więc, że następnego dnia przyjedziemy do tego punktu wszyscy, okrężną drogą samochodem, z dużym zestawem narzędzi i materiałów opakunkowych, i postaramy się wydo­być maksymalną część szkieletu. Wiedzieliśmy, że nawet gdyby zachował się tu prawie kompletny szkielet, nie zdołamy go już wydobyć, gdyż 13 sierp­

nia mieli odjechać z Nemegt robotnicy mongolscy, a w ciągu następnych dni musieliśmy zacząć zwi­janie obozu, aby dotrzymać wcześniej ustalonych terminów zakończenia prac.

11 sierpnia rano, kto był w obozie, załadował się na samochód i wyruszyliśmy okrężną drogą, liczącą 8 km, do szkieletu Małeckiego. Niestety, szczęścia tego dnia nie mieliśmy. Gdy byliśmy w odległości około 1,5 km od szkieletu, samochód zepsuł się. Coś zaczęło zgrzytać w przednim kole, usłyszeliśmy gwałtowne trzaski i samochód stanął. Jak się oka­zało, awaria była poważna. Nie było rady — za­braliśmy narzędzia i ruszyliśmy dalej pieszo. Alek­sander Nowiński i Wojciech Skarżyński pozostali, aby pomóc Rachtanowi przy naprawie samochodu. Grupa nasza, która szła do szkieletu, została poważ­nie uszczuplona. Nie mogliśmy zawieźć pod szkielet skrzyń, jak to planowaliśmy, i pakować kości na miejscu. Wydobyte kości trzeba było przenosić na nosiłkach do skrzyń, które zostały na samochodzie. Podzieliliśmy się na trzy grupy: jedna wydobywała szkielet, zdejmując z ogromnym wysiłkiem ciężką płytę, druga grupa pakowała i numerowała wydo­byte kości, a 3 osoby kursowały między szkieletem a samochodem, odnosząc zapakowane kości. Około godziny dziewiątej, gdy było już prawie ciemno, mieliśmy wydobytą jedną kończynę tylną tarbozau- ra, świetnie zachowaną, potężną kość łonową, dużą część kości biodrowej, fragmenty kości kulszowej i kilkanaście kręgów. Reszta szkieletu, nie wiemy jak duża, pozostała uwięziona w górce; nie zdąży­liśmy już jej wydobyć. Gdy o pół do dziesiątej wró­ciliśmy do samochodu, Rachtan kończył zakładanie naprawionego koła. Można było wracać do obozu. Poszliśmy spać tego dnia o godzinie jedenastej, po 15 godzinach pracy.

Następny dzień znów był pełen roboty. Ranek wykorzystaliśmy na zapakowanie i załadowanie na ciężarówkę ostatnich monolitów ze szkieletu Teresy.

O drugiej zaprosiliśmy kolegów mongolskich na po­żegnalne przyjęcie. Mieli odjechać następnego dnia. Przez dwa miesiące codziennej, wspólnej pracy i co-

dziennych trosk zżyliśmy się bardzo i grupą mon­golskich robotników, którzy tak świetnie pracowali. Smutno nam było rozstawać się teraz. Zrobiliśmy pożegnalene zdjęcia, wymieniliśmy adresy i poda­runki, obiecując pisywać do siebie.

13 sierpnia odjechał mongolski samochód. Wy­jechał Dowczin, Namsray, kierowca Dżamba oraz wszyscy robotnicy. Umówiliśmy się z Dowczinem, że spotkamy się w Dałan Dzadgad za 6 dni. Z grupy mongolskiej pozostał tylko Barsbołd, który na osta­tnie dni przeprowadził się do naszego obozu.

Ale i nasz obóz jednocześnie opustoszał. W Da­łan Dzadgad czekała nas duża praca —S przecież część szkieletu zauropoda odjechała z Ałtan Uła w blokach skalnych, nie zapakowana w skrzynie. Należało przed ostatecznym transportem do Ułan Bator zapakować te zbiory. Samochodem z Edmun­dem Rachtanem wyjechali więc do Dałan Dzadgad Teresa Maryańska, Wojciech Skarżyński, Aleksan­der Nowiński i Marek Łepkowski, aby zakupić tam skrzynie i zapakować ostatecznie zauropoda. Jerzy Małecki odjechał również do Dałan Dzadgad z trans­portem zbiorów, samochodem, który prowadził kie­rowca mongolski Iż. Zostało nas w obozie tylko

5 osób: dwóch geologów — Ryszard Gradziński i Jerzy J^efeld oraz Wojciech Siciński, Barsbołd i ja. Mieliśmy jeszcze dużo pracy. Geologowie musieli

posprawdzać jeszcze niektóre pomiary i wykonać brakujące szkice, należało popakować i ponumero­wać zbiory, które pozostały i zacząć pakowanie obo­zu. Jakże smutne były te ostatnie dni. Wiedzie­liśmy, że to już koniec wyprawy. Kotlina, w której stały nasze namioty, tak zawsze pełna gwaru, nagle opustoszała i ucichła. Dni, które na początku wy­prawy dłużyły się nam — mijały potem tak szybko, że nie Zauważyliśmy jak minęło 11 tygodni pobytu w Kotlinie Nemegt.

17 sierpnia wróciły z Dałan Dzadgad dwa nasze samochody, 18 sierpnia cały obóz był zwinięty, sa­mochody załadowane i opuściliśmy gościnny Ne­megt.

Gdy po dwóch dniach podróży przyjechaliśmy do Dałan Dzadgad, okazało się, że czteroosobowa grupa, która wyjechała tam wcześniej, spisała się znako­micie. Luźne bloki piaskowca z kośćmi zauropoda zapakowano do piętnastu ogromnych skrzyń, zale­wając puste miejsca gipsem. Cały więc szkielet zau­ropoda zajął 35 skrzyń, z których największe waży­ły ponad tonę. Magazyn naszych zbiorów w Dalan Dzadgad wyglądał naprawdę imponująco. Mimo że duża część zbiorów odjechała już wcześniejszymi transportami do Ułan Bator, mieliśmy jeszcze w Da­łan Dzadgad około 100 skrzyń ze zbiorami o cię­żarze ponad 20 ton.

NOSOROŻCE Z ALTAN TELI

Największą niespodzianką, jaka czekała mnie w Dałan Dzadgad, był list od grupy zachodniej. Od momentu rozstania się w Ałtan Uła, od 12 lipca, mieliśmy tylko dwa listy od Halszki Osmólskiej: pierwszy wysłany jeszcze z Dałan Dzadgad, w któ­rym Halszka donosiła o poważnym uszkodzeniu sa­mochodu i przymusowym, kilkudniowym postoju w Dałan, i drugi z postoju w Czandman, w drodze do odsłonięć miocenu w Beger Nur. W Czandman, położonym na wysokości ponad 3 tysiące metrów, w paśmie górskim Bajan Cagan, było bardzo zimno. Grupa nasza nocowała tam w hotelu-jurcie, a gdy rano wyszli z jurty okazało się, że w nocy był przymrozek i wszystko było pokryte szronem.

List, który otrzymałam teraz z datą 5 sierpnia 1965, pochodził już z Ałtan Teli, Halszka pisała:

21 lipca wyjechaliśmy z Czandman i zajecha­liśmy do doliny jeziora Beger Nur. Było tu znów upalnie, dosyć zielono, a w somonie Beger Nur zo­baczyliśmy nawet małe poletko ziemniaków. Darga somonu Beger Nur przyjął nas bardzo serdecznie. Daszzeweg, który pełnił rolę tłumacza, wyjaśnił, że darga zna tu w okolicy odsłonięcia, gdzie według niego znajduje się dużo „kamiennych kości”. Po­jechaliśmy więc z przewodnikiem i rozbiliśmy obóz

w pięknym miejscu, nad brzegiem strumienia, w nie­dalekim sąsiedztwie samotnej jurty i stada pasących się krów. Było tam wyjątkowo pięknie i zielono. Nie wiem, czy powinnam Wam to pisać — bo jeśli list ten dotrze do Was do Nemegt, to umrzecie z za­zdrości, ale w Beger Nur na strumyku zrobiliśmy ta­mę i otrzymaliśmy piękny basen kąpielowy, wiel­kości sporej wanny, w którym woda sięgała do ko­lan. Miejsce to było wyjątkowo urocze, ale miało poważną wadę; w ciągu pierwszych dni pobytu nie udało nam się znaleźć w przeszukiwanych odsłonię­ciach żadnych godniejszych uwagi szczątków kost­nych. Dopiero czwartego dnia pobytu, po dokładnym przeszukaniu całej okolicy, natrafiliśmy po drugiej stronie doliny, w odsłonięciach miocenu, wykształco­nych w postaci żwirowców i luźno scementowanych piaskowców, na dobrze zachowane zęby mastodon- tów i nosorożców. Przenieśliśmy więc obóz w oko­lice tego odsłonięcia i rozpoczęliśmy tam zbieranie konkrecji piaskowców, w których po rozbiciu znaj­dowaliśmy często szczątki kostne. Materiału pa­leontologicznego było tu jednak niedużo, szczątki kostne na ogół źle zachowane; postanowiliśmy więc spróbować uzyskać zezwolenie na wjazd na obszary objęte kwarantanną i dotrzeć do złoża osadów plio- cenu w Ałtan Teli.

26 lipca Kuczyński i Walknowski wyjechali na dwa dni do Jesen Bułak i u władz ajmaku udało im się to zezwolenie uzyskać. Po ich powrocie i po naradzie z kolegami mongolskimi zdecydowaliśmy szybko zwinąć obóz w Beger Nur i wyjechać do Ałtan Teli. Daszzeweg, tak jak i my, marzył o bo­gatym złożu kostnym. W dniu naszego odjazdu z Be­ger Nur odwiedziło nas dwoje radzieckich geologów, prowadzących na tym obszarze prace stratygra­ficzne. Znali oni odsłonięcie w Ałtan Teli i dora­dzili nam, jak mamy jechać i z której strony roz­począć poszukiwania. Późnym popołudniem 29 lipca obóz był zwinięty i wyruszyliśmy w kierunku Ałtan Teli. Im dalej jechaliśmy na zachód, tym teren sta­wał się coraz bardziej zielony. W niektórych doli­nach płynęły małe strumyki i trawa była soczysto- zielona z polanami ciemnoniebieskich kwiatów, po­dobnych do spotykanych u nas w górach goryczek.

W rozległych dolinach spotykaliśmy często bry­gady hodowlane — wielbłądy są tu jednak nieliczne a pasterze mongolscy na zachodzie hodują głównie krowy i jaki. Araci, z którymi rozmawialiśmy, wy­jaśnili nam, że większość bydła hodowanego na tych obszarach stanowią mieszańce krów z jakami. Mie­szańce te mało jednak przypominały wyglądem kro­wy; były znacznie niższe i bardziej krępe, pokryte długą czarną, lub szarą sierścią, często łaciate, z dłu­gim sięgającym niemal do ziemi ogonem, podobnym do końskiego.

Do Ałtan Teli przybyliśmy 1 sierpnia, a więc przed pięcioma dniami. Wzgórza Ałtan Teli ciągną się wzdłuż północnej krawędzi kotliny Dzereg, u pod­nóża pasma Emne Chairchan. Po drugiej stronie doliny, z obozu naszego rozciąga się widok na su­rowy, nagi masyw Ałtaju Mongolskiego, pokryty białymi płatami śniegu. Widok ten jest przepiękny, majestatyczny i zupełnie odmienny od tego, do którego przywykliśmy w Południowej Gobi. Noce są już bardzo chłodne i wieczorem nakładamy wa­towane ubrania; dnie są jednak w dalszym ciągu bardzo upalne. Jednak nie chłód nocny i skoki tem­peratury dokuczają nam tu najbardziej, ale chmary

komarów, nadlatujące z sajrów Ałtan Teli, gdzie czasem spotyka się niewielkie strumyki i strugi wodne.

Złoże kostne odnaleźliśmy już drugiego dnia po przyjeździe. Paleontolodzy radzieccy nic nie prze­sadzali opisując entuzjastycznie to odsłonięcie jako prawdziwe cmentarzysko ssaków plioceńskich. Złoże kostne ma miąższość około półtora metra; warstwę tę udało nam się prześledzić na przestrzeni około | km, przy czym wszędzie jest ona prawie tak samo bogata. Wydaje nam się również, że Rożdiestwienski nie mylił się twierdząc, że tysiące pogrzebanych tu zwierząt zginęło najprawdopodobniej podczas powo­dzi. Półtorametrowej grubości warstwa złożona jest prawie z samych kości. Znajdujemy liczne komple­tne czaszki nosorożców plioceńskich, które Henryk Kubiak określił jako należące do rodzaju Chilothe- rilim. Są wśród nich wielkie czaszki, dochodzące do 70 cm długości, obok których zachowały się czaszki znacznie mniejsze, należące do osobników młodych. Nieco mniej liczne są szczęki dolne i czaszki hippa- rionów i gazeli. Ponadto znajdujemy tu liczne kości długie i inne fragmenty szkieletów; całych szkiele­tów jednakże nie spotkaliśmy, gdyż kości są ogrom­nie stłoczone i przemieszane. Nasze zadanie polega na oddzielaniu jednej czaszki od drugiej, przy czym jest ich tak wiele, że aby wydobyć jedną czaszkę nieuszkodzoną — musimy zniszczyć kilka innych. Z większych czaszek nosorożców sporządzamy mo­nolity, inne kości nasączamy klejem i pakujemy w ligninę i bandaże.

Czasu na wyeksploatowanie tego złoża mamy niewiele. Z ostatniego Twojego listu wynika, że po­winniśmy spotkać się w Dałan Dzadgad 20 sierpnia, przy czym, jeżeli mamy tam przyjechać pustym samochodem, aby pomóc Wam w transporcie części zbiorów, musimy przedtem nasze zbiory odwieźć do Ułan Bator. W związku z tym planujemy, że prace w Ałtan Teli zakończymy 15 sierpnia, odwieziemy nasze zbiory (których będzie około 20 skrzynek) do Ułan Bator i następnie przyjedziemy do Dałan Dzadgad. Wynajęliśmy w somonie w Dzereg dwóch

robotników, którzy usuwają niewielki nadkład zwie- trzeliny, jaki znajduje się nad warstwą z kośćmi — bardzo to przyśpiesza nam pracę, gdyż sami możemy się skoncentrować już tylko na wybieraniu, konser­wowaniu i pakowaniu kości. Wczoraj Każmierczak znalazł w sąsiednim wąwozie warstewkę, w której zachowały się pancerze żółwi — wydaje się jednak, że jest ich niewiele.

Ałtan Teli jest naprawdę przepiękne, kości takie mnóstwo i tak pięknie zachowanych, że wydawuć by się mogło, iż nic nam nie powinno brakować do szczęścia, gdyby nie te straszne komary, które za­truwają nam życie. Najbardziej cierpi od komarów Erdenibułgan, który jest kompletnie zapuchnięty. Nic nie pomaga, że wieczorem zapalamy tak zwane argalatory (jest to aparat wynaleziony przez Walk- nowskiego, a składający się z puszki od konserw wypełnionej tlącym się argałem) i spożywamy ko­lację w kłębach cuchnącego dymu — komarom dym dokucza mniej niż nam, nadlatują chmarami i wła­żą nam do ust i nosów. Chodzimy z twarzami za­słoniętymi gazą i wysmarowani pastą Tajga, przed pójściem spać sznurujemy dokładnie namioty i z za­palonymi świecami polujemy na komary, którym udało się wtargnąć pod płótna namiotowe. Uczest­nicy zeszłorocznej wyprawy twierdzą, że nawet słynne czerwcowe muszki z Naran Bułak mniej były dokuczliwe niż komary w Ałtan Teli.

Dziś Walknowski wyjeżdża do Dzereg po nowy transport wody oraz zakupić płótno do bandażo­wania okazów, którego zużyliśmy ogromną ilość i zaczyna go nam już brakować — a więc zabierze ten list.

Mam nadzieję, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, spotkamy się w umówionym terminie 20 sierpnia w Dałan Dzadgad.”

List ten sprawił nam wielką radość. Nie mie­liśmy pewności, czy kolegom naszym na zachodzie uda się dotrzeć do Ałtan Teli; wiadomość o zebra­nych tam bogatych zbiorach bardzo nas ucieszyła. Ssaki z pliocenu zachodniej Mongolii mają dla pols­

kich paleontologów szczególną wartość. W Polsce, w okolicach Zawiercia, w miejscowości Węże, w jas­kiniach krasowych utworzonych w wapieniach ju­rajskich, zachowała się bardzo bogata brekcja kost­na, przepełniona szczątkami ssaków plioceńskich. Złoże to zostało odkryte i częściowo wyeksploato­wane przed samą wojną przez nieżyjącego już pro­fesora geologii, Jana Samsonowicza. Po wojnie gru­pa polskich paleontologów przystąpiła do opraco­wania ssaków plioceńskich z brekcji kostnej Węże. Ponieważ lepiszcze brekcji stanowił materiał wa­pienny, można było wydobywać zachowane w niej kości metodą chemiczną, trawiąc brekcję w kwasie octowym, który nie niszczy fosforanu wapnia, sta­nowiącego główny składnik kości. W ciągu kilku lat prac preparatorskich, prowadzonych w Muzeum Ziemi oraz w Zakładzie Paleozoologii PAN w War­szawie, rozpuszczono kilka ton brekcji, uzyskując duże ilości dobrze zachowanych kości ssaków plio­ceńskich. Faunie tej paleontologowie polscy z ośrod­ków warszawskiego, krakowskiego i wrocławskiego poświęcili wiele prac. Mieliśmy więc w Polsce całą grupę specjalistów od ssaków plioceńskich, nic więc dziwnego że interesowali się oni żywo fauną plio- ceńską Mongolii. Wprawdzie złoże w Altan Teli wydaje się być starsze niż brekcja z Wężów - gdyż pochodzi z dolnego pliocenu, gdy osady polskie odpowiadają górnemu pliocenowi, niemniej jednak porównanie tych faun będzie bardzo interesujące. Fauna plioceńska z Ałtan Teli interesowała bardzo również mongolskiego paleontologa Daszzewega, który podjął się opracowania bardzo ciekawej ko­lekcji znalezionych tam trójpalczastych koni — hip- parionów.

Był dzień 19 sierpnia. Z listu Halszki wynikało, że grupa zachodnia przyjedzie do Dałan Dzadgad, zgodnie z planem, 20 sierpnia, a więc jutro.

Tymczasem w Dałan Dzadgad zajęci byliśmy ła­dowaniem skrzyń ze zbiorami na samochody. Samo­chody zapowiedziane przez Mongolską Akademię Nauk jeszcze nie nadeszły, załadowywaliśmy więc 4 samochody ciężarowe, które mieliśmy na razie do

dyspozycji. Gdyby nie dźwig, który udało nam się wynająć, praca ta zajęłaby nam wiele dni. Przv pomocy jednak dźwigu, w pół dnia cztery dwuto­nowe samochody były pełne skrzyń i gotowe do odjazdu. Następnego dnia przyjechały oczekiwane dwie dalsze, ogromne ciężarówki z przyczepami. Wszyscy uczestnicy ekspedycji pracowali jak do- kerzy portowi. Krążyłyśmy z Teresą wśród samo­chodów zapisując numery skrzyń, ładowanych na poszczególne ciężarówki — praca szła bardzo spraw­nie. 21 sierpnia rano nie było jeszcze w Dałan Dzad- gad naszych kolegów z zachodu. Zdecydowaliśmy wyjechać do Ułan Bator, aby towarzyszyć transpor­towi zbiorów i pokierować ich wyładunkiem w Ułan Bator, a dwie osoby z naszej grupy zostały w Dałan Dzadgad, aby oczekiwać tam na kolegów z zachodu.

Okazało się, że grupa zachodnia miała awarię samochodu i dlatego przyjechała do Dałan Dzadgad dopiero dwudziestego pierwszego po południu.

23 sierpnia przyjechaliśmy do Ułan Bator. Tego samego dnia wieczorem przyjechała za nami grupa zachodnia, jednak nie w komplecie. Okazało się, że awaria samochodu Star 66 była bardzo poważna i Walknowski nie mógł ryzykować uciążliwej podró­ży do Ułan Bator. Został więc w Dałan Dzadgad z Henrykiem Kubiakiem i zepsutym samochodem, przesyłając nam prośbę o przysłanie do Dałan Dzad­gad jeszcze jednego zapasowego koła, które mieliśmy w magazynie w Ułan Bator. Między Ułan Bator a Dałan Dzadgad istnieje regularna komunikacja lotnicza — dwa razy w tygodniu kursuje samolot. Mieliśmy szczęście; samolot miał odlecieć następ­nego dnia. Pojechaliśmy na lotnisko; pilot zgadzał się zabrać koło pasażerskim samolotem bez kon­wojenta. Wszystko było umówione z wyjątkiem po­gody. Zupełnie nagle, tego dnia po południu, w Ułan Bator zapadł zmrok i rozszalała się burza piaskowa. Samolot nie mógł wystartować. Grupa amerykań­skich turystów wybierających się samolotem do Da­łan Dzadgad, z zawiedzionymi minami i w zaku­rzonych ubraniach wróciła z lotniska do hotelu. Następnego dnia samolot wreszcie wystartował bez

przeszkód i tego samego dnia Walknowski i Kubiak odebrali oczekiwane kolo w Dałan Dzadgad. Po trzech dniach wrócili do Ulan Bator — byliśmy więc znowu wszyscy razem.

Zabawnie wyglądał nasz powrót do cywilizacji. Gdy zamieszkaliśmy w eleganckim hotelu w Ułan Bator, niektórzy uczestnicy wyprawy, mimo że prze­brani już w miejskie ubrania, wzbudzali sensację brodami, które uważali za jedno z większych „osiąg­nięć” naszej ekspedycji.

Mieliśmy przed sobą jeszcze dwa tygodnie cięż­kiej pracy. Sześcioosobowa komisja, w skład której weszły 3 osoby ze strony polskiej i 3 ze strony mongolskiej, dokonała podziału zbiorów między Mongolską i Polską Akademię Nauk. Zbiory, które przypadły naszej stronie, oraz cały sprzęt ekspe­dycji i samochody — należało zapakować i przygo­tować do wysyłki koleją do kraju. W pracach tych pomagali nam cały czas koledzy mongolscy. Wresz­cie 1 września sprzęt, 3 samochody ciężarowe i zbio­ry strony polskiej — zostały nadane koleją do kra­ju. Na dziedzińcu Mongolskiej Akademii Nauk zo­stało kilkadziesiąt skrzyń ze zbiorami, które przy­padły w udziale Mongolskiej Akademii Nauk. Skrzy­nie te miały wkrótce zostać przewiezione do nowego lokalu Pracowni Paleontologicznej Mongolskiej Aka- I demii Nauk.

W pierwszych dniach września, po serdecznych I pożegnaniach z przyjaciółmi mongolskimi, odlecie- I liśmy w dwóch grupach do Warszawy.

W ciągu roku, który upłynął od zakończenia prac I ostatniej naszej ekspedycji na pustynię Gobi, pre- I parowaliśmy w Warszawie szkielety zebranych di- I nozaurów, wykonywaliśmy ich odlewy gipsowe I i montowaliśmy kości oczyszczone ze skały. Rozpo­częliśmy też najtrudniejszą pracę — preparowanie czaszek małych ssaków kredowych z Bajn Dzak. Przewidujemy że około 3 lata zajmie nam wypre­parowanie wszystkich zebranych materiałów.

Czeka nas teraz najciekawsza część naszej go- bijskiej przygody — opracowanie naukowe zebra-

nych kolekcji. Czy jest to rzeczywiście najcie­kawsze? Czy nie bardziej fascynująca była podróż przez bezkresny step mongolski i wydobywanie w prażącym słońcu gobijskim szkieletów wymarłych zwierząt, niż żmudne badania anatomiczne, mierze­nie zebranych kości, opisywanie ich kształtów, wy­szukiwanie w czaszkach otworów przez które prze­chodziły nerwy i naczynia krwionośne oraz studio­wanie ogromnej ilości prac, które na ten temat dotychczas opublikowano?

Każdy naukowiec, który zetknął się z przygodą intelektualną, jaką jest badanie zwierząt z ubie­głych epok, bez wahania odpowie że podróż w cza­sie, miliony lat wstecz, jaką odbywa się podczas badań paleontologicznych, jest znacznie bardziej fa­scynująca niż najbardziej egzotyczna podróż geo­graficzna, jaką możemy odbyć w świecie współ­czesnym. Badanie zwierząt, które żyły przed milio­nami lat, to nie tylko studiowanie ich anatomii, to przede wszystkim badanie przebiegu ewolucji, która odbyła się na naszej planecie, oraz praw, które nią rządzą.

U podstawy wszystkich bez wyjątku systemów filozoficznych, które stworzył człowiek, leży.antro- pocentryzm, a tragiczne konsekwencje tego ludz­kość znosiła w czasach, które znamy z dokumentów historycznych i znosi w czasach, których świadkami jesteśmy obecnie. Badanie ewolucji zwierząt, które żyły na Ziemi przez miliony lat, a następnie wy­mierały, oraz porównywanie ich historii z krótką w skali geologicznej historią rodu ludzkiego, pozwala

na wyrobienie sobie bardziej obiektywnego poglądu na miejsce człowieka w świecie żywym.

Dinozaury, które przez 155 milionów lat były władcami lądów, wyginęły bezpotomnie 70 milio­nów lat temu. Dinozaury nie są jedyną grupą zwie­rząt, która wymarła w ubiegłych epokach. 230 mi­lionów lat temu wymarła grupa stawonogów mors­kich — trylobitów, które przez 350 milionów lat trwania ery paleozoicznej były najpospolitszy mi zwierzętami morskimi. 70 milionów lat temu wy­marły dwie wielkie grupy głowonogów morskich: amonity i belemnity. W ciągu okresu trzeciorzędo­wego wymarły liczne, bardzo zróżnicowane grupy ssaków: multituberkulaty, tytanoteria, dinoceraty, amblypody i wiele innych. Przykłady te można by mnożyć w nieskończoność. Liczne gatunki wymarły w czasach historycznych. Znając historię grup zwie­rzęcych można stwierdzić, które gatunki należą do grup wymierających i wyginą wkrótce, jeżeli nie otoczy się ich specjalną opieką. Wymieranie gatun­ków jest zjawiskiem tak samo powszechnym jak ich powstawanie :— to dwie strony tego samego pro­cesu. Skoro wymieranie gatunków i większych grup zwierzęcych jest zjawiskiem powszechnym w ewo­lucji, zachodzi pytanie, czy nie może ono w przy­szłości dotknąć grup, które są dziś w pełni rozkwitu. Zbadanie jakie są przyczyny wymierania gatunków i jakie prawa rządzą tym zjawiskiem, może mieć w przyszłości wielkie znaczenie dla nas samych i dla kierowania naszym przyszłym rozwojem życia na Ziemi. .


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
045 Wojny Łowców Nagród III, POLOWANIE NA ŁOWCĘ (K W Jeter) 4 lata po Era Rebelii
Polowanie na dzikie ptactwo z grobu Menny, Analizy Dzieł Sztuki
polowanie na czarownice, nurty i zagadnienia
Polowania na czarownice na Litwie
Polowanie na smętka
Tom Clancy Polowanie Na Czerwony Pazdziernik
Anonim Polowałam na terrorystów(RTF)
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Polowanie na czarownice
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Polowanie Na Czarownice
Z dziejów chrześcijańskiej kultury polowania na czarownice
02 POLOWANIE NA CZAROWNICE
Bornholm polowanie na skamienia Nieznany (2)
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (02) Polowanie na czarownice
Clancy Tom Polowanie na Czerwony Pazdziernik
Żak Buchlock - Polowanie na czarownice, Żak Buchlock - Polowanie na czarownice, Polowanie na czarown
etyczne uzasadnienie polowania na lisy
Byłem pod katedrą polową i na Powązkach

więcej podobnych podstron