Levi Ahto NIE UCIEKNIESZ PRZED WŁASNYM CIENIEM KIK

Levi Ahto

NIE UCIEKNIESZ PRZED WŁASNYM CIENIEM



ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ten wrześniowy dzień niewiele różnił się od innych: od rana było ładnie, sucho, dość ciepło — właśnie taka po­goda, jaką lubię. Nie przepadam za latem. Latem w mia­stach, zwłaszcza w dużych miastach, ludzie duszą się w spalinach. Zimą jeszcze da się tam wytrzymać, ale la­tem... Najprzyjemniej jest w mieście oczywiście jesienią. Deszcze, opadające liście, mądre myśli, twórcze plany — wszystko to kojarzy mi się z jesienią. Lato jest dobre nad morzem, kiedy nie ma się żadnych trosk, prócz obra­cania się z boku na bok, by, nie daj Boże, nie pozostało na skórze jakieś jasne, nie tknięte słońcem miejsce...

Jestem Autorem. I owego wrześniowego dnia już od rana cźułem w sobie siły, konieczne do stworzenia nowej powieści, która potrafiłaby wstrząsnąć umysłami i do głębi poruszyć ludzkie serca. Pod wieczór to uczucie prze­obraziło się w pewność, której nie mogłem znosić w sa­motności. Wybrałem się więc do restauracji „Lira”. Za trzy ruble uzyskałem od portiera kartę wstępu i znalaz­łem się w objęciach kelnera o obliczu Woltera i manie­rach światowca. Był to kelner wzorowy — natychmiast zorganizował przytulne miejsce przy jednym ze stolików. I wszyscy, a było nas czterech raczej obcych sobie męż­czyzn i jedna dama, bawiliśmy się do upadłego. Tak, dużo. się chyba wypiło — czego też w siebie nie wlewa­liśmy! Kiedy szedłem do domu, towarzyszyła mi tylko jedna myśl: spiłeś się, bracie, jak bela. W ustach jałow­

cowy posmak ginu, w głowie szum... A jednak myśl

0 przyszłej powieści krążyła mi w mózgu jak dokuczliwa mucha. Toteż po przyjściu do domu natychmiast zadzwo­niłem do Zająca i powiedziałem, że zaczynam pracę już w tej chwili, zaraz. I zacząłem...

Zacząć było łatwo, jako że już dawno postanowiłem napisać powieść, w której będzie cała kaskada przygód, jakie przeżyje mój bohater, by dopiero pod koniec po­wieści spotkać się z bohaterką, bo bohaterki jeszcze nie miałem. Nie miałem również pojęcia o tym, jaka powinna być. Musiałem ją dopiero odnaleźć —może we własnej fantazji, a może w życiu. Taką jak zawsze, jak w fil­mach, w książkach, mądrą, dobrą, czarującą, a jak do­brze pójdzie, to i piękną. Na razie zaś można było oczy­wiście poprzestać na Lucii...

W tym miejscu muszę koniecznie wyjaśnić istotę mego zamysłu. Chodzi o to, że moi główni bohaterowie — on

1 ona — powinni stanowić całkowite przeciwieństwo. Bo­hater to postać negatywna, człowiek zły w pełnym tego słowa znaczeniu, dno. Ona zaś przeciwnie — natura abso­lutnie czysta, szlachetna. Sens takiego połączenia oczy­wiście ma polegać na tym (jak zresztą we wszystkich utworach o podobnej konstrukcji), by ukazać wpływ po­staci pozytywnej na negatywną, następnie zaś przekształ­cenie się negatywnej w pozytywną, złego pierwiastka w dobry.

Nie trzeba się długo głowić, by znaleźć postać negatyw­ną; wszyscy wiedzą, że miejsce takich typków jest w wię­zieniu. Ale na razie nie bardzo było wiadomo, gdzie wy­szukać pozytywną bohaterkę.

Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że jednak trzeba uwzględnić pewne podobieństwo w losach boha­terów: przecież to nie takie proste — zetknąć pozytyw­ną bohaterkę z bohaterem siedzącym w więzieniu...

Toteż zrobiłem tak, że i ona... No, ale od tego momentu trzeba już opowiadać wszystko po kolei.

A więc on, Feliks Kent, siedział w więzieniu.

A ona, Lucia... mieszkała nad Morzem Czarnym w przepięknej miejscowości o nazwie Picunda.

Kent przebywał nie w zwykłym więzieniu, lecz w jed­nej z syberyjskich leśnych kolonii karnych o zaostrzonym reżymie. Pobyt tam był mu zupełnie nie na rękę. Więzie­nie to niewola, a niewola to straszna rzecz! Wyjaśniano mu tam konieczność odkupienia winy uczciwą pracą, ale on przecież nigdy nie traktował pracy jak rozrywki, dla niego praca zawsze była przykrą koniecznością. Będąc na wolności nie lubił pracować w zakładach z surową dy­scypliną, gdzie chcąc nie chcąc trzeba zasuwać od dzwon­ka do dzwonka i gdzie trzeba się cieszyć z przekroczenia planu...

Dlatego też i więzienie traktował Kent podobnie: jak miejsce, z którego przy pierwszej sposobności należy dać nogę. No bo na co czekać? Jeżeli człowiek nie może po­wiedzieć z ręką na sercu, że nie zamierza w przyszłości „kontrolować” cudzych dochodów, to zawsze musi się li­czyć z możliwością, że prędzej czy później znajdzie się za kratkami. A skoro tak, to co za różnica — odsiedzieć wy­rok do końca czy nie? Przy tym Kent wierzył w nie­ograniczone możliwości, jakie otworzą się przed nim na swobodzie, w szczęśliwy los, w opatrzność, w sukces i diabli wiecftą w co jeszcze. Zresztą nad swoim losem niewiele się zastanawiał, bowiem żyć tylko z myślą

o dniu dzisiejszym jest o wiele przyjemniej, niż oddawać się rozmyślaniom o nieuniknionej starości, samotności, chorobach... Pragnął otrzymywać od życia uciechy i pła­cić za nie własną monetą, to znaczy tymi kłopotami, które sobie wybierał według własnego widzimisię, i wybierał nie pracę, którą mu proponowano nieco zbyt natrętnie — wybierał ryzyko, wiedząc, że w wypadku niepowodzenia będzie miał pracę zapewnioną na tyle czasu, ile trzeba, by poprzez to samo ryzyko znów się od niej wyzwolić.

Dziś po długim dniu pracy w cegielni Kent przewracał się na swej pryczy i myślał o Lucii. Do niej wyrywała mu się dusza, z jej powodu postanowił, nie bacząc na chłodną

Ln 1

vf

1 i* fwSlN f

łX|M

jesień w tajdze, przedsięwziąć trudną wyprawę z dalekiej Syberii do Picundy.

Zamknąwszy oczy widział, jak Lucia wychodzi z morza, zupełnie naga, opalona na brąz, wysoka, smukła — córa morskiego boga, uwieńczona wspaniałą, lśniącą w pro­mieniach południowego słońca koroną opadających na ramiona włosów, widział jej małe, sprężyste piersi. Właś­nie wyszła z wody, pokryta miriadami migocących na słońcu bursztynowych kropli. Podeszła blisko do Kenta i jej zielone oczy czule się uśmiechnęły...

W baraku było cicho, wszyscy spali. Kent wyjął pier­wszy list Lucii — musiał go przeczytać jeszcze raz. Prze­cież od tego listu wszystko się zaczęło. List był bardzo długi — cała powieść o życiu...

Daleki przyjacielu!

Najbardziej chciałabym teraz widzieć Pana przed so­bą, widzieć wyraz Pana oczu — wtedy łatwiej byłoby mi mówić.

O, ten Pana list, napisany serdeczną krwią i tak szcze­rze! Co się tyczy prarwa do sądzenia Pana, to nie chcę są­dzić, lecz cierpieć i cieszyć się razem z Panem.

Piszę z wybrzeża Morza Czarnego. Tutaj otrzymałam Pana list — przysłała mi go moja dawna sąsiadka. Do­słownie połknęłam ten list, a później nie mogłam sobie znaleźć miejsca z bólu. Unikałam kontaktów z ludźmi z obawy, że dostrzegą na mojej twarzy wyraz cierpienia...

Drogi Feliksie! Dziwnie podobne są nasze losy, a nawet wewnętrznie jesteśmy do siebie podobni. Smutne to po­dobieństwo, ale co robić! Co było, to. było... Przecież i ja kiedyś z niezbyt dużym poszanowaniem traktowałam cu­dzą własność. Chwała Wszechmogącemu, że oboje mieliś­my dość silnej woli, by, wprawdzie późno, spojrzeć na siebie krytycznie, i że mamy jeszcze dużo czasu, by szu­kać, wybierać i w ogóle żyć. Jakiś mędrzec powiedział: «Aby ocenić teraźniejszość, trzeba ją czasem porównywać z przeszłością.» Do diabła ze wspomnieniami! Ja cenię sobie teraźniejszość, niewiele wymagam od życia, wyba-

czam ludziom ich braki, byle tylko oni nie wypominali mi przeszłości...

Nie wiem, czy jestem człowiekiem dobrym, czy złym, ale bardzo potrzebuję przyjaciół i Twoja propozycja, abym Cię uważała za przyjaciela, jest teraz jak najbar­dziej na czasie. Nawet nie wiem, czy spełnię Twoje ocze­kiwania jako przyjaciółka — mam naturę skomplikowa­ną, pełną sprzeczności. Jedno mogę obiecać na pewno — że będę wobec Ciebie caiłkowicie uczciwa i szczera. >

A więc, o moim obecnym życiu.

Trudno mi.opowiadać. Przez ostatni rok zbyt dużo mil­czałam, odsunęłam się od przyjaciół, znajomych, uważa­jąc, że ze swoim cierpieniem sama sobie poradzę. W ja­kiejś mierze udało mi się to nawet.

Zewnętrznie robię wrażenie'kobiety szczęśliwej, silnej, zadowolonej z życia. Nikomu do głowy nie przychodzi, że całkiem niedawno przeżyłam stratę najbliższych, o któ­rej można powiedzieć, że jest to szczyt ludzkich cierpień. To na pewno okrutne wobec Ciebie, że wylewam cały,, mój ból na papier, ale prosiłeś, żeby Ci opowiedzieć

0 wszystkim, i na pewno nie z pustej ciekawości...

A więc, od końca...

Wyszłam na wolność w 1956 roku na Uralu. Przedtem byłam trzy lata w kolonii poprawczej. Z tych trzech lat osiem miesięcy przesiedziałam w pojedynce — czasu na myślenie miałam aż nadto. Myślałam dniem i nocą, my­ślałam o wszystkim. Nigdy jednak nie mogłam sobie szczegółowo wyobrazić momentu wyjścia na wolność. Wolność nadeszła nagle — ciepłego majowego dnia, bar­dzo zwyczajnie. Wyszłam z bramy kolonii — nigdzie nikt na mnie nie czekał, nie miałam żadnego zawodu, ale by­łam zdrowa, ładna, pełna wiary w to, że mam jeszcze siły

1 czas, by szukać i wybierać. (Oczywiście, piękna kobieta ma prawo wybierać, nawet jeżeli wyfrunęła z więzie­nia — uwaga Autora.)

Urodziłam się w Leningradzie. Ale w tym mieście nie ma ani jednej życzliwej duszy, która cieszyłaby się z mo­jego powrotu. Mimo to pojechałam tam. W pociągu,

£

\

w jednym przedziale ze mną, jechał jakiś mężczyzna z có­reczką. Od razu zwróciłam uwagę na jego tkliwość i ser­deczność w stosunku do małej. Nigdy nie miałam włas­nych dzieci, w więzieniu nasłuchałam się opowieści o wy­rodnych ojcach, więc teraz byłam wzruszona do łez. Z rozmowy z nim dowiedziałam się wkrótce, że jest pilo- tem-oblatywaczem, że zmarła mu żona i że największym jego szczęściem jest córeczka, z którą jedzie na urlop do Leningradu.

Opowiedział mi o tym wszystkim jakoś tak od razu, dodając przy tym: «Jest mi ciężko, ale ciągle czekam na jakiś cud... Pokładam nadzieję w intuicji mojej sześcio­letniej córki. Będzie tak, jak ona zechce.»

A w nocy rzeczywiście zdarzył się cud. Śniła mi się cela więzienna, wrzaski dozorców... Pewnie krzyczałam przez sen, bo kiedy się obudziłam cała we łzach, zobaczy­łam przy sobie bladą, wykrzywioną strachem twarzyczkę mojej małej sąsiadki, poczułam jej gorące rączki, gładzą­ce mnie po głowie. Ta chwila zadecydowała o losach nas trojga. Dziewczynka — miała na imię Alisa — wsunęła się pod mój koc, mocno mnie objęła i tak leżałyśmy do rana. Wreszcie przyszło do mnie długo wyczekiwane szczęście...

Alisa i Jurij dali mi tyle radości, ile nie zaznałam przez całe moje dotychczasowe życie. Jurij służył na Północy, materialnie staliśmy dobrze, ale poszłam do pracy. W ko­lonii miałam przyjaciółkę Taję. Była dobrą spawaczką. Już wówczas postanowiłam, że także zostanę spawaczką. Taka możliwość otwarła się teraz na Północy. Zapisałam się na kursy spawania i jednocześnie poszłam do szkoły wieczorowej, do szóstej klasy. Życie miałam wypełnione po brzegi.

Powiodło mi się doskonale. Jurij był nie tylko przystoj- ny, był człowiekiem mądrym, dobrym,^-wykształconym, stanowczym i konsekwentnym w postępowaniu. Najbar­dziej ceniłam w nim to, że nic, co mnie dotyczyło, nie by­ło mu obojętne.

Czasem martwiłam się co prawda, że duchowo jestem

uboższa niż on. Ale zawsze mnie pocieszał: «Ja przecież też wiem niewiele z tego, co wiesz ty. Będziemy sobie nawzajem pomagać, nawzajem się uczyć!»

Oczywiście, jego miłość i miłość Alisy zdobyłam nie od razu — trzeba było wiele rozsądku, czułości, by podbić ich serca.

A potem urodziło się moje dziecko, syn!

Nie byłam w raju i sądząc ze wszystkiego chyba się tam nie znajdę. Ale te lata, kiedy było nas już czworo — czyż to nie był raj! I nagle jednego dnia wszystko runęło jak zmiecione huraganem.

Stało się to w zeszłym roku, w lipcu. Jurij, Alisa i Wa- niuszka lecieli na urlop do Odessy. Ja musiałam się uczyć do egzaminów. (Studiowałam zaocznie dziennikarstwo na Uniwersytecie Leningradzkim.) Odprowadziłam ich na lotnisko wojskowe, na specjalny lot z Moskwy. Przy star­cie samolot się rozbił. Wszyscy zginęli.

Kiedy myślę o tym, co wówczas przeżyłam,-przypomina mi się film Zycie Rembrandta, fragment, kiedy malarz stoi u wezgłowia umierającej żony, wyciąga ręce do nie­widzialnego Wszechmogącego i pyta: «Za co?!» A obok stoi lekarz. Ma surową, beznamiętną twarz: «Trzeba żyć, mistrzu! Jesteś potrzebny ludziom...» Rok temu myślałam często: a komu ja jestem potrzebna?

A jednak przetrwałam. Los, który dobrze dał mi się we znaki, wszelkimi torturami badając moją wytrzymałość, w nagrodę dał mi wielką cierpliwość.

Wyjechałam z Północy w marcu, mieszkanie oddałam, a rzeczy — głównie książki — są tam do dziś. W Nowo- rosyjsku mieszkają krewili męża. Spędziłam u nich jakiś czas, odpoczęłam, podleczyłam się. Unikałam wszelkich wzruszeń, nie pisałam do nikogo i nawet nie czytałam książek. A kiedy przyszedł Twój list, byłam wstrząśnięta. Wszystko mi się przypomniało... Nie jestem jeszcze tak nieczuła, by obojętnie przyjąć Twoją opowieść. Pomyśla­łam sobie, że oto jest gdzieś jeszcze samotne serce. Może się go poradzić — jak żyć?

Już dawno minęła północ. Wszyscy śpią. Dokoła ciem-

il

no. Tylko w moim pokoju pali^się światło. Piszę do Ciebie z cudownej miejscowości, która nazywa się Picunda. Jest to uzdrowisko.

Tak wspaniałą różnorodność przyrody widzę po raz pierwszy: morze z szerokimi plażami, wyniosłe sosny, pal- my i cyprysy, w oddali pokryte śniegiem góry. Przyje­chałam tu za poradą pewnego dobrego znajomego rodzi- . ców męża — załatwił mi skierowanie. Przyjęto mnie na budowę pensjonatu jako elektrospawaczkę: jestem już wykwalifikowaną siłą. Na razie umieszczono mnie tu, na kempingu turystycznym, mam maleńki drewniany domek zupełnie jak dworek.

Nie wiem, czy długo zatrzyma mnie w Picundzie morze i słońce, ale na razie chcę tu pomieszkać. Zresztą, wszystko jedno, gdzie się mieszka, kiedy człowiek jest sam. I nigdzie się przed tym nie ucieknie...

Twoja Lucia.”

ROZDZIAŁ DRUGI f

Tak, wszystko zaczęło się od tego listu...

Mój bohater Feliks Kent prowadził w tym czasie wy­czerpującą walkę z człowiekiem, który uważał się za jego wychowawcę. Wychowawca ten w ciągu kilku lat usiło- waJ go przekonać, że on, Kent, słusznie znajduje się za kratkami.

To, że cię posadzili — tłumaczył Kentowi — nie zmienia zła, jakie wyrządziłeś. Społeczeństwo odizolowało cię nie tylko za karę, ale po to, by na przyszłość zabez­pieczyć się przed twymi ewentualnymi postępkami. Dla ciebie jest to oczywiście zło ze strony społeczeństwa, ale dla społeczeństwa — dobro!

Kent nie miał chyba nawet jeszcze trzydziestki, a PIu- szkin dobiegał pięćdziesiątki. Rozmawiał z Kentem po­wołując się na różnych filozofów, których rzekomo stu­diował. Kent zaprzeczał powołując się na własną filozo­fię, z której wynikało, że nie ma nauki dającej się zasto-

sować do wszystkich. A fakt, że siedzi, jest po prostu wynikiem jego fenomenalnego pecha.

Możliwe, że Pluszkin rzeczywiście rozumiał życie nieco jednostronnie, gdyż niewykluczone, że i on miał pecha: w odróżnieniu od Kenta, który poznał życie szeroko, choćby w sensie geograficznym, Pluszkin ostatnie dwa­dzieścia lat spędził w tajdze, przekonując różnych Ken­tów i Zawilców o słuszności tezy: „Kto nie pracuje, ten nie je.” Kent oczywiście pracował — nie miał innego wyjścia! — ale co się tyczy jedzenia...

W kolonii o zaostrzonym reżymie miał przyjaciela prze­zwiskiem Zawilec, który nie wiadomo za co cieszył się tu powszechnym szacunkiem.

Od kogo i jak otrzymał adres Lucii, Kent już nie pa­miętał.

Zawilec po przeczytaniu jej listu krótko zanalizował zawartą w nim informację:

W życiu żem nie słyszał, żeby kobita spod celi uczy­ła się na jakimś uniwersytecie... Cwana baba!

Zawilec zwrócił też uwagę Kenta na fakt, że dziewczy­na jest „sama... i nigdzie się przed tym nie ucieknie”, naturalnie dlatego, że nie ma w pobliżu pokrewnej du­szy; no i sama konstrukcja listu: zaczyna się od „pan”, kończy się na „ty”, a już najpiękniejszy jest podpis: „Twoja Lucia”...

Od tej pory Kentowi śniła się po nocach złotowłosa, zielonooka bogini z aparatem spawalniczym w białych rączkach — symbol poezji pracy.

No cóż, moja, to moja” — uznał nie bez satysfakcji, rozmyślając o niej dniami i nocami: przecież lżej jest żyć, kiedy ma się o kim myśleć, a co do jej losów, to Zawilec słusznie powiedział: los tragiczny, ale wytrzy­mała, nie poddała się, zasuwa na budowie, tęskni... Pięk­nie, niech to diabli! Trudno, czekać nie może ani on, ani ona, i nikt nie jest winien temu, że „miłość przychodzi zawsze niespodzianie”...

Aby zrealizować plan ucieczki, Kent koniecznie musiał zdobyć dłuto. Dłuta były w narzędziowni cegielni. Daw-

niej w narzędziowni pracował Zawilec, ale uciekł, ą na jego miejsce przydzielono moskiewskiego spekulanta Iwa­na Iwanowicza Szacher-Machera. Zawilcowi nie udało się uciec daleko — złapali go i teraz siedział w pojedynce czekając na sąd. Wyruszył więc Kent do nowego magazyr niera ukraść dłuto. „Szkoda — myślał — że Zawilcowi nie udało się nawiać...”

Zawilec miał ze czterdzieści pięć lat, z czego połowę spędził w Karelii, w obwodzie magadańskim, nad Peczo- rą, w Jakucji, na Czukotce, na Dalekim Wschodzie, na Syberii — a raczej obwożono go po tych krainach. Pewnego razu stwierdził, że ma tego dość, i dał nogę. A wrogów mial masę — jednego zabił w samoobronie. Sześć lat się ukrywał, żył z cudzym dowodem, ożenił się, pracował jako mechanik na stepie (tam też urodził mu się syn), otrzymał medal za zagospodarowanie odłogów. Tru­dno było prowadzić uczciwe życie w każdej chwili spo­dziewając się aresztowania. Wreszcie, zmęczony, poszedł się przyznać. Sąd Zawilca uniewinnił: uznano jego postę­powanie za zgodne z prawem. Wrócił, ale do pracy go nie przyjęto, a żona tymczasem znalazła sobie innego. I Za­wilec znowu żyje dawnym życiem, niezbyt ufając losowi. Tak, szkoda, że nie udało mu się uciec na dobre. A wy­rok ma, że nié daj Boże...

Dłuto kosztowało Kenta dwa tygodnie nerwów, aż wreszcie z wielkimi trudnościami, za pomocą skompli­kowanych manewrów udało mu się je przemycić do bara­ku i schować w sienniku. Teraz czekał tylko na okazję, aby wziąć się do roboty. Musiał przebić ścianę baraku.

I nagle ni stąd, ni zowąd zabolał Kenta brzuch i nawet dla felczera z weterynaryjnym wykształceniem było jas­ne, że jest to atak wyrostka. Z pobliskiego szpitala przy­słano samochód i Kent pojechał się leczyć, a jego siennik- zdano do magazynu, by go wydać pierwszemu potrzebu­jącemu.

W szpitalu okazało się, że ludzki wyrostek znacznie się różni od baraniego i że Kent ma po prostu niestrawność z powodu niedokwasoty i nieświeżego pożywienia, zro-

biono mu lewatywę, przywieziono z powrotem do baraku i dano nowy siennik. A właściciel jego starego siennika w tym czasie siedział już w karcerze z powodu dłuta, które znaleziono w czasie rewizji. Kent musiał więc za­czynać wszystko od nowa.

W rezultacie administracja jeszcze raz zmieniła maga­zyniera z powodu zaginięcia dłuta, które powędrowało do nowego siennika Kenta.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy jego przedsięwzięcie zostało uwieńczone całkowitym powodzeniem. Powiedzia­łem „dzień”, ale zdarzyło się to w nocy...

ROZDZIAŁ TRZECI

Ten, kto się odważy wyruszyć w drogę przez tajgę je- sienią, uniknie pokąsania przez owady i wyczerpującego upału. Padnie za to ofiarą paskudnej pogody, kiedy od wilgoci łamie w kościach.

Kent szedł trzeci dzień, a deszcz lał bez przerwy już od tygodnia. Albo chlustała ulewa, albo w powietrzu wi­siała drobna mżawka i w żaden sposób nie można się by­ło osuszyć: rozpalać ogniska nie było kiedy, no i niebez­piecznie, a gdzie się człowiek wysuszy w tej pstrokatej, różnobarwnej, zimnej stęchliźnie?

W ciągu dnia szedł lasem i mimo zimna, wilgoci i zmę­czenia nie mógł się oprzeć zachwytowi na widok piękna, które deptał podartymi buciorami. Szeleszczący złocisto- czerwony kobierzec opadłych liści zdumiewał fantastycz­nymi wzorami. Zdarzało się, że słońce odnajdowało z tru­dem niewielką szczelinę w grubej warstwie chmur i kro­ple deszczu rozbłyskały, iskrzyły się na gałązkach i li­ściach, wszystko migotało, cieszyło się z promieni i jakieś uroczyste uczucie napełniano duszę zmęczonego bezsenno­ścią i głodem wędrowca, dodawało mu sił. Wydawało się, jakby sama przyroda ulitowała się nad samotnym włó­częgą i udzielała mu dla podtrzymania sił łyku radości życia...

Nocami szedł drogą. Szedł szybko. Uratować go mogła tylko szybkość. Ale był bardzo zmęczony, co chwila zasy­piał idąc i budził się w przydrożnym rowie. Aby nie usnąć w marszu, rozmyślał o przyszłości, marzył o szczę­śliwym przypadku. Ten przypadek był mu potrzebny jak rzadko komu. Od przypadku jednak zależało o wiele mniej niż od jego własnej wytrzymałości i zaradności.

Czwartego dnia rano, gdy tylko zaczął się świt — w mo­krej od deszczu tajdzę można się było w tym połapać dość późno — kiedy stała się widoczna droga pod nogami i Kent już miał z niej skręcić w las, nagle zobaczył druty i zdziwił się, że w nocy, wpadając do rowów, ani razu nie nadział się na słup telegraficzny. Z przewodów tych bar­dzo się ucieszył. Nieczęsto można tu znaleźć drogi ze słu­pami telegraficznymi, oznaczającymi, że nie jest to już zwykła droga, lecz coś w rodzaju magistrali łączącej ja­kieś oddalone zamieszkane punkty.

Było nie było! Postanowił iść dalej magistralą. Wyli­czenie było słuszne: jeżeli nawet przy tej drodze były po­sterunki, nie stanowiły wielkiego niebezpieczeństwa, gdyż funkcjonariusze doskonale wiedzieli, że ludzie pokroju Kenta nie chodzą drogami, ale starają się iść lasem, po zwierzęcych tropach. A więc, nawet jeżeli te posterunki gdzieś tutaj były, to o tej porze wszyscy na pewno' spo­kojnie spali w szałasach. Trzeba być szaleńcem, żeby się zajmować czym innym w taką pogodę. Trzy stalowe nici przewodów płakały wielkimi łzami, a on się cieszył: wskazywały kierunek drogi, którą mniej więcej znał. Znaczyło to, że szedł dobrze, nie zabłądził, a przecież jakżę łatwo zabłądzić w taką pogodę, kiedy nie ma słoń­ca i trudno się orientować w tajdze.

Nagle... Co to? Jeszcze nie rozumiejąc powodu, zaczął się mieć na baczności i po kilku krokach zobaczył samo­chód z przyczepą. Stał w odległości około trzystu metrów. Przy nim ludzie w zielonych płaszczach z kapturami na­ciągniętymi na czapki. Jego także zauważono. Kaptury (było ich chyba cztery) od razu zaczęły się nań gapić. Kent stał, gotowy do skoku w tajgę. Trwało to kilka se-

kund. Jeden z kapturów przy samochodzie machnął przy­zywająco ręką i krzyknął:

Ej! Bracie, chodź no tu!

Znaleźli sobie durnia... Też mi brat...” Kent przesadził rów i rzucił się w tajgę. Natychmiast padł strzał. Kent biegł i myślał o tym, że karaś istnieje po to, by szczupak nie spał. No i nie śpi... Nie miał wątpliwości, że ludzie z samochodu biegną za nim.

Trzeba było koniecznie znaleźć się po drugiej stronie drogi. Zeskoczył z niej bez zastanowienia — jak się oka­zało — w stronę, gdzie po dwóch-trzech kilometrach niewątpliwie znalazłby się w potrzasku — wpadłby do zimnej błotnistej rzeki jak ryba w sieć. Teraz jednak nie­bezpiecznie było przebiegać 'drogę: na ziemnym nasypie na pewno odbiłyby się ślady jego butów.

Biegł niezbyt szybko, ostrożnie — szybkość mogła mu teraz tylko zaszkodzić, bo trzeba się było poruszać bez­szelestnie. Może się znajdzie jakieś wyjście, jakiekolwiek! Ale droga była prosta, bez żadnych odgałęzień, gładka, jakby specjalnie ubita. Niech to diabli! Jeżeli „kaptury” sprowadzą psa... Co prawda pada... Ale te zwierzaki, wie­dział przecież, świeży ślad wyczują nawet w deszcz!

A deszcz, jakby umyślnie, ledwie mżył. Kent przebiegł jeszcze z kilometr wzdłuż drogi i natknął się na przecho­dzącą pod nią rurę o średnicy jakichś sześćdziesięciu cen­tymetrów. Rura odprowadzająca wodę stanowiła jedyną możliwość przebycia drogi bez śladu. Była niemal całko­wicie napełniona wodą, tylko kilka centymetrów oddzie­lało powierzchnię od górnej ścianki.

Nie było czasu na rozmyślania. Kent położył się w wo­dzie, obrócił na wznak i odpychając się nogami, wpełzł w rurę. Dość łatwo przebył cztery czy pięć metrów pod drogą i ze strachu, że go pochwycą, nie czuł nawet zim­na. Zresztą i później, kiedy znów biegł z największą, na jaką się mógł zdobyć, szybkością, także nie czuł zimna.

I dopiero mniej więcej po upływie półtorej godziny, gdy zupełnie bezsilny leżał w krzakach, zaczął dygotać nie tylko ze zdenerwowania, ale i z przenikającego do kości

r

A

I

-,-r

- -

chłodu. W lesie zrobiło się ciemniej, mroczniej, dotych­czasowa mżawka zamieniła się w ulewę, która runęła na tajgę ze zbawczą dla Kenta siłą. Można więc bez pośpie­chu iść dalej i nie trzeba wyżymać ubrania.

Deszcz ustał. Przez cały ten czas Kent myślał o zapał­kach, zawiniętych w wysmarowany towotem wbskowany papier, a następnie w kawałek brezentu — czy wytrzy­mały tę próbę? Wytrzymały. Wyszukawszy w gęstych świerkowych zaroślach niewielką polankę, z suchego mchu i zebranych pod drzewami gałązek Kent rozpalił małe ognisko pod zbutwiałym omszałym pniem. Ognisko potrzaskiwało radośnie. Kent dorzucił większych gałę­zi — buchnął dym, szary jak dookolna słota. Powoli zro­biło się ciepło. Pień przy ogniu wysechł, można było na nim usiąść.

Co to?! Znów' coś go zaalarmowało. Szelest... jak gdy­by ktoś się skradał. Znowu. Podniósł głowę — szelest ustał. Znaczy, że ten, co się skrada, widzi go. Co robić? Może już go wzięli na muszkę? Rzucił do ognia wilgotną świerkową gałąź, buchnął gęsty słup dymu. Pochylając się jak najniżej Kent bezszelestnie wszedł w krzaki, od­dalił się o jakieś dziesięć kroków i znów usłyszał sze­lest — trzasnęła gałązka. Zatrzymał się — szelest ustał, ruszył — odezwał się znowu.

Zobaczył w trawie gałąź dziwacznego kształtu, lśniącą, sczerniałą ze starości i wilgoci, podniósł ją i ruszył na­przód. I natychmiast usłyszał szelest liści. Podniósł gałąź i krzyknął:

No, wychodź! Bo strzelam!

Cisza. Ruszył dalej — cisza. Poszedł szybciej — cisza. Aha! W takich ciemnościach nawet gałąź jest niezłą bro­nią...

Kto to mógł być? Kto mógłby się tu pętać w taką po­godę, o takiej porze i... w takiej głuszy?

Trzeba iść, na nocleg jaszcze za wcześnie. Dopiero kie­dy się całkiem ściemni, będzie można godzinkę-dwie od­począć pod krzakami przy słabo tlącym ogniu, a potem znów spróbować odnaleźć drogę. Mimo wszelkich niebez­

pieczeństw stanowi przecież świetny punkt orientacyjny.

Szedł, rozpoznając teraz kierunek według wiatru. Rano wiatr dął w twarz. Teraz Kent starał się także iść pod wiatr i trochę w lewo, żeby się zbliżyć do drogi, która, jeżeli nawet robi jakieś zygzaki, to i tak gdzieś się uka­że. Wiatr południowo-zachodni uderza o góry i zazwyczaj ■zakręca tu na północo-wschód i długo wieje w tę stronę. Trzeba się z tym liczyć, jeśli nie ma się żadnej innej moż­liwości określenia kierunku.

Szedł niebyt długo — ściemniło się dość szybko. Do drogi nie udało mu się jednak dotrzeć. Wyszukał gęsty, młody świerk, wyprostował opuszczone do ziemi gałęzie i umocował je w tym położeniu, tworząc schronienie przed wiatrem i deszczem, osłaniany z boków i z góry gałęziami, na które ponarzucał mchu. Czy można tu spać? Oczywiście nie. Ale rozprostować kości, zdrzemnąć się można, pod warunkiem, że uszy będą czuwać. Zresztą nie sposób spać,, kiedy myśli o przyszłości splatają się z wra­żeniami dnia, z obrazami pogoni, kiedy człowiek po raz setny zadaje sobie jedno i to samo pytanie: co dalej?

A jednak zasnął i przyśnił mu się Zawilec, jego szczupła, nerwowa twarz z ironicznym uśmieszkiem, żywe szare oczy. Zawilec jest chudy, zgarbiony, blady, ale nie z powodu suchoft — jest narkomanem, morfinistą. Zawilec to natura zamknięta w sobie, drażliwa, męczą go nocne koszmary — śni mu się cały czas ten sam sen: ja­kieś martwe dziecko. W ciągu pięciu lat znajomości nie zrobił Kentowi żadnego świństwa. Byli tacy, co znali Za­wilca nawet dłużej, ale i oni nie mogli o nim powiedzieć nic złego.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Rano zaczął wiać silny wiatr. Chmury przerzedziły się, wreszcie przedarło się przez nie słońce. Kent był głodny. Znalazł dziką czarną porzeczkę, ale po porzeczkach głód

10

dał mu się jeszcze bardziej we znaki. Noc spędzona pod świerkiem nie przyniosła odpoczynku, ciało odrętwiało z zimna i wilgoci i nawet szybki marsz nie mógł go rozgrzać.

Tajga mieniła się różnobarwnym złotem i jakże miło byłoby iść wśród tego radosnego piękna mając suchą odzież i jedzenie!

Mniej więcej około południa natrafił na rozsypujące się bale jednej z moszczonych dróg, które układało się i układa do dziś w tych błotnistych lasach. Po tych dro­gach ciężkie samochody wywożą z wyrębów miliony me­trów sześciennych drewna, zostawiając na miejscu lasów olbrzymie pustkowie. W miarę ubywania lasu wokół tych pustkowi powstają samotne osady, j'akie zazwyczaj wy­rastały tu i wyrastają po dziś wokół kolonii, których mieszkańcy pracują w tych lasach.

Stan drogi świadczył o tym, że od dłuższego czasu z niej nie korzystano; nawierzchnia z bali dawno nie była reperowana. Kent poszedł tą drogą i wkrótce za­uważył pierwsze szare bierwionowe budynki starej osady. Przyjrzał się uważnie i doszedł do wniosku, że osada jest pusta: nigdzie nie było widać oznak życia — ani dymu z komina, ani żadnego dźwięku. W osadzie panowała ci­sza, przerywana tylko poświstem wiatru.

Dziwnie było chodzić po wymarłej osadzie, patrzeć na niegdyś zamieszkane domy z zarośniętymi pokrzywą po­dwórkami i warzywnikami; przechodzić obok budynków, w których mieściły się, być może nie dawniej niż rok temu, biura administracji. Oto dom z zabitymi oknami, nad drzwiami tablica: „Sklep spożywczy.” A oto budynek, w którym mieściła się poczta i kasa oszczędności — tak głosi tabliczka nad wyrwanymi z zawiasów drzwiami.

A tu... — aż serce silniej zabiło — otwiera się widok na niezapomnianą, prościutką budowlę: czterometrowej wy­sokości częstokół z okrągłych niegrubych bali o zaostrzo­nych końcach — ogrodzenie opuszczonej kolonii: na ro­gach wieżyczki zardzewiałe, poszarpane druty. A oto

I łańcuchy, na których trzymano psy, i wreszcie wartownia z dwuskrzydłową wysoką bramą.

Martwa kolonia!

A może nie martwa?

Serce uderzyło jeszcze silniej: a nuż ta pustka i cisza są złudzeniem? Przecież wszystko może się zdarzyć!

Rozsądek mówił mu, że ma przed sobą pustą kolonię.

Mimo wszystko jediiak nieśmiało, ostrożnie otworzył drzwi wartowni. Zaskrzypiały strasanie i żałośnie, jak gdyby zawarczał zmęczony bezsilną złością pies, ale otworzyły się. Kent wszedł na wartownię; na lewo były drzwi pomieszczenia wartowników i zakratowane okno I dyżurki. Takie samo okno było po prawej stronie — widać z niego bramę. Otworzył drugie drzwi z masywną [ zasuwą i wszedł na teren kolonii.

Przęd nim stały baraki, był w zonie.

Ileż te baraki widziały ludzkich tragedii!... Siedzieli w nich ludzie ze wszystkich krańców olbrzymiego kraju. Byli tu osobnicy o duszach pełnych pretensji do życia,

I okrutni, podstępni, nikczemni, których rzemiosłem jest zło; były tu i- ofiary tych ludzi — oszukani przez nich, wciągnięci w niegodziwy proceder przez chytrość i zwy­kłą ludzką słabość. Były i ofiary ślepego przypadku. Były tu wszystkie znane w świecie ułomności, bestialstwo

i okrucieństwo. Te ściany słyszały przekleństwa rzucane na wszystkich i wszystko — na żony, los, ludzkość...

Nieprzyjemne wrażenie: zdawało się, że za chwilę bluzgając plugawymi słowami wyłonią się z baraków ich mieszkańcy lub otworzy się furtka wartowni, wejdą do­zorcy na czele z Pluszkinem, który zawoła radośnie: „A więc wróciłeś, synu marnotrawny! Teraz już tylko śmierć nas rozłączy...”

Nikt się nie pojawił, tylko gdzieś wicher trzaskał otwartymi drzwiami. Coś gdzieś brzęczało, zgrzytało. Kent wszedł do baraku. Pusto, nie ma nie tylko ludzi, ale i prycz, stołów i reszty żałosnego dobytku. Wszystko przeniesiono na nowe miejsce, gdzie jeszcze szumią dzie-

wicze- lasy, w których, niczego nie podejrzewając, biega zwierzyna, ćwierka ptactwo...

Kent podszedł do narożnej wieży, W której zazwyczaj bywa karna izolatka. Izolatka jest teraz otwarta, nie ma nawet zamków, tylko kraty w oknach zostały i —ach, najmilsze! — w celach ciągle jeszcze stoją kible, owi cuchnący świadkowie występnego życia, słuchacze ban­dyckiego folkloru czasem równie smrodliwego jak one.

Popatrzył na wieżę, gdzie kiedyś, być może nie tak dawno, marzli na wietrze strażnicy, liczący dni pozostałe do końca służby, zmuszeni do wysłuchiwania ordynar­nych wyzwisk mieszkańców zony. Niechby ktoś wtedy spróbował przeleźć przez ogrodzenie z kolczastego drutu na zaorany, teraz porośnięty trawą pas zakazanej strefy: zaraz dostałby kulkę!

Teraz Kent śmiało przelazł przez drut, wszedł na teren zakazany, zbliżył się, do ogrodzenia i wspominając nie­dawne czasy, kiedy każdy nieostrożny ruch groził śmier­cią, wdrapał się po parkanie na wieżę. Nie ma nikogo, jest sam. Jak to dobrze...

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na tę ponurą cytadelę, zszedł z wieży po śliskich wilgotnych stopniach. Znalazł się na tyłach zony i postanowił obejść bezludną osadę — sprawdzić, czy nie został tam ktoś z dawnych mieszkań­ców. Wydawało się to mało prawdopodobne. Wiedział, że nawet z mniej odległych osad uciekała ludność: w tej krainie coraz częściej pustoszały wsie* bo ośrodki życia

i drogi leżały daleko od nich i ludzie porzucali domy, zostawiali całe wsie, dążąc ku życiu — tam, gdzie przeja­wiało się ono albo w postaci wielkiej budowy, czy ma­gistrali kolejowej, albo zorganizowanych gospodarstw rolnych. Puste wsie w tajdze można było spotkać często^ Kent sam je widywał.

Kent wrócił do osady, gdzie zamierzał wyszukać za­ciszny zakątek, rozpalić ogień i odpocząć, po czym wy­ruszył na poszukiwanie tak zwanej zony przemysłowej — „promzony” |— miejsca, gdzie więźniowie w czasie istnie-

nia tu kolonii pracowali na tokarkach, remontowali ; ciągniki, spychacze, ciężarówki.

W „promzonie” najłątwięj można było znaleźć opał,

' w najgorszym przypadku przesiąknięte olejem czy ben- | zyną szmaty, bardzo przydatne do rozpalenia ogniska. No, a drew tu nie brakowało.

Promzonę” znalazł szybko. Tak jak zona mieszkalna,

i była ona otoczona parkanem i wieżami. Na terenie tu

i tam poniewierały się sterty rdzewiejącego złomu — stare silniki, szczątki traktorów, przyczep i innego że­lastwa. W jednym z garaży znalazł nawet wielką bla-

I szaną puśakę 2. benzyną, a w kącie żeliwny piec — to dopiero luksus! Ze smutkiem pomyślał, że niestety nie ma co ugotować.

Nazbierał drew i rozpalił w piecu bez obawy, że dym zwróci czyjąś uwagę. Psa z kulawą nogą się tu nie uświadczy, tu nawet myśliwy nie miałby co robić — prawdziwego lasu nie ma, a zwierzyna dawno się roz­biegła, wypłoszona szumem pił elektrycznych, trzaskiem padających drzew, rykiem motorów i odorem spalin. Wszystko tu jest martwe — i dawna kolonia, i żałosny, wyskubany las dookoła...

W znalezionej puszce po konserwach zagotował wodę, wypił ją, rozgrzał się, potem ułożył przy piecu legowisko z mokrych desek. Kiedy podeschły wystarczająco, poło-

1 żył się. Ach, jak miło jest leżeć przy potrzaskującym

i szumiącym piecu, jak miło jest czuć po wielu dniach tułaczki w tajdze dach nad głową! Leżał i myślał o chle- bie, o obozowym kucharzu.

Później zaczął myśleć o Lucii, wyciągnął zwinięty w trąbkę jej ostatni list i jął czytać, smakując każde słowo, każde zdanie. Jak, pokarm dodający energii, sił, odwagi.

Drogi Feliksie! — wabiąco odezwał się w jego uszach pieszczotliwy głos Lucii. — Dziś'był wyjątkowo upalny dzień, temperatura wody dwadzieścia stopni. W ogrodach dojrzewają owoce i bielą się wytworne chryzantemy. Teraz jest noc, a wieczór spędziłam w towarzystwie dwu­

dziestu osób — samych Gruzinów, ja byłam jedyną Ro­sjanką. Obchodziliśmy urodziny kolegi.

Po raz pierwszy widziałam na własne oczy prawdziwe­go tamadę i obyczaje gruzińskiej biesiady. Tamada wzno­sił mnóstwo wyszukanych toastów, pełnych życiowej mą­drości i brzmiących szczególnie uroczyście, może dlatego, że z uwagi na mnie wygłaszał je po rosyjsku.

Zdumiewające! Na stole nie było ani wódki, ani cza- czy, ani koniaku. Piliśmy domowe wirio i szampana. Wszyscy byli podochoceni, ale ani jednego pijanego w dym. Oto, czego powinniśmy się nauczyć my, Rosjanie!

Co prawda, były też rzeczy z naszego punktu widzenia nie do przyjęcia. Na przykład kobiety siedziały oddzielnie od swych mężów, żaden z nich nie usługiwał przy stole ■swej żonie, na kobiety w ogóle nie zwracano uwagi. Tań­czyli także bez kobiet. Jedynym wyjątkiem byłam ja.

Żebyś zrozumiał, dlaczego bez żadnego powodu piszę ten list, muszę zrobić małą dygresję. ■

Bardzo żałuję, że nie udało nam się spotkać, chociaż płynęliśmy równoległym kursem po wzburzonym morzu życia. Gdyby to się zdarzyło wcześniej, dziś nie musiała­bym rozpoczynać rozmowy w takim wyszukanie uprzej­mym tonie. Nie skłamałam, mówiąc o mojej olimpij­skiej cierpliwości, ale teraz, rozmyślając o tym, co się. zdarzyło dwa dni temu, nie widzę nikogo innego, z kim mogłabym o tym pomówić. Nie chodzi nawet o to, by ten ktoś wyrażał aprobatę czy potępienie — po prostu muszę teraz z kimś pogadać od serca...

Posłuchaj! Oderwij się na chwilę od codziennych trosk, usiądź wygodnie, przeczytaj mój list i odpowiedz, jak Ty byś postąpił na moim miejscu.

Pisałam Ci, że zakwaterowano mnie na dawnym kem­pingu. Trzy lata temu kemping ten działał zgodnie ze swym przeznaczeniem. Teraz w nędznych, odrapanych, dawno nie remontowanych domkach mieszkają pracujący przy budowie kurortu górale i przypadkowi przyjezdni.- W moim sąsiedztwie, w takim samym kurniku miesz­ka Rosjanka Anna z jedenastoletnią córką po jakimś

Gruzinie, który nie wiadomo ;gdzie się obraca. Anna ma ciężlcie życie. Pracuje jaiko sprzątaczka. Kiedyś wstąpiłam do niej po czyste wiadro, przyjęła mnie z prawdziwie rosyjską gościnnością, zrobiła pierogi, kupiła czaczę (tak się tu nazywa samogon), pożyczyła mi masę domowych sprzętów i naczyń.

Miałam jeszcze buteleczkę wina, którą ze sobą przy­wiozłam, i postanowiłam poczęstować Annę i jej córecz­kę Pitiko. Wypiłyśmy za przyjaźń. Pitiko wdrapała mi się na kolana i poprosiła: «Czy mogę mówić do pani ma?» O mało nie wybuchnęłam płaczem, ale wzięłam się w garść i postanowiłam nie opowiadać Annie o swo­im nieszczęściu — niech myśli, że jestem kobietą, której się w życiu powiodło, że jestem taka, jak sobie wy­obraża...

Około dziewiątej wieczorem Anna zaproponowała, że pokaże mi kurort. Ubrałyśmy się, umalowały i godnie, jak rodzina, wyruszyłyśmy na spacer. Wieczór był pięk­ny, cichy, ciepły.

Od dnia przyjazdu jedynie z daleka widziałam zarysy wielopiętrowych pensjonatów. Na tle morza i sosen wy­dawały mi się zupełnie nie na miejscu. Pasowałyby tu raczej niewielkie domki albo wille jak nad Bałtykiem. Ale przy jaskrawym wieczornym oświetleniu wysokie sylwetki w czarnej mgle robiły duże wrażenie.

Naprzeciw nas szedł odświętnie wystrojony tłum, sły­chać było muzykę i wydawało mi się, że trafiłam na inną planetę, na której nie istnieje cierpienie.

Anna, widząc, że jestem smutna — zawsze jestem smu­tna, kiedy inni się weselą — nagle zaproponowała:

A może byśmy weszły tam, gdzie gra muzyka? Tyl­ko że tam... — zawahała się — jest bardzo drogo.

Co to za miejsce? — spytałam.

Restauracja i podobno bar.

I oto znalazłyśmy się w olbrzymiej sali. Wszystko świadczyło tu o tym, że zabawa taka nie jest na kieszeń zwykłego śmiertelnika, ale na odwrót było już za późno.

Znalazł się wolny stolik. Przypomniałam sobie, jak' Anna zaprawiała zupę cebulą przysmażaną na oleju. Za­pragnęłam zrobić jakąś przyjemność jej i Pitiko, jakoś się odwdzięczyć za ich serdeczność. Na naszym stoliku pojawił się schab na zimno, marynowana cebulka, ryba w galarecie, talerzyk z cieniutko pokrajaną suchą kieł­basą, wytrawne wino i .na koniec półmisek kurcząt z rożna.

Jak się bawić, to się bawić! Ale Pitiko niespokojnie wierciła się na krześle, popatrując na sąsiedni stolik. Okazało się, że do pełnego szczęścia brakuje jej fistasz- ków i lodów.

Początkowo na sali było mniej więcej spokojnie. Or­kiestra grała klasyczne kawałki, goście spokojnie gawę­dzili. Moją uwagę zwróciło trzech fajnych chłopców: opaleni, w białych koszulach, marynarki wisiały na oparciach krzeseł.

Do ićh stolika podeszła młoda szczupła kobieta w sta­rych spłowiałych szortach i bluzce nieokreślonego koloru

i poprosiła o zapałki. Słyszałam, jak zwróciła się do nich po angielsku (znam trochę angielski i niemiecki).

Jeden z chłopaków niedbale, przez stół, rzucił jej pu­dełko zapałek, drugi podsunął zapalniczkę pod sam nos, a trzeci przeciągnął ręką po jej chudym siedzeniu. Wy- buchnęli zgodnym śmiechem, a kobieta zamachnęła się

i wlepiła ordynusowi policzek. Wszyscy trzej się zerwali. Jeden złapał ją za włosy, drugi uderzył pięścią w pierś.

I nikt na sali nie wstał; nikt się za nią nie ujął.

Do dziś nie rozumiem, jak udało mi się przeskoczyć przez sąsiedni stolik, wyrwać kobietę z rąk tych drani

i dać jednemu po pysku. Żebyś widział, jak poleciał!

Chłopaków zatkało, zresztą wszyscy obecni na sali pa­trzyli na mnie ze zdumieniem: uważa się przecież, że do podobnych wyczynów zdolni są tylko mężczyźni. Pod­szedł milicjant, powiedział: «pani pójdzie ze mną» — a cóż innego mógł powiedzieć? Byłam pewna, że nic mi ńie grozi, ale to «parii pójdzie ze mną»... Jakże przykro było to usłyszeć!

Tak jak przypuszczałam, upiekło mi się: pouczono mnie tylko, że nie należało wywoływać bójki.

Na ułicy czekała na mnie Pitiko.

Gdzie mama? — spytałam.

Mama jest tam... Przecież nie ma pieniędzy...'

Rzeczywiście! Przecież trzeba zapłacić. Wpadłam do

restauracji. Anna wciąż siedziała przy naszym stoliku... w towarzystwie tych samych chłopaków. Kiedy pode­szłam, wszyscy trzej się zerwali. Ten, którego uderzyłam, nieśmiało wyciągnął do mnie rękę:

Odważna z pani kobieta! Ale nie warto było bronić tej... dziwki!

Kimkolwiek by była — odparłam — czy to nie wstyd, żeby tacy silni młodzi ludzie obrażali kobietę?

Podszedł kelner z rachunkiem. Zapłaciłam i wy­szły śmy.

Wszystko się we mnie gotowało. Z goryczą i oburze­niem myślałam o tym, że te młokosy uważają, że wszyst­ko im wolno« Czują się panami świata, zachowują wyzy­wająco, a ze swoich «niewinnych rozrywek» wykręcają się -sianem. A ja pracuję, pracą staram się utwierdzić moją godność ludzką w nowym życiu. Buduję piękne pensjonaty, prawdziwe pałace.- Wojna odebrała mi dzie­ciństwo, wykoślawiła życie, nie mogę spokojnie patrzeć, jak na moich oczach w bydlęcy sposób traktują kobietę szczeniaki, które jeszcze nie powąchały życia.

Feliksie, mój drogi, na pewno zmęczył Cię ten list, ale proszę o jeszcze odrobinę cierpliwości. Sama nie wiem, czemu Ci to wszystko opowiadam. Pewnie dlatego, że jestem tu- bardzo samotna i nie mam się z kim podzielić myślami...

Po drodze do domu Anna powiedziała:

Zaraz będziemy przechodzić koło sali koncertowej, właśnie odbywa się dancing. Chcesz wstąpić?

Nie miałam ochoty, zresztą Pitiko musiała już iść spać.

Wejdź chociaż popatrzeć — powiedziała Anna. — Położę małą i przyjdę do ciebie.

Wszystkie moje wahania ulotniły się, gdy tylko usły­szałam jaz2 i zobaczyłam przez szybę ludzi.

Lubię taniec, umiem tańczyć, a tu poczułam się trochę zagubiona: stoję z boku, przyglądam się. Wkrótce popro­sił mnie do tańca niestary jeszcze mężczyzna w świetnie odprasowanym garniturze. W czasie tańca zaczął md za­dawać pytania w duchu ankiety wydziału,śledczego. Zapytałam, czy nie jest mu wszystko jedno, z kim tańczy. Odpowiedział: «Nawyk zawodowy! Jestem przecież ofice­rem śledczym.» Stratsznie nie lubię mężczyzn, którzy w łóżku myślą o częściach zamiennych do swego samo­chodu albo wyznają miłość mówiąc: «W związku z po­wyższym...» Zostawiłam mego tancerza na środku sali i usiadłam na wolnym fotelu. Wkrótce podszedł i powie­dział: «Powinna się pani zachowywać skromniej. Wiem, że pani tu przyjechała dp pracy, musi pani zmienić spo­sób bycia!»

Dziś nie poszłam na budowę, mam dużo wolnego czasu. Mogłam pójść nad morze, jest ciepło, woda też ciepła, ale nie mam ochoty. Zamknęłam się w moim dworku i piszę do Ciebie. Piszę już od trzech godzin, a i tak nie wszystko powiedziałam —czegoś chcę, coś mnie drę­czy...

Anna mnie pociesza: żyj prościej, żyj dla przyjemności, jesteś silna, ładna — chciałabym mieć twoją figurę i in­teligencję.

Ona mnie oczywiście nie rozumie. Właśnie, dlatego

0 wszystkich moich sprawach opowiadam Tobie. Czy wiesz, że często łapię się na tym, że o Tobie myślę...

Budujemy teraz pensjonat «Prawda». Dla dziennikarzy

1 innych pracowników prasy. Położony jest w najbardziej malowniczym zakątku Picundy.

Patrzę na te sosny, wdycham ich ożywczy zapach i my­ślę: powinien tu być Feliks, powinien wdychać ten za­pach, pogrążyć się w nim całym zmęczonym ciałem, i zapomniałby na chwilę o swej przedwcześnie posiwia­łej głowie, uniósłby na wargach radosny uśmiech...

Debrze ktoś powiedział, że «wszystko zaczyna się od

drogi». Chciałabym -wiedzieć: kiedy, dokąd i do kogo przyprowadzi Cię droga stamtąd, gdzie jesteś teraz?"

Kent uśmiechnął się, złożył list i zamyślony schował go w zanadrze. Dorzucił do pieca i położył się.

s— Ta droga przyprowadzi mnie do ciebie...

ROZDZIAŁ PIĄTY

Noc przespał względnie spokojnie. Obudził się dość późno, ucieszony, że pogoda się poprawiła: deszcz ustał, wiatr ucichł, świeciło słońce.

Zamarła w ciszy osada z wysokim częstokołem i wieża­mi w oddali robiła niesamowite wrażenie. Zdawało się, że dopiero co szły tędy kolumny więźniów pod konwo­jem, warczały samochody, terkotały traktory, uwijały się po drewnianych chodnikach kobiety, dzieci, starcy, żoł­nierze, więźniowie bez nadzoru i różni inni ludzie. I że dopiero co umilkło wściekłe ujadanie dobiegające z pu­stej obecnie psiarni obok pustego budynku plutonu ochrony...

Dookoła milczenie...

Ale poranek jest śliczny — różnokolorowy dzięki różno­kolorowemu lasowi i barwom jesieni. Ziemia podeschła. Kent czuł się w tej martwej osadzie tak, jak gdyby ja­kimś cudem on jeden pozostał wśród pustych domów pa gigantycznej katastrofie, w której zginęła cała ludzkość. Nie ma sensu iść dokądkolwiek, bo wszędzie jest jedno i to samo: wszędzie puste miasta'i wsie, życie nie istnie­je...

Są ptaki... Oto, co żyje w tej osadzie po dawnemu, nie traci otuchy — wróble. Patrząc na nie Kent poweselał: znowu nabierał odwagi, znów miał świadomość, że życie istnieje, że przed nim są nie kończące się lasy, góry, jeziora, miasta, a w nich miliony ludzi, miliony możli­wości, są pieśni, kina, teatry, wino i kobiety. Czyż to nie jest życie? Więc naprzód!

Kent kroczy główną ulicą osady. Ulica jest długa —

ciągnie się już ł kilometr, a wciąż jeszcze nie ma końca; wciąż stoją po obu jej stronach na pół rozwalone damki. Już -nie widać czterometrowego parkanu, nawet wież nie widać. Cóż, żegnajcie! Widok ten nie sprawiał mu raczej przyjemności — są widoki weselsze. Oczywiście, rozumu­jąc chłodno można zfozumieć, że jeśli ludzkości są po­trzebne prawa i praworządność, i jeśli sprawiedliwość i bezpieczeństwo są bardziej stosowne niż anarchia, to bez tych wież chyba na razie nie można się obejść, tak jak lekarz nie może się obejść bez narzędzi sprawiają­cych choremu ból, ale przyczyniających się do wyle­czenia...

Kent postanowił wyciągnąć maksymalną korzyść z do­brej pogody, to jest spróbować iSć jak można najdłużej, może nawet dotrzeć do miasta. Doszedłszy do ostatnich ponurych domów osady zobaczył strumyk, a na jego brzegu łaźnię. Obok łaźni zaś... kurę!

O Boże! Była to najprawdziwsza kura — biała, średnio utuczona. Rozgrzebywała ziemię w poszukiwaniu roba­ków i cicho coś do siebie gdakała. Budynek prawie nad samym strumykiem — mały, czarny, z okrągłym komi­nem — oczywiście mógł być tylko łaźnią. Na widok Ken­ta kura lękliwie się oddaliła, ale niezbyt szybko. Życie to dziwna rzecz! Wczoraj nawet nie mógł marzyć o ku­rze, a dziś jest ona realnym posiłkiem. Ale skąd się tu wzięła? Widząc, że kura zachowuje się spokojnie, przy­siadł i>a belce, żeby się zastanowić: czy jest to jawa, czy padł ofiarą halucynacji.

Cip-cip” — powiedział w zamyśleniu i powtórzył: „cip-cip”...

Co to oznacza w kurzym języku, nie miał pojęcia, ale wszyscy wiedzą, że do kur należy się zwracać właśnie tak. Jednak kura nieufnie wyciągnęła szyję, zerknęła na niego i powiedziała w odpowiedzi: „ko-ko-ko.”

Brzmiało to jak pytanie, coś w rodzaju — czego sobie> życzysz? Ale mogło oznaczać także jakąś propozycję wy­rażoną w trzech słowach... Nie był w stanie tego zrozu­mieć — tu kończyła się jego znajomość kurzego języka.

Zaniepokojony obecnością kury, ostrożnie obszedł po­bliskie domki, następnie obejrzał też dalsze. Oznak życia nigdzie nie dostrzegł. Bojąc się zgubić kurę, wrócił pod łaźnię. Kura była na miejscu. Kent na wszelkie sposoby usiłował ją zwabić, wołał, prosił, błagał —. niestety bez skutku.

Otworzył drzwi łaźni — tak zwanego przedsionka — brudna ławka, piec. Jeżeli — pomyślał — zacznę łapać tę głupią na dworze, ucieknie mi. Kura podeszła do otwartych drzwi przedsionka i ustawiła się bokiem z lek­ko przechyloną głową, od czasu do czasu powtarzając wciąż to samo: „ko-ko-ko”, jak gdyby na tym wyczerpał się jej leksykon.

Wejdź — zaprosił Kent. — Pogadamy o życiu.

, „Ko-ko”...

Nie licząc więcej na pokojowe pertraktacje, postanowił użyć podstępu: zgarnął piasek spod pieca i posypując go w przedsionku przygadywał: „cip-cip-cip, cip-cip...”

Kura zainteresowała się, podeszła bliżej do drzwi. Kent sypał dalej. Podeszła jeszcze bliżej. Cholera! Piasek się skończył. Kiedy się pochylił po nową garść, kura wy­cofała się na dawne pozycje.

Długo trwał ten pojedynek na spryt i zdawało się chwilami, że człowiek bierze górę, ale kura nie podda­wała się i zawsze w porę umiała się znaleźć w bezpiecz­nej odległości od pustego żołądka Kenta.

Kent wychodził z siebie. Może wytłumaczyć jej po Judzku, że już od dawna nic prócz leśnych jagód nie jadł, że gdy się człowiek nie pokrzepi jak należy, ciężko mu iść, że iść musi daleko i jest to tym trudniejsze, że są tacy, którzy chcieliby mu w tym przeszkodzić (znaj­dzie się nawet wielu chętnych!), a pomóc nie ma kto — nikt nie wierzy, że Kent jest właściwie porządnym czło­wiekiem, chociaż tak mu się nie wiedzie. No więc, moja kochana kurko, odwróć swój brudny kuper i pogadajmy jak ludzie... Gęsi na przykład ocaliły Rzym, widzisz, ja­kie to wspaniałe ptaki! Ja wprawdzie nie jestem Rzy­mem, ale i tyś nie gęś...

Podła kura nie reagowała na żadne przemówienia. Wpatrywał się w nią jak sroka w gnat i wciąż nie mógł uwierzyć, że jest prawdziwa. A kura chyba za­pomniała o Kencie, bo rozgrzebując ziemię pod nogami zaczęła się znów zbliżać do łaźni. Kent ostrożnie otwo­rzył drzwi i przygotował kilka garści grubszych grudek ziemi. No, już gdacze przy otwartych drzwiach. Kent sypie „ziarno”. Podskoczyła! Stoi na progu, patrzy.

Ko-ko?” — idzie ostrożnie, jeden kroczek. „Ko-ko?” — jeszcze kilka kroczków, jeszcze...

Hura! — drzwi zamknięte. Kent ma ochotę krzy­czeć z radości.

Kura zbyt późno zrozumiała swą nieostrożność.

No co, kurza mordo, wpadłaś?

I wtedy, popędzana strachem, ze strasznym, jakimś nie- kurzym wrzaskiem, kura rzuciła się w okno, wypchnęła przegniłe ramy i — „ko-ko-ko!” — odleciała. Więcej jej Kent nie zobaczył...

Wyszedł z osady i ruszył dalej taką samą rozjeżdżoną drogą, którą tu przyszedł. Szedł spokojnie, nie miał się czego obawiać. Cieszył się z dobrej pogody i nawet z drogi, chociaż była porządnie zniszczona — można było śmiało powiedzieć^—że nie używano jej co najmniej od pięciu lat.

Im dalej szedł, tym gorsza stawała się droga, a wkrót­ce w ogóle się zagubiła w krzakach, i trawie. Z rzadka tylko trafiały się pojedyncze bale, podkłady, ale po chwi­li i one zniknęły.

Nie, to nie! Kent szedł dalej w tym samym kierunku, który obrał wcześniej-. Po jakimś czasie znalazł niewiel­kie jezioro, do którego łatwo było podejść. Przypuszczał, że znajdą się w nim jakieś niefrasobliwe ryby, i nie omylił się. Złapał tłustą jesienną muchę, nasadził na ha­czyk (każdy, kto wybiera się w tajgę, musi mieć haczyk) i wkrótce sznurek przywiązany do osinowej witki za­trzepotał, a z nim i serce Kenta. Złapał jeszcze sporo

much, a na nie parę drobnych rybek, których rodowodu niestety nie znał, w każdym razie nie pochodziły z ro­dziny jesiotrowatych. Ale jaka to rozkosz: złapać ryby, kiedy umiera się głodu! I co za boski zapach, kiedy te biedulki skwierczą lekko na tlących węglach!

Po takim królewskim obiedzie można się nawet zdrzemnąć na stercie suchego chrustu, ale niedługo — trzeba iść, póki widno.

Gdzieś wysoko na niebie rozległ się szum samolotu. Nie widać go. Mógł to być pasażerski liniowiec, odbywa­jący jakiś stosunkowo niewielki lot, na przykład i Wła- dywostoku do Moskwy. Ciekawe, za ile doleci? Za siedem czy osiem godzin? To jakieś dziesięć tysięcy kilometrów. I wiezie ze stu z hakiem pasażerów. Och! Gdyby tak siedzieć teraz wśród nich, zdrzemnąć się albo przejrzeć gazetkę, albo z jakąś babeczką — czemu nie! — pogadąć

o życiu. A tu wkrótce się ściemni choć oko wykol, zrobi się zimno. Iść czy tu odpoczywać — i tak, i tak. parszywie, że gorzej być nie może.

I co tak goni człowieka? Cokolwiek by się rzekło, kawałek chleba, ciepło i zorganizowane życie. miał tam, skąd odszedł. Co go gna w tę zgrozę nawet bez kawałka chleba, tylko z sanną nadzieją na sukces? Kto, co?

Kto”'i „co”'—w tym nietrudno się zorientować. Tym bardziej, że gdzieś daleko majaczy czarowriy obraz Lucii.. Tylko że sam ten obraz nie daje odpowiedzi na bardziej niepokojące pytanie: co dalej? Do x Lucii? Tak. Ale czy ona jest celem ostatecznym? Tu nie da się odpowiedzieć ani tak, ani nie, na to udzieli odpowiedzi samo życie.

Jest sam, nie ma za kogo odpowiadać. Nie ma nawet psa, więcjiic i nikt go nie wiąże.

Co się tyczy Lucii, to szedł do niej, można rzec, od jednego bieguna do drugiego, a dokładniej — od pół­nocnych syberyjskich sosen do reliktowych południo­wych. Ale tak z ręką na sercu, czy tylko Lucia jest tego przyczyną? Nie! Kent jest jeszcze dość młody, by pragnąć przygód dla nich samych. Mogą być i trudne, i głodne, jak na przykład teraz w tajdze, ale tkwi w nich wspa­

niały urok ryzyka, obiecującego zwycięstwo — Lucia! A więc naprzód, bez strachu i wątpliwości! Naprzód przez topiele i bagna, przez gąszcz tajgi — do Lucii! Może to właśnie jest sukces, może z nią wszystko poto­czy się inaczej — pomyślnie...

Coraz trudniej było iść. Kent kilka godzin brnął w nie­przejrzanej mgle. Pogoda znów się popsuła, znów zaczął mżyć dokuczliwy deszcz, znów można się było orientować w terenie tylko według kierunku wiatru. Iść musiał po­woli, potykał się o sęki, korzenie, kamienie. Szedł tylko dlatego) że odpoczynek w tej wilgoci był po prostu nie­możliwy.

Brnął tak dość długo, póki nagle nie odkrył pod noga­mi podkładów i szczątków drewnianego moszczenia.

0 Boże! Jakże się ucieszył! A więc znowu trafił na tę urwaną gdzieś dziesięć kilometrów wcześniej drogę.

Oczywiście drewniana droga to nie asfalt, ale mógł teraz iść śmielej, nie myśląc o kierunku. Ach, żeby już prędzej dotrzeć do miasta, gdzie czeka przyjaciel Za­wilca, gdzie można się umyć, ogolić, przebrać. Załatwią mu bilet na samolot — jeden skok i już jest w Gorkim. A i Gorkiego do Picundy trafi nawet niemowlę. I w wy­obraźni widział już zaciszną kabinę samolotu. Naprzód, do Lucii! Do złotowłosej bogini spawalnictwa, córki Jcró- la morskiego i postrachu uzdrowiskowych chuliganów!

Nie mógłby określić, ile kilometrów przeszedł w tę noc. Im dalej szedł, tym droga stawała się lepsza, twardsza, aż wreszcie spostrzegł, że tajga przerzedziła się

1 nagle zauważył przed sobą ciemne zarysy zabudowań. Nie było żadnych wątpliwości — droga przywiodła go do jakiegoś zamieszkanego miejsca. Tylko dlaczego nie jest oświetlone?

Kent zatrzymał się, wsłuchał — czy nie słychać rytmicznego szumu prądnicy dostarczającej w tych le­śnych osadach elektryczność, wpatrywał się w ciem­ność — czy nie mignie gdzieś światełko. Nie, ani szumu prądnicy, ani światła. .Ta ostatnia okoliczność uspokoiła Kenta: znaczy, że to nie kolonia. Gdyby to była kolonia,

blask reflektorów oświetlających ogrodzenie byłoby wi­dać i odległości kilku kilometrów.

Przeszedł ostrożnie obok pierwszych domów, by nie obudzić psów, które mogły tu być w każdej zagrodzie. I zupełnie nie wiedział, co robić — czy próbować gdzieś się ukryć, by odpocząć do jutra, czy cicho i bezszelestnie przejść przez osadę i iść dalej?

Tak rozmyślając i Ostrożnie posuwając się naprzód, natknął się na ciemny parkan. Co za licho?! Przeszedł wzdłuż parkanu i znalazł przejście do środka. Straszliwe podejrzenie zakradło mu się do duszy — zdecydowanie ruszył ku zabudowaniom. Tak jest! Łatwo znalazł znajo­my garaż: tutaj niedawno nocował. Oto resztki drew, oto legowisko. A więc przyszedł z powrotem do tej wy­marłej osady! Przeklęta kura! Wiedźma pierzasta! To jej sprawka, nic innego.

Cóż mu pozostało? Pogrążyć się w rozpaczy? Tajga, tak jak życie, jest zwodnicza. Żeby nie pozwolić im się nabrać, trzeba je dobrze znać. Tak to jest... Kent rozpalił w piecu, położył się na swym barłogu i usnął. We śnie nie dręczyły go koszmary. Cierpliwie czekały na jego przebudzenie, na następny słotny ranek.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Rozsiedli się wokół jego legowiska i niegłośno rozma­wiali. Początkowo myślał, że to sen, że to szum wiatru w kominie. Przetarł oczy i zobaczył ludzi siedzących wo­kół niego w kucki lub na plecakach. Znów zamknął oczy, by obudzić się jeszcze raz już bez widziadeł.

Bóg świadkiem — widywał rozmaite gęby, zdolne na­pędzić strachu samemu diabłu. Widział morderców

o twarzach świętych i odwrotnie — świętych o twarzach morderców. Jednak te twarze — nie, nie były szpetne, a W dodatku jedna z nich należała do kobiety, niemniej jednak były straszne. Wszyscy czworo mieli na sobie brezentowe kurtki z kapturami, a na nogach gumowa

SS

\

buty. Na szerokich rzemieniach przepasujących kurtki wisiały długie noże i siekiery. Strzelb nie zauważył: a więc nie myśliwi.

Ich twarze, ogolone, niestare, były zimne, okrutne. W oczach jakby nie było życia — pustka, obojętność. Na Kenta patrzyli jak na nieznanego owada, ale bez żadne­go zdziwienia.

Jeden z nich, o najbardziej bezlitosnej twarzy, z ostry­mi kośćmi policzkowymi obciągniętymi żółtą skórą, z dłu­gim cienkim nosem i nienaturalnie szerokimi nozdrzami, obnażając długie, przeżarte nikotyną zęby zapytał Kenta krótko, beznamiętnie, niczym robot:

Jak się tu dostałeś?

Ale ryło! — równie bezbarwnym głosem scharakte­ryzował drugi powierzchowność Kenta.

Kobieta w średnim wieku i trzeci mężczyzna o szarej kwadratowej twarzy milczeli.

Kent uniósł się na legowisku, ale ten, który się pierw­szy odezwał, pchnął go niedbale w pierś i Kent opadł z powrotem.

Czego chcecie? — spytał usiłując ukryć niepokój.

Jak się tu dostałeś?

Rzeczywiście pokraka — rzekł człowiek o kwadra­towej twarzy.

Kobieta w milczeniu patrzyła na Kenta, kręcąc w pal­cach długie pasmo czarnych włosów.

Co tur gadać, w porównaniu z nimi Kent naprawdę wy­glądał jak włóczęga: dawno nie golony, nie myty, obdar­ty, brudny.

Jeden z nich, najmłodszy, o twarzy przypominającej pyszczek tchórza, wyciągnął nóż i rozpiąwszy waciak Kenta, obszukał go.

Jak się tu dostałeś? — wciąż obojętnie po raz trzeci zapytał pierwszy, sądząc ze wszystkiego — herszt.

Przyszedłem piechotą — odparł Kent.

Skąd?

Stamtąd — Kent pokazał ręką mniej więcej w tę stronę, z której przyszedł.

Dokąd idziesz? — padło nowe pytanie.

Chciałbym do miasta — rzekł Kent.

.— Uciekłeś?

Uciekłem.

W którą stronę pójdziesz, żeby dojść do miasta?

W przeciwną do tej, z której przyszedłem —| odparł Kent.

Trafisz do miasta?

Trzeba iść w stronę gór, potem w lewo...

Pójdziesz z nami — rzekł herszt. — I nie próbuj uciekać. Wstawaj.

W jego głosie nie słyszało się groźby zawartej w sło­wach.

Wszyscy zapalili papierosy, ale Kentowi nie zapropono­wali. I nikt się nie zainteresował, czy nie chce mu się jeść. Nie miał wątpliwości, że w ich mocno wypchanych plecakach znalazłoby się .coś do przegryzienia. W walili mu na plecy worek kobiety, jak gdyby był jucznym mu­łem i specjalnie po to uciekał, by dźwigać dla nich cię­żary. Nie było sensu pytać, kim są, skąd przyszli — od­powiedzi by z pewnością nie otrzymał. Bał się ich — niepojęci, straszni ludzie... Bandyci, dywersanci?

Kent uznał, że nie powinien im mówić o swym błądze­niu po tajdze, o tym, że drugi raz trafił do tej osady. Poprosił o coś- do jedzenia, napomykając, że plecak kobiety jest dość ciężki. Powiedzieli, że jeść mu nie da­dzą, gdyż po pierwsze nie zapracował na jedzenie, a po drugie teraz nikt nie ma do tego głowy — zaczął się dzień, trzeba iść.

Dalej, dalej! — krzyknął herszt i ruszyli gęsiego ulicą osady, kierując się ku znanej już Kentowi łaźni nad strumykiem, by, przekroczywszy go, zagłębić się w tajgę i iść w stronę gór, niewidocznych tego dnia z po­wodu niepogody.

Sądząc z tego, że Kenta postawiono na przedzie, ludzie ci słabo orientowali się w tajdze i mieli nadzieję, że on zna drogę. „Znaczy, że jeśli przypadkowo znajdę pirogę do miasta — rozmyślał Kent — to jak tylko się o tym

dowiedzą, postarają się mnie pozbyć.” Rozumiał, że władz bali się tak samo jak on, choć nie byli zbiegami. A więc kim? Dlaczego jest z nimi kobieta? Jak się znaleźli w tajdze? Przy nim ani razu nie zwracali się do siebie po imieniu. Kent przypomniał sobie szmery, które słyszał siedząc niedawno na pniu przy ognisku i wygra­żając gałęzią jak strzelbą. Może ci obcy szli za nim od tej pory?

Ledwie się wlókł — spocił się pod ciężarem plecaka. Wkrótce doszli do miejsca, gdzie droga gubiła się w tra­wie. Potem dotarli do jeziora, gdzie Kent łowił ryby. Już

0 zmroku, kiedy Kent znów zauważył w trawie ślady drogi, jego towarzysze zrobili popas i mógł zrzucić prze­klęty wór.

Herszt skinął na kobietę, która przez cały ten czas nie wyrzekła aoii słowa, i kobieta rozwiązała worek, który niósł Kent. Wyjęła peklowane mięso, chleb i podała hersztowi, który odkroił swym towarzyszom, po kawałku chleba i mięsa, a Kentowi dał niewielki suchar. Wszyscy w milczeniu zajęli się jedzeniem. Kent podejrzewał, że

1 suchar dali mu tylko dlatego, by był w stanie dźwigać plecak...

Po jedzeniu herszt wyjął z worka jakieś pudełeczko, z pudełeczka fiolkę, z fiolki białe tabletki i wręczył każ­demu po jednej. Wsunęli tabletki pod język. Kent za­rzucił sobie wór na plecy, zajął miejsce na czele oddziału i ruszył wzdłuż ledwie dostrzegalnej dla innych drogi, która, o czym nie wątpił, przyprowadzi wszystkich z po­wrotem do tej samej osady. Kent miał nadzieję, że gdy się całkiem ściemni, rzuci worek i ukryje się — przecież to nie takie proste znaleźć w ciemnym lesie człowieka nie mając psa. Wystarczy tylko zrobić krok w bok, nie "hałasować, i już się jest bezpiecznym. Ale zdarzyło się coś, czego nie przewidział.

Im dalej szli, tym szybciej droga wyłaniała się spod trawy i krzaków, i wkrótce wszyscy ją zobaczyli.

Herszt rzucił swój plecak i krzyknął:

Do diabła! Gdzie my idziemy?!

Kopnął Kenta poniżej worka i Kent padając trafił głową w wielkie mrowisko. Podnosząc się wymamrotał, że droga jest chyba dobra...

Wiem! Już tu byliśmy i wiesz, gdzieśmy przyszli? — ryczał herszt..— Zrobiliśmy koło!

Kent milczał, udając zdziwionego.

Przyszliśmy tam, skąd wyszliśmy. Rozumiesz to, kundlu?

I wymyśla jakoś tak... nieciekawie — pomyślał Kent. — Od razu widać, że oni nigdy nie siedzieli, nie znają bogatego więziennego folkloru.”

Powiedział, że nie wie, dokąd przyszli, ale mu nie uwierzyli.

Nie ma sensu szukać drogi noęą — rzekł herszt. — Trzeba jeszcze raz tu zanocować. Tego kundla zabierze-

. my ze sobą.

Po co? — spytał jeden.

Po co? — powtórzył drugi.

Kobieta milczała.

Stań w środku! — polecił herszt Kentowi.

Posłusznie zarzuciwszy worek na plecy, Kent zajął te­raz miejsce pośrodku, i wszyscy ruszyli do martwej osa­dy. Kent — już po raz trzeci. Co za pech!

I jakie niesprawiedliwe jest dla niego życie! Czyż w tajdze jest mało miejsca?... Mogliby iść własną drogą, on by ich nie zaczepiał. „Co to za ludzie? — pytał sam siebie po raz nie wiadomo który. — Nie zbiegowie — widać przecież, że o kolonii nie mają pojęcia. I jest z nimi kobieta. Chcą dojść do miasta i... nie wiedzą, gdzie leży. Co z nim zrobią; gdy dojdą do osady?...” Obecność kobie­ty, mimo że ta nie odezwała się ani słówkiem, dodawała Kentowi otuchy. Co prawda, kobieta miała takie same zimne, obojętne na wszystko oczy, ale była jednak kobie­tą. A wiadomo powszechnie, że kobiety są bardziej skłon­ne do litości, współczucia, chyba nawet do sprawiedli­wości. Może jej obecność jakoś złagodzi jego dalszy los, myślał Kent, chociaż nie mógł dostrzec w jej oczach na­wet cienia współczucia. Przeklęta wiedźma! Mogłaby

priecież powiedzieć: „Chłopcy, puśćcie go, nie zrobił nam nic złego.” Gdzie tam... Nie doczeka się człowiek od ta­kiej dobrego słowa. To nie kobieta — to sfinks w bre­zentowych portkach. Suka. Wilczyca. Morderczyni.

Weszli do osady i skierowali się ku pustej kolonii. Po­deszli do wartowni. Herszt otwOjTzył furtkę i powiedział do Kenta:

Pan szanowny pozwoli. Stare śmieci, co?

Kent wszedł na wartownię.

Dalej! — padł rozkaz z tyłu. — Na teren!

Przeszli obok ciemnych pustych baraków, skierowali się do izolatki.

Wygląda na to — pomyślał Kent — że prowadzą mnie do karceru...” I rzeczywiście — wprowadzono go do izo­latki. Ale dlaczego właśnie tutaj? Czy znane im jest przeznaczenie tego budynku?

Weszli do niewielkiej klitki-dyżurki.

Wszyscy zrzucili plecaki. Kent też.

Jesteśmy na miejscu — rzekł herszt i polecił: — Zamknijcie drzwi!

Mężczyzna o kwadratowej twarzy zaniknął drzwi i oparł się o nie plecami.

A teraz opowiadaj — powiedział herszt — skąd uciekłeś, za coś siedział, dlaczego chciałeś nas nabrać? Wszystko po kolei! — I uderzył 'Kenta pięścią w twarz.

Kent odleciał w stronę typa o kwadratowej twarzy, ten kopnięciem posłał go do trzeciego, który z kolei trzasnął go po głowie deską. Kent jeszcze raz przeszedł z rąk do rąk, tylko kobieta nie brała udziału w biciu. Przyglądała się obojętnie, siedząc na plecaku.

Gadaj! — krzyknął herszt i uderzeniem pięści roz­bił Kentowi wargę.

Wypluwając krew Kent wykrztusił:

Przecież nie dajecie powiedzieć! Przestańcie mnie bić!

O! Ma zamiar gadać! — rzekł herszt i podniósł rękę nakazując wszystkim milczenie.

Kent był zmuszony przyznać się, że siedział za umiło-

wanie cudzej własności. Powiedział, gdzie siedział, jak uciekł. Czemu tutaj? Szuka miasta i sam nie wie do­kładnie, jak tam trafić. Powiedział, że jest zmęczony, głodny, a oni kazali moi jeszcze dźwigać worek i zbili nie wiadomo za co... Jeżeli są ludźmi i mają ten sam cel, to powinni wspólnie szukać miasta; nie może być daleko...

Znaczy, że przynajmniej mniej więcej wiesz, którę­dy iść? — powiedział herszt i zamyślił się. Potem otrzą­snął się i zapytał: — Potrzebujesz pieniędzy? Jak nie będziesz kręcić, to dostaniesz. — Wyciągnął z kieszeni plik banknotów.

Kentowi zachciało się śmiać.

Pożałowaliście mi chleba, a teraz to wam nawet forsy nie szkoda! — powiedział to i ugryzł się w język. Wygadał się, że wie, po co jest im potrzebny. Zresztą natychmiast się to potwierdziło.

N-no tak —r powiedział herszt. — Widzę, że nie je­steś głupi. Ma rację — zwrócił się do swoich. — Do­prowadzi nas do miasta i dostanie, co mu się należy!

I Kent znowu zaczął przechodzić z rąk do rąk, aż wreszcie nie mógł się podnieść.

Zabierzcie go! — rzekł herszt, widząc, że Kent le­dwie dyszy.

Rzucili go w jednej z cel. ■ Słyszał, jak zgrzytnęła ze­wnętrzna zasuwa. Został sam — chwała Bogu!... „Nieźle mnie obrobili! — myślał z gorzkim podziwem. — Nie zużyli dużo energii, bili lekko, niemal żartem, a człowiek ledwo żywy... Specjaliści! Tak, biją jak zawodowcy, do­brze wyszkoleni!”

Tymczasem nie było ich słychać — zupełna cisza, tylko wiatr świstał w potłuczonych szybach małego okienka, jak gdyby grał na flecie.

Ogarniała go zgroza na myśl^że znowu jest w karcerze i że to nie Pluszkin go "wsadził. Kupa śmiechu! A prze­cież Pluszkin ani razu przez długi czas ich „przyjaźni” nie tknął go palcem.

Zachciało mu się lać. Zlazł z pryczy, bez trudu odnalazł w ciemności kąt, w którym nie patrząc wiedział, że stoi

- ^ y - - . - u ■ h v \ a \

W

kibel, i kibel byl na miejscu. Wysikał się, wrócił na pry­czę i runął na nią. Ogarnęła go apatia. Cały dygotał — dawały o sobie znać i nerwy, i zimno. Posłał je do dia­bła, zamknął oczy i znieruchomiał. Każdy, kto się na­rodził, musi być zawsze gotowy na śmierć, tego się nie da uniknąć. O dziwo, usnął kamiennym snem; obudził się, gdy było jasno, ale nie mógł się zorientować, czy to ranek, czy południe.

Ku swemu zdziwieniu wstał bez trudu, rześko... Myślał, że po wczorajszym biciu nie będzie mógł ruszyć ręką ani nogą, a jeśli się zwlecze z pryczy — skona z bólu, więc się nie ruszał, chociaż nad ranem poczuł, że gryzie go pluskwa. Ach, te pasożyty! Co za żywotność — tyle czasu przetrwać bez pożywienia! I tylko apetytu nabrała...

Kent zlazł z pryczy i nie uwierzył własnym oczom: przy drzwiach na podłodze leżało pół bochenka czarnego Chle­ba, a nieco dalej wędzona rybka! Cóż to — jego dręczy­ciele zrobili się przez noc lepsi? Czyżby w ich kamien­nych duszach zrodziło się jakieś dobre uczucie?! A co ze szczurami — jak mogły przegapić taki poczęstunek?

Podniósł drogocenne jadło i chciał wyjść z celi, ale okazało się, że drzwi są zamknięte. Więc to tak!

Zastukał pięścią, jak zwykle, kiedy siedząc w karcerze wzywał dozorcę — żadnej odpowiedzi. Krzyczał, wołał, póki mu starczyło sił — odpowiedzi nie było. Czyżby go zostawili w zamkniętej celi... nawet bez noża? Znów za­czął krzyczeć i pewnie okropnie brzmiał ten krzyk nad pustą osadą, nad barakami, rozchodząc się i zamierając w okolicznych zaroślach. Nikt nie odpowiadał, chyba więc chleb i rybę podrzucili przed odejściem. Pewnie dlatego nie pożałowali wędzonej ryby, że wody przecież nie było.

Pokrzyczał jeszcze ze wszystkich sił i przestał — po co zdzierać na próżno gardło. Rzucił się z rozbiegu na drzwi i chyba złamał obojczyk — drzwi były żelazne, odbił się od nich jak piłka i uderzył o ścianę. Powtarza­nie tego też nie miało sensu. Siadł na pryczy i w bezsil­nej złości zaczął wykrzykiwać cały arsenał terminów,

VV * 4« V

j 4 i mb^A W

' i ¿* \ •*■#*• * * 4 fl> V V 4

k ^ń^nNi&Sb mf* ' ^

[ frafiiiC

wni4i

Ił* lv^ft

4 V^\4*^®WJSjWMI M i »filK) f8^

Bat* ■>ii-±+m < g JL^ww |»‘ ■ £ f V *t|ł f »T» J[^VIił

Ci 9« 4 |I*%|V> li*

:

Hi * i ś*> ifj

HB5v*»ł: Jv.fi i lim |A mA fc**;%"*, k H(? ■ ł tCri

y* , OwCM *VE

Pr jff aVA 11 j

.. ,- ■'-•• fft li *>> v^-'w-- 1 ■ ■ ; ■■’. ■ ł> Ałt jś»3^5 »8*1 I -i * ••• ;'l % $ ift ,%l w*®*!

Siw«*«

kfiuMnU

km»«« 2* * tt&hhN

KiSiimłłłtwKi!

iliB I^IIyIj! X *

kŁwpJĘ* i£'H

«fral

w

którymi w więzieniach wyraża się emocje zarówno pozy­tywne, jak i negatywne, kierując to wszystko pod adre­sem Boga, diabła, matek, babek, Pluszkinów, ptactwa i parzystokopytnych, i tak wrzeszczał i szalał aż do zu­pełnego wyczerpania. Następnie z głową ukrytą w dło­niach zamarł w oczekiwaniu swego losu, nawet nie pró­bując najeść się „na drogę”.

Przesiedział w taikim otępieniu niedługo — z pół go­dziny, więcej jego niespokojna natura nie była w stanie znieść. Zerwał się z pryczy, podszedł do drzwi i zaczął w nie kopać, wkładając w to resztki sił. Nagle — o, ra­dości! — zauważył, że szczelina między drzwiami a fu­tryną zrobiła się -jakby szersza; to dodało mu sił. Nadal jak oszalały kopał w drzwi, aż kurz się podniósł. Rozpę­dził się, walnął w drzwi obiema nogami i upadł na pod­łogę tłukąc się dotkliwie, ale drzwi otworzyły się z trza­skiem. A więc czas pracował dla niego, ten czas, kiedy rdzewiały śruby przytrzymujące zasuwę i gniły obite blachą deski!...

O, teraz chleb i ryba bardzo mu się przydały. Pochwy­cił je i wyszedł na korytarz. W pomieszczeniu, w którym go bito, nie było nikogo. Otworzył drzwi na dwór i od­ruchowo podniósł wzrok na wieżę. Serce w nim zamarło. Nie, to ponad jego siły: na wieży tam i z powrotem cho­dził strażnik. Kent rzucił się w tył, przymknął drzwi, spojrzał przez szparę. Nie, nie przywidziało mu się: na wieży, w zielonym płaszczu, chyba z automatem w rę­kach, chodził strażnik.

Co to ma znaczyć? Nie mogli przecież zasiedlić kolonii w ciągu nocy! Kiedy strażnik odwrócił się tyłem, Kent wyskoczył z budynku i pomknął za róg, gdzie nie można go było dostrzec z wieży. Przeszedł do przeciwległego krańca karceru — tu otworzył się widok na drugą wieżę, i tam też majaczyła ludzka postać. Więc na wszystkich wieżach postawiono w nocy straż? A może to mu się śni, może oszalał z tych przeżyć?

Położył się na brzuchu, wsunął chleb i rybę za pazu­chę i przypłaszczony do ziemi poczołgał się ku bramie

43

CTiiiinr Ir i

W ■ . • -j; m *. I;’**--

po błocie, pod siąpiącym deszczem. Wokół nie było ani żywej duszy, ale Kent widział trzecią wieżę, na której też spacerował strażnik.

Doczołgał się do brarny, skąd było widać czwartą wie­żę. a na niej — o zgrozo! — również stał strażnik. Kent padł twarzą w błoto i bezdźwięcznie się rozpłakał. Była tylko jedna możliwość: w nocy przyszli ludzie, którzy go tropili, i dlatego też uciekli jego dręczyciele. A więc po­zostawione jedzenie było jednak czymś w rodzaju spóź­nionego współczucia czy skruchy z ich strony. „Ale dla­czego mnie w nocy nie złapali? To niemożliwe!” Wyciągnął rękę i pchnął drzwi prowadzące do pokoju strażników — otworzyły się. Odczekał chwilę. Nikt nie wyszedł. Znów chwilę odczekał i nagle wpadł na warto­wnię. Pusto. Nikogo nie ma. To jakiś obłęd: na wieżach strażnicy, tutaj — nikogo. Otworzył furtkę, rozejrzał się po osadzie — wszędzie pusto. Było nie było! Pognał co sił w nogach.

Ależ pędził! Tak skaczą wiosną kozy, po raz pierwszy wyrwawszy się z obórki na zieloną trawkę. Zatrzymał się, kiedy znów dotarł do łaźni na brzegu strumyka i znów — siła nieczysta! — zobaczył biarą kurę, w tym samym miejscu i przy tym samym zajęciu. Ale teraz nie miał do niej głowy. Odsapnął i poszedł dalej, tyjn ra­zem jednak w zupełnie inną stronę, nie mając zielonego pojęcia, dokąd dojdzie idąc w tym kierunku. Wszystko jedno dokąd, byle szybciej i byle jak najdalej od tego miejsca...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Dotychczas Autor pisał nie odrywając ołówka od pa­pieru i był z siebie zadowolony: lawina przygód runęła na białe arkusiki równym, swobodnym strumieniem. Na­gle jednak nastąpiło nieuchwytne splątanie myśli i poja­wiły się wątpliwości.

Musiałem się zatrzymać, by krytycznie przemyśleć to, czego dokonałem, a czasu na to nie było, jaiko że udało mi się pozyskać życzliwość redaktora w pewnym wy­dawnictwie i zawrzeć z nim umowę na powieść przygo­dową z intrygą miłosną, którą to powieść zobowiązałem się napisać w rekordowo krótkim terminie. Oczywiście określając objętość przyszłej powieści poszedłem na całe­go, aby chapnąć jak największą zaliczkę. Wiadomo po­wszechnie, że każdą sumę (tym bardziej dużą) łatwiej jest wziąć, niż oddąć. Aby taka konieczność nie zaistnia­ła, trzeba było dotrzymać umowy w terminie — i to wszystko. A tu nagle jakieś samokrytyczne myśli...

Skoro się już jednak pojawiły, to nie da się ich' zwal­czyć. Trzeba je zanalizować. Prawdę mówiąc, zdarzyło się to, co było do przewidzenia: zmęczył mnie mój bo­hater Kent. Zmęczyło mnie myślenie o nim i o tym, co przydarzy mu się dalej. No więc uciekł, no więc zawitał do Lucii... A jeżeli ta moja bogini spawalnictwa nie po­radzi sobie z nim? Jest wprawdzie indywidualnością, ale i Kent także. Czasem pokonać samego siebie jest łatwiej' niż kogoś innego. A w takim przypadku kto może za­gwarantować zwycięstwo Lucii nad Kentem? Wobec tego zaś po co to wszystko napisałem?

Tak, zmęczył mnie Kent. Wycisnął ze mnie wszystkie soki, zanim zakończył swoją, ucieczkę. Kent jest jeszcze w drodze, a mnie już ciężko myśleć o jego przyszłości. Na co mi ten pasożyt? Jaka to rozkosz pisać ó naturach bohaterskich, na pewno nie są tak męczące. Ze wzniosły­mi duszami można spokojnie iść razem, krok za krokiem, ciesząc się z ich duchowego piękna, ich stałości, i nie trzeha się z ich powodu zbytnio dręczyć. Jeżeli nawet cierpią w powieści, to tylko dlatego, że walczą ze złem, a autorowi pozostaje jedynie przenieść ich cierpienia na papier w sposób możliwie jak najbardziej porywający...

Kent zaś nie doznaje żadnych cierpień, chyba że ta­kich, jakie sprawia pusty żołądek, zimno, no i jeszcze strach..': A ja, Autor, cierpię dlatego, że nie wiem, jak sobie z nim poradzi moja heroina...

45

Wlariia autorska? To nie takie proste! Dopóki bohater­ka nie skrystalizuje się w mojej wyobraźni jako postać, rzeczywiście mogąca pokonać Kenta, o żadnej władzy autorskiej nie może być mowy! I oto na razie Kent za­dręcza mnie swoją stałą obecnością: ja na spacer — on za mną, ja do łóżka sam albo z żoną — on jest obok, ja do łaźni — on za mną, ja do baru — on, naturalnie, też. Jest tylko jeden sposób na uwolnienie się od niego — zalanie pały.

Piję samotnie. Próbuję ustalić, czy jestem pijany, czy nie. Chyba nie. Ale ciekawe, dlaczego budzik stoi plecami do mnie? Pan będzie łaskaw obrócić się do mnie twarzą i powiedzieć, która godzina. Ach, nie chce pan? No to leć pan w kąt! A godzina... Cóż, nakręcę „sto” i obrzydliwie uprzejmy głos powie mi prawdę. Jakie to proste!

Zadzwonił telefon. Kto to? Czekam. Znowu zadzwonił, to przecież umówiony sygnał: żona. O drugiej w nocy!

To ty? — słyszę jej słabiutki głos. — Kiedy przy­szedłeś?

Głos ma niezbyt radosny. Pytam:

Co ci jest, Zajączku?

Gdzie byłeś? — słyszę ciche pytanie. — Chodzę i chodzę po domu, myślę i myślę... Nie ma cię, nie wiem, gdzie szukać...

Melduję, że wszystko w porządku, że nie trzeba mnie szukać. Jestem w domu i zaraz siadam do pisania o tym, że staję się Losem, aby łączyć lub rozdzielać dusze ludz­kie. Ona naprasza się, że przyjedzie do mnie, ale prze­cież musi wcześnie wstać i ja też chcę pracować/ — nie pozwalam więc Cóż, ona wie, że gdy jestem w.„tym” stanie, lepiej się nie sprzeciwiać.

Rzeczywiście wziąłem kawałek papieru, ołówek. I już słowa układają się w linijki. Płyną bystrym potokiem, radośnie rozpływają się po papierze Niech żyje papier! Od dawna jest to mój najcierpliwszy rozmówca. Ale roz­mawia się z nim i łatwo, i jednocześnie trudno. Ten biały arkusz papieru nie umie mówić — ty możesz, jeśli chcesz, narzucić mu swoją wolę. On jednak może się

okazać bardzo podstępny: o nic się nie sprzeczając, może nadużyć twego zaufania. Myślisz, że w stosunku do pa­pieru niepotrzebne są ceremonie, że można się z nim ob­chodzić jak | niewolnikiem, który musi cię uspokajać, chwalić, inspirować, dawać całkowitą swobodę, jako że jesteś | nim sam na sam i możesz czerpać natchnienie właśnie z niego. Wydaje ci się on bezbronny i czujesz się wobec niego nieskrępowany. Ale papier, chociaż nie oponuje, to również nie kłamie. Jak ty jemu, tak on to­bie. Obce mu jest wiarołomstwo, nie jest próżny,' lecz bezstronny, czysty. Właśnie owej czystości powinni się obawiać ludzie, którzy zamierzają za pomocą papieru propagować swe idee...

Słowa układają się na papierze, dopóki z rąk nie wy­padnie ołówek i sam Autor nie pogrąży się w niebycie...

Kilka dni potem nie byłem w stanie napisać nawet jednej linijki. Z głowy ulotniły mi się nie tylko myśli

o Kencie, ale w ogóle wszystkie.

Kiedy wreszcie kryzys minął, przede wszystkim pomy­ślałem o Lucii. Nawiasem mówiąc rzeczywiście pisała ona listy do jednego mego znajomego, a co za tym idzie, by­ła w przeciwieństwie do Kenta realnie istniejącą posta­cią.

Co się tyczy Kenta, nie mogę powiedzieć, że jest on jedynie płodem czystfej wyobraźni. Kiedy zacząłem my­śleć o moim 'negatywnym bohaterze, przypomniała mi się opowieść pewnej mojej przyjaciółki z Kiszyniowa

o młodym człowieku, który rzeczywiście miał na imię. Feliks. Właśnie niejasne wspomnienia tej historii stały się kanwą, na której utkałem obraz Kenta. Ale jeżeli na podstawie czyjejś opowieści stworzyłem wymyśloną po­stać i miałem prawo pisać o niej wszystko, co chciałem, to w stosunku do Lucii takiego prawa nie miałem. Czy­tałem jej listy, na ich podstawie stworzyłem sobie jej obraz i wydawało mi się rzeczą niedopuszczalną opisanie jej według moich własnych wyobrażeń...

I tu doznałem olśnienia. Skoro nie widziałem mojej bohaterki, to powinienem pojechać i zobaczyć ją, jeżeli

lift \ % '$/*> *51 i 1*1 > <4 ki

OfrTj

sS ąĄ w

I tk Si*** mni

% . Ł 4 * ' Ij? .’■* -i .ł * -i łAuWlń lV f &

h *.«%% Im

i >4 kwm\wif k , fja

", *Tr<

47

l

\ \

' .Tyt

lamieriam nakreślić jej portret z natury. Cóż może być prostszego? Tym bardziej, że podróż obiecywała wiele nowych wrażeń, nowych emocji. Pozostawało tylko spa­kować walizkę i zawiadomić o wyjeździe żonę. Tu trze­ba zaznaczyć, że po ślubie każde z nas zachowało swoje mieszkanie, żebym mógł pracować w samotności.

A więc zadzwoniłem do żony i zameldowałem, że wy­ruszam na delegację twórczą do Picundy, żeby pod świe­żym wrażeniem opisać wypadki, które nastąpią tam po przyjeżdzie Kenta. Spakowałem walizkę i w drogę!

Póki jednak leciałem do Picundy, nie było sensu, by Kent siedział w tajdze na pniu i 'czekał na dalszy ciąg swych losów... Przecież wysłano za nim pogoń, był w niebezpieczeństwie — mogła go pochwycić albo ochrona kolonii, albo ci straszni nieznajomi. Dlatego też opowiem na razie o tym, co się z nim działo po ucieczce z owej pustej, jakby zaklętej osady.

Miał szczęście — udało mu się dotrzeć do miasta.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Tak, dokładnie po dwóch dniach Kent dotarł do mia­sta.

Gdy wszedł na niewysoką sopkę i ujrzał w oddali mia­sto, poczuł zasłużoną radość — oto osiągnął próg zwy­cięstwa! Czyż trzeba mówić, czym były dlań ostatnie dwa dni... Zresztą nie były takie znowu złe. Najdziwniejsze zaś było to, że szedł na chybił-trafił, w kierunku, którego w innych oklicznościach nigdy by nie wybrał, szedł, po­pędzany strachem, że znów spotka czwórkę nieznajomych i — o dziwo! — Właśnie w tej stronie leżało miasto! Ob­cy, sami o tym nie wiedząc, wyświadczyli Kentowi przy­sługę. A więc — przed nim miasto. Reszta' zależy tylko od niego samego.

Każde zwycięstwo cieszy, a to było zwycięstwo i nad Pluszkinem, i nad nieznajomymi, i nad tajgą, i nad sa­mym losem. I takie zwycięstwo napełniało wiarą w słusz­

ność obranej drogi, w powodzenie. Chociaż był głodny, obdarty, zmęczony trudną drogą przez tajgę, czuł jednak, że przepełnia go jakaś niezwykła siła, jak gdyby szedł do walki o świętą, szlachetną sprawę, a nie w poszuki­waniu własnego szczęścia. Kent był przekonany, że życie jest egoistycane. Czyż każdy człowiek nie troszczy się przede wszystkim o siebie? Ledwie się zdąży urodzić, a już chwyta sutkę w usta, zaczyna ssać i będzie pchać sobie w usta wszystko co najlepsze do samej śmierci.

A poczucie siły tego ranka brało się po prostu stąd, że tym razem zwyciężył: uciec z kolonii potrafi tylko czło­wiek z głową!

Zdawało się, że zły los, prześladujący go przez całe życie, wreszcie dał za wygraną. Inni pozostali w szponach pecha, a on się z nich wyrwał.

Kiedy Kent, rozmyślając w ten sposób, stał na sopce, nie miał pojęcia, co go czeka choćby za chwilę. Nie, nie miał pojęcia, ale przeczuł to nie wiadomo w jaki spo­sób. Podobno niektórzy ludzie czują, kiedy ktoś na nich uważnie patrzy. Tak było i z Kentem. Stał i nagle poczuł, że ktoś mu się przygląda. Kto? Błyskawicznie podjął de­cyzję. ^ _

Nieco poniżej szczytu sopki rozpościerał się niewysoki zagajnik, u podnóża sopki przechodzący w las. Kent bez pośpiechu ruszył w stronę zagajnika, ale doszedłszy tam, pochylił się i popędził w bok, kryjąc się za krżakami. Odbiegł dość daleko, wybrał dogodne do obserwacji miej­sce i spojrzał na sopkę, na której dopiero co stał. Cóż tam zobaczył?

Zobaczył nieznajomych, swych niedawnych prześladow­ców, którzy powoli, ostrożnie zbliżali się do zagajnika. Kenta jakby wicher zmiótł. Potoczył się w dół z oszała­miającą szybkością i zupełnie bezszelestnie, a kiedy się toczył, olśniło go: a więc to oni udawali strażników na wieżach! Widać byli pewni, że Kent zna drogę do miasta. Postanowili umożliwić mu ucieczkę, by niepostrzeżenie pójść jego śladem, w ten sposób pomogli mu i sami do­tarli do miasta.

Dranie... Co im zawinił? No, ale teraz, kiedy ich znowu jtobaczył, więcej go nife znajdą.

Pół dnia kręcił się Kent wokół miasta, zastanawiając się. jak i którędy najbezpieczniej tam wejść. Nie było to takie proste, jeśli uwzględnić powierzchowność Kenta. Trzeba albo czekać do późnej nocy, albo zdobyć jakieś przyzwoitsze ubranie. Nocą ulice były tu oświetlone i pe­wnie spacerowali po nich starzy przyjaciele Kenta — mi­licjanci.

Po dokonaniu pewnych obserwacji i po zastanowieniu. postanowił wejść do miasta od strony przeciwnej do tej, w której spotkał nieznajomych: tu las przylegał do sa­mych zabudowań. Kent położył się nad wielkim, pełnym wody dołem i zaczął oczekiwać nocy.

Dla zabicia czasu. jeszcze raz odczytał adres Mikołaja Pietrowicza, przyjaciela Zawilca, nauczył się na pamięć nazwy ulicy, numeru domu, numeru mieszkania, imion żony i dwunastoletniej córki Mikołaja Pietrowicza. Cze­kała go tam gorąca kąpiel, pożywna kolacja, przyzwoita odzież, dokumenty i pieniądze. Tam załatwią mu bilet, odprowadzą na lotnisko i pomogą, nie budząc specjal­nych podejrzeń, wsiąść do samolotu. Jednym słowem, tam otrzyma wszystko, co było przygotowane dla Zawilca, który kiedyś oddał dużą przysługę Mikołajowi Pietrowi- czowi.

Z cienkiego patyczka zmajstrował prymitywny uchwyt, osadził w nim żyletkę, rozmoczył niewielki kawałek my­dła i ogolił się: na ślepo, bez lustra — po nocy jakoś uj­dzie. Zziąbł i chociaż to nieostrożność, już miał rozpalić małe ognisko, kiedy usłyszał jakiś niepokojący szelest i przytłumione głosy. Wlazł pod rosnący nad samym do­łem świerk i znieruchomiał.

Nadchodzili jacyś ludzie. Bezszelestnie rozsunęli krza­ki, zbliżyli się do dołu i Kent «drętwiał: to byli oni, ci straszni nieznajomi. Zrzucili plecaki i usiedli, by odpo­cząć, rozmawiając przyciszonymi głosami. Niestety, byli dość daleko od Kenta, nie mógł więc usłyszeć, o czym rozmawiali. Pierwszą jego myślą była ucieczka, ale zau-

ważyliby go. Gałęzie świerku kryły go dobrze; tymcza­sem nieznajomi szybko i w milczeniu wzięli się do ro­boty: zaczęli się szybko rozbierać, kobieta także.

Rozebrawszy się do bielizny, wydobyli z plecaków inne ubrania i włożyli je. Po kwadransie wszyscy przeobrazili się nie do poznania: Kent widział ludzi ubranych w zwy­kłą odzież —■ wszyscy w marynarkach, w płaszczach, jed- rii w butach zi cholewami, inni w półbutach, jeden w be­recie, inny w czapce z daszkiem. Kobieta wyglądała zu­pełnie pociągająco w ciemnym płaszczyku, w chusteczce, w gumowych botkach. W rękach miała torebkę i siatkę z pakunkami. Mężczyźni także wyjmowali z plecaków to wypchaną nie wiadomo czym teczkę, to niewielką sportową torbę. Następnie, zebrawszy swe brezentowe kurtki, spodnie, gumiaki, a także siekierki, wepchnęli to wszystko do plecaków i wrzucili do wody. Poczekali, aż plecaki zatoną, i znikli w zaroślach. Kent, odczekawszy kilka minut, ruszył chyłkiem za nimi i wkrótce ich zo­baczył. Szli w stronę miasta.

Kent wrócił nad dół i zaczął zbierać suche gałęzie i chrust na ognisko; nie było czasu na drzemkę, trzeba było działać. Kiedy ognisko się rozpaliło, zrzuoił z siebie łachmany i dał nura w zimną wodę. Znalazł pod wodą jeden z worków, wyciągnął. Miał szczęście — wyłowił worek herszta, który był mniej więcej jego wzrostu. Wy­ciągnął brezentowe spodnie i kurtkę z kapturem i umie­ścił je przy ogniu, aby wyschły, tak samo jak gumiaki, które również okazały się w sam raz. W takim rynsztun­ku można było śmiało wejść do miasta nie budząc podej­rzeń. Rzeczy wyschły, kiedy się zupełnie ściemniło. Kent naciągnął na obozowe łachy brezentowy uniform, wdział gumiaki i też ruszył do miasta. Plecak z siekierą i swymi rozklepanymi butami wrzucił z powrotem do wody, ogni­sko zgasił.

Ale będzie numer — pomyślał — jeżeli teraz jeszcze raz ich spotkam... W dodatku w ich skórze!” Poczuł strach, mimo woli zwolnił kroku. Wokół panowała cisza...

I zawsze potem, nawet po wielu latach, kiedy wspomi-

$1 4 * M

mL m

I tV J4

J..

> i*fljęfw! U

£ 4% wś * m tl

a# W*

-"i? - ^

Si

4* »lir

51

... / M \ \ \ \ I n I 81 i

nal tych ludzi, ogarniał go strach. Najprawdopodobniej dlatego, że nie mógł zrozumieć, co to za jedni.

Wkrótce wyszedł na ścieżkę, która wyprowadziła go na drogę wiodącą do miasta. Cywilizacja przyjęła Kenta pod swoje skrzydła mniej więcej po pięciuset metrach: prze­szedł obok niewielkiego wysypiska śmieci przy drodze, zobaczył tam zniszczone koło motocyklowe i na wszelki wypadek zabrał je ze sobą — doskonale pasowało do bre­zentowej odzieży. Nie było chyba jeszcze dziesiątej, na ulicach trwał ożywiony ruch. Architektura miasta okaza­ła się mieszaniną parterowych i jednopiętrowych muro­wanych domków i cztero- pięciopiętrowych bloków. Mia­sto jak miasto, ze wszystkim, co powinno się w nim znaj­dować.

Dość szybko doszedł, jak mu się zdawało, do centrum. Niektóre sklepy spożywcze były jeszcze otwarte i tłoczyli się przed nimi ludzie. Kent natykał się na kobiety z siat­kami, na mężczyzn z butelkami — życie, którego już kil­ka lat nie widział, otoczyło go ze wszystkich stron, ale jeszcze nie chwyciło swym mocnym chwytem. Był już wprawdzie w nim, ale na razie jeszcze nie z nim, był w tym życiu równie obcy jak tych czworo nieznajomych, którzy pewnie także w tym pzasie gdzieś coś kombino­wali.

A oto i jego „przyjaciele”.— dwaj milicjanci. Przyglą­dali mu się podejrzliwie, nawet się chyba za nim obej­rzeli. Ale wtedy akurat ktoś do nich podszedł, o coś za­pytał, odwrócił ich uwagę. Niepojęte, jak można o coś pytać milicjanta! Kent też musiał kogoś zapytać, gdzie jest poszukiwana przezeń ulica, j. wybrał do tego celu najbezpieczniejszy obiekt — staruszkę. Ale staruszka nie wiedziała, gdzie jest taka ulica. A to pech! Zapytał je­szcze jedną czy dwie osoby — nie wiedziały.

Jeżeli jednak ulica w mieście jest, można ją znaleźć. Znalazł i Kent — ulicę i żółty, dwupiętrowy tynkowany dom. Mikołaj Pietrewicz mieszkał na drugim piętrze w mieszkaniu numer dziesięć, Przed drzwiami leżał kolo­rowy, ręcznie pleciony chodnik.

Otworzono nie od razu. Dzwonek, jeszcze jeden dzwo­nek... Wreszcie odgłos kroków. Otwarte.

Kent zobaczył ubranego w piżamę mężczyznę około pięćdziesiątki.

Mikołaj Pietrowicz?

Tak.

Mężczyzna patrzy pytająco.

A pan kim jest? — pyta.

Nie dostał pan listu od Zawilca?

Twarz mężczyzny rozjaśnia się.

Wchodź, wchodź, chłopie!...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Samolot zbliżał się do Soczi. Za iluminatorami było ciemno — wpół do jedenastej. Kent był zmieniony nie do poznania: ubranie oczywiście nie czyni człowieka, ale może całkowicie zmienić jego wygląd. Ciemny garnitur był nieco za duży, ale za to koszula w czarno-białą krat­kę świetnie na niego pasowała. A. jak trudno było Ken­towi oderwać wzrok od brązowych eleganckich półbutów! Na głowie beżowy beret. Jest wygodny z tego względu, że nie potrzeba go wszędzie zdejmować. Obok wisiał gra­natowy płaszcz, a nad głową Kenta, w siatce, podskaki­wała jak gdyby z niecierpliwości niewielka walizeczka.

Spełniło się snute w tajdae marzenie — Kent jest w obłokach! W samolocie znalazł się po raz pierwszy w ży­ciu i był w nastroju niezwykle podniosłym. „Żeby mnie tak teraz zobaczył Pluszkin!” — myślał mściwie. Do gło­wy przychodziły mu dziwne, jego zdaniem, myśli —

o wzajemnym' związku wydarzeń dotyczących jego życia: oto gdyby Zawilec nie ucierpiał od jakichś przeciwności losu, gdyby nie przysłużył się Mikołajowi Pietrowiczowi nie wiadomo czym, to on, Kent, nie siedziałby teraz w samolocie, w dodatku tak doskonale wyekwipowany...

. Odchylił się wygodnie na oparcie i z zamkniętymi oczyma pogrążył się we wspomnieniach ucieczki. No nic...

Więcej nie da się zapudlować. Pomyśleć tylko, za co do­stał ostatni wyrok — za damskie palto! Kent na wspo­mnienie tego palta roześmiał się cicho i sąsiad zerknął na niego podejrzliwie.

Tak, takiego głupstwa Kent nie popełnił przez całą swą urozmaiconą karierę. Potrzebne mu było to palto jak kotu drugi ogon! Po prostu szajba mu wtedy odbiła. Każdemu by odbiła, gdyby wypił trzy butelki portwajnu i jeszcze nałykał się jakichś tabletek. Wychodząc z knaj­py Kent zamiast własnego nowiutkiego płaszcza (szatnia była samoobsługowa) wdział damskie palto i tak szedł po ulicy, aż go złapali. Rezultat — pięć lat! Śmiech i zgroza! Ale dość! Teraz, jak już zaczęło mu się szczę­ścić, to poszczęści się do końca.

Kent zapytał sąsiada, jak dojechać do Picundy, i do­wiedział się, że autobusy o tak późnej porze nie kursują.

Trzeha poczekać do rana albo poszukać taksówki — doradził sąsiad.

Samolot zniżył lot, a potem zadygotał, zatrząsł się na ziemi. Wszystko odbywa się chyba jak należy: podstawia­ją trap i oto już prowadzą pasażerów w stronę dworca lotniczego; przed nimi idzie taka sama kolumna z innego samolotu. Śmiesznie tó wygląda. Kent ma ochotę zawo­łać: „Ej! Z jakiego jesteście obozu?”

Wreszcie Kent znajduje się na placu przed gmachem dworca, gdzie usilnie próbuje znaleźć taksówkę do Picun­dy. Kierowcy nielicznych samochodów jak szaleni wy­krzykują obco brzmiące nazwy, ale do Picundy nikt nie jedzie. Wreszcie jeden, czarny, zapytał:

. — Ile dajesz? Dasz piątkę i jazda!

Okaizuje się, że to prywaciarz, mieszka w Picundzie, a więc i tak musi tam jechać. Jadą. Świetnie prowadzi ten czarny. Rajdowiec! Później Kent zrozumiał) jak mu się udało, że jechali po nocy i nic nie było widać, bo najadłyby się strachu, że nie daj Boże!

Czarny okazał się facetem milkliwym, na pytania od­powiadał niechętnie. Kent na początek zainteresował się pogodą.

Pogoda dobra — odrzekł czarny.

A jak | owocami? — zapytał Kent.

Całe masy. Jesz, ile chcesz — odrzekł czarny.

I znowu milczy. O czym tu z nim pogadać?

Wreszcie wpadł na pomysł.

A dziewczynki? — zaryzykował i zachichotał jak przygłup. — Niezłe?

Jak dla kogo! — burknął czarny i tak ostro skręcił w lewo, że Kent o mało nie wyleciał przez prawe drzwi (gdyby tak widział, co było za drzwiami!).

Na koniec zapytał:

Nie mógłby mnie pan podrzucić do hotelu?

Hotelu nie ma — obojętnie odparł Czarny.

Picunda — niezwykle ciepła, czarna noc, pełna aroma­tów jodeł, morza i czegoś nieznanego, miłego. Kent zdjął płaszcz, który był tu zupełnie nie na miejscu, zwinął go i wepchnął do otrzymanej od Mikołaj-a Pietrowicza wa­lizki.

Dokąd ^ć? W jakim kierunku? Wokół kręcili się lu­dzie w lekkich ubraniach, w sandałach, trepkach — dziw nad dziwy! Tam, skąd przyjechał, jest niemal zima. Tu... kobiety chodzą bez pończoch. Przecież Kent jeszcze nie­dawno dygotał z przenikliwego zimna w tajdze. Nocleg nie stanowi tu problemu — można się ulokować za każ­dym krzakiem, byle tylko nie padało. Ale skąd by się wziął deszcz z takiego niewiarygodnie czystego nieba, na którym gwiazdy wyglądają jak rozsypana garść złotych samorodków?

Kent zwrócił się do jednego z przechodniów z prośbą

0 wskazanie sowchozu, na którego terenie znajdowały się opisane przez Lucię „dworki”. Ten powiedział, że sowchozy są wszędzie wokół Picundy, a do domków, które Kent nazywa „dworkami”, jest ze dwa kilometry. Wyjaśnił, jak się tam idzie; Kent wyruszył na poszuki­wanie „dworków” i wreszcie je znalazł. Domki stały wśród zieleni, zupełnie jak w lesie. Teren był ogrodzony niewysokim płotkiem. Kent odszukał furtkę, wszedł

1 zdumiał się: małe domki zapełniały dużą przestrzeń, sta­

ły rzędami po obu stronach niezliczonych ścieżek. W któ­rym z nich mieszka ona? Na listach nie było adresu na­dawcy z numerem domku — po prostu nazwa sowchozu, kempingu i nazwisko Lucii. Ą więc trzeba było czekać do rama, by zasięgnąć informacji w biurze albo u tutej­szych mieszkańców.

Kent stracił humor, ale cóż było robić. Wyszedł z mia­steczka „dworków”, powłóczył się po okolicy i ruszył asfaltową dróżką w stronę, skąd dobiegał nie znany jego uszom szum morskiego przyboju. Morze!

Stał na żwirze, który widać zastępował tu piasek, i pa­trzył na czarne fale z zapamiętaniem, nieustannie ataku­jące brzeg —_co za rozkosz! Pachnie morzem i sosnami. Wyobraźnia znów kreśli przed oczyma kuszący obraz, Kent widzi, jak spośród tych spienionych czarnych fal wyłamia się brązowa bogini. |

Ach, Boże! Warto dla takiej chwili marznąć i głodować w każdej tajdze, w najdzikszych ostępach...

Jakiś czas jeszcze przysłuchiwał się szumowi przyboju, po czym wrócił do „dworków”. Zmęczony chodzeniem ulo­kował się w zacisznym miejscu na ławeczce pod jakimś drzewem, ale nie udało mu się zasnąć. Wstał i znów zaczął spacerować. Na którymś skrzyżowaniu nagle zna­lazł się w gromadce mężczyzn i kobiet obejmujących się, całujących. Jakaś dorodna kobieta chwyciła go za klapę marynarki i zawołała z pijacką zalotnością:

Taki młody i ładny i taki samotny? Chodź z nami na kieliszek czaczy!

Chodź, chodź! — krzyczeli też inni.

Chwycili Kenta pod ręce i zaczęli dokądś ciągnąć. Wkrótce znaleźli się przed jednopiętrowym domem, ze śpiewem i krzykiem wspięli się po zewnętrznych scho­dach na piętro do obszernego mieszkania. Stał tu nakry­ty stół, uginający się pod mnóstwem winogron, jabłek, brzoskwiń, pomidorów, wszelkiego rodzaju sałatek, pie­czonych kaczek, mętnej czaczy. Kent nie zdążył nawet mrugnąć okiem i już siedział obok dorodnej kobiety,

i. już nalewano mu czaczę, a przed nosem na talerzu

kaczka roztaczała smakowitą woń. Nie wiadomo z jakiej okazji ta popijawa. Dopiero później dowiedział się, że to pożegnanie kierowniczki moskiewskiego samu spożyw­czego i jej męża, podobnego do oskubanego kurczaka. Małżonkowie jutro odlatują do Moskwy — już od dwóch dni trwają pożegnalne obchody. W taki sposób zapoznał się Kent z abchaską gościnnością.

Goście jeden po drugim powoli wstają od stołu. Jeden ma na sobie doskonale uszyty garnitur. Chyba w sam raz na Kenta. Warto by ich ukarać za lekkomyślność., A co taan, niech sohie na razie nosi... Ostatni wychodzą kierowniczka i Kurczak. Kent stwierdza ze zdziwieniem, że siedzi przy stole sam. Dopiero co hałasowano, krzy­czano, aż tu nagle... Z sąsiedniego pokoju dobiega chra­panie; najpierw chrapał jeden głos, potem dołączyły się inne. Co za ludzie! Żeby chociaż „do widzenia” powie­dzieli albo co...

Rozejrzał się, wypatrując, gdzie by się tu położyć, ale nie było miejsca.

Zobaczył lustro, wydobył przybory do golenia, znalazł gorącą wodę i ogolił się. L/ucii trzeba się pokazać w jak najlepszej formie. Na pożegnanie — jeszcze kieliszeczek i pokój temu domowi. Nadszedł ranek.

Malt* tsukSlB* asmUl * 4 * 11

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kent odszukał biuro, a w nim człowieka, który wska­zał mu „dworek” Lucii — zupełnie taki sam jak inne. Domek był zamknięty. Kent stukał i pukał, ale nikt nie otwierał. Podeszła jakaś kobieta z wiadrem i spytała:

■— Kogo pan szuka? Luśki? Nie ma jej.

Luśki”?... Zresztą, tutaij może nazywają ją Luśka...

Nie wie pani — zapytał kobiety z wiadrem — kiedy ona wróci?

Na przerwę obiadową przyjdzie — odrzekła kobie­ta. •— Dzisiaj pracuje tu niedaleko. Może pan do niej pójść, to blisko, rurę spawają...

IfKFwfSlIl

67



. “ . V-Í ^ ^ .. •». — " •* ” •”


Wytłumaczyła Kentowi, jak się tam idzie — okazało się rzeczywiście blisko, pół kilometra stąd, w polu. Kent z daleka zobaczył kilku robotników pochylonych nad włazem studzienki kanalizacyjnej. Podszedł do nich z za­mierającym sercem, usiłując wypatrzeć między nima ko­bietę. Wreszcie przyszło mu do głowy, że Lucia jest pew­nie w studzience. Zapytał:

Przepraszam, gdzie jest Lucia? — I natychmiast się poprawił: — Luśka...

Luśka! — zawołał we właz jeden z robotników. — Ktoś do ciebie...

Zaraz! — odpowiedział ochrypły głos.

Po jakichś pięciu minutach z włazu wyszła duża kobie­ta o szerokiej nieprzyjemnej twarzy, w brezentowych spodniach i kurtce, z aparatem spawalniczym w rękach. Rany boskie!...

E... e„: pani Lucia? — jąkał Kent.

Jaka znowu Lucia? — ze zdziwieniem zapytała ko­bieta przepalonym głosem.

Widzi pani, ja... jakby tu powiedzieć... ja z panią korespondowałem. Jestem Feliks.

Szeroko otworzyła oczy i patrzyła na Kenta ze zdu­mieniem.

Naprawdę?! — wykrzyknęła, radośnie. — Chłopy! — zwróciła się do robotników. — Na dziś dosyć! Powiedzcie tam kierownikowi, co chcecie, ale do mnie kuzyn przy­jechał.

Rzuciła aparat i wyciągnęła do Kenta potężne łapsko. Taka to i bogini!

Ideały to dobra rzecz, ale spotyka się je widocznie na­der rzadko. Dlatego też lepiej dążyć do rzeczy realnych i marzyć o rzeczach dostępnych, mając o nich własne zda­nie i nie ufając zdaniu innych. Sama sobie Lucia może wydawała się właśnie taka, jaką chciała siebie widzieć. Pewnie i Kent wydaje się sobie piękny, a nie wiadomo, co myśli o tym ona.

Kent zdobył się na uśmiech i wydusił z siebie jakieś

miłe słowa, stosowne przy spotkaniu „bratnich dusz”.

Przyszli do „dworku” i Lucia-Luśka nie krępując się jego obecnością zaczęła ściągać z siebie brezentową odzież. Odwrócił się przepraszając, by mogła się przebrać.

Najbardziej chciałabym teraz widzieć twoje oczy” — przypomniał sobie jej list. „A ja najbardziej bym chciał zaraz dać stąd dyla!” — pomyślał.

Jest pan właśnie taki, jak sobie wyobrażałam — to była pierwsza rzecz, jaką powiedziała, gdy Kent się do niej odwrócił.

W „dworku” prócz łóżka, skrzyni przypominającej szafę, stołu i krzesła nie było żadnych mebli. Lucia prze­brała się w kretonową sukienkę z nieco wyzywającym ■dekoltem. Miała rude włosy, duże usta, niebieskie oczy z białymi rzęsami, a w dodatku perkaty nos. Szerokie biodra, duże stopy, lekko utykała.

Wiesz, Feliks, podoba mi się twoje imię. Jest praw­dziwe? — spytała.

Jak chcesz — mruknął Kent — to możesz do mnie mówić Harry...

Jeżeli ty możesz być Lucią — pomyślał gniewnie — to czemu ja nie mogę być Harry, Bernardino albo nawet Rigoletto?”

Harry — kobieta bez trudu zaakceptowała nowe imię — zanim zaczniemy mówić o naszych sprawach i planach na przyszłość, chodźmy nad morze. Dzień taki piękny...

Dzień rzeczywiście był godny pochwały.

Poszli nad morze. Oczywiście nie na plażę hotelową; miejscowi mieli tu osobną plażę, niedaleko kempingu. Ludzi było mało. Kent rozebrał się. Kąpiel w listopa­dzie — to dopiero rozkosz! Luśka-Lucia nie zdradzała ochoty na kąpiel, usiadła na kamykach obejmując kola­na rękoma. Kent — nie pamiętał już, po ilu latach — wszedł do morza.

Jeżeli po drodze na plażę głowił się nad tym, o jakich sprawach i jakich planach na przyszłość chce mówić Lucia, to teraz, gdyby umiał dobrze pływać, odpłynąłby chyba za horyzont. Co za rozkosz pluskać się w morskiej

wodtie! A, do diabla z Lucią! Ceyź tylko z jej powodu tak się tu rwał?

W ciągu doby, którą Kent spędził w „dworku”, to- ozyła się zacięta walka o jego wolność, na którą Luśka- -Lucia rzuciła się jak drapieżna tygrysica. Walka pole­gała z jednej strony na próbach wykazania konieczności połączenia dwóch bratnich dusz, a z drugiej na negacji owego duchowego pokrewieństwa. Luśce-Lucii nie można było odmówić siły, temperamentu, pomysłowości, wre­szcie inteligencji, chociaż trudno się było zorientować w rodzaju tej inteligencji. Luśka przypominała samochód bez hamulców. Takie wrażenie odniósł Kent zwłaszcza w momencie, kiedy zainteresował się przyczyną śmierci pilota-oblatywacza wraz z dziećmi.

Jest tu'wiele niejasności — odrzekła ponuro. — Ja sama nie wszystko rozumiem. Ale to, co ci napisałam, to bujda, trzeci wariant...

Co to znaczy „trzeci wariant”? — zdumiał się Kent.

Innym mówiłam, na przykład, że Jura i dzieci zgi­nęli w katastrofie kolejowej. A jeszcze innym, że on był inżynierem górnikiem i że wypadek wydarzył się w ko­palni. Ty usłyszałeś wariant powietrzny...

Czy będą jeszcze inne warianty?

Na pewno. Nie lubię wciąż tej samej wersji... Popatrzyła na niego smutnie.

Nie gniewaj się — powiedziała ae skruchą — że nie wszystko jest tak, jak sobie wyobrażałeś... Ja przecież też bym chciała mieć kogoś, kto by mnie rozumiał. Ale kto tutaj mnie zrozumie? Komu jestem potrzebna jako czło­wiek? Luśka-spawaczka nadaje się na jedną noc, na coś więcej nikt się nie może zdobyć...

Później, w samolocie, Kent dużo o niej myślał. Jednak kupiła mu bilet — nie chciała, ale kupiła. A jak nama­wiała, żeby został,' nawet nazwała go tchórzem. Jego, Kenta, który uciekł z Syberii! Nazwała go tchórzem, który ucieka przed babą. Ale bilet mimo wszystko ku­piła.

60

I Kent znowu jest w obłokach. Wielka szkoda, że bujna fantazja Lucii nie odpowiada rzeczywistości: cóż by to była za miłość...

ROZDZIAŁ JEDENASTY

A więc znów jesteśmy w powietrzu — ja i mój nieza>- radny bohater. Dokąd lecimy? Do Moskwy? Ja bym mógł — jestem tam zameldowany, mieszkam tam, mam tam żonę i nawet dwa mieszkania. Ale co mógłby robić w Moskwie Kent, kiedy i uczciwym ludziom jest tam przyciasno? Przecież prócz mnie Kent nikogo tam nie ma i zupełnie nie wiem, gdzie by go urządzić i u kogo. A znów lecieć do domu z niczym, nie zorganizować dal­szych losów Kenta, znaczyło uznać niemożność stworze­nia powieści | takimi nieciekawymi postaciami jak Kent. W każdym razie w rolach głównych. No więc co — zwrócić zaliczkę? Zwróciłbym nawet, gdybym wiedział, skąd wziąć te pieniądze.

Mam wprawdzie w Moskwie przyjaciela filozofa, który ubóstwia pracę z podobnymi do Kenta typami. Można by mu Kenta podsunąć. Ale jak? Przecież Kent jest na wolności nielegalnie. Stanisław na pewno wziąłby go w obroty. O ile' wiem, potrafił nauczyć rozumu nie ta­kich jak Kent. Umie interpretować życie i jego przeja­wy w sposób niebanalny, żywo, przekonywająco. Prze­studiował, jak sądzę, całą filozofię światową od Sokra­tesa do Marksa i Lenina. Tak, gdyby mi się udało ze­tknąć mego bohatera ze Stasiem, wzbogaciłbym moją opowieść o interesujący pojedynek różnych światopoglą­dów, a raczej instynktu z jednej strony i świadomego przekonania z drugiej.

Jednak i taki chwyt byłby brzemienny w następstwa: przecież wtedy musiałbym szyhko zakończyć powieść, która okazałaby się niedopuszczalnie krótka: wszystko skończyłoby się tym, że Kent w wyniku znajomości ze Stasiem udałby się na milicję i przyznał do winy.

Zresztą, czy ja wierni... Może nawet Staś nie poradziłby sobie z Kentem. Staś jest bezsprzecznie mocny w filo­zofii i umie znaleźć właściwe podejście do swych pod­opiecznych, ale przecież trudność polega na tym, że Kent w żyriu nie czytał nic prócz powieści szpiegowskich. Można by go przekonać o wszystkim albo na konkretnym przykładzie, albo przez wielkoduszny stosunek do niego osobiście, aby uwierzył w istnienie dobra. Przekonywa­nie słowne na niego nie działa.

Może ktoś zapytać, skąd ja to wszystko wiem, może powiedzieć, że moje wyobrażenia o jego wartościach mo­ralnych są tak samo wymyślone, jak i on sam, a co za tym idzie, nie mają większego znaczenia...

Na swoje usprawiedliwienie mogę jeśzcze raz przy­pomnieć, że Kent nie jest całkowicie zmyślony, jak to już raz wyjaśniałem, jako że zupełnie z niczego trudno coś stworzyć. O Feliksie opowiadała mi coś niecoś Mar­garita Samochwałowa z Kiszyniowa. Pamięć mam nie najlepszą — nie zapamiętałem wszystkiego, co mi opo­wiadała.

Wsłuchując się-w usypiający szum silników, rozmyśla­łem o całej sytuacji i bardziej nawet niż Kent żałowa­łem, że listy Lucii i zawarte w nich wyznania tak mało harmonizowały z jej powierzchownością — cóż by to była za piękna miłość! Teraz bohaterkę utraciłem i nie wiem, co począć z bohaterem. Źle, źle, że nie byłem w stanie przypisać Lucii brakujących zalet i konty­nuować historii bez potknięć i zadr, tak by czytelnik nie mógł się oderwać od książki.

Tu wróciłem myślami do Margarity Samochwałowej — przecież to właśnie ona miała niezbędną mi do kontynu­owania powieści urodę. O tak! Margot była po'prostu Królową Piękności.

No i wpadłem na pomysł: a może by tak odwieźć Ken­ta do niej, tym bardziej, że w mej wyobraźni narodził się | jej opowieści, że dzięki niej powstał.

Jak to zrobić? Proste. Tutaj wolno mi użyć władzy autorskiej. Po prostu ustąpię mu swego fotela tu, w sa-

molocie, a sam usiądę z tyłu i będę go obserwować. Obaj nie mamy chyba co robić u Margarity. Ja byłbym tam raczej intruzem. Ale podróżowanie we dwójkę ma sens: śledząc z dala bieg wydarzeń, może przypomnę sobie wszystko, co mi opowiadała o Feliksie Królowa Pięk­ności.

...A więc Kent leci do Kiszyniowa do Margarity, której adres dał mu „na wszelki wypadek, ale tylko w osta­teczności” ten sam Zawilec. Przy tym Zawilec uprzedził, że Margarita, chociaż można jej we wszystkim zaufać, jest osobą skomplikowaną, wykształconą, wymagającą delikatnego podejścia. Zawilec, dając Kentowi adres, pro­sił go, by nie nadużywał gościnności Królowej. Nic wię­cej ani o niej, ani o tym, co ich łączy, nie powiedział...

No nie, nadużyć gościnności jednak trzeba będzie, sko­ro Człowiek nie ma gdzie się podziać; Zawilec musi mu to wybaczyć! Przecież chyba rozumie, jak trudno jest się znośnie urządzić w takiej sytuacji. W dawnych cza­sach, wiadomo, można się było wszędzie wygodnie urzą­dzić. Teraz pieniądze niewiele znaczą, a w dodatku on ich nie ma.

Prysnęłoby się za granicę” — ponuro myślał Kent. Ale co by tam robił? To tylko w zagranicznych filmach różni poszukiwacze przygód, gangsterzy, Jeany Gąbiny i inni uciekają z więzień i lecą z Rzymu do Paryża, z Paryża do Londynu... Poza tym, żeby tam być gangste­rem, trzeba się tam i urodzić, i dorosnąć, i uczyć, a w najgorszym wypadku posiedzieć w więzieniu...

Słyszał opowiadania rozmaitych równych gości o tym, jak to trafiając do obozu udawali wariatów: głową

o ścianę, piana z ust. Następnie — dom wariatów, po­tem — ucieczka przez ogrodzenie szpitala, wreszcie — przez granicę, a tam życzliwe chłopaki z mafii i proszę bardzo — pal marihuanę, wąchaj kokainę, szprycuj się morfiną, chodź do burdelu, rozjeżdżaj chevroletem — rób, czego dusza zapragnie.

Wszystko to pięknie. Ale jest jeszcze granica, której na pewno dobrze pilnują. Można po prostu w innym

63

m Im

u**# y M) j

js %<L4 fckWp IV.

i-’ .v j t % Hi

i J? y,

I. a ;+■ * . 1

i»*’n ^ j

•♦''W '4 ,Vi% % •

[ytl M »i1 ii| y 1 fi ^ '

charakterze wrócić do kolonii i powąchać... kibel zamiast kokainy. Perspektywa mało zachęcająca.

Gdyby mu ktoś teraz powiedział, że otrzyma wolność, jeżeli zgodzi się uczciwie pracować, chyba by się zgodził. Jakby nie było, taka propozycja świadczyłaby o tym, że i on jest godzien jakiegoś zaufania i szacunku jako je­dnostka posiadająca odwagę i spryt, które wykazał na tak trudnej trasie, jak „Syberia-Picunda”. W każdym razie to zupełnie co innego niż w kolonii, gdzie człowie­ka agitują, wtykają w ręce siekierę i dyrygują, jak gdy­by był tak tępy, że bez dyrygentów ani rusz...

Kent zdawał sobie oczywiście sprawę, że nie sposób żyć nic nie robiąc, ale zawsze, być może nawet nieświa­domie, usiłował znaleźć dla siebie prawo do szczególnej postawy życiowej, szukał wyjątków od ogólnie przyję­tych zasad. Ale czy to jest możliwe? Niestety... Któż pójdzie na kompromis z nim i jego światopoglądem?

A więc — precz z przeszłością!

Musi wznieść się ponad okoliczności, którym się da­wniej podporządkowywał. Nie powinien mieć przeszłości, tylko przyszłość, zawsze przyszłość albo... nic!

Ostrożnie, jak niemowlaka, samolot opuścił Kenta na odeskię lotnisko.

Na- lotnisku stały przy kasach olbrzymie kolejki. Kent dojechał tramwajem na przedmieście i wyszedł na szosę w kierunku Kiszyniowa. Właśnie jechał gazik. Kent po­machał. Gazik zatrzymał się. Za kierownicą siedział po­chmurny chłopak mniej więcej dwudziestopięcioletni.

Do Mołdawii?

Właź!

Kent usiadł obok kierowcy. Chłopak był nie tyle po­chmurny, co raczej zły. Brunet, o okrągłej, dobrodusznej twarzy, pod nosem cienka nitka wąsików, na górnym sie­kaczu koronka.

Ile dajesz?

Zgodzili się na pięć rubli.

Jechali w milczeniu. Potem kierowca ni stąd, ni zo-

wąd, właściwie do nikogo się me zwracając, powiedział z jakąś nagłą determinacją:

No dobra! — i machnął ręką. Obrócił się do Ken­ta; — Zapalimy? Jak się nazywasz?

Leonard — rzekł Kent po chwili zastanowienia. — Mów mi Lońka...

Walentyn — przedstawił się kierowca.

Zapalili z jegcrpaczki.

Skąd jedziesz? -

Odłączyłem się od szefa —■ wymijająco odparł Kent.

Choesz się zaczepić w Mołdawii? Słusznie, ludzie tutaj sami gamonie.

Walentyn opowiedział, że mieszka w Benderach, ale niedługo przenosi się pod Moskwę, do Kraskowa. Zamie-' nia się.

Nie wiesz, gdzie tam jest ulica Suworowa?

Kent wyznał, że w niektórych miastach wie, ale aku­rat w Kraskowie... nie był.

Pochmurny z początku ożywił się i zaczął wścibiać nos we wszystkie szczeliny osobistego życia Kenta, któremu było to bardzo nie w smak. Przestawił kierowcę na inne tory — zapytał, jakie miasto ów uszczęśliwił swym pier­wszym krzykiem. Okazało się, że Odessę... Po czym — jakżeby inaczej! — zaczęli rozmawiać o kobietach.

Ja na przykład ledwie żem się zeszedł z Ninką — opowiadał Walentyn, dowiedziawszy się właśnie, że Kent o, rnało nie wpadł w sieci zastawione przez Lucię — a już nie mogłem się od niej odczepić! One wszystkie dobre, póki robią do ciebie słodkie oczy, ale jak cię już złapią na haczyk...

Z ciężkim westchnieniem wypuścił kłąb dymu na prze­dnią szybę. Ninka była, jak się okazało, kucharką w ja­dłodajni, i to była jej jedyna zaleta.

Idziesz z nią do kina — ciągnął Walentyn — wlecze się obok i milczy jak ryba. Całymi dniami gęby nie otwiera, za to jak już otworzy... to lepiej by zamknęła!

Walentyn gadał, a Kent go nie słuchał, udawał tylko zainteresowanie. Rozmyślał o własnych problemach.

W 0<I różnieniu od Autora, który znał Margaritę, Kent nic o niej nie wiedział prócz skąpych informacji uzyska­nych od Zawilca. Myślał i myślał o tym, jaka jest ta Margarita, czy można będzie u niej przea jakiś czas prze- koczować, a może nawet przy odrobinie szczęścia po­derwać babkę, to jest zaczepić się na stałe...

I jak myślisz, na co ta trusia postanowiła mnie zła^ pać? — usłyszał wzburzony glos Walentyna, który, prze­suwając wygasły niedopałek z jednego kącika ust w dru­gi, truł ciągle o swojej Ninie. — Powiada, że ma zamiar wydać na świat mojego dzieciaka! Nic innego jej do szczęścia nie trzeba. Nic — tylko dziecko z ukochanym mężczyzną, i jeszcze musisz się cieszyć, że to ty właśnie nim jesteś... Widział kto coś podobnego?! Raz, dwa — i dzieciak! Wytłumaczyłem jej, że nie ma pojęcia, co to jest być karmiącą matką, jakie to bolesne, kiedy wraz z mlekiem ten bezzębny bandyta wyssie z niej wszystkie soki i urodę. Przekonałem ją...

Szara wstęga asfaltu wiła się niespiesznie, niknąć pod kołami. Kent oderwał od niej oczy i zobaczył człowieka biegnącego przez pole w stronę szosy. Za nim w sporej odległości biegł potykając się jeszcze ktoś. Pierwszy wy­padł na drogę i wzniósł ręce do nieba, na którym w tej chwili nie było nic ciekawego.

Walentyn zatrzymał gazik. Mały, spocony, zasapany wymoczek wyjaśnił, że strasznie się spieszy do Bender, że za dc&iezienie tam da piętnaście rubli. Walentyn aż gwizdnął ze zdumie<nia i odczekał sekundę w nadziei na dokładkę. Ale lepszy wróbel w garści... Zabrali Wy­moczka.

Walentyn od razu _ przyczepił się ze swym odeskim wścibstwem do nowego pasażera, który wiercił się na tylnym siedzeniu, jakby go mrówki oblazły, ale nie mo­gąc uzyskać żadnej sensownej odpowiedzi, przerzucił się znowu na Kenta.

Stwierdził, że jest ostatnio w dość niemiłej sytuacji

i podał szczegóły. Okazało się, że miał nieprzyjemną scysję z odeską drogówką, chociaż nic specjalnego nie

zbroił — po prostu trochę wypij, przeorał klomb z kwia­tami i wpakował się na kiosk.

Wielkie mi co, glina! — burczał. — Dali takiemu

lizak do ręki i już myśli, że może nim grzebać w szofer- skiej duszy, jakby szofer nie był człowiekiem, ale fał­szerzem pieniędzy, jakby kury forsą karmił...

Macie co zapalić? S nieoczekiwanie zapytał Wy­moczek.

Kent zainteresował się, jak go zwą. Odpowiedź była lakoniczna.

Limon!

Walentyn zapytał, czemu Wymoczek tak się' denerwu­je, lecz ten nie odpowiedział, splunął przez okno i po­prosił, żeby dodać gazu, i żeby go wysadzić z kilometr przed Benderami. Walentyn spełni! prośbę. Pod miastem jednak zatrzymała ich milicja i teraz Keęt zaczął się wiercić na siedzeniu. Sprawdzali dokumenty. Kent podał swoje lipne zaświadczenie o zwolnieniu. Facet w cywilu podejrzliwie przestudiował papier i poprosił Kenta

o zdjęcie beretu. Ale na zaświadczeniu jest jćgo własna fotografia, nie ma się czego obawiać. Facet popatrzył na zdjęcie, na Kenta i pddał papier. Widać szukali kogo innego — na pewno Wymoczka...

Kiedy wjechali do Bender, Kent zaczął błagać Walen­tyna; by zawiózł go do Kiszyniowa, ale temu nie uśmie-, chała się taka podróż — bez prawa jazdy, rozklekotanym gruchotem. Zawiózł Kenta na dworzec autobusowy. Tu przez znajomą kasjerkę załatwił mu bez kolejki bilet do Kiszyniowa.

Naprzód- do Królowej! ~

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Do Kiszyniowa przyjechał pod wieczór.

Pięciopiętrowy dom, w którym mieszkała Królowa, prezentował się całkiem solidnie. Na piąte piętro Kent wszedł po schodach — winda nie działała. Na dzwonek

87

otworzyła kobieta o nienagannej powierzchowności, mniej więcej czterdziestoletnia. „Trochę starawa — po­myślał Kent — ale w ogóle niczego sobie, ujdzie na jakiś czas...”

W wyniku obopólnej uprzejmej wymiany informacji okazało się, że jest to rzeczywiście Margarita, a Kent tym razem przedstawił się nie wiadomo czemu jako Arnold. Zawierali znajomość w obszernym korytarzu dużego sublokatorskiego mieszkania. Uroda Królowej rzeczywiście była aż do obrzydliwości idealna: i dołeczki na policzkach, i pieprzyk, i czarne oczy, i włosy — ma­rzenie fryzjera. Przy tym szczupła, smukła, a i nogi bez zarzutu.

Kiedy Kent opowiadał jej o sobie, o swych kontaktach

I Zawilcem, i kiedy oboje przebywali jeszcze w sferze wątpliwości, domysłów i przypuszczeń, w drugim końcu korytarza otwarły się drzwi, wyjrzała zza nich kudłata głowa i Kent zobaczył okrągłe jak u sowy, podejrzliwe oczy. Potem zjawił się skądś wysoki siwy starzec o bły­skającym dziką nienawiścią spojrzeniu i zaraz znikł jak zjawa, której może wcale nie było.

Mój tata — szepnęła Margarita jakimś gniewnym tonem. — Nic już nie kojarzy. A ten — kiwnęła w stronę kudłatej głowy — to Jakub, sąsiad. Zawsze się gapi, kie­dy ktoś przychodzi. Proszę!

Otworzyła jedne z drzwi w korytarzu i wkroczyli na królewskie komnaty. Przeraziło Kenta wściekłe miauknięcie.

Izabella, Izabella — zamruczała Królowa. — Nie bój się, to dobry wujek...

Izabella była to wielka biała -kocica o bezczelnym pysku. Kent przekonał się szybko, co to za przyjemność, kiedy taki stwór linieje. W dużym pokoju zobaczył piani­no i — niech mu Bóg wybaczy! — szerokie, zachęcające łóżko. Dywany, meble, półki z książkami nie zrobiły na nim szofgólnego wrażenia. Uwagę jego zwróciła nato­miast wisząca na ścianie galeria portretów znanych mężczyzn, wyeksponowanych tu jak konie na padoku.

Byli to głównie znani aktorzy i sportowcy. Pewnie kobiecie naprawdę jest miło budząc się zatrzymywać wzrok ńa jakimś wybitnym obliczu. Fińska lodówka „Bosenlev” także zwróciła uwagę Kenta, a jej zawartość

i zagranicznymi etykietami przyjemnie go wzruszyła. Gdy tylko usiadł w wygodnym fotelu, w dolną część jego karoserii wpiły się szpony Izabelli. Jak więc widać, nie­chęć Kenta została całkowicie odwzajemniona...

Margarita z ciekawością wypytywała o Zawilca — co u niego słychać, czy staro wygląda, ile mu zostało od­siadki, czy ma jeszcze przyjaciół, czy dostaje listy. Kent opowiadał, ale skąpo — prosił go o to sam Zawilec.

Królowa zaparzyła kawę, wyjęła koniak. Palili pro­wadząc intelektualną rozmowę. Zwłaszcza Margot. Na­pomknęła, • że czytała Miecznikowa, Schopenhauera, Nietzschego, Biełegó. Kent z miną wyrażającą zaintereso­wanie w milczeniu palił papierosa. Potem Królowa opo­wiedziała mu o swej pracy. Wynikało z tej opowieści, że niezbyt jej się wiedzie, że zaczęto ją często krytyko­wać w redakcji. I Kent przekonał się, że Zawilec nie bujał mówiąc o jej wykształceniu. W każdym razie nie miał podstaw, by wątpić, że jest ona redaktorem mu­zycznym w radiu i że ma wykształcenie muzyczne. Tak, z taką kobietą człowiek się nie nudzi!

Znów wyjechali na tapetę Schopenhauer, Goethe, Schil­ler, ale Kent miał ich gdzieś. Rozkoszował się życiem, przeklinając Schopenhauerów i kocicę Tzabellę. Dosko­nale wiedział, gdzie i jak się to skończy Niech żyje moł­dawski koniak i łóżko na dobrych resorach! Był młody, dobrze zbudowany i wiedział, że podoba się kobietom. Margarita przyglądała mu się wprawdzie z jakąś jego zdaniem przesadną ciekawością, ale jednocześnie zacho­wywała się dość wyzywająco.

Miłość! A cóż ma tu do rzeczy miłość? Człowiek przy­szedł z tajgi. Może w dalekiej przyszłości potrzebna mu będzie mądra żona, ale nie teraz i nie pierwszego dnia znajomości. Teraz, moja miła, nie bądź intelektualistką, ale kobietą. Intelektualistką bądź, kiedy zostaniesz przy-

jacielem. Zdarza się często, że pozostajesz kobietą, nie stawszy się przyjacielem, 1 odwrotnie, zostawszy przyja­cielem przestajesz być kobietą. I życie się nie układa! A tu... Co tu można było myśleć o miłości do człowieka z lasu?

...Następny ranek rozpoczął się od czułego „dzień do­bry”. Delikatne palce ostrożnie połaskotały go w ucho. Było wpół do jedenastej. Och, jakże się różniło to prze­budzenie od pobudki w kolonii, kiedy przy każdym ude­rzeniu młotka o szynę mrówki przebiegały po grzbiecie

i każde uderzenie przypominało: deszcz czy śnieg, upał czy mróz, musisz iść i robić to, czego ci się robić nie chce, albowiem od tego zależy oczyszczenie twej duszy, wypędzenie z niej diabła.

Nie ma tam kobiet? — spytała Margot, zapalając papierosa. — Jakże wy sobie tam radzicie?

Są sny — odrzekł Kent.

Potworne...

Wstali i Kent poszedł się myć do łazienki. Rozśmie­szyło go wiszące na drzwiach ubikacji polecenie: „Wodę spuszczać dwa razy.” Potem — znów kawa, koniak i mą­dre rozmowy, jako że była to niedziela. Kent zaczął się już zachwycać własnymi subtelnymi manierami.

Wciąż wyczekiwał na dogodną okazję, by zapytać

o Zawilca. Chciał rozgryźć i zrozumieć łączące ich sto­sunki, ale Margot zaczęła go wypytywać o plany na przyszłość.

A jakie Kent mógłby mieć plany na przyszłość? Zaczął się rozwodzić o tym, że najczęściej spotykał peahowców, że sam do nich należy.

Lucia pytała o plany na przyszłość, teraz ta też... Ale cóż on wie o przyszłości?

Dlaczego uciekłeś? — spytała Margarita z ciekawoś­cią. — Czy tylko po to, żeby mnie odwiedzić, żeby prze­kazać pozdrowienia od Zawilca? A co zamierzasz dalej robić? Myślisz, że cię nie złapią?

O nie, nie będzie się przed nią wywnętrzał. Jeszcze nigdy i nikomu nie pozwolił zajrzeć sobie w duszę, bo

musiałby opowiedzieć o skąpej, chciwej babce, która go wychowała, o ponurym, samotnym dzieciństwie i o foto­grafii. matki jako młodej ładnej dziewczyny — jedynym jego wyobrażeniu o niej. Trzeba by byk) może opowie­dzieć i o tym, że najczęściej nuci piosenkę, w której są słowa: „Tak dawno nie widziałem mojej mamy”...

Miau-a-u!” — spojrzenia Kenta i Izabelli skrzyżowały się wrogo w niemym pojedynku.

Zadzwonił telefon. Z odpowiedzi Margot Kent zorien­tował się, że dzwoni jakaś Sonia. Margot powiedziała do słuchawki, że nie jest sama. Potem Kent ku swemu zdu­mieniu usłyszał, że Królowa mówi o sobie jakby w licz­bie mnogiej: „Przyjdziemy.” Kiedy zaś odłożyia słuchaw­kę, dowiedział się, że „nas”, a więc i jego także, zaprasza do siebie Sonia. Królowa zaczęła się malować.

Co to się wyrabia? — myślał Kent o swej nowej sy­tuacji. — Nawet nie zapytała, czy on ma ochotę na czy­jeś towarzystwo, czy niej czy będzie się tam dobrze czuł ze swoją skąpą i wielce podejrzaną fryzurą. Ciągną czło­wieka, gdzie chcą, jak swoją własność. Pieskie życie... Ale nie opierał się.

Na ulicy deszcz lał jak w tajdze. Sonia na szczęście nie mieszkała zbyt daleko — kilka przecznic dalej. Była w spodniach, na głowie miała papiloty. Tuż po nich przyszła jeszcze jedna przejrzała dziewoja. Wszystkie trzy piękności stłoczyły się w łazience przed lustrem.

Wkrótce przybyli także kawalerowie. Jeden — czter­dziestoletni kurdupel w kraciastej koszuli i dżinsach. Drugi — dwudziestoletni może blondynek, który od razu wypróbował trwałość futryny w drzwiach; w ogóle cie­kawe, jak tu doszedł. Trzeci był to dorodny samiec w nieokreślonym wieku, w białej koszuli i krawacie, z ja­kimś znaczkiem w klapie.

I oto już na stole króluje butelka „Stolicznej” ze świtą butelek portwajnu, w otoczeniu przygotowanych na chybcika zakąsek.

Wieczna szarzyzna! — powiedziała cichutko Królo­wa.

Jej przyjaciółki usiłowały udawać radosne ożywienie. A może było ono prawdziwe?

I takie typy mają czelność przebywać w towarzy­stwie kulturalnych, znających języki, wykształconych kobiet! — syczała Królowa.

Rzeczywiście, dla kobiet kulturalnych, znających języ­ki, ci kawalerowie byli zbyt prostaccy. Chociaż, myślał Kent, i tak ich towarzystwo jest przyjemniejsze niż nie­znajomych z tajgi.

Zabawa się nie kleiła. Damy poszeptały w przedpokoju, wywołały Kenta i poprosiły, by odprowadził Jej Wy­sokość. Miała zepsuty humor, co niestety nie dodawało jej urody. -

Szli w milczeniu. Kent nie wiedział, o czym mówić.

Za co to wszystko? Czemu nie mogę osiągnąć tego, co mają inne kobiety? — nieoczekiwanie jęknęła Mar­got. — O inne' mężczyźni zabiegają, żenią się z nimi... Przecież jestem ładna, kulturalna, niegłupia. Czyż mniej niż inne zasługuję na szacunek, na szczęście? Szukałam bohaterów Grina, Lermontowa, Hemingwaya... Widać wszyscy zginęli na wojnie. I zostało tylko: „czemu by pies nie miał schrupać kotka”...

Kent nie zrozumiał — o jakiego kotka chodzi?

Tak mi kiedyś powiedział jeden taki: czemu by nie schrupać kotka, skoro on nie ma nic przeciwko temu, to znaczy mnie. On, wyobraź sobie, nie ma zamiaru przez dwa lata przynosić kwiatów i wzdychać. On uważa, że kobiety wcale tego nie wymagają, że to wymyślili sami mężczyźni!

Ale przecież, o ile pamiętam, ode mnie też nie ocze­kiwała kwiatów!" — pomyślał Kent.

Przyszli do domu. Ledwie znaleźli się na korytarzu, usłyszeli krzyk:

Co, już nie potrafisz się przywitać?!

Za ich plecami mignął i znikł wysoki cień. Margot z westchnieniem włożyła klucz do dziurki. Chyba z ku­chni wyłoniła się wyschnięta staruszka i wycelowała w Kenta ostry gniewny nos. Znów otworzyły się drzwi

w drugim końcu korytarza i wyjrzała z nich kudłata głowa. Margot była widocznie zmuszana jakoś wytłuma­czyć staruszce obecność Kenta.

Mój przyjaciel — powiedziała sucho. — Dziennikarz.

Teraz dziennikarz! — zjadliwie powiedziała starusz­ka zwracając się najprawdopodobniej do kudłatej gło­wy.

.Weszli do pokoju. Margot zmęczona opadła na fotel. „Mia-a-u!” — to skoczyła Izabella. Kent poczuł pie­kielny ból w karku, w który wczepiła mu się ta króle­wska faworyta. Spróbował ją pogłaskać — ugryzła go w palec i błyskawicznie wskoczyła na szafę. Margot śmiała się rozbawiona:

Ona nie z każdym się bawi!

Kent próbował zgadnąć, czy Margot obrazi się, czy nie, jeżeli on otworzy „Rosenlev” i wyjmie koniak.

Nie miałaś kogoś... tak naprawdę? — zapytał i zde­cydowanym ruchem otworzył lodówkę.

Królowa wyglądała na zdziwioną.

Jak to? A Zawilec? To ty nie wiesz? On przecież był moim mężem...

Teraz z kolei Kent się zdziwił. A to historia! Zawilec nic o tym nie mówił.

Potem... byli i inni' — powiedziała Margarita. — Przychodzili i odchodzili. Albo ja ich przepędzałam. Taką już mam naturę, że ciągle się łudzę: a nuż...

Go „a nuż”? —nie zrozumiał Kent. Kogo „a nuż” ona oczekuje?

Nie zależy mi — mówiła Królowa — na typowym mieszczańskim szczęściu: samochód pod oknem, pies, mieszkanie, solidny mąż — nie! Ale innym wszystkiego tego zazdroszczę, bo to lepsze niż takie życie, jakie teraz prowadzę. Chcę znowu na łono natury, na wieś, chcę spokoju, takiego jak wtedy, kiedy był Zawilec. Ale nie umiem być sama. No i na wsi nudno... W dawnych cza­sach malarze, pisarze, poeci żyli w głuszy wiejskiej

i tworzyli arcydzieła. Teraz nikt nie chce odejść z mia­sta jak gdyby w tym. zamęcie kryły się wszelkie skar-

by — materialne i duchowe. Słuchaj, wyprowadź la*- balię na podwórko.

Zjeżdżając windą, która, jak się okazało, czasem je­dnak działała, Kent myślał z rozdrażnieniem: „Co, mam tu być opiekunem kocicy?” Nie tak wyobrażał sobie upragniony sukces. Ogarnął go niejasny niepokój. „Tam, kiedy człowiek wybiera się w drogę, wszystko wyobraża sobie inaczej. A raczej nic sobie nie wyobraża, po prostu tam wszystko ma jeszcze przed sobą. Teraz zaś, kiedy najtrudniejsze ma już, zdawałoby się, poza sobą, znowu powtarza się wszystko, co było zawsze, co w rezultacie cofało go tam: jest przy kocicy czy przy babie, ma co wypić i podeżreć i na razie nikt nie pędzi go do roboty. Ale w tym właśnie szkopuł, że wszystko to jest na razie...”

Tej całej Margarity nie da się „osiodłać” — i przed­tem przychodzili do niej różni: byli i odchodzili, albo sama ich przeganiała. Jasne że i Kent nie jest tym, „a nuż”, na którego ona czeka. A więc pewnego piękne­go dnia spławi i jego...

Nie, on nié będzie czekać, żeby go wypędziła. Sam trzaśnie drzwiami. Nie zaszkodziłoby też zajrzeć do jej skarbczyka przed drogą, chociaż raczej nie wypada: za­wsze to przyjaciółka Zawilca. Ale odejść — odejdzie! Serce ciągnie w strony, gdzie są jego starzy przyjaciele

i kumple, gdzie także będzie co wypić i zakąsić...

Spacer z kocicą okazał się trudniejszy, niż można było przypuszczać; ledwie wypuścił Izabellę z rąk, rzuciły się na nią od razu trzy koty. Na podwórku zrobiła się taka karuzela, że Kent nie mógł rozróżnić, gdzie jest który kot. Zobaczył biały ogon, który mignął za bramą, .cią­gnąc za sobą całą tę miauczącą hałastrę. Na próżno krzy­czał: „kici-kici!” Izabella przepadła.

Królowa była zrozpaczona. Obeszli całą ulicę, zaglą­dali na podwórza, do bram, wołali, błagali, szukali pra­wie do Tana i nie znaleźli tego bydlęcia. Rano Margot zaczęła błagać:

Proszę cię, idź do rakarni.

Tego jeszcze brakowało! No, ale to ostatni raz...

Kent z trudeim odszukał rakarnię, ale i tam Izabelfl nie było. Zamiast niej pracownicy zaproponowali mu po rublu za sztukę cały wór kotów różnej maści.

Po powrocie Kenta urządzili godną stypę po Izabelli. Następnie Królowa odprowadziła Kenta na dworzec autobusowy. Na pożegnanie pocałowała go.

Naprzód! O Zawilcu już więcej nie wspomnieli...

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

To, że nie wspomnieli już Zawilca, mnie, Autorowi, baTdzo zaszkodziło: nie udało mi się szczegółowo odtwo­rzyć opowieści Margarity o Feliksie. I znowu nie mia­łem pojęcia, co począć z takim niezaradnym bohaterem. Zupełnie nie pasował do Margot i zmuszony byłem ich rozdzielić. I co dalej?

Na ogół myślałem, że można łatwo stworzyć powieiść czy opowiadanie na bazie samej fantazji, mając jako punkt wyjścia jakieś zupełnie drobne konkretne obrazy czy sytuacje. Uważałem, że można z łatwością pisać im­prowizując i niezbyt łamiąc sobie głowę nad planem przyszłego utworu. Absolutnie ufałem improwizacji, a tu zawiodła innie ona na całej linii. Teraz, gdy znalazłem się z moim bezdomnym bohaterem w drodze i nie mia- łeniv pojęcia, dokąd ta droga prowadzi, przyszła mi do głowy niepokojąca myśl: przecież to wszystko jest nie­poważne! W imię czego zacząłem pisać tę opowieść? Przygody... Ale przygody powinny czemuś służyć, po­winny mieć jakieś uzasadnienie.

Poczułem się jak ojciec, który wypędził z domu syna rzucając go na pastwę losu. Czyż mie tak postępowałam z Kentem: stworzyłem go, uczyniłem pechowcem, zmu­siłem do przestępstwa i porzuciłem.

Oczywiście, porzuciłem. Porzuciłem go w tej samej chwili, w której napisałem o jego decyzji opuszczenia Margarity, zanim ta wypędzi go sama: ja przecież sie-

ćkiałem w samolocie i leciałem do Moskwy sam, Sez niego. Nie mogłem zabrać go ze sobą — nie miałbym go gdzie podziać.

Postanowiłem w domu spokojnie i rzeczowo przemy­śleć sytuację, naradzić się ze Stanisławem, a Kent na razie niech się włóczy, gdzie chce.

Leciałem do domu i czułem w sercu niepokój. Po duchowym wzlocie, z jakim rozpocząłem powieść i wy­szarpałem zaliczkę, nie pozostało ani śladu. Myśląc o Sta­siu nie mogłem się wyzbyć obawy, że niefortunnie wy­brałem i temat, | bohatera. Po cóż było go wyciągać z więziennych murów, skoro nie kogo innego, ale właśnie Stanisława otacza cały świat, zawierający zjawiska za­równo pozytywne, jak i negatywne — świat, w którym tak wiele jest spraw nie do końca wyjaśnionych, rozwią­zanych, w którym codziennie dokonywane są nowe od­krycia, stawiające ludzi wobec konieczności tworzenia nowej pedagogiki, nowych, nowocześniejszych metod na­uczania, nowych dróg dotarcia do ludzkiej świadomości,

i to właśnie pedagogika jest rzeczywiście prawdziwą walką o lepszą przyszłość, chociaż nie ma w niej roman­tycznych przygód d ryzykownych postępków.

Poza tym, czyż mało jest książek, w których prze­kształcenie się pierwiastka negatywnego w pozytywny przedstawiono nie gorzej, niż mógłbym to zrobić ja w mojej powieści o Feliksie Kencie? Powiedzmy, że opiszę jeszcze raz melinę, włóczęgów, którzy pod wpły­wem'uszlachetniających, uzdrawiających przejawów ży­cia dochodzą w końcu do wniosku: tak dłużej żyć nie wolno. Cóż więc (to, będzie, jak nie powtórzenie dzieła już dokonanego, już istniejącego?

Opis trudności i ryzyka, jakie przeżył Kent w czasie swej ucieczki oraz tych, na które jego sposób życia na pewno go narazi, nikogo nie przestraszy, nie odepchnie: na papierze najstraszniejsze nawet sytuacje wyglądają pociągająco. Zdarza się często, że czytelnik wręcz upaja się wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwami! Samo słowo „niebezpieczeństwo” nabiera w jego świadomości ma­

gicznej, pociągającej siły. Wyobraźcie sobie afisze filmo­we z takimi na przykład tytułami: Niebezpieczna uciecz­ka lub Niebezpieczna pogoń... Filister biegiem poleci po bilet i można powiedzieć z całą pewnością, że widownia będzie pełna.

Niemniej jednak Kent już istnieje i nawet zabicie go nie jest teraz takie proste, chociaż tym sposobem mógł­bym się od niego uwolnić...

A przecież zabójstwa zdarzają się zupełnie po prostu, ludzie izabijają po pijanemu, bez powodu, i śmierć za­pisuje się na stronicach życia w sposób bardzo naturalny. Ot, choćby teraz: jeżeli ten samolot nagle zapikuje, po­mknie w >dół i wbije się w ziemię? Koniec. Spotkałeś redaktora, który, z nikim się nie licząc, wnosi poprawki według 'własnego widzimisię. Czemu więc życie może tak zwyczajnie zaproponować .śmierć, bez szczególnego lo­gicznego uzasadnienia, a ja w swej książce boję się za­bić Kenta, którego przecież sam stworzyłem?

Kiedy tak rozmyślałem nad tym wszystkim, samolot wylądował na lotnisku we Wnukowie.

W domu, zaledwie wszedłem na klatkę schodową, los zgotował mi wprawdzie nie śmiertelne niebezpieczeń­stwo, ale coś niezbyt przyjemnego — w każdym razie wniósł w moje życie rzeczywiście nieoczekiwaną ko­rektę.

Naturalnie przed wejściem na górę wyjąłem ze skrzyn­ki pocztę i w stosie listów, gazet i czasopism znalazłem niepozorną, cieniutką żółtą kopertę. Przekartkowałem pisma, przejrzałem inne listy i wreszcie otworzyłem tę kopertkę i znalazłem w niej wezwanie na milicję.

Co by to mogło znaczyć? — zapytywałem sam siebie, ale nic nie wymyśliłem. Z milicją nic mnie raczej nie łączyło — przecież to nie ja uciekłem z kolonii, ale mój bohater! A więc do to ma znaczyć? Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać. Znalazł się życzliwy człowiek, który zgodził się wyjaśnić sprawę, w dodatku ze wszyst­kimi szczegółami. Był to śledczy, a spotkałem się z nim

w jogo gabinecie, dokąd zostałem zaproszony powtór­nie — tym rasem przez telefon.

Zaproszenie telefoniczne na pozór nie zapowiaaaió nic złego — wygłoszone było zwyczajnym, nawet znudzonym torom, jak gdyby chodziło o zgubioną chustkę do nosa: „Niech pan wpadnie przy okazji.” Nie wiedząc, ö co chodzi, ufnie udałem się na milicję. Tam dowiedziałem się, że chustki do nosa .nie zgubiłem, ale tamtego wie­czoru przed trzema tygodniami, kiedy w restauracji „Lira” w towarzystwie nieznajomych osób zalewałem ginem buszujący we mnie twórczy ogień, jakiemuś Hel­lerowi czy Kellerowi dotkliwie uszkodziłem głowę, a mó­wiąc ściśle, dałem mu butelką po łbie. Udało mi 'się uciec, mimo że jakaś zrobiona na podlotka dama z do­brze postawionym głosem podobno przyzywała na moją głowę wszelkie kary boskie.

Śledczy odczytał mi zeznania świadków. Jeden riawet zeznawał na moją korzyść: słyszał, jak ten Heller-Keller cbrsził dziewczynę, z którą usiłowałem rzekomo tańczyć (na litość boską — ja przecież nie tańczę!). Nazwałem go osłem, i on — świadek to widział — rzucił mi w twarz kieliszek wina, a ja w .odpowiedzi trzasnąłem go butelką.

Miałem szczęście: śledczy okazał się. ludzkim facetem — zobowiązał mnie do nieopuszczania Moskwy i zwolnił. A ja tegoż wieczoru... jechałem do Tallina i w myślach piekłem na rożnie damę z dobrze postawionym głosem. Co się tyczy Kellera-Hellera, to okazało się, że przebywa w szpitalu i lekarze nie mają zielonego pojęcia, czy wyjdzie stamtąd sam, czy go wyniosą.

Muszę tu wyjaśnić, że oczywiście wcale go nie znałem

i reczej ani on do mnie, ani ja do niego w normalnym stanie nie żywilibyśmy żadnych wrogich uczuć. Całe zajście było wynikiem tego, że .po prostu za dużośmy wypili. To straszne! W ten sposób można nawet zabić człowieka i zapomnieć, bawić się dalej ze spokojnym sumieniem. Właśnie tak, jak ja się bawiłem, tworząc po­wieść, która rosła jak dziecko z bajki nie z dnia na

dzień, ale z godziny na godzinę. Przecież w stosunkowo krótkim czasie stworzyłem jednak cały kołowrót przy­gód, a jednocześnie opisałem mały kawałeczek rzeczy­wistego życia. Teraz jechałem do Tallina i wiozłem kil­ka butelek „Stolicznej” dla Juhana — niedźwiedzia z Kemu, miejscowości leżącej czterdzieści kilometrów od Tallina. Właściwie to celowałem do jego starej chaty w lesie. Owi niemłodzi chłopi pobudowali nowy dom niedaleko szosy, co było dla nich o wiele wygodniejsze niż leśna chata, do której w złą pogodę nie sposób do­trzeć tonącymi w błocie drogami. Jesianią i wiosną je­dyne nadające się w tych stronach do użytku obuwie to gumiaki. Nowy dom Juhana, sześćdziesięcioletniego siłacza, miejscowego traktorzysty i jego siwiutkiej, chu­dziutkiej, wielkookiej żony jest jeszcze nie wykończony, ale małżonkowie już w nim zamieszkali, chociaż meble

i reszta dobytku pozostały w chacie „Solovia”. Będąc tam kiedyś przejazdem wygadałem się, że taka chata to świetne miejsce do pracy, i Juhan powiedział, że będzie rad, jeżeli zamieszkam tam na jakiś czas: i dom będzie opalany, i rzeczy nie zbutwieją.

Po przybyciu do Kemu wypiłem z Juhanem butelkę „Stolicznej", którą uwielbia, i omówiwszy szczegóły: gdzie leżą drwa, jak palić w łaźni, urządziłem się w „So- lovii”, dokąd Juhan zawiózł mnie traktorem. Przejście pieszo było niemożliwe. Żebym mógł odbywać spacery po okolicznych lasach, Juhan dał mi swoje gumowce.

Dom był dawno nie opalany. Wilgoć panowała tu gor­sza niż w tajdze. Napaliłem od razu we wszystkich pie­cach, znalazłem bieliznę pościelową i posłałem sobie w jednym z pokod. Na wszystkim leżała gruba warstw# kurzu: na półkach z książkami, na stołach, na parape­tach; w szydełkowych firankach pełno było zdechłych much, tkwiących tam jak ryby w sieciach. Zabrałem się do sprzątania i po dwóch godzinach mój pokój zaczął wyglądać całkiem przytulnie. Rozłożyłem swoje rzeczy, przygotowałem stół do pracy. Uporawszy się z tym, umyłam się pod studnią i usiadłem, żeby odpaęząć.

Otaczająca mnie cisza była wręcz nieprawdopodobna: żadi.ogo dźwięku prócz potrzaskiwania polan w piecach

i wycia wiatru za oknem. Nadeszła już noc, mrok i wi­cher jeszcze bardziej podkreślały ciszę. I wtedy wręcz do­tykalnie poczułem, że jestem sam.

Wiedziałem, że w lesie były jeszcze inne działki. Le­żały jednak daleko od siebie i zamieszkiwali je jedynie wiekowi staruszkowie — emeryci, pragnący spędzić swe ostatnie lata w rodzinnych domach, wśród ojczystych lasów i pól, z którymi byli związani przez całe życie. Prawie się ze sobą nie widywali, spotykali się tylko przy stojącym samotnie pustym domu na zakręcie drogi pro­wadzącej do szosy. Do tego domu raz na tydzień przy­jeżdżał ssmochód z zaopatrzeniem — przywoził chleb

i inne niezbędne produkty. Tutaj dowożono także pocztę. Staruszkowie kupowali wimo, częstowali się nawzajem, wspominali dawne czasy, a staruszki przekazywały sobie nowiny o córkach, wnukach — kto się z kim ożenił, kto się z kim rozwiódł. Tutaj i ja miałem kupować jedze­nie. i Włóczyłem się po lasach pełnych dzików, kozic i ła­małem sofcie głowę nad fabułą mojej powieści, którą tak nieoczekiwanie zmuszony byłem przerwać. Co będzie z Kentem? O ile wiem, czekają go nowe przygody. Ken­ta czekają przygody, a Autora cudowna gra wyobraźni, gra tym bardziej frapująca, że ma nawet w swych rę­kach cały bukiet potencjalnych bohaterów, poczynając od samego Kenta i kończąc na tych, z którymi mogły gO' zetknąć wymyślone przez Autora wypadki... Gdzie jest teraz mój pechowy Kent? Może znowu spotkał nieznajo» mych z tajgi?

Dzięki surowej rzeczywistości, która tak nieoczekiwa­nie wtargnęła w życie osobiste Autora (mam na myśli wezwanie na milicję), trzeba było pomyśleć o tym, by przestawić akcenty w przyszłej powieści, jako że przy­goda Autora była mocno związana z przyczyną niepo­radności jrgo bohatera. Postanowiłem stworzyć nową powieść o miłości. Wiadomo powszechnie, jak się buduje

powieść o miłości — tu sam gatunek nakreśla konkretny schemat: on, ona i ten trzeci; potem mogą być dzieci, nawet wnuki, codzienne kłopoty, przeżycia i naturalnie wszystkie powszechnie stosowane definicje moralności, takie jak honor, szlachetność, wierność, oddanie, obo­wiązek, sumienie i inne. Z tego wszystkiego, z tych wszystkich składników i przypraw należało uwarzyć zupę | miłością, w której najważniejsza miała być wal­ka pierwiastka pozytywnego i negatywnego, co pod­kreśliłoby funkcje wychowawcze powieści.

Teraz wydawało mi się to ważniejsze i ciekawsze niż powieść przygodowa z Feliksem Kentem' w roli głównej. Ale przecież o miłości napisano tak wiele! W powieści miłosnej musi być problem, i to vtaki, który poruszy wszystkich ludizi uczciwych i zdrowo myślących. Długo się głowiłem, próbując znaleźć taki ogólnoludzki problem,

i oto samo życie podpowiedziało mi zagadnienie alkoho­lizmu, chociaż i o tym napisano niemało.

Tak, problem nie jest nowy. Ale skąd wziąć problem, który można by nazwać nowym? Zresztą czy w ogóle takie problemy istnieją? Mogą być takie, o których się nie mówi i nie pisze. Problemów nowych jednak na pewno nie ma. A w takim razie moja koncepcja jest całkowicie uzasadniona.

A więc dajmy na to alkoholik nie poddający się żadne­mu leczeniu rozpoczyna nowe życie dzięki miłości wspa­niałej kobiety. Niezłe, co? Ale i tu znowu pojawia się problem bohaterki. Pijaczków dookoła pełno, jest w czym wybierać. Bohaterem może w dalszym ciągu pozostać Kent. Ale gdzie znaleźć tę wspaniałą kobietę? Gdzie znaleźć taką uduchowioną istotę, zdolną pokochać prze­stępcę i w dodatku alkoholika? Przecież szukałem ta­kiej dla Konta i nie znalazłem.

To był problem! Nie potrafiłem jej wymyślić. Po­trzebna mi była nie litość nad chorym, lecz potężna, uzdrawiająca siła wielkiej miłości!

Włóczyłem się po lasach obmyślając powieść i wal­czyłem z muchami. Ożywione nieoczekiwanym ciepłem

muchy setkami wyłaziły ze wszystkich szczelin, tłuste, czarne, i drażniły mnie swym natrętnym brzęczeniem. Były tak bezczelne, że w nocy rzucały się z sufitu na poduszkę — przyciągał je pewnie biały kolor powłocz- ki — spadały mi na twarz i budziłem się przestraszony. Rankami wyjawiałem ze studni szczury. Najpierw myśla­łem, że wpadały tam przypadkiem i tonęły, gdyż nie umiały pływać (chociaż wiadomo, że szczury pływają),

i nadal gotowałem z tej wody zupę. Potem doszedłem do wniosku, że szczury włażą do studni mnie na złość...

Żeby się nie nudzić, przyniosłem sobie z sąsiedniej chaty trzymiesięcznego szczeniaka. Jednak nosić stam­tąd wodę byłoby trudno — zawsze to trzy kilometry.

Tak upłynął miesiąc, a po nim drugi. Drwa się skoń­czyły, a szczury nie; zapisałem wiele papieru i chyba wszystko nadawało się tylko na podpałkę. Zbliżał się dzień przyjazdu Zająca.

Tego dnia mocno napaliłem w piecu, poszedłem do sąsiedniej chaty i przyniosłem wiadro czystej wody, po­tem dobrze nakarmiłem szczeniaka i pojechałem do mia­sta po Zajączka. Musiałem w tym celu wdlziać najpierw gumowce, po dojściu do szosy przebrać się w buty, a gu­mowce schować w krzakach, żeby w powrotnej drodze powtórzyć tę samą operację w odwrotnej kolejności. Wiedziałem, że Zajączek nie ma gumowców — mieliśmy jechać traktorem Juhana.

Po przyjeżdzie do miasta nie wiedziałem, gdzie się po­dziać. Postanowiłem wstąpić do klubu artystów. Później przypomniało mi się, że głupstwa popełnia się najczęściej z nieróbstwa. Ledwie się rozebrałem, ledwie wszedłem, spotkałem znajomego, który zaprosił mnie do stolika. Po­tem okazało się, że znajomych mam mnóstwo: chodziłem od stolika do stolika i wkrótce byłem „gotowy”. Zdążyłem tylko wytoczyć się z klubu, gdy już chwycili mnie pod ręce dwaj ubrani na szaro osobnicy i przeprowadzili ^przez ulicą do izby wytrzeźwień. Na próżino dowodziłem, ke restauracja, bary i kluby (z wyjątkiem klubu absty­nentów} właśnie po to istnieją, żeby ludzie mogli się

w nich spotykać i, naturalnie, popijać. Na próżno, byłem bowiem nietrzeźwy, a zgodnie z prawem nietrzeźwych należy wytrżeżwiać.

Rano wziąłem od łatwowiernych pracowników izby na pamiątkę papierek zobowiązujący mnie do zapłacenia w przyszłości piętnastu rubli, po czym zostałem wy­puszczony — wyjątkowo trochę wcześniej, żebym mógł zdążyć przed przybyciem pociągu.

Niedaleko dworca spotkałem mężczyznę z małym chłopczykiem, który pokazał na mnie palcem i o coś zapytał ojca. Usłyszałem, jak mężczyzna powiedział: „Nie wolno pokazywać ludzi palcem.” Oczywiście byłem wy­mięty i nie ogolony. Pomyślałem: ludzie nie lubią, kiedy wytyka się ich palcami, ale przecież i ja w swojej pisa­ninie wytykam ludzi palcami, a czyż jestem lepszy od tych, których wytykam?

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wyjechałem z Moskwy tak nagle, że nie zdążyliśmy nawet z Zającem pogadać jak należy. W kilku słowach, pokrótce wyjaśniłem jej sytuację i opowiedziałem o mo­ich planach.

No tak... — powiedziała tak jakoś smutno.

I od razu wiedziałem, co mogłaby jeszcze powiedzieć. Czyżby rzeczywiście nadeszła ta chwila, którą tak często zapowiadała? Przypomniałem sobie, jak zaciekle wal­czyła z moimi przyjaciółmi, usiłując odsunąć ich od naszego domu — nie wszystkich, tylko tych, którzy ni­gdy nie przychodzili bez butelki. Przypomniałem sobie jej zabobonne, jak sądziłem, proroctwo: to się źle skoń­czy! Ja zaś dopatrywałem się w tym swego rodzaju zazdrości i przekonywałem ją, że prawie wszyscy wielcy poeci, malarze i pisarze pili, i to zupełnie nie szkodziło ich twórczości.

Tak naprawdę jednak traktowałem jej przestrogi jak siedemnastolatki rady rodziców: wiecznie gderacie! Ale

siedemnastolatkom można to jeszcze wybaczyć, podczas gdy mnie... (

Zajączek uważał, że nie powinienem wyjeżdżać nie czekając na dalszy rozwój wypadków. Ale wypadki mo­gły potoczyć się różnie i właśnie dlatego wyjechałem. Wszystko zależało od tego, co będzie dalej z poszkodo­wanym — wyżyje czy nie. Ńa razie on przebywał w szpitalu, a mnie poszukiwano. Ja zaś siedziałem w le­śnej głuszy i obmyślałem swą powieść. I śledczy nie wiedział na razie, kim dla niego jestem: drobnym chuli­ganem, który narozrabiał w miejscu publicznym (trzy lata), czy — jeśli Keller umrze — zabójcą. Wszystko za­leży od wytrzymałości głowy Kellera.

Niczym nie mogłem usprawiedliwić swego wyjazdu z Moskwy prócz nadziei na wyzdrowienie Kellera. Jeżeli on wyżyje, a ja w tym czasie ukończę powieść, łatwo się będzie wykręcić: przecież zwycięzców, jeżeli nawet się sądzi, to niezbyt surowo, a drobny wybryk chuligański rzeczywiście nie jest ńiczym poważnym. W to zaś, że Keller na pewnó wyzdrowieje, wierzyłem fanatycznie.

Trudno mi było zabić Kenta tylko dlatego, że był mi jeszcze potrzebny, i dlatego, że był mój. Zamiast niego przypadkowo uderzyłem kogoś, kto mi w niczym nie zawinił. Przecież nie można zabijać ludzi z powodu ta­kiego głupstwa jak chluśnięcie po pijanemu kieliszkiem wina w twarz!

Co przewiezie Zajączek, jakie wieści?

Miło jest czekać na pociąg, którym przyjeżdża przyja­ciel. Przechadzając się po peronie z zawiścią popatruję na witających z kwiatami i z żalem myślę o tym, że za mało dawałem Zajączkowi kwiatów. Przypominam sobie jej ostatni list — dobry, czuły jak zawsze^ zwłasz­cza podpis: „Twój mały przyjaciel.”

Wyobrażam, sobie, jak się zbierała do wyjazdu (jak zawsze, kiedy jechała mnie gdzieś odwiedzić): na pięć dnu wcześniej pakowała rzeczy, nie spała po nocach.

myśląc, czy wszystko wzięła, czy czegoś nie zapomniała; jak po kilka razy przeliczała pieniądze, które miała mi przywieźć — czy gdzieś się nie zapodział rubelek...

Jest pociąg, pełznie powoli, nie spieszy się.

Wagon ósmy. Który to? Jest! Jest i Zajączek, wysunął uszki z wagonu, wyskoczył z walizką, w zielonym palcie, w białym pilśniowym kapeluszu, spod którego wyglądają jej miłe, ufite oczy-orzeszki.

Cześć, Zajączku!

Cześć, kochanie!

Jak miło. Domowo. Spokojni#,

Na dworze jest zimno, wieje przenikliwy wiatr. Tego ranka był nawet lekki przymrozek. Trzeba ją jak naj­szybciej wsadzić do taksówki.

Przywiozłaś pieniądze, Zajączku?

Oczywiście, że przywiozłam.

Nie dostrzega ani tego, że jestem nie ogolony, ani że wymięty.

Nie chorujesz? Dobrze się odżywiasz?

Zajączku, u mnie wszystko okayl

O taksówce nie ma co marzyć — jest olbrzymia kolej­ka. Zatrzymujemy „łebka”, jedziemy. Wstępujemy do Juhana, potem odnajduję w krzakach gumowce, wsiada­my na traktor i wreszcie, po jakichś dwóch godzinach, zatrzymujemy się na podwórzu „Sokmi”. Och, Zajączku, jakimi oczami patrzysz na to-.wszystko! Podwórze brudne, zryte przez dziki. Z zabudowań zachowała się łaźnia

i spichlerz; dalej — zapuszczany sad z jabłoniami i krze­wami czarnej porzeczki. Dziko tu wszędzie, ponuro. Wła­śnie dlatego wziąłem szczeniaka — zawsze to żywa dusza.

Szczeniak siedzi na łóżku i w upojeniu gryzie moje nowe skarpetki. Co robić! To jeszcze dziecko. Na widok szczeniaka Zajączek krzyknął radośnie: „Oj, bo skonam!” Niezbyt to poetyczne, ale za to szczere. W taki sposób zawsze wyraża swój zachwyt. I oczywiście dotyczy to mojego gospodarowania w chacie, i oczywiście odkryte­go w olbrzymiej mrocznej kuchni starego damskiego ro­

weru: nauczyć się jeździć na rowerze to jej odwieczne marzenie.

Ale oto spojrzenie jej zatrzymało się na baterii pustych butelek po wódce i posmutniała...

Ależ, Zajączku, to nie moje! Były tu już przedtem, myśliwi je zostawili. (W pośpiechu zapomniałem je scho­wać!) Lepiej opowiedz, co nowego. Jak Keller? Co zasta­wiłaś w lombardzie? Kto do mnie dzwonił? Co porabiają Staś i Natasza? Nie zamierzają powiększyć rodziny? Mów, Zajączku. Muszę znać wszyskie moskiewskie nowiny.

Na razie spokój •— mówi Zając. — Przyszły wezwa­nia, ale niezbyt stanowcze. Pracuj sobie spokojnie...

Kamień z serca... Ale o Kellerze ona nic nie wie. Nie wie, w którym szpitalu leży. Ja także nie wiem...

A Staś?

Stanisław jest nauczycielem. Szczególną jego pasją jest, jak już pisałem, resocjalizacja, inaczej mówiąc — nawracanie. Uważa, że potrafi ludzi przekonywać (oczy­wiście tych, którym to jest potrzebne), by prawidłowo myśleli, prawidłowo rozumowali, wskutek czego oczy­wiście nauczą się żyć mniej lub bardziej słusznie. Pracuje w szkole z internatem dla oligofreników, jak gdyby nie było na świecie chorych rokujących większe nadzieje... Zresztą, umiał mnie o tym przekonać:

Te dzieci nazywa się oligofrenikami, a ludźmi... do­piero w dalszej kolejności. A ja uważam, że one są prze­de wszystkim ludźmi, a tylko w wyniku nieszczęścia oligofrenikami.

Cóż, niewykluczone, że ma rację, przecież ludzie nie rodzą się także bandytami. Bywa, że stają się nimi na skutek jakichś okoliczności. Nasza znajomość ze Stasiem zaczęła się, kiedy przypadkowo natknąłem się na gmach Instytutu Defektologii. Nie uświadamiając sobie dokła­dnie, po co — wszedłem. Pierwszą"napotkaną osobę zar- pytałem, gdzie znaleźć dyrektora. Potem stwierdziłem, że chcę się dowiedzieć i zrozumieć, czym się zajmuje Instytut Defektologii. Poznałem jednego z pracowników. On zapoznał mnie ze swymi kolegami, wśród których.

był także Staś; Staś tegoż dnia zupełnie mnie zamęczył jakimiś swoimi teoriami związanymi ze Zbrodnią i karą Dostojewskiego.

Zaprzyjaźniliśmy się, choć jesteśmy ludźmi zupełnie różnymi. On na przykład absolutnie nie używa alkoholu. Podstawę naszych wzajemnych stosunków stanowiły swo­iste dyskusje-analizy, w których jeden jak gdyby do­pełniał drugiego. Czasem zdawało mi się, że jestem dla niego czymś w rodzaju warsztatu stolarskiego, na którym strugał i zbijał własne myśli, doprowadzając je do nie­zbędnej jasności. Podejrzewałem także, że próbował chył­kiem i niepostrzeżenie przerobić na własny sposób moją filozofię życiową. Zdarzało się, że znajdowaliśmy wspólny język, i to kazało mi mieć się na baczności: przypominało mi taktykę Kutuzowa, który zwabił Napoleona vT pu­łapkę...

W każdym razie Staś mi się podobał. Jest serdeczny, hojny pod każdym względem, życiowo niepraktyczny, uparcie trzymający się zasad i ma hobby — rysunek. Miło jest przyjaźnić się z Człowiekiem. Jeżeli sam nie bardzo masz śię czym pochwalić, miło jest mieć świado­mość, że przynajmniej twoi przyjaciele są ludźmi z praw­dziwego zdarzenia.-

Nic nie wiem o powiększeniu rodziny u Stasiów — mówi Zając. — Zresztą zupełnie im wystarczy Wódz Czerwonoskórych. Daj im Boże chociaż z nią sobie po­radzić!

Wódz Czerwonoskórych to czteroletnia córeczka Stani­sława, Lenoczka. Na swe przezwisko zasłużyła uczciwie. Całkowicie pasuje do obrazu małego łotra z opowiadania O. Henry’ego, a nawet, jak sądzę, przewyższa go. Jest wprawdzie jeszcze malutka, ale można ją znieść jedynie w niewielkich dawkach. I w kogo się wrodziła? Staś jest spokojny, zrównoważony, robi nawet wrażenie czło­wieka nie z tego świata; Nataszka, jego półtorametrowa okrąglutka żona, jest jeszcze spokojniejsza.

Zajączku, proszę cię, wywieź z mojego mieszkania wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. (Nie napracuje się

2bytnio: mam zaledwie kilkadziesiąt książek, jakąś odziez, bieliznę pościelową.) — Co u Gąsiora? — pytam (to Jej syn Sania).

Tak sobie... — Zając wzdycha smutnie. — Kłócą się, wrzeszczą na siebie. Nic nie chcą robić: ani pracować, ani nawet sprzątać mieszkania.

Gąsior to. przyjacielskie przezwisko, jakie nadałem pasierbowi. Zaraz po> wojsku ożenił się. Żonę (nie miała jeszcze osiemnastu lat) przywiózł z Tomska. Takie stwo­rzonko o dziecinnej mordce, absolutnie w sobie zakocha­ne i naiwne. Gdyby zsumować opinie obojga o sobie samych, wyszedłby z tego niewielki Aleksander Mace­doński na domowy użytek. Ach, co tu zresztą gadać! Któż mając osiemnaście lat nie uważał się za wybitną osobistość?

A Zajączek! Tyle trosk, tyle kłopotów... Wesele za pa­sem — potrzebne obrączki, a złoto podrożało. Czerpiąc z zawartości dwóch szaf z męską garderobą skompleto­waliśmy jednego dość przyzwoitego pana młodego. To żadne zmartwienie. Bieda nie hańbi. Byłem na weselu mistrzem ceremonii, a to też sprawa niełatwa: i rozsadź gości, i zabaw ich, choćbyś miał się kręcić za własnym ogonem, tańcz, śpiewaj, opowiadaj kawały, pij wino, na­lewaj szampana... Jakoś poszło. W porządku. Mamy więc nowożeńców: 18+21 — w sumie 39 lat. Niczego sobie. A jak w tym czasie wyciągnęły się Zającowi uszy... Te uszki wsłuchiwały się w intonację ich głosów — czy aby wszystko między nimi w porządku.

A oni, rozpieszczeni przez mamy, nie mają pojęcia ani o życiu, ani o miłości, ani o sobie nawzajem. Synowa poza tym śniła na jawie — o wielkich zarobkach, o ka­rierze... Biedny Zając!

Ale teraz Zajączek jest tutaj, ze mną, jest nam dobrze, ciepło i radośnie. Zaparzam jej kawę. Skarżę się na trudności, czytam fragmenty rękopisu. Żona nie jest nadzwyczajnym doradcą, ale zawsze gotowa słuchać choćby do rana, nawet jeżeli w>raca zmęczona z pracy.

Zastanawiamy się, szukamy sposobu, jak mam się wy-

karaskać z sytuacji, ale na razie nic konkretnego nie udaje się nam wymyślić.

Póki się nie wyjaśni z Kellerem — mówi Zają­czek — nie wolno ci przyjeżdżać do Moskwy. Gdyby nie daj Boże umarł...

Och, nie daj Boże! Ale dość tych czarnych myśli. Po­daję jej serdak.

Ubieraj się, Zajączku. Dziś mrozik, na pewno znaj­dzie się w lesie sucha ścieżka. Będziesz się uczyć jeździć na rowerze.

Idziemy do lasu.

Zajączek siada na siodełku i zaczyna się wiele razy sprawdzona historia.

Wal, Zajączku, naciskaj pedały! Trzymam cię, nie puszczę! Pedałuj! Naprzód!

Ona pedałuje, a ja... puszczam siodełko. Już trzy me­try przejechała sama. Nie wie o tym, myśli, że ją trzy­mam. A trzeba, by uwierzyła w swe możliwości. Wy­biegam naprzód i krzyczę:

Zając! Jedziesz sama. Tak trzymać! Pedałuj, peda­łuj, jedź do mnie...

I wtedy ona się przewraca, ledwo zdążam ją podtrzy­mać. Zlękła się własnej samodzielności! Kiedy była pe­wna, że się ją przytrzymuje, jechała, a widząc, że jedzie sama — upadła. Tak pewnie jest z każdym człowiekiem w naszym życiu: koniecznie trzeba mieć świadomość, że ktoś jest obok, i wtedy człowiek czuje się jakby silniej­szy i potrafi pokonać trudności. Na tym właśnie polega chyba sens kontaktów międzyludzkich.

Jedziemy. Podtrzymuję siodełko i mój Zając jest szczęśliwy. A ja muszę zebrać myśli: co i komu prze­kazać do Moskwy. Czasu mamy mało — Zajączek przy­jechał tylko na jeden dzień.-Musi wracać do pracy. Boj£" się, że będzie miała przeze mnie przykrości. Życie ze mną bynajmniej nie jest usiane różami — wszędzie wtykam nos i dostaję prztyczki. Mam sporo nieżyczliwych znajo­mych, a i mój charakter pozostawia niemało do życzenia. A ona jednak... wytrzymuje.

89

Po drodze do domu mówię o zamiarze przeniesienia się do Rygi — znudził mi się już ten rosół na szczurach.

Ja też chcę do Rygi! — mówi Zając, który nie od­wiedzał mnie chyba jeszcze tylko w Rydze. Gdzież to ona już nie była. Zresztą zobaczyć Rygę to jej dawne marzenie. Ale ja jeszcze nie wiem, jak się tam urządzę.

Pamiętasz Harolda? Tego w okularach... Był u nas w Moskwie. Świsnąłem mu z teczki trzy butelki brandy, które przywiózł chyba na bardziej intymne spotkanie w Moskwie... Obiecał,' że mi coś w Rydze wyszuka.

Znowu jakąś babę...

Nie należy sądzić, że Zając jest zazdrosny. Ona po prostu wyraża przypuszczenie i kto wie, może tak się właśnie stanie.

Wiesz przecież, jakie to dla mnie ważne znaleźć główną bohaterkę...

Zajączek wzdycha.

Nie wierzę w bezgrzesznym iu^iczyzn. To nasz ko­biecy los i przywilej — być wierny i czekać... Całe życie czekać!

Takeśmy sobie gawędzili tego dnia w lesie. A na­stępnego dnia na peronie tallińsklego dworca rozstaliśmy się. Ona pojechała do Moskwy, gdzie czekał na nią Gą­sior, a ja do Rygi.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

W Rydze przy wyjściu z peronów czekał na mnie Harli (Harold), chociaż nikt go nie prosił o taką uprzejmość. Pisałem do niego, że po przyjeżdzie zadzwonię i umówi­my się gdzieś.

Naturalnie był z tą swoją idiotyczną olbrzymią teczką, bez której nie mógłbym go sobie już wyobrazić. Z wy­glądu przypomina biznesmena: wiek około trzydziestu pięciu lat, okrąglutki brunet, w okularach, w modnym palcie, w niezmiennej narciarskiej czapeczce. Zawsze spo­kojny, ostrożny, zawsze przewidujący. Myślę, że żadnych*

lekkomyślnych postępków w jego życiu nie było i być nie może.

Przede wszystkim wyruszamy do knajpy. Stało się to już naszą tradycją. I tak jest lepiej, niż gdybyśmy poszli do niego do domu. Ma pokój z kuchnią. Całe urządzenie mieszkania jest starannie przemyślane: wszystko ma swoje miejsce. Po przyjściu do domu (nawet tylko na obiad) Harli zawsze przebiera się w piżamę, z pół go­dziny myje ręce i zanim siądzie do stołu, łyka witaminy z różnych fiolek, pije sok z marchwi, jakieś inne soki i dopiero po tym wszystkim zabiera się do zupy. Chyba właśnie taki tryb życia pomaga mu zachować czarującą powierzchowność. Natomiast kiedy idziemy do knajpy, Harli zadaje swe tradycyjne pytanie:

Co bierzesz?

Ma na myśli oczywiście jedzenie, chociaż zna moją równie tradycyjną odpowiedź:

Nie jestem smakoszem, Harli, jestem alkoholikiem.

Swego czasu to wyznanie brzmiało jak żart, teraz...

było bliskie prawdy. /

Harli uśmiecha się samymi, rzekłbym, okularami i uściśla:

A więc balsam? A może wolisz koniak?

.Oczywiście wolę koniak. Sobie Harli nic nie zamawia:

ma jeszcze dziś wykład. Ja piję, on mi się przygląda, rozmawiamy. Zastanawiam się, jakby tu wycisnąć od niego parę groszy — nigdy ich nie ma, co zresztą stało się przyczyną powstania wyżej opisanej tradycji. Nie można powiedzieć, żeby był zbyt hojny, chociaż wie, że czasem oddaję długi...

I tak, nie wdając się w szczegółowe objaśnienia, Ha-' rold dał mi adres, numer telefonu i wymienił imię. (Mp ten właśnie plus, że nigdy o nic nie pyta.) Zajączek miał rację: to była kobieta imieniem Angelina. Oczywiście chciałem wiedzieć z góry, co to za jedna: wiek, pozycja społeczna, warunki materialne, jakie ma słabostki, na jakiej podstawie mam prawo do zawarcia z nią znajo­mości — a więc wszystko, co się da. Ale Harli o dziesią-

MMI

tej zero zero ma wykład i bezcelowy byłby wszelki na­cisk, jest nieugięty.

Zorientujesz się na miejscu. Zadzwoń jutro o dzie­wiątej.

I oto już siedzę w tramwaju, który wiezie mnie na spotkanie czegoś nowego. W duszy piastuję nadzieję: może ona ukrywa się gdzieś tutaj, ona, ta Nieodnalezio- na, główna bohaterka, bez której nie może istnieć żadna poważna powieść.

Wreszcie mój przystanek. Wysiadam. A oto i dóm, trzypiętrowy. Znajduję automat telefoniczny, nakręcam numer i słyszę kobiecy głos.

Angelina?

■ — Tak. Gdzie pan jest?

Blisko. Idę... Lecę!

Chwała Allachowi, mieszka na parterze. Dzwonić nie muszę — drzwi są uchylone. Wślizguję się do środka i widzę czarnowłosą damę o oczach pełnych czułości i żaru. Co do jej' wieku nie ma żadnych wątpliwości. Nie wpuszcza mnie dalej niż za próg.

O-o!... To trzeba koniecznie zdjąć.

Jej głos od niskich tonów pod koniec frazy wznosi się do dyszkantu.. Zanim się opamiętałem, już jest u moich stóp i zdziera mi buty. Kapcie zjawiły się nagle, jakby same przyszły. Poruszam w nich palcami — luźne. Czy­je? Ach, Boże, co za różnica...

Przede wszystkim, zaledwie się rozebrałem, oświad­czyła:

Muszę pana od razu uprzedzić, że zupełnie nie mam poczucia humoru!

A to pięknie! Z powodu owej sławetnej zalety często trafiam jak kulą w płot. Są ludzie z rozwiniętym po­czuciem humoru, i z takimi radzę sobie łatwo; inni mają je zaledwie w części i z tymi jest już trudniej; jeszcze inni nie mają go wcale i z takimi bywa ciężko, jako że mam idiotyczny nawyk mówienia najpoważniejszych rzecży niepoważnie, to jest półżartem. To dziedziczne, mam to po dziadku, którego nie sposób było rozgryźć.

I ifc* , ,

^ł^liriiSS

l%‘vii a« ł$jn|

* i-*«* *4t4i

pfit Willi’ inHiftp&ilflii

niliraifjfóilf

[ Al Ul* f lfVfM<| L •> * %• **%%♦*

! «*< * *4

T^iiWSJiili

F 'j t-ilfił 1 1

1i*W\* f)l

liii®

^Sjcfirilf

f 'f - i= *’ • 'ai łk iB ® ^ 1 '

iii wfSff

4 ffWf fi? i'

czy mówi poważnie, czy żartuje. Ale co może obchodzić mój dziadek tych, którzy nie mają poczucia humoru?

Mieszkanie składało się z trzech dużych pokoi i kuchni. Wszędzie niesłychane mnóstwa bogów i bogiń — brązo­wych, gipsowych — których niestety znam bardzo słabo; były tu i diabły z długimi ogonami, i aniołki. Olbrzymie hebanowe biurko w jednym z pokoi też całe zastawione bogami i bożkami. Kolekcja? Możliwe. Są piękne, ale i diabły też wyglądały sympatycznie. Kręciłem się wśród nich oszołomiony, nie wiedząc, komu przyznać pierw­szeństwo.

Zaproszeniu do kuchni w,sprawie przyjęcia pokarmu oczywiście nie odmówiłem i ulokowałem się wygodnie na krzesełku między lodówką a stołem. Dzięki temu z łatwością mogłem dostrzec w lodówce, kiedy gospodyni wyjmowała masło, buteleczki z przezroczystym płynem, który okazał się czystym lekarskim spirytusem. Nic dziwnego, Angelina była farmaceutką i prawdopodobnie sama także używała tego napoju w niewielkich ilościach. Ludzie samotni często tak robią: zażyje się „lekarstwo” i ożywają diabły i bogi... Ale przede wszystkim kazano mi wyszorować łapy.

Następnie omawialiśmy ważne zagadnienie: czy wolno mi będzie pracować przy tym wytwornym hebanowym biurku, jeżeli będę siedział w mieszkaniu cicho jak mysz pod miotłą. Okazało się, że to dla Angeliny wielka ra­dość: całe życie tylko o tym marzyła. O, jakże łatwo i prosto spełniają się czasem marzenia! (Dzięki czyjejś pomysłowości i pustej butelce po winie.) Pozostawało tylko ustalenie miejsca, w którym będę sypiać. Miejscem tym okazało się szerokie łóżko z górą poduszek w jednym z pokoi, w którym dzięki Boku dominowały nie diabły, lecz porcelanowe nimfy. Coś pięknego! Jakaż diametral­na zmiana otoczenia! Tam szczury, a tu...

Nie, oczywiście bohaterką tu nawet nie pachniało — musiałem jej dopiero szukać. Pomyślałem jednak, że jeśli moją Nieodnalezioną spotkam w mniej komfortowym

93

a* nHBPMMM

mieszkaniu, to to, w którym się znalazłem dzięki Harlie- mu, mogę w razie potrzeby zaproponować Nieodnalezio- nej jako posag.

Co prawda, gdyby nieco zmniejszyć wzrost Angeliny, odświeżyć jej skórę na twarzy i gdzieniegdzie poprawić fryzurę, można by spróbować zrobić z niej bohaterkę, ale przecież, jak mi sama oświadczyła, brak jej było tak drogiego memu sercu poczucia humoru!

Spirytusu nie pożałowała i sama chętnie wypiła, co sprawiło, że jej i tak rumiane policzki zaczerwieniły się jeszcze bardziej. Zakąska za to pozostawiała nieco do życzenia — parówki, jajecznica...

Po trzecim wypitym przez Angelinę kieliszku padłem ofiarą nieco kłopotliwych zwierzeń. Zaczęła się uskarżać na swe samotne, pozbawione radości życie, i im więcej piła, tym smutniej brzmiało to żałosne samobiczowanie.

i— Mam wiele samokrytycyzmu, uważano, że jestem brzydka — mówiła i nie mogłem nie przyznać jej racji, choć nie powiedziałem tego. — Mam złą figurę — ciągnę­ła wzdychając. — Jak to źle być brzydką! To przykre, że się jest nikomu niepotrzebną. Piękność zawsze ceniono, opiewali ją wszyscy klasycy. Jak się przeczyta utwory, w których z zachwytem opisują frędzliste rzęsy i matową bladość cery, trudno potem spojrzeć w lustro. Przyjęło się uważać płeć żeńską za uosobienie delikatności, wdzię­ku. Nie bez powodu mówi się „płeć piękna”. Jakie to przykre, że kompromituję tę nazwę...

O Boże! Przecież to krzyk duszy! Postanowiłem spróbo­wać ją pocieszyć i za.cząłem coś pleść o niekonwencjo­nalnym pojęciu piękna. Jakże zabłysły oczy na tej szero­kiej, naprawdę brzydkiej twarzy! Mówiłem, że dużo jest na świecie ładnych trzpiotek, zdolnych do podłości, zdra­dy, podstępu; a wierne serce — czyi to nie główna zaleta kobiety-przyjaciela?

t— Kochać kobietę tylko za urodę — ciągnę wyświech­tane frazesy — to to samo, co cenić piękny puchar, a nie jego zawartość...

Już mi o tym mówiono — wzdycha Angelina ze smutkiem. — Ale to okropne wciąż tylko z domu do pracy, i z powrotem, oiągle czytać, być samą, płakać i udawać, że nic mi innego nie trzeba. W pracy mnie cenią, winszują z okazji świąt, wręczają kwiaty. A po­tem przyjeżdżam do pustego mieszkania i nikt na mnie nie czeka, nie pomoże zdjąć płaszcza, nie ucieszy się z mojej radości, nie pomartwi się o mnie. Ach, ja się nie skarżę. Tylko to takie bolesne...

Pomyślałem ze współczuciem o jej samotności. Znam to sam w najdrobniejszych szczegółach...

Rano obudziłem się z jakimś dziwnym uczuciem, któ­rego przyczynę nie od razu zrozumiałem. Może wywołały to dźwięki. Słyszałem tupot. Wyglądało na to,. że ktoś biega po mieszkaniu: „tup-tup-tup” w jedną stronę, w kierunku drzwi wejściowych, potem trzaśnięcie drzwia­mi i dobiegający z daleka odgłos jakby trzepania; potem znów trzaśnięcie drzwiami i... „tup-tup-tup” z powrotem. Co to mogło oznaczać?

W tej chwili otworzyły się drzwi mego pokoju. Weszła Angelina, więc pospiesznie udałem śpiącego. Podeszła do starośw ieckiego krzesła o wysokim oparciu, na którym wisiało moje ubranie, i zaczęła opróżniać jego kieszenie. Każdy wyjęty przedmiot przecierała wilgotną ściereczką, pachnącą chlorkiem. Następnie porwała ubranie i ruszyła do drzwi zabierając po drodze moje gatki. No nie, wszy­stko ma swoje granice.

Angelino! Dokąd pani zabiera moje rzeczy?

Wytrzepać. Na dwór, przewietrzyć.

I... „tup-tup-tup” — zniknęła. Słychać było, jak wście­kle wypędza na podwórzu złe duchy czy mikroby z mego nieszczęsnego ubrania. Ciekawe, pomyślałem, czy tak będzie codziennie?

Wkrótce wróciła, ale bez rzeczy.

No, mój drogi, niech pan wstaje. Zaraz pójdziemy do kąpieli, umyję pana, a potem będziemy jeść.

No, tego już za wielel

Angelino! Na miłość boską, w czymże ja pójdę? Przecież jestem zupełnie nagi! A poza tym, zawsze myję się sam.

To nic, to nic — odrzekła równym, spokojnym gło­sem. — Sam się pan tak dobrze nie umyje. No, kochany, niechże pan wstaje... Czegóż się wstydzić? Nie jest pan dzieckiem.

Mówiła tonem nie znoszącym sprzeciwu, spokojnie, ale władczo.

Tak pielęgniarka przekonuje chorego, że trzeba mu zrobić lewatywę. Mimo mego zaciętego oporu musiałem wyleźć z łóżka, zasłaniając się rękami. Kapcie same wsu­nęły się na stopy, w przedpokoju na ramiona zarzucono mi czyjś stary płaszcz.

Jest sterylnie czysty, niech się pan nie obawia — mówi Angelina.

Już niczego się nie obawiam, ale... po co płaszcz w wannie? Angelina otwiera drzwi, idziemy korytarzem. Ale będzie numer, jak kogoś spotkamy! Wychodzimy na podwórze. Ależ zimno! Mam ochotę sam na siebie po­patrzeć przez jedno z niezliczonych okien. Przecinamy całe olbrzymie podwórze, następnie dajemy nurka w ja­kieś czarne drzwi i schodzimy po kamiennych schodkach do piwnicy. Widzę drzewo na opał. Siekierę. Już? Nie, jeszcze nie. Jeszcze jedne niziutkie drzwi. Jest mi juz wszystko jedno.

Wreszcie jest wanna! Stoi w pomieszczeniu o glinianej podłodze, obok pień — i to już całe urządzenie. Na pniu mydło i szczotka. A więc jednak mam się tu myć? Przez okno wieje.

No, proszę — mówi czule Angelina — zdejmujemy płaszczyk, wchodzimy do wanienki, woda jest ciepła.

Posłusznie spełniam polecenie. Ona mnie podtrzymuje, żebym się nie pośliznął. Woda rzeczywiście jest prawie ciepła. Nie mam dokąd uciec — zaczynam więc się myć. Ale jej groźba, że mnie umyje, nie była rzucona na wiatr: bierze szczotkę i zaczyna mnie szorować. Pomagam

jak mogą. Wreszcie, dzięki Bogu, jestam gotów. Chwytam ręcznik — nie daje mi. Sama mnie wyciera. Może mam zaledwie dwa latka?

Przeklinam Harliego i oczyma duszy widzę już kuszet- kę w przedziale jakiegokolwiek dalekobieżnego pociągu. Powrotną drogę z „łazienki” już teraz znam. Jak ptaszek przeleciałem cały dystans. Pogubiłem kapcie, ale do dia­bła z nimi!

Na śniadanie... kaszka manna!

O Boże! Angelinko, błagam, chociaż kapkę spiry- tusiku!

Po skomplikowanych posunięciach taktycznych udaje mi się odzyskać wszystkie rzeczy osobiste. Ubieram się, biorę teczkę. Dokąd? Spieszę się na wykład Harliego. Czy nie wezmę klucza? Nie, nie warto — wrócę późno, kiedy ona będzie już W domu.

Wreszcie udaje mi się wyjść z mieszkania. I...

Żegnaj, hebanowe biurko!

Żegnajcie, bogi i czarty!

ROZDZIAŁ SZESNASTY

...Kęnt dotarł 3o Ti*raspola, gdzie miał nadzieję odna­leźć starych przyjaciół. Tu, w autobusie miejskim, przy­darzyło mu się nieszczęście. Autobus był przepełniony, na każdym przystanku brano go szturmem, ludzie stękali i jęczeli w ciasnocie. Kent, stojąc przy przednim wejściu, usłyszał pod nogami płacz dziecka i zobaczył dwu- czy trzyletniego malca przyciśniętego w tłoku do kasownika. Nikt nie zwracał uwagi na płacz dziecka, które rozdarło się na cały głos.

Czyje to dziecko? — ryknął Kent na cały głos, żeby go usłyszano.

Nikt nie odpowiedział. Jakaś krzykliwa baba kłóciła się na cały autobus z kimś, kto nie ustąpił jej miejsca. Dziecko upadło i Kent je podniósł.

Czyje to dziecko?! — krzyczał, ale' nikt nie reago­wał: widocznie w autobusie nie było rodziców dziecka.

Proszę go wziąć — wpychał dzieciaka stojącym obok pasażerom. — Ja już wysiadam!

Ale ci wykręcali się: skoro Kent ma wysiadać, to niech odda dziecko milicjantowi.

Ależ ja nie mogę! — krzyczał Kent wściekły, a dzie­ciak podtrzymywał go wrzaskiem. Autobus zatrzymał się. Kent stał zagubiony, nie wiedząc, co zrobić z dzieckiem, które uspokoiło się i ufnie objęło go rączkami za szyję. „Może mi podrzucili?” — przemknęła mu myśl. Usiadł na ławce na przystanku, na którym znów zebrał się tłum, i zastanawiał się: „Może gdzieś ukradkiem zostawić dzie­ciaka i dać dyla?” I w tejże chwili spostrzegł mężczyznę, który lekko się zataczając biegł w stronę przystanku.

Czegoś zabrał moje dziecko? Czego Waśkę zabrałeś? Milicja!

Był pijany. Mamrotał, że wysiadł z autobusu i widząc, że dzieciaka nie ma, rzucił się dogonić autobus, co nie było zbyt trudne, bowiem przystanki rozmieszczone są gęsto.

Stojący na przystanku otoczyli ich ciasnym pierście­niem. Kent wetknął zaspanemu tacie jego dziecię i chciał odejść, ale ten go nie puścił.

Na milicję z nim! Kidnaper!

Biedny Kent.

Przyszedł milicjant. Kenta zaprowadzono na komisa­riat razem z pijanym i dzieckiem. Tym razem nie na­brali się na jego lipne zaświadczenie...

Fatalny pech! v.

Znalazłszy się w celi podszedł do okna. Na dworze świeciło słońce, przechadzały się kobiety w letnich su­kienkach. Na dachu milicyjnego garażu pracował dekarz. Stukał, pukał i cieszył się słońcem, a ptaszki na topoli zabawiały go swymi piosenkami. Dekarz stukał, odpo­czywał, palił fajkę i spoglądał na życie z góry. Kent poczuł w stosunku do niego palącą zawiść: „Ach, dobrze być dekarzem!”

...Zdarzyło się to Kentowi, kiedy Autor docierał z Rygi H Kiszyniowa. A więc Kentowi znów się nie powiodło. Nie powiodło się i Autorowi. Zrobiło nam się obu za ciasno na stronicach powieści. Postacie, i którymi go stykałem lub zamierzałem zetknąć w przyszłości, stały się potrzebne mnie samemu, przede wszystkim zaś Królo­wa Margot, u której miałem nadzieję odnaleźć zagubiony koniec nici mej opowieści, a jeśli dobrze się ułoży, to/- i nieco odpocząć bez szczurów, diabłów, bogów i heba­nowego biurka, poprzestając na lodówce „Rosenlev” i to­warzystwie kobiety, w której niegdyś byłem zakochany.

Oto co znaczy źle zaczęta i nie przemyślana do końca fabuła, w dodatku sklecona bez dostatecznego materiału faktograficznego — trafia się w ślepy zaułek. Nie mo­głem kontynuować rozpoczętej historii, musiałem zaczy­nać od nowa. Ale jak?

Niechże Kent nie ma do mnie żalu. W końcu kto jest ważniejszy — Autor czy płód jego wyobraźni? Musiałem koniecznie przede wszystkim zapomnieć o tym, co mnie niepokoiło, wyłączyć się z niespokojnej rzeczywistości, • nie myśleć o Kellerze, o śmierci, o tym, jak się za­martwia Zając. Nic się nie stało — nie było żadnej bu­telki, żadnego Kellera, żadnego śledczego. Autor jest pełen sił i energii. Musi tylko pogłówkować, obmyślić koncepcję powieści, znaleźć właściwy kierunek i... na­przód! Trzeba sobie wypracować umiejętność życia.

Z pięć lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widzia­łem się z Królową. I chociaż rozstaliśmy się jako przyja­ciele, podszedłem do jej drzwi dość wzruszony. Wszystko minęło — to, co nas łączyło, to, co stało się przyczyną rozstania — wszystko. A jednak człowiek się wzrusza powracając w przeszłość choćby na krótko.

Po drodze kupiłem butelkę kubańskiego rumu i skrom­ny bukiecik kwiatów. Zadzwoniłem. Drzwi otwarły się nagle, gwałtownie. Pojawiła się w nich jakaś błyskająca oczyma, rozwścieczona postać. Odepchnęła mnie potężną piersią od drzwi i.warknęła;

MM

O co chodzi?! — Pytanie było zupełnie na miejscu, ale można je było zadać spokojniejszym tonem.

Zacząłem mamrotać słowa przeprosin i wyznałem, że szukam Margarity.

Proszę wejść! — warknęła rozgniewana osoba i usu­nęła się, by pozwolić mi przejść obok siebie, co uczyni­łem więcej niż ostrożnie. — To te drzwi!

Drzwi znałem dobrze i bez tego. Ale zza drzwi kró­lewskich komnat także dobiegały histeryczne wrzaski. Zapukałem, wszedłem nieśmiało i zobaczyłem Królową z rozpuszczonymi włosami biegającą po pokoju jak roz­juszona pantera. Zatrzymała się przede mną i przez mgnienie oka zdawało mi się, że za chwilę wbije we mnie jaskrawocżerwone szpony. Potem odwróciła się i krzyknęła: • ,

Kretynie! Jak mogłeś tu zaprosić takiego męta?

Dopiero teraz zobaczyłem młodego człowieka, który

siedział w łóżku i- wszelkimi siłami próbował naciągnąć na siebie nylonową koszulę. Do pokoju wpadła osoba, która mnie była powitała, i stanęła wsparta pod boki przy drzwiach jak strażnik broniący wyjścia. Przyznam się, że takiego przyjęcia nie oczekiwałem.

Jak mogłeś, ty cholerny idioto, zaprosić takie ścier­wo do mojego domu?l — syczała Królowa pod adresem I młodego człowieka, który wydał mi się znajomy, chociae

nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie go spotkałem.

Było mi cholernie głupio, nie wiedziałem, co powie­dzieć, jak się zachować, obracałem w rękach nieszczęsną butelkę rumu, nie wiedząc, gdzie ją ukryć: do kieszeni się nie mieściła. Postawiłem walizkę na podłodze i ster­czałem w progu, nie będąc w stanie niczego wymyślić.

Przecież ci tłumaczyłem, że byłem całkiem pija­ny... — bełkotał młodzieniec z niteczką wąsików pod śmiesznym nosem. ,

Masz natychmiast zapłacić trzysta rubli! — krzy­czała Margot. — Ty wstrętny pasożycie! I żebyś mi się stąd wynosił, ale jużd

Ostatnich słów młodzian słuchał już w spodniach i ma­rynarce, zawiązując z szatańską szybkością sznurowadła.

Sonia, przepuść go! — krzyknęła Margot do osoby

stojącej w drzwiach i młody człowiek wyleciał z pokoju (ledwie zdążyłem się odsunąć) wpychając skarpetki w je­dną kieszeń, a paczkę papierosów w drugą.

W tym momencie rozpoznałem w nim Walentyna, kie­rowcę i odeskiej szosy, którego kiedyś sam przedstawi­łem Królowej. Anim się spodziewał, że może z tego być romans! Ciekawe, czemu się tak hałaśliwie i dramatycz­nie zakończył. A Sonia? Była nie do poznania. Roztyła się i kto jej poradził, żeby ufarbowała włosy na czarno? A Margarita!... Z nią też czas nie obszedł się najłagodniej. Te pięć lat nie przeszło bez śladu, mój Kent miał rację, podsunąłem mu damę mocno podniszczoną. Nie gniewaj się, Kent, nie wiedziałem o tym.

Wreszcie zostałem rozpoznany. Nieufność na twarzy Margarity ustąpiła miejsca zdziwieniu i — ach, ach! — góra z górą, kopę lat!... — Sonia, zobacz, kto do nas przyszedł! — Sonia i tak nie spuszczała ze mnie oka i jeszcze ktoś przyglądał mi się nieufnie — Izabella! A jednak odnalazła się, bestia. Była ciężarna i leżała godnie na łożu z puchowej poduszki.

Teraz i' mnie uświadomiono, że się zmieniłem. Wyglą­dam nobliwie, ale...

Przytył — stwierdziła Margot.

Schudł — zaprzeczyła Sonia.

Następnie odbyło się tradycyjne picie kawy z kubań­skim rumem, z koniakiem i usłyszałem mnóstwo wa­żnych nowin. Sonia ma w domu prawdziwego dusiciela, pytona królewskiego imieniem von Heidrich. Żywi się nie tylko białymi myszami, kotletem też nie pogardzi, nie jest wybredny, taki sympatyczny gad. (W ogóle to Sonia miała zamiar sprawić sobie doga, ale... rozmyśliła sie tyle ich jest!) A co to był za numer, kiedy Królo­wa, nie wiedząc jeszcze o nabytku Soni, natknęła się na niego w łazience i ledwie żywa uciekała przez trzy prze-

ernice! A poza tym były z Sońką w Moskwie na Tuten- chamonie i o mało nie oszalały z wrażenia...

Pan oglądał Tutenchamona? — spytała Sonia, by się upewnić, że mimo wszystko ma do czynienia z czło­wiekiem ze swojej sfery. Jakże się rozczarowała, kiedy byłem zmuszony wyznać, że wcale się nie zainteresowa­łem złotymi szatami młodego egipskiego faraona, który, wyobraźcie sobie państwo, żył zaledwie trzy tysiące lat temu. I na szczęście nie oszalałem od tego, tak samo jak' i od tego, że niestety nigdy nie byłem w Paryżu.

Tak, i przyczynę sceny, która rozegrała się dopiero co na moich oczach, również poznałem. Walentyn... Właści­wie nic poważnego między nimi nie było i' być nie mogło — zbyt wielka różnica wieku, nie mówiąc już

o poziomie intelektualnym... Cóż, chłopak młody, dobry, ale ostatnio zaczął popijać. Czasem tak się upijał, że głu­pio było wobec sąsiadów, więc Margot musiała odebrać mu klucze — inaczej po prostu postąpić nie mogła, bo jednak futra, jakiekolwiek było, szkoda, a poza tym skąd wiadomo, co może się stać jutro. Nie, tego już było za wiele! Upić się i przywlec tu w czasie jej nieobecnoś­ci jakiegoś Mandaryna czy Limona, chociaż od razu wi­dać, że takiego typa nie można dopuścić nawet w po­bliże jej buduaru, z którego to właśnie zginęło futro jak również i sam Limon, a wszystko to działo się wtedy, kiedy „ten pijak” wysypiał się w jej łóżku...

A więc, pomyślałem, Limon odebrał sobie z lichwą swoje piętnaście rubli, które zapłacił Walentynowi na odeskiej szosie. błtfFlri Eitjsta r jer,|(|

A Walentyn... Jak i z czego żyje? Gdzie mieszka?

Czasem mieszkał u mnie, a gdzie poza tym...' — Królowa wzruszyła ramionami.

W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat — dokładnie nie pamięta — Walentyn miał poważne nieporozumienia z drogówką. Sądząc ze wszystkiego, bezrobotny nie był, ale od czasu do czasu wyprowadzał na podwórko Iza­bellę...

Być u mnie na utrzymaniu to nie takie proste —

tłumaczyła Margot, jak gdyby się usprawiedliwiając. — Może się sam o siebie zatroszczyć...

Zmęczyłem się tego dnia setnie: i podróżą, i rozmowa­mi, i piciem. Nawet kawa, która powinna orzeźwiać, usypiała mnie. Kiedy wstawałem i fotela, by uniknąć kontaktu z Izabellą, która zamierzała otrzeć się o moje spodnie, poczułem ostry ból w krzyżu i przypomniałem sobie, ze ból ten ostatnio zaczął mi dokuczać regularnie. .Wiedziałem, że to nie przeziębienie i nawet nie korzonki: moje nerki wołają „ratunku” — nie mają już sił filtro­wać wódki. A tu nie zanosiło się wcale na koniec rozmo­wy. Obie damy zasypały mnie pytaniami o moje sprawy rodzinne i twórcze.

Co do spraw rodzinnych, to tu wszystko, chwała Bogu, jest w porządku i wcale nie muszą jsnać szczegółów. Zresztą o jakich właściwie szczegółach mogła być mowa? Jestem dobrym mężem, tak mi się w każdym razie zda­je... Rzeczywiście jestem małżonkiem unikalnym, jeśli się weźmie pod uwagę, że moja żona już od dawna nie wie, co to jest sprzątanie mieszkania, zakupy. Gotuję i piorę... Właśnie — piorę, a trudno zaprzeczyć, że to rzadko który mąż robi.

Ale nie uważam za potrzebne informować o tym mo­ich dam — wiem dobrze^ że one nawet porządnie goto­wać nie umieją. Poza tym mężczyźnie nie wypada chwa­lić się tym, co jest dla niego rzeczą zupełnie naturalną: przecież moja żona jest malutka, słabiutka, cały dzień w pracy, a ja nie pracuję fizycznie...

Cóż, czasem nie bywam najsłodszy. Zdarza się, że jej nie jest najmilej: a to urządzam męski wieczorek, a to wyskoczę na godzinkę do kolegi i wracam po kilku ty­godniach, to znów walczę z Kentami, którzy_ nie pozwa­lają człowiekowi ani chwili pobyć z samym sobą, a wte­dy nie mam najmniejszej chęci na czyjekolwiek towa­rzystwo...

Ale o tym też nie da się nikomu opowiedzieć. Mogę opowiedzieć tylko o tym, że nie udaje mi się znaleźć Nieodnalezionej hohaterkJ!.«

ijn

T

Opowiadając o tym swoim kłopocie, nagle przyłapałem się na myśli, że teraz nie mam nie tylko bohaterki, ale i bohatera: przecież popędziłem go z powrotem, gdzie raki zimują. Miałem zamiar odświeżyć swoją pamięć — wyraźniej określić związek Margot z Zawilcem i Feli­ksem, ale właściwie po co? Kiedy o tym rozmyślałem, panie zaczęły opowiadać o jakięjś swojej przyjaciółce z Moskwy, która akurat gości w Kiszyniowie, i zapropo­nowały jej kandydaturę do roli mojej Nieodnalezionej.

Ma na imię Żanna — powiedziała Sonia — mocno nadziana. Młoda, ładna i ma dochodowy interes...

Sonia ugryzła się w język, jak gdyby zdradziła cudzą tajemnicę. Margot ziewnęła — widać i dla niej ten dzień był męczący, ale też zaczęła wyliczać zalety nowej kan­dydatki.

Ta dziewczyna dobrze poznała życie — powiedzia­ła — nie ma ojca, a matka ją od dzieciństwa rozpiesz­czała. Kiedy Żanna skończyła osiemnaście lat, matka podarowała jej własnościowe mieszkanie. Żanna nie chciała się uczyć, wyszła za mąż z miłości. Po roku mi­łość wywietrzała, więc rozwiodła się z mężem, ale mie­szkanie zatrzymała...

Następnie dowiedziałem się, że to mieszkanie przy­ciągało reprezentacyjnych młodych ludzi i zaczęło się „światowe” życie. Młodzieńcy prawie nie różnili się je­den od drugiego. Pili wódkę, prześcigali się nawzajem w dowcipie, tańczyli i poszukiwali nowych prądów w miłości...

Ale skąd ma pieniądze?

Prowadzi interes — wyjaśniła Sonia, widząc, że Królowa ma do mnie zaufanie, no i że muszę przecież wszystko wiedzieć — bo jak inaczej „dopasuję” Żannę do Nieodnalezionej bohaterki? — Pracuje, proszę ciebie, na cmentarzu... Jako dozorczyni. Handluje tam starymi grobami, które kosztują bardzo drogo — do dwóch ty­sięcy. Wyobrażasz sobie? ' .

Wyobrażałem sobie... Do diabła! Miałem realne szanse

ułożenia mych doczesnych szczątków w dole wartości dwóch tysięcy, których tak brakowało, aby żyć!

W każdym razie — uzupełniła Sonia — Żanna jest pod każdym względem interesująca. Chodzi w norkach, a kiedy otworzy torebkę, pieniądze aż się z niej wy­sypują...

Cóż, wszystko to pięknie, tylko że w tym wypadku bardziej to jest potrzebne Walentynowi niż mnie. Taka babka jak Żanna z pewnością urządzałaby mojego Kenta, ale zachodzi pytanie, kto się podejmie pisania powieści z dwiema takimi postaciami w rolach głównych? Ta piękna pani prawdę mówiąc już się kończy, nie dziś, to jtitro jej cmentarny interes runie i wtedy znajdzie się ona tam, gdzie Kent.

A więc po diabła mi taka bohaterka? Czy takie osoby są stworzone do prawdziwego życia? I czy już dawno nie zarzucono mi, że się param tematyką przestępczą? Właśnie tak to określono: „tematyka przestępcza”. Rze- . czywiście nie jest to temat wesoły... Ale czyż nie jest to ostrze, na którym stykają się i rozchodzą ludzkie wa­dy i zalety? Czyż te okaleczone dusze nie są bublami ludzkiej produkcji i czyż ludzie nie powinni dążyć do ich usunięcia? A na pewno nie da się na razie tego osiągnąć bez słów, które dają do myślenia, a myślenie z kolei prowadzi do mądrych posunięć. Może kiedyś na­dejdzie taki czas, kiedy temat ten nie będzie już po­trzebny. Ale dziś jeszcze trzeba o nim mówić i myśleć. Fakt ten całkowicie usprawiedliwia moje przywiązanie do „przestępczej” tematyki, ale że mnie ona już zmę­czyła, to fakt. Zmęczyła mnie niesłychana złożoność tego tematu, chodzenie po samym jego ostrzu, na którym nie­trudno stracić równowagę — przecież nie jestem lino­skoczkiem! t | Przyszła mi do głowy myśl: a może by tak porzucić Kenta i rozpocząć nową grę z nowym bohaterem, po­wiedzmy, z Walentynem? Jemu chyba łatwiej byłoby dobrać partnerkę. Pokażę, jak Walentyn z nicponia staje

li

I

MM

10S

wm

się pechowcem Kentem, to jest na przykładzie Walenty­na wyjaśnię postawę Kenta... Stworzę trójkąt: Żanna — Walentyn — i jakaś Hala, Mania, Tania — zwykła na­iwna dziewczyna, która zjawia się w życiu Walentyna w charakterze skromnego polnego kwiatka właśnie wte­dy, kiedy ten kombinuje coś z Żanną na cmentarzu... Walka, zwycięstwo żywej ludzkiej duszy nad zimną wy­rachowaną pięknością, i cel osiągnięty — miłość gotowa!

Autor był podniesiony na duchu, ale fizycznie wykoń­czony. Sonia też była zmęczona; pożegnała się i poszła, pewna, że Autor ma w. domu Królowej nocleg zapewnio­ny. Nie zapomniała go zaprosić do siebie — koniecznie chciała mi pokazać swego ulubionego gada von Heidri- cha. Zmęczyła się też Izabella i chrapała na swej po­duszce. I Królowa była znużona, coraz częściej ziewała, | ja jej wtórowałem. Ból w krzyżu wyrywał mi z ust jęki mimo znieczulających właściwości koniaku.

Ale Królowa musiała jeszcze poskarżyć się na swe życie osobiste — kolejne nieprzyjemności w pracy, ciągłe klęski, płochość mężczyzn, zapijaczony Walentyn, wścib- scy sąsiedzi...

Czasami czuję się jak zajeżdżony koń — powie­działa ponuro. — Widziałeś ten film?

Czyż nie zabija się koni? Widziałem. Ale kto cię niby zajeździł? — zapytałem Margot. — Za co tak nie­nawidzisz sąsiadów?

Po prostu ich nie lubię... — westchnęła ze'znuże­niem. — Są głupi, pchają nos w cudze sprawy. Tylko jednej osobie tu zazdroszczę: brzydka, prowadzi mono­tonny tryb życia, niczego się nie spodziewa, nie martwi się, że nie jest kochana, nie była i nigdy nie będzie, zadowala się tym, co ma. Z przyjemnością bym się z nią zamieniła, żeby mieć jej spokój duszy.

Wreszcie się chyba nagadaliśmy. Więcej nie było

o czym mówić. Doszliśmy do obopólnego wniosku, że je­steśmy zajeżdżonymi końmi i poszedłem szukać szczęścia w hotelu „Kiśineu”,

Krótko byłem w tym hotelu — jedną noc. Następnego dnia spotkałem Walentyna w „Beczce” — wspaniałym zakładzie gastronomicznym, gdzie Walentyn hulał bez­trosko, jak gdyby nie było na świecie Królowej i jak gdyby wszystko poszło w niepamięć: ona sama, jej ukra­dzione futro, jej kocica.

Dogadałem się z nim bez trudu, a i on z łatwością przypomniał sobie nasze spotkania, przecież właśnie z nim zetknąłem mojego Kenta, kiedy przedostawał się z Odessy do Kiszyniówa. Dowiedziawszy się, że zatrzy­małem się w hotelu, Walentyn natychmiast zaproponował mi własne ognisko domowe, z którego sam, jak mi wy­znał, niewiele korzystał, jako że preferował ciepło cu­dzych ognisk.

Znalazłem się w domu otoczonym wielkim sadem z wi­śniami* śliwami, jabłoniami, brzoskwiniami i innymi południowymi owocami, które oczywiście pie należały do mego .gościnnego przyjaciela. Prócz niewielkiego po­koju ze skąpym umeblowaniem w tym domu nie nale­żało do niego nic. Najprawdopodobniej właśnie dlatego wolał od własnego ogniska domowego cudze.

Zresztą nie: czasem wydawało mu się, że jest kon­kwistadorem, który otrzymał w spadku po dawnych romantycznych czasach umiejętność zdobywania kobie­cych serc wraz z ich domostwami. Gdy ponosił porażkę u jednej, nie tracąc bynajmniej ducha ruszał do drugiej. Doprowadziwszy mnie do swej siedziby oświadczył, że spotkał piękną kobietę, którą zamierza jeszcze dziś zdo­być.

Veni, vidif vieil — zacytował Cezara. — Poszedłem i nie wróciłem. Znaczy, że zwyciężyłem!

Rozłożyłem swe papiery i zacząłem od nowa powieść z inną treścią i innymi bohaterami. Na razie nie było w niej mowy o kolonii, chociaż spostrzegłem z radością, że Walentyn w sposób zupełnie naturalny stanie się Kentem, jeżeli go nie powstrzymam Co prawda, dokonać

107

* \\\ \ \ V

tego można było na razie tylko na papierze. Zresztą jak go powstrzymać, skoro ciągle jest nieobecny?

Jego nieobecność nie stanowi jednak przeszkody dla człowieka z fantazją, a więc — do roboty! I robota szyhko posuwała się naprzód. Miałem już szkice postaci nowych przyszłych bohaterów — i co z tego, że nie zastali na razie zebrani w pęczek, że nie rozsiedli mi się na dłoni, co z tego! Najważniejsze, że miałem Walentyna i mogłem mu dać dowolną powierzchowność, dowolny wiek, wszystko, co mi się zamarzy. Zdobyłem w nim postać bohatera negatywnego ze wszystkimi potrzebnymi cechami: jest uwodzicielem, awanturnikiem, jest młody, nienawidzi pracy i trudności, woli łatwe zwycięstwa. I stanowi idealną parę dla czarującej Żanny; imponują sobie nawzajem, zgadzają się w sprawie dla nich naj­ważniejszej: w zdobywaniu brzęczącej monety, potrze­bnej do bezmyślnego trwonienia życia.

Autor musiał tylko dopilnować, by Żanna nie zepsuła definitywnie takiego wspaniałego chłopca, bo w takim przypadku musiałby zapłacić za swój beztroski stosunek do życia jeszcze boleśniej niż Kent...

Pamiętam, jak na pewnym zebraniu znany stołeczny dziennikarz narzekał:

Można by pomyśleć, że w naszym społeczeństwie nastąpił jakiś zwrot: wszyscy piszą i mówią o przestęp­stwach, jak gdyby zagadnienie resocjalizacji stało się u nas problemem dominującym!

Mówił o problemie młodzieży, nazywając go „piętą achillesową" naszego społeczeństwa. Czy rzeczywiście, myślałem, młodzież stanowi w naszym życiu taki trudny problem? Czy aby nie robimy z niej kozła ofiarnego od­powiedzialnego za nasze własne grzechy i czy nie przy­bieramy postawy prokuratora?

Słuchając mówcy myślałem o przestępcach w utwo­rach Szekspira, Jacka Londona, Dickensa, Dostojewskie­go i innych klasyków. O czym by pisali, gdyby w duszy ludzkiej nie gnieździły się takie przeciwieństwa, jak miłosierdzie i okrucieństwo? Nie byłoby wówczas Ham­

leta i Zbrodni i kary, i w ogóle nie byłoby żadnych problemów — całkowity błogostan! I byłby to fałsz. Literatura powinna być bronią w walce przeciw nie­sprawiedliwości i przemocy. Wynika z tego, że tym spo­sobem literatura jak gdyby piłuje gałąź, na której siedzi: pokonawszy zło,' staje się bezproblemowa, kontempla­cyjna...

Nieraz miałem przyjemność czytać artykuły i opowia­dania, gdzie trudne dziecko, na które wszyscy machnęli ręką, trafiło pod czyjeś rozumne kierownictwo i zmieniło się nie do poznania. Rozumne kierownictwo... Skąd je wziąć, żeby go starczyło dla wszystkich trudnych dzieci? Gdyby tak wszyscy rodzice potrafili się zdobyć na „ro­zumne kierownictwo”... Nie byłoby wtedy pewnie roz­mów o „pięcie achillesawej”.

Zresztą nie jest to temat mej powieści, może mnie | on niepokoić jedynie jako obywatela. To jest temat Sta­nisława, on jest specem od tych spraw, jemu więc należy się inicjatywa, I nie tylko jemu — mamy wielu specja­listów w tej dziedzinie, którzy poważnie łamią sobie głowy nad zagadnieniem „rozumnego kierownictwa”, budują teorie, nawet udzielają rad. Jak by to było świetnie, gdyby mogli doradzić i mnie, jak postąpić z Walentynem!

Może jako przyjaciel, w dodatku starszy wiekiem, po­winienem mu po prostu powiedzieć: kochany Wala, tak dalej żyć nie mbżna, bo stanie się z tobą coś, czego na- . wet nie podejrzewasz: będziesz się czerstwo trzymać do późnej starości, ale wreszcie znajdziesz się w sytuacji starzyzny, której nikt nie zechce przyjąć nawet do anty­kwariatu — życie przecież idzie naprzód!

On na pewno odpowie, że słyszał już taką mowę. Może nie zmiesza mnie z błotem, ale wątpliwe, czy się przej­mie przestrogą... Tak, prawdę powiedziawszy, sytuacja Autora była tu nie do pozazdroszczenia. Zna człowiek swego bohatera, jego przeszłość, teraźniejszość, jego cha­rakter, przypuszczalną przyszłość, i co z tego — ten bo­

hater stoi przed nim Jak pień! Potrzebne tu było od­powiednie podejście...

I zabrałem się do niego, że tak powiem, „od kuchen­nych schodów”. A w ogóle coraz częściej przyłapywałem się na myśli, że postępuję nieroztropnie, nie słuchając przyjaciół, którzy radzili („Proszę bardzo, pisz na ten sam temat, jeżeli nie potrafisz na irfny”), żebym się po prostu wybrał do sądu posłuchać jakiejś sprawy, chociażby

0 grabież, a potem zasiadł do powieści! I wszystko pój­dzie jak po maśle: jest grabieżca, jest poszkodowany, masz ich jak na dłoni, plus twoja fantazja, triumf prawo­rządności, a elementy moralności, cnoty, zła, zasady wy­chowania, oddziaływania społecznego — wszystko to rozmieścisz wedle własnego uznania. Zmontujesz cieka­wą fabułę — może być z pogonią, może być bez —

1 proszę bardzo, jedz swój chleb z masłem... Poza tym na taką rzecz złakomi się i filmowiec. I oto już widzisz swoje nazwisko na ekranach, swój podpis na umowie. Co, nie posłuchałeś dobrej rady? No to łam sobie teraz głowę nad problemami społecznymi, wziętymi bezpośręr dnio z życia... '

Jakkolwiek jednak było, musiałem rozgryźć Walenty­na. Kiedy czasem przychodził ze swych hulanek zmęczo­ny, jakby taszczył wory z cementem, kiedy odsypiał się po kilka dni, nabierał sił, zadręczałem go, grzebiąc się w jego duszy jak dentysta w dziupli zęba, wydzierając jeszcze nie zatrute nerwy, tak że moja ofiara co chwila wzdrygała się. Musiałem popychać go w takim kierunku, żeby żył na stronicach mojej powieści tak jak sobie za­łożyłem, co pozwoliłoby w logicznie umotywowany spo­sób wprowadzić w jego życie zwyczajną dziewczynę — tę właśnie Halę, Tanię, Manię...

Moje przenikanie w duszę bohatera „kucherinymi scho­dami", akapit za akapitem, stronica za stronicą odby­wało się wprawdzie pomyślnie, ale przy zachowaniu maksymalnej ostrożności — żeby nie spłoszyć ofiary. Spróbuję choć w przybliżeniu opowiedzieć, jak preparo­wałem mego bohatera.

*

:ą 44i«Li ii

*?3fi FllLAłlJ'*!

[jiką lf#

vXvi 3fe jkA €

f fl »ff iffil & § Bwk wW* u

k Z J

ISlfilMlil

~ «vva><4nV i *• UIKLliii

^fiiRRSSl1

I fł i%f yfcMl

CSłlŁ* lełłihSe w* A «kv§ ^7 V x* 1 TL

K*m**+Fś

...Zacząłem od głupstw, od aluzji.

Najpierw jaik gdyby przypadkiem podsunąłem mu cał­kiem drobne spostrzeżenia: uwija się dokoła dziwnie du­żo jego rówieśników z wózkami dziecięcymi (pochłaniają­cych przy tym papierosy i światową literaturę), przeję­tych odpowiedzialnością za przyszłość pokolenia własnej produkcji.

Myśli o potomstwie potrzebne mi były jako zaczyn: znam wypadki, kiedy notoryczny próżniak rośnie we własnych oczach na samą myśl, że gdzieś tam — chociaż nie jest nadzwyczajnym ojcem! — dorasta jego potomek, który może potrafi otworzyć drzwi w cudowną przyszłość i uratować świat od namiętności mogących zrodzić naj­straszniejszą wojnę.

No, a z takich myśli wysnuwa się nitka wiodąca do osoby, która mogłaby się stać rodzicielką cudownego dziecka.

Właśnie w tym miejscu wprowadzam na scenę taką so­bie zwykłą, ale' rokującą nadzieję Halę, której on, oczy­wiście, nie kocha (tak samo, jak nie kocha Żanny) i nie chce zaakceptować, nie chce i nie potrafi. Chce korzystać z życia zachowując swobodę, a Hala jest dla niego jedną | wielu, zjawiskiem przejściowym. Naturalnie nie jest altruistą i uważa, że takie osoby jak Hala moralnie nie stoją wyżej od niego i jeśli czynią dobro, to tylko dlatego, by zaspokoić swe nędzne zarozumialstwo — lubią być po­zytywne. No, i niech tam, nie są dla niego niebezpieczne, a niektórym są nawet koniecznie potrzebne. On osobiście dawno postanowił, że nie pozwoli sobie zawracać głowy jakimiś altruistycznymi kawałkami.

Nie znaczy to jednak, że nie jest zdolny do wielkodusz­ności, nawet do ofiarności — przyjacielowi, jeśli to będzie potrzebne, odda ostatnią koszulę. No, a jeśli go spytać, czy potrafi czynić dobro, na pewno odpowie pytaniem: komu?

Typy sentymentalne przypomniałyby o rodzicach, któ­rzy dali mu życie, jak gdyby to życie było takim dobrem, że za nie wiecznie miałby stać przed rodzicami na bacz­ność. Nie, o rodzicach on nie myśli, bo ojciec był pija-

M

kiem, a'matka... wcześnie go porzuciła, by nie powiedzieć gorzej. Pozostaje myśl o dzieciach — przecież nie będzie czynił dobra obcym, by go nie okrzyknięto altruistą...

Ale dzieci najpierw trzeba mieć, i to nie z jakąś przy­padkową kobietą... Takie przecież nie tyle dają, ile usi­łują dostać. No i czy chcą mieć dzieci? Czy na przykład Żanna chce mieć dzieci? Izabella to Co innego... I oto do­chodzi do wniosku, że sam los podsunął mu tę Halę, cho­ciaż nie jest to Bóg wie co. Stoi na progu wielkiego do­konania. Tylko zupełnie nie może się zdecydować, by ten próg przekroczyć. Wreszcie, co całkowicie pasuje do jego stylu życia i charakteru, stwierdza, że nie traci tak znowu wiele, że on sam i jego nawyki na tym nie ucier­pią, jako że nie o to chodzi, co jest dla kobiet ważniej­sze — dusza czy może coś jeszcze; przecież nikt nie mo­że mu przeszkodzić, by po ślubie z nią brać na boczku od życia to, czego w nim brak. Przecież tak żyje wielu jego przyjaciół. Przy czym robi się to dyskretnie, że mucha nie siada. No, a skoro tak, to żadna chmurka nie omroczy szczęścia jego żony. Żyj sobie, człowieku, jak żyłeś, a je­żeli coś ci się nie powiedzie, zawsze masz dokąd pójść się pocieszyć...

Myśli te przelatują przez głowę nie przybierając okreś­lonej formy, Walentyn pesyła je do diabła. Ma przecież za sobą wiele zwycięstw, ale jednej rzeczy jeszcze nie zdobył — prawdziwego, poważnego uczucia. Zresztą to niemożliwe, kiedy się tak często zmienia miejsce zamie­szkania. A wraz z nim i .kobiety...

A jeżeli powie jej o swych planach małżeńskich, to wcale to nie znaczy, że myśli o konkretnym terminie — na przykład w sobotę czy za tydzień. Powie, że nie lubi konkretów, jako że bardziej mu odpowiada niepewność; niepewność daje złudzenie nieskończoności, swobody...

Niewykluczone, że oświadczyny nie zostaną przyjęte... Taka rzecz jest dla niego szokująca: jakże to tak? To niezrozumiałe, a nawet obrażliwe. Ale ona w milczeniu popatrzy mu w oczy i będzie miała wejrzenie człowieka gotowego zdecydować się na niebezpieczną rzecz, która

może doprowadzić do bólu, do tragedii. Nie, nie będzie się bała, ludzie zawsze gotowi są na ryzyko w imię szczę­ścia. Rozumie jednak, że właściwsze będzie dla niej uczu­cie dobrowolne, niewymuszone, że lepiej być przyjacielem i żoną w jego duszy niż na papierze, który może ją od niego nawet odepchnąć.

Właśnie tu on przekracza próg, jako że dziecko wydaje mu się sprawą zasadniczą (mężczyzna nie ponosi żadnej odpowiedzialności), dziecko jest niezbędne. Każdemu po­trzebny jest bliski człowiek, ktoś swój. W, następną sobotę idą do urzędu stanu cywilnego! <•

Gdyby Walentyn wiedział, w jakim kierunku na stro­nicach mej książki toczą się jego losy, na pewno nazwał­by mnie jezuitą. Ale przecież on niczym nie ryzykuje. Wie, że kiedy człowiek zwiąże się z kobietą, jego nieza­leżności tak czy inaczej groiri ograniczenie, zupełnie tak, jak gdyby zaczął hodować złote rybki — trzeba je prze­cież karmić, poświęcać im uwagę.

Stopniowo szacunek i współczucie przenikają nawet do jego niezbyt sentymentalnego serca. Widzi jej troskliwe, niezręczne palce doprowadzające do porządku jego odzież, przywyka do ich dotknięć, kiedy go pieszczą i pielęgnują, gdy jest chory, gdy jest samotny...

Początkowo zapamiętale ją okłamuje. Potem stopniowo zaczyna odczuwać potrzebę powiedzenia jej choć odro­biny prawdy, a z czasem kłamstwo przychodzi z coraz większym trudem, wkrótce zaś staje mu się tak wstrętne, że niepostrzeżenie dla samego siebie zaczyna mówić tyl­ko prawdę. Kiedy nikt cię nie okłamuje, kiedy ci wierzą i kiedy sam nie jesteś- łajdakiem, nie potrafisz więcej kła­mać, oto na czym polega sztuczka. A prawda ma własny, czasem niedostrzegalny, ale bardzo wzruszający powab...

Tak, możliwe, że ta kobieta wygląda niepozornie. Mo­że się nawet komuś wydać nieładna — każdy człowiek ma własne kryteria piękna, nie istnieje wspólna opinia na ten temat. Wystarczy się rozejrzeć dokoła — jakie dziwaczne spotykamy pary: mąż piękny, żona brzydka, ale coś ich ze sobą wiąże, nie zdradzają się nawzajem,

wychowują dzieci, żyją w harmonii. Zdarza się i na od­wrót. Zdarza się, że oboje są piękni, a życie im się nie układa. Istnieje piękno, które, jak kwiat w słońcu, roz­kwita tylko w oczach ukochanego. Takie właśnie piękno jeśt w życiu najpotrzebniejsze. Chyba dlatego przysło­wie mówi: „Nie to jest ładne, co ładne, ale to, co się komu podoba.” To piękno widzisz tylko ty jeden i po­trzebne jest ono tylko tobie. I nagle stwierdzasz, że tęsk­nota, która cię wszędzie prześladowała, której nie mogłeś sobie wytłumaczyć, która nie odstępowała cię nawet w towarzystwie pięknych kobiet, że ta tęsknota to była' tęsknota za tą jedyną...

Chyba każdy mężczyzna marzy o kobiecie niezwykłej i dopiero u śmiertelnego łoża swej towarzyszki życia nie­którzy pojmują, że oto utracili tę jedyną i właśnie naj­bardziej niezwykłą. („Nie dostrzegliśmy zwykłego szczę­ścia...”)

I jeżeli nie daj Boże ktoś przypadkowo wyrazi wątpli­wość, czy aby twoja zwyczajna Halina to piękność, od­powiesz z uśmiechem: „Weź moje oczy, popatrz na nią i zobaczysz, jaka jest piękna...”

Tak mniej więcej rozwijała się nowa fabuła, mojej po­wieści, choć oczywiście nie wszystko szło gładko. Mój bo­hater nie tylko ustępował z pola walki; nie tylko bronił swych gustów. On po prostu nie rozumiał, że jego sprze­ciwy niewiele już znaczą dla Autora, Autor już się z nim nie liczył i kierował jego losem według własnego widzi­misię.

Wyobrażałem sobie, jak lekkomyślny przystojniaczek Walentyn będzie się przeobrażać pod wpływem prostej i szlachetnej natury swej dziewczyny, i w myślach już widziałem go z dziecięcym wózkiem, a własną powieść jako utwór' o wysokich wartościach moralnych. Nie mo­że być inna, skoro rodzi się w niej miłość zwycięska, ofiarna.

I Autor przyszłej powieści cieszył się...

Oczywiście historia o powstaniu nowej fabuły podana tu została schematycznie, zmieściła się więc na kilku za-

ledwie stronicach, podczas kiedy w rękopisie zajęła trzy­sta stron z hakiem, jako że tam wszystko zostało opisane z niezbędnymi detalami. Praca nie była jednak jeszcze ukończona i Autor sam jeszcze dokładnie nie wiedział, jaki powinien być przyszły rozwój wydarzeń. Na razie zaś musiał się wybrać w podróż, by zbadać, jak się po- <toczą jego własne losy...

Czas płynął. Minęły jeszcze jakieś dwa miesiące. Wa­lentyn już uważał, że zamieszkałem u niego na zawsze.

Rękopis rósł, ale wraz z nim narastał niejasny niepokój, który cały czas bardzo mi przeszkadzał, i zdarzało się, że szukając zapomnienia wyruszałem z Walentynem do „Beczki” A tak w ogóle, to było zupełnie jasne, że czas wracać do domu.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

' Wszystko minęło.' Lecimy. Mam spędzić dziesięć dni w NRD. Obok mnie.siedzi szczupły Niemiec o nobliwym wyglądzie. Cały czas zajęty jest niezliczonymi paczusz­kami — pamiątkami dla bliskich i przyjaciół. Takimi sa­mymi paczuszkami będę pewnie objuczony i ja w drodze powrotnej.

Zdążyłem się już zapoznać z tym Niemcem z Gery — jest turystą, jak prawie wszyscy pasażerowie z wyjątkiem naszej delegacji. Na imię mu Gotfryd. Nawiązując z nim rozmowę chciałem sprawdzić, czy będzie mógł mnie zrozumieć, czy pozostało mi w pamięci choć trochę niemieckiego, którego uczyłem się w dzieciństwie, miesz­kając w Niemczech. No cóż, zrozumiał, że lecę do NRD po raz pierwszy, że jestem członkiem delegacji, ale jakiej — nie zrozumiał. Tego i ja dokładnie nie rozumiałem. Dele­gacja składała się prócz mnie z dwóch osób: dziennikarza i przedstawiciela przemysłu, chyba lekkiego. Być zaliczo­nym w poczet delegacji to rzecz wygodna i zaszczytna.

Po powrocie do Moskwy przyszedłem do domu późną nocą, żeby mnie nie zobaczyli sąsiedzi, dozorcy, windziar-

-lig

* W \ \

L ' I M / / i I F if

ka. To dopiero! Człowiek do własnego domu zakrada się jak złodziej... Oczywiście zaopatrzyłem się w kilka .bute­lek, by się pozbyć przytłaczającego uczucia niepokoju, gdyż zdawało mi się, że nawet ściany mego mieszkania kryją w sobie niebezpieczeństwo, zagrożenie. Przyznam, że są doznania przyjemniejsze! Ukrywałem się we włas­nym mieszkaniu. Drażniły mnie częste dzwonki do drzwi i dzwonki telefonu, a konieczność zachowywania całko­witej ciszy i zaciemnienia wręcz przytłaczała. Zając za­opatrywał mnie w żywność, ja sam nie wyszedłem ani razu. Ona właśnie znalazła w skrzynce na listy kupę za­proszeń na milicję i jedno do biura paszportowego, dokąd poszedłem bojąc się pułapki. Ale skąd mógł wiedzieć mój śledczy o zaproszeniu pewnego niemieckiego wydawnict­wa i o złożeniu przeze mnie w związku z tym podania

0 paszport? Poza tym Keller, chociaż leżał jeszcze w szpitalu, żył, a co za tym idzie, zaliczałem się na razie do drobnych chuliganów, urządzających bójki w miej­scach publicznych.

Paszport otrzymałem dość szybko dzięki temu, że cho­ciaż miałem zakaz opuszczania Moskwy, nie odebrano mi dowodu, tak że mogłem podróżować również po kraju.

1 oto wszystko już jest załatwione. Wiosna. Przed nami Berlin, a stewardesa proponuje koniak do obiadu... ^

Przy okazji powiedziała, że przelatujemy nad teryto­rium Polski. Możliwe. Ale widzę same chmury. Są wspa­niałe. Nie miałbym nic przeciwko małemu domkowi na jednej z nich wśród tych fantastycznych białych szczy­tów i pagórków.

Moi towarzysze zajęci są rozmową. Ja ćwiczę się w języku niemieckim gawędząc z rozmownym nauczy­cielem | Gery. Pokazał mi zdjęcia żony i dzieci, ja ze swej strony spróbowałem wręczyć mu butelkę wódki. Za­machał rękami i powiedział: „Meine Frau...” z taką miną, że od razu było jasne, jaką reakcję wywoła u niej ta butelka, jeżeli on odważy się z nią przyjechać.

Lotnisko Schonefeld. Nie zadziwia ogromem, ale naz- wa ~ »piękne pole” — jest dość poetycka, chociaż pole

jak pole, zupełnie takie jak na wszystkich lotniskach świata. Niestety, nikt nas nie wita z orkiestrą. Dziwne! Idziemy z gromadą pasażerów ku niskiemu budynkowi dworca. Wchodzimy na salę i z niechęcią,myślę o czeka­jących nas formalnościach. Ale tu, na szczęście, podcho­dzą jacyś ludzie i przeprowadzają nas jak ważne persony przez komorę celną. I oto stoimy przed gmachem lotni­ska, podjeżdżają po na6 trzy samochody — po każdego jeden. Nastrój powoli mi się poprawia — zjawia się coś w rodzaju poczucia własnej godności. Z każdym z nas wsiada do samochodu jeden z tłumaczy.

. Jedziemy długo. Obok migają zielone pejzaże. Czekam z niecierpliwością, kiedy będziemy w Berlinie. Pamiętam jak przez mgłę Berlin w roku czterdziestym czwartym — w ruinach, zburzony, zakopcony...

Przyjechaliśmy na miejsce. Ale... nie do Berlina. Je­steśmy od niego o sześćdziesiąt kilometrów, w pięknej miejscowości nad brzegiem jednej z odnóg Szprewy, w przytulnej willi przeznaczonej na rezydencję delegacji. Każdy otrzymał tu komfortowy apartament z lodówką. Ale w lodówkach — tylko lemoniada i woda mineral­na. Alkohol każdy może tam wstawić własny. Dwie go­dziny na odpoczynek, potem obiad. Siedzimy wokół ol­brzymiego stołu. Każdy ma przy sobie tłumacza.-Zaś wokół stołu chodzi typowy lokaj z angielskich powieści. Nalewa nam do kieliszków koniak... po kropelce, tro­szeczkę na samo dno. Z przyjemnością wspominam lo­dówkę w moim osobistym apartamencie z uzupełnioną przeze mnie zawartością.

Wszystko wyobrażałem sobie inaczej: zamieszkam gdzieś w centrum Berlina, w hotelu, będę spacerować po ulicach, rozmawiać z Niemcami, przyglądać się ich ży­ciu, tak jak to robią wszyscy cudzoziemcy w Moskwie. A tu — willa, Szprewa, łabędzie pływają... Ładnie, ani słowa, ale o czym można pogadać z łabędziem?

Następnego ranka zapoznano nas z programem naszego pobytu w NRD. Nastrój zepsuł mi się całkowicie: okazało się, że naprawdę będę musiał gadać z łabędziami albo

Ul

A W \ \ WS*

jeździć samochodem: „Proszę spojrzeć na prawo, proszę spojrzeć na lewo..."

Delegacja rozpoczęła pracę. Mnie odwieziono do mojej redakcji, gdzie najpierw jakaś miła dziewczyna wręczyła mi tysiąc marek, a następnie zapoznała mnie z pracowni­kami redakcji i tłumaczami moich książek. Działo się to przy malutkim stoliczku, na którym stała butelka konia­ku. Naturalnie znajomość stała się dzięki temu o wiele serdeczniejsza.

Koledzy-dziennikarze użalili się nad moją niewolą w willi z łabędziami i opracowali zupełnie fantastyczny ’ - n mego uwolnienia. Miałem, jak bohaterowie Stend- hala, zejść po drabince sznurowej, a za bramą, w cieniu kaszt-ariów, miał na mnie czekać szary trabant Fraulein Magdalene, pięknej dziewczyny o oczach, które wyraźnie mówiły, że jej ukochany powinien być co najmniej dy­plomatą.

Ucieczka odbyła się dwa dni później (po wycieczce sa­mochodowej trasą Berlin—Brandenburg—Weimar—Ber­lin) i to bardzo prozaicznie.

W przejażdżce po wymienionych wyżej miastach z ja­kiegoś powodu dotrzymywała mi towarzystwa dama nie mówiąca ani słowa po rosyjsku. Można by ją było nazwać sympatyczną, gdyby nie wprawiające mnie w zmieszanie uważne spojrzenie.

W Brandenburgu-zdumiałem się, kiedy nasz samochód podjechał do'olbrzymiego więzienia. „To niemożliwe!” — przemknęło mi przez głowę. Serce mi zabiło. Byłem zu­pełnie oszołomiony. Okazało się, że w więzieniu znajdują się urządzenia produkcyjne, interesujące naszego przed­stawiciela przemysłu. Jednocześnie zwiedziliśmy więzienie i miałem okazję przypomnieć sobie ów krótki okres — trzy miesiące — kiedy „gościłem” tu jako repatriant z Niemiec Zachodnich (byłem jeszcze małym chłopcem) w 1947 roku. Nigdy bym nie przypuszczał, że losy znów- przyniosą mnie tu w charakterze gościa, a dyrektor wię­zienia urządzi w swoim gabinecie przyjęcie z tradycyjną kawą.

Więzienie zbudowali hitlerowcy, jak się okazało dla samych siebie, jako że siedzą w nim głównie oni. Obej­rzeliśmy wszystkie korpusy, nie tylko produkcyjne. Odna­lazłem nawet swoją celę, byłem w środku i doznałem przyjemnego uczucia na myśl, że mogę z niej wyjść w każdej chwili. Znalazłem się tu, w jednym z najwięk­szych więzień na świecie, w innym charakterze, nie jako aresztant! Tego uczucia nie sposób przekazać słowami! Stąd rozpoczęła się moja droga w świat socjalizmu, ten świat, który w obozach dla emigrantów na Zachodzie nie­którzy fantaści przedstawiali jako „straszliwą Syberię”.

I oto po upływie trzydziestu lat w zupełnie innym cha­rakterze jestem tutaj, w brandenburskim więzieniu — zdrowy i cały, i nawet w składzie delegacji!

Do Weimaru przyjechaliśmy jeszcze za dnia, z hotelu poprowadzono nas do restauracji „Elephant” na kolację wydaną przez władze miasta. Znów przemówienia, znów toasty, a ja mam w kieszeni cały tysiąc marek...

Późnym wieczorem spacerowałem po pustych ulicach, oglądałem rzeźby i płaskorzeźby na domach, na dachach i żałowałem, że nie ma przy mnie nikogo, kto mógłby mi

o nich opowiedzieć. Nie mogłem uwierzyć, że znowu je­stem tutaj. Po prostu nie mogłem przywyknąć do tej myśli. Pociągały mnie dalekie pielgrzymki, dające możli­wość zobaczenia, poznania, zrozumienia świata.

Następnego dnia zwiedziliśmy domy Schillera i Goet­hego, a po emotejach kulturalnych przeszliśmy do emocji barbarzyńskich w obozie koncentracyjnym w Buchenwal- dzie. Zapoznaliśmy się tam z nowoczesną (jak- na owe czasy) techniką eksterminacji i złożyliśmy wieniec w miejscu śmierci Ernsta Thalmanna. Widząc na własne oczy piece, w których palono ludzi, palki, którymi dobi­jano konających, Wagonetki, którymi wożono trupy, my­ślałem o tym, że Indianie z plemienia Arizona, którzy używali od najdawniejszych czasów znaku swastyki jako ornamentu narodowego, słusznie usunęli ten znak ze swe­go życia, przestali nawet używać koców i pledów z wyt- kanymi znakami swastyki.

/M * \\\ \

W sprawie Buchenwaldu ludzkość nastawiona jest ka­tegorycznie — nie należy dopuścić, by przeszłość się po­wtórzyła. Ja osobiście nie jestem pewien, czy przeżyta już przeszłość jest straszniejsza od nieznanej jeszcze przyszłości. Uczeni łamią sobie głowy nad problemami ułatwiającymi życie ludziom, ale są i inni, wynalazcy takich rzeczy, że człowiek ani się obejrzy, jak stanie się nicością... A przecież wszędzie na naszej planecie istnieje miłość, oddanie, przyjaźń, szlachetność i inne ludzkie ce­chy — wszystko, prócz rozumnej jedności...

Myśli te z pewnością sprowadził Buchenwald — po­nure miejsce, więc i myśli ponure.

Właśnie po tej podróży uciekłem z rezydencji: zawie­ziono mnie do redakcji, skąd piękna Magdalene zabrała mnie swym trabantem do Paula, dziennikarza. U" niego też zostałem. Zadzwoniliśmy d° rezydencji i otrzymałem zezwolenie na pozostanie w mieście aż do odlotu.

Sądzone mi było jeszcze raz odwiedzić Buchenwald.

Urządziliśmy z Paulem w jego kawalerskim mieszkan­ku olbrzymią popijawę, chociaż słowo „urządziliśmy” jest tu raczej nie na miejscu, jako że organizatorem owej imprezy byłem ja: przecież tysiąc marek w mojej kie­szeni wciąż jeszcze był nienaruszony, a rozmyślania o własnych problemach i o wywołanych ostatnimi wraże­niami problemach ogólnoludzkich porządnie mnie zmę­czyły. Musiałem się odprężyć. I tego wieczoru rzeczywi­ście się odprężyłem...

Początek pamiętam, to jest pamiętam, jak rozmawia­liśmy z Paulem o literaturze. Zwróciłem uwagę na to, jak powoli i jakoś nieśmiało Paul pił koniak: kiedy on z trudem radził sobie z jednym kieliszkiem, ja zdążałem rozprawić się z trzema... później nawet z pięcioma. Co było dalej, zupełnie nie pamiętam. Nie wiadomo czemu znalazłem się znów w Buchenwaldzie. Głęboką" nocą sze­dłem wzdłuż ponurych budynków, w których piwnicach było mnóstwo pieców. Przy blasku jasnego płomienia pracowali tu półnadzy, czerwoni od zabójczego żaru lu­dzie-szkielety. Przypominało to piekło. W naładowanych

f

| czubem taczkach ludzie ci podwozili węgiel i wielkimi łopatami wrzucali go do pieców. Nagle wszyscy naraz, jak na alarm, rzucili pracę i wybiegli z obozu. Biegli, zrzucając po drodze łachmany, w stronę wielkiego je­ziora z czarną wodą i skakali w fale. Poszedłem za ich : przykładem.

Woda była zimna. Jezioro wydawało się bezdenne. Na tle słabego blasku na niebie widać było sylwetki drapa­czy chmur. Wokół cisza, żadnego dźwięku, jedynie plusk wody, poruszanej przez milczących ludzi pływających w jeziorze. Nagle widzę wysoko na niebie coś, co przy­pomina słup, szybko padający w dół. Nie, to nie słup, to olbrzymi potwór podobny do gigantycznego jaszczura ze szponiastymi łapami i drapieżnie wyszczerzonymi zę­bami. Ślepia potwora płoną bezmyślną nienawiścią. Stwór pada na pływających w wodzie ludzi i fala przypomina­jąca tsunami wyrzuca mnie na brzeg. Potwór nieubłaga­nie zbliża się ku domom — już pożera budynki, kamie­nie ulicy, ludzie uciekają przed nim w panice. Słychać krzyk rozpaczy setek tysięcy głosów. Potwór idzie na­przód. Pożera Weimar z jego pałacami i parkami, pożera cywilizację, ludzkość...

Wszystko to głupstwo — słyszę i spostrzegam obok siebie mężczyznę z zaczątkami łysiny, niechlujnie odzia­nego, W podartych trzewikach. — To ci się śni. To nie jest prawdziwe piekło, tylko drobna próbka... — mówi i patrzy na mnie z uśmieszkiem. Jego głos jest mi dziw­nie znajomy. Naprawdę kogoś mi przypomina...

Kim jesteś? — pytam.

Jak to kim... jestem diabłem — znów się uśmie­cha. •— Pewnie wyobrażałeś mnie sobie inaczej? Ludzie już dawno utracili prawdziwe wyobrażenie o diable. Zresztą, co ja mówię — nigdy go nie mieli. Przez wieki całe różni autorzy tyle napisali bzdur o diable, aż się nie­dobrze robi! I żeby choć jeden zdawał sobie sprawę, jakie głupstwa plecie. Nasz ród jest stary i różnorodny, zna­ny z prawdziwej mądrości. A tymczasem malują nas z ro­gami, ogonem i kopytami albo przedstawiają w roli ga­

datliwych idiotów, to znów obdarzają potężną siłą. Cała ta diabłologia nie jest warta złamanego grosza.. Przede wszystkim jesteśmy zwykłymi pracusiami. Są wśród nas, jak wśród ludzi, geniusze, ale większość to prości wyko­nawcy, szeregowe diabły. I walczymy o stworzenie ide­alnego piekła, o którym ludzkość nie ma zielonego po­jęcia.

Ludzie są bardzo zabawni — nie sposób policzyć, od ilu tysiącleci wciąż mówią o życiu pozagrobowym i opo­wiadają niestworzone brednie o piekle: o jakichś kotłach i patelniach, na których jakoby przysmażamy grzeszni­ków. Diabły wyglądają na jakichś kuchcików, ą nasz do­bry Szatan — na kuchmistrza. A powiedz mi, ty mierno­to, kto dorzucał do pieca tu, w Buchenwaldzie? Kogo wykorzystywano w tym charakterze? Przecież nie diabły! O, właśnie! A tymczasem diabły przedstawia się tak pry­mitywnie... Słowo daję, to krzywdzące!

A propos Boga... Ile czasu już zawracamy nim ludz­kości głowę! Przecież ludzie nie wiedzą, że jedynego Boga podsunęliśmy im my. Za pomocą | wymyślonego przez nas złudnego ideału zdobyliśmy możność ukazania ludzkości fałszywej drogi rozwoju, przynoszącej jej nie­zliczone męki, zbryzganej krwią. Ludzkość popędziła tą drogą na złamanie karku — cha-cha-cha! — w kierunku raju, nie pojmując w swej głupocie, że pędzi w zupełnie inną stronę...

Chodzi o to — powiedział następnie — że sprawia mi przyjemność mówienie o naszym rodzie, choć całkowicie nie władamy jeszcze światem z powodu tępoty i uporu ludzkiej natury. Ale też i nie pozwalamy światu żyć spo­kojnie już od dziesiątków tysięcy lat. Moją misją są spra­wy zupełnie drobne w porównaniu z tymi, jakimi kie­rują moi bracia na całym świecie. Ale bez nas, małych śrubek, też nie można się obejść: rozsądny diabeł rozu­mie, że żadnych wydarzeń w świecie nie przeprowadzi się pomyślnie, jeżeli szeregowe diabły nie będą się tru­dzić w pocie czoła dopóty, dopóki nie nastanie święto we­sołego szaleństwa ludzi na wypiękniałej, szalonej, bliskiej

i miłej upalnej planecie z Władcą Szatanem i nami, jego dziećmi!

Mówiłem właśnie o bzdurach, jakie plotą ludzie o pie­kle... Znaleźli się w niedalekiej przeszłości i tacy, którzy obiecywali grzesznikom wybawienie od piekła: będąc w piekle wystarczy świadomie cierpieć, uznać swe grze­chy, pokajać się i można się wyratować...

Idioci! Z prawdziwego piekła, jakie my gotujemy ludz­kości, nikt się nie wydostanie. Co tu zresztą gadać! Właś­nie. za życia człowieka zaczyna się piekło. Przecież ty, miernoto, już prawie jesteś w piekle. Jesteś alkoholikiem i dokuczają ci tak zwane męki twórcze... Więc zapamię­taj, że zawdzięczasz je nam. Wszystkie męki pochodzą od nas. Piekło zaczyna się dla człowieka już wtedy, gdy po prostu pozbawiamy go spokoju, zasiewając w jego umy­śle błahe wątpliwości w byle-co, niepokój, strach.

By stworzyć człowiekowi przyzwoite piekło, mamy w swej gestii "dość atrybutów, wie o nich każde dziecko, chociaż nawet dorosły nie może pojąć, jak ich używamy. W ich liczbie jest wszystko, bez czego człowiek nie może żyć — chleb, tytoń, narkotyki, pociąg płciowy lub, jak to się teraz modnie nazywa — seks, i preparat najsku­teczniejszy — alkohol. Właśnie z tego wszystkiego składa się codzienna rzeczywistość ludzi, z której szukają wyj­ścia, gdyż przy pomocy szeregowych pracowników na­szego rodu dawno już zostali doprowadzeni do takiego . stanu, że ciąży im każda rzeczywistość — są jej niewolni­kami; my sprawiamy, że rzeczywistość w każdym budzi jednakowe cierpienie, a to jest ponad ludzkie siły.

Ludzie uważają, zdaje się, że największym złem są wojny, które im czasem podsuwamy, i zawsze cieszą się z pokoju. A oo w istocie oznacza dla nich czas pokoju? Jest to zaledwie krótkie wytchnienie, które wykorzystu­jemy dla całkowitego ich podporządkowania. Jak to ro­bimy? Proszę bardzo, to żadna tajemnica, jako że ludz­kość w swej znikomości i nędzy nie potrafi się nam oprzeć.

A więc wykorzystujemy jej żywotne interesy, sprawy,

123

¡MMMMM

bez których ginie: przede wszystkim pracę i dobra ma­terialne. Dla ludzkości są one równoznaczne z powie­trzem, którym oddycha. Największe sukcesy odnosimy jednak naruszając wymyślone przez ludzkość zasady rów­nouprawnienia. W tej dziedzinie człowiek jest niewiary­godni» slaby, idiotycznie ślepy, obraźliwy, samolubny, małoduszny. Diabeł zaś, mając w ręku takie atuty, jest panem sytuacji i może rohić, co dusza zapragnie. Czyś nie zauważył, marny pyłku, jacy ludzie się stali nerwo­wi, zmęczeni, rozdrażnieni, źli, niecierpliwi w stosunku do bliźnich? A kto, pytam, uczynił ich takimi? Jakże są zarozumiali w swej głupocie! Szukają kontaktu z istota- mi—rozumnymi w kosmosie! Cha-cha-cha! — Diabeł za­śmiał się i aż podskoczył z zadowolenia. — Po cóż mają szukać rozumnych istot w kosmosie, skoro nie potrafią dostrzec ich na Ziemi? Jak mają dotrzeć ludzie do odleg­łych planet, skoro na Ziemi i tak są sobie dalecy?

Moje własne zadanie w naszej hierarchii jest proste — demoralizowanie dusz ludzkich. Przyznam ci się, że gdy­by człowiek nie posiadał wymienionych wyżej danych, uporanie się z tym zadaniem nie byłoby łatwe! Już teraz, gdyby tak Wyliczyć sprawy, z którymi ja i moi koledzy uporaliśmy się w ciągu ostatniego stulecia... Doprawdy, ja osobiście uważam, że dawno -powinienem otrzymać awans...

Pokojowe życie człowieka czynimy nieznośnym, stwa­rzając wokół niego atmosferę nudy i monotonii. Tym sposobem odsuwamy go od tego, .co — jak już mówi­łem — jest w jego życiu najistotniejsze; od jego pracy i wszystkiego, co się z nią wiąże. Tu każdy drobiazg gra dla niego ogromną rolę. Dla pokonania najdrobniejszych sprzeczności w ludzkim społeczeństwie człowiek musi pracować w pocie czoła, co jakoby zostało ■ mu przezna­czone przez wymyślonego przez nas Boga. Z pracą zwią­zane są jego obyczaje i warunki życia, które określają jego istotę. Rozumie, że praca jest jego ratunkiem. Póki zaś pracuje; póty my na różne sposoby go dręczymy.

Potrafimy uczynić tak, że żaden dzień człowieka nie

różni się o3 następnego; jego stosunek do żony i żony do niego wczoraj, dziś, jutro, zawsze są jednakowe, tak jak jego stosunek do dzieci, do zwierzchności i odwrotnie. Jego rozrywki i środek do osiągnięcia radości — alko­hol — są zawsze i wciąż bez zmian — do otępienia!

Gdy mu się teraz szepnie słówko, które mogłoby po­siać zwątpienie, utraci spokój, będzie gotów rozejść się z żoną, znienawidzi dzieci, będzie podejrzewać zwierzch­ników o nieuczciwość. A gdy zapragnie się uwolnić od dokuczliwej jednostajności — proszę bardzo! Podsuniemy mu żonę piękną, ale wyjątkowe ścierwo. Albo jej — mę­ża dobrego, ale pijaka. I wszystko pójdzie tam, gdzie chcemy — w diabły!

Zresztą, długo by o tym mówić... A i co za sens opo­wiadać o tym. co rozumie nawet dziecko: człowiek jest tylko człowiekiem z właściwą mu chciwością, zawiścią — „oczy jego zawistne, a ręce chciwe” — co bardzo ułatwia nam pracę. Na całej planecie stworzyliśmy taką atmosfe­rę: kto nie ma, dąży do tego, by mieć; kto ma, pragnie mieć jeszcze więcej i nie oddawać tego, co ma. Stąd bio­rą się wszystkie rozdżwięki między ludźmi. Na jednej półkuli milioner otacza się najemnymi mordercami dla ochrony siebie i swego mienia, na drugiej mieszczanin śpi, przywiązawszy sobie swój samochód liną do nogi. I jeden, i drugi są nieszczęśliwi z powodu własnego szczę­ścia... Coś pięknego!

Człowiek mógłby się chyba nam oprzeć, gdyby się nie rozmnażał tak niepowstrzymanie. Żył kiedyś niejaki Mal- thus, którego zelżono i wyśmiano. On właśnie odgadł na­sze zamiary i ostrzegł, czym może się skończyć niepo­wstrzymane rozmnożenie ludzkości. Udało się nam skom­promitować go w oczach ludzi i teraz mnożą się oni, nie przeczuwając, jaką przygotowaliśmy im pułapkę — gło­dową śmierć na nagiej planecie. Nasza strategia sprawia, że coraz bardziej bezlitośnie poszukują sposobów wza­jemnego unicestwienia, a to jest już spory krok do na­szego zwycięstwa. Zagrożenie, które z naszą pomocą za­wisło nad ich głowami, mogliby odwrócić, gdyby się

zjednoczyli. Ale nie bylibyśmy warci złamanego szelą­ga, gdybyśmy do tego dopuścili!

Ode mnie oczywiście mało tu zależy, w tej materii ma­my lepszych specjalistów. W odróżnieniu ode mnie cho­dzą we frakach, palą cygara, ale... każdy diabeł ma swoje zyski, nie można się uskarżać!

Toteż na swych starszych braciach w smokingach mo­gę polegać bez obawy — ileż widziałem ich błyskotli­wych posunięć w dziedzinie naszej ludzkiej polityki! Umiejętnie posługują się najprymitywniejszym środkiem niszczenia stosunków międzyludzkich — kijem. Dając jednym w ręce kij, drugim natychmiast podsunęliśmy maczugę. I oto. pierwsi wynaleźli topór, a drudzy z kolei miecz. Same diabły się zdumiały, tak szybko rzecz się rozwinęła...

Aniśmy się obejrzeli, jak pojawiły się takie „maczugi”, jakich żadna nieczysta siła wymyślić nie była w stanie. A konkurencja w wymyślaniu tych rzeczy rośnie w nie­skończoność! Diabły są poważnie zaniepokojone — prze­cież ci podlece mogą wysadzić w powietrze naszą ukocha­ną planetę albo doprowadzić do tego, że nie pozostanie na niej ani jedna żywa dusza, a wtedy koniec naszego marzenia o piekle: przecież idealne piekło może istnieć tylko przy pomocy człowieka i tylko wtedy, gdy istnieje człowiek. .

Potrzebna jest nam nie pusta planeta, gdzie z nudów będziemy sobie nawzajem nabijać dla rozrywki guzy. Po­trzebna nam jest planeta ze zdeprawowanymi ludzkimi duszami, abyśmy mogli się radować ich rozpasaniem, grzać się w promieniach ich dzikich instynktów. Komu będą wówczas potrzebne jakieś tam kotły i patelnie, ja­cyś ogoniaści, rogaci palacze?! będziemy po prostu kie­rować tymi czy innymi cierpieniami, kąpać się w stru­mieniach krwi, będziemy się upajać atmosferą, dławiącą dla ludzi i ożywczą dla nas, będziemy jeździć wierzchem na gigantach ludzkiej myśli i talentu, poganiając je bi­czami sporządzonymi z ich miłości, współczucia i miło­sierdzia. Ich męki, teraz już naprawdę wieczyste, prze­

dłużą nasz diabelski tan, wieją w nas niewyczerpane siły. Ale jakże jest jeszcze daleki ten szczęśliwy finał!

Ty jednak, nędzny robaku, na pewno nie możesz pojąć, czemu cię w to wszystko wtajemniczam. Czyż trudno się domyślić? Ty przecież uważasz się za twórcę! Na pewno .przypuszczasz, że chcę ci wpoić wiarę w naszą bezgra­niczną siłę? Na tym właśnie polega całe nieszczęście, że jesteśmy zwykłymi wołami roboczymi i nie posiadamy nieograniczonej mocy. Niestety zależymy od was, każdy diabeł od każdego z ludzi. Przecież my — to tkwiące w was zło. I oto znaleźliśmy się w ślepym zaułku: umier my tworzyć zło, ale nie umiemy go powstrzymać. Daliś­my wam maczugę, ale niie możemy odebrać. I to, co wi­działeś w Buchenwaldzie, i smoki, które ci się śniły, są niczym wobec tego, co będzie, jeżeli z powodu waszego uporu utracimy nasze piekło... Dlatego proszę cię, jak każdy mały czy wielki diabeł swego podopiecznego, nie dopuść, by wypalono planetę do cna. Zabijajcie, pijcie, ograbiajcie, ale nie traćcie głowy! Żegnaj! Czas na mnie. Ale spotkamy się jeszcze.

Tu spostrzegłem, że znajduję się na ulicy zupełnie nie znanego miasta i nie od razu się zorientowałem, że to Berlin. Spojrzałem na zegarek, była czwarta rano. Wokół ani żywej duszy... Zauważyłem automat telefoniczny i za­dzwoniłem do Paula. Długo nie podnosił słuchawki, pew­nie spał. Wreszcie usłyszałem jego przestraszony głos:

Gdzie jesteś?

Powiedziałem, że nie wiem. Podyktował )ni sylaba po sylabie swój adres i poradził złapać taksówkę. Kiedy wreszcie dotarłem do jego mieszkania, opowiedział mi, że nie mógł mnie powstrzymać i że wyszedłem z domu zupełnie pijany. Poszedł razem ze mną, ale gdzieś mnie zgubił. Szukał więc i nie mógł znaleźć, a bał się zawia­domić policję.

Cały czas rozmawiałeś sam ze sobą! — powiedział

Paul.

Rozmawiałem z diabłem — odrzekłem, a on na to,

że chętnie mi wierzy.

Przez resztę dni włóczyliśmy się obaj po mieście, oglą­daliśmy je z wysokości wieży telewizyjnej, siedząc przy stoliku obracającej się wokół osi restauracji, i zachwy­całem się malowniczą panoramą Berlina, w którym.ar­chitektura nowoczesna mieszała się z dawną.

Potem byliśmy u pięknej Magdalenę, odwiedziliśmy wspaniałe piwiarnie i tylko dwa razy się zbłaźniłem: raz nie zapłaciłem w publicznym szalecie, a raz przeszedłeś ulicę przy czerwonym świetle. Okazuje się, że berlińczycy przestrzegają sygnałów świetlnych...

W przeddzień wyjazdu, po ostatnich kuflach piwa, od­wieziono mnie do siedziby delegacji. I znowu Schonefeld, znów stewardesa podaje do obiadu wino, znów pod na­mi Polska, | w zasięgu ręki lotnisko w Szeremietiewie. W mózgu kołacze się niespokojna myśl: czy powita mnie „asysta honorowa”, czy nie. Oczywiście orkiestry i kwia­tów nie będzie, ale... bądźmy skromni.

Asysty honorowej" chwała-Bogu nie było.

Wiosna. Lato ii pasem. Jeżeli Keller jeszcze żyje — cóż może być lepszego!

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Dziwnie mało trzeba czasem człowiekowi, aby świat, który jeszcze wczoraj wydawał mu się beznadziejnie po­nury, zupełnie się przeobraził! Jeszcze wcaoraj pracowa­łem mobilizując całą swoją wolę, dopingowany raczej zarozumialstwem i niechęcią do uznania. własnej bez­silności niż natchnieniem. Dziś j rzeczywiście bezsilność ustąpiła — poczułem przypływ świeżych sił i praca moja bardzo się posunęła. Nawet nie wydawała mi się pracą, lecz wesołą fascynującą zabawą — tak łatwo, bez wysił­ku mi się pisało! A wszystko to dzięki pewności, że nie zabiłem.

Tak, wreszcie się dowiedziałem, że czaszka Kellera okazała się dość twatda i wstrząs mózgu, chociaż silny,

podobno nie odbił się nawet na jego władzach umysło­wych...

Znów przypomniałem sobie Buchenwald i pomyślałem, że chyba ci, którzy zabijali (i to jak!) w Buchenwaldzie i innych miejscach, którzy zabijają tu i tam na Ziemi dziś i zamierzają zabijać w przyszłości, nie martwią się zbytnio tym, że są mordercami. A ja ucieszyłem się jak szalony, że jednak nikogo nie zabiłęm... Z czego się tak ucieszyłem? Czy naprawdę z tego, że nie zostałem za­bójcą, czy z tego, że dzięki temu uniknąłem kary za za­bójstwo? Może w jakichś wyjątkowych okolicznościach usprawiedliwiających zabijanie (na przykład na wojnie) pozostałbym całkowicie obojętny wobec losu Kellera i mojego w nim udziału? Jeżeli tak, to chyba nie taki znów nierealny jest łysy diabeł, który twierdził, że jest tym, co mam w sobie złego. Jeżeli tak, to chyba we mnie naprawdę siedzi diabeł, a piekło ludzie rzeczywiś­cie mogą | łatwością stworzyć sami na ziemi, a nie szu­kać go gdzieś na tamtym świecie...

Co się właściwie stało? •

Chciałem stworzyć lekkostrawną książeczkę: przygody, miłość, trochę humoru, trochę smutku. Cóż w tym złe­go? Łatwo rozpocząłem ten elastyczny literacki flirt, wzbogacony tymi czy innymi zaczerpniętymi z życia epizodami.

| nagle, palnąwszy kogoś po głowie butelką, sam do­stałem po głowie od surowej rzeczywistości, sam siebie ukarałem: aby uniknąć więzienia, sam siebie do niego zagnałem... Czyż nie tkwiłem w więzieniu ukrywając się przed ludźmi we własnym mieszaniu?

Chciałem, żeby czytelnik śmiał się i płakał wraz ze mną. Na razie zaś ja płakałem sam i w mej samotności starałem się czynić to jak najciszej, żeby nikt nie usły­szał. Uwięziłem się sam, ale kto mnie uwolni?

No, w każdym razie nie zabiłem! Co prawda, w oczaoh śledczego i tak pozostałem przestępcą, tyle że innej kwa­lifikacji prawnej. Co teraz? Iść do śledczego i pokajać się?

Na to nie mogłem się zgodzić. Keller jest winien nie mniej niż ja: on mnie obraził, a ja odpowiedziałem bu­telką. Jeszcze w zeszłym stuleciu za obrazę wyzywano na pojedynek. W naszych czasach, jak widać, trzeba lecieć po milicjanta, szybko organizować sobie świadków i podawać sprawę do sądu: tak i tak, Keller jest chamem, obraził mnie bez powodu. Ale czyż jest to realne? Czy wystarczy sądów i sędziów, by osądzić chamstwo, z któ­rym stykamy się codziennie w środkach komunikacji miejskiej, w sklepach, urzędach, nawet w zakładzie po­grzebowym i w izbie porodowej? Nie wystarczy na to żadnych sędziów! Ale oczywiście nie należy myśleć, że wobec tego trzeba złapać butelkę czy kij i dokonać samosądu: złomotać wszystkich chamów, wszystkich jak leci! Nie, tego czynić nie wolno (chociaż czasem miałoby się ochotę). Chamstwa od tego nie ubędzie, na odwrót, zatriumfuje cham, który ma mocniejsze pięści. Jakże więc walczyć z chamstwem? Czy tylko samą cierpliwoś­cią? Nie, to za mało. Najważniejsze to samemu nie być chamem!

Ale jak zmierzyć godność ludzką w tej czy innej sy­tuacji, uwzględniając temperament, reakcję na różne zja­wiska życia? U każdego wszystko to wygląda inaczej. Jeden może ścierpieć obrazę, inny natychmiast na nią odpowiada. I, jak mi Bóg miły, nie rozumiem, dlaczego pierwszy ma więcej słuszności niż drugi. Moja miłość własna nie mogła znieść myśli, że czyjaś roabita głowa (przecież nie była to ani głowa Einsteina, ani głowa osła Hodży Nasręddina) warta jest więcej niż moja wol­ność — wolność autora powieści, która, w co wierzę, nauczy kogoś dobra...

Lato było w tym roku upalne, a ten dzień od samego rana był szczególnie parny. Wyszedłem z domu przed świtem, jak zwykle, żeby nikogo nie spotkać. Zajączek zdobył bilety na Monę Lisę, na tę paryżankę włoskiego pochodzenia, która kryła się w mroku sald wystawowej Muzeum Sztuk Plastycznych. Mieliśmy się spotkać o szó­stej wieczorem przed muzeum.

Dzień był długi i zupełnie nie wiedziałem, jak zabić czas. To cholernie nieprzyjemne. Patrzy człowiek na kręcących się wokół ludzi — wszyscy mają mnóstwo spraw. Moskwa to nie Ryga, nie Tallin i nie Kijów, miasta, które lubię, każde za jego własny, niepowtarzalny charakter. W porównaniu z nimi Moskwa wydaje się bardziej rzeczowa, jakby ludzie nie mieli kiedy zainte­resować się życiem bliźnich: nie z braku uczucia, lecz z braku czasu.

Poszedłem do lektorium. Jakaś bardzo wiekowa kobie­ta mówiła o Millesie (znanym rzeźbiarzu szwedzkim), ale tak cicho, że docierał do mnie tylko niezrozumiały bełkot. Powlokłem się przez miasto. Przed Teatrem Satyry kolejka po bilety na Rajkina, a biletów nie ma. Rajkinów jest mało, nie dla wszystkich starcza. Posze- łem do jadłodajni, jako że nadeszła pora, którą uważa się za najodpowiedniejszą dla przyjęcia pokarmu. No i tu mi się udało! Trafił mi się towarzysz jak się patrzy. Osobnik o mętnych oczach, zapuchniętej twarzy, nie ogo­lony, obszarpany, a w dodatku z zabandażowanym pal­cem. Siedzi, siorbie zupę. Zapach bije od niego taki, że od razu poczułem się na kacu.

Ta-ak — powiada — zwolnienie to dobra rzecz, jak palec nie boli, ale jak boli...

Patrzy ze smutkiem na palec.

Milczę i myślę ze strachem, czy to nie przyszły ja siedzę naprzecie?

Gdzie go skaleczyłem — rozważa typek — jak Boga kocham, nie pamiętam. Na bazarze byłem — to pamię­tam, a z palcem... nie pamiętam.

Nie pamięta^ jak i gdzie skaleczył się w palec. Kom­pletna nieświadomość! Aż chciałem go spytać: a łysego diabła przypadkiem nie spotkałeś?

Kiedy palec boli... — Końca zdania już nie dosły­szałem.

Na ulicy słońce piecze. Gdzie się podziać do wieczora?

Choćby zaraz pojechałbym do Koktebelu... Ta myśl podsunęła mi ratunek: pojadę na plażę. Oczywiście nie

nad rxekę w Moskwie, gdzie jest pełno nafty, której tak brakuje w krajach kapitalistycznych, i nie do Srebrnego Boru, gdzie dotarłbym chyba pod wieczór — pojechałem do Parku Timiriaziewa, tam jest staw. Wszedłem do wody.

Z początku było wszystko dobrze. Ale zza horyzontu mknęła pod wiatr chmurka i całym swoim wyglądem ostrzegała: „Ja wam zaraz pokażę! Chowajcie się, póki czas!” Ludzie jej nie słuchali — kąpali się, flirto\yali, jedli, pili wino, jeden nawet próbował utonąć.

Lunął taki deszcz, że umyły się nawet, te ulice, których nie sprzątano od czasów Iwana Groźnego. I zaczęło się! Panika. Ucieszka. Dokąd? Na przystanku tramwajowym szturm Reichstagu. Tramwaj zdobyty. Ale nie może bie­dak ruszyć z miejsca. Ludzie, wysiądźcie! Cofnijcie si^ od drzwi! Kogoś przydusili, już się biją, jakieś dziecko płacze, a deszcz zamienia się w grad... Z jakiej racji tłu­czecie jeden drugiego? Co zawinił motorniczy, że mu bez litości . wymyślacie? A gdyby tak naprawdę wybuchła wojna, gdyby był jakiś nagły alarm? Przecież tramwaj to nie okop nieprzyjacielski! Nie dostałem się do tram­waju i przemokłem do suchej nitki. Ale ulewa szybkę minęła, wyjrzało słońce.

Przed muzeum tłumy. Podszedł do mnie jakiś solidnie wyglądający brodacz:

Może ma pan bilet do odstąpienia?.

Patrzył na szczęśliwców oczyma głodnego psa.

Jestem malarzem, proszę państwa. Bardzo bym chciał zobaczyć...

Chętnie bym mu oddał swój bilet, ale... Zajączek zdo­był te bilety dla nas dwojga, tak rzadko przecież bywa­my gdzieś teraz razem.

A oto ona — uśmiecha się z daleka. Nie wiem, w jakim jest nastroju, ale do mnie uśmiecha się zawsze.

Okazało się, że Mona Lisa ma niezwykle liczną ochronę osobistą. Przepchnięto nas obok niej z taką szybkością, że ani się obejrzała. Jak gdybyśmy się mieli spóźnić do pracy. Prawdę mówiąc, żadnych wzniosłych uczuć nie

doznałem. Jak inni — nie wiem. Wszyscy strasznie się pchali i miałem wrażenie, że gotowi są umrzeć u stóp Mony Lisy. Mimo to udawało im się jeszcze dostrzec zna­jomych: „Patrz, Wańka z Maszką! Patrz, Tania z Griszą”, „Z naszego zakładu też są — to ten i planowania”. Szept ten zresztą prawie nie zakłócał obowiązkowego nabożne­go milczenia, jakże stosownego w takich miejscach. Przy wyjściu z sali usłyszałem, jak z zapałem omawiano mecz piłki nożnej między „Spartakiem”-Moskwa i „Dynamem”- -Kijów. Wyglądało na to, że ludzie przychodzą tu złożyć dań modzie. A ten malarz, brodacz, błagał o bilet...

Szliśmy pieszo do Dworca Białoruskiego. Zając za­chowywał się jak postać z powieści szpiegowskiej — oglądał się co chwila wypatrując, czy ktoś mnie nie śle­dzi. Na próżno ją uspokajałem, spoglądała ze strachem na przechodniów i nawet zaczęła mówić szeptem.

Przez jakiś czas milczeliśmy. Wystarczało nam to, że możemy iść we dwoje przez to ogromne ludzkie mro­wisko. Potem żona zaczęła mówić o swych troskach.

0 synu, o synowej, o tym, że życie im się nie układa I i chyba się rozejdą, że chłopak wreszcie pilnie pracuje

1 rozstał się z kolegami, którzy się jej nie podobali. Zajączek cieszy się z tych drobiazgów. Ja cieszę się

z jej radości. To jej jedyny syn, z trudem wychowany. Chowała jgo w ciężkich powojennych warunkach. Z pe­wnością wiele matek z tegó okresu pamięta, jak dźwigały swoich malców, zawiniętych w koce, z jednego krańca miasta w drugi — do żłobka, do 'przedszkola — na rę­kach, często zmęczonych i słabych, jak musiały pracować po dziesięć godzin dziennie, jak musiały umieć chociaż ód czasu do czasu trochę się pośmiać czy powstrzymać łzy. Na pewno matki z tamtych lat to pamiętają...

Gąsior maluje kuchnię — mówi Zając. — Okleja . tapetami swój pokój i prowadzi się porządnie.

Wyobrażam sobie, co się dzieje w tej kuchni... Dobra, maluje, to niech sobie maluje! Każda zabawka dobra, byle dziecię nie płakało. Zając chciałby, by jej kosztu­jące tyle cierpień dziecko było jeżeli nie cudowne, to

przynajmniej porządne — czyż wiele potrzeba zwykłym ludziom do wielkiej radości, do zwykłego szczęścia!

Wzięli sobie pieska — mówi Zajączek. — Wepchnię­to im go na bazarze jako kaukaskiego owczarka. Podej­rzewam, że wyrośnie z niego zwykły kundel...' A trzy­dzieści rubli przepadło.

Zajączek niepokoi się o syna, zbyt wiele mu poświęciła, wciąż ma nadzieję, że coś z niego wyrośnie. Matki zawsze mają nadzieję i często widzą w swych dzieciach nie to, co jest naprawdę, lecz to, co chciałyby widzieć. Ona tak­że widzi to, co by chciała zobaczyć, i tak będzie do końca jej życia. Krząta się, usiłuje umocnić dopiero rozpoczęte życie młodej rodziny, gotuje zupy pół na pół ze łzami, a oni je z apetytem zjadają. Bawią się w dorosłych. Młody żonkoś grywa w toto-lotka i okleja ściany tapetą, młoda małżonka studiuje psychologię: „Według hipotezy wysuniętej przez Whitleya i Barda, ciało migdałowate, łączące się z przyśrodkowym jądrem brzusznym staje się „lejkiem”, przez który wpływy hamujące przechodzą do tylnego podwzgórza...”

Do jakiego „podwzgórza”? — wytrzeszcza ze zdzi­wieniem swoje głupie ślepka. Ta lala w papilotach wbiła sobie do głowy, że zostanie psychologiem, żeby tam nie wiem co! I po co ludzie doszukują się W sobie jakichś niezwykłych właściwości?! Jaka to przykrość, jakie roz­czarowanie, gdy się okazuje,' że ich nie mają.

Najbardziej cierpi uczciwe serce Zajączka — stale się niepokoi o młodych, a w dodatku ma jeszcze mnie. Wzy­wali ją na milicję, przesłuchiwali — szukali mnie. Kła­mała, jak umiała. W domu odwiedził ją dzielnicowy i znów kłamała, przypominając sobie z trudem, co mó­wiła poprzednim razem. Co czuje wtedy człowiek, który zupełnie nie umie kłamać? I Zając się miota: od mło­dych — do mnie, ode mnie — do nich: wczoraj, dziś, jutro. Schudła, zżółkła: chyba już nie na długo starczy jej sił. A musi jeszcze pracować i gotować na dwa do­my.

Przed dworcem pożegnaliśmy się. Ona poszła do domu, 134

a ja musiałem doczekać się nocy, by się przekraść do swego mieszkania.

Bądź rozsądny — mówi Zając odchodząc — nie pod­dawaj się nastrojom...

Przypomniałem sobie, jak to czasem przychodziła do mnie po mojej długiej nieobecności, jak miłośnie dotyka­ła przedmiotów w pokoju — książek, fotela, stołu, jak gdyby te rzeczy promieniowały czułością, której ja pe­wnie nie umiałem okazać. Trudno być czułym, i to nie tylko mnie: ludzie coraz bardziej tracą tę niezbędną właściwość. .

I może te Rzeczy¡yr moim pokoju, służące nam od wielu lat, pomagały jej nie bać się omnie w owe nieszczęsne dni, kiedy wchodziła do mieszkania jak do legowiska tygrysa, w obawie, że zobaczy coś okropnego. W takie dni niemiła mi była jej obecność, bo wstydziłem się i nie miałem odwagi się do tego przyznać. No a bez niej było jeszcze gorzej. Do niczego chyba nie przyzwyczaja się człowiek tak łat^o, jak do czyjejś troski, która czyni zeń małe dziecko.

I za każdym razem podejmowałem stanowcze zobowią­zanie: skończyć z piciem, tym bardziej, że psychologię alkoholika miałem już przestudiowaną dogłębnie. Ale... drzwi stały otworem dla wszystkich chętnych. I przy­chodzili. Padało wiele pochlebnych słów pod adresem gospodarza, który sam zaczynał wierzyć, że jest kimś wyjątkowym. Pił z przyjaciółmi i jego organizm z każ­dym dniem tracił odporność. Przecież i w samochodzie zużywają się klocki hamulcowe, które jednakże można wymienić...

Dawniej nawet psychika była inna: mogłem pić, mo­głem nie pić. Umiałem podporządkować swej chęci każdą potrzebę. Teraz chęć zaczęła się podporządkowywać każ­dej potrzebie, wyszukiwać ją w każdej przyczynie. No i doszło do łysego diabła. A co dalej?

Dobrze by było, gdyby uczeni wynaleźli jakościową przemianę alkoholu — powiedzmy, zrobiliby tak, by działał on uspokajająco jak trankwilizator. Wypiłeś kie­

liszek — nie jesteś oszukany, lecz wybawiony od stresu, a jednocześnie twój organizm otrzymał dawkę środka uspokajającego. Wypiłeś pół litra — idziesz spać...

Alkohol jest najgorszym na świecie narkotykiem choć­by dlatego, że inne trudno zdobyć, alkohol zaś jest do­stępny zawsze i dla każdego. Właśnie o tym rozmyślałem, zmieniwszy kierunek marszruty i krocząc enwgicznie w stronę „Liry”. Myślałem też o tym, że idę, chociaż iść tam nie powinienem; że jeżeli teraz jest mi paskudnie na duszy, to potem będzie mi sto razy gorzej; że Zając, jeżeli się dowie, gdzie jestem, nie zmruży oka do samego rana... Przemyślawszy to wszystko doszedłem do wniosku, że alkohol jest straszny także dlatego, że ludzie szukają w nim ucieczki przed swymi nieszczęściami, które się tym bardziej pogłębiają... Stwierdziwszy to, śmiało wsze­dłem do knajpy, niczym królik do paszczy pytona...

Obudziło mnie natarczywe pukanie do drzwi. Nie od razu się zorientowałem, że pukanie jest szczególne, umowne, że to Zając. Z trudem się zmusiłem, by wstać z tapczanu, na którym leżałem w ubraniu. Czułem się tak, że nie chciałoby mi się otworzyć drzwi nawet ro­dzonej matce...

Zając przyniósł sok i ogórków i kwas...

Skąd wiedziałaś, że właśnie tego mi teraz potrzeba?

A która już godzina? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. — Przecież miałeś do mnie dzwonić rano. No, zjedz i prześpij się. A ja lecę, mam tyle spraw...

I ani słowa wyrzutu. I już biegnie spiesznie po scho­dach. Boże! Jakaż ona pokorna — ani cienia obrazy!

Pusto, niewiarygodnie pusto stało się nagle wokół. Jak wiele znaczy czasem obecność innego człowieka, jakaż niedostrzegalna siła kryje się w takiej maleńkiej istocie. Była — i wszystko dokoła żyło, odeszła — i pustka...

Z jaką pokorą ona poddaje się losowi... Losr? Jej Los to ja. Los wyraźnie niepomyślny. Nie jestem w stanie na­wet jej obronić.

Rozebrałem się i poszedłem pod prysznic. Puściłem zimną wodę i stałem tak długo, aż całe ciało mi zdrętwia­ło. Ale dusza nie zdrętwiała: wciąż ten niepokój i ból.

I tu sobie przypomniałem: tabletki! Są: schowany nie wiadomo po co luminal. Jedną, dwie? Nie, wszystkie dwanaśćle. A teraz położyć się. Wszystko gaśnie, wszyst­ko odchodzi w pustkę. I znowu noc, znowu ciemno...

Ale życie nie odeszło. Wdarło się w świadomość dzwonkiem teleionu. Potem ktoś zapukał do drzwi. Leża­łem cicho, bez ruchu. Była we mnie cisza i obojętność — działanie tabletek trwało. Ale myśli ożyły, myśli o tym, co niedostrzegalnie dojrzewało w ostatnich dniach — trzeba wyjechać, trzeba się wyzwolić od otaczającej rze­czywistości i uwolnić od siebie innych. Znalazłem się w gytuacji gorszej, niż gdybym siedział w więziennej celi, gdzie wszystko jest z góry określone.' Czas zawęził się dla mnie do rozmiarów celi...

Zrozumiałem, że poziom czasu teraźniejszego (nie wię­ziennego) osiągnę wtedy, gdy uporam się z zadaniem, które sam przed sobą postawiłem: gdy ukończę pracę. Nie w tym rzecz, że mam obowiązek wobec wydawni­ctwa — niepowodzenia twórcze na pewno mi wybaczą, a w naszym kraju nie ma więzienia za długi. Nie byłem też nic winien czytelnikowi, jako że niczego mu nie obie­cywałem. Miałem zobowiązania wobec tych, którzy mi ufali, którzy byli obok i pomagali mi. Ale przede wszyst­kim miałem zobowiązania wobec samego siebie; musia­łem zdobyć pewność i prawo do stwierdzenia, że zbija­łem bąki nie dla pięknych i pustych słów, i dowieść tego wykonaną pracą. Nie lubię tego wytartego frazesu, tak często używanego przez zdeklarowanych pasożytów, ale tylko ona, to jest tylko „praca”, bez żadnego cudzy- -słowu, tylko ona mogła mnie uratować.

I ta praca była. Wierzyłem w nią i nie miałem wątpli­wości, że ukończę ją należycie, choćbym miał w to wło­żyć nie wiem. ile trudu. Znalazłem się jednak w swego rodzaju pułapce — ukazując los bohatera, stojącego na skraju przepaści, przed którą ocali go ofiarna miłość,

nie mając pod ręką prototypu, naturalnie opowiadałem nie o nim, lecz o sobie. Poczułem niejasny niepokój: bo­hater pewnie zostanie człowiekiem przy pomocy ludzi, miłości i Autora, który czyni dla niego wszystko, co może, ale jak ma się wydobyć z podobnej sytuacji sam Autor? By zakończyć pracę pomyślnie, Autor musi koniecznie wznieść się ponad swych bohaterów i ich problemy. Teraz zaś był jak gdyby na jednym poziomie z nimi, a czasem nawet niżej. A jeśli Autorowi zabraknie sił, by się wydźwignąć? Co będzie wtedy z Zającem? Czy mam prawo ją tak męczyć? Jest już zupełnie bezsilna. Co będzie, jeżeli i powieści nie napiszę, i z alkoholem się nie uporam?

Życie ma sens tylko wtedy, kiedy przynajmniej jedne­go człowieka można uczynić szczęśliwym. Ale jeżeli wi­dzisz, że przysparzasz tylko cierpień, to czy nie lepiej odejść, póki zupełnie nie zniszczyłeś ufającego ci czło­wieka? Jeżeli toniesz — toń sam, nie ciągnij za sobą na dno innych. I tak zapadła decyzja rozstania z Zają­cem. Jeżeli ojia nie jest w stanie porzucić przyjaciela, to temu przyjacielowi bynajmniej nie daje to prawa do stania się kamieniem u jej szyi.

Jak łatwo było na początku: mój bohater stosunkowo lekko wydostał się z ostępów syberyjskiej tajgi i wiodło mu się dopóty, dopóki Autor nie zabrnął w ostępy pisar­skie. Łatwo w nich zabłądzić: to jak gdyby skrzyżowa­nie setek tysięcy dróg. A która z nich jest właściwa, twoja? Jak ją odnaleźć?

Pisarze, by nie zabłądzić, mają biisolę. Nie tę, której używa się na morzu. Ich busola jest inna, ich busola to serce. Ale mimo to trudno polegać tylko na tej busoli, gdyż każdy ma inną, własną. Niemniej jednak bez niej żadna praca nie jest możliwa. I oto teraz ta busola wskazywała mi drogę do pustelni: musiałem przemyśleć życie i swoje w nim miejsce.

Ze smutkiem wyglądałem przez szparę w zasłonach na ulicę: lał deszcz, paskudnie. Doceniałem w takich chwilach swoją „pustelniczą pieczarę” — było w niej

ciepło, sucho, czysto. A przecież z tym wszystkim trzeba się będzie rozstać, a to źle, bo wkrótce jesień, zima...

Trzeba pojechać na południe, tam, gdzie cieplej. Trze­ba znaleźć jakieś ustronie, żeby przynajmniej na pozór czuć się swobodnie i zacząć... Pracować, pracować, pra­cować! Jeżeli wygram — wrócę. Jeżeli przegram...

Dzień rozstania wypadł w niedzielę. Wybraliśmy się z Zającem do parku Akademii Timiriaziewa — to nasze stałe miejsce ' spacerów. Nie chciało mi się o niczym mówić, ogarnęły mnie wspomnienia o przeżytych wspól­nie latach, kiedy ona żyła obok mnie swymi codziennymi, na pozór błahymi sprawami, które teraz nabrały zupeł­nie innych, bardziej znaczących barw. Przypomniałem sobie, jak kiedyś podarowałem jej pierścionek — tan­detną imitację bursztynu. Ale Zając strzegł tego pier­ścionka, bo jego wartość polegała na tym, że był to pre­zent od przyjaciela.

Z przykrością wspominałem tego rodzaju szczegóły. Jak czasem podeszła, popatrzyła mi żałośnie w oczy i powiedziała: „O, tu mnie coś boli...” Coś ją boli. Oczy­wiście to głupstwo, ale i głupstwo czasem niepokoi.

Ależ, Zajączku, to normalne. Mnie się to też zdarza. | już się uspokajała, bo mnie też się tak zdarzało. Komu teraz będzie powierzać swoje mniejsze i większe troski? Jedyna pociecha to to, że uwolni się od wyczer­pujących niepokojów związanych z moją niespokojną egzystencją. Tacy ludzie jak ja chyba nie powinni mieć ani żony, ani dzieci.

Zrobiliśmy koło po obszernym zalesionym parku Aka­demii i wróciliśmy do punktu wyjścia. Stąd pojechali­śmy na dworzec, gdzie w przechowalni czekała na mnie modna zagraniczna sportowa torba. Oczywiście, Zając nigdy się nie przyzwyczai do moich wyjazdów i nie­obecności, ale ja wiedziałem, że ten wyjazd może Syć ostatnim. Ostatecznie ona ma syna i w każdym wypadku będzie go kochać aż do śmierci.

Weszliśmy na peron. Mój pociąg już miał odjechać. Oczy Zająca niewesoło spoglądały na panujące dokoła

zamieszanie. Nastąpiły zwykłe, tak dobrze mi znane przestrogi: uważać na siebie, nie pić, nie zawierać zna­jomości z byle kim, regularnie się odżywiać, nie zapomi­nać pisać o sobie. Ukradkiem wsunęła mi do kieszeni niewielką paczuszkę: nie patrząc wiedziałem, że są w niej paszteciki z mięsem. Mocno uścisnęliśmy sobie dłonie: przecież nie wyjeżdżam na zawsze.

Pociąg ruszył. Jej malutka figurka starała się jak naj­dłużej być w pobliżu mojego okna. Potem została z tyłu, zagubiła się w gęstniejącym zmroku. W- wagonie zapaliło się światło. Konduktorka zaczęła zbierać bilety.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

W Kijowie oczekiwali mnie przyjaciele. Ulokowali mnie w Sadach, kilkadziesiąt kilometrów w dół Dniepru. Działki te to włości sadowników, jeżeli te niewielkie kawałeczki ziemi można nazwać sadami. Zresztą cały teren z setkami działek można rzeczywiście nazwać sa­dem, nawet wielkim sadem. Nie jest to ogród, w którym uwagę poświęca się przede wszystkim roślinom dekora­cyjnym, klombom kwiatowym, równo podstrzyżonej trawce, ławeczkom dla odpoczynku. Tutaj wszystko przy­nosi korzyść, każdy kawałeczek ziemi, musi coś dawać: ziemniaki, pomidory, truskawki, marchew, fasolę, cebu­lę — słowem, wszystko, co rośnie w warzywnikach. Nie ma tu ani piędzi nie uprawionej ziemi. I tak chyba na­leżałoby to wszystko nazwać — „Dolne Warzywniki”, a nie „Dolne Sady”.

Moi przyjaciele to wesoła rodzinka. Żyją sobie w mieś­cie zgodnie, z rozmachem, nie nudzą się. Głową rodziny jest Roksana Osipowna, kobieta niesłychanie energiczna i wszechstronna w tym sensie, że w ciągu tygodnia jej charakter zmienia się równie często jak wiatr na Bał­tyku.

Nigdy jednak nie odbijało, się to na jej gościnności. Najwięcej cierpiał na tym jej mąż Eugeniusz Michajło-

wicz, wieczna ofiara zmiennych nastrojów małżonki. Synowie Roksany, dorośli młodzieńcy, dobrze znali mat­kę. Traktowali ją z dobroduszną ironią, która wcale nie wykluczała miłości i szacunku. Słusznie powiedziała kie­dyś o matce dwunastoletnia córka: „Mam, ty na usiech kryczysz, a sama na sebe nykoły ne kryczysz...”

Obserwując życie moich wesołych przyjaciół zdumie- v wałem się, jak mało w istocie potrzeba ludziom, by mogli żyć spokojnie i radośnie: możliwość sadzenia, pod­lewania, biegania pcT kołchozowym pastwisku za krowa­mi z wiadrem w oczekiwaniu na mSment, kiedy któraś z nich raczy wyprodukować nieco nawozu. Słowem, możliwość życia w jakiej takiej samotności w swym maleńkim królestwie, gdzie się jest i królem, i parob­kiem. Widocznie do prawdziwie kolektywnego istnienia konieczna jest ludziom możliwość izolacji. Jeżeli chcesz,, by człowiek cię kochał, nie siedź mu na karku — odda­lenie zbliża. Tylko na odległość można naprawdę przyj­rzeć się tym, z którymi żyje się zupełnie blisko.

W dniu mego przyjazdu cała rodzina robiła przetwory z pomidorów. Mimo to jednak tegoż dnia odstawili mnie do Sadów. W tym celu Roksana wdziała niesłychanie szerokie dżinsy, bajową kurtkę, na nogi klapki, na gło­wę — turystyczną czapeczkę z daszkiem, zapakowała do plecaka konserwy, chleb, jakieś paczuszki (ledwie mo­głem ten plecak unieść) i wwaliła go sobie na plecy. Nie pomogły moje próby protestu. Cała rodzina wyjaśniła mi, że Roksana bez plecaka nigdzie sję nie rusza. Na domiar tego w jedną rękę wzięła zwykłą damską torebkę, a w drugą — klatkę z wroną (także członkiem rodziny), żeby ta mogła podziobać trawkę na swobodzie. Prosiłem, żeby mi powierzyła chociaż klatkę — nic z tego.

Ta szczupła niewysoka kobieta o czarnych włosach i ostrych rysach twarzy przypominała Cygankę, chociaż była stuprocentową Ukrainką. Obładowana jak muł, pę­dziła z taką szybkością, że ledwie za nią nadążałem. Patrząc na tę postać z filmów Chaplina trudno było uwierzyć, że Roksana, tak jak jej małżonek, jest inży-

141

I | i \Wi\ V Wi

niererti-meliorantem. Wyglądałem przy niej zupełnie głu­pio z moim kapeluszem i modną zagraniczną torbą.

Wysiedliśmy ze statku i przeszliśmy jakieś dwa kilo­metry po piaszczystych uliczkach letniskowej osady, aż dotarliśmy do budowli, przypominającej setki innych stojących dokoła. Roksana nazwała ją domkiem, aczkol­wiek wyglądała ona raczej na gołębnik' lub na chatę Mikłucho-Makłaja — stała na wysokich słupach jak chatka na kurzych nóżkach. Cała powierzchnia domku liczyła najwyżej sześć metrów, przedzielonych przepierze­niem na dwie- równe części, w których nie było się jak obrócić. Robiło to wrażenie nie tyle domu mieszkalnego, co lamusa pełnego różnych rupieci.

Poupychaliśmy po kątach jakieś połówki, konewki, wiadra, szlauchy, worki i koszyki i wreszcie uprzątnę­liśmy kąt w jednej połowie domu, gdzie stanął niewielki, zbity z grubych desek stolik •— od dziś moje biurko, na którym, jeżeli mi się powiedzie, już to Zdnna, już zwy­czajna Hala urodzi Walentynowi swego pierworodnego. Na chybcika zmajstrowaliśmy coś w rodzaju łóżka i już Roksana (kazała się nazywać po imieniu) kopie w ogro­dzie ziemniaki, i już te ziemniaki w mundurkach gotują się w saganku, przy którym Roksana jak prawdziwa Cyganka siedzi wprost na zaemi, tłumacząc mi, jak prze­chowywać kiełbasę, jeżeli nie ma lodówki — zawiniętą w pokrzywę i papier. Jeszcze chwila i ziemniaki są obrane — proszę bardzo! I już Roksana wypchała plecak pomidorami, narwała cały bukiet kwiatów rosnących w tym ogrodzie gdzie popadnie, bez żadnego porządku. Ostatnie przestrogi i Roksana ulatuje jak trąba po­wietrzna z kraczącą wroną w klatce.

Nie zostałem zupełnie sam: na łąkach i w warzywni- kach skakały tłuste zielone żaby, pełzały węże, na mięk­kim piasku pozostawiała wzorzyste ślady stonka ziem­niaczana, a pająki starały się ze wszystkich sił oplątać mnie cienkimi, lotnymi, lśniącymi od porannej rosy sieciami: nie wiedziały, że należę do tych much, które

przez całe życie nic innego nie robią, tylko wpadają z jednych sieci w drugie...

Przez pierwsze dni i tygodnie budziłem się i zasypia­łem przy stuku młotków: w sąsiednich „gołębnikach” cod przybijano. Osiedle budowało się. Z zainteresowaniem obserwowałem sadowników, godnie kroczących wokół swych dacz. Każdy usiłował tu prześcignąć drugiego w pomysłowości. Wszyscy chciwie interesowali się spra­wami bliźnich, jako że miło jest czuć własne powodze­nie i napawać się nim.

Niech się cieszą. Nie zazdroszczę nikomu, jeżeli mu się dobrze powodzi. To przecież fajna sprawa, gdy się widzi pędzącego żyguli, wewnątrz ogorzałe twarze, a na kierownicy twarde spracowane dłonie. Co prawda, tra­fiały się też zarozumiałe gęby, na których malowała się wyraźnie świ.adomość własnej przewagi.

Ja też czułem się nieźle. Szybko przyzwyczaiłem się do tutejszych warunków. Chodziłem się kąpać do Dniepru. Gospodarze zjawiali się tylko w soboty i w niedziele, podlewali ogród, zbierali warzywa, owoce i odjeżdżali.

' Nastrój mi się poprawiał, zapominałem o strapieniach. Wstawałem wcześnie, wychodziłem na szosę i szedłem na spotkanie słońca. Im wyżej wschodziło, tym bardziej poprawiał mi się humor.

Męczyłem się tylko z mymi nieposłusznymi bohatera­mi — nie starczało mi fantazji, by ich zmusić, żeby się zachowywali tak, jak sobie założyłem. Piszę, drę, nie sypiam. Usiłuję narzucić Walentynowi Halę — nic z te­go. Udowadnia mi, że kobiecie mimo wszystko potrzebna jest głównie uroda. Nie ma nic przeciwko wartościom duchowym, ale potrzebna mu uroda — tó miło, gdy inożna popatrzeć na coś ładnego. Oczywiście, kobieta to nie przedmiot, ale jednak serce bardziej się raduje, gdy radują się oczy.

Mógłbym wykorzystując władzę autorską zaszczepić Walentynowi tę miłość, ale co to będzie wtedy za mi­łość— sam sobie nie mogłem wyobrazić. Miłość powinna rozwijać się poprzez cierpienia. Aby Walentyn albo,

-0 43* 2’#

* ?> 5 IW«

* % |N ^ ra ••1»••• „ * * ufi jtui fV

V*i4 f »i£*•’■ , % jttr* **4

*¿4 1

t rf .ff ■11* Si ’

Li

dajmy na to, Źanna zaczęli cierpieć, najpierw musiałbym z ich powodu cierpieć ja, a ja ich nawet niezbyt lubię.

Tyle zmarnowałem znowu papieru, tyle bezsennych nocy — i wszystko na nici Odczułem na własnej skórze znaną wszystkim prawdę, że łatwej jest urodzić, niż wychować. Na przykład Królowa... Co z nią począć? Kobieta jeszcze niestara, piękna, winien jestem tej kobie­cie właściwą koncepcję jej dalszych losów, a ja takiej koncepcji nie mam, bo jakąkolwiek bym wymyślił, ona jej nie zaakceptuje: jeżeli powiem, że nigdy nie będzie szczęśliwa, bo ma zbyt wielkie wymagania, nie zgodzi się, obwiniając społeczeństwo o to, że nie ma pod ręką bohaterów Grina, Lermontowa, Hemingwaya. No więc co mam robić z tą ślicznotką i jej ciężarną kocicą? Mam je zostawió na pastwę losu?

Dni umykają, tygodnie upływają... Minął miesiąc, po­tem drugi. Stopniowo i tu zaczęło się robić chłodniej. Sadownicy przychodzili z każdym dniem rzadziej, w Sa­dach zrobiło się cicho, pusto, spokojnie — ani żywej duszy prócz porzuconych tu przez nich, teraz bezdomr nych kotów i psów, myszkujących wokół w nadziei na kawałek jakiegoś pożywienia. Statki na Dnieprze kurso­wały coraz rzadziej. Czułem się jak na zesłaniu — w cał­kowitej izolacji.

A mimo to z przyjemnością błądziłem po bezkresnych łąkach, przypominających step, słuchałem poświstu wia­tru w gałęziach drzew, kopałem psie czaszki, szczątki pozostawionych tu czworonogów. Po nocach zabawiały mnie myszy: podnosiły taki rejwach, że zdawało się, iż domek runie. Kiedy siedzi się oicho.w ciemności z noga­mi zwieszonymi z łóżka na podłogę, nagle możma poczuć delikatne muśnięcie' w bosą piętę — mysz! Cieplej się robi na myśl o ich obecności. Te ogoniaste stworzenia są właściwie dość skromne i jedzą nie tak znów dużo, a czyż to one są winne, że się tak rozpleniły? Przecież i ludzkość ma przed sobą rozwiązanie problemu prze-

ludnienia planety, chociaż na razie usiłuje rozwiązać problem zmniejszenia populacji myszy. Eugeniusz Mi- chajłowicz przywiózł mi pułapkę na myszy. Ale nie uży­wałem jej — obecność czegokolwiek żywego zmniejsza uczucie samotności.

Pomyślałem wtedy, że naprawdę bezdomny jest nie ten, kto nie ma gdzie spać czy przechowywać swego skarbu, ale ten, kto nie ma żadnej żywej istoty, której obecność mogłaby go pocieszyć.

W tym czasie piłem niewiele, zaledwie czasem dla pokrzepienia sił parę butelek wina. Świeże powietrze i cisza stopniowo regenerowały zużyty system nerwowy. Byłem tak dumny ze swej powściągliwości, że poczułem potrzebę pochwalenia się nią — przede wszystkim oczy­wiście przed Zającem: przecież ona ucieszyłaby się naj­bardziej.

Pewnego razu jednak zupełnie opadłem z sił •— zmę­czyło mnie pisanie. Mimo to nadal wyduszałem z siebie „mądre” myśli i coś tam robiłem, ale nagle zacząłem wątpić w sens wszystkiego, co napisałem. Dręczyły mnie wątpliwości: czy to jest w ogóle potrzebne, czy komuś przyniesie korzyść, czy cała moja praca nadaje się do kosza na śmieci? Jak się przekonać, że to, co robię jest słuszne? Kogo spytać, kogo się poradzić, komu pokazać, przeczytać? Chciałem przeczytać komukolwiek, by zoba­czyć reakcję słuchacza i zorientować się z niej, czy war­tościowa jest moja praca.

Postanowiłem przeczytać Roksanie i Eugeniuszowi Michajłowiczowi. Wsadziłem rękopis do teczki i ruszy­łem w drogę.

Byli w domu, wrona także, a wszyscy strasznie zajęci. Córka odrabiała lekcje, Roksana znów coś kisiła. Euge­niusz Michajłowicz zagłębił się w jakieś swoje obliczenia. Wrona dziobała kaczan kukurydzy. Jasne był», że moja pisanina nikomu tutaj, w każdym razie teraz, nie jest potrzebna. Nawet nie wspomniałem o swym zamiarze. Wyjaśniłem, że po prostu przechodziłem niedaleko i po­stanowiłem ich odwiedzić. Wymyśliłem jakiś niewinny

i

W V X \

IW Aj

Kr • jfj

iii *^4% * 4»$44

. f * ę S5łi3i»vMl | »f «!• ***** 1

£r>4#'*

I i*.

14'•'4 4 4 V^4^11

3fi*IlKfiR (•!« )

r I »• «4 •|»44mj44l-j

wnwii#’

Mfi 1

419

pretekst, pożegnałem się i wyszedłem, niewiarygodnie iwgoryczony. Ach, Zajączek! Oto kto zawsze cierpliwie słuchał, nawet wtedy, kiedy plotłem wyraźne bzdury...

Zbliżał się wieczór. Przechodząc obok sklepu wstąpi- ' łem, nabyłem butelkę wina i wypiłem ją na skwerku. Od razu znikły wątpliwości, rozgoryczenie minęło jak ręką odjął. Ruszyłem dalej i znalazłem się w objęciach młodego plutonowego milicji.

Gdzie idziesz? — zapytał mnie jak starego znajome­go.

Szczerze mówiąc zmieszałem się, gdyż szedłem bez • celu, na fali dobrego nastroju.

Przed siebie — odrzekłem i sierżant postanowi! zabrać mnie ze sobą na komisariat, gdzie okazało się, że jestem tego wieczoru pierwszym interesantem. Siedziało tam kilku znudzonych milicjantów i pielęgniarka. Wy­jaśniłem, kim jestem, pokazałem dokumenty i zacząłem recytować wiersze Kiplinga. Deklamowałem z przejęciem. Spodobało im się. Wręczyli mi moją teczkę i dokumenty i wypuścili.

Ale dokąd idziesz? — zapytali na pożegnanie.

Jak się nazywa najbliższa ulica?

Zdanowskiego.

Ńo... Więc właśnie tam idę.

Pożegnaliśmy się jak przyjaciele. Na duszy jeszcze bardziej mi pocieplało, więc kupiłem jeszcze jedną bu­telkę wina, bó skóro człowiek ma dobry nastrój, to dla­czego jeszcze go nie poprawić? Wypiłem w bramie. Nie­daleko była knajpa, wszedłem i zobaczyłem przy jednym stoliku sympatycznych młodych chłopców. Postanowiłem poczytać im rękopis, bo kto jak nie oni powinni się znać na zawiłościach miłości...

Przebudzenie było straszliwe.

Ocknąłem się od paskudnego bólu serca. Oczy powoli przywykły do mętnego światła i zorientowałem się, żie łeżę na noszach, na podłodze, w olbrzymiej, zimnej, sła-

bo oświetlanej piwnicy. W nos uderzył duszący odór. Obok ktoś jąknął. Obróciłem nieco głowę i zobaczyłem straszną, nie ogoloną, posiniaczoną gębę. Patrzyła na mnie nie mrugając, uważnie, jednym okiem. Zamiast drugiego ziała krwawa dziura. Zalatywało od tego czło­wieka ostrym, wstrętnym zapachem. Gdzieś rozlegało się przeraźliwe chrapanie.

Na prawo ode umie leżał wyglądający na inteligenta starszy mężczyzna w zapiętym na wszystkie guziki palcie i boso. Nieco dalej zobaczyłem postać z zabandażowaną głową, w podartym ubraniu. Cała piwnica była zasta­wiona noszami z podobnymi do mych sąsiadów iiidźmi. Zacząłem powali rozumieć sytuację.

Spróbowałem poruszyć ręką — rusza się. Ucieszyło mnie to. Zacząłem się obmacywać — wyglądało na to, że jestem cały, tylko w sercu ćmił tępy ból. Widocznie straciłem przytomność — przecież właśnie tak najczęściej umierają alkoholicy: upadnie taki i więcej nie wsta­nie.

Ostrożnie wstałem z noszy. Trzeba się było wydostać z tego strasznego miejsca jak najprędzej. Ale w jaki sposób?! W najdalszym końcu piwnicy zobaczyłem trans­porter, biegnący od podłogi do otworu w ścianie. Wi­docznie dostarczono nas tu przez ten otwór po tej taśmie. Wdrapałem się po niej do otworu, był zamknięty. Ruszy­łem do drzwi w drugim końcu. piwnicy. Tutaj, obok łopat, węży gumowych i kosza pełnego okrwawionych bandaży leżał jakiś młody chłopak. Ostrożnie pchnąłem drzwi — otworzyły się. Znalazłem się w wąziutkim ko­rytarzu. Zza pobliskich drzwi dobiegł mnie kobiecy głos:

Nie ma przecież wody. Jak ich umyć? Zapytaj, kie­dy puszczą.

Przeszedłem obok, domyśliwszy się, że słowa te odno­szą się do mieszkańców piwnicy, w której przebudzenie jest straszniejsze niż w księżycową noc w trupiarni. Cudem chyba odnalazłem wyjście ze szpitala i pognałem z. taką szybkością, na jaką tylko mógł się zdobyć mój

ĄfJ * *

Łm»Ml

i* łyt«* * ***** 7J ft 4 » rS.%

41 OTwr

Sjfii nim * <L ^ -

i * I * % **■'

M|rK 7F** frar

« i ifï? \ * - ft 'wli'MB

nu * Ęf j

-•>. ’• i y > ^i ^ ¡XÎlrSS*# hMwI

i wpVvmSVs

t

\\\

147

■■■■i

wycieńczony organizm. Prędzej! Jak najdalej stąd! Do Sadów!

I dopiero tam spostrzegłem, że nie mam teczki. Szuka­łem jej wszędzie. Komisariat znalazłem, ale stamtąd wy­szedłem z teczką. Knajpy nie znalazłem. W szpitalu

0 teczce nikt nic nie wiedział, zresztą i o mnie także. Zupełnie wykończony doszedłem do wniosku, że utraci­łem jedyne swoje bogactwo — rękopis, i teraz jestem po prostu zwyczajnym włóczęgą.

Co za kontrast! Z towarzystwa szanowanych działaczy społecznych do zebranych w tej piwnicy wyrzutków... Wczoraj — restauracja na wieży telewizyjnej w Berlinie, dziś — piwnica i kompania alkoholików pozbieranych

1 całego miasta...

Ludiie się śmieją, kiedy mówi się o pijakach: „oliwą”, „za kołnierz nie wylewa”, „kizior”, „bez picia nie ma życia”... Pije się, by „oblać”, „na drugą nóżkę” „żeby się wódka nie zagrzała”, „zdróweczko"... Ileż pobłażli­wych terminów! I każdemu wydaje się to śmieszne: za­tacza się człowiek — śmieszne, bełkocze coś niezrozumia­łego — śmieszne, leży w kałuży — śmieszne, śpi w me­trze — śmieszne. Ale jak trzaśnie kogoś butelką po gło­wie, to już nie jest śmieszne. Teraz alkoholik to już nie „oliwa”, nie „kizior” .Teraz to już przestępca.

A tymczasem — śmieszne. Mamusie piją i tatusiowie piją, dzieciom jeszcze nie wolno — dopiero dojrzewają. Tatusiom wolno, mamusiom wolno — przecież oni mia­sta budowali, kanały kopali, wojnę wygrali, a rozumu nie przepijali...

Autor pracował, nad powieścią. Powieść nie udawała się, bo bohaterowie pili, a wraz z nimi pił Autor, który nie potrafił uczynić z nich abstynentów. „Zrzucali się na flaszkę”, pili po bramach „pod listę lokatorów", przed sklepami, w szpitalach, w urzędach, na cmentarzach-

i w parkach; zbierali się w grupy, urządzali obchody

i śpiewali zdartymi pijackimi głosami.

Ciekawe, co by się stało, gdyby wszyscy, którzy piją choć trochę, pewnego pięknego dnia przestali pić?

Wszyscy wiedzą, jak szkodliwy jest alkohol, ilu ludzi siedzi z jego powodu w więzieniach, ile jest katastrof

i nieszczęść w rodzinach — mówią o tym uczeni, socjo­logowie, kryminolodzy, lekarze. A więc gdyby wszyscy przestali pić — nastąpiłoby ogólne święto! Wódkę i wino milionami cystern wyleliby do rzek i zaczęli łowić pi­jane ryby...

Ale wtedy przepadłyby olbrzymie sumy, wartość mi­lionów cystern alkoholu, uzyskiwane przez społeczeństwo kosztem zdrowia alkoholików i używane, jak należy przypuszczać, na jakieś inne pożyteczne cele. Czyżby społeczeństwo uważało, że jeżeli człowiek chce zniszczyć swoje zdrowie, to się go nie powstrzyma? Nie da mu się wódki — to zacznie połykać gwoździe, a koszt wła­sny gwoździ jest chyba wyższy niż wódki. Przecież

i Autor, który wszystko to rozumie, idzie do miasta i nie widzi już ani pięknych kobiet, ani dietetycznej jadło­dajni, ale już z daleka dostizega sklep monopolowy. Jak gdyby przekleństwo ciążyło nad światem, jak gdyby na­prawdę istniał szatan, który w triumfie zaciera kosmate łapy i szczerząc w uśmiechu zębiska świętuje swe zwy­cięstwo nad ludzkim rozumem.

Ach, żal mi‘nieszczęsnych naiwnych czterdziestu trzech facetów z Ameryki Północnej, którzy w roku 1808 utwo­rzyli pierwsze towarzystwo abstynentów!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Coraz zimniej i zimnej. Żeby nie zmarznąć, przy­wiozłem ze sobą pełną siatkę wódki — coś z piętnaście butelek. Być trzeźwym to w mojej sytuacji po prostu niemożliwe, a zresztą po co? Wystarczyło tylko trochę wytrzeźwieć, gdy już jak ostre igły wbijały się w mój mózg myśli, a na diabła mi one teraz? Nie było ich, kie­dy były potrzebne... A poza tym — cóż to są za myśli? Myśli o minionych czasach, kiedy otaczał mnie krąg

* \\\ \ \

przyjaciół. Kiedy było zdrowie, byli i przyjaciele. Gdzież są teraz? Może cieszą się z mojego zniknięcia?

Gospodarze już nie przyjeżdżali. Mógłbym wyjechać dokądkolwiek, ale dokąd 1 po co? Czyż teraz nie jest mi już wszystko jedno? Do złożenia powieści w wydawni­ctwie pozostały -dwa miesiące. Kto mógłby napisać po­wieść w takim terminie? Całą pracę trzeba było znowu zaczynać od początku. Postanowiłem pozostać w Sadach, dopóki nie ścisną silne mrozy, dopóki mi starczy pie­niędzy. Czyż to nie obojętne, gdzie się je przepija? Wcze­śniej czy później nastąpi jakiś koniec, jaki — nie wia­domo, ale czy warto o tym myśleć? Dla mnie istniał tylko czas teraźniejszy — w Sadach czy gdziekolwiek bądź. I główną jego treścią było to, że mogłem nie my­śleć o niczym, że mogłem o wszystkim zapomnieć. Osią­gnąć to zaś mogłem tylko przy pomocy mego zaciętego wroga — wódki.

Przyleciały skądś całe stada wron, ogromnych, bezczel­nych. Od rana do wieczora słychać było ich krakanie. Poza tym w ogrodowym państwie było jak dawniej spo­kojnie. Nachodziły mnie myśli o sensie życia, przypomi­nałem sobie odwieczne porzekadło, że życie to marność nad marnościami i tylko marność. Człowiek zawsze po­szukiwał i chyba nie przestanie poszukiwać sensu życia. Ale po; co? Po co się sprzeciwiać naturze, która dała nam życie wcale nas nie pytając? Owady, ptaki, zwierzę­ta, wszystko, co żyje, uwija się, krząta — pa co? Aby żyć. A ludzie zastanawiają się nad tym, po co jedzą chleb. Żeby żyć! Kto mógłby mi zarzucić, że żyję nie­właściwie? Przyczyniam- się do rozwoju powszechnego postępu już choćby tym, że istnieję (nawet jeżeli nie ro­bię nic innego, tylko śpię), stanowiąc jakieś tam przeci­wieństwo... A wobec tego po cóż mam wstawać wcześnie rano, tak jak to czyniłem dotychczas?

Teraz nie chodziłem' już rankami na szosę — słońce nie było już w stanie obudzić we mnie radości. Właściwie powinienem był się powiesić, ale i na to nie starczało mi ducha... A więc po co wstawać rano, chociaż nie grze­

ją cztery zszyste z gałganków kołdry? Po co się golić? Dla kogo? W imię czego? Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie istniały wieczory i noce. Póki świeciło słońce, mimo wszystko żyłem wraz ze wszystkim, co lata, pełza, ćwier­ka. Nocami zaś ze smutkiem spozierałem na księżyc nie­zdolny uwolnić się od żadnej z moich dolegliwości: i du­chowych i fizycznych...

Wsłuchując się w bieganinę myszy piję po ciemku z butelki, przezornie postawionej na podłodze tuż przy łóżku, i rozmyślam o tym, co napisałem — co by to dało ludziom? Czy ktokolwiek by w to uwierzył, zaakcepto­wał? Myślę w ogóle o sensie pisarstwa i zaczyna mi się ono wydawać bezsensowne. Czy można powiedzieć w li­teraturze coś nowego? Wszystko już było. Wszystko, co będzie —: już jestf. Wystarczy wziąć trzech jakichkolwiek klasyków literatury i już można się dowiedzieć wszyst­kiego, co było, jest i będzie. Czy sami pisarze potrafią czytać jak czytelnicy? Sądzę, że czytają albo z pozycji krytyków, albo żeby się samym nie powtarzać, chociaż niektóre tematy, niektóre problemy wałkuje się od setek lat...

Niewątpliwie, mnóstwo jest dobrych książek, których czytanie to sama przyjemność: ludzkość ma do dyspozy­cji wspaniałą literaturę. Ale w tym właśnie sęk, że jest to... literatura. Przecież czytelnikowi nierzadko się zda­je, że w życiu wszystko jest inaczej niż w książkach czy' w filmach. Czyta, ale nie wierzy, a skoro nie wierzy, to po co czyta? Żeby zabić czas, żeby pomarzyć?

Mówi się, że książki uczą. To prawda. Ale życie — wiem to .z własnego doświadczenia — uczy i lepiej, i surowiej. Nie myślcie, że jestem przeciwko książkom. Z przyjem­nością czytam Remarque’a, jego Łuk triumfalny, i uwa­żam, że to powieść pierwsza klasa. Remarque i opowia­da, i pokazuje. Właśnie dlatego lubię tego pisarza, że' jest romantykiem w swych opisach realnego życia. A więc

o co chodzi? O to chyba, że chociaż wierzę we wszystko, co. opowiada autox, jednocześnie widzę jego chwyty, je­go grę, bez których widocznie nie można stworzyć po-

wieści, i one sprawiają, że mam się na baczności. I w podświadomości obok zachwytu tkwi natarczywa myśl: to przecież tylko powieść... Tym bardziej, że postacie w niej tak dużo piją: i calvados, i rosyjską wódkę, i różne inne świństwa, a w dodatku w jakich ilościach! Nawet ja nie dałbym sobie z tym rady...

Wreszcie straszliwie osłabłem od wódki — ręce mi drżały, wzrok się popsuł, zacząłem źle widzieć o zmroku. Po kilka dni nie wyłaziłem z łóżka, jeżeli stertę różno­barwnych szmat, w których spałem, można w ogóle naz­wać łóżkiem. Stan zamroczenia alkoholowego stał się nor­mą. I straszne było wychodzenie z tego stanu — nie tylko pod względem moralnym, ale i fizycznym: zaczęły się potworne bóle w całym ciele. Po nocach spływałem zim­nym potem, to znów omdlewałem z gorączki. Serce nie pozwalało mi wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Wyprowadzała mnie z tego stanu tylko nowa porcja wód­ki, po czym następowało uspokojenie i utrata przytom­ności. Ochłodziło się jeszcze bardziej...

Trzeba było coś przedsięwziąć, a do tego mogła mnie skłonić tylko jakaś szczególna okoliczność. Tą okoliczno­ścią stało się właśnie zimno. Przypomniało mi to o konie­czności przeniesienia się dalej na południe, tam, gdzie cieplej: miałem więc iść nie na spotkanie słońca, ale do­ganiać je.

Właściwie stałem się po prostu Kentem, z tą różnicą, że jego w powieści pozostawiłem w nieświadomości tego, czego sam dowiedziałem się o życiu...

Zostawiłem w domu niepotrzebną teraz torbę, wsadzi­łem do kieszeni golarkę elektryczną i wyruszyłem, gdzie oczy poniosą.

Statkiem dopłynąłem do miasta. Na stacji metra „Dmi- pro” wypiłem na rozgrzewkę szklankę wina, wsiadłem w metro i znalazłem się na dworcu kolejowym. Podsta­wiono właśnie pociąg w kierunku Chersonia. Ponuro spo­glądałem na surowych konduktorów sprawdzających bi­lety i komhinowałem, w jaki sposób prześliznąć się obok nich do wagonu. Dla oszczędności nie kupiłem biletu. Mo-

**%*y i • i MwDtM

|i^ »* ł ii

O *~Jf.J#M

b%^0 ji jlM^MftjHI**1!

iii-ii wh^yi*^

% Vi%y !

tv *.i

w2,i3Ł ^Tmw CMHi**'; J*T.*•

, ) f|§ll ł % |)Ał‘ś % 1^'

i*’*** ji**i Mi# lwy f* ł l^fTl^

44? 'ł'* vvi r t »xx^

* > Ł*'"?

M*4 f *>Ą0

¡4^'i|4t$ ii I^^BKl? w $3

*■ VWh*Ti J5 f #9!

jil trt v,

1 *% i»* *%’**

M *51^ f Sf jfetof! 3fWvwłm#K*- I

^pfljLtt $ '•mMM

je ubranie było w strasznym stanie. Sam też wyglądałem nie lepiej: chudy, nie ogolony, z zapuchniętą twarzą i za­ognionymi oczami. Jednym słowem, typowa zdobycz mi­licji kolejowej, której oko na razie mnie nie dostrzegło, inaczej bowiem nie miałbym żadnych kłopotów, jak się urządzić: wzięliby troskę o mnie na swoje barki...

I wtedy zobaczyłem kobietę w jasnoszarym jesiennym płaszczu. Na głowie miała tego samego koloru kapelusik, spod którego spływały na ramiona wijące się ciemne włosy. Zgrabniutka kobietka z ładną buzią. Stała i pa­trzyła na pociąg. O nie! Nie czułem już potrzeby odrą­bywania sobie palca jak Tołstojowski ojciec Sergiusz, by uniknąć pokusy! Nawet nie myślałem o pokusie. Zresztą z moim paskudnym wyglądem... Walizka! Jej walizka — oto, co przyciągnęło moją uwagę. Przy jej nogach stała potężna walizka, którą postawiła chyba po' to, żeby od­począć. Już ruszył w jej stronę tragarz, ale podskoczyłem wcaeśniej i poprosiłem o pozwolenie wniesienia walizki do przedziału. Spojrzała na mnie przelotnie i powiedzia­ła kpiąco:

f! Chyba będzie dla pana za ciężka...

W milczeniu przełknąłem obrazę — koniecznie musia­łem się dostać do wagonu.

Bardzo panią proszę... — jakiż odrażający może być czasem głos mężczyzny.

Niech pan bierze — zezwoliła piękność.

Dzielnie chwyciłem jedną ręką waliakę, a drugą... zła­pałem się za krzyż, który przeszył ból tak ostry, że aż jęknąłem. Ale walizki nie wypuściłem, dziarsko szedłem obok kobiety, starając się ze wszystkich sił pokazać, że wcale mi nie je6t ciężko. I nagle jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem, zatrzymałem się wstrząśnięty: zobaczyłem w jej rękach moją własną książkę w przekładzie na ukraiński. Miałem cholerną ochotę objąć tę kobietę, za­kręcić nią, zawołać na cały peiron, że tę książkę ja napi­sałem, ja, ja, ja! Ale chyba by nie uwierzyła: taki ober­waniec...

1SS

Wniosłem walizkę do przedziału, naprawdę zrobiła się teraz lekka jak piórko.

Nie będzie za mało? — usłyszałem jej z lekka se­pleniący głos i zanim zrozumiałem sens pytania, spo­strzegłem na dłoni jubileuszową rublową monetę. Co z nią zrobić? Oddać? Wziąłem, jak pieniądz uczciwie za­robiony, by nie wywoływać niepotrzebnych podejrzeń. Podziękowałem i wyszedłem. Odechciało mi się jechać tym pociągiem...

Nie wiedziałem jeszcze, co zrobię. Zbliżał się jednak milicjant, więc ukryłem się w tłumie odprowadzających. Myśli goniły jedna drugą, ręce drżały mi silniej ¡niż zwy­kle: po raz pierwszy ujrzałem w cudzych rękach swoją pracę.. Miałem ochotę całować te ręce i nawet tego rubla. Do diabła! Każda praca nabiera wartości dopiero wtedy, kiedy inni ją dostrzegą, kiedy jej potrzebują, kiedy z niej korzystają! Strasznie chciałem się (napić, a zresztą rubel zastał ofiarowany właśnie na ten cel. Alé tego rubla po­stanowiłem zachować jako talizman. Nie. wolno go prze­pijać!

Wrócić? Zadając sobie to pytanie, wiedziałem już, po co tam wrócę: mam do dyspozycji dwa miesiące, sześć­dziesiąt dni do oddania powieści. Przez ten czas można wiele zrobić — przecież mam' cały materiał w głowie, muszę tylko zacząć i pisać, pisać, pisać, nie zważając na zimno, na głód, w imię tych rąk, które trzymały mają książkę. A więc moja praca jednak jest potrzebna! Nie odczuwałem już osłabienia, gdzież się podziały moje zwy­kłe zawroty głowy?

Kupiłem dwa bochenki chleba, worek kaszy perłowej i wróciłem do Sadów, do moich myszy.

O czym to ja niedawno mówiłem, to jest — rozmyśla­łem? O bezsensie życia? Tak, życie rzeczywiście jest bez­sensowne, jeżeli jest bezczynne. Ale jeżeli się poznaje pra,wa rządzące życiem, aby je rozumnie wykorzystywać w imię samego życia, można się nauczyć cieszyć z każ-, dego drobiazgu i wtedy wszystko w życiu nabiera sensu. Zwłaszcza praca pisarza. Opowiadając tym, którzy wiedzą

mniej ode mnie, o tym, co wiem, pomagam im lepiej po­znać życie i jego uroki; jeżeli ktoś, bogatszy ode mnie, opowie o tym, czego ja nie wiem — pomoże mi lepiej po­znać życie. A poznać je musi każdy, by żyć tak, jak po­winien żyć człowiek. .

A na czym polega sens moich książek? Wydaje mi się, że moje książki to pewnego rodzaju mysz. Powiedzmy, że gdzieś w kątku, w którym trzymam śmietanę, siedzi bez­czelny kot. Siedzi tam nie bez powodu... Moim zadaniem jest wywabić go stamtąd, przypomnieć, kim jest i co po­winien jeść. Robię to za pomocą myszy uwiązanej na sznurku. Rzucam mysz pod jego nos i pociągam za sznu­rek, wywabiając w ten sposób tego drania, który powi­nien jeść nie moją śmietanę, ale odpowiedni dla niego pokarm, który mu proponuję. Bywa, że koty się wahają: mają chrapkę i na mysz, i na śmietanę.

Tak mniej więcej wyobrażam sobie moje książki, za pomocą których usiłuję rozbudzić ludzkie cechy tam, gdzie mogę, i w takiej mierze, do jakiej jestem zdolny...

Moje. ogrodowe życie trwało nadal. Znów odbywałem poranne spacery i szedłem na spotkanie słońcu, które wprawdzie już nie grzało, ale poprawiało nu nastrój. Mu­siałem się cholernie przynaglać rano, by się zmusić do wstania. Zrywałem się i wybiegałem kopać kartofle na śniadanie i obiad — dziesiątki razy przekopywałem pu­ste już zagony, i co?... Znajdowałem! Rzecz w tym, że jeżeli kopie się łopatą, nie wszystko się zauważy, a jeżeli rękoma, na pewno się wymaca oblepione zmarzniętą zie­mią bulwy. Teraz trzeba z nich wypędzić śpiące zimo­wym snem stonki, i w porządku! Znalazłem w sąsiednim ogrodzie mocno zmarzniętą fasolę i ugotowałem z niej doskonałą zupę; zrobiłem kompot z pozostałych w sadach wyschniętych jabłek; jadłem niedojrzałe pomidory, które wydawały mi się teraz frykasem. Przymierzałem się na­wet do jesiennych kwiatów — „czarnobrewek”, zastana­wiając się, czy nie dałoby się z nich upichcić czegoś do zjedzenia. Pewnego razu obudziło mnie szczególnie głośne krakanie wron i niezrozumiały szelest pod oknem. Co one

tam dziobią? Okazało się, że zdeptaną kukurydzę, na któ­rą nie zwróciłem uwagi. Wyszedłem i znalazłem kaczany. Dzięki wam, wrony! Wybaczcie, ale tak to już jest, że silny zabiera słabszemu...

Miasto dawało jeszcze prąd i mogłem korzystać z ma­szynki elektrycznej. Ogrzewała mnie rankami, kiedy było szczególnie zimno, na niej też gotowałem swoje zupy. Do­mek nie był oczywiście przeznaczony do mieszkania o tej porze roku, przez szpary w podłodze przedostawało się świeże powietrze, przez szpary w drzwiach i oknach też, a świeże powietrze było mi akurat tak potrzebne jak psu piąta noga. Wyszukałem jakieś szmaty, podarłem i poza­tykałem całą tę wentylację. Przewidując, że wcześniej czy później będę się musiał jednak ewakuować, zacząłem so­bie łamać głowę — dokąd. Przyjaciół i znajomych mam wielu w całym kraju i to czyniło wybór tym trudniej­szym. Napisałem do kilku, podając adres zwrotny na pośle restante. To wygodna rzecz dla osób mojego pokro­ju...

Z ogromnym zapałem wziąłem się do pracy. Pracowa­łem jak szalony i ze zdumieniem stwierdziłem-pod koniec pierwszego tygodnia, że mam już czterdzieści gotowych stron.

Chociaż ciągle jeszcze trwałem w przekonaniu, że brak pieniędzy nie jest niestety źródłem natchnienia, mimo woli zacząłem dochodzić do wniosku, że na głodnego pra­cuje się nawet lepiej... Może potrzeba zmusza do pracy?

A jakież olbrzymie napięcie odczuwałem wracając z miasta, dokąd chodziłem tylko do łaźni albo po kaszę, kiedy przechodziłem obok sklepów monopolowych, gdzie kłębili się mężczyźni albo zbierali w grupki po trzech!

Pod koniec drugiego tygodnia ze zdziwieniem i rado­ścią zważyłem ną dłoni stosik zapisanego papieru — osiemdziesiąt stron, co stanowiło trzecią część zgubionego rękopisu. Losy moich bohaterów znajdowały nieoczekiwa­nie łatwe i proste rozwiązania. Pozwoliłem Walentynowi na wiele jeszcze wybryków — jest młody, niech się wy- szutni. Dałem mu zakosztować także goryczy: przecież

. 7 ł k *. W ‘IT tT tj»1' ffTlf * -V - 2

#«%#*• f£%. ł* ' %*V**''4)« n| iM *■ * §

wszystko się zmienia! Tym samym dałem mu możność wydorośleć.

A co zrobiłem z Królową? Może się to wydać nieludz­kie, ale obdarzyłem ją nieuleczalną chorobą. Wiedząc, jak niewiele pozostało jej czasu, zakochuje się w pierwszym spotkanym mężczyźnie i umiera szczęśliwa...

O, wiele zrobiłem! Byłem zadowolony czytając — wszy­stko brzmiało tak przekonywająco i naturalnie. Nie mia­łem wątpliwości, że siedzę mocno w siodle, że każde zda­nie jest celne. Ale czas płynął, a drżenie rąk nie usta­wało...

Wkrótce, co było bardzo na czasie, moja kolonia się rozrosła. Na czasie dlatego, że ogoniaste zrobiły się bez­czelne — po nocach tańczyły czeczotkę na mojej pościeli, a wszystkie swoje zapasy musiałem starannie przed nimi chować.

Najpierw przyszedł niewiarygodnie chudy i wygłodzo­ny kot — myszy znikły jak zdmuchnięte. Potem pojawił się malutki kłapouchy piesek z czarnym nosem. Ten sym­patyczny malec bardzo mi pomagał. Rzecz w tym, że z wodą było tu krucho. Musiałem ją nosić z daleka i oczy­wiście oszczędzałem. Dlatego też prawie nie myłem garn­ka, w którym gotowałem zupy. Teraz po prostu wysta­wiałem garnek na dwór, a Czarny Nos wylizywał go do czysta. Pozostawało mi tylko wypłukanie naczynia wrząt­kiem. Za to teraz zmuszony byłem zdobywać pożywienie dla całej bandy, która deptała mi po piętach, gdy tylko gdzieś się wybierałem. Nocami Czarny Nos uczciwie szczekał na każdy podejrzany szelest.

Czasem przyjeżdżali samochodami zamożni letnicy, któ­rych domostwa różniły się wielce od większości „dom- ków”, jak zresztą i oni sami od większości działkowiczów. Przyjeżdżali, by sprawdzić stan swych posiadłości, cho­ciaż byli tu przecież stali dozorcy. Początkowo cieszyłem się z ich przyjazdu i próbowałem nawiązać znajomość. Kłanialiśmy się sobie uprzejmie, ale dalej sprawa się nie posuwała. Wiedzieli dobrze, że domek Młkłucho-Makłaja należy do Roksany, i że ja jestem postacią tajemniczą,

której, kto wie, może trzeba się nawet strzec, co nie sprzyjało pogłębieniu znajomości.

Własność prywatna jest przyczyną nieszczerości w sto­sunkach międzyludzkich — mówił, jak pamiętam, Stani­sław. — Własność prywatna jest przyczyną zjednoczenia materialnego i rozdziału duchowego. Aby żyć naprawdę swobodnie, trzeba mieć i... ńie mieć.”

Cóż, owi zamożni „działkowicze” przypatrywali mi się podejrzliwie. Było to zresztą zupełnie zrozumiałe. Ani ra­zu nie widziałem, żeby utrzymywali stosunki chociażby między sobą. Każdy miał własny krąg zainteresowań. Ta­cy ludzie chyba nigdy się nie zbierają, żeby po prostu po­gadać o życiu albo chociażby razem pośpiewać.

Tego wieczoru wracałem ze spaceru czarny jak komi­niarz z powodu tępoty pastuchów z sąsiedniego kołchozu. Strzeliło im do głowy, żeby rozpalić ognisko na wyschnię­tych podczas długotrwałej suszy łąkach, gdzie się zazwy­czaj przechadzałem. Już z daleka zobaczyłem o zmierzchu dym i płomień. Na tle olbrzymiego, rozszerzającego się już ogniska dwie wymachujące fufajkami sylwetki ska­kały niezgrabnie, jak gdyby wykonywały jakiś rytualny taniec. Okazało się, że próbowali ugasić fufajkami ogień, ale gasili go od nawietrznej, i wiatr pędził ogień coraz dalej po łące w stronę krów. Ogień jak gdyby przed ni­mi uciekał — trzeba go było nie gonić, ale powstrzymać. Podbiegłem do nich, zobaczyłem obok tymczasowego sza­łasu łopaty (zbierali nimi nawóz dla letników), jedną rzu­ciłem' jednemu z pastuchów, .sam złapałem drugą i za­częliśmy zasypywać ogień ziemią. Wkrótce bitwa została wygrana.

Czarny Nos, który mnie oczekiwał na drodze, był zdu­miony. Nie poznawał swego przyjaciela. A przed dom- kiem czekali na mnie Roksana i Eugeniusz Michajłowicz. Przy furtce stała ciężarówka. Na schodkach od razu spo­strzegłem duże pudełko z jajkami, a obok pudełka, jak trzej muszkieterowie, stały mrugając złośliwie i porozu­miewawczo trzy butelki „Nadniprowskiego”.

Ce win szcze tut pracuje? — zdziwiła się Roksana.

Nie za zimno? — zainteresował się Eugeniusz Mi­cha jłowicz.

Zimno — przyznałem. — Krew mnie już nie grzeje. Tylko entuzjazm mnie podtrzymuje.

Więc niech pan przyjeżdża do miasta — powie­dział — miejsca jest sporo.

To mu się tylko tak adawało. Wiedziałem przecież, że miejsca jest u nich mało. Mają zaledwie dwa pokoje, a jest ich pięcioro plus wrona. Więc wspomniałem, że przez czas tak długiej delegacji .służbowej nieco wyczer­pały mi się fundusze, toteż...

Ależ my nie chcemy pieniędzy! — obraził się Eu­geniusz Michajłowicz. — Będzie panu u nas dobrze! Jest lodówka, telewizor...

Ja też mam lodówkę — powiedziałem — ale często nie ma w niej nic prócz lodu.

Gospodarze, ludzie z poczuciem humoru, wybuchnęli śmiechem. Kiedy już mieli odjeżdżać, poprosiłem:

Zabierzcie, proszę, i to — wskazałem na butelki z winem — bo zginę marnie. Nie mam dość sił, by z ni­mi walczyć. Ich jest trzy, a ja jeden.

Win zaraz ne pje, win pracuje — potwierdziła Rok­sana.

Eugeniusz Michajłowicz wybuchnął jeszcze głośniej­szym śmiechem i wsiadł do szoferki, pociągając za sobą Roksanę. Odjechali, a ja zostałem w towarzystwie trzech butelek wspaniałego wina. Szatan wesoło zacierał swe kosmate łapska...

Wkrótce otrzymałem odpowiedź z Tartu, dokąd posta­nowiłem pojechać. Umówiłem się z jednym z działkowi- czów, który przyjeżdżał do Sadów własną motorówką, że zawiezie'mnie do Kijowa.

Moje czworonogi ze zdziwieniem obserwowały dziwne, niezwykle przygotowania swego dwunogiego przyjaciela. Najpierw zagotował na maszynce elektrycznej wiadro wody, uprał koszulę, a kiedy wyschła, czworonogi nie mogły się nadziwić czarodziejskiej mocy wody, która po­trafi czarne przedmioty zamieniać w białe. Potem ujrzą-

* /U « d V* jki* 4

>■ fi* li It I wmiMil 1 H * f & % 1 % tfc'\

I | ,9 "Iw n * M- ) ■

il * % W***!#' i J- IP ) V

1 - ^ " '"*■ * ^

'ftidfc j|lu mi

W'T*-

II

zyi. >- ■.. -i tik«

150

ly czary ze spodniami, jak je prano, suszono i prasowano żołnierskim sposobem pod materacem. Zaś w dniu wy­jazdu ich przyjaciel niesłychanie długo mył się zupełnie goły, chociaż było zimno.

Nie sposób im było niestety wytłumaczyć, że wszystko to było potrzebne dla zamaskowania się. Niektórzy głup­cy głowią się nad pytaniem, czemu ludzie na nich pa* trzą jak na podejrzane typy, i nie wiedzą, gdzie by się tu ukryć, żeby ich nie znaleziono. À zrobić to, to znaczy ukryć się, jest bardzo łatwo: trzeba się umyć, ogolić i do­prowadzić do porządku ubranie. I już się człowiek ukrył: na pozór jest taki sam jak inni. Dusza zaś może przy tym pozostać jakakolwiek.

Dla kota, nie pytając o pozwolenie, wyciąłem u dołu drzwi mały otwór, by mógł sam zdobywać pożywienie. Myszy było mi żal, ale jest to przecież odwieczny po­karm kotów... Czarny Nos, mój mały piesek, odprowadził mnie na przystań. Kiedy wsiadłem do łódki, zaczął się rozpaczliwie miotać po brzegu. Jeszcze długo rozlegał się nad wodą jego żałosny płacz.

I

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Szanowni turyści! Jeżeli kiedykolwiek przyjedziecie do Tallina, z pewnością zobaczycie wiele ciekawych rzeczy. Czeka na was mnóstwo muzeów i romantyczne stare mia­sto. Czekają tu na was życzliwi przewodnicy, którzy za­sypią was poradami, dokąd powinniście pójść, by się . rozerwać i pogłębić swą wiedzę o mieście. Spytają, czy byliście w variétés „Viru”... Nie byliście? Idźcie koniecz­nie! A w „Astorii”? A w restauracji „Kännu Kukk"? Na­wet w café-variétés „Tallin” nie byliście?! No to idźcie, przecież na tym nie kończy się spis tallińskich kawiarni i restauracji...

Bo zresztą dokąd byście jeszcze mieli pójść? Na zwie­dzenie miasta i wszystkich jego muzealnych zabytków wystarczy wam pół dnia. No, powiedzmy, że pochodzicie

rV

jeszcze po sklepach — to na pewno! A potem co? Tylko tam, moi drodzy, na obchód restauracji!

Tym zaś, że wam nieco schudnie sakiewka, nie przej­mujcie się zbytnio: za to zobaczycie i usłyszycie najmod­niejsze przeboje we wszystkich językach świata, a jeżeli będziecie mieli szczęście, to nawet po estońsku. Ach, nie znacie obcych języków?... Nie szkodzi!' Myślicie, że sami wykonawcy rozumieją, co śpiewają? Nie rozumieją, ale śpiewają i wszystkim się podoba...

A więc naprzód, do variétés! Proponuję zacząć od Pi- rity, gdzie w ujściu rzeki stoi uwiązany szkuner — va­riété „Kihnu Jbnn”.

Wszystkie te przybytki rozpusty znałem z dawnych czasów i po przybyciu do Tallina od razu wyruszyłem nad Piritę do „Kihnu Jonn”. Czułem śmiertelne pragnie­nie zapomnienia o Sadach, o tej piwnicy w szpitalu i o wszelkich problemach, którymi obrosłem od stóp do głów... W hotelu nie było miejsc, ale to żaden kłopot:- te dwie godzinki od zamknięcia szkunera do pierwsze­go autobusu do Tartu można przesiedzieć nawet w pocze­kalni dworca autobusowego. Pieniędzy miałem niezbyt wiele, ale to też żaden kłopot, spróbuję oszczędzić na czymś później.

Mały stolik w półmroku był bardzo przytulny .’Młody „byczek”, krew z mlekiem, uczesany na Tarzana, zdzierał sobie gardło na benefis publiczności, nie zastanawiając się nad żadnymi życiowymi problemami. Śpiewał w ja­kimś dziwnym, indo-brazylijskim narzeczu. Neron także uważał się za wielkiego śpiewaka i oklaskiwano go, gdyż był cezarem, ale za co oklaskiwano „byczka”, szczerze mówiąc, nie rozumiem.

Z zewnątrz dobiegało skrzypienie lin i woda ledwie do­słyszalnie uderzała o burtę szkunera. Pod sufitem koły­sały się mętne lampy, skąpo oświetlające ładownię, w której wokół beczek hawańskiego rumu siedzieli kudłaci mężczyźni z tatuażem na potężnych łapskach. Kobiety z pogardliwymi minami świdrowały wzrokiem półnagie

H

1 w 'i

ą £ £ j / '

; j » j * - *'***' *'JSjf

»IIS

| m Mn IlAM)

TA&l »Ml JSi

SJhu I i

XlmwSJaSl%S ait». -M

Turczynki”, tańczące w dziobowej części ładowni na niewielkim, jaskrawo oświetlonym parkiecie.

Piłem koniak, paliłem „Kenty”, które wycyganiłem od pewnego pasażera w pociągu, i byłem w takim nastroju, że nawet Baba-Jaga wydawałaby mi się pięknością. „Tur­czynki” poruszają się w rytmie nic nie wyrażających dźwięków, ich ręce wiją się jak żmije, biodra kołyszą się zachwycająco. Ach, kochane! To przecież też jest ży­cie!

Znów przychodzi mi na myśl wesoły cezar Neron; nie troszcząc się zbytnio o dochody urządzał po nocach wal­ki gladiatorów w swych ogrodach oświetlanych pochod­niami z płonących na krzyżach chrześcijan, którzy z kolei upajali ludzkie dusze zapachem pieczonych myślicieli i uczonych; za Kaliguli zabijano na arenach tysiące zwie­rząt, dla zabawy walczyli między sobą ślepi, nawet ko­biety z zaciekłością zarąbywały się na śmierć... Dziś wy­starczy półstriptiz — sześć par dość niezłych nóżek w zło­cistych pantofelkach.

Turczynki” skończyły swoje wygibasy. Ukazała się niewysoka czarodziejka, zaczęła śpiewać silnym pięknym głosem, zabrzmiała marząca melodia koczowniczego lu­du, i wszystko się wokół zmieniło. Znikły grymasy de­zaprobaty na twarzach wyniosłych dam, znikło podniece­nie z oczu mężczyzn. Pozostały kudłate fryzury, złotym blaskiem zamigotały klamerki. Z przystani dobiegał zgrzyt hamulców samochodowych. Opuściłem szkuner. Wczesnym rankiem pierwszym autobusem pojechałem do Tartu.

Tu od razu wyraźnie odczułem denerwującą popraw­ność we wszystkim. A niech ich diabli! Tego już za wiele! Ani z lewej strony, ani z prawej nie widać żadnego sa­mochodu, ulica ma szerokość zaledwie dwóch metrów, milicjanta też nie ma w pobliżu, a oni stoją i czekają na zielone światło. Na przekór im przeszedłbym przez tę parszywą uliczkę, ale niedobrze jest się wyróżniać.

Tutaj nawet w komunikacji miejskiej nieprzyjemnie jest jechać na gapę, dlatego właśnie, że nikt nie krzyczy:

Proszę płacić za bilety!”, jak gdyby wokół byli sami chorobliwie uczciwi, niezdolni do oszukania państwa na dwie-trzy kopiejki. Zdolni, zdolni, spokojna głowa! Ale przepisów ruchu ulicznego przestrzegają...

Na człowieka, który nie maskuje swej nieuczciwości kulturalnym odzieniem, patrzy się tu spode łba. Za ta­kiego można uważać mego przyjaciela WoJly’ego, maga­zyniera w bibliotece chyba kliniki weterynaryjnej, a mo­że Akademii Rolniczej czy też uniwersytetu — Bóg mi świadkiem, że nie pamiętam. W każdym razie właśnie w magazynie książek zarabiał na swój kawałek chleba mój przyjaciel Wolly, były aktor, który przez siedem­naście lat grał Aladyna i nikt lepiej niż on nie wykony­wał tej roli. W osiemnastym roku swej kariery zmuszany był odejść z teatru z powodu notorycznego pijaństwa. W tym samym roku odeszła od niego żona wraz z psem.

Odkąd go pamiętam, zawsze chodził w tym samym zno­szonym brązowym palcie. Golił się raz na tydzień. Pode­szwy jego butów zawsze były dziurawe, co zmuszało go do stąpania na palcach, by móc dotykać chodnika tylko brzeżkiem podeszew. •

Oddałem torbę do przechowalni i wyruszyłem na po­szukiwanie Wolly’ego w dzielnicy „zupnej” na ulicy Gro­chu, gdzie mieszkał, na strychu jednopiętrowego domu, na tak zwanej mansardzie.

Tartu jest miastem szczególnym, jako że prócz dzielni­cy „zupnej”, gdzie wszystkie ulice noszą nazwy ku czci różnych kultur rolnych, jest w nim jeszcze dzielnica bo­taniczna z ulicami o nazwach kwiatów i drzew; jest też zoologiczna, w której ulice nazwano na cześć zajęcy, li­sów i innej zwierzyny. I naturalnie w centrum są ulice imienia różnych osób, obowiązujące widocznie w każdym zamieszkanym miejscu, mniejszym czy większym.

Tartu jest jak wiadomo miastem uniwersyteckim, ale prócz tego mieści się w nim towarzystwo abstynentów i klub kawalerów — czyż to już nie zabytki?

Wolly był w domu, leżał na tapczanie mocno pijany, czego zresztą można się było spodziewać. Nie widziałem

193

£>?*. ■ f

iSSiiflłf ^ ’S* fbK 4j

- Sr ^*} «11^ * . *wi

wy «r §f £

tu,

* 1 %>$■#■ te

mm i

się z nim dawno i teraz z przyjemnością spostrzegłem, że pozostał taki» samym prostym i skromnym człowie­kiem jak dawniej. Świadczyło o tym choćby to, że miał na sobie wciąż to samo znane mi od dawna ubranie. Ubranie zaczęło tylko bardziej błyszczeć, gdyż Wolly uży­wał go też w charakterze pidżamy. Wszystkie guziki by­ły jednak na miejscu i kanty na spodniach o dziwo też były.

W mieszkaniu Wolly’ego również nie zaszły żadne zmiany, zresztą nie mogły zajść, gdyż przyjacielowi me­mu obce były przesądy, nakazujące sprzątanie choćby od czasu do czasu.

Wolly nie od razu uświadomił sobie moje przybycie do mansardy i nie od razu mnie poznał. Pisał wprawdzie, że cieszy się z mego przejazdu, ale chyba nie spodziewał się mnie tak prędko. Zapomniałem powiedzieć o tym, co wiedzieli wszyscy jego przyjaciele: do Wolly’ego można było wejść o każdej porze dnia i nocy baz pukania — nie zamykał drzwi z tej prostej przyczyny, że do jego do­mu można było najwyżej coś przynieść, ale do wyniesie­nia nie znalazłoby się nic.

Oho! — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Kto to? A, to ty!

Przekonawszy się, że jestem postacią całkowicie ma­terialną, a nie wynikiem białej gorączki, zajęczał i opo­wiedział, że zupę tnie jak na jawie szczur obgryzał mu wielki palec u lewej nogi, a on nie miał siły powiedzieć: „A kysz!”

Nie masz nic?...

Jakimż żałosnym tonem zostało zadane to pytanie, z jakąż nadzieją w spojrzeniu! Trochę bolała mnie głowa, ale przyznanie się teraz do tego Wolly’emu oznaczałoby, że do magazynu, w którym chciał mnie ulokować, nie dotarłbym wcześniej jak za trzy dni.

Oj, jak mogłeś? — jęknął z wyrzutem. Potem się ożywił; uniósł się nieco i sięgnął do poniewierającej się przy tapczanie wytartej teczki. Otworzył ją i wyjął dwa pudełka z jakimiś ampułkami.

164

P

* ę * jeb -Taro

Trzaśniemy? — zaproponował.

Trzaśniemy... — zgodziłem się.

Nie miałem pojęcia, co jest w ampułkach, ale było to

interesujące, poza tym miałem nadzieją, że może przesta­nie mnie boleć głowa.

Zaczęliśmy od mniejszego pudełka.

Co to jest?

Magnezja.

Odgryzaliśmy koniuszki ampułek i wypijaliśmy zawar­tość. Wypiliśmy wszystko — dostało mi się jakieś dziesięć sztuk. Czekam ,na haj, a tu nic. W ustach mam obrzydli­wy smak. Otworzyliśmy mniejsze pudełko z ampułkami

o nieznanej nazwie. Wypiliśmy je, a haju jak nie ma, tak nie ma.

Kiedy nadejdzie? — pytam.

Nie wiem — odpowiada Wolly. — Nie próbowałem tego jeszcze. To mi zapisali jako kurację odwykową, za­strzyki...

Do diabła! Myślałem, że on wie, co pijemy. W ten spo­sób nietrudno się otruć...

Wyruszyliśmy do magazynu. Tam, w odległym końcu ogromnej piwnicy, za półkami, w rogu, znalazłem miej­sce dla siebie i swojej pracy. Skombinowaliśmy jakiś sto­lik, za łóżko posłużyły wielkie paczki papieru, sprężynu­jące nie gorzej niż najlepsza kanapa. Dla większego kom­fortu Wolly położył na tych paczkach stary watowany materac i małą poduszkę. Powłoczkę niestety trzeba było wyprać — umożliwiał to fakt, że w piwnicy był nie tylko klozet, ale i kran z wodą. Kołdra nie była potrzebna, w piwnicy panował upał nawet zbyt wielki.

Urządziłem się wspaniale! A jakie cudowne otocze­nie — sami uczeni i myśliciele! Była tu niewiarygodna liczba mądrych książek na sięgających sufitu półkach. I wszystkie się nudziły. Wolly powiedział mi, że większo­ścią z nich w ciągu ostatnich pięciu lat nikt się nie inte­resował, chociaż zostały wydane w wielkich nakładach i z pewnością bardzo były potrzebne wielu uczelniom w- kraju

165

Tylko kłopot z nimi! >— wyznał Wolly. — Wciąż trzeba pilnować, żeby ich szczury nie zeżarły... A jak jest skontrum — noś, człowieku, dźwigaj, przeliczaj! I po cho­lerę? Gdyby to ktoś kupował... Chciałem sprzedać za bu­telkę piwa, ale nie ma chętnych.

Wolly prosił, żebym przeganiał (we własnym zresztą interesie) koty, które przedostają się do magazynu przez okienko do wydawania książek, a okienko trzeba trzy­mać otwarte, żeby był dostęp powietrza. Oczywiście koty pomogłyby w walce ze szczurami — jedynymi czytelni­kami zleżałej filozofii, ale jeśli jakiś kot zostawi po so­bie pamiątkę,'to czym wtedy oddychać?

Wyłapać koty w tej olbrzymiej piwnicy z mnóstwem zakamarków było bardzo trudno. Wykorzystałem ich cie­kawość: wszędzie gasiłem światło (okien w piwnicy nie ma) i zostawiałem tylko tam, gdzie było okienko. Koty podchodziły do okienka, wtedy zaś łapałem je i wyrzu­całem.

Mniej więcej dwa tygodnie płynęło w tej piwnicy spo­kojne, życie, naruszane tylko rzadkimi wizytami Wolly’e- go, kiedy musiał .wydawać książki. Pracowałem . pilnie. A raczej usiłowałem pracować — w mrocznej ciszy piw­nicy było coś nieuchwytnie przygnębiającego, co unosiło się wokół. Ale dlaczego nieuchwytnie? Całkowicie uchwyt­nie i namacalnie — oto oni, mędrcy na półkach. Praco­wałem, starając się ignorować szyderczo-ironiczną obec­ność, filozoficznej braci. Ale pewnego pięknego dnia nie wytrzymałem — cisnąłem w rozpaczy ołówek i zaczą­łem się miotać po magazynie jak szczur. Było jasne, że praca się dalej nie posunie. Straszne.

Patrzyłem na półki pełne filozofów, a tu, w piwnicy, zebrano chyba wszystkich, jacy kiedykolwiek żyli na świecie i żyją obecnie, i zadawałem sobie pytanie: cóż znaczą twoje marne stroniczki w porównaniu z całą tą, wielowiekową mądrością? Zupełnie nic: Komu jest. po­trzebna twoja opowieść o tym, że jakiś, mąż nauczył się kochać swoją żonę, przestał pić i stał się porządnym czło­wiekiem, skoro nawet ci tak światli i mądrzy ludzie,

i luminarze nauki, którzy napisali tyle uczonych roapraw,

: leżą tu, w piwnicy, całkowicie zapomniani? A ludzkość jęczy, ale z uporem pcha się w paszczę diabla. W eterze,

| w prasie — wszędzie nic innego tylko rozmowy o agre- i sjach, zabójstwach, napadach, porwaniach. Grecy nie po­godzili się z Turkami; w Wietnamie ledwie skończyła się jedna wojna, zaczęła się druga; Izraelczycy napadają na I Arabów, Irlandczycy zabijają Irlandczyków, Anglicy tłu­ką Anglików, Chińczycy ostrzą noże na cały świat... Gdy- Y by zebrać razem huk wszystkich wybuchów i wystrzałów, jęków i płaczu na naszej planecie, cóż by to był za pie­kielny hałas! Ten hałas starają się przekrzyczeć mówcy, wzywający do rozsądku, ciszy, spokoju, pokoju; i im wię­kszy jest hałas, tym się bardziej starają, a im bardziej się starają, tym głośniejszy się staje ten szatański zgiełk usiłujący zagłuszyć głos rozumu.

A ja w tym czasie piszę o tym, że niby, przyjaciele, przestańcie pić, kochajcie żony i dzieci. Misjonarz się, znalazł!

Z rozdrażnieniem zacząłem wertować rękopis, żeby spojrzeć na całą pracę z lotu ptaka. I co zobaczyłem? Same łgarstwa! No nie, z punktu widzenia moralności wszystko było w porządku — najsurowsi moraliści mogli­by być ze mnie zadowoleni. Ale przecież najłatwiej być moralistą...

Cała .moja budowla oparta była na chwiejnym schema^ cie: przykład negatywny — przykład pozytywny, zly Pie- tia — dobry Witia, niemoralna Żanna — cnotliwa An­na... I wszystko tak strasznie^prawidłowo jak w podręcz­niku. I dlaczego właściwie do roli niemoralnego bohatera wybrałem kierowcę? Cóż w tym oryginalnego — pija-, nica szofer czy malarz, czy ślusarz. Czyż nie można było wskazać palcem inteligenta największego kalibru.• na przykład inżyniera, lekarza czy nawet pisarza?... A może autor bał się ich, nie daj Boże, obrazić? No więc, jeżeli już trzeba kogoś koniecznie obrażać, to kogoś niepozorne­go, wylać na niego kubeł błota, bo cóż mu się niby może stać, szofer to szofer, jemu to nie pierwszyzna...

167

i * \\\ \ \ N

/ I i L t

No, a gdyby tak wziąć pisarza...

Nie! Każdego, tylko nie pisarza! Przecież zanim moja I praca dotrze do czytelnika, przestudiują ją bracia-pisa. I rze, napiszą recenzją, omówią na kolegium redakcyjnym. I A to już jest szczyt wszystkich mąk, to czasem ukrzyżo- I wanie autora, po którym — co się zdarza! — autor I zmartwychwstaje zahartowany, gniewny, odnowiony. Ale I może się zdarzyć, że pozostanie w otchłani. A skąd moż­na wiedzieć, jak się odniosą jego sędziowie z kolegium redakcyjnego do sposobu, w jaki autor ukazuje życie przeciętnego pisarza... Zanim się człowiek na coś takiego zdecyduje, powinien, mówiąc słowami indyjskiego mędr­ca, „włożywszy do ust palec zdziwienia, usiąść na kobier­cu rozmyślań”...

Ale w naszych czasach i w zwykłych warunkach na siedzenie na kobiercach i rozmyślanie nie ma czasu. Prze­cież uczy nas pewien wielki pisarz: piszesz, odkładasz, podróżujesz, potem wyciągasz rękopis, coś dodasz, znów odkładasz, odpoczywasz, zapominasz, co napisałeś, potem sobie przypomnisz, wyciągniesz i znów coś dodasz, znów się bawisz, zakochujesz, odkochujesz się, wyciągasz ręko­pis, jeszcze coś dodajesz, znów odkładasz... Tak długo, pó­ki „ciasto” nie wyrośnie... Mniej więcej tak.

Tak pewnie można było pracować, kiedy nie wisiały człowiekowi nad głową te przeklęte bomby. Ale dziś, aby się od nich uwolnić albo nawet aby je stworzyć, żyjemy w takim tempie, że nie wiadomo, skąd wziąć czas, no i środki, żeby odkładać, dopisywać, zastanawiać się...

Jeszcze raz popatrzyłem z niechęcią na półki ze świa­tową mądrością — do diabła z nimi! Poczułem nieprze­partą chęć zakłócenia ich milczącej hegemonii w tej piw­nicznej ciszy. Co za pech wszędzie! W Moskwie — milicja, w chacie „S»Jovia” - szczury, w Rydze myją człowieka od stóp do giow, w Ki6zyniowie trzeba wybierać uuędzy ciężarną kotką i pytonem o faszystowskim nazwisku, w Kijowie zimno, w Tartu... uczeni! Do diabła ze wszyst­kimi! Poganiaj, woźnico, konie i wież mnie do restau­racji ..Kaunas” — jedynego mniej więcej przyzwoitego

miejsca w tym mieście nauki z jego towarzystwem atjsty- nentów! Zaniosę tam swoje kopiejki^ kupię buteleczkę, uwolnię się od wszystkich wątpliwości.

Wolly przyniósł żelazko i mój garnitur znowu nabrał przyzwoitej prezencji. Poszedłem do łaźni, do fryzjera, a wieczorem „woźnica” popędził konie... Przed wejściem do „Kaunasu” stała kolejka młodych istot płci obojga, pragnących dostać się do tego raju, gdzie będą się czuć jak lwy i lwice. Prawdę mówiąc jednak człowiekowi, który świetnie zna obyczaje restauracyjnych portierów, stać w kolejce jakoś nie wypada. Jeszcze w Moskwie do­głębnie przestudiowałem ich obyczaje i tu także się prze­konałem, że portier jest zawsze taki sam: trzy ruble otwarły przede mną wrota do raju...

W sali było głośno, pełno dymu i żadnych wolnych miejsc. Ale i tu ludzi ocenia się po zachowaniu. A ja zachowuję się zawsze tak, że choćbym nie miał w kie­szeni nawet rubla, biorą mnie za milionera. Znalazł się uprzejmy kelner i posadził mnie przy stoliku, który uważał zapewne za niezbyt dochodowy (wszędzie ta po­goń za zyskiem!). Przy stoliku siedziała godna para mał­żeńska z gatunku tych sprawiedliwych, którzy dokładnie obliczają cenę każdej zamówionej potrawy.

Zamówiłem to, po co przyszedłem, i zacząłem się zmu­szać do niemyślenia o zamówieniu, dla którego nieko­niecznie trzeba było iść do ,.Kaunasu”. Czyż nie przysze­dłem tli po światło, radość, towarzystwo, muzykę?

Zadając sobie to pytanie, zwróciłem uwagę na siedzącą za moimi plecami dziewczynę. Przy jej stoliku znajdo­wali się jeszcze inni ludzie, ale nie trafili jakoś w moje pole widzenia Odniosłem wrażenie, że dziewczyna jest wyraźnie w złym nastroju.

Chyba nie można jej było nazwać ładną \ może właś­nie to odróżniało ją od innych siedzących przy stoliku. Ciemnowłosa, o dość grubych rysach, niemniej jednak czymś mnie zainteresowała. Odwróciłem się do niej i uśmiechnąłem, jak umiałem najserdeczniej. Przekona­ła*

/ A

wszy się, że małżeństwu od mojego stolika jest zupełnie wszystko jedno, czy nie przekraczając ram przyzwoitości będę flirtować z tą „cizią”, czy nie, nawiązałem z nią rozmowę — równie uprzejmą jak obsługujący mnie kel­ner. Miękki akcent zdradzał w niej Łotyszkę. Prowadze­nie rozmowy było strasznie niewygodne: o mało nie zwi­chnąłem sobie karku, ciągle się odwracając.

Dlatego też zaprosiłem ją do mego stolika i wkrótce się dowiedziałem, że jest projektantką mody w Rydze. A w Tartu... Cóż, o tym nie miała ochoty mówić... Pro­szę bardzo, nie będę się dopytywać, nie moja sprawa.

Małżonkowie, chwała Allachowi, nie zwracali na nas uwagi, więc ośmieliłem się zaproponować mojej towa­rzyszce co nieco z karafki. Nie odmówiła, co natychmiast stało się przyczyną potępiającego spojrzenia damy od są­siedniego stolika. Do diabła z damą! Teraz dołożyłem wszelkich starań, by zalać Astrę — tak miała na imię dziewczyna — potokiem mego dowcipu. Wreszcie zosta­łem zaszczycony zaufaniem. Dowiedziałem się, że przyje­chała do Tartu naruszając dyscyplinę pracy, to jest bti- melując, na zaproszenie pewnego mężczyzny, który jed­nak nie czekał na nią na dworcu... Zatrzymała' się na jed­ną noc w hotelu „Tartu", gdzie znalazło się wolne miej­sce.

Potem zapragnęła dowiedzieć się czegoś o mnie. Cóż, proszę bardzo! Przyznałem się uczciwie, że jakieś dwa­dzieścia lat temu, kiedy jej jeszcze nie było na świecie... Ach, już była? Już miała osiem latek? Wspaniale, znaczy, że ma dwadzieścia osiem... No więc kiedy miała zaledwie osiem latek, ja byłem zwykłym nicponiem. Przyznałem się, że teraz utrzymuję się ze wspomnień o tych cza­sach, że mieszkam w magazynie, w piwnicy wśród znu­dzonych przedstawicieli różnych dyscyplin nauki, którzy zdaniem pewnego miejscowego filozofa nie są warci na­wet butelki piwa.

Następnie uznałem za konieczne stanąć w obronie god­ności „pewnego mężczyzny”, który nie czekał na nią na

dworcu: wysunąłem przypuszczenie, że mogły mu prze­szkodzić' nieprzewidziane okoliczności i że może wcale nie zapomniał. Tylko że, jakkolwiek tam było, dalsze pozostawanie w „Kaunasie” byłoby nierozsądne, jako że wieczór dobiega momentu, kiedy dobrze zbudowani kel­nerzy będą zmuszeni użyć siły, by uspokoić nadmiernie rozbawionych gości, i lepiej by było wyjść zawczasu.

Chyba mi uwierzyła. Żadne z nas jednak nie zdradzało chęci natychmiastowego rozstania. Pięknie! Zapropono­wałem, żeby tu na miejscu, w restauracji, nabyć na pa­miątkę butelkę wódki i pójść... jako że ona ma w hotelu pokój wieloosobowy, do mojej piwnicy, gdzie znudzeni mędrcy chyba się na nas nie obrażą. Jest to tym bardziej interesujące, że tam będę mógł ją zapoznać z moją pra­cą...

Najprawdopodobniej nie miała wyboru. Miasta nie zna­ła, na spanie było jeszcze za wcześnie. W związku z tym mój plan został zrealizowany ze wszystkimi szczegółami. Pomyślałem, że chyba właśnie po to tu przyszedłem... Przyszedłem na złość wszystkim moralistom, na złość mędrcom na półkach, odpoczywającym w klasztornej ci­szy piwnicy, na złość cnotliwym ideom w mojej własnej powieści.

Nie oszukałem Astry. Jeszcze tego wieczoru zacząłem jej czytać rozdziały powieści i czytałem przez trzy dni z rzędu. Wychodziłem tylko po to, by uzupełnić zapasy jedzenia i picia. Pieniądze topniały jak śnieg na wiosnę: najpierw moje, potem jej. Kotów oczywiście nie miałem czasu łapać; Wolly też ich nie chwytał, gdyż zazwyczaj wychodził od nas nastawiony życzliwie do całego świata. Rezultaty nie dały na siebie długo czekać...

Trzeba było coś przedsięwziąć. Astra doszła do wnio­sku, że dalsze napawanie się literaturą przy naruszaniu dyscypliny pracy jest nierozsądne, obliczyła pozostałe pieniądze i zaproponowała, byśmy pojechali do niej, do Rygi, gdzie obiecała mi przyzwoitszy lokal.

Ewakuację przeprowadziliśmy w samą porę...

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Gdy tylko wyszliśmy przed dworzec i stanęliśmy w ko­lejce do taksówki, spadło ze mnie niewytłumaczalne na­pięcie, jak gdybym nagle uzyskał jakąś nieokreśloną swobodę. Ryga zawsze, nie wiadomo czemu, działała na mnie orzeźwiająco.

Miasto to wydaje mi się bardziej międzynarodowe niż jakiekolwiek inne miasto w Związku Radzieckim. Można tu spotkać obywateli całego kraju, ale nie ma owej pre­tensjonalności, z jaką czasem można się zetknąć w re­publikach kaukaskich, i nie ma afektacji, jaka zdarza się w innych republikch nadbałtyckich. Lubię niezliczone małe knajpki, gdzie można się napić, ale nie upić już od> ósmej rano, gdzie podają nieodzowną zakąskę. Nie byłem w Paryżu i chyba nigdy tam nie będę, ale Ryga wydaje mi się PaTyżem, chociaż nie ma tu tandetnej imitacji nocnego życia, jaką usiłują się popisywać inne miasta.

Tak czy inaczej, po przybyciu do Rygi westchnąłem z ulgą. Pierwszą noc spędziliśmy u jej przyjaciółki, na­stępnie osiedliśmy na ulicy Diklu, za Dźwiną, na skraju ' miasta, w parterowym zielonym drewnianym domu. Wy­najęliśmy tu osobne mieszkanko: dwa pokoje, kuchnia, gaz. Woda na ulicy, ubikacja w korytarzu, piece. Wzią­wszy pod uwagę, że za wszystko (plus meble i naczynia kuchenne) płaciliśmy zaledwie trzy ruble miesięcznie, można powiedzieć, że mieliśmy dużo szczęścia. Nie do­pytywałem się, jakim sposobem udało się Astrze zna­leźć to mieszkanie.

Znalazłem się tu we władzy tej fazy alkoholizmu, kie­dy się już nie pije, tylko klinuje. Trwa to kilka tygodni. Astra odegrała w tym niebagatelną rolę. Oczywiście gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że była najmniej winna: niedawno matka jej zmusiła ją do poślubienia swego kochanka, młodego lalusia, który w przeciągu pół roku wspólnego życia doprowadził ją do samobójstwa — na szczęście odratowano ją. Potem leczyła się długo

172

w kumce neurologicznej. Słowem, bała się życia i przy­znała mi 'się, że ucieka „w wódkę” przed lękiem.

Jestem za słaba, sama nie daję sobie rady — po­wiedziała.

Potrzebowała jednak stosunkowo małej porcji, dla mnie zaś mała porcja była początkiem dużej i rozpala­łem się coraz bardziej, jak ognisko.

Oczywiście, Astra była tu trochę jak zapałka. Ja zaś powinienem stać się nie ogniskiem, lecz gaśnicą. Aby nią zostać, powinienem był po prostu, po ludzku uwolnić ją od wszystkich źródeł strachu, które właściwie pole­gały na jej całkowitej. samotności. Uczynić to mogłem tylko żeniąc się z nią. Wtedy odnalazłaby sens życia, co uwolniłoby ją od strachów. Ale nie obroniłem jej...

Miałem już wprawdzie rękopis z obrazem „zwykłej dziewczyny”, ale ten obraz nie był doskonały. Czułem intuicyjnie, że w Astrze mógłbym znaleźć potrzebne mi cechy. Miała w sobie wiele z tego, czego brakowało mo­jej bohaterce: rozum, oczytanie, kobiecość, niesłychanie rozwinięte poczucie lojalności. Można było na niej po­legać w każdej - sytuacji — nie opuściłaby towarzysea w nieszczęściu. Miała też w sobie tak poszukiwaną przez mężczyzn u kobiet bezbronność. Obok zaś tej bezbron­ności była w niej nieufność • w stosunku do ludzi, do całego życia i do samej siebie. Uparcie trzymała się' myśli, że nigdy nie będzie szczęśliwa, bo nie sposób jej na serio pokochać, i przytaczała na to mnóstwo argu­mentów, a przede wszystkim ten, że jest nieładna. Wiele

o tym rozmawialiśmy, sprzeczaliśmy się, ale nie znajdo­wałem w sobie dość sił, by ją przekonać, że jest od­wrotnie, i — jak teraz .sądzę — nie mogłem ich mieć. Jej nieufność w stosunku do wszystkiego i wszystkich okazała się zaraźliwa — przecież i ja miewałem często okresy zwątpienia i braku zaufania do samego siebie. W rezultacie nie ja ją, lecz ona mnie przekonała, sama (nie zdając sobie z tego sprawy, o mojej własnej bezsil­ności. Naturalnie śmieszna stała się wówczas nawet myśl

o tym, że w takim stanie można pracować nad powiećcią,

«IlWK

IwFiRKEPl

o której zresztą zupełnie zapomniałem. Jedyna rzecz, którą napisałem, było to podanie do redakcji z prośbą;

o przedłużenie terminu złożenia maszynopisu.

Oboje z Astrą zgodnie chowaliśmy się przed naszymi lękami i wątpliwościami w zielonych falach złudnej ra­dości, usiłując znaleźć dla siebie usprawiedliwienie w wierszach Omara Chajjama:

Gdym trzeźwy — smutno wokół, no i nie cieszy nic mnie, Gdy się upiję — wino zatapia świat w niebycie,

Lecz między zapomnieniem a jawą, bywa chwila,

Którą ubóstwiam za to, że w chwili tej jest życie...

Tylko że nie potrafiliśmy tej „chwili” zatrzymać.

Nie ma chyba potrzeby opowiadać o stanie, w którym znajdowałem się prawie bez przerwy — było to uczucie przyspieszonego spadania w otchłań. Trzeba się było zatrzymać, wyjść z tego stanu, ale to stało się niemożli­we. Wejście w ten „stan” jest łatwe, ale wyjście... nie­możliwe.

Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli można nie pić przez jeden dzień, to można wytrzymać nawet cały tydzień; jeżeli można nie pić przez tydzień, to można się po­wstrzymać i przez miesiąc; jeżeli można nie pić mie­siąc — to można nie pić wcale. Ale jakże tu nie pić przez jeden dzień? Jak bez tego powstrzymać drżenie rąk? Jak się uwolnić od bólów i lęków?

To samo działo się z Astrą. Razem oblewaliśmy się po nocach zimnym potem, oboje mieliśmy nocne koszma­ry, jednakowo wywracało nam na nice żołądki. Byliśmy w tej swojej słabości „pokrewnymi duszami”. Nie od­czuwałem wobec niej wyrzutów sumienia: oboje wiedzie­liśmy, że silni pokonują swe słabości, słabi zaś kryją się przed nimi we mgle nierealności.

Astra bumelowała już dwa miesiące. Myśl o tym mo­cno jej doskwierała — lubiła swoją pracę, która była je­dyną rzeczą dającą jej satysfakcję. Groziło jej zwolnienie. Wszelkimi siłami szukała sposobu usprawiedliwienia nie­obecności, ale jakież tu mogło być usprawiedliwienie?

174

1 i.— -

W dodatku przeputała swe oszczędności na futro nurko­we, o którym od dawna marzyła — zostało jej najwyżej na kołnierz... Wycofała nawet przed terminem polisę ubezpieczeniową, a teraz wyciskała pieniądze od swych dłużników.

Niemniej jednak wyjście się aialazło. I stało się to tego wieczoru, kiedy byliśmy razem w jednej z najele­gantszych restauracji w Rydze — w „Rostocku”. Astrę poprosił do tańca bardzo moim zdaniem niesympatyczny mężczyzna w średnim wieku. Kiedy odprowadził ją z po­wrotem do stolika, powiedziała mi, że jest to jedyny człowiek, który ma realne możliwości usprawiedliwienia jej nieobecności w pracy. Jest lekarzem z kliniki neuro­logicznej, w której się leczyła. Asystował jej tam i nawet się oświadczył. I chociaż mu odmówiła, jest gotów jej pomóc...

Kiedy ów lekarz podszedł później do naszego stolika, by uzgodnić z Astrą szczegóły, utwierdziłem się w prze­konaniu, że istotnie Pan Bóg nie obdarzył go urodą: zgar­biony, chudy, nos bezkształtny, olbrzymie uszy, krzywe usta.

Rokowania toczyły się po łotewsku i domyślałem się tylko, że Astra ciągle się na coś zgadzała.

Obiecał — oświadczyła, kiedy jechaliśmy do siebie, na ulicę Diklu — dać mi zaświadczenie, że byłam po­wtórnie na obserwacji w klinice...

Następnego dnia o wpół do jedenastej wyszła, mówiąc jak zazwyczaj tradycyjne łotewskie „ata”. Czekałem całą godzinę — nie wróciła. Nie przyszła i po półtorej godzi­nie. Gdy minęły dwie godziny, a potem trzy i wciąż jej nie było, postanowiłem czymś się zająć. Zdecydowałem się pójść popatrzeć na ponury dom, w którym niedawno schwytano dwadzieścia dwa psy.

Zwróciłem uwagę na ten dziwny dom już w pierw­szych dniach po zamieszkaniu tutaj. Dom stał na skraju niewielkiego nie zabudowanego terenu i zbierały się obok niego stada psów. Wyglądało na to, że dom jest nie zamieszkany, w każdym razie ani na podwórzu, ani

*

w pobliżu nie widziałem ludzi i komin nigdy nie dymił, chociaż był środek zimy. Pewnego razu jednak podje­chały tam wozy milicyjne i z podwórza tej niemal ruiny zabrano dwadzieścia dwa psy różnych ras. Od tej pory psy więcej się tu nie pojawiały.

Wszedłszy na podwórze ponurego domostwa zatrzyma­łem się oszołomiony: to, co zobaczyłem, przypominało jakiś psi obóz koncentracyjny. Niczym puste baraki stały tam niezliczone psie budy, było ich o wiele więcej niż dwadzieścia dwie, i z każdej sterczał koniec zardzewia­łego łańcucha. Dom zaś był bezludny i milczący jak te puste teraz budy. Odnalazłem drzwi. A raczej, wypatrzy^ łem jakiś kwadratowy otwór w ścianie, który mógł być drzwiami, ale zajrzawszy weń, przekonałem się, że mieści się tam zanieczyszczone przez psy legowisko, a dalej przejścia nie ma. Pachniało wilgocią, ziemią, trocinami, zgnilizną. Zacząłem obchodzić dom dookoła.

Ściemniło się. Nagle usłyszałem warczenie psa, ciche, ale pełne groźby. Nastawiłem uszu i zobaczyłem okno zasłonięte okiennicami, a dodatkowo przyciśnięte starymi drzwiami podpartymi grubym kijem. Właśnie z tego okna dobiegało warczenie.

Niewiele myśląc odrzuciłem kij, zrzuciłem stare drzwi . i rozchyliłem okiennice. Zapaliłem zapałkę i zobaczyłem uciekający gdzieś w bok czarny cień — niewątpliwie psi. Zapałka zgasła, zapaliłem drugą, oświetliłem wnętrze przypominające zaniedbaną drewutnię i jeszcze raz osłu­piałem ze zdumienia: siedział tam jakiś skurczony sta­rzec. Zapytał słabym głosem: .

Kto tu szpera?

Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Głos miał zły, gniewny — widać nie spodobało mu się moje wtargnię­cie. W oknie nie było szyb, nawet ram. Jeszcze raz za­paliłem zapałkę. Pomieszczenie było kiedyś niewielkim pokoikiem, teraz jednak nie miało podłogi ani pieca, pod nogami czułem ziemię. Starzec siedział na czymś, co pięćdziesiąt lat temu mogło być łóżkiem. Siedział wprost na zardzewiałych sprężynach, materaca nie było, czarny

| brudu tłumoczek służył mu najwyraźniej jako podusz­ka; zamiast kołdry — stara watowana kurtka. Kiedy wszedłem do jego pieczary, . starzec siedział przykryty z głową tą właśnie kurtką.

Dawno tu jesteście, dziadku? — spytałem. — Nie zimno?

Czego? — krzyknął w odpowiedzi.

Mieszkam w sąsiednim domu — wyjaśniłem nie wiadomo po co i przypomniawszy sobie napoczętą butelkę wódki, postanowiłem po nią skoczyć, a jednocześnie przynieść coś do jedzenia. Przecież w tej strasznej norze nie było ani szafy, ani nawet skrzynki, w której można by trzymać jakieś pożywienie.

Dziadku, ja zaraz wrócę, nie śpijcie, proszę — po­wiedziałem. Pobiegłem do siebie. Astry jeszcze nie było...

Kiedy wróciłem do starca, nie był już sam, towarzy­szyła mu starucha, której można było dać z wyglądu jakieś siedemdziesiąt lat. Odezwała się do mnie... po francusku, którego to języka oczywiście nie znam. Wtedy zagadała po angielsku, przy czym jej wymowa nie po­zostawiała wątpliwości, że zna te języki doskonale. Prze­konałem się o tym, kiedy przemówiła po niemiecku.

Trzymała w ręku zapaloną świecę, a starzec coś sior- bał z brudnego garnka. Nalałem do przyniesionej ze sobą szklanki wódkę i podałem staremu. Przy świetle świecy mogfem lepiej mu się przyjrzeć: siwa rozkudłana broda, siwe gęste brwi, łysy, na nosie olbrzymie kępki włosów niczym zarośla, oczy bezbarwne.

Dlaczego mieszkacie w tym domu? — zapytałem staruszkę. Starzec wódkę wypił, ale na moje pytania nie odpowiadał.

To on się nie chce przenieść — odparła. — Ja tu nie mieszkam — dodała. — Mieszkam gdzie indziej. Przy­noszę jedzenie i idę. Psy z nim... były.

Zupełnie jakby dla potwierdzenia jej słów wrócił czar­ny cień, bardzo zły z wyglądu czarny pies, najwyraźniej stary, a z nim drugi, mniejszy. Usiadły u nóg starca.

A te budy na podwórzu? — spytałem.

Hodowaliśmy szczenięta na sprzedaż... Teraz wszy­stkie psy zabrali...

Staruszka była tym faktem wyraźnie przybita.

A sąsiedzi? — spytałem, mając na myśli mieszkań­ców sąsiedniego białego domu. — Czy nie wiedzą, w ja­kich warunkach mieszka stary? A milicja? Jak zabierali psy to co, nie widzieli, w jakich warunkach on żyje cze­kając na śmierć — w ciemności, zimnie, sam jeden? '

Zamierzali go umieścić w domu starców. Ale za nic nie chce. Przeżył tu pięćdziesiąt lat. A sąsiedzi... tam mieszka jego siostra. Chcą nasz dom zburzyć, a parcelę przeznaczyć na ogród. Starego — do domu starców, ale on nie chce... Chce być tutaj. Dawniej biały dom też do niego należał... Stary, uparty dziad!

Zaczęło mi się wydawać, że rozumiem, o co chodzi: stary należy widać do tych uparciuchów, którzy korze­niami wrośli w dawną własność. To tylko domysł, ale kimkolwiek był dawniej starzec, teraz stoi nad grobem, jest bezradny i zasługuje nie tylko na wyrozumiałość, ale i na pomoc.

Powiedziałem staruszce, że skoro niedaleko mieszkają krewni starego, pójdę chyba i pogadam z nimi o tym wszystkim. Staruszka nie wiem czemu się rozzłościła, zaczęła mi wymyślać i prosić, bym nie szedł do sąsiadów. Mignęła mi myśl: a może oni specjalnie tu starego gło­dzą, żeby szybciej się przeniósł na tamten świat i zwolnił parcelę. Przecież taka parcela to tulipany, a tulipany to ruble...

Podchodząc do ładnej furtki, zobaczyłem obok czarną odrapaną wołgę. Otworzyłem furtkę i stałem się celem ataków niewielkiego kudłatego kundla. Widząc, że się go wcale nie boję, postanowił mnie nie ruszać. Zapukałem do drzwi, otworzyła mi kobieta w nieokreślonym wieku. Do kogo? Do gospodarzy. Wpuściła mnie i znalazłem się w przestronnym pokoju, w którym wokół dużego okrągłe­go stołu siedziało podchmielone towarzystwo — pili wódkę i grali w karty. Kilku mężczyzn i kilka kobiet —

cała talia kart! Wszyscy byli stosunkowo młodzi,' tak do trzydziestki, z wyjątkiem podobnej do sowy kobiety, która okazała się siostrą starego.

Przerwano grę. Widziałem wokół siebie czujne, wrogie twaTze. Zrozumiałem od razu, że „asem” w tej talii jest dobrze odżywiony brunet. Na niego zwrócone były py­tające spojrzenia, natomiast jego pytający wzrok wbity był we mnie. Obok „asa” siedziała jakaś dżiewczyna. Oczy jej ostrzegały, przyzywały, błagały o coś chyba i mnie, i wszystkich obecnych jednocześnie. Czego się tak bała? „Blotki”’, dzięki którym „as” mógł mieć po­czucie przewagi, nawet jeżeli nie był atutowy, patrzyły na niego wyczekująco: Zapytałem, kto tu jest gospoda­rzem i powiedziałem, że przyszedłem porozmawiać o star­cu, który umiera z zimna w sąsiedztwie. Nagle jakaś' pulchniutka osoba powiedziała:

Ja‘ go znam. On pisze książki. Występował raz w Rydze w klubach, agitował za lepszym życiem...

Najwidoczniej wszyscy tutaj mieli określony stosunek do słowa „agitacja” i do działalności literackiej.

Więc piszesz? — zapytał „as” obojętnie. — Walczysz

o prawdę? To chyba masz świetne życie? A nasze to może gorsze, co?

Próbowałem wytłumaczyć, że nie mam pojęcia o tym, jakie jest ich życie, ale nie zdążyłem. Jedna z „blotek” odebrała chyba sygnał telepatyczny. Facet nalał wina do szklanki i kiedy się zastanawiałem, jak znaleźć z tymi typami wspólny język, chlusnął mi winem w twarz.

Tak to jest, ojczulku... — powiedział szyderczo.

Po tyim, jak dałem Kellerowi po głowie, przysiągłem sobie nigdy nie brać do ręki butelki po to, by dać nią komuś po łbie. Oczywiście, siły były tu nierówne. Poza tym w razie głośnej bijatyki mogła się zjawić milicja, a na tym bynajmniej mi nie zależało.

Dranie!

Cóż mogłem jeszcze powiedzieć.

Natychmiast się na mnie rzucili...

Jak długo to trwało? Chyba kilka minut. Pamiętam

J7»

i W \ \ \ \

i ... 1*v* \% ^»¡Cę^1<*';'* '■& -■ ■"'''■'■Jff 7 fw

.» V «W\l WtwMrPftk <M rSS* wf: 3» MS

V i # f Ir V** ’.^A^ ® ’¡vV fnWĘm A. <5*?

^^■«JlMHltsBFRMran * ^w'1 \v 4 * ./ - - - * i^*"-'-« "

tylko, jak mi wyrwali podarowane przez Astrę burszty­nowe spinki. Potem gdzieś mnie powlekli, w twarz wio­nęło mi świeże powietrze i okazało się, że leżę twarzą w śniegu, a kundel przy wiórze szyderczego śmiechu gry­zie podeszwy moich butów. Poprzez czerwoną mgłę wi­działem twarz tamtej dziewczyny, która usiłoiwała mnie ostrzec spojrzeniem.

Wreszcie psa odwołano, drzwi się zatrzasnęły, wszyscy odeszli. Podniosłem się z trudem...

A potem widziałem ścianę, bardzo blisko, w odległości pięciu centymetrów od własnej twarzy. Ściana była w żółte kwadraciki. To były tapety w mieszkaniu na Diklu. Nagle jeden z malutkich kwadracików poruszył się, od­sunął i prosto w oczy spojrzało mi czyjeś płonące nie­nawiścią oko. Rzuciłem się gwałtownie w tył, spadłem m z łóżka na podłogę, odzyskałem przytomność i ucieszy­łem się, stwierdziwszy, że jestem w swoim pokoju. Była późna noc. Ale nie było Astry.

i9\%SĘ%

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Rankiem następnego dnia pierwszą moją świadomą myślą było stwierdzenie — Astry nie ma. Przejrzałem się w lustrze i niezbyt się ucieszyłem. Oko było niewąsko podbite. Bolały mnie kości. Czekałem na Astrę. O moim samopoczuciu lepiej nie mówić. Zrozumiałem, na co wy­rażała zgodę Astra, rozmawiając z lekarzem. Zamiast Astry przysaedł Harli. Ten uprzejmy człowiek odwiedzał mnie od czasu do czasu. Długo w milczeniu oglądał mój siniak (dobrze, że nie widział tych, które kryło ubra­nie).

Jakże tak można?! — zdumiewał się oburzony. — Jak mogłeś na coś takiego pozwolić?! Mnie jeszcze nigdy nikt nie bił.

Patrząc na jego dobroduszną fizjonomię i szerokie bary, pomyślałem sobie, że i Poddubnego chyba nikt nie bił.

A mnie bito — wyznałem mu niewesołą prawdę —

»4\|

wryii li1 # >f »B#

od dzieciństwa. Był czaś, kiedy się rewanżowałem. Ale teraz... jestem ruiną. Każdy drań może się ze mną bez- | karnie rozprawiać mszcząc się na mnie bezsilnym za własną nędzę. Widać już rychło koniec...

Harli poszedł, ^stra nie wracała przez dalsze trzy dni. Cóż było robić?

Milczeć. Jakież miałem prawo, by potępiać Astrę? Kim jestem dla niej? Poza tym... Knajpa, mi ją dała i knajpa zabrała. Knajpiana znajomość rzadko kiedy przeradza się w trwałą przyjaźń. Znajomość zawarta przy kieliszku często kończy się, zanim człowiek wy­trzeźwieje.

Doprowadziłem się do porządku, spakowałem rzeczy, wziąłem pieniądze na bilet, włożyłem ciemne okulary i opuściłem zielony dom na ulicy Diklu. Niech mnie diabli, jeżeli zdobyłem się na ten krok bez trudu... Udało mi się dostać bilet. No i już jestem w pociągu Ryga — Moskwa. Na szczęście w przedziale mam dwie staruszki, które nie zwracają uwagi na moje ciemne okulary.

Po przyjeżdzie do Moskwy prosto z dworca postanowi­łem zadzwonić do Stasia. Potrzebowałem jego rady. Szukając wolnego automatu nagle natknąłem się na Królową. Zobaczyłem ją w chwili, kiedy przytulała się z całej siły do niewysokiego młodzieńca. I zobaczyłem jej twarz —- zdumiewające: takiego wyrazu rozpaczy, szczerej, nie udawanej rozpaczy na tej pięknej, wypie­lęgnowanej twarzy nie widziałem nigdy. Miody człowiek gwałtownie się od niej odsunął i odszedł nie oglądając się. Margot została, choć w pierwszej chwili miała za­miar rzucić się za nim. Potem zatrzymała się i nie wi­dzącymi oczyma patrzyła za nim. Podszedłem, przy­witałem się i wyraziłem zdziwienie, że spotykam ją na Dworcu Ryskim w Moskwie.

Widziałeś? — Spytała i zrozumiałem: ona wie, że widziałem. — Mylisz się — powiedziała Margot.— 2le zrozumiałeś... To był mój syn.

■ — Taki dorosły? — nie uwierzyłem.

Utraciłeś poczucie czasu — odrzekła Margot To

181

»wi itf .i i

j2& >*v, v .. -i i

* 4>łv»

* »W Im» i a

Tw tg Mt m f tfNmUfr ! \ *9 It s • U

v> m IL-i^ŁŁJt» 3 v- f"

ji¡TjTT. i

|§f1jft f^ h Uf g |* M

Picfliwwi*4* ¿Sn«!1

aJSraif Mi?* ^ i

; ’• ji wj f J

>Mt* 4% * & * J

KMf f yf f liJ

E¥HSf vt JLi*IWiflHrTłb¡>9? vl

j&m'vrHKnE*ff'T5*2 tM*"? ŚSifiC i >* f #1 wfrClr jbfMffi

dlatego, że plączesz swych bohaterów z prawdziwymi I ludźmi. Wiem przecież, że opisałeś także mojego syna. I Nie mogłeś nie napisać o Feliksie. Więc to był władnie on... Rzadko go widuję — ciągnęła, zwracając się jak gdyby nie do mnie, ale gdzieś w przestrzeń. — Ukrywa się przede mną. Przecież porzuciłam go jako dziecko, od­dałam na wychowanie... z powodu Zawilca, żeby Zawilca mieć zawsze dla siebie. Teraz nie mam ani jednego, ani 1 drugiego... O mój Boże! Nawet Izabella ma dzieci... Ja — nikogo.

Biedny mój Kencie! — pomyślaiem zdezorientowa­ny. — Biedny mój Feliksie, więc nie wiodło ci się, jak widać, od urodzenia... A ja cię zostawiłem w nieświado­mości tego, bo sam też nie wiedziałem...”

Wyobrażam sobie — powiedziała Królowa — co tam przypisała mojemu synowi twoja fantazja... Powinieneś się nauczyć nią kierować.

Milczałem — cóż mogłem powiedzieć?

No, dobra. Wybacz. I do widzenia, mam jeszcze dużo spraw... '

Margot.. Przepraszam cię. Ale przeciąż Zawilec miał chyba syna?

Nie wiem, gdzie on jest — odrzekła Królowa obo­jętnie. — Oddałam go do domu dziecka... już dawno.

Podała mi bezwładną, bezwolną rękę i zniknęła w tłu­mie.

Wreszcie dodzwoniłem się do Stasia, ale do telefonu podeszła Natasza, więc odłożyłem słuchawkę — ni« chciało mi się z nią rozmawiać. Zadzwoniłem do inter­natu. Staś był właśnie tam. Po trzech kwadransach zna­lazłem się w szatni jego grupy, która w tym czasie oglą­dała film w ogólnej sali. Było tu mnóstwo wszystkiego: rzeczy, które, jak się skarżyła Natasza, Staś przyniósł tu z domu, i innych — państwowych: z dziesięć par butów, ubrania, książki, taśmy magnetofonowe, aparaty fotogra­ficzne, maszyna do pisania, butelki, różnę narzędzia. Na ścianie plakat: „Protestujemy!” (wykonany chyba przez

182

r

mJiUX 1 ~lii * litT ** ¿V? ar'

«• - *• •• •w*' •• ** »'•* «• *'• , •

Kaflf&z

dzieci). Na plakacie rysunki i fotografie przedstawiające bestialstwo amerykańskich wojsk w Wietnamie.

Wkrótce film się skończył i wychowankowie Stanisła­wa z hałasem wpadli do szatni. Było ich dwadzieścioro, dwadzieścia niewiarygodnie sympatycznych gębuś: mą­drych, chytrych, przebiegłych, a jednak bardzo miłych. Natychmiast zorganizowano na chybcika naradę na temat pilnych spraw bieżących, po czym, uścisnąwszy wszyst­kim jak dorosłym ręce, poszliśmy do Stasia do domu na obiad (czy też kolację).

Przecież to wcale nie są idioci! — Miałem na myśli dzieci z jego grupy. — I chyba bardzo cię lubią.

Głównie są to dzieci przestępców, alkoholików. Ro­dzice albo w więzieniach, albo zostali pozbawieni praw rodzicielskich. A czy lubią... Raczej szanują, chociaż wy­chowawca powinien przede wszystkim być łubiany, a do­piero potem szanowany. Prawdziwie mądry nauczyciel do tego władnie powinien dążyć — żeby go lubiano!

Puściliśmy się galopem do przystanku tramwajowego.

Co się stśło? — zapytał Stanisław, kiedy dotarliśmy do domu: wyraźnie miał na myśli moją decyzję wyje­chania na zawsze z Moskwy.

Opowiedziałem o życiu w Sadach,\o wszystkim, prze­milczałem tylko znajomość z Astrą.

Zająca nie ma co okłamywać — powiedział Stani­sław. — Ale ona miała w życiu cel — pomagała przyja­cielowi. Teraz ty chcesz jej ten cel odebrać, a w zamian zasiejesz w niej niepokój innego rodzaju: czy żyjesz, czy jesteś zdrowy? Decyzja o odejściu na zawsze — ciągnął — jest Słuszna, jeżeli rzeczywiście wódka jest silniejsza od ciebie. W takim \Vypadku byłbyś dla Zająca wiecznym źródłem strachu i przyczyną przeżyć, z powodu których może przedwcześnie umrzeć. W takim wypadku oczywiś­cie lepiej się rozstać, chociaż... innym też nie przyspo­rzysz radości. Decyduj sam. W takiej sprawie trudno coś radzić... Według mnie popełniasz błąd nie do naprawie­nia, uważając, że pracując nad powieścią o alkoholizmie, musisz to wypróbować na sobie. No i okazuje się,, że

fis

fSęsfnfm

iwfl

T

h

I % -t*

pracować nad książką nie możesz i że właśnie dla ciebie stało się problemem wyzwolenie od alkoholizmu... Prze­cież to idiotyzm! Żeby pisać, powiedzmy, o życiu kro­kodyli, niekoniecznie trzeba być krokodylem.

Niekoniecznie, ale przydałoby się — nie poddawa­łem się. — Nie sposób trzymając się na uboczu zgłębić, dajmy na to, problemy pedagogiki. Ja na przykład nigdy, nie napiszę Poematu pedagogicznego. A ty, ty możesz, bo tobie twoja pedagogika jest nawet bliższa niż mnie przekleństwo alkoholizmu!

Żle mnie zrozumiałeś: bliskie mi są wszystkie pro­blemy, dotyczące życia ludzkiego, w tym także alkoho­lizm. Żal mi jego ofiar, przede wszystkim ciebie. I jeżeli ■ chcesz wiedzieć, lepiej znam przyczyny jego powstania

niż ty: przecież codziennie mam do czynienia z jego nie­winnymi ofiarami — dziećmi alkoholików. Gdybyś więc umiał napisać o tym tak, żeby chwytało za serce, pierw­szy bym ci podziękował!

Siedzieliśmy w kuchni, Stanisław odgrzał jakąś zupę, którą zgodnie jedliśmy. Nataszy, na szczęście, nie było, za to Lenka, ta diablica, Wódz Czerwonoskórych, na wszelkie sposoby przypominała nam o swym istnieniu: to szczypała mnie pod stołem, to wdrapywała mi się na plecy, to ciskała we mnie obierzynaimi z kartofli.

Ludzie właściwie wychowywani od dzieciństwa — ciągnął Staś — niełatwo trafiają w szpony tego Zielonego Smoka. Oczywiście i w naszej dziedzinie, mówię o pe­dagogice, nie brakuje problemów. Oto jeden z nich. Co roku, od lipca do pierwszego września, setki tysięcy absolwentów szkół średnich szturmują wyższe uczelnie. Udaje się dostać niewielu, pozostali uważają się za pe­chowców, zaczynają szukać wygodnego miejsca w życiu: w sferach przyziemnych — produkcja albo usługi; jakiś procent w ogóle pluje i łapie.

Pedagodzy biją na alarm: żle uczyliśmy. Wiedza za każdą cenę! Rodzice usiłują dogadzać pedagogom, płacą ciężkie pieniądze, zaczyna się obkuwanie wyrostków za wszelką cenę i wszystko to przeradza się w hipertrofię.

sprowadzającą się do kultu wiedzy i nauczania. Kult wiedzy! Przecież i hitlerowcy mieli wysoko wykształco­nych i na swój sposób nawet kulturalnych ludzi, ale my wiemy, jakich. Ja zaś dążę do osiągnięcia tego, co jest chyba najbardziej potrzebne: chcę tak zrobić, żeby czło­wiek był człowiekiem. Nie musi być geniuszem, byleby był dobrym człowiekiem. Szkoła nie jest oczywiście doskonała — przyznał Staś. — Ale przecież i ty nie od razu nauczyłeś się chodzić, a chociaż nauczyłeś się już dawno, ciągle jeszcze się potykasz. Szkoła przeobrazi się być móże nie tak prędko, ale co robić — nowe zawsze musi wybłagać u starego prawo do życia, czasem zdor bywa je w walce, a stare uznaje je i ustępuje mu tylko

0 tyle, o ile to nowe potrafi pokonywać trudności i roz­wiązywać je. Umiejętność pedagoga polega właściwie nie na tym, by dawać wykształcenie, lecz na tym, by po­budzać potrzebę posiadania go.

Wiadomo jednak, że miliony rodziców traktują szkołę konsumpcyjnie: jesteście szkolą, a więc macie obowiązek pomóc, żeby mojemu dziecku było w życiu dobrze.

1 dziecko, które wyssało z matczynym mlekiem takie po­dejście do siebie (żeby jemu było dobrze), także żąda: pomóżcie, żeby mi było dobrze. A czemu nie ma myśleć tak: pomóżcie mi być dobrym.

Dzieci często stają się ofiarami własnych rodziców. Mieszczaństwo! W ciągu sześćdziesięciu lat się go nie wypleni, trzeba więcej czasu. Kult rzeczy. Kult wiedzy. Wiedzy za każde pieniądze — dla dyplomu! Kiedy zaś dyplomy zdobędą (wszelkimi sposobami), a nie potrafią sobie poradzić w pracy, następuje katastrofa: dyplom jest — powołania nie ma, a i wiedza, jeżeli nawet kie­dyś była, ulatnia się bez śladu. Panika, utrata pracy — to w najlepszym wypadku, bo w gorszym musimy tole­rować dyplomowanego durnia, który potrafi szkodzić bardziej niż wróg. Wroga przynajmniej można unieszko­dliwić, a ten jest niby patriotą, regularnie płaci składki związkowe, siedzi na zebraniach, głosuje wręcz obydwie­ma rękami. Potem traci wiarę w ludzi, wreszcie w same-

ias

i \k\

go siebie — i to już jest koniec człowieka, który staj» się kandydatem na alkoholika. A kto jest temu winien; nauczyciele czy rodzice?

A człowiek ów osiągnął już takie stadium, w którym nie może, nie umie szukać przyczyn niepowodzenia. Ro­dzice zaś skaczą teraz na dwóch łapkach nie przed ko­repetytorami czy egzaminatorami, lecz przed lekarzami: I pomóżcie, na miłość boską, uratować tego, który z naszej winy stal się potworem. Ale to potem...

Na razie człowiek rośnie, nie wiedząc nawet, po czemu funt licha, nie orząc, nie siejąc. Przecież w naszych cza­sach chleb nie jest problemem. Można go niestety zna- I leźć nawet w pojemnikach na śmieci, na wsiach karmi się nim świnie. Zapomnieliśmy bowiem o czasach, kiedyś­my głodowali, a są tacy, którzy po prostu nie umieją i nie chcą o tych czasach myśleć. Niestety, ludzie u nas nie bardzo potrafią cenić wartości materialne, jak gdy­by zapasy bogactw naturalnych nigdy nie miały się wy­czerpać.

Rozsądni rodzice nie mają problemów z młodzieżą, I w ich rodzinach cały system życia ustawiony jest tak, że człowiek uczy się obiektywnie oceniać i otaczające środo­wisko, i siebie w tym środowisku. I dzieci z takich ro­dzin idą do szkoły nie po to, by żądać i by prosić o jał- I mużnę w postaci trójek, idą zdobyć to, co jest im nie-r zbędne.

Wszystko to niepokoi mmie nie mniej niż ciebie alko­holizm, tu jedno wiąże się z drugim. Oto, gdzie są źródła problemu alkoholizmu. A ty się miotasz po całym kraju... szukasz ich, czy przeciwnie, chowasz się przed nimi?

Staś nachmurzył się, długo milczał i gmerał łyżką w pustym talerzu. Zmów posypały się na mnie kartoflane obierzyny, ale już nie zwracałem na to uwagi.

t— Mógłbym ci dać jeden adres w Dmitrowie — po­wiedział Staś po chwili. — Mądry i porządny gość. Ale... też pije. Będziecie pić we dwójkę. Jest jeszcze jeden, ale też biedak pije. Ależ. to przecież wszędzie, dokądkolwiek

byś pojechał! — Staś zdumiony rozłoży! ręce i popatrzył na mnie. — Nie sposób uciec przed wódką, jest wszędzie. Byłem niedawno w tymże Dmitrowie ze starszymi chłop­cami na wycieczce. Zgłodnieliśmy. Widzę pawilon z na­pisem „Gorące mleko”. Postanowiłem chłopaków nakar­mić. Wchodzimy — nie ma żadnego mleka, na półkach koniak wszystkich gatunków. Dla ciehie ucieczka przed wódką to ucieczka przed samym sobą, a przed sobą nie uciekniesz...

Gawędziliśmy jeszcze o wielu sprawach i Staś wpadł na pomysł, że może powinienem spróbować ratować naj­pierw siebie: pójść na odwyk, zaufać ludziom, którzy są powołani do ratowania tych, co rozumieją konieczność uwolnienia się od tej fatalnej choroby.

Zresztą — powiedział — to ci nic nie pomoże, póki sam nie uznasz, że jest to dla ciebie konieczne.

Wódz Czerwonoskórych tymczasem napuścił pełną wannę wody, abym się mógł wykąpać. Pomysł mi się spodobał, dawno nie zażywałem kąpieli w wannie. Staś ż Lenką zaczęli zmywać naczynia, ja się rozebrałem, wlazłem do wanny i natychmiast wyskoczyłem jak z procy: nie jestem rakiem, żeby się dać ugotować żywcem.

Jedź na Syberię — zaproponował później Staś. — Mam tam stryjecznego brata, Siemiona Machorkina, jest brygadzistą w tartaku. Oczywiście i on pije, ale szybko się na tobie pozna i weźmie się za ciebie. Mieszka z żoną, dzieci nie mają, dom duży. Teraz jesteś w depresji. Na powietrzu, u dobrych ludzi, okrzepniesz. Poza tym zna­lazłeś się w psychicznym labiryncie, ale labirynty są po to, by znajdować z nich wyjście. Szukaj. Jak znajdziesz, to napisz, a ja wtedy spróbuję stać się dla ciebie po­średnikiem między przeszłością a tym, do czego wrócisz.

Cóż, Syberia to Syberia. Jak w piosence: „Mój adres nie dom, nie ulica, mój adres to cały świat.” Wziąłem ciepłą kurtkę Stanisława, trochę środków płatniczych i wyruszyłem po bilet na pociąg.

Wieczorem, z biletem na nocny pociąg w kieszeni, po­szedłem na randkę z Zajączkiem. Miałem ochotę stanąć w miejscu, gdzie wieczorami czekałem na nią zazwyczaj koło przystanku tramwajowego. Stanie dokładnie w „na­szym" miejscu było ryzykowne, więc przystanąłem nieco na uboczu. Przezorność nie była zbędna: Zajączek wy­siadł z tramwaju i pobiegł w to miejsce. Po ciemku żona widzi słabo i nie zauważyła mnie. A ja okazałem charakter — nie zdradziłem swej obecności.

Do Irkucka dojechałem bez przygód. Pieniędzy Staś dał mi nie za wiele, wystarczająco jednak, by móc się wybrać w daleką podróż, nie licząc się przesadnie z każ­dym groszem. Staś obiecał zawiadomić telegraficznie Siemiona Machorkina o moim przyjeździe.

W Irkucku \ pociąg stał dziesięć minut. Przechadzając się po peronie, stałem się mimowolnym świadkiem samobójstwa: o dwa kroki ode mnie młody człowiek z głową ostrzyżoną na zero rzucił się pod pociąg. Zdą­żyłem nawet złożyć zeznanie.

Potem poszedłem do wagonu restauracyjnego, by się uspokoić po tym niezbyt przyjemnym widowisku. W cią­gu tych paru dni sińce mi zeszły, mogłem więc spokoj­nie pokazać się ludziom bez okularów.

Naprzeciw mnie przy stole siedział nobliwy staruszek z niewielką białą bródką. Jadł parówki i pił narzan. Zamówiłem pół litra i również parówki. Staruszek po­patrzył na mnie z ciekawością. Rozmyślałem sobie wła­śnie o tym, że oto przed moim przybyciem w Irkucku było o jedną ludzką duszę więcej, a teraz jadę dalej i próbuję pojąć sens tej śmierci, jak gdyby mogło mi to ułatwić zrozumienie sensu własnego istnienia. Może ten chłopak postąpił tak z rozpaczy i miał więcej racji niż ja, który nadal piję, uzasadniając swe istnienie tym, że tworzę powieść, która na razie nikomu nie przynosi korzyści. Ale taki koniec... Wzdrygnąłem się przypomnia­wszy sobie szczegóły.

Czy nie przychodzą panu do głowy myśli... no, po­wiedzmy, tego rodzaju... — Staruszek ciągle jeszcze przy-

glądal mi się ciekawie — Mam na myśli ten straszny wypadek — dodał. —» Nie przychodzą panu do głowy myśli... — nie sprecyzował jakie. — Proszę się na mnie nie gniewać, to jest oczywiście pusta ciekawość, ale je­stem psychiatrą, wie pan, i... Moje nazwisko Mierżyjew- ski — przedstawił się.

Dziwak”,- pomyślałem w duchu, ale oczywiście nie rozzłościłem się_ na niego, tym bardziej, że w jakiejś mierze odgadł, o czym myślałem. Tylko że o tym nie należało mówić nawet lekarzowi.

A jednak nie ma pan racji — powiedział staruszek, jak gdyby czytał w moich myślach. — Nie będę panu prawić morałów, ale przecież widzę, jak pan pije. Co prawda po tym, czego był pan świadkiem, picie nie jest grzechem, ale jednaJc... Pije pan tak, jak piją ludzie gotowi zaprzedać diabłu duszę za chwilę radości, żeby potem myśleć o śmierci jak o wybawieniu. Niech pan popatrzy dokoła. Tutaj pije wiele osób, ale oni to robią inaczej. Oni wlewają alkohol do żołądków, a pan... leje go do duszy. Tych innych na razie nie ma potrzeby le­czyć... A panu leczenie się nie przyda...

Czemu się nie przyda? — zapytałem, mimo woli oglądając się na ludzi przy innych stolikach.

Staruszek odkroił od parówki malutki kawałeczek i starannie go żuł. Typowy medyk

Dlatego, że pan nie wierzy w leczenie. A trzeba wierzyć, trzeba chcieć! Jeżeli coś jest z panem nie w po­rządku, proponuję, by się pan zgłosił do mojej kliniki. A propos, czym się pan zajmuje?

Już miałem powiedzieć, że jestem pisarzem, ale uświa­domiłem sobie, że napisałem haniebnie mało, i mrukną­łem, że próbuję trochę pisać.

Teraz wszyscy próbują pisać. Ja czytam tylko pisma medyczne — odparł mrukliwie. — Jeżeli poleży pan w mojej klinice, może z czasem uda się panu coś stwo­rzyć, oczywiście jeżeli pańska dusza nie wymaga leczenia hardziej niż ciało. Potrafię przypuszczalnie przywrócić panu częściowo pańskie roztrwonione zdrowie Fizycznie

stanie się pan zupełnie innym człowiekiem. Pańskie komórki przejdą powtórną ewolucją, odnowią się za po­mocą moich witamin, nad stworzeniem których pracowa­łem przez całe życie. Będzie to odkrycie naukowe, a pan przyczyni się do kolejnego zwycięstwa nauki. Spełni się marzenie milionów ludzi: zachować doświadczenie wielu lat, a stać się znów młodym... Mówię zupełnie po­ważnie — dodał po chwili. — Ale muszę pana uprzedzić: jest pewne ryzyko. Dopuszczam możliwość niepowodze­nia — w dziesięciu procentach. I to oznacza dla pana... hm... nieuleczalną chorobę. W takiej sytuacji jest mi oczywiście dość trudno znaleźć człowieka, który byłby gotów... poświęcić się dla nauki. Ludzie, jak pan widniał, wolą się rzucać pod pociąg.

Słuchałem tego dziwaka i myślałem ze złością, że jeszcze jeden truje mi o leczeniu (praedtem robił to Staś), ale nie brałem poważnie jego słów. Profesor zamówił jeszcze butelkę narzanu, ja — wódki. Czego on ode mnie chce? Żebym się pozwolił faszerować jakimiś podejrza­nymi pigułkami? „Jeżeli dusza nie wymaga leczenia...”

Uważa pan zapewne, że pomoc nie jest panu po­trzebna. Mam na myśli pomoc lekarską — powiedział staruszek. — Może nawet obraził się pan na mnie za tę propozycję... A przecież byłoby nierozsądne nie zwracać się o pomoc wtedy, kiedy jest to konieczne! Co za dziwne zjawisko psychologiczne: człowiek przy najmniejszym podejrzeniu, że ma’ raka, pędzi do lekarza, a taki, który cierpi na pańską chorobę — przeciwnie, ucieka przed lekarzem... Pierwszy z łatwością da się przekonać, że nie ma ani śladu raka, drugiego w żaden sposób nie da się zmusić, by uwierzył, że jest poważmie chory... Oczy­wiście, aby wierzyć, trzeba chcieć wierzyć, ale jeżeli ktoś za długo się waha, może utracić zdolność chcenia.

Zdawałem sobie sprawę, jak często można napotkać najfantastyczniejsze rzeczy w najzwyklejszej formie tam, gdzie się ich człowiek najmniej spodziewa. Czemu więc nie może się zdarzyć, że spotkam w wagonie restaura-

cyjnym wielkiego uczonego, odkrywcę tajemniczych wi­tamin?

Już gotów byłem prawie zanurzyć się w to niewiado­me, ale istniało przecież te dziesięć procent skazujące na nieuleczalną chorobę... Cała trudność polegała na tym, że nie mając nic określonego w obecnej chwili, oiągle czekałem, ciągle miałem nadizieję, że w przyszłości otrzy­mam (skąd, jak?) coś, co mi pozwoli powiedzieć: nie żyję na próżno. A jeżeli bo właśnie profesor proponuje mi taką możliwość?

Wszystko, co w życiu osiągnąłem, zawarte jest w mo­im wnętrzu — w moich duchowych nawykach, i istnieje tylko dla mnie. No, a dla innych? Czyż jestem potrzebny życiu, skoro nie mam na co liczyć w przyszłości? Prze­cież ludzie żyją jednak dla przyszłości, a nie dla prze­szłości, dla której mnie na pewno nie warto żyć!

Wszystko jak gdyby przemawiało na korzyść propo­zycji starego, ale... te dziesięć procent! Niełatwo jest zeru poświęcać się świadomie nawet dla wielkiej sprawy, dla nauki i ludzkości. I jest to oczywiście zjawisko wy­nikające z natury rzeczy: wielkie odkrycia wymagają ofiar od ludzi godnych tego. A my, miernoty, wymaga- my wyjątkowych warunków i skarżymy się na ciężkie życie. Ktoś rzucił się pod pociąg — miał ciężkie życie! Wszyscy mają ciężkie życie, kogokolwiek się spytać — wszyscy. Trudno się jest uczyć, trudno pracować, trudno kochać, trudno nawet kraść i najtrudniej — być czło­wiekiem. Trudno jest wszystkim. Każdy chce tego, czego nie ma, każdy chce być tym, kim nie jest, a to jest zawsze i dla wszystkich najcięższe...

Trudno jest także Stanisławowi. Uważa się za prostego wyrobnika w swej dziedzinie, ale jest przecież żołnie­rzem, możliwe, że szeregowym, ale żołnierzem. Nie wszy­stkim generałom stawia się pomniki, ale jest pomnik Nieznanego Żołnierza, który walczył nie o pomnik, ale

o życie. Stanisław z pewnością 2idaje sobie z tego sprawę. Wie, że tylko jeden rodzaj zawiści jest wybaczalny — zjuwiść w stosunku do tego, kto znajduje radość w twa-

rżeniu piękna. Wprawdzie uczy głupków, którzy rzeczy­wiście może go nawet nie wspomną w przyszłości, ale to oznacza tylko jedno — że znajduje się on na tak trudnym odcinku frontu, gdzie nie każdy pójdzie dobro­wolnie.

Profesor obserwował mnie ukradkiem i czułem się bardzo głupio. Oczywiście, gdybym przyjął jego pro­pozycję, to w wypadku niepowodzenia nawet moja śmierć przyniosłaby korzyść: uwolniłaby ludzi od nieużyteczne­go członka społeczeństwa. Ale czyżbym nie miał żadnych perspektyw? Przecież mam duszę i tę trudną drogę, po której szedłem do dnia dzisiejszego... „Jeżeli dusza nie wymaga leczenia...” W tym wypadku, nie pomogą mi pigułki. A może jestem tchórzem?... Może i jestem...

To myśląc powiedziałem staruszkowi, że jeżeli nawet jego propozycja nie jest żartem, nie przyjmę jej. Uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.

Cóż, nie będę nalegać...

Zapłacił rachunek i odszedł, życząc mi dobrej nocy... i chyba chichocząc pod wąsem. A... do diabła z nim!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Przesiedziałem w Diatłach aż do wiosny.

Owego styczniowego dnia, kiedy wysiadłem z pociągu, pogoda mi sprzyjała. Było słonecznie i pięknie, śnieg ra­dośnie skrzypiał pod nogami i iskrzył się jak olbrzymie pole diamentów. Do Diatłów dojechałem ciężarówką do przewozu drewna. Ponury szofer przyglądał md się bez żadnego skrępowania. Usłyszawszy nazwisko Machorkina, zrobił się mniej podejrzliwy i wytłumaczył mi, jak zna­leźć jego dom: na samym krańcu osady.

Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, gdzie ta osada ma kraniec: domy były rozrzucone jak popadło. Dowiedzia­łem się od szofera, że osada jest całkowicie uzależniona od przemysłu leśnego, że są tu i kołchozy, ale dalej, a Diatły to tartak, lais i drwale.'Usiłowałem dowiedzieć

""''V; ■;_.; 4ii'> ••,' ■ „■ .-: 4gTV%wM%^V5l4* ¿1 ¿-"'■

IfHlli %m£ < ^.(kWr I!

«1?*«if**<V¿T* 9* * ■?■*>:■ -Zzlf ifjL

1

/

się od niego czegoś p Machorkinie. Odpowiedział lako­nicznie:

Prosty chłop.

Aby znaleźć dom tego „prostego chłopa”, należało iść do samego lasu i skręcić w prarwo. A las był wszędzie — olbrzymie jodły rosły po obu stronach ulic, obstępowały malownicze, zdobione drewnianymi wycinankami domy, z których, gdyby się dostały w ręce zagranicznych tury­stów, zostałyby chyba tylko fundamenty.

Szedłem dopóty, dopóki nie skończyły się domy, i rze­czywiście zauważyłem ścieżkę prowadzącą w prawo. Kie­dy skończyła się i ścieżka, zobaczyłem domek o wąziut­kich oknach z żółtymi listwami, na których pląsały trzymając się za łapki wesołe zielone żabki.

Domek otoczony był płotkiem, przypominającym biały koronkowy kołnierz średniowiecznej damy, zupełnie nie­podobny do płotów syberyjskich domów, to jest takich, jakie sobie wyobrażałem: wysokich, mocnych. Ten wdzięczny płotek jakoś mi się nie wiązał z osobowością „prostego chłopa” Siemiona Machorkina. Dom był za­mknięty — a więc gospodarze są w pracy, bo gdzieżby mogli być? Za domem znalazłem kupę suchych pni, prze­znaczonych chyba na opał. W szopie leżała siekiera. Żeby się nie nudzić i nie marznąć, zacząłem rozłupywać pnie. Zamachnąłem się z całej siły, wbiłem siekierę w pień, ale w żaden sposób nie mogłem jej wyciągnąć. Próbowałem tak i siak, ^ciągnąłem, stękałem, wbijałem kliny i kląłem — bez rezultatu. Zrobiło mi się gorąco, i to bardzo. Kiedy się wyprostowałem, zobaczyłem przed sobą wysoką tęgą kobietę w serdaku, w walonkach, w czarnej wełnianej chustce na głowie. Z ironicznym uśmiechem obserwowała moje udręki.

Przypuszczając, że jest to żona Machorkina, przedsta­wiłem się. Kobieta zaśmiała się.

SiemioU mieszka niżej — rzekła. — Pójdzie pan koło jeziora i to jest tam, też na prawo. Ech! Mało bra­kowało, a porąbałby mi pan drzewo — dokończyła z ubolewaniem.

L

WTrW/Wwm

-i■**.%■-.j nu *

«•. ^ V ^ V -Ł lL M

Wirafi Ha

\

fglfg$ip Si- •* i’-':

i* iUj ■* la* Im i v ;,

iPIfliiWiiii*- lYnti

fSf

Podziękowawszy jej sucho, zabrałem się i wkrótce do­szedłem do dużego pola, pokrytego grubą warstwą śnie­gu. Nie mogło to być nic innego, tylko jezioro. Potem odnalazłem też ścieżkę. Tak jak pierwsza, prowadziła w prawo i doszedłem nią do domu, którego niestety nie zdobiły żabki i który wcale nie miał płotu. I tutaj także przed gankiem leżały pnie, ale postanowiłem ich nie ruszać. Na domu, na zabudowaniach, na wszystkim wi­dać było piętno zapuszczenia.

Ścieżka doprowadziła mnie pod same drzwi i oczywiś­cie gospodarzy w domu nie zastałem. Drzwi były otwar­te. Później dowiedziałem się, że nikt w całej osadzie nie używa zamków. Swoje domy zamykają samotne kobiety, i to tylko w obawie przed pijanymi chłopami.

Las dochodził do samego domu. I szumiał, kołysany wiatrem. Z przyjemnością napawałbym się dłużej pięk­nem zimowego krajobrazu, ale nogi odmówiły mi po­słuszeństwa: okropnie zmarzły. Wszedłem do domu.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, były prze­wody. Ciągnęły się ze wszystkich kątów, zbiegały się gdzieś pośrodku dużego pokoju i rozchodziły we wszyst­kie strony, prowadząc do otworów w ścianach, do gnia­zdek, do radia, do pralki, do maszynki elektrycznej i ja­kichś innych urządzeń o nie znanym mi przeznaczeniu. Na niektórych przewodach wisiały onuce, kalesony, rę­czniki i tak dalej.

Pomieszczenie to przypominało warsztat stolarsko-ślu- sarski, no i może bibliotekę, jako że obok ławy stolar­skiej i tokarki, obok części samochodowych i rozmaitego żelastwa na podłodze leżały książki. Całymi stosami. Pogrzebałem w nich trochę i stwierdziłem, że biblioteka jest dość bogata: były tu podręczniki esperanta, żurnale mody, słowniki fińsko-japońskie i niemiecko-angielskie, literatura piękna, książki o elektryfikacji, o mechanizacji rolnictwa, o podwodnym pływaniu, o sporcie motorowym i o hodowli koni.

Oprócz dużego pokoju w domu była jeszcze kuchnia i dwa mniejsze pokoje. Panował tu taki bałagan, jaki się

zdarza tylko w kawalerskich mieszkaniach. Zresztą czy to mieszkanie można było do takich zaliczyć? Zauważy­łem damską odzież na wieszaku. Na ścianie wisiała strzelba. Pośród różnych motorków spostrzegłem silniczek od piły elektrycznej „Drużba”. .

Nastąpił zmierzch, a gospodarzy ciągle nie było. W domu zrobiło się zimnawo i smutno...

Machorkin zjawił się, kiedy było już całkiem ciemno.

Ta-ak! — zahuczał przeciągle. — Z Moskwy? — Wiedział już o mnie z telegramu Stanisława. — No, jak­że tam w Moskwie? Dawno nie widziałem mego bracisz­ka, co tam u niego? Tak, będzie jakieś trzy, cztery lata...

Odpowiedziałem krótko, że w Moskwie wszystko w po­rządku, że Stanisław ma się dobrze.

Możesz tu mieszkać, jak długo zechcesz — zezwolił gospodarz i dodał: — Akurat przyniosłem flachę, a no­wa znajomość to świetna okazja...

,Od razu stało się jasne, że tym różnił się od Stasia.

W jego wyglądzie było coś znajomego, miałem wra­żenie, jak gdybym już go kiedyś spotkał. Około czter­dziestki, wzrost prawie dwa metry, twarz piegowata, usta od ucha do ucha. A zęby!... W porównaniu z nimi moje są jak u myszy. Wyciągnął skądś niewielką beczułkę z solonymi grzybami własnej roboty, nakroił gotowanego sarniego mięsa, przyniósł kwaś. I oto siedzimy przy kawalerskim stole — okazało się, że żony nie ma, umarła dwa lata temu. Piliśmy wódkę, zagryzając grzybami. Machorkin, przypaitrując mi się badawczo, opowiadał, jak w zeszłym roku Świnia uciekła mu do tajgi i wyszła za mąż za dzika. Po powrocie powiła czwórkę pasiastych dzieci, a ich tatuś tego samego dnia przyszedł do wsi, ale myśliwi go załatwili, jako że czasem ludzie bywają głupsi od świń.

Jest tu łaźnia? — spytałem, wierny swej namięt­ności.

Aż się obraził.

Jakże można żyć bez łaźni?

19S

A \W \ \ \

il i I L

Spokojnie potoczyło się moje życie u tego ogromnego chłopa. Jeden z małych pokoików stał się moją' rezy­dencją. Po zastanowieniu nad życiem, nad jego wadami i zaletami postanowiłem zostawić tu wszystko jak było: na oknach szydełkowe, niegdyś białe firanki; we wszyst­kich kątach pajęczyna; tu i tam ponadrywane tapety; w kącie ceglany piec, w drugim — moje żelazne łóżko; w szafie zamiast wieszaków — gwoździe. Pod poczernia­łym ze starości sufitem wisiało wielkie lustro, niemal tremo. W słoneczny dzień można w nim było dojrzeć własne odbicie. Przy łóżku na ścianie kilim: Wilk i Czer­wony Kapturek spotkali się w lesie, toczy się między nimi milczący, wieloznaczny dialog... Wilk — trzy ćwier­ci do śmierci; za to Czerwony Kapturek — dorodna dama z bujnym biustem. Gdybym spotkał w lesie takiego Czerwonego Kapturka, zabrałbym mu chyba nie tylko kapturek...

Maehorkin nazywał ten pokój komnatą. Okna jego wy­chodziły na las i leżąc w łóżku mogłem obserwować, jak zmieniają się w lesie barwy, w miarę jak przesuwa się słońce na nieboskłonie. O zmierzchu las milczy, jest za­gadkowy; w dzień gwarzy w rozmaitych językach; po nocach lekkomyślnie flirtuje z księżycem... A kiedy jęczy i płacze, jak gdyby się na coś skarżył, na sercu robi się tęsknie i samotnie...

Wstawaliśmy obaj wcześnie. Ja po to, by pozbierać moich bohaterów, którzy rozlatywali się w tej samej chwili, kiedy brałem zamach, by ich pochwycić wszyst­kich na raz... Odprowadzałem Machorkina na ganek i krzyczałem za nim w mrok zimowego poranka:, czasem nawet w zamieć:

Siemionie! Stary koniu!

Siemion odkrzykiwał:

Hej-hej!

Nie zabłądź w lesie! — albo coś w tym rodzaju.

Podobało mu się to.

Razem praliśmy, gotowaliśmy, zmywaliśmy naczynia. A nawet uprawialiśmy sport: miał w szopie sztangę wła­

snej roboty, którą z samozaparciem podnosił. Raz też spróbowałem... Potem zadowalałem się już rolą kibica. Niedziele nazywaliśmy dniami „specjalnymi”. Piliśmy wtedy wódkę i opowiadaliśmy sobie nawzajem o życiu, | ziemi, o kosmosie. W „specjalne” dni wczesnym ran­kiem Machorkin zdejmował ze ściany strzelbę i patrząc na nią mawiał w zamyśleniu:

A może by tak pójść na bagna, spojrzeć, co podleci pod lufę?

Kiedy miał szczęście i zobaczył, co podleciało pod lufę, miewaliśmy „ekstraśpecjalną” niedzielę. Piekliśmy mięso, paliliśmy w łaźni, jednym, słowem, przygotowywaliśmy się na wieczór. Po uporaniu się z głównymi przygotowa­niami Siemion wyruszał do „Wielkiej Nocnej Mon­golii” — plagi Diatłów, gnieżdżącej się w chacie w głębi lasu. Była to jaskinia trzech starych wiedźm, które han­dlowały wódką przez okrągły rok i okrągłą dobę. Można było tylko współczuć miejscowemu milicjantowi, którego rejon zajmował prawie dwieście kilometrów kwadrato­wych.

Machorkin przynosi flachy, następnie idziemy do łaźni, siedzimy w parze, trzemy sobie nawzajem grzbiety, a do­piero potem, w jako tako sprzątniętym pokoju, przy ide­alnie zastawionym stole oddajemy się sprawom wyższym. Ja czytam Siemionowi fragmenty rękopisu, a on mnie oświeca:

Dziwna to kombinacja ten świat... — mówi w za­myśleniu, pieszcząc szklankę olbrzymimi dłońmi. — Taki na przykład księżyc... Złota obrączka, co się smutnie to­czy skrajem nieba — smutna córka nocy... Albo ekspres. Może dojechać do księżyca w sześć miesięcy... Np, może •W pięć... Gdyby obejść ziemię dziesięć razy, to będzie odległość do księżyca. A wschodu słońca tam nie ma, południe następuje raz na tysiąc sto siedemdziesiąt pięć godzin — nie opali się człowiek...

Albo o słońcu:

...Gdyby było w środku puste, zmieściłaby się w nim ziemia razem z księżycem, a i to miałby miejsce, żeby

się kręcić wokół ziemi... A ile jeszcze będzie świecić, nikt nie wie. Myślę, że jakie dwadzieścia milionów lat, a mo­że i mniej...

Nie daj Boże sprowadzić rozmowę na silniki — wtedy koniec! To zupełnie tak, jak stać się ofiarą grafomana, chociaż Siemion w dziedzinie silników bynajmniej nie jest grafomanem. Ja zupełnie się na tym nie wyznaję, ale to mu nie przeszkadza.

Kiedy się już nagada, oświadcza:

Popatrzę chyba, jak tam sytuacja na świecie. Trze­ba posłuchać, co się dzieje w eterze.

Zaczyna nastawiać radio. Wkrótce polityka mu po­wszednieje, łapiemy jakąś muzykę i puszczamy się w ta­ny. Nasze umiejętności w tej materii są jednakowo mi­zerne, ale ileż radości! Myślę, że dla kogoś patrzącego z boku stanowilibyśmy w takich chwilach obraz dziki i śmieszny; dwa podpite chłopy skaczą jak dzikusy wo­kół stołu z na wpół opróżnionymi butelkami wzbijając tumany kurzu...

| Wszystko w porządku! — krzyknął kiedyś Machor- kin wróciwszy z roboty.

Rzucił na podłogę parę walonek i tłumok, w którym znalazłem watowane spodnie i fufajkę.

Będziesz w mojej brygadzie!

Zrobiło mi się zimno.

Jakoś to będzie — uspokajał mnie Siemion. — Po­mału się wciągniesz.

Zaczęła się katorga. Przydzielono mnie do piły taśmo­wej, do odrzucania gotowych desek, wilgotnych, ciężkich. Moim partnerem był chłopak wzrostu Siemiona, Jura Łom. Było to jego nazwisko, ale naprawdę przypominał łom — cały jakiś taki nieelastyczny, żelazny i tępy..Ale ten Łom cierpliwie znosił moje niezręczne ruchy, całe moje nieprzystosowanie do tej tak prostej przecież robo­ty. Do domu przychodziłem ledwie żywy, nie rozbierając się waliłem śię na łóżko i zapadałem w malignę. Rano Machorkin ściągał mnie z łóżka i prawie siłą wlókł do tartaku. W ciągu następnych dni i tygodni zamieniłem

się w jakiś mechanizm, niezdolny nawet myśleć: w gło­wie i rano, i wieczorem miałem pustkę. Jedynym świa­domym doznaniem było zmęczenie i bóle w żołądku po­łączone z mdłościami. W porównaniu z moją dziarską brygadą byłem smętną, żałosną figurą.

Miliony ludzi w naszym kraju pracują, by otrzymać zapłatę — bez pieniędzy nie da się żyć. „Kto nie pracuje, ten nie je.” Gdyby nie to, można by nie pracować. Nie każdy może polubić pracę — przecież praca bywa też dokuczliwie monotonna', otępiająco nudna. A raczej — nie każdą pracę można polubić. Na przykład przez całe miesiące albo lata łupać kilofem czy łomem kamienisty grunt albo robić coś innego w tym guście — któż może lubić taką pracę? Może ją znieść tylko ktoś, kto nic innego robić nie umie. Dlatego właśnie ludzie starają się ze wszystkich sił nauczyć się czegoś, zdobyć wiedzę.

Nikt w brygadzie oprócz mnie nie uskarżał się ani na monotonię, ani na ciężką pracę, ludzie byli jak gdyby radzi, że mogą wykazać się swą siłą fizyczną, ale ja by­łem tak słaby, tak bardzo się męczyłem, że niemal umie­rałem przy tej robocie. Wszystkich bawiła moja senność i wycieńczenie. Machorkin każdego rana przemocą wy­wlekał mnie jak szczeniaka spod kołdry. Jadłem jak wypuszczony z obozu koncentracyjnego więzień, i w ogó­le czułem się jak katorżnik. Przyszła mi do głowy myśl: w Moskwie mnie szukają, żeby zesłać gdzieś do wyrębu lasu. A ja już tu jestem! Może trzeba o tym zawiadomić, żeby się ludziska nie denerwowali?

Trwało to ponad miesiąc i wtedy przyszła mi do gło­wy inna myśl: uciekać.

Pewnego dnia udałem chorego, umierającego i zosta­łem w domu, a kiedy Siemion wyszedł, uświadomiłem sobie, że idę drogą w kierunku stacji kolejowej. W robo­czym ubraniu, w walonkach. Dzień przedtem otrzymałem zupełnie przyzwoitą wypłatę. Ciężarówek z drzewem nie zatrzymywałem, bojąc się kierowców, którzy mogli za­wiadomić Siemiona. Przeciwnie nawet, na ich widok sta-

czalem się do rowu. Maszerowałem dziarsko, do stacji dotarłem po dwóch godzinach i odetchnąłem z ulgą: je­stem wolny! Do diabla z taką pracoterapią!

Kiedy przechodziłem obok sklepu spożywczego przy stacji, nagle z szoferki stojącej tam ciężarówki wysko­czył Siemion i po przyjacielsku złapał mnie za kark swo- ją potężną łapą. Zmieszany, wyrywałem się z całej siły, kląłem, jak smarkacz machałem nogami i kopałem. Ale... po godzinie znów siedziałem na deskach przy pile, gdzie robotnicy zbierali się na papierosa, a Machorkin jak gdy­by nigdy nic mówił do nich:

...Jaką wielką krzywdę wyrządzają sobie ludziska, którzy bezmyślnie trzebią lasy. Weźmy Persję... Była bo­gata, żyzna. A teraz co? Prawie pustynia. A Suza, Babi­lon — gdzie się podziały? A Sycylia? Póki miała lasy, była zbożowym spichrzem całych Włoch. Teraz to kraj głodny, same kamienie...

Wieczorem napalił w łaźni, chociaż nie była to sobota ani „specjalny” dzień (tak, nawiasem mówiąc, ostatnimi czasy w ogóle nie miewaliśmy takich dni). Z przyjem­nością rozłożyłem swój szkielet na gorącej ławie, a Sie­mion przemawiał:

Zostałbyś, bracie, z nami. Pisanie książek to nic złego, ale co to za życie? Ciągle się grzebiesz w cudzych sprawach.« Komu to się ma podobać? A kiedy dostajesz po nosie, szczerzysz zęby, wściekasz się... No i do czegoś się doprowadził? Nawet wódeczki już się nie możesz na­pić jak człowiek. My też nie jesteśmy święci, pijemy, jak widzisz, i — nic. Rzecz w tym,, że my jesteśmy zaharto­wani. Chłopy jak dęby, więc wódka nas nie bierze. A tyś się wydelikacił, spaniałeś, to i działa na ciebie. Pisarz!... Też wymyśliłeś, żeby jakaś normalna baba zadurzyła się w alkoholiku... W życiu nic takiego nie słyszałem, bo się ■to nie zdarza. Nawet po ślubie, jak się chłop rozpije, od razu go rzuci, a już żeby za takiego -zdeklarowanego pijaka któraś wyszła... Nie, takie rzeczy się nie zdarzają! A wódeczka... Przecież wszyscy piją. No tak, dobrze

mówię. Jedni ze zmartwienia, inni z innego powodu, każ­dy ma jakąś przyczynę. Też im może coś duszę gryzie,

I wódka jak plaster — przykleisz i już ulga...

Przez cały czas, kiedy się wygrzewałem, myłem, po­ciłem, wciąż mówił ńa teń temat.

Niepotrzebnie masz pretensje do ludzi, że wszyscy cię poją, zdrowie ci niszczą... Gdziekolwiek przyjdziesz, ludzie uważają za swój obowiązek podjąć cię najlepiej jak umieją, żeby ci u nich było dobrze, żebyś nie powie­dział, że źle cię przyjęli. Jak to się mówi, „czym chata bogata, tym rada”... A wódeczka — to przecież poczęstu­nek obowiązkowy. Szczególnie tam, gdzie ludzie są bie­dniejsi, tam wódka uzupełnia braki na stole. I to już jest twoja sprawa, ile wypijesz — jeden kieliszek, dwa, czy wszystko, co dają. Gościowi nikt nie pożałuje: który Rosjanin odmówi poczęstunku? Ostatnie portki zastawi, ale cię ugości, a więc ludzie nie mają z tym nic wspólne­go. Oni to robią z gościnności. A ty, bracie, dlatego, że jesteś Świnia. A tutaj mimo wszystko będziemy razem. Razem mieszkamy, to i pracować musimy razem. Bo tak to nawet nie ma z kim pogadać. A to przecież przyjem­nie, kiedy można porozmawiać z mądrym człowiekiem...

Z tym ostatnim argumentem trudno się było spierać. Zostałem. Znowu popłynęły dni i tygodnie pełne udręki

i zmęczenia. Ale pewnego dnia spostrzegłem, że w pier­siach mnie nie dławi, jak to było dawniej, że widzę na­wet, ile produkujemy desek i ile mi płacą. To było osią­gnięcie. Zaczęło mi iść coraz lepiej. Już dawałem sobie radę. Znów zacząłem się rano myć, czyścić zęby. Wsta­wałem sam i ta czysto fizyczna odnowa cholernie mnie cieszyła. Było to jak wyzdrowienie z paraliżu — zaczą­łem chodzić po latach leżenia!

Co to za przyjemność — czuć się fizycznie zdrowym, lekkim, rześkim! Poczuć własne nogi, ręce, ramiona i cie­szyć się, że znikły worki pod oczami, że białka oczu na­brały normalnego koloru. Trwało to jednak tylko do owego „specjalnego" dnia, kiedy postanowiliśmy z Sie-

* \\\

»«LOSm

, s V **. #I

Mbfc,k v ^ • %% W* ’*§' 102

*.» 1

mionem sprawdzić, jak wpłynie na ^jnój zahartowany teraz organizm wódka: podziała czy nie podziała?

Postanowiliśmy nie szaleć — tylko kilka kieliszków na próbę. I podziałała... Warto w tym miejscu przytoczyć filozoficzne rozważania pewnego alkoholika, który po­wiedział: „Odmówić pierwszego kieliszka to nic trudnego. Ale pokażcie mi takiego, który by odmówił szóstego...” Powiedział również: „Każdy pamięta., jak wypił pierwszy kieliszek. Nikt nie pamięta, kiedy stał stę alkoholi­kiem...”

Leżałem i dusiłem się. Było gorzej niż dawniej. Wszy­stko poszło w diabły. Znowu szedłem do tartaku i znowu się męczyłem. Po nocach oblewałem się potem, zaczęły się torsje. Od tych męczarni uwalniała ona, to jest wó­deczka.

Siemion nalegał, żebym się nie poddawał. Ale ja już zrozumiałem, że samo wzmocnienie muskulatury to za mało, by się z tego wyplątać: przed sobą człowiek nie ucieknie, przed sobą nigdzie się nie ukryje. Teraz

i Siemion dał za wygraną.

Możliwe, że to jest właśnie tak — przyznał. — Jak możesz kogokolwiek przekonać, że miłość jest zdolna uratdwać przed tą chorobą, skoro ty sam. z jej powodu porzuciłeś jedynego człowieka, który ci wszystko wyba­czał. Cały czas o tym myślałem,. Widocznie twoja choro­ba jest silniejsza od miłości, skoro dla wódki o miłości zapominasz. Tak, bracie, diabeł jest silny. Ale czy jest silniejszy od człowieka? Musi przecież być jakieś wyj­ście. Może ten dziadyga z wagonu restauracyjnego ma rację? A gdybyś tak spróbował? Przecież nie umrzesz...

Siedzieliśmy do późna, piliśmy, rozmawiali. Zapytałem między innymi, czemu trzyma w domu rzeczy żony. Nie odpowiedział, machnął ręką, wypił.

Tego wieczoru nie pouczał mnie, milczał, więc opowia­dałem, ja. Ponieważ zaś o moim życiu wiedział prawie wszystkó, jeszcze raz zacząłem opowiadać ó tym, jak mi ciężko pisać powieść, jak się męczę, z jakim trudem po­suwam się naprzód. Opowiedziałem o wszystkim: o szczu-

rach w studni w chacie „Solovia”, o domku letniskowym pod Kijowem, o magazynie książek w Tartu, o Astrze.

I słowem, całą moją literacką epopeję. Machorkin pił wódkę (nigdy się nie upijał) i słuchał z taką uwagą, z jaką dzieci słuchają bajki. Nagle ryknął i walnął pięś­cią w stół:

Kapuję! Właśnie dlatego się wykańczasz, że ci nie wychodzi robota. Bałwanie! Trzeba pisać właśnie o tym, co opowiedziałeś! Historia o próbie napisania powieści! To właśnie będzie prawdziwa, wiarygodna powieść. A tyś nazmyślał diabli wiedzą co! — Był bardzo przejęty i jak-

I by wstydząc się tego emocjonalnego wybuchu przełączył się na znaną mi już falę: — Trzeba posłuchać, co się tam dzieje w eterze... — Ale nie wytrzymał i dodał: — Jak tylko praca zacznie ci iść dobrze, to rzucisz picie. Sam zobaczysz. Wszystko powinno być prawdopodobne. Bo wy wszyscy byście chcieli zadziwić ludzi — psycholodzy! Ludzie nie powinni się dziwić, tylko myśleć. Ten twój cały Walentyn — przecież to bzdura! Po co komu taki facet?... Gdyby tak trafił tu, do nas, zrobilibyśmy z nie­go człowieka bez'żadnych cnotliwych bab. Pisz o tym, co sam przeżyłeś!

Kiedy wreszcie powiedzieliśmy sobie „dobranoc”, był już ranek. Wszedłem do swej „komnaty”, wyciągnąłem rękopis, zacząłem przeglądać strona po stronie i zrozu­miałem | jak dalece Machorkin miał słuszność.

Pisać książki to znaczy nawoływać do rozumnego ży­cia. A czyż może to czynić niewolnik? Kiedy ludzie

o silnej woli trafiają w niewolę, kiedy są zmuszeni do podporządkowania się przemocy, zdarza się, że popełniają samobójstWo i w samej ich śmierci jest coś wzniosłego. Kiedy zaś człowiek jest niewolnikiem, kiedy- trwa w nie­woli swych nawyków, swych słabostek, to jeśli nawet posiada herkulesową siłę,' w. jego życiu nie ma nic wznio­słego. A więc porzekadło „w zdrowym ciele — zdrowy duch” to bzdura? Przecież jeżeli taki człowiek zacznie nakłaniać innych, by żyli rozsądnie, to będzie to czynić kosztem cudzych myśli, powszechnych zasad moralnych,

roztrząsając zagadnienie dobra i zła czysto mechanicz­nie, bez zaangażowania, i nikogo nie przekona.

Pisanie powieści to sprawa trudna, ale i potrzebna, jeżeli umiejętnie i w sposób przemyślany dąży się do zacnego celu. Moja powieść chyba mogłaby być w jakiejś mierze przekonywająca, ale po cóż komu takie sztuczne przekonywanie, kiedy można i trzeba opowiadać nie w imieniu wymyślonej postaci o sprawach wymyślonych, ale o rzeczach realnych, nurtujących miliony ludzi, tak jak nurtowały też samego Autora.

Moje ręce były szybsze niż myśli: .podarły rękopis. Po, chwili pożałowałem tego, ale było już za późno. Wzią­łem arkusz papieru i zacząłem robić szkic nowej po­wieści...

W dniu odjazdu powiedziałem do Siemiona:

Na razie, Machorkin. Myliśmy tu sobie nawzajem plecy, jedliśmy z jednego kotła, tańczyliśmy i piliśmy wódkę. Ale mimo to pojadę.

Machorkin milczał smutnie. -

Niewykluczone, że wrócę, bo wydaje mi się, że mo­je pisarstwo się już kończy. Sam pomyśl, za jakie grze­chy mam się tak męczyć? Kręcić się, w kółko i uwijać jak zaklęty, i wykonywać niepotrzebną katorżniczą pra­cę. Za co? Cóż "takiego popełniłem, że muszę wlec te taczki?

Machorkin milczał.

Otworzyłeś mi oczy na to, że potrzebna jest prawda, wiarygodność. Ożywiłeś moją myśl i teraz już nie zginę. Dziękuję ci. Bądź zdrów, Machorkin.

W milczeniu uścisnął mi rękę. Wziąłem swoją torbę

i wyszedłem. Machorkin został sam — będzie czytać ga­zety i „patrzeć”, co się dzieje w eterze.

Zdążyłem już odejść dość daleko, kiedy usłyszałem jego potężny glos:

He-e-ej! Uważaj, żebyś nie zabłądził! — niosło się przez tajgę powtarzane echem wołanie.

Można to było rozumieć różnie, chociaż chyba odnosiło się do życia w ogóle — w lesie przecież nie zabłądzę.

Jurmala jest piękna, bardzo piękna. To miasto zieleni

i najrozmaitszych wieżyczek. I są tu sosny, czeremcha, bez. Ale przede wszystkim Jurmala to morze. Zamieszka­łem w pobliżu morza w „prywatnym pensjonacie” u sta­rej łotewskiej chłopki Krystyny Janowny. W Jurmali jest wiele podobnych „prywatnych pensjonatów” i tyleż Krystyn wynajmujących letnikom pokoje po przystę­pnych cenach, które jednak sprawiają, że co biedniejsi skrobią się w głowę i przeliczają odliczone na wakacje pieniądze: przecież te pokoje czy nawet zwykłe werandki kosztują po czterysta (albo i więcej) rubli za sezon. Moja Krystyna wynajmowała pięć pokoi plus werandę, szopę,

i komórkę o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, w której się osiedliłem (za co zdarto ze mnie tylko dwieś­cie rubli). Ale ta komórka i jednym wąskim łóżkiem

i maciupeńkim stolikiem' to mimo wszystko „osobny” pokój, a w dodatku prawie tuż przy toalecie. No i, co by się nie rzekło, jestem w kurorcie, po raz pierwszy w życiu!

Po raz pierwszy w życiu odpoczywam w całym tego słowa znaczeniu. Chociaż, prawdę mówiąc, pojęcie „od­poczywam” można było do mnie zastosować jedynie w związku | tym, że znajdowałem się w uzdrowisku

i wynajmowałem komórkę na tych samych warunkach co ci, którzy rzeczywiście przyjechali tu na odpoczynek.

A tak naprawdę to pracowałem: przygotowywałem kon­spekt lub, jeśli wolicie, plan mojej przyszłej powieści o tym, jak... zacząłem pisać powieść i co z tego wynikło. Jedyna rzecz, od której tu odpoczywałem, to była wódka, co okazało się możliwe dzięki temu, że trzymałem się na uboczu, samotnie, unikając dosłownie wszystkich.

Początkujący abstynent, by uniknąć pokus i cierpień z powodu tych pokus lub z powodu wstrzemięźliwości, powinien przez jakiś czas trzymać się na uboczu. Choćby dopóty, dopóki nie będzie mógł powiedzieć samemu so­bie: nie mam ochoty pić z nikim — ani za przyjaźń, ani

1 *

L s

rl 9 %1

t WMC W

** ♦ V*1,*fi% jL1

iv * JtSiazmź

Mi

za sukces, “ani z nudów, ani z radości, ani nawet bez powodu.

Ale jakaż to niesprawiedliwość, że ci, którzy mają szczęście żyć wśród takiego piękna jak tutaj — piękna, należącego do wszystkich, sprzedają je za tak straszne sumy! Chciałbym wiedzieć, jak mógłby tu wypoczywać choćby Zajączek z jego sturublową pensją? Moja Krysty­na nie kiwnąwszy palcem wyciąga za sezon dwa tysiące. Ma w Rydze sześciopokojowe mieszkanie, a ten. stary dom kupiła za piętnaście tysięcy po to, by wynajmować go ludziom pracy na czas ich wypoczynku.

Tak czy inaczej, teraz pracowałem tu i jednocześnie wypoczywałem. Program kuracji musiałem opracować bez lekarza, ale udało mi się osiągnąć coś w rodzaju reżymu: rano praca, po obiedzie plaża, wieczorami cho­dziłem do kina, przed snem spacerowałem po twardo ubitym brzegu morza, gdzie o tej porze spotykałem tylko zakochane pary i zwolenników „ścieżki zdrowia”.

.Starałem się nie dostrzegać restauracji, barów, pawilo­nów, kawiarni i nawet piwiarni, chociaż często obok nich przechodziłem. Przeklęte spelunki! Jak mogłem uni­kałem wszelkich znajomości — przecież taka przypadko­wa (zwłaszcza przypadkowa) znajomość może zaprowądzić do każdego z tych gościnnych zakładów, a każde zapro­szenie tutaj to uraz dla mojej jeszcze nie okrzepłej psychiki.

Ach, cóż to była za męka! Pokusy, pokusy i jeszcze raz pokusy. Gdziekolwiek się człowiek obróci — wino, koniak, wódka, balsam: „Proszę bardzo, może kieliszeczek? A mo­że życzy pan sobie koktajl?” A ludzie... Piją i koktajle,

i balsam, i koniak, na kieliszki i całymi butelkami. Ludzie piją, a ty tylko usta ocierasz i łykasz ślinkę. Po­tem odchodzisz i klniesz, na czym świat stoi, przeklinasz Boga i wspominasz łysego diabła. Nie życzę takich tor­tur nawet wrogowi.

Spotykając zawianych pijaczków miałem uczucie, jak gdybym ich widział po raz pierwszy. Brudni, nie ogoleni, wymięci, cuchnący, dokądś idą, dokądś chcą dotrzeć, za-

taczając się, szukając drogi niemal po omacku... Dokąd? Do domu? Czyżby oni także mieli kochające żony, matki, córki, które na nich czekają, by ich ułożyć w czystych łóżkach, w czystej pościeli — brudnych, śmierdzących?

Pokusy, pokusy, pokusy... Czyhają na człowieka wszę­dzie. Tak było i w pociągu, którym jechałem z Diatłów. Ledwie wszedłem do przedziału, stałem się ofiarą pełne­go radości życia wesołka, okrągłego jak balonik. Ledwie usiadłem, zaskoczył mnie pytaniem:

Chluśnie pan sobie?

Przed nim na stole stoi butelka, szklanka, zakąski. Wy­trzeszczając na mnie filuterne maślane oczka, podsuwa mi szklankę z wódką. Ratunku! Wszędzie czyha ten prze­klęty smok, nigdzie się człowiek przed nim nie ukryje. Postanowiłem trzymać się twardo — albo jestem czło­wiekiem, albo szmatą!

Mówię mu, że nie piję, bo mam wrzód, bo jestem chory na serce, bo mam chorobę wieńcową — śmieje się: cha-cha-cha! Wesoło mu! Oczka błyszczą zadowoleniem, wpycha mi do ręki szklankę. Mówię, że mam zrujnowany system nerwowy, że stale zdarzają mi się luki pamięcio- we, że jeżeli będę pić, oddam duszę Bogu, że z powodu wódki utraciłem przyjaciół, czy też raczej nie zdobyłem ani jednego przyjaciela z prawdziwego zdarzenia; że utraciłem zdolność do pracy, że ustawicznym pijaństwem zadręczyłem żonę, że zabiłem człowieka i przesiedziałem piętnaście lat w więzieniu — śmieje się. Tłumaczyłem mu długo i z przejęciem, moje argumenty były tak przekony­wające I wstrząsające, że inny już dawno wyrzuciłby bu­telkę przez okno.

A ten się cieszy: — Cha-cha-cha! — jest mu wesoło, bo już zaczynał się nudzić.

__ Np to jak, psz... pana? Nie? A w-wiesz pan, jak długo znajduje się w drodze ten... jak mu tam, promień? No, kosmiczny. Nie wiesz pan?

Tak, potrzebny mu był rozmówca. Wzruszam ramiona­mi, że nie wiem, jak długo znajduje się w drodze ton tam promień... Pytam, w jakiej branży pracuje.

W winiarstwie, psz... pana. Rozprowadzam.

Podsuwa mi tłustą kiełbasę, a ja nie jadam tłustej

kiełbasy.

A pan? — pyta.

Przedstawiam się jako drwal. I to go śmieszy. Cóż, na rauszu wszystko jest początkowo śmieszne...

Źle pan robi, psz... pana, że pan nie pije — mówi balonik. — Alkohol to naprawdę rzecz szkodliwa — za­nosi się śmiechem — ale ja go rozprowadzam służbowo, planowo, po cenie państwowej. A nasza fabryka, psz... pana, jest przodująca, che-che-che... No, to jak, napije­my się?

Czy pan wie, jak wygląda mózg alkoholika? — pytam.

Jasne! Spirytusik etylowy to rzecz niebezpieczna, trzeba z tym ostrożnie! — Ze smakiem wlewa sobie w gardło zawartość szlkanki. — A jaki ma wpływ na potomstwo!... Jak tam u pana z potomstwem? — Wzru­szam ramionami. — Nie ma? — Dziwi się mocno. — No więc z tym, psz... pana, trzeba walczyć jak ze złem spo­łecznym — ostro, bezkompromisowo!

Dopija swoją wódkę i kamień spada mi z serca — cze­go nie ma, tego nie ma.

A ludzkość rozwija się z takim trudem — rozważa grubasek wzdychając i przewracając oczami. — Czym byliśmy jeszcze wczoraj? Szympansami... Teraz buduje­my elektrownie, spacerujemy po Księżycu... Człowiek jest rozumny, psz... pana, a alkoholizm to nie produkcja, ale konsumpcja...

I kiedy w tym pociągu obserwowałem rano kociokwik wesołego handlowca (który, nawiasem mówiąc, rano zu­pełnie nie pamiętał ani o promieniach kosmicznych, ani na jakiej stacji wsiadłem do jego przedziału), poczułem dumę na myśl, że jednak nie jestem szmatą!

Tutaj zaś, w Jurmali, myślałem, i to nawet dość często, o tym, co mi mówił ów zdziwaczały staruszek Mierży- jewski, a także Staś, Siemion i Zajączek, i jeszcze ktoś o możliwości wyjścia z mojej nieszczęsnej sytuacji za

pomocą medycyny. Pamiętam, że Staś uprzedzał, że może to dać wyniki tylko wtedy, jeżeli zrobię ten krok świa­domie, rozumiejąc, że jest mi to potrzebne. Ale niestety nie doszedłem jeszcze do takiego zrozumienia...

Zdawałem sobie sprawę, że medycyna może coś pomóc. Najważniejsze jednak, myślałem, nie jest to, że za po­mocą hipnozy wzbudzą we mnie wstręt do wódki, naj­ważniejsze to ja sam, moje ludzkie „ja”: czy jestem czło­wiekiem, czy szmatą?! Oczywiście, jeżeli wydobędę się z tego przy pomocy ludzi — także będę człowiekiem. Ale zdawało mi się, że jeżeli wydobędę się sam, będzie to oznaczało, iż jestem nieco bardziej człowiekiem. I chcia­łem takim być.

Ach, jakże pragnąłem, żeby nigdy nie było tego prze­klętego roku, który Japończycy nie wiadomo czemu na­zwali rokiem „Zielonego Smoka”. Ach; jakże chciałem wykreślić go z życia...

Co tu dużo gadać — niełatwo jest wracać tam, gdzie cię pamiętają jako złego człowieka. Ale wrócić trzeba, żeby nie musieć już więcej chodzić z opuszczoną głową, bojąc się spojrzeć ludziom w oczy, żeby nie było więcej tajemnic, które trzeba ukrywać przed innymi i nawet przed samym sobą, żeby móc powierzać je innym, którzy mogliby dzielić ze mną moje dręczące sekrety. A to już oznacza oswobodzenie od wewnętrznej samotności, uwol­nienie z więzienia, w którym sam siebie zamknąłem. Pamiętam, że zadałem sobie takie pytanie: „Sam się za­mknąłem w więzieniu, a kto mnie uwolni?” Okazuje się, że odpowiedź jest zupełnie prosta: jesteś w więzieniu własnego sumienia i uwolnić się z niego musisz sam.

A powieść?... Będzie prawdopodobnie zagmatwana, jako że czas jej powstania był dla osamotnionego wtedy Auto­ra również trudny i zagmatwany. Tak, poszedłem za radą Siemiona Machorkina i zacząłem pisać (wiarygo­dnie) o tym, jak tworzyłem powieść. Przeglądając bru­lion doszedłem do wniosku, że jest w nim chyba wiele rzeczy niepotrzebnych. Postanowiłem jednak zostawić wszystko tak jak jest.

Próbowałem rozmyślać o życiu. Boję się, że te rozmy­ślania mogą u wielu wywołać pobłażliwy uśmiech — też się znalazł filozof! Zgadzam się z tym: moje rozważania mogą być słabiutkie, nieprawdziwe i każdy, jeśli zechce, może je zdezawuować. Oczywiście nie jestem żadnym filozofem, po prostu usiłuję nauczyć się myśleć. Jedno tylko chcę powiedzieć na swoją obronę: nieważne, czy znoje poglądy na życie, literaturę i wszystko inne są słuszne czy nie, ważne, że są... moje. Przecież ilu czytel­ników, tyle poglądów. Jedni zgodzą się ze mną, inni nie, i jeszcze inni zaczną się zastanawiać: tak czy nie. No i do­brze. W każdym razie nie rozumiem, czemu miałbym się krępować w wypowiadaniu własnych myśli, jakiekolwiek by były. Przecież ich nikomu nie narzucam!

Sam na razie na własnej skórze nie przekonałem się, czy traktuję pracę pisarza sceptycznie. Biorę do ręki książkę, czytam ją w ciągu dnia czy dwóch i myślę so­bie: „Nieźle się urządzili ci pisarze: nakręcili, nazmyślali

i forsę zgarniają łopatą!” A czyż ja jestem gorszy? Ja też nazmyślam i będę forsę zgarniać łopatą.

Teraz wiem, że jeśli czytając czyjąś książkę śmieję się, to znaczy, że autor pisząc te fragmenty sam śmiał się do rozpuku. A jeżeli czytam o czymś smutnym, co wy­ciska łzy, wiem, że autor płakał, kiedy to pisał, i jeśliby ktoś obserwował go w tym czasie z boku, pomyślałby, że temu człowiekowi umarła ukochana żona.

Zdarza się, że ktoś przy byle zmartwieniu już łyka garściami uspokajające pigułki. A pisarzowi przecież co­dziennie umierają, cierpią, męczą się ulubieni bohatero­wie — jego bohaterowie, i pisarz z ich powodu cierpi nie mniej, niż gdyby rzeczywiście umarła mu żona.

I żadne tabletki na pewno mu nie pomogą...

Teraz sam wiem: kiedy napiszę rozdział, nawet jeść mi się nie chce, niepotrzebne mi żadne ślicznotki, w ogóle nic mi nie jest potrzebne. Jestem zmęczony, znaczony tak, że nie potrafię odpocząć po ludzku; jestem tak na- elektryzowany, że iskry ze mnie lecą i wtedy niebez­piecznie się do mnie zbliżać, bo mogę porazić prądem.

Powinienem sobie powiesić na szyi plakat: „Dotknięcie grozi śmiercią!”

A więc po co mi to i w imię czego? Odpowiedź jest prosta: wszyscy mieszkańcy naszego kraju, którzy pra­cują, przynoszą korzyść społeczeństwu. Ja pragnę tego samego, chcę wierzyć, że moja skromna praca coś komuś da. I jeżeli tak jest naprawdę, będę szczęśliwy jak prosię w deszcz. I nie muszę zgarniać forsy łopatą. Będę szczę­śliwy, jeżeli ktoś po prostu poda mi rękę i po przyja­cielsku uściśnie moją. To mi wystarczy i za to z całego serca podziękuję.

Do czasu, kiedy ku niezadowoleniu właścicieli pensjo­natów zepsuła się pogoda, i to na długo, zdążyłem się już porządnie opalić i nawet popływać, chociaż woda była jeszcze zimna. Zaczęły się wiatry i deszcze. Pewne­go razu włóczyłem się po wybrzeżu. Było późno, prawie noc, i nad morzem ani żywej duszy. Morze wydawało się początkiem bezkresnej nicości, za którą nie sposób było wyobrazić sobie ani innych krajów, ani życia, lecz tylko pustkę, ciemność i zimno.

Myślałem o mojej powieści (o czymże innym?!), o tym, że chyba powinna się udać, chociaż na razie miałem tylko brulionowe szkice. Myślałem o tym, jak szkodliwe są wątpliwości: jeżeli ma się wątpliwości, nie ma sensu brać się do pracy. A wątpliwości brały, się stąd, że wła­ściwie nie tworzyłem bohaterów, których się długo pamięta, że pisałem o ludziach przeciętnych, których nie ma potrzeby tworzyć, bo są wszędzie wśród nas i ciągle po trochu" tworzą mnie samego. Każdy z nich na swój sposób czegoś mnie nauczył. Nie potrafiłem zrobić nic innego, niż wyciągnąć ich, że tak powiem, „na scenę”. Przekonali mnie o konieczności opowiadania całkowitej prawdy, gdyż pusta fantazja potrzebna jest tylko hipo­krytom, którzy w duchu sami nią pogardzają i wyśmie­wają się | niej. Coś w rodzaju tego, że nikt tak się nie boi złodziei jak sami złodzieje. Ludzie nauczyli mnie ro­

zumieć, że nie są figurami szachowymi, którymi można grać: jakkoiwiekby się nimi grało, kombinowało, zawsze będą żyć tak, jak tego chce ich natura. Tworzenie boha­terów, ich osobowości jest trudne, lepiej i pewniej od­szukać ich w prawdziwym życiu i zrozumieć...

Dął wiatr, fale z szumem oblewały piaszczyste wydmy. W oddali zamigotał maleńki czerwony ogieniek: to przy­gasał, to rozpalał Się jaiśniej. Ogieniek wciąż się zbliżał, aż się zorientowałem, że to papieros, że ktoś idzie mi naprzeciw.

Człowiek zbliżał się, także szedł nad samą wodą i jego też ochlapywały bryzgi przyboju. Kiedy podszedł blisko, zobaczyłem, że to kobieta w ciemnym płaszczu. Minęła mnie już, ale poznałem ją po chodzie, po długich ciem­nych włosach i jeszcze po czymś, co chyba podpowie­działo mi serce.

Astra?!

To była ona. Zmieszałem się, poczułem niezręcznie, jak gdybym sprawił jej ból lub czymś wobec niej zawinił. Ona chyba także poczuła coś w tym rodzaju, bo jak ina­czej wytłumaczyć jej długie milczenie? Potem zadała mi pytanie, którego zresztą należało oczekiwać:

Dlaczego wyjechałeś?

Przecież wiesz...

Po krótkiej pauzie powiedziała:

Nie byłam tam... Nie dostałam 'zaświadczenia. Zapytać, gdzie wobec tego była, nie miałem odwagi —

wyglądałoby to na przesłuchanie. Ale w takim razie jak znalazła wyjście z sytuacji?

Nie znalazłam — powiedziała Astra. — Zwolnili mnie. Nic prostszego...

Spostrzegłem, że drży — chyba od wiatru. Dopaliła papierosa, rzuciła niedopałek w morze i zapaliła drugie­go. Milczeliśmy. Potem poszliśmy razem, obok siebie, jak w tamtych dniach, kiedy spacerowaliśmy po okolicach Rygi, kiedy, starając się być całkowicie szczerym, opo­wiadałem jej o swoim życiu.

Wyprowadziłam się z ulicy Diklu — odezwała się

Astra_ — Zamieszkałam tu w Jurmali. Chcę odpocząć od tego wszystkiego...

A pieniądze?

Od mamy. Mimo wszystko jestem jej córką.

Ciągle drżała i jak gdyby szukając osłony przed wia­trem, przytuliła się do mnie.

Po twoim odjeździe było mi bardzo źle — powie­działa głucho. — Zrozumiałam jednak, że wariant Uny i Chaplina jest w naszym wypadku nierealny... Zawsze

o tym wiedziałam. Wiedziałam, że nie sądzona nam jest wspólna przyszłość, ale nie chciałam rozstawać się z te­raźniejszością: to odwieczny los słabych — żyć złudzenia­mi...

Znałem dobrze ten jej ton.

Zawsze uważała, że jest brzydka. Prawdopodobnie, jak wiele kobiet, miała własne, standardowe wyobrażenie

0 urodzie, w które wierzyła i litowała się nad sobą. W związku z tym nie wierzyła, że i ją można pokochać, że i ona może się podobać, uważała, że kochać może tyl­ko sama i to bez wzajemności, że szczęśliwa może być tylko w swoich fantazjach. Nawet mnie nie brała po­ważnie — służyłem jej do oszukiwania siebie samej. To oszustwo było jej potrzebne. A może się nie oszukiwała? Czyż ja oddawałem się jej tak, jak ona mnie? Czyż nie myślałem wciąż o Zającu, czy nie dręczyłem Astry opo­wieściami o żonie?...

Powiedziałem Astrze, że też wiele straciłem, tracąc w niej oddanego przyjaciela.

Jakieś trzysta metrów przeszliśmy w milczeniu, wsłuchując się w głos morza. Potem Astra cichutko po­wiedziała:

To źle, kiedy ludzie się spotykają, a potem rozstają

1 wszystko, co było, bezpowrotnie znika...

Astra, a różnica wieku? Przecież sama powiedzia­łaś...

W Tartu o tym nie myślałeś... To wam, mężczyznom,

potrzebne są ładne nóżki. A nam... mnie przede wszyst­kim — ludzkie serce.

Trudno być mądrym, mylić się jest zawsze łatwo...

Milczała chwilę, potem spytała mnie o pracę nad po­wieścią i wtedy z ulgą i radością zagłębiłem się w ob­szerne opisy, chociaż wiedziałem, z jakim niedowierza­niem słuchała.

Ta-ak — powiedziała nagle, nie słuchając do koń­ca. — Rzeczywiście jesteś słaby. Nie masz dość sił, by sprawić komuś ból — ani mnie, ani Zającowi. A cierpi­my obie.

I po chwili, na pożegnanie:

Ata!

Odeszła, jak zwykle machając rękami, i znikła w ciem­nościach.

Pewnego razu w czasie deszczu jechałem taksówką i zobaczyłem ją jeszcze raz: stała pod daszkiem sklepu spożywczego, stała zupełnie nieruchomo i patrzyła nie- widzącym wzrokiem w jeden' punkt: symbol smutku, sa­motności, niewiary...

Co wieczór odbywałem późne spacery po brzegu morza, oddając się wspomnieniom, myślom o życiu i o sobie w tym życiu, o tym, czego dokonałem, a czego nie. Tak, nie stworzyłem, jak zamierzałem, powieści z głównym bohaterem-alkoholikiem, którego ratuje Piękna Kobieta, ale to nie znaczy, że jej nie było... Szukanie tej Nieod- nalezionej było głupotą — przecież ona zawsze była przy mnie i kochała... alkoholika. Może i teraz jeszcze- nie za­pomniała. I co to za głupota myśleć, że mogła utonąć razem ze mną! Nie jestem takim ogromem, żebym po­trafił swym upadkiem wywołać tsunami... Nawet gdy- hym spadał z o wiele większej wysokości, bryzgi od tego upadku też nie zamoczyłyby jej stóp... Próbowałem zga­dnąć, czy udałaby mi się powieść miło.sno-przygodowa, jaką zamierzałem wcześniej napisać. Chyba raczej nie. I- właściwie dlaczego koniecznie trzeba określać utwór jakąś cechą charakteryzującą jego tematykę: tu miłość, tam przygody, tu o wojnie, tam o kołchozach, a tu znów

fantazja i tak dalej. Można przecież po prostu opowie­dzieć o życiu i o swoich o nim rozmyślaniach...

Pewnego razu obudziłem się w środku nocy i wsłucha­łem w szum wiatru za oknem. Gałęzie drzew łamały się z trzaskiem. Nie mogłem zasnąć. Trzask i wycie wichru przyzywały mnie jakby, wabiły^ Ubrałem się, wyszedłem i ruszyłem w stronę morza. Wicher rozszalał się z nie­zwykłą siłą, kręcił piaskiem, a po niebie mknęły czarne chmury. Poszedłem wzdłuż brzegu. Morze kipiało. Zaczęło od przeciągłych westchnień i jęków, wkrótce jednak za- ryczało i rzuciło się na mnie rozpościerając czarne obję­cia huczących fal. Z trudnością utrzymywałem się na nogach, wściekłe porywy wiatru uderzały co- chwila, zrobiło się zimno. Zamiast jednak wrócić do swej ko­mórki, stopniowo przyspieszałem kroku, a potem zaczą­łem biec, jakby mnie opętał bies.

Straszny to był bieg. Zdawało mi się, że ścigają mnie wszystkie występne, mroczne, złe siły, jakie tylko istnie­ją na świecie; ryk morza wydawał mi się wyciem rozju­szonego smoka. Zdawało mi się, że pędzą za mną char­cząc i jęcząc tłumy obszarpanych mężczyzn o zapitych twarzach i zaognionych oczach, że próbują mnie schwy­tać, błagają, bym się zatrzymał, bym ich nie opuszczał, a za nimi wszystkimi -biegł w podskokach ktoś jakby znajomy — w podartych butach, z rozwiewającymi się na wietrze rzadkimi włosami! Potworne! Potworne! Tym kimś byłem ja sam...

Biegłem coraz szybciej — jak najdalej stąd! Trzeba za wszelką cenę uciekać! Od świata, który oszalał, od koszmaru i od siebie — szybciej! Ale czyż można uciec...

Zmęczyłem się, ustałem. Nogi jak gdyby wrosły mi w piasek, nie miałem siły zrobić ani kroku. Usiadłem na piasku i z przerażeniem wpatrzyłem się w furię rozsza­lałego żywiołu.

Nic mnie nie powstrzymywało przed powrotem do mej komórki, ale nieokiełznany żywioł jak gdyby mnie ocza­rował, przykuł do miejsca. Naciągnąłem kurtkę na głowę i siedziałem bez ruchu. Nad ranem wicher stopniowo

215

ucichł i jakoś nieoczekiwanie zupełnie przestał wiać. Potem powiał znowu, słabo i z przeciwnej strony. Za­częło świtać i moje przerażenie, groza, całe moje sza­leństwo zniknęły. Tak, zniknęły, jakby je rozwiał wiatr. Poczułem zupełny spokój.

Co to było? Nic szczególnego, po prostu gdzieś na oceanie szalał huragan. A przecież sztormy i słoty tó zwyczajne zjawiska...

Czyż W życiu nie jest tak samo? Gdzieś świeci słońce, gdzie indziej padają deszcze, jeszcze gdzie indziej szale­ją huragany, siejące śmierć i zniszczenie. Ale mija jakiś czas i wszystko się zmienia: tam wył huragan, teraz ra­dośnie świeci słońce...

Kiedy słońce wzeszło, u moich stóp leżała spokojna gładzizna Wftdy. Odbijały się w niej jak w lustrze ozło­cone wczesnymi promieniami słońca nieliczne obłoki. Zdawało się, że morze jest zmęczone. Poszalało sobie, i wystarczy, dość! Noc minęła i zabrała ze sobą wszystko, co złe, przykre...

Patrzyłem na spokojne, życzliwe\ teraz morze i myśla­łem: świat nie oszalał, ludzie kochają, cierpią, tworzą dobra materialne i duchowe, dążą do stworzenia rozum­nego społeczeństwa-. Inaczej nie sposób sobie wyobrazić przyszłości...

Diabeł jest silny... Kto to powiedział? Siemion? Tak, diabeł jest silny, ale nie wszechmocny. Silniejsza jest miłość, bezinteresowna, święta miłość człowieka do czło­wieka. Właśnią. w imię takiej miłości ludzie dokonują czasem niezauważalnych i jak gdyby nieznaczących czy­nów: nie pozostawiają przyjaciół w potrzebie, pomagają słabym, dzielą się ostatnim kawałkiem chleba. I taka właśnie miłość dała światu Joannę D’Arc, Zoję Kosmo- diemiańską, Iwana Susanina, Minina i Pożarskiego, i te­go, który wobec wszystkich diabłów „świętej” inkwizycji oświadczył: „A jednak się kręci!”, i tego, który powie­dział: „Pokój chatom,, wojna pałacom”...

Patrzyłem na spokojne i życzliwe teraz morze i wie­działem, że za tym morzem są inne kraje, inne życie,

a prócz tego na świecie jest Rembrandt, jest Sibelius, Grieg, Wagner, jest Rodin i Michał Anioł. Jest Szekspir i Puszkin, są baśnie Andersena i Aiały książę Saint-Exu- pery’ego, i wiele rzeczy tak pięknych i wielkich, że żaden Łysy Diabeł nigdy sobie z nimi nie poradzi! -

świat nie oszalał — oszaleć może tylko człowiek, jeżeli będzie bezmyślnie uciekać przed życiem, przed' ludźmi i przed samym sobą, przed własnym cieniem. Przed nim nie da się nigdzie uciec, trzeba go zmienić. Nabrałem pewności, że sam odnajdę drogę do rozumnego życia. Ze jest to prawda — udowodni moja nowa powieść. Nie wątpiłem teraz, że ją napiszę, jakakolwiek by wyszła.

Z tą pewnością wygramoliłem się z piasku, który za­sypał mnie prawie do pasa. Nadchodzili już wczasowi­cze — miłośnicy wczesnych spacerów. A ja poszedłem do mojej komórki — zmęczony, ale zadowolony. Po­szedłem spać, chociaż zaczynał się dzień.

I


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Doron Lizzie Dlaczego Nie Przyjechałaś Przed Wojną
Nie uciekaj przed Izebel, wykłady-kazania, Kazania Dawida Wilkersona
Nie uciekaj przed Izebel
90 Donald Robyn Nie umkniesz przed miłością
Nie uciekaj przed Izebel
2012 08 27 Bankrut nie ucieknie fiskusowi
Od opłaty audiowizualnej nie uciekniesz Fiskus zapuka do każdego teledłużnika Biznes w INTERIA
Przed wyborami Pan Jezus JESZCZE NIE WSZYSTKO STRACONE
30 sekund przed, Nie mógł się tak rozlecieć, BOR przesłuchany(1)
Podstawy zarządzania - ćwiczenia - opracowane tematy, 2. Grupy w organizacjii, Jak wiadomo, uczestni
Analiza częstotliwości drgań własnych powłoki mostu gruntowo stalowego przed zasypaniem
Czego jeszcze nie wiesz na temat własnych przekonań
Jak przekonać o tym, że współżycie przed ślubem jest złem kogoś, kto nie wierzy w Boga
działalności gospodarczej na własny rachunek nie nabywa
77 2, Pan Zag˙oba stan˙wszy przed hetmanem nie odpowiedzia˙ na radosne jego powitanie, owszem r˙ce w
Panie Owsiak mam przed sobą średnio skomplikowane zadanie i wiem że roboty nie
Nie wierzę własnym oczom, Mnipulacje, perswazje i inne, Materialy
audre lorde nie zdemontujesz domu pana,przy użyciu jego własnych narzędzi
31 Obawa przed Ostrzeżeniem nie jest czymś, do czego zachęcam

więcej podobnych podstron