Duhamel Georges NOC ŚWIĘTEGO JANA

GEORGES

DUHAMEL

NOC SWIĘTEGO

JANA



Byłem jeszcze w wojsku, gdy w grudniu igi8-go roku otrzymałem od pani Szymonowej Weill smut­ny list, w którym mowa była o papierach osobistych syna jej, a mojego przyjaciela, Justyna. Pani Weill kończyła wówczas porządkowanie tych papierów. „Znalazłam tam, pisała, wiele rzeczy, dotyczących Ciebie, drogi Laurent, ciebie i twojej rodziny. Są­dzę, ie ofiarowując Ci niektóre spośród tych cen­nych pamiątek, składam Ci dowód wielkiej życzli­wości. Prócz korespondencji znalazłam tam również cztery, czy pięć grubych zeszytów, zapełnionych przez Justyna na froncie, w okresie między 1916-ym a 1918-ym rokiem i podczas pobytu w szpitalu. Nie wiem, czy syn mój przeznaczał je do druku; jest to mało prawdopodobne: treść tych zeszytów doty­czy wyłącznie żyjących jeszcze osób, a ich nazwiska są wszędzie przytoczone w pełnym brzmieniu. Dzi­wi mnie, między innymi, i to, że Justyn mówi o so­bie w trzeciej osobie, wprowadzając się w tok akcji Z wielkim obiektywizmem. Nie chodzi tu więc o coś

w rodzaju ściśle osobistego pamiętnika. Justyn pi­sał taki pamiętnik. Mam go u siebie i czytałam go.. Treść owych zeszytów jest więc moim zdaniem pró­bą powieści. Wiesz dobrze, Lament, ze Justyn nie przestał nigdy uprawiać poezji, w ostatnich latach jednak próbował zaspokoić swe zamiłowania twór­cze pisaniem powieści. Tak przynajmniej utrzymy­wał w chwilach, gdy miał ochotę czynić mi zwie­rzenia. Przesyłam Ci te zeszyty, drogi Laurent. Nie mogę Ci ich ofiarować, ale całym sercem dzielę się nimi z Tobą. Pragnę, aby odczytywanie ich rozbu­dziło w Twej duszy piękne i wzruszające wspom­nienia. Oddasz mi je w przyszłości, gdy już się nimi nasycisz'r‘.

Tak więc w roku igig-ym, gdy podczas zawie­szenia broni mogłem juz wrócić do Paryża, znala­złem zeszyty te u siebie. Zbyteczne nadmieniać, że czytając je odczuwałem chwilami głębokie wzrusze­nie, a przez cały czas wielkie zaciekawienie. Jest to, w istocie, nie tyle powieść, ile temat do szeregu po­wieści. Justyn zamierzał prawdopodobnie materiał ten zużytkować, ale, niestety, nie zdążył tego uczy­nić. W gorącej treści tych, najczęściej w ogniu nie­przyjacielskim pisanych stron, Justyn, naglony po­trzebą oddania prawdy, ani na chwilę nie zatro­szczył się o przestawienie pewnych cech charakter

rystycznych, o zmianę imion, przekomponowanie zdarzeń, słowem, nie oddał się właściwej pracy po- wieściopisarskiej. Odkładał, zapewne, na przyszłość tę nieodzowną interwencję pierwiastka sztuki.

Długo rozmyślałem nad tymi kartkami i, po na­myśle, znaczną ich część umieściłem w swoich oso­bistych pamiętnikach. Być może, że kiedyś przepi­szę, albo zużyję resztę. Sprawa ta nie jest jeszcze dla mnie zdecydowana. Urywek, który wprowa­dzam do własnej pracy, tworzy, w gruncie rzeczy, obraz o dostatecznie sharmonizowanych poszczegól­nych częściach i jako całość może służyć mym za­mierzeniom. Opowiadanie Justyna dotyczy określo­nej epoki mojego życia, o której z trudem przyszło- by mi mówić swobodnie. <[dawałem sobie z tego dobrze sprawę. Chodzi o pewne wydarzenia z roku 1905-go. Współpraca Justyna, najlepszego przyja­ciela mojej młodości, zjawia się w porę, by mi ulżyć. Sądzę, Że opowiadania te, pisane tak, jak się pod pióro same nasuwały - nigdy nie zostały odczytane. Nie mógłbym twierdzić, że je poprawiłem. Nie ! U- ważałem za słuszne wprowadzić jedynie nieco ładu, sprawdzić treść, słowem uczynić to, czego by Ju­styn nie omieszkał zrobić w odpowiedniej chwili. W kilku miejscach Justyn, mówiąc o sobie, pisze Z powagą: „historyk..." Słowo to nie wywołało u­

śmiechu na mojej twarzy. Uważam, ze poimeścio- pisarz jest historykiem teraźniejszości, tak jak histo­ryk jest powieściopisarzem przeszłości.

Podzieliłem, swoim zwyczajem, opowiadanie na rozdziały, co daje mi swobodę poruszania się i łat­wość odnajdywania wątku. Podkreślam, te sprawo­zdanie to układał Justyn w latach igi6-ym i igi8-ym. Nie znał wielu szczegółów o wprowadzo­nych osobach, które my, pozostali przy życiu, zna­my obecnie.

Używając zamiast „ja" trzeciej osoby, Justyn chciał zapewne uniknąć okropnych serwitutów, przywiązanych do znienawidzonego „ja". Nie śmiał­bym twierdzić, te dopiął tego. Zbyt często rozpo­znaję barwę jego głosu i, nawet w lej bezosobowej formie, odgaduję jego powściągliwość.

Nie wydaję żadnego sądu o stworzonym przez niego wizerunku mej osoby. Czyż mam co najwyżej zaznaczyć, że tworzyła go przyjaźń? Rysy ukazują się czyste i naiwne, w gruncie rzeczy jednak dość zamazane. Nie zawsze rozpoznaję w nich siebie.

Przepisując te kartki, po sto razy zadawałem so­bie pytanie, czy Justyn odegrał istotnie rolę spi­ritus m o v e n s, jaką zdaje się przypisywać sobie w ostatniej części dzieła. Po namyśle, zważy­wszy wszystko, punkt po punkcie, nie widzę w tym

błędu. Szczegóły, które po ostatecznym rozpatrze­niu mogłyby się zdawać nie tyłe może dowolne, ile nadające się jeszcze do dyskusji — te szczegóły Ju­styn znał ode mnie i z naszych rozmów czerpał do nich mateńał. Justyn znał dobrze Laurę. Prawdo­podobnie ona sama poczyniła mu niektóre zwierze­nia.

Gdyby historia ta została kiedykolwiek opubliko­wana, rzuciłaby ona nieco światła na życie Renau- da Censier, który był dla mnie pełnym życzliwości mistrzem, a który zmarł w Seulu, na Korei, w koń­cu roku igo6-go. Jakkolwiek Justyn usiłował w póź­niejszych czasach jak najrzadziej mówić o Renau- dzie, dowiedziałem się, że po przytoczonych tu zda­rzeniach utrzymywał on z panem Censier stałą ko­respondencję. Powtarzam - o korespondecji tej do­szły mnie słuchy jedynie, nie byłem o niej jednak informowany. Justyn nie pokazał mi nigdy listów pana Censier. Dowiedziałem się również, te Justyn Za pośrednictwem Censiera zetknął się osobiście Z księdzem Wilhelmem C. W czasach około roku igob-go opowiadano mi nawet, że Justyn ma za­miar się nawrócić, o czym, jestem przekonany, ni­gdy nie było mowy.

Podobnie jak wszyscy inni, dowiedziałem się, że Renaud Censier, zatrzymawszy się wreszcie po dłu-

giej wędrówce w Japonii, we wrześniu i go 5-go ro­ku, a więc w chwili podpisywania pokoju, chciał Założyć w Seidu Instytut naukowy dla badania pu­stoszących wówczas Koreę epidemij. Udało mu się właśnie zainteresować swoim projektem markiza Ito, miejscowego gubernatora, gdy sam padł ofiarą śmiertelnej zarazy. Tak przynajmniej głosi legen­da. Nie chciałbym wąpić, że tak było istotnie.

JO

ROZDZIAŁ I

Ąztuka kuUfófiiiL,a dziedziczność. Hołd Molierowi. ^ajemnicęa rozmowa jr\a temat wielkich malarzy. Rysopis Józefa Pasąuier. Piękna postać z politycz­nego świata. Prawo z roku^i8jo-go a dobro publicz­ne. Idealizm i rozsądek. Arcydzieło Courbeta. Apo- \ogia finansisty. Przemiany ołowiu srebrodajnego. Rzut oka do laboratorium i pierwsza wzmianka o siekierze.

- Dlaczego chcesz, abym poszedł do tego dzia­da? - westchnął Laurent.

Był po dobrym śniadaniu. Opary wiśniówki i mokki unosiły się z głębin, spowijając i rozprasza­jąc jego myśli. Walczył miękko przeciw tej upaja­jącej chemii, zatroskany jedynie pewnym dziwnym zagadnieniem: „To ciekawe, myślał, jak się teraz Jada u Józefa; niewątpliwie, jest to po prostu na­sza, domowa kuchnia w zbytkownym wydaniu, ro­dzona córka kuchni mamy. Co za tajemnicze pokre­

wieństwo! Osobowość Heleny zupełnie nie daje się odczuć. Mniej jeszcze osobowość służby. Nieco tyl­ko więcej masła, bielizny stołowej, wina. Ale smak jest nasz, domowy. Ów swoisty sposób przyrządza­nia duszonej wołowiny rozpoznałbym za tysiąc lat. Nawet smak, nawet konsystencję mięsa! Jakże się człowiek robi wrażliwy po pięciu latach stołowania w bistro! Co za myśli! Czyżbym był pijany? Och! chciałem powiedzieć - zawiany, nie utraciłem bo­wiem jasnego sądu o wszystkich razem i o każdym z osobna, naturalnie...“

Powtórzył z dąsem:

- Tak ci zależy na tym, aby mnie zabrać do te­go dziadygi?

- Tak, - odparł Józef. - Nie pożałujesz tego.

Schody były szerokie; Józef ujął brata pod rękę.

- Po tej wizycie sam cię zawiozę do Wydziału Lekarskiego, do Sorbony lub do szpitala, dokąd ze­chcesz. I, powtarzam, nie pożałujesz tego. Patrz, wziąłem powóz, a nie samochód. Chodzi o pewne subtelne różnice, na wypadek, gdyby mój staruszek wyglądał przez okno. A będzie wyglądał. Siądź, mój drogi. Czy masz teczkę? Doskonale. Gdy już bę­dziemy tam na miejscu, możesz zupełnie nic nie robić. Możesz też od czasu do czasu zanotować coś, jakiś adres, czy zlecenie, które ci dam dla pozoru.

Nie ma to żadnego znaczenia. Wybacz, drogi chłop­cze, ale najważniejszą rzeczą jest, abyś wyglądał zupełnie nieszkodliwie, nierealnie. W ten sposób właśnie można wszystko zobaczyć i wszystko zrozu­mieć. Komu mogłoby przyjść na myśl wystrzegać się ciebie? Absolutnie nikomu. To nie Laurent Pa- sąuier, młody, znakomity - owszem, owszem, mó­wią już tak o tobie! - młody, wybitny - mówią już może wybitny - współpracownik Renauda Censier. Dobrze wymawiam: Censier, przez C ? Pytałem już

o to sto razy; nauczę się tego w końcu... Więc to nie jest Laurent Pasąuier. Nie, na przeciąg dziesię­ciu minut lub kwadransa jesteś po prostu głupim sekretarzyną - mówię głupim przez grzeczność; je­żeli chcesz zastąp to innym wyrazem — biednym chłopcem, wobec którego znakomita osobistość nie może odczuwać żadnej nieufności.

- Jak on się nazywa? - spytał Laurent z uśmie­chem.

- Leveque. Po prostu: Urban Leveque. Nic ci to nie mówi? Nie czytujesz widocznie gazet. Ja, wi­dzisz, nie zawsze potrafię zapamiętać owych Cen- sierów, Vuillaumeów, Rochów, jednym słowem tych twoich typków. Ale co się tyczy moich, jestem nie­omylny. Zależy to po prostu od kategorii. Tak, na­zywa się Urban Levequ

jest wprost zmuszony prowadzić politykę antykle- rykalną i prowadzi ją też, istotnie. Możesz nie od­zywać się ani słowem. Co do mnie, nie dziw się, gdy będę go nazywał ministrem.

- Czy jest ministrem?

Nie, w obecnej chwili — nie! Był podsekreta­rzem stanu, czy czymś w tym rodzaju w jednym z gabinetów Waldecka, pięć lub sześć lat temu. Do­brze już nie pamiętam. Ale do nich mówi się za­wsze „panie ministrze“, nawet jeśli byli nimi na przeciąg dwudziestu czterech godzin jedynie. Mnie tam wystarcza już samo ich pragnienie objęcia te­ki, abym mówił: „panie ministrze“. A wszyscy oni pragną tego. Pozwól, Laurent, pozwól starszemu bratu, aby ci dał pożyteczną radę. Gdy się zwracasz do kogokolwiek, czy będzie to jaldś cwaniak, jakiś lekkoducli, czy, wreszcie, jakiś człowiek na miejscu, wymień mu wszystkie jego tytuły, te nawet, których nie posiada. Nie obawiaj się przesady. Nigdy nie można przesadzić. Gdy odbywałem służbę wojsko­wą w Toul, chcąc się przysłużyć podoficerowi go­spodarczemu, sprawdzałem mu rachunki. Wiesz, że gdy chodzi o rachunki, to ani wówczas, ani w ogóle nigdy, niczego się nie obawiam. Oficer miał jedną naszywkę, pojmujesz - jedną jedyną. Do tego ro­dzaju ludzi mówi się „panie szefie“. Ja nazywałem

H

go „panem porucznikiem“ i czułem jak mu pępek podryguje z dumy. Pewnego dnia powiedziałem panie kapitanie“, może przez pomyłkę, a może tak sobie, aby spróbować. Zawsze warto spróbować. Nie pisnął nawet; łyknął to, jak orszadę. Pewnego dnia - zawsze warto probować, z całą ostrożnością, oczywiście - powiedziałem - „komendancie*) “. Za­drżał, słowo honoru! Zdawało się, że targnął nim wiatr. Więc znów kiedyś to powtórzyłem. Wyobra­żasz sobie może, że powiedział: „Mylicie się“. Aku­rat ! Odparł słodziutkim głosem: „Możecie, w grun­cie rzeczy, mówić mi „komendancie“, w danej chwili jestem komendantem oddziału“. Ładny od­dział! Było nas dwóch: on i ja. Ale, co za powo­dzenie! Byłbym może doszedł do pułkownika. Na nieszczęście po paru dniach podoficer ten został przeniesiony. Szkoda.

- Czy wiesz, - zauważył Laurent, - że zupełnie podobną scenę stworzył Moliere? To, coś mi przed chwilą opowiedział, znajdziesz omal słowo w słowo, w komedii „Mieszczanin szlachcicem“.

Józef wybuchnął śmiechem, po czym z całą swo­bodą odparował:

- Widzisz więc! I ja jestem poetą .

*) W Polsce odpowiada majorowi (przyp. tłum.)

Umilkł na chwilę. Końskie kopyta rytmicznie u- derzały o bruk i Laurent zapadał w stan ustępliwe­go rozleniwienia. Józef podjął w zamyśleniu:

- Będę do niego mówił „panie ministrze“. Nie dziw się, jeżeli usłyszysz, że nazywam go też „pa­nem prezesem“. Przede wszystkim jest on którymś ram wiceprzewodniczącym Izby. Jednak, gdyby nim nawet nie był, nie ma się czego obawiać. We Francji możesz śmiało każdego osobnika, do które­go się zwracasz, nazywać „panem prezesem“. Wt Francji każdy jest zawsze jakimś tam prezesem: Prezesem Stowarzyszenia Kelnerów, Prezesem Sto­warzyszenia Uczniów Gimnazjum Świętej Radegon dy, Prezesem Stowarzyszenia Dla Podniesienia Mo­ralnego Upadłych Dziewcząt, albo Opieki I^ad Małymi Chińczykami... ^ T

- Więc ja, - śmiał się Laurent, - byłbym jedy nym Francuzem, który nie jest prezesem?

- Ty, mój drogi, jesteś oryginałem. Ale, cierpli­wości, przyjdzie to z czasem; nie da się tego unik­nąć. Ale chwileczkę jeszcze, sprawa bardzo ważna: wymień mi ze dwa, czy trzy nazwiska malarzy.

- Po co?

- Zobaczysz. No mów!

- A więc - Rembrandt, Rafael, Rubens.

- Nie; ci są zbyt znani.

- W takim razie Ruysdael, Giorgione...

- Nie, tych znów nie zapamiętam. A nie chcę palnąć głupstwa. Coś, słowem, wybitnego, a jed­nak...

- Jak się zapatrujesz na Velasqueza?

- Zobaczymy. Powiedz mi o nim coś niecoś.

- Hiszpan.

- Nie... Chociaż... Dobrze, niech będzie Velas­quez! Co on malował?

- Mnóstwo rzeczy. Dużo portretów.

- Aha! a w jakiej epoce?

- Wiek siedemnasty. Wyobraź sobie czasy Hen­ryka IV-go, Ludwika XIII-go. Ale po co ci to? *

- Do diabła! Mogłoby się źle złożyć. Wynajdź mi raczej Francuza. Takiego zucha, jeśli możliwe, który by wszystko robił po trochu. I z epoki nie za­nadto odległej.

- Delacroix.

- Nie; nie powinno to w przybliżeniu nawet na­suwać myśli o legii honorowej. Już im uszy więdną od tego.

- Może więc Corot, Courbet...

- Czekaj. Courbet byłby odpowiedni.

- Gdybyś tylko zechciał mi wytłumaczyć...

- Zrozumiesz za kwadrans. A, oto i ulica de la Pompę. Chwila skupienia! jak powiedzą we środę

Nbc Sw, Jana 1

z7

na pogrzebie nieodżałowanego Pignault-Lelonga. Nie masz pojęcia, o jak wysoką, jak ważną staw­kę chodzi w tej grze. Dokądże on jedzie? Alfredzie! mówiłem przecież - 103 bis.

Grubym, złotym pierścionkiem stuknął w szybę pojazdu i stangret ściągnął lejce. Józef wyskoczył na chodnik. Strzepnął rękawiczkami doskonale skro­jony żakiet. Nie będąc wzrostu wysokiego, był jed­nak nieco wyższy od brata. Miał wydatne, prawie że zbyt grube rysy i strzyżone wąsy, co nadawało mu wygląd angielskiego oficera. Jak wszyscy w ro­dzie Pasąuierów oczy miał błękitne, brwi trochę zbyt gęste i kasztanowate, strzyżone na jeża włosy. Ubra­ny na czarno, bardzo starannie, omal, że wykwint­nie. Na głowie nosił melonik.

- Będę szedł przodem, — szepnął. - Rozumiesz, na tym polega gra. Jest winda. Na ogół wolę włas­ne nogi. No, trudno, jedźmy windą; dla zachowa­nia godności, pojmujesz? Zauważ, że dom jest mie­szczański, bez nieprzyzwoitej wystawności. Wnętrze skromne i surowe, widzę to na odległość, mój synu. Ach! teraz już ani słowa więcej!

Bracia zostali wprowadzeni do salonu o meblach w szarych pokrowcach. Między dwoma zdobnymi w draperie oknami jakaś splątana roślina sterczała z doniczki przyozdobionej pluszem. W jednym z ro­

gów pokoju, okryty tkaninami, obciążony, jak koń na paradzie, drzemał fortepian. W chwilach, gdy wozy wstrząsały brukiem ulicy, wydawał on wibru­jące, miaukliwe dźwięki. Wielki dywan w kwiaty, miejscami nieznacznie wyjedzony przez mole, usi­łował przygłuszyć hałasy, przenikające z dolnego piętra, gdzie dudnił głuchy odgłos śmiechów i roz­mów. Nowoprzybyli oczekiwali tu w zupełnej nieru­chomości, z którą nie harmonizowało jednak spoj­rzenie Józefa. Nie było to, oczywiście, spojrzenie trzpiotowate, ale żywe i jak gdyby chwytne. Służą­ca powróciła nareszcie, dając znak skinieniem gło­wy.

Pokój, do którego weszli Józef i Laurent, był du­ży, kwadratowy, wybity granatowym mokietem. Po­środku stał obciążony papierami stół empirowy z bronzowymi ozdobami. Na ścianach parę obraz­ków i sztychów. Dwie szafy biblioteczne o drzwiach oszklonych drobnymi szybkami, za którymi do­strzegało się stojące frontem i profilem uwięzione broszurki. Kilka krzeseł o pokryciu z czerwonego ry- psu. Tępe, skąpe światło. Silny, stęchły zapach nie­dopałków od cygar.

Za stołem, plecami zwrócony do okien, człowiek lat koło sześćdziesięciu, średniego wzrostu, w czar­nym surducie, bez żadnych dekoracyj. Włosy siwe,

krótko strzyżone. Gęste skręcone wąsy. Binokle na jedwabnym sznurku. Krótko mówiąc, postać praco­witego, krótkowzrocznego i uroczystego kancelisty u komornika.

- Pozwoli pan, panie ministrze, - zaczął Józef, kłaniając się gładko, pozwoli pan, że mój sekre­tarz... A może pan woli...

Pan Urban Leveque kiwnął głową i wskazał dwa krzesła, jedno przed biurkiem, drugie między biblio­tekami. Józef siadł, otworzył teczkę, i natychmiast rozpoczął atak.

- Sądzę, panie ministrze, że pan Mairesse, uprze­dzając pana o mojej wizycie, powiedział też o co chodzi?

Starzec uczynił nosem nieznaczny ruch, mogący uchodzić za potwierdzenie. Zapadła krótkotrwała cisza i Józef podjął znów, jak baczny, w doskonałej formie znajdujący się szermierz:

- Pan Mairesse przytoczył mi słowa, na których rozmowa panów stanęła. Słowa te pozostały mi w pamięci przede wszystkim dlatego, że przynoszą o- ne panu, panie ministrze, wielki zaszczyt, a następ­nie dlatego, że doskonale wyrażają moralny grunt przedsięwzięcia, którym chciałbym zainteresować pana. Może pan przypomni sobie, panie ministrze: „Gotów jestem poprzeć każdą inicjatywę, mogącą

ułatwić ekspansję naszego przemysłu narodowego i zapewnić dobrobyt klasie pracującej...“ Jest to, do­słownie niemal, pańskie wyrażenie. Proszę sobie przypomnieć, panie ministrze.

Pan Urban Leveque uśmiechnął się.

- Nie mógłbym twierdzić, - powiedział bardzo cicho, niemal szeptem, - nie mógłbym twierdzić, że przypominam sobie słowa, które pan tu przytacza; skoro jednak pan Miiresse utrzymuje, że je słyszał, prawdopodobnie wypowiedziałem je.

Uśmiechnął się raz jeszcze i nagle, jak organista, który dla wydobycia jednego z efektów swej gry o- twiera rejestr potęgujący tony — począł mówić peł­nym, donośnym, nieco nosowym głosem, będącym zapewne jego głosem zawodowym:

- W każdym bądź razie, pan wie, że zawsze go­tów jestem przyłączyć się do wszelkiej propozycji, która jednocześnie czyni zadość idealizmowi i roz­sądnej, inteligentnej myśli.

Miał wymowę jędrną, zamiast litery „1“ wyma­wiał jednak „n“, tak że słyszało się „ideanizmowi“, „intenigentnej...“ Ilekroć miał zamiar mówić, gło­śno, czy cicho, rozlegało się wpierw preludium w po­staci cmokania językiem o kauczukowe podniebie­nie, podtrzymujące protezę dentystyczną.

91

ans kiszcztO

Uśmiechnął się raz jeszcze i podjął, nadając z po­wrotem głosowi ton możliwie najłagodniejszy.

- W dwóch słowach, panie Pasąuier, proszę, niech mi pan w dwóch słowach przypomni najważ­niejsze punkty sprawy.

- Chodzi, panie prezesie, - mówił Józef, wycią­gając ze swej teczki akta, - chodzi o projekt pra­wa, stwierdzającego, że roboty prowadzone przez to­warzystwo „Roumagne“ są robotami użyteczności publicznej. Pan wie, panie prezesie, że stowarzysze­nie hydro-elektryczne „Roumagne“, które w obec­nej chwili powierzyło mi swoje interesa, ma zbudo­wać tamę na rzece, poniżej miejscowości Courvoi* sy-le-Grand, Courvoisy-le-Petit i wioski la Fourche Wszystko to, jak pan wie, panie prezesie, znajduje się w departamencie Aveyron... Z chwilą zbudowa ­nia tamy cała dolina na przestrzeni trzech kilome­trów długości i dwustu do czterystu metrów szero­kości zostanie zalana. Tak więc owe trzy maleńkie skupienia ludzkie - doprawdy bardzo niewielkie, panie prezesie - będą musiały zniknąć, aby odbudo­wać się wyżej, zgodnie z higieną, estetyką i wymo­gami komfortu. Początkowo sądziliśmy, że zwykły dekret da nam prawo wywłaszczenia mieszkańców nadbrzeża, jak to miało miejsce w roku 92-im, gdy chodziło o fabrykę w Janage. Ale, niestety, roboty

te uznane zostały za nieco zbyt wielkie i prawo z ro­ku 1870-go zmusza nas, abyśmy się starali o uzna­nie ich użyteczności publicznej. Jest to, oczywiście, czysta formalność. Postęp jest sprawą nie podlega­jącą dyskusji. Idealizm i rozsądek, nieprawdaż, pa­nie ministrze? wedle słów pańskich sprzed chwili? Wszystko się w tym zawiera. A więc — idealizm, roz­sądek i postęp muszą być zawsze hasłami rządu, który nie potrzebuje się liczyć z sofistyką opozycji.

Zapadło krótkie milczenie. Urban Leveque cmoknął o podniebienie, wydając jakiś odgłos ła­komstwa i wielkiej uwagi, po czym szepnął:

- Postęp, oczywiście - postęp! To nie podlega dyskusji.

- Panie prezesie, dochodzimy do jąd^a sprawy. Projekt tego prawa jest, jak pan w:e, wydrukowa­ny i rozdany. Komisja wyznaczyła na referenta pa­na Tubeuf, który jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Akta zostały złożone w Izbie i wejdą na porządek dzienny w środę.

- W środę, - zauważył starzec, głosem, którego używał w parlamencie, - w środę nędę mirJ zasz­czyt przewodniczyć obradom Izby.

- Tak jest, istotnie, panie ministrze Zgaduje pan, że jesteśmy o tym poinformowani.

Krótka chwila ciszy. Urban Leveque wydał się

raptem zupełnie nieprzenikniony. Prawdziwy po-, sąg milczenia i wąsatej godności. j

- Może pan być o tym przekonany, panie preze­sie, - oświadczył gładko Józef, - że dalecy jesteśmy od tego rodzaju zniewagi, abyśmy choć przez chwilę wątpili o pańskiej przychylności, gdy chodzi o po­lepszenie bytu mas pracujących, dostarczanie pracy tysiącom robotników, sprowadzenie pomyślności na dotychczas ubogą okolicę, a, wreszcie, i o otwarcie drogi dla przemysłu przyszłości. Nie mamy też żad­nych wątpliwości co do ogólnego nastawienia Izby. Zna pan, panie prezesie, prawdopodobnie porządek dzienny.

Człowieczek ledwie dostrzegalnie kiwnął głową. Nabrał on naraz wyrazu nie tyle oporu, ile powagi i skupienia. Józef uśmiechnął się niewinnie.

Nie byłoby może rzeczą konieczną, - modulo­wał zdania, - aby zajmować Izbie dużo czasu w o- kresie najintensywniejszej pracy, dla sprawy zupeł­nie pewnej, gdy się wyczuwa powszechną na nią zgodę. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pro­jekt powinien wejść pod obrady z końcem popołud­nia. Czy nie uważa pan, panie prezesie, za słuszne, umieścić naszą sprawę na początku posiedzenia? Niech pan, panie prezesie, nie odpowiada natych­

miast: niech pan rzuci okiem na akta i w spokoju wyrobi sobie zdanie.

Ruchem swobodnym i pełnym prostoty Józef rozłożył akta na wielkim empirowym stole. W ten sposób znajdował się w pozycji stojącej i, zamiast siąść z powrotem, odwrócił się lojalnie i bezintere­sownie, założył ręce na plecach i z uwagą począł przyglądać się wiszącym na ścianie obrazom.

Nastała cisza, podczas której Laurent, nierucho­my w swym schronisku między bibliotecznymi sza­fami, przysłuchiwał się podziemnym odgłosom uli­cy. Tymczasem starzec grzebał zniszczoną wątłą rę­ką w papierach. Odrywał niekiedy język od podnie­bienia z głośnym cmoknięciem, jak gdyby chcąc za­brać głos. Kiedy indziej znów wybijał końcami paz­nokci pełną niedomówień i roztargnienia pobudkę. Potem znów zapadała cisza.

Nagle, Józef wydał jakiś delikatny pomruk. Sta­rzec uniósł głowę. Józef z niezwykłym zaciekawie­niem przyglądał się pokutującemu w samym rogu pokoju poczerniałemu obrazkowi. Podchodził, schylał się i znów na przemian cofał, to przymyka­jąc powieki, to znów osłaniając dłonią oczy przed nieprawdopodobnym nadmiarem światła, to wre­szcie rysując w powietrzu wielkim palcem prawej ręki rozkoszne półkola .

- Panie ministrze, - powiedział, zwracając rap­tem do starca rozpromienione oblicze, - panie mi­nistrze, jest pan, jak widzę, prawdziwym zbiera­czem. Czy wie pan, że ten obrazek przedstawia bar­dzo dużą wartość?

Starzec uniósł brwi ruchem tak gwałtownym, że przekrzywiły mu się binokle.

- Ten obrazek? - odparł. - Niech pan chwilę za­czeka !! Zobaczmyż co to takiego...

Na twarzy Józefa malował się radosny zachwyt.

- Ach! panie ministrze, - zawołał, — pozwoli mi pan stwierdzić, że w tych sprawach nie przyjmuję nauk od nikogo. Nie, panie ministrze, nie! Nawet od człowieka na takim stanowisku i takich zasług jak pan. To jest najpiękniejszy Courbet, jakiego widzia­łem!

Starzec poprawił binokle. Rysy twarzy i spojrze­nie wpadały już znów w nieruchomość.

- Co za rysunek, panie ministrze! I co za pędzel! To Courbet z dobrego okresu. Uczynię coś, co mo­że pana zrazi; sądzę jednak, że między amatorami wyrozumiałość jest rzeczą naturalną. Gdybym śmiał, panie ministrze, to, odkładając na chwilę po­litykę i interesy, powiedziałbym: „Niech mi pan pozwoli zdjąć ze ściany to małe cudo i ustawić je w pełnym świetle“. Nie ma pan nic przeciwko temu?

Dziękuję! Co za artysta z tego Courbeta! To do­prawdy dzieło mistrza, panie mi...

- Czy jest pan pewien, — spytał starzec, — czy jest pan pewien, żc obrazek ten malowany jest przez Courbeta ?

Józef przezornie dmuchnął na odwrotną stronę obrazka, aby uwolnić go nieco od kurzu, po czym umieścił go na krześle i zwrócił na gospodarza naj­doskonalej niewinne spojrzenie.

- Jestem tego tak dalece pewien, panie preze­sie, że gdyby pan miał jakąkolwiek chęć pozby­cia się go - o! zbieraczowi wszystko się w końcu znudzi - nawet arcydzieło, sam wiem coś o tym - gdyby więc mógł pan bez zbytniego żalu. a przez życzliwość dla mnie, pozbyć się tego klejnotu, był­bym gotów, panie prezesie, odkupić go od pana na­tychmiast.

Krótka chwila ciszy. Głos Józefa staje się niższy, pozostając nadal spokojny i ciepły.

- Panie ministrze - powinienem mówić „drogi mistrzu“ takiemu znawcy, człowiekowi posiadają­cemu tyle smaku, - proszę sądzić z pobłażliwością tę namiętność, która i panu nie jest obca. Proszę dopomóc młodemu amatorowi, który tworzy swą galerię. Czuję, że będę śnił o tym obr?vku. Czuj*’., panie ministrze, że stracę przezeń apetyt. Jest pati

człowiekiem pojęć tak wspaniałomyślnych jak ide­alizm i rozsądek. Niech więc mi pan pozwoli, drogi panie ministrze, wziąć to cacko. Jest to kaprys, sza­leństwo. Dam za nie każdą cenę!

Chwycił obrazek, podszedł do okna i przez zęby, dobitnie jednak wymawiając sylaby, rzucił:

- Dwadzieścia tysięcy na przykład.

Starzec składał akta, strona po stronie. Wyjął chusteczkę ruchem szybkim, dziwnym i tak dobrze obliczonym, że w chwili wyłaniania się z zewnetrz- nei kieszeni surduta, chustka wydała lekki trzask sztandaru na wietrze. Potem z powagą wytarł nos - każde nozdrze zosobna, włożył chustkę z powrotem do kieszeni według jakiegoś tajemniczego obrządku, a wres7cie śmiejąc sie, odparł uprzejmie:

- Jest pan dzieckiem, panie Pasąuier. Ale jeżeli pan lubi obrazy, chętnie zrobię panu tę przyjem­ność. Proszę, niech pan weźmie ten obrazek.

Józef szybko się skłonił. Ręką sięgał już do kie­szeni żakietu.

- Pan mnie uszczęśliwia, panie prezesie. Chciał­bym opisać panu radość całego mojego domu radość żony, która również lubi piękne obrazy. Je­żeli pan pozwoli, panie prezesie, zabiorę natych­miast swój skarb. Przeczuwałem, że popełnię dziś jakieś szaleństwo: wziąłem ze sobą pieniądze. Nie

wiem jak mam wyrazić panu swą wdzięczność, pa­nie prezesie. O! nie ma mowy o czeku. Gdy idę myszkować jako amator, nie zabieram ze sobą ksią­żeczki czekowej: nie wszyscy kupcy przyjmują cze­ki. Suma jest tu, w kopercie. Ale poproszę o coś jesz­cze: o kawałek gazety, panie prezesie, do owinię­cia mojej zdobyczy. Nie, dziękuję za sznurek, powóz czeka przed bramą. Laurent! proszę zabrać ak­ta!... We środę będę miał przyjemność być obecny na posiedzeniu. Co za artysta z tego Courbeta, pa­nie prezesie! Co za geniusz! Proszę, niech się pan nie trudzi: znam drogę, nieprawdaż panie pre...

Na schodach Józef urwał. Zeszedł w milczeniu, przywołał stangreta i wsiadł.

- Alfredzie! - krzyknął. - Na Pola Elizejskie - a żywo!

Był zarumieniony. Wzrok ciskał te same jasno­niebieskie błyski, co wzrok ojca, doktora Rajmunda Pasąuier. Gdy powóz znalazł się na placu Troca- dero, zdjął melonik, powachlował się nieco i po­wiedział z prawdziwą słodyczą:

- Czy przynajmniej zrozumiałeś to wszystko?

Laurent wymijająco kiwnął głową.

- Nie, zapewne nie wszystko...

Józef dyszał jeszcze z wysiłkiem, jak człowiek,

który wykonywał przed chwilą jakieś ćwiczenie atletyczne.

- We środę, - odparł marszcząc brwi z powagą,

- między jedenastą a drugą odbędzie się pogrzeb nieodżałowanej pamięci Pignault- Lelonga. Pokój jego duszy! Będą mowy. Cała moc gaduł - ćwierć parlamentu na cmentarzu! Dlatego właśnie pan Urban Leveque będzie miał zaszczyt przewodni­czyć. Zresztą w tej instytucji - mówię o Izbie - ni­gdy nikogo nie ma na początku posiedzenia. O wpół do trzeciej panowie z żałobnego orszaku zasiądą do stołu. O czwartej przybędą do Palais-Bourbon, czkając i ocierając brody. Ale o czwartej od daw­na już Towarzystwo Hydro-Elektryczne de la Rou- magne uznane będzie za stowarzyszenie użyteczno­ści publicznej. Przyjaciele postępu, naszego własne­go postępu, nie chodzą na cmentarz. Zrozumiałeś?

Laurent w zamyśleniu kiwał głową z góry na dół, tam i z powrotem.

- Spośród przyjaciół postępu mógłbym wymie­nić trzech czy czterech — nie wymienię ich jed­nak, z których każdy otrzyma po dziesięć akcyj S. H. R. Trzeba zachęcać przyjaciół postępu.

- Jakiś ty cyniczny! - szepnął Laurent.

- Co takiego? - powiedział Józef, otwierając sze­roko oczy o pełnym niewinności spojrzeniu. - Uwa­

żaj: mylisz się. Nie ja jestem cyniczny. To oni, mój Laurent. Ja uprawiam swój zawód, nic więcej. Nie diabeł wydaje mi się cyniczny, gdy kusi grzesznika, ale prawie zawsze grzesznik budzi we mnie obrzy­dzenie. Diabeł bawi mnie lub zaciekawia. A nawet, w gruncie rzeczy, i grzesznik... nie budzi we mnie obrzydzenia, jestem bowiem pełen pobłażliwości. Ale, ale, co powiesz o mieszkaniu pana Urbana Le- veque? Surowa powaga, mój drogi! Obywatelska cnota w swym całym pierwotnym kurzu i z wonią najdoskonalszej stęchlizny. Czy wiesz, że ten sta­rzec posiada w Saint- Raphael prawdziwy pałac z setkami palm i krzaków mimozy? Chcesz coś po­wiedzieć, Laurent? Otworzyłeś usta.

- Nie - nic... Myślę, że musisz mieć w tym ja­kieś swoje racje.

- Nie szkodzi, powiedz!

- Nie zażądałeś od niego kwitu.

- To prawda. Żadnych dowodów kasowych: moje towarzystwo darzy mnie zaufaniem.

- Zapewne. A jego? Czy darzysz go zaufaniem? Czy jesteś pewien, że we środę...

- Mój kochany, może on naturalnie umrzeć ju­tro, albo w środę rano. A wtedy spółka moja beknie te dwadzieścia tysięcy franków. Nie umiera się jed­nak tak z dnia na dzień.

\

- Nie chodzi o śmierć, ale może nie dotrzymać słowa.

Józef począł zwolna kręcić głową.

- Wierz mi, że nie. W tych sprawach istnieje pewnego rodzaju honor. Zrozum, mój drogi. On nie może mnie oszukać, zbyt dobrze wie, że zoba­czymy się jeszcze. I wie również, że może mu jesz­cze coś kapnąć.

- Co może kapnąć?

Zamiast odpowiedzi Józef uczynił ruch pociera­nia wielkim palcem o wskazujący.

Powóz wjeżdżał w aleję Pól Elizejskich. Paryż, niedawno przystrojony na przyjęcie młodego króla hiszpańskiego, zachował jeszcze swój okazały wy­gląd. Józef wdychał gorliwie ciepły powiew, w któ­rym czuło się zapach drewnianego bruku, kreozotu, zmytej mierzwy, dobrze utrzymanych koni, skóry, a nawet spalonego smaru, wśród powozów bowiem, dorożek i ślamazarnych omnibusów spotykało się i ryczące samochody.

- Myślę, - powiedział Józef, - że teraz zaczynasz pojmować.

- Och! - odparł Laurent z falistym ruchem ra­mion, - sprzedajny polityk, zręcznie przeprowadzo­ny interes, są to wszystko rzeczy, jeżeli już chcesz, abym ci to powiedział, co do których można nie

mieć dokładnego, osobistego doświadczenia, ale któ­rych znajomość jest niejako pośrednia, wpojona. Od godziny już mówię sobie, że wszystko to odby­wa się w taki mniej więcej sposób, jak to sobie mo­głem wyobrazić. Istnieje jednak pewna rzecz, któ­rej nie rozumiem jeszcze.

A ponieważ Józef milczał z ponurym, niemal za­czepnym wyrazem twarzy, Laurent podjął spokoj­nie:

- Dlaczego tak bardzo zależało ci na tym, aby mnie zabrać do tego starego koślawca?

Józef wzruszył ramionami i nie odpowiedział na­tychmiast. Gdy powóz dojeżdżał do Placu Zgody, odezwał się, rzucając obojętne spojrzenie:

- Dokąd chcesz, abym cię zawiózł? Do szpitala Boucicaut? Dobrze. Do szpitala Boucicaut! Nie, nie, nie jest to za daleko. Na dziś odrobiłem już swo­je, Laurent.

I raptem, gwałtownym, wzbierającym namiętno­ścią głosem, dodał:

- Nie obawiaj się, mój drogi, nie proponuję ci żadnego przymierza. Nie mam nawet zamiaru ofia­rować ci korzystnej lokaty dla twoich oszczędności.

- Nie posiadam oszczędności.

- Tym gorzej dla ciebie. Ale to przyjdzie z cza­sem, podobnie jak prezesury i wiele innych rzeczy.

Koc św, Jana 3

33

W każdym razie, lepiej, aby to przyszło. Nie, Lau­rent, niczego ci nie proponuję. Nie chcę nawet ująć cię i czuję dobrze, że gdybym chcia! użyć w tym celu takich sposobików, jak dzisiejszy, źle bym się zabrał do rzeczy. Laurent, żyjesz w świecie, któ­ry jest mi prawie nieznany: lekarze, artyści, uczeni. Dobrze! Jesteśmy braćmi. Nie jesteśmy braćmi - wrogami, nie należy dramatyzować, Laurent, jeste­śmy - obcymi sobie braćmi. Od pewnego czasu wy­dajesz mi się rozsądniejszy, poważniejszy, dojrzal­szy. Nie masz po co przybierać tak odpychającego wyrazu twarzy dlatego jedynie, że mówię ci kom­plementy. No, więc! Od lat już wyobrażasz sobie, że wiesz mnóstwo rzeczy, z których ja, twój brat, nie mogę nic zupełnie zrozumieć. I tak jest w isto­cie. Nigdy jednak nie przyszło ci może na myśl, że ja również wiem rzeczy zadziwiające, niezwykłe, wobec których ty, mój drogi, ty, człowiek nauki, jesteś małym dzieckiem. Och! Laurent, nie usiłuję olśnić cię! A jednak nie chcę, abyś się mylił co do mojej osoby. Zawsze sądziłeś, że lubię pieniądze dla nich samych. To nieprawda. Lubiłem pieniądze i nie ukrywałem tego. Nie jestem skąpcem. Skąpcy są ludźmi chorymi, a ja jestem zdrów, jak ryba. Chcę mieć pieniądze, aby tworzyć, chcę pieniędzy, aby używać, bo ja kocham życie! Ja również jestem

poetą, ja również jestem artystą: ty sam, niechcący, powiedziałeś mi to przed chwilą. Jestem poetą na swój własny sposób. Nie takim, jak Justyn Weill, oczywiście; zanotuj sobie w nawiasie, że nie mówię

o nim nic złego, a nawet nic złego o nim nie my­ślę. Nie jestem również takim jak ojciec wynalaz­cą, który wydmuchuje obłoki lub rzeźbi w dymie. Ja też snuję sobie różne opowieści, ale nie za pomocą słów. Moje opowieści stwarzam w rzeczywistości, przy pomocy ludzi i banknotów. Ot co! Jestem twórcą! A kim jest twórca? Twórca jest tym, któ­ry sprawia, że powstaje coś nowego tam, gdzie do­tychczas nic nie było. Taki właśnie jestem!

Począł się śmiać. Laurent, nieco blady, cedził przez zęby:

- I ja również lubię pieniądze! Możliwe, że i ja również lubię pieniądze! I dlatego właśnie nie chcę ich!

- Uspokój się - wesoło odparł Józef. - Masz w tej chwili spojrzenie Pasąuierów, gdy poczynają oni mówić rzeczy nie do naprawienia — jak to czynią zresztą od lat mniej więcej dwudziestu. Jeżeli, mój drogi, wbijesz sobie w głowę konieczność odpoku­towania wszystkich rodzinnych grzechów, nie łatwe będziesz miał życie. Posłuchaj mni^ raczej, Lau­rent; proszę cię o to, jak o osobistą przysługę. Je­

stem pewien, że nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co to jest „Balia Karaidin“? Nie? bynajmniej mnie to nie dziwi. Dziwiłoby mnie raczej, gdyby było przeciwnie. A więc, Laurent, owa „Balia“ jest spółką turecką, eksploatującą własne kopalnie sre- brodajnej rudy ołowiowej. A teraz nie mówmy o tym więcej. Teraz wiesz już dość. Jeżeli uniesiesz się nieco, Laurent, będziesz mógł zobaczyć kłęby mojego konia. Piękny to koń, nieprawdaż? Aksa­mitny. Powiadasz, że są to wspaniałe końskie kłęby. A ja powiadam ci, że jest to „Balia“. Na czym sie­dzimy? Na poduszkach z pierza, z włosia, sam już nie wiem z czego? Nie, na „Balii“, mój maleńki. A stangret Alfred, w tym pięknym branżowym tu- żurku? Myślisz, że to zwykły sobie osobnik? Nie, Laurent, wszystko to, to jest „Balia Karaidin“. Ist­nieje gdzieś, o jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd dom, który można by nazwać pałacem, ze względu na dziesięć hektarów parku, ogrodu i łąk, które doń przylegają. A wszystko to, to wciąż jeszcze „Balia‘;. I nie wyobrażasz sobie chyba, że te metamorfozy po­wstają przy pomocy różdżki czarodziejskiej. Nie, mój chłopcze. Posłuchaj! Warto posłuchać! Jest to piękne, jak karta dziejów. W roku 1904-ym, 24 lu­tego, chociażby, pewien pan, którego nazwiska nie wymienię, a którego niesłusznie mógłbyś uważać za

niezwykle bogatego - szczególnie w tym okresie - zakupuje 200 sztuk akcyj owej „Balii“. Każda z nich wartości nieco ponad 600 franków. Składa więc 30 tysięcy jako gwarancję. A te 30 tysięcy to bardzo, bardzo wiele pracy i cała jego reputacja. Wszystko to rzecz zwykła, Laurent, ot, jakiś felieton, kronika codzienna, czy coś równie głupiego. Ale, o czym się nie wie, mój drogi, to o tym, co się dzieje w mózgu owego pana o trzydziestu tysiącach. Chcę wierzyć, że trzeba wielkich zalet, aby odkryć jakąś nową surowicę. Ojciec opowiadał nam historię Pa­steura : jego doświadczenia z baranami, z węglem i długie godziny oczekiwania. Ale - co to są godziny! Jeżeli chodzi o tego pana, o którym ci opowiadam, przeżył on całe długie tygodnie czekania. A serce skacze jak koń cyrkowy. I nie bez powodu. Wyo­braź sobie, że 20-g0 lutego giełda wyglądała, jak gdyby przeszedł przez nią cyklon. Mówiono po ci­chu: „Wiecie? Port-Artura!“ Bo Port-Artura jest ważną sprawą. Wszystko pozostaje ze sobą w związ­ku. Oto była chwila, którą pan ów wybrał dla za­angażowania większej części tego, co posiadał. Nie wszystkiego, ale większej części! I nie wyobrażaj sobie, że ów jegomość pokazuje przy tym żonie twarz męczennika, jak to czyni malarz, któremu nie udało się wydobycie efektu śnieżnej bieli. Nie, ćwi­

czy się on w uśmiechach, rozmawia tak, jak gdyby srebrodajna ruda ołowiowa była mu najzupełniej obojętna. I oto nadchodzi marzec, a kasztany pu­szczają listki. Ale jegomość nie patrzy na drzewa. Liczy on: 682... 730. Teraz znów kwiecień. I nie ma wiosny w roku 1904-ym. Jest tylko coś w ro­dzaju ścieżki, pnącej się pod górę, wyżej i wyżej a ciągle nie tak szybko, jakby się pragnęło. I oto wraz z 14-ym lipca jest już - 990. Raptem prze­skakuje na 1.000. A w tym momencie, mój chłop­cze, należy właśnie ściągnąć lejce, ścisnąć łokcie, zacisnąć zeby i w ogóle wszystko, co się jeszcze da zaciskać. Właśnie teraz trzeba mieć silną wolę. Bo teraz chęć sprzedania poczyna cię łaskotać. Widzę, Laurent, że słuchasz.

Laurent, z na wpół przymkniętymi oczami, zacis­nąwszy usta przysłuchiwał się bratu. Uśmiechnął się x wysiłkiem i naraz powiedział:

- Na twoim miejscu byłbym sprzedał.

Józef wybuchnął śmiechem.

- Któż powiada, że to o mnie chodzi? Ach, tak! byłbyś sprzedał, Laurent! Jak wrażliwą masz duszę! Jegomość, o którym mówię, nie sprzedał. A dlacze­go? Dlatego przede wszystkim, że posiadał on zu­pełnie pewne wiadomości, a zawsze starał się mieć wiadomości dokładne, oczywiście, ale następnie i

dlatego, że namiętnie uprawia cnoty, jak to chęt­nie określasz, które mają wielkie znaczenie w ludz­kim życiu: najdoskonalszą obojętność na stany du­szy i uniesienia tłumu, poza tym - zimną krew i od­wagę. Dlatego właśnie, jeżeli chcesz wiedzieć, dla­tego nigdy nie dam zarobić Ferdynandowi. On stworzony jest do pobierania trzech procent. Pot ścieka mu z czoła - wiesz, że zaczyna już łysieć? - w tejże chwili, gdy ceduła spada, a nawet gdy się podnosi zbyt wolno. Sprawa naszego brata jest już przesądzona.

- Zostaw Ferdynanda w spokoju, - mruknął Laurent. - I cóż dalej?

- Ach! pragniesz poznać ciąg dalszy. Rzecz dzie­je się jak w powieściach. Nadchodzi więc sierpień, mój chłopcze. Jest gorąco, ale nie można wyjechać na wakacje. A to wynosi już 1080. W tym czasie nadzwyczajne posiedzenie ludzi, pełnych dystynk­cji, postanawia wymienić każdą pięćsetfrankową akcję na pięć akcyj po sto franków. Takie maleń­kie akcje poręczniejsze są, mój drogi, mogą one ros­nąć w sposób bardziej naturalny.

- I - rosną? - zapytał Laurent, stukając obca­sem o dywan, którym wyłożony był powóz.

- Ależ tak, braciszku, rosną. Rozpoczynają znów od 329-iu i oto zaraz stają na 422. A potem... spa­

dają na 402. A ów jegomość zapala papierosa, Lau- rent. I znów podskakują do 422. I spadają na 407. Brr! I oto nastaje wiosna obecnego, 1905-go ro­ku. I - hops! - 520! — Dnia tego padał deszcz. I znów - 582. Było to właśnie w zeszłym miesiącu.

- Czy skończyłeś już? - pyta Laurent, z trudem chwytając powietrze.

- Prawie, mój chłopcze. Chodzi tylko o dojście do 600. I oto - stało się!

- Sprzedałeś?

- Tak, mój drogi, jegomość ów sprzedał.

- Wszystko?

- Wszystko, - odparł Józef grobowym głosem.

- I nie wydaje się, abyś był zadowolony!

Józef uśmiechnął się niewyraźnie.

- Idą jeszcze nieco w górę. Operacja nie była przeprowadzona w sposób doskonały. Należy sprze­dawać dokładnie w przeddzień wielkiego spadku.

- Dlaczego? - spytał Laurent. - Czy dlatego, a- by kupujący wpadł od razu w rozpacz?

- Tak, to jest prawidło gry.

Józef nie zadyszał się tym potokiem słów, był on spokojny i uśmiechnięty. Laurent zaś, na odwrót, rysy miał ściągnięte, a podbródek drżał mu zlekka. Powiedział:

- A więc dwieście razy pięć to tysiąc. Razem bę­dzie to tysiąc sześćset...

- Z odliczeniem sumy gwarancyjnej Ale niezic liczysz, drogi chłopcze, wcale nieźle. Masz do tego zdolności. Wszyscy jesteśmy dziećmi nieszczęśliwej paru Pasq»ner, k:óra bardzo dużr musiała iię w ży­ciu naliczyć. Tak. wszyscy, nawet anielska Cecylia. Czy to nie tutaj jest twój szpital?

- Tak, - odparł Laurent z wysiłkiem. - Chodź ze mną do laboratorium.

- Jeśli opowiedziałem ci to wszystko, - dodał je­szcze Józef, — to dlatego, że zbyt łatwo byłoby jed­nak gardzić ludźmi, o których się nic zupełnie nie wie.

Laurent wzruszył ramionami, bez złości jednak.

- Tak, - odparł, - powodzenie budzi drażliwość. Dawniej, o wszystkim, a w pierwszym rzędzie o opi­nii mawiałeś: „Kpię sobie z tego, kpię“.

- Możliwe, - odparł Józef. - Dzisiaj już sobie nie kpię.

- Chcesz, aby cię podziwiano, Józefie!

- Nie, to są takie wasze wyrażonka, przeznaczo­ne dla intelektualistów. Chcę jedynie, aby mnie zna­no, abyś ty, mój brat, znał mnie. Oto twoja pracow­nia. W gruncie rzeczy, studiując medycynę, nie po­rzucasz jednak laboratorium. To właśnie interesuje

cię głównie. Słuchaj no, jeżeli pan Censier jest tu, czy będziesz mógł mnie przedstawić?

- Chętnie, - odparł Laurent.

Do sali, na którą weszli, światło wpadało przez wielkie okna, wychodzące z jednej strony na ogro­dy, z drugiej na ulicę Cevennes. Przed stołem o fa­jansowym blacie pracowała młoda dziewczyna. Sły­sząc wchodzących mężczyzn, odwróciła głowę, ze­rwała się lekko i podeszła, aby uścisnąć im dłonie.

- Szef? - spytał Laurent.

Dziewczyna wskazała ręką:

- U siebie z Blomberęiem. Sądzę, żc już skończy­li. Blomberg zaraz wyjdzie.

- Poczekaj chwilkę, - powiedział .Laurent.

Podczas, gdy Laurent wkładał roboczy fartuch,

Józef chwycił leżącą ni stole jakąś żółtą książkę i począł przerzucać stronice. Raptem, z błyszczącym spojrzeniem zawołał:

- Co to takiego? Czy to Nietzsche, o którym wciąż mówisz?

Laurent potwierdził skinieniem głowy.

- Popatrz, na co trafiłem! - Józef daremnie u- siłował przytłumić dźwięk swego głosu. - Popatrz! Albo raczej posłuchaj. Ten twój filo/nf powiada: „Człowiek jest czymś, co należy prześcignąć“. Wi­dzisz, na to właśnie trafiłem.

- Więc? - spytał Laurent z uśmiechem.

- Na jego miejscu byłbym raczej napisał: „kimś“. On powiada „czymś''. Ale to nie ma zna­czenia. Poza tym - zgadzam się. To mi odpowiada. Na to - idę!

Laurent począł się śmiać i zamierzał, być może, odpowiedzieć, gdy wszedł Renaud Censier. Był to naówczas mężczyzna wysoki o nieśmiałym wyglą­dzie. Towarzyszył mu wątły starzec o długich, si­wiejących włosach. Obaj rozprawiali jeszcze.

- Czy pozwoli pan, - zaczął Laurent, czyniąc pa- r^‘ kroków naprzód - przedstawić sobie brata moje­go, Józefa, o którym często wspominałem panu?

Renaud Censier skłoniwszy się nieznacznie uści­snął dłoń Józefa, który wyrzekł basem:

- Mam nadzieję, że będę miał wkrótce sposob­ność widzieć pana na innym gruncie.

Po tych tajemniczych słowach Józef oddalił się, pociągając za sobą brata. Gdy już byli na schodach, zauważył spokojnie:

- Robi bardzo dobre wrażenie! Bardzo dobre! To sławny człowriek, nieprawdaż?

- Tak mówią, - odparł Laurent.

- Lubię ludzi, którym się powiodło, - oświadczył Józef z prawdziwym zapałem.

Zeszedł jeszcze kilka stopni, odbył z powrotem

połowę drogi w górę i, chwytając jedną ręką poręcz schodów, wstrząsnął nią silnie:

- Oglądałeś ten obrazek?

- Jaki obrazek?

- Obrazek, który mam od tego starego szympan­sa. No, tego - Courbeta...

- Tak, widziałem go w powozie.

- Nie dałbyś za niego pięciu franków.

- Ależ owszem, dałbym może z pięć franków. Tak, mniej więcej, pięć franków.

Józef śmiał się serdecznie.

- Czy wiesz, mój drogi, że po namyśle, nie wy­daje mi się on wcale taki zły? Czy wiesz, że budzi on we mnie chęć stworzenia sobie zbioru. Czemużby nie? Trzeba popierać sztukę. Będę miał kolekcję obrazów. Zobaczysz, Laurent, zobaczysz!

Zeszedł prędko całe niemal piętro i naraz, wy­chyliwszy się, zawołał:

- Laurent, czekaj jeszcze chwilkę!

- Jestem tu, czego chcesz?

- Czy póidziesz na Saint-Antoine? Pamiętasz, że przeprowadzają się dzisiaj? Czy zajrzysz do nich?

- Może... zapewne! Dlaczego pytasz o to?

- Bo może i ja tam będę. Nie jestem pewien. Je­żeli jednak będziesz tam, Laurent, i zobaczysz ojca,

nie mów nic o siekierze. Nie czyń najmniejszej na­wet wzmianki.

- Ach, - szepnął Laurent, nie ma nic już na ten temat do powiedzenia. Dlaczego tak nalegasz?

Głos Józefa oddalał się w mroku:

- Dlatego, żt to by się skrupiło na mamie. Jak zwykle. Jak rwykle.

ROZDZIAŁ II

Świetna kariera uczonego. Maleńki wizerunek Re- nauda Censier. Pałac przy ulicy Vaneau. Przyjaciele lat dziecinnych. Wspomnienia o prowincjonalnym wychowaniu. Szept na dnie przepaści.

Blomberg zdjął kapelusz i z roztargnieniem pu­ścił go w ruch obrotowy na końcu sztywno wypro­stowanego palca.

- Ma pan szczęście. Tak, panie Censiei, trzeba to przyznać, pan ma szczęście.

Mówił z zaabsorbowanym wyrazem twar/y, nie zatrzymując dłużej na współrozmówcy lekko zezo watego i jak gdyby uwięzionego w sieci zmarszczek spoirzenia.

Potrząsnął głową:

- Wszystko udaje się panu, drogi panie. Stwier­dzam, że ma pan szczęście. Rozumie się samo przez się, że jest w tym pańska zasługa; posiada pan wy­trwałość, metodę. Ale ma pan również i szczęście,

muszę to powtórzyć raz jeszcze. Można mieć szczę­ście we wszystkim, nawet w nauce, przede wszyst­kim właśnie w nauce. Są ludzie, którzy prowadzą poszukiwania w ciągu dwudziestu lat z rzędu, a nie odkrywają nic godnego wzmianki.

Wyprostował się, potrząsnął długimi włosami, które tłuściły mu kołnierz surduta, i dodał jeszcze:

- Nie mówię o sobie. Ja się nie skarżę.

Renaud Censier wzruszał ramionami z dobrodusz­nym i zakłopotanym wyrazem twarzy. Blomberg ciągnął chmurnym tonem dalej:

Pasteur nie żyje już od dziesięciu lat. Jego wiel­cy uczniowie skończyli się. Nie zrobią nic już wię­cej. Niech mi pan wierzy - znam ich i czuję nawet dla nich szacunek. Są to wszystko ludzie o wyschnię­tych mózgach z wyjątkiem mojego drogiego Elia­sza. To jest płomień! To jest geniusz!

Był on w wieku Miecznikowa i żył w cieniu tego niezwykłego człowieka, naśladując jego sposób mó­wienia, odtwarzając mimo woli jego znaną sylwet­kę i z całą świadomością wprawiając w działanie te kilkaset mięśni, które przez harmonijną zbomość wysiłku nadają człowiekowi jego postawę i ruchy, aby tylko dokładniej skopiować swój model.

Renaud Censier złożył na ramieniu starca smuk­łą ,subtelną, nieco suchą dłoń.

- Niech pan będzie przekonany, panie Blomberg, że głęboko wzruszają mnie te dowody sympatii...

Mówił powoli, dzieląc zdania, słowa, a niekiedy nawet i sylaby; zapadając co chwila w niezrozumia­łe milczenie, o którym można było sądzić, że już jest ostateczne. Wszyscy, którzy znali go w tym czasie, to jest około 1905-go roku, dotychczas widują za pewne w marzeniu tę chudą, bronzową, młodą je­szcze twarz, od której odcinała się subtelna brodi. tureckiego mędrca. Zdawać się mogło, że miał szy ję nie dość giętką, bo rzadko tylko i jakby z opóź nieniem poruszał głową. Obracały się przede wszy stkim żywe oczy, świecąc białkami wśród ciemne? twarzy.

- Tak, tak, - podjął Blomberg, z uporem, w któ­rym czuło się urazę. - Szkoła Pasteura upadnie. Ni cieszę się z tego: zapowiadam to z ubolewaniem. I pan właśnie poprowadzi dzieło dalej, poza szeroką wytyczoną drogę. Tak, przyszłość należy do pan Ma pan pięćdziesiąt lat...

- Pięćdziesiąt dwa.

- Pan wkracza w najważniejszą dekadę życi; Spodziewam się, że dożyję chwili, gdy będę mć-,i oklaskiwać pańskie triumfy.

Renaud uśmiechnął się z lekka.

- Niechże pan nie mówi o triumfach! Im dalej

idę, tym mocniejsze odnoszę wrażenie, że posuwam się drogą tymczasowości jedynie, a nie drogą rzeczy wiecznych. Wspominał pan uprzejmie o moim po­wodzeniu... Czyż mara zapewniać psna. że nie lu­bię, gdy gazety, opinia, ludzie obcy biorą w posia­danie moje idee, wynaturzają je, każą im służyć naj rozmaitszym -sprawom, które w głębi ber ca potę­piam? Triumfy! O, nie! Niech mi się tylko uda niekiedy odkryć jakąś ideę. mogąca służyć innym... ’akże to nazwać ? - za szczebel! Oto - czym jest wiedza. Ja, proszę pana, idę naprzód jako wol- ly strzelec. Nie jestem i n;e chcę byc aa czele żad

A • '’W

iej szkoły. Żyję i pracuję prawie zupełnie sam: lwuch czy trzech młodych kolegów - to mi wystar­cza. Mówi pan o szczęściu, panie Blomberg, i ma pan zapewne słuszność, ale ja czuję się dobrze jedy­nie w cieniu. Jestem z powołania człowiekiem mało znanym. Wbrew publicystom, pozostanę na zawsze bardzo małe znanym sławnym człowiekiem. Czy jest pan przesądny?

- To zależy, to zależy...

- Drogi panie, - mówił Censier ze śmiechem, - z mojego skromnego, chłopskiego nazwiska nigdy

Noc Św, Jana 4

49

nie da się utworzyć porządnego przymiotnika. Tkwi już w tym przeznaczenie*).

- Z nazwiska Mieczników - również, - odparł Blomberg, kręcąc głową. - Ale to żart, który niczego nie dowodzi.

Zachmurzył się raptem i zmarszczki na jego twa­rzy ułożyły się w bolesny uśmiech. Pracował przez lat trzydzieści w nadziei zahaczenia swego nazwi­ska o jakąś deskę zbawienia. Odkrył on w komór­kach zwierzęcych i w sposób rozwlekły opisał proto- plazmatyczne ciałka, którym przypisywał pasożyt­niczy charakter, a które w prostocie ducha nazywał w swych sprawozdaniach blombergiami, albo ciał­kami Blomberga. (Długo walczył o zaszczyt pisa­nia „blombergia“ małą literą). Dzielił go więc krok tylko od stworzenia na tej zasadzie teorii; toteż wy­dal obszerną dysertację na temat tego, co zwałpo­wszechnym pasożytnictwem“, albo doktryną Blom­berga, kołując w niej często wokół słów: blomber- giczne... blombergizm. Na nieszczęście był prawie samotny w tym celebrowaniu swojej sławy i dla­tego przy najmniejszej, chociażby nawet niewyraź­nej aluzji zasępiał się, nie wiedząc, czy węszyć w niej hołd, czy też drwinę.

*) Censier — dzierżawca (przyp. tłum.)

Twarz Censiera nie wyrażała jednak szyderstwa ; Blomberg rozpogodził się.

- Czy miał pan zamiar wyjść ? - spytał.

- Owszem.

- Wyjdźmy więc razem.

Censier powiedział kilka słów Pasquierowi i dziewczynie, która pod oknem barwiła jakieś pre­paraty. Wziął kapelusz i rękawiczki. W końcu, za­nim otworzył drzwi, objął jeszcze dokładnie całe laboratorium zamyślonym spojrzeniem.

- Nikomu nie zazdroszczę, - mruczał Blomberg, potykając się na schodach. Gdybym jednak zazdro­ścił komukolwiek, drogi panie Censier, byłby to pan właśnie.

W pół godziny później, opuściwszy swego roz­mówcę, Censier szedł cichą i niemal pustą ulicą Vanneau. Jakaś dorożka na gumach oddalała się w takt drobnego truchcika z widocznym trudem dyszącej szkapy. Ciemność posuwała się wciąż wy­żej po ścianach domów. Przeciągające się popołu­dnie zaczęło ustępować placu wieczorowi. Renaud Censier szedł z pochyloną głową, ze spuszczonym ku ziemi spojrzeniem, z założonymi na plecach pięk­nymi rękoma. Wkrótce zatrzymał się przed drzwia­mi pałacu o okopconym froncie. Namyślał się dłu­

go, po czym szarpnął miedzianą rączkę. Po kilku minutach oczekiwania, drzwi się otworzyły.

- Pani d Eguzon nie ma w domu, - mruknął słu­żący o ponurym spojrzeniu.

Renaud potrząsnął głową.

- Przychodzę do księcia Chatellier.

Lokaj na chwilę spuścił oczy i odparł obojętnie:

- Czy życzy pan sobie, abym pana zaprowadżił?

- Nie, znam drogę.

Renaud począł iść najpierw szerokimi schodami. Z wydeptanych stopni unesiła się woń kamienia, krypty, zakurzonych grobów. Mory posiadały wnę­ki, w których gdzie niegdzie pozostały jeszcze ja­kieś figury. Po przejściu schodów Renaud udał sip korytarzem, na który wychodziły drzwi wielkich pustych salonów. Dostrzegało się tam strzępy obić i poczerniałe obrazy. Łatwo było odgadnąć, że otwar­te drzwi w głębi korytarza prowadzą na poddasze.

Renaud zatrzymał się, chrząknął. Minęło parę sekund i w drzwiach ukazał się cień. Był to ksiądz w sutannie. Na głowie miał małą czarną piuskę. Jedną ręką wspierał się o odrzwia, a drugą wio­słował zwolna w ciemnej przestrzeni.

- Kto przyszedł ? - spytał pogodnym głosem.

- Przyjaciel, - szepnął przybyły.

Ksiądz roześmiał się lekko.

- Któż by potrafił wynaleźć mi jeszcze jednego nieprzyjaciela? To ty, Renaud? To twój głos, Re- naud. Głos, który rzadko słyszę. To nie jest wymów­ka. Wejdź. Siądź. Obok krzesła mego stoi fotel. Sia­duje w nim pewna dobra dusza, która przychodzi pracować tu z rana. Poczekaj, i ja siądę. Okno jest otwarte. Musi być jeszcze nieco słońca na szczytach murów. Czuję zapach słońca.

Renaud zasiadł w fotelu i przez chwilę trwała ci­sza. Pokój był mały i pełen nieładu. W kominku widać było wystygłe już od dawna resztki niedopa- lonego drzewa. Wiatr wydmuchał na marmurowe obramowanie i na podłogę smugi białawego popio­łu. Okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec i, istotnie, zgodnie ze słowami księdza, słońce oświe­tlało szeroki pas muru. Jakiś wróbel ’opuścił się z przestworzy, czas jakiś fruwał w tym kamiennym więzieniu i nawet siadł na parapecie okna.

- I to też przyjaciel, - powiedział ksiądz. - Znam go, odwiedza mnie niemal codziennie. Nie boi( się mnie. Widzisz, nie jestem tak zupełnie samotny.

- Czy dostrzegasz ptaka? - cicho spytał Renaud.

- Nie. Wiesz dobrze, jako uczony, jako lekarz, że od dawna odróżniam już jedynie światło i cień, noc i dzień. To wszystko.

Natychmiast prawie powiedział:

- Ale tak jest dobrze, Renaud. Pracuję, pracuję. Owa dobra dusza przychodzi z zeszytami. Dyktuję i sądzę, że ona pisze.

- Dlaczego mówisz: sądzę?

- Jakże ci to wyjaśnić, Renaud? To, co mi ona później odczytuie, tak mało ma wspólnego z tym, co myślałem. Co się dzieje z twoją żoną, Renaud? Co się dzieje z twym synem? Nie odpowiadasz? Wiem, tak, wiem.

- Co chcesz, abym ci powiedział? - odparł Re­naud z wysiłkiem. — Nie mogłem żyć z Marią Te­resą. Nie mam żadnych uczuć wrogich w stosunku do niej i cierpię nad tym, że tak rzadko widuję swe­go chłopca. Nie było między nami porozumienia. Oddaj mi sprawiedliwość, Wilhelmie: nie żądałem rozwodu. Żyjemy w ten sposób, oddzielnie, od lat przeszło dziesięciu. Nie mogę ci wyjaśnić wszystkie go. Jestem człowiekiem nietowarzyskim, drogi przy­jacielu.

Ksiądz wzniósł powoli niewidzące spojrzenie. Ki­wał głową, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nie o- sądzam cię“. Censier począł znów mówić urywka­mi szarpanych, wybuchowych zdań z gwałtownymi przerwami, podczas których zdawało się, że traci oddech.

- Doprawdy, - mówił - nie przyuczono nas -

mnie, ani sióstr moich - do tkliwości, do swobody współżycia. Matka nasza wychowała nas w owym sztywnym rygorze, który znasz, a który, rzecz dziw­na, wydaje mi się jednak dziś jeszcze jedynym moż­liwym sposobem wychowania. Cóż chcesz, Wilhel­mie, jestem prowincjałem. Koledzy dziwią się, że tak chętnie noszę krótkie spodnie, kurtkę, a w labo­ratorium bluzę chińskiego kulisa. Określają mnie jako oryginała. Ale moralnie pozostanę zawsze ści­śle opięty w swój gimnazjalny mundurek. Nie, nie ćwiczono nas w serdecznej wylewności, w prostocie. Istnieją słowa, których wprost nie potrafiłbym wy­mówić : ugrzęzłyby mi w gardle. Przypomnij sobie, Wilhelmie, że gdy przy wstawaniu od stołu który z moich wujów miał okruszynę w zaroście, mogłem zakomunikować mu o tym, jedynie mówiąc z po­wagą : „Wuju, Michał jest na stacji“. Odpowiadał wtedy: „Ach, tak, doskonale“, i uroczyście przecią­gał palce przez brodę.

Rozległ się dziecinny niemal śmiech księdza. Re- naud ciągnął już dalej:

- Nikogo w życiu nie tykałem, prócz ciebie, Wil­helmie. Zdaje mi się, że jednego tylko człowieka całowałem po bratersku, w policzek. I to też ciebie właśnie, Wilhelmie.

Ksiądz Chatellier stwierdził naraz:

- Jakiś ty jeszcze młody, przyjacielu!

- Och! - szepnął Renaud, - pozwól zauważy-', że nie widzisz mnie. Teraz już co dzień przyjmuj; pewne odwiedziny.

- Jakie odwiedziny?

- Odwiedziny starca. Pozostaje on niekiedy se­kundę, kiedyindziej godzinę albo dłużej. Przychodzi

i rozsiada się w nodze, w palcu, w stawie, w jakimś wewnętrznym narządzie, a, co gorsza, w którejś 7. moich myśli.

- Na co się uskarżasz? — odparł ksiądz z powa­gą, - życie twoje jest piękne, Renaud. Życie twoje jest na podobieństwo twojego dzieła.

Ksiądz zatrzymał na swym gościu mgliste, nieru­chome spojrzenie i pod tym nieobecnym wzrokiem Renaud spuścił oczy.

- Cóż ty wiesz o moim życiu? - odparł z wysił­kiem. I dodał, z trudem odnajdując słowa: - Gdy­bym był umarł cztery miesiące temu, byłbym z ca­łą pewnością miał piękne życie. Och! nie arcydzie­ło życia, ale szlachetne, mocne życie, mimo błędów

i nieporozumień z Marią Teresą i mimo tej sepa­racji, która dla mnie jest już sprawą czasów za­mierzchłych. Na nieszczęście jednak nie umarłem cztery miesiące temu.

Ksiądz podjął spokojnym głosem:

- Powiadają, że jesteś właśnie w trakcie odkryć, wynajdywania rzeczy dobrych i pożytecznych. Ga­zety piszą o tobie. Rozkładając strony pisma, moja lektorka czytuje mi dość często coś o tobie.

Renaud odparł przytłumionym głosem:

- Życie moje jest chybione, Wilhelmie. Nie jako życie uczonego, ale życie człowieka. Nie mogę ci te­go wytłumaczyć, przyjacielu. Zdradziłem swoją oso­bowość. Tak, tak właśnie jest w przybliżeniu. Nie dotrzymałem swych postanowień.

Zapadła głęboka cisza. I znów Renaud podjął:

- Czy sądzisz, że można życie zacząć od nowa? Zrozum, co chcę przez to powiedzieć: rozpocząć je z powrotem od pierwszych stron?

- Biedny! - szepnął ksiądz wyciągając rękę w próżnię pokoju, - na nowo rozpoczynać życie! Czyż nie masz dość jednego życia?

Censier z głową wspartą na dłoniach i z oczami wbitymi w ziemię mówił teraz jak gdyby sam do siebie:

- Żyłem w tak głębokim odosobnieniu.

- Wiesz dobrze, że nie ma odosobnienia.

- Miałem spokój.

~ I nie masz go już?

- Nie.

- To prawda, Renaud. Słyszę jak oddychasz.

Nie jest to oddech człowieka szczęśliwego. Nic już więcej nie powiesz? Nie odpowiadasz?

Owszem, przepraszam cię. Wstrząsnąłem głową, aby powiedzieć - nie. Przepraszam. Zrozum mnie, ojcze! Wiesz, Wilhelmie, że gdy byliśmy w gimna­zjum, zdarzało mi się żartami nazywać cię „ojcem“.

- Wiem, wiem, ty, niedowiarku.

- Zrozum, ojcze, — mówił wzburzonym głosem Renaud, wstając, - ludzie tego pokroju co ja, jeże­li nie popełnili nigdy błędu — tak, prawdziwego, najprawdziwszego błędu - otóż ludzie tego pokroju są straszliwie bezbronni. Biolog powiedziałby: tacy ludzie nie są uodpornieni - wszystko może ich do­sięgnąć. Co byś pomyślał o mnie, gdybym popełnił szaleństwo?

Ksiądz złożył dłonie, a dolna jego warga poczęła lekko drżeć.

- Czekaj, Renaud, proszę cię, czekaj...

- Wiedz o tym, Wilhelmie, - mówił uczony, za­ciskając zęby, — wiedz, że nie popełniłem tego sza­leństwa. Czuję więc, że odtąd żyć mogę jedynie w żalu, lub wyrzutach sumienia. Albo wyrzut sumie­nia, że uległem, albo żal, że się powstrzymałem.

Raz jeszcze ksiądz wyciągnął rękę w próżnię.

- Renaud, - powiedział, — czy mogę wysłuchać

na spowiedzi tego, co chcesz mi powiedzieć? Odpo­wiedz, drogi przyjacielu. Czy mogę?

- Na spowiedzi? - powtórzył Renaud głuchy^ głosem. - Oczywiście, że nie. Na spowiedzi — nie!

- W takim razie, w takim razie - nie mów mi nic, albowiem bez Boga jestem jedynie nędznym człowiekiem, niegodnym udzielania ci rad.

- Nie popełniłem jeszcze swego szaleństwa, - podjął Renaud. - Uspokój się, ojcze. Cierpię jedy­nie. Doprawdy, zbyt mało widocznie cierpiałem w życiu, które było mym udziałem.

- Czemu mówisz tak cicho? - spytał ksiądz.

- Bo się wstydzę.

- Wstydzisz się cierpieć, przyjacielu?

- Nie. Wstydzę się cierpieć tak właśnie, jak cier­pię. Wstydzę się powodów mojego cierpienia. Ale, bądź spokojny, Wilhelmie, nic ci nie powiem. I na­wet nie przyszedłem w tym celu do ciebie.

Zapadła głęboka cisza, po czym Renaud podjął stanowczym głosem:

- Odpowiedz mi, Wilhelmie. Czy wolno mi czy­nić tak, jak gdybym wierzył, dlatego jedynie, aby doznać ulgi? Czy mogę wzywać pomocy? Czy ucz­ciwie rzecz biorąc, jest możliwe uważać problem za rozwiązany? A gdybym czynił tak, jak gdybym wie­rzył, dlatego jedynie, aby nieco mniej cierpieć, dla

odzyskania spokoju jedynie, czy nie byłoby to szal­bierstwem, skoro nie wierzę, skoro nie mogę wie­rzyć? Nie odpowiadasz. Masz rację. Nie możesz od­powiedzieć.

Powoli, kilkakrotnie ksiądz zaprzeczył ruchem głowy.

- Wierzę w istnienie duszy, - mówił Renaud. - Nie mogę nie wierzyć w istnienie duszy. I chciał­bym, oczywiście, aby dusza moja była nieśmiertel­na. Nie mogę jednak uwierzyć w nieśmiertelność swej duszy. Chciałbym i nie mogę. Czy prawdzi­wie wierzący ośmielą się twierdzić, że popełniam grzech pychy? Wielkie nieba! Grzeszę, oczywiście, ale przez pokorę. Nie posiadam tej szalonej pychy aby uznać duszę swą za nieśmiertelną.

Ksiądz z głową naprzód pochyloną słuchał bez słowa. Renaud Censier stojąc pod ścianą mówił głu­chym, rozdzierającym głosem:

- Nie mogę, Wilhelmie! Wszystko mi mówi, że to niemożliwe. Jestem, jak się to nazywa, racjona­listą. Jestem też człowiekiem bardzo nieszczęśliwym. Jedno tylko mogłoby mi teraz sprawić ulgę, coś ab­surdalnego : to, by ta cierpiąca dusza była przynaj­mniej nieśmiertelna, aby istniała w ten sposób ja­kakolwiek nadzieja odpuszczenia. Zrozum! Cóż ob­

chodzi mnie rozum, jeżeli jestem śmiertelnie nie­szczęśliwy?

Ksiądz otworzył wreszcie drżące wargi:

- Nie jesteś jeszcze może dostatecznie nieszczę­śliwy?

- Cicho bądź, Wilhelmie. Są godziny, w których zrywa się to we mnie jak wiatr. I dmie, dmie czar­ną rozpaczą.

Uczynił kilka kroków wzdłuż wąskiego, zapcha­nego pokoju. Mówił:

- Nie ma ludzi silnych. Istnieją jedynie ludzie, których oszczędzono, o których zapomniano.

- Kto oszczędził? Kto zapomniał? - pytał ksiądz.

- Bluźnisz, Renaud. Bluźnisz Świętym Pańskim. Bluźnisz napiękniejszym marzeniom owej ludzkości,

o której wciąż mówisz.

Renaud podszedł z powrotem do okna, siadł o- bok księdza i chwycił go za ręce.

- Czy sądzisz, że mogę się modlić?

Ksiądz przytaknął ruchem głowy. Dodał żarli­wie:

- Ale ja, ja będę się modlił; nic więcej nie mam już teraz do roboty. To jedynie mogę uczynić. Do­kąd idziesz, Renaud?

- Odchodzę. Dzięki, ojcze. Wybacz, przyszedłem zakłócić twoją ciszę. Wybacz mi, jestem nieszczęśli-

Wy. Czy wiesz, niekiedy rozpacz spada na mnie z rozpostartymi skrzydłami i wyciągniętymi pazu­rami właśnie w chwili, gdy jestem prawie że spo­kojny? A wówczas, jeżeli jestem sam, zaczynam ję­czeć, jak jakiś drwal albo piekarz.

Ksiądz wyciągnął dłonie, natknął się na włosy Re- nauda i począł lekko gładzić go po policzkach.

- Nie sądź, - mówił jąkając się - że jest to py­cha, Renaud, Renaud, bracie mój. Gdybyś wie­dział: mnie również dręczy pokusa i grzech. Mnie, który jestem już niczym, mnie, który jestem odcięty od świata. Ale współczuję ci, Renaud, współczuję...

ROZDZIAŁ III

Zręczność i niezręczność synów Izraela. Dyskusja na temat posłuszeństwa. Uśmiech Laury Desgroux. Na imperiale omnibusu. Aspekty sprawy żydowskiej.

Ściana płaczu. Wybór ojczyzny.

Justyn Weill spojrzał ukradkiem na swoje ręce. Były ofie wypiejęgnowane, ale krótkie, brzydkie i piegowate. Na zewnętrznej powierzchni palców ro­sły kępki złotawych włosów. Mięsista skórka otacza­ła ze wszystkich stron paznokcie, grożąc im pochło­nięciem. Prócz tego dłonie Justyna pociły się nieco. Wiedział o tym, bolejąc w cichości ducha i dla ukry­cia swego kalectwa czynił wysiłki, tym uciążliwsze, że lubił szczere, mocne, nieco teatralne uściski dło­ni.

Zaczerwienił się i westchnął:

- My, Żydzi, nie jesteśmy zbyt zręczni. Och! wiem, mamy wielkich muzyków, wirtuozów, jubi­lerów, krawców. Ale czegoś nam brak. Nie przecz, Laurent.

- Nie przeczę. Myślałem właśnie o tym, że wy­daliście znaczną ilość doskonałych lekar2y, a bardzc mało chirurgów. Widzisz, że potwierdzam twoje wy wody.

Justyn nie starał się nawet ukryć ponownego ru mieńca. W obecności Pasąuiera, pewnego, wierne go przyjaciela, sądzenie siebie i ludzi swej rasy szczególnie w drobnostkach, sprawiało mu gorzka rozkosz, która przechodziła w niechęć natychmias gdy spotykał się z najsłabszym bodaj potwierdze niem swych sądów.

- To pewnie dlatego, - ciągnął Laurent, - że nie lubicie wysiłku fizycznego. Widzisz, co to znaczy specjalizować się w wysiłku intelektualnym.

- Bardzo cię przepraszam, - odparł Justyn z og­niem w oczach - jeden z moich kuzynów, który w lutym zwiedzał Marokko z misją wysłaną do sułta­na, mówił, że jest tam wioska, zdaje się, Sefru, czy coś w tym rodzaju, gdzie od dawna już żydzi są tra­garzami. I wszystko to są podobno chłopy musku­larne, wspaniałe !.xWzory anatomicznej doskonało­ści.

Uśmiechnął się i, zniżywszy głos, mówił dalej:

- Śmieszne, by się tym tak przejmować. Tak, czy inaczej, nie jesteśmy jednak zbyt zręczni. Spoglą­dam na ciebie, na Laurę, śledzę was oboje z tymi

waszymi szkiełkami, igłami, flakonami i, pozwól so- !e powiedzieć, że was podziwiam.

Pracująca obok Pasąuiera dziewczyna odwróciła ■' ekka głowę i uśmiechnęła się. Miała olśniewają- i. '- zęby, duże, rozkwitłe usta i poważne a dziecinne si ojrzenie. Wstrząsając ramieniem jak gdyby chcia­ła spędzić muchę odezwała się:

- Jeżeli nie przestaniesz, Justynie, złamię ostrze i >rzeklnę cię.

Justyn Weill przymknął nieco oczy, pod wpły- :m, jak się zdawało, nowej jakiejś udręki.

- Podoba wam się posłuszeństwo? - spytał wrę­bię. - Żydzi też słuchają, oczywiście. W gruncie

i :czy nie lubimy tego jednak. Nie jesteśmy istota- prawdziwie zdyscyplinowanymi.

- Ach! - przyjaźnie roześmiał się Laurent, - jak i o zaraz widać, że wracasz z Palestyny. Dręczy cię prcblem żydowski. Zatruje cię on w końcu.

Justyn wstał, włożył ręce do kieszeni spodni i zro- ’V parę kroków między stołami.

~ Problem ten dręczy Francję od lat dziesięciu. Ki przestał on jeszcze, wierzaj mi, wstrząsać świa­teł.. Więc ja, ja oczywiście...

.*> ie dokończył. Zadowolił się potrząsaniem z pa~ '.ją :>łową.

L ziewczyna z okiem przy mikroskopie szepnęła:

> iw, Jana 5

- Być posłuszną? - owszem. Ależ tak, lubię to. A ty, nie lubisz tego, Laurent?

- Uważaj, - odparł Laurent ze zmarszczką n czole. — Czy chcę, czy nie chcę, jestem jednak Pc squierem. Jak to powiedzieć? W naszym ro dzie nie mamy zbyt dogodnych usposobień. Ale i danej chwili okazuję posłuszeństwo z całą chęci; bo szef podoba mi się, bo to jest ktoś, prawdziw nauczyciel.

Dziewczyna z powagą odwróciła się w stronę Ju styna Weilla i, unosząc brwi, wyrzekła:

- Otóż to właśnie!

- Tak, teraz już wiem, - ciągnął Laurent. - Lu bię Censiera, lubię naszego szefa. W posłuszeństwie jeżeli jest ono dobrowolne i pełne entuzjazmu, mie ści się jakieś upojenie, jakiś rozpęd, jest ono po pro stu - darem. Koi ono. Obdarza pewnością. Rozgrze wa serca.

Justyn chwycił przyjaciela za ramiona i potrzą snął nim ze wzruszeniem.

- Lepszy jesteś ode mnie, - mówił. - O, tak! Wy bacz, Lauro. Wybacz i ty, Laurent. Przeszedłem n; początku roku ciężką próbę. Podróż ta wstrząsnę!; mną. Co robisz, Laurent? Idziesz już?

- Tak, - odparł Laurent, zdejmując fartuch. - Tak! rodzice przeprowadzają się. Nie należy to dt

jakichś niezwykłych wydarzeń. Jest to jednak wyda­rzenie, a dla matki wielki kłopot. Idę na chwilę zo­baczyć, co się tam dzieje.

- Miałem ci tysiąc rzeczy do powiedzenia - szepnął Justyn rozczarowany.

- Chodź ze mną. Porozmawiamy w omnibusie. Zjesz też obiad ze mną i Laurą u Papillona. Lauro, możliwe, że szef jeszcze wróci dziś wieczorem. Nie powiedział, dokąd idzie. Pomów z nim o steryliza­torze i o preparatach, słowem, o wszystkim.

Raz jeszcze dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, dziecinnie. Przypominała Freję, przypominała kru­chy i zagrożony obraz nieśmiertelnej młodości. Uśmiechnęła się i pochyliła nad stołem kark, poro­śnięty lekkimi kędziorkami.

- Tak, - powiedział Justyn po chwili, gdy mło­dzieńcy już wyszli ze szpitala. - Tak - omnibus! Co za świetna myśl! Spragniony jestem Paryża. Wy­obraź sobie: czuję głód i pragnienie Paryża. Pięć miesięcy nieobecności, a odczułem, że nie mógłbym już żyć z dala od Paryża.

Przechodzili obok piekarni o wystawie obwiedzio­nej wysokimi lustrami. Justyn niechcący przejrzał się w jednym z nich i na twarzy jego od­biła się niechęć. Uważał, że jest zbyt niski, a szcze­gólnie, że ma zbyt krótkie nogi. Nie lubił ani swych

płomiennych włosów, ani wielkich uszu, ani nawet owego wschodniego, wilgotnego, zamglonego spoj­rzenia, które nadawało twarzy jego wdzięk i sło­dycz.

- Dlaczego miałby mnie ktokolwiek lubić ? - za­pytał raptem, - kiedy sam siebie nie lubię. O, nie! nie lubię siebie!

I, potrząsając głową, jak gdyby dla rozpędzenia rojących się w niej obrazów, podjął żarliwie:

- Namiętność moja do Paryża, to rzecz bardzo poważna, Laurent. Pomyśl, wyjechałem tam cały obolały jeszcze, wprost ochwacony. Należę do ludzi, którzy przechorowali „sprawę“. Po sto razy, zaci­skając wieczorem powieki, by zmusić się do snu, wołałem: „Tam jest moja prawdziwa ojczyzna!“

- Więc? - spytał Laurent, gdy Justyn zapadł z, powrotem w milczenie.

- Musiałem się więc mylić.

- Nie polubiłeś Jerozolimy?

Justyn podniósł wskazujący palec.

- Zobaczysz! Zobaczysz to kiedyś! Trzeba być papuasem lub patogończykiem, aby nie doznać wstrząsu na widok Jerozolimy. A jednak... jednak... trudno to rozsądzić. Widziałem dolinę Józefata. Ja­każ ona piękna, Laurent! Co za melancholia! To

dolina śmierci i zmartwychwstania. To tam istotnie ludy będą sądzone... Ale nie...

- Ach, nieszczęsny! Jakże podążyć za biegiem twych myśli, z tymi wszystkimi „tak“ i „nie“?

- Jerozolima jest może cząstką mego wieczyste­go żywota, ale nie jest cząstką mojego żywota do­czesnego.

Trzy zaprzężone do omnibusu rumaki poczęły galopować, wznosząc dymiące zady. Omnibus zaje­chał triumfalnie na Place dTtalie. Zdawało się, że to znakomicie pobudza myśli Justyna a nawet roz­pęd jego wymowy.

- Kocham Paryż, — podjął. — Mimo „Sprawy“, a może z powodu „Sprawy“, a nawet poza „Spra­wą“. Spójrz, jakie to piękne! Jakie to żywe i jed­nocześnie skoordynowane; nawet ta ludowa dziel­nica. Tak właśnie myślę obecnie. Czy to Paryż uczy­nił ten cud, czy nasi profesorowie z liceum Henry­ka IV-go? Co jest przyczyną tej zmiany? Chciał­bym wiedzieć. Otóż nie zostanę syjonistą, jak wuj Samuel i nasz przyjaciel - poeta André Spire. Dzia­dek mój miał na imię Abraham. Słuchaj dobrze, Laurent : wszystko to ma jakieś znaczenie. Ojciec mój ma na imię Szymon. Ja, nazywam się Justyn. Pierwszego swego syna nazwę może Franciszkiem. Ale - nie, nie będę miał dzieci.

%

Laurent ujął Justyna pod ramię i uścisnął ser­decznie.

- Bądź łaskaw, - podjął Justyn ze zmarszczony­mi brwiami, - bądź łaskaw wierzyć, że mówię to bez goryczy. Cecylia jest wolna. Zna mnie od lat przeszło dziesięciu. Dlaczego jednak miałaby mnie kochać? Jestem brzydki, ciężki, nie mam żadnych szans. Zauważ, że moi rodzice nie usiłowali odwieść mnie od zamiaru, o którym niewiele wiedzą i który odgadują jedynie. Ojciec powiedział: ,,Wpierw spróbuj podróżować nieco“, co jest wcale niezłą myślą. Co się mojej matki tyczy... Słyszałem jak kiedyś, rozmawiając z jedną z ciotek, powiedziała rzecz dziwną. Powiedziała mianowicie: „Na to, aby przyjąć tego rodzaju poglądy, nie otrzymali­śmy dostatecznych gwarancyj...“ Nie mówiła oczy­wiście o Cecylii, ani o was, Pasąuierach. Sądzę, że mówiła... o Francji, o Zachodzie, sam nie wiem zre­sztą o czym. Ale, nie mówmy już o tym.

Omnibus jechał teraz wzdłuż bulwaru de PHópi- tal z głośnym, chełpliwym brzękiem szyb i żela­stwa, z odgłosami trzaskania z bata i jazdy. Justyn wdychał głęboko rozjaśnione ciepłym, żywym py­łem powietrze. Laurent odezwał się:

- Czy poszedłeś przynajmniej pod ścianę płaczu?

Justyn rumienił się z wielką łatwością. Zarumie­nił się więc i teraz i odparł natychmiast:

- Czemu nie? Sądzę, że nie wyobrażasz sobie jed­nak, abym rozdzierał szaty i rwał włosy garściami? Czemu pytasz o to? Oglądałem ścianę... jako tury­sta. Muszę przyznać, że większość spotykanych w Palestynie żydów zbijała mnie z tropu. Tak jest! Nie chcę ukrywać przed tobą, Laurent, że niektó­rzy spośród nich budzili we mnie pewien wstręt. Szczególnie ci młodzi, w okrągłych kapeluszach, z pejsami, w krótkich spodniach a brudni, jakże brud­ni! Ale to wszystko się zmieni. Chciałbym jednak wiedzieć, czemu spytałeś mnie o to?

- Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego! Nie je­stem żydem, gdybym jednak był w Jerozolimie, są­dzę, że poszedłbym pod ścianę płaczu i spędziłbym tam dłuższą chwilę na... rozmyślaniu.

- Bądź spokojny, - przeciął Justyn, - byłem tam, jak ci to mówiłem i rozmyślałem. Nie obawiaj się: rozmyślałem.

Przyjaciele zamilkli. Ciężki omnibus wjechał na drewniany bruk. Po dotychczasowym łoskocie na­stąpiła pewnego rodzaju dudniąca i pełna stuku ci­sza. Wierzch omnibusu był teraz prawie pusty. Ju­styn począł gwizdać. Przyjaciele siedzieli tuż za woźnicą. Justyn gwizdał z roztargnieniem. Nagle z

drugiego końca ławeczki rozległo się gwizdanie, po­dejmujące i prowadzące dalej zaznaczoną przez Justyna melodię.

- Słyszysz? - spytał Laurent cichutko.

- Tak. To koncert h-moll Haendla. Ten, wiesz, który grała Cecylia zeszłej jesieni w Chatelet. Nad­zwyczajne !

Na drugim końcu omnibusu jakiś młody czło­wiek zabierał się właśnie do wyjścia. Miał on fil­cowy kapelusz na długich, kręconych włosach, czar­ną, niezbyt gęstą brodę, binokle w stalowej oprawie i uważne, a równocześnie i roztargnione spojrzenie krótkowidza. Uśmiechnął się, przyłożył rękę do ron­da kapelusza i zniknął na schodkach.

- Znasz go? - spytał Laurent.

- Nie, - odparł Justyn w ekstazie. - I to właśnie jest najbardziej cudowne. Nie znam go, a jednak jest to brat mój, mój najprawdziwszy rodak. Kon­cert Haendla h-moll!!! No, proszę cię! Powiesz: przypadek. A właśnie, że nie. Ja mówię: cywiliza­cja. Nasza cywilizacja. Nie płakałem pod ścianą płaczu, oczywiście; ale dziś, na tym omnibusie, za­płakałbym. Niech żyje Paryż! Niech żyje Paryż! Co robisz, Laurent?

- Prędko, prędko, trzeba wysiadać. Popatrz tu, na chodnik...

- Co się stało? Nic nie widzę.

- Mahoniowa komoda! Komoda w stylu Lud- wika-Filipa, komoda mojej matki. Och! poznaję ją. To przeprowadzka, nasza przeprowadzka. Nie skończyli jeszcze. Prędko, Justynie, wysiadamy!

ROZDZIAŁ IV

Szufladka z karmelkami. Pianino, przy którym stał się cud. Pani Pasąuier wykonywa swoje zwykle czynności. Wirtuoz w posługiwaniu się gwoździami. Dom na przedmieściu Saint-Antoine otrzymuje chrzest dźwiękowy. Nowa wzmianka o siekierze. £uzia i lustra. Pasąuier i „Pasąuierowo". Rozsądek

- przede wszystkim. Siła uczucia rodzinnego. Lau- rent wyjaśnia i krytykuje swój charakter.

- To istotnie nasza komoda, - zauważył Lau- rent. - Szuflady są wyjęte, nie mogę pokazać ci więc szufladki z karmelkami. Pewnego razu, miałem wówczas około dziesięciu lat, cierpiałem na zapale­nie ucha. Mama dała mi karmelek miętowy. Zau­ważyłem wówczas: „Jakie to dobre!“ Od tej pory są dla mnie zawsze miętowe karmelki w szufladce tej komody. Całe nieszczęście w tym, że już nie lu­bię karmelków. A dobrze czuję, że zawsze starczy dla mnie karmelków, nawet w dolinie Jozafata. Ach! oto i wolterowski fotel. Mój Boże! jakiż on

jest mały, a przede wszystkim jaki spłowiały w pełnym świetle ulicy, na chodniku. Zaledwie moż­na go poznać. Nie sądź, Justynie, że pozwalam so­bie na śmieszne roztkliwianie.

- Byłoby to dość naturalne.

- Nie, mam wstręt do wszystkiego, co mniej lub bardziej przypominać może obrazy Greuze'a i wzruszenia rodzinne... Schody niezbyt szerokie i raczej ciemne. Dzielnica dosyć mi się podoba. Nie wiem, czyś zauważył, że jest to zupełnie spokojny odcinek tego straszliwego przedmieścia. O dwa kro­ki od placu du Trône, jak mawiano dawniej - od placu de la Nation, jednym słowem. Ale schody są smutne. Dom mieszczański, a jednak co dzień za­chodzą tu ludzie, odczuwający potrzebę robienia rysunków i bazgrot na ścianach. Czekaj, tra­garze nie przepuszczą nas. Ach ! stare pianino, pia-

nino ciotki Delahaie. Wiesz przecież, Justynie: „Hirschauer, dostawca królewskiego dworu“. Ustą­pił on miejsca wielkiemu Pleyelowi Cecylii. Gdzież mógł się znajdować? W lombardzie zapewne. A te­raz oto powrócił. Jest to pianino, przy którym stał się cud. Wyobraź sobie, że Cecylia była wówczas maleńką dziewczynką, omal że niemowlęciem. Po­szliśmy obejrzeć meble, jakie przypadły nam w spadku. Cecylia odkryła pianino. O ile mogę twier­

dzić, nigdy do tego czasu nie widziała pianina. Za­siadła i natychmiast zaczęła grać. Ojciec powstrzy­mywał się od płaczu. Nie jest on sentymentalny, o nie! Ale była to przecież Cecylia! Józef otwierał usta: widać było w głębi język. Zdawało się, że Ce­cylia oczarowuje tych... No, tak: przyszedł mi na myśl Orfeusz. Natychmiast odgadłem, że Cecylia będzie wielką artystką... Trzecie piętro to dość wy­soko dla lekarza. To ojciec zapewne wybierał mie­szkanie. Wszystkie jego decyzje mijają się jak gdy­by ze zdrowym sensem. Co prawda ma teraz nowe­go konika. Opowiem ci o tym. A oto i mieszkanie. Dzień dobry, mamo!

Pani Pasąuier w szarej, marszczonej sukience z przypiętym na siwiejących włosach koronkowym stroikiem, kierowała robotą tragarzy.

- Jak to miło z twojej strony, Laurent! I z two­jej, Justynie! To cudownie. A Ferdynand jest już tu od przeszło pół godziny!

- Co on robi?

- Słyszysz przecież: wbija w pokoju gwoździe razem z Zuzanną. Musisz oddać mu sprawiedli - wość, Laurent: Ferdynand jest niezwykły, jeżeli chodzi o wbijanie gwoździ. Nawet jeżeli chodzi o wbijanie w ściany z cegieł. Cóż chcesz, posiada do tego zręczność, prawdziwy talent!

- To prawda, - odparł Laurent ze śmiechem. - Jeżeli chodzi o wbijanie gwoździ, to Ferdynand jest nadzwyczajny. Ale, co to? Zegar brązowy! Powró­cił więc, mamo?

- Skądże miał wracać, mój drogi?

- Ba - skąd? z lombiku! Sądzę, że spędził tam połowę swego żywota.

- Laurent, - odparła pani Pasąuier, zniżając głos, - co można by sobie pomyśleć, słysząc twoje słowa? Wiem, że jest tu tylko Justyn, ale pomyśl

0 tragarzach. Lombik? Ależ macie sposób wyraża­nia się! Mój Boże! Któż tam idzie po schodach? Józef! Brak już tylko Cecylii.

- Przyjdzie! - zagrzmiał Józef, powiewając me­lonikiem. - Przyjdzie! Widziałem ją dwie godziny temu zaledwie. W ten sposób wszyscy będą obec­ni, prócz ojca, rozumie się.

- Moje dzieci, ojciec wasz jest w Kropli Mleka, na konsultacji. I, wiecie, wolę, aby nie przychodził tak zaraz, a szczególnie, aby nic nie załatwiał z tra­garzami. Ale, słówko, chłopcy! Gdyby ojciec nad­szedł podczas waszej obecności, zróbcie mi tę łaskę

1 nie mówcie nic o siekierze.

- Bądź spokojna, — odparł Józef opryskliwie, wzruszając ramionami.

jjtfŁ UlSZiOZ.Ti0

- Co to za siekiera? - spytał Justyn przyjąć "ta na ucho.

Laurent nie odpowiedział. Wznosząc ręce do i c - ba, wykrzykiwał właśnie:

- Biblioteka! Pamiętasz, Józefie, że kiedy n e- szkaliśmy przy ulicy Vandamme, biblioteka ta i y dawała się najpiękniejszym meblem na świec Oto Ferdynand z Zuzanną! Przypominasz so) Ferdynandzie, jakie wrażenie robiła na nas ta bi­blioteka? A w gruncie rzeczy, jest to zupełnie i.; lenka biblioteczka.

- Ależ - nie! - odparła pani Pasąuier. - Zapt niam cię, że jest ona i nadal bardzo piękną biblio­teką.

- Ty, Zuziu, - ciągnął Laurent, - ty w ogóle nic nie możesz pamiętać: nie znałaś ulicy Vandammt

Ferdynand rozdał uściski dłoni, po czym wsi żującym palcem leciutko podrapał drzewo biblie t ki.

- To fornier mahoniowy. Klara i ja nie znosimy mahoniu, szczególnie jeżeli jest to tylko fornier.

- Zadziwiające, - zauważył Justyn po cichu Zadziwiające i cudowne...

- Co takiego? - zapytał Laurent, - ten wst do mahoniowego fornieru?

- Nie, nie to. Jak piękna staje się Zuzanna. 4

F’rdynand zdjął marynarkę, aby wejść na dra­bin! • ; i wbijać gwoździe. Był on długi i cienki, po­miął chwiejną i słaniającą się. Miał na sobie r/arT e ubranie, które pan Pasquier z pogardą na- rys-'d „urzędniczym mundurem“. Krótkowzrocz­ne^ Ferdynanda była tak wielka, z tak bliska mu- ~'hil .n się wszystkiemu przyglądać, że zdawało się jak y, wyrzekając się dobrodziejstwa wzroku, po- jedynie na węchu. Uczynił ponownie głęboką uv ę : „Nie rozumiem jak można lubić mahonio­wy f< rnier“, po czym spojrzał na obecnych tak, jak gdyby dręczyła go chęć zniesienia jajka.

Niesprawiedliwy jesteś w stosunku do maho­nii . szepnęła pani Pasquier. — Za naszych cza- v')W f ył on królem wszystkich drzew. Moje dzieci, nie r. oszę was o pomoc ; nie jesteście odpowiednio do fc o ubrani. Ale nie przeszkadzajcie tym panom,

: zn czy tragarzom.

Widzisz, Justynie, - tłumaczył Laurki, - oto fcrzyiie z książkami. Książki ojca! P°*iz: „Rycerz i3 >b' as“. Ojciec skrzyczał mnie za czytanie tej ' Miałem czternaście czy piętnaście lat. To b’. i) książki tylko dla niego... Rany Boskie! Nasz Lim t !

Tak, - powiedział Józef. - Wasz Littré! Świę­ta : .i- ga domowa.

- Jaki on stary, jaki sfatygowany! - szepnął Lau- rent. - Ojciec otwierał go na stole, aby nam tta- maczyć znaczenie słów. A mama wzdychała, bn przeszkadzało jej to w szyciu. Uwaga! Baromi ’ '

- Panowie, - mówiła pani Pasąuier, - trzeba ,>o stawić barometr w jakimś kącie zupełnie prosto zt względu na rtęć. Ferdynandzie, przygotuj gwó; '1

- Ojciec - żartobliwie mówiła Zuzanna - ¡ia- brał teraz zwyczaju stukania końcem paznokci«- n barometr, aby przyśpieszyć podnoszenie się rt^ri. Zdarza się też, że ojciec stuka paznokciem w sz.by obrazów, nawet rodzinnych fotografii, a nawe; •* szybę fotografii Wenus milońskiej, aby zapov Le- działa pogodę.

- Tędy, panowie, tędy, — wołała pani lat ąuier. - Stół z jadalni! Odsuńcie się, dzieci.

- Widzisz, Justynie, — szeptał Laurent z uśn ic- chc-n, - spędziliśmy z Cecylią pod tym stołem wi lc- szą częso naszego dzieciństwa. Dobrze nam byl- opowiadać sobie różne historie. Było to na^- zaczarowane królestwo. Musi tam jeszcze być pe: f- na poprzeczka, służąca do podtrzymywania dod it- kowych desek. Na tej poprzeczce chowaliśmy :>?- sze tajemne zapasy: trzy kawałki cukru, stary char, dwie tabliczki czekolady. Co za schronislo! Ale, słuchajcie!

- To Cecylia! - zawołała pani Pasąuier. - To kiola Cecylii.

I Cecylia ukazała się istotnie, blada, wyprosto- '.v .n wątła, a jednak majestatyczna w swej dłu- i •:j :zarnej sukni z falbanami. Natychmiast spo- >tizt jła Justyna, uprzejmie skinęła mu głową, szep­tu u zy: „Nareszcie z powrotem!“, po czym uca- h •/ ta panią Pasąuier i zwróciła się do każdego z j.-iu.iś słówkiem.

Siostrzyczko, - szepnął Laurent, - oglądaliśmy nw stół, okręt naszych podróży. Wiesz, że i piani- łvi ', i jest, Cecylio, zagraj nam cokolwiek.

Zwariowałeś, Laurent, - odparła rozbawiona, z u/f r ‘ echem.

Owszem, owszem, - podjął Laurent. - Należy • i .' :ć ten dzień. Przypomnij sobie dzień, kiedy od-

, :<;ził nas Debussy. O wiele później dopiero do- ^ a izieliśmy się jak się nazywał i jak wielkim czło- iem był ten nasz gość. Sądziliśmy, że to jakiś

- »i.ę jedynie. A ty tak pięknie grałaś! Siostrzycz- agraj nam coś!

- Przypomnij sobie też, — dodał Józef, - dzień, k?cjv/ przy ulicy Guy-de-la-Brosse grałaś podczas wizv :y komornika.

- Och! - westchnął Laurent, - mówiliśmy o

¿’ot 5w. Jana 6 Rt

Klaudiuszu Debussy. Nie należy mieszać wszyst­kiego razem.

- Pamiętam to bardzo dobrze, - oświadczy! Fer­dynand. - Ojciec kłócił się z komornikiem o zaję­cie. A Cecylia grała, jak furia.

- Moje dzieci, - powiedziała pani Pasąuier, - gdyby was kto posłyszał, mógłby sądzić, że komor­nicy przychodzą do nas co tydzień. A przecież drzwi są otwarte! I sąsiedzi nie znają nas jeszcze! Cze­kajcie, panowie, czekajcie! To, to jest kosz z na­czyniami stołowymi. Powoli, panowie, powoli. I proszę zanieść to do kuchni.

- Cecylio, - przynaglał Justyn poważnym a ci­chym głosem. - Cecylio, przyłączam się do prośby twego brata. Zagraj nam coś, chociażby na tym marnym pianinie, którego nie możesz się zaprzeć.

- Chciałabym wiedzieć, — szepnęła pani Pas­ąuier, - dlaczego Justyn mówi: „to marne piani­no“ ! Wcale nie jest marne. Był to najlepszy fabry­kant fortepianów w całym państwie!

Cecylia nie odpowiedziała: szukała wzrokiem ja­kiegoś stołka. Józef chwycił wówczas ciężką pakę z książkami, uniósł ją bez wysiłku i postawił przed pianinem. Laurent zdjął marynarkę i rozłożył na pace. Zuzanna otworzyła pianino, okurzając chu­steczką klawisze. I raptem wszyscy siedli, bądź na

komodzie, bądź na jakimś koszu, czy też na stercie dywanów.

- Szopena? - pytał szeptem Ferdynand.

Laurent poddał:

- Mozarta?

Justyn nieśmiało wzdychał:

- Może Beethovena...

Cecylia uśmiechnęła się, podniosła rękę i zagra­ła chorał Bacha Es-moll.

W pewnej chwili dał się słyszeć szept pani Pa- sąuier:

- Zatrzymajcie się, panowie, na chwilę. To mo­ja córka, rozumiecie panowie.

I tragarze, ocierając spotniałe czoła, słuchali, w zdumieniu otwierając usta.

Cecylia przegrała Chorał Es-moll, a Laurent orzekł z powagą:

- Nowy nasz dom jest ochrzczony. Chorał ten będzie naszą melodią na przedmieściu Saint-An- toine. Przypomnij sobie, Cecylio: poddawałaś nam melodie na każdą czynność naszego życia, na każdą porę, na każde zdarzenie, każdą okolicę, każdą uli­cę, każde mieszkanie i nawet każdy pokój.

Blady, drżący z zachwytu Justyn wstał.

- Cecylio! przywróciłaś panowanie porządku. Któż mógłby jeszcze pamiętać o nieładzie i kurzu?

Ja, — stwierdził naiwnie Ferdynand. - Kurz pobudza mnie do kaszlu.

Zapadła cisza. Słychać było jedynie rozmowy i kroki schodzących tragarzy.

Nie zwiedziliście nawet mieszkania, - łajała pani Pasąuier. - Oto więc, pokój stołowy. Tutaj salon, w którym pacjenci waszego ojca będą 6ze- kali. Mam nadzieję, że będzie ich dostatecznie, by musieli czekać. Medycyna to niewątpliwie bardzo zaszczytne zajęcie, ale nigdy nie jest się u siebie. Dzwonek, i oto wchodzą obcy ludzie i zasiadają przed stoliczkiem ciotki Alfonsyny. Myślę nieraz, co by też powiedziała ciotka Alfonsyna, gdyby wró­ciła z tamtego świata i zobaczyła jakiegoś jegomo­ścia z zastrzałem albo fluksją, opierającego łokcie na jej mahoniowym stoliczku... Tu jest gabinet dok­torski. A tu, moje dzieci... trudno! trzeba było po­święcić jeden pokój. Nazywa on to swoim laborato­rium. W rzeczywistości jest to pokój, w którym robi wynalazki. W danej chwili dotyczą one wypadków kolejowych, a również i jakiegoś aparatu do odku­rzania dywanów. Na to właśnie wychodzi tyle wo­dy. Ta nieszczęsna historia z siekierą zaszła z po­wodu owego hydrauliczno-pneumatycznego apara­tu. A nade wszystko moje dzieci, niech nie ma wra­żenia, że się z tego śmiejecie. Wyprowadza go to z

0

równowagi. Tu mamy pokój Zuzanny. Moja Zuziu, będziesz miała czas przeglądać się we wszystkich lu­strach. To przechodzi granice rozsądku: przegląda się nawet w pokrywach garnków i w swojej łyżce, gdzie przecież nie może wyglądać pięknie. I sama sobie pokazuje język. To zabawne, taka dziewczyn­ka. Ferdynandzie! nie powiedziałeś im, jak się ma Klara. Gdzież się podział Ferdynand?

- Czy Klara jest jeszcze chora? - spytał Józef z udanym współczuciem.

- A tak, nie czuje się dobrze, podobnie jak Fer­dynand. Ojciec wasz zaczął ich poważnie leczyć. Wymyślił dla nich jakieś specjalne pigułki, które dobrze im robią, szczególnie na kiszki. Elektryzuje ich też nieco... Panowie! Panowie! Ach! rozbiją kredens. Spojrzyjcie, dzieci — kredens!

Pani Pasąuier poczęła wzdychać z niepokojem. Tragarze z wielkim trudem manewrowali ciężkim kredensem i mebel zdawał się być w niebezpieczeń­stwie. Józef jednym spojrzeniem objął tę scenę. Zro­bił trzy kroki i, nie zdejmując rękawiczek ani melo­nika, zwykłym ruchem ramienia przywrócił równo­wagę tragarzom i ciężar skierował na właściwą dro­gę-

- Jakiś ty silny, mój synu! - powiedziała pani Pasquier z zachwytem.

- Mniejsza o to wszystko, - zawołał Józef. - Przejdźmy do rzeczy poważnych. Cecylio, czy znasz Rostanda?

Cecylia zaprzeczyła ruchem głowy i poczęła się śmiać.

- Nie, nie znam Rostanda.

- Szkoda, - zauważył Józef. - Wrócimy do tej sprawy za chwilę. Gdzie jest Justyn? A* oto jest. Mój drogi, jesteś poetą, władcą słów, pomożesz mi więc. I ja chcę ochrzcić swój dom. Słyszałeś już mo­że o tym pała... o tym domu, słowem, o tej siedzi­bie, którą dopiero co nabyłem. Poznasz ją niezadłu­go. Chcę dać jej nazwę. W aktach nazywa się ona .,Les Aubiers“, co mi nic nie mówi. Chciałbym coś bardziej osobistego. Znajdź mi więc jakąś nazwę,

' mój kochany.

- Na twoim miejscu, - odparł Justyn, - nazwał­bym ten dom: Pasąuierowo.

- Powtórz. Powtórz no raz jeszcze.

- Po prostu - dom Pasąuierów. Powtarzam: Pa­sąuierowo, czy coś w tym guście.

Józef palcem dotknął końca nosa. Powtarzał:

- Pasąuierowo! Pas-quie-ro-wo!

I raptem z jowialnym wyrazem twarzy:

- Pasąuierowo! Zrobione! W gruncie rzeczy je­steś człowiekiem wykształconym. To są sprawy z

*

twojej dziedziny. Odczuwam szacunek, kult dla wszelkich kompetencyj. Pod warunkiem, oczywi­ście, by nie wchodziły mi w drogę. Panie, panowie! mam zaszczyt oznajmić wam, że za dwa tygodnie odbędzie się uroczyste poświęcenie mojego domu w Pasąuierowie. Zabawa potrwa cztery, czy pięć dni; przygotujcie się do tego i postarajcie o urlopy, wszy­scy bowiem jesteście zaproszeni. Chciałbym, aby to było coś zdumiewającego, wspaniałego, nie będę oglądał się na koszta. Nie znasz więc Rostanda?

- Chciałbyś zaprosić Rostanda? — gwizdnął Fer­dynand z ironią. - Szalejesz na punkcie wielkości. Rostand! No, no...

- Czemu nie? Chcę urządzić prawdziwą uroczy­stość i zrobię to jak trzeba, możesz być pewien. Chcę mieć u siebie uczonych, artystów, różne znakomito­ści, ludzi znanych, poważanych, ludzi, o których dużo pisze się w gazetach.

- Łudzisz się, — odparł Ferdynand z szelmowską miną. - Rostand kpi sobie z ciebie. Rostand może bywać na cesarskich i królewskich dworach. Nawet posiadając pieniądze, nie można mieć jeszcze wszystkiego, czego się chce.

- No, to jeszcze zobaczymy, - odparł Józef. - Jeżeli nie będę miał u siebie Rostanda, będę miał kogoś z tej samej paczki. Pomówimy o tym jeszcze.

Laurent, pozwól, mój kochany, że powiem ci słów parę na ucho.

Zaciągnął brata do niszy okiennej i począł mówić szeptem:

- Mój kochany, chcę koniecznie mieć u siebie pana Censier. Jest on uczonym dużej miary, jest „osobistością“, członkiem Instytutu. Mój kochany, koniecznie muszę mieć u siebie pana Censier. Dla reklamy, rozumiesz? Mam-ułożony cały plan, cały program; to mój osobisty sposób traktowania inte­resów.

Laurent począł się śmiać.

- Może chcesz kupić ode mnie jakiegoś Courbe­ta? Zaproponujesz mi może prowizję?

- Czemu nie? - ciągnął Józef z powagą. — Na początek zapraszam cię zupełnie bezinteresownie, bez żadnych kosztów uczestnictwa. Wszystko daje się jednak obliczyć, nawet przysługi tego rodzaju.

- Czy wiesz, - odparł Laurent z chłodnym gry­masem, - czy wiesz, że mam wielką chęć nie przy­jechać do ciebie zupełnie?

Józef, zaprzątnięty innymi myślami, nie słuchał już nawet.

- Rodzice będą, oczywiście, również, a nawet na honorowym miejscu. To zasada, od której nie moż­na odstąpić. To należy do obrazu. Chociaż poza

tym, jestem raczej na złej stopie z ojcem. Ta histo­ria z siekierą nadszarpnęła mi nerwy. Nie dostanie ani grosza, słyszysz? ani grosza na swoje wynalazki, patenty, dłubaniny i szaleństwa. Gdyby nawet wy­nalazł coś nadzwyczajnego, jakieś perpetuum mobi­le, czy maszynę do zbierania śliwek, nie dam ani grosza.

- O ile go znam, o nic cię nie poprosi.

- Zapewne. Wyciągnął od Cecylii pięć czy sześć tysięcy franków.

- Skąd wiesz?

Józef wzruszył ramionami i, pochyliwszy głowę, rozpoczął:

- Zawsze wiem wszystko i nie ma po co o tym mówić. Natomiast, jest inna sprawa: podobno nie jestem hojny? Takie zdanie krąży wśród rodziny i, jak sądzę, podzielasz je. Mniejsza o to! Nie na­rzekam. Wolę uchodzić za egoistę, niż za dui*nia. A jednak, w stosunku do niego właśnie, słyszysz? w stosunku do ojca, byłbym z całą przyjemnością nie­co hojniejszy. Byłbym go chętnie psuł, byłbym mu dał coś zbudować, byłbym sprawił, by czuł się, jak pączek w maśle. Ale doprawdy nie ma sposobu, aby tego dopiąć. Gdybym ofiarował mu dom, sprowa­dziłby tam kobiety, zainstalowałby w bezpośrednim sąsiedztwie swoje dwa, czy trzy nadprogramowe

JltB JNLBZOOTć

domy rodzinne, natychmiast wszcząłby niesnaski z tym, lub owym, i raz jeszcze narobiłyby nam kłopo­tu. Szczerze mówiąc, jeżeli mam do niego żal, to za to głównie, za to że uniemożliwia zrobienie czegoś dla siebie, dla nich, jeżeli wolisz. To jest doprawdy zupełnie niemożliwe. Urągałoby to zdrowemu roz­sądkowi. Znasz moją zasadę: rozsądek przede wszystkim. Ach! Justynie, kochany chłopcze, mam i tobie parę słów do powiedzenia. Będziesz na obie- dzie u tego twego Papillona, Laurent? Nie skończy­łem jeszcze z tobą. Przyjdę tam pod koniec obiadu.

- Jakiś ty ruchliwy!

- Oczywiście! Nie jestem marzycielem. Należy chcieć tego, czego się chce.

Józef puścił brata i ujął pod ramię Justyna. Pa­ni Pasąuier mówiła właśnie:

- Lampa wisząca! Uwaga! Ach! proszę pana, szklany abażur na głowie, jak kapelusz! To do­prawdy nierozsądne. Odchodzisz więc już, Lau­rent? Prawie, że nie widziałam się z tobą dzisiaj.

Podeszła doń i wsunęła mu w rękę papierową to­rebkę.

- Zjesz je dziś wieczór, przed zaśnięciem; to do­brze robi na trawienie. Jeżeli spotkasz ojca na scho­dach, co jest możliwe... Pamiętasz, coś mi obie­cał?

Po chwili Laurent z Justynem szli pod rękę dłu­gim Faubourg Saint-Antoine. Ze wszystkich, bram buchała silna woń terpentyny i werniksu. Na pod­wórzach, w szopach, w sklepach, w pokojach, na chodnikach nawet, widniały szkielety łóżek, foteli, szaf, zjawy krzeseł lub ławek. Wieczór zapadał. W fabrykach ustała właśnie praca. Lekki wiaterek pę­dził przy samej ziemi smugi trocin i cieniutkich wió­rów. Cały tłum, o dłoniach powyżeranych, cuchną­cy farbą i woskiem, rozlewał się po gościńcu.

- Przeprowadzka trwa, - z uśmiechem zauwa­żył Justyn.

Laurent podał mu torebkę.

- Chcesz karmelka? Nie? Otóż będę musiał zjeść je sam i żołądek mnie rozboli.

- Wiesz, - mówił Justyn, - twój brat Ferdynand jest jedynym człowiekiem na świecie, który zmusza mnie do spuszczania oczu. Gdy powiada: „Nie lu­bię mahoniowego fornieru“, albo „najdogodniejsze pociągi jeżdżą siecią północną - to nie podlega dy­skusji : znam się dobrze na sprawach kolejnictwa“, albo znów: „wolimy ogrzewanie piecami od gazu; jest bardziej uciążliwe, ale zdrowsze“, kiedy mówi tego rodzaju rzeczy, nie umiem spojrzeć mu w oczy

i zdaje mi się, że się rumienię. Jest on doprawdy pięknym przykładem absolutnej pewności.

Laurent wzruszył ramionami, nie dając natych­miastowej odpowiedzi.

- To dziwne, - westchnął w końcu zwracając się do widm przeszłości. - Gdy opuściłem Creteil, aby zamieszkać sam w pokoju przy ulicy Sommeard, są­dziłem, że to już koniec, że rodzina się rozproszyła. Co za pomyłka! Trudno wyobrazić sobie, jak twar­dy żywot ma rodzina! Oto odeszliśmy wszyscy, każ­dy w swoją stronę, prócz Zuzanny, oczywiście, gdyż ma ona obecnie zaledwie lat trzynaście. Odeszliśmy wszyscy, a rodzina trwa w dalszym ciągu. Tak wła­śnie jest i jest to prawie niezrozumiałe. Przetrwała ona i trwa nadal jeszcze, a, co najlepsze, nie wiedzie jej się wcale zbyt źle.

- Tak, - odparł Justyn, - zdawałoby się nawet, że wszystko skłania do optymizmu.

- Masz zupełną słuszność. Bratowa moja, Hele­na, mawia niekiedy ze śmiechem o utworzeniu 2wiązku skoligaconych. Klara, żona Ferdynanda nie odpowiada nawet. Jest już ona panią Pasąuier do najostatniejszych fibrów. Żałuje prawdopodobnie, że nie posiada plamki rodzinnej Pasąuierów. Mo­że nabędzie ją kiedyś przez samo myślenie o niej,

- Co nazywasz rodzinną plamką?

- Plamkę, którą posiadamy wszyscy od urodze­nia na ramieniu, albo na plecach. Plamka! Wy­

obrażam sobie ludzi, którzy nie byliby z tego zbyt dumni. Dla nas, rodzinne znamię było zawsze przedmiotem dumy.

- Gdybym posiadał nadmierną dumę, - powie­dział Justyn, miarkując głos, - sądzę, że byłbym się z niej wyleczył po odwiedzinach u Roberta de Mon­tesquieu w pewnej sprawie, dotyczącej poezji. Opo­wiem ci to kiedyś, nie obawiaj się, nie zapomnę. Ale mówiłeś o znamieniu rodzinnym.

- Mniejsza z tym! Powiadasz - optymizm! Tak, to jest właśnie to. Zrozumiałeś chyba, że Jó­zefowi świetnie, jak się to mówi, poszły mteresa. Nie przeistoczyło go to tak bardzo. Jednakże, opa­nował go od tego czasu głód zachwytów. Żąda za­chwytu i okazują mu go. Rodzina, jako całość jest teraz szczęśliwsza, ale Józef jest nadal Józefem, oj­ciec zawsze jest ojcem, Ferdynand zawsze Ferdy­nandem, a nawet coraz bardziej Ferdynandem.

- Poczekaj ! A Cecylia zawsze jest Cecylią.

- Tak, i to jedyna pociecha. Dziś po południu rozmawialiśmy z Józefem. Czy wiesz, co mi powie­dział? Oczywiście, nie! A więc powiedział mi: „Zdawałoby się, że pragniesz odpokutować wszyst­kie rodzinne grzechy“. Józef kpi sobie najwidocz­niej. A jednak nie ma pojęcia, jak bardzo bliski jest prawdy.

Laurent potrząsnął w zamyśleniu głową i cią­gnął dalej:

- Całe dzieciństwo niemal spędziłem w walce w sobie samym i poza sobą z nieokiełznanymi siłami: z charakterem ojca, z charakterem Józefa. Mówmy

o nich dwóch jedynie. Czy wiesz dlaczego walczy­łem przede wszystkim w sobie samym? Nie się z czymś, co nie istnieje. Walczy się z rzeczywi­stością. Między czternastym i piętnastym roki. m życia zrozumiałem, że ojciec — skromnie si _K wyra­żając - lubi kobiety. Nie mówię, że czuje do nich namiętność... Namiętność oznacza cierpienie. Ojciec nigdy nie cierpiał. Najbardziej trvv< v*ło mnie - a nie mówiłem o tym nikomu, nawet tobie - że wszystkie kobiety, za którymi uganiał się mój ojciec, budziły we mnie niepokój; pożądałem ich, dręczyły mnie po prostu. Ojciec stawał na głowie, daremnie zresztą, aby zdobyć pewną przemiłą osobę, która nazywała się Bailleul, i zajmowała się nami, gdy byliśmy dziećmi. Jeżeli chcesz wiedzieć, panna Bailleul była pierwszą istotą, która wzbudziła we mnie pożądanie cielesne. Miałem coś koło dwu­nastu lat, nie pamiętam już dokładnie; ale gdy my ślę o tym, teraz jeszcze robi mi się gorąco. Później przyszła Teresa. Nigdy nie mogłem ojcu wybaczyć jego historii z Teresą. Czułem bowiem w stosunku

do niej więcej, niż życzliwość. Opowiadałem ci, jak to pewnego dnia pobiegłem, jak wariat do pewnej kobiety, którą ojciec miał tam gdzieś, w pobliżu uli­cy de Fleurus. Ale nie mówiłem ci, że w ciągu na­stępnych miesięcy było mi niesłychanie trudno nie myśleć o niej. A nawet - Pola Lescure! Wprost tmdn1’ do uwierzenia! Sądziłem, że budzi we mnie wstręt. Było to jednak co innego. Po całej awantu­rze z Połą zrozumiałem, jak bardzo podobny je­stem do ojca. I wiesz, jaką zrobiłem próbę?

- Nie, ale domyślam się trochę.

- Czy zrozumiesz o co chodzi, jeżeli ci powiem, ze u^iit)wałem klin wybić klinem? Tak, usiłowałem cb.zyazić to sobie, ale tak zupełnie, najzupełniej. •Najpierw jednak muszę opowiedzieć ci coś cieka­wego. Ojciec budził we mnie prawdziwy wstręt swymi przygodami z kobietami; i proszę! odkry­łem. że. ja ze swej strony to samo właśnie uczucie budzę >v nim. Patrzał na moje dojrzewanie z czymś w ’’od/ aju odrazy, z jakimś zawstydzeniem, on, któ­ry pr/-;z całe życie nigdy nie znał wstydu. Prawił nv Ligania. Nie mógł doprawdy znieść, że pachy zaitit ’ją mi włosami. Rzecz warta śmiechu, gdy- b?Tn :;ył w owym czasie do śmiechu skłonny. Od- krvicm wówczas, że cała czystość dziecka polega na jrgo rozpaczliwym przekonaniu, że istnieć muszą

95

BOT* kiszcwyO *'*TA.*rr

gdzieś na swiecie, i że z całą pewnością istnii ią sei ca czyste i że, niestety, ono nie jest jednym z nich.. Powracam więc do swego opowiadania. W p gu pięciu lat miałem osiem kobiet i to nie przelotnych miłostek, ale osiem związków, o 1 wiedziałeś coś niecoś. Ale nie mówmy o tym Pewnego wieczoru wchodzę do Vachette z i Karmeną. I wiesz, kogo widzę przy sąsiedni liku? Ojca z Połą Lescure. Sądzę, że byłbyn całą tę budę, co nie byłoby ani sprawiedlh mądre. W tym też mniej więcej czasie, ock łem napady gniewu w najczystszym stylu Pa Podobieństwo było uderzające. Pewnego di omnibusie, spostrzegłem u jednego z pasażer nerwowy powieki. I natychmiast zacząłem n; wać go, dla kpiny, zupełnie, jak ojciec. Byk tem cały wieczór dosłownie chory ze smutku. ' straszny okres życia! W młodości każdego c; ka istnieje pewien straszliwy moment, w 1- jest on, w stanie zupełnej bezbronności, zde wszelkie najgorsze niebezpieczeństwa. Momt. przeżyłem.

Laurent zamilkł na chwilę. Wówczas odezwał się z powagą w głosie :

- Mam wrażenie, że jesteś niesprawit Twierdzę nawet, że jesteś niesprawiedliwy. V.

wał on was wszystkich i to dobrze wychował. Słu- rhd, ąc twych słów można by pomyśleć, że to jakiś <r! Skąd ta uraza, mój drogi!!

To, co mu zarzucam, — szepnął Laurent, — do- samej treści istoty ludzkiej, zarzucam mu... ■; tym, czym sam jestem. Poczekaj: zarzuca­ni... bo dziś, Justynie, nic mu już nie zarzu- Uspokoiłem się, ozdrowiałem. Znalazłem swo- ' idotum i swoje azylum.

I akież to azylum?

*

.'lie mogę powiedzieć wszystkiego, nawet to- k, nawet tobie! Nie jestem już dzieckiem i nie ywam słów. Schronienie moje? To bezintere- , najzupełniej czyste, a tym samym, bezna- e uczucie.

i’ak, tak, mój drogi, odczuwam co chcesz przez wiedzieć.

Tak, potrafisz to odczuć. Teraz mam spokój i zynek, który trwa od całych już miesięcy. I, zadziwiająca, do nikogo nie czuję już żalu. iowiłem nawet nie szukać z nimi zaczep- 3chać ich: Józefa, ojca, Ferdynanda, wszyst- ch i w ogóle wszystkich... A co najlepsze, to ich wszystkich rozumiem. Józef zawsze wie chce, ponieważ chce rzeczy prostych. Ja nie

zawsze wiem czego chcę: to, czego chcę, jest nie­skończone.

Przyjaciele zrobili jeszcze parę kroków, po czym Justyn odezwał się z powagą:

Jesteśmy ostatnimi romantykami. Przyjdzie pokolenie, które będzie się z nas śmiać.

Po chwili Laurent podjął spokojnie a żarliwie:

- Na to, aby zapomnieć o domu, o dawnym „u nas“, musiałbym mieć jakieś „u mnie“, założyć ognisko domowe, stworzyć własne swoje tradycje. A więc, słyszysz, Justynie? nie uczynię nic podobne­go. Zbyt dobrze osądziłem już siebie. Wiem, czego się mam trzymać.

ROZDZIAŁ V

Pracowita samotność. Rozmowa o zmroku. O do­świadczaniu. prawd zasadniczych. Tajemnicze ostrzeżenie. Plamki na ręku. Lampa gaśnie. Mrok przynosi gorzką ulgę.

Ponieważ blask dnia przygasał, Laura Desgroux podkręciła małą węglową lampkę. Z czarnego cy­lindra buchnęło światło i, uwięzione, spłynęło do ku­li wypełnionej niebieskawą wodą.

Dziewczyna wyprostowała się, odetchnęła głębo­ko, wzniosła ramiona, ziewnęła, jak dziecko, west­chnęła przeciągle, aż do oczu jej napłynęły bezbo­lesne łzy, po czym pochyliła się znów statecznie nad mikroskopem. Za oknem widać było ogród pełen melancholii. Chorzy w niebieskich kitlach prze­chadzali się, wdychając ciepło zachodu. Panowała głęboka cisza. Niekiedy, przejeżdżający sąsiednią ulicą wehikuł wstrząsał marami i uwięziony nie­bieskawy płomień poczynał drgać.

Posługacz laboratorium wszedł, powłócząc noga-

*

mi. Przebył on niegdyś w tym właśnie szpitalu stra­szliwą operację, po czym, będąc jeszcze rekonwale­scentem, ożenił się ze swoją pielęgniarką. Teraz żył tu, w tym świecie odciętym od świata, jak wystra­szona roślina, która nie może już opuścić cieplarni. Odezwał się:

- Nie jestem potrzebny? Czy pani już skończy­ła?

Mówił głosem bezdźwięcznym, który, zdawało się, wydziera sobie z trzewi w jakimś śmiertelnym wysiłku. Na pięknych, ruchliwych ustach dziew­czyny zjawił się uśmiech.

- Nie, nie! nie jesteście mi potrzebni.

- Zabieram więc zwierzęta.

Chwycił dwie klatki, pełne białych myszy o ru­binowych oczkach. Przenikliwe, jak igły, piski zwie­rzątek rozdzierały ciszę. Przez chwilę jeszcze sły­chać było odgłos pełznących korytarzem pantofli posługacza. Potem zapadła znów cisza, a blask lam­py stopniowo przezwyciężał światło dnia.

Minęła długa chwila. Niekiedy delikatnymi, szu­kającymi po omacku palcami dziewczyna chwyta­ła jakąś szpilkę, która miała zamiar wypaść jej z włosów i wpinała ją z powrotem na właściwe miej­sce. Niekiedy prostowała się, aby przetrzeć zmęczo­ne oczy, a niekiedy znów nuciła jakąś melodię sa­

motności; jedną z owych pieśni bez słów, bez wąt­ku i bez końca, które zachowujemy dla siebie sa­mych jedynie.

Wreszcie odwróciła się i o mało nie krzyknęła ze zdumienia.

Censier, w swym czarnym, surowym stroju stał w głębi pokoju, przy drzwiach.

- Czy pan tu jest już od dawna? - spytała dziew­czyna.

Potwierdził skinieniem głowy. Potem zbliżył się, rzucił rękawiczki i kapelusz na stół i wreszcie siadł. Jakkolwiek Laura Desgroux zdawała się przyzwy­czajona do tego milczącego sposobu bycia, zatrzy­mała jednak na uczonym niespokojne spojrzenie.

Renaud silił się na uśmiech. Dwie wielkie, peł­ne udręki fałdy rozciągały mu policzki. Wargi za­padały się rytmicznie. Przyglądał się jak niebie­ski płomień tańczy w płynnym więzieniu.

- Pani pracowała ? - spytał.

- Ależ, tak, jak zwykle.

- Powinienem podziękować, albo powinszować pani, a zdaje mi się, że pani zazdroszczę.

- Pan bardzo wiele pracuje, - odparła. - Mam wrażenie, że nigdy nie pracował pan tyle, co w o- statnich czasach.

Renaud wzruszył ramionami, głęboko wciągając

powietrze, przeładowane znanymi woniami: wO' nią esencji goździkowej, benzyny, czystego alkoho­lu - i powiedział:

- Jestem zmęczony.

- Daleko pan chodził?

Zaprzeczył ruchem głowy, i wyszeptał dziwną odpowiedź:

- Nie, zmęczony jestem sobą. Dziś wieczór bar­dziej, niż każdego innego wieczoru.

Laura odwróciła się całkowicie. Renaud Cen- sier nie należał do ludzi, których skargi można sły­szeć często. Odparła z zapałem:

- Czy mogę panu pomóc? Czy mogę się panu na co przydać?

Renaud pochylił głowę i przyglądał się swym zaciśniętym między kolanami dłoniom.

- Nie, - odparł - nie! prawdę mówiąc, nic tu nie można pomóc.

Zapadła już ciemna noc. Dziewczyna poczęła u- kładać preparaty w sosnowej skrzynce. Na każdym szkiełku z wielką starannością wypisywała jakąś cy­frę lub słówko. Rzucała niekiedy w stronę uczone­go spojrzenie pełne ufności, zdziwienia i uwagi.

A on począł znów mówić niskim, nieśmiałym, nie­zręcznie modulowanym głosem:

- Przychodzi taka chwila, w której myśli, o któ-

m

rych się sądziło, że są już powszednie, opanowane, o- swojone, znowu nabierają jadu. Po kilka razy w ży­ciu trzeba przetrawiać najzwyklejsze prawdy. Pa­ni jest młoda, a jednak myśli pani niekiedy, że przyjdzie dzień, dzień tonący w dalekiej przyszło­ści, w którym słońce wzejdzie nad światem, na któ­rym pani już nie będzie. Myśli pani o tym z uśmie­chem, myśli pani bez przekonania oczywiście i bez goryczy, jako o czymś, co jest omal że nieprawdo­podobne. I ma pani słuszność. Tak samo myślałem

o tym niegdyś. Dzisiaj tego rodzaju myśli nawie­dzają mnie znowu. Posiadają one opętańczą siłę; nie potrafię się od nich uwolnić. Wystarczy, bym spojrzał na rzekę, a myślę natychmiast, że w nie­dalekim czasie będzie ona płynąć, będzie płynąć na­dal, ale już beze mnie, beze mnie ^ Renauda. Pew­nego dnia morze będzie szumieć u brzegu - tak lu­bię szum morza; zawiera on w sobie wszystkie od­głosy i wszystkie melodie świata! - będzie więc ono szumieć, a mnie już nie będzie. Przyjdzie czas, o, już niedługo, niedługo! gdy pory roku przechodzić bę­dą nad lasami, a ja będę już tylko mętnym wspom­nieniem w sercu kilku istot. Uśmiecha się pani? Dobrze pani robi. Na to jednak, aby podobne my­śli przyjęły nagle postać i krok pewności, trzeba du­żo przecierpieć.

JO,$

wrotem i wyciągając zwolna ręce ku światłu, poło­żył je na stole: przyglądał się im z uwagą.

- Mam na rękach czarne plamy, - powiedział.

Niech pani spojrzy: na grzbiecie dłoni. Oo! to nie jest żadna choroba. Są to plamy... jakby je na­zwać? - plamy starości. Mam je może od dwóch czy trzech lat. Ale dawniej nie zwracały one mojej uwagi.

Znów wstał, przeszedł kilka kroków i raptem, zmienionym przez wzruszenie głosem rzekł:

- Plamy te zacząłem dostrzegać od czterech, czy pięciu miesięcy, odkąd panią poznałem.

Zapadła niewyraźna cisza. Renaud stał nieru­chomy, sztywny. Wreszcie podjął:

- Sprawiłoby mi ulgę gdybym mógł wierzyć, że nie ma pani żalu do mnie za... za to zwierzenie.

Dziewczyna twarz ukryła w dłoniach i głosem pensjonarki odparła:

- Nie, proszę pana.

Uczony rozpoczął znów z głuchym naleganiem:

- Mogłaby pani mieć do mnie żal. Ja sam czuję go w stosunku do siebie. Sto razy przysięgałem so­bie uroczyście i święcie, że nie powiem tego, co po­wiedziałem przed chwilą. Sześć miesięcy temu cóż mogły obchodzić mnie te drobne plamki na rękach ? J ta siwa broda, i twarz, doszczętnie zniszczona?

Cóż mogło mnie to wszystko obchodzić, gdy pani nie było, nie było jeszcze? Byłem uśpiony w głębo­kim szczęściu, które dawała mi prąca, cisza, i je­szcze... no... kariera. Było to doprawdy zbyt piękne. Doprawdy było to zbyt proste! Teraz rozbudziłem się. Błagam panią, niech pani nie płacze. I tak już wstydzę się dostatecznie. Pani jest życiem samym! Nie można spoglądać na panią i nie odczuwać szczęścia, uniesienia! I tak się oto stało: została mi pani zesłana, abym zrozumiał, że nic nie da się za­cząć od nowa. Jest pani młodością i przynosi mi pani ostrzeżenie o śmierci. No, proszę wytrzeć oczy. Cóż by można było sądzić patrząc na panią? Że panią skrzyczałem, może, że jestem katem dzieci? Niech pani nic nie odpowiada, proszę bardzo. Niech pani wytrze oczy. I... i... niech mnie pani zostawi samego. Nic na świecie nie jest mi tak drogie, jak pani obecność. Więc proszę mi ją odebrać. Na nic innego nie zasługuję. Proszę zostawić mnie, drogie dziecko. Jest już późno. Proszę już iść. Niech pani idzie do swych kolegów. Niech pani idzie spotkać się z młodzieżą w swym wieku.

Teraz Renaud Censier jest sam. Przez okno wi­dać światła szpitala. Smutne są i słabe. Wydają się równie cierpiące, jak wszystkie nieszczęsne dusze na tym padole łez. Mała łukowa lampka wzdycha w

W

swym czarnym cylindrze. Potyka się chwilami; można by sądzić, że żali się i kaszle. Odbicie jej pływa chwiejnie w niebieskawej wodzie kuli. Po ką­tach gromadzą się niejasne, pozbawione kształtu cir- nie. Renaud otwiera szufladę. Wyjmuje z niej dłu­gą, kruchą fajeczkę glinianą. Napycha ją czarnym tytoniem i poczyna palić.

Rozmyśla :

Nie pragnę już nawet być szczęśliwym. Gdyby się zjawił anioł pokoju ze szczęściem w dłoniach, odwróciłbym się do niego piecami. Mam ochotę cierpieć jedynie i męczyć się. Mniej słabym i bez­bronnym wobec świata i siebie zastał mnie okres młodzieńczych udręk. Gorzkie odrodzenie! Bywają dni, bywają wieczory, gdy już jestem zmęczony cierpieniem, niezdolny do cierpienia w sposób na­leżyty. Oczekuję wtedy nieruchomy, oczekuję po­wrotnej fali, Siła wraca, wraca w końcu, a z nią ra­zem wraca i cierpienie... Kto tu jest? Kto wchodzi?

Renaud zerwał się. Przed chwilą mówił głośno, a od tego głosu zadrgały butelki i epruwetki. Siada

i powraca z powrotem do swoich myśli:

Nie, nie ma nikogo. Zdarza mi się teraz często mówić na głos. Niegdyś wyśmiewałem się z tego ro­dzaju snów na jawie. Czy istnieje udręka, z której

człowiek miałby kiedykolwiek prawo się wyśmie­wać? Jakże jestem niewdzięczny! I ja miałem swo­ją cząstkę w życiu. Była piękna. Była wspaniała. Mógłbym ją znów posiąść. Ale nie, wydaje mi się, że nic nie posiadałem. Mam, oczywiście, prawo wybo­ru. Skończyć, albo iść dalej. Czy istotnie jednak mam tu wybór? Stanę się może starym uczonym, podobnym do wszystkich starych uczonych, bacz­nym na punkcie swych chorób, swych manij, swej sławy; czujnym w dyskusjach i na punkcie swych ambicyj, jak biedak Blomberg. Czyżbym doprawdy nie miał wyboru? Jeżeli będę żył, wiem, że wyzdro­wieję z tej strasznej choroby. Wyzdrowieć! Nie mo- lgę nawet wyobrazić sobie, że świat stanie się znów jasny, że się stanie chociażby tylko znośny. Co to ma znaczyć ?

Lampa wzdycha. Przyciemnia się i gaśnie. Nie­bieskawa kula tonie w ciemności.

To prawda, myśli Renaud. Powinienem był podkręcić i przybliżyć węgle. Spalają się i rozdzie­lają jak wszystko, jak wszystko na świecie! Mniej ­sza o to! Ciemność dobrze robi. Czy istnieje jakaś wspólna miara pomiędzy tym dziewczęciem a nie­pojętą udręką? Zdawałoby się, że ona jest przyczy­ną tego wszystkiego; nadchodzą jednak długie chwile, w których zapominam o niej.

log

Renaud zaciąga się dwa, czy trzy razy fajką, któ­ra również gaśnie.

Chcę się wyrzec, oczywiście! Czy jednak wy­starczy chcieć? Czy wystarczy zmiażdżyć w dło­niach obnażone swe serce? Chryste! Nie wiem już czego chcę - to jasne. Chryste? Dlaczego - Chry­ste? No, no, bez oszustwa! Nie mieszajmy imie­nia Bożego do tego maleńkiego ziemskiego drama­tu“.

ROZDZIAŁ VI

Nie wspominajcie o siekierze ! Pasguierady i pas- quieryzm. Napady gniewu, wynalazki i patenty. „Podręcznik doskonałego patentowicza". Mgliste pochodzenie czyszczenia przy pomocy próżni ssącej. Gospodarz w niebezpieczeństwie. Wszystko kończy się kataklizmem. Laurent jest niespokojny.

- Mówiłeś mi więc: „Siekiera? Historia z sie­kierę? Ani słowa o siekierze! Żadnej wzmianki!“ Wiesz - to przerażające! Wszyscy mówicie jak Ka­rol angielski. To zaczyna być tragiczne!

Laurent śmiał się serdecznie.

- Nie, - odparł. - To mała śmiesznostka tylko, jak wszystko co dotyczy mej szanownej rodzinki. Skoro jesteś w trakcie tworzenia słów, skoro dziś właśnie stworzyłeś Pasąuierowo, mam wielką ocho­tę powiedzieć ci, że ta cała sprawa siekiery jest w istocie taką sobie pasąuieradą jedynie lub, słusz­niej, napadem pasąuieryzmu. Wybór pozostawiam tobie. Och! napady gniewu mojego ojca zdarzają

lii

się teraz rzadziej, niż dawniej. Nie twierdzę, że pa­nuje on nad sobą; nie sądzę, aby był do tego w ogó­le zdolny; jednakże, przestał już ufać swym siłom, swej wytrzymałości głosowej. Nie udały mu się dwa, czy trzy napady gniewu w wielkim stylu. Ro­zumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Wspaniała okazja, szczególnie sprzyjające okoliczności, liczna

i w miarę podniecona publiczność. Coś w rodzaju koncertu, recitalu gniewu dla artysty jego miary. A jednak zemknął, wycofał się ze dwa, czy trzy ra­zy. Od tego czasu brak mu już zaufania. Musi czuć się przy głosie. A wobec nas, swoich dzieci, waha się, wykręca. Byliśmy pierwszymi jego wielbicielami, wielbicielami, ogarniętymi przerażeniem. Dorośli­śmy. Józef przybiera niekiedy swój głos basowy, głos Herkulesa z hal targowych i odzywa się, o, bardzo zresztą grzecznie: „Ojcze, jeżeli istotnie masz za­miar przestraszyć nas, to nas przynajmniej u- przedź!“ A ojciec poczyna gwizdać, potem zaś mówi o deszczu i pogodzie. Mam wrażenie, że na osobno­ści odstawia jeszcze poufne napady gniewu — dla samej tylko mamy. Z mamą zawsze się to udaje, zawsze odnajduje najlepsze swe efekty. Mama za­wsze drży i nawet nie jestem pewien, czy mogłaby się obejść bez tego rozkosznego strachu.

- A sprawa siekiery?

-Zbliżam się do niej. Nieco cierpliwości! Mówiłem ci, że w danej chwili ostatnią fan­tazją ojca jest chęć czynienia wynalazków. Prak­tykuje on jeszcze wciąż jako lekarz i nawet żyją oni z tego poniekąd; cała jednak potę­ga jego wyobraźni, potęga niemała, zwróco­na jest ku wynalazkom. Na nieszczęście praw­dziwy wynalazca musi dla ochrony ewentual­nej fortuny wynalazki swoje patentować, patento­wać i jeszcze raz patentować. Sytuacja materialna ojca była w ostatnich latach nieco mniej niepokoją­ca, niż dawniej. Wtedy to odkrył on sprawę paten­tów na wynalazki i od tej chwili, to znaczy od lat trzech, mama żyje w ciągłym niepokoju. Mówię o mamie jedynie. Patent taki nie jest rzeczą drogą; nie wiem dokładnie, co kosztuje, ale bodaj że coś z pięćdziesiąt franków. Najstraszniejszą rzeczą jest jednak, że ojciec okazał się bardzo płodnym wyna­lazcą. Cały dzień nawiedzają go pomysły. Ma ich tyle, że w końcu nabiorę wstrętu do pomysłowości. Ojciec co krok marzy o nowym aparacie; używając jakiegokolwiek przedmiotu, myśli o doskonaleniu go. Niekiedy przygląda się łyżce, przyborowi do mu­sztardy, szczoteczce do paznokci, którejkolwiek z rzeczy, które można by uważać za wynalezione już ostatecznie, aż do skończenia świata. Przygląda im

Noc Sw, Jana S

się w zamyśleniu, a mama natychmiast poczyna krę­cić głową, wzdychać z udręką i odwracać się ku nam, jak gdyby chciała wołać o ratunek. Wówczas ojciec się uśmiecha, gładzi palcem niefarbowane je­szcze wąsy, które zachowały dotychczas przedziwnie jasny kolor. Uśmiecha się i —gotowe! w tej oto chwili coś wymyślił. W pięćdziesiątym piątym roku życia odkrył on robienie wynalazków, tak, jak inni w tym wieku odkrywają literaturę, czy erotyzm. Po­czątkowo składał sam swoje projekty do opaten­towania. Skutki były straszliwe. Albo nie czynił te­go we właściwym urzędzie i wychodziło z tego „o- krągle zero“ jak wyrażają się tam w swym żargonie. Albo też składał jeden egzemplarz jedynie, a trze­ba ich podobno złożyć dwa. Rozpoczynał wówczas na nowo; ale oba egzemplarze, które sam osobiście sporządził, nie były zupełnie identyczne. Zapomi­nał czasem jakiegoś, nie wiem już jakiego tam, szczegółu w duplikacie rysunku, albo w oblicze­niach. Przypominam sobie, że kiedyś dostarczył trzech podpisów jedynie zamiast czterech. Wyobra­żasz więc sobie jego gniew, wybuchy sarkazmu, gwałtowne domaganie się sprawiedliwości. Ojciec z natury lubi sprzeciwiać się przepisom. Powiadają mu, że podanie ma być napisane na arkuszu papie­ru o rozmiarach 29 do 34 na 20 do 22 centymetrów

- bodaj że tak właśnie. Powinienem znać to ju. na pamięć - dość się o tym naopowiadał. Wystar­czy ojcu jednak znajomość żądanych wymiarów, a- by miał chęć sprzeciwić się rozporządzeniu. Taki już jest jego charakter. Posyłał więc swoje podania - mówię w czasie przeszłym, teraz wszystko się zmie­niło — posyłał więc swoje podania na papierze o rozmiarach 28 centymetrowych. Umyślnie, przez ciekawość.

- I odrzucano je?

- Naturalnie. Trudno uwierzyć, ale działo się tak właśnie. Urzędnicy w tych urzędach mają oko. Zapewne o tym jedynie myślą. Słowem, pierwszy rok był doprawdy straszny. Z czasem odkrył on biu­ra patentowe.

I wówczas wszystko się ułożyło?

- O, nie! Byłoby to zbyt proste. Istnieją podob­no bardzo poważne biura wyrabiania patentów, biu­ra godne zaufania. Ale, jak się zdaje, tego rodzaju biura ojciec wyczuwa już z daleka i odsuwa się od nich z obrzydzeniem. Niemylnie wprost przyciąga­ją go aferzyści, oszuści, kanalie. Musi on być ko­niecznie oszukiwany, okradany - to najgłębsza istota jego natury! Związał się więc z jakimś podejrza­nym biurem i od tego czasu opanowało go istne szaleństwo. Patentuje swoje wynalazki nie tylko na

Francję, ale i na Kamczatkę, na Honduras, Zanzi­bar i najbardziej niemożliwe kraje. Jest to potrzeba, choroba... Zapomina o odnawianiu swych patentów w porę. Następuje utrata praw, zmarnowanie pie­niędzy. Wieczorami pisuje „Podręcznik doskonałego patentowicza“. Co powiesz na tego rodzaju literatu­rę? Ma przy tym procesy, nieskończoną ilość pro­cesów. Mama nakłada więc kapelusz, płaszcz z pele­rynką i idzie jak zazwyczaj umawiać się z prawni­kami. Ojciec wynalazł rzeczy, które były już wy­nalezione ze dwadzieścia razy. Wiesz może, że pań­stwo nie daje żadnej gwarancji: rejestruje jedynie, stawiając datę. Nie wiedziałem o tym wszystkim; zaczyna mnie to interesować siłą rzeczy i dlatego właśnie, że mama... Wiesz, Justynie, że wynalazek jego dotyczący unikania wypadków kolejowych był wcale niezły. Tak! Muszę ci też powiedzieć, że ża­den z wynalazków ojca nie był jeszcze eksploato­wany z pewną ciągłością. To mu nic a nic nie prze­szkadza, byle mógł mieć nowe pomysły i patento­wać je. Co się tyczy jego wynalazku czyszczenia dy­wanów przez aspirację...

- Ach! - westchnął Justyn wznosząc do nieba ramiona. - nigdy się nie dowiem historii o siekie­rze!

- Wynalazek odkurzania dywanów przez aspi­

rację wydaje mi się paradoksalny, a jednak, moż­liwe, że ludzie bardziej uświadomieni... Wyobraź sobie aparat do wytwarzania próżni. Oczywiście, że najprostszym bedzie aparat hvdrauliczno-pneuma- tyczny. Znasz ten svstem. Ojciec odwiedził mnie kiedvś w laboratorium i zobaczvł taki instrument. Natychmiast począł zezować w jego stronę. W ty­dzień później wziął sie do robienia doświadczeń, tam, u siebie, przy ulicy d‘Alesia, w ich dawnym mieszkaniu. Strumień wody w kranie bvł zapewne zbyt słaby. Oiciec sprowadził ślusarzy. Oczywiście

- straszny bałagan. Od czasu wynalazków mama jest do teęo przyzwyczajona. Spędza dni całe na czyszczeniu i wycieraniu, niekiedy nawet na gasze­niu zaczątków pożaru. Oiciec każe więc zało­żyć dwa poteżne krany, które daia znakomite stru­mienie wodv. Podeimuie swe doświadczenia; trwa to około dwóch tygodni. Lokatorzy dziwili się nieco, bo rury wodociągowe śpiewały i chrapały... Był tam. słowem, cały ów harmider, który czyni woda w paryskich domach. Pewnego dnia pod wieczór ktoś dzwoni. Mama idzie otworzyć drzwi i pyta: „Pan do doktora?“ - „Nie, - odnowiada nowoprzybyły. - Jestem właścicielem domu“.

Więc to znów historia z gospodarzem? — spytał Justyn z wyrazem skupienia na twarzy.

ll7

- Zawsze! Niepodobna wyobrazić sobie niena­wiści ojca do kamieniczników. Najzabawniejsze jest, że Józef wstępuje teraz w szeregi nieprzyjacielskiej korporacji, skoro kupuje domy.

- I cóż gospodarz?

- Mówi, że chce się widzieć z ojcem. Ale ojciec, zajęty pracą, nie zgadza się ukazać. Mama poczy­na drżeć, usiłuje uspokoić gospodarza. Gospodarz wypowiada głośno na schodach najrozmaitsze żale, dotyczące użycia wody. Trwa to wszystko co naj­mniej z dziesięć minut. Mama odgaduje, że ojciec już irytuje się w pokoju wynalazków, a tu gospo­darz dyskutuje, oblicza, czyni zarzuty. Nie ma temu końca. Nagle ojciec otwiera drzwi. Ukazuje się. Już jest na schodach. Mama nie może powstrzy­mać okrzyku zgrozy. Ojciec trzyma siekierę w rę ku. Zrozum! Nigdy jeszcze, w najgorszych nawet chwilach nieopanowania, nigdy jeszcze ojciec nie zamordował żadnego z gospodarzy.

- Dreszcze przechodzą mi po plecach!

- Czekaj chwilkę. Ojciec pokazuje siekierę, ru­chem sąd czyniącego. Zaczyna mówić, jak gdyby zgadzał się na wydanie wyroku: „Skarży się pan na zużycie wody, mój panie, drobna to przyczyna skarg. Teraz będzie pan miał ważniejszy do tego powód!“ Przy tych słowach ojciec wznosi siekierę

i z całej siły uderza w przechodzącą tuż pod ścianą rurę wodociągową. Tryska strumień wody. Ojciec usuwa się spokojnie, strzepuje kilka zbłąkanych na klapach żakietu kropel i powiada: „Teraz może pan krzyczeć“. Właściciel domu czyni to naturalnie. W całym domu powstaje ruch, który wkrótce dochodzi do ostatnich granic wzburzenia. Woda w kaskadach spływa przez klatkę schodową. Gospodarz blednie. Ojciec pociąga wąsa. Mama krzyczy, jak opętana. Mijają dwie, trzy minuty i słychać jak nadchodzą wezwani strażacy. Woda spada, strażacy wstępu­ją po schodach, narzekania wymykają się ze wszyst­kich drzwi. Słowem - znany obraz, atmosfera ka­tastrofy, to, co Józef nazywa „ojcem czystej wody, samą istotą ojca“. Oto wszystko, daję ci na to sło­wo.

- Och! - odparł Justyn, - uważam, że to wy­starczy !

- Raz jeszcze trzeba było się przeprowadzać. I dlatego właśnie instalują się teraz na tym Faubourg St. Antoine. Ale lepiej nie wspominać wobec ojca historii z siekierą. Źle to na niego podobno wpływa.

Justyn począł się śmiać.

- Tak, - powiedział, ściskając ramię przyjacie­la, - tak, nie jest to ojciec dogodny, ale też i nie nudny. A nawet, powiedzmy sobie, zabawny. Przy­

znaj, że ma on w sobie wiele nieprzewidzianego.

- Kiedyś pomówimy o nim jeszcze, - odparł Laurent i zmarszczył brwi. - Pomówimy o nim, je­żeli zostanie twoim teściem.

Justyn puścił jego ramię i zachmurzył się rap­tem.

- Otóż i jesteśmy u Papillon‘a, - stwierdził Lau­rent po chwili, — wejdź, mój drogi, zejdź do spelun­ki. Ach, jest już prawie pełno!

Zdjął kapelusz, raz jeszcze spojrzał dokoła i po­wiedział z niepokojem:

- Jest już z pewnością po wpół do dziewiątej, a Laury jeszcze nie ma. Niezrozumiałe.

<

ROZDZIAŁ VII

Rzut oka do spelunki. Rozmowa przy stole. Kon-

czucie ciągłości. Rozmyślania w sercu cyklonu.

Restauracja P była w fałszywy

marmur i dwie ci :i z malowaną imi­

tacją rowków, kolumienki, mające jakoby podtrzy­mywać jej sklepienie. Wychodziła ona na ulicę de la Huchette, utrzymując się na równym poziomie z wąskim chodnikiem. Rzemieślnicy, dorożkarze i urzędnicy jadali tu licho i komentowali wiadomo­ści z prasy. Kręconymi schodami o wylocie znajdu­jącym się w głębi sali schodziło się do podziemia.

Słowo „schodzić“ zarówno w poczuciu ogólnym, jak i w języku poetów czy żargonie uczonych, zwią­zane jest raz na zawsze z wyobrażeniem spodlenia, klęski i śmierci. Z trudem przyjdzie więc history­kowi wytłumaczyć, dzięki jakiemu to paradoksal­nemu zjawisku goście Papillona schodząc po stop­niach, odczuwali upojną pewność szlachetnej od-

trapunkt sentymentalno-politycznyyjózef, czyli po-

m

rębności, powodzenia, bogacenia się i, aby już rzec wszystko do ostatka — wznoszenia się.

A jednak dolna salka była mała, niska, źle wie­trzona, oświetlona skąpo. Było to coś w rodzaju ja­skini — medycy nazywali ją między sobą „spelun­ką“ - ale jaskinia ta była naówczas jednym z ognisk intelektualizmu na lewym brzegu Sekwany.

Leon Schleiter królował w spelunce. Celibat, skromność ówczesnych jego zarobków, surowość politycznych przekonań, wszystko to skazywało go na wikt restauracyjny. Porzucił go dopiero dla oka­załej i ponurej kuchni ministerialnych przyjęć. Jed­nakże, zarówno tam, jak gdziekolwiek indziej, sku­bie nadal coś niecoś tylko - zgodnie z wymogami swego słabego żołądka.

W tej to piwnicznej jadłodajni Chabot, Vuillau- me, Eugeniusz Roch, upojeni dziełami Le Dante- ca, wypracowywali co tydzień jakąś nową definicję życia. Testevel podtrzymywał znicze czystej litera­tury. Wiktor Legrand wyrokował o wszystkich za­gadnieniach filozoficzno-biologicznych. Laurent, Laura, a niekiedy i Justyn chętnie pochłaniali tu mieszaninę podejrzanych potraw i porywających poglądów. Całe to bractwo żyło ubogo i ubierało się taniutko u słynnego tandeciarza Latreille, przy uli­cy Saint-Andre des Arts.

Laurent siadł obok Justyna i, spoglądając ku drzwiom, odezwał się:

- Laura powinna tu już być. Nie miała tak wiele do roboty.

Schleiter przestał rozprawiać, aby na chwilę za­jąć się nowoprzybyłymi.

- Co się dzieje, — zagadnął sucho, - ze znakomi­tym panem Censier?

Laurent zmarszczył brwi.

- Panie Schleiter, niech pan mi zrobi tę przy­jemność i oszczędzi pana Censier. Ja okazuję szacu­nek panu Dastre, pańskiemu szefowi.

- Ach! więc to „wielka miłość“?

Laurent wzruszył ramionami. Schleiter szykował się już do nowej utarczki.

- Czytaliście, - pytał, - sławny wniosek Sembata po zamachu anarchistów na króla hiszpańskiego? Nie? Wyciąłem go. Przeczytaj to, Testevel, ty, któ­ry posiadasz tak piękny głos.

Testevel mruknął coś i chwycił skrawek papie­ru.

- „Izba deputowanych, - zaczął natychmiast, - Izba deputowanych, stwierdzając nienaruszalność każdego ludzkiego istnienia, boleje nad wszelkim aktem morderczym, jakąkolwiek przybrałby postać i jakiekolwiek byłyl y jego pobudki...“

- Nadzwyczajne! - zawołał Roch. - Jasne i nie podlegające dyskusji. I bardzo dogodne. Książę Sergiusz w lutym, król hiszpański w czerwcu... Na­leży zająć jakieś stanowisko w tak poważnej spra­wie. Podaj mi musztardę...

- Pozwól skończyć. Czytaj dalej, Testevel.

- „...stwierdza, że źródła zamachów należy szu­kać w złym traktowaniu ludzi pracy i w brutalnej odmowie politycznych wolności...“

- Nie pojmuję, - powiedział Laurent, - co mo­gło zatrzymać Laurę. Miała tu być z całą pewno­ścią. Nie jestem doprawdy zbyt głodny.

- Przyjdzie, - szepnął Justyn. — I ty się często spóźniasz. Laboratorium jest stąd daleko.

Testevel kończył:

- „...ale w granicach sprawiedliwości społecznej, która jedna tylko może usunąć tego przyczyny".

- Znajduję, że to znakomite, - powiedział Eu­geniusz Roch.

Schleiter sucho przytakiwał głową:

- Ciepłe, spokojne. Nikogo nie kompromituje. Nikomu nie szkodzi.

- A tobie zależy koniecznie na szkodzeniu komu­kolwiek?

- Przeżywamy - oświadczył Vuillaume poważ­

nym głosem, - jedną z najniezwyklejszych epok hi­storii. Świat pełen jest wielkich zdarzeń.

- Wszystkie epoki są niezwykłe, - rzucił Legrand swym lodowatym głosem.

- Ach! - zawołał Laurent, — otóż i ona!

Laura zjawiła się u wejścia. Odłożywszy teczkę

z książkami, siadła po prawej stronie Pasąuiera z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.

- Tak się spóźniłaś! - powiedział młodzieniec. - Czy nic ci się nie stało ?

- Nic - odparła szeptem.

Poczęła jeść z roztargnieniem, prawie że nieprzy­tomnie. Jaskinia wypełniła się teraz odgłosem roz­mów. Laurent odsunął talerz i przestał jeść.

- Najbardziej pożałowania godną rzeczą, — mó­wił Schleiter swym bezdźwięcznym głosem, - naj­bardziej gorzką, jest dojść z biegiem lat do zrozu­mienia, że nie da się już nic zrobić dla pogodzenia klas społecznych i że jest zgoła śmieszną rzeczą wciąż jeszcze marzyć o tym pogodzeniu. Przepowia­dam zmierzch uniwersytetów ludowych, gdzie sen­tymentalni burżuje przychodzą zabawiać się w bra­terstwo.

- Sam wydajesz na siebie wyrok, - krzyknął Vuillaume.

Schleiter wzruszył ramionami:

- Nie! żadne zlanie się nie jest możliwe; flirt między klasami jest zbędny. Burżuj, prawdziwy burżuj, albo oddaje swe pieniądze, wszystkie swe pieniądze - czego nikt jeszcze nigdy nie widział - a wtedy sprawa jest załatwiona : przestaje być bur­żujem. Albo zachowuje pieniądze, a wówczas choć­by nawet pracował w polityce jako socjalista, choć­by nawet gruchał w cieniu Jaurès'a, nic mu iu‘f po­może: zawsze pozostanie burżujem jedynie. *

- A pan? - spytał Roch.

- Proszę o porcję ryżu bez tłuszczu... Ja poci lodzę z ludu. Nie mam zupełnie pieniędzy. Jesteir cał­kowicie czysty wobec rewolucji. Prawdziwi re.. olu- cjoniści gardzą inteligencją. Posługują się nii i to wszystko. Ale, a propos pieniędzy, panie Pastjuier, • podobno brat pański wyróżnił się na giełdzie. Sły­szy pan, panie Pasquier?

Laurent nie słuchał. Spoglądał z uwagą na Lau­rę i zaciskał usta.

- Co się stało Laurze? - zapytał cicho Justjm. - Myślałby kto, że płakała.

Laurent niecierpliwie wzruszył ramionami.

- Czy słyszał pan, panie Pasquier? - p xljął niewzruszony Schleiter. — Mówiliśmy o pańskim bracie Józefie, świetnym, młodym finansiście.

Laurent stawił mu przez chwilę czoło.

»

- Niech pan zachowa swe złośliwości na później: mój brat ma tu przybyć za chwilę. Zobaczy go pan we własnej osobie.

I natychmiast popadł z powrotem w milczenie.

- Jest pan w błędzie, - mówił Wiktor Legrand, zwracając się do Schleitera, - jest pan w błędzie, iń~ t ęyniąc żadnej różnicy pomiędzy burżuazją pie­nioną, której błędów bynajmniej nie pochwalam, a kulturalną burżuazją, ową silną burżuazyjną eli­tą, klóra jest czynnikiem wielkości kraju. Jeżeli pan znie; ie tę elitę, trzeba będzie pod tą, czy inną nazwą stworzyć ją z powrotem. Żaden kraj nie może żyć i pracować bez klasy inteligencji, dostarczającej przewożonych i szefów, z dawna znającej tradycje, albo, jeżeli pan woli, przepisy. I niech pan nie mó­wi o Rosji: ta nie posiada burżuazyjnej elity.

- Lauro, - półgosem pytał Laurent, - czy nie uważasz mnie już za swego przyjaciela? Mam wra­żenie, że cierpisz, że od chwili, gdyśmy się rozstali, stało się coś, co cię zasmuca.

- Nie, - krótko odparła dziewczyna. - Nic się nie stałe. Nalej mi tylko czystej wody.

- Zdawałoby się, - sarkał Lagrand, - że pan, właśnie pan, panie Schleiter, wie lepiej od kogokol­wiek, co to znaczy wydobyć się samemu z cienia niż- zości. To bolesny przypadek.

- ...Nie mam jeszcze lat trzydziestu, - upa’ powtarzał Vuillaume. - A jednak w swym i\. więcej widziałem reform społecznych, niż świat rejestrował ich w ciągu dwudziestu wieków.

- Wiem, wiem, - odrzekł Schleiter. - Jest to gument, który puszcza się zwykle w ruch dla f.f raliżowania jedynej czynnej idei: idei rewoh- Doprawdy, panie Pasquier - do pana to mó’ kochanku, - zdaje się, że pan nie użycza dziś i mniejszej uwagi jedynym ciekawym jeszcze dla dzi naszej epoki zagadnieniom.

- Ależ nie! - wykrzyknął Legrand. - Powst kiedyś społeczeństwa, w których grać się bę„ międzynarodówkę podczas uroczystości rozdaw; nagród; a porządni mieszczańscy proletariusze, nażając głowy dla wysłuchania hymnu między rodowego, obgadywać będą nieśmiertelne zai z... z...

- Powiedzmy — z roku igo6-go, aby zbyt v\ czasu nie tracić, - zawołał Schleiter wśród hał

- ...Mój kochany, - mamrotał Testevel, k dużo jadł i pił, - nazwisko moje ma prawdopo< nie znaczyć „cielęca głowizna“ Wiem o t Kpię sobie z tego i mam nadzieję samemu dać s z tym jakoś radę, bez żadnej rewolucji. Patr? Oto i brat Pasquiera.

momencie, gdy Józef wpadł do spelunki, roz-

jak każdego wieczoru, przeistaczała się wfa- dziwne jakieś sprzeczki. Józef był uśmiech- krew krążyła mu pod samą skórą, cerę miał ną i lśniący zarost. Ukłonił się szeroko kape- całemu towarzystwu, po czym zaraz pod-

0 brata i siadł za jego plecami na krześle, m.

iesz, - mówił ze śmiechem brzuchomówcy, - v o mało co nie pokłóciliśmy się z Ferdynan- Tym razem z powodu ich psa. Ferdynandem? Dlaczego? Co ci szkodzi ten

e słuchasz, co do ciebie mówię.

vszem. Czemuż się gniewać o psa?

lcą koniecznie, aby pies wziął udział w uro

iach.

; cich uroczystościach?

a emożliwy jesteś z tym roztargnieniem. Mó rzyjęciu, jakie urządzam za kilka dni, u sie- as-quie-ro-wie. Nie słuchasz, Laurent? iż, owszem: Pasquierowo... Więc - Ferdy Rozumiem. Chcą zabrać ze sobą psa. Co ci Izi?

1 cierpię go. A teraz, zdawałoby się, że już

klamka zapadła: nie można mieć u siebie Ferdy­nanda bez psa.

- Jesteś zachwycającym bratem. Koniecznie chcesz Ferdynanda?

- Nie zawsze tak będzie; ale tym razem - chcę g0-

- Pojmuję - rodzina! Może nawet wyciągniesz z grobu ciotkę Annę, wuja Leopolda, i kogoś tam jeszcze?

- Czemu nie? Myślałem już o tym.

- Nie brak ci jednak ludzi, których byś mógł za­dziwić, - odparł Laurent z uśmiechem, pozbawio­nym żółci.

- Wierzaj mi, że najtrudniejszą rzeczą jest za­dziwić członków własnej rodziny. Reszta jest dro­bnostką. Wreszcie, zobaczę jeszcze jak będzie z tym ich psem. O czym myślisz, mój drogi? Nie słuchasz mnie. Ot, pomówię z Justynem. Drażnisz mnie, ko­chanku ! *

Laurent zwrócił się do Laury:

- Gdy już będziesz miała dość całego tego hała­su, wyjdziemy; odprowadzę cię pod bramę domu. Przekonany jestem, że źle się czujesz.

Przez chwilę wyraźny, prawie że twardy głos Wiktora Legrand rozlegał się w pewnego rodzaju ciszy:

- ...Ideje socjalne o charakterze protekcjoni­stycznym żyją wiek, najwyżej półtora. Ideja patrio­tyzmu nacjonalistycznego trwa od 89 roku. Uwa­żam, że dobiega końca. Ale nie wyobrażajcie so­bie, a w szczególności pan, panie Schleiter, że wa­sze ideje, jeżeli opanują kiedykolwiek świat, trwać będą wiecznie. Przez sześćdziesiąt czy sto lat doda­wać będą ludziom nadziei, po czym zużyją się, jak wszystkie inne.

Schleiter z trudem powstrzymał odruch niezado­wolenia. Wiktor Legrand mówił z narzucającą się powagą. Już sama siła jego wysławiania się wystar­czała aby zebrani słuchali z uwagą - cud, który Schleiterowi wydawał się wprost obrazą.

Stojąc w rogu jaskini, Józef oburącz przytrzymy­wał Justyna za klapy marynarki. Huczał:

- Laurent nie posiada poczucia ciągłości. Z to­bą, kochany Justynie, z tobą można przynajmniej porozmawiać. Laurent zdaje się nawet nie rozumieć, że ta uroczystość, przyjęcie, które urządzam w Pa- squierowie - widzisz, jak dobrą mam pamięć I - jest dla mnie prawdziwym wydarzeniem.

- Jeżeli zależy ci na tym, aby przybył, - szepnął Justyn, - zaproś naszą koleżankę, Laurę Desgroux.

- Aha! - doskonale, doskonale, - odparł Józef z

roztargnieniem. - Ależ dobrze, bardzo lubię mło­dzież.

Spelunka wypełniła się nagle gwarem hałaśli­wych sprzeczek. Głos Wiktora Legrand walczył zc zgiełkiem:

- ...Wierzajcie, - krzyczał, - wkrótce się okaże, że ten pop - Hapon, jest tajnym policjantem, czy czymś w tym guście. W Rosji nigdy nic nie wiado­mo. Zdrada tak jest tam zmieszana z atmosferą, któ­rą się wdycha, że niepodobna rozpoznać, co kto myśli, ani komu służy. Sam car jest może tylko pro­wokatorem.

- Zwariował pan, - zawołał Vuillaume. - Pop Hapon stał na czele rozruchów pod strzałami woj­ska...

Józef wzruszył ramionami.

- Śmieszą mnie ci ludzie, - zwrócił się do Justy­na. - Mieliby oni właściwsze pojęcie o biegu zda­rzeń, gdyby spędzali codziennie godzinkę na gieł­dzie. Tam i wyłącznie tam, tworzy się prawdziwa polityka. Laurent, słuchaj, Laurent! Chwileczkę, zanim wyjdziesz. Napisałem do pana Censier.

-Już ! Nie tracisz czasu!

- Ależ oczywiście. Po co czekać, skoro już doko­nałem wyboru...

- Pan Censier nie przyj edzie. To samotnik, dzi­kus...

- Mój drogi, liczę na to, że zdołasz go skłonić. Mówiłem ci już, jak się zdaje, że chciałbym mieć piękny dobór gości. Cztery lub pięć dni uroczysto­ści. Wielkopańskie życie na wsi. Wzmianki w pi­smach i fotografie w „Illustration“. A po tygodniu artykuły o działalności towarzystwa „Roumagne“. Puszczam to wszystko w ruch... Ach ! uczyni mi pa­ni, panno Lauro, ten zaszczyt... Laurent wytłumaczy to pani... Jestem doprawdy szczęśliwy, proszę pa­ni...

Jaskinia już znowu wypełniła się krzykiem. Tym razem Schleiter zapanował nad rozmową. Mówił grobowym głosem :

- Rosja jest naszym sprzymierzeńcem. To wia­domo. Ale Rosja jest pobita. Francuskie pisma znajdują dla niej kilka przyjaznych i nieco pogard­liwych słów. Japonia nie jest naszym sprzymierzeń­cem; ale Japonia jest zwycięzcą. Cała prasa roz­brzmiewa pochwałami na cześć Japonii. Sens mo­ralny : należy b/ć zwycięzcą !

- Pod tym względem jestem pańskiego zdania, - zawołał Laurent śmiejąc się sucho. - Zawsze należy być zwycięzcą. To pewniejsze.

- Nie zaproszę Schleitera, - stwierdził w tej chwili Józef.

- Och! - szepnął Laurent, - nie proszę cię o to bynajmniej.

- Nie, - zrzędził Józef, - doprawdy mam go gdzieś. Helena również go nie lubi. Gdybym go za­prosił, nie mógłbym się powstrzymać od kłótni z nim. A u siebie w domu nie byłoby to ładnie. Jako przedstawiciele nauki: ty, panna Desgroux i pan Censier.

- Och! jakiś ty uparty! Pan Censier nie przy- jedzie.

- Zobaczymy. Czy znasz Delcambre‘a?

- Malarza? Nie, nie znam go. ^

- On też będzie. Prosiłem go, aby zrobił portret Heleny z dziećmi. Delcambre to wcale niezły naby­tek. Idziesz już? Chcesz, abym cię odwiózł? Powóz mój stoi przed domem.

- Nie, dziękuję, - odparł Laurent. - Przede wszystkim muszę odetchnąć świeżym powietrzem. Pójdziemy z Justynem odprowadzić Laurę. Do wi­dzenia, Józefie.

Wyszedłszy na ulicę, Laurent, Laura i Justyn szli początkowo w milczeniu. Obraz Józefa zdawał się wciąż jeszcze zakłócać Justynowi spokój.

- Oczywiście, - mówił, - że sława Cecylii, że

m

twoja praca i twoja reputacja, Laurent, to niejako atuty jedynie w jego grze, w grze Józefa. Posiada on prawdziwy dar upraszczania i wyjaśniania wszech­świata.

Laurent zwlekał z odpowiedzią. Rzucał niekiedy szybkie spojrzenie na wyrażającą w tej chwili jedy­nie głębokie znużenie twarz dziewczyny. Nagle odezwał się jak gdyby odpowiadając z bardzo da­leka na uwagę Justyna:

- Ideje wdzięczności, wspaniałomyślności, czy­stej spekulacji! Któż mówił nam o tym w naszej rodzinie? O, nic im nie zarzucam! Zanadto byli za­jęci sprawą utrzymania się przy życiu, walką i wy­siłkiem wydobywania się z tego, co Legrand nazy­wa cieniem niższości. Trzeba dużo mieć na to cza-

* su, by dojść do swobodnej wymiany poglądów. Mu­sieliśmy każdą z tych idei odkrywać, stwarzać i wy­nosić na światło dzienne. Z wysiłkiem musieliśmy szukać ich dokoła — w książkach, w sobie, w życiu, w rozmowach naszych mistrzów. Dzięki panu Cen- sier zrozumiałem wiele rzeczy.

Dziewczyna uniosła na chwilę głowę i rzuciła na swych towarzyszy wystraszone spojrzenie.

- O kim mówisz? - spytał Justyn. - O sobie, o sobie jedynie. Mówisz: musieliśmy. Wiem, jest i Ce­

cylia. Ale Cecylia nie mieszka na tej samej, co my, planecie.

Laurent nie odpowiedział, ale kiwnął głową. Po chwili młodzi zatrzymali się przed jednym z domów na Saint-Germain. Laurent zdjął kapelusz:

- Lauro, mam wrażenie, że ci coś dolega. Nie będę spał spokojnie.

Dziewczyna odparła tonem niemal rozdrażnio­nym:

- Nie - śpij! nic mi nie dolega.

Zniknęła w korytarzu. Laurent stał zamyślony.

- Wracam do siebie pracować, - szepnął. - Bę­dę miał piękną noc, spoglądając na Paryż. Od świąt wielkanocnych nie zamykałem okna. Do widzenia, Justynie.

Dodał jeszcze:

- Jestem niespokojny: Laurze z pewnością coś dolega.

W kilku susach znalazł się już znów na ulicy du Sommerard. Na schodach, które przebywał powoli, gaz się już nie palił. Lubił on tę cylindryczną stud­nię o doskonałej akustyce, którą szczyt oszklony roz­jaśniał nieznacznie. Co wieczór delektował się za­równo ciemnością, jak i przyprawiającą go o lekki zawrót głowy krętą drogą schodów. Otworzył drzwi po omacku. Po omacku przeszedł przez pokój, by

dojść do głęboko wysuniętego okna poddasza. Noc była jasna, mleczna, - przepiękna noc o barwach szafirowego marmuru. Widać było Paryż, nie z tak wysoka i daleka co prawda, jak widziany bywa ze szczytów okolicznych wzgórz lub sławnych budow­li, ale raczej w sposób, w jaki wyłaniający się z wo­dy pływak odkrywa jednocześnie i grzbiety fal i ogrom morza. Z szaleńczej masy dachów, murów, kominów, wyłaniało się miasto gotyckie: najpierw Cluny, potem Saint-Séverin, Notre-Dame, wieża Saint-Jaques, Sainte-Chapelle, a w dali inne jeszcze zjawy. I, w oczach młodzieńca, te pełne chwały, je­dyne widoczne, jedyne uratowane od zagłady cie nie zdawały się wielbić triumf wytrwałej myśli nad chaotycznym mnóstwem dążeń i przelotnych zapę­dów.

Laurent zapalił lampę, otworzył zeszyty i siadł. Marzył pogodnie :

..Jestem spokojny i zdecydowany. Mam teraz po­czucie, że dokonam czegoś wielkiego. Trzeba było tej miłości, abym wrócił na właściwą drogę i odna­lazł swój cel. Jakże ten świat bogaty jest i wspania­ły! Jak przepełnione jest moje serce! Jak bardzo kocham życie!“

Uniósł głowę. Powietrze było do tego stopnia nieruchome, że źdźbło puchu, wątła zaledwie ni-

teczka kurzu przebyła w prostej linii krąg rzucone­go przez lampę światła tak spokojnie, jak gdyby miała przed sobą określony cel i wiedziała, co czy-

Cud nie jest dziełem świadomego wysiłku. Pochwa­ła łaski. Pochwała wyńłku. Skargi wiernego serca.

Duma żydowska. Ból niekochania.

- Posłuchaj, - rzekła Cecylia, - posłuchaj ostat­nich wariacyj. Haendel jest w nich rozkoszny. Spo­dziewam się, że masz w kieszeni pieniądze, bo usły­szysz też kukułkę. Jest to najprostszy i najbardziej monotonny z ptasich śpiewów. A jednak uderza on wszystkich muzyków, z których każdy wciąż jeszcze tłumaczy nam na swój sposób jego znaczenie.

Grała dalej, a Justyn z powrotem zatonął w bo­lesnym zachwycie. Był opanowany, ale nie spokoj­ny. Wiedząc, że nikt go nie widzi, gryzł z wściekło­ścią końce palców i grzbiet ręki. Gdy go rytm ujarz­miał, wysuwał podbródek, zaciskał i rozluźniał na przemian szczęki. Nozdrza jego potężnego nosa po­ruszały się w takt. Wszystko to razem szpeciło go.

W końcu, gdy czarodziejskie palce przestały się już unosić, odezwał się:

Twój brat Józef, którego widziałem wczoraj

wieczorem, - nie wiem, czy wspominałem ci o tym?

- sądzi, że pracą można zdobyć wszystko.

Cecylia roześmiała się zlekka.

- Nie śmiej się z Józefa. Spytaj raczej, co myśli o tym nasz Laurent. Jest on bliski — o, zupełnie nieza­leżnie od swej woli! - zdania wyznawanego przez Józefa.

- Natomiast ja, - uroczyście oświadczył Justyn - wierzę w talent, w łaskę: wierzę w stygmat na czo­le. Szanuję i kocham w tobie ten cudowny dar, któ­ry ci został powierzony, nie wiem sam przez kogo, przez aniołów chyba.

- Chcesz może obrazić mnie twierdzeniem, że wszystko otrzymałam, że nie pracowałam ciężko i długo, że nie zadałam sobie wielkiego trudu, że nie znosiłam i nie znoszę dzień w dzień tortury przymu­su?

- Nauczyłaś się posługiwać skrzydłami, ale skrzy­dła - otrzymałaś. Pozwól, bym je podziwiał: nie ma nic cudowniejszego dla nieszczęsnych ziemskich istot.

- Nie śmiałbyś się z Józefa, - powiedziała Cecy­lia, unosząc palec, - gdybyś znał całe dzieje naszego dzieciństwa.

- Sądzę, że znam je dość dobrze i nie śmieję się bynajmniej z Józefa.

- W ciągu całych lat żyliśmy planami, marzeni mi, mgłą, złudą odbitych w wodzie obrazów. NaL ży, naturalnie, litować się nad ludźmi, którzy nie skosztowali nigdy tego bajkowego pokarmu. Bracia moi - to znaczy głównie Laurent i Józef, jakkolwiek myślę oczywiście również i o Ferdynandzie - bra­cia moi po sto razy przysięgali, w tajemnicy lub pu­blicznie, że nie dadzą się nigdy uwieść ponętom złu­dzeń, mgieł, loterii, gier hazardowych. Dotrzymują słowa - każdy na swój sposób. Albo przynajmniej przekonani są, że dotrzymują go, jak to na przykład czyni Józef, który jest jednak wielkim marzycielem i gra, w przekonaniu, że buduje.

- A ty? - porywczo spytał Justyn.

- Ja? Po co mówić o mnie?

- Czyś również złożyła taką przysięgę?

Cecylia potrząsnęła głową i nie dała odpowiedzi.

- Ty, - z zapałem stwierdził Justyn, - nie masz zupełnie potrzeby składania tego rodzaju przysięgi, robienia postanowień, wytyczania sobie reguł i pro­stowania swego przeznaczenia. Nie obawiaj się: kocham naszego Laurent jak brata. Nie umniejszę

go-

Ruchem ręki wyraziła zgodę.

- Przychodzimy z dala, - powiedziała po dłuż­szej chwili milczenia.

- Tak, - odparł Justyn, - wyobrażam to sobie: całe wieki chłopskiego życia, lub życia szarego tłu­mu ulicznego. Setki szorstkich, nieogładzonych lu­dzi, nie umiejących wyrażać swych myśli i mają­cych, zapewne, myśli tych znikomą tylko ilość. Ciemne doczesne namiętności, przytłoczone s?erc* giem ciężarów. I nagle - zjawia się: Cecylia!

- Tak, oczywiście, i Laurent i inni...

- Wybacz. Powiadam: „zjawia się Cecylia po­nieważ... wiesz dobrze...

Zaczerwienił się; splatając i rozplatając c’'orie, okrążył stół i nagle, niskim, pełnym żaru, błagi 'ir/rn głosem powiedział:

- Cecylio! Czy teraz zechcesz mnie pośl b» Czy chcesz, abym...

Urwał. Twarz Cecylii, tak zawsze spokojna i cr.y- sta, miała wyraz bolesnej udręki. Dwie łzy tr. ły z jej oczu. Usta poczęły drżeć.

- Wybacz, wybacz, - jęczał młodzieniec. - Na­mówiłem nic, o nic nie prosiłem. Nie broń mi S’, < ' widoku. Nie broń mi słuchania cię nadal. Co s’ę z* mną stanie, jeżeli usuniesz się ode mnie całkowi­cie? Zapomnij, że w ogóle mówiłem cokolwiek. Nie chcę cię utracić ostatecznie.

Klęczał. Chwycił brzeg sukni, długiej sukni z -1

banami; ściskał go i skręcał ruchem, pełnym sza­cunku i uwielbienia.

- Nie każ mi odejść.

- Ależ nie, nic podobnego, nie odprawiam cię, - westchnęła Cecylia. - Jesteś najlepszym moim przy- iariVlem, po bracie moim, po bracie. I ja rów­nic nie chcę cię utracić. Ale nie proś mnie o nic, nic r ■ ie wiem, nic nie chcę mówić. Gdybyś wiedział jak bardzo można cierpieć również, gdy...

- Gdy co? Gdy się nie kocha?

. Crcylia poruszyła ręką, jak gdyby dla rozpędze­nia chmury.

- Jodróżowałem, — podjął Justyn. - Pięć długich miesięcy spędziłem z dala od Francji. Widziałem kraj moich przodków i daremnie oczekiwałem od nich rady. Moja prawdziwa ojczyzna jest tam, go zic ty jesteś. Czemu mnie odtrącasz? Czy dlatego, :.r je tem żydem ?

1 arz Cecylii spoważniała.

- Wie wiem. Nie sądzę.

- Ooprawdy? Nie jesteś tego pewna?

Gi s Justyna przestał drżeć. Mówił teraz z unie- sipr;?<jm i mocą.

- Któż lepiej ode mnie, Cecylio, potrafi cię po- a/iw ić? Pomyśl o tym w chwilach samotności. Ca­ły świ.it cię podziwia. Dla mnie więc wynajdź inne

jakieś słowo. My, żydzi, lepiej od innych rozi r ’ t my muzykę. Ja najlepiej rozumiem twój geirt^/ Cecylio, rozumiem go lepiej, niżbyś go sama rr* zrozumieć.

Uderzył pięścią o pięść i ciągnął dalej z gor. i

- Zarzucano nam - ale przede wszystkim j 1 ’«/ fałsz, fałsz wierutny — że nie jesteśmy już zdol wydawania spośród siebie wielkich artystów, i' puściwszy jednak nawet, że to absurdalne twie-i' •- nie jest prawdą, zapytuję: czym byliby wielo ir- tyści, gdyby nie było nas, nas - żydów, dla rozumie­nia i czczenia ich? Jesteśmy entuzjazmem świata. Gdy grasz w Paryżu, w Londynie, w Nowym V’or- ku, w którymkolwiek z tych wielkich miast intt!; gencji, wiesz dobrze, że czwarta część osób, które przybyły, aby posłuchać cię i uczcić, to żarliwi ży­dowskie dusze. il

Cecylia powoli kiwała głową jak gdyby dla łysania zarówno tej miłości, jak i dumy. Justy.i dał jeszcze, ciszej nieco:

- Jeżeli przyjmiesz mnie kiedykolwiek, jtvfM kiedykolwiek wyjdziesz za mnie, stanę się wkl^im poetą.

Klęczał, wznosząc ku dziewczynie wyczekujące spojrzenie. Cecylia poczęła się uśmiechać. Delikat­ne swoje ręce złożyła na głowie młodzieńca. Zanu-

ł lii nawet palce w gęstwinie złotawych włosów. Po .' edziała:

Dobrze.,wiesz, Justynie, że nikogo nie kocham. M\; ę niekiedy z przerażeniem, że nie jestem może ■A < ’>le zdolna do miłości. Lubię jednak twoją mi- 1 ■ 5 obra jest. Ogrzewa mnie. Tak niekiedy zięb-

serce. Gdybym miała być pozbawiona twojej T.ł1. > , czułabym się uboższa, a nawet stałabym się . /" Wno gorszą arfystką. Nie potrafię jednak kła- n. , Nie żądaj, abym kłamała, drogi Justynie, px"zvfacielu mój. Nie drżyj. Jestem tu, dochowuję ci wiai.

N.eśmiało, jak jakiś cenny przedmiot, pochwycił mk>*‘iieniec piękne ręce Cecylii i przykładał je do czuh. do oczu. Jęczał jeszcze z cicha.

Trochę wody! Kropelkę wody! Jedno słowo Cc< •, I ii i staję się na powrót poetą.

Ci cylia powoli oddalała się. Stawała się obca, daJeka. Nagle wyrzekła głosem niemal zrozpaczo­nym

. Czekam, mój drogi, czekam!Nie wiem, na ko­go ci ekam, nie wiem, na co czekam. Czuję jednak dobrze, że czekam. Nie twierdzę, że to nie na cie- uie.

JNo£ t v. Jana 10

Przebłyski i odgłosy burzy. Wyjahiienia na temat twórczości naukowej. O doskonałym podobieństwie. Dalszy ciąg rozmowy prowadzonej na przedmieściu.

Kilka dni później.

Ohydna uliczka na południowym przedmieściu, między Montrouge a Malakoff. Renaud Censier i Laura Desgroux wychodzą z jakiegoś nędznego do­mostwa. Trzymają oboje, każde z nich jedną ręką za miedziane uszy coś w rodzaju drewnianej skrzyneczki, w jakiej pracownicy laboratorium przenoszą flaszki, epruwetki, rurki z bulionem, mi­kroskop. Dzień ma się ku końcowi. Jest gorąco. Niebo pociemniało. Renaud zwrócony w stronę ru­dery, mówi do kogoś, kogo nie widać:

Renaud - Jutro przyjdę zabrać chorego do szpi­tala, gdzie będę mógł czuwać nad nim. Zaraz dziś należało wziąć krew i przeprowadzić pierwsze ba­dania. Nie żałujemy, żeśmy tu przyszli. To bardzo ważne. Do widzenia... Czy nie zostawiliśmy niczego, panno Lauro?

Laura - Nie, proszę pana.

Renaud - Powinienem był wziąć dorożkę i za­trzymać ją. Do tramwaju daleko jeszcze. Nie jest pani zbyt ciężko?

Laura - Nie, proszę pana. Chętnie przejdę się nieco. Wszystko to niewiele waży.

Renaud - Deszcz nie zaskoczy nas. Chodźmy, skoro pani chce się przejść. Będziemy po prostu mu­sieli się wystrzegać wszelkich zbędnych ruchów. Przede wszystkim buliony do hodowli nie powinny zmoczyć wacików.

Laura - Wiem o tym. Niech pan się nie obawia.

Renaud — Przeżyliśmy tylko zmęczenie przed burzą. Nie przeżyjemy już ulgi, jaką niesie.

Laura — Myślę, że przypadek tej kobiety jest bar­dzo charakterystyczny.

Renaud - Najzupełniej. Gdy chodzi o chorobę, nie należałoby nigdy mówić tak, jak to za chwilę uczynię: dla badacza przypadek ten jest prawdo­podobnie opatrznościowy. Dowiemy się o tym za dwa dni i sprawa będzie załatwiona.

Laura — Jak to pięknie dokonać tak zadziwiają­cego, tak wielkiego odkrycia!

Renaud pokiwał głową z zakłopotaniem.

Renaud — Nie ja go dokonam. Dokona się ono beze mnie, nieomal wbrew mnie. Dziesięć lat

pracy w ukryciu, które, jak wulkan, poczynają się gotować, by raptem wybuchnąć. A ja już marzę o czym innym. Życzę sobie, pragnę czegoś zupełnie innego. Doprawdy, ulica ta nie ma końca. Nie jest pani zmęczona?

Laura - Nie. Nie ma nic piękniejszego nad od­krycie, wyjaśnienie rzeczy, których ludzie nigdy nie mogli zrozumieć. Przepraszam pana, wyrażam się bardzo niezręcznie.

Renaud - Wyraża się pani bardzo dobrze. To, co pani powiedziała, sądziłem przez całe życie. A te­raz...

Laura - Teraz?

Renaud - Sądzę, że jedyną piękną rzeczą na świecie, jedyną rzeczą dobrą jest pozyskiwanie, zdo­bywanie innych ludzkich istot.

Laura - Pan może zdobywać je siłą swej myśli.

Renaud - Proszę nie mówić stylem periodyków brukowych. Niech mi pani wybaczy: jestem brutal­ny.

Laura — Niech pan mówi to, co pan ma ochotę powiedzieć.

Renaud -Już nawet nie usiłuję powstrzymywać się od tego. Niech pani chwilkę czeka, panno Lauro. Zapomniałem zdjąć szkła, które nakładam teraz zwykle do pracy, i nic prawie nie widzę.

Laura, z uśmiechem: - Poprowadzę pana, jak Antygona prowadzi Edypa.

Renaud - Oto cudowny tryb oznajmujący. To prawda: Antygona zawsze prowadzi Edypa - od wieków. Umysł pospolity byłby użył czasu przeszłe­go-

Laura - Niezupełnie rozumiem, co chce pan przez to powiedzieć.

Renaud - Zbyteczne jest nawet, aby to pani ro­zumiała. Zdjąłem szkła i teraz już widzę. Jestem da- lekowidzem, to znaczy - człowiekiem starym.

Laura - Dlaczego zależy panu na widzeniu, sko­ro tu jestem?

Renaud - Sprawia mi przyjemność patrzeć na panią.

Laura spuszcza głowę i idzie w milczeniu. Sły­chać jak ponad Boulogne i Saint-Cloud huczy bu­rza. Niekiedy z wyciem przewala się i toczy szalona jakaś wichura. Z ruder, rynsztoków, zapuszczonych ogrodów wydziera ona jakieś smutne zapachy.

Renaud — Gdyby tu pani nie było, ulica ta była­by doprawdy ponura. Tak, mam przyjemność spo­glądania na panią. Na panią właśnie. Nie na kogoś innego. Wyobrażam sobie niekiedy jakąś inną mło­dą dziewczynę, która by była do pani zupełnie po­dobna. Ale brak by jej było jednej rzęsy u lewej po­

wieki, jednej jedynej, albo też owej niebieskiej żył' ki. która zbiega przez środek pani napiąstka. Albo, albo... chociażby tego światełka, niziutko, przy koń­cu ucha. Nie byłaby to już pani. Dlaczego odwraca pani głowę?

Laura - Zawstydza mnie pan. Trzymam te dwa pudełka i nawet nie mogę się ukryć.

Renaud - Ma pani bardzo wielkie i niezwykle rozstawione oczy.

Laura - Ależ nie; to zupełnie niemożliwe. Ojciec mówił mi zawsze, że mam bardzo małe oczy i że pewnego dnia wpadną one jedno na drugie.

Renaud - Ojciec śmiał się z pani, z całą życzliwo­ścią, oczywiście.

Laura — Ojciec mój nie żyje.

Renaud - Wiem o tym. A matka pani wyszła po­wtórnie za mąż.

Laura - Tak. Musiałabym bronić się sama, gdy­by trzeba było się bronić.

Renaud z dziewczyną idą wzdłuż jakiegoś cmen­tarnego muru, którego koniec ginie w mroku.

Renaud - Mam wrażenie, że zbłądziliśmy.

Laura - Wszystko jedno.

Renaud - Jest coś strasznego i coś boskiego w tym, że tyle zła i tyle dobra może spaść na człowie­ka dzięki samej obecności innej istoty tegoż gatun­

ku. Tyle radości i tyle bólu z samego patrzenia na inną istotę. Mogę za pięćdziesiąt tysięcy lat zmart­wychwstać spośród umarłych i poznam pani zjawę, wspomnienie pani cienia na murze. Odnajdę krople powietrza, którym pani oddychała. Głowa pani jest dziwnie zbudowana. Kości policzkowe umieszczone są wysoko, z szerokiego czoła bije jasność, która chyba nawet w nocy jest widoczna. Usta duże i również pełne światła.

Laura - Nie, nie jestem tak piękna.

Renaud - Jest pani o wiele piękniejsza. Czy nie zechce pani odpocząć chwilkę?

Laura - Nie jestem zmęczona.

Renaud - Wszystko na świecie zmieniło barwę.

Laura - Z powodu burzy.

Renaud - Z powodu burzy, oczywiście. Czy pani czytała „Ojca Sergiusza“?

Laura - Nie, proszę pana. A co to takiego?

Renaud - Jedna z powieści Tołstoja. Czytała pa­ni „Fausta“?

Laura - Nie, widziałam go w operze.

Renaud — Czy zna pani ten urywek z Maeterlin- ka, w którym opisuje on dusze, wiecznie płaczące nad tym, że nie przyszły na świat jednocześnie?

Laura - Nie czytałam tej książki. Niech mi pan wybaczy; nie umiem nic zupełnie, lub prawie nic.

Dotychczas przygotowywałam się jedynie do egza­minów. Teraz będę czytać.

Rcnaud - Nie piliśmy tego samego mleka.

Laura — Będę piła wszystko, co trzeba będzie pić.

Renaud - Nigdy mnie pani nie dogoni. Wiem o tym. Myślę o tym każdego dnia i każdej minuty. Poeta powiedział: „Nasz cień nie pada po jednej i tej samej stonie“.

Laura - To jest nieścisłe i niemożliwe. Jeżeli bę­dziemy patrzeć na to samo źródło światła, cień nasz padać będzie po tej samej stronie.

Renaud - Nie patrzymy może na to samo źródło światła. Uwaga! Bruk na tym placyku jest obrzyd­liwy. I nawet nie mogę odebrać pani części tego, co pani niesie. Niech pani uważa, moje dziecko.

Laura - Niech pan nie nazywa mnie „swoim dzieckiem“.

Renaud - Dlaczego?

Laura — Sprawia mi to przykrość. Rani mnie.

Renaud z Laurą idą dłuższą chwilę w milczeniu z ramionami zesztywniałymi od ciężaru niesionych rzeczy. Tu i ówdzie poczynają zapalać się latarnie gazowe.

Renaud, zachęcony panującą ciemnością, głosem jednak gorzkim i nieustępliwym: - Nauczyłem się

doprawdy wielu rzeczy. Znam wiele rzeczy. A na­wet wiele rzeczy wymyśliłem. I wszystko to obróci się w nicość. Będę wkrótce leczył swe stawy, oskrze­la, naczynia, a pani będzie tu - piękna i promien­na - obok mumii. Będzie pani mówić o błękicie, o porach roku, o widnokręgu, o przyszłości, a ja będę myślał o swych ramionach, wątrobie, żylakach - pani nie wie, że mam żylaki; nie są one znów tak wielkie, ale są. - Jak wszyscy starcy, będę wydawał szereg westchnień, jęków, odgłosów sapania i dy­szenia. Powolutku wzbudzę w pani wstręt. Będzie pani chciała śmiać się lub tańczyć i będzie pani mia­ła słuszność. Nadejdą dni, kiedy nie będę już nawet wiedział, jak śmiech powstaje. Pani zechce mówić, a ja będę w tej właśnie chwili zwrócony ku milcze­niu, ku głębinom nocy, ku tęsknocie za Bogiem.

Laura postawiła oba pudła na chodniku, zacisnę­ła dłonie i zawołała z rozdrażnieniem:

- A gdybym powiedziała panu, że jest mi to wszystko obojętne? A gdybym powiedziała, że ni­czego innego nie pragnę?

Renaud — Wszystkie kamienie bruku tej ulicy są świadkami, że powiedziałem pani to, co powinie­nem był powiedziać i że nie odepchnęła mnie pani.

Laura bierze z powrotem oba pudła i z pewnego rodzaju wściekłością puszcza się w dalszą drogę.

Mówi: - Zadaje mi pan tortury, a dobrze wiem, że nie życzy mi pan źle.

Renaud - Nie jestem zupełnie pewien, czy nie życzę pani źle. I to właśnie doprowadza mnie do rozpaczy.

Laura - Jestem tylko młodą dziewczyną, dziec­kiem, jak pan powiada; sądzę jednak, że nie bie­rze pan życia w sposób dość szczery. Jestem prze­cież tak rada, gdy pan chce mówić ze mną. Taka rada i taka dumna.

Renaud - Przyjaciele pani, koledzy, młodzieńcy, z którymi pani pracuje, nie mówią z panią nigdy o miłości ?

Laura - Nie, proszę pana.

Renaud - Niechże mnie pani nie nazywa panem.

Laura - Jakże pan chce, abym pana nazywała?

Renaud - Nie wiem. Doprawdy nie wiem!

Milczenie. Widać światła rogatek.

Renaud - Otóż i Paryż. Znajdziemy nareszcie do­rożkę. Czy pojedzie pani do pana Pasąuier, Józefa Pasąuier, zdaje się, - brata naszego przyjaciela? Czy będzie pani u niego w przyszłym tygodniu?

Laura, z silnym postanowieniem - Jeżeli pan tam będzie, to i ja pojadę.

Renaud - Dziękuję. Teraz przejdziemy pod la~

*54

i

i

T

tarnią. Czy mogę prosić, aby pani uśmiechnęła się

raz jeszcze?

Laura - Nic łatwiejszego.

Postawiła pudła, zdjęła kapelusz i uśmiechnęła się.

*55

:i

Położenie Pasąuierowa. Tajemnicze wyrachowania amfitriona. Nesles — ojczyzna dzieciństwa. Siła z ja­ką się szerzy rozgłos finansisty. Józef pragnie posiąść aleję starodrzewia i zdobywa ją. Pan Mairesse, „mąt nieufności“.

Posiadłość „Des Aubiers“, postanowieniem Józefa przemianowana na „Pasąuierowo“, rozpościerała się między Oisą a podnóżem wzgórz, na których kończył się las Carnelle.

Dom, piękny i wielki budynek z XVIII-go wie­ku, przerabiany kilkakrotnie przez swych właścicie­li, został całkowicie zniszczony przez pożar zimą 1912-go roku. Józef Pasąuier musiał wytoczyć po­tężnym towarzystwom ubezpieczeniowym proces, który ostro poprowadził i wygrał. Ziemię sprzedał i natychmiast prawie nabył Menil-sur-Loire. Od tej chwili, to znaczy już przed samą wojną, posiadał on trzy nieruchomości w Paryżu, a na wybrzeżu morza Śródziemnego ową posiadłość Cavalaire, w

której, kierując się wyrachowaniem zupełnie po­dobnym do kaprysów, przyjmował pełne kontra­stów towarzystwo. Spotykało się tam ze zdumieniem najlepsze z najgorszym.

Józef był w owych czasach najzupełniej przeko­nany, że przy pomocy pieniędzy i woli osiąga się wszystko, co tylko jest możliwe do osiągnięcia. Bieg wydarzeń nie rozproszył jeszcze wówczas, jak się zdawało, jego złudzeń, co kronikarz stwierdza z su­miennością, choć nie bez zakłopotania.

Józef, dla celów swej osobistej polityki lub finan­sowej władzy, spraszał najspokojniej rozmaitych znakomitych ludzi, których przyciągnąć nie miał, zdawałoby się, żadnych szans, a którzy jednak przy­jeżdżali. Nie zaprosił nigdy nikogo przypadkiem lub przez grzeczność. Jego bezwzględną w tych spra­wach zasadą było, że każdy kieliszek szampana, każ­dy kawałek wątróbki powinien w ostatecznym ra­chunku przynieść co najmniej 15 od sta. Jakkolwiek kręta była droga, prowadząca do zjawiania się ko­rzyści, najbliższe otoczenie Józefa ręczy, że korzyść zjawiała się jednak zawsze. Metoda taka wymaga niezrozumiałego często dla obserwatora, tym nie mniej jednak ścisłego, wyboru: nie każdy otrzymu­je zaproszenie Józefa. Ludzie niezaprzeczonej war­tości, nie mogący mu się na nic przydać, daremnie

usiłowaliby pukać do jego drzwi, które stały otwo­rem dla niejednego durnia lub prostaka. W Paryżu wyśmiewają niekiedy przyjęcia Józefa, chodzą na nie jednak. Ludzie z wielkiego świata, nie czekając na chwilę opuszczenia progów, krytykują z okru­cieństwem urządzenie domu, towarzystwo i kuch­nię. Przyjmują zaproszenie, a w potrzebie popełnia­ją nawet drobne podłostki, aby zaproszenie to wy­wołać; nikt po otrzymaniu go nie potrafi odgad­nąć, jakie ma ono właściwie znaczenie i jakie ukry­wa tajemne zamysły. Wróćmy jednak do roku ig°5-g0 i do owego Pasąuierowa, które było zacząt­kiem wielkiej pasji Józefa do nieruchomości; w pa­sji tej miał on dać pierwsze dowody swej siły i am­bicji.

Uświadomiwszy sobie, że szczęście, zamiast do­tychczasowych skąpych odruchów, poczyna darzyć go hojnie, Józef wziął się natychmiast do czynu. Dręczyło go w owym czasie pragnienie zdobycia jakiejś posiadłości w Nesles - rodzinnych stronach Pasąuierów. Nesles jest małym miasteczkiem, wdzięcznie położonym wśród pełnej zagajników do­liny, której sam urok byłby wystarczał dla usprawiedliwienia wyboru Józefa. Wybór ten jed­nak był wynikiem mniej wyraźnych i trudniejszych do wyosobnienia przyczyn. Młodzi Pasąuierowie

spędzali podczas swych lat dziecinnych po kilka dni wakacji w Nesles. Mieli tam jeszcze jakieś nie­dobitki krewnych, kuzynów, a przede wszystkim stryja Leopolda i gorąco niecierpianą przez panią Pasquier ciotkę Annę, którą to parę widywano nie­kiedy na uroczystościach rodzinnych - ślubach, po­grzebach i przyjęciach z okazji pierwszej komunii. Żyli oni z drobnej renty, o dwadzieścia pięć kroków odległości od siebie, w udręce bezustannie na skutek bezczynnego życia odnawianej waśni. Na­zwisko Pasąuierów nie cieszyło się w Nesles zbyt wielkim znaczeniem: Rajmund Pasąuier, ojciec Józefa, opuścił miasto dość młodo, lubił jednak doń powracać. Myślał o zbudowaniu tam sobie grobu. On, który zdawał się interesować sobą jedynie, in­teresował się też i kolebką swego szczepu. Dla wszystkich więc paryskich Pasąuierów Nesiles po­zostawało ową wsią w najprawdziwszym tego sło­wa znaczeniu, miejscem, budzącym marzenia o po­wrocie i rozbiciu swego namiotu, gniazdem smako­witych, przeważnie iluzorycznych wspomnień, miejscem, gdzie po raz pierwszy czuło się zapach skoszonych łąk i wiejskiego pieczywa. Pasąuierowie paryscy przez długi czas byli w oczach mieszkań­ców ^iesles ludźmi skromnymi, bez żadnych wpły­wów, wyrodnymi, straconymi dziećmi. I oto nagle

zapowiadał się piękny odwet. Józef czuł niejasr < że zanim olśni świat, powinien wpierw doprowadzić do kapitulacji Nesles, miastu Nesles przede ws. ,'st- kim narzucić chwałę i jx>wodzenie syna Pas« ¿uie- rów, dzieci Pasąuierów! Namiętność do owego nu; steczka, której Cecylia i Laurent nie podzielali nie oszczędziła ani Ferdynanda, ani nawet Zuzan: y. Żywotność tego uczucia wyprowadzała z równowa­gi żonę Józefa, Helenę, która, w rzadkich chwil, ch buntu, gdy chciała dotknąć męża, mówiła, ściąg jąc usta: „Zadziwiające, jak wy wciąż jeszcze tkv icie w Nesles...“

Józef wzruszał ramionami i w dalszym ciągu po­stępował wedle własnego widzi mi się. Chciał po­wrócić do Nesles jako właściciel dóbr, jako mag aat. Od chwili pójścia w górę akcyj towarzystwa „I> lia Karaidin“ przeszukał całą dolinę. Niestety, nie b ło w okolicy pałacu bez właściciela. Nie było nawet żadnego dworu — same tylko jakieś, niewarte wzmianki, chałupy. Nie było nawet większego pla­cu do zabudowania. Józef był zresztą zbyt niecier­pliwy, by budować, a przede wszystkim był zbvt dobrym kalkulatorem. Zrzędził, ale nic nie n ")gł znaleźć.

Posiadał on w tym czasie cudownie ostenta yj- ny i strzelający jak mitralieza samochód, któr. w

pjlrzebie sam prowadził i przy pomocy którego

ł całą okolicę. Poszukiwania skończyły się od­ęciem posiadłości les Aubiers, która w linii po­lnej oddalona była zaledwie o jakieś dziesięć ki. etrów od Nesles. Podpisując akta, Józef spo­ci i v ał się jeszcze, że promieniowanie jego sławy i1 »ii ojczyznę przodków. Prawie natychmiast mógł ■>.* ,■ inak przekonać, że miasteczka w rodzaju Ne- sk - - • zadziwiająco głuche i ślepe: trzeba im krzy- c> ■. v samo ucho, podsuwać wszystko pod sam nos.

P :ieszając się po doznanym zawodzie, mógł Jó- ł 1 ■ miejsca delektować się tym, co surowy język piai lików nie waha się nazywać „użytkowaniem“.

D' -a główne frontony domu zwrócone były - je- . „n,i północ w stronę rzeki, a drugi na południe —

>- 'U . >nę miasteczka i lasu. Dawniejszy główny bu­dy^ k, posiadał jedno tylko piętro i strych z man- s_.d;uni. Za czasów drugiego cesarstwa dobudo- dwa skrzydła, które całości budynku nadawa­ny <~fr >rakter raczej ociężały, niż majestatyczny. O- bą ¡krzydła miały po dwa piętra, co trzeba pod- kn <li. , aby niektóre dalsze części opowiadania uczy- m* zrozumiałymi. Było ze dwadzieścia pokoi wszy- tl. ci*o, a na parterze pokoje, wychodzące wprost na ii^ :i i szeroki taras, przeznaczone na przyjęcia.

'"M wczesnego już dzieciństwa wnosił Józef do

Nc<' łw, Jana 11

161

pragnień dóbr doczesnych ową gorliwość słów i mv śli, jaką ludzie okazują zwykle w wypadkach rir < ści lub w sprawach religii. Powiadał: „Będ u. piwnicę, będę miał sad, będę miał folwark < ■ " śniakami i bydłem. Przepadam za pięknymi zw«‘ rzętami. Będę miał stajnię, będę miał lasy 2 dr^ ♦ wami, liczącymi po czterysta lat. Tak, od wiek'.'- już rosną gdzieś dla mnie drzewa na świeci« 1 Ce; może być piękniejszego od wielkiego dr/< Wszystko lubię i chcę wszystko mieć. Będ nr ł wszystko, co tylko mieć można“. Niekiedy dc kir. ze zwróconym do wnętrza własnej istoty us run, kiem: „W gruncie rzeczy, nie ma znów tak wiele tych rzeczy, które mieć można“. Mawiał ró’<n;r'': „Chcę mieć aleję starych drzew. Nie zestarn j< • ’; zanim nie będę miał alei wielkich drzew. Z o* się śmiejecie? Gdy zobaczycie moją aleję, 1 ‘e ! dziecie mieli ochoty się śmiać“.

Prostota i siła podobnych pragnień mają. . ustach tego rodzaju ludzi przynajmniej, zn?«. 7. zaklęć, mogących ubłagać lub zgwałcić przez it nie. Józef posiadł swoją aleję starodrzewia. W’-< dziła ona na drogę do Viarmes i kierowała gi-. . pod drzwi domu. Otoczony parkiem, połut/ii - fronton posiadał niezbyt rozległy widok. W stroi' ; Oise‘y rozciągał się jedynie wielki gazon, tak,

c >'rzegało się równinę i, w dali, na horyzoncie, w i«, '-kç Bruyères. Był jeszcze i zapuszczony sad, któ­ry Józef natychmiast kazał zaorać, zasiać, a które- v 't J istoria wymagałaby może drobiazgowego spra- w " lania i uzyska je też pewnie kiedyś.

J zef nabył dom z całkowitym umeblowaniem. K.irwił się przedtem długo na kółka u foteli, żywe src- i.-o luster, wyplatanie krzeseł. W rezultacie - inte -es był doskonały. Jednakże, z chwilą gdy prze- prcvadzil go, dostał napadu dręczącego niepokoju, jedrego z owych krótkich napadów, podczas któ­rych, nawet u szczytu powodzenia, chwytał go rap- tiTjj! strach, że wszystkiego mu zbraknie. Zamykał się v 'ówczas na cały dzień w gabinecie i, jak niegdyś pani Pasquier, jakkolwiek dla mniej naglących przy czyn, spędzał całe godziny na robieniu i sprawdza­niu pocieszających sumowań i podnoszących na dut hu mnożeń. Zamknął się więc i tym razem, za­biał się do rachowania i odkrył, że zdołał dobrze pi ¿r urowadzić zyskov/iîy interes i że pozostaje mu jt d\ lie zakończyć go ostatecznie. Natychmiast za­jął s'ę doprowadzeniem budynku do porządku. Po- ma:. ił mu w tym ktoś w rodzaju sekretarza, osob- ni’r .wzmiankowany już na początku tego opowiada­nia, itórego nazywał zwykle swoim „mężem nieuf­ności“, a który tytuł ten przyjmował z uśmiechem

tilihjis*cz*0 ««A***

pedla. Nigdy nie omieszkał Józef dodać komenta­rza do tego rodzaju słownych wynurzeń. Mówił na przykład: „Panie Mairesse, posiada pan u mnie ta­kie znaczenie, jakie panu nadaję, a nie nadaję pa­nu żadnego. Zrozumiane?“ Pod pełnym nama­szczenia spojrzeniem pana Mairesse dodawał z po­wagą : „Ja, Józef Pasąuier, do nikogo nie mam za­ufania. W ten sposób nigdy nie doznaję zawodu. I na tym właśnie polega prawdziwa filantropia“. Pan Mairesse przytakiwał skinieniem głowy, choć wiedział, że szczerość tej spowiedzi jest bardzo pro­blematyczna, że Józef istotnie do nikogo nie żywi zaufania, co jednak nie przeszkadza mu skarżyć się przy każdej sposobności na sposób, w jaki świat od­płaca mu za jego dobroć.

Przez cały maj i początek czerwca Józef z panem Mairesse czynili cuda, aby Pasąuierowo zyskało możność przyjęcia gości wysokiej klasy. Mimo kło­poty tego rodzaju, Józef prowadził, jak widzieli­śmy, najrozmaitsze delikatne interesa i nawet czy­nił to z powodzeniem. Po tym wszystkim, jak wi­dzieliśmy również, Józef zaprosił w pośpiechu kilka osób. Był jeszcze zbyt nieśmiały i nie zaprosił Ro- standa, jak to zamierzał był początkowo. W kilka dni później wyraził z tego powodu szczery żal wo­bec swoich gości. Wreszcie dom był gotów i pan

Mairesse zajął z powrotem swe stanowisko w tak zwanych przez Józefa „paryskich biurach“.

W połowie czerwca przybyła do Pasąuierowa Helena z dwojgiem dzieci, nursą i służbą. Oczeki­wano, że goście Józefa przybędą dwudziestego trze­ciego. Powietrze było czyste, słońce grzało, powie­wał łagodny wietrzyk, wieś tonęła w bujnej roślin­ności.

,,¡Pycha. Józefa“ ujawnia się w pełnym świetle. Po­dobieństwo małżeńskie i podobieństwo rodz.ii: > Niełatwo zadziwić własne plemię. Śniadanie w ¡col- ku najbliższych. Demony Pasquierów zmartw) h- wstają. Należy prześcignąć człowieka ! Ambitne la­le. Drobne rozmówki w trakcie oczekiwania. 71- twardziały fantasía. Uroczystości się rozpoczynt ją.

Z samego rana obudziło Józefa jakieś rozkos; ne niedomaganie, nabrzmiewające w garle, rzucaj; k* się wewnątrz jak przekorny pasożyt, a które, p ry bliższym rozpatrzeniu, okazało się po prostu „j - cbą Józefa" jedynie.

Dziedzic Pasquierowa wstał bezzwłocznie, a swą pychę przewietrzy*

Klara z Ferdynandem przybyć mieli już od i na. Oboje otrzymali w swych biurach normal lc urlopy, które w cichości ducha spodziewali się sp ■- dzić w Pasquierowie.

Zajechali przez Beaumont, dokąd Józef wysłał po nich samochód.

- Chociaż przywożą swego parszywego psa, chcę okazać szeroki gest - zawołał, kreśląc prawą dłonią skombinowany ruch skrętu i wzlotu.

Tego rodzaju oświadczenia Helena przyjmowa­ła z życzliwym i ironicznym uśmiechem. Rozpoczę­ła ona w tym czasie przyczyniającą jej wiele tro- s’. ‘ '' iecią ciążę, o której Józef mówił z całym spo-

l ',f a: „To będzie ostatnia. Nie jestem taki, jak ojci-t. Robię tylko to, co chcę.“ Helena podziwia- f : /..i vsze potęgę czynu Józefa i jego inteligencję, trzegając swe prawo „badania i sądu“, prawo, którr już w pierwszych latach okazało się mało sku­teczne. Posiadała więcej kultury od Józefa, a z po- c.\?tku i znacznie więcej subtelności. Subtelność ta r.rraciła jednak powoli swe ostrze i wątek. Dzi- u.' t Helena podobna jest bardzo do swego męża.

oby to napawać Józefa radością, gdyby nie 'iVk 3.7 ił tego zjawiska za rzecz najnaturalniejszą w frtiirie.

KJ ira z Ferdynandem przybyli więc tego pamięt­nego dnia około godziny dziesiątej. „Pycha Józe­fa“ r:uciła się na tę jęczącą zdobycz i poczęła wpra­wi:*/: sobie na niej zęby.

- Jak znajdujesz mój dom? Jak znajdujesz mo- ¡4 posiadłość? - niecierpliwie pytał człowiek, po­jadł jący wszystko, podczas gdy Klara z Ferdynan­

dem wyciągali z głębi faetonu swe bagaże. - Po­doba się wam? Nie, doprawdy, nic mi nie powie cie?? Nie podoba się wam? Jesteście bardzo wy­magający, moje dzieci. A co to takiego? Koszyk waszego pieska? Wierzcie mi, najlepiej zwierzę ukryć, aby nikt go nie słyszał. Swoje psy zamykam zawsze. Mam ich tu przecież trzy. Nie zobaczycie ich nawet. Nie chcę mieć w domu ani psów, ani kotów. Zapach psa i pospolitość kota, to rzeczy, których nie znoszę najbardziej na święcie. A więc Pasąuierowo zupełnie nie przemawia do was? Szkoda wielka!

- Pozwól nam się rozejrzeć nieco - odparła Kla­ra bezsilnie.

Roztyła się ona bardzo w swym cieplarnianym szczęściu. Była szeroka w barach, miała tęgie, po­kryte żółtą gęsią skórką ramiona; kości nosa i pod­bródka zdawały się ściągać napięte mięśnie twarzy. Podobnie jak mąż, była krótkowidzem w sposób, zdawałoby się, pełen zapału, czy wręcz pasji. Ubo­je mogli świat odkrywać jedynie kawałek po kawał­ku i to kosztem drobiazgowych wysiłków.

- Nie szkodzi, - powiedział Józef. - Dziś rano nie mamy czasu wszystkiego obejrzeć. Zaprowadzę was do waszego pokoju i Ferdynand pomoże nam zaraz nieco.

- Spodziewałem się tego, - gwizdnął Ferdy­nand. - Chcesz abym ci wbijał gwoździe. Wziąłem ze sobą swe amatorskie narzędzia, cały komplet kli­nów, słowem - wszystko co trzeba.

Józef począł się śmiać:

- Kto wśród wielkich zdarzeń nawet myśli o drobiazgach, ten liczyć może na świetną przyszłość. Ja ci to mówię.

- Daj spokój! - mruknął Ferdynand, w którym zbudził się nagły sprzeciw. — Proszę cię, postaraj się nie mówić mi rzeczy niemiłych w obecności żony.

- Doskonale! Będę ci je mówił w najściślejszym sam na sam jedynie.

Ferdynand wziął się do wbijania gwoździ, Klara do rozpakowywania bagażu. „Pycha Józefa“ prze­żyła nieoczekiwanie chwilę przykrości, pognębienia nawet. Młody człowiek zaczął chodzić po piętrach tam i z powrotem; robił przegląd pokojów, liczył w nich ręczniki, szklanki do płukania ust, tu i ówdzie pról>o\Vał dzwonków elektrycznych. Potem zauwa­żył, że w pokojach nie było kwiatów; jednym su­sem „pycha Józefa“ znalazła się w ogrodzie, gdzie pracowali dwaj robotnicy.

Zaledwie się tam znalazł, poczuł okrutne upoko­rzenie, ponieważ klomby były jeszcze pełne chwa­stów. Zdjął marynarkę, chwycił motykę, co zdarzy-

fo mu się po raz pierwszy w życiu i postanowił sam skopać ziemię, która była „jego ziemią“. Zdziwiła go nieco wściekła, ale łakoma, a rozkoszna p - jemność, jaką mu to sprawiło. Rozmyślał: „To moje! Wszystko to - moje! Nie można jeść zi mi. A. szkoda! Chętnie bym zjadł nieco ziemi, skoro ? st moją własnością - by zobaczyć, jak smakuje...'

W tej chwili nadszedł Ferdynand z prośbą o ja kąś wskazówkę. Był bez marynarki. Uważn j z bliska, przyjrzał się Józefowi i orzekł:

- Jakiś ty podobny do ojca!

- A ty! - sarknął Józef.

- Ja? to doprawdy niemożliwe. Nigdy mi iikt tego nie mówił.

Józef wyprostował się, odrzucił motykę i pc wie­dział z prostotą:

- Wiesz, mój drogi, dla ciebie, być choćby 1 lko podobnym do ojca, nie byłoby wcale tak źle. Nie miałbyś się na co uskarżać!

I, podczas gdy przeciwnik rozmyślał nad o :"zy- manym ciosem, dodał:

- Gdy już goście przybędą, choćby to byli * vlko młodzi przyjaciele Laurenta, poproszę cię, abv» włożył z powrotem marynarkę. Należy zachowywa formy, Ferdynandzie. Inaczej, do czegóż b>śmy doszli?

- A ty? - spytał Ferdynand, dusząc się z oburze­nia.

mnie się już nie troszcz; będę bez zarzutu. Co do gwoździ, zechciej porozumieć się z szoferem. I mc ch nie będzie słychać waszego psa.

F. aynand odszedł do pracy. „Pycha Józefa“ po­częła przebiegać dom, taras, ogród, odnajdując z rozpa' ;ą cały szereg niedokładności.

Ki ; » południa powozem z Baumont nadjechali pan doktór Rajmund Pasąuier z żoną, Cecylią i .ą. Józef zwykle w stosunku do ojca bywał racz* .tanowczy i szorstki. Naraz stał się jednak zu- pełn f' ugodowy i począł żebrać o pochwały, których d.'V _>r Pasąuier, w poczuciu swej chwilowej prze­wagi, udzielał skąpo.

P' doba ci się tu? - pytał Józef.

L> !u5r, oblekając twarz w wyraz zamyślenia, od­pad

J<* t tu nieco zbyt przestronnie. O, nie jest to byriam niej krytyka, ale nie jest tu przytulnie.

J, eto! - zawołał Józef, dotknięty. - Mówiłeś pr rc -*ż wiecznie o zamieszkiwaniu pałaców, o sta­nów "i ¡u> rezydenta w koloniach, ministra, prezyden­ta Republiki...

TV któr statecznie pociągnął pięknego, złocistego

- Widzisz, jak to się człowiek może mylić... - odparł z roztargnionym uśmiechem.

Cecylia i Zuzanna były już w swoich pokojach, oswajając się z nowym miejscem. Pani Pasąuier zdjęła czamy słomkowy kapelusz, ucałowała Józefa serdecznie i spytała:

- Czy macie coś do szycia? Czy Helena potrze­buje mojej pomocy?

Pod wpływem gorącej matczynej pieszczoty „py­cha Józefa“ natychmiast odzyskała zęby i pazury.

- Tak, mamo, - wyszeptał. - Mamy, oczywiście, najrozmaitsze rzeczy do uszycia. Ale tylko w twoim pokoju. Nie należy, aby goście to widzieli.

- Jacy goście?

- Goście, których zaprosiłem.

- A czy dużo będzie gości? - spytała pani Pa- Bąuier z widoczną obawą.

Józef wzruszył ramionami.

- Nie, tym razem niezbyt wiele. Nie miałem na to dość czasu.

Pani Pasąuier westchnęła:

- Tym lepiej! Powiedz swej żonie, że mogę na­tychmiast wziąć się do roboty. Choćby przed śnia­daniem jeszcze.

Ten pierwszy posiłek, pompatycznie przez Józe­fa nazwany „śniadaniem w kółku najbliższych“

¿gromadził całą rodzinę, (nie przybył jeszcze tylko Laurent), i stał się dla „pychy Józefa“ sposobno­ścią do ćwiczeń akrobatycznych. Stół nakryty był w jadalni. Przez otwarte okna widać było świeżo sko­szone trawniki, brzeg rzeki, uprawną równinę i omdlewające w upale wioski. Do stołu usługiwali szofer i ktoś, jakby lokaj - obaj w białych dolma­nach, będących, wedle oświadczenia Józefa, jedynie liberią „na co dzień“. Gdy służba oddaliła się na chwilę, nowy właściciel dóbr szepnął, daremnie sta­rając się o powstrzymanie akcentów triumfu w gło­sie:

- Pamiętasz, mamo, pamiętasz, Cecylio, jak to mieszkając tak już dawno temu przy ulicy Van- damme, oczekiwaliśmy na ów sławny list od nota­riusza, list, który nie nadchodził...

- Przepraszam cię, - przeciął doktór, - list ten nadszedł w końcu.

- Długo dał jednak na siebie czekać... Zdarzało nam się marzyć o rzeczach niezwykłych, wyobra­żać sobie, że moglibyśmy, na przykład, zgodzić słu­żącą, a nawet służącego.

- Mylisz się chyba, - westchnęła pani Pasąuier.

- Nigdy nie myśleliśmy o godzeniu służącego... jak twierdzisz.

- A gdybyśmy nawet myśleli o tym, - spokojnie

stwierdził doktór, - to do czego właściwie zmie­rzasz, Józefie?

Niezadowolony i rozczarowany Józef odparł:

- Do tego, że obecnie ma się owych służących. Ale, cicho! Sza! Nie trzeba mówić o tym przy nich.

Zuzanna roześmiała się jak turkawrka; był to śmiech tak czysty i tak pełen młodości, że przywró­cił sercom spokój, a równowagę rozmowie.

Pani Pasąuier oświadczyła, że wino jest bardzo dobre. Podniecona tą łaskawą zachętą „pycha Jó­zefa“ spróbowała nowych zaczepek. Pycha ta - istne uparte bydlę - nie dawała się w porę opano­wywać swemu władcy. Gdy ukazało się pieczyste, Józef powiedział głębokim tonem:

- Poświęciłem się dla swego rodzeństwa. Widzi­cie jednak dzisiaj, że istnieje sprawiedliwość na świecie.

Cecylia zatrzepotała powiekami i uśmiechnęła się chłodno. Ferdynand lekko się zaczerwienił.

- Nie widzę, - powiedział, - na czym ma pole­gać to poświęcenie. Zapewne Laurent jest tym, któ­rego masz na myśli; ale Laurent jest nieobecny.

- Brat wasz chce zapewne powiedzieć, - zawo­łała pani Pasąuier, - że wyrzekł się na przykład studiów, że otrzymał mniej wykształcenia od in­nych...

m

- Mniej wykształcenia! - zagrzmiał Józef. - To podlega jeszcze dyskusji. Czy istotnie wydaję ¿ię mniej wykształcony?

- Jeżeli nie to właśnie miałeś na myśli, - powie­dział doktór, - ciekawe, na czym polega więc owo sławetne poświęcenie?

Józef wyciągnął szyję, gotując się do ataku, gdy Cecylia odezwała się chłodno:

- Czy się to znów zacznie?

To proste zdanie narzuciło wszystkim kilka chwil ciszy, podobnej zupełnie do skupienia. Helena u- śmiechała się jakimś znuużonym uśmiechem. Na po czątku swego małżeństwa zaproponowała ona żar­tem utworzenie wraz z Klarą, szwagrami i przyszły­mi szwagierkami związku sprzymierzeńców. Prędko jednak odstąpiła od tego śmiałego, jakkolwiek bła­hego projektu, poprzestając w sprzeczkach klanu na uśmiechu i wzruszeniu ramion. Cisza trwała więc nadal, aż wreszcie Józef przerwał ją tajemniczym powiedzeniem:

- Albo nie ma się tego, co trzeba i wówczas jest się pożałowania godnym. Albo ma się wszystko, co konieczne, i nawet więcej, a wówczas jest się wstrętnym. Należy jednak w końcu uczynić jakiś wybór.

Zdanie to nie zyskało żadnej odpowiedzi. „Py­cha Józefa“ poczęła z powrotem wygrywać gamy i ćwiczenia treningowe.

O czwartej przybyli razem Justyn, panna Des- groux i Laurent. Upał był jeszcze silny. Laura jak gdyby cierpiała na oczy, które drażnił silny blask. Troje młodych udało się do swoich pokojów, aby się nieco ogarnąć i „pycha Józefa“ wysilała się przez chwilę na omal że opustoszałej arenie. Młody dziedzic ubrał się na popołudnie w garnitur z an­gielskiej wełny koloru tartych kasztanów. Przyglą­dającemu mu się z bliska Ferdynandowi powie­dział: „Piękna to rzecz te doskonałe materiały, prawdziwy jedwab, prawdziwa wełna“. I natych­miast dodał: „Mówiąc to, nie mam siebie na my­śli, bo, w gruncie rzeczy, moje wymagania są bar­dzo skromne; nie odczuwam żadnych prawie po­trzeb“ - co było wielkim kłamstwem. W chwilę póź­niej finansista-stoik wyjaśnił tajemne przyczyny głoszonego ascetyzmu, cytując ni stąd ni zowąd Nietzsche‘go, do którego, jak przyznawał, czuł pewną namiętność: „Myślę, - powiedział - myślę wraz z Zaratustrą, że należy prześcignąć człowieka. A jakie jest twoje zdanie?“

Ferdynand wzruszył wymijająco ramionami i od­parł :

- To nie jest dowiedzione. A gdzie jest ojciec? Co ojciec robi?

- Nie wiem. - Wziął kapelusz, laskę i poszedł się przejść. A jednak posiadłość jest przecież dość rozległa.

- Tak. A co robi mama?

- Obrębia w swoim pokoju jakieś serwetki, czy firanki.

- Aha! A kogo oczekujesz teraz?

Pycha Józefa“ nie odpowiedziała natychmiast. Młody człowiek oczekiwał już tylko dwóch osób, ale za to znakomitych. Obawiał się zresztą, by nie na­deszła depesza, która by zredukowała jego nadzieje do zera. W chwilach gdy wydawało mu się, że wszystko idzie dobrze, gdy podlegał przelotnemu, lecz czarownemu wrażeniu, że usługa jest bez za­rzutu, a dom prowadzony jak należy, poczynał na­tychmiast gorzko żałować, że nie okazał za jaką­kolwiek cenę większej ambicji i nie zaprosił na przykład pani du Gast, której sportowe wyczyny olśniewały w owym czasie Europę; że nie namówił Justyna Weilla, aby się zwrócił do hrabiego de Montesąuiou; że nie spróbował pozyskać Stefana Lami, który właśnie w wyborach nowego członka Akademii Francuskiej, na miejsce słynnego Guillau- me‘a, odniósł zwycięstwo nad Maurycym Barree-

sem. W takich chwilach Józef był zdania, że okazał szaloną nieśmiałość, że powinien byl może napisać do wielkiego poety Mendèsa, lub złożyć nawet - czemużby nie? - wizyty znanym, będącym wówczas u władzy politykom, jak np. Dubief lub Ruau i za­prosić ich. A może nawet - w przyszłości spoglądać będzie wyżej i celować dalej - może powinien był skusić jakąś niezwykłą gwiazdę, chociażby prezesa Rady, znakomitego pana Rouvier.

Józef musiał jednak powziąć decyzję bardzo szybko. W ostatnich dniach zupełnie poważnie my­ślał o szybkobiegaczu Thérym. Ale Thêry był wła­śnie w trakcie walk o puchar Gordon-Benneta, na bieżni w Owernii.

Pycha Józefa“ zdołała w końcu rozproszyć te przykre i daremne myśli. Odparł więc :

- Będziemy tym razem w najściślej dobranym to­warzystwie. Oczekuję jeszcze Artura Delcambre, wiesz zapewne, - słynnego malarza, i profesora u którego pracuje Laurent, uczonego pierwszej klasy, kogoś w rodzaju Pasteura : profesora Renauda Cen- sier.

Ferdynand gwizdnął z zachwytem.

- Jadą przez Chantilly, - dodał jeszcze Józef. - Droga ta jest krótsza, wyślę więc po nich powóz. Na drugi raz zrobi się lepiej.

W tym momencie Ferdynand wypowiedział pew­ną bardzo rozsądną, ałe nie bardzo będącą na miej­scu uwagę, która odkrywała całą głąb jego myśli:

- Stanowisko finansisty jest bardzo niepewne. Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć.

Na co „pycha Józefa“ odpowiedziała z wielką mocą:

- Przypomnij sobie, mój maleńki, że Cesarstwo istniało wszystkiego lat jedenaście, a Napoleon zdą­żył porozdawać królestwa i majątki braciom swym i siostrom. Ot co! Przyjmij to łaskawie do wiado­mości.

Ferdynand usiłował przyjąć to do wiadomości, gdy Józef dodał wesoło:

- Zdobyć pieniądze to jeszcze mało. Ale pienią­dze utrzymać - to już wszystko. Nigdy nikomu się to nie udaje. Otóż ja będę tym jedynym. Ja utrzy­mam pieniądze.

Ta drobna finansowo-ekonomiczna utarczka zo­stała przerwana, nadeszli bowiem Laurent, Laura, Cecylia i Zuzanna. Młodzież zwiedziła właśnie park i wyrażała swój zachwyt. „Pycha Józefa“ chciwie przyjęła ten hołd. Józef powiedział dobrodusznie:

- To natura, pozostawiona samej sobie. Naprze­ciwko mego biura w Paryżu, na Quai d‘Orsay ro­śnie drzewo... nieszczęście ! ! Jesienią wypuszcza ono

niekiedy zielone listki. Samo już nie wie co czyni. Nie rozumie już ono nic a nic. Tutaj można na no­wo nauczyć się żyć. Która godzina, Ferdynandzie?

Ferdynand wyciągnął zegarek.

- Już piąta, - odparł. — Ale nie masz potrzeby się niepokoić.

-Nie niepokoję się, mój drogi.

- ...Pociąg twych gości staje w Chantilly o pią­tej piętnaście dopiero.

- Prawda, - szepnął Laurent, - jesteś przecież wielkim specjalistą w sprawach kolejnictwa.

Ferdynand napuszył się w milczeniu. Nie podró­żując prawie wcale, znał jednak na pamięć kolejo­wy rozkład jazdy wraz ze wszystkimi jego sezono­wymi zmianami.

Pycha Józefa“ miała więc czas pokręcić się je­szcze w miejscu i wystrzelić parę naboi. W kilka chwil później dał się słyszeć nabrzmiały wymówką głos właściciela Pasquierowa:

- Ależ, ojcze, chciałbym wiedzieć, skąd wracasz? Jesteś cały spocony, to absurd.

- Mój drogi, - odpowiedział doktór, pogwizdu­jąc, - poszedłem zapoznać się z okolicą twych wło­ści. Nie zamierzasz, sądzę, pozamykać nas. Wiesz przecież, że lubię wieś, swobodę, włóczęgę.

- Przechadzaj się więc po alejach, ojcze. Czyń wreszcie to, co i inni.

- Po alejach? Zależy ci na tym? Też pomysł, mój chłopcze! Ja, widzisz, należę do tego rodzaju ludzi, którzy muszą zawsze wysiąść na chwilkę przed przystankiem, otworzyć drzwi windy, odsu­nąć zasówkę, nacisnąć dzwonek elektryczny, aby zo­baczyć...

- Istotnie - odezwał się Laurent po cichu do Lau- ry, - ojciec określa się sam w sposób dość dokład­ny. Kiedyś, gdy byliśmy mali, zabrał nas na wieś, na spacer. Przypadkowo natrafiliśmy na tabliczkę z napisem: „Przejście wzbronione“. Ojciec najspo­kojniej w świecie zerwał tabliczkę. Powiedział z uśmiechem: „Przejście to nie jest już wzbronione, idźcie, moje dzieci“. Ale co mu tam znów opowiada Józef?

Józef ujął doktora pod ramię i pociągnął go w aleję. Skandując słowa szeptał:

- Ojcze - chciej zrozumieć. Rób, co ci się po­doba. Nie mogę ci w tym przeszkodzić i nie mam, rzecz oczywista, na to czasu. Ale, żadnych awantur, żadnych przygód w moim pobliżu - rozumiesz?!

A doktór na to z anielskim uśmiechem:

- Nie znasz mnie, mój chłopcze. Jestem zawsze

zupełnie na miejscu, możesz się niczego nie oba­wiać.

Po tych słowach Józef puścił się biegiem, bo wła­śnie samochód stawał przed domem. Wysiadły / niego dwie osoby. Jedną z nich był Censier, dru­gą - Herkules o rudej, sztywnej czuprynie, nazwi­skiem Delcambre.

Biegnąc, Józef wzdychał z ulgą: zjazd będzie w komplecie; wszyscy zaproszeni są na miejscu.

Myślał szczerze, że goście jego zjechali się dla uczczenia owej przekornej osobistości, którą trzeba było przez cały czas nazywać z imienia - „pychą Józefa“' i dla dogodzenia tej pysze. Czego jednak nie mógł on wiedzieć, czego nie zgodziłby się nawet przyjąć do wiadomości, to tego, że każdy z zapro­szonych przywoził ze sobą do Pasąuierowa swe wła­sne troski, własne, zarówno jawne, jak i najbar­dziej ukryte namiętności, marzenia, najintymniejsze dramaty, a, wreszcie, i różnorodne, myśli z których najbłahsza nawet bardziej ciążyła opanowanej przez nią duszy niż ogromna „pycha Józefa“.

Opowiadanie pana Delcambre. Obyczaje artysty i obyczaje uczonego. Rozmowy letniej nocy. Cierpią­ca wyobraźnia. Laurent jest smutny. Goldbergow- skie wariacje. Rzut oka do kilku otchłani. Człowiek któremu brak jasności umysłu.

Zapadła teraz nad Pasąuierowem noc czerwco­wa. Obiad przeszedł szczęśliwie. „Pycha Józefa“ nie otrzymała żadnego poważniejszego ciosu. Jeżeli Józef cierpi i złości się chwilami, to dlatego, że żal mu wciąż jeszcze znakomitych gości, dzięki którym udałoby się zamienić to zgromadzenie nieco rozsze- tzonej rodziny w wielkoświatowe przyjęcie.

Całe towarzystwo korzysta ze świeżego powietrza na tarasie. Zapadający powoli zmrok igra z nowiem księżyca na niebie. Na ziemi natomiast ustępuje powoli przed światłami domu.

Wszyscy mówią, ale wkrótce wszyscy milkną, pan Delcambre bowiem opowiada jakąś historyjkę. Pan Delcambre jest wielkoludem o wyglądzie fla-

manda. Twarde, gęste jego włosy rozdzielone są po środku - można istotnie nazwać to rozdziałem, czynią bowiem wrażenie, jak gdyby będąc w bez­ustannej waśni, toczyły ze sobą walkę między jed­nym brzegiem a drugim. Posiada on szeroką, całko­wicie wygoloną twarz, co w roku 1905-ym nie jest rzeczą zwykłą. Ciężki podbródek tonie w wale tłu­szczu. Płowy włos zarasta nozdrza i uszy. Brzuch wymyka się spod ucisku mocnego skórzanego pasa, który można niekiedy dostrzec pod szarą, aksamitną kamizelką w kwiatki. Pan Delcambre posiada ol­brzymie ręce, którymi posługuje się z ostrożnością. W ogniu opowiadania wstaje czasami na chwilkę, by wykonać jakiś ruch lędźwi lub nogi, podobnie jak śpiewak Mayol. Przypomina otyłego fauna, któ­ry ukrył rozdwojone kopytka w obuwiu z kozłowej skórki. Ten kolos o prostaczym wyglądzie jest wiel­ce poszukiwanym artystą, maluje bowiem kobiety z towarzystwa i to z najlepszego towarzystwa, nie­dbałym, zręcznym, bezczelnym, wręcz zuchwałym pędzlem.

Jest on właśnie w trakcie jakiegoś opowiadania. Mówi wśród wybuchów śmiechu:

- Proszę wyobrazić sobie, że w pociągu... Och! nie byłem wówczas z panem, panie Censier. Cóż by pan o mnie był pomyślał, widząc moje postępowa­

nie?' Iłowem, chwała Bogu, nie byłem z panem. Oprócz dwóch samotnych panów, znajdowała się w moim przedziale rodzina, składająca się z czterech osób, p^zciwców, w sam raz nadających się do gry w „durnia'*: ojciec, matka, ciotka i dwunastolet­nia dziewczynka. Nie, raczej jedenastoletnia. Nie - dziesięcioletnia. Słowem, jeszcze nie taka panienka, jak panna Zuzia... - pańska młodsza siostra, panie Pasąuier, nazywa się Zuzanna, nieprawdaż? - i, skoro już o tym mówimy, znacznie mniej ładna od panny Zuzi.

- Proszę pana, ależ, proszę pana! - szepnęła pani Pasąuier, - to dziecko oszaleje, jeżeli będzie pan mówił nadal w jej obecności tego rodzaju rze­czy!

- Możliwe, proszę pani, ale - prawda przede wszystkim. Słowem, dziewczynka była bardzo je­szcze młoda, raczej brzydka, o żywym spojrzeniu. No, tak, czarne i żywe oczy. Pociąg więc rusza i za­czynam czytać banialuki, które niejaki pan G. umieścił w „Le Gaulois“ o wystawie mojego kolegi Alberta Besnard w „Galerie Petit“. Nie czytaliście państwo tych bzdur? Nie? Proszę przyjąć gratula­cje. Pociąg toczy się w dobrym tempie. Niekiedy odchylam nieco gazetę i spoglądam na dziewczyn­kę. o, najniewinniej w świecie.

- Mój Boże! - westchnęła pani Pasąuier, - spo­dziewam się: taka mała dzewczynka!

- Niech pani poczeka, proszę, na ciąg dalszy, - odparł Delcambre, wybuchając śmiechem Spo­glądam więc na dziewczynkę i dziewczynka spoglą­da na mnie. W pociągu jest gorąco. Dwaj samotni panowie i rodzice dziewczynki wachlują się, wzdy­chają i zasypiają. Dziewczynka nie ma najmniej­szej ochoty spać. Przygląda się wielkimi czarnymi oczyma gazecie, a gdy gazetę odsuwam nieco - mnie się przygląda czarnymi oczyma. Piękne oczy, słowo daję! Prawdziwie kobiece oczy w drobnej, zabawnej twarzyczce podlotka. Popatrzyliśmy tak na siebie z dziesięć razy bez drgnięcia powieki. Ale: jeszcze raz i oto czuję potrzebę myślowego kontaktu z dziewczynką; och! drobnostka: mrużę jedno oko. Dziewczynka pozostaje nieruchoma. Więc znów przymykam oko, z całą powagą, sponad „Le Gau- lois“, sponad gazety, jeżeli państwo wolicie. I trwa to tak w ciągu kilku minut. Teraz już cały wagon śpi, wszystkie głowy się kołyszą. Już tylko dziew­czynka i ja bytujemy tu twarzą w twarz. Mijamy Gonesse. Frrr! Survillier. Frr! Pociąg nie zatrzy­muje się, nie ma żadnej rozrywki. Odchylam więc gazetę, spoglądam na dziewczynkę i wykrzywiam się lekko. Och! najpoważniej w świecie!

Delcambre urywa. Towarzystwo uśmiecha się. Pani Pasquier mówi cichutko :

- Po co robić takie rzeczy? Jak można robić ta­kie rzeczy?

Delcambre nabiera nowego rozpędu. Ciągnie da­lej:

- Ustawiam z powrotem gazetę. Zbyteczne do­dawać, że nie czytam już więcej. Jeszcze raz uchy­lam gazety. Spoglądam na dziewczynkę i pokazuję język.

Doktór Pasquier zaczyna się śmiać. Rozlega się też dziwny, długotrwały, opadający w kaskadach, krystaliczny śmiech - śmiech Zuzanny Pasquier. Artur Delcambre delektuje się swym powodzeniem i ciągnie opowiadanie dalej :

- Pociąg wjeżdża w las. Wciąż czytam. To zna­czy, że wcale nie czytam, ale co jakiś czas odchy­lam papier. Za każdym razem z surową powagą pokazuję dziewczynce język. Wyraz jej twarzy po- 'zostaje niewzruszony, poważny, niemal twardy. Na­gle wielki gwałt! Pociąg hamuje. Dojeżdżamy do Chantilly. Ludzie w przedziale otwierają oczy i znów nabierają życia. A wówczas dziewczynka wstaje, prostuje się pełna decyzji. Jednym wspania­łym chwytem wyrywa mi gazetę z rąk i...

- I - co? - dźwięcznym głosem zapytuje Zuzan­na wśród głębokiej ciszy.

- I pluje mi w twarz. Trach! Cały przedział się zrywa. Rodzice przepraszają zmieszani i wystrasze­ni. Muszę ich uspokajać, tłumaczyć jak mogę, że to upał, że to nerwy i wstawiać się za małą...

- Był już czas! Najwyższy czas! - wzdycha pani ' Pasąuier ze szczerą zgrozą.

Na tarasie Pasąuierowa wzburzenie ogarnia ze­branych. Józef usiłuje opowiedzieć jakąś historyj­kę, która wprawdzie nie jest podobna do historyjki pana Delcambre, ale jednak... Milczący, dziwny śmiech wstrząsa doktorem Pasąuier. Przesuwa on fotel, aby znaleźć się bliżej opowiadającego, który, śmiejąc się w głos, rozpoczyna na nowo całe za- ' kończenie opowiadania z podkreślaniem szczegó­łów: „...zgrzyt hamulców. Prrr... Rodzice budzą się i oto dziewczynka... Paff! W policzek! I co za spoj­rzenie! Co za gniew! To nie było tak proste. I nic nikomu nie powiedziała. Z góry pewien byłem tego. Była to sprawa pomiędzy nami tylko. Zresztą, nikt by jej nie uwierzył. Pomyślcie państwo: człowiek w moim wieku!“

Zgromadzenie rozwiązuje się, komentując jeszcze przez chwilę to, co Delcambre nazywa teraz „do­świadczeniem psychologicznym“. Malarz zaczyna

opowiadać, dla samego doktora Pasąuier, który jest na to łasy, różne inne historyjki, zniżając przy tym głos. Józef podchodzi na chwilę do Renauda Cen- sier. Chciałby się przekonać, czy opowiadania ma­larzy nie obrażają uczonych. Powiada: „Takie już mają obyczaje, ci artyści, nieprawdaż, panie profe­sorze? Wie pan może od mego brata, że żona moja posiada licencjat przyrodniczy i że pracowała w la boratorium pana Dastre. Szanuję, a nawet odczu­wam kult dla wiedzy. Zdarzają mi się nawet sprzeczki na ten temat z moim bratem, a pańskim uczniem. Należy on do generacji sceptyków, umy­słów znakomitych, oczywiście, ale idących za no­wymi prądami i gardzących inteligencją. Wiem de­brze, że pewnego dnia, ja, profan, ja, syn i brat na­ukowców, będę w rodzinie jedynym może sławiącym inteligencję, naukę, a nade wszystko postęp... Cze­go chcesz, mamo?“

Chudy, długi, milczący Renaud uśmiecha się, rzuca słów kilka Laurze Desgroux i znika z dziew­czyną w ciemnych alejach. Pani Pasąuier chwyciła Józefa za ramię. Cichutko, spoglądając na wszyst­kie strony z niepokojem, powiada:

- Jak mogłeś nie zauważyć, że było nas trzyna­ście osób przy stole?

- Niemożliwe! - szeptem odpowiada Józef.

- Ależ tak! - potwierdza Ferdynand. - Siedem i dwa - dziewięć, i cztery - trzynaście.

- A cóż to szkodzi?

Pani Pasquier potrząsa głową i wzdycha:

- Są ludzie, których to niepokoi. Mnie samej serce się ściska.

Józef powstrzymuje odruch zniecierpliwienia.

- No, to od jutra posadzimy przy stole nursę. Chociaż bez dzieci to nieco śmieszne, a dzieci są za małe.

- Wszystko jedno, - cicho odpowiada pani Pa- sąuier, - było nas jednak trzynaście osób. Powiedz, Józefie: ten pan... nie wiem, jak się on nazywa... Jest on prawdopodobnie wielkim malarzem i do­brze zrobiłeś zapraszając go, trudno jednak powie­dzieć, aby był zupełnie na miejscu.

- Co to, to nie, - gdacze Ferdynand ze śmie­chem, wydobywającym się z głębi brzucha. — Wszystko, co chcecie, tylko nie na miejscu.

Ferdynand sączy słowa głosem zbolałym i wyma­wia „nienamiesu“. Józef z rozdrażnieniem szura po­deszwą o ziemię.

- Znacie to jednak. Przez całe lata znosiliście pa­nią Henningsen i jej zmarłego syna. Wszyscy ci lu­dzie mają obyczaje artystów.

- Zapewne, - cedzi przez nos Ferdynand. - Ale spójrz na pana Censier.

- No, jeżeli o niego chodzi, zachowuje się jak uczony.

- Łatwo tak mówić. A ja?

- Ty masz swoje własne obyczaje, obyczaje Fer­dynanda. Trzymaj się więc, mój drogi, trzymaj się! Ale dość już o tym! Nie róbmy wrażenia, jak gdy­byśmy szeptali po kątach Spodziewam się, że Ju­styn namówi Cecylię, aby nam zagrała.

Józef wsiąka w ogólną grupę zebranych. Wkrótce daje się słyszeć jego głos:

- Co do mnie, panie Delcambre, to zacząłem z niczym, zacząłem z zerem.

Pani Pasąuier podnosi słaby, pełen uporu pro­test:

- Józefie, jesteś niesprawiedliwy. To, co mó­wisz, jest bardzo nieuprzejme w stosunku do two­jego ojca i do mnie.

Justyn podszedł do Cecylii i zaczyna błagać:

- Nieco muzyki, jeśli łaska. Kroplę wody dla < twego poety. Kroplę rosy dla tych ludzi, którzy nie

wiedzą nawet, że są spragnieni.

Cecylia z niepokojem wdycha noc wielkimi ha­ustami. Odpowiada gwałtownie:

- I Laurent prosi zazwyczaj o muzykę. Dziś wieczór jednak marzy on, dziś nie jest z nami.

Laurent zdaje się wynurzać raptem z otchłani. Budzi się:

- Kto wymówił moje imię?

Cecylia odpowiada powoli:

- To tylko ja, tylko ja.

Wyciąga lekką dłoń i pieści nią sztywne włosy i wysokie, nieco zbyt wypukłe czoło brata, jak gdyby dla rozpędzenia snów.

Dzięki chwilowemu przygaśnięciu rozmów, daje się słyszeć głos pana Delcambre, szepczącego dokto­rowi na ucho niesamowite rzeczy:

- Pragnąłbym mieć jakąś zadziwiającą, nie­skończoną potęgę płciową. Prawdę mówiąc, zapłod­nić, jak Herkules, dwanaście dziewic, to jeszcze nic nadzwyczajnego. Ale sprawić wszystkim dwunastu rozkosz, to już co innego.

Pani Pasąuier, niezbyt pewna, czy dobrze słyszy, chrząka w sposób przypominający jęk i szepce: ,,Gdzie są moje córki?“ Doktór Pasąuier pociąga w ciemnościach naelektryzowanego wąsa ze słowa­mi:

- Znam kogoś, kto... Nie trzeba by szukać zbyt daleko...

I naraz rozlega się wściekły głos Ferdynanda:

- Ojcze!

Doktór wzrusza ramionami i moduluje:

- Co tam znów nowego ?

- Wystarczy. Zrozumiałeś mnie. Klaro, idź po żakiet, robi się chłodno.

Doktór zmienił już konika. Wyjaśnia:

- Mówię, jako lekarz. Ciało niszczeje, choćby niewiele służyło. Jeżeli jednak nie służy wcale, ni­szczeje bardziej jeszcze. Jak zresztą wszystko, jak wszystko!

Cecylia, uśmiechając się z wysiłkiem, odpowiada Justynowi Weill:

- Jeszcze dwie, trzy minuty. Gdy wróci pan Cen- sier. Bardzo lubię poważną twarz pana Censier.

Renaud Censier przechadza się wśród drzew wielkiej alei. Idzie obok Laury Desgroux. Mówi cichutko:“

- Przyjechałem, aby być w pani pobliżu. Tak, przybyłem do tych ludzi, których nie znam, aby być z panią. Czy to nie śmieszne? Żyłem zawsze życiem samotnika i nie wiem, o czym rozmawiać w towarzystwie.

- Niech pan nic nie mówi. Jest pan najzupełniej ponad i poza wszelką śmiesznością. Jest pan osobi­stością niezwykłą i to wystarcza.

- Zdaje mi się, że ten wielki szacunek pani dla

mojej wiedzy usuwa mnie do jakiejś ciemnicy. Czy byłoby to możliwe, aby pani patrzała na mnie jak na mężczyznę?

- Zapominam dziś całkowicie, że jest pan wiel­kim uczonym. Niech pan będzie spokojny, potrafię patrzeć mężczyźnie w twarz.

- W takim razie niech pani pozwoli, że dam je­szcze kilka wyjaśnień. Nie byłem tym, co nazywają dobrym mężem. Nie jestem dobrym ojcem. Mogę być złym kochankiem jedynie. Nie odpowiada pani ani słówka?

- Nie są to pytania. Nie zachodzi potrzeba odpo­wiedzi.

- Oo! zadziwiająca logiko! Jest ciemno, gdyby nie to jednak, pokazałbym pani grubą arterię wiją­cą się na mej skroni...

- Znam ją doskonale, lepiej może, niż pan sam...

- Pokazałbym pani, raz jeszcze, tę ciemną cerę, tę śmieszną siwą bródkę, całą tę nieszczęsną twarz, której się wstydzę i której nienawidzę.

- Jeżeli obrazi mnie pan raz jeszcze...

- Nie obrażam pani, droga Lauro.

- Owszem, obraża mnie pan w swojej osobie.

- Jak ładnie wyraża pani trudne do powiedzenia izeczy!

m

- Proszę, niech pan nic nie mówi; idźmy raczej w milczeniu.

Renaud z Laurą czynią kilka kroków. Postrzega­ją naraz ciemną, lśniącą jak gdyby tępymi blaska­mi cyny wodę rzeki! Renaud poczyna znów mó­wić głosem, który by pragnął uczynić niewzruszo­nym:

- Widzi pani sama, z całą lojalnością podjąłem ostatnią próbę. Od miesięcy przypatruję się sobie z przerażeniem. Pozostaję niekiedy sam przy pracy, pośród swych książek. Czuję się spokojny, praw­dziwie gotów do przestąpienia progów wieczności. I raptem przelatuje przeze mnie pani obraz. I to jest coś strasznego. A przede wszystkim jest to coś, co nie daje się wypowiedzieć! Pot ścieka mi z czoła. Czuję jak włosy na rękach jeżą mi się na podobień­stwo kocich wąsów. Jeżą się aż do bólu. Proszę po­słuchać jeszcze: obecność pani jest dla mnie bodaj że mniej groźna od samej myśli o pani obecności. Niech pani przyzna: to chyba coś nienatu­ralnego? Jest to z całą pewnością objaw choroby wyobraźni. Cierpię. Wracajmy w stronę domu. Mam wrażenie, że nas wołają.

- Nic nie słyszałam.

- Owszem. Gdy byłem dzieckiem i chodziłem na katechizm, ksiądz mówił: „Wzbudźcie w sobie nie­

nawiść do waszego grzechu“. Niestety! nie czuję nienawiści do mego grzechu.

- Dlaczego mówi pan o grzechu?

- Ponieważ jestem nieszczęśliwy. Nie! nie czuję nienawiści do swojego grzechu. Wolę grzech swój od Swojej duszy, od swego spokoju, od swego zba­wienia, a nawet od swej wieczności, w którą nie mogę wierzyć.

Jeszcze kilka kroków i dwoje spacerujących wy­łoni się z ciemności, wstępując w krąg widzenia ze­branych na tarasie. Uczony mówi nagle ciszej je­szcze :

- Jeżeli nie wyleczę się z pani, jeżeli nie zdołam się wyleczyć, nie każe mi pani zbytnio cierpieć? Proszę mi wybaczyć, boję się, nie pani jednak. Bo­ję się siebie i tego, co mam w sobie.

Laura kładzie mu dłoń na ręce i mówi spokoj­nie:

- Jakżebym mogła kazać panu cierpieć? I dla­czego, proszę pana, dlaczego?

- Teraz śpieszmy się. Słyszę czyjś głos, - to nasz przyjaciel Laurent. Czy lubi pani młodego Pa- sąuiera?

- Bardzo go lubię.

- Odejdę nieznacznie. Może uda nam się wkrót­ce porozmawiać spokojniej.

- W jaki sposób? I gdzie, proszę pana?

- Wytłumaczę to pani. Panna Cecylia Pasąuier będzie grała. Uwaga! Kto to ?

Justyn znajduje się raptem tuż obok Renauda. Wyciąga szyję, aby rozpoznać twarze w ciemności i mówi:

- Szukam państwa. Proszę, niech pan idzie. Chodź, Lauro! Zostajemy na tarasie. Laurent rów­nież szukał państwa. Laurent, oto jest pan Censier.

Laura siedzi obok swego przyjaciela. Promień padający z pobliskiej sali, gdzie pali się cały pęk lamp, oświetla do połowy twarz dziewczyny - twarz napiętą wysiłkiem myśli. Laura wzdycha:

- Jaki spokojny wieczór!

Laurent z lekka pochyla głowę, a potwierdzenie to oznacza zaprzeczenie. Laura dodaje:

- Co ci jest, Laurent? Jesteś jakiś niespokojny?

- Nie, nie jestem niespokojny. Sam nie wiem, co mi jest. Powinienem być zadowolony, spokojny, a czuję ucisk w sercu, jak gdyby jakiś śmiertelny ciężar wisiał nad moją głową, nad nami, nad świa­tem całym.

- Tak, - odpowiada Laura przyciszonym gło­sem. - Ja również czuję ucisk. Może to z powodu gorąca.

- To nie tylko z powodu gorąca.

*

- Słuchaj, Laurent. Siostra twoja zaczyna grać. Co ona gra ? Czy nie jest to dźwięk klawikordu ?

- Tak. To wariacje goldbergowskie. Słyszy się w tym niewątpliwie głos Jana Sebastiana. Oba­wiam się, że nasi goście nie zrozumieją tego prze­dziwnego dzieła, w którym nie ma nic do rozumie­nia.

Cecylia kazała zgasić światło. Palce jej swobod­niejsze są w mroku. Prócz ognia zapału i geniuszu nie posiadają istotnie żadnego innego przewodnika. Poczynają więc karmić zgromadzone tu dusze. Nie­które z nich ubogie są, oporne. Muzyka musi po dwa i po trzykroć przypuszczać do nich szturm, wyzwalać je. Ulegając oczarowaniu, poddają się zwolna. Każda z tych różnorodnych istot ma tu ja­kąś frazę muzyczną, jakąś nutkę przeznaczoną spe­cjalnie dla niej. Głos archanioła błądzi w ciemno­ści, odnajduje kierunek, by wreszcie jak gołębica spocząć na czyimś skurczonym ramieniu, na czy­jejś buntowniczej głowie.

Doktór Pasąuier wstrzymuje oddech, uśmiecha się i pochyla głowę. Niegdyś, poza operetkami Of­fenbacha, nie lubił on nic więcej. Wyśpiewywał chętnie ich melodie swym tenorowym głosem. Ale przyszła Cecylia. Grywa ona rzeczy poważne, któ­rym niepodobna się oprzeć. Doktór Pasąuier wsłu-

chuje się w duszę swej córki. Nachodzi go nagle wspomnienie głęboko wąwozem biegnącej drogi - tam, w pobliżu miasteczka Nesles - zwanej „roz­padliną“, dokąd jako mały chłopiec szedł się bawić. Z dala, wysoko, przy samym końcu drogi widniała okrągła i płonąca wyrwa. Był to blask rozżarzonej w słońcu równiny. Jakaś muszka wydobywała się niekiedy z ciemności, walcując ekstatycznie w zło­tym promieniu. Niezwykły zapach grzybów i bzu przechadzał się po rozpadlinie, niczym żyjąca isto­ta. Jakże odległe jest to wspomnienie!... Piastunka u Heleny jest piękną i dobrze zbudowaną dziewuchą. Nie wygląda też na zbyt nieśmiałą. Śmieszne: dziewczyna pochodzi z Perigueux, a Józef chce, aby mówić do niej miss... Nie, nie! Droga w jarze. I znów droga w jarze. No, no, teraz jest to znów za­pach leśnych poziomek...

Justyn siedzi nieruchomo ze spuszczoną głową, z palcami zatopionymi w swej rudej czuprynie. Pra­gnąłby płakać, szlochać z pełni serca. Wariacje Goldberga? zna je jak pacierz. Czeka na ulubione miejsce. Oto nadchodzi. A Justyn myśli właśnie o absurdalnych rzeczach. „Tłuczenie szklanki o ku­beł jest czymś, co się jeszcze praktykuje w rodzinie. W zeszłym tygodniu zrobiono to podczas ślubu Si- mony Cohen... Co by też Cecylia powiedziała na to?

Ale nie! Nigdy nie będzie się tłuc szklanki dla Ce: cylii i Justyna. Ach! wielkie nieba! ta fraza mu­zyczna aż boli. Ciężka jest, uparta. Wrzyna się w serce jak pług. Kocham Cecylię! Uwielbiam Cecy­lię ! Wszystko jej wytłumaczę. Na przykład - ścia­nę płaczu... Jest w niej wielkość, którą będzie mu­siała zrozumieć mimo różnic rasowych...“

Pan Delcambre założył nogę na nogę i swe ogromne ręce wsunął do kieszeni spodni. Skorzysta z tej chwili muzyki, aby pomyśleć o pewnych spra­wach... „Portret pani Chenóve idzie wcale nieźle. Jeszcze ze dwa, może trzy posiedzenia po powrocie tej pani z wód i będzie koniec. Są to ludzie, którzy... Można będzie zażądać dziesięciu tysięcy. Dowiady­wałem się. Ta panna Pasquier o zimnym wyrazie twarzy posiada dużo talentu. I nawet wcale nieźle cieniuje niektóre miejsca. Tak, zażądam dziesięciu tysięcy, albo co najmniej ośmiu... Co to takiego?“ Pan Delcambre dostrzega raptem widok ośnieżo­nych gór i wstrząsa to panem Delcambre. Widok ten roztacza się z okna jakiegoś pokoju. W pokoju tym stoi łóżko, w łóżku czternastoletni chłopiec umiera na wysięk w biodrze, skomplikowany zapa­leniem opłucnej. Pan Delcambre czuje, jak coś stra­sznego porusza mu się w klatce piersiowej. Odkąd chłopiec nie żyje, to jest od lat dziesięciu, pan Del-

cambre wzbrania się myśleć o swym cierpieniu; ina­czej trudno byłoby żyć. Zaciska wielkie szczęki i z jękiem wypowiada w duszy rzeczy bez związku: „Sam tylko róż i kość słoniowa. To straszliwy kolor. Jeżeli raz jeszcze pomyślę o policzkach mojego chłopca, rozbiję coś, i ci ludzie tu będą myśleli, że zwariowałem...“

Józef odczuwa cudowną ulgę. Nasycona „pycha Józefa“ śpi, jak lew, w piersi młodego dziedzica. Józef szanuje talent Cecylii i sławi go przy sposob­ności. Dostrzega on nagle rozmaite, pełne ponęt obrazy: Prezydent Republiki Loubet odpowiada na mowę Józefa Pasąuier w dzień uroczystej inaugu­racji tamy, zbudowanej przez towarzystwo „Rou- magne“... Władcy Italii przyjmują Józefa Pasąuier z żoną, bawiących w Rzymie na odpoczynku... Dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy, nie licząc stalowni Centrali. Tych akcji nie ruszać za żadną cenę! Tak, jakby ich wcale nie było! Co to tak pachnie? Coś, jak gdyby kwiat pomarańczowy? Nie, chyba to za­pach bzu, mego tureckiego bzu. Czy może coś je­szcze? Nadzwyczajny zapach. Co się Towarzystwa „Roumagne“ tyczy, wezmę trzy części, każdą po sto, jako udział. Ach! jaki zapach! Pierwszy raz to zauważam“.

Laura Desgroux opuściła głowę na piersi. Widzi

ona przed sobą morze błyszczące szafirem, szafi­rem drogich kamieni. W dali szafir staje się tak czarny, że sama głąb obrazu morza i nieba tonie w przeszywających ciemnościach. Widać kamienne schodki i tańczące u stóp schodów wątłe czółno. Niekiedy zrywa się wiatr i czółno kręci się w kół­ko jak bąk. „Mój Boże, co to ma znaczyć? Jeżeli zacznę drżeć, Laurent pomyśli, że jestem chora i za­raz zechce się mną opiekować. Tam, wysoko, na tle jasnego nieba widzę listek. To zapewne listek topoli; porusza się, choć nie ma wiatru. Mój Boże, jakże bym chciała być na miejscu tego listka! Nie - czółno - nie! Jestem na miejscu listka! Och, jak ko­łysze! A teraz, zdawałoby się, że to poranne nie­dzielne dzwony...“

Helena siedzi w głębokim fotelu. Rozgrzana jest i przygnębiona swym stanem. A jednak podoba jej się muzyka i powinna by sprawić jej ulgę. Helena jest jednak zbyt zmęczona: nie myśli o niczym. Chwilami odnosi wrażenie, że rachuje ciałka swej krwi, że rachuje jedno po drugim włókna najtaj­niejszego swego jestestwa. Niekiedy uśmiecha się zlekka, witając skromniutkie obrazki: „Sorbety by­ły dość udane. Józef chce na niedzielę bażanta w winnym sosie. Nie jest to danie dla licznego to­warzystwa...“ I natychmiast zapada z powrotem

w odrętwienie. Rozpoczyna tajemniczą, pozbawio­ną zdań i słów rozmowę z małą, nieznaną istotą, która wkrótce już poruszy się w jej łonie, z tym małym, najintymniejszym pasożytem, ze świętym gościem. I nie wiadomo gdzie powstaje dziecko: we wnętrznościach, czy też w świadomości może...

Laurent powoli, głęboko wdycha powietrze i to go uspokaja. Poczyna uśmiechać się, jak gdyby do­strzegł nagle jakąś promienną prawdę. Marzy: „Nikt nie zdoła odebrać mi tej miłości. Jestem bo­gaty. Jak mogłem nie odkryć tego wcześniej? To takie proste i tak bardzo prawdziwe. Ach! oto znów powraca aria. Jest to jak gdyby ukoronowanie cudu. Mam wrażenie, że serca przestały bić“.

Koniec. Ostatnia nutka odlatuje w przestworza. Ale zebrani otrzymują coś jeszcze. Cecylia obdarza ich piękną, przejrzystą ciszą, towarzyszącą wzloto­wi ostatniej nuty.

I znów staje się cud. Dzikie bestie pochowały pazury. Niektóre z nich doznały pociechy, inne zo­stały poskromione jedynie, a jeszcze inne popadły w odrętwienie. Orfeusz ulatuje w ciemność.

Ktoś wzdycha. Nikt nie dowie się, kto. Jakieś krzesło trzeszczy. Czar prysł. Justyn chciałby uciec do parku i w samotności przetrawiać swą udrękę. Lecz może jedynie, pozostając w miejscu, szepnąć

nieśmiało: „dziękuję“. Po chwili daje się słyszeć jakiś pełen wahania, rwący się głos. To głos Re- nauda Censier:

- Dla stworzenia podobnego dzieła zgodziłbym się chętnie, aby mi amputowano nogę. Tak, oddał­bym jedną nogę. Ale, proszę zauważyć: amputa­cja pod znieczuleniem i, oczywiście, porządnie prze­prowadzona. Ofiarowuję jeden ze swych członków, nie jestem jednak dość pewny siebie na to, aby ofiarować również i ból.

Uwaga ta pada wśród ogólnego zdziwienia. Chwilę później Ferdynand szepce swej żonie na ucho:

- To jakiś oryginał. Nie znajdujesz? Brak mu ja­sności umysłu.

Pan Delcambre przy pracy. Uwagi na temat „jer- dyklarycznej“ otchłani. Dialogi ludzi martwych, albo mieszczańskie grzeczności. Szepty w labiryncie. Przejażdżka po rzece Oise. Tajemnicza zazdrość. Fontanna dykteryjek. Rozważania nad architektu-

Nazajutrz przypada Świętego Jana. Wiosna za­chwiała się i uległa. Lato stawia swą rozgorączko­waną stopę na zieleń łąk.

Gdy upał południa zdaje się ustępować już nie­co, pan Delcambre zajmuje miejsce na tarasie w cieniu domu i upomina się o swe modele.

Helena przybywa zbolała i zasiada w fotelu. W pobliżu nursa dogląda dzieci, podając je matce na chwilę, stosownie do żądania malarza. Dziew- czyneczka i maleństwo piszczą kolejno. Pan Del­cambre nie zważa na to. Kazał przygotować wiel­kich rozmiarów płótno i szkicuje. Świętojańskie niebo rzuca na Pasąuierowo płomienny odblask. Go-

rą Pasąuierowa.

ście Józefa Pasąuier wychodzą z domu, licząc na wieczorny chłód. Wszyscy podchodzą dyskretnie, by przyjrzeć się pierwszym próbom pana Delca.nbrc

i osądzić je. Tworzą się pary i grupki, które, gawę­dząc półgłosem, oddalają się alejami parku. Jedna z części ogrodu, wysadzana bukszpanem i grabem, naśladuje w całości włoskie labirynty. Można się tam zagubić na chwilę, by po chwili znów się od­naleźć.

Ferdynand przechodzi z Klarą pod rękę. Rozma­wiają po cichu. Życie ich jest wiecznym szeptem, stłumionym pomrukiem, z którego nic prawie nie daje się uchwycić, a który, ma się wrażenie, nie ustaje nigdy, nawet podczas snu. Niegdyś, kiedy Ferdynand był jeszcze małym chłopcem, istniała ta­jemnica, którą Laurent z Justynem nazywali otchła­nią Ferdynanda. Nikt nigdy nie potrafił odgadnąć dokładnie, co się szykuje w głębinach owej otchła­ni. Co jakiś czas Ferdynand ulegał gwałtownym na­padom złości w guście najlepszych tradycyj Pasąuie- rów i wówczas otchłań Ferdynanda wydawała coś niecoś ze swej tajemnicy. Teraz, otchłań Ferdy­nanda pogłębiła się i rozrosła. Jest to małżeńska ot­chłań i nigdy już nikt się nie dowie co się kryje i co się gotuje w ciemnościach owej otchłani. Trud­no zresztą twierdzić, by Ferdynand był milczący.

Prowadzi on z panią Pasquier zadziwiające iozmo- wy, które Justyn nazywa z uśmiechem „dialogami ludzi umarłych, albo mieszczańskimi grzecznościa­mi“. Ferdynand powiada na przykład skupionym głosem:

- Wiesz, mamo, nie przemalujemy mieszkania w tym roku.

- Ach, tak? - odpowiada pani Pasquier pełna troskliwości. - Nie macie zamiaru przemalować mieszkania w tym roku?

- Nie, Klara i ja zdecydowaliśmy, że lepiej bę­dzie w tym roku nie odnawiać mieszkania.

- Tak, istotnie, Klara i ty?

- Tak, nie w tym roku.

- Acli, tak! Sądzicie, że to będzie lepiej ?

- Tak, sądzimy że to będzie korzystniej.

- Aha! Więc w tym roku nie odnowicie go ?

- Nie. Może na przyszły rok.

- Doprawdy? Zrobilibyście to w przyszłym ro­ku?

- Nie jest to jeszcze postanowione.

- Nie jest postanowione?

- W ciągu roku mamy na to dość czasu.

- Istotnie, czasu jest dość.

- Słowem - nie jest to jeszcze postanowione.

- Tak? to nie jest postanowione?

- Nie.

Następuje krótka przerwa i Ferdynand podejmu­je od początku całą tę scenę z dowolnymi zmiana­mi.

Pani Pasąuier wnosi do tych rozmów wiele dob­rej woli i wiele tkliwości. Niekiedy przyłącza się i Klara. Ferdynand i Klara dzielą między siebie ry­tualne odpowiedzi.

Ferdynand mówi miękkim, pełnym uporu gło­sem. Nie wymawia on wszystkich liter. Nie mówi: proszę cię, ale „proszć“. Nie mówi „cukru“, ale „cuk“. Czerwcowy upał nie jest dla niego „okrop­ny“, tylko „opny“. Ludzie, wymawiający wszystkie zgłoski są w jego pojęciu pozerami i pyszałkami. Moduluje on ,.podmisól“, co ma oznaczać „podaj mi sól“ i „wdanechwi”, gdy chce powiedzieć „w da­nej chwili“.

Co jakiś czas Ferdynand wyciąga z kieszeni no­tatnik. Zapisuje w nim kilka wierszy ołówkiem o pogryzionym końcu, którym kiedy indziej drapie się lub czyści uszy. Skórę na rękach ma czerwoną, błyszczącą, jakby wypolerowaną na stawach. Gdy­by anioł-stróż otchłani mógł wyjawić, co Ferdy­nand wypisuje w swym notatniku, świat posłyszał­

by zadziwiające rewelacje, dotyczące temperatury okolic Paryża i ruchu kolejowego.

Ferdynand i Klara nie cieszą się dobrym zdro­wiem, wedle własnej przynajmniej oceny. Pielęgnu­ją się oni na wzajem i wspólnie się uskarżają. Klara mówi niekiedy: „Cierpię na nerki“. Ferdynand przygląda się jej troskliwie i wydaje jęk: „A cóż do­piero ja!“ Przynoszą oni do stołu i rozkładają woko­ło swych talerzy mnóstwo flaszeczek, tubek i pudełe­czek, z przejęciem dzieląc się ich zawartością. W trakcie tego podziału nie brak czułych powiedzo­nek. Klara zwraca się do Ferdynanda w rodzaju żeńskim, nazywając go „żabcią“. Ferdynand pochy­la się ku niej i odpowiada: „Tak, kotku“. Raptem Klara mówi na głos:

- Nie bierz duszonego mięsa, Ferdku, to powo­duje zaparcie.

Józef ciska Ferdyklarycznej otchłani spojrzenie pełne gniewu, którego ta krótkowzroczna para nie dostrzega nawet.

W głębiach małżeńskiej otchłani żyje starannie ukryte stworzenie. Niekiedy rozlega się zduszone je­go szczekanie; Ferdynand wychodzi z nim co wie­czór po ciemku na spacer na przeciąg dziesięciu minut; jest ono przedmiotem ezoterycznego kultu.

Ferdynand czytuje jedną tylko gazetę i to zaw­

sze tę samą. Wie, jak ją czytać. Potrafi z jej treści wydobyć sam rdzeń. Odkąd jest w Pasąuierowie nie otrzymał owej gazety i nie potrafił jej zdobyć. Fer­dynand jest niespokojny, osłupiały. Co ma myśleć o świecie? Co o świecie mówić? Zresztą, czy świat istnieje jeszcze? Nie ośmieliłby się stanowczo tego twierdzić!

Kiedy się coś ofiarowuje Ferdynandowi, odpo­wiada on: „Nie mogę odmówić przyjęcia“. Jeżeli podczas dyskusji, ktoś, nawet bardzo wybitny, czy­ni jakąś poboczną, odległą od tematu uwagę, Fer­dynand protestuje w sposób bardzo obrazowy. Po­wiada on: „To już z innej beczki!“ Józef usiłuje wówczas zagłuszyć Ferdynanda, ale Ferdynand powtarza najbłahsze ze swych zdań dziesięć do dwu­nastu razy z zachwycającą wytrwałością.

Klara z Ferdynandem przechodzą więc trzyma­jąc się pod rękę. Obnoszą oni otchłań. Podchodzą, by przyjrzeć się pracy pana Delcarnbre. Oddalają się bez słowa. Gdy znajdują się już poza zasięgiem słuchu, szept rozpoczyna się na nowo. Gdyby anioł zechciał posłuchać, doszedłby go głos otchłani. Fer­dynand, filtrując słowa poprzez włoski swego zaro­stu, szepce:

- Może Józef mówić, co mu się podoba: ten pan nie potrafi nawet rysować. Co za czasy!

-To prawda, - odpowiada Klara. - Człowiek zadaje sobie pytanie, czy to Helena, czy też może foka, albo lokomotywa. I prawdopodobnie kosztuje to bardzo drogo. Dziwi mnie to ze strony Józefa.

Następuje krótka chwilka milczenia i Ferdynand podejmuje ciszej jeszcze: ,

- Mówiłem ci, że Józef ośmielił się prosić mnie

o staranność w ubraniu i o to, abym nie chodził po korytarzu bez marynarki. Tak! A ten profesor, ten uczony... Zobaczysz go za chwilę. Wyszedł do parku w czymś, co nazywa chińską bluzą. Czy to jest staranny ubiór?

- Ba! Józef odpowie ci- że są to obyczaje uczo­nego.

Klara z Ferdynandem czynią parę kroków w mil­czeniu, miłośnie przytuleni do siebie. Raz jeszcze unosi się głos z otchłani. Sam anioł nie potrafiłby powiedzieć, czy jest to głos mężczyzny, czy też je­go towarzyszki. Głos śpiewa: „Trzeba jednak bę­dzie na przyszłą zimę sprobować, czy koks równie dobrze się pali, jak antracyt. No, bo właściwie, cze- mużby nie?“ Szept się oddala. Otchłań zawarła się nad swymi skarbami.

Gdzie indziej uchylają się nie mniej tajemne ot­chłanie, ukrywające inne znów kłopoty.

Laurent odwiązał kupioną przez Józefa wraz

z całą posiadłością łódkę. Płynie z Laurą rzeką ko­loru żółci, po której skrada się cień jakiejś chmury.

Młodzieniec ma na sobie białe płócienne ubra­nie. Odkrytą jego głowę wieńczą w nieładzie twar­de włosy. Postać ma niezbyt wysoką, wydaje się jednak silny i żwawy. Błękitne, naiwne, tryskające szczerością spojrzenie rozjaśnia rysy jego twarzy. Wiosłuje miarowo, bez pośpiechu i rozmawia:

- Co myślisz o moim ojcu?

Dziewczyna pokazuje w uśmiechu zęby. Ten piękny, świeży uśmiech rozkwita w śmiech praw­dziwy.

- Bardzo mi się podoba!

Laurent opuszcza wiosła i zdaje się namyślać. Po­dejmuje cichym głosem:

- Może to i lepiej.

Co? 1 Nie jesteś tego pewien? Spodziewałeś się może przypadkiem, że twój ojciec nie spodoba mi się?

Nie, nie! Tego nie mówię. Porozmawiam z to­bą o moim ojcu. Ale później, później!

Nigdy może nie zdarzy się sposobniejsza i tak pełna spokoju chwila.

Młodzieniec przymyka oczy i podbródek poczy­na mu drżeć. Laurent pragnie mówić. Za chwilę

zdecyduje się na to. Ale - nie! Zaciska usta, po­chyla czoło i wiosłuje z energią.

- Czy wiesz, - mówi Laura, - że ojciec twój na­opowiadał mi w sposób najweselszy w świecie mnó­stwo niezwykłych rzeczy, które może były komple­mentami, ale z których nie zrozumiałam ani sło­wa.

Wielkie krople potu perlą się młodzieńcowi na skroniach. Wiosłując, odpowiada rwącym się od wysiłku głosem:

- Nie wybierałem sobie ojca.

- Och! - uśmiecha się Laura, - mogłeś był wybrać gorzej.

- Nie wiem. Gdybym był wybierał, gdybym był mógł wybierać, byłbym pragnął...

- Kogóż, na Boga?

- Takiego człowieka na przykład, jak nasz pro­fesor; człowieka o charakterze pana Censier.

Uśmiech dziewczyny raptem zamiera. Laurent nie może tego zauważyć: wiosłuje sumiennie.

- Wiesz jednak dobrze, — mówi Laura powoli, - że profesor ma syna i że nie widuje go nigdy.

- To prawda, - szepce Laurent, marszcząc brwi.

- To prawda. Świat jest bardziej nieszczęśliwy, bar­dziej pożałowania godny i mniej zrozumiały, niż można sobie wyobrazić.

Wiosłuje dalej, nic już więcej nie mówiąc. Laura zanurza rękę w wodzie i mokrą dłoń przykłada do czoła. Przechodzi jeszcze parę chwil i Laurent na­biera tchu.

- Popłyniemy z powrotem. Mogłaby cię głowa rozboleć od blasku wody.

Laura nie wypowiada swego zdania. Młodzie­niec kieruje łódź do brzegu.

Dwa cienie suną tymczasem alejami labiryntu. Cecylia mówi spokojnym głosem:

- Gdybym kogoś lubiła, gdybym go kochała, zdaje mi się, że byłabym zazdrosna.

- To zupełnie naturalne, - odpowiada Justyn. - Każde kochające serce zazdrosne jest o to, co ko­cha.

- Nie, nie to chciałam powiedzieć. Byłabym za­zdrosna... o siebie.

- Nie rozumiem, Cecylio.

- To trudno zrozumieć. Byłabym zazdrosna o siebie samą, o to, że kogoś kocham.

Justyn, gryząc boleśnie lewą dłoń, odwraca gło­wę. Ach! niechby oderwał kawałek ciała! Niechby krew pociekła aż do wyczerpania, aż do zgonu. Ce­cylia zaczyna znów mówić:

- Mimo to, Vyjdę zapewne kiedyś za mąż. Z ca­łą pewnością nie pozostanę sama. Laurent pewnego

dnia ożeni się również. Pójdę w końcu za jego przy­kładem. Ale na razie Laurent nie chce się żenić. Mówił mi to sto razy. Rozumiem go dość dobrze.

Justyn zdaje się raptem nabierać ponurej, zwyk­łej u jąkałów energii. Powtarza, dysząc:

- Powiadasz więc, doprawdy, że jeżeli Lau... Laurent się, się... Ach! zdaje mi się, że oszaleję!

- Wołają nas, Justynie. To pewnie Józef.

Józef nadchodzi wielkimi krokami. W ślad za

nim kłębi się ponury zapach krzewów. Przechodzi, mówiąc bez zatrzymywania się:

- Nie widzieliście ojca? Nie? Już ze trzy bite godziny, jak poszedł. Ciekawe, co też może robić w tej okolicy, gdzie nie zna nikogo.

Na tarasie, wśród rosnącego cienia, malarz Del- cambre, racząc się chłodzącym napojem, pozwala modelom swym odpocząć. Klepiąc się potężnie po udach, opowiada jakąś historyjkę.

- Ach! nie słyszała pani nigdy o pani Charroux? Niemożliwe! Jest to kobieta sześćdziesięcioparolet- nia. Malowałem jej portret w roku 99-ym, czy 1900-ym. nie przypominam już sobie. Portret ten robiłem w jej sypialni, oczywiście. Niech się pani nie obawia, to bardzo przyzwoita historyjka. Znam

i takie! Pani Charroux posiada niewielki mająte- czek. Mówi się o niej: pani Charroux, ale w istocie

jest ona starą panną. Niech pani wyobrazi sobie, że zachorowała ona w wieku lat dziewięciu. Tak, wła­śnie, w roku 53, w rok po zamachu stanu, tak przy­najmniej twierdzą jej najbliżsi. Ja, w tym czasie... Ale nie mówmy o mnie. Mimo wszystko, nie jestem jeszcze tak stary. Rozchorowała się więc i lekarze zapakowali ją do łóżka. Spędziła w nim całe życie. Słyszy pani? - całe życie. Chodzono koło niej, jak koło dziecka, tak wydawała się słaba. Mieszka na drugim piętrze swego pięknego domu w Garches. Pozostawała w łóżku pięćdziesiąt jeden lat. I rap­tem zeszłej zimy wybuchł w domu pożar.

Delcambre milknie i przez chwilę rozkoszuje się wywołanym wrażeniem.

- Więc? - pyta Helena.

Srażacy przystawili więc drabinę do okna po­koju, ponieważ schody były już nie do użytku. I, wie pani, co ujrzano? Pani Charroux wstała oto z łóżka po raz pierwszy od lat pięćdziesięciu jeden. Popro­siła strażaków, aby zechcieli pozostawić ją w spo­koju i sama, odważnie zeszła po drabinie. I nie scho­dziła odwrócona plecami, tak jakby to ktoś z nas u- czynił. Nie - przodem, jak gdyby od roku 1853-go nie robiła nic innego. Zeszła przodem, jak to mam zaszczyt pani mówić.

Malarz śmiejąc się do łez, bierze z powrotem pędzle i paletę.

- Jeszcze chwilkę, tylko chwilkę, proszę pani. Wkrótce będzie już zbyt ciemno.. Pan Censier ma na sobie wspaniałą błękitną bluzę. Niech pani spoj­rzy tam, w głąb wielkiej alei.

Renaud Censier w tej właśnie chwili znika pod osłoną drzew. Wolnym krokiem wędruje u boku Laury Desgroux.

- Pracowałem cały ranek.

- Czy spał pan?

- Nie, nie potrafię już spać. Można żyć bez snu. Robię właśnie to doświadczenie. Prawdę mówiąc, drzemię nieco nad ranem. Ale wówczas zaczyna się inne życie i inna męka. Życie owych straszliwych myśli, które się miewa w półśnie.

- Oby pan zdołał spać tej nocy!

- Tej nocy mam właśnie zamiar nie spać.

- Dlaczego?

- Wkrótce dowie się pani o tym. Będę musiał któremu ze swych uczniów zadać pracę na temat konieczności krzyku, gdy się jest nieszczęśliwym. Zauważyła pani może, że, jeżeli nawet nie śpię, to jednak jem. Młodzi ludzie łatwo tracą apetyt, ale śpią. Ludzie w moim wieku jedzą jeszcze, ale tracą sen. Tak jest. Zdaje mi się, że jestem bardzo cho­

ry. Wystarczy abym dostrzegł w przelocie pewnego koloru suknię, abym ujrzał powiewającą wstążkę, abym zobaczył jak promień światła całuje aksamit­ny policzek, a serce moje poczyna bić nierównym rytmem. Chory jestem i wstydzę się tego. Pani nie odpowiada. Ma pani słuszność.

Laura rozgniata w palcach jakąś łodygę, odrzuca ją i wznosi jak puchar dłonie swe do twarzy Renau- da.

- Proszę powąchać!

- To lebiodka. Ileż wspomnień! Ile lat! Ile wio­sen już minęło. Nie może pani nawet wiedzieć.

- Czy wyobraża pan sobie że ja nie posiadam żadnych wspomnień? Mam już przeszło dwadzie­ścia jeden lat.

- Niech pani nie mówi! Niech pani nic nie mó­wi! Niech mi pani pozwoli w ciągu minuty całej przetrawiać smak rozpaczy.

Renaud opuszcza głowę. Twarz ma pochmurną, skurczoną. Poczyna znów mówić:

- Czy pani wie; że w tym domu mieszkam tuż nad panią? W samym końcu skrzydła, które wy­chodzi na zachód, na wielkie drzewa parku?

- Wiem o tym.

- Co znajduje się pod pani oknem? Kuchnia, jak sądzę?

- Tak, kuchnia, lub pokój kredensowy. Nie wiem dobrze.

- Niechaj więc pani nie zapomni zamknąć drzwi.

- Na pewno je zamknę. To dawny zwyczaj sa­motnej dziewczyny, sieroty.

- A gdyby, mimo te zamknięte drzwi, spotkały panią odwiedziny?

- Jakie odwiedziny?

- Odwiedziny szafirowego widma.

- Którędy to widmo mogłoby do mnie trafić?

- Przez okno, które z powodu upału musi pozo­stać otwarte. Jeżeli zdarzą się tego rodzaju odwie­dziny, mam nadzieję, że nie przestraszy się pani i nie będzie krzyczeć?

- Nie!

Dziewczyna nieruchomo spogląda na Renauda, raz jeszcze potrząsa głową i powtarza z energią:

- Nie. Nie będę krzyczeć!

Straszliwie niezależny ojciec. Justyn decyduje się mówić. Wiadomości o panu Delcambre. Przykra niedyskrecja. Pochwala wierności. Niebezpieczeńst­wo przeciętnej moralności. O tym, ze frywolność jest rzeczą poważną. ZJy rok na chrabąszcze• Prze­sądy godne szacunku.

Józef, biorąc brata za szyję, szepnął mu w samo ucho:

- Chodź ze mną na trawnik. Muszę ci coś po­wiedzieć.

Wieczór przeszedł ociężale, a obiad prawie że w ponurym nastroju. Jedynie tylko pan Delcambre podtrzymywał rozmowę, opowiadając mnóstwo dzi­wacznych historyjek. I teraz jeszcze słychać było jego głos gdzieś w pobliżu, w jednej z tonących wśród zieleni alejek.

- Niech mi pan wierzy, panie Weill. Powiadają, że ciało przytłacza duszę. Biedacy!! Jakże wątłą muszą oni mieć duszę! Ja, im więcej jem i piję,

im częściej uprawiam miłość, tym silniejsza i lepiej odżywiona jest moja dusza, tym jest bogatsza i tym mocniej pragnie żyć. Czy pan mnie rozumie? Tym bardziej jest ona, w moim pojęciu, duszą i tym jest czystsza. Ot, taki już jestem.

Justyn odpowiadał w roztargnieniu:

- Jest to dziwne rozwiązanie groźnego dualizmu.

- Niech będzie dualizm, jeżeli pan woli. Gwiż­dżę na to. Po prostu tak właśnie jest.

Józef wzruszył ramionami i szybko uczynił kilka kroków, pociągając brata za ramię.

- Czy wiesz, - zaczął wreszcie, - że wczoraj i dziś ojciec wychodził po śniadaniu jakoby dla zaznajo­mienia się z okolicą i że za każdym razem przeszło trzy godziny' był nieobecny?

- Możliwe, - odparł Laurent, - i nie dziwi mnie to: ojciec jest straszliwie niezależny.

- Zgoda. A ty znów jesteś straszliwie naiwny.

Laurent wzruszył ramionami.

- Co masz mi jeszcze do powiedzenia?

- Możesz być pewien, żc coś przykrego. Ojciec nasz jest niezależny, a ja jestem ciekawy. O piątej wziąłem auto i zrobiłem szereg wywiadów w oko­licy'?

- Tak? No i?

- Pola Lescure jest w Baumont, w hotelu nad

wodą. Nie zdajesz się nawet słuchać tego co mó­wię.

Laurent tupnął niecierpliwie nogą. Józef ciągnął dalej, pieniąc się z wściekłości.

- Pola! Zawsze Pola! Moja zmora! Najbardziej przylepna i ruchliwa ze wszystkich jego kocha­nek. I spójrz, co się dzieje: urządzam poświęcenie swego domu. Chcę, aby cała rodzina była przy tym obecna. To jest przecież doprawdy nasze wspólne święto. A co czyni wówczas ojciec? Sprowadza ową Połę Lescure i osadza ją o sto kroków stąd. I to za­raz pierwszego dnia! Co na to można poradzić? Co poradzić?

Józef podjął znów głuchym, opanowanym gło­sem:

- Popsuł mi całą przyjemność. Ale to już stały jego zwyczaj i nie chcę nawet o tym mówić.-Waż­niejszą rzeczą jest, że ośmieszy nas w całej okolicy, gdzie zaledwie nas znają i gdzie spoglądają na nas potrosze jak na rarogów. Nie mogę już zwracać się z tym do niego. Ze dwadzieścia razy, co najmniej, robiłem mu okropne sceny, całe dramaty. I zawsze bez najmniejszego skutku. Ale, ty, Laurent! Ciebie obawia się on nieco. Nie otwierasz ust zbyt często. Onieśmielasz go. Powiedz mu więc cokolwiek.

- Postaram się, - odparł Laurent. - Ale nie mówmy już o tym. Justyn nadchodzi.

- Tak, - wołał Justyn w ciemnościach. - Szu­kam cię! Przed chwilą pozbyłem się nudziarza, chciałem powiedzieć, malarza. A wy, czyście już skończyli?

- Ależ tak, tak! - odpowiedział Józef. - Pozosta­wiam was filozoficznym rozważaniom. Nie zapom­nij, Laurent!!

- Co ci jest? - zapytał Justyn, gdy przyjaciele zostali sami. - Wydajesz się czymś zaabsorbowany.

- Ach! Jakieś tam sprawy ojca. Jego wieczyste powikłania życiowe. Opowiem ci., .później.

- Widzę, że zupełnie źle trafiłem.

- Ależ nie, nie! Czego chcesz?

- Chcę pomówić z tobą poważnie. Chodźmy nad rzekę. Laurent, Laurent, błagam cię, bądź odważ­ny i słuchaj mnie z uwagą!

- I ty także! I ty! Dlaczego popychasz mnie?

- Siądźmy na chwilę. O tu, w tych krzakach. Jest tu kamienna ławka.

- Spiesz się, Justynie: cierpliwość moja jest na wyczerpaniu.

- Laurent, myślę, że nie ukrywasz przede mną nic z wewnętrznego twego życia, a nawet z twego życia uczuciowego. Jeżeli mi czegoś nie mówisz, to

dlatego, że i tak mogę dojrzeć to i odgadnąć bez zwierzeń i zbytecznych rozmów.

Laurent potwierdzająco skinął głową w ciemno­ściach.

- Mówiłeś mi, - podjął Justyn, - o silnym i zu­pełnie czystym uczuciu, które od wielu już miesięcy przekształciło twoje życie, ale które pragniesz za­chować w tajemnicy.

Raz jeszcze Laurent przytaknął skinieniem.

- Dałeś mi do zrozumienia powody, dla których utrzymujesz to w tajemnicy i znajduję, że są one bardzo szlachetne...

- Mów dalej, Justynie. Znajdujesz, że są bardzo szlachetne, ale...

- Bardzo szlachetne, ale dziecinne, a przede wszystkim niebezpieczne.

-Niebezpieczne? - spytał Laurent, nadstawiając uszu.

- Ach! jakiś ty miły i naiwny.

- Słyszę to już po raz drugi w ciągu dzisiejszego wieczoru. Do czego zmierzasz?

Justyn wstał i położył ręce na ramionach przy­jaciela.

- Musisz się ożenić, Laurent, - wymówił uroczy­ście.

- Dlaczego?

Justyn pochylił się zniżając głos:

- Dlatego, że, jeżeli nie ożenisz się z Laurą, 'mój drogi, to ci ją zabiorą. Może już jest za późno.

Laurent zerwał się gwałtownym ruchem. Chwy­cił Justyna za łokieć potrząsając nim z mocą.

- Co ty o tym wiesz? Kto ci mówił?

-Nikt mi nic nie mówił, ale sam widziałem. A, co ważniejsza, jeszcze wczoraj wieczorem dobiegły mnie pewne słowa, urywki rozmowy...

- Jak to? I to się dzieje tutaj? Któż to taki wreszcie? Chciałbym wiedzieć.

- Nie chodzi ani o Józefa, ani o Ferdynanda, ani

o nieprawdopodobnego pana Delcambre, jak za­pewne sam się domyślasz, ani o twego ojca, ani o mnie. Słowem - rozumiesz!

- Cicho bądź! To niemożliwe.

- Jestem mniej więcej tego samego zdania. To się wydaje... niemożliwe.

- Musiałeś nie zrozumieć. Mogłeś źle zrozumieć.

- Jestem najzupełniej pewien, że nie zrozumia­łem źle.

- Idźmy stąd. Chodź. Muszę użyć ruchu. Muszę się rozbudzić.

- Co uczynisz?

- Nic. Zupełnie nic. Spróbuję może tylko upo­rządkować nieco swoje myśli.

-Czekaj! - wstrzymał go Justyn cichym gło­sem. - Ktoś idzie aleją za tymi drzewami i rozma­wia. To głos pana Delcambre. Do kogo przyczepił się ten gaduła?

- Cicho bądź! Cicho! - szepnął Laurent.

W ciemnościach słychać było jakieś zbliżające się kroki. Laurent i Justyn posłyszeli nagle głos ko­losa tuż obok siebie. Głos był słodziutki, pełen uśmiechu:

- Co pani chce robić w życiu?

Śmiech Zuzanny przeszył; rozświetlił ciemności.

- Chcę być aktorką, proszę pana, - śpiewało dziecko. - Chcę grać w teatrze.

- Ba! ma pani słuszność, moje dziecko. I będzie pani miała powodzenie, bo jest pani zachwycająca.

Zuzanna śmiała się głośniej jeszcze.

- Czy pan wie, że wszyscy mi to mówią? Skoń­czy się na tym, że uwierzę.

-Zrobię pani portret, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu. I, wie pani, dla samej przyjem­ności. Nie będzie to kosztować rodziców pani ani grosza.

- Mama nigdy się na to nie zgodzi.

- Nic jej nie powiemy. Pozostanie to między na­mi. Istnieją chyba takie godziny, kiedy wychodzi pani sama?...

Kroki i głosy oddalały się. Laurent ściskał ramię Justyna.

- Wściec się można, doprawdy! - zawołał. - Czegóż zażyli oni wszyscy?

- Przydałoby się może powiedzieć parę słów two­jej matce.

- Tak. Parę słów ojcu, z jednej strony, parę słów matce - z drugiej. Do pioruna! Zacznę od ojca. Chodźmy, Justynie, muszę napić się wody. Pójdę do kuchni. Józef dał mi pewne zlecenie... To śmiesz­ne i oburzające: nie wiem nawet, co powiedzieć. A, co ważniejsza, nie ma tu nic do powiedzenia! Skręćmy w bukszpanową aleję. Nie chcę nikogo spotkać. Przejdę służbowym wejściem. Czy nie chce ci się pić, Justynie?

- Nie, - szepnął Justyn. - Czekaj, chcę dodać coś jeszcze: nikt nie ma prawa być smutnym, o ile nie zrobił wszystkiego co trzeba, aby być wesołym.

- Tak, - rozumiem! Czekaj minutkę, proszę cię. Nie czuję się jeszcze gotów do tych wszystkich ro­dzinnych wyjaśnień. Chwilę jeszcze potrzeba mi twojej obecności.

Laurent otworzył drzwi dla służby i Justyn po­został sam wobec czerwcowej, usianej gwiazdami nocy. Poczynał już marzyć, gdy przeszkodził mu w tym zduszony odgłos sprzeczki. Laurent wycho­

dził właśnie z sieni w towarzystwie pana Pasąuier.

- Mój drogi, - mówił doktór głosem z najlep­szych swych czasów, - gdybyś był to zrobił umyśl­nie, byłoby to zdumiewającą niedyskrecją. Ale nie uczyniłeś tego umyślnie. Tym nie mniej jest to bardzo przykre.

-Ach! Zamilcz, ojcze! Nie mów nic! To wszyst­ko, co możesz zrobić, - obruszył się Laurent.

- Jak to, mój chłopcze! jestem właśnie w trakcie poufnej rozmowy z zachwycającą dziewczyną... Kto tu jest? Justyn?

- Tak, to ja, - odparł Justyn, - przepraszam cię, Laurent, i pana również, panie Pasąuier.

- Ależ zostań, zostań, mój drogi. Jesteś człowie­kiem dobrze wychowanym i nie mam nic do ukry­wania przed tobą. Laurent jest nieco niezręczny, jak zwykle, jak zwykle. Zastaje mnie na serdecznej po­gawędce z miłą niewiastą. Jakże to ją nazywają? Nursą - czy tak właśnie? - z nursą dzieci Józefa.

- Och! - obruszył się Laurent z wściekłością, - nazywasz to serdeczną pogawędką: trzymałeś ją na kolanach.

- Nie przesadzaj, mój drogi. Mam kiepską wy­mowę, jeżeli o angielski chodzi. Mówi się „neur- se‘ą“, nieprawdaż? Zadaję sobie pytanie, dlaczego ci Anglicy upierają się przy obcym języku, zamiast

asB

mówić po francusku, jak ja, jak wszyscy inni? Wreszcie, niech będzie „neurse‘a‘\ Nie masz więc powodu do żadnych obaw. Jesteś mężczyzną i nie widzę racji do ukrywania przed tobą prawdy. Mó­wiąc więc między nami, nie ma się czego obawiać w stosunku do tej panny: w danej chwili serce mam zajęte.

- Zamilcz, ojcze, - podjął Laurent. - Zamilcz, bo zacznę krzyczeć. Wybacz, Justynie. Ojciec mo­wa, ośmiela się mówić, nie wiadomo co... że ma ser­ce zajęte. Uśmiać by się można, gdyby nie było to tak tragiczne. A Józef spotkał go dziś właśnie w oko­licy Baumont, z pewną osobą, która się nazywa Po­łą Łescure i której historię opowiadałem ci. Histo­ria, która trwa już, niestety, od pięciu lat!

Doktór rozłożył ramiona z wyrazem śmiesznego zakłopotania.

- Pola! Przecież to zupełnie naturalne. Pięć lat! Nie będziesz robił mi znów teraz wymówek z po­wodu wierności. Wtedy to trudno byłoby już cokolwiek zrozumieć z tego wszystkiego. Jestem człowiekiem zdolnym do rozmaitych rodzajów wier­ności. Oto czego przedstawiciele waszego pokolenia nigdy nie będą mogli zrozumieć. Nie chciałbym cię dotknąć, kochany Justynie, ale dzisiejsza młodzież nie rozumie kobiet. My, to zupełnie inna sprawa.

Była to dla nas nawet „wielka sprawa“. I kobiety rozumiały to. Pod tym względem mają one węch. Nie wiem, mój chłopcze, - mówię to do ciebie, Lau- rent - czy patrzysz kiedy na swą towarzyszkę... Jak się ona nazywa? Laura? Zachwycające imię. Nie przyglądasz się jej zbytnio, mój drogi i źle robisz: jest urocza. Możesz być przekonany, że na mnie nie patrzy ona obojętnym okiem, ponieważ ja się wy­silam, ponieważ oddaję jej należny hołd. Och! nie chcę przez to powiedzieć... Ale zaręczam ci, że dziewczyna — prawdziwa młoda dziewczyna — wszystko cudownie wyczuwa. Wyczuwa ona, że ży­wię dla niej... światły zachwyt. Tak właśnie! Świat­ły ! Oto najwłaściwsze słowo. Ona to rozumie w spo­sób pełen naiwności. Cóż chcesz, mój drogi, miłość jest powołaniem, zawodem. Nie można z dnia na dzień stać się kochankiem.

- Nie mów już nic, ojcze! Nie mów!

- Chciałbym wiedzieć, mój chłopcze, dlaczego usiłujesz zmusić mnie do milczenia, wówczas wła­śnie, gdy mówię o rzeczach, które znam doskonale? Wiem, co to jest namiętność. Pod warunkiem, na­turalnie, aby nie robiono z niej melodramatu. Nie, nie, odrobinę wstydliwości. Żadnych łez. Żadnej rozpaczy. Namiętność jest pożądaniem. Kropka. To wszystko. Wierzajcie, chłopcy, człowiekowi pełne­

mu doświadczenia. Ferdynand, który się zupełnie na tym nie zna - Ferdynand jest dobrym chłopcem, ale nieco tępym, nieco głupim, słowem - nieco biu­rokratą - Ferdynand czyni mi niekiedy śmieszne sceny, mówiąc, że jestem niemoralny. Pfff!... ja je­stem a-mo-ral-ny, moi drodzy - słyszycie: a, - ka­sownik ! Lepiej nie posiadać żadnej moralności, niż mieć złą. To bezpieczniej. A ja jestem ostrożny.

- Ach! - westchnął Laurent ze smutkiem, - mó­wisz jak Ferdynand. Mówiłeś przed chwilą zupeł­nie tak, jak on.

- W gruncie rzeczy to możliwe, - odparł doktór pojednawczo. - Wszyscy macie coś ze mnie. Nawet Józef, cokolwiek sobie myśli. I ty, Laurent, oczywiście. Wszyscy co chwila mówicie, wszyscy tu, czy tam, czynicie rzeczy, które mógłbym ja mówić lub czynić, gdybym miał kilka egzystencji naraz. Ferdynand nie jest z tego wyłączony. Ale ja biorę was takimi, jacy jesteście. I nie tracę czasu na da­wanie wam nauk.

- Masz rację, ojcze, nie będę już tracił czasu.

- No, tym lepiej! - odparł doktór lekkim, żar­tobliwym tonem. - Poczekaj - jeszcze słówko! Jadę jutro do Paryża i chciałbym zajrzeć do Farabeufa, którego dałem ci, gdy wstępowałeś na medycynę i którego nie zwróciłeś. Pożycz mi klucz, mój drogi,

to znaczy klucz od swego pokoju. Przywiozę ci go z powrotem jutro wieczór! Dziękuję, mój drogi, dziękuję. Tak, jutro udaję się do Paryża, aby do­pilnować swego zastępcy. Co do reszty, nie mówmy już o tym. Co było powiedziane, to już zostało po­wiedziane. Nie znoszę powtarzania w kółko jedne­go i tego samego. Wierzaj mi: nieszczęściem ludzi twego pokolenia jest to, że nie zrozumieli oni, iż fry- wolność .jest rzeczą poważną. Mówię również i do Justyna. No, dobranoc, moje dzieci.

Uczynił serdeczny i łaskawy ruch pożegnania rę­ką i zniknął w ciemnościach.

- Nic się nie da na to poradzić, - stwierdził Lau- rent ponurym tonem. - Spróbuję pomówić z mamą

0 naszej małej. Dobrej nocy, Justynie.

Pani Pasąuier siedziała na tarasie, w miejscu, z którego roztaczał się widok na rzekę i tonącą w świetle księżyca równinę. Laurent siadł obok niej

1 milczał chwilę. Pani Pasąuier odezwała się nagle.

- Oczekuję czyżyka; nie nadlatuje jednak. Dusz­no! Co za upał! Wszystko mąci się w głowie. Jakoś dziwnie się czuję.

Laurent nie odezwał się ani słówkiem. W chwilę później pani Pasquier szepnęła:

- Byłam dla waszego ojca żoną i kochanką...

Laurent zerwał się wściekły:

- Och! - zawołał, - przypuścić można, że cały ten dom oszalał! Dlaczego mówisz mi... tego ro­dzaju rzeczy?

Pani Pasąuier zająknęła się:

- Go ja takiego powiedziałam? Sama już nie wiem.

- Słuchaj, mamo, - przeciął młodzieniec, - zrób co możesz, aby ten malarz, ten olbrzym, ten pijany satyr, słowem — pan Delcambre, nie mógł już roz­mawiać z Zuzanną.

- Możesz mi tego nie mówić, - jęknęła pani Pa­sąuier. - Będę i tak pilnować dziecka. Ten pan nie budzi we mnie zaufania. Na szczęście, Zuzanna ii.ż leży. Poszłam ucałować ją na dooranoc.

Zamilkła na chwilę, po czym otworzyła trzyma­ną w ręku torebkę.

- Nie, - oznajmiła, - to nie karmelek. Nie wiem, czy możesz dojrzeć. To chrabąszcz, którego mi da­ła Zuzanna. Chcę wierzyć, że rok ten jest złym ro­kiem na chrabąszcze. Ale jakże on jest mały, mój Boże! Za moich czasów chrabąszcze bywały więk­sze. Nie mów tego Józefowi: sądzi on zbyt pochop­nie, że krytykuję jego dom, który, moim zdaniem, nie jest wcale brzydki, wręcz przeciwnie. Ale to, to doprawdy śmiesznie mały chrabąszcz. Patrz, oto i Józef.

- Jest wpół do dwunastej, - oznajmił, zjawiając się raptem Józef. - Moglibyśmy się już położyć.

- Czy jesteś pewien, że wszystkie drzwi są poza­mykane? - spytała pani Pasąuier.

Józef wzruszył ramionami.

- Wciąż jeszcze myślisz, że jesteś w jakimś pa­ryskim mieszkaniu. To już omal prowincja. A, Laurent! czy uczyniłeś o co cię prosiłem?

- Nie, - westchnął Laurent. — Probowałem wprawdzie, ale wyrzekłem się tego zamiaru.

Wstał przygnębiony, ze zwisającymi ramionami i dodał:

- Chciałbym wyrzec się wszystkiego.

Józef raz jeszcze stawił czoło z wściekłością.

- Znam, stary, tę piosenkę. Znam tę twoją zwrotkę o wyrzekaniu się. Dużo wielkich słów! Wy­rzeczenie się jest piękną rzeczą; nie przeszkadza to jednak, że, gdyby ludzkość żyła wyłącznie tą niepo- żywną strawą, nic by dotychczas nie zdobyła; tkwiłaby jeszcze w jaskiniach i tego rodzaju filozo­fowie co ty, nie mieliby możności filozofować. No, chodźmy na górę, spać. Ojciec ma być jutro w Pa­ryżu ; jedzie zobaczyć się ze swym zastępcą, czy coś takiego. Bądź jednak spokojna, mamo, będzie nas tylko dwanaście osób przy stole: nursa ma wychod-

0

ne. Laurent, jesteś już tak śpiący, że chodzisz mi po logach.

- O czym ty mówisz? - spytał Laurent.

- Mówię: chodźmy spać!

WIE NISZCZYĆ ESlĄggg

Panieński pokój. Niebo i cisza. Odwiedziny szafiro­wego cienia. Wonie i odgłosy świętojańskie. Cier­pienie Renauda Censier.. „Laura, która zbudziła mnie z Życia“. Pierwszy wiew poranka. Przejście

upiora.

Rzeźbione, szaro malowane boazerie zdobią ścia­ny pokoju do połowy ich wysokości. Różowe płótno z Jouy o idyllicznych motywach pokrywa resztę muru i stanowi obicie staromodnej alkowy. Na noc­nym stoliczku pod jedwabnym abażurem pali się mała elektryczna lampka, rzucając słabe światło. Przez otwarte okno może Laura dostrzec czarne, tak bliskie z tego miejsca, szumiące drzewa parku, a nad nimi noc czerwcową i żywe, zaludnione blaskami niebo.

Puszysty motyl wpadł olśniony, by natychmiast osiąść w ekstazie na materii abażuru. Dziewczyna stała w zamyśleniu na środku pokoju. Miała na so­bie długą zieloną nocną koszulę, zapiętą pod szyję i u dłoni, koszulę pensjonarki.

Byo już sporo po dwunastej. Panowała głęboka cisza. Laura posłyszała niewyraźny odgłos jakiegoś owadu, toczącego drzewo boazerii, czy może drew­niany szkielet któregoś ze starych mebli. Owad pra­cował w prawidłowych odstępach czasu, powodując w miniaturze hałas, jaki rozlega się w głębinach ko­palń - odgłos kilofa.

Przez dłuższą chwilę Laura przysłuchiwała się tym oznakom czyjegoś bytowania, prawdopodobnie też przepojonego udręką, pełnego ostrych cierpień i niewypowiedzianych radości. Potem z westchnie­niem wyciągnęła się na łóżku. Alkowa była płytka, a firanki pozostały rozsunięte. Z twarzą zwróconą ku oknu, mogła Laura przyglądać się niebu. Wiel­ka gwiazda ukazała się u samego krańca nocnej przestrzeni i poczęła płynąć w fosforyzującej otchła­ni. Niekiedy przebiegał lekki powiew, którego w do­mu nie odczuwało się zupełnie; w parku jednak wszystkie drzewa odpowiadały na ten zew równo­cześnie - poszumem, czy też może modlitwą.

Teraz dom zdawał się całkowicie uśpiony. Nad­słuchującą dziewczynę dobiegł z daleka, z bardzo daleka, jak gdyby zatopiony we wnętrzu ziemi krzyk niemowlęcia, które zbudziło się i chce ssać, po czym, niemal natychmiast uciszone szczekanie psa. A po­tem cisza znów objęła panowanie nad światem i

przez moment miała Laura wrażenie, że się zdrzem­nęła. Z górnego piętra nie dochodził żaden odgłos: nie było słychać najlżejszego skrzypnięcia podłogi, najmniejszego szelestu... Laura znalazła się naraz zupełnie sama na dziobie barki, w drodze ku dia­mentowym, szafirowym i czarnym widnokręgom. Otworzyła oczy i usiłowała patrzeć na gwiazdę, któ­ra powoli chyliła się ku wierzchołkom drzew. Na­gle gwiazda znikła. Jakiś czarny, ruchomy cień wstępował na ograniczoną okienną ramą płaszczyz­nę nocnego nieba. Poczuła, że jeszcze chwila, a za­drży. Zacisnęła pięści i szczęki.

Wysoki cień stał na parapecie okiennym. Zgiął się, pochylił i, skoczywszy bez szmeru w cień, rzu­cony przez nocną lampkę, począł się zbliżać ku al­kowie.

- Mógł się pan zabić, - cicho powiedziała dziew­czyna.

- Nie. Widzi pani, - szepnął Renaud, - że nie zabiłem się.

- W jaki sposób pan zeszedł?

- Po piorunochronie, który idzie wzdłuż zała­mań kominów. Niech pani spojrzy: mam pełno rdzy na rękach. Pozwoli pani, bym zanurzył je w dzbanku? Chcę stanąć przed panią z pięknymi, czystymi rękoma. Gotowe! Zabrudziłem ręczniki.

Proszę wybaczyć spadającemu z nieba podróżniko­wi.

- Jest pan boso.

- Tak, aby lepiej wszystko odczuć i uchwycić w potrzebie. Na litość boską, niech pani nie patrzy na moje nogi. Niech mnie pani nie zawstydza.

- Znajduję w nich dużo żywości i inteligencji.

- Nie; są to nogi, które długo już żyły, dużo chodziły, wiele cierpiały. Są twarde, zniszczone, po­kryte czarnymi żyłami. Niech pani nie patrzy na moje nogi! Niech pani nie zawstydza mnie!

- Co za ubranie pan ma na sobie?

- Bluzę chińskiego kulisa. I spodnie są również spodniami biedaków; ale w tym właśnie najlepiej fruwa się na wysokościach. Proszę, niech się pani nie rusza. Siądę przy pani, niziutko, na dywanie. Niech pani będzie spokojna: nikt nas nie może sły­szeć i nikt nie może nas widzieć.

- Jestem zupełnie spokojna, - odparła Laura, uśmiechając się zlekka, i natychmiast poczęła szczę­kać zębami.

- Zimno pani? Czyż to możliwe?

- Nie jest mi zimno. Jestem tylko... zdziwiona.

- Nikt nie może nas widzieć, a drzewa w ogro­dzie nie myślą o nas biedakach. Nie chcę skompro-

mltować przyjaciółki swej, Laury Desgroux. Sądzę, że pani się nie obawia?

Laura, zaciskając usta, dziko potrząsnęła głową. Po chwili odezwała się niedosłyszalnym prawie gło­sem:

- Nie chcę się bać! Pan nie może mi uczynić nic złego.

Renard potrząsnął głową.

- Nie. Długo się zastanawiałem.

- Po co to zastanowienie?

- Proszę, niech pani o tym nie myśli. Chciałbym może zaśpiewać jakąś piosenkę, której nikt nie do słyszy, piosenkę dla pani i dla siebie. Połowa kuli ziemskiej śpi, lub udaje, że śpi, a tam, na tej dru­giej półkuli, po drugiej stronie świata, ludzie sza­mocą się teraz w barbarzyńskiej wojnie, cierpiąc, jak potępieńcy. Ale tutaj nic nie słyszymy. Biedne z nas istoty. Poddajemy się bez oporu czarowi pięk­nej nocy. Czy czuje pani dolatujące tu wonie?

- Tak, rozpoznaję woń białych goździków.

- Jest ona krzykliwa. Gardzi innymi. Jest omal ¿e natrętna, omal że zuchwała. Czy nie przypomina ona zapachu esencji goździkowej, która dla mnie jozostanie zawsze wonią naszej pracy, poważną wo­nią uczennicy mojej. Laury Desgroux, gorzką wonią niemożliwej do ziszczenia miłości. Niech pani za

czeka! Proszę zaczekać! Oto wiatr przywiał do po­koju zapach z dalszych okolic: woń bukszpanu i ja­łowca.

- Czuję coś jeszcze.

- Tak. To powój. Już ginie prawie. To ostatnie tchnienie jego wiosny. Pnie się pod pani oknem. Musiałem zdeptać go przed chwilą. Zbliżę się nie­co, dobrze? Chcę z mniejszej nieco odległości przy­glądać się pani. Chcę się oszołomić tym, że jestem pani pozbawiony. Jeżeli nie czuje pani do mnie wstrętu i jeżeli pani pozwoli ,położę rękę na pani prawym kolanie. Leciutko położę rękę na tym ko­lanie, które nieść panią będzie przez dziesiątki, dzie­siątki lat pełnego uroku życia. Proszę, niech pani zniesie, aby ta ręka pozostała przez minutkę, jedną krótką minutkę. Mniej obrazi ona panią niż spoj­rzenia innych, brutalne spojrzenia innych ludzi. Nie jestem już dzieckiem: nie pozostawię swej ręki na pani kolanie. Mógłbym może pozwolić jej marzyć, mógłbym nawet zapomnieć ją tutaj. Wszystko*huży w końcu, nawet szał. Nie, koniec już, koniec! Teraz oprę głowę o brzeg łóżka. Szukam pozycji, którą by nieszczęście moje znieść mogło najłacniej. Kiedyś, gdy już się pani uwolni od mojej osoby, będzie pani musiała pamiętać, że to kolano zostało mi ofiaro­wane, i że w snach nawet należy ono do mnie na

zawsze, że należeć będzie wtedy nawet, gdy już kró­lewicz tędy przejdzie. Bo nadejdzie on wkrótce, niedługo już, nadejdzie...

Dziewczyna na wpół się uniosła. Wsparta na łok­ciu uczyniła ruch nakazujący ciszę.

- Proszę niech pan posłucha! Niech pan posłu­cha! Co to za śpiew wśród drzew?

Z najgłębszych ciemności nocy dolatywał urywa­ny śpiew ptaka, krótki i niezręczny.

- To słowik, - odparł Renaud.

- Czyż to możliwe ? - szepnęła dziewczyna. — Po­wiadają, że tak pięknie śpiewa.

- Niestety! nie potrafi już śpiewać. W zeszłym miesiącu budził on jeszcze podziw. Wędrowcy przy­stawali i wstrzymywali oddech, aby posłuchać cza­rodzieja. A teraz - skończone. Zazieleniła się cała przyroda. Uczyniły to nawet drzewa, te drzewa, któ­re decydują się najpóźniej. Kwiaty nie mają już nawet odwagi zawrzeć kielichów swych z wieczora. Słowik nie ma już nic do powiedzenia. Zamyka pa­ni oczy?

- Słucham tego, co pan mówi.

- Niech mnie pani słucha tej nocy. Nie będzie mnie pani słyszeć zawsze.

- Chciałabym słyszeć pana zawsze.

Renaud potrząsnął głową.

- Śmierć jest już na moich tropach. Nigdy nie odczuwałem tego tak wyraźnie, jak czuję to w tej chwili. Dlaczego poruszyła pani ręką?

- Poddaje się pan myślom, które mnie bolą.

- Więc niech mi pani powie, abym poszedł. Niech mnie pani wyrzuci.

- Nie wyrzucam pana.

- Jeżeli nie wyrzuca mnie pani, wymienię wszyst­kie pani imiona. „Zwiastunka zimy“, „światło wie­czoru“, „gwiazda smutku“. I nazwę panią jeszcze, nazwę już na zawsze: „Laurą, która budzi mnie z życia“ „Laurą, która przywraca mi dobrodziej­stwo łez!“

Dziewczyna położyła palec na ustach Renauda; przeszła długa chwila, podczas której rozlegał się jedynie nikły szmer upartego, drążącego suche drze­wo owadu.

- Czuję inny zapach.

- To tchnienie lip - pieszczotliwe i słodkie.

- Zimno mi.

- Naciągnę kołdrę i otulę panią jak dziecko.

- Proszę mówić jeszcze.

- Mówię, ale ze swoim sercem jedynie. Niech pani dobrze słucha.

- Słyszę.

Nastała głęboka cisza; przeszywał ją krzyk ja­

kiegoś nocnego ptaka, zataczającego ponad drzewa­mi wielkie kręgi w szafirowej, krystalicznej prze­strzeni. Renaud wyciągnął ramię, przekręcił kon­takt nocnej lampki. I natychmiast w obramowaniu okna niebo stało się niemal blade. Wielka gwiazda miała już wkrótce zniknąć poza zielenią parku. Dłuższy czas Renaud pozostał na klęczkach przed łóżkiem z głową spoczywającą w dłoni dziewczy­ny.

Potem chłodny powiew przeszedł nad wierzchoł­kami drzew. Zbudzone liście wydały żałosną skargę.

A jeszcze po chwili, Renaud cicho, cichutko zawo­łał:

- Lauro!

Wołanie padło w głęboką ciszę: dziewczyna za­snęła.

Wówczas, powoli, uważnie, Renaud Censier wstał i podszedł do okna.

Krótka noc czerwcowa miała się ku końcowi. Szarość świtu budziła już odrętwiały świat. Tknię­te chłodem domostwo budziło się wcześniej od lu­dzi. Rozległ się trzask jakiegoś mebla, potem drew­nianych wiązań dachu, potem metalu rynny - tajemny wysiłek nieżyjącej materii. A potem jakaś i drzemiąca mucha wydobyła się spośród firanek i lo-

kój.

Gestem złodzieja, Renaud wychylał się przez ok­no, mierząc wzrokiem przepaść, gdy raptem, tuż pod nim, na wyłożonym kamiennymi płytami tara­sie, ukazał się biały upiór. Renaud już chciał się ukryć w cieniu wnętrza, lecz w tejże chwili zrozu­miał: był to wielki arkusz papieru do pakowania, rzucony przez służbę u wejścia do wozowni. Poran­ny wiatr pchnął go w drogę i oto przybliżał się on w podskokach. Znalazłszy się pod oknem, zatrzy­mał się - zbity z tropu - w omdlałym wietrze. Po­tem wyprostował się, stanął, jak gdyby na niewi­dzialnych nogach i zdawało się, że z uwagą spoglą­da na Renauda. A potem znów ruszył w drogę, by zniknąć za rogiem budynku.

Renaud zwrócił twarz na moment w głąb poko­ju. Tak, jak stał, wszedł na parapet okienny, dłuż­szą chwilę obmacywał ścianę, aby odnaleźć miejsca chwytów i cichutko wyfrunął.

gadanie młode'] finansjery. Pochodzenie współcze­snej reklamy. Miejsce krzyiującyh się dróg inte­ligencji. Tajemnicza interwencja Justyna. Laurent poczyna mówić.

Około jedenastej z rana Józef przybył samocho­dem z Beaumont. Siedząc obok szofera, odwracał się często, aby rozmawiać z dwoma nieznajomymi, z których jeden miał ze sobą skórzaną teczkę, drugi zaś aparat fotograficzny.

- Niech mi pan wierzy, panie Bourgelat, - mó­wi Józef z uśmiechem, ale stanowczo, - że, jeżeli młoda finansjera chce spełnić swe zadanie ożywie­nia kapitału, owego kolosa na glinianych nogach, musi ona utrzymywać stosunki, a nawet sprzymie­rzać się z intelektualnymi siłami kraju i świata ca­łego. Gdy już oddamy do użytku tamę, zbudowaną przez towarzystwo „Roumagne“, cała Francja bę­dzie musiała równie uroczyście obchodzić to zda­rzenie, jak rozmaite święta państwowe. Sławni ma­

tematycy i fizycy będą mówić o tym publicznie w uświadomionej nareszcie prasie. Wybitni pisarze, członkowie Akademii opisywać będą w książkach i artykułach cuda geniuszu przemysłowego. Minęły już te czasy, gdy uczeni i artyści pracowali w ukry­ciu, gardząc ludźmi interesu, którzy odpłacali im pięknym za nadobne. Zresztą, z punktu widzenia estetyki, tama towarzystwa „Roumagne“ będzie cudem artyzmu. Wszyscy godni tej nazwy malarze zapragną przedstawić w sztuce naszą tamę, zbudo­waną w najrozkoszniejszej leśnej okolicy. Uważają oni za słuszne malować most du Gard. A więc? Nie ma po co czekać, aż tama stanie się ruiną. Pokażę panom plany i nawet fotografie. Ano, panie Bourgelat, skoro dojechaliśmy szczęśliwie - jeste­śmy już oto w Pasąuierowie - ładna nazwa, nie­prawdaż? - popełnię drobną niedyskrecję, która rzuci światło na wszystko, o czym mówiłem w aucie. Jesteście tu^ panowie, w domu zwykłego agenta fi­nansowego, jednego z owych skromnych pracowni­ków, którzy koordynują zbłąkane, rozproszone czę­sto wysiłki i doprowadzają je do sharmonizowania dla tym większego powodzenia. U bardzo skrom­nego finansisty i człowieka interesów. Cóż widzi­cie więc, panowie, w tej alei starych drzew? Dwóch spokojnie rozprawiających spacerowiczów. Kim są

-f«nnrc

ci spacerowicze? Jednym z nich jest przyjaciel mój, profesor Renaud Censier. Kim jest młodzieniec idący u jego boku? Pańskim kolegą po fachu, pa­nie Bourgelat: poetą - to Justyn Weill. Nie jest on tak znany, jak pan, nie pisuje też do „L'Illustra­tion“ i do „Le Temps“: jest jeszcze na to zbyt mło­dy, współpracuje jednak w „Mercure de France“, w „Revue Blanche“, słowem, w cieszących się uzna­niem organach. Wzruszające co? takie zetknięcie nauki i poezji.

- Myślę, - odparł Bourgelat, - że można by »ko­rzystać z okazji i zrobić dobre zdjęcie profesora Censier, a nawet i mego młodszego kolegi po fachu. Jakie nazwisko pan wymienił?

- Justyn Weill. Fotografię? To dobry pomysł. Musimy chwilkę zaczekać, aż panowie ci znajdą się w zasięgu obiektywu. O, proszę : zidentyfikowali pa­nowie zapewne ową niezwykłą osobistość, która przechadza się nad wodą?

- Wybaczy pan, ale z tej odległości - nie !

- Jest to jednak dobrze znana paryżanom syl­wetka. Malarz Delcambre. We własnej osobie! W danej chwili maluje on portret mojej żony. jest on człowiekiem o oszołamiającej, piekielnej wprost umysłowości.

- Ciekawe, - szepnął Bourgelat. - Moglibyśmy

zrobić również zdjęcie pana Delcambre; z paletą w ręku, na przykład, na wprost pani Pasquier.

- Bodaj, że to zupełnie możliwe. Czy słyszą pa­nowie fortepian?

- Mój Boże, nie jestem znawcą, ale istotnie, sły­szę muzykę.

- Proszę schylić czoła, panowie! — z powagą wy­mówił Józef. - To Cecylia Pasąuier, nasza siostra, najwybitniejsza pianistka, pierwsza klawikordzistka Francji, a prawdopodobnie i świata całego. Mógł­bym jeszcze przedstawić mego brata Laurent, naj­wybitniejszego, najbardziej cenionego ucznia profe­sora Censier. Mógłbym przedstawić jeszcze... Ale - po co? Oto, panowie, czym, w dzisiejszych czasach, powinien być dom człowieka interesów: miejscem, w którym przecinają się drogi inteligencji. Ach, pa­nie, proszę przygotować aparat, oto profesor Cen­sier i przyjaciel nasz, Justyn Weill.

- Nie mam jeszcze zaszczytu znać pana Cen­sier, - szepnął dziennikarz, - wydaje się on jednak bardzo blady! Czy to zwykły jego wygląd?

Renaud Censier prowadził z Justynem od chwil kilku rozmowę, nie tyle może ożywioną - mówili bowiem przyciszonym głosem i z długimi przerwa­mi w czasie - ile zdającą się mocno ich zajmować:

uczony istotnie był bardzo blady, młody człowiek zaś na odwrót — czerwony i wzburzony.

- Wiem, proszę pana, - mówił Justyn, - wiem, że okazywał pan zawsze przyjacielowi mojemu du­żo przychylności, więcej nawet - życzliwości. Nale­ży przynaglić jego decyzję, proszę pana, dopomóc mu poniekąd. Jest on bardzo nieszczęśliwy, dręczą go myśli zaszczytne wprawdzie, ale absurdalne. Któż może mu pomóc? Nie ja, proszę pana. Nie mam odpowiednich lat, ani powagi. Ale sądziłbym, że pan, - jego mistrz i wzór - stać się może w sposób zupełnie naturalny doradcą jego i protektorem, je­żeli wolno się tak wyrazić.

Renaud Censier nakrył usta smukłą dłonią i bez­dźwięcznym tonem odparł:

- Dziękuję panu, panie Weill, za zaufanie, ja­kim mnie pan obdarza. Obawiam się jednak przy­jąć na siebie rolę, do której nie jestem powołany.

W tej chwili spacerujący odkryli w cieniu drzew grupę, składającą się z Józefa, dziennikarza i foto­grafa, którego nastawiony już aparat rozpoczął wła­śnie swoją czynność. Na twarzy Renauda Censier odbiło się natychmiast żywe niezadowolenie. Józef tłumaczył się wesoło:

- Pan wybaczy, panie profesorze. To okup, jaki musi złożyć sława.

Nastąpiło chwilowe zamieszanie, pełne bezład­nych rozmów, i w tym czasie właśnie nadszedł Lau- rent. Rysy twarzy miał ściągnięte. Zdawał się zu­pełnie niezdolny do uśmiechu, a nawet do wypo­wiedzenia jakiegokolwiek zrozumiałego słowa. Ju­styn szepnął mu na ucho:

- Pan Censier chce z tobą pomówić.

Laurent zmarszczył brwi i podbródek począł mu

drżeć. Kilka chwil później, Renaud z młodym Pa- sąuierem wędrowali po dróżkach zupełnie osamot­nionego ogrodu warzywnego. Twarz Renauda Cen­sier była surowa, niemal zimna. Zerwał on źdźbło lebiody i począł je gryźć.

- Chciał pan ze mną mówić? - spytał wreszcie Laurent.

Censier, zanim odwrócił głowę, spojrzał w bok, tak, że w zapadniętych oczodołach jego błysnął jak gdyby blask perłowej macicy.

- Kto to panu powiedział? - zapytał cichym gło­sem.

- Mój przyjaciel - Justyn Weill.

Renaud, nieznacznie wzruszył ramionami.

- Pan Weill, - odparł wreszcie, - pośpieszył się może nieco.

Znów zapadła cisza. Po pewnym czasie Laurent odezwał się głosem pełnym stanowczości:

W

- Jeżeli pan nie ma mi nic do powiedzenia, czy pozwoli pan, że ja będę mówił?

Renaud Censier bez słowa podniósł rękę. Nabrał on raptem owego dumnego, nieco dzikiego wyrazu twarzy, który uderzał, a nade wszystko onieśmielał ¡ego uczniów. Laurent odezwał się ze wzruszeniem i wielką prostotą:

- Czy życzy pan sobie, abym się oddalił?

- Dokąd? — spytał Renaud.

- Do Afryki, na Wschód, do Australii, sam nie wiem zresztą dokąd. Możliwie jak najdalej.

Renaud kiwnąwszy głową bez odpowiedzi, ruszył znów przed siebie. Laurent szedł za nim nieco w ty­le. Na twarzy młodzieńca zjawiło się jakieś gwał­towne napięcie, podobne zarówno do gniewu, jak i do entuzjazmu. Zapytał z powagą:

- Czy życzy pan sobie, abym się zabił?

Renaud Censier tupnął zniecierpliwiony nogą.

Laurent ciągnął dalej:

- Niech pan mnie dobrze zrozumie: Nie ma to oznaczać: „Doprowadzi mnie pan w końcu do sa­mobójstwa“. Nie! Znaczy to: „Chętnie poniosę dla pana śmierć, ponieważ szanuję i podziwiam pana, a nawet dlatego, że kocham pana“.

Renaud Censier zatrzymał się nagle, odwrócił, ujął chłopca oburącz silnie za ramiona i, bez odpo­wiedzi, przyciągnął do siebie.

!(le przyjęte zwierzenie. Srebrna wykałaczka. Cecy­lia się decyduje. Bohaterstwo i zmartwienie Justyna Weilla. Szepty w ferdyklarycznej otchłani. Sąd pa­na Delcambre o charakterze Józefa. Laura Des- groux wypowiada tylko jedno słówko. Łódka pły- .nąca z biegiem Oisecy.

Po tej scenie, która zostawić miała w duszy mło­dego Pasąuiera żywe i bolesne wspomnienie, nastą­piło kilka innych, równie krótkich, lecz o rozmai­tym stopniu ważności; jakkolwiek miałoby się to okazać trudne, kronikarz pragnąłby je podać we właściwej kolejności, z całą pożądaną zwięzłością i dokładnością.

Gdy Laurent, wracając do swego pokoju, prze­chodził przez salon o zapuszczonych żaluzjach, któ­ry muzyka Cecylii zdobiła niejako w festony dźwię­ków, zawahał się dłuższą chwilę i zatrzymał w koń­cu tuż za plecami grającego anioła.

Po chwili Cecylia przestała grać, zamknęła for­tepian, odwróciła się do brata i zapytała:

- Czego chcesz? czego chcesz ode mnie?

Tego ranka Cecylia nie miała olimpijskiego wy­razu twarzy, tak cenionego podczas koncertów przez wyznawców. Przygiyzała wargi i zdawała się za­gniewana. Ton dziewczyny zaskoczył brata.

- Siostrzyczko, chciałem ci coś powiedzieć.

Uderzyła pięścią w pokrywę fortepianu, który

odpowiedział jękiem.

- Nie! - zaprzeczyła, potrząsając piękną głową

o mocno zaplecionych warkoczach, - wiesz, że nie znoszę tego sposobu mówienia; siostrzyczko, braci­szku ! Nie, i jeszcze raz nie! Nazywam cię bratem, a ty mnie - siostrą. Zwracasz się do mnie: Cecylio, a ja do ciebie: Laurent.

- Cecylio, - wyszeptał chłopiec, - co byś powie­działa, gdybym...

- Gdybyś... co? - spytał anioł twardo.

- Ach! to takie trudne do opowiedzenia. Zresztą, nie ma tu nic do opowiadania. Co byś na to po­wiedziała, gdybym się... o, nieprędko, nieprędko, zapewne, gdybym się na przykład — ożenił ?

Cecylia zbladła, jednym ruchem rozerwała baty­stową chusteczkę, którą wycierała dłonie przed do­tknięciem klawiatury, po czym wybuchnęła śmie­chem.

- Och! - krzyknęła z wściekłością, - wszyscy dzi­

siaj powariowali. Wszyscy powariowali w tym do­mu. Co bym na to powiedziała, Laurent? Że mi to jest zupełnie obojętne, że to twoja osobista spra­wa!

Oczy jej ciskały chłodne błyski. Otworzyła z po­wrotem fortepian, odwróciła się gwałtownie i spy­tała, nie patrząc na brata:

- Chciałabym wiedzieć - z kim? Z tą dziewecz­ką może, z tą pensjonarką, która zdaje się nie wie­dzieć nawet, że istniejesz?

- Ależ Cecylio, - bełkotał Laurent, - to nie jest jeszcze załatwione, to jest jeszcze nawet bardzo da­lekie...

Zaczęła grać czysto i pewnie, nie przestając jed­nak mówić. Rzucała przez zaciśnięte zęby: „A ja pozostanę sama, zawsze sama! Ach! czyń co ci się podoba. Idź sobie, Laurent! Idź już sobie! Pozo­staw mnie, mój drogi, samą“.

Szlochała suchym szlochem, grając równocześnie jakąś spokojną, pełną zadumy melodię, której Lau­rent nie znał.

Wciąż nie przerywając gry, dodała jeszcze:

- No, idź już sobie! Mama cię woła!

Pani Pasąuier istotnie wołała na korytarzu; zmie­szany i wstrząśnięty Laurent opuścił więc salon z pochyloną głową. Pani Pasąuier ujęła go wpół i po­

ciągnęła na schody. W owych czasach zaczęła zaży­wać tabakę i kilka okiuchów spadało zawsze na jej stanik. Laurent nie śmiał strzepnąć palcem owych zbłąkanych zdziebeł w obawie przed igłami, które pani Pasąuier wpinała niegdyś zawsze w materiał stanika na piersiach.

Weszła na pierwsze piętro i, posadziwszy syna obok siebie na ławeczce, wsunęła mu coś do ręki.

- Masz, - powiedziała, - to dla ciebie. Powiedz, czy ci się to podoba?

Było to małe tekturowe pudełeczko ze srebrną wykałaczką wewnątrz.

- Dziękuję, mamo, - odparł młodzieniec bezrad­nie.

- Zdawało mi się, - szeptała matka, - zdawało mi się, że jesteś trochę smutny. Myślałam więc, są­dziłam...

Laurent zmusił się do uśmiechu.

- Powiedz, mamo, - pytał, - czy, gdy zdarza ci się być smutną, może pocieszyć cię i uleczyć srebrna wykałaczka, tak nawet ładna jak ta?

Pani Pasąuier uniosła w górę ramiona.

- Ależ, Laurent, - westchnęła, - moje smutki i moje zmartwienia nie mogą podobne być do wa­szych. Nie może tu być żadnego porównania.

I dodała natychmiast, podkreślając z prostotą bieg swoich myśli:

- Tak bardzo się boję, Laurent, że może nie ko­chasz już swego ojca! Och! sądzę jednak, że ko­chasz go jeszcze. Byłoby to przecież niemożliwe abyś go nie kochał. Ale nawet, gdybyś kochał go nieco mniej, byłabym w rozpaczy.

A ponieważ Laurent nie dawał odpowiedzi, po­jednawczo dodała:

- Wiesz, on jest ostatnio doprawdy bardzo mi­ły. Nie bądź więc w stosunku do niego zbyt twardy. Uczyń to dla mnie, Laurent.

Laurent szczęśliwie uniknął odpowiedzi; Józef wbiegał właśnie na schody, przebywając po cztery stopnie naraz. Odezwał się z prawdziwie serdecz­nym uśmiechem:

- Dziennikarz zostaje na obiedzie; ale, bądź spo­kojna, mamo, nie będzie trzynastki przy stole. Ka­załem dodać jeszcze jedno nakrycie i zatrzymać fo­tografa. Dla twojej przyjemności jedynie.

Pani Pasąuier rzuciła Józefowi spojrzenie pełne wdzięczności. Po czym ujęła młodszego syna pod ra­mię, aby zejść do stołowego pokoju. Mówiła przy tym, zniżając głos:

- Nie mam tu nic do roboty. Józef nie chce na-

niszczyć %xią/BEL

w

wet, abym szyła; powiada, że wszystko jest już uszy­te. Dni bardzo się dłużą. Zaczynam się nudzić.

Siadano już do stołu, gdy Cecylia dała znać, że czuje się źle i nie przyjdzie na śniadanie.

Gdybym to wiedział, — zrzędził Józef, — zosta­wiłbym fotografa w spokoju. Niepodobna się z tego wyplątać: jest nas znów trzynaścioro. Biedna ma­ma!

Pani Pasąuier rzucała dokoła wystraszone spoj­rzenia.

Q i Śniadanie odbyło się w martwym nastroju. Jó- * zef, całkowicie pogrążony w marzeniach o reklamie, nie zauważył tego nawet. Pan Delcambre opowie­dział kilka okropnych anegdotek, brak było jednak doktora, który by służył odpowiednią repliką, roz­mowa więc gasła co chwila. Po kawie towarzystwo rozproszyło się częściowo po ogrodzie, częściowo po swych apartamentach. Jakieś zapowiadające burzę odrętwienie zaciążyło nad Pasąuierowem.

Pod wieczór Cecylia przesłała Justynowi liścik ołówkiem pisany a zawierający te słowa jedynie: „Jestem w salonie. Przyjdź!“

Justyn siedział w swoim pokoju, pracując nad pa­miętnikiem. Wsunął bilecik do kieszeni i zeszedł po­śpiesznie. Salon był pusty i ciemny. Gdy Justyn wszedł, Cecylia wstała, nie ruszyła jednak naprzód.

I

Miała na sobie długą, białą, muślinową suknię, ja­ką i dziś jeszcze przywdziewa, gdy się ukazuje i gra publicznie. Wyraz jej twarzy i postać przypominały obrażoną królową. Przez chwilę Justyn nie znajdo­wał nic do powiedzenia. Po czym, naiwnie, jakby w tragedii, zapytał:

- Wzywałaś mnie?

Przytwierdziła skinieniem głowy. Zdawała się opierać jeszcze jakimś wewnętrznym odruchom. Wypowiedziała szybko:

- Prosiłeś często, abym wyszła za ciebie. Jeżeli trwasz nadal w tych zamiarach, zgadzam się, Justy­nie. Weź mnie! Oświadczam ci, że się zgadzam!

Mówiła z udaną pewnością siebie. Łzy jednak błyszczały w jej oczach i spłynęły wzdłuż pobladłej twarzy.

Przez długą chwilę Justyn stał ze spuszczonym ku ziemi wzrokiem. Uniósł potem głowę, zatrzymując na Cecylii głębokie, odważne spojrzenie i powiedział z powagą:

- W ciągu dziesięciu lat z całych sił pragnąłem usłyszeć kiedyś te słowa. Dziękuję, droga Cecylio, za ten wspaniałomyślny zamiar. Ale ja się nie zga­dzam.

W tej chwili był prawdziwie piękny w swej zra­nionej dumie i w swej rozpaczy. Skłonił się ruchem,

który pragnął uczynić nieco teatralnym i który był takim istotnie. Skłonił się dumnie i opuścił pokój, cofając się jak gdyby w obecności książniczki.

Ogród był na szczęście pusty. Kilka minut Justyn przechadzał się po alejach, wycierając spocone czo­ło. Powoli zaczął go strach ogarniać: oto przepu­ścił, za podszeptem głupiej dumy, przepuścił strasz­liwą lecz jedyną sposobność, sposobność, która nie nadarzy się po raz wtóry. Co za szaleństwo, co za klęska! Czy nie lepiej było zgodzić się na tę udrę­czoną wprawdzie, zranioną, wściekłą Cecylię, zgo­dzić się jednak, biorąc po prostu na swoje barki pielęgnowanie jej, zdobywanie krok za krokiem, przez całkowicie wypełnione cierpliwością i uwiel­bieniem życie?

Zatrzymywał się, wpatrywał w ziemię u swo­ich stóp i znów zaczynał marzyć: „Mimo tylu lat, nie zna mnie ona. Niech tylko ma sposobność przyj­rzeć mi się i osądzić, a zdobędę ją, potrafię na nią zasłużyć. Co za szaleństwo popełniłem! Ale - osta­tecznie, może nie jest jeszcze za późno“. ‘

Ruszył z nagłym postanowieniem, by się ukorzyć

i powtórzyć na klęczkach prośbę o dar, którego nie przyjął.

Gdy już był blisko domu, chwycił go lęk. Cecylia grała na fortepianie. Była to melodia pełna spoko­

ju, przestanków, powtórzeń, powolnych i głęboko obmyślonych rozwinięć, o zwrotach i rysunku wy­zwolonej z wszelkich walk doczesnych myśli. Był to czysty, lodowaty, matematyczny utwór Jana Seba­stiana Bacha. Słuchał tego z przerażeniem, myśląc

o opuszczonej przed chwilą dziewczynie, której obrażonym i niezdecydowanym sercem miotała bu­rza.

Ale nie potrafił się już oprzeć przynaglającym go uczuciom. Wejdzie, rzuci się do stóp i zawoła: „Wybacz! Zgadzam się! Z wdzięcznością, przepeł­niony szczęściem, Cecylio! Cecylio, życie me! “

Justyn otworzył drzwi i jednym tchem podbiegł, by stanąć za plecami Cecylii. Oczekiwał kulmina­cyjnego punktu melodii, aby rzucić się naprzód i zaofiarować siebie. Nagle, Cecylia odwróciła się i, z pięknym przyjaznym uśmiechem chwytając ręce młodzieńca, wyrzekła:

Jakże ci dziękuję, że nie przyjąłeś tego, co ofia­rowywałam ci w przystępie złego humoru. Jakiś ty dobry, drogi Justynie!!

Justyn zachwiał się z lekka, otworzył usta, aby schwytać umykający oddech i uciekł wielkimi kro­kami.

Schronił się do swego pokoju na pierwszym pię­trze, w południowej stronie domu, gdzie od rana,

mimo zamkniętych żaluzyj, gromadził się cały upał czerwcowego dnia. Cisnąwszy w kąt marynarkę i obuwie, rzucił się na łóżko twarzą w dół. Ogarnęło go nagle bezmierne zmęczenie. Zrozumiał, że oto nadszedł dzień wyrwania uczuć z serca, że za wszel­ką cenę musi zdusić pielęgnowane w ciągu dziesię­ciu lat marzenie, że teraz dopiero zacznie prawdzi­wie cierpieć, i że to właśnie iest straszne.

Wkrótce stało mu się na łóżku tak gorąco, że mu­siał wstać. A potem, nie wiedząc co czynić z tym swoim zdezorientowanym ciałem, siadł na krześle i pozostał tak, ze zwisającymi ramionami. Po kilku minutach spostrzegł z przerażeniem, że kiwa gło­wą tak zupełnie, jak ciotka Rachela i jak jego mat­ka, pani Szymonowa Weill. Kochał matkę i ciotkę. Niemniei jednak obraz starości ukazał się jego oczom. Ścisnęło mu się serce.

Odczuł, jak powoli, w głębi jego duszy kształtuje sie straszliwa pewność: cały świat iest iedvnie smęt­nym. niesharmonizowanym stekiem nieudanych, przeklinanych, a jednak znoszonych przeznaczeń. Poczuł sie słaby, pełen współczucia dla siebie i dla wszystkich.

W tym punkcie swych rozmyślań posłyszał w są­siednim pokoju głuchy odgłos sprzeczki. Pokój ten najmował Ferdynand z żoną. małżeństwo, które Ju­

styn w napadzie kpiącej wesołości nazywał ferdy- kłaryczną otchłanią. Już na początku bytności w Pasąuierowie, powiedział przyjacielowi: „Sypiam nad brzegiem otchłani i przyprawia mnie to o za­wrót głowy“.

Z ferdyklarycznej otchłani dniem i nocą wydo­bywał się niewyraźny szmer, — „śpiew otchłani“. I nagle szmer ten począł stawać się dla Justyna zro­zumiały. Ferdynand mówił głośno, nieomal krzy­czał z rozpętaną wściekłością: „Nie chcę nawet, aby na ciebie patrzał. W stosunku do ojca nie mogę nic na to poradzić! Ale - tamten! Twierdzę, że jest za­niedbany, zbyt beztroski i obrzydliwie ordynarny. Niech tam sobie mówią, że to wielki malarz! Kpię sobie z tego. Nie chcę nawet, aby na ciebie patrzał. Urządź się tak, aby nie mógł tego robić. Nie, naj ­lżejszego nawet spojrzenia, albo pogniewam się, po­gniewam ! Nie wiesz jeszcze, do czego jestem zdol­ny“. Łzawy głos odpowiadał: „Jeżeli raz jeszcze spojrzy na mnie, powiem, że jestem chora i pójdę na górę“. Nastąpiła odpowiedź tak cicha, że omal niedosłyszalna: „Dobrze. Wolę żeby już tak było. A teraz przestań płakać, bo jeszcze pies zacznie szcze­kać". 1

Obiad dnia tego spóźnił się nieco, ponieważ cze­kano na doktora. Przybył uśmiechnięty, rozpromie­

niony, niezmordowany, mimo gorąca, które, z go­dziny na godzinę coraz bardziej zapowiadało burzę. Stawił się, pociągając złocistego wąsa i wraz z pa­nem Delcambre podjął cały ciężar podtrzymywania rozmowy.

- Wyobraźcie sobie państwo, - opowiadał ma­larz, - że, gdy robiłem portret wielkiego księcia Cyryla, książę począł przyglądać się teleskopowi - jak wspominałem już, posiadam mały amatorski te­leskop. - Wielki książę pyta więc: „Co za przyjem­ność może pan mieć w spoglądaniu przez ten przy­rząd?“ A ja odpowiadam: „Ekscelencjo, gdy przy­kładam oko do szkła, mam wrażenie, że odczuwam, jak świat i niebo kręcą się wspaniałym obrotem“. - „No, no, - odparł wielki książę, - ja, dla doznania tego rodzaju wrażeń potrzebuję co najmniej dwóch butelek szampana“. - „Ha, ekscelencjo, - odpowia­dam, - szampan nie wadzi, wręcz przeciwnie!“

I natychmiast pan Delcambre zapuścił się w ja­kieś inne opowiadanie. Potrafił jeść i pić znakomi­cie, bardziej jednak spragniony był powodzenia i uwagi słuchaczy, niż mięsa i wina.

Tego wieczoru powodzenie nie zjawiało się ja­koś. Towarzystwo było milczące. Laurent, spoglą­dając na ojca, myślał: „Oto jedyny człowiek, który odczuwa radość życia! Tak! tak! prawdopodobnie

jedyny. Kpi sobie ze wszystkiego, absolutnie ze wszystkiego i chyba nikogo nie kocha. Sądzę nawet, że do nikogo nie czuje też niechęci“.

Wzmożony raptem odgłos rozmów wyrwał mło­dzieńca z tych rozmyślań.

- ...Coś, co by było wyłącznie moją własnością, co by mogło być moją własnością jedynie, - mó­wił Józef, - byłoby doprawdy warte zachodu. Zre­sztą - co to znaczy własność... Nie jestem języko­znawcą.

Delcambre wybuchnął głośnym śmechem.

- No, no, - zawołał, - pan zaczyna być znany jako zręczny finansista i jest pan nim istotnie. Ale, w gruncie rzeczy, i pan również jest marzycielem jedynie...

- Dlaczego powiada pan: „I pan również?“ - spytał doktór, gdy nastała chwilka ciszy.

Drażliwe to pytanie nie doczekało się odpowie­dzi. Józef poczerwieniał, z chwili na chwilę zasę­piając się coraz bardziej. Rozważał: „Właściwie wydaję tu pieniądze i to grubsze pieniądze! Może nawet tracę i pienądze i czas. Zresztą, wszystko to jest mi obojętne. Zabawne, jak dalece wszystko jest mi obojętne“. Po raz pierwszy może poczucie zniko- mości dóbr doczesnych zapuszczało jad w twardy umysł Józefa.

Po wstaniu od stołu Laura Desgroux znalazła się przez chwilę sam na sam z Censierem na tarasie. Noc zapadła już całkowicie. Dziewczyna uniosła ku uczonemu bladą, promienną twarz i wyszeptała z powagą zagadkowe zdanie:

- Nie spałam. Sądził pan, że zasnęłam?

Renaud Censier bez odpowiedzi oddalił się wiel­kimi krokami, samotnie, alejami parku.

Wieczór nie przyniósł żadnego wytchnienia po całodziennym upale. W dali, na południowym za­chodzie, od strony Pontoise, huczała burza. Justyn, Laurent i Laura zeszli razem z tarasu i poczęli iść bez określonego celu, pośród kojących ciemności. Czując, że słowa nie przyniosą im ulgi ani światła - milczeli wszyscy troje. Po dłuższej chwili, Justyn z litości, nie chcąc, aby milczenie zbyt silnie utrwa­liło swe panowanie, odezwał się: „Burza nadejdzie za godzinę, może prędzej nawet“. Laura i Laurent potwierdzili to z wdzięcznością, dając mu do zrozu­mienia, że odczuli jego intencję.

Krok za krokiem młodzież doszła nad brzeg Oi- se‘y do miejsca, gdzie do pontonu z tarcicy przy­wiązywano łódź. Zgodnie opadli na trawę, gdy na­gle Laurent stwierdził cichym głosem:

- Ktoś siedzi w łodzi.

Zasnute mlecznymi chmurami niebo odbijało się 266

#

w rzece. Na tle tego blasku, pod światło widać było łódź, a w łodzi nieruchomy cień.

Laurent spytał:

- Kto tam?

Minęła chwila, zanim pod sklepieniem z olszyny rozległ się głos Censiera:

- To ja, to ja!

I zaraz dodał:

- Widzę trzy osoby. Kto z panem jest, panie Laurent?

- Laura i Justyn.

- To dobrze.

Zapadła znów cisza. Ogarnięci niepokojem, mło­dzi ludzie nie śmieli ruszyć się, ani przemówić. Cisza trwała długo, aż nagle Justyn zawołał:

- Niech pan uważa, proszę pana. Łódź odpływa.

- Wiem, - ze spokojem odparł Renaud. - Łań­cuch jest odczepiony.

Młodzi zerwali się równocześnie. Laura podeszła do samego brzegu, pytając:

- Co się stało?

- Nic się nie stało, - odparł Renaud. - Nade- szliście wszyscy w chwili, gdy wahałem się jeszcze. A teraz odchodzę. Rzecz najzwyklejsza w świecie. Brama parku jest zamknięta. Przedostanę się więc wodą,

- Dokąd pan płynie?

- Przede wszystkim na drugi brzeg rzeki. A po­tem dalej, do siebie na przykład i niezawodnie je­szcze gdzieś. Nie wiem sam dobrze dokąd.

Dał się słyszeć odgłos wioseł. Łódź, chwycona przez prąd, oddalała się od brzegu w sposób zupeł­nie widoczny. Rozległ się znów spokojny, silny głos Renauda, który wołał:

- Laurent!

- Jestem tu.

- Laurent, - podjął Censier, - czy mogę powie­rzyć panu Laurę?

- Tak, proszę pana, — odparł Laurent.

W tej chwili jedno z wioseł uderzyło silnie o wo­dę i Laura krzyknęła. Laurent chwycił ją za ramię.

- Nie obawiajcie się, - mówił Renaud. - Muszę wiosłować, aby nie dać się unieść prądowi. Lau­rent, wytłumaczy mnie pan przed bratem, rodzica­mi, wszystkimi pozostałymi. Powie pan, co się pa­nu podoba: depesza, list, coś pilnego... Nie ma to wielkiego znaczenia. Musi też być w moim pokoju walizka. Prześle mi ją pan kiedyś. Przywiążę łódź do pontonu przewoźnika i jutro zabierzecie ją. Są­dzę, że to już wszystko.

Czysty i spokojny jego głos rozchodził się tuż nad wodą w ciemnościach. W dali, gdzieś, koło Bruye-

res, przeszedł cały w światłach pociąg, głusząc nie­co swym dudnieniem głos Renauda. Laura, Laurent

i Justyn przytuleni do siebie, z natężeniem przeszu­kiwali wzrokiem ciemności. Raptem pierwsza bły­skawica rozpaliła przestworza. Czółno dobijało wła­śnie do przeciwległego brzegu. Ciemności znów się zawarły - jeszcze bardziej zgęszczone. Światła po­ciągu ginęły w północnej stronie. Daleki, nierze­czywisty głos Renauda Censier rozległ się raz je­szcze :

- Pójdę teraz pieszo równiną. Nie zbłądzę. Że­gnajcie - wszyscy troje!

Justyn jeden odpowiedział: „Żegnamy!“.

Projekt podróży do Japonii. Przyśpieszony odjazd. Woń pracowni. Pokój przy ulicy du Sommerard. Konieczność wynalezienia nowego mechanizmu.

Łzy dwóch strapionych serc.

Nazajutrz, wczesnym rankiem, po wyjaśnieniach, przyjętych przez Józefa z zakłopotaniem i gniewem, Laura i Laurent udali się do Beaumont, gdzie wsie­dli do paryskiego pociągu.

Po bratersku siedzieli tuż obok siebie, wyraz ich twarzy był jednak pełen troski; dręczył ich zupełnie widoczny niepokój.

Przede wszystkim udamy się na wybrzeże Bour- bon, - zdecydował Laurent w chwili, gdy pociąg stawał na dworcu Północnym.

Renaud Censier zajmował nad rzeką starodawne mieszkanie, dobrze znane Pasąuierowi z licznych odwiedzin. Stara, na wpół głucha służąca zajmowa­ła się gospodarstwem i kuchnią uczonego.

Laura i Laurent wsiedli do dorożki. Opuszczony

trzy dni temu Paryż wydał im się obcy. W odkry­tym pojeździe, nie wiedząc sami o czym mówić, za­dawali sobie w duchu pytanie, czego się dowiedzą i co uczynią. Myśl spotkania z uczonym była dla nich udręką. Obawa, że nie zobaczą go, sprawiała jeszcze znacznie większy niepokój. Laurent rzucił przez zę­by, jak gdyby do siebie samego: „Trzeba!“ I Lau­ra, przytaknęła skinieniem.

Wspólnie przebyli trzy piętra starego domu; Lau­rent pociągnął za dzwonek. Na samą myśl, że Re- naud mógłby się zjawić przed nimi, spojrzeli na sie­bie z wyrazem nagłego przestrachu. Laurent powtó­rzył: „Trzeba!“

Po kilkakrotnym dzwonieniu drzwi otworzyły się wreszcie i stanęła w nich stara służąca. Włosy miała pozakręcane na szpilki, była w okularach i mantyl- ce. Wydawała się wściekła. Zawołała natychmiast:

- Pan Censier wyjechał.

- Tak, - odparł Laurent, - wiemy o tym: jest na wywczasach.

- Nie, nie! Powrócił właśnie tej nocy, bez baga­żu, bez kapelusza, mokry jak pies. Zapakował znów walizkę i tyle tylko, że wypił kawę. Wyjechał dziś rano o ósmej.

- Dokąd pojechał, proszę pani?

- Mówił jakieś niedorzeczności. Mówił o Japo-

syi

nii. Góz państwo na to? Ma przesłać adres i pienią­dze. Co za pomysł! Tam jeszcze wciąż jest wojna. Zawsze go gnało do jakichś niezwykłości. Ale — Ja­ponia ! I to tak nagle! Nie, to nic jest rozsądne!

Po raz pierwszy od rana Laura i młodzieniec spoj­rzeli sobie prosto w oczy, naradzając się wzrokiem. Laura odezwała się w sposób stanowczy:

- Chodźmy do laboratorium.

Powrócili do dorożki. Zapowiadała się długa ja­zda. W pewnej chwili Laurent pomyślał: „Muszę rozmówić się z Laurą, otworzyć przed nią swoje ser­ce, wytłumaczyć jej wszystko, a ona niech mi rów­nież wszystko wyjaśni“. Zastanawiając się jednak nad tym wielkodusznym pomysłem, odczuł, że nie wie, co powiedzieć, a nade wszystko, że nie było właściwie nic do powiedzenia.

Leniwym truchcikiem ciągniona przez szkapę do­rożka przebyła ponad połowę miasta.

Woń pracowni chwyciła ich za gardła, jak gdyby była najistotniejszą wonią ich młodości właśnie, ich życia i dramatu. Posługacz o chorobliwym głosie, zajęty pielęgnacją zwierząt, wzniósł do nieba ra­miona: „Wszystko w porządku, - powiedział, - człowiek byłby jednak rad znów tu państwa zoba czyć. Nie, nie ma żadnych wiadomości od szefa. Nie

W

oczekiwano ich zresztą. Sami państwo wiecie to naj­lepiej“.

Po kilku chwilach Laura i Laurent znaleźli się skonsternowani znów na ulicy Lourmel. Laurent odezwał się:

- Chodźmy do mnie. Może będzie jakiś list.

Wsiedli z powrotem do dorożki i kazali się wieźć

na ulicę du Sommerard.

- Wejdźmy, — szepnął Laurent. — Gdy otrzymuję listy, dozorczyni wsuwa je pod drzwi. Wejdźmy; będziemy mogli usiąść i zastanowić się. Bądź jednak pobłażliwa, Lauro: to kawalerski pokój. Czysty jest, ale bardzo skromny.

Przebyli trzy piętra w poczuciu, że wyczerpali już wszystkie możliwości dowiedzenia się czegokol­wiek o Renaudzie Censier.

Laurent wpuścił Laurę i natychmiast zamknął drzwi, ponieważ okno było otwarte i dął silny wiatr. Zaledwie jednak drzwi się zamknęły, począł drżeć cały z wściekłości i zdumienia. Pokój ukazywał się oczom w najbardziej dziwacznym nieładzie. Łóżko było rozebrane, prześcieradła zbrudzone. Miednica pełna mydlin stała gdzieś pod stołem. Nawinięte na kawałek tekturki długie, kobiece włosy pływały w dzbanku. W powietrzu unosił się zapach pudru i wody toaletowej. Laura rzuciła na ten obraz wy­

straszone spojrzenie. Laurent chwycił ze stołu przy- szpiłony na widocznym miejscu kawałek papieru. Była to kartka z receptariusza., na której znajdowało się kilka wierszy zaledwie: „Okno twoje nie domy­ka się. Jak będę miał nieco czasu, wynajdę ci wspól­ne zamknięcie automatyczne dla drzwi i okna, za­bezpieczające przed przeciągiem“.

Laurent zwrócił się do Laury z rozpaczą:

- Wybacz mi. Ktoś, komu pożyczyłem klucz, był tu wczoraj. Nie mogę ci powiedzieć, kto. To zbyt smutne i zanadto się wstydzę. Nie mogę ci tego wy­jaśnić. Ale najgorsze to to, że wciąż się powta­rza ta sama historia. Nie, oni nigdy się nie zmienią; nikt, nikt z nich się nie zmieni.

Dziewczyna zachwiała się, jak gdyby miała upaść. Potem zaczęła płakać. Laurent chwycił ją w ramiona i począł szlochać również z jakąś głuchą wściekłością.

Koniec.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Szkic Albrechta Durera - Czterej jeźdźcy Apokalipsy, 1, Apokalipsa świętego Jana stanowi ostatnią ks
NOC ŚWIETEGO MIKOŁAJA, Mikołaje, mikolaj
Szkic Albrechta Durera - Czterej jeźdźcy Apokalipsy, 2, Apokalipsa świętego Jana stanowi ostatnią ks
List Ojca Świętego Jana Pawła II z okazji 750 leci a szkaplerza świętego 1251 2001
Komentarz praktyczny do Nowego Testammentu LISTY ŚWIĘTEGO JANA, LIST ŚWIĘTEGO JUDY
Ks Bogusław Turek Polacy Kanonizowani i Beatyfikowani przez Ojca Świętego Jana Pawła II
LIST OJCA ŚWIĘTEGO JANA PAWŁA II DO BISKUPA LIEGE ALBERTA HOUSSIAU Z OKAZJI 750 LECIA ŚWIĘTA BOŻE
MYŚLI ŚWIETEGO JANA BOSKO NA LIPIEC
Konstytucja Apostolska Ojca Świętego Jana Pawła II O uniwersytetach katolickich
Adhortacja apostolska Ojca Świetego Jana Pawła II o formacji kapłanów we współczesnym świecie 2
LIST OJCA ŚWIĘTEGO JANA PAWŁA II O PIELGRZYMOWANIU DO MIEJSC ZWIĄZANYCH Z HISTORIĄ ZBAWIENIA
Krzyżówka z Apokalipsy świętego Jana
Narodzenie świętego Jana
Apokalipsa świętego Jana
Biblia Papieska z komentarzami Swietego Jana Pawla II Praca zbiorowa oprawa Twarda
Droga Krzyżowa z rozważaniami Ojca Świętego Jana Pawła II

więcej podobnych podstron