Juan Arias
Wyznania pielgrzyma
Rozmowy z Paulem Coelho
(Las Confesiones del Peregrino)
Przełożył Marcin Małkowski
W książce wykorzystano tłumaczenia Tadeusza Kubiaka, Marka Obarskiego i Bronisława Zielińskiego.
Te rozmowy z Paulem Coelho prowadziliśmy w jego domu w Rio de Janeiro przy wspaniałej plaży Copacabana na początku lipca 1998, w gorączce Mundialu we Francji. Przerywały je tylko mecze, których pisarz nie mógł przegapić, bo obiecał komentować je dla prasy francuskiej.
Podczas naszych długich rozmów, Coelho otworzył duszę i po raz pierwszy odsłonił bolesne chwile z przeszłości: przejście przez pustynię narkotyków, czarnej magii i satanizmu, szpital psychiatryczny, więzienie i tortury. Kiedy się żegnaliśmy, powiedział, że pragnąłby nie mówić o swoim życiu przez następnych dwadzieścia lat.
W spotkaniach tych brała udział moja przyjaciółka, brazylijska pisarka i poetka Roseana Murray. Początkowo umawialiśmy się popołudniami, kiedy Coelho wracał ze spaceru po plaży, na który wybierał się zazwyczaj zaraz po przebudzeniu. Pisarz pracuje bowiem do późna w nocy, kładzie się spać o świcie, przesypia poranek, a popołudnie poświęca na spotkania z ludźmi, na przeglądanie stosów korespondencji, faksów, maili i na rozmowy telefoniczne nadchodzące z czterech stron świata.
Nasze pogawędki – prowadzone w jego sypialni z widokiem na plażę, obok komputera, na którym pisze wszystkie swoje powieści – często przerywały wiadomości, które nagrywano mu na automatyczną sekretarkę. Paulo nadstawiał wtedy ucha i w zależności od tego, o co chodziło, wstawał, aby podnieść słuchawkę, lub nie. Raz powiedział nam: „Przepraszam was na chwilę, ale właśnie mi przekazano, że otrzymałem faks od Borysa Jelcyna z zaproszeniem do Moskwy”.
Pewnego popołudnia otworzył przy nas obfitą, jak co dzień, korespondencję. Zazwyczaj są to listy od nieznajomych, czasami bardzo długie, w których ludzie piszą o tym, co czują, gdy czytają jego książki, zadają mu najdziwniejsze pytania albo otwierają się przed nim jak przed dobrym czarodziejem. Tego dnia, pośród tuzina innych, był także list od brazylijskiego ministra obrony. Pisał, że przeczytał Podręcznik wojownika światła. „To nie jest normalne – stwierdził Coelho. – Ludzie na stanowisku nie zadają sobie trudu, by pisać do mnie listy, choć często kiedy się spotykamy, mówią mi, że czytają moje książki, jak na przykład Szymon Peres podczas ostatniego szczytu gospodarczego w Davos w Szwajcarii, gdzie zbierają się najtęższe głowy światowej ekonomii”. Wspominając tamto spotkanie w Davos, na które z Brazylii zaproszono jedynie Coelho i ówczesnego prezydenta Fernanda Lnrique Cardoso, pisarz powiedział, że „prawdziwy popis magii” dają dziś ekonomiści i finansiści, a nie zwykli, zawodowi magicy.
Widok morza w zatoce Copacabana, które wraz z wędrówką słońca po niebie przybierało coraz to inne odcienie błękitu, sprawił, że Paulo bardzo często w naszych rozmowach przywoływał metaforę morza. Zawsze mówił po hiszpańsku, w języku, który kocha i którym świetnie włada. Autor Alchemika nie lubi półśrodków, jest raczej człowiekiem skrajności i namiętności, przywykłym do tego, co sam nazywa „dobrą walką”. Nie unika polemik, choć cechuje go ogromna prostota, która sprawia, że nie ma w nim nadmiernej pewności siebie – umie słuchać i przyznawać się do błędów.
Pewnego popołudnia musieliśmy na godzinę przerwać naszą rozmowę, ponieważ przyjechała przedstawicielka jego brazylijskiego wydawnictwa z fotografem, aby zrobić zdjęcia do promocji powieści Weronika postanawia umrzeć. Coelho chciał, abyśmy uczestniczyli w tej sesji, podczas której uchwycono go we wszystkich możliwych pozach, nawet boso, siedzącego po turecku przed komputerem. Dla nas, obserwujących maestrię fotografa, stało się jasne, że będą to najlepsze zdjęcia Paulo, jakie do tej pory mu zrobiono. Dlatego wydawczyni zapytała: „No i co my teraz zrobimy z poprzednimi?”. Coelho odparł: „Możecie je wysłać do redakcji prowincjonalnych gazet”. W tym momencie moja przyjaciółka, Roseana, zganiła go łagodnie: „Paulo, robisz dokładnie to, co świat zachodni robi z nami, wysyłając do nas swoje śmieci!”. Coelho bez namysłu przyznał jej rację i poprosił, aby stare zdjęcia schowano do archiwum, a nowe też wysłano na prowincję.
Parę dni później opowiedziałem o tym zdarzeniu teologowi Leonardowi Boffowi. Boff zawsze występował w obronie Coelho wobec jego krytyków, albowiem uważa, iż w świecie tak beztroskim i obojętnym jego książki rozbudzają umiłowanie tajemnicy i spraw ducha. Kiedy Boff dowiedział się o historii ze zdjęciami, stwierdził: „Zawsze ceniłem ludzi, którzy nie boją się przyznać do własnych błędów. To właśnie znamionuje wielkość duszy”.
W ciągu ostatnich dni spotykaliśmy się wieczorami. Przyzwyczajony do pracy w porze, gdy inni idą spać, Paulo czuje się wtedy rześki jak ptaszek, jest nawet bardziej rozmowny. Przerywaliśmy dopiero wtedy, gdy zaczynały kleić nam się oczy, ale gdyby to zależało tylko od niego, moglibyśmy przegadać całą noc. Był tylko jeden moment, kiedy pisarz zarządzał krótką przerwę: o północy. To dla niego rytualna pora, podobnie jak szósta wieczorem przed zachodem słońca. Prosi wtedy o kilka sekund ciszy na modlitwę.
W tych wieczornych rozmowach, bardziej intymnych i sprzyjającym zwierzeniom, uczestniczyły niekiedy inne osoby. Często towarzyszyła nam jego żona, Cristina, delikatna i dyskretna. W pewnej chwili Coelho powiedział do niej: „A teraz uważaj, bo będę mówił o rzeczach, o których nawet ty dotąd nie słyszałaś. Postanowiłem wyznać wszystko, obnażyć się, tak aby wszyscy wiedzieli, kim byłem i kim jestem, żeby nie tworzyli sobie o mnie fałszywych wyobrażeń”.
Nocą zwykle rozmawialiśmy w jadalni po przeciwległej stronie domu. Na stole zawsze było coś do przegryzienia, hiszpańskie przystawki, szynka, ser, a do tego wyborne włoskie wino. Wszystko to sprzyjało wyznaniom. O tej porze żadne odgłosy świata zewnętrznego nie zakłócały naszego spokoju, milkły telefony, faksy i komputery. Wtedy dom oddychał ciszą nieobecną w ciągu dnia, kiedy cały świat szturmuje najmodniejszego obecnie pisarza.
W jednym z tych wieczorów towarzyszyły nam trzy młode Hiszpanki: siostry Ana i Paula oraz ich przyjaciółka Maria. Ich ojcowie pracowali w jakiejś wielkiej korporacji w Rio de Janeiro, a one studiowały w Madrycie i na wakacje przyjechały do rodziców. Poznałem je w samolocie z Madrytu do Rio. Gdy tylko dowiedziały się, że będę pisał książkę o Paulo Coelho, zabłysły im oczy. I każda z nich pokazała mi powieść pisarza, którą właśnie czytała: Bridę, Piątą Górę i Na brzegu rzeki Piedry... W ich oczach wyczytałem, że marzyły o poznaniu go osobiście. Coelho, bardzo czuły na pewne znaki, zinterpretował to moje spotkanie jako dobry omen dla zadania, które mieliśmy przed sobą.
Spotkanie pisarza z młodymi Hiszpankami było nie tylko pełne wzruszeń, ale także bardzo bezpośrednie i szczere. Towarzyszył nam wtedy człowiek niezwykły – Mauro Salles, przedsiębiorca reklamowy, intelektualista, poeta, osoba otoczona w Brazylii wielkim szacunkiem. Paulo uważa go za swojego ojca duchowego. Obaj razem z żonami od lat świętują koniec roku w grocie w Lourdes. Mauro siedział między Hiszpankami, notował ich wypowiedzi, włączał się do rozmowy.
Pisarz i mag Coelho jest wierny pewnym rytuałom i wcale tego nie kryje. Tej nocy, kiedy zdecydował się poruszyć temat swoich bolesnych doświadczeń z czarną magią i satanistycznymi obrzędami, kazał zgasić światło i zapalić świece. „W ten sposób będzie mi łatwiej mówić o tych sprawach” – stwierdził. I nie musiałem wcale zadawać mu wielu pytań – sam opowiedział wszystko. Przypominało to trochę dialog z samym sobą i rozpamiętywanie dawnych ran.
Napięcie i wzruszenie dosięgło szczytu, kiedy opowiadając o swoim duchowym przeżyciu w obozie koncentracyjnym w Dachau, które miało całkowicie odmienić jego losy, wybuchnął płaczem. Po kilku chwilach ciszy, chcąc umniejszyć wagę tego wydarzenia, rzekł: „Chyba za dużo wypiłem”.
Zależało mu, abyśmy zakończyli nasz długi wywiad w tym samym miejscu, w którym go rozpoczęliśmy, w jego sypialni z widokiem na plażę Copacabana skąpaną w łagodnych promieniach zimowego słońca. Kiedy spytałem go, czy uważa się bardziej za maga czy za pisarza, odpowiedział: „Rzeczywiście, jestem też odrobinę czarodziejem, ale tak jak są czarodziejami wszyscy ci, którzy potrafią odczytać tajemny język rzeczy, szukając swojego własnego przeznaczenia”.
Chciałem zachować nieformalny charakter tych przyjacielskich rozmów z pisarzem. Rozmów, które czasem przeradzały się w polemikę, czasem zaś w spowiedź dzięki intymnemu nastrojowi, który się między nami wytworzył. W geście zaufania Paulo Coelho nie chciał czytać spisanego wywiadu przed publikacją, dając mi całkowicie wolną rękę. Dlatego jeżeli gdzieś zaplątał się jakiś błąd, jest to tylko moja wina.
Z całego serca dziękuję Mauro Sallesowi – osobie, która bodaj najlepiej zna Paula Coelho – za wsparcie moralne oraz wszelkie informacje, których z wielką szczodrością mi udzielił, abym mógł lepiej zgłębić bogatą i złożoną osobowość brazylijskiego pisarza.
A czytelników prozy Coelho, tych dawnych i tych nowych, chcę zapewnić, że to właśnie im przy każdej okazji pisarz poświęcał najwięcej uwagi. Myślał o nich zawsze, gdy wydawał jakiś sąd albo odkrywał nieznaną stronę swojego bujnego i burzliwego życia. To oni są prawdziwymi bohaterami i odbiorcami tej książki. Kim jest Paulo Coelho?
Paulo Coelho, jeden z najbardziej znanych pisarzy na świecie, urodził się w dzielnicy Botafogo w Rio de Janeiro, dwudziestego czwartego sierpnia 1947 roku. Tego samego dnia, tego samego miesiąca i w tym samym znaku Panny, co jego literacki idol, Jorge Luis Borges, choć oczywiście wiele lat później. We wczesnej młodości, gdy już znał na pamięć wiersze Borgesa, postanowił poznać go osobiście. Wsiadł do autobusu w Rio de Janeiro i jechał czterdzieści osiem godzin do Buenos Aires. Po wielu perypetiach odnalazł pisarza, a kiedy stanął przed nim, nie powiedział ani słowa. Spojrzał na niego, pomyślał: „Idole milczą”, i wrócił do Rio.
Nie zaprzecza, że w jego książkach jest wiele z Borgesa, poczynając od Alchemika, powieści, która przyniosła mu światową sławę. Bez wątpienia to właśnie przykład tego genialnego argentyńskiego pisarza sprawił, że niespokojny syn inżyniera, Pedra Cueimy Coelho de Souza, i głęboko religijnej Lygii Araripe wbił sobie do głowy, że będzie pisarzem, wbrew woli ojca, który chciał, by został prawnikiem.
Paulo od dziecka marzył, by być artystą, co wcale nie cieszyło jego rodziców pochodzących z wyższych warstw klasy średniej. Bardziej interesował się twórczością Borgesa, Henry’ego Millera czy teatrem niż nauką. Rodzice wysłali go więc do najsurowszego gimnazjum jezuickiego San Ignacio w Rio de Janeiro. Nauczył się tam wprawdzie dyscypliny, ale stracił wiarę w Boga. Nie stracił jednak zamiłowania do literatury, o czym świadczy fakt, że wygrał tam swój pierwszy konkurs poetycki.
Ulegając woli ojca, który zaplanował dla syna karierę adwokata, zaczął studia prawnicze, ale szybko je porzucił. Rodzice postanowili wyleczyć syna z miłości do sztuki, zamykając go w szpitalu psychiatrycznym, z którego trzykrotnie będzie uciekał.
Kiedy w gorączce 1968 roku rodzą się ruchy rewolucyjne i hipisowskie, Coelho nonkonformista, zawsze ciekaw nowego, rzuca się w wir idei Marksa, Engelsa i Che Guevary. Chodzi na wiece i manifestacje uliczne. Działa w organizacjach lewicowych i ruchach pokolenia Peace and Love.
Właśnie wtedy zaczyna powątpiewać w swój ateizm i poszukuje nowych doświadczeń duchowych: sięga po narkotyki i środki halucynogenne, wstępuje do sekt i poznaje arkana magii, podróżuje po całej Ameryce Łacińskiej śladami Carlosa Castanedy. Próbuje zarabiać jako aktor w teatrze, wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Gdy nie ma już pieniędzy, pomagają mu hipisi.
Nie zdradza jednak swojej wielkiej namiętności – pisarstwa. Zdobywa pierwsze szlify jako dziennikarz, tworzy alternatywne czasopismo „2001”. Wprawdzie udaje mu się wydać zaledwie dwa numery, ale dzięki jednemu z opublikowanych tam artykułów poznaje producenta muzycznego Raula Seixasa, dla którego napisze później setki tekstów piosenek. Tak przychodzi pierwszy wielki sukces. Raul Seixas zyskał międzynarodową sławę jako piosenkarz, a Paulo za zarobione pieniądze kupił pięć mieszkań. Jednocześnie pisze dla dziennika „Globo” wydawanego w Rio de Janeiro, a w 1974 roku ukazuje się jego pierwsza książka na temat roli teatru w nauczaniu.
Są to dla niego także najcięższe lata doświadczeń z czarną magią inspirowaną przez Aleistera Crowleya. Na stronach niniejszej książki opowiada, jak stanął na skraju przepaści. Potem przyszło najgorsze.
Ocalał z tego piekła niemal cudem. Wtedy decyduje się położyć kres narkotykowemu szaleństwu i czarnej magii, ustatkować się. Pracuje w kilku wytwórniach płytowych. W 1976 wyjeżdża do Anglii jako korespondent kilku brazylijskich gazet. Tam z górą rok poświęca na pisanie swojej autobiografii. Jednak pewnego dnia gubi rękopis w jednym z londyńskich pubów i tak jego życie jest wciąż nieopisane.
Po trzech nieudanych małżeństwach ożenił się w 1981 ze swoją obecną towarzyszką życia, malarką Cristiną Oiticicą. Od tej pory dzieli z nią swój światowy sukces. Z Cristiną wybrał się w sześciomiesięczną podróż po świecie, która zaprowadziła ich do Niemiec. W obozie koncentracyjnym w Dachau przeżył duchowe doświadczenie tak silne, że znów dokonał się zwrot w jego życiu i Paulo w wieku trzydziestu czterech lat powraca do wiary katolickiej swoich przodków. Wyrusza w drogę do Santiago de Compostela i w ciągu pięćdziesięciu pięciu dni przemierza na piechotę siedemset kilometrów szlakiem średniowiecznych pielgrzymów.
Z tej wędrówki będącej swoistym wtajemniczeniem rodzi się jego debiut literacki Pielgrzym. Po nim napisze Alchemika oraz kolejne powieści, które postawią go w dziesiątce najlepiej sprzedawanych autorów świata, budzącego tyleż miłości, co nienawiści.
Paulo Coelho mówi często żartem, że starczy mu pieniędzy na trzy wcielenia, ale woli przekazywać co roku czterysta tysięcy dolarów ze swoich praw autorskich na rzecz fundacji jego imienia, prowadzonej przez Cristinę. Fundacja ta niesie pomoc porzuconym dzieciom z najbiedniejszych dzielnic Rio, starszym ludziom bez dachu nad głową, a także wspiera tłumaczenia klasycznych autorów brazylijskich na inne języki oraz badania paleontologiczne w Brazylii, którą Paulo uważa za najbardziej magiczny zakątek świata, bo jak twierdzi, nie istnieje tu różnica między sacrum i profanum, i nikt nie wstydzi się wierzyć w duszę.
Trudno spotkać prawdziwe recenzje literackie analizujące dzieła Coelho. Mało kto rozumie, że Paulo Coelho to ktoś więcej niż pisarz. To przede wszystkim zjawisko społeczne i kulturowe, które warto zbadać. Czasem jego czytelnicy w Hiszpanii pytali mnie, co mówi się o nim w Brazylii. Dlatego przed opublikowaniem tej książki szukałem jakiejś recenzji, która nie byłaby ani nadmiernie pochlebna, ani nie ocierała się o śmieszność, jak ta:
Tygodnik „Veja”: «Co pan sądzi o twórczości Coelho?»
Davi Arrigucci Junior: «Nie czytałem i nie podoba mi się».
Znalazłem artykuł, dość chyba bezstronnie analizujący ten fenomen. Znany pisarz i dziennikarz Carlos Heitor Cony opublikował na łamach dziennika „Republica” w maju 1999 roku artykuł zatytułowany „Dlaczego Paulo Coelho?”
Podczas Targów Książki w Paryżu miałem okazję przyglądać się osobiście niezwykłemu wydarzeniu literackiemu i wydawniczemu naszych czasów. Paulo Coelho osiągnął tak ogromne międzynarodowe uznanie oraz popularność, jakich kultura brazylijska nigdy wcześniej nie znała.
Wciąż jeszcze istnieje liczne grono osób, które ma mu to za złe. Krytykują nie tylko jego sukces, lecz także uważają jego pisarstwo za mierne, merkantylne, po prostu za pseudoliteraturę.
Ja inaczej widziałbym to zjawisko. Nie należę do osobistych przyjaciół pisarza i choć darzymy się wzajemnym szacunkiem, a nawet odnosimy się do siebie z życzliwością, nigdy podczas spotkania nie zamieniliśmy ze sobą więcej niż pięćdziesiąt słów. Mimo to już od dawna mam odpowiedź na nurtujące wszystkich pytanie dotyczące jego sukcesu.
W minionym stuleciu narodziły się dwie utopie, które rzekomo miały rozwiązać wszelkie problemy ciała i ducha. Marks i Freud, każdy w swojej dziedzinie, stworzyli reguły, które wywarły wpływ na miliony ludzi, zaprzątniętych bądź myślą o sprawiedliwości społecznej, bądź, dzięki psychoanalizie, sprawiedliwości wobec samych siebie.
Na przełomie wieków rozpadają się dwa potężne totemy – stały bowiem na glinianych nogach. Marksowi nie udało się uniknąć porażki ustrojów, którym „patronował”, nawet jeśli socjalizm jako taki wciąż pozostaje marzeniem ludzkości. Z kolei Freud jeszcze za życia był krytykowany, rozszarpywany, a jego następcy ogłosili schizmę, co otworzyło drogę do buntu. Dzieła Freuda traktowane są dziś raczej jako esej literacki, coraz mniej jako teoria naukowa.
Upadek obu tych utopii obnażył pustkę w duszy ludzkiej na koniec stulecia i, jak to zwykle bywa, zwrot ku mistycyzmowi, w tym magii, był nieunikniony. I tu właśnie wkracza nasz czarodziej, który – z właściwą sobie prostotą – przypomina świętych ze wszystkich epok i wszystkich religii, wypowiada słowa, jakie wszyscy pragną usłyszeć. Słowa te bowiem, w pewnym sensie, drzemią w duszy każdego z nas.
Paulo Coelho odnalazł te słowa w księgach świętych i świeckich, w legendach Wschodu i opowieściach Zachodu. Przyrządził genialną miksturę Ewangelii z magią średniowieczną i nieznaną nam cudowną poezją wschodnią. Z prostotą człowieka, który nie narzuca niczego, przelał na papier swoje myśli i odczucia.
Wielu już próbowało i nadal próbuje robić to co on, lecz nie osiągają podobnego sukcesu. Jeśli o mnie chodzi, to w życiu osobistym i zawodowym mam skłonność do strasznego pesymizmu, do negatywnego i dość okrutnego widzenia ludzkości, a zatem znajduję się na przeciwległym biegunie. Jednak Paulo Coelho wzrusza mnie i chciałbym pogratulować wszystkim, którzy podobnie jak on starają się – każdy na swój sposób – uczynić człowieka lepszym, a życie mniej nieznośnym.
Najmniej przychylni Coelho są zazwyczaj krytycy literaccy, którzy oskarżają go, że nie umie pisać. Dlatego poprosiłem o wypowiedź jedną z wielkich pisarek brazylijskich, Nelidę Pinon, cieszącą się międzynarodową sławą. Jej książki tłumaczone są na wiele języków. Do ubiegłego roku Nelida była przewodniczącą Brazylijskiej Akademii Języka i jej intelektualny prestiż jest niepodważalny. Z Paulem Coelho uczestniczyła w dyskusji panelowej podczas Targów Książki w Barcelonie, Liber 1998.
Ja nie mam uprzedzeń estetycznych. Coelho i ja jesteśmy częścią tej samej sztuki, choć gramy zupełnie inne role. Jest to pisarz, którego twórczość przynosi zaszczyt mojemu krajowi. To człowiek ze wszech miar godny szacunku, bardzo go podziwiam. Poznaliśmy się kiedyś na stacji benzynowej, tankując paliwo. Ukłonił mi się z szacunkiem i jakby nieśmiało. Powiedziałam: „Paulo, nie masz ochoty pójść coś zjeść?”. Tak się poznaliśmy. I wyznam pewną tajemnicę: zamierzamy napisać razem książkę. Mamy już tytuł, ale pozwoli pan, że na razie go nie zdradzę. Znak to język, alfabet, którego się uczysz, by móc porozumiewać się z duszą świata.
Paulo Coelho to ktoś więcej niż pisarz, czego wielu krytyków literackich nie rozumie. Jest postacią o wielu twarzach, charakterystyczną dla końca dwudziestego wieku. Jego twórczość to coś więcej niż fikcja literacka, dlatego wywołuje gwałtowne emocje i kontrowersje, ale też ma swoich żarliwych wyznawców. Z tego powodu jego relacje z czytelnikami są również wyjątkowe. Mogłem się o tym osobiście przekonać w Rio de Janeiro, w Centrum Kulturalnym Banco de Brasil. Coelho pojawił się tam w ramach cyklu spotkań z czytelnikami, żeby przeczytać fragmenty swojej książki zatytułowanej Piąta Góra, a następnie publiczność – jakieś tysiąc osób – zadawała mu pytania. To spotkanie, mimo protestów pisarza, przerodziło się w sesję psychoterapii grupowej. Chociaż pytania miały być przekazywane na kartkach, wbrew ustalonym regułom ludzie wstawali z miejsc, by rozmawiać z nim bezpośrednio, i wyznawali publicznie, w jaki sposób jego powieści odmieniły ich życie. Chcieli wiedzieć o nim wszystko. Gdy podchodzili do pisarza po autograf, obejmowali go ze łzami w oczach. Podpisywanie książek trwało wiele godzin i obfitowało w osobliwe zdarzenia.
Sam Coelho uważa, że jego życie koncentruje się głównie wokół pisarstwa. O to, by mógł pisać, walczył od wczesnych lat i sukces przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Ale ten pisarz uwielbia zanurzać się w życiu, badać je, rozszyfrowywać sekretny alfabet wszechświata, owe znaki – komunikaty wysyłane nam przez rzeczywistość.
Takim właśnie znakiem rozpoczęły się nasze spotkania w Rio de Janeiro. Pierwsze miało się odbyć pierwszego lipca o drugiej po południu. Ustaliliśmy to sześć miesięcy wcześniej, ale gdy zjawiłem się pod jego domem, okazało się, że Paulo jeszcze nie wrócił ze swojego porannego spaceru po plaży. Tak jak ma to w zwyczaju, poszedł napić się świeżego mleka kokosowego i spotkać z ludźmi, którzy rozpoznawszy go, podchodzą, by z nim porozmawiać. Postanowiłem poczekać w pobliskim barze. Przyszedł z półgodzinnym opóźnieniem, uśmiechnięty, ale wyraźnie czymś zafrasowany. I zanim zdążyłem włączyć dyktafon, zaczął opowiadać mi o tym, co mu się przydarzyło i co jego zdaniem było takim właśnie „znakiem”, zmuszającym do refleksji nad życiem. To wydarzenie okazało się na tyle ważne, że poświęcił mu swój cotygodniowy felieton w dzienniku „Globo”, zatytułowany „Człowiek leżący na ziemi”, który przytaczam poniżej: Był pierwszy lipca, pięć po pierwszej po południu. Jakiś człowiek około pięćdziesiątki leżał na deptaku przy plaży Copacabana. Przechodząc tamtędy, rzuciłem na niego okiem i poszedłem dalej w stronę straganu, gdzie codziennie piję mleko kokosowe. Jak każdy mieszkaniec Rio de Janeiro, mijałem leżących na ziemi mężczyzn, kobiety i dzieci setki czy nawet tysiące razy. Jako człowiek, który wiele podróżuje, natrafiałem na taki sam widok niemal we wszystkich krajach, które zdarzyło mi się odwiedzić – od bogatej Szwecji po biedną Rumunię. Widziałem ludzi leżących na ziemi w pogodę i niepogodę: podczas przenikliwych zim w Paryżu, Madrycie czy Nowym Jorku, przycupniętych w pobliżu gorących wylotów wentylacyjnych metra, pod palącym słońcem Libanu, na zgliszczach domów zniszczonych przez wojnę. Ludzie leżący na ziemi – pijani, bezdomni, wyczerpani – to widok nieobcy chyba nikomu. Wypiłem mleko kokosowe i musiałem zaraz wracać do domu, ponieważ byłem umówiony na wywiad z Juanem Ariasem, dziennikarzem z hiszpańskiego dziennika „El Pais”. W drodze powrotnej zauważyłem, że ten człowiek wciąż leży na ziemi, w ostrym słońcu, i że każdy przechodzień zachowuje się dokładnie tak samo jak ja: zerka na niego ukradkiem i idzie w swoją stronę. I tak się stało, że choć sam sobie z tego nie zdawałem sprawy, moja dusza miała już dosyć tego widoku. Gdy zbliżyłem się do leżącego, coś silniejszego ode mnie kazało mi uklęknąć i spróbować go podnieść. Nie reagował. Przechyliłem mu głowę i zauważyłem ślady krwi na jego skroni. A jeśli to poważna rana? Otarłem mu krew rąbkiem podkoszulka i wyglądało, że to nic groźnego. W tym momencie mężczyzna wymamrotał: „Poproś, żeby mnie nie bili”. A więc żył. Teraz musiałem tylko odciągnąć go ze słońca i zawołać policję. Zaczepiłem pierwszego z brzegu przechodnia i poprosiłem, by pomógł mi przenieść rannego do pobliskiego cienia. Człowiek ten ubrany był w szary garnitur, niósł aktówkę i jakieś pakunki, ale odłożył wszystko na bok, aby mi pomóc – widocznie jego dusza również była zmęczona widokiem tej samej sceny. Kiedy już umieściliśmy rannego w cieniu, postanowiłem wrócić do domu. Wiedziałem, że niedaleko jest posterunek żandarmerii, gdzie będę mógł prosić o pomoc. Ale zanim tam dotarłem, spotkałem po drodze dwóch policjantów. „Naprzeciwko takiego a takiego numeru leży pobity mężczyzna – powiedziałem. – Położyłem go w cieniu na piasku, trzeba by wezwać karetkę”. Policjanci zapewnili mnie, że zaraz się tym zajmą. W porządku, spełniłem swoją powinność. To był mój dobry uczynek tego dnia! Problem oddałem już teraz w ich ręce, to oni mieli sobie z tym poradzić. Zresztą musiałem się spieszyć, bo hiszpański dziennikarz pewnie już na mnie czekał. Nie uszedłem jednak nawet kilku kroków, kiedy zaczepił mnie jakiś obcokrajowiec i powiedział łamaną portugalszczyzną: „Ja już mówiłem policji o tamtym człowieku. Ale powiedzieli, że jeśli to nie złodziej, to nie ich sprawa”. Nie słuchałem go dalej. Wróciłem do policjantów, przekonany, że będą wiedzieć, kim jestem, bo piszę do wielu gazet, czasem pojawiam się w telewizji. Uwierzyłem, że moja sława wszystko załatwi. „Czy jest pan jakimś wysokim urzędnikiem?” – spytał jeden z nich, gdy coraz usilniej nalegałem, aby udzielili pomocy temu nieszczęśnikowi. Najwyraźniej nie mieli pojęcia, kim jestem. „Nie, ale uważam, że musimy działać natychmiast”. Stałem tam cały spocony, w podkoszulku poplamionym krwią, w szortach ze starych dżinsów z obciętymi nogawkami. Byłem dla nich zwykłym, anonimowym facetem, którego najmocniejszym argumentem jest dusza zmęczona oglądaniem ludzi leżących na ulicy. Dusza, którą przez wiele lat wystawiałem na próbę, nie robiąc dla tych ludzi nic. I to właśnie wszystko zmieniło. Są chwile, kiedy nagle uwalniasz się od wszelkich zahamowań i lęków. Są chwile, kiedy twoje oczy mają inny blask i ludzie naprzeciw ciebie wiedzą, że tym razem wcale nie żartujesz. Policjanci poszli ze mną na komisariat i zadzwonili po karetkę pogotowia. W drodze powrotnej do domu rozważałem w myślach trzy lekcje, jakie dostałem podczas tego porannego spaceru:
1. Wszyscy możemy powstrzymać coś złego, kiedy mamy czyste intencje.
2. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ci powie: „Jak już zacząłeś, to skończ”.
3. Każdy, kto jest głęboko przekonany o słuszności tego, co robi, posiada władzę wysokiego urzędnika.
Juan Arias
– Znaki, takie jak ten, który przydarzył ci się podczas dzisiejszego spaceru, umiejętność ich odczytania oraz ich rola w naszym życiu to temat, który często powraca w twoich książkach. Ale jak rozpoznać, że chodzi o prawdziwy znak? Tak łatwo byłoby doszukiwać się ich w większości codziennych zdarzeń...
Paulo Coelho
– Masz rację. Gdybyśmy dostrzegali znaki we wszystkim, co nas otacza, łatwo popadlibyśmy w paranoję. Na przykład w tej chwili widzę różę wyhaftowaną na torebce twojej przyjaciółki Roseany, a na ekranie komputera mam właśnie obrazek świętej Teresy z Lisieux z różą. Mógłbym w tym zobaczyć jakiś bardzo konkretny znak poczucia jedności duchowej ze świętą Teresą, ale wtedy można by zwariować, bo na widok papierosów marki Galaxy od razu zaczynałbyś myśleć o galaktykach. Nie oto chodzi.
– Czym w takim razie jest znak?
– Znak to język, alfabet, którego się uczysz, by móc porozumiewać się z duszą świata, z absolutem, z Bogiem, jakkolwiek byśmy to nazwali. Każdy ma swój własny alfabet i uczymy się go na własnych błędach. Nasze poszukiwania duchowe są również indywidualną sprawą. Nie można ich globalizować.
Moim zdaniem przez następne sto lat ludzkość będzie dążyć ku duchowości. Widzę, że już dziś ludzie są bardziej otwarci na sprawy ducha niż w ubiegłym stuleciu. Zdaliśmy sobie sprawę, że slogan: „Religia to opium dla ludu” nie wytrzymuje próby czasu, tym bardziej, że ci, którzy przy nim twardo obstawali, zapewne nigdy nie spróbowali opium. Kiedy zaczynamy odkrywać religijność, zanurzamy się w nieznane morze. A kiedy ogarnia nas lęk przed nieznaną głębią, szukamy pomocy u pierwszej lepszej osoby, która nam się nawinie. Dzieje się tak również dlatego, że potrzebujemy bliskości, styczności duchowej z innymi ludźmi. Ale zarazem musimy iść o własnych siłach, tak jak na pielgrzymkę. Rozpoczynasz ją po omacku, w ciemności, nie mając pojęcia, co odkryjesz, choć masz szczerą nadzieję, że odkryjesz jakąś ścieżkę do siebie samego, do swojego przeznaczenia. I te tropy prowadzą nas przez przebogaty alfabet znaków, który pozwala przeczuć, co trzeba, a czego nie należy robić.
– Ale czy nie widzisz niebezpieczeństwa w tym, że dostrzeżemy tylko te znaki, które chcemy zobaczyć, albo takie, które mogą sprowadzić nas z prawdziwej drogi? Skąd brać pewność, że to jest właśnie prawdziwy znak?
– Na początku nie wierzymy w nic albo prawie w nic, następnie zaczynamy wątpić, sądzimy, że się pomyliliśmy, potem wszystko wydaje nam się znakiem, ale dopiero dużo później, kiedy ten sam znak napotykasz na swojej drodze wielokrotnie, choć wcale go nie szukałeś, dopiero wtedy zaczynasz rozumieć, że masz do czynienia z językiem, który wykracza poza rzeczywistość.
– Czy mógłbyś podać jakiś osobisty przykład czegoś, co przydarzyło ci się ostatnio i co zinterpretowałeś jako znak?
– Przed chwilą mówiłem o obrazku świętej Teresy z Lisieux, który mam w komputerze. Może wam się to wydać dziwne, ale moja wiara w tę francuską świętą, zrodziła się z całego łańcucha znaków. Jeszcze do niedawna nie miałem z nią nic wspólnego. Przeczytałem jej książkę i moje pierwsze wrażenia były raczej niepochlebne – wydała mi się biedną histeryczką. Jednak z czasem zaczęła być dla mnie coraz ważniejsza.
Wszystko zaczęło się w zeszłym roku, parę tygodni zanim poznałem ciebie w Madrycie. Wróciłem z Niemiec i poproszono mnie, bym został ojcem chrzestnym dziecka moich przyjaciół. Ksiądz, który odprawiał chrzest, podczas kolacji zaczął opowiadać mi o świętej Teresie i dał mi jej książkę. Przy pożegnaniu poprosiłem, by mnie pobłogosławił, ponieważ miałem przed sobą długie tournee po świecie. Kiedy udzielił mi już błogosławieństwa, ukląkł i powiedział: „A teraz ty pobłogosław mnie”. Ja?!” – spytałem zaskoczony. Przecież księża błogosławią ludzi, a nie odwrotnie, ale on nalegał i by nie sprawić mu przykrości, pobłogosławiłem go. I wtedy wszystko się zaczęło. Podczas Targów Książki ktoś zbliżył się do mnie – zostawiłem książkę od księdza w hotelu, bo nie lubię podróżować objuczony jak wielbłąd, a zwłaszcza książkami, które mnie nie interesują – i powiedział: „Mam dla ciebie wiadomość od świętej Teresy”. Na marginesie powiem ci, że przyszła taka chwila w moim życiu, że jestem w stanie uwierzyć absolutnie we wszystko. Jeżeli ktoś mi powie: „Chodź obejrzeć latające konie”, idę. W pierwszym odruchu staram się obdarzać zaufaniem każdego człowieka, choć – muszę przyznać – jestem nieubłagany dla kłamstwa i fałszu. Ale widziałem już tyle cudów w swoim życiu, że kiedy tamten nieznajomy powiedział mi, że ma dla mnie wiadomość od świętej Teresy, uwierzyłem.
– Ale chyba musiało być coś jeszcze, abyś odebrał to jako znak, że ta święta odegra jakąś rolę w twoim życiu.
– Oczywiście, ale od tamtej chwili zacząłem odkrywać rzeczy, o których nigdy wcześniej mi się nie śniło. Na przykład dowiedziałem się od mojego ojca – tego samego, który zamknął mnie w szpitalu psychiatrycznym, gdy byłem bardzo młody – że moja matka otaczała świętą Teresę szczególną czcią. Teraz powstaje francusko-kanadyjsko-amerykański film o moich podróżach po świecie. Kiedy byliśmy w Japonii, kamerzysta mówi mi (a zaznaczam, że nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy): „Robię film o świętej Teresie, bo to moja ulubiona święta. Czy nie chciałbyś powiedzieć mi paru słów o niej? Wiem, że nie wierzysz w świętą Teresę, ale może...”. „Jak to nie wierzę w świętą Teresę?!” – wykrzyknąłem. To właśnie są znaki. Opowiadam ci tę historię, aby wyjaśnić, że na początku znaki odrzucasz, ale pojawiają się coraz częściej, mówią do ciebie twoim językiem, nie do pomylenia z żadnym innym.
– A jeśli się jednak pomylisz i pójdziesz za fałszywym tropem? Czy nie istnieje ryzyko, że zmarnujesz życie?
– To sprawa delikatna. Według mnie największym niebezpieczeństwem nie jest wcale to, że mógłbyś się pomylić, podążając za znakiem, który okaże się fałszywy. Największym niebezpieczeństwem na drodze duchowych poszukiwań są guru, mistrzowie, fundamentalizm, to co nazwałem wcześniej duchową globalizacją. Kiedy ktoś mówi: Bóg to jest to albo tamto; mój Bóg jest potężniejszy niż twój... Tak wybuchają wojny. Jedynym sposobem, by tego uniknąć, jest zrozumienie, że poszukiwanie drogi duchowej to osobista odpowiedzialność każdego z nas, której nie możemy przerzucić na barki innych. Lepiej pomylić się, idąc za znakami, w które wierzysz, niż dopuścić, by inni decydowali o twoim losie. Co nie znaczy, że krytykuję religię. Uważam ją za bardzo istotną w życiu człowieka.
– Czym więc jest dla ciebie religia?
– Pojmuję religię jako sposób wspólnego oddawania czci. Mówię „oddawania czci”, a nie posłuszeństwa. To dwie zupełnie różne sprawy. Można czcić Buddę, Allacha, Boga, Jezusa, kogokolwiek. Ważne jest, że w jednej chwili grupa ludzi łączy się z tajemnicą, czujemy się bardziej zespoleni, bardziej otwarci na życie i rozumiemy, że nie jesteśmy samotni w świecie, że nie żyjemy sami. Tym właśnie dla mnie jest religia, a nie jakimś zbiorem zasad i przykazań narzuconych przez innych.
– O ile się nie mylę, akceptujesz dogmaty wiary katolickiej, na którą się nawróciłeś parę lat temu.
– Jeżeli o dogmaty chodzi, to moglibyśmy długo dyskutować. Jesteś skłonny zaakceptować dogmaty tylko dlatego, że tego chcesz, a nie dlatego że ci je ktoś narzuca. Kiedy byłem dzieckiem, powtarzałem jak wszyscy, nie rozumiejąc: że Maryja poczęła bez grzechu, że Jezus był Bogiem, że Bóg jest Trójcą. Później poznałem teologie prawicowe, liberalne i jeszcze dużo innych. To są formy zmienne i ewoluujące. Ja mam pięćdziesiąt lat, a dogmaty liczą wieki. Zdaniem Junga dogmaty są z pozoru absurdalne, ale stanowią przejaw najbardziej oczywisty, magiczny i zarazem genialny ludzkiej myśli, ponieważ dzieją się poza świadomością. Dzisiaj akceptuję dogmaty całkiem dobrowolnie i z całego serca, jakkolwiek absurdalne by mi się wydawały. Nie jako nakaz, nie dlatego, że mnie zmuszono, jak w przeszłości, tylko dlatego, że staram się być pokorny wobec tajemnicy. W gruncie rzeczy wszystkie religie mają swoje dogmaty, będące paradygmatami najgłębiej ukrytej tajemnicy. Uważam, że to bardzo piękne. Fakt, iż czegoś nie pojmuję rozumem, nie oznacza wcale, że to nie jest prawdziwe, choć nadal pozostaje tajemnicą.
– Najgorsze jest to, że religie narzucają nam swoje dogmaty, wzbudzając strach przed wiecznym potępieniem.
– Przeżyłem to w młodości. Dlatego właśnie porzuciłem religię i stałem się ateistą. Przekonano mnie, że katolicyzm jest czymś najgorszym na świecie, kolejną sektą. Musiałem przejść długą drogę, zanim do niego powróciłem. Nie mówię, że katolicyzm jest lepszy czy gorszy nizinne religie, ale to są moje korzenie kulturowe, moja krew. Był to mój własny, całkowicie wolny wybór. Mogłem zwrócić się w stronę islamu, buddyzmu albo nicości. Ale czułem, że potrzebuję w swoim życiu czegoś więcej niż ateizm, i wybrałem katolicyzm jako pewną formę obcowania z tajemnicą oraz z ludźmi, którzy wierzą w to samo co ja. I nie ma to nic wspólnego z księdzem, który odprawia mszę. Dogmat jest czymś, co wychodzi poza rytuał. A poszukiwanie tajemnicy jest poszukiwaniem wolności.
– Czy nie przeszkadza ci, że dogmaty, które akceptujesz jako przejaw obcowania z istotą boską, wyszły od instytucji, która stworzyła inkwizycję, bezlitośnie zwalczającą wszystkich nie akceptujących dogmatów?
– Tak, i z tego samego Kościoła, który ciągle jeszcze nie uznaje prawa kobiety do pełnego uczestnictwa w życiu eklezjastycznym.
– Instytucji, która tyle razy nadużyła swej władzy i zniewoliła wiele ludzkich sumień.
– Tu w Ameryce Łacińskiej wiele od niej wycierpieliśmy, ale wam w Hiszpanii też nie było lepiej.
– Więc mimo wszystko to nie jest dla ciebie kłopotliwe...
– Nie, bo umiem odróżnić to, co jest esencją religii, od zachowań ludzi, którzy mogą być dobrzy albo źli i mogą nadużywać religii do własnych celów. Widzą religię jako grupę ludzi tworzących jedno żywe ciało, w którym rozwija się zarówno to co podłe, jak i to co wzniosłe.
– Jeżeli dobrze zrozumiałem, zachowujesz z religii misterium i komunię wiernych.
– Tak. Interesują mnie ludzie, którzy wierzą w misterium, nie zaś ci, którzy celebrują tajemnicę i mogą być tego niegodni. Tajemnica jest ponad wszystkimi, którzy ją celebrują. W przypowieści o dobrym samarytaninie Jezus gani zachowanie lewity, który przechodzi obok rannego i nie zatrzymuje się. I odwrotnie, chwali samarytanina, który pomaga nieszczęśnikowi. A w tamtych czasach lewita uważany był za człowieka świątobliwego, natomiast samarytanin za bezbożnika.
– Uważasz, że każde poszukiwanie duchowe potrzebuje Kościoła jako instytucji?
– Nie. Wręcz przeciwnie, musisz uważać, kiedy wstępujesz do jakiegoś Kościoła, by tam nie próbowano zdjąć z ciebie odpowiedzialności za twoje czyny. Uważam tylko, że religia sama w sobie – a nie taka, jak się ją czasem przedstawia nie stoi w sprzeczności z duchowym rozwojem jednostki. Najważniejsze to oczyścić swoje wnętrze, pozbyć się tego co zbędne, nauczyć się żyć tym co najważniejsze, być zawsze w drodze. Pamiętam, że w czasach hipisowskich mieliśmy mieszkania pełne plakatów, płyt, książek, czasopism i najróżniejszych bibelotów. Nie było tam wolnej przestrzeni. Dziś wyzwoliłem się od tego. Jak widzisz, mój dom jest bardzo duży, ale pusty. Zachowałem zaledwie kilka symbolicznych przedmiotów. Nawet moje książki są ukryte, bo nie chcę wystawiać na widok publiczny tego, co w danej chwili czytam lub właśnie przeczytałem.
– Bardzo mnie intryguje waga, jaką nadajesz pustce. Jest taki piękny wiersz Lao-tsy:
Trzydzieści szprych jednoczy się w piastę koła.
Pusty otwór sprawia, że staje się użyteczne.
Lepimy naczynie z gliny.
Dzięki pustce w środku można go używać.
Wstawiamy drzwi i okna, budując dom.
To pustka wewnątrz czyni go mieszkaniem.
Korzyść jest z tego, co istnieje, A pożytek z tego czego nie ma.
– Tak, to piękny wiersz. Ja również staram się dziś maksymalnie uprościć swoje życie, zatrzymać tylko to co najważniejsze. Nawet kiedy podróżuję, biorę ze sobą jedynie to co niezbędne, aby czuć się swobodny i lekki. Budda zwykł mawiać: „Bardzo łatwo impotentowi składać śluby czystości, a biedakowi odrzucić bogactwa”. Ja wprawdzie nie ślubowałem czystości, ale z drugiej strony pomału odkrywam, czym jest życie i jak niewiele potrzeba, by żyć szczęśliwie. Podróżuję z niewielką walizką. I zdałem sobie sprawę, że ta maleńka walizka sprawdza się zarówno w długich, jak i w krótkich podróżach. Nikt nie może czuć pełni, dopóki nie nauczy się czynić w sobie pustki, jak to zawsze tłumaczyli wielcy mistycy wszystkich wielkich religii.
– Kładziesz duży nacisk na to, że człowiek musi podążać drogą ducha, obojętnie jaką, bo rzeczy materialne, choćby najbardziej pożądane, nigdy nie wystarczą, by uczynić go w pełni szczęśliwym. Czy nie sądzisz jednak, że czasami strach skłania nas do ucieczki w duchowość?
– Nie. A wiesz dlaczego? Bo we wszystkich epokach zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyruszali na poszukiwanie nieznanego. Zawsze pociągało ich to, co nie jest oczywiste, namacalne, materialne. Szukali tego na tysiące sposobów, czasem błądząc, czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi.
– Może dzieje się tak dlatego, że obszary poznane przez człowieka są coraz bardziej rozległe, więc stara się on badać za wszelką cenę to co nieznane.
– Właśnie. Chodzi o to, że czasem wpadamy w pułapkę kłamliwych utopii. Utopia marksistowska chciała zmienić wszystko, wywracając struktury społeczne do góry nogami i burząc kapitalizm. Nie udało się jej. Utopia freudowska uzależniała wyleczenie duszy od powrotu do przeszłości. Inną jeszcze utopią jest konserwatyzm uznający, że wszystko da się rozwiązać, pozostawiając sprawy swojemu biegowi, w bezruchu, bez żadnych zmian, a jeżeli już trzeba coś zmienić, to tylko na tyle, aby wszystko dalej było po staremu. I wszystkie te utopie XX wieku poniosły klęskę, a w każdym razie w dużej części.
– Jaka jest alternatywa?
– Wielkie poszukiwania, podróże do nieznanych miejsc, przez wzburzone morza najeżone niebezpieczeństwami, zasadzkami, mistrzami i guru wszelkiego autoramentu, którzy usiłują narzucić nam swoją wizję świata i swoją wolę. Mówiłeś, że czasem ludzie zwracają się w stronę duchowości ze strachu, ale ze strachu ludzie także potrafią leżeć plackiem na plaży, nie próbując nic zmienić. Ludzkość znajduje się na rozstaju. Z jednej strony biegnie znana już droga konserwatywna, ustalone zasady, reguły, nakazy prawne, religia jako prawny system postępowania. Z drugiej – ciemny, nieznany gąszcz, niewiadoma, nowe, prawdziwa kultura twórcza, pytania, na które jeszcze nie ma odpowiedzi, akceptacja życia jako wielkiej przygody duchowej.
– Jeden z twoich krytyków twierdzi, że w XXI wieku, w nowym tysiącleciu, nikt nie będzie potrzebował twoich książek.
– Tak się dziwnie składa, że dla mnie nie ma znaczenia, czy wiek się kończy, czy nie. To umowne. A zresztą za dwa lata już nie będziemy mówić o końcu tysiąclecia, bo sami zobaczymy, że nic się nie zmieniło i wszystko jest po staremu. Ci, co mnie krytykują, sądzą być może, że zdarzy się coś szczególnego, a ja jestem pewien, że nic się nie stanie. Problemy z ostatniej nocy 1999 roku pozostaną aktualne także pierwszego dnia nowego tysiąclecia, wszechświat będzie istniał dalej, a ludzie będą mieć te same obawy, te same nadzieje i tę samą ochotę, by szukać czegoś, co ugasi to pragnienie nieskończoności, które ich nie opuszcza od wieków i popycha w nieznane.
W tym momencie przez niebo nad zatoką Copacabana przeleciał helikopter, ciągnąc za sobą ogromne ogłoszenie o otwarciu nowej stacji metra, które po piętnastu latach wreszcie dotarło do mitycznej plaży. Paulo powiedział, że poproszono go o pozwolenie na umieszczenie tam jednego zdania z jego książki, ale nie zgodził się, nie chcąc robić reklamy politykom.
– Wracając do tematu poszukiwań duchowych, czy rzeczywiście traktujesz je jak wielką przygodę?
– To wielka, ekscytująca przygoda. Weźmy przykład hiszpańskiej Grenady – miasta dla mnie magicznego. W 1492 roku Grenada została zdobyta, a Boabdil, ostatni Maur, wygnany. Jaka mogła być następna przygoda? Przekroczenie cieśniny i Afryka, to wydawało się najbardziej rozsądne. Pewien człowiek, który widział poddanie się ostatniego Maura, powiedział: „Dlaczego Afryka? Afrykę już znamy, chcę pieniędzy na podróż do Indii”. Jakie Indie? Po co? Bo przecież bardziej logiczna była Afryka. Ten człowiek, Krzysztof Kolumb, mimo wszystko nie zrezygnował ze swojej podróży – nie przełożył tego na następny rok, nie zrobił tego też rok wcześniej. Dokładnie w tym samym roku, w którym odbito Grenadę, dwunastego października 1492 roku ów człowiek dopływa do wybrzeży Ameryki i cały strumień energii Hiszpanii, który zgodnie z wszelką logiką miał popłynąć w stronę Afryki, raptem skierował się ku Ameryce.
– I dzięki Kolumbowi my tu dzisiaj jesteśmy.
– Być może. Trudno ocenić, ale na pewno gdyby nie Kolumb, losy Hiszpanii potoczyłyby się inaczej. Jedno nie ulega kwestii, że to nie jakiś system polityczny czy wojskowa strategia zmieniły plany ówczesnych polityków, ale jeden człowiek, uparty ryzykant. Właśnie tacy ludzie zmieniają świat. To się zdarza w naszych czasach w małych i dużych sprawach. Pewnie, że dziś trudniej jednemu człowiekowi odmienić losy świata. Ale gdyby zebrać do kupy wszystkich ryzykantów, którzy nie dają za wygraną, poszukują niestrudzenie nieznanych lądowi pozwalają się prowadzić energii ducha, zostanie osiągnięta masa krytyczna zdolna odmienić bieg rzeczy. Dziś jest więcej ryzykantów duchowych, niż się powszechnie sądzi. Wędrują przez nieodkryte lądy i to oni w końcu, nie wiadomo jak i kiedy, raptem zmienią kierunek wiatru historii. Dlatego ja nie lubię tak bardzo kierować się logiką, wolę filozofię paradoksu, która już wiele razy wygrała ze wszystkimi logikami i oczywistościami.
– Czy można w ogóle rozpoznać duchowych ryzykantów pośród tłumu tych, którzy zadowalają się kawałkiem chleba powszedniego?
– Można, w ich oczach świeci płomień entuzjazmu. Napisałem książkę zatytułowaną Podręcznik wojownika światła. Mówię w niej o zwykłych ludziach wierzących w to co nieznane. Są mistrzami, nie będąc mistrzami. Prawda jest taka, że wszyscy bywamy i uczniami, i mistrzami wiele razy w ciągu tego samego dnia. Tak jak ten cudzoziemiec, który uprzedził mnie o zachowaniu policji wobec rannego mężczyzny leżącego przy plaży. On był moim mistrzem, bo sprawił, że uzmysłowiłem sobie, iż ja, jako Brazylijczyk, mogę coś poradzić. Wszyscy jesteśmy mistrzami dla innych. Wojownicy światła, nowi poszukiwacze przygód duchowych rozpoznają się nawzajem, bo choć są pełni wad, próżności, poczucia winy jak wszyscy inni śmiertelnicy, mają jednocześnie coś, co ich różni, ów ogień w oczach. Przeżywają życie z zapałem, choć nie czują się odmienni ani uprzywilejowani.
– To jest antidotum na defetyzm i samotność ogarniające współczesnego człowieka, który sądzi, że nie ma już miejsca na nic, co wykracza poza codzienność.
– Tak, bo wojownicy wiedzą, że nie są sami. Moje książki są tak szeroko czytane – czego wielu nie potrafi sobie wytłumaczyć – po części dlatego, że pomagają czytelnikowi rozpoznać siebie w poszukiwaniach duchowych. Bo pełne są znaków i choć o znakach mówię tylko w jednym akapicie Alchemika, to wszyscy doskonale rozumieją, o co mi chodzi.
– Dlaczego?
– Bo wszyscy podlegamy jednej wibracji. Pisarz jest tylko jeszcze jednym towarzyszem tej przygody, ale nie on przewodzi. Co nowego mówią moje książki? Nic. Czym dzielą się z moim czytelnikiem? Moim życiem, moim doświadczeniem. Toteż czytelnik z Japonii, który wyrósł w zupełnie innej kulturze niż moja, mówi mi: „Już o tym wiedziałem, nie umiałem sobie tylko tego uświadomić, ale uważam, że mówisz o mnie”. W powieści Weronika postanawia umrzeć podjąłem temat szaleństwa i samobójstwa. Rękopis odbiłem w dziesięciu kopiach i dałem do przeczytania różnym osobom. I jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że każda z nich miała w swojej rodzinie przypadek samobójstwa albo szaleństwa. Dostałem faks z Anglii: „Przeczytałam twoją książkę. Oczarowała mnie. Jedyna chwila w moim życiu, I kiedy byłam daleko od Boga, wydarzyła się, gdy próbowałam popełnić samobójstwo, ale przeżyłam. Amelia”. Otóż Amelia pracuje ze mną od dwudziestu lat i nie miałem zielonego pojęcia, że kiedyś próbowała popełnić samobójstwo.
– Czyli pisarz jest katalizatorem doświadczeń innych ludzi?
– Tak, funkcja katalizatora polega właśnie na tym, że sam nie wchodzi w reakcję, ale ją umożliwia, ułatwia, przyspiesza. Dzięki niemu inni odkrywają różne rzeczy. Chłopak studiuje prawo, ale nagle zdaje sobie sprawę, że wolałby być ogrodnikiem. Dostaję tysiące listów od ludzi, którzy chcieliby zmienić pracę i poświęcić się uprawie ogrodu. Niektórzy się skarżą, że ich rodziny uważają, że lepiej być inżynierem, ale oni pragnęliby zajmować się ogrodem, być na świeżym powietrzu, obcować z przyrodą.
– Wszystko to jest bardzo piękne. Ale czy nie zdarzyło się nigdy, że ktoś podążający za tym twoim przesłaniem poniósł klęskę?
– Tak, ja sam.
– Żartujesz!
– Więc teraz na serio. Tak naprawdę nie wysyłam żadnych przesłań do nikogo. Po prostu opowiadam w moich książkach to, co mi się w życiu przydarzyło. Nie, mówię, że to przydarzyło się mnie, ale wcale nie dodaję: zrób to samo.
– Nie.
– O moich tragediach, błędach, tarapatach, o tym jak mi się udało z nich wykaraskać, ale nie twierdzę, że to jest rozwiązanie dla wszystkich, bo życie każdego człowieka jest inne i niepowtarzalne. Gdybyśmy ustawili wszystkich ludzi na ziemi w jednym rzędzie, nie znaleźlibyśmy dwóch takich samych osób.
Nie wierzę w przesłania zbiorowe, wierzę w elementy katalizujące i zapalające. Na przykład próbuję przekazać, na podstawie własnego doświadczenia, że przegrać i być pokonanym to nie to samo. Przegrywają ci, którzy nawet nie próbowali walczyć, a pokonani są ci, którzy byli zdolni do walki. I taka porażka nie przynosi wstydu. Może być trampoliną do nowych zwycięstw. I jak trafnie to określa Jose Saramago w twojej książce El amor posible, nigdy nie ma porażek ani zwycięstw ostatecznych, bo dzisiejsza porażka może być jutrzejszym zwycięstwem.
– Mówisz, że jesteś wierzący. Kim jest dla ciebie Bóg?
– Doświadczeniem wiary. Niczym więcej. Uważam, że próba definicji Boga jest pułapką. Zadano mi już to pytanie na spotkaniu autorskim i odpowiedziałem wtedy: „Nie wiem. Bóg nie jest dla mnie tym samym, czym jest dla ciebie”, i publiczność zaczęła bić brawo. Właśnie to czują ludzie, że nie istnieje Bóg, który pasuje wszystkim, bo to jest bardzo indywidualne.
– Leonardo Boff zwykł mawiać, że Bóg to wielka namiętność.
– W tym sensie Bóg jest taki sam dla wszystkich, gdyż wszyscy jesteśmy zdolni doświadczyć i pojąć wielką namiętność.
– Kim jest w takim razie dla ciebie ateista?
– Według mnie problem nie tkwi w wierze. Znam ateistów, którzy zachowują się tysiąc razy lepiej niż wielu bardzo bogobojnych. Bo bywa, że wierzący ulegają pokusie, by stać się sędzią swojego bliźniego, tylko dlatego, że wierzą w Boga.
Dla mnie ateista to człowiek, który wyraża Boga jedynie poprzez swoje czyny. Czujemy się dziećmi Boga poprzez nasze czyny, a nie wyznanie wiary. „Pokaż mi swoje czyny, a ja ci pokażę twoją wiarę”, mawiał święty Jakub. Z drugiej strony my, którzy uważamy się za wierzących, musimy przyznać, że nasza wiara zawsze jest bardzo krucha. Teraz sądzę, że jest we mnie duża wiara, a może dziś w nocy ta pewność zniknie? Wiara to nie jest linia prosta.
– Sycylijski pisarz Leonardo Sciascia mawiał, że czasami wierzy w chodnik uliczny, a kiedy przechodzi przez ulicę, już w niego nie wierzy.
– Właśnie. Różnica jest taka, że człowiek wierzący jest przekonany, że istnieje. I, coś więcej, choć czasami nie czuje tej wiary.
– Powiedziałeś kiedyś, że gdy łączysz się ze źródłem energii, czujesz przyjemność. Czym dla ciebie jest przyjemność?
– To nie takie proste. Zajmowałem się kiedyś sadomasochizmem i dowiedziałem się, że czasem przyjemność bierze się z bólu. Nie mam w zwyczaju używać metafor. Borges twierdzi, że istnieją cztery prawdziwe metafory, ja użyję tylko jednej: dla mnie przyjemność to „dobra walka”, to znaczy coś zupełnie odmiennego od poczucia szczęścia, nie wiążę bowiem szczęścia z przyjemnością. Moje wyobrażenie szczęścia jest bardzo nudne: to niedzielne popołudnie, kiedy nic się nie dzieje. W Podręczniku wojownika światła mówię o walce i o bitwie, o entuzjazmie podjęcia batalii dla osiągnięcia czegoś, co da ci radość. Czasem przegrywasz, innym razem wygrywasz, nieważne, liczy się walka o osiągnięcie tego, czego pragniesz. Tak więc powiedzmy, że przyjemność to wszystko, co robisz z entuzjazmem: może być w tym ból i cierpienie, ale to nie przekreśla tej podstawowej przyjemności, że wiesz, iż walczysz o to, co kochasz.
– A jednak wszyscy ludzie szukają takiego szczęścia, które uśmierzy ból.
– Sądzę, że to pułapka. Szczęście to pytanie bez odpowiedzi, jak na przykład: „Kim jestem?”. To nie są pytania użyteczne. Niemniej jednak ludzkość nie bez powodu strawiła tysiące lat na szukanie tego próżnego szczęścia. Dla mnie szczęście to coś bardzo abstrakcyjnego. I tak naprawdę nigdy nie jestem szczęśliwy.
– Nawet wtedy, gdy wychodzi twoja nowa książka, która znów sprzedaje się jak świeże bułeczki?
– Nawet wtedy. Oczywiście czuję radość. To chwila napięcia, wyzwania i to sprawia mi radość, bo jest owocem walki, którą prowadziłem z wielkim poświęceniem, ale szczęście – nie. Szczęściem byłoby powiedzieć sobie: „Brawo! Napisałem książkę, która cieszy się powodzeniem. Sprawdziłem się jako pisarz. Mogę spać spokojnie”. A to nie jest prawda. Jestem człowiekiem zadowolonym, mam swoje wzloty i upadki, wygrane bitwy i sromotne klęski, ale przyjmuję je zawsze z radością, z radością toreadora. Tak naprawdę uwielbiam corridę, choć wiem, że to okropnie niepoprawne politycznie.
– Ja za corridą nie przepadam.
– A ja tak. Bo jest to chwila, kiedy stają naprzeciw siebie, oko w oko, życie i śmierć. Tam nie ma miejsca na filozofowanie, bo jedno z nich zginie – byk albo toreador. Dlatego znawcy corridy mówią, że zarówno byk, jak i toreador musi odczuwać radość. Byk, który nie ma w sobie radości, nie nadaje się do corridy.
– Ale częściej umierają byki niż toreadorzy.
– To prawda, lecz czasami umiera też toreador. On dobrze wie, zeza każdym razem, kiedy wychodzi na arenę, ryzykuje życie, dlatego przed rozpoczęciem corridy modli się do Matki Boskiej. Kiedy w księgarniach pojawia się moja nowa książka, to trochę tak jakbym wychodził na arenę – cieszę się, gdyż podejmuję nowe wyzwanie, choć wiem, że to może być niebezpieczne. Walczyłem o to, wyszedłem na arenę, wiedząc, że mogę zostać zwyciężony, ukrzyżowany, ale przepełnia mnie radość, że osiągnąłem to, co chciałem: stworzyłem nową książkę.
– Dla mnie życie jest jak corrida. Muszę ciągle ścierać się z bykiem swojej odpowiedzialności i nigdy nie wiem, czy temu podołam. Wszystko to sprawia mi radość, ale to nie jest szczęście.
– Czym w takim razie dla ciebie jest nieszczęście? Kiedy czujesz się nieszczęśliwy?
– W chwilach tchórzostwa, kiedy szukam zbyt łatwej drogi. Paradoksalnie, czuję się nieszczęśliwy, kiedy szukam wygodnego szczęścia.
– Uważasz się za osobę kochającą, skrajności. W takim razie nie powinieneś również lubić harmonii zdobytego spokoju, skoro wolisz radość walki.
– Masz rację. Nigdy nie szukałem harmonii. Sądzę, że życie kończy siew chwili, kiedy przestajesz walczyć i mówisz: „Doszedłem”. To byłoby szczęście, którego nie lubię i nie szukam. W całym swoim życiu czułem się tak dwa albo trzy razy, to znaczy w pełni szczęścia, nieruchomy, z uczuciem, że doszedłem do kresu drogi. Ale trwało to krótko, bo dobry Bóg bardzo szybko dawał mi kopniaka i znowu wprawiał mnie w ruch.
Uważam, że ludzie dzielą się na tych, co szukają świętego spokoju, i wojowników światła, którzy – jak to określał święty Paweł – uwielbiają walczyć, nie spoczywając na laurach zdobytego szczęścia. To ludzie, którzy lubią ciągłe wyzwania, starcia, poszukiwania bez końca. Wojownik światła jest jak toreador, który nie wyobraża sobie życia bez areny. Życie pisarza też jest ciągłym wyzwaniem: iść na pierwszą linię ognia, narażać się i na gwizdy, i na owacje.
– Gdybyś miał wytłumaczyć grupie młodych ludzi, kim jest Paulo Coelho, jak byś siebie opisał?
– Jako pielgrzyma, który przemierza drogę, co nie ma końca. Jako pielgrzyma, który wie, że istnieje skarb, zmierza w jego stronę prowadzony przez znaki, jak pasterz z Alchemika. Dla niego ważne jest dojście do skarbu, ale kiedy dociera na miejsce, spostrzega, że już nie jest taki jak przedtem, zmienił się, jest kimś innym. Droga i poszukiwanie hartuje cię i przeistacza. Ja ciągle szukam.
Dzieciństwo i młodość Paula Coelho nie były łatwe, za to bogate w różnorodne przeżycia, czasem skrajne i okrutne, jak szpital psychiatryczny i więzienie, gdzie był torturowany przez bojówki paramilitarne podczas dyktatury w Brazylii. Był młodym buntownikiem, gotowym na wszelkie nowe wyzwania, nieodrodnym dzieckiem sześćdziesiątego ósmego roku, czasu szaleństw i łamania utartych zwyczajów. Zawsze poszukiwał czegoś, co dałoby mu poczucie pełni, nie poddawał się rodzinnym czy społecznym konwencjom. Był zdeklarowanym nonkonformistą, zdolnym jednakże przyznać się do błędów lub wycofać się, gdy przebrał miarę. Jak wyznaje na kartach tej książki, nigdy nie czuł nienawiści czy urazy do swoich rodziców, którzy trzykrotnie zamykali go w szpitalu psychiatrycznym. Jest przekonany, że zrobili to dla jego dobra.
Juan Arias
– Jakie było twoje dzieciństwo? Czy masz rodzeństwo?
Paulo Coelho
– Mam młodszą siostrę, jest inżynierem chemikiem. Ja byłem najstarszym i najbardziej zbuntowanym dzieckiem w domu. Bardzo szybko odkryłem pewną życiową prawdę: jeżeli jesteś najstarszy w rodzinie, cokolwiek by się działo, zawsze ciebie obwiniają, zawsze będziesz ofiarą. Na początku bardzo mi to przeszkadzało, bo oczywiście nie byłem za wszystko odpowiedzialny, aż pewnego dnia powiedziałem sobie: „A więc dobrze, skoro już wszystkie winy zawsze zwalają na mnie, to przynajmniej będę robił, co mi się podoba”. Tak zbuntowałem się przeciw niesprawiedliwości.
– Jakie są twoje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa?
– To zabawne, ale mam parę wyraźnych wspomnień z bardzo wczesnego dzieciństwa. Mieszkaliśmy w Botafogo, przeciętnej dzielnicy Rio. I powiem ci coś, w co zapewne nie uwierzysz i czego ja sam nigdy nie mogłem sobie wytłumaczyć. Pytałem nawet lekarzy, czy to możliwe, czy zdarzało się coś takiego innym dzieciom. Pamiętam bardzo dokładnie, że zaraz po urodzeniu rozpoznałem moją babkę. Pamiętam, że otworzyłem oczy i powiedziałem sobie: „To jest moja babcia”. A przecież dopiero co przyszedłem na świat.
– A jak wspominasz swoich rodziców?
– Ojciec był inżynierem, pochodził z rodziny bardzo przywiązanej do tradycji; matka studiowała muzeologię na uniwersytecie. Mój ojciec jeszcze żyje, ma bardzo dominującą osobowość i miał duży wpływ na matkę.
– Chodziliście na msze? Byliście typową katolicką rodziną?
– Pamiętam, że rodzice zmuszali mnie do chodzenia do kościoła co niedziela, a w ostatnich latach gimnazjum u jezuitów chodziło się także w piątki. Moje wykształcenie było absolutnie formalistyczne. Nie wiem, jak teraz jest u jezuitów, ale wtedy byli bardzo konserwatywni i surowi. Moja matka dość wcześnie przeżyła kryzys wiary. Zaczęła interesować się bardziej otwartą teologią, mniej dogmatyczną. Nie była to jeszcze teologia wyzwolenia, ale bardzo blisko i to otworzyło jej oczy na wiele spraw, zaczęła kwestionować swoją wiarę. Poznała bardziej otwartych księży oraz środowisko archeologów i powoli zaczęła patrzeć na religię pod innym kątem, mniej sztywno i tradycyjnie. Działo się to w okresie, w którym nie byłem już zbyt blisko rodziny.
– Teraz jezuici są raczej postępowi, zwłaszcza w krajach Trzeciego Świata.
– W tamtych czasach, niestety, uważali się za armię Chrystusa. Dali mi świetne podstawy dyscypliny, ale także wywołali wstręt do religii, więc zupełnie się od niej oddaliłem. Dlatego, na znak protestu przeciw tamtym sztywnym, zamkniętym strukturom, kiedy tylko wyszedłem z jezuickiego gimnazjum – dokąd wysłali mnie rodzice, bo w szkole publicznej nie dawałem sobie rady – rzuciłem się w wir najbardziej skrajnych ugrupowań studenckich, a przede wszystkim niewierzących. I zachłysnąłem się pismami Marksa, Engelsa, Hegla.
– Czy byłeś niespokojnym duchem?
– Całkowicie. Po wielu nieudanych próbach, a szczególnie po strasznych doświadczeniach z czarną magią, o których jeszcze ci opowiem, stałem się ateistą.
– Ale ostatecznie znów wróciłeś do katolicyzmu.
– Kiedy wróciłem do duchowych poszukiwań, byłem przekonany, że ostatnią rzeczą, do której się zwrócę, będzie katolicyzm, bo napawał mnie odrazą. Byłem święcie przekonany, że nie tędy droga, że katolicki Bóg jest prawicowy, nie ma kobiecego oblicza. To był Bóg surowy, pozbawiony miłosierdzia, współczucia, tajemnicy. Wtedy zacząłem eksperymentować z innymi religiami i sektami, przede wszystkim przychodzącymi ze Wschodu. Próbowałem wszystkiego co się dało: Hare Kriszna, buddyzmu, filozofii joginów, naprawdę wszystkiego. Do kościoła zacząłem regularnie chodzić dopiero po powrocie z pielgrzymki do Santiago de Compostela.
– Co studiowałeś na uniwersytecie?
– Studiowałem prawo, ale z obowiązku, zresztą nigdy go nie skończyłem. Do końca szkoły średniej mój odruch buntu był całkowicie stłamszony przez rodziców, społeczeństwo, środowisko. W tym okresie całkowicie zatrzymałem się w nauce, przez trzy lata nie mogłem skończyć szkoły średniej, nie umiałem się z niej wygrzebać, aż w końcu moja rodzina zapłaciła, żeby dopuszczono mnie do egzaminów. Tak było. Ale kiedy już wybuchłem, wybuchłem na dobre. Stało się to zaraz po tym, jak dostałem się na uniwersytet.
– A kiedy wybuchłeś, jak zareagowała twoja rodzina?
– Za pierwszym razem zamknęli mnie w szpitalu psychiatrycznym, jak wariata.
– Jak można było zamknąć zdrowego na umyśle człowieka w szpitalu psychiatrycznym?
– Wtedy było to możliwe. W każdym razie moim rodzicom się udało. Zamykano mnie zresztą trzy razy, bo zawsze uciekałem. Ten szpital jeszcze istnieje. Niedawno chciałem się dowiedzieć, jakie powody podali, aby zamknąć mnie z wariatami. I nie mogłem uwierzyć własnym oczom, bo powody były bardzo banalne. W karcie pacjenta napisano, że łatwo się denerwuję, kłócę się na tematy polityczne, mam trudności w nauce, moja matka uważa, że mam problemy seksualne, jestem bardzo niedojrzały jak na swój wiek i kiedy czegoś chcę, staram się to osiągnąć za wszelką cenę, co sprawia, że reaguję coraz bardziej gwałtownie. I to wystarczyło, by zamknąć mnie w szpitalu.
– Jak się tam czułeś?
– Miałem wtedy siedemnaście lat i pragnąłem tylko jednego – pisać książki. Właśnie zacząłem pracować jako reporter w pewnym dzienniku i przeczytałem całego Oscara Wilde’a. Byłem idealistą, w głębi duszy myślałem sobie, że jak ktoś chce zostać pisarzem, powinien przejść wiele prób – szpital psychiatryczny, czemu nie? Czyż nie przytrafiło się to innym artystom, jak choćby Van Goghowi? Widziałem w tym część mojej własnej legendy, mojej żądzy przygód. W szpitalu pisałem wiersze, ale w końcu uciekłem, bo było dla mnie jasne, że nie jestem wariatem: chciałem po prostu żyć pełnią życia, tak jak mi się podobało. Niektórzy dziś sądzą, że dostałem się tam z powodu narkotyków. To nieprawda. Wtedy nawet jeszcze nie spróbowałem narkotyków. Moje próby ze środkami odurzającymi zaczęły się o wiele później, w wieku około dwudziestu lat.
– Jaką lekcję wyniosłeś z tej ekstremalnej sytuacji, kiedy przebywałeś wśród wariatów, choć sam wariatem nie byłeś?
– Będę z tobą szczery. Sądzę, że największym niebezpieczeństwem szaleństwa nie jest samo szaleństwo, lecz przyzwyczajenie się do niego. W szpitalu psychiatrycznym odkryłem, że mogę wybrać szaleństwo i spędzić całe życie nie pracując, nic nie robiąc i udając wariata. To była bardzo silna pokusa. W powieści Weronika postanawia umrzeć – w formie fikcji literackiej – opisałem część moich doświadczeń z tamtego okresu. Już trzeciego dnia w szpitalu mówiłem sobie: „No dobrze. Przyzwyczajam się, nie jest wcale tak źle, a nawet całkiem wygodnie, na dodatek nie docierają tu żadne problemy ze świata zewnętrznego”. Panował tam taki spokój, jak w łonie matki.
– Jakie były twoje relacje z innymi pacjentami?
– Z wariatami? Wszyscy wydawali mi się normalni. Miewali napady szału, tak jak ty i ja w normalnym życiu. Trzeba przyznać, było kilku schizofreników, którzy stracili kontakt z rzeczywistością, ale można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Z resztą dyskutowałem o filozofii, o książkach i w ogóle o wszystkim. Mieliśmy telewizję, mogliśmy słuchać muzyki i całkiem nieźle się bawiliśmy.
– A elektrowstrząsy?
– Nie były przyjemne, ale nie myśl, że dużo czujesz. Jak mi to robili wiele lat później w okolicach genitaliów, kiedy zostałem porwany i torturowany, ból był przejmujący, poniżający i haniebny. Naprawdę nie do wytrzymania. Istny koszmar!
– Pierwszy raz wypuszczono cię ze szpitala za dobre sprawowanie. Ale za drugim razem, według zapisków szpitalnych, uciekłeś. Jak ci się to udało?
– Znalazłem się na dziewiątym piętrze, na oddziale zamkniętym, nie mogłem stamtąd wyjść, bo uznano mnie za niebezpiecznego wariata. Faszerowano mnie więc lekami – ogromną ilością leków – i poddawano elektrowstrząsom. Przebywałem na tym oddziale prawie dwa miesiące, nie docierało tam słońce, od tego faktycznie można było zwariować. Była tam winda, ale obsługiwał ją windziarz. Pewnego dnia wsiadłem do windy z jakąś grupą ludzi, zjechałem na parter, wyszedłem głównym wejściem i poczułem się niesamowicie wolny. To było jak z Kafki.
– To bardzo symboliczne – byłeś więźniem, ale tak naprawdę nim nie byłeś.
– To niezmiernie symboliczne. W jednym z opowiadań Kafki bohater staje przed bramą zamku i pyta: „Czy mogą wejść?”. Strażnik nie odpowiada, więc bohater odchodzi, a pod koniec życia wraca i pyta strażnika: „Dlaczego nie pozwoliłeś mi wtedy wejść?”, a strażnik, który też jest już stary, odpowiada: „Przecież nie powiedziałem „nie”. Ty pytałeś, a mnie nie wolno było mówić. Dlaczego nie wszedłeś?” To samo mnie przytrafiło się w szpitalu psychiatrycznym. Jednak w końcu wsiadłem do windy, tak jak stałem, w piżamie i kapciach, i po prostu wyszedłem. Byłem bez grosza przy duszy, nie miałem absolutnie nic. Poszedłem na piechotą do przyjaciela, dał mi gitarę i trochę pieniędzy. Odchodząc zadałem sobie pytanie: „Co ja mam teraz z sobą począć?” Wtedy zacząłem podróżować i pracować dorywczo.
– Nie skontaktowałeś się z rodziną?
– Dopiero po dwóch miesiącach, kiedy już było ze mną bardzo źle, bo nie miałem nawet najedzenie, zadzwoniłem do rodziców. Oczywiście powiedzieli mi, żebym wracał jak najszybciej, że nie będą mi robić żadnych wyrzutów, że tym razem nie zamkną mnie w szpitalu. Wysłali mi pieniądze na powrót, bo byłem bardzo daleko od Rio, i w końcu wróciłem. Ale kiedy upłynął rok, znowu zaczęli się mnie czepiać: „Paulo oszalał, teraz dla odmiany chce bawić się w teatr”, bo moją nową pasją, oprócz pisarstwa, stał się teatr. Znowu oddali mnie do szpitala i znowu uciekłem, ale tym razem uprzedzono windziarza, aby miał mnie na oku. Za drugim razem wykorzystałem wizytą u dentysty, bo mój lekarz doszedł do genialnego wniosku, że z powodu bólu zęba tracę panowanie nad sobą. Według niego nie pojmowałem, że ból pochodzi od zęba i dlatego byłem taki agresywny dla otoczenia. Wracając od dentysty, zwiałem.
Znów wyruszyłem w podróż i znów wróciłem do rodziny, bo nie miałem pieniędzy. Już w progu powiedziałem: „Teraz naprawdę zwariowałem!”, bo wtedy byłem już sam przekonany, że coś jest ze mną nie tak, i nie chciałem więcej uciekać. Upłynęły jakieś dwa tygodnie, pogrążyłem się całkowicie w apatii, nie reagowałem na żadne bodźce ze świata.
– To chyba też nie było łatwe dla twoich bliskich?
– Prawdę mówiąc, w tamtej chwili nie myślałem o nich. Myślałem tylko o sobie. Zrozumiałem to dopiero później. Ale przydarzyło mi się coś paradoksalnego, co radykalnie miało odmienić moje życie. Pewnego dnia, pamiętam, siedziałem w swoim pokoju, miałem tam biurko, łóżko, ubrania, wszystkie rzeczy, które kochałem, i raptem powiedziałem sobie: „Nie mogę tak dłużej żyć”. Straciłem już wtedy pracę w gazecie, straciłem przyjaciół i musiałem porzucić teatr. Pomyślałem, że może moi rodzice mają rację, że jestem naprawdę szalony. I po raz pierwszy zachowałem się jak prawdziwy wariat. Zamknąłem się u siebie i zacząłem wszystko niszczyć: podarłem książki, które tak kochałem, całą serię Sherlocka Holmesa, Henry’ego Millera, połamałem płyty, roztrzaskałem pamiątki. Rozwaliłem wszystko w drobny mak. Kiedy rodzice usłyszeli, jak systematycznie demoluję pokój, natychmiast zadzwonili do lekarza, który prowadził mnie w zakładzie psychiatrycznym, ale go nie było. Zadzwonili do innego psychiatry, doktora Fajardo, którego pamiętam bardzo dobrze, bo był to człowiek bez nosa, bardzo interesująca postać. Kiedy przyjechał, otworzył drzwi do mojego pokoju i ujrzał całe to pobojowisko, byłem pewien, że zabierze mnie prosto na oddział zamknięty. Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy spokojnie i z uśmiechem zapytał mnie: „Co się stało?”. „Nie widzi pan? – odpowiedziałem. – Właśnie wszystko tu zdemolowałem”. A on, niczym nie zrażony, rzekł tylko: „To świetnie! Teraz, kiedy już wszystko rozwaliłeś, możesz zacząć nowe życie. Zrobiłeś właśnie to, co powinieneś był zrobić, czyli zniszczyłeś negatywną przeszłość, aby móc zacząć nowe pozytywne życie”. „Co też pan wygaduje?” – wybąkałem do tego dziwnego psychiatry, który chwalił mnie za zniszczenie najukochańszych przedmiotów. Powtórzył wtedy: „Zrobiłeś właśnie to, co powinieneś był zrobić. Unicestwiłeś zmory przeszłości. Teraz twoje życie zaczyna się na nowo”.
– A jak zareagowali na to twoi rodzice?
– Byli bardzo wyrozumiali i zgodzili się z tym, co mówił ten osobliwy lekarz. Powiedzieli mi: „Teraz już będzie dobrze, zaczniesz wszystko od początku, najgorsze już za tobą. Pozbieramy wszystko, co zniszczyłeś, i wyrzucimy na śmietnik”. Tamten człowiek uratował mnie, bo ja naprawdę stanąłem już na skraju szaleństwa, a najgorsze było to, że się z tym pogodziłem, zrezygnowałem z walki o siebie.
– Utrzymywałeś kontakt z tamtym psychiatrą?
– Tamtego dnia na pożegnanie powiedział: „Teraz ja zajmę się twoim leczeniem”. Byłem u niego jakieś kilkanaście razy, aż wreszcie rzekł: „Od dziś musisz już chodzić o własnych siłach. Praktycznie jesteś już zdrowy. Wprawdzie trochę szalony, ale każdy z nas ma w sobie odrobinę szaleństwa”. I wtedy eksplodowała we mnie cała moc buntu. Powiedziałem sobie w duchu: jeżeli nie ma znaczenia, że jestem trochę szalony, i jeśli każdy musi stawić czoło własnemu szaleństwu, to powinienem teraz nauczyć się żyć pełną parą, robić wszystko, na co mam ochotę, niczego sobie nie żałować. Straciłem wszystko – pracę w redakcji, przyjaciół, teatr, nawet dziewczynę, która zostawiła mnie, bo kiedy trafiłem do szpitala nie mogliśmy się widywać.
– Czułeś nienawiść albo urazę w stosunku do swoich rodziców za to, że cię wysłali do domu wariatów, mimo że nie byłeś chory?
– Nie, nigdy. Byli przekonani, że ich nienawidzą, ale to nieprawda. Wysłali mnie tam z miłości, wprawdzie miłości pokrętnej, dominującej, desperackiej, ale koniec końców z miłości. Nie zamknęli mnie w szpitalu z nienawiści czy dlatego, że chcieli się mnie pozbyć, tylko dlatego że chcieli pomóc mi w urządzaniu sobie dorosłego życia. Był to szalony akt rozpaczy, który dotknął bardziej ich samych niż mnie. Ale jednocześnie wszystko to dało mi możliwość stoczenia dobrej walki, stanięcia oko w oko z samym sobą.
– Kiedy niedawno odkryłeś prawdziwe powody, dla których rodzice zamknęli cię w szpitalu psychiatrycznym, jak zareagowałeś?
– Poczułem jedyny raz nienawiść i gniew przed paroma tygodniami, gdy przeczytałem w aktach szpitalnych, dlaczego mnie zamknęli. I wściekłem się, bo podali przyczyny tak absurdalne, że aż trudno mi było uwierzyć. Ale paradoksalnie najbardziej odczuł to mój angielski wydawca, na którym skrupił się cały mój gniew. „Nie mogę już wytrzymać w tym podłym hotelu!” – darłem się jak opętany. Zasypywałem go telefonami, niezadowolony z wyjazdu do Dublina, gdzie podpisywałem książki i gdzie wziąłem udział w programie telewizyjnym, który mi się nie spodobał. Aten biedak, Bogu ducha winien, pytał tylko: „Dlaczego jesteś tak zdenerwowany?”. Poszliśmy później do parku, wyjaśniłem mu wszystko i odzyskałem pogodę ducha. To był jedyny raz, gdy zareagowałem tak gwałtownie z powodu tamtej historii ze szpitalem. Ale naprawdę nie chowam urazy do rodziców. Przyrzekłem sobie, że nie będę przywoływał tego bolesnego doświadczenia, dopóki będą żyć moi rodzice, a robię to teraz, ponieważ mama już nie żyje, a ojciec jest bardzo stary, choć w pełni sił umysłowych i kibicował mi wiernie przy wydaniu książki Weronika postanawia umrzeć. Sądzę, że fakt, iż opowiedziałem tamtą historię, sprawił mu wielką ulgę. A jeszcze bardziej się ucieszył, kiedy dowiedział się z wielu listów, które do mnie napływają, że nie tylko on zrobił coś takiego swojemu dziecku, że to samo zdarzało się w wielu innych rodzinach.
– Czy twoi rodzice próbowali kiedykolwiek wytłumaczyć się przed tobą?
– Nie, nigdy nie próbowali, ale przeprosili mnie. Powiedzieli: „Wybacz nam, to był największy błąd naszego życia”, ale nigdy nie wytłumaczyli mi, dlaczego tak postąpili. Jednak to dotknęło nas wszystkich, bo jak mówi Jose Ortegay Gasset: Ja to jestem ja i okoliczności mojego życia”. Bez wątpienia ucierpieliśmy wszyscy.
– I wtedy zostałeś hipisem?
– Tak. Ruch hipisowski był dla mnie nową rodziną, nową wspólnotą plemienną. Próbowałem dostać się na uniwersytet, ale to już nie było to. I właśnie wtedy rzuciłem się w wir narkotyków i seksu. Jakiś czas sądziłem nawet, że jestem homoseksualistą, bo moja matka wbiła mi do głowy, że mam jakieś problemy seksualne. Pomyślałem, że aby pozbyć się wątpliwości, trzeba spróbować. I tak też zrobiłem. Za pierwszym razem wcale mi się to nie spodobało, być może dlatego, że byłem zbyt spięty. Upłynął rok, a ja ciągle miałem wątpliwości i znów spróbowałem. Tym razem już nie byłem spięty, ale też mi to nie przypadło do gustu. I wtedy powiedziałem sobie: do trzech razy sztuka, spróbuję ostatni raz i jeśli tym razem mi się także nie spodoba, to znaczy, że nie jestem homoseksualistą. No i nie spodobało mi się. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata. W owym czasie grałem w teatrze, a w tym środowisku było wielu homoseksualistów, sądziłem więc, że ja też jestem, choć nie zdaję sobie z tego sprawy. I tak w końcu dowiedziałem się, na czym stoję.
– Uwolniony od tej obsesji, zacząłeś znowu pracować i podróżować. Rozpierała cię młodość. Jak ją wspominasz?
– Zacząłem udzielać korepetycji kandydatom do szkoły teatralnej, grałem także w przedstawieniach dla dzieci. Były to prace dorywcze – przez dwa czy trzy miesiące w roku – które pozwalały mi przez resztę roku podróżować, co wtedy było bardzo tanie. Pamiętam, że nie znając angielskiego przejechałem przez całe Stany Zjednoczone i dotarłem do Meksyku za dwieście dolarów. W Stanach kupowałeś bilet autobusowy za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów i mogłeś jeździć po całym tym ogromnym kraju przez półtora miesiąca. Nie miałem pieniędzy na noclegi, więc spałem w autobusie osiem godzin i dojeżdżałem do jakiejś mieściny, o której nie miałem bladego pojęcia, ale było mi wszystko jedno, a w ten sposób poznałem wiele ciekawych miejsc. Jeździliśmy zawsze grupą, bo hipisi są bardzo solidarni. Wtedy kompletnie wsiąkłem w kulturę hippie.
– A co się stało z twoją pasją pisarską?
– W tamtym czasie nie pisałem, ale kiedy wróciłem do Brazylii, odkryłem prasę alternatywną, underground, zjawisko, które powstało za czasów dyktatury wojskowej. Nie była to prasa lewicowa, raczej coś dla tych, którzy szukali alternatywy nie mieszczącej się w żadnym systemie: Beatlesi, Rolling Stonesi, Peter Fonda z amerykańską flagą i Easy Rider. To była klasyka amerykańskiej kultury pop. Moja ówczesna dziewczyna – bo kobiety zawsze odgrywały ważną rolę w moim życiu – miała mieszkanie, ale byliśmy bez grosza. Pewnego dnia zaczęliśmy szukać pracy. W jakiejś firmie, która mnie zatrudniła, stał powielacz, więc przyszedł mi do głowy pomysł, by założyć czasopismo. Ukazały się wprawdzie tylko dwa numery, ale to zadecydowało o mojej przyszłości. Dzięki tej gazecie poznałem producenta muzycznego z CBS, Raula Seixasa, który był moim rówieśnikiem i wkrótce potem stał się sławnym piosenkarzem rockowym.
– W wielu środowiskach do dziś jesteś bardziej znany jako autor przebojów Seixasa niż autor powieści.
– Raul spytał, dlaczego nie piszę tekstów piosenek. On był częścią systemu, producentem wielkiej wytwórni płytowej, a my, hipisi, mieliśmy wiele uprzedzeń wobec wszelkich systemów. Iść pod prąd wszystkiego co ustanowione i bezpieczne – to była nasza filozofia. Zdecydowałem się wtedy zrobić to zupełnie na zimno, bo wiedziałem już, jak jest po obu stronach barykady. Raul był producentem Jerry’ego Adrianiego, piosenkarza śpiewającego bolera w stylu Julia Iglesiasa, czego zupełnie nie trawiłem. Mówiłem sobie: „Przecież tego faceta nie da się słuchać!”. A jednak, mimo moich uprzedzeń, okazał się ostatecznie człowiekiem wspaniałym, uroczym, naprawdę fantastycznym. Był kiedyś program telewizyjny Poeto, pokaż swoją twarz, w którym brali udział różni tekściarze brazylijscy i różni wykonawcy. Mój producent zapytał mnie, któremu wykonawcy powierzyłbym zaśpiewanie moich tekstów, a ja bez namysłu odpowiedziałem, że Adrianiemu, bo naprawdę na to zasługiwał. Pamiętam, że Adrianiego bardzo wzruszyło to, że wybrałem właśnie jego. To był swoisty hołd dla niego, odegrał bowiem bardzo istotną rolę w życiu Raula i moim.
– Od tej chwili wiodło się wam znacznie lepiej.
– Bez wątpienia. Pomyśl tylko, pierwszy raz w życiu z dnia na dzień stałem się bogaty. Jednego dnia brakowało mi na kino czy na restaurację, a następnego miałem czterdzieści tysięcy dolarów na koncie, istne szaleństwo! W pierwszej chwili pomyślałem, że zafunduję sobie sportowy samochód, ale ostatecznie kupiłem mieszkanie. Moi rodzice z powodu tej osobliwej zależności, jaka zachodzi między pieniądzem i sukcesem, zaczęli mnie rozpieszczać. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata i mój ojciec pomógł mi w kupnie tego mieszkania. Pożyczył mi jeszcze trzydzieści tysięcy dolarów, które zresztą zaraz mu zwróciłem, bo moja dobra passa trwała. Do tego stopnia, że w 1978 roku miałem trzydzieści lat i pięć mieszkań. Bywa, że na twojej drodze pojawiają się ludzie opatrznościowi niczym drogowskazy i całkowicie odmieniają twoje życie. Takim człowiekiem był dla mnie z pewnością psychiatra Fajardo, Raul Seixas, a później inna osoba, którą spotkałem, kiedy wyszedłem z więzienia. To zresztą znamienne, że nie instytucje, ale pojedynczy ludzie kierują twoje życie na dobre lub złe tory.
– Byłeś także więźniem politycznym. Czy to prawda, że porwano cię i torturowano?
– Tak. Trzy razy. U mnie wszystko zdarza się trzy razy. W Alchemiku, jeśli pamiętasz, jest takie przysłowie: „Wszystko, co zdarzyło się raz, może już nie przydarzyć się nigdy więcej, ale to, co zdarza się dwa razy, zdarzy się na pewno i trzeci”. Często tak właśnie patrzą na życie: to znaki i symbole, które pojawiają się na mojej drodze. Tak naprawdę byłem więziony sześć razy, trzy razy w zakładzie psychiatrycznym i trzy razy w zakładzie karnym.
– Co było gorsze?
– Więzienie było po tysiąckroć gorsze. To było najokrutniejsze doświadczenie mojego życia, bo oprócz tego co tam przeżyłem, po wyjściu na wolność byłem traktowany jak trędowaty. Ciągle słyszałem wokół siebie: „Lepiej się do niego nie zbliżaj, siedział w więzieniu, na pewno nie bez powodu”.
Więzienie to nienawiść, okrucieństwo, złowroga siła i całkowita bezradność. Pierwszy raz trafiłem tam prosto z kolacji, którą jadłem w gronie przyjaciół w stanie Parana i ktoś dokonał napadu na pobliski bank. Nosiłem wtedy długie włosy i nie miałem przy sobie dokumentów, a to wystarczyło, żeby mnie wsadzić do pudła. Przetrzymali mnie tam przez tydzień, ale włos mi z głowy nie spadł.
– A kolejnym razem?
– To było poważniejsze i bardziej niespodziewane, bo wtedy już pracowałem z Raulem. Byłem znanym autorem tekstów piosenek i zarabiałem krocie. Na dodatek byłem już dosyć wtajemniczony w arkana czarnej magii i czułem się prawie wszechmocny. A jednak znów znalazłem się za kratkami.
– Dlaczego cię zatrzymano?
– Pamiętam, jakby to było wczoraj. Zaczęliśmy wtedy z Raulem hołdować utopijnej idei społeczeństwa alternatywnego. Podczas koncertu w Brasilii wygłosiłem parę słów na temat naszej wizji społeczeństwa i jak chcemy je zmienić. Wszystko to wydawało mi się dziecinnie niewinne. Byliśmy młodymi idealistami. Ale następnego dnia Raul otrzymał wezwanie na policję. Poszedł, ja z nim. Czekałem na korytarzu, kiedy jego przesłuchiwali. W pewnym momencie Raul wyszedł, nucąc pod nosem jakąś piosenkę. Poszedł zadzwonić i powiedział mi: „To o ciebie im chodzi, nie o mnie”. Kiedy zbierałem się do wyjścia, zapytano mnie: „Gdzie idziesz?”. „Napić się kawy” – odpowiedziałem. „Nie, nie, poproś kolegę, niech ci przyniesie”. I już stamtąd nie wyszedłem. Na początku nie przejąłem się tym zbytnio, bo miałem nawet romantyczną wizję wiezienia. Myślałem, że więzienie polityczne stanowi część naszej przygody.
– Czy twoi rodzice w jakiś sposób ci pomogli?
– Tak. Udało im się znaleźć adwokata, który mnie uspokoił i zapewnił, że nie zrobią mi krzywdy, że wszystkie te okropności na temat tortur, o których chodziły słuchy w czasach dyktatury, nie dotyczą mojej osoby. To działo się już pod koniec reżimu wojskowego w Brazylii i generał Ernesto Geisel zarządził właśnie polityczną odwilż. Istniała jednak ultraprawicowa frakcja twardogłowych, trzęsąca całą tą machiną wojenną, która rozprawiła się z partyzantką. Wiedzieli, że jestem jednym z zapaleńców, którzy należą do społeczeństwa alternatywnego, i że nie mam nic wspólnego z partyzantką, ale mieli już mało więźniów politycznych, bo prawie wszystkich wykończyli, więc musieli znaleźć nowych wrogów, aby usprawiedliwić jakoś swoje istnienie. Kiedy przyjechał mój adwokat, wypuścili mnie, bo zgodziłem się podpisać jakiś dokument, w którym przyznałem, że rząd nie jest odpowiedzialny za wydarzenia i tym podobne bzdury.
– Ale najgorsze przyszło dopiero później!
– Tak, tuż po wyjściu z więzienia pewne ugrupowanie paramilitarne porwało moją żonę i mnie, kiedy jechaliśmy taksówką. Pokazałem im papiery, które podpisałem w więzieniu, a oni powiedzieli mi: „W takim razie to prawda, że jesteś partyzantem, bo nie wróciłeś prosto do domu”. I dodali, że na pewno konspiruję w podziemiu ze swoimi towarzyszami z opozycji. Nikt nie wiedział, co się z nami stało. Dla mnie były to najgorsze dni w moim życiu. Lecz tym razem rodzice nie mogli mi pomóc, bo nawet nie wiedzieli, gdzie jestem.
– Gdzie was zawieźli?
– Nie wiem. Po moim uwolnieniu rozmawiałem o tym z paroma osobami i podejrzewamy, że to było gdzieś na ulicy Barao de Mezquita, gdzie znajdowały się koszary wojskowe otoczone ponurą sławą miejsca tortur, ale nikt tego nie wie na pewno, bo pierwsze, co ci robią, kiedy cię porywają, to wkładają ci na głowę kominiarkę, która zasłania ci oczy. Zdejmowali mi ją tylko wtedy, gdy byłem sam. Moja rodzina nie miała pojęcia, gdzie jestem.
To nie było więzienie, państwo odżegnało się od jakiejkolwiek odpowiedzialności – byłem zatrzymany przez jakieś ugrupowanie paramilitarne, tak przynajmniej twierdzili, i najbardziej bałem się, że przeniosą mnie do Sao Paulo, gdzie represje były jeszcze gorsze. Wielokrotnie rozmawiałem o tym z ojcem Betto, bo to był dla mnie horror. Powiedział mi, że najgorsze są zawsze pierwsze dni. Tak też było ze mną.
– Jak długo byliście z żoną przetrzymywani?
– Przez tydzień, ale tam każdy dzień wydaje się całym rokiem, bo jesteś całkowicie zagubiony, bezsilny, z nikim nie możesz zamienić słowa. Jedyną osobą, której twarz widziałem, był fotograf, bo musiał mi zdjąć kominiarkę, żeby zrobić zdjęcie. No a tortury...
Paulo Coelho nie chciał szczegółowo opisywać tortur, by nie przeżywać raz jeszcze najgorszych i najbardziej poniżających chwil swojego życia. Podczas tortur miał zawsze na głowie kominiarkę. Ale wydaje mu się, że po latach rozpoznał jednego ze swoich oprawców i, że on także rozpoznał swoją ofiarę.
– Co chcieli z ciebie wydobyć tymi torturami?
– Chcieli, żebym sypał, co wiem o partyzantce w Bahii, a ja nie wiedziałem nic, nie miałem o niczym pojęcia. Ich technika była następująca: jeżeli facet jest winny, musi szybko wyśpiewać, bo później przywyknie do tortur. W pierwszej chwili nie reagujesz. Pamiętam, że wywlekli nas z taksówki. Najpierw zobaczyłem hotel Gloria i ich broń, wszystko to działo się w ułamku sekundy. „Wyłaź!” – wrzasnęli w kierunku mojej żony i wyciągnęli ją za włosy. Spojrzałem na hotel i pomyślałem: „Zaraz zginę. Czy to nie głupie umierać, patrząc na hotel!?” Takie bzdury przychodzą do głowy w najtragiczniejszych chwilach. Żonę wsadzili do jednego auta, mnie do drugiego. Dla niej było to z pewnością dużo gorsze przeżycie, bo straszyli, że ją zabiją, mnie nie. Związali mnie, naciągnęli mi kominiarkę na głowę i powiedzieli, żebym siedział cicho, to ujdę z życiem. Ale jak mogłem być spokojny ze świadomością, że wiozą mnie do jakiegoś obozu koncentracyjnego, że będą mnie tam torturować! A ja nie mogłem, nawet gdybym chciał, powiedzieć im nic, bo nie miałem najmniejszego pojęcia o partyzantce.
Tu Coelho opowiedział mi bardzo intymny epizod, który do dziś nie daje mu spokoju. Któregoś dnia zaprowadzono go w kominiarce do ubikacji, gdzie w sąsiedniej kabinie była jego żona. Rozpoznała jego głos i zapytała: „To ty Paulo? Jeśli to ty, powiedz do mnie coś, proszę”. Wpadł w panikę i choć rozpoznał doskonale jej głos, nie odważył się odezwać. Tak dowiedział się, że ona jest w tym samym więzieniu i zapewne jest tak samo torturowana jak on. Ale wtedy nie znalazł w sobie dość odwagi, by powiedzieć do niej choćby słowo i wrócił do celi. Paulo, z wilgotnymi oczami, wyznał mi: „To było największe tchórzostwo, za które będę się kajać do końca życia”. Kiedy już oboje wyszli z więzienia, poprosiła go o jedno: aby nigdy już nie wypowiedział jej imienia. I Coelho dotrzymał słowa. Zawsze kiedy o niej opowiada, mówi o niej „moja żona bez imienia”.
Juan Arias
– Porozmawiajmy o twoim życiu prywatnym. Czy bronisz do niego dostępu?
Paulo Coelho
– Nie, ale najpierw trzeba zdefiniować, co dokładnie rozumiesz przez moje życie prywatne.
– To co jest poza twoim życiem publicznym, twoja intymność.
– Kiedy wracam do Brazylii, staje się raczej samotnikiem, nie dlatego że bronię dostępu do mojego życia prywatnego ani że mam coś do ukrycia – choć jak każdy, mam swoje tajemnice, ale ukrywam je w sposób najbardziej jawny z możliwych, zgodnie z założeniem, że najlepszym kłamstwem jest prawda. Robię to tak otwarcie, że zazwyczaj ludzie mówią, z niedowierzaniem: „To niemożliwe!”.
– Czy uważasz się za człowieka towarzyskiego?
– Nie. Jestem raczej niezbyt towarzyski. Uwielbiam swoją pracę, którą wykonuję z radością i entuzjazmem. Jeżeli mam wybrać się w podróż, podróżuję; jeśli muszę wystąpić publicznie – co dla mnie jest najtrudniejsze – to występuję. Jeżeli chodzi o wywiady, sprawiają mi mniej kłopotu, bo przypominają zwykłą rozmowę, ale publiczne wystąpienia są dla mnie prawdziwą męczarnią.
– A te ciągłe podróże? Przecież więcej niż połowę roku jesteś w ciągłych rozjazdach po świecie.
– To prawda, że spędzam więcej czasu zagranicą niż tutaj, bo jak wiesz, dziś wydawca chce, by autor promował swoje książki. Prawdę mówiąc, te wszystkie podróże, hotele, lotniska przyjmuję, jeżeli nie z przyjemnością, to przynajmniej ze stoicyzmem, nie przeszkadza mi to – taka jest moja filozofia życiowa. Dzięki podróżom mogę spotkać się osobiście z moimi czytelnikami, „zbadać ich puls”, podzielić się z nimi moimi nadziejami i pomysłami. Podczas tych spotkań zdarzają się chwile naprawdę wzruszające. Lubię to i to mnie wzbogaca. A poza tym za każdym razem poznaję interesujących ludzi, którzy zaczynają odgrywać ważną rolę w moim życiu. Na przykład ty i ja spotkaliśmy się dzięki jednej z takich moich podróży do Madrytu, gdzie promowałem Piątą Górę.
– Dużo podróżujesz, mimo że boisz się latać samolotem.
– Kiedyś bałem się, ale dzisiaj już nie. Przeszło mi raz na zawsze w Avili, mieście świętej Teresy, wielkiej hiszpańskiej mistyczki. Doznałem tam bardzo silnego religijnego przeżycia i wszystkie moje małe lęki, między innymi strach przed lataniem, zniknęły. A skoro już o tym mówimy, nigdy nie zapomnę pewnego lotu z czasów, kiedy jeszcze się panicznie bałem. Obok mnie siedziała pewna kobieta, która przez cały czas piła. W pewnej chwili patrząc na mnie, rzekła: „Proszę nie sądzić, że jestem alkoholiczką, po prostu umieram ze strachu”. I zaczęła opisywać mi w najdrobniejszych szczegółach to, co mogłoby nam się przydarzyć, gdyby samolot raptem się popsuł i zaczął spadać. Opowiadała z takim przejęciem, z tyloma szczegółami, jak gdyby właśnie to przeżywała. Temat strachu poruszyłem w powieści Piąta Góra.
– W takim razie jesteś człowiekiem, który niczego już się nie boi?
– No nie, mam jeszcze swoje małe lęki, na przykład przed publicznymi wystąpieniami.
– A jak się zachowujesz w obliczu strachu?
– Jeśli mam być z szczery, zawsze bałem się wielu rzeczy, ale zazwyczaj okazywałem odwagę w obliczu niebezpieczeństw – to jedna z moich zalet. Strach nigdy mnie nie paraliżował.
– Potrafisz go w sobie pokonać, czy po prostu go jakoś znosisz?
– Nigdy nie opanowuję strachu, lecz stawiam mu czoło. Opanować strach znaczy zwyciężyć, a ja go nie zwyciężam, ja z nim żyję, ale nie pozwalam, by mnie sparaliżował. I idę dalej. Odwaga to strach, który zmawia modlitwy.
– A strach przed śmiercią?
– Nie boję się śmierci, bo już wiele razy stałem z nią twarzą w twarz. W czasach, gdy brałem narkotyki i oddawałem się czarnej magii, byłem przeświadczony, że zaraz umrę. Patrząc na to z perspektywy czasu sądzę, że strach przed śmiercią albo przed tym, w jaki sposób będę umierał, nie miał nigdy dużego znaczenia w moim życiu. Na przykład strach przed lataniem samolotem był nie tyle obawą przed śmiercią, ile strachem przed ciągłymi zmianami, przed zagubieniem.
– Kiedy przestałeś bać się śmierci?
– Po pielgrzymce do Santiago de Compostela. Doświadczając tam czegoś dla mnie ciekawego i ważnego, przeżyłem własną śmierć. Od tego momentu nigdy więcej nie obawiałem się śmierci. Teraz wręcz przeciwnie, myśl o śmierci wzbudza we mnie wielką chęć życia. Bardzo pięknie mówił o śmierci Castaneda, i on też jej się nie bał.
– Ale pewnego dnia śmierć przyjdzie po ciebie, jak po nas wszystkich. Jak dziś sobie wyobrażasz śmierć?
– W mojej pierwszej powieści Pielgrzym opisuję śmierć jako swoistego anioła, spokojną postać, która zawsze przy mnie stoi, odkąd odbyłem pielgrzymkę szlakiem jakubowym. Oczywiście jestem w pełni świadomy, że muszę umrzeć. Dlatego nie inwestuję w mnożenie bogactwa, inwestuję w samo życie. I sądzę, że tego właśnie brakuje naszej cywilizacji. Dopiero, kiedy jesteśmy w pełni świadomi nieuchronności naszej śmierci, czujemy się w stu procentach żywi.
– Zatem nie boisz się śmierci. A przegranej?
– Trudno mi pojąć, czym jest przegrana. Bez względu na to co się stanie w przyszłości, nie będę mógł uważać siebie za kogoś przegranego, bo otrzymałem od życia dużo więcej, niż oczekiwałem, rzeczywistość przerosła moje najśmielsze marzenia. A więc klęska – na pewno nie, ale mógłbym doznać porażki. A wtedy lizałbym rany i zaczynał wszystko od nowa.
– O ile wiem, obawiasz się, że po twojej śmierci ukażą się drukiem teksty, których nie chciałeś opublikować za życia.
– Tak, i w tej kwestii byłem bardzo stanowczy, gdy sporządzałem testament. Cały mój majątek zapisałem fundacji, o której ci wspominałem. W testamencie zastrzegłem także, iż nie życzę sobie pod żadnym pozorem, aby ktokolwiek opublikował coś, czego nie pozwoliłem opublikować za życia. Zresztą byłoby to trudne, bo zawsze ilekroć piszę jakiś tekst i postanawiam tego nie publikować, po prostu to niszczę, aby uniknąć niebezpieczeństwa, które czyhało na tylu pisarzy. Nie wydaje mi się przyzwoite, gdy teksty, których autor nie chciał publikować za życia, są wydawane po jego śmierci. Chyba, że taka by była ostatnia wola pisarza.
– Czy wierzysz w reinkarnację?
– To co mnie naprawdę uspokaja, to fakt, że żyję, a nie myśl o ewentualnej reinkarnacji. Nigdy nie zapominam o śmierci, trochę tak jakby siedziała naprzeciw mnie, przypominając w każdej chwili: „Uważaj, rób porządnie to, co masz do zrobienia; nie zostawiaj na jutro tego, co możesz zrobić dziś; pozbądź się poczucia winy i nienawiści do samego siebie”. Tak, śmierć jest najbardziej naturalną rzeczą, jaka może nam się przydarzyć.
– Wracając do twojego życia prywatnego, co najbardziej przeszkadza ci w kontaktach z ludźmi?
– Przyjęcia, na których często muszę bywać. Kiedy są to ludzie książki, wydawcy, księgarze, czuję się dobrze, ale nie znoszę być przedstawiany jakimś ważnym osobistościom. Często jednak nie mogę odmówić, szczególnie, gdy prosi mnie o to ktoś, kto bardzo mi pomógł. Nie odpowiada mi rola sławnej osoby. Muszę bywać na takich przyjęciach – czasami nawet całkiem nieźle się tam bawię – ale zapewniam cię, że staram się ich unikać, jak mogę. Wolę zostać w hotelu i w spokoju poczytać książkę lub zrobić cokolwiek innego.
– A kiedy jesteś tutaj w Brazylii, u siebie?
– Kiedy podróżuję, żyję w stałym napięciu, wydatkuję energię i dopiero tu, w domu ją w sobie odnawiam. Teraz ukazała się moja nowa książka o Weronice i będę musiał znowu jeździć po świecie, ale gdyby nie to, z przyjemnością nie wychodziłbym z domu przez cały boży dzień. Dziś na przykład jestem zaproszony na ślub. Wysłałem prezenty, ale wszyscy już wiedzą, że nie przyjdę, bo siedzę w domu. Bardzo się z tego cieszę, uwielbiam mój komputer i spacery po plaży.
– Umiesz być sam?
– Umiem. Prawdą jest też, że nigdy nie jestem zupełnie sam, bo zawsze obok jest Cristina, moja żona, ale ona siedzi w swojej pracowni, naprzeciwko, a ja przed komputerem. Czasami nie rozmawiamy ze sobą całymi godzinami, ale każde z nas czuje obecność drugiego. Bezgranicznie uwielbiam spacery po plaży Copacabana, którą mam tuż obok. Dla mnie taki spacer po wstaniu z łóżka – niezbyt wcześnie, bo pracują do późna w nocy – jest rytuałem, którego nie mogę sobie darować. Lubię spacerować, spotykać się z ludźmi i robić wszystko jak najzwyczajniej.
– Chyba niełatwo ci żyć zwyczajnie, od kiedy stałeś się dla wielu osobistością, do której nie ma dostępu.
– Ciekawe zjawisko, kiedy stałem się sławny, ludzie zaczęli mówić: „Wiem, że jesteś bardzo zajęty...”. A to wcale nieprawda, nie jestem bardzo zajęty. „Nie masz czasu na nic i dla nikogo”, i to też nie jest prawda ani w moim przypadku, ani w przypadku dziewięćdziesięciu procent osób, które stały się sławne. Widzisz, dziś obudziłem się o dwunastej, bo chciałem obejrzeć mecz, następnie miałem długi wywiad, później zdrzemnąłem się chwilę. Nie mam nic specjalnego do roboty. Przygotuję felieton, bo wiem, że zbliża się termin oddania gazety do druku, ale od kiedy wróciłem do Brazylii dziesiątego czerwca, nic wyjątkowego jeszcze nie zrobiłem.
– Ale tak dzieje się nieuchronnie z wszystkimi sławnymi ludźmi. Traktuje się ich jak istoty z innej planety, które nie mają czasu oddychać.
– To tworzy barierę między mną i przyjaciółmi. Nawet najbliżsi myślą, że coś się we mnie zmieniło i powoli zaczynają mnie traktować inaczej. A przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło. Niektórzy moi znajomi mówią nawet: „Wolałem Paula z czasów, kiedy nie było wokół niego tyle szumu”. Jak oni mogą tak mówić, skoro ja ciągle jestem taki sam? Przeciwnie, teraz bardziej doceniam moich starych przyjaciół, bo wiem, że ich przyjaźni nie zawdzięczam sławie, bo przyjaźnili się ze mną już wcześniej, kiedy byłem nikim.
– Ale kiedy ktoś staje się osoba, medialną, trudno by nie był w ten sposób postrzegany nawet przez dawnych przyjaciół.
– Z pewnością, ale ja wciąż istnieją, a moją podporą są moje przyjaźnie. Jeżeli stracę kontakt z serdecznymi przyjaciółmi, ta równowaga zostanie zachwiana. Już kiedyś mi się to zdarzyło, popełniłem ten błąd, kiedy pisałem teksty piosenek. Uważałem się za króla świata, zaczynałem mieć sławę, pieniądze, pracowałem w międzynarodowym koncernie fonograficznym i od razu zmieniłem przyjaciół. Mówiłem sobie: „Teraz jestem kimś i nie mam już nic wspólnego z tymi hipisami i ich pomysłami”. I co się stało? Otóż w dniu, w którym straciłem pracę, zostałem zupełnie sam. Ludzie, których uważałem za moich nowych przyjaciół, przestali do mnie dzwonić, a dawnych też już straciłem. Wtedy powiedziałem sobie: „Jeżeli kiedykolwiek dostanę od życia jeszcze jedną szansę, za wszelką cenę utrzymam wszystkie przyjaźnie”.
– Udało ci się?
– Nie całkiem, lecz tym razem nie było w tym mojej winy, bo bardzo dbałem o to, by nie utracić przyjaciół z powodu czegoś tak ulotnego jak sława. Nie jest to jednak łatwe, bo to oni zachowują się dziś bardziej oficjalnie w stosunku do mnie, to oni stwarzają dystans. Na początku, kiedy pojawiał się w prasie jakiś artykuł o mnie, wszyscy dzwonili, by mi powiedzieć, że go przeczytali albo, że widzieli mnie w telewizji. Dziś rozmawiam z papieżem, lecz nikt nie dzwoni, żeby powiedzieć: „Widziałem cię z papieżem”.
– Zazdroszczą ci?
– Nie, nie sądzę, żeby to była zazdrość, raczej wydaje im się, że stałem się nieprzystępny, że osoba, którą przyjmuje nawet papież, nie może utrzymać dawnych przyjaźni. Ale mylą się. Staram się zachować dziecięce spojrzenie na świat i właśnie to pozwala mi iść naprzód. Jeżeli to stracę, stracę cały mój entuzjazm. Dlatego lubię kontakty z czytelnikami, których spotykam podczas moich wypadów w głąb Brazylii. Brazylia to fantastyczny kraj. Jej mieszkańcy, szczególnie ci z prowincji, to ludzie otwarci, pełni godności, nie dają się łatwo onieśmielić. A zauważam, że sukces często trochę onieśmiela nawet najbliższych. Dlatego dziś została mi garstka serdecznych przyjaciół, którzy nie pozwolili się onieśmielić, którzy mają być może takie same problemy jak ja. Oni mnie rozumieją i nie oddalają się. Dziś jestem przystępny, a jeśli bywam nieprzystępny, to tylko wtedy, gdy chodzi o sprawy, które mnie nie interesują. Jednak zawsze, ilekroć tracę dawnych przyjaciół, zdobywam nowych. Być może nie są to ci, którzy będą się wspinać ze mną na szczyt góry, ale w gruncie rzeczy są dobrymi przyjaciółmi, na których mogę liczyć.
– Jak się bronisz przed nieuchronną zazdrością, którą muszą wzbudzać twoje sukcesy, przede wszystkim u innych pisarzy?
– Przed zazdrością bronię się magicznymi zaklęciami. Tworzę zaporę ochronną, bo otwarcie z nią nie walczę. Moim zdaniem zazdrość jest najbardziej niszczycielskim z siedmiu grzechów głównych. Dlatego że zawistni nie mówią: „Chcę też to mieć!”, lecz: „Nie chcę, aby on to miał”. To bardzo podłe, bo zawistni spychają świat w dół. Wiem, że mogę zniszczyć się sam, że Bóg może mnie zniszczyć, ale zazdrości się nie poddam. Zazdrość niszczy tylko tego, kto nosi ją w sercu jak jadowitego węża.
Przez całą burzliwą młodość Paulo Coelho działał w najbardziej lewicowych ruchach, był tak radykalny, że nawet Beatlesi wydawali mu się konserwatywni. Marzył o społeczeństwie alternatywnym, zgłębiał ideologię marksistowską. Przyszło mu za to drogo zapłacić: szpitalem psychiatrycznym, więzieniem i torturami.
Jaką ma wizję polityki i etyki dziś, kiedy jest już człowiekiem spełnionym, o ugruntowanej sławie światowej, cenionym przez najbardziej wpływowych ludzi na kuli ziemskiej i uwielbianym przez czytelników? Cały czas uważa się za „zwierzę polityczne”, ale zarazem chce trzymać się z dala od pokusy jakiejkolwiek partyjności. W głębi duszy pozostał romantykiem wierzącym, że tolerancja, uszanowanie tajemnicy i owej części szlachetnej magii, która kryje się w życiu każdego człowieka, może sprawić, że nasz świat będzie mniej nieszczęśliwy, mniej, okrutny i pełen marzeń, które pewnego dnia się spełnią. Dlatego uważa, że w bezwzględnym świecie przemocy i niezaspokojonej żądzy władzy trzeba za wszelką cenę chronić dziecko, które nosimy w sobie, nie zatracać niewinności, jeżeli chcemy zrozumieć, kim jesteśmy i po co żyjemy.
Juan Arias
– Mieszkasz tutaj, w Brazylii, choć przez połowę roku przemierzasz świat wzdłuż i wszerz. W tym rozwijającym się kraju, pełnym bogactw naturalnych, jest ciągle czterdzieści milionów biedaków żyjących na marginesie społeczeństwa, pozostawionych całkowicie samym sobie. Przy nich wszyscy jesteśmy bogaczami. Zanim stałeś się sławny, miałeś sporo kłopotów finansowych. Teraz jesteś bogaty, zarabiasz miliony dolarów i mieszkasz we wspaniałym apartamencie w Rio de Janeiro, przy cudownej plaży... Na pewno wielu twoich czytelników chciałoby wiedzieć, jakie są twoje zapatrywania na politykę i etykę wobec wyzwań Trzeciego Świata.
Paulo Coelho
– Oczywiście moja wizja świata i polityki zmienia się z czasem. Poznałem różne skrajności, widziałem ich dobre i złe strony. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy sierotami naszych marzeń o społeczeństwie bardziej sprawiedliwym, o które walczyliśmy i za które przyszło nam czasem słono zapłacić. Dziś jestem przekonany, że to nie wielkie ideologie odmieniają świat. Wiele z nich poniosło klęskę, a nowe, jeszcze groźniejsze mogą nadejść, sądząc po rozlicznych ruchach fundamentalistycznych, które się rodzą. Wciąż czuję się człowiekiem zaangażowanym politycznie, lecz polityka, która wyłania się z moich książek, burzy mury konwencji kulturowych, z których rodzi się fanatyzm.
Podobnie jak hiszpański filozof Fernando Savater wierzę, że najważniejsza jest postawa etyczna każdego z nas, by społeczeństwo przyszłości było coraz mniej okrutne i coraz bardziej braterskie.
– Idąc tym tropem, jaka jest twoja osobista postawa?
– Jestem przekonany, że dziś każdy powinien zrobić coś na rzecz społeczeństwa. Dlatego głęboko wierzę w nową falę solidarności międzyludzkiej, która wzbiera na całym świecie, przede wszystkim wśród młodzieży. Aby nie pozostawać w złudnym kręgu dobrych chęci, chciałem zrobić coś konkretnego na miarę swoich możliwości i stworzyłem fundację nazwaną moim imieniem, która, mam nadzieję, mnie przetrwa.
– Jakie są jej zadania?
– Na początku muszę powiedzieć, że wszystkim zajmuje się moja żona, Cristina. To ona czuwa nad tym, aby cele fundacji były skrupulatnie spełniane. Od samego początku chciałem, aby była to sprawa poważna i przejrzysta. Mam pięć celów: pomoc bezdomnym dzieciom w Brazylii i ludziom starszym, osamotnionym i bez środków do życia; tłumaczenie na języki obce klasycznych autorów brazylijskich, by świat poznał bardzo bogatą kulturę mojego kraju. Przede wszystkim chodzi tu o klasyków już nieżyjących, by uniknąć zbędnej zawiści i zranionej dumy. Czwarty cel to badania nad prehistorią Brazylii, niepisaną historią tego kraju, który tak kocham. Właśnie zastanawiamy się, w jaki sposób opublikować wyniki naszych badań. Skontaktowałem się już w tej sprawie z naszym Ministerstwem Kultury, a także myślałem nad rozpowszechnieniem tego w internecie. I w końcu piąty kierunek, jedyny, który zniknie wraz z moją śmiercią, bo jest to coś bardzo osobistego: postanowiłem spełniać życiowe marzenia, a nawet kaprysy, ale ja sam decyduję, komu pomogę, a komu nie. Może to być gitara, księgozbiór dla zapalonego miłośnika książek albo pokrycie kosztów pielgrzymki do Santiago de Compostela, co sam przeżyłem i co diametralnie odmieniło moje życie.
– Musisz być osaczony ze wszystkich stron!
– Rzeczywiście, w codziennej stercie listów lwia część to prośby. I nie ukrywam, że zgoda albo odmowa często zależy od mojego humoru danego dnia. Daję się prowadzić intuicji. Całą resztą zajmuje się zarząd fundacji.
– Ile pieniędzy przeznaczasz na fundację? Bo słyszałem na ten temat niestworzone historie.
– Przeznaczam co roku trzysta tysięcy dolarów z moich praw autorskich. Z powodu mojego przejęzyczenia w wywiadzie, jakiego udzieliłem w zeszłym roku, urosło to do czterystu tysięcy. A skoro tak powiedziałem, żeby nie wyjść na kłamcę, przeznaczyliśmy dodatkowe sto tysięcy dolarów na zakup nowego domu dla porzuconych dzieci z faveli, bo dotychczasowy jest już za mały. Obawiam się, że ta moja pomyłka będzie co roku kosztowała mnie sto tysięcy dolarów więcej.
– Dlaczego zdecydowałeś się ujawnić działalność twojej fundacji? Na początku nikt nic o niej nie wiedział, pracowaliście dyskretnie.
– To prawda, ale pewnego dnia ukazała się notka w jakiejś gazecie i dzięki niej odkryłem ze zdumieniem całą sieć cichej solidarności społecznej. Tysiące ludzi ofiarowało nam swoją pomoc. Takie rzeczy pozwalają ci pojednać się z rodzajem ludzkim, bo wtedy mówisz sobie, że wcale nie jest tak źle, jak sobie wyobrażałeś. Odkryłem poza tym, że ta sieć cichej solidarności jest bardzo zróżnicowana, bo łączy nie tylko młodych idealistów z ludźmi dojrzałymi, którzy chcą zrobić coś dla innych, choć często sami niewiele mają, ale także bogatych przedsiębiorców, szefów wielkich firm. A wspólny dla nich jest entuzjazm, z jakim starają się zrobić gest naprawdę konkretny wobec najbardziej potrzebujących. I to na dodatek bez zbędnego szumu, jakby na paluszkach, jak pisze Ewangelia, tak by nie wiedziała twoja lewa ręka, co czyni prawa.
– A gdzie siebie sytuujesz na scenie politycznej?
– Uważam się za człowieka polityki, choć nie człowieka partii. Traktuję moje książki jako pewną formę polityki, bo nie tylko uświadamiam ludziom wiele spraw, opowiadając im o mojej Własnej Legendzie, o przebudzeniu pierwiastka kobiecego, o konieczności podarcia Podręcznika Dobrych Manier i zapłacenia ceny za swoje marzenia, to na dodatek ostrzegam ich przed fanatyzmem wszelkiego autoramentu, przed tymi, którzy usiłują zawładnąć ich sumieniem, przed fałszywym kultem nauki i przed hipokryzją pewnych polityków, którzy zamiast służyć obywatelom, posługują się nimi, by zaspokoić swoje zachcianki.
– I nigdy nie kusiło cię, zważywszy na otaczającą cię sławę, by zająć się polityką w jakiejś partii?
– Kandydować w wyborach? To mnie zupełnie nie interesuje. Polityka tradycyjna ma już swoich liderów i popularnych przedstawicieli. Mnie interesuje polityka innego typu. Próbuję zburzyć mur pomiędzy społeczeństwem a władzą, połączyć fikcję z rzeczywistością – czy to nie jest przypadkiem polityka?
– Często podkreślasz, że uprawianie polityki oznacza także robienie czegokolwiek dobrze i z entuzjazmem.
– Tak. Moja polityka to powtarzanie na wszelkie możliwe sposoby, że należy iść przez swoje życie z entuzjazmem, że każdy jest odpowiedzialny za własny los i nie powinien zdawać się z tym na nikogo, że w świecie pisarz, nawet najbardziej sławny, nie jest ważniejszy od sprzedawcy orzechów kokosowych albo policjanta, który czuwa nad twoim bezpieczeństwem na ulicy, choć temu pisarzowi może się czasem wydawać niesłusznie, że jest ważniejszy od innych.
Dla mnie polityką jest próba zmiany tego, co ja nazywam „Akademią”, to znaczy konwencjonalnej, skostniałej i biurokratycznej wiedzy, uważanej za źródło jedynej mądrości, za władzą dla wybrańców. Trzeba na nowo popuścić cugli kreatywności, oddać głos zwykłemu człowiekowi; uznać, że nie chcemy uprzywilejowanych mędrców, którzy wykorzystują tytuły i zaszczyty, by narzucać swoje wzorce innym. Sądzę, że tu pomoże internet, który wreszcie wszystkim da głos, choćby nawet miał on brzmieć fałszywie. O ile rządzący nie popsują internetu, przywłaszczając go sobie, powstanie doskonałe forum uniwersalnej dyskusji, z której nikt nie będzie czuł się wykluczony. Może stworzyć zdrową anarchię, poza kontrolą tych, którzy mają władzę nad światem. Ale zapewne jest to kolejna utopia, w którą chcę wierzyć.
– A jeżeli ktoś zapyta cię, jakie jest dziś twoje zdanie o nowych ruchach wyzwoleńczych Trzeciego Świata, takich jak na przykład Ruch Zapatystów w Chiapas w Meksyku albo Movimiento Sin Tierra [MST] – „ludzi bez ziemi” w Brazylii, co wtedy odpowiesz?
– Zawsze mam jasne stanowisko. Nigdy nie wykręcam się od odpowiedzi, jestem za albo przeciw, ale nigdy nie milczę, zawsze się angażuję.
– W takim razie co powiesz o tych ruchach?
– To zależy. W Zapatystach dostrzegam ich wątek romantyczny, ale nie znam ich zbyt dobrze. Jeżeli zaś chodzi o MST, który znam lepiej, przyznaję, że nie zawsze zgadzam się z nim, bo moim zdaniem czasem działa niekonsekwentnie.
Następnego dnia Paulo sam powrócił do tego tematu. Obawiał się, iż jego stanowisko mogło wydać się niezbyt jasne dla czytelników, i martwiło go to.
– Powiedziałeś, że nigdy nie wykręcasz się od odpowiedzi na sporne kwestie polityczne, że nigdy nie robisz uników.
– To prawda, ale nie w tym rzecz. Od kiedy stałem się sławny, wszyscy chcą znać moją opinię na każdy temat, nawet najbardziej błahy, od śmierci księżniczki Diany począwszy, na piłce nożnej kończąc. Jeżeli chodzi o piłkę, to przynajmniej lubię ten sport i trochę się na nim znam, ale są rzeczy, o których nie mam zielonego pojęcia, a jednak jestem zmuszany wygłaszać o nich opinie. Podobnie z polityką. Polityka nie jest mi obca, ponieważ ona rządzi naszym życiem. Nie można być politycznie neutralnym, bo to by znaczyło, że pozwalasz, aby inni decydowali o twoim życiu i twoich sprawach. Trzeba być aktywnym uczestnikiem. A ja przecież nie jestem ani zawodowym politykiem, ani politologiem.
– Ale na przykład na temat ruchu MST nie jest tak trudno wyrobić sobie zdanie. Macie w Brazylii dużo informacji na ten temat, chodzi mi raczej o to, w którą stronę zwraca się twoje serce.
– To nie tylko kwestia serca. Trzeba przemyśleć to zjawisko. Moim zdaniem ten ruch bardzo dobrze zapowiadał się w konkretnych akcjach. W Brazylii istnieją ogromne latyfundia, a więc to całkiem logiczne, że MST próbuje przejąć te tereny i stworzyć nowy ład społeczny. A jednak, prawdopodobnie z braku doświadczenia, robią oni rzeczy, które podobają mi się znacznie mniej. Na przykład zajmują cudzą własność, a tego nie da się usprawiedliwić. Pod koniec zeszłego roku spotkałem się osobiście z liderem tego ruchu, Joao Pedro Stedile, na przyjęciu u przedstawiciela Unesco w Brasilii. Wydał mi się osobą bardzo rozsądną, ale sądzę, że wykorzystuje swoją gigantyczną władzę w sposób niezbyt trafny politycznie. Chodzi mi tu o tradycyjną politykę. Obawiam się, że może on być manipulowany przez siły prawicowe, tak jak kiedyś partyzantka brazylijska stała się marionetką w ich rękach. Sądzę, że chłopi bez ziemi przesadzają w niektórych kwestiach, co mnie smuci i niepokoi, bo to może zaszkodzić demokratycznej lewicy, która umacnia się w kraju.
– Nie widzisz nic pozytywnego w tym ruchu?
– Ależ widzę mnóstwo pozytywów, dlatego smuci mnie fakt, że mógłby być wykorzystany instrumentalnie z powodu swoich błędów. Ale najwyraźniej zaczyna tworzyć koalicję z innymi siłami politycznymi, i to dobrze. Zawsze trzeba zrównoważyć surowość pewnych ideologii ze współczuciem, aby wyczuć moment, w którym przyszło nam żyć. PT, lewicowa Partia Pracujących Luiza Ignacia Luli, jest według mnie bardziej dojrzała. MST może przydać się PT, pod warunkiem, że nie straci poczucia politycznego realizmu.
– W mijającym wieku było zbyt dużo krwi, zbyt dużo wojen. Żyjemy w czasach przełomu, bardzo wzburzonych i niepewnych. Wiemy, że najbliższe lata nie przyniosą nic spektakularnego, jak sam już powiedziałeś. Ale, jak twierdzi Saramago, zbliżamy się do kresu pewnej cywilizacji. I nie jesteśmy w stanie odgadnąć, jaka będzie ta, która właśnie się rodzi. Z jakimi odczuciami żegnasz tę epokę? Z obawami czy z nadzieją?
– Trudno tu prorokować. Mogę jedynie powiedzieć, że decydujące będzie to, co stanie się przez najbliższych pięćdziesiąt lat. One naznaczą nowe tysiąclecie. Wiele będzie zależeć od tego, czy ludzie zechcą wejść na drogę poważnych i gruntownych poszukiwań duchowych. Malraux już powiedział, że przyszły wiek będzie wiekiem ducha albo go nie będzie. Inni twierdzą, że będzie wiekiem kobiecości. W przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że wybuchnie bomba fundamentalizmu, który paradoksalnie, według mnie, będzie pozbawiony wiary.
– Jakie może być antidotum na ten nowy fundamentalizm, który zaczyna nas zewsząd osaczać?
– Może to się wyda banalne, ale trzeba zrozumieć, że poszukiwanie własnej drogi duchowej to poszukiwanie odpowiedzialności za własne czyny, bez przerzucania jej na mistrzów czy kapitanów statku. Trzeba kultywować ideę tolerancji, która mówi, że jest miejsce dla wszystkich w sferze religii, polityki czy kultury. Że nikt nie powinien nam narzucać swojej wizji świata. Jak mówi Jezus: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele”. Nie ma powodu, byśmy wszyscy gnieździli się na jednym piętrze, czy mieli te same poglądy. Bogactwo jest w wielości, w różnorodności. Inaczej to faszyzm! Fundamentalizm spycha nas w mroki najgorszego zacofania z przeszłości. Trzeba otwarcie głosić, że można być ateistą, muzułmaninem, katolikiem, buddystą czy agnostykiem i że nie stanowi to żadnego problemu. Każdy jest panem swojego sumienia. Jeśli nam się to nie uda, nieuchronnie wybuchną wojny, bo to znaczy, że będziemy postrzegać każdego, kto jest odmienny, jako wroga, którego należy zwalczyć.
– Czy w Davos ze wszystkimi wielkimi guru światowej ekonomii zastanawialiście się nad niebezpieczeństwem globalizacji ducha?
– W Davos ze zdziwieniem stwierdziłem, że ci, którzy mają władzę ekonomiczną i polityczną, są także zainteresowani kwestią nowej duchowości, związanej nie z fundamentalizmem, ale z wolnością ducha. Zrobił na mnie wrażenie na przykład Szymon Peres, który opisał mi swój pomysł, jak zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie. Powiedział, że trzeba „sprywatyzować” pokój, czyli uwewnętrznić go. To znaczy, że każdy człowiek miałby pokochać pokój i uczynić z niego cel swojego życia. A to z kolei zakłada, że damy pierwszeństwo tolerancji przed nietolerancją. I najważniejsze, że ta idea pochodziła z Izraela.
– Czego konkretnie boisz się najbardziej w tym wieku globalizacji?
– Niepokoi mnie, że idea globalizacji ekonomicznej rozciągnie się kiedyś na globalizację Boga. Tak jak przeraża mnie idea jednorodnej kultury stworzonej na miarę wszystkich, tak boję się idei jednego szablonowego Boga, dogmatycznie uznanego przez wszystkich, Boga nieosobistego, w miejsce tego, co każda istota ludzka odkrywa – zależnie od „koloru” swojego sumienia. Kultura i religia muszą wyrażać duszę jednostki. Wspólnotę ludzi wierzących powinien tworzyć zbiór osób wolnych, oryginalnych i różnorodnych, obdarzonych własnym, indywidualnym bogactwem duchowym. Wielkim niebezpieczeństwem rynku globalnego byłoby stworzenie kultury będącej uniwersalną kontrolą umysłów. Stąd do nowej formy nazizmu już tylko mały krok.
– Mówisz wiele o walce, o bitwach, o wojownikach światła – to zresztą temat przewodni jednej z twoich książek. Wielu ludziom wojownik kojarzy się raczej z wojną niż z pokojem. Jak określiłbyś prawdziwego wojownika światła?
– To bardzo proste. Na poziomie jednostki zaakceptować siebie samego jako osobę rozdartą wprawdzie przez lęki, lecz która mimo wszystko walczy z nimi i idzie naprzód w poszukiwaniu Własnej Legendy. Na poziomie społecznym: omijać z daleka wszelkie przejawy fundamentalizmu kulturowego, politycznego czy religijnego; unikać wszystkiego, co zakłada wykluczenie innych ludzi, a zwłaszcza tych, którzy różnią się od nas, otworzyć się z entuzjazmem na wszelkie formy nowej ekspresji, komunikacji międzyludzkiej, współuczestnictwa i – jeśli pozwolisz, choć to słowo wyświechtane – miłości.
– Przy jakiejś okazji, jeśli sobie dobrze przypominam, we Włoszech, wspomniałeś o „etyce ryzyka”. Co to według ciebie znaczy?
– Dla mnie etyka ryzyka oznacza umiejętność odważnego dążenia do celu, mimo że wokół nas słychać tylko głośne nawoływania do bezruchu. Społeczeństwo coraz mocniej narzuca nam ściśle określone normy zachowania. Odwaga wyłamania się z tych reguł to właśnie ryzyko prawdziwego poznania, które zazwyczaj oznacza zerwanie z tradycyjnymi i przestarzałymi dogmatami. W tym tkwi mądrość szaleńca, która jest tematem jednej z moich powieści.
– Czy uważasz, że nowe technologie i odkrycia naukowe mają skutki raczej negatywne dla rozwoju ducha?
– Nie. Co prawda, wiele osób myśli, że technika wszystkim zachwiała, że odebrała nam całe człowieczeństwo, ale ja w to nie wierzę i jest to jedna z niewielu rzeczy, z którymi się nie zgadzam z Saramago, kiedy w wywiadzie z tobą mówi o swoich obawach przed nową technologią.
– On raczej skarży się, że nowe technologie nie są dla jego pokolenia, że urodził się zbyt późno. Trudno jednak nie przyznać mu racji, kiedy mówi, że listu elektronicznego „nigdy nie zmoczy niczyja łza”.
– Moim zdaniem technika i zdobycze naukowe, od internetu po telefon komórkowy i inne nowinki, które nas czekają, to naturalne dążenie ludzkości do wygody. Ważne, abyśmy nie czcili tych wynalazków niczym bożków i nauczyli się ich używać jako narzędzi, które ułatwiają nam życie i pozwalają lepiej komunikować się z bliźnimi, nic więcej. Bo największym grzechem ludzkości jest brak komunikacji, samotność, kiedy czujemy się odrzuceni i niekochani, kiedy zapominamy, że zostaliśmy stworzeni, abyśmy się spotykali i przeglądali siew sobie nawzajem jak w lustrze. I wszystko, co ułatwia nam spotkanie i porozumienie, sprawia, że jesteśmy mniej nieludzcy i bardziej solidarni.
Żeby poznać Paula Coelho, trzeba wiedzieć, jak istotną rolę w jego życiu i twórczości odgrywa pierwiastek kobiecy. Jak sam przyznaje w tych rozmowach, kobieta zajmowała i zajmuje do dziś najważniejsze miejsce w jego życiu. On, który przede wszystkim stąpał ścieżką wojownika światła, ścieżką walki, w zgodzie ze swoją męską tożsamością, pewnego dnia zapragnął odkryć kobietę w sobie. I w ten sposób poznał nowy rys swojej osobowości: współczucie, umiejętność poddania się życiu bez oporu. Było to również spotkanie z kobiecym obliczem Boga. Dziś książek Coelho nie można zrozumieć bez tej wizji kobiety i jej miejsca w nas i poza nami. Dwa jego dzieła: Brida i Weronika postanawia umrzeć mają w tytule imię kobiety, a w wielu innych postacie kobiece są pierwszoplanowe. Lecz powieść, która najlepiej chyba kreśli kobiecą stronę duszy, to Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam, napisana z punktu widzenia kobiety.
Juan Arias
– Porozmawiajmy o kobiecej stronie twojej duszy, bo jestem przekonany, że wiek XXI będzie przede wszystkim wiekiem kobiet.
Paulo Coelho
– I ja jestem pewien, że najbliższe stulecie będzie naznaczone obecnością kobiety w społeczeństwie. Mężczyzna przeżywa dzisiaj głęboki kryzys tożsamości. Kobieta przynajmniej zdaje sobie sprawę, czego chce i ile jej jeszcze brakuje do pełnej autonomii po wielu wiekach absolutnej dominacji mężczyzn. Jeżeli chodzi o mnie, możemy mówić o dwóch rzeczach: o kobiecie w moim życiu i o kobiecie, która jest we mnie.
– Zacznijmy o tego, jaką rolę pełni twoim życiu kobieta.
– W pewnym sensie moim życiem całkowicie rządziła kobieca energia. Skoro mają być to szczere zwierzenia, wyznam ci coś bardzo osobistego, bardzo znamiennego w moich stosunkach z kobietami. Bo to, co przydarzyło mi się z moją pierwszą miłością, przydarzało mi się później ze wszystkimi kobietami, które spotkałem na swojej drodze, a także z moją obecną żoną, Cristiną. Był taki czas, kiedy bardzo chciałem zająć się teatrem. To była wielka pasja mojego życia, choć oczywiście najważniejsze było zawsze pisanie. Nie miałem wtedy ani grosza. Poza tym byłem skłócony z rodziną, która nie akceptowała moich artystycznych ambicji i oczekiwała, że zdobędę szacowny zawód adwokata, lekarza czy inżyniera. I tak zamknęli mnie w szpitalu psychiatrycznym. Byłem czarną owcą w rodzinie, ale jak każdy dobry wojownik nie dawałem za wygraną i nadal walczyłem o swoje marzenia – chciałem grać w teatrze. To był jeden z najtrudniejszych momentów w moim życiu, choć dzisiaj zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę te próby hartowały mój charakter i siłę woli. To, że dziś jestem pogodny, bez wewnętrznych konfliktów, zawdzięczam przede wszystkim tamtym bitwom z rodzicami, które mogły mnie zniszczyć raz na zawsze, ale dzięki Bogu mnie wzmocniły... Tak więc w tamtych czasach miałem zamiar grać w teatrze, ale nie bardzo wiedziałem, do kogo się zwrócić, i wtedy w moim życiu pojawiła się kobieta, a właściwie jeszcze dziecko. Ja miałem osiemnaście lat, ona siedemnaście. To, co się wtedy stało, wiele mówi o ludzkiej naturze, a w tym przypadku o naturze kobiety. W Brazylii bardzo hucznie świętuje się osiemnaste urodziny. Rodzice organizują wielkie przyjęcie, podczas którego solenizantka otrzymuje kosztowne prezenty od krewnych i przyjaciół. Fabiola, niebieskooka blondynka, była naprawdę śliczna i czekały ją wspaniałe podarki. To było jej pierwsze wielkie przyjęcie. Ja czułem się przy niej trochę niezręcznie, bo nie dość, że nie miałem grosza przy duszy, to na dodatek musiałem prosić ją o pieniądze na papierosy. Było mi naprawdę ciężko.
– Zaprosiła cię na to przyjęcie?
– Nie, ale zrobiła dużo więcej. W tajemnicy przede mną poprosiła rodzinę i przyjaciół, aby zamiast prezentów dali jej pieniądze. A potem przyszła do mnie i powiedziała: „Paulo, wiem, że od dawna marzysz o teatrze, więc będziesz grał. Na urodziny zamiast prezentów dostałam mnóstwo pieniędzy. Masz. Teraz możesz spełnić swoje wielkie marzenie”.
Myślałem, że śnię. Otworzyły się przede mną nowe horyzonty. Na początku Fabiola pomagała mi nawet w pracy. Minęło parę lat, stanąłem na nogi, zaczęło mi się nieźle powodzić. W międzyczasie rozstaliśmy się. Aż pewnego dnia – pracowałem wtedy jako tekściarz i scenarzysta w telewizji Globo, najważniejszej stacji telewizyjnej w Brazylii – Fabiola mnie odwiedziła.
– Chciała do ciebie wrócić?
– Nie. Poprosiła o przysługę, a ja jej odmówiłem. W tamtej chwili Bóg był świadkiem, na jakie dno niewdzięczności upadłem. Było tak: przyszła taka radosna i powiedziała: „Paulo, wiem, że nie zajmujesz się już teatrem, ale piszesz scenariusze dla telewizji, to cudownie!”, i dodała: „Chciałabym cię o coś prosić. Dowiedziałam się, że twój szef jest właścicielem teatru, i pomyślałam sobie, że mógłbyś mnie z nim poznać, bo chciałabym zostać aktorką”. Powtarzała się moja historia z czasów, kiedy ja chciałem grać w teatrze, a ona pomogła mi w tym, rezygnując wielkodusznie ze swoich urodzinowych prezentów.
– Czyżbyś zapomniał, ile ona dla ciebie zrobiła?
– Skąd! Jak mogłem zapomnieć? Po prostu stchórzyłem, bo nie miałem odwagi przedstawić jej szefowi. Odpowiedziałem: „Fabiola, nie mogę ci pomóc”. Odeszła zasmucona. Wówczas myślałem tylko o sobie, ale po jakimś roku dotarła do mnie podłość, jaką jej wyrządziłem, i zacząłem się tego bardzo wstydzić. W głębi serca błagałem Boga o jeszcze jakąś okazję, by pozbyć się z wyrzutów sumienia.
– I dał ci ją?
– Tak, bo Bóg najpierw ukazuje ci to, co jest w tobie złe, a następnie daje ci możliwość poprawy. Tak się złożyło, że Fabiola ostatecznie nigdy nie zajęła się teatrem i została rzeźbiarką. Odniosła sukces, bo rzeczywiście jest w tej dziedzinie fantastycznie utalentowana. Pewnego dnia, kiedy już stałem się w Brazylii sławny, spotkaliśmy się w jakimś barze i powiedziała mi: „To wspaniałe, Paulo, swoimi książkami odniosłeś triumf!”. Poczułem straszny wstyd za to, co się wydarzyło w przeszłości, i patrząc jej prosto w oczy spytałem: „Co, ciągle jesteś dla mnie miła, chociaż zachowałem się wobec ciebie jak łajdak?” Ale ona zdawała się nie słyszeć tego pytania. Nawet nie musiałem jej prosić o wybaczenie. Uznałem wtedy, że szczyt wielkoduszności człowieka polega na tym, że on nie potrzebuje wybaczenia, ponieważ nigdy się nie obraził – a gdy wybaczasz, to znaczy, że czujesz się lepszy i upokarzasz tego, kto przeprasza.
– A więc nie dość, że ci wybaczyła, po prostu zapomniała o wszystkim, byś nie musiał czuć się poniżony?
– Bez wątpienia. Ale dała mi kolejną szansę. „Nie wracajmy już do przeszłości – powiedziała. – Może to i lepiej, że nie zajęłam się wtedy teatrem? Rzeźba daje mi wiele radości i satysfakcji, dlatego chciałam prosić cię o jeszcze jedną przysługę”. Strasznie się ucieszyłem i odpowiedziałem: „Proś, o co zechcesz, tym razem cię nie zawiodę”. Wyznała mi, że marzy o tym, aby jej rzeźba stanęła na jednym z publicznych placów w Rio de Janeiro. „Fabiola, nieważne, ile to będzie kosztować – odrzekłem bez namysłu. – Już teraz mogę ci obiecać, że będziesz miała taki pomnik, zapłacę za niego i załatwię wszystkie niezbędne formalności, aby mógł stanąć w mieście”.
– I dotrzymałeś słowa?
– Tak. Rzeźba stoi na placu Nossa Senhora da Paz. Jeśli chcesz, możesz ją tam obejrzeć. Przedstawia dwoje dzieci, mnie i ją. Fabiola chciała, aby na pomniku było napisane, że to ja jestem ofiarodawcą. Ale kategorycznie odmówiłem i powiedziałem: „Nie. Ja ci nic nie daję. To ty dałaś mi szansę odkupienia dawnego grzechu w stosunku do ciebie”. To bardzo ważna historia, która pozwala zrozumieć moje życie, dlatego ci ją opowiedziałem.
– Tak naprawdę ta kobieta dała ci szansę, byś pogodził się z najlepszą, stroną siebie samego i ujrzał swoje najgorsze strony.
– Tak czy inaczej, wszystkie kobiety, które przeszły przez moje życie, pojawiały się w momentach dla mnie kluczowych. Brały mnie za rękę, akceptowały mnie, powodowały zmiany w moim życiu.
– Także twoja obecna żona, Cristina?
– Ona także. Jesteśmy razem od osiemnastu lat. Zachęcała mnie do pisania. Powiedziała mi pewnego dnia: „Chcesz być pisarzem? Więc będziemy podróżować”. Dzięki Cristinie przeżyłem rzeczy niezwykłe, poznała mnie z interesującymi ludźmi, zawsze była wspaniałą towarzyszką, serdeczną przyjaciółką. A kiedy nadszedł sukces, nie pozwoliła, by woda sodowa uderzyła mi do głowy, i pomogła mi zachować prostotę. Zawsze szła ze mną ręka w rękę, nigdy nie walczyła przeciw temu, co dla mnie było ważne, szanowała mnie, wspierała, zaszczepiała we mnie entuzjazm, ilekroć go traciłem, dodawała otuchy w chwilach słabości.
Jak wszystkie pary czasem się kłócimy. Obecnie spędzam prawie dwieście dni w roku z dala od niej, ale zawsze czuję jej bliskość, a ona z miłością zajmuje się fundacją i poświęca swojej pasji – malarstwu.
– Jak się poznaliście?
– W okropnym momencie mojego życia. Byłem wtedy jakby opętany przez diabła, związany z satanistami. Kiedy po raz pierwszy przyszła do mnie, na stole leżała książka o satanizmie. Zapytałem ją: „Co dziś robisz?”. Odparła, że idzie na plac śpiewać z ewangelikami. Poszedłem posłuchać i całkowicie mnie oczarowała. Od tego momentu jesteśmy razem. Wie, że uwielbiam kobiety, ale nie zadręcza mnie, jest wierna swoim wartościom i przecież jesteśmy już tyle lat razem z miłości.
– A twoje poprzednie kobiety?
– Wszystkie były lepsze dla mnie niż ja dla nich. Już ci wspomniałem o Fabioli. Moja pierwsza żona Vera, Jugosłowianka, sporo ode mnie starsza – miała trzydzieści trzy lata, a ja dwadzieścia – nauczyła mnie najważniejszych rzeczy w związku, od seksu po umiejętność dialogu. Moja druga żona, kobieta bez imienia, została porwana wraz ze mną przez ugrupowanie paramilitarne i okazałem się wobec niej podłym tchórzem. Trzecia też była dla mnie kimś bardzo ważnym. Miała dziewiętnaście lat, a ja dwadzieścia dziewięć. Pracowała ze mną w wytwórni płytowej Polygram. Choć wtedy uważałem się za całkiem normalnego faceta, zachowałem się w stosunku do niej okropnie i wyrządziłem jej wiele zła. Taki byłem. Jednak bez tych wszystkich kobiet, o wiele dojrzalszych od mnie, byłbym nikim. Dziś jeszcze, oprócz Cristiny, dającej mi tak duże poczucie równowagi, we wszystkich moich zawodowych relacjach przeważają kobiety, od agentów literackich po wydawców. Kobiety są obecne w każdej minucie mojego życia.
– Może dlatego, że je dobrze rozumiesz. Nie wszyscy mężczyźni budzą ten rodzaj miłości w kobietach. Ale jak jest z tą kobietą, która mieszka w tobie?
– Prawdę mówiąc, długo broniłem się przed kobiecą stroną mojej osobowości. Wojownik, którym jestem, woli toczyć bitwy, a to raczej rozwija poczucie męskości. Dlatego długo nie wiedziałem, co to współczucie, umiłowanie życia, aż do dnia, kiedy odkryłem w sobie kobiecy aspekt, a on jest bardzo istotny, bo bez niego nigdy nie staniemy się prawdziwymi, spełnionymi mężczyznami.
– Co sprawiło, że uświadomiłeś sobie potrzebę pierwiastka żeńskiego?
– Przez całe życie walczyłem z przeszkodami, które stawały na mojej drodze, podejmowałem ważne decyzje, jak choćby porzucenie z dnia na dzień narkotyków. Ale życie, czy tego chciałem czynie, narzucało mi swoją wolę. Nieraz złościłem się na siebie, plułem sobie w brodę, że nie wiem nic o życiu, że nie potrafię kierować swoim losem. Próbowałem więc się rozluźnić i żyć chwilą. W tych rzadkich momentach, kiedy udawało mi się poddać ufnie nurtowi życia, czułem się lepiej, to było tak, jakby los prowadził mnie za rękę. Po czym te same problemy wracały, znowu musiałem brać się w garść, podejmować decyzje, trzymać ster w raku – nie wystarczało mi poddanie się biegowi rzeczy.
Aż kiedyś po mojej pieszej pielgrzymce do Santiago de Compostela, która była dla mnie momentem zwrotnym, postanowiłem również przeżyć to, co w RAM – bardzo starej tradycji duchowej sprzed pięciuset lat, zrodzonej w łonie Kościoła katolickiego, do której przystąpiłem wraz z trzema innymi adeptami – znane jest pod nazwą „drogi kobiecej”, choć niektórzy nazywają ją „drogą rzymską”. Ma ona na celu ukazanie nam żeńskiej strony naszej osobowości. Z tamtego doświadczenia narodziła się moja powieść Brida. To historia pewnej kobiety, którą poznałem podczas tamtej wędrówki i której koleje losu są bardzo podobne do moich. W pewnym sensie Brida jest właśnie tą kobietą, której szukałem w sobie.
– Dlaczego nazywa się tę drogę kobiecą?
– Bo w przeciwieństwie do tradycyjnej pielgrzymki do Santiago de Compostela, która kształtuje przede wszystkim silną wolą, opartą na dyscyplinie, wysiłku i wytrwałości, droga kobieca, wedle tradycji RAM, odkrywa i rozwija w tobie współczucie, budzi zadumą i poczucie bliskości ze źródłem życia, z ziemią. Droga do Santiago jest aktywniejsza, bardziej wojownicza. Dlatego zazwyczaj mówią, że jest bardziej „jezuicka”, bo przecież założycielem jezuitów był światy Ignacy Loyola, były żołnierz. Droga kobieca zaś jest bardziej kontemplacyjna, jakby po linii trapistów, którzy oddają się medytacji i starają się odkryć głębiny ducha. To rodzaj religijności bardziej kobiecy niż religijność jezuicka. Trapiści bowiem dużo pracują własnymi rękoma, uprawiają ogrody, poświęcając się zarazem medytacjom. Jezuici są bardziej przedsiębiorczy i częściej uczestniczą w bitwach tego świata.
– Na czym dokładnie polega ta droga?
– Wielu ludziom może się to wydać głupie, ale dla mnie było to siedemdziesiąt najważniejszych, niezapomnianych dni życia. Kiedy wyruszasz w taką pielgrzymkę, musisz całkowicie zmienić swój punkt widzenia. Podążasz własnym rytmem i żaden mistrz nie mówi ci, którędy masz iść. Najważniejsze były sny. Bo czyż sny nie są od najbardziej zamierzchłych czasów częścią kobiecej duszy? A w ciągu dnia miałem jak najdosłowniej robić to, co mi się przyśniło.
– Czy musiałeś interpretować te sny?
– Nie chodziło o żadną interpretację, tylko o wykonanie co do joty tego, o czym śniłeś. Jeżeli na przykład przyśnił ci się dworzec autobusowy, to powinieneś udać się na najbliższy dworzec i zobaczyć, co ci się tam przydarzy. Pewnej nocy śnił mi się mecz piłki nożnej. Następnego dnia Brazylia miała grać z Danią. Pamiętam, śniło mi się, że Dania wygrała 3:2. Kiedy oglądałem ten mecz na jawie i był już remis 2:2, powiedziałem, że musi paść jeszcze jeden gol. I rzeczywiście, mecz zakończył się wynikiem 3:2, tak jak śniłem, tyle że dla Brazylii.
– A jeśli nic ci się nie śniło?
– Zawsze coś misie śniło. Podobnie się dzieje, gdy poddajesz się psychoanalizie. Wcale nie śni ci się więcej, po prostu lepiej pamiętasz swoje sny. Kiedy czasem oznajmiałem mojemu mistrzowi, że nic mi się nie śniło, odpowiadał: „Na pewno coś ci się śniło, zawsze coś się śni”. Wtedy mówiłem: „Ale śnił mi się tylko jakiś warsztat samochodowy”. A on na to: „A co ty byś chciał, żeby ci się śniła Matka Boska? To szukaj teraz tego warsztatu i zobacz, co się stanie”.
– Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że się pomyliłeś?
– Raz naprawdę się pomyliłem i omal nie przypłaciłem tego życiem. W moim śnie pojawiło się słowo Gez, które jest nazwą górskiego szczytu, ale również pewnej kapliczki w pobliskim miasteczku. Ponieważ wydawało mi się, że to słowo odnosiło się do góry, więc tam poszedłem. To była bardzo trudna góra do wspinaczki i o mały włos nie złamałem tam karku. A chodziło jednak o kapliczkę o tej samej nazwie.
– W istocie pierwsze bóstwo w historii było rodzaju żeńskiego. To Gaja, bogini płodności – Ziemia. Mężczyźni, najczęściej wojownicy, z czasem zaczęli oddawać cześć męskiemu bóstwu. Wtedy kobietę zepchnięto na drugi plan, a Bóg przyjął postać surowego pana, wymierzającego sprawiedliwość, ferującego wyroki, spragnionego krwawych ofiar.
– Dlatego nie podoba mi się sposób, w jaki religie skradły Bogu kobiece oblicze, oblicze współczucia, miłości dożycia, ludzi i rzeczy. Tworzenie jest procesem kobiecym, powolnym, tajemniczym, związanym nie tyle z naszą maską, żelazną logiką, ileż istotą kobiecości, bo przecież kobieta jest obrończynią życia i nie kocha wojen, które zabijają owoce jej łona.
– Co nazywasz „kobiecym przebudzeniem”?
– To wyrażenie nie ma nic wspólnego z seksualnością, tylko z twórczym myśleniem, wykraczającym poza konwencjonalną logiką. Jak wiesz, wielu pisarzy sięga po symbol kobiety, by uchwycić ów osobliwy mariaż intuicji z logiką, bliski marzeniom sennym. Według Ewangelii żona Poncjusza Piłata miała sen sprzeczny z racjonalnym umysłem swojego męża, Poncjusz jej nie posłuchał i popełnił błąd. W dramacie Szekspira Juliusz Cezar żona przyszłego wtedy cesarza ostrzega go przed niebezpieczeństwem, które sławetnego marcowego wieczoru czyhało na niego w Senacie. Ale Juliusz Cezar logicznie pomyślał, że kobieta nie może mieć pojęcia o politycznych zawiłościach sytuacji, w której się znalazł. I on również popełnił błąd.
– Czy łatwo ci było odnaleźć w sobie pierwiastek żeński?
– Nie, był to proces powolny i trudny, bo musiałem wyzbyć się zasad stworzonych przez oficjalną wiedzę, która jest z zasady maską i gardzi przymiotami kobiety. Tak jakby w historii nie istniał żaden inny filozof prócz Kartezjusza. A przecież byli także mistycy, oni nie patrzyli na świat jedynie przez pryzmat kartezjańskiej logiki, w której dwa i dwa zawsze daje cztery. Posługując się tylko logiką, tracimy kontakt z tajemnicą, z bogactwem świata wyobraźni. Dlatego tak bardzo jest mi bliska wschodnia filozofia paradoksu, która nie jest filozofią linii prostej, lecz koła, gdzie wszystko może być i nie być jednocześnie, bo życie nie jest robotem z gotowymi odpowiedziami na wszystko. Życie jest nieprzewidywalne i w każdym ułamku sekundy może odmienić swój bieg.
– A propos „dwa plus dwa równa się cztery” w klasycznej matematyce, hiszpański filozof Fernando Savater powiedział mi: „Wzajemnych uczuć nie da się zmierzyć, a inteligencja operuje zawsze stałymi wielkościami, które można policzyć. Dwa i dwa daje cztery w matematyce, podczas gdy dwa nieszczęścia i dwa nieszczęścia nie tylko dają cztery nieszczęścia, ale też czasami sprawiają, że wyskakujesz przez okno”.
– Uważam, że to wspaniałe zdanie.
– Jedno jest pewne, że nasza wiedza, zwłaszcza na zachodzie, a mniej w kulturach choćby afrykańskich, jest zasadniczo męska.
– Czasem potrzeba nam namacalnych symboli, aby lepiej zrozumieć i dlatego przemawia do mnie obraz gołębia i węża, czyli tradycja Ducha Świętego – ważne jest nie tyle, by gromadzić, ile umieć odczytać ów język zbiorowej podświadomości, który nazywamy anima mundi. To właśnie jest język gołębia. Z drugiej strony istnieje kult gromadzenia, kult węża, klasycznie pojmowanej mądrości. Nie możemy zadowolić się tylko jedną bądź drugą, musimy pogodzić ze sobą obie – i logikę, i intuicję. Pewnie dlatego tak bliski mi jest wizerunek Niepokalanej z wężem u stóp.
– Leonardo Boff w swojej książce El aguila y la gallina [Orzeł i kura] przytacza pewną afrykańską baśń, która dokładnie ilustruje to, o czym mówisz. Orzeł jest tam częścią tajemnicy niebios, którą każdy z nas nosi w sobie, nawet jeśli o niej zapomnieliśmy, natomiast kura latająca tuż nad ziemią to konkret, logika kartezjańska, w której nie ma wiele miejsca na marzenia ani na to co nadprzyrodzone i nieprzewidywalne, ale to także rzeczywistość, z którą trzeba się liczyć.
– Ta książka Boffa jest cudowna, ale w Ewangeliach również można znaleźć wiele podobnych przykładów, jak choćby chwila kiedy Jezus mówi, że przyszedł nie po to, aby znieść stare prawa, tylko po to by je wypełnić. Istotnie, czasem zdarza się, że szacunek i posłuszeństwo wobec prawa paraliżują cię i nie pozwalają żyć, z drugiej jednak strony nie można pogrążyć się w całkowitej anarchii. Inny fragment Ewangelii, który bardzo lubię, to ten, w którym Jezus mówi do swoich uczniów, że gdy wejdą między ludzi, muszą być „roztropni jak węże i nieskazitelni jak gołębie”. Dlatego musimy stąpać mocno po ziemi, być konkretni i obiektywni, ale jednocześnie umieć przyglądać się biegowi rzeczy, czerpać przyjemność z ich kontemplacji i starać się odkryć ów sekretny język, który przemawia bardziej do naszej podświadomości, do naszej kobiecej strony, niż do naszego rozsądku.
– Często mówisz o kobiecym sposobie myślenia. Co to znaczy?
– To przeciwieństwo tego, co zazwyczaj nazywamy kartezjańskim systemem myślenia. Myśleć w sposób kobiecy, to myśleć w sposób odmienny od klasycznej, męskiej logiki, która tak długo dominowała myśl, zwłaszcza zachodnią – dominuje do dziś. Mimo rozlicznych bitew, które kobieta stoczyła o swoją autonomię, wciąż przyznaje się jej zbyt mało miejsca w tym, co nazywasz Akademią, czyli w oficjalnej nauce. W Hiszpanii na przykład tylko raz kobieta objęła urząd rektora uniwersytetu.
– I pewnie sprawowała tę funkcję, kierując się kryteriami bardziej męskimi niż sami mężczyźni.
– Tak jak wielkie kobiety w polityce, od Goldy Meir do Margaret Thatcher, które były bardzo męskie.
– I w tym cały szkopuł. Dlatego kobiecym systemem myślenia nazywam co innego. Kobieta nie pozwala wznosić murów między sacrum i profanum, to logika tajemnicy, tego co niepojęte, cudu. Jeżeli idziesz kobiecą drogą i przyśni ci się warsztat samochodowy, po przebudzeniu musisz go odnaleźć i sprawdzić, co ci się tam przydarzy. To całkiem pozbawione logiki, a więc bliższe temu co niewyrażalne, nowe, co ma związek z najgłębiej skrywaną częścią naszego bytu. To właśnie dla mnie jest pierwiastek żeński.
– Stwierdziliśmy, że wiek XXI będzie z pewnością kobiecy, bardziej „matriarchalny” niż poprzedni, bardziej płynny. Jak sądzisz, jaka będzie w nim rola kobiety?
– Taka sama jak mężczyzny. Bo ja nie mówię o kobiecie, tylko o kobiecym pierwiastku. Spójrzmy dla przykładu na to, co stało się z najbardziej śmiałymi ruchami feministycznymi: kobiety próbowały zdobyć część władzy, ale po to by sprawować ją w ten sam sposób co mężczyźni. Nie o taką kobiecość mi chodzi. Kobieta musi umieć utrzymać w równowadze swoją energię żeńską i męską, tak samo mężczyzna musi umieć utrzymać harmonię między tymi dwiema energiami, z których jest stworzony, męską i żeńską.
– Chciałem zapytać cię o kwestię, o której mężczyźni rozmawiają niewiele. Zgadzamy się, że my, mężczyźni, skoro nie składamy się w stu procentach z pierwiastka męskiego, musimy rozpoznać w sobie kobiecą stronę. Ale ciągle nie przyjmujemy do wiadomości, że kobieta także poszukuje męskiej cząstki, którą nosi w sobie, i wciąż pragniemy, by była coraz bardziej kobieca. Moim zdaniem to bardzo egoistyczne. Bo sądzimy, że my będziemy pełniejsi, jeżeli odkryjemy naszą stronę żeńską, podczas gdy kobiecie odmawiamy prawa do jej elementu męskiego. Stworzyliśmy społeczeństwo, w którym władza wymaga cech męskich, co automatycznie wyklucza kobietę z kierowniczych stanowisk. Czy to ci się wydaje sprawiedliwe?
– W zasadzie zgadzam się z tobą, tyle, że ten problem nie jest ani twój, ani mój, tylko samych kobiet. Powinniśmy odrzucić ten wieczny paternalizm w stosunku do nich. Masz rację, jeżeli my odkrywamy naszą kobiecość, to nic nie powinno stać na przeszkodzie, by i one odkryły w sobie własną męskość, choć wolelibyśmy widzieć w nich uosobienie czystej kobiecości. Ale to one muszą stoczyć tę bitwę. Muszą chwycić miecz i walczyć, nie możemy ich w tym wyręczyć. Jeśli potrafią walczyć, odkryją w sobie męską energię. Podobnie jak rozpętały kiedyś pierwszą rewolucję feministyczną, dążąc do zniesienia dyskryminacji i, przynajmniej w teorii, takiego samego dostępu do władzy jak mężczyźni, tak teraz powinny rozpocząć drugą bitwę. Ale kiedy już zdobędą władzę, będą musiały unikać sprawowania rządów na męską modłę, bo wtedy uda nam się jedynie zastąpić mężczyznę kobietą, a cała reszta będzie po staremu.
Dlatego kiedy kobieta zajmuje wysokie stanowisko, musi zrobić wszystko, aby piastować je, nie zapominając o swojej kobiecości, bo struktury społeczne są w dużej mierze męskie. Kobiety muszą przełamać ten schemat, wprowadzając trochę żeńskiej energii i na niej budować społeczeństwo, w którym współistniałyby elementy pozytywne zarówno ze świata mężczyzn, jak i kobiet.
Zanim Paulo Coelho stał się słynnym pisarzem, znany był w pewnych kręgach jako mag, któremu przypisywano nadprzyrodzone moce, jak choćby wywoływanie deszczu. W naszej rozmowie zdecydował się wyznać wszystko na temat swoich bolesnych doświadczeń z magią. Porzucił ją, kiedy zrozumiał, że ociera się o bezmiar Zła i że ta droga prowadzi w przepaść. Coelho wciąż jednak wierzy w magiczny wymiar życia, bo uważa, że wszyscy jesteśmy zdolni rozwinąć drzemiący w nas potencjał, a każdy, kto tego pragnie, może odczytać tajemny język, którym przemawia otaczający nas świat.
Juan Arias
– Czy nadal wierzysz w magiczny wymiar życia?
Paulo Coelho
– Całkowicie. Ale trzeba rozróżniać pojęcie „magiczny” od „magii”. Magia jest instrumentem, jej skutki są magiczne. Magia to narzędzie, jak młot, miecz, instrument. Możesz tylko magicznie się nim posługiwać.
– Ciągle czujesz się magiem? Wielu ludzi pamięta, że byłeś kiedyś magiem.
– Teraz też jestem magiem, tak jak magiem może być każdy. Oczywiście szanuję duchową tradycję katolicyzmu, ale wierzę głęboko, że wszyscy posiadamy talenty, których w sobie nie rozwijamy, bo oficjalna nauka ich nie akceptuje, a o nas mówi „przesądni” czy jeszcze gorzej. Ja jestem człowiekiem, który podobnie jak mag, stara się rozwijać swoje uśpione moce, co wcale nie oznacza, że czuję się lepszy czy gorszy od innych.
Te nasze rozmowy to też magia, bo odprawiamy pewien rytuał i tylko ode mnie zależy, czy zechcą się otworzyć przed tobą i powierzyć ci moje tajemnice. W tej chwili jesteś nie tyle sobą, ile uosobieniem ciekawości wszystkich moich czytelników. Jesteś tu, by zadawać mi pytania, to twoje zadanie. To samo robiłeś w swojej książce-wywiadzie z Saramago El amor posible. Kiedy ją czytałem, dostrzegłem wiele pytań, które chciałbym zadać jako czytelnik, aby poznać lepiej tego znakomitego portugalskiego pisarza. Takie rzeczy wydają mi się prawie święte, bo dotykają najintymniejszej sfery naszego ja.
– Miałeś także do czynienia z niszczycielską czarną magią. Jak to wspominasz?
Nagle Coelho zapragnął zrobić przerwę. Zbliżała się północ, a dla niego ta godzina między dniem a nocą jest święta i rytualna. W żadnym innym momencie naszej rozmowy Coelho nie był bardziej spięty i niespokojny niż wtedy, gdy zajęliśmy się kwestią czarnej magii. Był świadom, że zaraz wyjawi najważniejsze i najboleśniejsze momenty swojego życia, i wiele go to kosztowało. Powiedział, że chce zgasić światło i zapalić świece. Tak też zrobiliśmy.
– Świat magii jest mało znany. Twoi czytelnicy z pewnością chcieliby wiedzieć, co ci się przydarzyło.
– Spróbuję, wytłumaczyć ci to w chronologicznym porządku. Wykształcili mnie jezuici, którzy zaszczepili mi pewne pojęcie Boga. Dla mnie – nie wiem jak dla innych – było to bardzo złe przeżycie, bo właśnie tam straciłem wiarę dzieciństwa. Próba narzucenia człowiekowi wiary to najlepszy sposób na to, by się zbuntował i przeszedł na drugi biegun. Słyszałem, że Fidel Castro też uczył się u jezuitów. Dla mnie bunt wobec narzuconej siłą edukacji religijnej oznaczał ucieczkę w marksizm. Właśnie wtedy zacząłem czytać Marksa i Engelsa. Był to czas dyktatury wojskowej w Brazylii i pewnie dlatego zacząłem sięgać po wszystko, co było wtedy zabronione, bez wyboru. Jedną z takich zakazanych lektur była literatura marksistowska, uważana niemal za demoniczną. Czułem się ateistą, ale nie trwało to długo, bo miałem w duszy ciekawość pisarza i zacząłem zadawać sobie klasyczne pytania: Kim jestem? Co ja tutaj robię? Dokąd idę? Skąd przychodzę? Nie pamiętam dokładnie, ile miałem wtedy lat. Było to mniej więcej w 1969 roku, kiedy ruch hipisowski z całym swoim ładunkiem mistycyzmu eksplodował w Brazylii.
– Z wielkim entuzjazmem przyjąłeś narodziny tego ruchu.
– Zadawałem sobie mnóstwo pytań. Na początku wydawało mi się, że była to jakaś ucieczka od rzeczywistości, bo byłem przesiąknięty ideami marksistowskimi, chciałem walczyć o wolność, braterstwo i wzniosłe ideały. Tak naprawdę jednak było we mnie wiele sprzeczności, bo walczyłem o dyktaturę proletariatu, chodziłem na manifestacje, a zarazem uwielbiałem Beatlesów. Było coś we mnie, co wykraczało poza czysty marksizm i sprawiało, że na manifestacjach skandowałem: Sergeant Pepper’s! Na dodatek uwielbiałem teatr.
– W istocie twoje poszukiwania były bardziej duchowe niż polityczne.
– Tak naprawdę bardziej pociągał mnie świat duchowości i właśnie tego świata szukałem po omacku we wszystkich kierunkach, byle dalej od mojej tradycyjnej religii. I tak dotarłem do kosmogonii hinduskiej, w którą wpadłem z całym impetem. Zacząłem recytować wszystkie mantry, jakie tylko wpadły mi w ręce, uprawiać jogę, medytację i co tylko miało jakikolwiek związek z duchowością Wschodu.
– Czy byłeś wtedy kawalerem?
– Nie, byłem już po ślubie z pierwszą żoną, która miała pieniądze, więc nie musiałem się o nic martwić i zajmowałem się tylko czytaniem. A czytałem najróżniejsze rzeczy, od Poranka magów Louisa Pauwelsa i Jacques’a Bergiera po literaturę wywodzącą się z materializmu historycznego. Mieszkałem wtedy w hipisowskiej komunie i nagle przyszła mi do głowy pewna ciekawa refleksja. Myślałem tak: gdybym żył w 1928 roku, jechał samochodem i w pewnej chwili wyszedłby mi pod koła Hitler, a ja bym go niechcący przejechał, to czyż nie odmieniłbym losu milionów ludzi, nie mając o tym pojęcia? A tymczasem zamknęliby mnie do więzienia za zabójstwo. Nikomu nawet do głowy by nie przyszło, że ta ofiara wypadku byłaby w przyszłości znienawidzonym Hitlerem, ja też bym nie wiedział, że zabiłem potencjalnego ludobójcę i tak naprawdę odmieniłem cały ład społeczny, całą epokę, losy całego świata. Zacząłem się nad tym zastanawiać i powiedziałem sobie: To obłęd! Nie do wiary! W takim razie musi być więcej takich rzeczy na ziemi, o których nie mamy pojęcia. Pod wpływem tych przemyśleń i mitologii hinduskiej szukałem nowych doświadczeń, tak jak wszyscy, którzy wkraczają na drogę duchową.
– Wtedy zacząłeś szukać mistrzów, którzy wtajemniczyliby cię w sferę ducha.
– No właśnie. W takiej chwili pokładamy całą naszą nadzieję i zaufanie w kimś, kto pewnego dnia bardzo nas zawiedzie, ale w początkowej fazie wydaje nam się ważny i niezbędny, bo prowadzi nas za rękę przez labirynty i tajemnice życia. Przechodziłem od mistrza do mistrza, od sekty do sekty, wyznawałem wiele filozofii, aż wreszcie mój niepokorny charakter sprawił, że zacząłem szukać tego, co jest najbardziej radykalne, co było najbardziej na lewo w lewicowym poszukiwaniu duchowości.
– Chciałeś odciąć się od swoich przyjaciół i szukać czegoś innego.
– Tak, ale miałem jeszcze inny powód, który dziś wydaje mi się bardzo głupi: chciałem uwodzić kobiety, szokować, robić na nich wrażenie swoją wiedzą tajemną. Rozglądałem się za tajną społecznością, która byłaby uznawana za najczarniejszą owcę. Dowiedziałem się o pewnej sekcie, której nie chcę teraz nawet nazwać z imienia. Powiedzmy, że była to społeczność dnia Apokalipsy. Miała ona wielkiego guru. Czytałem wszystko, co znalazłem na jego temat. Działo się to w okresie, kiedy próbowałem pisać i stworzyłem czasopismo alternatywne. Żeby jak najwięcej dowiedzieć się o tej osobie, poszedłem zrobić wywiad do czasopisma z kimś, kto miał wiele wiedzieć. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem u niego ledwie kilka książek. A sądziłem, że ludzie, którzy mają dużą wiedzę, mają też wielką bibliotekę.
W tym momencie żona Paula wyjęła aparat, aby zrobić nam zdjęcie. Coelho poprosił, żeby tego nie robiła: „Rozmawiamy o magii, a magowie twierdzą, że wizerunki mają niezwykłą moc. Na przykład Castaneda nie pozwalał się fotografować. Nie została po nim żadna fotografia. Ja nie jestem Castaneda, ale...”. Cristina mimo to chciała pstryknąć zdjęcie. Była noc i flesz nie zadziałał. „A widzisz – rzucił Paulo. – Mówimy o magii i zdjęcie nie wychodzi”.
– Wróćmy do człowieka, do którego poszedłeś na wywiad. Miał ci opowiedzieć o sekcie uprawiającej czarną magię.
– Wydało mi się, że rozmowa z nim jest bardzo owocna, a te trzy czy cztery książki, które miał, niezmiernie interesujące. Zapytałem go o autora, odpowiedział: Aleister Crowley. Była tam ze mną moja żona, żona bez imienia, i oboje wyszliśmy zafascynowani.
– Jaka wyglądała ta tajemnicza sekta?
– Było to stowarzyszenie, które zaczęło formować się na początku XIX wieku i stawiało sobie za cel „totalne poszukiwanie w totalnej anarchii”, co dwudziestotrzyletniemu młokosowi mogło się wydać najwyższym ideałem. Napisałem później o tym książkę, ale Cristina nie pozwoliła mi tego opublikować. Przeczytała tekst z dużym zainteresowaniem, a kiedy doszła do końca, spojrzała na mnie wzrokiem Matki Boskiej z Aparecida, patronki Brazylii i rzekła: „Nie publikuj tej książki, ona mówi o twoich doświadczeniach ze Złem”. Odpowiedziałem: „Ależ Cristina, to tylko tragiczne przeżycie”. Lecz ona nalegała: „To fascynujące, ale nie publikuj jej, bo mogłaby zostać źle odczytana”. Więc wykasowałem tekst z pamięci komputera. Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Następnego dnia poszedłem na obiad z moim wydawcą i powiedziałem mu: „Rzuć na to okiem, bo będziesz ostatnią osobą, która to przeczyta”. Spojrzał na mnie jak na szaleńca, bo książka miała już iść do druku. Powiedziałem mu, że mam zamiar ją zniszczyć.
I tak też zrobiłem. Zachowałem tylko jeden Rozdział opowiadający o moim pierwszym spotkaniu z Raulem. Całą resztą wyrzuciłem.
– Jaki nosiła tytuł?
– Społeczeństwo alternatywne. Abyś lepiej zrozumiał moją ówczesną fascynację, muszę ci trochę opowiedzieć o samym Crowleyu. To bardzo dziwna postać w dziejach magii. Jeśli przyjrzysz się jego zdjęciu w internecie, zobaczysz oblicze Zła. Crowley był diaboliczną postacią o bardzo silnej osobowości. Pojawił się w Anglii w momencie, gdy klasyczna magia – z masonerią i innymi tajnymi stowarzyszeniami – popadła w dekadencję. I tu nagle zjawia się ktoś taki i mówi: „Koniec z sekretami!”. Zaczyna publikować wszystkie książki, które dotąd krążyły w podziemnym obiegu, i zakłada swoją sektę z własnym systemem społecznym, politycznym, ideologicznym, który, jak każdy system, ma swoją sztandarową księgę, jak Kapitał albo Biblia – Księgę praw, podyktowaną mu rzekomo przez anioła w Kairze. Jest to bardzo przejrzysta deklaracja zasad. Przedstawia teorię systemu władzy, którą można by streścić tak: istnieją słabi i silni, a rządzi prawo dżungli. Słabi są niewolnikami, silni mają władzę i wolność. Wszystko to napisane stylem niesamowicie solidnym, magicznym, mistycznym, jak zresztą cała twórczość Crowleya. Zafascynowany i lekkomyślny zarazem, zacząłem wcielać w życie te nauki, z dobrym skutkiem.
Na stronie internetowej poświęconej Aleisterowi Crowleyowi można przeczytać: „Postać enigmatyczna i powszechnie krytykowana, nie tylko w jego epoce, zdominowanej przez wiktoriańską moralność, która okrzyknęła go „najbardziej perwersyjnym człowiekiem świata”. Także w naszych czasach, wśród tych, co pretendują do miana znawców Człowieka i jego Systemu, imię Crowleya przywołuje aurę zła i perwersji, która niesłusznie czyni z niego czarnoksiężnika, a wręcz, co jeszcze bardziej absurdalne, ucznia Szatana. Najczęściej jednak zapomina się w jego biografiach, że był człowiekiem szukającym rozwoju duchowego, że naprawdę był Magiem w najszerszym tego słowa znaczeniu”.
– Wtedy ślepo wierzyłeś tamtej sekcie.
– Szczerze mówiąc, wierzyłem i nie wierzyłem, wierzyłem nie wierząc, choć trzeba przyznać, że mnie to uwiodło. Właśnie wtedy na mojej drodze pojawił się Raul Seixas, sławny piosenkarz, który miał tak ogromny wpływ na moje życie. Wprowadziłem Raula do tej sekty. Nie stawiała żadnych szczególnych wymagań, nie rządziły nią żadne prawa, mogłeś być potworem albo aniołem, było tam miejsce dla każdego. Panowała całkowita swoboda seksualna i intelektualna. Chodziło o to, aby doprowadzić doświadczenie władzy do granic ostatecznych.
– Nie przerażało cię to?
– Patrzyłem na to wszystko bez przekonania albo widziałem tylko strony pozytywne. W tamtym czasie byłem dość podatny na wpływy i widziałem duże zmiany w życiu moim i innych członków sekty. Dopiero później zacząłem zdawać sobie sprawę, że granica między białą magią a czarną jest czasem bardzo subtelna. Chodzi o to, że w czarnej magii próbujesz wywierać wpływ na losy innych. To jest właśnie ta granica, bariera i przepaść. Jeśli pójdziesz do kościoła, zapalisz świeczkę Matce Boskiej i powiesz: „Chcę poślubić taką to a taką osobę” – to w tym momencie zaczyna się już czarna magia, chociaż jesteś w świątyni. Jeżeli natomiast pójdziesz na rozstaje dróg i złożysz ofiarę demonom, prosząc o zdrowie, bo się źle czujesz – to jest biała magia, bo nie starasz się panować nad innymi. Cała różnica polega na tym, czy ingerujesz w cudze życie, czy nie. Wszystko miało wtedy w moim odczuciu pełno znaczeń, jakbym widział symbole w ciągłym ruchu. Tak więc postanowiliśmy z Raulem oddać naszą muzykę w służbę tej tajnej sekty. Między słowami pieśni ukryliśmy deklarację jej zasad, docierające podprogowo do świadomości. Były to mantry całkowicie techniczne, precyzyjne, doskonałe, Zło bowiem bywa bardzo precyzyjne.
– Jak to się stało, że zaciąłeś widzieć w tym dominację Zła?
– Wtedy jeszcze nie widziałem Zła, raczej rewolucję, bo Crowley głosił początek Apokalipsy: „Ja jestem życiem, na które czekacie. Przybyłem, aby przeobrazić całe społeczeństwo”. Wydawało mi się, że to jest w porządku i praktykowałem rytuały, choć nie wszystkie, bo nie chciałem rozstać się z pewnymi wierzeniami z dzieciństwa, jak anioł stróż czy święty Józef.
– Czy ta sekta była skrajnie antyreligijna?
– Tak, całkowicie. Ja także byłem wtedy zagorzałym przeciwnikiem katolicyzmu i, jak już ci mówiłem, porzuciłem wiarę moich rodziców, ale w głębi duszy nigdy nie wyrzekłem się pewnych elementów dawnej wiary.
– Kiedy zorientowałeś się, że ta sekta jest ucieleśnieniem zła?
– Pewnego dnia, tuż przed moim aresztowaniem (mam na to świadków, możesz zadzwonić i zapytać) byłem w domu, kiedy nagle zaczęło się ściemniać. Miałem coś konkretnego do zrobienia, już nie pamiętam co. Moja żona bez imienia gdzieś wyszła, więc byłem sam. Robiło się coraz ciemniej. Pomyślałem sobie, że to skutek uboczny pewnego narkotyku, który kiedyś wziąłem. Wtedy już nie szprycowałem się ani nie brałem psychotropów, to był rok 1974. Sięgałem jeszcze czasem po kokainę.
– Co właściwie się wtedy stało?
– Był jeszcze dzień, a wokół mnie zapadał zmrok. To była ciemność namacalna, fizyczna, a nie wytwór mojej wyobraźni. W pierwszej chwili pomyślałem, że umieram.
– Czy widziałeś coś w ciemności?
– Tak, bo nie zajmowała całej przestrzeni. Tak jakby nagle świeca na stole zaczęła dymić i ten dym wypełniał dom. To był czarny gęstniejący dym, który chwilami przesłaniał mi cały widok, ale przede wszystkim mnie przerażał.
– Nie było innych zjawisk? Tylko ten dym?
– Najgorsze były dźwięki, których nie potrafię, ci opisać.
– Był jeszcze ktoś w domu, czy byłeś całkiem sam?
– Byłem sam w moim własnym mieszkaniu, bogaty i zadowolony z siebie. Ale ta ciemność między podłogą a sufitem napawała mnie tak przemożnym lękiem, że wpadłem w panikę. Poczułem, że przyszło Zło. W pierwszej chwili zacząłem to łączyć z moimi wizytami u pewnej kobiety, do której chodziłem na seanse autosugestii.
– Jak zareagowałeś na to dziwne zjawisko?
– Teraz już nie pamiętam, czy to ja zadzwoniłem do kogoś z grupy, czy ten ktoś zadzwonił do mnie i powiedział drżącym głosem, że zdarzyło mu się dokładnie to samo. Wtedy zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę, że to nie halucynacje. Tamten człowiek znał sektę, lepiej ode mnie. Nie mogliśmy skontaktować się z naszym guru, bo nie miał telefonu – w Rio, w latach siedemdziesiątych, telefon był rzadkością. Byłem zagubiony i przerażony. Chciałem koniecznie coś zrobić, więc powtarzałem sobie uparcie: musisz o tym zapomnieć, pomyśl o czymś innym. Zacząłem liczyć wszystkie płyty, jakie miałem w domu, a było ich wiele. Kiedy skończyłem liczyć płyty, zacząłem liczyć książki, ale ciemność nie rozpraszała się ani na chwilę.
– Kiedy policzyłeś już wszystko, co się dało, co zrobiłeś?
– Ponieważ strach ciągle mnie trzymał, powiedziałem sobie, że jedynym ratunkiem może być pójście do kościoła, ale jakaś siła nie pozwalała mi ruszyć się z domu, ciągle miałem poczucie, że śmierć nadejdzie lada chwila. Wtedy wróciła moja żona, która należała do tej samej sekty. Okazało się, że ona też widziała tę czerń. I tak pomału dowiedzieliśmy się, że wszyscy członkowie owej sekty doświadczyli tego samego. Czułem obecność Zła, widoczną i namacalną. Tak jakby Zło mówiło: „Wzywaliście mnie i oto jestem”.
– Jak długo już należałeś do tej sekty?
– Około dwóch lat. Przypomniałem sobie, że w czasach kiedy braliśmy z żoną sporo narkotyków, dużą ulgę przynosiło picie mleka lub skrapianie twarzy zimną wodą. Ale w tamtej chwili ani ona, ani ja nie mieliśmy odwagi przejść przez tę okropny półmrok, żeby dotrzeć do łazienki. W końcu jakoś się udało, skropiliśmy sobie twarze wodą i poczuliśmy się lepiej. Wzięliśmy prysznic, ale kiedy wyszliśmy z łazienki, wszystko było jak przedtem, ciemność ciągle zalegała w mieszkaniu, groźnie i tajemniczo. W tym momencie przypomniała się mi cała moja dziecięca religijność. I przestało być ważne, czy umrę, a najważniejsza była pewność, że ta dziwna energia istnieje naprawdę, że jest rzeczywista, wręcz namacalna.
– Czy podczas rytuałów tej tajemnej społeczności wzywaliście czasami Zło?
– Zawsze, ale rozumiejąc Zło jako bunt, niejako Zło samo w sobie.
– To była sekta satanistyczna?
– W porównaniu z tym, co tam przeżyliśmy, rytuały satanistyczne, które znałem bardzo dobrze, były niczym. Tamto było o wiele bardziej złowrogie.
– Groźniejsze niż Kościół Szatana?
– I to znacznie bardziej, bo to była sekta o ściśle określonej strukturze, wyznająca jasno sformułowaną filozofię. Odprawialiśmy tam konwencjonalne rytuały magiczne, ale to było królestwo mocy w najczystszej formie. Czasami robiliśmy inwokacje Zła i uzyskiwaliśmy bardzo konkretne efekty, ale nigdy nie były tak rzeczywiste jak owa czerń, która zapanowała w moim domu.
– Do czego zobowiązywaliście się podczas tych rytuałów i inwokacji?
– Do niczego. Mieliśmy władzę absolutną. Diabeł igra z tobą tak samo jak kokaina, wmawia ci, że masz nieograniczoną moc. Kokaina daje ci to samo wrażenie panowania nad światem, całkowitego bezpieczeństwa, ale to są tylko pozory. Prawda jest taka, że to ty jesteś niewolnikiem.
– Wróćmy do tamtego doświadczenia. Jak to wszystko się skończyło?
– Była sobota, około dziesiątej rano. W końcu wziąłem do ręki Biblię. Otworzyłem ją na chybił-trafił i natknąłem się na akapit z Ewangelii, w którym Jezus pyta pewnego człowieka, czy ten wierzy, a on odpowiada: „Wierzę, ale zaradź mojemu niedowiarstwu”. Przeczytałem ten werset i złożyłem sobie pewną obietnicę, taką samą jak później w kwestii narkotyków. Powiedziałem: „Kończę z tą sektą raz na zawsze”. I wtedy wszystko znikło. Kiedy wiele lat później rozmawiałem o tym z moimi przyjaciółmi z sekty, dowiedziałem się, że wszyscy przeżyli to samo co ja.
– Jak odszedłeś z tej sekty? Nie próbowano cię zatrzymać?
– Poszedłem porozmawiać z jednym z guru, a on tłumaczył mi, że to był mój rytuał inicjacyjny. Odpowiedziałem mu: „Nieważne, od tej chwili już nie jestem jednym z was”. Mojego mistrza wtedy tam nie było, więc wysłałem mu telegram. Oczywiście miałem kłopoty ze zredagowaniem tego telegramu, bo panowała wtedy dyktatura w Brazylii i wszystko było cenzurowane. W aktach tej tajnej sekty na pewno mają sporo na mój temat, moje listy, moje artykuły, tysiące innych rzeczy.
– Nigdy cię nie prześladowali, że odszedłeś od nich?
– Nigdy. Oczywiście naciskali na mnie, wmawiali mi, że jestem tchórzem, głupcem, że przekonam się jeszcze, ile stracę. Ale nie byłem prześladowany. I nie wierzę w to, co czasem się podaje w telewizji, że sekty swoich byłych wyznawców nękają aż do śmierci. Po prostu nie wierzę.
– Niektóre sekty chyba jednak to robią.
– W szanujących się stowarzyszeniach są zadowoleni, kiedy jesteś z nimi, ale jeśli już zdecydujesz się odejść, nic się nie dzieje. Przynajmniej mnie nigdy nie prześladowano, a było to przecież jedno z najniebezpieczniejszych tajnych stowarzyszeń.
– Mimo tych strasznych przeżyć z czarną magią ciągle uważasz się za maga. Nie obawiasz się, że to może w pewien sposób zaszkodzić twemu wizerunkowi?
– Nie, bo ja inaczej pojmuję magię. To siła, jaką posiada każdy, przynajmniej potencjalnie. Być magiem to rozwijać zdolności poznawcze, których nie uznaje oficjalna nauka. Mag to zwykły człowiek, tyle, że świadomy, iż pod powierzchnią widzialnego istnieją inne światy, inne żywioły, inne prądy. To, co się kryje pod pozorem rzeczy, ów sekretny język, którym przemawiają, jest niedostrzegalny, ale tak samo prawdziwy jak miłość, której też nie można dotknąć.
– Czy uważasz ten wymiar magii za jakąś nadprzyrodzoną moc?
– Wręcz przeciwnie. Prawdziwym magiem jest ten, kto – jak powiedział Jezus, walczy o jawność. Mag ma odsłaniać przed ludźmi to, co władza chce przed nimi zataić, obnażyć te kręgi, które posługują się tajemnicą, aby zawładnąć wolą innych, mamiąc ich fałszywą potęgą, która potrafi tylko niszczyć. W naszym społeczeństwie jest wielu ludzi, którzy zasłaniają się tajemnicą, aby przejąć kontrolę nad innymi. Dlatego ten ma więcej władzy, kto panuje nad informacją. Oglądałem raz w teatrze sztukę o rewolucji w jakimś kraju, gdzie ministrem kultury zostaje dotychczasowy cenzor, ponieważ on już wszystko wie, wszystko kontroluje. Prawdziwy mag nie daje się zdominować kastom tych, którzy twierdzą, że posiadają całą wiedzę świata.
– Jedno jest pewne: wiele osób boi się magii.
– I dobrze, bo magia może być bardzo niebezpieczna. Porównałbym ją do energii jądrowej – zależy do czego jej użyjesz. Możesz z niej zrobić bombę atomową albo prąd elektryczny. Nie każda energia atomowa jest zła, tak jak i nie każda magia. Trzeba umieć odróżnić jedno od drugiego.
– Nie odpowiedziałeś jeszcze na jedno pytanie. Czy wierzysz w diabła?
– Wierzę w uosobienie sztucznego demona!
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że jest diabeł – lewa ręka Boga, ale istnieje także inny, będący wytworem zbiorowej podświadomości, która go ucieleśnia. Czym jest na przykład słowo? Uosobieniem myśli. Tak samo jak uosabiasz miłość, wymawiając słowo „kocham”, możesz uosobić diabła, wzywając jego imię. Ale w chwili, gdy w swoim życiu zapalisz światło, zniszczysz go, bo on ma tylko tyle władzy, ile sam mu dasz.
– Ty przecież na własne oczy widziałeś uosobienie diabła.
– Bo przedtem sam mu dałem władzę nad sobą. Ale dziś nie ma już władzy nade mną, bo mu jej odmówiłem. A teraz, Juan, porozmawiajmy o czymś innym...
Niektórzy przyjaciele Coelho próbowali ukryć jeden z najboleśniejszych rozdziałów życia pisarza: koszmar narkotyków. Albo starali się to bagatelizować, jakby narkotyki były w jego życiu nic nieznaczącym epizodem. On sam się z tym nie zgadza. Nie ma zamiaru wymazywać ze swojej historii tej ciemnej strony, która niemal doprowadziła go do śmierci, jak sam tu z niesamowitą szczerością opowiada. Wyszedł z tego doświadczenia tak bardzo wyczerpany, że jeszcze dziś ma bardzo konserwatywne poglądy w kwestii narkotyków i sprzeciwia się nawet zniesieniu kar za ich posiadanie.
Juan Arias
– Co sprawiło, że definitywnie skończyłeś z narkotykami?
Paulo Coelho
– Narkotyków nie odstawia się z dnia na dzień. W moim przypadku wychodziłem z tego etapami. Najtrudniejszy okres, kiedy brałem przeróżne narkotyki i środki halucynogenne, nawet te najsilniejsze i najgroźniejsze, to lata siedemdziesiąte. A rzuciłem je z wielu różnych powodów.
– Dlaczego jesteś tak bardzo przeciwny obecnej antynarkotykowej polityce informacyjnej?
– Bo na tym polu opowiada się straszne bzdury, zarówno jeżeli chodzi o narkotyki, jak i o papierosy. Najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to je demonizować, przedstawiać je jako środki straszne, nieprzyjemne i bezsensowne. To może doprowadzić tylko do tego, że całe pokolenie młodych ludzi rzuci się na narkotyki.
– Dlaczego?
– Bo wystarczy powiedzieć młodzieży, że narkotyki są złe, aby zaczęły ich fascynować. Osobiście głęboko wierzę w siłę buntu, bez niego nie wyobrażam sobie życia. A młodzież buntuje się dla zasady, niemal fizjologicznie.
– Dlaczego ty zacząłeś brać narkotyki?
– To był właśnie bunt, bo były zakazane, a wszystko co zakazane mnie fascynowało. Narkotyki były dla mnie i dla pokolenia 68 formą protestu przeciwko rodzicom, jednym ze sposobów kontestacji. Zawsze popadałem w skrajności, nie cierpiałem półśrodków i, dzięki Bogu, nie zmieniłem się. Podpisuję się pod zdaniem z Biblii, które mówi: „Obyś był zimny lub gorący! A tak, skoro jesteś letni, chcę cię wyrzucić z mych ust”. Po stokroć wolę być wojownikiem światła, walczyć, dlatego trudno mi przyjąć harmonię wszechświata. Najlepiej symbolizuje to słońce, które jest życiem i światłem, a wcale nie jest harmonijne. Jest wielką atomową eksplozją, która cię zabije, jeśli się do niej zanadto zbliżysz.
– A więc twoje wejście w narkotyki było przejawem buntu przeciwko zakazom i konwencjom krępującym ówczesne społeczeństwo. A dlaczego je rzuciłeś?
– Ze strachu. Zaszedłem już daleko: kokaina, halucynogeny, LSD, pejotl, meskalina i jeszcze inne specyfiki. Odstawiłem najmocniejsze, zostałem przy kokainie i marihuanie. Jednak dziś dla mnie kokaina jest istnym szatanem, diabelską energią, która daje ci złudne poczucie wszechmocy, a tak naprawdę niszczy cię, odbierając ci zdolność do podejmowania decyzji.
– Wtedy nie zdawałeś sobie z tego sprawy?
– Nie, ciągle byłem na kokainie i nic się nie działo o dziwo, nie działała na mnie jakoś specjalnie. To było fantastyczne, miałem wrażenie ogromnej władzy i dobre samopoczucie.
– Jednak w końcu doprowadziła cię do silnej paranoi.
– Rzeczywiście, kiedy wyszedłem trzeci raz z więzienia, moja paranoja nasiliła się do tego stopnia, że życie tutaj, w Rio de Janeiro, stało się dla mnie nie do zniesienia. Na ulicy miałem wrażenie, że jestem śledzony, zdawało mi się, że mój telefon jest na podsłuchu. Pamiętam, jak podczas Mundialu w 1974 roku, gdy Brazylia grała z Jugosławią, pomyślałem, że wreszcie mogę spokojnie wyjść, ulice będą puste, bo wszyscy oglądają mecz, nawet wojskowi, i nikt nie będzie mnie śledził. Byłem zdesperowany i powiedziałem sobie: „Albo wyjdę dziś, albo nie wyjdę już nigdy”.
– I wyszedłeś?
– Tak, i pamiętam, że ulice były całkowicie wyludnione. Rozglądałem się wokół i mówiłem do siebie: „Jeśli ktoś mnie teraz śledzi, od razu go zauważę”. Lecz przyszło takie stadium paranoi, że to stało się nie do zniesienia. Postanowiłem wyjechać do Stanów Zjednoczonych, choć nie było to fair wobec moich bliskich. Tylko Raul pojechał ze mną do Nowego Jorku.
– Ale w Nowym Jorku także brałeś narkotyki.
– Tak. Kokaina była modna, choć ja ciągle byłem na nią wyjątkowo odporny, jeśli oczywiście nie liczyć paranoi oraz poczucia nieograniczonej władzy. Ale w Nowym Jorku przeholowałem. Do dziś to świetnie pamiętam. Był to dzień dymisji Nixona, ósmy sierpnia. Miałem tam dziewczynę. Mieszkaliśmy w hotelu Village. Nafaszerowaliśmy się oboje kokainą. I wtedy po raz pierwszy, a brałem już od roku, poczułem jej destrukcyjną moc. Miałem niesamowity odlot. Później obejrzeliśmy ustąpienie Nixona i poszliśmy się przejść po Time Square, a stamtąd do dyskoteki. Kiedy wróciliśmy, o dziwo nie kochaliśmy się. Pamiętam, że moja dziewczyna spała naga. Doczekałem do dziewiątej rano, nie mogąc zmrużyć oka. I wtedy coś mnie tknęło. Powiedziałem sobie: „Jak tak dalej pójdzie, kokaina mnie zniszczy”. Wyjrzałem przez okno, ulica była pusta. To nie było nic konkretnego, tylko silne przeczucie, że idą prostą drogą do śmierci. Do tamtej chwili byłem spokojny i nawet jeśli widziałem, jak narkotyki niszczyły wielu moich przyjaciół, niewiele sobie z tego robiłem. Ale tamtego dnia zrozumiałem, że jeśli nie rzucę tego w diabły, skończę jak oni.
– I rzuciłeś?
– Tak, złożyłem przysięgę, co zdarza mi się rzadko: „Już nigdy więcej nie wezmę kokainy”. A z narkotykami naprawdę bardzo trudno powiedzieć: „Nigdy więcej”. Przysiągłem przed moją nagą dziewczyną.
– I dotrzymałeś słowa?
– Do dzisiaj tak. Choć zdarzało mi się jeszcze później palić marihuanę. Ale kokainę rzuciłem na zawsze. Nie przysięgałem, że rzucę papierosy, i ciągle palę, choć wiem, że mi to szkodzi. Ale narkotyki to zamknięty rozdział. Dlatego ósmy sierpnia 1974 roku, dzień, w którym ustąpił Nixon, był bardzo ważny dla mojego przyszłego życia.
– Ale później skończyłeś także z marihuaną.
– Tak, kiedy byłem z Cristiną w Amsterdamie. Zdałem sobie sprawę, że po marihuanie mam zawsze te same objawy, w gruncie rzeczy nic wielkiego, że lepiej z tym skończyć. Od tamtej chwili, a był rok 1982, nie spróbowałem już żadnej niedozwolonej używki.
– Jak sądzisz, dlaczego dziś młodzież tak szaleje za narkotykami?
– Z tego samego powodu co nasze pokolenie, choć jest może i inny powód: bo dorośli przedstawiają je jako coś strasznego. Później młodzi palą jointa i zdają sobie sprawę, że to wcale nie takie straszne, że seks jest po tym przyjemniejszy.
– Co należałoby w takim razie mówić?
– Że narkotyki są niebezpieczne, właśnie dlatego że czujesz się po nich tak fantastycznie, wcale nie zauważasz, jak powoli zżerają cię od środka, niszczą twoją wolę, robią z ciebie automat niezdolny do podjęcia żadnej decyzji, stajesz się niewolnikiem. Dlatego mówię, że są diaboliczne, bo są straszną pułapką, wielkim oszustwem. Kiedy żyłem z tą kobietą, którą porwano i torturowano razem ze mną w jakimś wojskowym więzieniu, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę faszerowaliśmy się czym popadło. Byliśmy po prostu wykolejeni. Jak gdyby nigdy nic przewoziliśmy do Stanów Zjednoczonych narkotyki w walizce. Było nam wszystko jedno, czy wsadzą nas do paki, czy nie, nie zastanawialiśmy się nad tym. Nie wiem, jak bym skończył, gdybym dalej szedł tamtą drogą. Prawdopodobnie tak jak niejeden z moich nieszczęsnych przyjaciół... Powtarzam, że kokaina to narkotyk diabła, bardzo niebezpieczny. Ale większość ludzi przemawiających do młodzieży nie ma pojęcia, o czym mówi, bo sami nigdy ich nie spróbowali. Dlatego ich propaganda jest nieodpowiedzialna i zakłamana.
Włącza się Cristina. Opowiada, że widziała ostatnio plakat kampanii antynarkotykowej, na którym ogromy jaszczur wkłada sobie do nosa człowieka i je jego mózg. A na innym plakacie w Anglii były rady dla tych, którzy nie potrafią rzucić – co zrobić, żeby narkotyki jak najmniej szkodziły.
– Muszę to opowiedzieć mojemu znajomemu, który pracuje w reklamie. Nie można oszukiwać młodych ludzi. Sądzę, że dzisiejsze kampanie informacyjne raczej zachęcają do narkotyków i napędzają nowych klientów.
– A co mówisz o narkotykach publicznie?
– Zawsze mówią, że jestem przeciw, bo na własnej skórze doświadczyłem, jak bardzo są groźne. I jestem w tym względzie konserwatystą: nie zgadzam się na zniesienie kary za posiadanie narkotyków, choć może się to wydać sprzeczne, bo mówiłem wcześniej, że narkotyki najbardziej kuszą dlatego, że są zakazane. Mimo wszystko, po moich ciężkich doświadczeniach, wolę, aby były zakazane.
W wieku trzydziestu czterech lat, porzuciwszy szaleństwa młodości, Paulo Coelho wyruszył w podróż ze swoją żoną Cristiną, szukając nowej drogi duchowej. Podczas tej podróży, w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu, na terenie hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Dachau, doznał bardzo silnego przeżycia duchowego, które na nowo pogodziło go z katolicyzmem. Musiało być ono bardzo silne, skoro opowiadając mi o tym prawie dwadzieścia lat później, Coelho wybuchnął płaczem.
Juan Arias
– Miałeś trzydzieści cztery lata, kiedy postanowiłeś wreszcie zostać osobą poważną i zrównoważoną.
Paulo Coelho
– Przeszedłem już zbyt dużo i popełniłem zbyt wiele szaleństw. Moja żona bez imienia odeszła ode mnie. Miałem za sobą już trzecie małżeństwo, z Cecilią. W 1981 ożeniłem się z Cristiną. Straciłem pracę w Polygramie, ale nie musiałem się martwić o pieniądze, bo byłem właścicielem pięciu mieszkań, a na koncie miałem wtedy siedemnaście tysięcy dolarów. Zacząłem znowu tęsknić za czymś nieokreślonym, co zniknęło z mojego życia, które przestało być moim życiem.
– I znów udałeś się w podróż.
– Właśnie. Powiedziałem do Cristiny: „Mam trzydzieści cztery lata i niedługo będę stary, zacznijmy żyć, pojedźmy w świat szukać sensu życia, wróćmy do miejsc naszej młodości”. Tak wyruszyliśmy w wielką podróż. Przejechaliśmy całą Europę wzdłuż i wszerz. Odwiedziliśmy między innymi kraje komunistyczne, gdyż w głębi duszy wciąż byłem socjalistą i chciałem poznać tę rzeczywistość z bliska. W Jugosławii kupiliśmy samochód w ambasadzie Indii i wyruszyliśmy do Niemiec, gdzie mieszkała wtedy siostra Cristiny. Za mercedesa, którego normalnie nie można tam było kupić, zapłaciliśmy tysiąc dolarów – był w świetnym stanie, bardzo piękny, z dyplomatyczną rejestracją. To była fantastyczna podróż, pełna przygód. Dojechaliśmy do Bonn, gdzie mieszkała moja szwagierka, która właśnie urodziła córeczkę. Potem zatrzymaliśmy się w Monachium, bo zawsze ciekawiła mnie historia drugiej wojny światowej. Nigdy nie widziałem obozu koncentracyjnego, a bardzo mnie to interesowało. Postanowiliśmy udać się do Dachau. Pamiętam, była niedziela i nie wiem dlaczego, poszliśmy do kościoła na mszę. Później dopiero pojechaliśmy do obozu. Zaparkowałem. Było kompletnie pusto, luty, zero stopni, mroźny wiatr wiał nam prosto w twarz. Weszliśmy. W muzeum nie było żywej duszy, zaczęliśmy zwiedzać i w pewnej chwili poczułem jakieś wielkie wzruszenie.
– Rzeczywiście, kiedy pierwszy raz zwiedza się obóz koncentracyjny, człowiek czuje, że krew zamarza mu w żyłach. Nigdy nie zapomnę wrażenia w celi śmierci w obozie Auschwitz w Polsce.
– Ja to widziałem na filmach, ale one nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, przejmującą i straszną. W jednym z baraków spotkaliśmy rodzinę, która straciła w obozie krewnego, i to mnie szczególnie poruszyło, bo o ile obóz był przeszłością, ta scena działa się na moich oczach. Zwiedziliśmy potem dom strażników obozu i jeden mały barak. Wszystko to było przygnębiające. A gdy wyszliśmy, ogromny kontrast: po lewej stronie od bramy bujna roślinność, rzeka, po prawej dawne piece krematoryjne.
– Ja nie miałem odwagi wejść do krematorium. Dla mnie są to miejsca przeklęte, dowód na upadek ludzkości.
– Potworność! – wyrwał mi się okrzyk i moja wyobraźnia zaczęła pracować. Zamknąłem siew toalecie, żeby zastanowić się, co się ze mną dzieje. Wpadające tam poranne światło było jakieś inne, piękne, całkowite przeciwieństwo wszystkiego wokół.
– Takie kontrasty w obozach koncentracyjnych wywołują dreszcze. Nie mogę zapomnieć, jak w Auschwitz, przy jednej z zardzewiałych rur, którą w tamtych straszliwych czasach musiała lecieć woda, wyrósł maleńki polny kwiat, być może dzięki jednej kropli wody, która tam spadła.
– Kiedy wyszedłem z toalety, dochodziło południe. Poszliśmy z żoną w stronę samochodu, który zaparkowałem w pobliżu budki stróża. Na skraju Dachau są trzy kaplice: katolicka, żydowska i chyba protestancka. Weszliśmy do kaplicy katolickiej, zapaliliśmy świeczkę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Samochód stał daleko, było przenikliwie zimno. Kiedy tak szliśmy, rozległy się dzwony na Anioł Pański.
– Te same dzwony wzywały więźniów na apel...
– I wtedy odleciałem wyobraźnią bardzo daleko. Jako pisarz przywykłem tworzyć nastroje, widziałem baraki przepełnione więźniami, każdą komórką ciała czułem to upodlenie człowieka. Szedłem, zmagając się z tą straszną wizją. W pewnej chwili zatrzymałem się i zobaczyłem napis na dachu strażnicy: „Nigdy więcej...”. Ta myśl, że to już nigdy się nie powtórzy, uspokoiła mnie na chwilę, bo to niemożliwe, aby człowiek mógł jeszcze raz dopuścić się takiego barbarzyństwa.
– Niestety nie miałeś racji.
– I raptem właśnie to do mnie dotarło, że wcale nie jest pewne, że to się nigdy nie powtórzy, bo już się powtórzyło i będzie się jeszcze powtarzać. Przecież ja sam doświadczyłem na własnej skórze okrutnych tortur zadanych mi przez inną istotę ludzką, mojego bliźniego, byłem poniżony i bezbronny. Myślałem o brudnych wojnach, o ludziach ginących wtedy w Salwadorze. Myślałem o matkach na placu Majowym w Argentynie, o wojskowych, którzy zrzucali niewinnych ludzi z samolotów, o bestialstwach i torturach w więzieniach dyktatorów.
– I zdałeś sobie sprawę, że człowiek ciągle jest tak samo szalony i podły.
– Poczułem rozpacz, bezsilność oraz całkowitą, beznadziejną daremność. Pomyślałem: ta cholerna ludzkość nigdy się niczego nie nauczy; jesteśmy skazani na powtarzanie tych samych błędów. To, co się wydarzyło w Niemczech w latach czterdziestych, dzieje się teraz na moim kontynencie. Ale zarazem wydawało mi się niemożliwe, aby człowiek nie wyciągnął żadnej lekcji z przeszłości. I zacząłem powtarzać sobie to, co napisał kiedyś inny pisarz: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą”. Gdzie ja to czytałem? W jakiej książce?... I powolutku przypomniałem sobie cały akapit: „Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona... Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie”. Kto to napisał? – zastanawiałem się. Tkwiło mi w pamięci jeszcze ostatnie zdanie: „Nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”. Kiedy przyszedłem do siebie, stałem pośrodku obozu koncentracyjnego, dzwony dzwoniły wokół mnie i byłem wstrząśnięty, bo raptem zrozumiałem, jak w chwili olśnienia, że te wszystkie dzwony biją dla mnie.
Tu trzeba było przerwać nagranie, bo Paulo Coelho wybuchnął płaczem. Po kilku sekundach, jakby bagatelizując swoje wzruszenie, powiedział: „Przepraszam. Chyba za dużo wypiłem”.
I to nie był jakiś akt symboliczny, bo w chwili, kiedy odkryłem, że te dzwony biją dla mnie, i zrozumiałem, że ja też muszę zrobić coś, aby zatrzymać tę ohydę, tę straszną prawidłowość, że ludzkość nie wyciąga wniosków ze swoich szaleństw, usłyszałem głos i zobaczyłem postać. Pojawiła się i znikła. Nie miałem czasu z nią porozmawiać, ale jej obraz został mi pod powiekami.
– I co zrobiłeś?
– Wróciłem do samochodu, opowiedziałem tę historię Cristinie, popłakałem się, a następnego dnia o wszystkim zapomniałem. Znowu nie wiedziałem, komu bije dzwon. Uznałem, że to było jeszcze jedno doświadczenie mojego życia. Upłynęły kolejne dwa miesiące, dalej podróżowaliśmy. Aż pewnego dnia w Amsterdamie postanowiliśmy spędzić noc w hotelu, który teraz już nie istnieje, bo był nielegalny, ale za to bardzo tani i po prostu fantastyczny. Właśnie tam podjąłem decyzję, że przestaję palić marihuanę, a Cristina właśnie tam po raz pierwszy i ostatni wzięła LSD. Na parterze hotelu był bar. Piliśmy z Cristiną kawę, kiedy ktoś wszedł i też zamówił kawę. Pomyślałem: „Ja go skądś znam, tylko skąd?”. Po chwili przypomniałem sobie, że widziałem tę osobę w obozie koncentracyjnym. Przestraszyłem się, że może mnie śledzić w związku z wydarzeniami z 1974 roku, kiedy zajmowałem się czarną magią. Jednocześnie byłem ciekaw i pomyślałem sobie, że jeśli go nie zaczepię, odejdzie i już nigdy go nie spotkam.
– I podszedłeś do niego?
– Tak, wstałem i powiedziałem: „Spotkaliśmy się dwa miesiące temu”. Spojrzał na mnie i odpowiedział po angielsku: „Pan chyba oszalał?”. „Nie, nie oszalałem, widziałem pana przed dwoma miesiącami”. Byłem poruszony, bo stanęła mi przed oczami cała sytuacja z obozu koncentracyjnego. A zarazem bałem się, bo słyszałem, że sekty czasem prześladują swoich byłych członków, choć nigdy w to tak naprawdę nie wierzyłem. Wtedy on powiedział do mnie: „Usiądź!”, i zaczął mi zadawać pytania. W czasie, gdy mnie przepytywał, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że to on mi się ukazał w obozie.
– I co ci powiedział?
– Powiedział: „Może mnie widziałeś, istnieje przecież coś takiego jak widmo astralne, bo raczej nie mogłeś mnie spotkać przedtem. Zdarza się tak po zażyciu środków halucynogennych”. Poprosiłem, by nie odchodził, bo czułem podskórnie, że to opatrznościowa postać w moim życiu. On mówił dalej o widmie astralnym i w końcu rzekł: „Widzę, że masz jakieś problemy. Pracuję w międzynarodowej firmie, mam na imię Jean, chyba mogą ci jakoś pomóc, ale musisz mi szczerze powiedzieć, czy tego chcesz”. Odpowiedziałem, że muszę się zastanowić. „Zawsze przychodzę tu na kawę o tej porze, jutro mi odpowiesz, masz dwadzieścia cztery godziny, nie więcej. Jeśli nie przyjdziesz, uznam, że nie chcesz mojej pomocy”. Nie wiedziałem, czy ten człowiek chce mojego dobra, czy mojej zguby. Rozmawiałem z Cristiną, nie spałem całą noc. Czułem się całkowicie zdezorientowany.
– Co w końcu postanowiłeś?
– Zgodziłem się. I wtedy rozpoczął się nowy rozdział mojego życia i mój powrót do Kościoła katolickiego. Człowiek ten należał do katolickiego zakonu RAM (od łacińskich słów Rigor, Amor, Misericordia – Surowość, Miłość, Miłosierdzie). To on opowiedział mi o całej historii zakonu, o jego symbolice zakorzenionej w Kościele. Spędził wiele czasu w Watykanie. Od tego czasu zacząłem się interesować tą starą katolicką tradycją, tradycją węża. Aż pewnego dnia pojechaliśmy razem do Norwegii i dał mi tam ten pierścień, który noszę, z dwugłowym wężem. Zacząłem uczyć się języka symboli, nie jakiegoś chrześcijańskiego ezoteryzmu, lecz chrześcijańskiej symboliki.
– Czy Kościół akceptuje te nauki?
– To bardzo stara tradycja.
– Wstąpienie do zakonu RAM pogodziło cię z katolicyzmem. To zakon mało znany. Czy ma wielu członków?
– Adepci tego zakonu mało o nim mówią. Jest to zakon założony ponad pięć wieków temu w łonie Kościoła katolickiego. Uczy języka symboli, przekazywanego głównie ustnie, ale to nic tajnego. RAM jest raczej praktyką sacrum, a nie jego teorią. Dlatego jest nas niewielu. W grupie jest zawsze czterech uczniów.
Wielu krytyków uparcie odmawia twórczości Paula Coelho wymiaru literackiego, ustawiając jego książki na półce z poradnikami psychologicznymi lub z ezoteryką. Coelho zaś uważa, że musi pisać prostym językiem, aby docierać do wszystkich czytelników. Uważa się za bajarza, a swoje książki chciałby widzieć w księgarni w dziale literatury lub filozofii. Tym, którzy przyłapują go na błędach gramatycznych, odpowiada z ironią, że niektórzy znawcy literatury znajdowali je nawet w Don Kichocie Cervantesa. Nikt nie zaprzeczy, że jest jednym z dziesięciu najlepiej sprzedających się pisarzy świata. Jego książki rozeszły się w ponad trzydziestu milionach egzemplarzy, choć jego dorobek literacki obejmuje zaledwie kilkanaście tytułów. W ciągu paru lat Coelho sprzedał więcej książek niż Jorge Amado przez całe swoje długie życie. W tym rozdziale opowiada o swoim procesie twórczym – żeby pisać, musi najpierw kochać się z życiem.
Juan Arias
– Dlaczego czujesz potrzebę pisania?
Paulo Coelho
– Jedyny sposób dzielenia się miłością to praca, a moją pracą jest pisanie, tak jak pracą taksówkarza jest prowadzenie samochodu.
– Czy ktoś ci narzucił pisanie, czy to był twój wybór?
– Całe życie marzyłem o pisaniu. Zawsze do tego dążyłem, czasem wbrew rozsądkowi, nieraz błądząc, ale się nie zniechęciłem. To był mój świadomy wybór.
– Powiedziałeś kiedyś, że do pisania potrzebujesz połączenia ze źródłem energii. Co to znaczy?
– Lubię sięgać po pojęcia rodem z alchemii, będącej duszą świata, albo do podświadomości zbiorowej Junga. Łączę się z przestrzenią, w której zawiera się wszystko.
– Pisze o tym Borges.
– U Borgesa to się nazywa Alef, punkt gdzie zbiegają się wszystkie rzeczy świata. Alef pochodzi z kabały, to pierwsza litera hebrajskiego alfabetu. Jest punktem skupiającym wszystko w tym samym czasie. W opowiadaniu Borgesa, zatytułowanym właśnie Alef, pewien człowiek idzie ulicą, potyka się i upada. Bezwiednie trafia właśnie w taki punkt przestrzeni, gdzie widać wszystko naraz: wszystkich ludzi, lasy, rzeki, wszystkie wszechświaty.
– Czy tego właśnie doświadczasz, gdy piszesz?
– Jest taki moment w trakcie pisania, kiedy czujesz zmęczenie, ale mimo to piszesz dalej z powodu dyscypliny, jaką sobie narzuciłeś. W pewnej chwili, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak, łączysz się z czymś, co sprawia ci przyjemność, jakby ze źródłem energii i wtedy czas zaczyna płynąć bardzo szybko. Sądzę, że w takim właśnie momencie twórczym człowiek łączy się z bliźnimi. Życie ma dla mnie ważny wymiar symboliczny, bo jesteśmy nie tylko istotami ludzkimi, lecz również swoistymi symbolami.
– Bardzo lubisz symbol wody.
– Może dlatego że zawsze mam ją tutaj przed oczami, kiedy pracuję i odpoczywam: wspaniały Ocean Atlantycki i dostojną plażę Copacabana. Woda jest wyjątkowo symboliczna, to bowiem podstawa życia i tworzenia. W morzu dochodzi też do konfliktu, wtedy powstaje fala, a to sprawia, że możemy odróżnić morze od lądu. I w tej strefie, czasem spokojnej, czasem wzburzonej, czasem zgubnej, zawiera się akt twórczy.
Szanuję tajemnicę. Wiem, że zdarzają się rzeczy, których nie rozumiemy, i trzeba uszanować tę tajemną sferę.
– Podobno czasami zaczynasz pisać coś, czego później żałujesz i porzucasz tekst albo go niszczysz.
– To prawda. Kiedy zaczynam pisać, nie wiem, czy robię dobrze. Piszę przede wszystkim dla siebie, bo jestem swoim pierwszym czytelnikiem. Kiedyś dawałem moje książki do czytania innym przed publikacją. Teraz nie. Radzę sobie sam. I kiedy zdaję sobie sprawę, że to, co piszę, nie działa, porzucam to. Tak wydarzyło się ostatnio z książką o Cyganach. W pewnej chwili po prostu przestałem ją pisać.
– Po czym poznajesz, że tekst nie działa?
– Stwierdzam, że nie jest szczery, że nie płynie. To się czuje.
– Jak wybierasz tematy do swoich książek?
– Jestem pisarzem zaangażowanym politycznie, ale moje poszukiwania są głównie natury duchowej. Dlatego właśnie najwięcej o tym piszę. Był taki czas, kiedy uważałem, że potrafię odpowiedzieć na każde pytanie, ale teraz zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, a nawet śmieszne. Mógłbym wszystko wytłumaczyć, powołując się na mistrzów czy guru, ale to nie wychodziłoby ode mnie. A przecież ciągle jesteśmy sami dla siebie tajemnicą i jednego jestem pewien: musimy dawać to, co w nas najlepsze. Tylko to może nam dać prawdziwe spełnienie. Jeżeli w życiu nie kierujesz się szczerością, oszukujesz samego siebie i oszukujesz innych, lecz to jak każde kłamstwo ma krótkie nogi, bo imperium zła też się rządzi swoją logiką.
– Co sprawia, że piszesz nową książkę?
– Dam ci obrazowy przykład. Właśnie wróciłem z Japonii, gdzie przez wiele dni podpisywałem książki. Widziałem tam bardzo pomysłowe urządzenie do płoszenia jeleni, które skojarzyło mi się z moim procesem twórczym. Urządzenie to składa się z wydrążonego w środku bambusa, który napełnia się wodą. Kiedy bambus jest już pełen, woda wylewa się i spada na coś, co powoduje straszliwy łoskot, a to z kolei płoszy jelenie. To urządzenie stało się dla mnie symboliczne, bo my tak samo napełniamy się i w pewnej chwili musimy się tym podzielić. Możemy to nazwać miłością albo potrzebą uczestnictwa w życiu, ale tak naprawdę, gdy robimy coś z entuzjazmem, czujemy potrzebę podzielenia się tym z drugim człowiekiem.
– A jak ty się „napełniasz”?
– To się dzieje poza moją świadomością, jakbym po akcie miłosnym z życiem zaszedł w ciążę i nigdy nie wiem, kto był ojcem. Przez dwa lata – tyle mniej więcej czasu zazwyczaj upływa między powstaniem jednej a drugiej książki – nie robię nic, nic nie notuję, ale jestem całkowicie otwarty na życie. I w pewnej chwili coś wchodzi we mnie i mnie zapładnia. Wtedy przychodzi potrzeba pisania.
– A jak się orientujesz, że jesteś bliski „poczęcia”?
– Zaczynam czuć... może nie złość, raczej pewne rozdrażnienie. Wtedy mówię do siebie: czuję się pełny, brzemienny, gotowy do „wydania na świat”.
– Czyli musisz być otwarty, aby przyjąć, a później spalić kokon, by odsłonić, co nosisz w sobie?
– To jest właśnie klasyczna formuła w alchemii, którą można streścić tak: roztopić się i zastygnąć. Rozproszyć i skupić. Rozkurczyć i skurczyć. To tak jak z mechanizmem serca i tyloma innymi w przyrodzie.
– Czy w trakcie pisania ważna jest dla ciebie dyscyplina, czy wolisz anarchię?
– Anarchię lubię kiedy indziej, ale przy pisaniu dyscyplina jest podstawą. To zdyscyplinowanie jest chyba jedyną pozytywną rzeczą, jaką wyniosłem z czasów mojej młodości, z gimnazjum jezuitów. Zazwyczaj kiedy siadam przed komputerem, żeby zacząć pisać, ogarnia mnie straszliwe lenistwo. Mówię sobie: przecież już napisałeś dość książek, jesteś znanym pisarzem, czego ci trzeba więcej? To są oczywiście wybiegi mojego lenistwa. Początek jest zawsze trudny. Później historia zaczyna płynąć. A gdzieś tak w połowie książki opuszcza cię już ten początkowy entuzjazm i wiesz, że jeszcze daleko do końca. Właśnie wtedy wielu pisarzy się poddaje.
– Czy ty także jak inni pisane masz jakieś manie w czasie pisania?
– O tak, mnóstwo. Na przykład kiedy zaczynam pisać, nie mogę przerwać nawet na jeden dzień, bo jeśli przerwę, tracę wątek i nie jestem w stanie pisać dalej. W podróży piszę w samolotach i hotelach. Dopiero w tym roku złamałem tę zasadę przy pisaniu ostatniej powieści Weronika postanawia umrzeć. Musiałem przerwać pracę na kilka miesięcy. Dzięki Bogu, udało mi się do tego wrócić, co oznacza, że w przypadku manii też mogą być pewne odstępstwa od reguły. Inną moją manią jest to, że muszę pisać swoje książki tutaj, w Brazylii, obok mojej Copacabany.
– Co ciekawe, prawie wszystkie twoje książki czerpią inspirację z Hiszpanii, a żadna z Brazylii.
– To jeden z paradoksów. W dzieciństwie miałem nianię, Hiszpankę. Stąd chyba bierze się mój sentyment do Hiszpanii i cała moja wyobraźnia kieruje się w tamte strony. Akcja większości moich powieści toczy się w Hiszpanii. Ale do pisania potrzebuję pewnego dystansu i muszę być tutaj, choć dopadają mnie tysiące problemów. By tworzyć, potrzebuję zmęczenia codziennością. Inaczej mówiąc, czuję się Brazylijczykiem do szpiku kości i dlatego do pisania trzeba mi mojej Brazylii.
– Co oznacza dla ciebie być Brazylijczykiem?
– To znaczy żyć w jedynej na świecie kipiącej mieszance ras i kultur, z wpływami afrykańskimi, japońskimi, europejskimi, indiańskimi. Ten koktajl tysiąca rzeczy nauczył nas, Brazylijczyków, tolerancji dla świata ducha ze wszystkim, co magiczne i wyraża się poprzez symbole, przede wszystkim w muzyce, tańcu i poezji.
– W Europie już nie ma tej tolerancji.
– Jest, ale zapomnieliście o niej. Cofnijmy się do historii, kiedy nomadzi zeszli z gór, aby zbudować pierwsze osady. Kto wybierał na nie miejsce? Czym się kierował? Nie kryteriami logicznymi, lecz magicznymi. Tak było w czasach, kiedy Bóg jeszcze nie miał imienia ani konkretnego miejsca, bo towarzyszył ludziom w ich wiecznej tułaczce. Politeizm i imiona Boga powstają wraz z pierwszymi osadami. Osada rodzi się, kiedy ludzie odkrywają rolnictwo i zaczynają rozumieć, że mogą się wyżywić bez ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Wtedy też pojmują powolny upływ czasu, jaki jest potrzebny od zasiania ziarna do zebrania plonu. Taka też jest moja mentalna podróż pisarza. W okresie pierwszego osadnictwa człowiek zaczyna odkrywać związek między aktem miłości i brzemiennością. Dopóki nie zrozumiano tego procesu, nie wiadomo było, kto jest ojcem. Człowiek stopniowo zdawał sobie sprawę, że do kiełkowania, rodzenia i wzrostu potrzeba czasu.
– Ludzie wznoszą świątynie, a wokół nich się osiedlają.
– Pierwszy mur powstaje nie wokół miasta, lecz wokół świątyni. Tak rodzi się kasta kapłanów, władza świętości. Bóg ma już imię i ołtarz, a część ludzi przywłaszcza go sobie. Zostało oddzielone sacrum – świątynia, gdzie skupia się władza – od profanum, którym jest świat poza świątynnym murem.
– I ten podział przetrwał do naszych czasów.
– Zmienia się wprawdzie struktura miasta, zmieniają się środki transportu, systemy społeczne i rządy, ale symbol tego muru, tego podziału na sacrum i profanum jest wciąż aktualny. Podział ten burzy Jezus w Ewangelii. Do pewnej Samarytanki mówi on, że nadejdzie dzień, kiedy ludzie będą czcić Boga nie w świątyni tej czy tamtej, tylko „będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie”. A w przypowieści o dobrym Samarytaninie wychwala go za to, że pomaga rannemu na drodze, mimo że Samarytanie byli ateistami, bezbożnikami, a krytykuje lewitę, człowieka sacrum, świątyni.
Teraz wielu ludzi zaczyna rozumieć, że aby dostąpić misterium i zaszczepić je w nasze życie, trzeba zburzyć podział na sacrum i profanum. Gdy mur runie, sacrum i profanum wzajemnie się przenikną. I to właśnie dzieje się w Brazylii.
– Europejczycy czują tą własną inność.
– A wiesz dlaczego? Bo w Brazylii ta wielka mieszanka ras i kultur nie zostawiła czasu na wzniesienie muru wokół ołtarza. Do Brazylii afrykańscy niewolnicy przywieźli swoje rytuały i zmieszali się z chrześcijanami. Tak zrodził się ekumenizm, który wprawdzie nie zawsze się sprawdza, ale mimo wszystko jest lepszy niż dominacja jednej religii nad innymi. Ponieważ nie zbudowano tego muru, który oddziela sacrum od profanum, magię od rzeczywistości, misterium przeniknęło do wszystkich dziedzin życia. Sacrum wdarło się do profanum. Dlatego Brazylijczycy nie wzdragają się tak bardzo na sprawy ducha i akceptują każde doświadczenie przesycone duchowością i tajemnicą. Nie wiem, czy zauważyłeś, że drużyna Brazylii to jedyni piłkarze świata, którzy wychodzą na boisko, trzymając się za ręce, aby przekazać sobie energię. Ronaldo zawsze jest na końcu tego pochodu i ma jedną rękę wolną, dotyka nią murawy boiska, by zaczerpnąć z niej energii z ziemi. Jeśli przyjedziesz do Rio na sylwestra, tu, na plaży Copacabana, ujrzysz niewiarygodne widowisko. Znajdziesz się wśród miliona katolików, ubranych na biało i rzucających kwiaty do morza, jak każą dawne afrykańskie obrzędy. Tutaj wszystkie wierzenia współistnieją ze sobą, wierni i teologowie potrafią godzić je bez wyrzutów sumienia. Dlatego mówię, że fakt bycia Brazylijczykiem ma duży wpływ na moją twórczość, bo tutaj wszyscy kierują się intuicją, nie wstydzą się duchowości czy magii, są dużo bardziej otwarci na paradoks niż na kartezjańską logikę. Są niezwykle ludzcy i otwarci na wszystko, co jest tajemnicą.
– Dlatego tutaj mieszkasz?
– Wybrałem życie w Brazylii, a konkretnie w Rio de Janeiro, które jest najżywszym i najcudowniej niekonwencjonalnym miastem świata. Już ci mówiłem, że jestem człowiekiem skrajności. William Blake napisał: „Droga skrajności wiedzie do pałacu mądrości”. Wierzę w to. Dlatego kiedy piszę książką, to „po brazylijsku”, czyli z pasją. W Rio jest wiele spokojniejszych miejsc, pośród zieleni, ale ja chcę mieszkać właśnie tu, w dzielnicy Copacabana. Tu, między morzem a lasem tropikalnym, zobaczysz silne kontrasty. Chodnik obok plaży jest czarno-biały, biedni i bogaci żyją ciasno obok siebie. Są też inne dzielnice mieszane, ale ta ma silną osobowość, która pasuje jak ulał do mojej natury i tutaj dobrze mi się pisze.
– A propos sylwestra, spędzasz go w Rio?
– Mogę ci zostawić mój dom na sylwestra, bo my koniec roku spędzamy w grocie Massabielle w Lourdes. W 1989 obchodziłem tam samotnie swoje urodziny i było to mocne przeżycie. Odtąd postanowiliśmy z Cristiną spędzać ostatni dzień roku w grocie objawień. Jest tam zazwyczaj bardzo zimno, zbiera się nie więcej niż pięćdziesiąt osób, ludzi z najróżniejszych stron świata i z najróżniejszymi uczuciami, połączonych atmosferą prostej modlitwy. Za pierwszym razem bardzo mnie to poruszyło, Matka Boska niemal oczarowała mnie. To miałem na myśli, mówiąc ci o religii jako o wspólnym oddawaniu czci.
– A co robicie w sylwestra?
– Właściwie nic. Nie ma radości ani smutku, tylko pogoda ducha. Prawie zawsze pada. Zazwyczaj jemy skromną kolację w hotelowej restauracji, a następnie wszyscy życzymy sobie szczęśliwego Nowego Roku. Tak obcujesz z bliska z tajemnicą wiary. Jednego roku pojechałem do groty rano. Jakiś mężczyzna siedział tam i medytował. Kiedy wróciłem wieczorem, jeszcze tam był. Może wypełniał jakieś śluby, nie wiem. W Lourdes w nocy, kiedy jest mało ludzi, wszystko jest niesamowicie magiczne.
– Ale czy nie sądzisz, że dziś magia wyszła trochę z mody w społeczeństwie zdominowanym przez produkcję, konsumpcję, nowe technologie i globalizację rynku?
– Coś ci powiem, Juan, cała ta globalizacja rynku światowego, te wszystkie giełdy i tak dalej, to są dopiero prawdziwe czary. Najmagiczniejsze z magicznych. Bo nie powiesz mi, że dziś ekonomiści coś rozumieją. Są zagubieni, niezdolni do jakiejkolwiek prognozy, nic nie mogą zaplanować. Magia rynków światowych nadchodzi z giełd i wystarczy, że japońska dostanie kataru, by wszyscy nagle się pochorowali na śmiertelną grypę. Wszyscy ekonomiści podlegają skutkom magii, której nie umieją i nie mogą kontrolować.
Wszyscy ci guru, ci najwyżsi kapłani ekonomii mają swoją religię, swoje dogmaty, swoje misteria, którymi żonglują, by wywrzeć wrażenie na biednych śmiertelnikach, lecz w rzeczywistości z tej magii giełd wychodzą nadzy, bez Boga.
– Zdaje się, że ty też grasz na giełdzie.
– Bardzo rzadko. I zawsze przeciwstawiam się maklerom i wprawiam w zakłopotanie mojego bankiera. Mówię mu na przykład: „Te akcje, które spadają, zaraz wzrosną”. On odpowiada mi, że nie, a ja, że tak. A kiedy rzeczywiście rosną, on mnie pyta: „Skąd wiedziałeś?” Odpowiadam mu: „Mam kobiecą intuicję, a poza tym wiem, że jeżeli tak bardzo spadły, to muszą wzrosnąć. Wy mówicie, że to niemożliwe, podajecie tysiące powodów, a ja znam po prostu odwieczny ruch morza, gdzie po odpływie następuje przypływ”. Ot i wszystko. Oni gubią się w naukowych prognozach. My sądzimy, że oni wiedzą, ale ci wszyscy ekonomiści tak naprawdę nic nie wiedzą. To tak jak siły Dobra i Zła. Jeśli pewnego dnia siły Zła postanowią zdewaluować pieniądz w Brazylii i zrujnować jej gospodarkę, zrobią to i żaden ekonomista nic tu nie poradzi, żaden rząd tego nie zahamuje. Dlatego ja się w to nie mieszam, trzymam pieniądze na książeczkach oszczędnościowych i już.
– A więc wierzysz w Zło?
– Dobre pytanie. Wierzę w dwa rodzaje Zła: w zło naturalne i sztuczne. Jako monoteista wierzę w Zło naturalne, które jest lewą ręką Boga, czyli w historie, które się przytrafiają. Zło sztuczne to sprawy, które stwarzamy sami i projektujemy w czasie, bo to jest świat symboliczny, który staje się rzeczywistością. Aby rozproszyć ciemności, wystarczy zapalić światło, bo przecież nie można zapalić ciemności.
– I ty mówisz, że nie lubisz metafor!
– Pewne sprawy można wytłumaczyć tylko poprzez obrazy. Ale wracając do Zła: nazywamy tak rzeczy, które się dzieją i nie możemy ich zrozumieć, choć głęboko ranią. Klasyczny jest przykład Hioba.
– Nie uważasz, że istnieje niebezpieczeństwo, że zaczniemy usprawiedliwiać cierpienie i niesprawiedliwość, zamiast zwalczać ich przyczyny?
– Zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo i wszelkie poszukiwania duchowe niosą niebezpieczeństwo. Trzeba być czujnym. Ale zapewniam cię, że nie poznałem nigdy człowieka, który by szedł drogą duchową i usprawiedliwiał cierpienie, a nie starał się mu zaradzić w miarę swoich możliwości.
– Istnieją jednak ludzie, którzy szczycą się swoją duchowością, a w gruncie rzeczy nie robią nic, aby zmienić ten niesprawiedliwy świat.
– Nie należy uogólniać. Kto zmienił moje życie? Ludzie, którzy oświecili mnie swoim przykładem, ale do tego musieli być widoczni i bez kompleksów pokazywać swoje cnoty. Już Ewangelia mówi, że nie zapala się świecy, aby ją schować pod korcem, przeciwnie, stawia się ją na świeczniku, aby świeciła wszystkim. Ja także widziałem straszne rzeczy w swoim życiu, spotkałem ludzi, którzy próbowali mną manipulować w sferze magii i ducha. Nawet ja sam w latach sześćdziesiątych próbowałem manipulować innymi. Ale przecież ludzie nie są tacy głupi, jak sądzimy, i umieją odróżnić tych, co prowadzą ich ku światłu, od tych, co zapędzają w ciemności. Parę dni temu widziałem w telewizji program o sektach. Boję się sekt, ale ten program był po prostu nie do przyjęcia. Wyglądało na to, jakbyśmy wszyscy byli maleńkimi dziećmi niezdolnymi do samodzielnego myślenia.
– Miliony ludzi czytają twoje książki i pod ich wpływem zmieniają swoje życie. Czy to nie jest wielka odpowiedzialność dla pisarza?
– Poprzednia dygresja pomoże moim czytelnikom lepiej mnie zrozumieć, bo pisarz pisze o tym, co czuje i przeżywa. Oczywiście czuję się odpowiedzialny, i to bardzo, bo widzę skutki moich książek. A także dlatego, że jestem świadomy niejednego błędu, jaki popełniłem w życiu.
Wiem, że jestem sławnym pisarzem, tłumaczonym na dziesiątki języków, bardzo kochanym, ale także szkalowanym, nielubianym i wręcz znienawidzonym. Ale obecnym i żywym. Pierwsze pytanie, jakie sobie zadaję jako pisarz, to czy jestem w zgodzie z sobą samym, i na razie sądzę, że tak. Poza tym jeżdżenie po świecie i opowiadanie po wielokroć w wielu różnych miejscach o tej samej książce zmusza mnie do ciągłych przemyśleń nad tym, co napisałem.
– Czy nie przeszkadza ci to, że oprócz pisarza twoi czytelnicy widzą w tobie guru lub mistrza?
– To jest problem. Czasem niepokoi mnie ta cienka granica między pisarzem a guru i zadają sobie pytanie, czy podołam wyzwaniu. To bardzo niebezpieczna mina. Do tej pory udało mi się ją omijać, ograniczając się w mojej profesji pisarza, do tego co mam do powiedzenia w moich książkach i zadziałało to jak katalizator.
– Federico Fellini, kiedy go pytano o wydarzenia minione bądź przyszłe, odpowiadał: „Wszystko już powiedziałem w moich filmach”.
– To bardzo ładne. Prawda jest taka, że do tej pory broniłem się, aby nie wypaść z roli pisarza. Pięć lat temu mogłem spędzać życie na prowadzeniu wykładów i konferencji, zarabiając w ten sposób krocie. W samej Brazylii sprzedałem sześć milionów książek. Gdybym pobierał jednego dolara za udział w spotkaniu ze mną, zbiłbym fortunę. Ale nie zrobiłem tego.
– Jak przyjmujesz krytykę swego stylu pisania?
– Krytycy takie mają zadanie i nam, pisarzom, bardzo pomagają. Nigdy nie czuję się osobiście urażony krytyką, bo świadomie piszę książki w sposób bardzo zwyczajny, lekki i potoczysty, tak, aby wszyscy mogli mnie zrozumieć. Dlatego czasem rozlegają się oburzone głosy, że nie umiem pisać, że jestem zbyt prosty. Mnie się wydaje, że nie istnieje jeden sposób pisania. Każdy pisarz ma odrębną osobowość, indywidualność i każdy pisze dla swojego odbiorcy. Z wielką miłością i czułością odnoszę się do ludzi prostych, którzy są także szczerzy i prawdziwi. To z nimi się utożsamiam. Nigdy nie przeciwstawiam się moim krytykom, a kiedy ich spotykam, jestem dla nich bardzo miły, nie z cynizmu czy z poczucia zwycięstwa, bo sprzedałem miliony książek, tylko dlatego, że jestem szczery.
– Za to bardzo się wściekasz na niektórych swoich wydawców.
– Już ci tłumaczę dlaczego. Na początku nie miałem żadnego doświadczenia i podpisywałem kontrakty na tłumaczenia nie na dany kraj, ale na język. I tak moje książki przyjeżdżały do Indii z Anglii czy Irlandii i chciano je sprzedawać po piętnaście dolarów, kiedy średnia cena książki wynosi tam trzy dolary. A w tym kraju żyje pięćset milionów mieszkańców. Sprzeciwiałem się. Wymusiłem, aby moje książki były wydawane w danym kraju i sprzedawane po lokalnej cenie, żeby nie były importowanym luksusem. Tak samo było tutaj w Ameryce Łacińskiej i w Afryce. Na przykład pokłóciłem się z moim portugalskim wydawcą, który wysyłał moje książki do Afryki w cenie obowiązującej w Europie. I mówiłem mu: „Mario, jesteś socjalistą i nie wierzysz w Boga. Ja wierzę, ale twoje serce socjalisty musi zrozumieć, że nie możemy sprzedawać książek w Afryce po tak wysokich cenach. Trzeba je tam drukować”. I teraz mamy już tanie książki na przykład w Angoli czy na Wyspach Zielonego Przylądka.
– Dlaczego chowasz swoją bibliotekę?
– Mówiłem ci, że krępuję się pokazywać, co czytam czy przeczytałem. W 1973 roku miałem dom pełen książek. Pewnego dnia, kiedy wróciłem z pracy, zobaczyłem, że półki mojej biblioteki zawaliły się pod ciężarem książek, i pomyślałem, że gdybym w tamtym momencie był w domu, niechybnie bym zginął przywalony książkami. Przypomniałem sobie, jak Borges stawał przed swoją biblioteką i zadawał sobie pytanie: „Ilu z tych książek nigdy nie przeczytam?”. I zacząłem się zastanawiać: „Po co mi te wszystkie książki, skoro wiem, że i tak ich nie przeczytam? Na kim chcę zrobić wrażenie?” I postanowiłem wtedy, że moja biblioteka nie przekroczy czterystu książek, co i tak jest zbyt dużo, gdybym chciał je kiedyś przeczytać jeszcze raz. I nie myśl przypadkiem, że trzymam je tutaj, w salonie, są gdzie indziej, zamknięte w szafie.
– Czy uważasz, że w swoich książkach przekraczasz jakieś granice?
– Żeby być pisarzem, trzeba mieć trochę fantazji i umieć wykraczać poza granice, łamać schematy przyjętych konwencji. Zawsze staram się pogodzić rygor ze współczuciem, tak jak mamy odrobiną rozsądku, by nie robić pewnych głupstw. Ale przede wszystkim nie można zabić tego dziecka, które nosimy w sobie. Sądzę, że moje książki są czytane właśnie przez dziecko, które w nas mieszka. Dlatego piszę historie, które się podobają, nie redaguję rozpraw filozoficznych, nudnych wielkich teorii. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, co sądzę o życiu i ludziach, przeczyta ten wywiad. Po to rozmawiam teraz z tobą. Ale jeśli chcę opowiedzieć o granicach szaleństwa i rzeczywistości, wtedy piszę powieść opartą na jakiejś ciekawej historii i w niej jest wszystko. Ale ta historia mówi do dziecka w nas, bo to właśnie ono jest kapitanem dającym rozkazy mózgowi i całej reszcie.
– Ktoś mógłby ci zanucić, że to poszukiwanie dziecka, które nosimy w sobie, jest obawą przed spotkaniem z naszą dorosłością.
– A co to jest ta dorosłość? Czym jest dojrzałość? Początkiem dekadencji, bo każdy dojrzały owoc albo zostanie zjedzony, albo zgnije. Bać się tego dziecka, które w nas żyje? Toż to głupota! Kto z nas może o sobie powiedzieć, że dojrzał, jest w pełni dorosły, nie potrzebuje wiary w Boga i sam jest wzorem do naśladowania dla innych? Tylko szaleniec mógłby tak powiedzieć. Prawda jest taka, że podlegamy ciągłej ewolucji, dojrzewamy i rodzimy się w każdym ułamku sekundy.
– Są też tacy, co twierdzą, że niczego się nie boją.
– Właśnie. W jednej z moich książek bohater pyta, co to jest odwaga. Odwaga to strach, który umie się modlić. Głęboko w to wierzą, bo ten, co się nie boi, nie może też być odważny. To wielki paradoks, bo jeśli się nie boją, to wyskoczą przez okno albo nie cofną się przed nadjeżdżającym samochodem. Człowiek odważny odczuwa strach, ale nie daje się zastraszyć, a to spora różnica.
– Kim byli twoi idole z młodości?
– Zasadniczo jeden muzyk John Lennon i jeden pisarz Jorge Luis Borges. Byłem nim zafascynowany do tego stopnia, że aby poznać osobiście tego wielkiego Argentyńczyka, pewnego dnia wsiadłem do autobusu z moją ówczesna dziewczyną i pojechałem do Argentyny. Jakimś cudem udało mi się dowiedzieć, gdzie mieszka. Przychodzimy pod wskazany adres. Tam mówią nam, że siedzi przed hotelem obok domu. Zbliżam się do niego. On siedzi przy stoliku. Nie zmrużyłem oka w podróży przez czterdzieści osiem godzin, tak chciałem z nim porozmawiać, ale kiedy stanąłem przed nim, zaniemówiłem. „Stoję przed swoim idolem, ale idole milczą” – pomyślałem w duchu i nie odezwałem się ani słowem. Moja dziewczyna nie mogła tego zrozumieć. Wytłumaczyłem jej, że tak naprawdę pragnąłem zobaczyć tylko swój mit i udało mi się. Słowa były zbyteczne.
– Identyfikowałeś się z nim przez całe życie.
– Niewątpliwie. Borges miał ogromny wpływ na moją twórczość. Uwielbiam jego prozę i poezję. Czuję się dumny, że jesteśmy spod tego samego znaku – urodziłem się dwudziestego czwartego sierpnia jak on, choć oczywiście wiele lat później.
– Wolisz jego prozę czy poezję?
– Uwielbiam bez wyjątku wszystko, co napisał. Jego wiersze czytałem tysiące razy, wiele z nich znam na pamięć.
– Nie wierzę! Spróbujesz powiedzieć któryś?
– Proszę bardzo. Może być sonet? Posłuchaj na przykład tego:
Nie będę szczęśliw już.
To nieistotne. Chyba.
Na świecie tym są inne rzeczy;
Jakakolwiek chwila głębokości przeczy
I wielkości morza.
Życie jest ulotne
I choć godziny – długie, dźga ta szpica, Mroczna zagadka, co na nas czyhała, Śmierć, to drugie morze, ta druga strzała, Co ma nas uwolnić od słońca i księżyca
Oraz miłości. Szczęście, coś mi dała
I zabrała, w proch będzie roztarte;
Co było wszystkim, nic nie będzie warte.
I tylko radość smutku mi została, Ten marny zwyczaj, co mnie pcha ku górom, Na Południe, ku drzwiom pewnym i murom.
Coelho wyrecytował sonet zatytułowany 1964 [II] z tomu El otro, el mismo, bez błędu, bez zająknienia, w czystym dialekcie kastylijskim.
– Gdzie chciałbyś, aby stały twoje książki w księgarni?
– Jedne w dziale literatury, inne filozofii, ale nie w ezoteryce. I mówię to bez wstydu i pruderii, lecz z dumą.
– Jakim jesteś czytelnikiem?
– Moja relacja z książkami jest niemal magiczna i tutaj też mam różne swoje dziwactwa. Przede wszystkim czytam tylko te książki, które sam kupię, nigdy nie te, które dostaję w prezencie. Codziennie dostaję kilkanaście książek i nawet ich nie otwieram.
– Ale w ten sposób możesz przegapić jakieś arcydzieło!
– Jeżeli to naprawdę dobra książka, wcześniej czy później dowiem się o tym. Wtedy pójdę do księgarni i ją kupię. Uważam, że pisarz nie powinien dawać w prezencie swoich książek. Żaden szewc nigdy nie przysłał mi butów, dlaczego niby mam otrzymywać książki?
– Nie mów mi, że nigdy nie zrobiłeś wyjątku. Na pewno kiedyś podarowałeś komuś swoją książkę i przeczytałeś jakąś książkę, którą ci ktoś przysłał. Sam pokazałeś mi list od ministra obrony Brazylii, w którym on dziękuje ci za książkę Podręcznik wojownika światła, która bardzo mu się podobała.
– Oczywiście są wyjątki. W tym wypadku minister sam poprosił mnie o tą książkę.
– Założę się, że przeczytałeś mój wywiad-rzekę z Jose Saramago, który ci wysłałem.
– Przeczytałem, i to niejeden raz. Ale to co innego. Miałeś zrobić ze mną podobny wywiad, ale też byłem bardzo ciekaw osobowości tak sławnego i cenionego pisarza jak Saramago. Podobnie zresztą było z twoją książką Un Dios para el Papa. Nie wiedziałem nawet zresztą, że już jest w księgarniach. Powiedziano mi o tym w Madrycie, więc poprosiłem cię o nią, bo chciałem poznać bliżej papieża Wojtyłę. Ale zazwyczaj, jeśli mam ochotę przeczytać jakąś książkę, choćby przez wzgląd na autora, nie chcę jej dostać w prezencie. Wolę kupić.
– Ale fundacja twojego imienia czasami daje w prezencie książki.
– To prawda, fundacja kupiła ostatnio dwanaście tysięcy moich książek w celu ofiarowania ich bibliotekom w więzieniach, szpitalach i tak dalej. Wydawca zapytał mnie, czy ma sprzedać je po cenie produkcji, ale powiedziałem, że ma być to normalna cena detaliczna, jakbym je kupił w księgarni.
Naszej rozmowie przysłuchuje się jego mała siostrzenica. Coelho mówi, że kiedyś podarował jej Alchemika i pyta: „Przeczytałaś?”. Siostrzenica kręci głową, że nie. Wujek udaje oburzonego: „Jak to! Książki twojego wujka czyta cały świat, a ty jedna nie! Gdybyś kupiła tę książkę za swoje kieszonkowe, na pewno byś ją przeczytała”. Moja przyjaciółka, aby troszkę sprowokować Coelho, wręczyła mu po południu swój tomik poezji ze słowami: „Daję ci tę książkę, żebyś ją wyrzucił do kosza”. Coelho uśmiecha się, całuje ją i mówi: „Musisz mi ją zadedykować”.
– Czy jesteś jakoś obecny w swoich książkach?
– Tak naprawdę jestem wszystkimi postaciami z moich książek. Jedyna postać, którą nie jestem, to alchemik.
– A to dlaczego?
– Bo alchemik już wszystko wie, a ja wiem, że nie wiem wszystkiego. Oczywiście w Alchemiku jestem Pasterzem, Sprzedawcą Kryształów, a nawet Fatimą. W innych powieściach zawsze jestem głównym bohaterem. Nawet Bridą. W dwóch jestem całkowicie sobą: w As Valkirias i w Pielgrzymie. Bo większość moich książek nie jest fikcją. To prawdziwe historie, które sam przeżyłem. Nawet Weronika postanawia umrzeć, moja ostatnia powieść, to nic innego jak zbeletryzowana historia mojego trzykrotnego pobytu w szpitalu psychiatrycznym.
– Czujesz się pisarzem pielgrzymującym?
– Wszyscy pisarze muszą być w ciągłym ruchu, przynajmniej wewnętrznie. Nie sądzę, aby Proust dużo się przemieszczał fizycznie, ale on też sporo podróżował. Wszystkie wielkie klasyczne dzieła literatury to opowieści o wielkich podróżach, od Biblii po Boską komedię, od Don Kichota po Iliadę. To zawsze poszukiwanie Itaki, zawsze metafora narodzin i śmierci, tej wielkiej podróży, którą musimy odbyć wszyscy, czy tego chcemy, czy nie.
Paulo Coelho ma miliony czytelników na wszystkich kontynentach i we wszystkich językach. Trudno powiedzieć, jacy są, bo są bardzo różni. Z tysięcy listów, jakie dostaje pisarz, nie wyłania się jeszcze dość jasny ich obraz. Wiadomo jedynie, że autor czuje się wobec nich raczej przyjacielem niż mistrzem, a przede wszystkim współtowarzyszem podróży. On z kolei ma pewien wgląd w uczucia, jakie budzi wśród czytelników, dzięki podróżom po świecie. Odkrywa wówczas entuzjazm, jaki wywołują nie tylko jego książki, ale sama jego obecność. W tym rozdziale opowie o kilku wzruszających, magicznych, zaskakujących spotkaniach.
Juan Arias
– Porozmawiajmy o tym, kim są twoi czytelnicy.
Paulo Coelho
– Muszę ci powiedzieć przede wszystkim, że mój związek z tą ogromną, anonimową masą jest bardzo intensywny, daleki od relacji mistrz – uczeń czy pisarz – czytelnik. To jak z przyjaciółmi, z którymi dzielę się czymś bardzo intymnym, tym co mamy wszyscy i co w nas najlepsze. Zobacz choćby ostatni list, jaki do mnie przyszedł. Jest bardzo dziwny. Młody chłopak przesyła mi zdjęcie, na którym jesteśmy obaj. Spotkaliśmy się na jakiejś promocji książek w Anglii. To list bardzo kobiecy, ozdobiony rysunkami. Pisze, że uczy się portugalskiego, że w nocy śnią mu się anioły. Wysyła to zdjęcie, żebym mu je podpisał. Ja nic nie pamiętam, ale on przypomina mi, gdzie się poznaliśmy i jak go to spotkanie poruszyło. Pisze mi też o Alchemiku. Listów jak ten dostaję tysiące, czasem mają po osiem, dziesięć stron. Piszą do mnie przeważnie prości ludzie, bo ważne osobistości z reguły nie mają na to czasu.
– Jak uważasz, jesteś czytany częściej przez mężczyzn czy przez kobiety?
– Na początku czytało mnie więcej kobiet, ale to się zmieniło. Kiedy zacząłem spotykać się z czytelnikami, dziewięćdziesiąt procent audytorium stanowiły kobiety, dziesięć mężczyźni. Teraz proporcje są sześćdziesiąt do czterdziestu. Mężczyźni już nie boją się okazywać emocji, stoją w kolejce po mój autograf tak samo jak kobiety. I sądzę, że pośród czytelników zachodzi ta sama proporcja. Ale nie wiem tego na pewno.
– Czy miałeś jakieś niespodzianki?
– Wiele razy. Czasem spotykam ludzi, których nigdy bym nie podejrzewał, że czytają moje książki. Myślę, że moi czytelnicy należą do bardzo różnych światów. Łączy ich wszystkich bardzo emocjonalny stosunek do mnie. Nie ma tutaj znaczenia, czy piszę dobrze, czy źle, rodzi się jakieś braterstwo, swoista wspólnota dusz. Kiedy czasem myślę o nich, jak wychodzą z domu, wsiadają do autobusu, wchodzą do księgarni i bywa, że stoją w kolejce po moją książkę, jestem naprawdę poruszony.
– Jak sądzisz, dlaczego odniosłeś taki sukces?
– Kiedy ludzie czytają moją książkę, na pewno mówią sobie: „Mógłbym napisać ją sam, ta książka mówi o rzeczach, które znam, ale o których zapomniałem w natłoku codziennych spraw”. To jest właśnie to, co nazywamy zbiorową podświadomością. Sądzę, że moje książki łączą się z jakimś tajemniczym procesem twórczym, który wiele zawdzięcza kobiecej stronie ludzkiej duszy. A ta część w nas, która nie wznosi murów między sacrum i profanum, umie posługiwać się intuicją, magicznym wymiarem istnienia, na co dzień posługuje się paradoksem.
– Czy sądzisz, że jesteś dla młodych dzisiaj tym, kim Castaneda był dla pokolenia 68?
– W przedmowie do Pielgrzyma, mojego debiutu literackiego, cytuję Castanedę i utożsamiam Petrusa z Don Juanem, ale nie uważam się za kontynuatora jego dzieła. Podczas mojej pielgrzymki do Santiago de Compostella odebrałem najważniejszą w życiu lekcję: to, co nadzwyczajne, nie jest przywilejem kilku wybrańców, lecz nas wszystkich, zwykłych śmiertelników. I jestem naprawdę, pewien, że wszyscy jesteśmy przejawem boskości Boga. U Castanedy przeciwnie, tylko wybrani mogą dotrzeć do tajemnicy, choć nadal pozostaje on moim idolem. Zawsze powtarzam, że odmienił moje życie. Kiedy umarł w kwietniu 1998 roku, napisałem o nim artykuł w dzienniku „Globo”.
– Zdaje się, że pielgrzymka do Santiago de Compostela była bardzo ważnym wydarzeniem w twoim życiu.
– W pewnym sensie było to dla mnie wydarzenie przełomowe. Na początku pielgrzymki myślałem, że tylko nielicznym wybrańcom dane będzie dotrzeć do tajemnicy ducha. Z tego powodu w połowie drogi przeżyłem bardzo głęboki kryzys.
– Niektórzy wątpią nawet, czy naprawdę szedłeś przez tyle dni.
– Wiem o tym i niestety nie mam na to wpływu. Ale to znaczy, że nie przeczytali mojej książki, gdzie opowiadam o tym niezwykle dla mnie ważnym doświadczeniu, bo gdyby ją przeczytali, nie mogliby tego powiedzieć. Gdybym nie odbył tej pielgrzymki, trudno by mi było opisać ją w najdrobniejszych szczegółach, dzień po dniu, a przede wszystkim niemożliwe, by wywołała takie zamieszanie w moim życiu. Tamto przeżycie zetknęło mnie ze zwykłymi ludźmi, którzy okazali się bardzo mądrzy i udało im się przełamać moje schematy myślowe. Pewnego dnia – nigdy tego nie zapomnę – w jakimś wiejskim barze spotkałem chłopaka, który był wprawdzie niewykształcony i zapewne nie miał pojęcia, kim był Proust, ale powiedział mi rzeczy tak fantastyczne o życiu, że osłupiałem. Inny nie odezwał się nawet słowem, ale okazał mi przyjaźń i pomoc, do jakiej ja nigdy nie byłem zdolny, pomimo całej mojej religijności, wiedzy i otwartości na sprawy ducha.
– I wróciłeś odmieniony.
– To była radykalna zmiana, o sto osiemdziesiąt stopni. I właśnie wtedy powstał w mojej głowie pomysł, by napisać o tym dla tych właśnie ludzi, których czasem uważamy za ignorantów, a w których przecież drzemią ogromne pokłady głębokiej mądrości. Uważałem się za pisarza, choć nigdy przedtem nie odważyłem się pisać. Wielką lekcją wyniesioną z tamtej pielgrzymki było zrozumienie, że największe piękno jest w prostocie. Dlatego mój dom, jak sam widzisz, jest urządzony wyjątkowo skromnie i prawie pusty. Dopiero tam, w kącie salonu, stoi kwiat. I jest piękny, bo wokół nie ma nic innego. Prostota jest największym pięknem.
– Potem długo mieszkałeś w Madrycie.
– Przez kilka miesięcy i nie opuściłem chyba żadnej corridy. To były bardzo szczęśliwe czasy. Po pierwsze, nic nie musiałem robić. Po drugie, nie miałem już zamiaru stać się wybrańcem, nie twierdziłem, że cierpienie jest święte, że zawiłość to mądrość, a to co wyszukane – w dobrym guście. I już ślepo nie wierzyłem w ten idiotyczny pogląd, że im bardziej coś jest trudne, tym ważniejsze.
– Jeśli już mówimy o zwykłych ludziach, czy wiesz, że konserwatywni teologowie katoliccy nie uznają objawień Matki Boskiej, z dość ciekawego powodu: gdyby miała coś do powiedzenia ludzkości, nie posługiwałaby się dziewczynami tak prostymi i niewykształconymi jak wizjonerki z Lourdes czy Fatimy.
– Tak jakby Jezus był wielkim mędrcem swoich czasów! Nie był. I aby głosić swoją prawdę, otoczył się nie mędrcami, lecz prostymi rybakami. Jest taka interesująca powieść science fiction zatytułowana Czarna chmura. To opowieść o chmurze, która przemierza światy i galaktyki, wysysając z nich całą mądrość. Chmura jest mądrością całkowitą i ma zamiar połknąć także Ziemię. Człowiek porozumiewa się z chmurą i wyjaśnia jej, że na Ziemi istnieją już istoty rozumne, więc niech idzie sobie gdzie indziej. Lecz jeszcze inni ludzie proszą: Zanim odejdziesz, przekaż nam swoją wiedzę, gdyż jesteś taka mądra. Wybierz najmądrzejszego spośród nas i załatw to z nim. Czarna chmura łączy się z mędrcem, który w wyniku tego kontaktu dostaje wylewu krwi do mózgu. Ale zanim umiera, do szpitalnej sali wchodzi sprzątacz, i wtedy mędrzec mówi chmurze, że powinna przekazać swoją mądrość nie jemu, tylko właśnie temu sprzątaczowi.
– Dlaczego?
– Bo świat mędrca jest już poukładany i spotkanie z chmurą mu ten jego świat przewraca do góry nogami. Natomiast człowiek prosty, kierujący się zdrowym rozsądkiem, bez uprzedzeń, przejąłby nową wiedzę bez problemu i z radością. Czarna chmura Freda Hoyle’a, klasyczne dzieło literatury science fiction, bardzo pasuje do tego, co ci mówią o swoich czytelnikach. Piszą dla dziecka, które nosimy w sobie. Pełno jest fałszywych mitów o niewinności i dzieciach, tak jakby niewinność sprawiała, że ludzie są głupi. Nie, istnieje niewinność entuzjazmu, niespodzianki, przygody, którą najlepiej czują przede wszystkim dzieci. To właśnie chciał nam dać do zrozumienia Jezus w Ewangelii, kiedy mówi, że będzie uczył mądrości maluczkich, a ukryje ją przed mędrcami i możnymi tego świata. I to cała filozofia mojej twórczości.
– Powiedziałeś, że podczas twoich spotkań z czytelnikami na całym świecie zdarzały ci się rzeczy niezwykłe, czasem wręcz magiczne.
– I na szczęście mam świadków, którzy mogą to potwierdzić, bo inaczej nikt by mi nie uwierzył. Opowiem ci dwie takie historie. Raz miałem wykład w księgarni Books & Books, w Miami, na temat książki Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam, której bohaterką jest kobieta o imieniu Pilar. W pewnej chwili powiedziałem tak: „Gustave Flaubert stwierdził kiedyś: Madame Bovary to ja”. I dodałem: „Pilar to ja”. I jak zwykle podczas moich amerykańskich wykładów zacząłem czytać fragmenty książki. Podczas lektury usłyszeliśmy straszliwy łoskot, jakby się zwaliło coś ciężkiego. Ale nie przerwałem czytania. Kiedy skończyłem, powiedziałem: „Zobaczmy teraz, co się stało”. Okazało się, że z wysokiej półki spadła książka. Podniosłem ją i nie mogłem uwierzyć własny oczom: to była Madame Bovary Gustave’a Flauberta. Mam tą książkę tutaj. Może ci to potwierdzić Michael Kaplan, właściciel księgarni, który zdumiał się najbardziej. Wiele takich rzeczy mi się przydarza. Druga historia też wydarzyła mi się Miami. Miałem wtedy tournee po Stanach Zjednoczonych, a zaraz stamtąd jechałem do Japonii. Nie przywykłem jeszcze do tych ciągłych podróży po świecie, a wtedy program ustalali wydawcy. Teraz robię to ja. Jeśli to możliwe, jeden miesiąc podróżuję, jeden odpoczywam. W ten sposób nie jest to tak wyczerpujące. Zazwyczaj wydawca nie towarzyszy mi w podróży, jedzie ze mną ktoś inny, kto czasem nie ma nic wspólnego z wydawcą. W Miami była ze mną przedstawicielka Harpera, Shelley Mitchell. Szliśmy do księgarni, gdzie miałem spotkanie autorskie. Była ósma wieczór. „Poczekaj chwilę – powiedziała Shelley – dam tylko całusa swojemu chłopakowi i zaraz wracam”. Zostałem sam. Stany Zjednoczone to trudny kraj i ja na dodatek byłem zmęczony ciągłymi podróżami. Przysiadłem gdzieś trochę obrażony, smutny, zgorzkniały i samotny pośrodku tego brzydkiego miasta i mówię do siebie: „Co ja tu robię? Po co mi to? Przecież moje książki sprzedają się dobrze i bez tego. Tęsknię za Brazylią, za domem”. Zapaliłem papierosa i pomyślałem: „I jeszcze ta małpa zostawia mnie tu samego i jak gdyby nigdy nic idzie się całować z narzeczonym”.
– I wyobrażam sobie, że właśnie wtedy przydarzyło ci się coś niezwykłego.
– Przechodziły akurat trzy kobiety z dwunastoletnią dziewczynką. Mała odwróciła się w kierunku jednej z nich i powiedziała: „Czytałaś Alchemika?” Skamieniałem. Kobieta, pewnie mama tej dziewczynki, odpowiedziała jej coś, czego nie dosłyszałem, a dziewczynka upierała się: „Musisz koniecznie przeczytać tę książkę, jest bardzo piękna”. Nie wytrzymałem. Wstałem, podszedłem do nich i powiedziałem: „Jestem autorem Alchemika”. Matka popatrzyła na mnie podejrzliwie i zawołała wystraszona: „Uciekajmy, to jakiś wariat!” Poszedłem do Shelley do sklepu, gdzie poszła ucałować ukochanego, i poprosiłem, żeby wytłumaczyła tym paniom, że nie jestem wariatem. Udało nam się je dogonić, choć zaczęły uciekać w popłochu. Shelley powiedziała im: „Jestem Amerykanką, a ten pan nie jest wariatem, tylko naprawdę autorem Alchemika”. Wtedy dziewczynka z radością wyznała: Ja w to od razu uwierzyłam, ale one nie”. Shelley powiedziała do niej: „Widzisz, to jest dobra lekcja na przyszłość. Daj prowadzić się swojej intuicji, bo nie zawsze mamy mają rację”. Zaprosiłem je do księgarni. Przedstawiłem wszystkim dziewczynkę, opowiedziałem całą historię i poprosiłem o oklaski dla niej. Pamiętasz naszą rozmowę o znakach? Kiedy straciłem energię i entuzjazm, kiedy poczułem się pusty i wypalony, ta mała przyniosła mi znak z nieba, anioł posłużył się nią, aby dodać mi otuchy i przekonać mnie, jak ważne jest, bym spotykał się osobiście z moimi czytelnikami.
– Co odpowiesz tym, którzy twierdzą, że nie możesz być dobrym pisarzem, bo budzisz zbyt wiele entuzjazmu wśród prostych ludzi?
– Że to jest faszyzm kulturalny. Ci intelektualiści mają usta pełne słów o demokracji i tolerancji, a w głębi duszy uważają, że zwykli ludzie to idioci.
– Jesteś autorem znienawidzonym i kochanym. Czym jest dla ciebie miłość?
– To rodzaj magii, energia atomowa, która może dać ci spełnienie lub rozerwać cię na strzępy. Miłość jest dla mnie najbardziej niszczycielską i zarazem najbardziej twórczą siłą na świecie.
Wielu czytelników Paula Coelho marzy, by go kiedyś spotkać, usiąść z nim przy jednym stole i zadawać tysiące pytań. Trzem młodym Hiszpankom: siostrom Pauli i Anie Gomez oraz ich przyjaciółce Marii Chamorro, spełniło się to marzenie.
Poznałem je w samolocie z Madrytu do Rio de Janeiro, którym leciałem na rozmowę z Coelho. Paula studiuje architekturę, Ana psychologię, Maria pedagogikę. Co ciekawe, wszystkie trzy akurat czytały jego powieści i bardzo chciały poznać osobiście pisarza, którego tak podziwiają. W ten sposób zrodził się ostatni rozdział tej książki. W domu Coelho do późnej nocy siedziały trzy młode Hiszpanki, a także żona pisarza, Cristina, oraz jeden z najbliższych przyjaciół Coelho, Mauro Salles, poeta i bardzo znany w Brazylii intelektualista.
Pauli, przyszłej architektce, spodobało się rozplanowanie mieszkania pisarza. To co najintymniejsze, czyli łóżko i stolik do pracy, pisarz ustawił w najpiękniejszej części domu z widokiem na zatokę, po drugiej stronie zaś, mniej reprezentacyjnej urządził salon.
Ana i Maria były zachwycone, że pisarz rozmawia z nimi tak bezpośrednio. Miały świadomość, jak bardzo dzielą ich wiek, doświadczenia życiowe i kulturowe różnice, ale Coelho nie dał im wcale tego odczuć. Wyznały potem, że to spotkanie bardzo je wzbogaciło, bo rozmowa przebiegała nie tylko na płaszczyźnie intelektualnej, ale przede wszystkim poruszyła bardzo głębokie emocje.
Paulo również był poruszony – nigdy jeszcze młodzi ludzie nie zadawali mu tak dociekliwych i szczerych pytań.
Paulo Coelho
– Nim zaczniemy rozmawiać, chciałbym coś wyjaśnić. Nie sądźcie, że mam gotową odpowiedź na każde pytanie. Będziemy sobie gawędzić po przyjacielsku i wzajemnie się przy tym poznawać, zgoda?
Paula Gomez
– Paulo, ty tak dobrze znasz młodych ludzi. Jak wytłumaczysz, że młodzież u nas, w Hiszpanii – nie wiem, jak to jest w Brazylii – jest zrozpaczona, nie wie, czego się trzymać, dokąd iść. Oczywiście, nie wszyscy, bo na przykład ja się tak nie czuję.
Paulo Coelho
– Skoro nie jesteś zrozpaczona, to co czujesz?
Paula Gomez
– Czuję coś, co odnajduję w twoich książkach i co powoli odkrywam. Wydaje mi się, że przychodzi taka chwila, kiedy odkrywamy siebie samego i zauważamy, że mamy w sobie potencjał, który ujawnia się nieoczekiwanie w zetknięciu ze światem zewnętrznym. W takich chwilach czuję, że żyję, czuję się wolna i szczęśliwa. Zadaję sobie wtedy pytanie, na ile twoje książki są uniwersalne, bo nieraz, biorąc którąś z nich do ręki, odnoszę wrażenie, że to list adresowany specjalnie do mnie.
Paulo Coelho
– Wszystko to, sądzę, ma związek z poszerzaniem świadomości. Opowiadałem Juanowi i Roseanie o tym, jak zostałem pisarzem. Kluczem do mojej pracy, oczywiście w ogromnym uproszczeniu, jest to, co w Alchemiku nazywam Własną Legendą. I choć wydaje się ona tajemnicą, to jest właśnie racją naszego bytu. Czasem nie widzimy jej wyraźnie, więc próbujemy sprzeciwić się przeznaczeniu, a wtedy czujemy się słabi i tchórzliwi. Ale mimo to nasza własna historia toczy się dalej i uświadamiamy sobie, po co tu jesteśmy. Tak więc dla mnie poszukiwanie duchowe jest poszerzaniem świadomości. Na przykład, kiedy bierzesz do ręki kieliszek wina, to tak jakbyś doznała nagłego olśnienia, bo z każdym łykiem dociera do ciebie szum winnic, odgłosy winobrania, gwar ludzi przy pracy... totalna świadomość wszystkiego. Życie przynosi mi właśnie to. I na tym się skupiam, by czerpać radość i entuzjazm, a nie żeby się umęczać.
Paula Gomez
– I wtedy czujesz się naprawdę sobą?
Paulo Coelho
– Dokładnie tak. Myślę, że przez wieki zapisała się księga, która nigdy fizycznie nie powstała, a którą ja nazywam Podręcznikiem. To zbiór zasad, których musimy przestrzegać od pokoleń. Czasem nie wiemy nawet, dlaczego trzeba się nimi kierować, ale one po prostu są i bez względu na wszystko ciągle się im podporządkowujemy. Jeżeli na dwudziestej stronie tej księgi jest napisane: należy iść na studia, zrobić dyplom, założyć rodzinę między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia, a ty tego nie zrobisz, popadniesz w konflikt z całym światem.
Juan Arias
– Mówisz o systemie społecznym, który jest nam z góry narzucony.
Paulo Coelho
– Tak. O systemie narzuconym nam od pokoleń. Ponieważ księga ta nie jest zbyt jasna, a na dodatek niewidzialna, walczymy z nią po omacku. Każdy młody człowiek zderza się z jej nakazami i albo intuicyjnie walczy, albo się poddaje. Jeśli pogodzi się z nimi, zaczyna żyć nie swoim życiem, lecz życiem swoich rodziców, rodziny, społeczeństwa, środowiska. Chociaż jestem optymistą, uważam, że kiedy wpadniesz w głęboki kryzys, po nim nastąpi przemiana, bo docierasz do kresu wytrzymałości, padasz, podnosisz się i wracasz z nowymi siłami.
Juan Arias
– Twoja filozofia jest bardzo heglowska.
Paulo Coelho
– Bez wątpienia. Sądzę, że młodzi ludzie już zdali sobie sprawę z istnienia Podręcznika i chcą go zmienić. Właśnie teraz jesteśmy w takiej fazie, choć jeszcze czasami Podręcznik wygrywa. Poprzednie pokolenie próbowało wyjść poza jego ramy przez sport, gimnastykę i cały styl yuppies. Obecne pokolenie jest chyba trochę inne. Uważam jednak, że poszukiwania duchowe są jednym z symptomów zdrowego buntu, który nadchodzi. Głęboko wierzę w uzdrowicielską moc religii, sądzę, że zbliżamy się do punktu, w którym zdrowy bunt wybuchnie z wielkim impetem.
Paula Gomez
– Mnie osobiście podróże pomogły się wyzwolić z nakazów tego Podręcznika.
Paulo Coelho
– Mnie także, kiedy byłem w twoim wieku.
Maria Chamorro
– Piąta Góra oparta jest na historii biblijnej i na jej kanwie rozwijasz opowieść, w której zawierasz swoje przemyślenia, trochę tak jakbyś chciał utrzymać równowagę między tym, co ludzkie, a tym, co duchowe. Może taki jest twój styl, a może po prostu unikasz skrajności, by dotrzeć do wszystkich ludzi. Chcesz powiedzieć, że nasz los jest w rękach Boga, czy wymyślasz prostą historię tak, aby każdy mógł zrozumieć, że Bóg jest ludzkością?
Paulo Coelho
– Przede wszystkim w Piątej Górze ukazuję nie tyle Boga, ile ciszę Boga. To chwila, kiedy Bóg milczy, a zdaje się mówić: „Pomogę ci, ale dopiero wtedy, gdy podejmiesz te decyzje, które masz podjąć”.
Marta Chamorro
– Jasne, wszystko, co się w twoim życiu wydarza, bardziej wynika z twojej ufności niż z przypadku, bo w chwili, gdy zaczynasz ufać, zaczynasz też widzieć. Jeśli nie ufasz, masz zamknięte oczy. Dopiero, gdy robisz krok naprzód albo dokonujesz wyboru, pojawiają się znaki i twoje życie nabiera sensu.
Paula Gomez
– Ale to znaczy zaufać czemuś, czego nie znasz...
Paulo Coelho
– ... i nigdy nie poznasz.
Paula Gomez
– To po prostu działa. Dotarłam do punktu, w którym odnalazłam coś, co mnie uwalnia, uszczęśliwia. Podróż była tu tylko iskrą zapalną.
Paulo Coelho
– W wielu książkach poruszam temat podróży. Wiesz dlaczego? Należę do pokolenia hipisów, którzy włóczyli się po świecie, chłonąc inne kultury. A w życiu człowieka podróż ma bardzo ważny aspekt symboliczny. Kiedy podróżujesz, to już nie jesteś sobą, musisz być bardziej otwarta, bo wiesz, że zwiedzanie zabytków, muzeów czy kościołów nie jest prawdziwym przeżyciem. Ja rzadko zwiedzam, tylko wtedy, gdy mam na to naprawdę wielką ochotę. Zgadzam się z Henrym Millerem, że to nie to samo, kiedy ci mówią: „Notre-Dame jest fantastyczna, musisz ją zobaczyć”, a ty jedziesz zobaczyć tę katedrę, która rzeczywiście jest fantastyczna, i dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę znalazłaś się w Paryżu, bo cię ktoś do tego nakłonił. Ale jeśli nagle wyjdziesz zza zakrętu i natkniesz się na Notre-Dame, to zupełnie co innego. Katedra jest wtedy cała twoja, ty ją odkryłaś. Często w podróżach odkrywamy prawdziwe cuda, maleńkie kościółki, urokliwe zakątki, których nie ma w przewodnikach. Przerażają mnie czasem te wszystkie przewodniki.
Juan Arias
– Ostatnio w Wenecji znaleźliśmy niesamowite miejsca, a przecież byłem w Wenecji już przedtem parę razy, tylko, że zawsze zwiedzałem to miasto z przewodnikiem w ręku. Tym razem powiedzieliśmy sobie: pójdźmy gdzie nas oczy poniosą, i znaleźliśmy cudowne zaułki, ujrzeliśmy niesamowite sceny. Widzieliśmy na przykład staruszka, który musiał mieć z dziewięćdziesiąt lat, szedł zgarbiony pustą ulicą, a jego kroki słychać było tak, jakby były to kroki całej ludzkości, zmęczonej i pozostawionej swojemu losowi.
Paulo Coelho
– I o to właśnie chodzi, trzeba dać się ponieść z ufnością dziecka, że nic złego nie może się nam przydarzyć. Wiesz, że z miastem poznanym w podróży połączą cię twoje przeżycia i napotkani ludzie. Spodoba ci się jakiś kraj dlatego, że ludzie są tam mili, radośni, serdeczni, albo dlatego, że odkryjesz tam najpiękniejszą rzecz, jaką dotychczas widziałeś. Wiesz, że musisz być otwarty na ludzi, więc się otwierasz. Już nie chroni cię twoje środowisko, jesteś istotą ludzką, a człowiek skazany jest na samotność, i choćbyś podróżował z kimś jeszcze, jesteś zarazem zawsze sam. Tutaj, w Rio mam przyjaciół, spotykam się z nimi, spaceruję po plaży, zazwyczaj jednak widuję wciąż te same osoby, rozmawiam o tych samych sprawach. Natomiast, kiedy jestem na Tajwanie i ruszam w miasto, rozmawiam z pierwszą napotkaną osobą, dyskutuję z taksówkarzem, jednoczę się z innymi, choć na pierwszy rzut oka to okropne miejsce.
Juan Arias
– Mówi się, że podróże to najlepszy uniwersytet życia. Możesz czytać tony książek o jakimś mieście, ale dopiero, gdy tam pojedziesz, przekonasz się na własne oczy, że wszystko, co czytałeś, na niewiele ci się zdało.
Paulo Coelho
– Zgadza się. Z dala od swojego środowiska tracisz pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa, jesteś zagubiony i zdany na pomoc innych. To także część człowieczej doli: dać się prowadzić, jak w Alchemiku. Możesz być w podróży, ale ta podróż w dużej mierze zależy od ludzi, którzy pomogą ci odnaleźć drogę, choć twoja droga jest już gdzieś zapisana.
Masz kontakt z tym, co fizyczne i z tym, co metafizyczne, czego zbyt dobrze nie pojmujesz, tak jak nie rozumiesz wartości pieniądza, który przecież jest tak zakorzeniony i ważny w twoim życiu, a zarazem tak bardzo metaforyczny. W obcym kraju nie wiesz, co jest drogie, a co tanie, cały czas coś tam przeliczasz. Z drugiej strony musisz uprościć swoje życie, starasz się zmniejszyć ciężar walizki, bo trudno taszczyć ze sobą własną próżność. Ja sam, wiecznie między jednym lotniskiem a drugim, zabieram ze sobą tylko maleńką walizkę, bo wiem, że bagaż ciąży. Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że mógłbym spędzić resztę życia z tą właśnie jedną walizeczką.
Juan Arias
– Roseana przyjechała do Madrytu na trzy miesiące. Zdębiałem, kiedy zobaczyłem, że miała tylko bagaż podręczny.
Paulo Coelho
– Kiedy uprzytomnisz sobie, że to, co wziąłeś na trzy dni, starczy ci na trzy miesiące, podróżujesz już zawsze z małą walizką. Ta symbolika podróży porusza bardzo głębokie kwestie psychologiczne, dlatego we wszystkich religiach tak ważna jest pielgrzymka i odrzucenie tego, co zbyteczne.
Juan Arias
– W podróży musisz także się wysilić, by zrozumieć, co ludzie do ciebie mówią w obcym języku.
Paulo Coelho
– To tak jak z bagażem. Kiedy podróżujesz, jesteś zmuszony uprościć swoje życie, bo za parę dni zabraknie ci słów, aby rozmawiać z ludźmi. Ale to uproszczenie języka zmusza cię do uproszczenia wszystkiego, także w sobie samym. Kiedy miałem dwadzieścia lat, przejechałem Stany Zjednoczone, znając ledwie parę słów po angielsku. Pod koniec podróży czułem się dużo prostszy, bo brakowało mi słów, aby dyskutować o wielkich problemach egzystencjalnych, i musiałem zredukować swój język do elementarza. I to naprawdę bardzo dyscyplinuje.
Maria Chamorro
– Znaki możesz spotkać tam, gdzie mieszkasz, ale często dopiero podróż albo silne przeżycie pokazują ci to, czego wcześniej nie dostrzegałeś, choć zawsze miałeś to przed oczyma. Więc podróż to także wstrząs.
Ana Gomez
– Każdy człowiek przeżywa swój rozwój boleśnie. Kiedy byłam mała, bolały mnie nogi po prostu dlatego, że rosłam. Podobnie czuję się teraz, czytając twoje książki. One mnie „bolą”.
Paulo Coelho
– Jak to, ja ci sprawiam ból?
Ana Gomez
– Bo twoje książki są dla mnie ciągłą konfrontacją z samą sobą. Widzę, że się rozwijam, ale ta zmiana czasem boli, dlatego nie tylko wzbogacam się, ale także wyrzucam z siebie to, co zbyteczne.
Paulo Coelho
– To bardzo dobrze powiedziane. Świetnie wyraził to Conan Doyle w swojej pierwszej powieści, kiedy doktor Watson spotyka Sherlocka Holmesa i dyskutują na temat jakiejś oczywistości, na przykład że ziemia jest okrągła, Sherlock Holmes okazuje zdziwienie i mówi: „Jak to?! Ziemia jest okrągła?!” „Ależ oczywiście! – odpowiada Watson. – Czyżbyś o tym nie wiedział?” „Nie. Nigdy o tym nie myślałem i zapomnę o tym czym prędzej, bo mój umysł nie może tego przyswoić, ma ograniczoną pojemność!” A więc wiem, że ziemia jest okrągła, ale ponieważ nie przyda mi się ta informacja ani w życiu, ani w pracy, zapominam ją bardzo szybko, żeby zarejestrować inne fakty, które są mi bardziej przydatne. Tak więc chodzi nie tylko o dodawanie, ale także odejmowanie, jak choćby nakazów, które bezwiednie przyjęliśmy pod wpływem Podręcznika.
Ana Gomez
– Niektórzy ludzie nie lubią czytać książek, które zmuszają ich do zastanawiania się nad swoim życiem, do stawiania sobie pytań kim są. To bardzo ludzki strach. Rzeczywiście, może mnie boleć to, że idę naprzód, że przebudowuję całą moją hierarchię wartości. Osobiście wolę myśleć o sobie, że jestem zerem, ale dalej szukać, niż zamknąć oczy ze strachu, że jeszcze zobaczę w sobie coś, co mi się nie spodoba. Dlatego chciałam cię spytać, czy każdy jest w stanie wyłamać się z Podręcznika?
Paulo Coelho
– Opowiem ci, co mi się przydarzyło podczas pielgrzymki do Santiago de Compostella. Gdzieś po tygodniu czy dziesięciu dniach marszu, sam nie wiem, zacząłem dostrzegać w sobie wszystko co najgorsze i najobrzydliwsze. Czułem się podły, miałem ochotę się mścić, no po prostu koszmar. Wtedy poszedłem do mojego przewodnika i powiedziałem: „Przemierzam tutaj świętą drogę, starając się dać z siebie to, co najlepsze, a zamiast zmienić się na lepsze, wychodzi ze mnie to co marne i nikczemne”. Odpowiedział mi: „Tak jest teraz, później zobaczysz światło. Na razie odkrywasz, jaki naprawdę jesteś. Jeszcze nie nastąpiła w tobie przemiana, ale po prostu zacząłeś o wiele wyraźniej widzieć małość twojego świata, a to zawsze rozjaśnia wiele spraw”. Kiedy zapalimy światło i widzimy obrzydliwe pająki, gasimy czym prędzej lampę, żeby tego nie oglądać. Przechodzimy przez bolesny proces wzrostu, bo najpierw widzimy wcale nie to co w nas najlepsze, tylko co najciemniejsze. Jasność przychodzi dopiero później.
Maria Chamorro
– Nie potrafimy siebie kochać, bo przecież, kiedy twierdzimy, że jesteśmy źli, to dowód na to, że brak nam miłości do siebie samych. Sądzę, że trzeba w sobie akceptować nawet własną małość, uświadomić sobie własne słabości i pokochać siebie z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Paulo Coelho
– Ja to widzę trochę inaczej. Wszystko jest w ciągłym ruchu i zawsze możliwa jest zmiana. Niemniej zwykle paraliżuje nas poczucie winy. Widzisz coś, co chciałabyś mieć, a dręczą cię wyrzuty sumienia, bo uważasz, że na to nie zasługujesz. Ja sam na początku naszej rozmowy powiedziałem: nie jestem nikim wyjątkowym, abyście nie sądziły, że macie do czynienia z mędrcem znającym odpowiedzi na wszystkie pytania, tylko ze zwykłym śmiertelnikiem. W ten sposób pomogłem wam i sobie. Chciałem, abyście nie miały mojego fałszywego obrazu i od pierwszej chwili zaakceptowały mnie takiego, jaki jestem. I na dodatek bez tego idiotycznego poczucia winy.
Maria Chamorro
– Ale zawsze wpierw akceptujesz samego siebie, a dopiero później pokazujesz się innym taki, jaki jesteś. Bo jest wiele nakazów, które nas paraliżują: tego się nie robi, tego się nie mówi, tamtego nie wypada...
Paulo Coelho
– Niewątpliwie.
Ana Gomez
– Żeby zrobić ten krok, musisz przyjąć, że masz swoje prawa, że jako człowiek możesz wyjść poza ten Podręcznik.
Paulo Coelho
– I że to nie grzech. Jako katolik myślę często o pierwszym cudzie Jezusa, że nie był „politycznie poprawny”. Nie przywrócił wzroku ślepcowi, zdrowia paralitykowi, tylko przemienił wodę w wino. Rzecz bardzo przyziemna, świecka, doczesna – po prostu zabrakło wina. To nie było wcale niezbędne do zbawienia ludzkości, bynajmniej. Podczas wesela w Kanie Galilejskiej skończyło się wino i Jezus zapytał sam siebie: „Co robić?”. I nie zawahał się: „Mam moc, aby przemienić wodę w wino, więc zrobię to”. Na dodatek przemienił ją w wyborne wino. Dla mnie tym symbolem chciał powiedzieć: Spójrzcie, chociaż przede mną bolesne chwile, ta droga jest drogą radości, a nie cierpienia. Nieuniknione, wcześniej czy później i tak nas dopadnie, nie da się go ominąć, ale też na siłę nie trzeba go szukać.
Juan Arias
– Błędem niektórych religii jest uznanie ofiary za cel sam w sobie. Zawsze mówię, że za każdym razem, gdy Jezus napotykał cierpienie, starał się temu zaradzić. Mógłby przecież powiedzieć: Nie przejmuj się, cierp, a to cierpienie cię uszlachetni. Ale nie, on nie mógł znieść ludzkiego cierpienia i leczył wszystkie choroby, przede wszystkim wśród najbiedniejszych, bo oni są najbardziej pokrzywdzeni.
Paulo Coelho
– Całkowicie się zgadzam. Nie mogłem uniknąć wszystkich cierpień, jakich w życiu doznałem, ale też ich nie poszukiwałem po to, by składać siebie na ołtarzu ofiarnym. Słowo „poświęcenie” nawiązuje do świętego obowiązku, ale dotyczy bardziej zaangażowania w to, co robisz. Są chwile, w których musisz zrezygnować z jednej rzeczy, aby wybrać inną, ale poświęcenie jako rezygnacja sama w sobie nie ma sensu.
Maria Chamorro
– Wydaje mi się, że najważniejsze jest nie tyle poświęcenie, ile poczucie, że jest się kochanym. Wtedy wszystko się zmienia. Dla misjonarzy ważna jest miłość, a nie poświęcenie.
Juan Arias
– Wtedy to już nie jest poświęcenie. Miłość pomaga znieść wyrzeczenia i zaakceptować drugą osobę, ale wynagradza cię tak szczodrze, że już trudno to nazwać ofiarą. Znam księdza w Rio de Janeiro, który codziennie karmi czterystu żebraków. On czuje się szczęśliwy. Oczywiście nie jest mu łatwo: szuka codziennie żywności dla czterystu biedaków i żyje razem z nimi. Ale nie mam wątpliwości, że czuje się naprawdę szczęśliwy, bo to, co dla każdego z nas byłoby poświęceniem, dla niego nim nie jest, inaczej byłby masochistą.
Maria Chamorro
– Nie byłoby to zdrowe.
Juan Arias
– I nie czułby się szczęśliwy.
Maria Chamorro
– Kiedy coś mi nie wychodzi i usłyszę słowa: „Postaraj się! Zrób to jeszcze raz i zobaczysz, że ci się uda”, próbuję tak długo, aż w końcu rzeczywiście mi się to udaje, ale gdy ktoś mi powie: „Jesteś do niczego!”, poddaję się, bo jestem pewna, że zrobię to źle.
Paula Gomez
– Chciałabym jeszcze wrócić do podróży i poczucia wolności. Widzę w tym pewien szkopuł. W podróży dość łatwo czuć się wolnym, odkrywać siebie samego; to cię wzbogaca, czujesz się tak, jakbyś był zakochany. Przeczytałam książkę Francesco Alberioniego Kocham cię i podróż kojarzy mi się z narodzinami miłości, która raptem uwalnia cię od wszelkich kłopotów. Ale problem zaczyna się, kiedy wracasz z podróży do codziennej rzeczywistości. Dla mnie najtrudniejsze jest to, że muszę żyć z ludźmi, którzy nie odkryli jeszcze tego, co ja, i to mnie spycha z powrotem w ramy Podręcznika. Z jednej strony byłabym zachwycona, gdyby i oni mogli odkryć to co ja, ale z drugiej – czy oni rzeczywiście muszą to odkryć?
Paulo Coelho
– Tak, to duży problem. Obserwuję coś takiego tu na plaży. Rano jest pusta, przychodzi matka z dzieckiem i siada, przychodzą chłopcy pograć w piłkę, później przychodzą ślicznotki, uwodzące na skąpe bikini. Następna matka, która przyjdzie, nie usiądzie już w pobliżu tych dziewczyn, bo będzie czuć się trochę brzydka, ani obok tych, co grają w piłkę, bo przecież z nimi nie zagra. Wtedy siada oczywiście obok tamtej matki, ich dzieci zaczynają się bawić. Piękni młodzieńcy siadają obok ślicznotek. Plaża zaczyna porządkować swój świat. Rozumiesz? I tak pomału zaczynają tworzyć się plemiona matek z dziećmi, plemiona ślicznotek, podrywaczy. Ale trzeba trochę czasu, aby wszystko znalazło swoje naturalne miejsce. Nie możemy tego zmienić. Matki z dziećmi są matkami z dziećmi, piłkarze chcą uprawiać sport i i daje im to wiele radości, to ich sposób czczenia Boga. Dlatego często mówię o wojowniku światła, o chwili, gdy nagle odkrywam spojrzenie kogoś, kto jak przeczuwam, szuka tego samego co ja, mimo iż oboje jesteśmy niedoskonali. Mamy swoje kłopoty, swoje chwile tchórzostwa, ale czujemy też, że jesteśmy zdolni coś zmienić, że jesteśmy w drodze. Nie chodzi o to, Paula, aby przekonać ludzi do swoich racji, tylko aby znaleźć tę osobę, która tak jak ty czuje się na świecie samotna i myśli podobnie. Czy wyrażam się dość jasno?
Paula Gomez
– Problem w tym, że takich ludzi jest bardzo niewielu, a przynajmniej ja niewielu spotkałam.
Paulo Coelho
– Są ich całe zastępy i co ciekawe, pisarz albo książka bywają katalizatorem takich procesów. Jeśli przeczytasz książki Henry’ego Millera czy Borgesa, zauważysz, że coś cię z nimi łączy, poczujesz z nimi wspólnotę. Tak więc książka, film, w ogóle sztuka posiada właściwości katalizatora, bo pomaga ci odkryć, że nie jesteś sama, że jest ktoś, kto myśli podobnie jak ty.
Juan Arias
– Na przykład widzisz kogoś w samolocie z pewną konkretną książką i już wiesz, że możesz z nim porozmawiać.
Paula Gomez
– Kiedyś jechałam pociągiem do Saragossy z moim ojcem i babcią, i usiadłam obok dziewczyny, która czytała Bridę. Poprzedniego dnia byłam na Targach Książki w Madrycie i wahałam się długo, czy kupić Piątą Górę, czy właśnie Bridę, i w końcu, nie wiem dlaczego, wybrałam Piątą Górę. Gdy siedziałam w pociągu, patrzyłam na dziewczynę, której nie znałam, na książkę, którą trzymała w ręku, i myślałam: „Co za zbieg okoliczności, wczoraj przeglądałam akurat tę książkę”. Wreszcie nie wytrzymałam i jej o tym powiedziałam. „Ja też się wahałam między Piątą Górą i Bridą”– odrzekła. A ja na to: „Piąta Góra? Spójrz, mam ją tutaj w torbie”. Na dodatek okazało się, że jest córką przyjaciółki mojej ciotki z Saragossy. Ja już tylko się rozglądałam, gdzie jest ukryta kamera, bo byłam przekonana, że to wszystko musi być ukartowane.
Paulo Coelho
– Doskonale cię rozumiem, ja też miewam wrażenie, że ktoś filmuje to, co mi się przytrafia.
Paula Gomez
– Czasem zdarza mi się, że otwieram Biblię na chybił trafił i wydaje się, jakby przemawiała tylko do mnie. I pytam sama siebie: jak to możliwe?
Paulo Coelho
– To tak jakby anioł mówił ustami innych.
Juan Arias
– Ta historia z pociągu jest bardzo znacząca. Kiedy widzisz kogoś z książką, którą lubisz, możesz bez problemu nawiązać z nim rozmowę, bo wydaje ci się, że ten ktoś nadaje na tych samych falach co ty.
Paula Gomez
– Studiuję architekturę i bardzo interesuję się sztuką. Mam wrażenie, że sztuka współczesna skupia w sobie wiele namiętności i jeśli masz szczęście poznać jakiegoś malarza, odkrywasz, że obraz przekazuje wiele emocji współczesnych ludzi. Co sądzisz o sztuce współczesnej?
Paulo Coelho
– Sądzę, że sztuka jest zawsze manifestem pokolenia, przekładem uczuć tego pokolenia dla jego współczesnych. Oczywiście trzeba oddzielić to, co jest sztuką, od sezonowej mody. Historię można opowiadać na różne sposoby, a architektura należy do najbardziej niesamowitych, bo opowiada długie dzieje ludzkości. Istnieje wiele teorii, wiele książek o budowlach, w których odzwierciedla się cała ludzka wiedza. I to począwszy od piramid, poprzez katedry gotyckie, gdzie widać dokładnie, że chodzi nie tylko o wzniesienie gmachu. Odbija się w nich życie epoki, są sposobem przekazywania wiedzy o świecie następnemu pokoleniu.
Życie jest jak karawana, która nie wie, skąd wychodzi ani dokąd zmierza. W czasie tej wędrówki rodzą się dzieci i słuchają historii babci, która widziała wiele ciekawych rzeczy. Później babcia umiera, dzieci stają się dziadkami, opowiadają o swojej podróży i umierają. Historia przekazuje potomnym doświadczenia naszego pokolenia, z serca do serca, sztuka zaś – że użyję pojęcia z alchemii – przekazuje kwintesencję rzeczy. Bo jak wytłumaczyć, jaki był świat w 1998 roku, kiedy spotkali się pisarz, malarka, trzy studentki z Madrytu, dziennikarz, poetka, inny wielki poeta? Tego nie da się wytłumaczyć. A tymczasem wyrazi to poezja, malarstwo, rzeźba czy budowla, której ty przekażesz swoje uczucia. Pewnego dnia twoje wnuki staną przed nią i zobaczą, co stworzyłaś jako architekt, i być może, nie poznają całej historii, tak jak my nie wiemy dokładnie, kto zbierał winogrona na to wino, które pijemy, ale poczują, tak jak my, wielką przyjemność. To właśnie jest kwintesencja. Sztuka nie jest niczym innym jak przekazywaniem karawanie życia tego, co poznaliśmy. Jest dużo przesady we współczesnej sztuce. Czasem ma ona niewiele wspólnego z prawdziwą sztuką, poruszającą serca, nie tylko ogląda własny pępek.
Juan Arias
– Hiszpański filozof Fernando Savater mówił mi, że budujemy i pozostawiamy po sobie ślady, bo wiemy, że musimy umrzeć. Tak rodzi się cywilizacja. Zwierzęta, nieświadome swojej śmierci, nie zostawiają po sobie śladu.
Paulo Coelho
– Może faktycznie z powodu tęsknoty za wiecznością mamy dzieci i stawiamy katedry, choć uważam, że to coś więcej, bo inaczej artyści nie mieliby dzieci. Kiedy masz już dzieci, wiesz, że pozostawisz po sobie trwały ślad i nie potrzebujesz tworzyć żadnych innych. Sądzę, że zostawiamy po sobie to wszystko z potrzeby dzielenia się, bo kochamy życie. Nie dlatego że musimy umrzeć, tylko dlatego że jest w nas miłość, którą chcemy się podzielić. Kiedy miłość nas wypełnia, pragniemy natychmiast przekazać to innym i ta potrzeba nas inspiruje.
Ana Gomez
– A także potrzeba opowiedzenia o tym, bo pisarz jest po to, by opowiadał nam o życiu.
Paulo Coelho
– Żeby przeżywać życie. Otrzymujesz je, przekształcasz i dzielisz się nim. Jak powiedziałem w Pielgrzymie, „agape” to miłość, która wykracza poza siebie samą i właśnie tym trzeba się dzielić.
Juan Arias
– Skoro już o tym mówisz, jak odróżnić „agape” od „erosa”? W Pielgrzymie rozróżniasz trzy typy miłości.
Paulo Coelho
– „Eros” to miłość między dwiema osobami, „filos” to miłość poznania, „agape” to miłość wykraczająca poza zwykły fakt, czy ktoś podoba mi się, czy nie. To miłość, o której Jezus mówi: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół”. Mogę miłować wrogów i symbolicznie ich unicestwiać bez litości. To jest moja własna prawda, mój sposób widzenia świata. Pojęcie antagonizmu rozumiem jako centrum tworzenia. Życie jest walką, ani dobrą, ani złą, po prostu walką, zderzeniem energii. Jeśli wykonuję jakiś ruch, to popycham ileś atomów czy cząsteczek powietrza, które z kolei poruszają następne i w ten sposób nawet najmniejszy mój ruch odbija się echem w najdalszym zakątku wszechświata. Wszystkie moje gesty, wszystkie słowa, które wypowiadam, wszystko, co myślę, jest skutkiem zderzenia różnych żywiołów. To leży u podstaw stworzenia, w momencie znanym jako Big Bang, wielki wybuch, początek.
Kiedy miałem chyba osiemnaście lat, przeczytałem książkę, która wywarła na mnie ogromny wpływ – Mahabharatę. To święta księga, klasyka literatury hinduskiej, coś jak Don Kichot dla was, Hiszpanów. W tej epopei zawiera się cała historia Indii. Król zapisał w spadku królestwo bratankowi zamiast synowi. Oczywiście syn nie godzi się na to i ogłasza, że będzie walczyć. Bratanek przyjmuje wyzwanie. Wojna domowa jest nieunikniona. Ślepy król stoi na wzgórzu nad polem bitwy. Ruszają do boju dwie armie – jedna królewskiego syna, druga bratanka, kroczą wojska ze sztandarami, wojownicy uzbrojeni w łuki gotowe do strzału. W tym momencie pojawia się Bóg, aby przyjrzeć się bitwie. Generał jednego z wojsk wsiada do rydwanu bojowego, odłącza się od swoich ludzi, staje na środku pola bitwy, rzuca łuk, strzały, odwraca się w kierunku Boga i mówi: „To straszne! Za chwilę rozpocznie się tutaj prawdziwa jatka, będziemy się zabijać, umierać. To jest wojna domowa, a przecież po jednej, i po drugiej stronie są ludzie dobrzy i szlachetni. Mój mistrz jest po jednej stronie, moja matko po drugiej. To będzie rzeź. Więc ja nie mam zamiaru walczyć, składam się tutaj w ofierze”. Bóg mu odpowiada: „Co ty wyprawiasz? Bitwa się zaczyna. To nie pora na wątpliwości. Jeśli los przywiódł cię tutaj, walcz. Teraz idź i zacznij się bić. Później podyskutujemy o reszcie, ale w tej chwili czeka cię bitwa”. Tak więc Bóg mówi mu, że bitwa, jaką ma stoczyć, jest częścią ruchu świata. To część odwiecznego konfliktu między wszystkimi siłami kosmosu.
Juan Arias
– Czyli pojmujesz świat jako bitwę?
Paulo Coelho
– Jeśli tę myśl doprowadzić do skrajności, wszystko jest konfliktem, nie w sensie złej walki, tylko dobrej walki, tego ruchu Wszechrzeczy. Kończy się podróż, wracasz do domu i pytasz: A teraz co? I rodzi się konflikt, ale to jest konflikt twórczy, bo pcha cię naprzód.
Juan Arias
– Chcesz przez to powiedzieć, że nie możesz nie wybrać.
Paulo Coelho
– Możesz wybrać między dwiema klasycznymi drogami, medytacją albo dobrą walką, ale musisz wybrać. Jeśli jesteś mnichem trapistą, buddystą czy jakimś innym, zamykasz się w klasztorze i oddajesz medytacji. Ale jeśli jesteś człowiekiem czynu, zostaniesz jezuitą, który w duchu ma walkę. Musisz wybrać pomiędzy jogą działania a jogą bezruchu. Nie możesz zatrzymać się pośrodku, bo nie ma Dobra ani Zła, jak powiedział Bóg w Mahabharacie, jest tylko ruch. A skoro jest ruch, często widzimy rzeczy raz z punktu widzenia Dobra, raz Zła.
Juan Arias
– Czasem jednak niełatwo odróżnić siły Dobra od sił Zła.
Paulo Coelho
– Kiedy toczysz bitwę, to oczywiste, że dostrzegasz siły negatywne, i walczysz przeciwko nim. W książce Na brzegu rzeki Piedry... opisuje, coś, co przydarzyło się mnie samemu. Byłem w Olite ze świetną hiszpańską przewodniczką z Saragossy i chciałem pójść do kościoła. Podszedłem, drzwi były otwarte, chciałem wejść do środka, ale jakiś człowiek przy drzwiach zatrzymał mnie: „Nie wolno”. „Jak to nie wolno wejść?”, zapytałem. „Nie wolno, bo jest południe i kościół jest zamknięty”. Przeprosiłem go, wyjaśniłem, że przyjechałem z daleka tylko na kilka dni, i poprosiłem, żeby pozwolił mi wejść na parę minut. „Nie, nie można, bo jest dwunasta. Kościół będzie otwarty dopiero od trzeciej”. Niemal zacząłem go błagać, by dał mi się pomodlić przez chwilę, ale był nieprzejednany. Zbuntowałem się. „Jak to nie?! Wejdę na chwilę i pan będzie mnie pilnował”. Bo nie było w tym żadnej logiki, on przecież siedział tam tak czy inaczej i nic nie miał do roboty przez kilka godzin. Ten człowiek był symbolem sytuacji, w której musisz powiedzieć „nie” prawu, władzy, autorytetom. Na drodze staje przeciwnik, a wojownik czy podróżnik symbolicznie zabija go albo sam zostaje zabity, bo tamten może być przecież silniejszy. Wprawdzie zostałem poniżony, ale lubię walkę.
Juan Arias
– To przypomina sytuację, gdy uczniowie Jezusa naruszyli święto szabatu, a Jezus gani faryzeuszy i tłumaczy im, że szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.
Paulo Coelho
– W grę wchodzą dwie energie. Jesteś nieubłagany, bo idziesz do przodu, nie bacząc na konsekwencje, ryzykujesz skok w przepaść z ufnością. Nie obrażam tego człowieka, nie przeszkadzam mu w obiedzie, nie zatrzymuję go. Nie, to on nie pozwala mi wejść, tylko dlatego że sądzi, że ma nade mną władzą. Z tym się nie zgadzam. Zapominam o prawie i zabijam go symbolicznie – wchodzę do kościoła.
Juan Arias
– Nie przypomina ci to sceny z Ewangelii, w której Jezus wymawia posłuszeństwo swoim rodzicom?
Paulo Coelho
– Niewątpliwie, Jezus często przeciwstawiał się Marii i Józefowi.
Juan Arias
– To szokuje wielu katolików.
Paulo Coelho
– I kiedy matka idzie do Niego, by z Nim porozmawiać, On odpowiada: „Któż jest moją matką?”.
Paula Gomez
– Kiedyś myślałam, że on odrzuca własną matkę i braci, ale teraz rozumiem, że jest to raczej otwarcie na innych, a nie odrzucenie.
Juan Arias
– Nie. Oznacza to, że muszę iść dalej swoją drogą, a ty nie możesz mi w tym przeszkodzić.
Paula Gomez
– Ale to także otwarcie umysłu na innych. Z perspektywy naszych czasów możemy pomyśleć, że jeśli zwrócisz się tak do swojej matki, jej się to nie spodoba, ale jeżeli potraktujesz to jako otwarcie na ludzi, nie może mieć ci tego za złe.
Juan Arias
– To właśnie mówi Paulo: musisz wybrać, musisz ruszyć w podróż, choćbyś miała sprawić ból własnej matce. To nie znaczy, że jej nie kochasz. To jest konflikt między miłością do niej, której nie odrzucasz, a miłością do siebie samej, która każe ci iść własną drogą. W tej trudnej konfrontacji musisz podjąć decyzję.
Paulo Coelho
– Konflikt z rodziną jest kwestią kluczową. Często mówię, w swoich książkach o tarciach z moimi rodzicami, którzy byli bardzo surowi. Jednak muszę im podziękować, bo oni też mi się przeciwstawili i dali mi wykształcenie, starli się ze mną w dobrej walce.
Paula Gomez
– Mówisz, że trzeba żyć każdą chwilą. Istnieje droga, ale jest także wiele rzeczy, które trzeba przeżyć. Nie chodzi o to, by powiedzieć: pójdę tędy i zobaczymy, co się stanie. W każdej sytuacji musisz zadecydować, czy wejdziesz do kościoła, czy nie. Sądzisz, że trzeba się przeciwstawiać za wszelką cenę?
Paulo Coelho
– Nie, ostre, totalne starcie może potrwać jeden dzień, dwa, a potem opuszczacie siły. Dlatego w Piątej Górze kładę ciągle na szali rygor i współczucie. Są takie chwile, kiedy musisz powiedzieć „nie”, i takie, kiedy musisz pozwolić się nieść i patrzeć, dokąd cię to zaprowadzi. To nie ma nic wspólnego z siłą twoich postanowień i nie oznacza braku decyzji. Decydujesz, kiedy pozwalasz się prowadzić, i decydujesz także, kiedy się przeciwstawiasz. Ale podejmujesz decyzje, nie stoisz na rozstaju.
Juan Arias
– We wszystkich religiach rozdroża uznawane są za miejsca święte.
Paulo Coelho
– Tak, począwszy od Merkurego, boga rozstajnych dróg. Tutaj, w Brazylii, jeśli wyjdziesz w piątek wieczorem, zobaczysz, jak składa się w ofierze jedzenie na skrzyżowaniach dróg, bo tam właśnie, we wszystkich religiach, patrzą bogowie.
Maria Chamorro
– Niedawno rozmawialiśmy w domu o kosmosie i chaosie. Mówiliśmy, że chaos jest częścią kosmosu, co z kolei potwierdzałoby, że wszystko ma jakiś sens, nawet chaos. Tu, w Rio, gdzie na każdym kroku napotkać można ogromny kontrast między dzielnicami zamożnymi i favelami, bogactwo i nędza zderzają się ze sobą i mieszają. Rozdroża, gdzie patrzą bogowie, są symbolem takich przełomowych momentów w naszym życiu. Wiesz, że na skrzyżowaniu musisz podjąć decyzję: iść w prawo czy w lewo, choć jakaś siła trzyma cię w miejscu, bo boisz się nieznanego, bez względu na to czy jest dobre, czy złe. A nawet, jeśli w końcu na coś się decydujesz, zawsze trochę żałujesz, że nie poszedłeś w drugą stronę.
Paulo Coelho
– To właśnie jest problem, Mario. Wielu ludzi zadaje mi pytanie: A gdyby w twoim życiu zdarzyło się to czy tamto? W moim słowniku nie ma trybu warunkowego, nie ma słowa gdyby. Jest w nim nie wiem ile tysięcy słów, ale tego gdyby nie ma. To gdyby może mnie zniszczyć, bo jeżeli w jakimś momencie podjąłem decyzję, wybrałem drogę, to idę nią dalej i nie rozważam, czy jest słuszna. Tak postanowiłem i już. Jeśli zaczynam wzdychać: Ach, gdybym wtedy zrobił to czy tamto... – wszystko psuję.
Maria Chamorro
– Moim zdaniem, choć możemy zdecydować, jaką iść drogą, to nigdy nie wiemy, czy jest ona dobra, czy zła. W takim razie może wątpienie też jest dobre?
Paulo Coelho
– Wybacz, Mario, ale mówiłem teraz o ufności, a wątpienie nie ma z nią nic wspólnego. Wątpliwość pojawia się w momencie decyzji, ale wyklucza zaufanie. Rozumiesz? Mogę cię zapewnić, że do końca życia będziesz mieć wątpliwości. Ja zawsze miałem i z upływem lat mam ich coraz więcej, ale nie przeszkadza mi to podejmować decyzji. Wątpić nie znaczy dociekać, czy się mylę, czy mam rację. Podejmuję decyzję, a później mogę to jeszcze raz przemyśleć. Z upływem lat zrozumiałem, że zawsze istnieje możliwość poprawy, zawsze jest jakaś druga szansa.
Maria Chamorro
– Czy mówimy o wątpliwościach przed podjęciem decyzji, czy już po? To są wątpliwości, kryzysy, plątanina dróg. Jeśli nie udało ci się zrealizować jakichś planów, sprawy wymknęły ci się z rąk, to musisz dalej szukać albo wejść w starcie, które pozwoli ci odnaleźć drogę. Dlatego kryzys jest dobry.
Paulo Coelho
– Kryzysy zawsze są dobre, bo zmuszają cię do podjęcia decyzji.
Mauro Salles
– Chińczycy słowo „kryzys” tłumaczą jako szansa.
Paula Gomez
– Mój chłopak powiedział mi dokładnie to samo na lotnisku, kiedy wylatywałam do Rio, tylko nie użył słowa kryzys, ale kłopot: „Paula, Chińczycy słowo „kłopot” tłumaczą jako szansa”.
Paula Gomez
– Mam przyjaciółkę Włoszkę, która niedługo przyjedzie do Rio. Powiedziała mi kiedyś: „Zawsze miałam obsesję na punkcie doskonałości, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Często wprowadzałam ludzi w błąd i udawało mi się uchodzić za doskonałą. Wiesz, co to znaczy doskonałość, prawda?”. Odpowiedziałam jej, że nie wiem. „Być doskonałym – odparła – to znaczy być całością. Człowiek nie może być całością bez swojej ciemnej strony, ale musi utrzymywać między ciemną a jasną stroną równowagę. To znaczy być doskonałym”. Takie podejście cię uwalnia, pozwala ci zaakceptować swoje człowieczeństwo, zobaczyć, że jesteś – jak mówiła Maria – chaosem i kosmosem zarazem.
Paulo Coelho
– Nawet Jezus się złości, kiedy ktoś mu mówi, że jest dobry. „Dlaczego Mnie pytasz o dobro? Jeden tylko jest Dobry” – odpowiada.
Mauro Salles
– Paulo mówił o pielgrzymce, o drodze jako poszukiwaniu własnej tożsamości. Pytam, czy chodzi o zadanie, które kiedyś wypełnisz, czy też trwa ono wiecznie? Czy jest to zdarzenie czy proces? Za tym pytaniem kryje się sens lub bezsens pielgrzymowania.
Paulo Coelho
– Kiedyś starałem się odpowiedzieć na słynne pytanie: Kim jestem? Teraz nawet nie próbuję. To już nie jest pytanie, to odpowiedź: Jestem. I od momentu kiedy jestem, nie mogę odpowiadać, muszę w pełni być. To samo powiedział Bóg, kiedy Mojżesz zapytał: „Jakie jest Twoje imię?” – „Jestem, który Jestem”. Sądzę, że jesteśmy, i nic poza tym. I tu zaczyna się pielgrzymka. Dawniej miałem cele – moim zdaniem zawsze warto mieć jakiś cel, jakiś pomysł, organizować trochę swoje życie – ale teraz rozumiem, że sama droga jest wielką radością.
Mauro Salles
– To znaczy, że celem jest proces. Wielu ludzi frustruje się tym, że nie dochodzą do celu swojej pielgrzymki czy drogi duchowej, bo nie rozumieją, po co naprawdę wyruszyli. Trzeba pamiętać, że my tu wszyscy czegoś szukamy, każdy na swój sposób i powodowany innymi przyczynami.
Paulo Coelho
– Jest taki wiersz Kawafisa, świetnego greckiego poety – Itaka. Itaka to rodzinne miasto Ulissesa, do którego pragnie powrócić po wojnie. Zaczyna się tak: „Kiedy wyruszasz w podróż do Itaki, pragnij tego, by długie było wędrowanie...”. A kończy tak: „Gdy dobijesz do tej wyspy, bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze, nie oczekuj wcale, by ci dała bogactwo Itaka. Itaka dała ci tę piękną podróż”.
Kiedy po siedemdziesięciu dniach marszu po raz pierwszy ujrzałem katedrę w Santiago de Compostela, to był wstrząs. Powiedziałem sobie: „Oto miejsce, do którego za wszelką cenę chciałem dotrzeć, i koniec, teraz muszę podjąć decyzję”. Do tej pory było jasne, że muszę pielgrzymować, a kiedy doszedłem do celu, pomyślałem: „I co mam teraz zrobić? Co mam począć z tą całą katedrą, z tym wszystkim?”. Sens podróży zawarty jest w słowach Antonia Machado, hiszpańskiego poety: „Wędrowcze, nie ma drogi, drogą jest wędrowanie”.
Mauro Salles
– Na pogrzebie Jacqueline Kennedy oczekiwano, że towarzysz ostatnich lat jej życia wygłosi uroczystą mowę pogrzebową. A on tylko przeczytał wiersz Haka, zacytowany tu przez Paula.
Paulo Coelho
– Niemożliwe! Nic o tym nie wiedziałem.
Mauro Salles
– Wcześniej rozmawialiśmy o rozstajach dróg, o „tak” i o „nie”, czy iść naprzód, czy wstecz. Wydaje mi się, że najgroźniejszym uczuciem podczas drogi jest właśnie takie „być może”, które dopuszcza wahanie w miejscu, gdzie krzyżują się drogi. Te słowa paraliżują, przerywają podróż. Powiedziałeś, Paulo, że to nie ma nic wspólnego z wątpieniem, ale wielu ludzi sądzi, że to „być może” jest formą działania. Jeśli chcemy wartościować wątpienie i ufność, to wątpienie jest dobroczynne, a „być może” jest niedobre, bo unicestwia działanie.
Ana Gomez
– Największym dramatem człowieka jest konieczność wyboru, bo oczywiście wolałoby się mieć wszystko. Ale trzeba wybierać.
Paulo Coelho
– I tu zachodzi paradoks, bo kiedy wybierasz, masz wszystko, absolutnie wszystko. W chwili kiedy wprawiasz w ruch swoją moc podejmowania decyzji, wszystkie drogi zbiegają się w jedną drogę, tę, którą właśnie pójdziesz.
Ana Gomez
– Ale kiedy już idziesz jedną drogą, to czy nie rezygnujesz z tego, co mogło ci się przydarzyć na drugiej?
Paulo Coelho
– Nie. I to nie jest metafora, to rzeczywistość. W Alefie Borgesa wszystkie drogi są tą samą drogą, ale musisz wybrać jedną, by ujrzeć po drodze wszystkie te, których nie wybrałaś. To metafora, bo nie musisz z niczego rezygnować. Droga, którą idziesz, zawiera w sobie wszystkie drogi.
A wracając do Jezusa, powiedział On: „W domu Ojca mego jest wiele mieszkań”. Wszystkie drogi prowadzą do tego samego Boga. My mamy swoją drogę, to nasz wybór, ale tych dróg jest sto lub dwieście. Starożytni mawiali, że jest osiem albo dziewięć sposobów umierania. Jeśli wybierzesz swoją drogę, to jest to twoja własna historia, twój los, twoja legenda. Nie powinnaś iść drogą swojego ojca albo małżonka, bo to nie są twoje drogi, i dotrzesz do kresu życia, nie doświadczywszy swojej własnej. Drogi innych nie zawierają twojej, ale twoja zawiera wszystkie inne. A teraz zjedzmy coś i napijmy się wina...
Pisarz był pod dużym wrażeniem tej rozmowy ze studentkami, która wciągnęła wszystkich innych gości. Po krótkiej przerwie na przekąskę – hiszpańską szynkę i ser oraz wyborne włoskie wino, które ktoś mu podarował – jeszcze trochę gawędziliśmy.
– Chciałabym cię zapytać, czy nie bałeś się opowiedzieć Juanowi intymnych szczegółów ze swojego życia, które pojawią się w książce. To przecież trochę tak, jakby cię ktoś obnażył.
Paulo Coelho
– Nie boję się nagości, wręcz przeciwnie. Uważam, że to obowiązek pisarza. Bardzo łatwo ukryć się za jakąś książką i stworzyć pewien obraz, który później się za tobą wlecze. Przeżyłem to już w show biznesie: narzucono mi rolę sławnego faceta, odegrałem ją i co? Dwa, trzy lata później źle się to dla mnie skończyło. Przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie będę grał roli idola. Jestem sławny, ale chcę być prawdziwy, nie chcę nosić masek.
Ana Gomez
– Musisz się przygotować, że to będzie szok dla wielu twoich czytelników.
Paulo Coelho
– Mam taką nadzieję. Jezus dobrze to ujął: „I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Poznanie Prawdy to jedyny sposób, by stać się człowiekiem wolnym. To właśnie daje mi ochotę do dalszego pisania. Opowiadanie Juanowi o całym moim życiu bez tajemnic może nie jest politycznie poprawne w tej chwili, ale na dłuższą metę ja będę się czuł bardziej wolny, a moi czytelnicy zrozumieją, że to jest moja prawda, i zaakceptują mnie takiego, jaki jestem, choć mój rozwój jeszcze trwa, wciąż jestem w ruchu.
Paula Gomez
– Czego szukasz w pisaniu?
Paulo Coelho
– Siebie samego. Przez całe życie, w każdej jego chwili przechodziłem wewnętrzne przemiany i ciągle jeszcze nie całkiem siebie znam i rozumiem. Piszę także, aby dowiedzieć się, kim jestem w konkretnym momencie pisania. Później przeistaczam się i muszę napisać kolejną książkę. W ten sposób mogę się dzielić moimi metamorfozami, moimi twarzami, moimi odcieniami. Dopóki jestem uczciwy i szczery wobec siebie – co nie jest wcale łatwe, to kwestia samodyscypliny – moja osobowość przenika do książek, które piszę, a jeśli tam jest, z pewnością będę potrafił przekazać poza słowami energię tej osobowości. Może mój światowy sukces zawdzięczam jedynie temu, że przekazuję coś, co wykracza poza słowa moich książek? Ale trudno mi to wytłumaczyć.