Arias Juan Wyznania pielgrzyma Rozmowy z Paulo Coelho

background image

Juan Arias

Wyznania pielgrzyma

Rozmowy z Paulem Coelho

(Las Confesiones del Peregrino)

Przełożył Marcin Małkowski

W książce wykorzystano tłumaczenia Tadeusza Kubiaka, Marka Obarskiego i Bronisława

Zielińskiego.

Rozmowy nad zatoką Copacabana

Te rozmowy z Paulem Coelho prowadziliśmy w jego domu w Rio de Janeiro przy wspaniałej

plaży Copacabana na początku lipca 1998, w gorączce Mundialu we Francji. Przerywały je tylko

mecze, których pisarz nie mógł przegapić, bo obiecał komentować je dla prasy francuskiej.

Podczas naszych długich rozmów, Coelho otworzył duszę i po raz pierwszy odsłonił bolesne

chwile z przeszłości: przejście przez pustynię narkotyków, czarnej magii i satanizmu, szpital

psychiatryczny, więzienie i tortury. Kiedy się żegnaliśmy, powiedział, że pragnąłby nie mówić

o swoim życiu przez następnych dwadzieścia lat.

W spotkaniach tych brała udział moja przyjaciółka, brazylijska pisarka i poetka Roseana

Murray. Początkowo umawialiśmy się popołudniami, kiedy Coelho wracał ze spaceru po plaży,

na który wybierał się zazwyczaj zaraz po przebudzeniu. Pisarz pracuje bowiem do późna w nocy,

kładzie się spać o świcie, przesypia poranek, a popołudnie poświęca na spotkania z ludźmi, na

przeglądanie stosów korespondencji, faksów, maili i na rozmowy telefoniczne nadchodzące

z czterech stron świata.

Nasze pogawędki – prowadzone w jego sypialni z widokiem na plażę, obok komputera, na

którym pisze wszystkie swoje powieści – często przerywały wiadomości, które nagrywano mu na

background image

automatyczną sekretarkę. Paulo nadstawiał wtedy ucha i w zależności od tego, o co chodziło,

wstawał, aby podnieść słuchawkę, lub nie. Raz powiedział nam: „Przepraszam was na chwilę, ale

właśnie mi przekazano, że otrzymałem faks od Borysa Jelcyna z zaproszeniem do Moskwy”.

Pewnego popołudnia otworzył przy nas obfitą, jak co dzień, korespondencję. Zazwyczaj są to

listy od nieznajomych, czasami bardzo długie, w których ludzie piszą o tym, co czują, gdy

czytają jego książki, zadają mu najdziwniejsze pytania albo otwierają się przed nim jak przed

dobrym czarodziejem. Tego dnia, pośród tuzina innych, był także list od brazylijskiego ministra

obrony. Pisał, że przeczytał Podręcznik wojownika światła. „To nie jest normalne – stwierdził

Coelho. – Ludzie na stanowisku nie zadają sobie trudu, by pisać do mnie listy, choć często kiedy

się spotykamy, mówią mi, że czytają moje książki, jak na przykład Szymon Peres podczas

ostatniego szczytu gospodarczego w Davos w Szwajcarii, gdzie zbierają się najtęższe głowy

ś

wiatowej ekonomii”. Wspominając tamto spotkanie w Davos, na które z Brazylii zaproszono

jedynie Coelho i ówczesnego prezydenta Fernanda Lnrique Cardoso, pisarz powiedział, że

„prawdziwy popis magii” dają dziś ekonomiści i finansiści, a nie zwykli, zawodowi magicy.

Widok morza w zatoce Copacabana, które wraz z wędrówką słońca po niebie przybierało

coraz to inne odcienie błękitu, sprawił, że Paulo bardzo często w naszych rozmowach

przywoływał metaforę morza. Zawsze mówił po hiszpańsku, w języku, który kocha i którym

ś

wietnie włada. Autor Alchemika nie lubi półśrodków, jest raczej człowiekiem skrajności

i namiętności, przywykłym do tego, co sam nazywa „dobrą walką”. Nie unika polemik, choć

cechuje go ogromna prostota, która sprawia, że nie ma w nim nadmiernej pewności siebie – umie

słuchać i przyznawać się do błędów.

Pewnego popołudnia musieliśmy na godzinę przerwać naszą rozmowę, ponieważ przyjechała

przedstawicielka jego brazylijskiego wydawnictwa z fotografem, aby zrobić zdjęcia do promocji

powieści Weronika postanawia umrzeć. Coelho chciał, abyśmy uczestniczyli w tej sesji, podczas

której uchwycono go we wszystkich możliwych pozach, nawet boso, siedzącego po turecku

przed komputerem. Dla nas, obserwujących maestrię fotografa, stało się jasne, że będą to

najlepsze zdjęcia Paulo, jakie do tej pory mu zrobiono. Dlatego wydawczyni zapytała: „No i co

my teraz zrobimy z poprzednimi?”. Coelho odparł: „Możecie je wysłać do redakcji

prowincjonalnych gazet”. W tym momencie moja przyjaciółka, Roseana, zganiła go łagodnie:

„Paulo, robisz dokładnie to, co świat zachodni robi z nami, wysyłając do nas swoje śmieci!”.

Coelho bez namysłu przyznał jej rację i poprosił, aby stare zdjęcia schowano do archiwum,

a nowe też wysłano na prowincję.

Parę dni później opowiedziałem o tym zdarzeniu teologowi Leonardowi Boffowi. Boff

zawsze występował w obronie Coelho wobec jego krytyków, albowiem uważa, iż w świecie tak

beztroskim i obojętnym jego książki rozbudzają umiłowanie tajemnicy i spraw ducha. Kiedy Boff

dowiedział się o historii ze zdjęciami, stwierdził: „Zawsze ceniłem ludzi, którzy nie boją się

background image

przyznać do własnych błędów. To właśnie znamionuje wielkość duszy”.

W ciągu ostatnich dni spotykaliśmy się wieczorami. Przyzwyczajony do pracy w porze, gdy

inni idą spać, Paulo czuje się wtedy rześki jak ptaszek, jest nawet bardziej rozmowny.

Przerywaliśmy dopiero wtedy, gdy zaczynały kleić nam się oczy, ale gdyby to zależało tylko od

niego, moglibyśmy przegadać całą noc. Był tylko jeden moment, kiedy pisarz zarządzał krótką

przerwę: o północy. To dla niego rytualna pora, podobnie jak szósta wieczorem przed zachodem

słońca. Prosi wtedy o kilka sekund ciszy na modlitwę.

W tych wieczornych rozmowach, bardziej intymnych i sprzyjającym zwierzeniom,

uczestniczyły niekiedy inne osoby. Często towarzyszyła nam jego żona, Cristina, delikatna

i dyskretna. W pewnej chwili Coelho powiedział do niej: „A teraz uważaj, bo będę mówił

o rzeczach, o których nawet ty dotąd nie słyszałaś. Postanowiłem wyznać wszystko, obnażyć się,

tak aby wszyscy wiedzieli, kim byłem i kim jestem, żeby nie tworzyli sobie o mnie fałszywych

wyobrażeń”.

Nocą zwykle rozmawialiśmy w jadalni po przeciwległej stronie domu. Na stole zawsze było

coś do przegryzienia, hiszpańskie przystawki, szynka, ser, a do tego wyborne włoskie wino.

Wszystko to sprzyjało wyznaniom. O tej porze żadne odgłosy świata zewnętrznego nie zakłócały

naszego spokoju, milkły telefony, faksy i komputery. Wtedy dom oddychał ciszą nieobecną

w ciągu dnia, kiedy cały świat szturmuje najmodniejszego obecnie pisarza.

W jednym z tych wieczorów towarzyszyły nam trzy młode Hiszpanki: siostry Ana i Paula

oraz ich przyjaciółka Maria. Ich ojcowie pracowali w jakiejś wielkiej korporacji w Rio de

Janeiro, a one studiowały w Madrycie i na wakacje przyjechały do rodziców. Poznałem je

w samolocie z Madrytu do Rio. Gdy tylko dowiedziały się, że będę pisał książkę o Paulo Coelho,

zabłysły im oczy. I każda z nich pokazała mi powieść pisarza, którą właśnie czytała: Bridę, Piątą

Górę i Na brzegu rzeki Piedry... W ich oczach wyczytałem, że marzyły o poznaniu go osobiście.

Coelho, bardzo czuły na pewne znaki, zinterpretował to moje spotkanie jako dobry omen dla

zadania, które mieliśmy przed sobą.

Spotkanie pisarza z młodymi Hiszpankami było nie tylko pełne wzruszeń, ale także bardzo

bezpośrednie i szczere. Towarzyszył nam wtedy człowiek niezwykły – Mauro Salles,

przedsiębiorca reklamowy, intelektualista, poeta, osoba otoczona w Brazylii wielkim

szacunkiem. Paulo uważa go za swojego ojca duchowego. Obaj razem z żonami od lat świętują

koniec roku w grocie w Lourdes. Mauro siedział między Hiszpankami, notował ich wypowiedzi,

włączał się do rozmowy.

Pisarz i mag Coelho jest wierny pewnym rytuałom i wcale tego nie kryje. Tej nocy, kiedy

zdecydował się poruszyć temat swoich bolesnych doświadczeń z czarną magią i satanistycznymi

obrzędami, kazał zgasić światło i zapalić świece. „W ten sposób będzie mi łatwiej mówić o tych

sprawach” – stwierdził. I nie musiałem wcale zadawać mu wielu pytań – sam opowiedział

background image

wszystko. Przypominało to trochę dialog z samym sobą i rozpamiętywanie dawnych ran.

Napięcie i wzruszenie dosięgło szczytu, kiedy opowiadając o swoim duchowym przeżyciu

w obozie koncentracyjnym w Dachau, które miało całkowicie odmienić jego losy, wybuchnął

płaczem. Po kilku chwilach ciszy, chcąc umniejszyć wagę tego wydarzenia, rzekł: „Chyba za

dużo wypiłem”.

Zależało mu, abyśmy zakończyli nasz długi wywiad w tym samym miejscu, w którym go

rozpoczęliśmy, w jego sypialni z widokiem na plażę Copacabana skąpaną w łagodnych

promieniach zimowego słońca. Kiedy spytałem go, czy uważa się bardziej za maga czy za

pisarza, odpowiedział: „Rzeczywiście, jestem też odrobinę czarodziejem, ale tak jak są

czarodziejami wszyscy ci, którzy potrafią odczytać tajemny język rzeczy, szukając swojego

własnego przeznaczenia”.

Chciałem zachować nieformalny charakter tych przyjacielskich rozmów z pisarzem.

Rozmów, które czasem przeradzały się w polemikę, czasem zaś w spowiedź dzięki intymnemu

nastrojowi, który się między nami wytworzył. W geście zaufania Paulo Coelho nie chciał czytać

spisanego wywiadu przed publikacją, dając mi całkowicie wolną rękę. Dlatego jeżeli gdzieś

zaplątał się jakiś błąd, jest to tylko moja wina.

Z całego serca dziękuję Mauro Sallesowi – osobie, która bodaj najlepiej zna Paula Coelho –

za wsparcie moralne oraz wszelkie informacje, których z wielką szczodrością mi udzielił, abym

mógł lepiej zgłębić bogatą i złożoną osobowość brazylijskiego pisarza.

A czytelników prozy Coelho, tych dawnych i tych nowych, chcę zapewnić, że to właśnie im

przy każdej okazji pisarz poświęcał najwięcej uwagi. Myślał o nich zawsze, gdy wydawał jakiś

sąd albo odkrywał nieznaną stronę swojego bujnego i burzliwego życia. To oni są prawdziwymi

bohaterami i odbiorcami tej książki. Kim jest Paulo Coelho?

Paulo Coelho, jeden z najbardziej znanych pisarzy na świecie, urodził się w dzielnicy

Botafogo w Rio de Janeiro, dwudziestego czwartego sierpnia 1947 roku. Tego samego dnia, tego

samego miesiąca i w tym samym znaku Panny, co jego literacki idol, Jorge Luis Borges, choć

oczywiście wiele lat później. We wczesnej młodości, gdy już znał na pamięć wiersze Borgesa,

postanowił poznać go osobiście. Wsiadł do autobusu w Rio de Janeiro i jechał czterdzieści osiem

godzin do Buenos Aires. Po wielu perypetiach odnalazł pisarza, a kiedy stanął przed nim, nie

powiedział ani słowa. Spojrzał na niego, pomyślał: „Idole milczą”, i wrócił do Rio.

Nie zaprzecza, że w jego książkach jest wiele z Borgesa, poczynając od Alchemika, powieści,

która przyniosła mu światową sławę. Bez wątpienia to właśnie przykład tego genialnego

argentyńskiego pisarza sprawił, że niespokojny syn inżyniera, Pedra Cueimy Coelho de Souza,

i głęboko religijnej Lygii Araripe wbił sobie do głowy, że będzie pisarzem, wbrew woli ojca,

który chciał, by został prawnikiem.

Paulo od dziecka marzył, by być artystą, co wcale nie cieszyło jego rodziców pochodzących

background image

z wyższych warstw klasy średniej. Bardziej interesował się twórczością Borgesa, Henry’ego

Millera czy teatrem niż nauką. Rodzice wysłali go więc do najsurowszego gimnazjum

jezuickiego San Ignacio w Rio de Janeiro. Nauczył się tam wprawdzie dyscypliny, ale stracił

wiarę w Boga. Nie stracił jednak zamiłowania do literatury, o czym świadczy fakt, że wygrał tam

swój pierwszy konkurs poetycki.

Ulegając woli ojca, który zaplanował dla syna karierę adwokata, zaczął studia prawnicze, ale

szybko je porzucił. Rodzice postanowili wyleczyć syna z miłości do sztuki, zamykając go

w szpitalu psychiatrycznym, z którego trzykrotnie będzie uciekał.

Kiedy w gorączce 1968 roku rodzą się ruchy rewolucyjne i hipisowskie, Coelho

nonkonformista, zawsze ciekaw nowego, rzuca się w wir idei Marksa, Engelsa i Che Guevary.

Chodzi na wiece i manifestacje uliczne. Działa w organizacjach lewicowych i ruchach pokolenia

Peace and Love.

Właśnie wtedy zaczyna powątpiewać w swój ateizm i poszukuje nowych doświadczeń

duchowych: sięga po narkotyki i środki halucynogenne, wstępuje do sekt i poznaje arkana magii,

podróżuje po całej Ameryce Łacińskiej śladami Carlosa Castanedy. Próbuje zarabiać jako aktor

w teatrze, wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Gdy nie ma już pieniędzy, pomagają mu hipisi.

Nie zdradza jednak swojej wielkiej namiętności – pisarstwa. Zdobywa pierwsze szlify jako

dziennikarz, tworzy alternatywne czasopismo „2001”. Wprawdzie udaje mu się wydać zaledwie

dwa numery, ale dzięki jednemu z opublikowanych tam artykułów poznaje producenta

muzycznego Raula Seixasa, dla którego napisze później setki tekstów piosenek. Tak przychodzi

pierwszy wielki sukces. Raul Seixas zyskał międzynarodową sławę jako piosenkarz, a Paulo za

zarobione pieniądze kupił pięć mieszkań. Jednocześnie pisze dla dziennika „Globo” wydawanego

w Rio de Janeiro, a w 1974 roku ukazuje się jego pierwsza książka na temat roli teatru

w nauczaniu.

Są to dla niego także najcięższe lata doświadczeń z czarną magią inspirowaną przez Aleistera

Crowleya. Na stronach niniejszej książki opowiada, jak stanął na skraju przepaści. Potem

przyszło najgorsze.

Ocalał z tego piekła niemal cudem. Wtedy decyduje się położyć kres narkotykowemu

szaleństwu i czarnej magii, ustatkować się. Pracuje w kilku wytwórniach płytowych. W 1976

wyjeżdża do Anglii jako korespondent kilku brazylijskich gazet. Tam z górą rok poświęca na

pisanie swojej autobiografii. Jednak pewnego dnia gubi rękopis w jednym z londyńskich pubów

i tak jego życie jest wciąż nieopisane.

Po trzech nieudanych małżeństwach ożenił się w 1981 ze swoją obecną towarzyszką życia,

malarką Cristiną Oiticicą. Od tej pory dzieli z nią swój światowy sukces. Z Cristiną wybrał się

w sześciomiesięczną podróż po świecie, która zaprowadziła ich do Niemiec. W obozie

koncentracyjnym w Dachau przeżył duchowe doświadczenie tak silne, że znów dokonał się zwrot

background image

w jego życiu i Paulo w wieku trzydziestu czterech lat powraca do wiary katolickiej swoich

przodków. Wyrusza w drogę do Santiago de Compostela i w ciągu pięćdziesięciu pięciu dni

przemierza na piechotę siedemset kilometrów szlakiem średniowiecznych pielgrzymów.

Z tej wędrówki będącej swoistym wtajemniczeniem rodzi się jego debiut literacki Pielgrzym.

Po nim napisze Alchemika oraz kolejne powieści, które postawią go w dziesiątce najlepiej

sprzedawanych autorów świata, budzącego tyleż miłości, co nienawiści.

Paulo Coelho mówi często żartem, że starczy mu pieniędzy na trzy wcielenia, ale woli

przekazywać co roku czterysta tysięcy dolarów ze swoich praw autorskich na rzecz fundacji jego

imienia, prowadzonej przez Cristinę. Fundacja ta niesie pomoc porzuconym dzieciom

z najbiedniejszych dzielnic Rio, starszym ludziom bez dachu nad głową, a także wspiera

tłumaczenia klasycznych autorów brazylijskich na inne języki oraz badania paleontologiczne

w Brazylii, którą Paulo uważa za najbardziej magiczny zakątek świata, bo jak twierdzi, nie

istnieje tu różnica między sacrum i profanum, i nikt nie wstydzi się wierzyć w duszę.

Trudno spotkać prawdziwe recenzje literackie analizujące dzieła Coelho. Mało kto rozumie,

ż

e Paulo Coelho to ktoś więcej niż pisarz. To przede wszystkim zjawisko społeczne i kulturowe,

które warto zbadać. Czasem jego czytelnicy w Hiszpanii pytali mnie, co mówi się o nim

w Brazylii. Dlatego przed opublikowaniem tej książki szukałem jakiejś recenzji, która nie byłaby

ani nadmiernie pochlebna, ani nie ocierała się o śmieszność, jak ta:

Tygodnik „Veja”: «Co pan sądzi o twórczości Coelho?»

Davi Arrigucci Junior: «Nie czytałem i nie podoba mi się».

Znalazłem artykuł, dość chyba bezstronnie analizujący ten fenomen. Znany pisarz

i dziennikarz Carlos Heitor Cony opublikował na łamach dziennika „Republica” w maju 1999

roku artykuł zatytułowany „Dlaczego Paulo Coelho?”

Podczas Targów Książki w Paryżu miałem okazję przyglądać się osobiście niezwykłemu

wydarzeniu literackiemu i wydawniczemu naszych czasów. Paulo Coelho osiągnął tak ogromne

międzynarodowe uznanie oraz popularność, jakich kultura brazylijska nigdy wcześniej nie znała.

Wciąż jeszcze istnieje liczne grono osób, które ma mu to za złe. Krytykują nie tylko jego

sukces, lecz także uważają jego pisarstwo za mierne, merkantylne, po prostu za pseudoliteraturę.

Ja inaczej widziałbym to zjawisko. Nie należę do osobistych przyjaciół pisarza i choć

darzymy się wzajemnym szacunkiem, a nawet odnosimy się do siebie z życzliwością, nigdy

podczas spotkania nie zamieniliśmy ze sobą więcej niż pięćdziesiąt słów. Mimo to już od dawna

mam odpowiedź na nurtujące wszystkich pytanie dotyczące jego sukcesu.

W minionym stuleciu narodziły się dwie utopie, które rzekomo miały rozwiązać wszelkie

problemy ciała i ducha. Marks i Freud, każdy w swojej dziedzinie, stworzyli reguły, które

wywarły wpływ na miliony ludzi, zaprzątniętych bądź myślą o sprawiedliwości społecznej, bądź,

dzięki psychoanalizie, sprawiedliwości wobec samych siebie.

background image

Na przełomie wieków rozpadają się dwa potężne totemy – stały bowiem na glinianych

nogach. Marksowi nie udało się uniknąć porażki ustrojów, którym „patronował”, nawet jeśli

socjalizm jako taki wciąż pozostaje marzeniem ludzkości. Z kolei Freud jeszcze za życia był

krytykowany, rozszarpywany, a jego następcy ogłosili schizmę, co otworzyło drogę do buntu.

Dzieła Freuda traktowane są dziś raczej jako esej literacki, coraz mniej jako teoria naukowa.

Upadek obu tych utopii obnażył pustkę w duszy ludzkiej na koniec stulecia i, jak to zwykle

bywa, zwrot ku mistycyzmowi, w tym magii, był nieunikniony. I tu właśnie wkracza nasz

czarodziej, który – z właściwą sobie prostotą – przypomina świętych ze wszystkich epok

i wszystkich religii, wypowiada słowa, jakie wszyscy pragną usłyszeć. Słowa te bowiem,

w pewnym sensie, drzemią w duszy każdego z nas.

Paulo Coelho odnalazł te słowa w księgach świętych i świeckich, w legendach Wschodu

i opowieściach Zachodu. Przyrządził genialną miksturę Ewangelii z magią średniowieczną

i nieznaną nam cudowną poezją wschodnią. Z prostotą człowieka, który nie narzuca niczego,

przelał na papier swoje myśli i odczucia.

Wielu już próbowało i nadal próbuje robić to co on, lecz nie osiągają podobnego sukcesu.

Jeśli o mnie chodzi, to w życiu osobistym i zawodowym mam skłonność do strasznego

pesymizmu, do negatywnego i dość okrutnego widzenia ludzkości, a zatem znajduję się na

przeciwległym biegunie. Jednak Paulo Coelho wzrusza mnie i chciałbym pogratulować

wszystkim, którzy podobnie jak on starają się – każdy na swój sposób – uczynić człowieka

lepszym, a życie mniej nieznośnym.

Najmniej przychylni Coelho są zazwyczaj krytycy literaccy, którzy oskarżają go, że nie umie

pisać. Dlatego poprosiłem o wypowiedź jedną z wielkich pisarek brazylijskich, Nelidę Pinon,

cieszącą się międzynarodową sławą. Jej książki tłumaczone są na wiele języków. Do ubiegłego

roku Nelida była przewodniczącą Brazylijskiej Akademii Języka i jej intelektualny prestiż jest

niepodważalny. Z Paulem Coelho uczestniczyła w dyskusji panelowej podczas Targów Książki

w Barcelonie, Liber 1998.

Ja nie mam uprzedzeń estetycznych. Coelho i ja jesteśmy częścią tej samej sztuki, choć

gramy zupełnie inne role. Jest to pisarz, którego twórczość przynosi zaszczyt mojemu krajowi.

To człowiek ze wszech miar godny szacunku, bardzo go podziwiam. Poznaliśmy się kiedyś na

stacji benzynowej, tankując paliwo. Ukłonił mi się z szacunkiem i jakby nieśmiało.

Powiedziałam: „Paulo, nie masz ochoty pójść coś zjeść?”. Tak się poznaliśmy. I wyznam pewną

tajemnicę: zamierzamy napisać razem książkę. Mamy już tytuł, ale pozwoli pan, że na razie go

nie zdradzę. Znak to język, alfabet, którego się uczysz, by móc porozumiewać się z duszą świata.

Paulo Coelho to ktoś więcej niż pisarz, czego wielu krytyków literackich nie rozumie. Jest

postacią o wielu twarzach, charakterystyczną dla końca dwudziestego wieku. Jego twórczość to

coś więcej niż fikcja literacka, dlatego wywołuje gwałtowne emocje i kontrowersje, ale też ma

background image

swoich żarliwych wyznawców. Z tego powodu jego relacje z czytelnikami są również

wyjątkowe. Mogłem się o tym osobiście przekonać w Rio de Janeiro, w Centrum Kulturalnym

Banco de Brasil. Coelho pojawił się tam w ramach cyklu spotkań z czytelnikami, żeby przeczytać

fragmenty swojej książki zatytułowanej Piąta Góra, a następnie publiczność – jakieś tysiąc osób

– zadawała mu pytania. To spotkanie, mimo protestów pisarza, przerodziło się w sesję

psychoterapii grupowej. Chociaż pytania miały być przekazywane na kartkach, wbrew ustalonym

regułom ludzie wstawali z miejsc, by rozmawiać z nim bezpośrednio, i wyznawali publicznie,

w jaki sposób jego powieści odmieniły ich życie. Chcieli wiedzieć o nim wszystko. Gdy

podchodzili do pisarza po autograf, obejmowali go ze łzami w oczach. Podpisywanie książek

trwało wiele godzin i obfitowało w osobliwe zdarzenia.

Sam Coelho uważa, że jego życie koncentruje się głównie wokół pisarstwa. O to, by mógł

pisać, walczył od wczesnych lat i sukces przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Ale ten pisarz

uwielbia zanurzać się w życiu, badać je, rozszyfrowywać sekretny alfabet wszechświata, owe

znaki – komunikaty wysyłane nam przez rzeczywistość.

Takim właśnie znakiem rozpoczęły się nasze spotkania w Rio de Janeiro. Pierwsze miało się

odbyć pierwszego lipca o drugiej po południu. Ustaliliśmy to sześć miesięcy wcześniej, ale gdy

zjawiłem się pod jego domem, okazało się, że Paulo jeszcze nie wrócił ze swojego porannego

spaceru po plaży. Tak jak ma to w zwyczaju, poszedł napić się świeżego mleka kokosowego

i spotkać z ludźmi, którzy rozpoznawszy go, podchodzą, by z nim porozmawiać. Postanowiłem

poczekać w pobliskim barze. Przyszedł z półgodzinnym opóźnieniem, uśmiechnięty, ale

wyraźnie czymś zafrasowany. I zanim zdążyłem włączyć dyktafon, zaczął opowiadać mi o tym,

co mu się przydarzyło i co jego zdaniem było takim właśnie „znakiem”, zmuszającym do

refleksji nad życiem. To wydarzenie okazało się na tyle ważne, że poświęcił mu swój

cotygodniowy felieton w dzienniku „Globo”, zatytułowany „Człowiek leżący na ziemi”, który

przytaczam poniżej: Był pierwszy lipca, pięć po pierwszej po południu. Jakiś człowiek około

pięćdziesiątki leżał na deptaku przy plaży Copacabana. Przechodząc tamtędy, rzuciłem na niego

okiem i poszedłem dalej w stronę straganu, gdzie codziennie piję mleko kokosowe. Jak każdy

mieszkaniec Rio de Janeiro, mijałem leżących na ziemi mężczyzn, kobiety i dzieci setki czy

nawet tysiące razy. Jako człowiek, który wiele podróżuje, natrafiałem na taki sam widok niemal

we wszystkich krajach, które zdarzyło mi się odwiedzić – od bogatej Szwecji po biedną

Rumunię. Widziałem ludzi leżących na ziemi w pogodę i niepogodę: podczas przenikliwych zim

w Paryżu, Madrycie czy Nowym Jorku, przycupniętych w pobliżu gorących wylotów

wentylacyjnych metra, pod palącym słońcem Libanu, na zgliszczach domów zniszczonych przez

wojnę. Ludzie leżący na ziemi – pijani, bezdomni, wyczerpani – to widok nieobcy chyba nikomu.

Wypiłem mleko kokosowe i musiałem zaraz wracać do domu, ponieważ byłem umówiony na

wywiad z Juanem Ariasem, dziennikarzem z hiszpańskiego dziennika „El Pais”. W drodze

background image

powrotnej zauważyłem, że ten człowiek wciąż leży na ziemi, w ostrym słońcu, i że każdy

przechodzień zachowuje się dokładnie tak samo jak ja: zerka na niego ukradkiem i idzie w swoją

stronę. I tak się stało, że choć sam sobie z tego nie zdawałem sprawy, moja dusza miała już dosyć

tego widoku. Gdy zbliżyłem się do leżącego, coś silniejszego ode mnie kazało mi uklęknąć

i spróbować go podnieść. Nie reagował. Przechyliłem mu głowę i zauważyłem ślady krwi na jego

skroni. A jeśli to poważna rana? Otarłem mu krew rąbkiem podkoszulka i wyglądało, że to nic

groźnego. W tym momencie mężczyzna wymamrotał: „Poproś, żeby mnie nie bili”. A więc żył.

Teraz musiałem tylko odciągnąć go ze słońca i zawołać policję. Zaczepiłem pierwszego z brzegu

przechodnia i poprosiłem, by pomógł mi przenieść rannego do pobliskiego cienia. Człowiek ten

ubrany był w szary garnitur, niósł aktówkę i jakieś pakunki, ale odłożył wszystko na bok, aby mi

pomóc – widocznie jego dusza również była zmęczona widokiem tej samej sceny. Kiedy już

umieściliśmy rannego w cieniu, postanowiłem wrócić do domu. Wiedziałem, że niedaleko jest

posterunek żandarmerii, gdzie będę mógł prosić o pomoc. Ale zanim tam dotarłem, spotkałem po

drodze dwóch policjantów. „Naprzeciwko takiego a takiego numeru leży pobity mężczyzna –

powiedziałem. – Położyłem go w cieniu na piasku, trzeba by wezwać karetkę”. Policjanci

zapewnili mnie, że zaraz się tym zajmą. W porządku, spełniłem swoją powinność. To był mój

dobry uczynek tego dnia! Problem oddałem już teraz w ich ręce, to oni mieli sobie z tym

poradzić. Zresztą musiałem się spieszyć, bo hiszpański dziennikarz pewnie już na mnie czekał.

Nie uszedłem jednak nawet kilku kroków, kiedy zaczepił mnie jakiś obcokrajowiec i powiedział

łamaną portugalszczyzną: „Ja już mówiłem policji o tamtym człowieku. Ale powiedzieli, że jeśli

to nie złodziej, to nie ich sprawa”. Nie słuchałem go dalej. Wróciłem do policjantów,

przekonany, że będą wiedzieć, kim jestem, bo piszę do wielu gazet, czasem pojawiam się

w telewizji. Uwierzyłem, że moja sława wszystko załatwi. „Czy jest pan jakimś wysokim

urzędnikiem?” – spytał jeden z nich, gdy coraz usilniej nalegałem, aby udzielili pomocy temu

nieszczęśnikowi. Najwyraźniej nie mieli pojęcia, kim jestem. „Nie, ale uważam, że musimy

działać natychmiast”. Stałem tam cały spocony, w podkoszulku poplamionym krwią, w szortach

ze starych dżinsów z obciętymi nogawkami. Byłem dla nich zwykłym, anonimowym facetem,

którego najmocniejszym argumentem jest dusza zmęczona oglądaniem ludzi leżących na ulicy.

Dusza, którą przez wiele lat wystawiałem na próbę, nie robiąc dla tych ludzi nic. I to właśnie

wszystko zmieniło. Są chwile, kiedy nagle uwalniasz się od wszelkich zahamowań i lęków. Są

chwile, kiedy twoje oczy mają inny blask i ludzie naprzeciw ciebie wiedzą, że tym razem wcale

nie żartujesz. Policjanci poszli ze mną na komisariat i zadzwonili po karetkę pogotowia.

W drodze powrotnej do domu rozważałem w myślach trzy lekcje, jakie dostałem podczas tego

porannego spaceru:

1. Wszyscy możemy powstrzymać coś złego, kiedy mamy czyste intencje.

2. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ci powie: „Jak już zacząłeś, to skończ”.

background image

3. Każdy, kto jest głęboko przekonany o słuszności tego, co robi, posiada władzę wysokiego

urzędnika.

Juan Arias

– Znaki, takie jak ten, który przydarzył ci się podczas dzisiejszego spaceru, umiejętność ich

odczytania oraz ich rola w naszym życiu to temat, który często powraca w twoich książkach. Ale

jak rozpoznać, że chodzi o prawdziwy znak? Tak łatwo byłoby doszukiwać się ich w większości

codziennych zdarzeń...

Paulo Coelho

– Masz rację. Gdybyśmy dostrzegali znaki we wszystkim, co nas otacza, łatwo popadlibyśmy

w paranoję. Na przykład w tej chwili widzę różę wyhaftowaną na torebce twojej przyjaciółki

Roseany, a na ekranie komputera mam właśnie obrazek świętej Teresy z Lisieux z różą.

Mógłbym w tym zobaczyć jakiś bardzo konkretny znak poczucia jedności duchowej ze świętą

Teresą, ale wtedy można by zwariować, bo na widok papierosów marki Galaxy od razu

zaczynałbyś myśleć o galaktykach. Nie oto chodzi.

– Czym w takim razie jest znak?

– Znak to język, alfabet, którego się uczysz, by móc porozumiewać się z duszą świata,

z absolutem, z Bogiem, jakkolwiek byśmy to nazwali. Każdy ma swój własny alfabet i uczymy

się go na własnych błędach. Nasze poszukiwania duchowe są również indywidualną sprawą. Nie

można ich globalizować.

Moim zdaniem przez następne sto lat ludzkość będzie dążyć ku duchowości. Widzę, że już

dziś ludzie są bardziej otwarci na sprawy ducha niż w ubiegłym stuleciu. Zdaliśmy sobie sprawę,

ż

e slogan: „Religia to opium dla ludu” nie wytrzymuje próby czasu, tym bardziej, że ci, którzy

przy nim twardo obstawali, zapewne nigdy nie spróbowali opium. Kiedy zaczynamy odkrywać

religijność, zanurzamy się w nieznane morze. A kiedy ogarnia nas lęk przed nieznaną głębią,

szukamy pomocy u pierwszej lepszej osoby, która nam się nawinie. Dzieje się tak również

dlatego, że potrzebujemy bliskości, styczności duchowej z innymi ludźmi. Ale zarazem musimy

iść o własnych siłach, tak jak na pielgrzymkę. Rozpoczynasz ją po omacku, w ciemności, nie

mając pojęcia, co odkryjesz, choć masz szczerą nadzieję, że odkryjesz jakąś ścieżkę do siebie

samego, do swojego przeznaczenia. I te tropy prowadzą nas przez przebogaty alfabet znaków,

który pozwala przeczuć, co trzeba, a czego nie należy robić.

– Ale czy nie widzisz niebezpieczeństwa w tym, że dostrzeżemy tylko te znaki, które chcemy

zobaczyć, albo takie, które mogą sprowadzić nas z prawdziwej drogi? Skąd brać pewność, że to

jest właśnie prawdziwy znak?

– Na początku nie wierzymy w nic albo prawie w nic, następnie zaczynamy wątpić, sądzimy,

ż

e się pomyliliśmy, potem wszystko wydaje nam się znakiem, ale dopiero dużo później, kiedy ten

sam znak napotykasz na swojej drodze wielokrotnie, choć wcale go nie szukałeś, dopiero wtedy

background image

zaczynasz rozumieć, że masz do czynienia z językiem, który wykracza poza rzeczywistość.

– Czy mógłbyś podać jakiś osobisty przykład czegoś, co przydarzyło ci się ostatnio i co

zinterpretowałeś jako znak?

– Przed chwilą mówiłem o obrazku świętej Teresy z Lisieux, który mam w komputerze.

Może wam się to wydać dziwne, ale moja wiara w tę francuską świętą, zrodziła się z całego

łańcucha znaków. Jeszcze do niedawna nie miałem z nią nic wspólnego. Przeczytałem jej książkę

i moje pierwsze wrażenia były raczej niepochlebne – wydała mi się biedną histeryczką. Jednak

z czasem zaczęła być dla mnie coraz ważniejsza.

Wszystko zaczęło się w zeszłym roku, parę tygodni zanim poznałem ciebie w Madrycie.

Wróciłem z Niemiec i poproszono mnie, bym został ojcem chrzestnym dziecka moich przyjaciół.

Ksiądz, który odprawiał chrzest, podczas kolacji zaczął opowiadać mi o świętej Teresie i dał mi

jej książkę. Przy pożegnaniu poprosiłem, by mnie pobłogosławił, ponieważ miałem przed sobą

długie tournee po świecie. Kiedy udzielił mi już błogosławieństwa, ukląkł i powiedział: „A teraz

ty pobłogosław mnie”. Ja?!” – spytałem zaskoczony. Przecież księża błogosławią ludzi, a nie

odwrotnie, ale on nalegał i by nie sprawić mu przykrości, pobłogosławiłem go. I wtedy wszystko

się zaczęło. Podczas Targów Książki ktoś zbliżył się do mnie – zostawiłem książkę od księdza

w hotelu, bo nie lubię podróżować objuczony jak wielbłąd, a zwłaszcza książkami, które mnie

nie interesują – i powiedział: „Mam dla ciebie wiadomość od świętej Teresy”. Na marginesie

powiem ci, że przyszła taka chwila w moim życiu, że jestem w stanie uwierzyć absolutnie we

wszystko. Jeżeli ktoś mi powie: „Chodź obejrzeć latające konie”, idę. W pierwszym odruchu

staram się obdarzać zaufaniem każdego człowieka, choć – muszę przyznać – jestem nieubłagany

dla kłamstwa i fałszu. Ale widziałem już tyle cudów w swoim życiu, że kiedy tamten nieznajomy

powiedział mi, że ma dla mnie wiadomość od świętej Teresy, uwierzyłem.

– Ale chyba musiało być coś jeszcze, abyś odebrał to jako znak, że ta święta odegra jakąś

rolę w twoim życiu.

– Oczywiście, ale od tamtej chwili zacząłem odkrywać rzeczy, o których nigdy wcześniej mi

się nie śniło. Na przykład dowiedziałem się od mojego ojca – tego samego, który zamknął mnie

w szpitalu psychiatrycznym, gdy byłem bardzo młody – że moja matka otaczała świętą Teresę

szczególną czcią. Teraz powstaje francusko-kanadyjsko-amerykański film o moich podróżach po

ś

wiecie. Kiedy byliśmy w Japonii, kamerzysta mówi mi (a zaznaczam, że nigdy wcześniej o tym

nie rozmawialiśmy): „Robię film o świętej Teresie, bo to moja ulubiona święta. Czy nie

chciałbyś powiedzieć mi paru słów o niej? Wiem, że nie wierzysz w świętą Teresę, ale może...”.

„Jak to nie wierzę w świętą Teresę?!” – wykrzyknąłem. To właśnie są znaki. Opowiadam ci tę

historię, aby wyjaśnić, że na początku znaki odrzucasz, ale pojawiają się coraz częściej, mówią

do ciebie twoim językiem, nie do pomylenia z żadnym innym.

– A jeśli się jednak pomylisz i pójdziesz za fałszywym tropem? Czy nie istnieje ryzyko, że

background image

zmarnujesz życie?

– To sprawa delikatna. Według mnie największym niebezpieczeństwem nie jest wcale to, że

mógłbyś się pomylić, podążając za znakiem, który okaże się fałszywy. Największym

niebezpieczeństwem na drodze duchowych poszukiwań są guru, mistrzowie, fundamentalizm, to

co nazwałem wcześniej duchową globalizacją. Kiedy ktoś mówi: Bóg to jest to albo tamto; mój

Bóg jest potężniejszy niż twój... Tak wybuchają wojny. Jedynym sposobem, by tego uniknąć, jest

zrozumienie, że poszukiwanie drogi duchowej to osobista odpowiedzialność każdego z nas,

której nie możemy przerzucić na barki innych. Lepiej pomylić się, idąc za znakami, w które

wierzysz, niż dopuścić, by inni decydowali o twoim losie. Co nie znaczy, że krytykuję religię.

Uważam ją za bardzo istotną w życiu człowieka.

– Czym więc jest dla ciebie religia?

– Pojmuję religię jako sposób wspólnego oddawania czci. Mówię „oddawania czci”, a nie

posłuszeństwa. To dwie zupełnie różne sprawy. Można czcić Buddę, Allacha, Boga, Jezusa,

kogokolwiek. Ważne jest, że w jednej chwili grupa ludzi łączy się z tajemnicą, czujemy się

bardziej zespoleni, bardziej otwarci na życie i rozumiemy, że nie jesteśmy samotni w świecie, że

nie żyjemy sami. Tym właśnie dla mnie jest religia, a nie jakimś zbiorem zasad i przykazań

narzuconych przez innych.

– O ile się nie mylę, akceptujesz dogmaty wiary katolickiej, na którą się nawróciłeś parę lat

temu.

– Jeżeli o dogmaty chodzi, to moglibyśmy długo dyskutować. Jesteś skłonny zaakceptować

dogmaty tylko dlatego, że tego chcesz, a nie dlatego że ci je ktoś narzuca. Kiedy byłem

dzieckiem, powtarzałem jak wszyscy, nie rozumiejąc: że Maryja poczęła bez grzechu, że Jezus

był Bogiem, że Bóg jest Trójcą. Później poznałem teologie prawicowe, liberalne i jeszcze dużo

innych. To są formy zmienne i ewoluujące. Ja mam pięćdziesiąt lat, a dogmaty liczą wieki.

Zdaniem Junga dogmaty są z pozoru absurdalne, ale stanowią przejaw najbardziej oczywisty,

magiczny i zarazem genialny ludzkiej myśli, ponieważ dzieją się poza świadomością. Dzisiaj

akceptuję dogmaty całkiem dobrowolnie i z całego serca, jakkolwiek absurdalne by mi się

wydawały. Nie jako nakaz, nie dlatego, że mnie zmuszono, jak w przeszłości, tylko dlatego, że

staram się być pokorny wobec tajemnicy. W gruncie rzeczy wszystkie religie mają swoje

dogmaty, będące paradygmatami najgłębiej ukrytej tajemnicy. Uważam, że to bardzo piękne.

Fakt, iż czegoś nie pojmuję rozumem, nie oznacza wcale, że to nie jest prawdziwe, choć nadal

pozostaje tajemnicą.

– Najgorsze jest to, że religie narzucają nam swoje dogmaty, wzbudzając strach przed

wiecznym potępieniem.

– Przeżyłem to w młodości. Dlatego właśnie porzuciłem religię i stałem się ateistą.

Przekonano mnie, że katolicyzm jest czymś najgorszym na świecie, kolejną sektą. Musiałem

background image

przejść długą drogę, zanim do niego powróciłem. Nie mówię, że katolicyzm jest lepszy czy

gorszy nizinne religie, ale to są moje korzenie kulturowe, moja krew. Był to mój własny,

całkowicie wolny wybór. Mogłem zwrócić się w stronę islamu, buddyzmu albo nicości. Ale

czułem, że potrzebuję w swoim życiu czegoś więcej niż ateizm, i wybrałem katolicyzm jako

pewną formę obcowania z tajemnicą oraz z ludźmi, którzy wierzą w to samo co ja. I nie ma to nic

wspólnego z księdzem, który odprawia mszę. Dogmat jest czymś, co wychodzi poza rytuał.

A poszukiwanie tajemnicy jest poszukiwaniem wolności.

– Czy nie przeszkadza ci, że dogmaty, które akceptujesz jako przejaw obcowania z istotą

boską, wyszły od instytucji, która stworzyła inkwizycję, bezlitośnie zwalczającą wszystkich nie

akceptujących dogmatów?

– Tak, i z tego samego Kościoła, który ciągle jeszcze nie uznaje prawa kobiety do pełnego

uczestnictwa w życiu eklezjastycznym.

– Instytucji, która tyle razy nadużyła swej władzy i zniewoliła wiele ludzkich sumień.

– Tu w Ameryce Łacińskiej wiele od niej wycierpieliśmy, ale wam w Hiszpanii też nie było

lepiej.

– Więc mimo wszystko to nie jest dla ciebie kłopotliwe...

– Nie, bo umiem odróżnić to, co jest esencją religii, od zachowań ludzi, którzy mogą być

dobrzy albo źli i mogą nadużywać religii do własnych celów. Widzą religię jako grupę ludzi

tworzących jedno żywe ciało, w którym rozwija się zarówno to co podłe, jak i to co wzniosłe.

– Jeżeli dobrze zrozumiałem, zachowujesz z religii misterium i komunię wiernych.

– Tak. Interesują mnie ludzie, którzy wierzą w misterium, nie zaś ci, którzy celebrują

tajemnicę i mogą być tego niegodni. Tajemnica jest ponad wszystkimi, którzy ją celebrują.

W przypowieści o dobrym samarytaninie Jezus gani zachowanie lewity, który przechodzi obok

rannego i nie zatrzymuje się. I odwrotnie, chwali samarytanina, który pomaga nieszczęśnikowi.

A w tamtych czasach lewita uważany był za człowieka świątobliwego, natomiast samarytanin za

bezbożnika.

– Uważasz, że każde poszukiwanie duchowe potrzebuje Kościoła jako instytucji?

– Nie. Wręcz przeciwnie, musisz uważać, kiedy wstępujesz do jakiegoś Kościoła, by tam nie

próbowano zdjąć z ciebie odpowiedzialności za twoje czyny. Uważam tylko, że religia sama

w sobie – a nie taka, jak się ją czasem przedstawia nie stoi w sprzeczności z duchowym

rozwojem jednostki. Najważniejsze to oczyścić swoje wnętrze, pozbyć się tego co zbędne,

nauczyć się żyć tym co najważniejsze, być zawsze w drodze. Pamiętam, że w czasach

hipisowskich mieliśmy mieszkania pełne plakatów, płyt, książek, czasopism i najróżniejszych

bibelotów. Nie było tam wolnej przestrzeni. Dziś wyzwoliłem się od tego. Jak widzisz, mój dom

jest bardzo duży, ale pusty. Zachowałem zaledwie kilka symbolicznych przedmiotów. Nawet

moje książki są ukryte, bo nie chcę wystawiać na widok publiczny tego, co w danej chwili

background image

czytam lub właśnie przeczytałem.

– Bardzo mnie intryguje waga, jaką nadajesz pustce. Jest taki piękny wiersz Lao-tsy:

Trzydzieści szprych jednoczy się w piastę koła.

Pusty otwór sprawia, że staje się użyteczne.

Lepimy naczynie z gliny.

Dzięki pustce w środku można go używać.

Wstawiamy drzwi i okna, budując dom.

To pustka wewnątrz czyni go mieszkaniem.

Korzyść jest z tego, co istnieje, A pożytek z tego czego nie ma.

– Tak, to piękny wiersz. Ja również staram się dziś maksymalnie uprościć swoje życie,

zatrzymać tylko to co najważniejsze. Nawet kiedy podróżuję, biorę ze sobą jedynie to co

niezbędne, aby czuć się swobodny i lekki. Budda zwykł mawiać: „Bardzo łatwo impotentowi

składać śluby czystości, a biedakowi odrzucić bogactwa”. Ja wprawdzie nie ślubowałem

czystości, ale z drugiej strony pomału odkrywam, czym jest życie i jak niewiele potrzeba, by żyć

szczęśliwie. Podróżuję z niewielką walizką. I zdałem sobie sprawę, że ta maleńka walizka

sprawdza się zarówno w długich, jak i w krótkich podróżach. Nikt nie może czuć pełni, dopóki

nie nauczy się czynić w sobie pustki, jak to zawsze tłumaczyli wielcy mistycy wszystkich

wielkich religii.

– Kładziesz duży nacisk na to, że człowiek musi podążać drogą ducha, obojętnie jaką, bo

rzeczy materialne, choćby najbardziej pożądane, nigdy nie wystarczą, by uczynić go w pełni

szczęśliwym. Czy nie sądzisz jednak, że czasami strach skłania nas do ucieczki w duchowość?

– Nie. A wiesz dlaczego? Bo we wszystkich epokach zarówno mężczyźni, jak i kobiety

wyruszali na poszukiwanie nieznanego. Zawsze pociągało ich to, co nie jest oczywiste,

namacalne, materialne. Szukali tego na tysiące sposobów, czasem błądząc, czasem wbrew

zdrowemu rozsądkowi.

– Może dzieje się tak dlatego, że obszary poznane przez człowieka są coraz bardziej rozległe,

więc stara się on badać za wszelką cenę to co nieznane.

– Właśnie. Chodzi o to, że czasem wpadamy w pułapkę kłamliwych utopii. Utopia

marksistowska chciała zmienić wszystko, wywracając struktury społeczne do góry nogami

i burząc kapitalizm. Nie udało się jej. Utopia freudowska uzależniała wyleczenie duszy od

powrotu do przeszłości. Inną jeszcze utopią jest konserwatyzm uznający, że wszystko da się

rozwiązać, pozostawiając sprawy swojemu biegowi, w bezruchu, bez żadnych zmian, a jeżeli już

trzeba coś zmienić, to tylko na tyle, aby wszystko dalej było po staremu. I wszystkie te utopie

XX wieku poniosły klęskę, a w każdym razie w dużej części.

– Jaka jest alternatywa?

– Wielkie poszukiwania, podróże do nieznanych miejsc, przez wzburzone morza najeżone

background image

niebezpieczeństwami, zasadzkami, mistrzami i guru wszelkiego autoramentu, którzy usiłują

narzucić nam swoją wizję świata i swoją wolę. Mówiłeś, że czasem ludzie zwracają się w stronę

duchowości ze strachu, ale ze strachu ludzie także potrafią leżeć plackiem na plaży, nie próbując

nic zmienić. Ludzkość znajduje się na rozstaju. Z jednej strony biegnie znana już droga

konserwatywna, ustalone zasady, reguły, nakazy prawne, religia jako prawny system

postępowania. Z drugiej – ciemny, nieznany gąszcz, niewiadoma, nowe, prawdziwa kultura

twórcza, pytania, na które jeszcze nie ma odpowiedzi, akceptacja życia jako wielkiej przygody

duchowej.

– Jeden z twoich krytyków twierdzi, że w XXI wieku, w nowym tysiącleciu, nikt nie będzie

potrzebował twoich książek.

– Tak się dziwnie składa, że dla mnie nie ma znaczenia, czy wiek się kończy, czy nie. To

umowne. A zresztą za dwa lata już nie będziemy mówić o końcu tysiąclecia, bo sami zobaczymy,

ż

e nic się nie zmieniło i wszystko jest po staremu. Ci, co mnie krytykują, sądzą być może, że

zdarzy się coś szczególnego, a ja jestem pewien, że nic się nie stanie. Problemy z ostatniej nocy

1999 roku pozostaną aktualne także pierwszego dnia nowego tysiąclecia, wszechświat będzie

istniał dalej, a ludzie będą mieć te same obawy, te same nadzieje i tę samą ochotę, by szukać

czegoś, co ugasi to pragnienie nieskończoności, które ich nie opuszcza od wieków i popycha

w nieznane.

W tym momencie przez niebo nad zatoką Copacabana przeleciał helikopter, ciągnąc za sobą

ogromne ogłoszenie o otwarciu nowej stacji metra, które po piętnastu latach wreszcie dotarło do

mitycznej plaży. Paulo powiedział, że poproszono go o pozwolenie na umieszczenie tam jednego

zdania z jego książki, ale nie zgodził się, nie chcąc robić reklamy politykom.

– Wracając do tematu poszukiwań duchowych, czy rzeczywiście traktujesz je jak wielką

przygodę?

– To wielka, ekscytująca przygoda. Weźmy przykład hiszpańskiej Grenady – miasta dla mnie

magicznego. W 1492 roku Grenada została zdobyta, a Boabdil, ostatni Maur, wygnany. Jaka

mogła być następna przygoda? Przekroczenie cieśniny i Afryka, to wydawało się najbardziej

rozsądne. Pewien człowiek, który widział poddanie się ostatniego Maura, powiedział: „Dlaczego

Afryka? Afrykę już znamy, chcę pieniędzy na podróż do Indii”. Jakie Indie? Po co? Bo przecież

bardziej logiczna była Afryka. Ten człowiek, Krzysztof Kolumb, mimo wszystko nie

zrezygnował ze swojej podróży – nie przełożył tego na następny rok, nie zrobił tego też rok

wcześniej. Dokładnie w tym samym roku, w którym odbito Grenadę, dwunastego października

1492 roku ów człowiek dopływa do wybrzeży Ameryki i cały strumień energii Hiszpanii, który

zgodnie z wszelką logiką miał popłynąć w stronę Afryki, raptem skierował się ku Ameryce.

– I dzięki Kolumbowi my tu dzisiaj jesteśmy.

– Być może. Trudno ocenić, ale na pewno gdyby nie Kolumb, losy Hiszpanii potoczyłyby się

background image

inaczej. Jedno nie ulega kwestii, że to nie jakiś system polityczny czy wojskowa strategia

zmieniły plany ówczesnych polityków, ale jeden człowiek, uparty ryzykant. Właśnie tacy ludzie

zmieniają świat. To się zdarza w naszych czasach w małych i dużych sprawach. Pewnie, że dziś

trudniej jednemu człowiekowi odmienić losy świata. Ale gdyby zebrać do kupy wszystkich

ryzykantów, którzy nie dają za wygraną, poszukują niestrudzenie nieznanych lądowi pozwalają

się prowadzić energii ducha, zostanie osiągnięta masa krytyczna zdolna odmienić bieg rzeczy.

Dziś jest więcej ryzykantów duchowych, niż się powszechnie sądzi. Wędrują przez nieodkryte

lądy i to oni w końcu, nie wiadomo jak i kiedy, raptem zmienią kierunek wiatru historii. Dlatego

ja nie lubię tak bardzo kierować się logiką, wolę filozofię paradoksu, która już wiele razy

wygrała ze wszystkimi logikami i oczywistościami.

– Czy można w ogóle rozpoznać duchowych ryzykantów pośród tłumu tych, którzy

zadowalają się kawałkiem chleba powszedniego?

– Można, w ich oczach świeci płomień entuzjazmu. Napisałem książkę zatytułowaną

Podręcznik wojownika światła. Mówię w niej o zwykłych ludziach wierzących w to co nieznane.

Są mistrzami, nie będąc mistrzami. Prawda jest taka, że wszyscy bywamy i uczniami, i mistrzami

wiele razy w ciągu tego samego dnia. Tak jak ten cudzoziemiec, który uprzedził mnie

o zachowaniu policji wobec rannego mężczyzny leżącego przy plaży. On był moim mistrzem, bo

sprawił, że uzmysłowiłem sobie, iż ja, jako Brazylijczyk, mogę coś poradzić. Wszyscy jesteśmy

mistrzami dla innych. Wojownicy światła, nowi poszukiwacze przygód duchowych rozpoznają

się nawzajem, bo choć są pełni wad, próżności, poczucia winy jak wszyscy inni śmiertelnicy,

mają jednocześnie coś, co ich różni, ów ogień w oczach. Przeżywają życie z zapałem, choć nie

czują się odmienni ani uprzywilejowani.

– To jest antidotum na defetyzm i samotność ogarniające współczesnego człowieka, który

sądzi, że nie ma już miejsca na nic, co wykracza poza codzienność.

– Tak, bo wojownicy wiedzą, że nie są sami. Moje książki są tak szeroko czytane – czego

wielu nie potrafi sobie wytłumaczyć – po części dlatego, że pomagają czytelnikowi rozpoznać

siebie w poszukiwaniach duchowych. Bo pełne są znaków i choć o znakach mówię tylko

w jednym akapicie Alchemika, to wszyscy doskonale rozumieją, o co mi chodzi.

– Dlaczego?

– Bo wszyscy podlegamy jednej wibracji. Pisarz jest tylko jeszcze jednym towarzyszem tej

przygody, ale nie on przewodzi. Co nowego mówią moje książki? Nic. Czym dzielą się z moim

czytelnikiem? Moim życiem, moim doświadczeniem. Toteż czytelnik z Japonii, który wyrósł

w zupełnie innej kulturze niż moja, mówi mi: „Już o tym wiedziałem, nie umiałem sobie tylko

tego uświadomić, ale uważam, że mówisz o mnie”. W powieści Weronika postanawia umrzeć

podjąłem temat szaleństwa i samobójstwa. Rękopis odbiłem w dziesięciu kopiach i dałem do

przeczytania różnym osobom. I jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że każda

background image

z nich miała w swojej rodzinie przypadek samobójstwa albo szaleństwa. Dostałem faks z Anglii:

„Przeczytałam twoją książkę. Oczarowała mnie. Jedyna chwila w moim życiu, I kiedy byłam

daleko od Boga, wydarzyła się, gdy próbowałam popełnić samobójstwo, ale przeżyłam. Amelia”.

Otóż Amelia pracuje ze mną od dwudziestu lat i nie miałem zielonego pojęcia, że kiedyś

próbowała popełnić samobójstwo.

– Czyli pisarz jest katalizatorem doświadczeń innych ludzi?

– Tak, funkcja katalizatora polega właśnie na tym, że sam nie wchodzi w reakcję, ale ją

umożliwia, ułatwia, przyspiesza. Dzięki niemu inni odkrywają różne rzeczy. Chłopak studiuje

prawo, ale nagle zdaje sobie sprawę, że wolałby być ogrodnikiem. Dostaję tysiące listów od

ludzi, którzy chcieliby zmienić pracę i poświęcić się uprawie ogrodu. Niektórzy się skarżą, że ich

rodziny uważają, że lepiej być inżynierem, ale oni pragnęliby zajmować się ogrodem, być na

ś

wieżym powietrzu, obcować z przyrodą.

– Wszystko to jest bardzo piękne. Ale czy nie zdarzyło się nigdy, że ktoś podążający za tym

twoim przesłaniem poniósł klęskę?

– Tak, ja sam.

– śartujesz!

– Więc teraz na serio. Tak naprawdę nie wysyłam żadnych przesłań do nikogo. Po prostu

opowiadam w moich książkach to, co mi się w życiu przydarzyło. Nie, mówię, że to przydarzyło

się mnie, ale wcale nie dodaję: zrób to samo.

– Nie.

– O moich tragediach, błędach, tarapatach, o tym jak mi się udało z nich wykaraskać, ale nie

twierdzę, że to jest rozwiązanie dla wszystkich, bo życie każdego człowieka jest inne

i niepowtarzalne. Gdybyśmy ustawili wszystkich ludzi na ziemi w jednym rzędzie, nie

znaleźlibyśmy dwóch takich samych osób.

Nie wierzę w przesłania zbiorowe, wierzę w elementy katalizujące i zapalające. Na przykład

próbuję przekazać, na podstawie własnego doświadczenia, że przegrać i być pokonanym to nie to

samo. Przegrywają ci, którzy nawet nie próbowali walczyć, a pokonani są ci, którzy byli zdolni

do walki. I taka porażka nie przynosi wstydu. Może być trampoliną do nowych zwycięstw. I jak

trafnie to określa Jose Saramago w twojej książce El amor posible, nigdy nie ma porażek ani

zwycięstw ostatecznych, bo dzisiejsza porażka może być jutrzejszym zwycięstwem.

– Mówisz, że jesteś wierzący. Kim jest dla ciebie Bóg?

– Doświadczeniem wiary. Niczym więcej. Uważam, że próba definicji Boga jest pułapką.

Zadano mi już to pytanie na spotkaniu autorskim i odpowiedziałem wtedy: „Nie wiem. Bóg nie

jest dla mnie tym samym, czym jest dla ciebie”, i publiczność zaczęła bić brawo. Właśnie to

czują ludzie, że nie istnieje Bóg, który pasuje wszystkim, bo to jest bardzo indywidualne.

– Leonardo Boff zwykł mawiać, że Bóg to wielka namiętność.

background image

– W tym sensie Bóg jest taki sam dla wszystkich, gdyż wszyscy jesteśmy zdolni doświadczyć

i pojąć wielką namiętność.

– Kim jest w takim razie dla ciebie ateista?

– Według mnie problem nie tkwi w wierze. Znam ateistów, którzy zachowują się tysiąc razy

lepiej niż wielu bardzo bogobojnych. Bo bywa, że wierzący ulegają pokusie, by stać się sędzią

swojego bliźniego, tylko dlatego, że wierzą w Boga.

Dla mnie ateista to człowiek, który wyraża Boga jedynie poprzez swoje czyny. Czujemy się

dziećmi Boga poprzez nasze czyny, a nie wyznanie wiary. „Pokaż mi swoje czyny, a ja ci pokażę

twoją wiarę”, mawiał święty Jakub. Z drugiej strony my, którzy uważamy się za wierzących,

musimy przyznać, że nasza wiara zawsze jest bardzo krucha. Teraz sądzę, że jest we mnie duża

wiara, a może dziś w nocy ta pewność zniknie? Wiara to nie jest linia prosta.

– Sycylijski pisarz Leonardo Sciascia mawiał, że czasami wierzy w chodnik uliczny, a kiedy

przechodzi przez ulicę, już w niego nie wierzy.

– Właśnie. Różnica jest taka, że człowiek wierzący jest przekonany, że istnieje. I, coś więcej,

choć czasami nie czuje tej wiary.

– Powiedziałeś kiedyś, że gdy łączysz się ze źródłem energii, czujesz przyjemność. Czym dla

ciebie jest przyjemność?

– To nie takie proste. Zajmowałem się kiedyś sadomasochizmem i dowiedziałem się, że

czasem przyjemność bierze się z bólu. Nie mam w zwyczaju używać metafor. Borges twierdzi, że

istnieją cztery prawdziwe metafory, ja użyję tylko jednej: dla mnie przyjemność to „dobra

walka”, to znaczy coś zupełnie odmiennego od poczucia szczęścia, nie wiążę bowiem szczęścia

z przyjemnością. Moje wyobrażenie szczęścia jest bardzo nudne: to niedzielne popołudnie, kiedy

nic się nie dzieje. W Podręczniku wojownika światła mówię o walce i o bitwie, o entuzjazmie

podjęcia batalii dla osiągnięcia czegoś, co da ci radość. Czasem przegrywasz, innym razem

wygrywasz, nieważne, liczy się walka o osiągnięcie tego, czego pragniesz. Tak więc powiedzmy,

ż

e przyjemność to wszystko, co robisz z entuzjazmem: może być w tym ból i cierpienie, ale to

nie przekreśla tej podstawowej przyjemności, że wiesz, iż walczysz o to, co kochasz.

– A jednak wszyscy ludzie szukają takiego szczęścia, które uśmierzy ból.

– Sądzę, że to pułapka. Szczęście to pytanie bez odpowiedzi, jak na przykład: „Kim

jestem?”. To nie są pytania użyteczne. Niemniej jednak ludzkość nie bez powodu strawiła tysiące

lat na szukanie tego próżnego szczęścia. Dla mnie szczęście to coś bardzo abstrakcyjnego. I tak

naprawdę nigdy nie jestem szczęśliwy.

– Nawet wtedy, gdy wychodzi twoja nowa książka, która znów sprzedaje się jak świeże

bułeczki?

– Nawet wtedy. Oczywiście czuję radość. To chwila napięcia, wyzwania i to sprawia mi

radość, bo jest owocem walki, którą prowadziłem z wielkim poświęceniem, ale szczęście – nie.

background image

Szczęściem byłoby powiedzieć sobie: „Brawo! Napisałem książkę, która cieszy się

powodzeniem. Sprawdziłem się jako pisarz. Mogę spać spokojnie”. A to nie jest prawda. Jestem

człowiekiem zadowolonym, mam swoje wzloty i upadki, wygrane bitwy i sromotne klęski, ale

przyjmuję je zawsze z radością, z radością toreadora. Tak naprawdę uwielbiam corridę, choć

wiem, że to okropnie niepoprawne politycznie.

– Ja za corridą nie przepadam.

– A ja tak. Bo jest to chwila, kiedy stają naprzeciw siebie, oko w oko, życie i śmierć. Tam nie

ma miejsca na filozofowanie, bo jedno z nich zginie – byk albo toreador. Dlatego znawcy corridy

mówią, że zarówno byk, jak i toreador musi odczuwać radość. Byk, który nie ma w sobie radości,

nie nadaje się do corridy.

– Ale częściej umierają byki niż toreadorzy.

– To prawda, lecz czasami umiera też toreador. On dobrze wie, zeza każdym razem, kiedy

wychodzi na arenę, ryzykuje życie, dlatego przed rozpoczęciem corridy modli się do Matki

Boskiej. Kiedy w księgarniach pojawia się moja nowa książka, to trochę tak jakbym wychodził

na arenę – cieszę się, gdyż podejmuję nowe wyzwanie, choć wiem, że to może być

niebezpieczne. Walczyłem o to, wyszedłem na arenę, wiedząc, że mogę zostać zwyciężony,

ukrzyżowany, ale przepełnia mnie radość, że osiągnąłem to, co chciałem: stworzyłem nową

książkę.

– Dla mnie życie jest jak corrida. Muszę ciągle ścierać się z bykiem swojej

odpowiedzialności i nigdy nie wiem, czy temu podołam. Wszystko to sprawia mi radość, ale to

nie jest szczęście.

– Czym w takim razie dla ciebie jest nieszczęście? Kiedy czujesz się nieszczęśliwy?

– W chwilach tchórzostwa, kiedy szukam zbyt łatwej drogi. Paradoksalnie, czuję się

nieszczęśliwy, kiedy szukam wygodnego szczęścia.

– Uważasz się za osobę kochającą, skrajności. W takim razie nie powinieneś również lubić

harmonii zdobytego spokoju, skoro wolisz radość walki.

– Masz rację. Nigdy nie szukałem harmonii. Sądzę, że życie kończy siew chwili, kiedy

przestajesz walczyć i mówisz: „Doszedłem”. To byłoby szczęście, którego nie lubię i nie szukam.

W całym swoim życiu czułem się tak dwa albo trzy razy, to znaczy w pełni szczęścia,

nieruchomy, z uczuciem, że doszedłem do kresu drogi. Ale trwało to krótko, bo dobry Bóg

bardzo szybko dawał mi kopniaka i znowu wprawiał mnie w ruch.

Uważam, że ludzie dzielą się na tych, co szukają świętego spokoju, i wojowników światła,

którzy – jak to określał święty Paweł – uwielbiają walczyć, nie spoczywając na laurach

zdobytego szczęścia. To ludzie, którzy lubią ciągłe wyzwania, starcia, poszukiwania bez końca.

Wojownik światła jest jak toreador, który nie wyobraża sobie życia bez areny. śycie pisarza też

jest ciągłym wyzwaniem: iść na pierwszą linię ognia, narażać się i na gwizdy, i na owacje.

background image

– Gdybyś miał wytłumaczyć grupie młodych ludzi, kim jest Paulo Coelho, jak byś siebie

opisał?

– Jako pielgrzyma, który przemierza drogę, co nie ma końca. Jako pielgrzyma, który wie, że

istnieje skarb, zmierza w jego stronę prowadzony przez znaki, jak pasterz z Alchemika. Dla niego

ważne jest dojście do skarbu, ale kiedy dociera na miejsce, spostrzega, że już nie jest taki jak

przedtem, zmienił się, jest kimś innym. Droga i poszukiwanie hartuje cię i przeistacza. Ja ciągle

szukam.

Początki

Dzieciństwo i młodość Paula Coelho nie były łatwe, za to bogate w różnorodne przeżycia,

czasem skrajne i okrutne, jak szpital psychiatryczny i więzienie, gdzie był torturowany przez

bojówki paramilitarne podczas dyktatury w Brazylii. Był młodym buntownikiem, gotowym na

wszelkie nowe wyzwania, nieodrodnym dzieckiem sześćdziesiątego ósmego roku, czasu

szaleństw i łamania utartych zwyczajów. Zawsze poszukiwał czegoś, co dałoby mu poczucie

pełni, nie poddawał się rodzinnym czy społecznym konwencjom. Był zdeklarowanym

nonkonformistą, zdolnym jednakże przyznać się do błędów lub wycofać się, gdy przebrał miarę.

Jak wyznaje na kartach tej książki, nigdy nie czuł nienawiści czy urazy do swoich rodziców,

którzy trzykrotnie zamykali go w szpitalu psychiatrycznym. Jest przekonany, że zrobili to dla

jego dobra.

Juan Arias

– Jakie było twoje dzieciństwo? Czy masz rodzeństwo?

Paulo Coelho

– Mam młodszą siostrę, jest inżynierem chemikiem. Ja byłem najstarszym i najbardziej

zbuntowanym dzieckiem w domu. Bardzo szybko odkryłem pewną życiową prawdę: jeżeli jesteś

najstarszy w rodzinie, cokolwiek by się działo, zawsze ciebie obwiniają, zawsze będziesz ofiarą.

Na początku bardzo mi to przeszkadzało, bo oczywiście nie byłem za wszystko odpowiedzialny,

aż pewnego dnia powiedziałem sobie: „A więc dobrze, skoro już wszystkie winy zawsze zwalają

na mnie, to przynajmniej będę robił, co mi się podoba”. Tak zbuntowałem się przeciw

niesprawiedliwości.

– Jakie są twoje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa?

– To zabawne, ale mam parę wyraźnych wspomnień z bardzo wczesnego dzieciństwa.

Mieszkaliśmy w Botafogo, przeciętnej dzielnicy Rio. I powiem ci coś, w co zapewne nie

uwierzysz i czego ja sam nigdy nie mogłem sobie wytłumaczyć. Pytałem nawet lekarzy, czy to

możliwe, czy zdarzało się coś takiego innym dzieciom. Pamiętam bardzo dokładnie, że zaraz po

urodzeniu rozpoznałem moją babkę. Pamiętam, że otworzyłem oczy i powiedziałem sobie: „To

background image

jest moja babcia”. A przecież dopiero co przyszedłem na świat.

– A jak wspominasz swoich rodziców?

– Ojciec był inżynierem, pochodził z rodziny bardzo przywiązanej do tradycji; matka

studiowała muzeologię na uniwersytecie. Mój ojciec jeszcze żyje, ma bardzo dominującą

osobowość i miał duży wpływ na matkę.

– Chodziliście na msze? Byliście typową katolicką rodziną?

– Pamiętam, że rodzice zmuszali mnie do chodzenia do kościoła co niedziela, a w ostatnich

latach gimnazjum u jezuitów chodziło się także w piątki. Moje wykształcenie było absolutnie

formalistyczne. Nie wiem, jak teraz jest u jezuitów, ale wtedy byli bardzo konserwatywni

i surowi. Moja matka dość wcześnie przeżyła kryzys wiary. Zaczęła interesować się bardziej

otwartą teologią, mniej dogmatyczną. Nie była to jeszcze teologia wyzwolenia, ale bardzo blisko

i to otworzyło jej oczy na wiele spraw, zaczęła kwestionować swoją wiarę. Poznała bardziej

otwartych księży oraz środowisko archeologów i powoli zaczęła patrzeć na religię pod innym

kątem, mniej sztywno i tradycyjnie. Działo się to w okresie, w którym nie byłem już zbyt blisko

rodziny.

– Teraz jezuici są raczej postępowi, zwłaszcza w krajach Trzeciego Świata.

– W tamtych czasach, niestety, uważali się za armię Chrystusa. Dali mi świetne podstawy

dyscypliny, ale także wywołali wstręt do religii, więc zupełnie się od niej oddaliłem. Dlatego, na

znak protestu przeciw tamtym sztywnym, zamkniętym strukturom, kiedy tylko wyszedłem

z jezuickiego gimnazjum – dokąd wysłali mnie rodzice, bo w szkole publicznej nie dawałem

sobie rady – rzuciłem się w wir najbardziej skrajnych ugrupowań studenckich, a przede

wszystkim niewierzących. I zachłysnąłem się pismami Marksa, Engelsa, Hegla.

– Czy byłeś niespokojnym duchem?

– Całkowicie. Po wielu nieudanych próbach, a szczególnie po strasznych doświadczeniach

z czarną magią, o których jeszcze ci opowiem, stałem się ateistą.

– Ale ostatecznie znów wróciłeś do katolicyzmu.

– Kiedy wróciłem do duchowych poszukiwań, byłem przekonany, że ostatnią rzeczą, do

której się zwrócę, będzie katolicyzm, bo napawał mnie odrazą. Byłem święcie przekonany, że nie

tędy droga, że katolicki Bóg jest prawicowy, nie ma kobiecego oblicza. To był Bóg surowy,

pozbawiony miłosierdzia, współczucia, tajemnicy. Wtedy zacząłem eksperymentować z innymi

religiami i sektami, przede wszystkim przychodzącymi ze Wschodu. Próbowałem wszystkiego co

się dało: Hare Kriszna, buddyzmu, filozofii joginów, naprawdę wszystkiego. Do kościoła

zacząłem regularnie chodzić dopiero po powrocie z pielgrzymki do Santiago de Compostela.

– Co studiowałeś na uniwersytecie?

– Studiowałem prawo, ale z obowiązku, zresztą nigdy go nie skończyłem. Do końca szkoły

ś

redniej mój odruch buntu był całkowicie stłamszony przez rodziców, społeczeństwo,

background image

ś

rodowisko. W tym okresie całkowicie zatrzymałem się w nauce, przez trzy lata nie mogłem

skończyć szkoły średniej, nie umiałem się z niej wygrzebać, aż w końcu moja rodzina zapłaciła,

ż

eby dopuszczono mnie do egzaminów. Tak było. Ale kiedy już wybuchłem, wybuchłem na

dobre. Stało się to zaraz po tym, jak dostałem się na uniwersytet.

– A kiedy wybuchłeś, jak zareagowała twoja rodzina?

– Za pierwszym razem zamknęli mnie w szpitalu psychiatrycznym, jak wariata.

– Jak można było zamknąć zdrowego na umyśle człowieka w szpitalu psychiatrycznym?

– Wtedy było to możliwe. W każdym razie moim rodzicom się udało. Zamykano mnie

zresztą trzy razy, bo zawsze uciekałem. Ten szpital jeszcze istnieje. Niedawno chciałem się

dowiedzieć, jakie powody podali, aby zamknąć mnie z wariatami. I nie mogłem uwierzyć

własnym oczom, bo powody były bardzo banalne. W karcie pacjenta napisano, że łatwo się

denerwuję, kłócę się na tematy polityczne, mam trudności w nauce, moja matka uważa, że mam

problemy seksualne, jestem bardzo niedojrzały jak na swój wiek i kiedy czegoś chcę, staram się

to osiągnąć za wszelką cenę, co sprawia, że reaguję coraz bardziej gwałtownie. I to wystarczyło,

by zamknąć mnie w szpitalu.

– Jak się tam czułeś?

– Miałem wtedy siedemnaście lat i pragnąłem tylko jednego – pisać książki. Właśnie

zacząłem pracować jako reporter w pewnym dzienniku i przeczytałem całego Oscara Wilde’a.

Byłem idealistą, w głębi duszy myślałem sobie, że jak ktoś chce zostać pisarzem, powinien

przejść wiele prób – szpital psychiatryczny, czemu nie? Czyż nie przytrafiło się to innym

artystom, jak choćby Van Goghowi? Widziałem w tym część mojej własnej legendy, mojej żądzy

przygód. W szpitalu pisałem wiersze, ale w końcu uciekłem, bo było dla mnie jasne, że nie

jestem wariatem: chciałem po prostu żyć pełnią życia, tak jak mi się podobało. Niektórzy dziś

sądzą, że dostałem się tam z powodu narkotyków. To nieprawda. Wtedy nawet jeszcze nie

spróbowałem narkotyków. Moje próby ze środkami odurzającymi zaczęły się o wiele później,

w wieku około dwudziestu lat.

– Jaką lekcję wyniosłeś z tej ekstremalnej sytuacji, kiedy przebywałeś wśród wariatów, choć

sam wariatem nie byłeś?

– Będę z tobą szczery. Sądzę, że największym niebezpieczeństwem szaleństwa nie jest samo

szaleństwo, lecz przyzwyczajenie się do niego. W szpitalu psychiatrycznym odkryłem, że mogę

wybrać szaleństwo i spędzić całe życie nie pracując, nic nie robiąc i udając wariata. To była

bardzo silna pokusa. W powieści Weronika postanawia umrzeć – w formie fikcji literackiej –

opisałem część moich doświadczeń z tamtego okresu. Już trzeciego dnia w szpitalu mówiłem

sobie: „No dobrze. Przyzwyczajam się, nie jest wcale tak źle, a nawet całkiem wygodnie, na

dodatek nie docierają tu żadne problemy ze świata zewnętrznego”. Panował tam taki spokój, jak

w łonie matki.

background image

– Jakie były twoje relacje z innymi pacjentami?

– Z wariatami? Wszyscy wydawali mi się normalni. Miewali napady szału, tak jak ty i ja

w normalnym życiu. Trzeba przyznać, było kilku schizofreników, którzy stracili kontakt

z rzeczywistością, ale można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Z resztą dyskutowałem

o filozofii, o książkach i w ogóle o wszystkim. Mieliśmy telewizję, mogliśmy słuchać muzyki

i całkiem nieźle się bawiliśmy.

– A elektrowstrząsy?

– Nie były przyjemne, ale nie myśl, że dużo czujesz. Jak mi to robili wiele lat później

w okolicach genitaliów, kiedy zostałem porwany i torturowany, ból był przejmujący, poniżający

i haniebny. Naprawdę nie do wytrzymania. Istny koszmar!

– Pierwszy raz wypuszczono cię ze szpitala za dobre sprawowanie. Ale za drugim razem,

według zapisków szpitalnych, uciekłeś. Jak ci się to udało?

– Znalazłem się na dziewiątym piętrze, na oddziale zamkniętym, nie mogłem stamtąd wyjść,

bo uznano mnie za niebezpiecznego wariata. Faszerowano mnie więc lekami – ogromną ilością

leków – i poddawano elektrowstrząsom. Przebywałem na tym oddziale prawie dwa miesiące, nie

docierało tam słońce, od tego faktycznie można było zwariować. Była tam winda, ale obsługiwał

ją windziarz. Pewnego dnia wsiadłem do windy z jakąś grupą ludzi, zjechałem na parter,

wyszedłem głównym wejściem i poczułem się niesamowicie wolny. To było jak z Kafki.

– To bardzo symboliczne – byłeś więźniem, ale tak naprawdę nim nie byłeś.

– To niezmiernie symboliczne. W jednym z opowiadań Kafki bohater staje przed bramą

zamku i pyta: „Czy mogą wejść?”. Strażnik nie odpowiada, więc bohater odchodzi, a pod koniec

ż

ycia wraca i pyta strażnika: „Dlaczego nie pozwoliłeś mi wtedy wejść?”, a strażnik, który też

jest już stary, odpowiada: „Przecież nie powiedziałem „nie”. Ty pytałeś, a mnie nie wolno było

mówić. Dlaczego nie wszedłeś?” To samo mnie przytrafiło się w szpitalu psychiatrycznym.

Jednak w końcu wsiadłem do windy, tak jak stałem, w piżamie i kapciach, i po prostu

wyszedłem. Byłem bez grosza przy duszy, nie miałem absolutnie nic. Poszedłem na piechotą do

przyjaciela, dał mi gitarę i trochę pieniędzy. Odchodząc zadałem sobie pytanie: „Co ja mam teraz

z sobą począć?” Wtedy zacząłem podróżować i pracować dorywczo.

– Nie skontaktowałeś się z rodziną?

– Dopiero po dwóch miesiącach, kiedy już było ze mną bardzo źle, bo nie miałem nawet

najedzenie, zadzwoniłem do rodziców. Oczywiście powiedzieli mi, żebym wracał jak

najszybciej, że nie będą mi robić żadnych wyrzutów, że tym razem nie zamkną mnie w szpitalu.

Wysłali mi pieniądze na powrót, bo byłem bardzo daleko od Rio, i w końcu wróciłem. Ale kiedy

upłynął rok, znowu zaczęli się mnie czepiać: „Paulo oszalał, teraz dla odmiany chce bawić się

w teatr”, bo moją nową pasją, oprócz pisarstwa, stał się teatr. Znowu oddali mnie do szpitala

i znowu uciekłem, ale tym razem uprzedzono windziarza, aby miał mnie na oku. Za drugim

background image

razem wykorzystałem wizytą u dentysty, bo mój lekarz doszedł do genialnego wniosku, że

z powodu bólu zęba tracę panowanie nad sobą. Według niego nie pojmowałem, że ból pochodzi

od zęba i dlatego byłem taki agresywny dla otoczenia. Wracając od dentysty, zwiałem.

Znów wyruszyłem w podróż i znów wróciłem do rodziny, bo nie miałem pieniędzy. Już

w progu powiedziałem: „Teraz naprawdę zwariowałem!”, bo wtedy byłem już sam przekonany,

ż

e coś jest ze mną nie tak, i nie chciałem więcej uciekać. Upłynęły jakieś dwa tygodnie,

pogrążyłem się całkowicie w apatii, nie reagowałem na żadne bodźce ze świata.

– To chyba też nie było łatwe dla twoich bliskich?

– Prawdę mówiąc, w tamtej chwili nie myślałem o nich. Myślałem tylko o sobie.

Zrozumiałem to dopiero później. Ale przydarzyło mi się coś paradoksalnego, co radykalnie miało

odmienić moje życie. Pewnego dnia, pamiętam, siedziałem w swoim pokoju, miałem tam biurko,

łóżko, ubrania, wszystkie rzeczy, które kochałem, i raptem powiedziałem sobie: „Nie mogę tak

dłużej żyć”. Straciłem już wtedy pracę w gazecie, straciłem przyjaciół i musiałem porzucić teatr.

Pomyślałem, że może moi rodzice mają rację, że jestem naprawdę szalony. I po raz pierwszy

zachowałem się jak prawdziwy wariat. Zamknąłem się u siebie i zacząłem wszystko niszczyć:

podarłem książki, które tak kochałem, całą serię Sherlocka Holmesa, Henry’ego Millera,

połamałem płyty, roztrzaskałem pamiątki. Rozwaliłem wszystko w drobny mak. Kiedy rodzice

usłyszeli, jak systematycznie demoluję pokój, natychmiast zadzwonili do lekarza, który

prowadził mnie w zakładzie psychiatrycznym, ale go nie było. Zadzwonili do innego psychiatry,

doktora Fajardo, którego pamiętam bardzo dobrze, bo był to człowiek bez nosa, bardzo

interesująca postać. Kiedy przyjechał, otworzył drzwi do mojego pokoju i ujrzał całe to

pobojowisko, byłem pewien, że zabierze mnie prosto na oddział zamknięty. Ale jakież było moje

zdziwienie, kiedy spokojnie i z uśmiechem zapytał mnie: „Co się stało?”. „Nie widzi pan? –

odpowiedziałem. – Właśnie wszystko tu zdemolowałem”. A on, niczym nie zrażony, rzekł tylko:

„To świetnie! Teraz, kiedy już wszystko rozwaliłeś, możesz zacząć nowe życie. Zrobiłeś właśnie

to, co powinieneś był zrobić, czyli zniszczyłeś negatywną przeszłość, aby móc zacząć nowe

pozytywne życie”. „Co też pan wygaduje?” – wybąkałem do tego dziwnego psychiatry, który

chwalił mnie za zniszczenie najukochańszych przedmiotów. Powtórzył wtedy: „Zrobiłeś właśnie

to, co powinieneś był zrobić. Unicestwiłeś zmory przeszłości. Teraz twoje życie zaczyna się na

nowo”.

– A jak zareagowali na to twoi rodzice?

– Byli bardzo wyrozumiali i zgodzili się z tym, co mówił ten osobliwy lekarz. Powiedzieli

mi: „Teraz już będzie dobrze, zaczniesz wszystko od początku, najgorsze już za tobą.

Pozbieramy wszystko, co zniszczyłeś, i wyrzucimy na śmietnik”. Tamten człowiek uratował

mnie, bo ja naprawdę stanąłem już na skraju szaleństwa, a najgorsze było to, że się z tym

pogodziłem, zrezygnowałem z walki o siebie.

background image

– Utrzymywałeś kontakt z tamtym psychiatrą?

– Tamtego dnia na pożegnanie powiedział: „Teraz ja zajmę się twoim leczeniem”. Byłem

u niego jakieś kilkanaście razy, aż wreszcie rzekł: „Od dziś musisz już chodzić o własnych siłach.

Praktycznie jesteś już zdrowy. Wprawdzie trochę szalony, ale każdy z nas ma w sobie odrobinę

szaleństwa”. I wtedy eksplodowała we mnie cała moc buntu. Powiedziałem sobie w duchu: jeżeli

nie ma znaczenia, że jestem trochę szalony, i jeśli każdy musi stawić czoło własnemu szaleństwu,

to powinienem teraz nauczyć się żyć pełną parą, robić wszystko, na co mam ochotę, niczego

sobie nie żałować. Straciłem wszystko – pracę w redakcji, przyjaciół, teatr, nawet dziewczynę,

która zostawiła mnie, bo kiedy trafiłem do szpitala nie mogliśmy się widywać.

– Czułeś nienawiść albo urazę w stosunku do swoich rodziców za to, że cię wysłali do domu

wariatów, mimo że nie byłeś chory?

– Nie, nigdy. Byli przekonani, że ich nienawidzą, ale to nieprawda. Wysłali mnie tam

z miłości, wprawdzie miłości pokrętnej, dominującej, desperackiej, ale koniec końców z miłości.

Nie zamknęli mnie w szpitalu z nienawiści czy dlatego, że chcieli się mnie pozbyć, tylko dlatego

ż

e chcieli pomóc mi w urządzaniu sobie dorosłego życia. Był to szalony akt rozpaczy, który

dotknął bardziej ich samych niż mnie. Ale jednocześnie wszystko to dało mi możliwość stoczenia

dobrej walki, stanięcia oko w oko z samym sobą.

– Kiedy niedawno odkryłeś prawdziwe powody, dla których rodzice zamknęli cię w szpitalu

psychiatrycznym, jak zareagowałeś?

– Poczułem jedyny raz nienawiść i gniew przed paroma tygodniami, gdy przeczytałem

w aktach szpitalnych, dlaczego mnie zamknęli. I wściekłem się, bo podali przyczyny tak

absurdalne, że aż trudno mi było uwierzyć. Ale paradoksalnie najbardziej odczuł to mój angielski

wydawca, na którym skrupił się cały mój gniew. „Nie mogę już wytrzymać w tym podłym

hotelu!” – darłem się jak opętany. Zasypywałem go telefonami, niezadowolony z wyjazdu do

Dublina, gdzie podpisywałem książki i gdzie wziąłem udział w programie telewizyjnym, który

mi się nie spodobał. Aten biedak, Bogu ducha winien, pytał tylko: „Dlaczego jesteś tak

zdenerwowany?”. Poszliśmy później do parku, wyjaśniłem mu wszystko i odzyskałem pogodę

ducha. To był jedyny raz, gdy zareagowałem tak gwałtownie z powodu tamtej historii ze

szpitalem. Ale naprawdę nie chowam urazy do rodziców. Przyrzekłem sobie, że nie będę

przywoływał tego bolesnego doświadczenia, dopóki będą żyć moi rodzice, a robię to teraz,

ponieważ mama już nie żyje, a ojciec jest bardzo stary, choć w pełni sił umysłowych i kibicował

mi wiernie przy wydaniu książki Weronika postanawia umrzeć. Sądzę, że fakt, iż opowiedziałem

tamtą historię, sprawił mu wielką ulgę. A jeszcze bardziej się ucieszył, kiedy dowiedział się

z wielu listów, które do mnie napływają, że nie tylko on zrobił coś takiego swojemu dziecku, że

to samo zdarzało się w wielu innych rodzinach.

– Czy twoi rodzice próbowali kiedykolwiek wytłumaczyć się przed tobą?

background image

– Nie, nigdy nie próbowali, ale przeprosili mnie. Powiedzieli: „Wybacz nam, to był

największy błąd naszego życia”, ale nigdy nie wytłumaczyli mi, dlaczego tak postąpili. Jednak to

dotknęło nas wszystkich, bo jak mówi Jose Ortegay Gasset: Ja to jestem ja i okoliczności mojego

ż

ycia”. Bez wątpienia ucierpieliśmy wszyscy.

– I wtedy zostałeś hipisem?

– Tak. Ruch hipisowski był dla mnie nową rodziną, nową wspólnotą plemienną. Próbowałem

dostać się na uniwersytet, ale to już nie było to. I właśnie wtedy rzuciłem się w wir narkotyków

i seksu. Jakiś czas sądziłem nawet, że jestem homoseksualistą, bo moja matka wbiła mi do

głowy, że mam jakieś problemy seksualne. Pomyślałem, że aby pozbyć się wątpliwości, trzeba

spróbować. I tak też zrobiłem. Za pierwszym razem wcale mi się to nie spodobało, być może

dlatego, że byłem zbyt spięty. Upłynął rok, a ja ciągle miałem wątpliwości i znów spróbowałem.

Tym razem już nie byłem spięty, ale też mi to nie przypadło do gustu. I wtedy powiedziałem

sobie: do trzech razy sztuka, spróbuję ostatni raz i jeśli tym razem mi się także nie spodoba, to

znaczy, że nie jestem homoseksualistą. No i nie spodobało mi się. Miałem wtedy dwadzieścia

trzy lata. W owym czasie grałem w teatrze, a w tym środowisku było wielu homoseksualistów,

sądziłem więc, że ja też jestem, choć nie zdaję sobie z tego sprawy. I tak w końcu dowiedziałem

się, na czym stoję.

– Uwolniony od tej obsesji, zacząłeś znowu pracować i podróżować. Rozpierała cię młodość.

Jak ją wspominasz?

– Zacząłem udzielać korepetycji kandydatom do szkoły teatralnej, grałem także

w przedstawieniach dla dzieci. Były to prace dorywcze – przez dwa czy trzy miesiące w roku –

które pozwalały mi przez resztę roku podróżować, co wtedy było bardzo tanie. Pamiętam, że nie

znając angielskiego przejechałem przez całe Stany Zjednoczone i dotarłem do Meksyku za

dwieście dolarów. W Stanach kupowałeś bilet autobusowy za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów

i mogłeś jeździć po całym tym ogromnym kraju przez półtora miesiąca. Nie miałem pieniędzy na

noclegi, więc spałem w autobusie osiem godzin i dojeżdżałem do jakiejś mieściny, o której nie

miałem bladego pojęcia, ale było mi wszystko jedno, a w ten sposób poznałem wiele ciekawych

miejsc. Jeździliśmy zawsze grupą, bo hipisi są bardzo solidarni. Wtedy kompletnie wsiąkłem

w kulturę hippie.

– A co się stało z twoją pasją pisarską?

– W tamtym czasie nie pisałem, ale kiedy wróciłem do Brazylii, odkryłem prasę

alternatywną, underground, zjawisko, które powstało za czasów dyktatury wojskowej. Nie była to

prasa lewicowa, raczej coś dla tych, którzy szukali alternatywy nie mieszczącej się w żadnym

systemie: Beatlesi, Rolling Stonesi, Peter Fonda z amerykańską flagą i Easy Rider. To była

klasyka amerykańskiej kultury pop. Moja ówczesna dziewczyna – bo kobiety zawsze odgrywały

ważną rolę w moim życiu – miała mieszkanie, ale byliśmy bez grosza. Pewnego dnia zaczęliśmy

background image

szukać pracy. W jakiejś firmie, która mnie zatrudniła, stał powielacz, więc przyszedł mi do

głowy pomysł, by założyć czasopismo. Ukazały się wprawdzie tylko dwa numery, ale to

zadecydowało o mojej przyszłości. Dzięki tej gazecie poznałem producenta muzycznego z CBS,

Raula Seixasa, który był moim rówieśnikiem i wkrótce potem stał się sławnym piosenkarzem

rockowym.

– W wielu środowiskach do dziś jesteś bardziej znany jako autor przebojów Seixasa niż autor

powieści.

– Raul spytał, dlaczego nie piszę tekstów piosenek. On był częścią systemu, producentem

wielkiej wytwórni płytowej, a my, hipisi, mieliśmy wiele uprzedzeń wobec wszelkich systemów.

Iść pod prąd wszystkiego co ustanowione i bezpieczne – to była nasza filozofia. Zdecydowałem

się wtedy zrobić to zupełnie na zimno, bo wiedziałem już, jak jest po obu stronach barykady.

Raul był producentem Jerry’ego Adrianiego, piosenkarza śpiewającego bolera w stylu Julia

Iglesiasa, czego zupełnie nie trawiłem. Mówiłem sobie: „Przecież tego faceta nie da się

słuchać!”. A jednak, mimo moich uprzedzeń, okazał się ostatecznie człowiekiem wspaniałym,

uroczym, naprawdę fantastycznym. Był kiedyś program telewizyjny Poeto, pokaż swoją twarz,

w którym brali udział różni tekściarze brazylijscy i różni wykonawcy. Mój producent zapytał

mnie, któremu wykonawcy powierzyłbym zaśpiewanie moich tekstów, a ja bez namysłu

odpowiedziałem, że Adrianiemu, bo naprawdę na to zasługiwał. Pamiętam, że Adrianiego bardzo

wzruszyło to, że wybrałem właśnie jego. To był swoisty hołd dla niego, odegrał bowiem bardzo

istotną rolę w życiu Raula i moim.

– Od tej chwili wiodło się wam znacznie lepiej.

– Bez wątpienia. Pomyśl tylko, pierwszy raz w życiu z dnia na dzień stałem się bogaty.

Jednego dnia brakowało mi na kino czy na restaurację, a następnego miałem czterdzieści tysięcy

dolarów na koncie, istne szaleństwo! W pierwszej chwili pomyślałem, że zafunduję sobie

sportowy samochód, ale ostatecznie kupiłem mieszkanie. Moi rodzice z powodu tej osobliwej

zależności, jaka zachodzi między pieniądzem i sukcesem, zaczęli mnie rozpieszczać. Miałem

wtedy dwadzieścia cztery lata i mój ojciec pomógł mi w kupnie tego mieszkania. Pożyczył mi

jeszcze trzydzieści tysięcy dolarów, które zresztą zaraz mu zwróciłem, bo moja dobra passa

trwała. Do tego stopnia, że w 1978 roku miałem trzydzieści lat i pięć mieszkań. Bywa, że na

twojej drodze pojawiają się ludzie opatrznościowi niczym drogowskazy i całkowicie odmieniają

twoje życie. Takim człowiekiem był dla mnie z pewnością psychiatra Fajardo, Raul Seixas,

a później inna osoba, którą spotkałem, kiedy wyszedłem z więzienia. To zresztą znamienne, że

nie instytucje, ale pojedynczy ludzie kierują twoje życie na dobre lub złe tory.

– Byłeś także więźniem politycznym. Czy to prawda, że porwano cię i torturowano?

– Tak. Trzy razy. U mnie wszystko zdarza się trzy razy. W Alchemiku, jeśli pamiętasz, jest

takie przysłowie: „Wszystko, co zdarzyło się raz, może już nie przydarzyć się nigdy więcej, ale

background image

to, co zdarza się dwa razy, zdarzy się na pewno i trzeci”. Często tak właśnie patrzą na życie: to

znaki i symbole, które pojawiają się na mojej drodze. Tak naprawdę byłem więziony sześć razy,

trzy razy w zakładzie psychiatrycznym i trzy razy w zakładzie karnym.

– Co było gorsze?

– Więzienie było po tysiąckroć gorsze. To było najokrutniejsze doświadczenie mojego życia,

bo oprócz tego co tam przeżyłem, po wyjściu na wolność byłem traktowany jak trędowaty.

Ciągle słyszałem wokół siebie: „Lepiej się do niego nie zbliżaj, siedział w więzieniu, na pewno

nie bez powodu”.

Więzienie to nienawiść, okrucieństwo, złowroga siła i całkowita bezradność. Pierwszy raz

trafiłem tam prosto z kolacji, którą jadłem w gronie przyjaciół w stanie Parana i ktoś dokonał

napadu na pobliski bank. Nosiłem wtedy długie włosy i nie miałem przy sobie dokumentów, a to

wystarczyło, żeby mnie wsadzić do pudła. Przetrzymali mnie tam przez tydzień, ale włos mi

z głowy nie spadł.

– A kolejnym razem?

– To było poważniejsze i bardziej niespodziewane, bo wtedy już pracowałem z Raulem.

Byłem znanym autorem tekstów piosenek i zarabiałem krocie. Na dodatek byłem już dosyć

wtajemniczony w arkana czarnej magii i czułem się prawie wszechmocny. A jednak znów

znalazłem się za kratkami.

– Dlaczego cię zatrzymano?

– Pamiętam, jakby to było wczoraj. Zaczęliśmy wtedy z Raulem hołdować utopijnej idei

społeczeństwa alternatywnego. Podczas koncertu w Brasilii wygłosiłem parę słów na temat

naszej wizji społeczeństwa i jak chcemy je zmienić. Wszystko to wydawało mi się dziecinnie

niewinne. Byliśmy młodymi idealistami. Ale następnego dnia Raul otrzymał wezwanie na

policję. Poszedł, ja z nim. Czekałem na korytarzu, kiedy jego przesłuchiwali. W pewnym

momencie Raul wyszedł, nucąc pod nosem jakąś piosenkę. Poszedł zadzwonić i powiedział mi:

„To o ciebie im chodzi, nie o mnie”. Kiedy zbierałem się do wyjścia, zapytano mnie: „Gdzie

idziesz?”. „Napić się kawy” – odpowiedziałem. „Nie, nie, poproś kolegę, niech ci przyniesie”.

I już stamtąd nie wyszedłem. Na początku nie przejąłem się tym zbytnio, bo miałem nawet

romantyczną wizję wiezienia. Myślałem, że więzienie polityczne stanowi część naszej przygody.

– Czy twoi rodzice w jakiś sposób ci pomogli?

– Tak. Udało im się znaleźć adwokata, który mnie uspokoił i zapewnił, że nie zrobią mi

krzywdy, że wszystkie te okropności na temat tortur, o których chodziły słuchy w czasach

dyktatury, nie dotyczą mojej osoby. To działo się już pod koniec reżimu wojskowego w Brazylii

i generał Ernesto Geisel zarządził właśnie polityczną odwilż. Istniała jednak ultraprawicowa

frakcja twardogłowych, trzęsąca całą tą machiną wojenną, która rozprawiła się z partyzantką.

Wiedzieli, że jestem jednym z zapaleńców, którzy należą do społeczeństwa alternatywnego, i że

background image

nie mam nic wspólnego z partyzantką, ale mieli już mało więźniów politycznych, bo prawie

wszystkich wykończyli, więc musieli znaleźć nowych wrogów, aby usprawiedliwić jakoś swoje

istnienie. Kiedy przyjechał mój adwokat, wypuścili mnie, bo zgodziłem się podpisać jakiś

dokument, w którym przyznałem, że rząd nie jest odpowiedzialny za wydarzenia i tym podobne

bzdury.

– Ale najgorsze przyszło dopiero później!

– Tak, tuż po wyjściu z więzienia pewne ugrupowanie paramilitarne porwało moją żonę

i mnie, kiedy jechaliśmy taksówką. Pokazałem im papiery, które podpisałem w więzieniu, a oni

powiedzieli mi: „W takim razie to prawda, że jesteś partyzantem, bo nie wróciłeś prosto do

domu”. I dodali, że na pewno konspiruję w podziemiu ze swoimi towarzyszami z opozycji. Nikt

nie wiedział, co się z nami stało. Dla mnie były to najgorsze dni w moim życiu. Lecz tym razem

rodzice nie mogli mi pomóc, bo nawet nie wiedzieli, gdzie jestem.

– Gdzie was zawieźli?

– Nie wiem. Po moim uwolnieniu rozmawiałem o tym z paroma osobami i podejrzewamy, że

to było gdzieś na ulicy Barao de Mezquita, gdzie znajdowały się koszary wojskowe otoczone

ponurą sławą miejsca tortur, ale nikt tego nie wie na pewno, bo pierwsze, co ci robią, kiedy cię

porywają, to wkładają ci na głowę kominiarkę, która zasłania ci oczy. Zdejmowali mi ją tylko

wtedy, gdy byłem sam. Moja rodzina nie miała pojęcia, gdzie jestem.

To nie było więzienie, państwo odżegnało się od jakiejkolwiek odpowiedzialności – byłem

zatrzymany przez jakieś ugrupowanie paramilitarne, tak przynajmniej twierdzili, i najbardziej

bałem się, że przeniosą mnie do Sao Paulo, gdzie represje były jeszcze gorsze. Wielokrotnie

rozmawiałem o tym z ojcem Betto, bo to był dla mnie horror. Powiedział mi, że najgorsze są

zawsze pierwsze dni. Tak też było ze mną.

– Jak długo byliście z żoną przetrzymywani?

– Przez tydzień, ale tam każdy dzień wydaje się całym rokiem, bo jesteś całkowicie

zagubiony, bezsilny, z nikim nie możesz zamienić słowa. Jedyną osobą, której twarz widziałem,

był fotograf, bo musiał mi zdjąć kominiarkę, żeby zrobić zdjęcie. No a tortury...

Paulo Coelho nie chciał szczegółowo opisywać tortur, by nie przeżywać raz jeszcze

najgorszych i najbardziej poniżających chwil swojego życia. Podczas tortur miał zawsze na

głowie kominiarkę. Ale wydaje mu się, że po latach rozpoznał jednego ze swoich oprawców i, że

on także rozpoznał swoją ofiarę.

– Co chcieli z ciebie wydobyć tymi torturami?

– Chcieli, żebym sypał, co wiem o partyzantce w Bahii, a ja nie wiedziałem nic, nie miałem

o niczym pojęcia. Ich technika była następująca: jeżeli facet jest winny, musi szybko wyśpiewać,

bo później przywyknie do tortur. W pierwszej chwili nie reagujesz. Pamiętam, że wywlekli nas

z taksówki. Najpierw zobaczyłem hotel Gloria i ich broń, wszystko to działo się w ułamku

background image

sekundy. „Wyłaź!” – wrzasnęli w kierunku mojej żony i wyciągnęli ją za włosy. Spojrzałem na

hotel i pomyślałem: „Zaraz zginę. Czy to nie głupie umierać, patrząc na hotel!?” Takie bzdury

przychodzą do głowy w najtragiczniejszych chwilach. śonę wsadzili do jednego auta, mnie do

drugiego. Dla niej było to z pewnością dużo gorsze przeżycie, bo straszyli, że ją zabiją, mnie nie.

Związali mnie, naciągnęli mi kominiarkę na głowę i powiedzieli, żebym siedział cicho, to ujdę

z życiem. Ale jak mogłem być spokojny ze świadomością, że wiozą mnie do jakiegoś obozu

koncentracyjnego, że będą mnie tam torturować! A ja nie mogłem, nawet gdybym chciał,

powiedzieć im nic, bo nie miałem najmniejszego pojęcia o partyzantce.

Tu Coelho opowiedział mi bardzo intymny epizod, który do dziś nie daje mu spokoju.

Któregoś dnia zaprowadzono go w kominiarce do ubikacji, gdzie w sąsiedniej kabinie była jego

ż

ona. Rozpoznała jego głos i zapytała: „To ty Paulo? Jeśli to ty, powiedz do mnie coś, proszę”.

Wpadł w panikę i choć rozpoznał doskonale jej głos, nie odważył się odezwać. Tak dowiedział

się, że ona jest w tym samym więzieniu i zapewne jest tak samo torturowana jak on. Ale wtedy

nie znalazł w sobie dość odwagi, by powiedzieć do niej choćby słowo i wrócił do celi. Paulo,

z wilgotnymi oczami, wyznał mi: „To było największe tchórzostwo, za które będę się kajać do

końca życia”. Kiedy już oboje wyszli z więzienia, poprosiła go o jedno: aby nigdy już nie

wypowiedział jej imienia. I Coelho dotrzymał słowa. Zawsze kiedy o niej opowiada, mówi o niej

„moja żona bez imienia”.

Juan Arias

– Porozmawiajmy o twoim życiu prywatnym. Czy bronisz do niego dostępu?

Paulo Coelho

– Nie, ale najpierw trzeba zdefiniować, co dokładnie rozumiesz przez moje życie prywatne.

– To co jest poza twoim życiem publicznym, twoja intymność.

– Kiedy wracam do Brazylii, staje się raczej samotnikiem, nie dlatego że bronię dostępu do

mojego życia prywatnego ani że mam coś do ukrycia – choć jak każdy, mam swoje tajemnice, ale

ukrywam je w sposób najbardziej jawny z możliwych, zgodnie z założeniem, że najlepszym

kłamstwem jest prawda. Robię to tak otwarcie, że zazwyczaj ludzie mówią, z niedowierzaniem:

„To niemożliwe!”.

– Czy uważasz się za człowieka towarzyskiego?

– Nie. Jestem raczej niezbyt towarzyski. Uwielbiam swoją pracę, którą wykonuję z radością

i entuzjazmem. Jeżeli mam wybrać się w podróż, podróżuję; jeśli muszę wystąpić publicznie – co

dla mnie jest najtrudniejsze – to występuję. Jeżeli chodzi o wywiady, sprawiają mi mniej kłopotu,

bo przypominają zwykłą rozmowę, ale publiczne wystąpienia są dla mnie prawdziwą męczarnią.

– A te ciągłe podróże? Przecież więcej niż połowę roku jesteś w ciągłych rozjazdach po

ś

wiecie.

– To prawda, że spędzam więcej czasu zagranicą niż tutaj, bo jak wiesz, dziś wydawca chce,

background image

by autor promował swoje książki. Prawdę mówiąc, te wszystkie podróże, hotele, lotniska

przyjmuję, jeżeli nie z przyjemnością, to przynajmniej ze stoicyzmem, nie przeszkadza mi to –

taka jest moja filozofia życiowa. Dzięki podróżom mogę spotkać się osobiście z moimi

czytelnikami, „zbadać ich puls”, podzielić się z nimi moimi nadziejami i pomysłami. Podczas

tych spotkań zdarzają się chwile naprawdę wzruszające. Lubię to i to mnie wzbogaca. A poza

tym za każdym razem poznaję interesujących ludzi, którzy zaczynają odgrywać ważną rolę

w moim życiu. Na przykład ty i ja spotkaliśmy się dzięki jednej z takich moich podróży do

Madrytu, gdzie promowałem Piątą Górę.

– Dużo podróżujesz, mimo że boisz się latać samolotem.

– Kiedyś bałem się, ale dzisiaj już nie. Przeszło mi raz na zawsze w Avili, mieście świętej

Teresy, wielkiej hiszpańskiej mistyczki. Doznałem tam bardzo silnego religijnego przeżycia

i wszystkie moje małe lęki, między innymi strach przed lataniem, zniknęły. A skoro już o tym

mówimy, nigdy nie zapomnę pewnego lotu z czasów, kiedy jeszcze się panicznie bałem. Obok

mnie siedziała pewna kobieta, która przez cały czas piła. W pewnej chwili patrząc na mnie,

rzekła: „Proszę nie sądzić, że jestem alkoholiczką, po prostu umieram ze strachu”. I zaczęła

opisywać mi w najdrobniejszych szczegółach to, co mogłoby nam się przydarzyć, gdyby samolot

raptem się popsuł i zaczął spadać. Opowiadała z takim przejęciem, z tyloma szczegółami, jak

gdyby właśnie to przeżywała. Temat strachu poruszyłem w powieści Piąta Góra.

– W takim razie jesteś człowiekiem, który niczego już się nie boi?

– No nie, mam jeszcze swoje małe lęki, na przykład przed publicznymi wystąpieniami.

– A jak się zachowujesz w obliczu strachu?

– Jeśli mam być z szczery, zawsze bałem się wielu rzeczy, ale zazwyczaj okazywałem

odwagę w obliczu niebezpieczeństw – to jedna z moich zalet. Strach nigdy mnie nie paraliżował.

– Potrafisz go w sobie pokonać, czy po prostu go jakoś znosisz?

– Nigdy nie opanowuję strachu, lecz stawiam mu czoło. Opanować strach znaczy zwyciężyć,

a ja go nie zwyciężam, ja z nim żyję, ale nie pozwalam, by mnie sparaliżował. I idę dalej.

Odwaga to strach, który zmawia modlitwy.

– A strach przed śmiercią?

– Nie boję się śmierci, bo już wiele razy stałem z nią twarzą w twarz. W czasach, gdy brałem

narkotyki i oddawałem się czarnej magii, byłem przeświadczony, że zaraz umrę. Patrząc na to

z perspektywy czasu sądzę, że strach przed śmiercią albo przed tym, w jaki sposób będę umierał,

nie miał nigdy dużego znaczenia w moim życiu. Na przykład strach przed lataniem samolotem

był nie tyle obawą przed śmiercią, ile strachem przed ciągłymi zmianami, przed zagubieniem.

– Kiedy przestałeś bać się śmierci?

– Po pielgrzymce do Santiago de Compostela. Doświadczając tam czegoś dla mnie

ciekawego i ważnego, przeżyłem własną śmierć. Od tego momentu nigdy więcej nie obawiałem

background image

się śmierci. Teraz wręcz przeciwnie, myśl o śmierci wzbudza we mnie wielką chęć życia. Bardzo

pięknie mówił o śmierci Castaneda, i on też jej się nie bał.

– Ale pewnego dnia śmierć przyjdzie po ciebie, jak po nas wszystkich. Jak dziś sobie

wyobrażasz śmierć?

– W mojej pierwszej powieści Pielgrzym opisuję śmierć jako swoistego anioła, spokojną

postać, która zawsze przy mnie stoi, odkąd odbyłem pielgrzymkę szlakiem jakubowym.

Oczywiście jestem w pełni świadomy, że muszę umrzeć. Dlatego nie inwestuję w mnożenie

bogactwa, inwestuję w samo życie. I sądzę, że tego właśnie brakuje naszej cywilizacji. Dopiero,

kiedy jesteśmy w pełni świadomi nieuchronności naszej śmierci, czujemy się w stu procentach

ż

ywi.

– Zatem nie boisz się śmierci. A przegranej?

– Trudno mi pojąć, czym jest przegrana. Bez względu na to co się stanie w przyszłości, nie

będę mógł uważać siebie za kogoś przegranego, bo otrzymałem od życia dużo więcej, niż

oczekiwałem, rzeczywistość przerosła moje najśmielsze marzenia. A więc klęska – na pewno nie,

ale mógłbym doznać porażki. A wtedy lizałbym rany i zaczynał wszystko od nowa.

– O ile wiem, obawiasz się, że po twojej śmierci ukażą się drukiem teksty, których nie

chciałeś opublikować za życia.

– Tak, i w tej kwestii byłem bardzo stanowczy, gdy sporządzałem testament. Cały mój

majątek zapisałem fundacji, o której ci wspominałem. W testamencie zastrzegłem także, iż nie

ż

yczę sobie pod żadnym pozorem, aby ktokolwiek opublikował coś, czego nie pozwoliłem

opublikować za życia. Zresztą byłoby to trudne, bo zawsze ilekroć piszę jakiś tekst

i postanawiam tego nie publikować, po prostu to niszczę, aby uniknąć niebezpieczeństwa, które

czyhało na tylu pisarzy. Nie wydaje mi się przyzwoite, gdy teksty, których autor nie chciał

publikować za życia, są wydawane po jego śmierci. Chyba, że taka by była ostatnia wola pisarza.

– Czy wierzysz w reinkarnację?

– To co mnie naprawdę uspokaja, to fakt, że żyję, a nie myśl o ewentualnej reinkarnacji.

Nigdy nie zapominam o śmierci, trochę tak jakby siedziała naprzeciw mnie, przypominając

w każdej chwili: „Uważaj, rób porządnie to, co masz do zrobienia; nie zostawiaj na jutro tego, co

możesz zrobić dziś; pozbądź się poczucia winy i nienawiści do samego siebie”. Tak, śmierć jest

najbardziej naturalną rzeczą, jaka może nam się przydarzyć.

– Wracając do twojego życia prywatnego, co najbardziej przeszkadza ci w kontaktach

z ludźmi?

– Przyjęcia, na których często muszę bywać. Kiedy są to ludzie książki, wydawcy, księgarze,

czuję się dobrze, ale nie znoszę być przedstawiany jakimś ważnym osobistościom. Często jednak

nie mogę odmówić, szczególnie, gdy prosi mnie o to ktoś, kto bardzo mi pomógł. Nie odpowiada

mi rola sławnej osoby. Muszę bywać na takich przyjęciach – czasami nawet całkiem nieźle się

background image

tam bawię – ale zapewniam cię, że staram się ich unikać, jak mogę. Wolę zostać w hotelu i w

spokoju poczytać książkę lub zrobić cokolwiek innego.

– A kiedy jesteś tutaj w Brazylii, u siebie?

– Kiedy podróżuję, żyję w stałym napięciu, wydatkuję energię i dopiero tu, w domu ją

w sobie odnawiam. Teraz ukazała się moja nowa książka o Weronice i będę musiał znowu

jeździć po świecie, ale gdyby nie to, z przyjemnością nie wychodziłbym z domu przez cały boży

dzień. Dziś na przykład jestem zaproszony na ślub. Wysłałem prezenty, ale wszyscy już wiedzą,

ż

e nie przyjdę, bo siedzę w domu. Bardzo się z tego cieszę, uwielbiam mój komputer i spacery po

plaży.

– Umiesz być sam?

– Umiem. Prawdą jest też, że nigdy nie jestem zupełnie sam, bo zawsze obok jest Cristina,

moja żona, ale ona siedzi w swojej pracowni, naprzeciwko, a ja przed komputerem. Czasami nie

rozmawiamy ze sobą całymi godzinami, ale każde z nas czuje obecność drugiego. Bezgranicznie

uwielbiam spacery po plaży Copacabana, którą mam tuż obok. Dla mnie taki spacer po wstaniu

z łóżka – niezbyt wcześnie, bo pracują do późna w nocy – jest rytuałem, którego nie mogę sobie

darować. Lubię spacerować, spotykać się z ludźmi i robić wszystko jak najzwyczajniej.

– Chyba niełatwo ci żyć zwyczajnie, od kiedy stałeś się dla wielu osobistością, do której nie

ma dostępu.

– Ciekawe zjawisko, kiedy stałem się sławny, ludzie zaczęli mówić: „Wiem, że jesteś bardzo

zajęty...”. A to wcale nieprawda, nie jestem bardzo zajęty. „Nie masz czasu na nic i dla nikogo”,

i to też nie jest prawda ani w moim przypadku, ani w przypadku dziewięćdziesięciu procent osób,

które stały się sławne. Widzisz, dziś obudziłem się o dwunastej, bo chciałem obejrzeć mecz,

następnie miałem długi wywiad, później zdrzemnąłem się chwilę. Nie mam nic specjalnego do

roboty. Przygotuję felieton, bo wiem, że zbliża się termin oddania gazety do druku, ale od kiedy

wróciłem do Brazylii dziesiątego czerwca, nic wyjątkowego jeszcze nie zrobiłem.

– Ale tak dzieje się nieuchronnie z wszystkimi sławnymi ludźmi. Traktuje się ich jak istoty

z innej planety, które nie mają czasu oddychać.

– To tworzy barierę między mną i przyjaciółmi. Nawet najbliżsi myślą, że coś się we mnie

zmieniło i powoli zaczynają mnie traktować inaczej. A przecież tak naprawdę nic się nie

zmieniło. Niektórzy moi znajomi mówią nawet: „Wolałem Paula z czasów, kiedy nie było wokół

niego tyle szumu”. Jak oni mogą tak mówić, skoro ja ciągle jestem taki sam? Przeciwnie, teraz

bardziej doceniam moich starych przyjaciół, bo wiem, że ich przyjaźni nie zawdzięczam sławie,

bo przyjaźnili się ze mną już wcześniej, kiedy byłem nikim.

– Ale kiedy ktoś staje się osoba, medialną, trudno by nie był w ten sposób postrzegany nawet

przez dawnych przyjaciół.

– Z pewnością, ale ja wciąż istnieją, a moją podporą są moje przyjaźnie. Jeżeli stracę kontakt

background image

z serdecznymi przyjaciółmi, ta równowaga zostanie zachwiana. Już kiedyś mi się to zdarzyło,

popełniłem ten błąd, kiedy pisałem teksty piosenek. Uważałem się za króla świata, zaczynałem

mieć sławę, pieniądze, pracowałem w międzynarodowym koncernie fonograficznym i od razu

zmieniłem przyjaciół. Mówiłem sobie: „Teraz jestem kimś i nie mam już nic wspólnego z tymi

hipisami i ich pomysłami”. I co się stało? Otóż w dniu, w którym straciłem pracę, zostałem

zupełnie sam. Ludzie, których uważałem za moich nowych przyjaciół, przestali do mnie

dzwonić, a dawnych też już straciłem. Wtedy powiedziałem sobie: „Jeżeli kiedykolwiek dostanę

od życia jeszcze jedną szansę, za wszelką cenę utrzymam wszystkie przyjaźnie”.

– Udało ci się?

– Nie całkiem, lecz tym razem nie było w tym mojej winy, bo bardzo dbałem o to, by nie

utracić przyjaciół z powodu czegoś tak ulotnego jak sława. Nie jest to jednak łatwe, bo to oni

zachowują się dziś bardziej oficjalnie w stosunku do mnie, to oni stwarzają dystans. Na początku,

kiedy pojawiał się w prasie jakiś artykuł o mnie, wszyscy dzwonili, by mi powiedzieć, że go

przeczytali albo, że widzieli mnie w telewizji. Dziś rozmawiam z papieżem, lecz nikt nie dzwoni,

ż

eby powiedzieć: „Widziałem cię z papieżem”.

– Zazdroszczą ci?

– Nie, nie sądzę, żeby to była zazdrość, raczej wydaje im się, że stałem się nieprzystępny, że

osoba, którą przyjmuje nawet papież, nie może utrzymać dawnych przyjaźni. Ale mylą się.

Staram się zachować dziecięce spojrzenie na świat i właśnie to pozwala mi iść naprzód. Jeżeli to

stracę, stracę cały mój entuzjazm. Dlatego lubię kontakty z czytelnikami, których spotykam

podczas moich wypadów w głąb Brazylii. Brazylia to fantastyczny kraj. Jej mieszkańcy,

szczególnie ci z prowincji, to ludzie otwarci, pełni godności, nie dają się łatwo onieśmielić.

A zauważam, że sukces często trochę onieśmiela nawet najbliższych. Dlatego dziś została mi

garstka serdecznych przyjaciół, którzy nie pozwolili się onieśmielić, którzy mają być może takie

same problemy jak ja. Oni mnie rozumieją i nie oddalają się. Dziś jestem przystępny, a jeśli

bywam nieprzystępny, to tylko wtedy, gdy chodzi o sprawy, które mnie nie interesują. Jednak

zawsze, ilekroć tracę dawnych przyjaciół, zdobywam nowych. Być może nie są to ci, którzy będą

się wspinać ze mną na szczyt góry, ale w gruncie rzeczy są dobrymi przyjaciółmi, na których

mogę liczyć.

– Jak się bronisz przed nieuchronną zazdrością, którą muszą wzbudzać twoje sukcesy, przede

wszystkim u innych pisarzy?

– Przed zazdrością bronię się magicznymi zaklęciami. Tworzę zaporę ochronną, bo otwarcie

z nią nie walczę. Moim zdaniem zazdrość jest najbardziej niszczycielskim z siedmiu grzechów

głównych. Dlatego że zawistni nie mówią: „Chcę też to mieć!”, lecz: „Nie chcę, aby on to miał”.

To bardzo podłe, bo zawistni spychają świat w dół. Wiem, że mogę zniszczyć się sam, że Bóg

może mnie zniszczyć, ale zazdrości się nie poddam. Zazdrość niszczy tylko tego, kto nosi ją

background image

w sercu jak jadowitego węża.

Młodość

Przez całą burzliwą młodość Paulo Coelho działał w najbardziej lewicowych ruchach, był tak

radykalny, że nawet Beatlesi wydawali mu się konserwatywni. Marzył o społeczeństwie

alternatywnym, zgłębiał ideologię marksistowską. Przyszło mu za to drogo zapłacić: szpitalem

psychiatrycznym, więzieniem i torturami.

Jaką ma wizję polityki i etyki dziś, kiedy jest już człowiekiem spełnionym, o ugruntowanej

sławie światowej, cenionym przez najbardziej wpływowych ludzi na kuli ziemskiej

i uwielbianym przez czytelników? Cały czas uważa się za „zwierzę polityczne”, ale zarazem chce

trzymać się z dala od pokusy jakiejkolwiek partyjności. W głębi duszy pozostał romantykiem

wierzącym, że tolerancja, uszanowanie tajemnicy i owej części szlachetnej magii, która kryje się

w życiu każdego człowieka, może sprawić, że nasz świat będzie mniej nieszczęśliwy, mniej,

okrutny i pełen marzeń, które pewnego dnia się spełnią. Dlatego uważa, że w bezwzględnym

ś

wiecie przemocy i niezaspokojonej żądzy władzy trzeba za wszelką cenę chronić dziecko, które

nosimy w sobie, nie zatracać niewinności, jeżeli chcemy zrozumieć, kim jesteśmy i po co

ż

yjemy.

Juan Arias

– Mieszkasz tutaj, w Brazylii, choć przez połowę roku przemierzasz świat wzdłuż i wszerz.

W tym rozwijającym się kraju, pełnym bogactw naturalnych, jest ciągle czterdzieści milionów

biedaków żyjących na marginesie społeczeństwa, pozostawionych całkowicie samym sobie. Przy

nich wszyscy jesteśmy bogaczami. Zanim stałeś się sławny, miałeś sporo kłopotów finansowych.

Teraz jesteś bogaty, zarabiasz miliony dolarów i mieszkasz we wspaniałym apartamencie w Rio

de Janeiro, przy cudownej plaży... Na pewno wielu twoich czytelników chciałoby wiedzieć, jakie

są twoje zapatrywania na politykę i etykę wobec wyzwań Trzeciego Świata.

Paulo Coelho

– Oczywiście moja wizja świata i polityki zmienia się z czasem. Poznałem różne skrajności,

widziałem ich dobre i złe strony. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy sierotami naszych marzeń

o społeczeństwie bardziej sprawiedliwym, o które walczyliśmy i za które przyszło nam czasem

słono zapłacić. Dziś jestem przekonany, że to nie wielkie ideologie odmieniają świat. Wiele

z nich poniosło klęskę, a nowe, jeszcze groźniejsze mogą nadejść, sądząc po rozlicznych ruchach

fundamentalistycznych, które się rodzą. Wciąż czuję się człowiekiem zaangażowanym

politycznie, lecz polityka, która wyłania się z moich książek, burzy mury konwencji

kulturowych, z których rodzi się fanatyzm.

Podobnie jak hiszpański filozof Fernando Savater wierzę, że najważniejsza jest postawa

background image

etyczna każdego z nas, by społeczeństwo przyszłości było coraz mniej okrutne i coraz bardziej

braterskie.

– Idąc tym tropem, jaka jest twoja osobista postawa?

– Jestem przekonany, że dziś każdy powinien zrobić coś na rzecz społeczeństwa. Dlatego

głęboko wierzę w nową falę solidarności międzyludzkiej, która wzbiera na całym świecie, przede

wszystkim wśród młodzieży. Aby nie pozostawać w złudnym kręgu dobrych chęci, chciałem

zrobić coś konkretnego na miarę swoich możliwości i stworzyłem fundację nazwaną moim

imieniem, która, mam nadzieję, mnie przetrwa.

– Jakie są jej zadania?

– Na początku muszę powiedzieć, że wszystkim zajmuje się moja żona, Cristina. To ona

czuwa nad tym, aby cele fundacji były skrupulatnie spełniane. Od samego początku chciałem,

aby była to sprawa poważna i przejrzysta. Mam pięć celów: pomoc bezdomnym dzieciom

w Brazylii i ludziom starszym, osamotnionym i bez środków do życia; tłumaczenie na języki

obce klasycznych autorów brazylijskich, by świat poznał bardzo bogatą kulturę mojego kraju.

Przede wszystkim chodzi tu o klasyków już nieżyjących, by uniknąć zbędnej zawiści i zranionej

dumy. Czwarty cel to badania nad prehistorią Brazylii, niepisaną historią tego kraju, który tak

kocham. Właśnie zastanawiamy się, w jaki sposób opublikować wyniki naszych badań.

Skontaktowałem się już w tej sprawie z naszym Ministerstwem Kultury, a także myślałem nad

rozpowszechnieniem tego w internecie. I w końcu piąty kierunek, jedyny, który zniknie wraz

z moją śmiercią, bo jest to coś bardzo osobistego: postanowiłem spełniać życiowe marzenia,

a nawet kaprysy, ale ja sam decyduję, komu pomogę, a komu nie. Może to być gitara,

księgozbiór dla zapalonego miłośnika książek albo pokrycie kosztów pielgrzymki do Santiago de

Compostela, co sam przeżyłem i co diametralnie odmieniło moje życie.

– Musisz być osaczony ze wszystkich stron!

– Rzeczywiście, w codziennej stercie listów lwia część to prośby. I nie ukrywam, że zgoda

albo odmowa często zależy od mojego humoru danego dnia. Daję się prowadzić intuicji. Całą

resztą zajmuje się zarząd fundacji.

– Ile pieniędzy przeznaczasz na fundację? Bo słyszałem na ten temat niestworzone historie.

– Przeznaczam co roku trzysta tysięcy dolarów z moich praw autorskich. Z powodu mojego

przejęzyczenia w wywiadzie, jakiego udzieliłem w zeszłym roku, urosło to do czterystu tysięcy.

A skoro tak powiedziałem, żeby nie wyjść na kłamcę, przeznaczyliśmy dodatkowe sto tysięcy

dolarów na zakup nowego domu dla porzuconych dzieci z faveli, bo dotychczasowy jest już za

mały. Obawiam się, że ta moja pomyłka będzie co roku kosztowała mnie sto tysięcy dolarów

więcej.

– Dlaczego zdecydowałeś się ujawnić działalność twojej fundacji? Na początku nikt nic

o niej nie wiedział, pracowaliście dyskretnie.

background image

– To prawda, ale pewnego dnia ukazała się notka w jakiejś gazecie i dzięki niej odkryłem ze

zdumieniem całą sieć cichej solidarności społecznej. Tysiące ludzi ofiarowało nam swoją pomoc.

Takie rzeczy pozwalają ci pojednać się z rodzajem ludzkim, bo wtedy mówisz sobie, że wcale nie

jest tak źle, jak sobie wyobrażałeś. Odkryłem poza tym, że ta sieć cichej solidarności jest bardzo

zróżnicowana, bo łączy nie tylko młodych idealistów z ludźmi dojrzałymi, którzy chcą zrobić coś

dla innych, choć często sami niewiele mają, ale także bogatych przedsiębiorców, szefów wielkich

firm. A wspólny dla nich jest entuzjazm, z jakim starają się zrobić gest naprawdę konkretny

wobec najbardziej potrzebujących. I to na dodatek bez zbędnego szumu, jakby na paluszkach, jak

pisze Ewangelia, tak by nie wiedziała twoja lewa ręka, co czyni prawa.

– A gdzie siebie sytuujesz na scenie politycznej?

– Uważam się za człowieka polityki, choć nie człowieka partii. Traktuję moje książki jako

pewną formę polityki, bo nie tylko uświadamiam ludziom wiele spraw, opowiadając im o mojej

Własnej Legendzie, o przebudzeniu pierwiastka kobiecego, o konieczności podarcia Podręcznika

Dobrych Manier i zapłacenia ceny za swoje marzenia, to na dodatek ostrzegam ich przed

fanatyzmem wszelkiego autoramentu, przed tymi, którzy usiłują zawładnąć ich sumieniem, przed

fałszywym kultem nauki i przed hipokryzją pewnych polityków, którzy zamiast służyć

obywatelom, posługują się nimi, by zaspokoić swoje zachcianki.

– I nigdy nie kusiło cię, zważywszy na otaczającą cię sławę, by zająć się polityką w jakiejś

partii?

– Kandydować w wyborach? To mnie zupełnie nie interesuje. Polityka tradycyjna ma już

swoich liderów i popularnych przedstawicieli. Mnie interesuje polityka innego typu. Próbuję

zburzyć mur pomiędzy społeczeństwem a władzą, połączyć fikcję z rzeczywistością – czy to nie

jest przypadkiem polityka?

– Często podkreślasz, że uprawianie polityki oznacza także robienie czegokolwiek dobrze i z

entuzjazmem.

– Tak. Moja polityka to powtarzanie na wszelkie możliwe sposoby, że należy iść przez swoje

ż

ycie z entuzjazmem, że każdy jest odpowiedzialny za własny los i nie powinien zdawać się

z tym na nikogo, że w świecie pisarz, nawet najbardziej sławny, nie jest ważniejszy od

sprzedawcy orzechów kokosowych albo policjanta, który czuwa nad twoim bezpieczeństwem na

ulicy, choć temu pisarzowi może się czasem wydawać niesłusznie, że jest ważniejszy od innych.

Dla mnie polityką jest próba zmiany tego, co ja nazywam „Akademią”, to znaczy

konwencjonalnej, skostniałej i biurokratycznej wiedzy, uważanej za źródło jedynej mądrości, za

władzą dla wybrańców. Trzeba na nowo popuścić cugli kreatywności, oddać głos zwykłemu

człowiekowi; uznać, że nie chcemy uprzywilejowanych mędrców, którzy wykorzystują tytuły

i zaszczyty, by narzucać swoje wzorce innym. Sądzę, że tu pomoże internet, który wreszcie

wszystkim da głos, choćby nawet miał on brzmieć fałszywie. O ile rządzący nie popsują

background image

internetu, przywłaszczając go sobie, powstanie doskonałe forum uniwersalnej dyskusji, z której

nikt nie będzie czuł się wykluczony. Może stworzyć zdrową anarchię, poza kontrolą tych, którzy

mają władzę nad światem. Ale zapewne jest to kolejna utopia, w którą chcę wierzyć.

– A jeżeli ktoś zapyta cię, jakie jest dziś twoje zdanie o nowych ruchach wyzwoleńczych

Trzeciego Świata, takich jak na przykład Ruch Zapatystów w Chiapas w Meksyku albo

Movimiento Sin Tierra [MST] – „ludzi bez ziemi” w Brazylii, co wtedy odpowiesz?

– Zawsze mam jasne stanowisko. Nigdy nie wykręcam się od odpowiedzi, jestem za albo

przeciw, ale nigdy nie milczę, zawsze się angażuję.

– W takim razie co powiesz o tych ruchach?

– To zależy. W Zapatystach dostrzegam ich wątek romantyczny, ale nie znam ich zbyt

dobrze. Jeżeli zaś chodzi o MST, który znam lepiej, przyznaję, że nie zawsze zgadzam się z nim,

bo moim zdaniem czasem działa niekonsekwentnie.

Następnego dnia Paulo sam powrócił do tego tematu. Obawiał się, iż jego stanowisko mogło

wydać się niezbyt jasne dla czytelników, i martwiło go to.

– Powiedziałeś, że nigdy nie wykręcasz się od odpowiedzi na sporne kwestie polityczne, że

nigdy nie robisz uników.

– To prawda, ale nie w tym rzecz. Od kiedy stałem się sławny, wszyscy chcą znać moją

opinię na każdy temat, nawet najbardziej błahy, od śmierci księżniczki Diany począwszy, na

piłce nożnej kończąc. Jeżeli chodzi o piłkę, to przynajmniej lubię ten sport i trochę się na nim

znam, ale są rzeczy, o których nie mam zielonego pojęcia, a jednak jestem zmuszany wygłaszać

o nich opinie. Podobnie z polityką. Polityka nie jest mi obca, ponieważ ona rządzi naszym

ż

yciem. Nie można być politycznie neutralnym, bo to by znaczyło, że pozwalasz, aby inni

decydowali o twoim życiu i twoich sprawach. Trzeba być aktywnym uczestnikiem. A ja przecież

nie jestem ani zawodowym politykiem, ani politologiem.

– Ale na przykład na temat ruchu MST nie jest tak trudno wyrobić sobie zdanie. Macie

w Brazylii dużo informacji na ten temat, chodzi mi raczej o to, w którą stronę zwraca się twoje

serce.

– To nie tylko kwestia serca. Trzeba przemyśleć to zjawisko. Moim zdaniem ten ruch bardzo

dobrze zapowiadał się w konkretnych akcjach. W Brazylii istnieją ogromne latyfundia, a więc to

całkiem logiczne, że MST próbuje przejąć te tereny i stworzyć nowy ład społeczny. A jednak,

prawdopodobnie z braku doświadczenia, robią oni rzeczy, które podobają mi się znacznie mniej.

Na przykład zajmują cudzą własność, a tego nie da się usprawiedliwić. Pod koniec zeszłego roku

spotkałem się osobiście z liderem tego ruchu, Joao Pedro Stedile, na przyjęciu u przedstawiciela

Unesco w Brasilii. Wydał mi się osobą bardzo rozsądną, ale sądzę, że wykorzystuje swoją

gigantyczną władzę w sposób niezbyt trafny politycznie. Chodzi mi tu o tradycyjną politykę.

Obawiam się, że może on być manipulowany przez siły prawicowe, tak jak kiedyś partyzantka

background image

brazylijska stała się marionetką w ich rękach. Sądzę, że chłopi bez ziemi przesadzają

w niektórych kwestiach, co mnie smuci i niepokoi, bo to może zaszkodzić demokratycznej

lewicy, która umacnia się w kraju.

– Nie widzisz nic pozytywnego w tym ruchu?

– Ależ widzę mnóstwo pozytywów, dlatego smuci mnie fakt, że mógłby być wykorzystany

instrumentalnie z powodu swoich błędów. Ale najwyraźniej zaczyna tworzyć koalicję z innymi

siłami politycznymi, i to dobrze. Zawsze trzeba zrównoważyć surowość pewnych ideologii ze

współczuciem, aby wyczuć moment, w którym przyszło nam żyć. PT, lewicowa Partia

Pracujących Luiza Ignacia Luli, jest według mnie bardziej dojrzała. MST może przydać się PT,

pod warunkiem, że nie straci poczucia politycznego realizmu.

– W mijającym wieku było zbyt dużo krwi, zbyt dużo wojen. śyjemy w czasach przełomu,

bardzo wzburzonych i niepewnych. Wiemy, że najbliższe lata nie przyniosą nic spektakularnego,

jak sam już powiedziałeś. Ale, jak twierdzi Saramago, zbliżamy się do kresu pewnej cywilizacji.

I nie jesteśmy w stanie odgadnąć, jaka będzie ta, która właśnie się rodzi. Z jakimi odczuciami

ż

egnasz tę epokę? Z obawami czy z nadzieją?

– Trudno tu prorokować. Mogę jedynie powiedzieć, że decydujące będzie to, co stanie się

przez najbliższych pięćdziesiąt lat. One naznaczą nowe tysiąclecie. Wiele będzie zależeć od tego,

czy ludzie zechcą wejść na drogę poważnych i gruntownych poszukiwań duchowych. Malraux

już powiedział, że przyszły wiek będzie wiekiem ducha albo go nie będzie. Inni twierdzą, że

będzie wiekiem kobiecości. W przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że wybuchnie

bomba fundamentalizmu, który paradoksalnie, według mnie, będzie pozbawiony wiary.

– Jakie może być antidotum na ten nowy fundamentalizm, który zaczyna nas zewsząd

osaczać?

– Może to się wyda banalne, ale trzeba zrozumieć, że poszukiwanie własnej drogi duchowej

to poszukiwanie odpowiedzialności za własne czyny, bez przerzucania jej na mistrzów czy

kapitanów statku. Trzeba kultywować ideę tolerancji, która mówi, że jest miejsce dla wszystkich

w sferze religii, polityki czy kultury. śe nikt nie powinien nam narzucać swojej wizji świata. Jak

mówi Jezus: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele”. Nie ma powodu, byśmy wszyscy

gnieździli się na jednym piętrze, czy mieli te same poglądy. Bogactwo jest w wielości,

w różnorodności. Inaczej to faszyzm! Fundamentalizm spycha nas w mroki najgorszego

zacofania z przeszłości. Trzeba otwarcie głosić, że można być ateistą, muzułmaninem,

katolikiem, buddystą czy agnostykiem i że nie stanowi to żadnego problemu. Każdy jest panem

swojego sumienia. Jeśli nam się to nie uda, nieuchronnie wybuchną wojny, bo to znaczy, że

będziemy postrzegać każdego, kto jest odmienny, jako wroga, którego należy zwalczyć.

– Czy w Davos ze wszystkimi wielkimi guru światowej ekonomii zastanawialiście się nad

niebezpieczeństwem globalizacji ducha?

background image

– W Davos ze zdziwieniem stwierdziłem, że ci, którzy mają władzę ekonomiczną

i polityczną,

także

zainteresowani

kwestią

nowej

duchowości,

związanej

nie

z fundamentalizmem, ale z wolnością ducha. Zrobił na mnie wrażenie na przykład Szymon Peres,

który opisał mi swój pomysł, jak zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie. Powiedział, że

trzeba „sprywatyzować” pokój, czyli uwewnętrznić go. To znaczy, że każdy człowiek miałby

pokochać pokój i uczynić z niego cel swojego życia. A to z kolei zakłada, że damy

pierwszeństwo tolerancji przed nietolerancją. I najważniejsze, że ta idea pochodziła z Izraela.

– Czego konkretnie boisz się najbardziej w tym wieku globalizacji?

– Niepokoi mnie, że idea globalizacji ekonomicznej rozciągnie się kiedyś na globalizację

Boga. Tak jak przeraża mnie idea jednorodnej kultury stworzonej na miarę wszystkich, tak boję

się idei jednego szablonowego Boga, dogmatycznie uznanego przez wszystkich, Boga

nieosobistego, w miejsce tego, co każda istota ludzka odkrywa – zależnie od „koloru” swojego

sumienia. Kultura i religia muszą wyrażać duszę jednostki. Wspólnotę ludzi wierzących powinien

tworzyć zbiór osób wolnych, oryginalnych i różnorodnych, obdarzonych własnym,

indywidualnym bogactwem duchowym. Wielkim niebezpieczeństwem rynku globalnego byłoby

stworzenie kultury będącej uniwersalną kontrolą umysłów. Stąd do nowej formy nazizmu już

tylko mały krok.

– Mówisz wiele o walce, o bitwach, o wojownikach światła – to zresztą temat przewodni

jednej z twoich książek. Wielu ludziom wojownik kojarzy się raczej z wojną niż z pokojem. Jak

określiłbyś prawdziwego wojownika światła?

– To bardzo proste. Na poziomie jednostki zaakceptować siebie samego jako osobę rozdartą

wprawdzie przez lęki, lecz która mimo wszystko walczy z nimi i idzie naprzód w poszukiwaniu

Własnej Legendy. Na poziomie społecznym: omijać z daleka wszelkie przejawy

fundamentalizmu kulturowego, politycznego czy religijnego; unikać wszystkiego, co zakłada

wykluczenie innych ludzi, a zwłaszcza tych, którzy różnią się od nas, otworzyć się

z entuzjazmem

na

wszelkie

formy

nowej

ekspresji,

komunikacji

międzyludzkiej,

współuczestnictwa i – jeśli pozwolisz, choć to słowo wyświechtane – miłości.

– Przy jakiejś okazji, jeśli sobie dobrze przypominam, we Włoszech, wspomniałeś o „etyce

ryzyka”. Co to według ciebie znaczy?

– Dla mnie etyka ryzyka oznacza umiejętność odważnego dążenia do celu, mimo że wokół

nas słychać tylko głośne nawoływania do bezruchu. Społeczeństwo coraz mocniej narzuca nam

ś

ciśle określone normy zachowania. Odwaga wyłamania się z tych reguł to właśnie ryzyko

prawdziwego poznania, które zazwyczaj oznacza zerwanie z tradycyjnymi i przestarzałymi

dogmatami. W tym tkwi mądrość szaleńca, która jest tematem jednej z moich powieści.

– Czy uważasz, że nowe technologie i odkrycia naukowe mają skutki raczej negatywne dla

rozwoju ducha?

background image

– Nie. Co prawda, wiele osób myśli, że technika wszystkim zachwiała, że odebrała nam całe

człowieczeństwo, ale ja w to nie wierzę i jest to jedna z niewielu rzeczy, z którymi się nie

zgadzam z Saramago, kiedy w wywiadzie z tobą mówi o swoich obawach przed nową

technologią.

– On raczej skarży się, że nowe technologie nie są dla jego pokolenia, że urodził się zbyt

późno. Trudno jednak nie przyznać mu racji, kiedy mówi, że listu elektronicznego „nigdy nie

zmoczy niczyja łza”.

– Moim zdaniem technika i zdobycze naukowe, od internetu po telefon komórkowy i inne

nowinki, które nas czekają, to naturalne dążenie ludzkości do wygody. Ważne, abyśmy nie czcili

tych wynalazków niczym bożków i nauczyli się ich używać jako narzędzi, które ułatwiają nam

ż

ycie i pozwalają lepiej komunikować się z bliźnimi, nic więcej. Bo największym grzechem

ludzkości jest brak komunikacji, samotność, kiedy czujemy się odrzuceni i niekochani, kiedy

zapominamy, że zostaliśmy stworzeni, abyśmy się spotykali i przeglądali siew sobie nawzajem

jak w lustrze. I wszystko, co ułatwia nam spotkanie i porozumienie, sprawia, że jesteśmy mniej

nieludzcy i bardziej solidarni.

Wizja kobiety

ś

eby poznać Paula Coelho, trzeba wiedzieć, jak istotną rolę w jego życiu i twórczości

odgrywa pierwiastek kobiecy. Jak sam przyznaje w tych rozmowach, kobieta zajmowała

i zajmuje do dziś najważniejsze miejsce w jego życiu. On, który przede wszystkim stąpał ścieżką

wojownika światła, ścieżką walki, w zgodzie ze swoją męską tożsamością, pewnego dnia

zapragnął odkryć kobietę w sobie. I w ten sposób poznał nowy rys swojej osobowości:

współczucie, umiejętność poddania się życiu bez oporu. Było to również spotkanie z kobiecym

obliczem Boga. Dziś książek Coelho nie można zrozumieć bez tej wizji kobiety i jej miejsca

w nas i poza nami. Dwa jego dzieła: Brida i Weronika postanawia umrzeć mają w tytule imię

kobiety, a w wielu innych postacie kobiece są pierwszoplanowe. Lecz powieść, która najlepiej

chyba kreśli kobiecą stronę duszy, to Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam, napisana

z punktu widzenia kobiety.

Juan Arias

– Porozmawiajmy o kobiecej stronie twojej duszy, bo jestem przekonany, że wiek XXI

będzie przede wszystkim wiekiem kobiet.

Paulo Coelho

– I ja jestem pewien, że najbliższe stulecie będzie naznaczone obecnością kobiety

w społeczeństwie. Mężczyzna przeżywa dzisiaj głęboki kryzys tożsamości. Kobieta przynajmniej

zdaje sobie sprawę, czego chce i ile jej jeszcze brakuje do pełnej autonomii po wielu wiekach

background image

absolutnej dominacji mężczyzn. Jeżeli chodzi o mnie, możemy mówić o dwóch rzeczach:

o kobiecie w moim życiu i o kobiecie, która jest we mnie.

– Zacznijmy o tego, jaką rolę pełni twoim życiu kobieta.

– W pewnym sensie moim życiem całkowicie rządziła kobieca energia. Skoro mają być to

szczere zwierzenia, wyznam ci coś bardzo osobistego, bardzo znamiennego w moich stosunkach

z kobietami. Bo to, co przydarzyło mi się z moją pierwszą miłością, przydarzało mi się później ze

wszystkimi kobietami, które spotkałem na swojej drodze, a także z moją obecną żoną, Cristiną.

Był taki czas, kiedy bardzo chciałem zająć się teatrem. To była wielka pasja mojego życia, choć

oczywiście najważniejsze było zawsze pisanie. Nie miałem wtedy ani grosza. Poza tym byłem

skłócony z rodziną, która nie akceptowała moich artystycznych ambicji i oczekiwała, że zdobędę

szacowny zawód adwokata, lekarza czy inżyniera. I tak zamknęli mnie w szpitalu

psychiatrycznym. Byłem czarną owcą w rodzinie, ale jak każdy dobry wojownik nie dawałem za

wygraną i nadal walczyłem o swoje marzenia – chciałem grać w teatrze. To był jeden

z najtrudniejszych momentów w moim życiu, choć dzisiaj zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę te

próby hartowały mój charakter i siłę woli. To, że dziś jestem pogodny, bez wewnętrznych

konfliktów, zawdzięczam przede wszystkim tamtym bitwom z rodzicami, które mogły mnie

zniszczyć raz na zawsze, ale dzięki Bogu mnie wzmocniły... Tak więc w tamtych czasach miałem

zamiar grać w teatrze, ale nie bardzo wiedziałem, do kogo się zwrócić, i wtedy w moim życiu

pojawiła się kobieta, a właściwie jeszcze dziecko. Ja miałem osiemnaście lat, ona siedemnaście.

To, co się wtedy stało, wiele mówi o ludzkiej naturze, a w tym przypadku o naturze kobiety.

W Brazylii bardzo hucznie świętuje się osiemnaste urodziny. Rodzice organizują wielkie

przyjęcie, podczas którego solenizantka otrzymuje kosztowne prezenty od krewnych i przyjaciół.

Fabiola, niebieskooka blondynka, była naprawdę śliczna i czekały ją wspaniałe podarki. To było

jej pierwsze wielkie przyjęcie. Ja czułem się przy niej trochę niezręcznie, bo nie dość, że nie

miałem grosza przy duszy, to na dodatek musiałem prosić ją o pieniądze na papierosy. Było mi

naprawdę ciężko.

– Zaprosiła cię na to przyjęcie?

– Nie, ale zrobiła dużo więcej. W tajemnicy przede mną poprosiła rodzinę i przyjaciół, aby

zamiast prezentów dali jej pieniądze. A potem przyszła do mnie i powiedziała: „Paulo, wiem, że

od dawna marzysz o teatrze, więc będziesz grał. Na urodziny zamiast prezentów dostałam

mnóstwo pieniędzy. Masz. Teraz możesz spełnić swoje wielkie marzenie”.

Myślałem, że śnię. Otworzyły się przede mną nowe horyzonty. Na początku Fabiola

pomagała mi nawet w pracy. Minęło parę lat, stanąłem na nogi, zaczęło mi się nieźle powodzić.

W międzyczasie rozstaliśmy się. Aż pewnego dnia – pracowałem wtedy jako tekściarz

i scenarzysta w telewizji Globo, najważniejszej stacji telewizyjnej w Brazylii – Fabiola mnie

odwiedziła.

background image

– Chciała do ciebie wrócić?

– Nie. Poprosiła o przysługę, a ja jej odmówiłem. W tamtej chwili Bóg był świadkiem, na

jakie dno niewdzięczności upadłem. Było tak: przyszła taka radosna i powiedziała: „Paulo, wiem,

ż

e nie zajmujesz się już teatrem, ale piszesz scenariusze dla telewizji, to cudownie!”, i dodała:

„Chciałabym cię o coś prosić. Dowiedziałam się, że twój szef jest właścicielem teatru,

i pomyślałam sobie, że mógłbyś mnie z nim poznać, bo chciałabym zostać aktorką”. Powtarzała

się moja historia z czasów, kiedy ja chciałem grać w teatrze, a ona pomogła mi w tym,

rezygnując wielkodusznie ze swoich urodzinowych prezentów.

– Czyżbyś zapomniał, ile ona dla ciebie zrobiła?

– Skąd! Jak mogłem zapomnieć? Po prostu stchórzyłem, bo nie miałem odwagi przedstawić

jej szefowi. Odpowiedziałem: „Fabiola, nie mogę ci pomóc”. Odeszła zasmucona. Wówczas

myślałem tylko o sobie, ale po jakimś roku dotarła do mnie podłość, jaką jej wyrządziłem,

i zacząłem się tego bardzo wstydzić. W głębi serca błagałem Boga o jeszcze jakąś okazję, by

pozbyć się z wyrzutów sumienia.

– I dał ci ją?

– Tak, bo Bóg najpierw ukazuje ci to, co jest w tobie złe, a następnie daje ci możliwość

poprawy. Tak się złożyło, że Fabiola ostatecznie nigdy nie zajęła się teatrem i została rzeźbiarką.

Odniosła sukces, bo rzeczywiście jest w tej dziedzinie fantastycznie utalentowana. Pewnego dnia,

kiedy już stałem się w Brazylii sławny, spotkaliśmy się w jakimś barze i powiedziała mi: „To

wspaniałe, Paulo, swoimi książkami odniosłeś triumf!”. Poczułem straszny wstyd za to, co się

wydarzyło w przeszłości, i patrząc jej prosto w oczy spytałem: „Co, ciągle jesteś dla mnie miła,

chociaż zachowałem się wobec ciebie jak łajdak?” Ale ona zdawała się nie słyszeć tego pytania.

Nawet nie musiałem jej prosić o wybaczenie. Uznałem wtedy, że szczyt wielkoduszności

człowieka polega na tym, że on nie potrzebuje wybaczenia, ponieważ nigdy się nie obraził –

a gdy wybaczasz, to znaczy, że czujesz się lepszy i upokarzasz tego, kto przeprasza.

– A więc nie dość, że ci wybaczyła, po prostu zapomniała o wszystkim, byś nie musiał czuć

się poniżony?

– Bez wątpienia. Ale dała mi kolejną szansę. „Nie wracajmy już do przeszłości –

powiedziała. – Może to i lepiej, że nie zajęłam się wtedy teatrem? Rzeźba daje mi wiele radości

i satysfakcji, dlatego chciałam prosić cię o jeszcze jedną przysługę”. Strasznie się ucieszyłem

i odpowiedziałem: „Proś, o co zechcesz, tym razem cię nie zawiodę”. Wyznała mi, że marzy

o tym, aby jej rzeźba stanęła na jednym z publicznych placów w Rio de Janeiro. „Fabiola,

nieważne, ile to będzie kosztować – odrzekłem bez namysłu. – Już teraz mogę ci obiecać, że

będziesz miała taki pomnik, zapłacę za niego i załatwię wszystkie niezbędne formalności, aby

mógł stanąć w mieście”.

– I dotrzymałeś słowa?

background image

– Tak. Rzeźba stoi na placu Nossa Senhora da Paz. Jeśli chcesz, możesz ją tam obejrzeć.

Przedstawia dwoje dzieci, mnie i ją. Fabiola chciała, aby na pomniku było napisane, że to ja

jestem ofiarodawcą. Ale kategorycznie odmówiłem i powiedziałem: „Nie. Ja ci nic nie daję. To

ty dałaś mi szansę odkupienia dawnego grzechu w stosunku do ciebie”. To bardzo ważna

historia, która pozwala zrozumieć moje życie, dlatego ci ją opowiedziałem.

– Tak naprawdę ta kobieta dała ci szansę, byś pogodził się z najlepszą, stroną siebie samego

i ujrzał swoje najgorsze strony.

– Tak czy inaczej, wszystkie kobiety, które przeszły przez moje życie, pojawiały się

w momentach dla mnie kluczowych. Brały mnie za rękę, akceptowały mnie, powodowały zmiany

w moim życiu.

– Także twoja obecna żona, Cristina?

– Ona także. Jesteśmy razem od osiemnastu lat. Zachęcała mnie do pisania. Powiedziała mi

pewnego dnia: „Chcesz być pisarzem? Więc będziemy podróżować”. Dzięki Cristinie przeżyłem

rzeczy niezwykłe, poznała mnie z interesującymi ludźmi, zawsze była wspaniałą towarzyszką,

serdeczną przyjaciółką. A kiedy nadszedł sukces, nie pozwoliła, by woda sodowa uderzyła mi do

głowy, i pomogła mi zachować prostotę. Zawsze szła ze mną ręka w rękę, nigdy nie walczyła

przeciw temu, co dla mnie było ważne, szanowała mnie, wspierała, zaszczepiała we mnie

entuzjazm, ilekroć go traciłem, dodawała otuchy w chwilach słabości.

Jak wszystkie pary czasem się kłócimy. Obecnie spędzam prawie dwieście dni w roku z dala

od niej, ale zawsze czuję jej bliskość, a ona z miłością zajmuje się fundacją i poświęca swojej

pasji – malarstwu.

– Jak się poznaliście?

– W okropnym momencie mojego życia. Byłem wtedy jakby opętany przez diabła, związany

z satanistami. Kiedy po raz pierwszy przyszła do mnie, na stole leżała książka o satanizmie.

Zapytałem ją: „Co dziś robisz?”. Odparła, że idzie na plac śpiewać z ewangelikami. Poszedłem

posłuchać i całkowicie mnie oczarowała. Od tego momentu jesteśmy razem. Wie, że uwielbiam

kobiety, ale nie zadręcza mnie, jest wierna swoim wartościom i przecież jesteśmy już tyle lat

razem z miłości.

– A twoje poprzednie kobiety?

– Wszystkie były lepsze dla mnie niż ja dla nich. Już ci wspomniałem o Fabioli. Moja

pierwsza żona Vera, Jugosłowianka, sporo ode mnie starsza – miała trzydzieści trzy lata, a ja

dwadzieścia – nauczyła mnie najważniejszych rzeczy w związku, od seksu po umiejętność

dialogu. Moja druga żona, kobieta bez imienia, została porwana wraz ze mną przez ugrupowanie

paramilitarne i okazałem się wobec niej podłym tchórzem. Trzecia też była dla mnie kimś bardzo

ważnym. Miała dziewiętnaście lat, a ja dwadzieścia dziewięć. Pracowała ze mną w wytwórni

płytowej Polygram. Choć wtedy uważałem się za całkiem normalnego faceta, zachowałem się

background image

w stosunku do niej okropnie i wyrządziłem jej wiele zła. Taki byłem. Jednak bez tych wszystkich

kobiet, o wiele dojrzalszych od mnie, byłbym nikim. Dziś jeszcze, oprócz Cristiny, dającej mi tak

duże poczucie równowagi, we wszystkich moich zawodowych relacjach przeważają kobiety, od

agentów literackich po wydawców. Kobiety są obecne w każdej minucie mojego życia.

– Może dlatego, że je dobrze rozumiesz. Nie wszyscy mężczyźni budzą ten rodzaj miłości

w kobietach. Ale jak jest z tą kobietą, która mieszka w tobie?

– Prawdę mówiąc, długo broniłem się przed kobiecą stroną mojej osobowości. Wojownik,

którym jestem, woli toczyć bitwy, a to raczej rozwija poczucie męskości. Dlatego długo nie

wiedziałem, co to współczucie, umiłowanie życia, aż do dnia, kiedy odkryłem w sobie kobiecy

aspekt, a on jest bardzo istotny, bo bez niego nigdy nie staniemy się prawdziwymi, spełnionymi

mężczyznami.

– Co sprawiło, że uświadomiłeś sobie potrzebę pierwiastka żeńskiego?

– Przez całe życie walczyłem z przeszkodami, które stawały na mojej drodze, podejmowałem

ważne decyzje, jak choćby porzucenie z dnia na dzień narkotyków. Ale życie, czy tego chciałem

czynie, narzucało mi swoją wolę. Nieraz złościłem się na siebie, plułem sobie w brodę, że nie

wiem nic o życiu, że nie potrafię kierować swoim losem. Próbowałem więc się rozluźnić i żyć

chwilą. W tych rzadkich momentach, kiedy udawało mi się poddać ufnie nurtowi życia, czułem

się lepiej, to było tak, jakby los prowadził mnie za rękę. Po czym te same problemy wracały,

znowu musiałem brać się w garść, podejmować decyzje, trzymać ster w raku – nie wystarczało

mi poddanie się biegowi rzeczy.

Aż kiedyś po mojej pieszej pielgrzymce do Santiago de Compostela, która była dla mnie

momentem zwrotnym, postanowiłem również przeżyć to, co w RAM – bardzo starej tradycji

duchowej sprzed pięciuset lat, zrodzonej w łonie Kościoła katolickiego, do której przystąpiłem

wraz z trzema innymi adeptami – znane jest pod nazwą „drogi kobiecej”, choć niektórzy

nazywają ją „drogą rzymską”. Ma ona na celu ukazanie nam żeńskiej strony naszej osobowości.

Z tamtego doświadczenia narodziła się moja powieść Brida. To historia pewnej kobiety, którą

poznałem podczas tamtej wędrówki i której koleje losu są bardzo podobne do moich. W pewnym

sensie Brida jest właśnie tą kobietą, której szukałem w sobie.

– Dlaczego nazywa się tę drogę kobiecą?

– Bo w przeciwieństwie do tradycyjnej pielgrzymki do Santiago de Compostela, która

kształtuje przede wszystkim silną wolą, opartą na dyscyplinie, wysiłku i wytrwałości, droga

kobieca, wedle tradycji RAM, odkrywa i rozwija w tobie współczucie, budzi zadumą i poczucie

bliskości ze źródłem życia, z ziemią. Droga do Santiago jest aktywniejsza, bardziej wojownicza.

Dlatego zazwyczaj mówią, że jest bardziej „jezuicka”, bo przecież założycielem jezuitów był

ś

wiaty Ignacy Loyola, były żołnierz. Droga kobieca zaś jest bardziej kontemplacyjna, jakby po

linii trapistów, którzy oddają się medytacji i starają się odkryć głębiny ducha. To rodzaj

background image

religijności bardziej kobiecy niż religijność jezuicka. Trapiści bowiem dużo pracują własnymi

rękoma, uprawiają ogrody, poświęcając się zarazem medytacjom. Jezuici są bardziej

przedsiębiorczy i częściej uczestniczą w bitwach tego świata.

– Na czym dokładnie polega ta droga?

– Wielu ludziom może się to wydać głupie, ale dla mnie było to siedemdziesiąt

najważniejszych, niezapomnianych dni życia. Kiedy wyruszasz w taką pielgrzymkę, musisz

całkowicie zmienić swój punkt widzenia. Podążasz własnym rytmem i żaden mistrz nie mówi ci,

którędy masz iść. Najważniejsze były sny. Bo czyż sny nie są od najbardziej zamierzchłych

czasów częścią kobiecej duszy? A w ciągu dnia miałem jak najdosłowniej robić to, co mi się

przyśniło.

– Czy musiałeś interpretować te sny?

– Nie chodziło o żadną interpretację, tylko o wykonanie co do joty tego, o czym śniłeś. Jeżeli

na przykład przyśnił ci się dworzec autobusowy, to powinieneś udać się na najbliższy dworzec

i zobaczyć, co ci się tam przydarzy. Pewnej nocy śnił mi się mecz piłki nożnej. Następnego dnia

Brazylia miała grać z Danią. Pamiętam, śniło mi się, że Dania wygrała 3:2. Kiedy oglądałem ten

mecz na jawie i był już remis 2:2, powiedziałem, że musi paść jeszcze jeden gol. I rzeczywiście,

mecz zakończył się wynikiem 3:2, tak jak śniłem, tyle że dla Brazylii.

– A jeśli nic ci się nie śniło?

– Zawsze coś misie śniło. Podobnie się dzieje, gdy poddajesz się psychoanalizie. Wcale nie

ś

ni ci się więcej, po prostu lepiej pamiętasz swoje sny. Kiedy czasem oznajmiałem mojemu

mistrzowi, że nic mi się nie śniło, odpowiadał: „Na pewno coś ci się śniło, zawsze coś się śni”.

Wtedy mówiłem: „Ale śnił mi się tylko jakiś warsztat samochodowy”. A on na to: „A co ty byś

chciał, żeby ci się śniła Matka Boska? To szukaj teraz tego warsztatu i zobacz, co się stanie”.

– Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że się pomyliłeś?

– Raz naprawdę się pomyliłem i omal nie przypłaciłem tego życiem. W moim śnie pojawiło

się słowo Gez, które jest nazwą górskiego szczytu, ale również pewnej kapliczki w pobliskim

miasteczku. Ponieważ wydawało mi się, że to słowo odnosiło się do góry, więc tam poszedłem.

To była bardzo trudna góra do wspinaczki i o mały włos nie złamałem tam karku. A chodziło

jednak o kapliczkę o tej samej nazwie.

– W istocie pierwsze bóstwo w historii było rodzaju żeńskiego. To Gaja, bogini płodności –

Ziemia. Mężczyźni, najczęściej wojownicy, z czasem zaczęli oddawać cześć męskiemu bóstwu.

Wtedy kobietę zepchnięto na drugi plan, a Bóg przyjął postać surowego pana, wymierzającego

sprawiedliwość, ferującego wyroki, spragnionego krwawych ofiar.

– Dlatego nie podoba mi się sposób, w jaki religie skradły Bogu kobiece oblicze, oblicze

współczucia, miłości dożycia, ludzi i rzeczy. Tworzenie jest procesem kobiecym, powolnym,

tajemniczym, związanym nie tyle z naszą maską, żelazną logiką, ileż istotą kobiecości, bo

background image

przecież kobieta jest obrończynią życia i nie kocha wojen, które zabijają owoce jej łona.

– Co nazywasz „kobiecym przebudzeniem”?

– To wyrażenie nie ma nic wspólnego z seksualnością, tylko z twórczym myśleniem,

wykraczającym poza konwencjonalną logiką. Jak wiesz, wielu pisarzy sięga po symbol kobiety,

by uchwycić ów osobliwy mariaż intuicji z logiką, bliski marzeniom sennym. Według Ewangelii

ż

ona Poncjusza Piłata miała sen sprzeczny z racjonalnym umysłem swojego męża, Poncjusz jej

nie posłuchał i popełnił błąd. W dramacie Szekspira Juliusz Cezar żona przyszłego wtedy cesarza

ostrzega go przed niebezpieczeństwem, które sławetnego marcowego wieczoru czyhało na niego

w Senacie. Ale Juliusz Cezar logicznie pomyślał, że kobieta nie może mieć pojęcia

o politycznych zawiłościach sytuacji, w której się znalazł. I on również popełnił błąd.

– Czy łatwo ci było odnaleźć w sobie pierwiastek żeński?

– Nie, był to proces powolny i trudny, bo musiałem wyzbyć się zasad stworzonych przez

oficjalną wiedzę, która jest z zasady maską i gardzi przymiotami kobiety. Tak jakby w historii nie

istniał żaden inny filozof prócz Kartezjusza. A przecież byli także mistycy, oni nie patrzyli na

ś

wiat jedynie przez pryzmat kartezjańskiej logiki, w której dwa i dwa zawsze daje cztery.

Posługując się tylko logiką, tracimy kontakt z tajemnicą, z bogactwem świata wyobraźni. Dlatego

tak bardzo jest mi bliska wschodnia filozofia paradoksu, która nie jest filozofią linii prostej, lecz

koła, gdzie wszystko może być i nie być jednocześnie, bo życie nie jest robotem z gotowymi

odpowiedziami na wszystko. śycie jest nieprzewidywalne i w każdym ułamku sekundy może

odmienić swój bieg.

– A propos „dwa plus dwa równa się cztery” w klasycznej matematyce, hiszpański filozof

Fernando Savater powiedział mi: „Wzajemnych uczuć nie da się zmierzyć, a inteligencja operuje

zawsze stałymi wielkościami, które można policzyć. Dwa i dwa daje cztery w matematyce,

podczas gdy dwa nieszczęścia i dwa nieszczęścia nie tylko dają cztery nieszczęścia, ale też

czasami sprawiają, że wyskakujesz przez okno”.

– Uważam, że to wspaniałe zdanie.

– Jedno jest pewne, że nasza wiedza, zwłaszcza na zachodzie, a mniej w kulturach choćby

afrykańskich, jest zasadniczo męska.

– Czasem potrzeba nam namacalnych symboli, aby lepiej zrozumieć i dlatego przemawia do

mnie obraz gołębia i węża, czyli tradycja Ducha Świętego – ważne jest nie tyle, by gromadzić, ile

umieć odczytać ów język zbiorowej podświadomości, który nazywamy anima mundi. To właśnie

jest język gołębia. Z drugiej strony istnieje kult gromadzenia, kult węża, klasycznie pojmowanej

mądrości. Nie możemy zadowolić się tylko jedną bądź drugą, musimy pogodzić ze sobą obie –

i logikę, i intuicję. Pewnie dlatego tak bliski mi jest wizerunek Niepokalanej z wężem u stóp.

– Leonardo Boff w swojej książce El aguila y la gallina [Orzeł i kura] przytacza pewną

afrykańską baśń, która dokładnie ilustruje to, o czym mówisz. Orzeł jest tam częścią tajemnicy

background image

niebios, którą każdy z nas nosi w sobie, nawet jeśli o niej zapomnieliśmy, natomiast kura latająca

tuż nad ziemią to konkret, logika kartezjańska, w której nie ma wiele miejsca na marzenia ani na

to co nadprzyrodzone i nieprzewidywalne, ale to także rzeczywistość, z którą trzeba się liczyć.

– Ta książka Boffa jest cudowna, ale w Ewangeliach również można znaleźć wiele

podobnych przykładów, jak choćby chwila kiedy Jezus mówi, że przyszedł nie po to, aby znieść

stare prawa, tylko po to by je wypełnić. Istotnie, czasem zdarza się, że szacunek i posłuszeństwo

wobec prawa paraliżują cię i nie pozwalają żyć, z drugiej jednak strony nie można pogrążyć się

w całkowitej anarchii. Inny fragment Ewangelii, który bardzo lubię, to ten, w którym Jezus mówi

do swoich uczniów, że gdy wejdą między ludzi, muszą być „roztropni jak węże i nieskazitelni jak

gołębie”. Dlatego musimy stąpać mocno po ziemi, być konkretni i obiektywni, ale jednocześnie

umieć przyglądać się biegowi rzeczy, czerpać przyjemność z ich kontemplacji i starać się odkryć

ów sekretny język, który przemawia bardziej do naszej podświadomości, do naszej kobiecej

strony, niż do naszego rozsądku.

– Często mówisz o kobiecym sposobie myślenia. Co to znaczy?

– To przeciwieństwo tego, co zazwyczaj nazywamy kartezjańskim systemem myślenia.

Myśleć w sposób kobiecy, to myśleć w sposób odmienny od klasycznej, męskiej logiki, która tak

długo dominowała myśl, zwłaszcza zachodnią – dominuje do dziś. Mimo rozlicznych bitew,

które kobieta stoczyła o swoją autonomię, wciąż przyznaje się jej zbyt mało miejsca w tym, co

nazywasz Akademią, czyli w oficjalnej nauce. W Hiszpanii na przykład tylko raz kobieta objęła

urząd rektora uniwersytetu.

– I pewnie sprawowała tę funkcję, kierując się kryteriami bardziej męskimi niż sami

mężczyźni.

– Tak jak wielkie kobiety w polityce, od Goldy Meir do Margaret Thatcher, które były

bardzo męskie.

– I w tym cały szkopuł. Dlatego kobiecym systemem myślenia nazywam co innego. Kobieta

nie pozwala wznosić murów między sacrum i profanum, to logika tajemnicy, tego co niepojęte,

cudu. Jeżeli idziesz kobiecą drogą i przyśni ci się warsztat samochodowy, po przebudzeniu

musisz go odnaleźć i sprawdzić, co ci się tam przydarzy. To całkiem pozbawione logiki, a więc

bliższe temu co niewyrażalne, nowe, co ma związek z najgłębiej skrywaną częścią naszego bytu.

To właśnie dla mnie jest pierwiastek żeński.

– Stwierdziliśmy, że wiek XXI będzie z pewnością kobiecy, bardziej „matriarchalny” niż

poprzedni, bardziej płynny. Jak sądzisz, jaka będzie w nim rola kobiety?

– Taka sama jak mężczyzny. Bo ja nie mówię o kobiecie, tylko o kobiecym pierwiastku.

Spójrzmy dla przykładu na to, co stało się z najbardziej śmiałymi ruchami feministycznymi:

kobiety próbowały zdobyć część władzy, ale po to by sprawować ją w ten sam sposób co

mężczyźni. Nie o taką kobiecość mi chodzi. Kobieta musi umieć utrzymać w równowadze swoją

background image

energię żeńską i męską, tak samo mężczyzna musi umieć utrzymać harmonię między tymi

dwiema energiami, z których jest stworzony, męską i żeńską.

– Chciałem zapytać cię o kwestię, o której mężczyźni rozmawiają niewiele. Zgadzamy się, że

my, mężczyźni, skoro nie składamy się w stu procentach z pierwiastka męskiego, musimy

rozpoznać w sobie kobiecą stronę. Ale ciągle nie przyjmujemy do wiadomości, że kobieta także

poszukuje męskiej cząstki, którą nosi w sobie, i wciąż pragniemy, by była coraz bardziej kobieca.

Moim zdaniem to bardzo egoistyczne. Bo sądzimy, że my będziemy pełniejsi, jeżeli odkryjemy

naszą stronę żeńską, podczas gdy kobiecie odmawiamy prawa do jej elementu męskiego.

Stworzyliśmy społeczeństwo, w którym władza wymaga cech męskich, co automatycznie

wyklucza kobietę z kierowniczych stanowisk. Czy to ci się wydaje sprawiedliwe?

– W zasadzie zgadzam się z tobą, tyle, że ten problem nie jest ani twój, ani mój, tylko

samych kobiet. Powinniśmy odrzucić ten wieczny paternalizm w stosunku do nich. Masz rację,

jeżeli my odkrywamy naszą kobiecość, to nic nie powinno stać na przeszkodzie, by i one odkryły

w sobie własną męskość, choć wolelibyśmy widzieć w nich uosobienie czystej kobiecości. Ale to

one muszą stoczyć tę bitwę. Muszą chwycić miecz i walczyć, nie możemy ich w tym wyręczyć.

Jeśli potrafią walczyć, odkryją w sobie męską energię. Podobnie jak rozpętały kiedyś pierwszą

rewolucję feministyczną, dążąc do zniesienia dyskryminacji i, przynajmniej w teorii, takiego

samego dostępu do władzy jak mężczyźni, tak teraz powinny rozpocząć drugą bitwę. Ale kiedy

już zdobędą władzę, będą musiały unikać sprawowania rządów na męską modłę, bo wtedy uda

nam się jedynie zastąpić mężczyznę kobietą, a cała reszta będzie po staremu.

Dlatego kiedy kobieta zajmuje wysokie stanowisko, musi zrobić wszystko, aby piastować je,

nie zapominając o swojej kobiecości, bo struktury społeczne są w dużej mierze męskie. Kobiety

muszą przełamać ten schemat, wprowadzając trochę żeńskiej energii i na niej budować

społeczeństwo, w którym współistniałyby elementy pozytywne zarówno ze świata mężczyzn, jak

i kobiet.

Mag

Zanim Paulo Coelho stał się słynnym pisarzem, znany był w pewnych kręgach jako mag,

któremu przypisywano nadprzyrodzone moce, jak choćby wywoływanie deszczu. W naszej

rozmowie zdecydował się wyznać wszystko na temat swoich bolesnych doświadczeń z magią.

Porzucił ją, kiedy zrozumiał, że ociera się o bezmiar Zła i że ta droga prowadzi w przepaść.

Coelho wciąż jednak wierzy w magiczny wymiar życia, bo uważa, że wszyscy jesteśmy zdolni

rozwinąć drzemiący w nas potencjał, a każdy, kto tego pragnie, może odczytać tajemny język,

którym przemawia otaczający nas świat.

Juan Arias

background image

– Czy nadal wierzysz w magiczny wymiar życia?

Paulo Coelho

– Całkowicie. Ale trzeba rozróżniać pojęcie „magiczny” od „magii”. Magia jest

instrumentem, jej skutki są magiczne. Magia to narzędzie, jak młot, miecz, instrument. Możesz

tylko magicznie się nim posługiwać.

– Ciągle czujesz się magiem? Wielu ludzi pamięta, że byłeś kiedyś magiem.

– Teraz też jestem magiem, tak jak magiem może być każdy. Oczywiście szanuję duchową

tradycję katolicyzmu, ale wierzę głęboko, że wszyscy posiadamy talenty, których w sobie nie

rozwijamy, bo oficjalna nauka ich nie akceptuje, a o nas mówi „przesądni” czy jeszcze gorzej. Ja

jestem człowiekiem, który podobnie jak mag, stara się rozwijać swoje uśpione moce, co wcale

nie oznacza, że czuję się lepszy czy gorszy od innych.

Te nasze rozmowy to też magia, bo odprawiamy pewien rytuał i tylko ode mnie zależy, czy

zechcą się otworzyć przed tobą i powierzyć ci moje tajemnice. W tej chwili jesteś nie tyle sobą,

ile uosobieniem ciekawości wszystkich moich czytelników. Jesteś tu, by zadawać mi pytania, to

twoje zadanie. To samo robiłeś w swojej książce-wywiadzie z Saramago El amor posible. Kiedy

ją czytałem, dostrzegłem wiele pytań, które chciałbym zadać jako czytelnik, aby poznać lepiej

tego znakomitego portugalskiego pisarza. Takie rzeczy wydają mi się prawie święte, bo dotykają

najintymniejszej sfery naszego ja.

– Miałeś także do czynienia z niszczycielską czarną magią. Jak to wspominasz?

Nagle Coelho zapragnął zrobić przerwę. Zbliżała się północ, a dla niego ta godzina między

dniem a nocą jest święta i rytualna. W żadnym innym momencie naszej rozmowy Coelho nie był

bardziej spięty i niespokojny niż wtedy, gdy zajęliśmy się kwestią czarnej magii. Był świadom,

ż

e zaraz wyjawi najważniejsze i najboleśniejsze momenty swojego życia, i wiele go to

kosztowało. Powiedział, że chce zgasić światło i zapalić świece. Tak też zrobiliśmy.

– Świat magii jest mało znany. Twoi czytelnicy z pewnością chcieliby wiedzieć, co ci się

przydarzyło.

– Spróbuję, wytłumaczyć ci to w chronologicznym porządku. Wykształcili mnie jezuici,

którzy zaszczepili mi pewne pojęcie Boga. Dla mnie – nie wiem jak dla innych – było to bardzo

złe przeżycie, bo właśnie tam straciłem wiarę dzieciństwa. Próba narzucenia człowiekowi wiary

to najlepszy sposób na to, by się zbuntował i przeszedł na drugi biegun. Słyszałem, że Fidel

Castro też uczył się u jezuitów. Dla mnie bunt wobec narzuconej siłą edukacji religijnej oznaczał

ucieczkę w marksizm. Właśnie wtedy zacząłem czytać Marksa i Engelsa. Był to czas dyktatury

wojskowej w Brazylii i pewnie dlatego zacząłem sięgać po wszystko, co było wtedy zabronione,

bez wyboru. Jedną z takich zakazanych lektur była literatura marksistowska, uważana niemal za

demoniczną. Czułem się ateistą, ale nie trwało to długo, bo miałem w duszy ciekawość pisarza

i zacząłem zadawać sobie klasyczne pytania: Kim jestem? Co ja tutaj robię? Dokąd idę? Skąd

background image

przychodzę? Nie pamiętam dokładnie, ile miałem wtedy lat. Było to mniej więcej w 1969 roku,

kiedy ruch hipisowski z całym swoim ładunkiem mistycyzmu eksplodował w Brazylii.

– Z wielkim entuzjazmem przyjąłeś narodziny tego ruchu.

– Zadawałem sobie mnóstwo pytań. Na początku wydawało mi się, że była to jakaś ucieczka

od rzeczywistości, bo byłem przesiąknięty ideami marksistowskimi, chciałem walczyć

o wolność, braterstwo i wzniosłe ideały. Tak naprawdę jednak było we mnie wiele sprzeczności,

bo walczyłem o dyktaturę proletariatu, chodziłem na manifestacje, a zarazem uwielbiałem

Beatlesów. Było coś we mnie, co wykraczało poza czysty marksizm i sprawiało, że na

manifestacjach skandowałem: Sergeant Pepper’s! Na dodatek uwielbiałem teatr.

– W istocie twoje poszukiwania były bardziej duchowe niż polityczne.

– Tak naprawdę bardziej pociągał mnie świat duchowości i właśnie tego świata szukałem po

omacku we wszystkich kierunkach, byle dalej od mojej tradycyjnej religii. I tak dotarłem do

kosmogonii hinduskiej, w którą wpadłem z całym impetem. Zacząłem recytować wszystkie

mantry, jakie tylko wpadły mi w ręce, uprawiać jogę, medytację i co tylko miało jakikolwiek

związek z duchowością Wschodu.

– Czy byłeś wtedy kawalerem?

– Nie, byłem już po ślubie z pierwszą żoną, która miała pieniądze, więc nie musiałem się

o nic martwić i zajmowałem się tylko czytaniem. A czytałem najróżniejsze rzeczy, od Poranka

magów Louisa Pauwelsa i Jacques’a Bergiera po literaturę wywodzącą się z materializmu

historycznego. Mieszkałem wtedy w hipisowskiej komunie i nagle przyszła mi do głowy pewna

ciekawa refleksja. Myślałem tak: gdybym żył w 1928 roku, jechał samochodem i w pewnej

chwili wyszedłby mi pod koła Hitler, a ja bym go niechcący przejechał, to czyż nie odmieniłbym

losu milionów ludzi, nie mając o tym pojęcia? A tymczasem zamknęliby mnie do więzienia za

zabójstwo. Nikomu nawet do głowy by nie przyszło, że ta ofiara wypadku byłaby w przyszłości

znienawidzonym Hitlerem, ja też bym nie wiedział, że zabiłem potencjalnego ludobójcę i tak

naprawdę odmieniłem cały ład społeczny, całą epokę, losy całego świata. Zacząłem się nad tym

zastanawiać i powiedziałem sobie: To obłęd! Nie do wiary! W takim razie musi być więcej takich

rzeczy na ziemi, o których nie mamy pojęcia. Pod wpływem tych przemyśleń i mitologii

hinduskiej szukałem nowych doświadczeń, tak jak wszyscy, którzy wkraczają na drogę duchową.

– Wtedy zacząłeś szukać mistrzów, którzy wtajemniczyliby cię w sferę ducha.

– No właśnie. W takiej chwili pokładamy całą naszą nadzieję i zaufanie w kimś, kto pewnego

dnia bardzo nas zawiedzie, ale w początkowej fazie wydaje nam się ważny i niezbędny, bo

prowadzi nas za rękę przez labirynty i tajemnice życia. Przechodziłem od mistrza do mistrza, od

sekty do sekty, wyznawałem wiele filozofii, aż wreszcie mój niepokorny charakter sprawił, że

zacząłem szukać tego, co jest najbardziej radykalne, co było najbardziej na lewo w lewicowym

poszukiwaniu duchowości.

background image

– Chciałeś odciąć się od swoich przyjaciół i szukać czegoś innego.

– Tak, ale miałem jeszcze inny powód, który dziś wydaje mi się bardzo głupi: chciałem

uwodzić kobiety, szokować, robić na nich wrażenie swoją wiedzą tajemną. Rozglądałem się za

tajną społecznością, która byłaby uznawana za najczarniejszą owcę. Dowiedziałem się o pewnej

sekcie, której nie chcę teraz nawet nazwać z imienia. Powiedzmy, że była to społeczność dnia

Apokalipsy. Miała ona wielkiego guru. Czytałem wszystko, co znalazłem na jego temat. Działo

się to w okresie, kiedy próbowałem pisać i stworzyłem czasopismo alternatywne. śeby jak

najwięcej dowiedzieć się o tej osobie, poszedłem zrobić wywiad do czasopisma z kimś, kto miał

wiele wiedzieć. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem u niego ledwie kilka książek. A sądziłem, że

ludzie, którzy mają dużą wiedzę, mają też wielką bibliotekę.

W tym momencie żona Paula wyjęła aparat, aby zrobić nam zdjęcie. Coelho poprosił, żeby

tego nie robiła: „Rozmawiamy o magii, a magowie twierdzą, że wizerunki mają niezwykłą moc.

Na przykład Castaneda nie pozwalał się fotografować. Nie została po nim żadna fotografia. Ja nie

jestem Castaneda, ale...”. Cristina mimo to chciała pstryknąć zdjęcie. Była noc i flesz nie

zadziałał. „A widzisz – rzucił Paulo. – Mówimy o magii i zdjęcie nie wychodzi”.

– Wróćmy do człowieka, do którego poszedłeś na wywiad. Miał ci opowiedzieć o sekcie

uprawiającej czarną magię.

– Wydało mi się, że rozmowa z nim jest bardzo owocna, a te trzy czy cztery książki, które

miał, niezmiernie interesujące. Zapytałem go o autora, odpowiedział: Aleister Crowley. Była tam

ze mną moja żona, żona bez imienia, i oboje wyszliśmy zafascynowani.

– Jaka wyglądała ta tajemnicza sekta?

– Było to stowarzyszenie, które zaczęło formować się na początku XIX wieku i stawiało

sobie za cel „totalne poszukiwanie w totalnej anarchii”, co dwudziestotrzyletniemu młokosowi

mogło się wydać najwyższym ideałem. Napisałem później o tym książkę, ale Cristina nie

pozwoliła mi tego opublikować. Przeczytała tekst z dużym zainteresowaniem, a kiedy doszła do

końca, spojrzała na mnie wzrokiem Matki Boskiej z Aparecida, patronki Brazylii i rzekła: „Nie

publikuj tej książki, ona mówi o twoich doświadczeniach ze Złem”. Odpowiedziałem: „Ależ

Cristina, to tylko tragiczne przeżycie”. Lecz ona nalegała: „To fascynujące, ale nie publikuj jej,

bo mogłaby zostać źle odczytana”. Więc wykasowałem tekst z pamięci komputera. Tamtej nocy

nie zmrużyłem oka. Następnego dnia poszedłem na obiad z moim wydawcą i powiedziałem mu:

„Rzuć na to okiem, bo będziesz ostatnią osobą, która to przeczyta”. Spojrzał na mnie jak na

szaleńca, bo książka miała już iść do druku. Powiedziałem mu, że mam zamiar ją zniszczyć.

I tak też zrobiłem. Zachowałem tylko jeden Rozdział opowiadający o moim pierwszym

spotkaniu z Raulem. Całą resztą wyrzuciłem.

– Jaki nosiła tytuł?

– Społeczeństwo alternatywne. Abyś lepiej zrozumiał moją ówczesną fascynację, muszę ci

background image

trochę opowiedzieć o samym Crowleyu. To bardzo dziwna postać w dziejach magii. Jeśli

przyjrzysz się jego zdjęciu w internecie, zobaczysz oblicze Zła. Crowley był diaboliczną postacią

o bardzo silnej osobowości. Pojawił się w Anglii w momencie, gdy klasyczna magia –

z masonerią i innymi tajnymi stowarzyszeniami – popadła w dekadencję. I tu nagle zjawia się

ktoś taki i mówi: „Koniec z sekretami!”. Zaczyna publikować wszystkie książki, które dotąd

krążyły w podziemnym obiegu, i zakłada swoją sektę z własnym systemem społecznym,

politycznym, ideologicznym, który, jak każdy system, ma swoją sztandarową księgę, jak Kapitał

albo Biblia – Księgę praw, podyktowaną mu rzekomo przez anioła w Kairze. Jest to bardzo

przejrzysta deklaracja zasad. Przedstawia teorię systemu władzy, którą można by streścić tak:

istnieją słabi i silni, a rządzi prawo dżungli. Słabi są niewolnikami, silni mają władzę i wolność.

Wszystko to napisane stylem niesamowicie solidnym, magicznym, mistycznym, jak zresztą cała

twórczość Crowleya. Zafascynowany i lekkomyślny zarazem, zacząłem wcielać w życie te nauki,

z dobrym skutkiem.

Na stronie internetowej poświęconej Aleisterowi Crowleyowi można przeczytać: „Postać

enigmatyczna i powszechnie krytykowana, nie tylko w jego epoce, zdominowanej przez

wiktoriańską moralność, która okrzyknęła go „najbardziej perwersyjnym człowiekiem świata”.

Także w naszych czasach, wśród tych, co pretendują do miana znawców Człowieka i jego

Systemu, imię Crowleya przywołuje aurę zła i perwersji, która niesłusznie czyni z niego

czarnoksiężnika, a wręcz, co jeszcze bardziej absurdalne, ucznia Szatana. Najczęściej jednak

zapomina się w jego biografiach, że był człowiekiem szukającym rozwoju duchowego, że

naprawdę był Magiem w najszerszym tego słowa znaczeniu”.

– Wtedy ślepo wierzyłeś tamtej sekcie.

– Szczerze mówiąc, wierzyłem i nie wierzyłem, wierzyłem nie wierząc, choć trzeba

przyznać, że mnie to uwiodło. Właśnie wtedy na mojej drodze pojawił się Raul Seixas, sławny

piosenkarz, który miał tak ogromny wpływ na moje życie. Wprowadziłem Raula do tej sekty. Nie

stawiała żadnych szczególnych wymagań, nie rządziły nią żadne prawa, mogłeś być potworem

albo aniołem, było tam miejsce dla każdego. Panowała całkowita swoboda seksualna

i intelektualna. Chodziło o to, aby doprowadzić doświadczenie władzy do granic ostatecznych.

– Nie przerażało cię to?

– Patrzyłem na to wszystko bez przekonania albo widziałem tylko strony pozytywne.

W tamtym czasie byłem dość podatny na wpływy i widziałem duże zmiany w życiu moim

i innych członków sekty. Dopiero później zacząłem zdawać sobie sprawę, że granica między

białą magią a czarną jest czasem bardzo subtelna. Chodzi o to, że w czarnej magii próbujesz

wywierać wpływ na losy innych. To jest właśnie ta granica, bariera i przepaść. Jeśli pójdziesz do

kościoła, zapalisz świeczkę Matce Boskiej i powiesz: „Chcę poślubić taką to a taką osobę” – to

w tym momencie zaczyna się już czarna magia, chociaż jesteś w świątyni. Jeżeli natomiast

background image

pójdziesz na rozstaje dróg i złożysz ofiarę demonom, prosząc o zdrowie, bo się źle czujesz – to

jest biała magia, bo nie starasz się panować nad innymi. Cała różnica polega na tym, czy

ingerujesz w cudze życie, czy nie. Wszystko miało wtedy w moim odczuciu pełno znaczeń,

jakbym widział symbole w ciągłym ruchu. Tak więc postanowiliśmy z Raulem oddać naszą

muzykę w służbę tej tajnej sekty. Między słowami pieśni ukryliśmy deklarację jej zasad,

docierające podprogowo do świadomości. Były to mantry całkowicie techniczne, precyzyjne,

doskonałe, Zło bowiem bywa bardzo precyzyjne.

– Jak to się stało, że zaciąłeś widzieć w tym dominację Zła?

– Wtedy jeszcze nie widziałem Zła, raczej rewolucję, bo Crowley głosił początek

Apokalipsy: „Ja jestem życiem, na które czekacie. Przybyłem, aby przeobrazić całe

społeczeństwo”. Wydawało mi się, że to jest w porządku i praktykowałem rytuały, choć nie

wszystkie, bo nie chciałem rozstać się z pewnymi wierzeniami z dzieciństwa, jak anioł stróż czy

ś

więty Józef.

– Czy ta sekta była skrajnie antyreligijna?

– Tak, całkowicie. Ja także byłem wtedy zagorzałym przeciwnikiem katolicyzmu i, jak już ci

mówiłem, porzuciłem wiarę moich rodziców, ale w głębi duszy nigdy nie wyrzekłem się

pewnych elementów dawnej wiary.

– Kiedy zorientowałeś się, że ta sekta jest ucieleśnieniem zła?

– Pewnego dnia, tuż przed moim aresztowaniem (mam na to świadków, możesz zadzwonić

i zapytać) byłem w domu, kiedy nagle zaczęło się ściemniać. Miałem coś konkretnego do

zrobienia, już nie pamiętam co. Moja żona bez imienia gdzieś wyszła, więc byłem sam. Robiło

się coraz ciemniej. Pomyślałem sobie, że to skutek uboczny pewnego narkotyku, który kiedyś

wziąłem. Wtedy już nie szprycowałem się ani nie brałem psychotropów, to był rok 1974.

Sięgałem jeszcze czasem po kokainę.

– Co właściwie się wtedy stało?

– Był jeszcze dzień, a wokół mnie zapadał zmrok. To była ciemność namacalna, fizyczna,

a nie wytwór mojej wyobraźni. W pierwszej chwili pomyślałem, że umieram.

– Czy widziałeś coś w ciemności?

– Tak, bo nie zajmowała całej przestrzeni. Tak jakby nagle świeca na stole zaczęła dymić

i ten dym wypełniał dom. To był czarny gęstniejący dym, który chwilami przesłaniał mi cały

widok, ale przede wszystkim mnie przerażał.

– Nie było innych zjawisk? Tylko ten dym?

– Najgorsze były dźwięki, których nie potrafię, ci opisać.

– Był jeszcze ktoś w domu, czy byłeś całkiem sam?

– Byłem sam w moim własnym mieszkaniu, bogaty i zadowolony z siebie. Ale ta ciemność

między podłogą a sufitem napawała mnie tak przemożnym lękiem, że wpadłem w panikę.

background image

Poczułem, że przyszło Zło. W pierwszej chwili zacząłem to łączyć z moimi wizytami u pewnej

kobiety, do której chodziłem na seanse autosugestii.

– Jak zareagowałeś na to dziwne zjawisko?

– Teraz już nie pamiętam, czy to ja zadzwoniłem do kogoś z grupy, czy ten ktoś zadzwonił

do mnie i powiedział drżącym głosem, że zdarzyło mu się dokładnie to samo. Wtedy

zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę, że to nie halucynacje. Tamten człowiek znał sektę, lepiej

ode mnie. Nie mogliśmy skontaktować się z naszym guru, bo nie miał telefonu – w Rio, w latach

siedemdziesiątych, telefon był rzadkością. Byłem zagubiony i przerażony. Chciałem koniecznie

coś zrobić, więc powtarzałem sobie uparcie: musisz o tym zapomnieć, pomyśl o czymś innym.

Zacząłem liczyć wszystkie płyty, jakie miałem w domu, a było ich wiele. Kiedy skończyłem

liczyć płyty, zacząłem liczyć książki, ale ciemność nie rozpraszała się ani na chwilę.

– Kiedy policzyłeś już wszystko, co się dało, co zrobiłeś?

– Ponieważ strach ciągle mnie trzymał, powiedziałem sobie, że jedynym ratunkiem może być

pójście do kościoła, ale jakaś siła nie pozwalała mi ruszyć się z domu, ciągle miałem poczucie, że

ś

mierć nadejdzie lada chwila. Wtedy wróciła moja żona, która należała do tej samej sekty.

Okazało się, że ona też widziała tę czerń. I tak pomału dowiedzieliśmy się, że wszyscy

członkowie owej sekty doświadczyli tego samego. Czułem obecność Zła, widoczną i namacalną.

Tak jakby Zło mówiło: „Wzywaliście mnie i oto jestem”.

– Jak długo już należałeś do tej sekty?

– Około dwóch lat. Przypomniałem sobie, że w czasach kiedy braliśmy z żoną sporo

narkotyków, dużą ulgę przynosiło picie mleka lub skrapianie twarzy zimną wodą. Ale w tamtej

chwili ani ona, ani ja nie mieliśmy odwagi przejść przez tę okropny półmrok, żeby dotrzeć do

łazienki. W końcu jakoś się udało, skropiliśmy sobie twarze wodą i poczuliśmy się lepiej.

Wzięliśmy prysznic, ale kiedy wyszliśmy z łazienki, wszystko było jak przedtem, ciemność

ciągle zalegała w mieszkaniu, groźnie i tajemniczo. W tym momencie przypomniała się mi cała

moja dziecięca religijność. I przestało być ważne, czy umrę, a najważniejsza była pewność, że ta

dziwna energia istnieje naprawdę, że jest rzeczywista, wręcz namacalna.

– Czy podczas rytuałów tej tajemnej społeczności wzywaliście czasami Zło?

– Zawsze, ale rozumiejąc Zło jako bunt, niejako Zło samo w sobie.

– To była sekta satanistyczna?

– W porównaniu z tym, co tam przeżyliśmy, rytuały satanistyczne, które znałem bardzo

dobrze, były niczym. Tamto było o wiele bardziej złowrogie.

– Groźniejsze niż Kościół Szatana?

– I to znacznie bardziej, bo to była sekta o ściśle określonej strukturze, wyznająca jasno

sformułowaną filozofię. Odprawialiśmy tam konwencjonalne rytuały magiczne, ale to było

królestwo mocy w najczystszej formie. Czasami robiliśmy inwokacje Zła i uzyskiwaliśmy bardzo

background image

konkretne efekty, ale nigdy nie były tak rzeczywiste jak owa czerń, która zapanowała w moim

domu.

– Do czego zobowiązywaliście się podczas tych rytuałów i inwokacji?

– Do niczego. Mieliśmy władzę absolutną. Diabeł igra z tobą tak samo jak kokaina, wmawia

ci, że masz nieograniczoną moc. Kokaina daje ci to samo wrażenie panowania nad światem,

całkowitego bezpieczeństwa, ale to są tylko pozory. Prawda jest taka, że to ty jesteś

niewolnikiem.

– Wróćmy do tamtego doświadczenia. Jak to wszystko się skończyło?

– Była sobota, około dziesiątej rano. W końcu wziąłem do ręki Biblię. Otworzyłem ją na

chybił-trafił i natknąłem się na akapit z Ewangelii, w którym Jezus pyta pewnego człowieka, czy

ten wierzy, a on odpowiada: „Wierzę, ale zaradź mojemu niedowiarstwu”. Przeczytałem ten

werset i złożyłem sobie pewną obietnicę, taką samą jak później w kwestii narkotyków.

Powiedziałem: „Kończę z tą sektą raz na zawsze”. I wtedy wszystko znikło. Kiedy wiele lat

później rozmawiałem o tym z moimi przyjaciółmi z sekty, dowiedziałem się, że wszyscy przeżyli

to samo co ja.

– Jak odszedłeś z tej sekty? Nie próbowano cię zatrzymać?

– Poszedłem porozmawiać z jednym z guru, a on tłumaczył mi, że to był mój rytuał

inicjacyjny. Odpowiedziałem mu: „Nieważne, od tej chwili już nie jestem jednym z was”.

Mojego mistrza wtedy tam nie było, więc wysłałem mu telegram. Oczywiście miałem kłopoty ze

zredagowaniem tego telegramu, bo panowała wtedy dyktatura w Brazylii i wszystko było

cenzurowane. W aktach tej tajnej sekty na pewno mają sporo na mój temat, moje listy, moje

artykuły, tysiące innych rzeczy.

– Nigdy cię nie prześladowali, że odszedłeś od nich?

– Nigdy. Oczywiście naciskali na mnie, wmawiali mi, że jestem tchórzem, głupcem, że

przekonam się jeszcze, ile stracę. Ale nie byłem prześladowany. I nie wierzę w to, co czasem się

podaje w telewizji, że sekty swoich byłych wyznawców nękają aż do śmierci. Po prostu nie

wierzę.

– Niektóre sekty chyba jednak to robią.

– W szanujących się stowarzyszeniach są zadowoleni, kiedy jesteś z nimi, ale jeśli już

zdecydujesz się odejść, nic się nie dzieje. Przynajmniej mnie nigdy nie prześladowano, a było to

przecież jedno z najniebezpieczniejszych tajnych stowarzyszeń.

– Mimo tych strasznych przeżyć z czarną magią ciągle uważasz się za maga. Nie obawiasz

się, że to może w pewien sposób zaszkodzić twemu wizerunkowi?

– Nie, bo ja inaczej pojmuję magię. To siła, jaką posiada każdy, przynajmniej potencjalnie.

Być magiem to rozwijać zdolności poznawcze, których nie uznaje oficjalna nauka. Mag to

zwykły człowiek, tyle, że świadomy, iż pod powierzchnią widzialnego istnieją inne światy, inne

background image

ż

ywioły, inne prądy. To, co się kryje pod pozorem rzeczy, ów sekretny język, którym

przemawiają, jest niedostrzegalny, ale tak samo prawdziwy jak miłość, której też nie można

dotknąć.

– Czy uważasz ten wymiar magii za jakąś nadprzyrodzoną moc?

– Wręcz przeciwnie. Prawdziwym magiem jest ten, kto – jak powiedział Jezus, walczy

o jawność. Mag ma odsłaniać przed ludźmi to, co władza chce przed nimi zataić, obnażyć te

kręgi, które posługują się tajemnicą, aby zawładnąć wolą innych, mamiąc ich fałszywą potęgą,

która potrafi tylko niszczyć. W naszym społeczeństwie jest wielu ludzi, którzy zasłaniają się

tajemnicą, aby przejąć kontrolę nad innymi. Dlatego ten ma więcej władzy, kto panuje nad

informacją. Oglądałem raz w teatrze sztukę o rewolucji w jakimś kraju, gdzie ministrem kultury

zostaje dotychczasowy cenzor, ponieważ on już wszystko wie, wszystko kontroluje. Prawdziwy

mag nie daje się zdominować kastom tych, którzy twierdzą, że posiadają całą wiedzę świata.

– Jedno jest pewne: wiele osób boi się magii.

– I dobrze, bo magia może być bardzo niebezpieczna. Porównałbym ją do energii jądrowej –

zależy do czego jej użyjesz. Możesz z niej zrobić bombę atomową albo prąd elektryczny. Nie

każda energia atomowa jest zła, tak jak i nie każda magia. Trzeba umieć odróżnić jedno od

drugiego.

– Nie odpowiedziałeś jeszcze na jedno pytanie. Czy wierzysz w diabła?

– Wierzę w uosobienie sztucznego demona!

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– śe jest diabeł – lewa ręka Boga, ale istnieje także inny, będący wytworem zbiorowej

podświadomości, która go ucieleśnia. Czym jest na przykład słowo? Uosobieniem myśli. Tak

samo jak uosabiasz miłość, wymawiając słowo „kocham”, możesz uosobić diabła, wzywając jego

imię. Ale w chwili, gdy w swoim życiu zapalisz światło, zniszczysz go, bo on ma tylko tyle

władzy, ile sam mu dasz.

– Ty przecież na własne oczy widziałeś uosobienie diabła.

– Bo przedtem sam mu dałem władzę nad sobą. Ale dziś nie ma już władzy nade mną, bo mu

jej odmówiłem. A teraz, Juan, porozmawiajmy o czymś innym...

Narkotyki

Niektórzy przyjaciele Coelho próbowali ukryć jeden z najboleśniejszych rozdziałów życia

pisarza: koszmar narkotyków. Albo starali się to bagatelizować, jakby narkotyki były w jego

ż

yciu nic nieznaczącym epizodem. On sam się z tym nie zgadza. Nie ma zamiaru wymazywać ze

swojej historii tej ciemnej strony, która niemal doprowadziła go do śmierci, jak sam tu

z niesamowitą szczerością opowiada. Wyszedł z tego doświadczenia tak bardzo wyczerpany, że

background image

jeszcze dziś ma bardzo konserwatywne poglądy w kwestii narkotyków i sprzeciwia się nawet

zniesieniu kar za ich posiadanie.

Juan Arias

– Co sprawiło, że definitywnie skończyłeś z narkotykami?

Paulo Coelho

– Narkotyków nie odstawia się z dnia na dzień. W moim przypadku wychodziłem z tego

etapami. Najtrudniejszy okres, kiedy brałem przeróżne narkotyki i środki halucynogenne, nawet

te najsilniejsze i najgroźniejsze, to lata siedemdziesiąte. A rzuciłem je z wielu różnych powodów.

– Dlaczego jesteś tak bardzo przeciwny obecnej antynarkotykowej polityce informacyjnej?

– Bo na tym polu opowiada się straszne bzdury, zarówno jeżeli chodzi o narkotyki, jak i o

papierosy. Najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to je demonizować, przedstawiać je jako środki

straszne, nieprzyjemne i bezsensowne. To może doprowadzić tylko do tego, że całe pokolenie

młodych ludzi rzuci się na narkotyki.

– Dlaczego?

– Bo wystarczy powiedzieć młodzieży, że narkotyki są złe, aby zaczęły ich fascynować.

Osobiście głęboko wierzę w siłę buntu, bez niego nie wyobrażam sobie życia. A młodzież

buntuje się dla zasady, niemal fizjologicznie.

– Dlaczego ty zacząłeś brać narkotyki?

– To był właśnie bunt, bo były zakazane, a wszystko co zakazane mnie fascynowało.

Narkotyki były dla mnie i dla pokolenia 68 formą protestu przeciwko rodzicom, jednym ze

sposobów kontestacji. Zawsze popadałem w skrajności, nie cierpiałem półśrodków i, dzięki

Bogu, nie zmieniłem się. Podpisuję się pod zdaniem z Biblii, które mówi: „Obyś był zimny lub

gorący! A tak, skoro jesteś letni, chcę cię wyrzucić z mych ust”. Po stokroć wolę być

wojownikiem światła, walczyć, dlatego trudno mi przyjąć harmonię wszechświata. Najlepiej

symbolizuje to słońce, które jest życiem i światłem, a wcale nie jest harmonijne. Jest wielką

atomową eksplozją, która cię zabije, jeśli się do niej zanadto zbliżysz.

– A więc twoje wejście w narkotyki było przejawem buntu przeciwko zakazom

i konwencjom krępującym ówczesne społeczeństwo. A dlaczego je rzuciłeś?

– Ze strachu. Zaszedłem już daleko: kokaina, halucynogeny, LSD, pejotl, meskalina i jeszcze

inne specyfiki. Odstawiłem najmocniejsze, zostałem przy kokainie i marihuanie. Jednak dziś dla

mnie kokaina jest istnym szatanem, diabelską energią, która daje ci złudne poczucie

wszechmocy, a tak naprawdę niszczy cię, odbierając ci zdolność do podejmowania decyzji.

– Wtedy nie zdawałeś sobie z tego sprawy?

– Nie, ciągle byłem na kokainie i nic się nie działo o dziwo, nie działała na mnie jakoś

specjalnie. To było fantastyczne, miałem wrażenie ogromnej władzy i dobre samopoczucie.

– Jednak w końcu doprowadziła cię do silnej paranoi.

background image

– Rzeczywiście, kiedy wyszedłem trzeci raz z więzienia, moja paranoja nasiliła się do tego

stopnia, że życie tutaj, w Rio de Janeiro, stało się dla mnie nie do zniesienia. Na ulicy miałem

wrażenie, że jestem śledzony, zdawało mi się, że mój telefon jest na podsłuchu. Pamiętam, jak

podczas Mundialu w 1974 roku, gdy Brazylia grała z Jugosławią, pomyślałem, że wreszcie mogę

spokojnie wyjść, ulice będą puste, bo wszyscy oglądają mecz, nawet wojskowi, i nikt nie będzie

mnie śledził. Byłem zdesperowany i powiedziałem sobie: „Albo wyjdę dziś, albo nie wyjdę już

nigdy”.

– I wyszedłeś?

– Tak, i pamiętam, że ulice były całkowicie wyludnione. Rozglądałem się wokół i mówiłem

do siebie: „Jeśli ktoś mnie teraz śledzi, od razu go zauważę”. Lecz przyszło takie stadium

paranoi, że to stało się nie do zniesienia. Postanowiłem wyjechać do Stanów Zjednoczonych,

choć nie było to fair wobec moich bliskich. Tylko Raul pojechał ze mną do Nowego Jorku.

– Ale w Nowym Jorku także brałeś narkotyki.

– Tak. Kokaina była modna, choć ja ciągle byłem na nią wyjątkowo odporny, jeśli

oczywiście nie liczyć paranoi oraz poczucia nieograniczonej władzy. Ale w Nowym Jorku

przeholowałem. Do dziś to świetnie pamiętam. Był to dzień dymisji Nixona, ósmy sierpnia.

Miałem tam dziewczynę. Mieszkaliśmy w hotelu Village. Nafaszerowaliśmy się oboje kokainą.

I wtedy po raz pierwszy, a brałem już od roku, poczułem jej destrukcyjną moc. Miałem

niesamowity odlot. Później obejrzeliśmy ustąpienie Nixona i poszliśmy się przejść po Time

Square, a stamtąd do dyskoteki. Kiedy wróciliśmy, o dziwo nie kochaliśmy się. Pamiętam, że

moja dziewczyna spała naga. Doczekałem do dziewiątej rano, nie mogąc zmrużyć oka. I wtedy

coś mnie tknęło. Powiedziałem sobie: „Jak tak dalej pójdzie, kokaina mnie zniszczy”. Wyjrzałem

przez okno, ulica była pusta. To nie było nic konkretnego, tylko silne przeczucie, że idą prostą

drogą do śmierci. Do tamtej chwili byłem spokojny i nawet jeśli widziałem, jak narkotyki

niszczyły wielu moich przyjaciół, niewiele sobie z tego robiłem. Ale tamtego dnia zrozumiałem,

ż

e jeśli nie rzucę tego w diabły, skończę jak oni.

– I rzuciłeś?

– Tak, złożyłem przysięgę, co zdarza mi się rzadko: „Już nigdy więcej nie wezmę kokainy”.

A z narkotykami naprawdę bardzo trudno powiedzieć: „Nigdy więcej”. Przysiągłem przed moją

nagą dziewczyną.

– I dotrzymałeś słowa?

– Do dzisiaj tak. Choć zdarzało mi się jeszcze później palić marihuanę. Ale kokainę rzuciłem

na zawsze. Nie przysięgałem, że rzucę papierosy, i ciągle palę, choć wiem, że mi to szkodzi. Ale

narkotyki to zamknięty rozdział. Dlatego ósmy sierpnia 1974 roku, dzień, w którym ustąpił

Nixon, był bardzo ważny dla mojego przyszłego życia.

– Ale później skończyłeś także z marihuaną.

background image

– Tak, kiedy byłem z Cristiną w Amsterdamie. Zdałem sobie sprawę, że po marihuanie mam

zawsze te same objawy, w gruncie rzeczy nic wielkiego, że lepiej z tym skończyć. Od tamtej

chwili, a był rok 1982, nie spróbowałem już żadnej niedozwolonej używki.

– Jak sądzisz, dlaczego dziś młodzież tak szaleje za narkotykami?

– Z tego samego powodu co nasze pokolenie, choć jest może i inny powód: bo dorośli

przedstawiają je jako coś strasznego. Później młodzi palą jointa i zdają sobie sprawę, że to wcale

nie takie straszne, że seks jest po tym przyjemniejszy.

– Co należałoby w takim razie mówić?

– śe narkotyki są niebezpieczne, właśnie dlatego że czujesz się po nich tak fantastycznie,

wcale nie zauważasz, jak powoli zżerają cię od środka, niszczą twoją wolę, robią z ciebie

automat niezdolny do podjęcia żadnej decyzji, stajesz się niewolnikiem. Dlatego mówię, że są

diaboliczne, bo są straszną pułapką, wielkim oszustwem. Kiedy żyłem z tą kobietą, którą

porwano i torturowano razem ze mną w jakimś wojskowym więzieniu, przez dwadzieścia cztery

godziny na dobę faszerowaliśmy się czym popadło. Byliśmy po prostu wykolejeni. Jak gdyby

nigdy nic przewoziliśmy do Stanów Zjednoczonych narkotyki w walizce. Było nam wszystko

jedno, czy wsadzą nas do paki, czy nie, nie zastanawialiśmy się nad tym. Nie wiem, jak bym

skończył, gdybym dalej szedł tamtą drogą. Prawdopodobnie tak jak niejeden z moich

nieszczęsnych przyjaciół... Powtarzam, że kokaina to narkotyk diabła, bardzo niebezpieczny. Ale

większość ludzi przemawiających do młodzieży nie ma pojęcia, o czym mówi, bo sami nigdy ich

nie spróbowali. Dlatego ich propaganda jest nieodpowiedzialna i zakłamana.

Włącza się Cristina. Opowiada, że widziała ostatnio plakat kampanii antynarkotykowej, na

którym ogromy jaszczur wkłada sobie do nosa człowieka i je jego mózg. A na innym plakacie

w Anglii były rady dla tych, którzy nie potrafią rzucić – co zrobić, żeby narkotyki jak najmniej

szkodziły.

– Muszę to opowiedzieć mojemu znajomemu, który pracuje w reklamie. Nie można

oszukiwać młodych ludzi. Sądzę, że dzisiejsze kampanie informacyjne raczej zachęcają do

narkotyków i napędzają nowych klientów.

– A co mówisz o narkotykach publicznie?

– Zawsze mówią, że jestem przeciw, bo na własnej skórze doświadczyłem, jak bardzo są

groźne. I jestem w tym względzie konserwatystą: nie zgadzam się na zniesienie kary za

posiadanie narkotyków, choć może się to wydać sprzeczne, bo mówiłem wcześniej, że narkotyki

najbardziej kuszą dlatego, że są zakazane. Mimo wszystko, po moich ciężkich doświadczeniach,

wolę, aby były zakazane.

Nowa droga

background image

W wieku trzydziestu czterech lat, porzuciwszy szaleństwa młodości, Paulo Coelho wyruszył

w podróż ze swoją żoną Cristiną, szukając nowej drogi duchowej. Podczas tej podróży,

w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu, na terenie hitlerowskiego obozu koncentracyjnego

w Dachau, doznał bardzo silnego przeżycia duchowego, które na nowo pogodziło go

z katolicyzmem. Musiało być ono bardzo silne, skoro opowiadając mi o tym prawie dwadzieścia

lat później, Coelho wybuchnął płaczem.

Juan Arias

– Miałeś trzydzieści cztery lata, kiedy postanowiłeś wreszcie zostać osobą poważną

i zrównoważoną.

Paulo Coelho

– Przeszedłem już zbyt dużo i popełniłem zbyt wiele szaleństw. Moja żona bez imienia

odeszła ode mnie. Miałem za sobą już trzecie małżeństwo, z Cecilią. W 1981 ożeniłem się

z Cristiną. Straciłem pracę w Polygramie, ale nie musiałem się martwić o pieniądze, bo byłem

właścicielem pięciu mieszkań, a na koncie miałem wtedy siedemnaście tysięcy dolarów.

Zacząłem znowu tęsknić za czymś nieokreślonym, co zniknęło z mojego życia, które przestało

być moim życiem.

– I znów udałeś się w podróż.

– Właśnie. Powiedziałem do Cristiny: „Mam trzydzieści cztery lata i niedługo będę stary,

zacznijmy żyć, pojedźmy w świat szukać sensu życia, wróćmy do miejsc naszej młodości”. Tak

wyruszyliśmy w wielką podróż. Przejechaliśmy całą Europę wzdłuż i wszerz. Odwiedziliśmy

między innymi kraje komunistyczne, gdyż w głębi duszy wciąż byłem socjalistą i chciałem

poznać tę rzeczywistość z bliska. W Jugosławii kupiliśmy samochód w ambasadzie Indii

i wyruszyliśmy do Niemiec, gdzie mieszkała wtedy siostra Cristiny. Za mercedesa, którego

normalnie nie można tam było kupić, zapłaciliśmy tysiąc dolarów – był w świetnym stanie,

bardzo piękny, z dyplomatyczną rejestracją. To była fantastyczna podróż, pełna przygód.

Dojechaliśmy do Bonn, gdzie mieszkała moja szwagierka, która właśnie urodziła córeczkę.

Potem zatrzymaliśmy się w Monachium, bo zawsze ciekawiła mnie historia drugiej wojny

ś

wiatowej. Nigdy nie widziałem obozu koncentracyjnego, a bardzo mnie to interesowało.

Postanowiliśmy udać się do Dachau. Pamiętam, była niedziela i nie wiem dlaczego, poszliśmy do

kościoła na mszę. Później dopiero pojechaliśmy do obozu. Zaparkowałem. Było kompletnie

pusto, luty, zero stopni, mroźny wiatr wiał nam prosto w twarz. Weszliśmy. W muzeum nie było

ż

ywej duszy, zaczęliśmy zwiedzać i w pewnej chwili poczułem jakieś wielkie wzruszenie.

– Rzeczywiście, kiedy pierwszy raz zwiedza się obóz koncentracyjny, człowiek czuje, że

krew zamarza mu w żyłach. Nigdy nie zapomnę wrażenia w celi śmierci w obozie Auschwitz

w Polsce.

– Ja to widziałem na filmach, ale one nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, przejmującą

background image

i straszną. W jednym z baraków spotkaliśmy rodzinę, która straciła w obozie krewnego, i to mnie

szczególnie poruszyło, bo o ile obóz był przeszłością, ta scena działa się na moich oczach.

Zwiedziliśmy potem dom strażników obozu i jeden mały barak. Wszystko to było

przygnębiające. A gdy wyszliśmy, ogromny kontrast: po lewej stronie od bramy bujna roślinność,

rzeka, po prawej dawne piece krematoryjne.

– Ja nie miałem odwagi wejść do krematorium. Dla mnie są to miejsca przeklęte, dowód na

upadek ludzkości.

– Potworność! – wyrwał mi się okrzyk i moja wyobraźnia zaczęła pracować. Zamknąłem

siew toalecie, żeby zastanowić się, co się ze mną dzieje. Wpadające tam poranne światło było

jakieś inne, piękne, całkowite przeciwieństwo wszystkiego wokół.

– Takie kontrasty w obozach koncentracyjnych wywołują dreszcze. Nie mogę zapomnieć, jak

w Auschwitz, przy jednej z zardzewiałych rur, którą w tamtych straszliwych czasach musiała

lecieć woda, wyrósł maleńki polny kwiat, być może dzięki jednej kropli wody, która tam spadła.

– Kiedy wyszedłem z toalety, dochodziło południe. Poszliśmy z żoną w stronę samochodu,

który zaparkowałem w pobliżu budki stróża. Na skraju Dachau są trzy kaplice: katolicka,

ż

ydowska i chyba protestancka. Weszliśmy do kaplicy katolickiej, zapaliliśmy świeczkę

i ruszyliśmy w drogę powrotną. Samochód stał daleko, było przenikliwie zimno. Kiedy tak

szliśmy, rozległy się dzwony na Anioł Pański.

– Te same dzwony wzywały więźniów na apel...

– I wtedy odleciałem wyobraźnią bardzo daleko. Jako pisarz przywykłem tworzyć nastroje,

widziałem baraki przepełnione więźniami, każdą komórką ciała czułem to upodlenie człowieka.

Szedłem, zmagając się z tą straszną wizją. W pewnej chwili zatrzymałem się i zobaczyłem napis

na dachu strażnicy: „Nigdy więcej...”. Ta myśl, że to już nigdy się nie powtórzy, uspokoiła mnie

na chwilę, bo to niemożliwe, aby człowiek mógł jeszcze raz dopuścić się takiego barbarzyństwa.

– Niestety nie miałeś racji.

– I raptem właśnie to do mnie dotarło, że wcale nie jest pewne, że to się nigdy nie powtórzy,

bo już się powtórzyło i będzie się jeszcze powtarzać. Przecież ja sam doświadczyłem na własnej

skórze okrutnych tortur zadanych mi przez inną istotę ludzką, mojego bliźniego, byłem poniżony

i bezbronny. Myślałem o brudnych wojnach, o ludziach ginących wtedy w Salwadorze.

Myślałem o matkach na placu Majowym w Argentynie, o wojskowych, którzy zrzucali

niewinnych ludzi z samolotów, o bestialstwach i torturach w więzieniach dyktatorów.

– I zdałeś sobie sprawę, że człowiek ciągle jest tak samo szalony i podły.

– Poczułem rozpacz, bezsilność oraz całkowitą, beznadziejną daremność. Pomyślałem: ta

cholerna ludzkość nigdy się niczego nie nauczy; jesteśmy skazani na powtarzanie tych samych

błędów. To, co się wydarzyło w Niemczech w latach czterdziestych, dzieje się teraz na moim

kontynencie. Ale zarazem wydawało mi się niemożliwe, aby człowiek nie wyciągnął żadnej

background image

lekcji z przeszłości. I zacząłem powtarzać sobie to, co napisał kiedyś inny pisarz: „śaden

człowiek nie jest samoistną wyspą”. Gdzie ja to czytałem? W jakiej książce?... I powolutku

przypomniałem sobie cały akapit: „Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie

pomniejszona... Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie”. Kto to napisał? – zastanawiałem

się. Tkwiło mi w pamięci jeszcze ostatnie zdanie: „Nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”.

Kiedy przyszedłem do siebie, stałem pośrodku obozu koncentracyjnego, dzwony dzwoniły wokół

mnie i byłem wstrząśnięty, bo raptem zrozumiałem, jak w chwili olśnienia, że te wszystkie

dzwony biją dla mnie.

Tu trzeba było przerwać nagranie, bo Paulo Coelho wybuchnął płaczem. Po kilku sekundach,

jakby bagatelizując swoje wzruszenie, powiedział: „Przepraszam. Chyba za dużo wypiłem”.

I to nie był jakiś akt symboliczny, bo w chwili, kiedy odkryłem, że te dzwony biją dla mnie,

i zrozumiałem, że ja też muszę zrobić coś, aby zatrzymać tę ohydę, tę straszną prawidłowość, że

ludzkość nie wyciąga wniosków ze swoich szaleństw, usłyszałem głos i zobaczyłem postać.

Pojawiła się i znikła. Nie miałem czasu z nią porozmawiać, ale jej obraz został mi pod

powiekami.

– I co zrobiłeś?

– Wróciłem do samochodu, opowiedziałem tę historię Cristinie, popłakałem się,

a następnego dnia o wszystkim zapomniałem. Znowu nie wiedziałem, komu bije dzwon.

Uznałem, że to było jeszcze jedno doświadczenie mojego życia. Upłynęły kolejne dwa miesiące,

dalej podróżowaliśmy. Aż pewnego dnia w Amsterdamie postanowiliśmy spędzić noc w hotelu,

który teraz już nie istnieje, bo był nielegalny, ale za to bardzo tani i po prostu fantastyczny.

Właśnie tam podjąłem decyzję, że przestaję palić marihuanę, a Cristina właśnie tam po raz

pierwszy i ostatni wzięła LSD. Na parterze hotelu był bar. Piliśmy z Cristiną kawę, kiedy ktoś

wszedł i też zamówił kawę. Pomyślałem: „Ja go skądś znam, tylko skąd?”. Po chwili

przypomniałem sobie, że widziałem tę osobę w obozie koncentracyjnym. Przestraszyłem się, że

może mnie śledzić w związku z wydarzeniami z 1974 roku, kiedy zajmowałem się czarną magią.

Jednocześnie byłem ciekaw i pomyślałem sobie, że jeśli go nie zaczepię, odejdzie i już nigdy go

nie spotkam.

– I podszedłeś do niego?

– Tak, wstałem i powiedziałem: „Spotkaliśmy się dwa miesiące temu”. Spojrzał na mnie

i odpowiedział po angielsku: „Pan chyba oszalał?”. „Nie, nie oszalałem, widziałem pana przed

dwoma miesiącami”. Byłem poruszony, bo stanęła mi przed oczami cała sytuacja z obozu

koncentracyjnego. A zarazem bałem się, bo słyszałem, że sekty czasem prześladują swoich

byłych członków, choć nigdy w to tak naprawdę nie wierzyłem. Wtedy on powiedział do mnie:

„Usiądź!”, i zaczął mi zadawać pytania. W czasie, gdy mnie przepytywał, coraz bardziej

utwierdzałem się w przekonaniu, że to on mi się ukazał w obozie.

background image

– I co ci powiedział?

– Powiedział: „Może mnie widziałeś, istnieje przecież coś takiego jak widmo astralne, bo

raczej nie mogłeś mnie spotkać przedtem. Zdarza się tak po zażyciu środków halucynogennych”.

Poprosiłem, by nie odchodził, bo czułem podskórnie, że to opatrznościowa postać w moim życiu.

On mówił dalej o widmie astralnym i w końcu rzekł: „Widzę, że masz jakieś problemy. Pracuję

w międzynarodowej firmie, mam na imię Jean, chyba mogą ci jakoś pomóc, ale musisz mi

szczerze powiedzieć, czy tego chcesz”. Odpowiedziałem, że muszę się zastanowić. „Zawsze

przychodzę tu na kawę o tej porze, jutro mi odpowiesz, masz dwadzieścia cztery godziny, nie

więcej. Jeśli nie przyjdziesz, uznam, że nie chcesz mojej pomocy”. Nie wiedziałem, czy ten

człowiek chce mojego dobra, czy mojej zguby. Rozmawiałem z Cristiną, nie spałem całą noc.

Czułem się całkowicie zdezorientowany.

– Co w końcu postanowiłeś?

– Zgodziłem się. I wtedy rozpoczął się nowy rozdział mojego życia i mój powrót do Kościoła

katolickiego. Człowiek ten należał do katolickiego zakonu RAM (od łacińskich słów Rigor,

Amor, Misericordia – Surowość, Miłość, Miłosierdzie). To on opowiedział mi o całej historii

zakonu, o jego symbolice zakorzenionej w Kościele. Spędził wiele czasu w Watykanie. Od tego

czasu zacząłem się interesować tą starą katolicką tradycją, tradycją węża. Aż pewnego dnia

pojechaliśmy razem do Norwegii i dał mi tam ten pierścień, który noszę, z dwugłowym wężem.

Zacząłem uczyć się języka symboli, nie jakiegoś chrześcijańskiego ezoteryzmu, lecz

chrześcijańskiej symboliki.

– Czy Kościół akceptuje te nauki?

– To bardzo stara tradycja.

– Wstąpienie do zakonu RAM pogodziło cię z katolicyzmem. To zakon mało znany. Czy ma

wielu członków?

– Adepci tego zakonu mało o nim mówią. Jest to zakon założony ponad pięć wieków temu

w łonie Kościoła katolickiego. Uczy języka symboli, przekazywanego głównie ustnie, ale to nic

tajnego. RAM jest raczej praktyką sacrum, a nie jego teorią. Dlatego jest nas niewielu. W grupie

jest zawsze czterech uczniów.

Pisanie

Wielu krytyków uparcie odmawia twórczości Paula Coelho wymiaru literackiego, ustawiając

jego książki na półce z poradnikami psychologicznymi lub z ezoteryką. Coelho zaś uważa, że

musi pisać prostym językiem, aby docierać do wszystkich czytelników. Uważa się za bajarza,

a swoje książki chciałby widzieć w księgarni w dziale literatury lub filozofii. Tym, którzy

przyłapują go na błędach gramatycznych, odpowiada z ironią, że niektórzy znawcy literatury

background image

znajdowali je nawet w Don Kichocie Cervantesa. Nikt nie zaprzeczy, że jest jednym z dziesięciu

najlepiej sprzedających się pisarzy świata. Jego książki rozeszły się w ponad trzydziestu

milionach egzemplarzy, choć jego dorobek literacki obejmuje zaledwie kilkanaście tytułów.

W ciągu paru lat Coelho sprzedał więcej książek niż Jorge Amado przez całe swoje długie życie.

W tym rozdziale opowiada o swoim procesie twórczym – żeby pisać, musi najpierw kochać się

z życiem.

Juan Arias

– Dlaczego czujesz potrzebę pisania?

Paulo Coelho

– Jedyny sposób dzielenia się miłością to praca, a moją pracą jest pisanie, tak jak pracą

taksówkarza jest prowadzenie samochodu.

– Czy ktoś ci narzucił pisanie, czy to był twój wybór?

– Całe życie marzyłem o pisaniu. Zawsze do tego dążyłem, czasem wbrew rozsądkowi,

nieraz błądząc, ale się nie zniechęciłem. To był mój świadomy wybór.

– Powiedziałeś kiedyś, że do pisania potrzebujesz połączenia ze źródłem energii. Co to

znaczy?

– Lubię sięgać po pojęcia rodem z alchemii, będącej duszą świata, albo do podświadomości

zbiorowej Junga. Łączę się z przestrzenią, w której zawiera się wszystko.

– Pisze o tym Borges.

– U Borgesa to się nazywa Alef, punkt gdzie zbiegają się wszystkie rzeczy świata. Alef

pochodzi z kabały, to pierwsza litera hebrajskiego alfabetu. Jest punktem skupiającym wszystko

w tym samym czasie. W opowiadaniu Borgesa, zatytułowanym właśnie Alef, pewien człowiek

idzie ulicą, potyka się i upada. Bezwiednie trafia właśnie w taki punkt przestrzeni, gdzie widać

wszystko naraz: wszystkich ludzi, lasy, rzeki, wszystkie wszechświaty.

– Czy tego właśnie doświadczasz, gdy piszesz?

– Jest taki moment w trakcie pisania, kiedy czujesz zmęczenie, ale mimo to piszesz dalej

z powodu dyscypliny, jaką sobie narzuciłeś. W pewnej chwili, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo

jak, łączysz się z czymś, co sprawia ci przyjemność, jakby ze źródłem energii i wtedy czas

zaczyna płynąć bardzo szybko. Sądzę, że w takim właśnie momencie twórczym człowiek łączy

się z bliźnimi. śycie ma dla mnie ważny wymiar symboliczny, bo jesteśmy nie tylko istotami

ludzkimi, lecz również swoistymi symbolami.

– Bardzo lubisz symbol wody.

– Może dlatego że zawsze mam ją tutaj przed oczami, kiedy pracuję i odpoczywam:

wspaniały Ocean Atlantycki i dostojną plażę Copacabana. Woda jest wyjątkowo symboliczna, to

bowiem podstawa życia i tworzenia. W morzu dochodzi też do konfliktu, wtedy powstaje fala,

a to sprawia, że możemy odróżnić morze od lądu. I w tej strefie, czasem spokojnej, czasem

background image

wzburzonej, czasem zgubnej, zawiera się akt twórczy.

Szanuję tajemnicę. Wiem, że zdarzają się rzeczy, których nie rozumiemy, i trzeba uszanować

tę tajemną sferę.

– Podobno czasami zaczynasz pisać coś, czego później żałujesz i porzucasz tekst albo go

niszczysz.

– To prawda. Kiedy zaczynam pisać, nie wiem, czy robię dobrze. Piszę przede wszystkim dla

siebie, bo jestem swoim pierwszym czytelnikiem. Kiedyś dawałem moje książki do czytania

innym przed publikacją. Teraz nie. Radzę sobie sam. I kiedy zdaję sobie sprawę, że to, co piszę,

nie działa, porzucam to. Tak wydarzyło się ostatnio z książką o Cyganach. W pewnej chwili po

prostu przestałem ją pisać.

– Po czym poznajesz, że tekst nie działa?

– Stwierdzam, że nie jest szczery, że nie płynie. To się czuje.

– Jak wybierasz tematy do swoich książek?

– Jestem pisarzem zaangażowanym politycznie, ale moje poszukiwania są głównie natury

duchowej. Dlatego właśnie najwięcej o tym piszę. Był taki czas, kiedy uważałem, że potrafię

odpowiedzieć na każde pytanie, ale teraz zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, a nawet

ś

mieszne. Mógłbym wszystko wytłumaczyć, powołując się na mistrzów czy guru, ale to nie

wychodziłoby ode mnie. A przecież ciągle jesteśmy sami dla siebie tajemnicą i jednego jestem

pewien: musimy dawać to, co w nas najlepsze. Tylko to może nam dać prawdziwe spełnienie.

Jeżeli w życiu nie kierujesz się szczerością, oszukujesz samego siebie i oszukujesz innych, lecz

to jak każde kłamstwo ma krótkie nogi, bo imperium zła też się rządzi swoją logiką.

– Co sprawia, że piszesz nową książkę?

– Dam ci obrazowy przykład. Właśnie wróciłem z Japonii, gdzie przez wiele dni

podpisywałem książki. Widziałem tam bardzo pomysłowe urządzenie do płoszenia jeleni, które

skojarzyło mi się z moim procesem twórczym. Urządzenie to składa się z wydrążonego w środku

bambusa, który napełnia się wodą. Kiedy bambus jest już pełen, woda wylewa się i spada na coś,

co powoduje straszliwy łoskot, a to z kolei płoszy jelenie. To urządzenie stało się dla mnie

symboliczne, bo my tak samo napełniamy się i w pewnej chwili musimy się tym podzielić.

Możemy to nazwać miłością albo potrzebą uczestnictwa w życiu, ale tak naprawdę, gdy robimy

coś z entuzjazmem, czujemy potrzebę podzielenia się tym z drugim człowiekiem.

– A jak ty się „napełniasz”?

– To się dzieje poza moją świadomością, jakbym po akcie miłosnym z życiem zaszedł

w ciążę i nigdy nie wiem, kto był ojcem. Przez dwa lata – tyle mniej więcej czasu zazwyczaj

upływa między powstaniem jednej a drugiej książki – nie robię nic, nic nie notuję, ale jestem

całkowicie otwarty na życie. I w pewnej chwili coś wchodzi we mnie i mnie zapładnia. Wtedy

przychodzi potrzeba pisania.

background image

– A jak się orientujesz, że jesteś bliski „poczęcia”?

– Zaczynam czuć... może nie złość, raczej pewne rozdrażnienie. Wtedy mówię do siebie:

czuję się pełny, brzemienny, gotowy do „wydania na świat”.

– Czyli musisz być otwarty, aby przyjąć, a później spalić kokon, by odsłonić, co nosisz

w sobie?

– To jest właśnie klasyczna formuła w alchemii, którą można streścić tak: roztopić się

i zastygnąć. Rozproszyć i skupić. Rozkurczyć i skurczyć. To tak jak z mechanizmem serca

i tyloma innymi w przyrodzie.

– Czy w trakcie pisania ważna jest dla ciebie dyscyplina, czy wolisz anarchię?

– Anarchię lubię kiedy indziej, ale przy pisaniu dyscyplina jest podstawą. To

zdyscyplinowanie jest chyba jedyną pozytywną rzeczą, jaką wyniosłem z czasów mojej

młodości, z gimnazjum jezuitów. Zazwyczaj kiedy siadam przed komputerem, żeby zacząć pisać,

ogarnia mnie straszliwe lenistwo. Mówię sobie: przecież już napisałeś dość książek, jesteś

znanym pisarzem, czego ci trzeba więcej? To są oczywiście wybiegi mojego lenistwa. Początek

jest zawsze trudny. Później historia zaczyna płynąć. A gdzieś tak w połowie książki opuszcza cię

już ten początkowy entuzjazm i wiesz, że jeszcze daleko do końca. Właśnie wtedy wielu pisarzy

się poddaje.

– Czy ty także jak inni pisane masz jakieś manie w czasie pisania?

– O tak, mnóstwo. Na przykład kiedy zaczynam pisać, nie mogę przerwać nawet na jeden

dzień, bo jeśli przerwę, tracę wątek i nie jestem w stanie pisać dalej. W podróży piszę

w samolotach i hotelach. Dopiero w tym roku złamałem tę zasadę przy pisaniu ostatniej powieści

Weronika postanawia umrzeć. Musiałem przerwać pracę na kilka miesięcy. Dzięki Bogu, udało

mi się do tego wrócić, co oznacza, że w przypadku manii też mogą być pewne odstępstwa od

reguły. Inną moją manią jest to, że muszę pisać swoje książki tutaj, w Brazylii, obok mojej

Copacabany.

– Co ciekawe, prawie wszystkie twoje książki czerpią inspirację z Hiszpanii, a żadna

z Brazylii.

– To jeden z paradoksów. W dzieciństwie miałem nianię, Hiszpankę. Stąd chyba bierze się

mój sentyment do Hiszpanii i cała moja wyobraźnia kieruje się w tamte strony. Akcja większości

moich powieści toczy się w Hiszpanii. Ale do pisania potrzebuję pewnego dystansu i muszę być

tutaj, choć dopadają mnie tysiące problemów. By tworzyć, potrzebuję zmęczenia codziennością.

Inaczej mówiąc, czuję się Brazylijczykiem do szpiku kości i dlatego do pisania trzeba mi mojej

Brazylii.

– Co oznacza dla ciebie być Brazylijczykiem?

– To znaczy żyć w jedynej na świecie kipiącej mieszance ras i kultur, z wpływami

afrykańskimi, japońskimi, europejskimi, indiańskimi. Ten koktajl tysiąca rzeczy nauczył nas,

background image

Brazylijczyków, tolerancji dla świata ducha ze wszystkim, co magiczne i wyraża się poprzez

symbole, przede wszystkim w muzyce, tańcu i poezji.

– W Europie już nie ma tej tolerancji.

– Jest, ale zapomnieliście o niej. Cofnijmy się do historii, kiedy nomadzi zeszli z gór, aby

zbudować pierwsze osady. Kto wybierał na nie miejsce? Czym się kierował? Nie kryteriami

logicznymi, lecz magicznymi. Tak było w czasach, kiedy Bóg jeszcze nie miał imienia ani

konkretnego miejsca, bo towarzyszył ludziom w ich wiecznej tułaczce. Politeizm i imiona Boga

powstają wraz z pierwszymi osadami. Osada rodzi się, kiedy ludzie odkrywają rolnictwo

i zaczynają rozumieć, że mogą się wyżywić bez ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce.

Wtedy też pojmują powolny upływ czasu, jaki jest potrzebny od zasiania ziarna do zebrania

plonu. Taka też jest moja mentalna podróż pisarza. W okresie pierwszego osadnictwa człowiek

zaczyna odkrywać związek między aktem miłości i brzemiennością. Dopóki nie zrozumiano tego

procesu, nie wiadomo było, kto jest ojcem. Człowiek stopniowo zdawał sobie sprawę, że do

kiełkowania, rodzenia i wzrostu potrzeba czasu.

– Ludzie wznoszą świątynie, a wokół nich się osiedlają.

– Pierwszy mur powstaje nie wokół miasta, lecz wokół świątyni. Tak rodzi się kasta

kapłanów, władza świętości. Bóg ma już imię i ołtarz, a część ludzi przywłaszcza go sobie.

Zostało oddzielone sacrum – świątynia, gdzie skupia się władza – od profanum, którym jest świat

poza świątynnym murem.

– I ten podział przetrwał do naszych czasów.

– Zmienia się wprawdzie struktura miasta, zmieniają się środki transportu, systemy społeczne

i rządy, ale symbol tego muru, tego podziału na sacrum i profanum jest wciąż aktualny. Podział

ten burzy Jezus w Ewangelii. Do pewnej Samarytanki mówi on, że nadejdzie dzień, kiedy ludzie

będą czcić Boga nie w świątyni tej czy tamtej, tylko „będą oddawać cześć Ojcu w Duchu

i prawdzie”. A w przypowieści o dobrym Samarytaninie wychwala go za to, że pomaga rannemu

na drodze, mimo że Samarytanie byli ateistami, bezbożnikami, a krytykuje lewitę, człowieka

sacrum, świątyni.

Teraz wielu ludzi zaczyna rozumieć, że aby dostąpić misterium i zaszczepić je w nasze życie,

trzeba zburzyć podział na sacrum i profanum. Gdy mur runie, sacrum i profanum wzajemnie się

przenikną. I to właśnie dzieje się w Brazylii.

– Europejczycy czują tą własną inność.

– A wiesz dlaczego? Bo w Brazylii ta wielka mieszanka ras i kultur nie zostawiła czasu na

wzniesienie muru wokół ołtarza. Do Brazylii afrykańscy niewolnicy przywieźli swoje rytuały

i zmieszali się z chrześcijanami. Tak zrodził się ekumenizm, który wprawdzie nie zawsze się

sprawdza, ale mimo wszystko jest lepszy niż dominacja jednej religii nad innymi. Ponieważ nie

zbudowano tego muru, który oddziela sacrum od profanum, magię od rzeczywistości, misterium

background image

przeniknęło do wszystkich dziedzin życia. Sacrum wdarło się do profanum. Dlatego

Brazylijczycy nie wzdragają się tak bardzo na sprawy ducha i akceptują każde doświadczenie

przesycone duchowością i tajemnicą. Nie wiem, czy zauważyłeś, że drużyna Brazylii to jedyni

piłkarze świata, którzy wychodzą na boisko, trzymając się za ręce, aby przekazać sobie energię.

Ronaldo zawsze jest na końcu tego pochodu i ma jedną rękę wolną, dotyka nią murawy boiska,

by zaczerpnąć z niej energii z ziemi. Jeśli przyjedziesz do Rio na sylwestra, tu, na plaży

Copacabana, ujrzysz niewiarygodne widowisko. Znajdziesz się wśród miliona katolików,

ubranych na biało i rzucających kwiaty do morza, jak każą dawne afrykańskie obrzędy. Tutaj

wszystkie wierzenia współistnieją ze sobą, wierni i teologowie potrafią godzić je bez wyrzutów

sumienia. Dlatego mówię, że fakt bycia Brazylijczykiem ma duży wpływ na moją twórczość, bo

tutaj wszyscy kierują się intuicją, nie wstydzą się duchowości czy magii, są dużo bardziej otwarci

na paradoks niż na kartezjańską logikę. Są niezwykle ludzcy i otwarci na wszystko, co jest

tajemnicą.

– Dlatego tutaj mieszkasz?

– Wybrałem życie w Brazylii, a konkretnie w Rio de Janeiro, które jest najżywszym

i najcudowniej niekonwencjonalnym miastem świata. Już ci mówiłem, że jestem człowiekiem

skrajności. William Blake napisał: „Droga skrajności wiedzie do pałacu mądrości”. Wierzę w to.

Dlatego kiedy piszę książką, to „po brazylijsku”, czyli z pasją. W Rio jest wiele spokojniejszych

miejsc, pośród zieleni, ale ja chcę mieszkać właśnie tu, w dzielnicy Copacabana. Tu, między

morzem a lasem tropikalnym, zobaczysz silne kontrasty. Chodnik obok plaży jest czarno-biały,

biedni i bogaci żyją ciasno obok siebie. Są też inne dzielnice mieszane, ale ta ma silną

osobowość, która pasuje jak ulał do mojej natury i tutaj dobrze mi się pisze.

– A propos sylwestra, spędzasz go w Rio?

– Mogę ci zostawić mój dom na sylwestra, bo my koniec roku spędzamy w grocie

Massabielle w Lourdes. W 1989 obchodziłem tam samotnie swoje urodziny i było to mocne

przeżycie. Odtąd postanowiliśmy z Cristiną spędzać ostatni dzień roku w grocie objawień. Jest

tam zazwyczaj bardzo zimno, zbiera się nie więcej niż pięćdziesiąt osób, ludzi z najróżniejszych

stron świata i z najróżniejszymi uczuciami, połączonych atmosferą prostej modlitwy. Za

pierwszym razem bardzo mnie to poruszyło, Matka Boska niemal oczarowała mnie. To miałem

na myśli, mówiąc ci o religii jako o wspólnym oddawaniu czci.

– A co robicie w sylwestra?

– Właściwie nic. Nie ma radości ani smutku, tylko pogoda ducha. Prawie zawsze pada.

Zazwyczaj jemy skromną kolację w hotelowej restauracji, a następnie wszyscy życzymy sobie

szczęśliwego Nowego Roku. Tak obcujesz z bliska z tajemnicą wiary. Jednego roku pojechałem

do groty rano. Jakiś mężczyzna siedział tam i medytował. Kiedy wróciłem wieczorem, jeszcze

tam był. Może wypełniał jakieś śluby, nie wiem. W Lourdes w nocy, kiedy jest mało ludzi,

background image

wszystko jest niesamowicie magiczne.

– Ale czy nie sądzisz, że dziś magia wyszła trochę z mody w społeczeństwie zdominowanym

przez produkcję, konsumpcję, nowe technologie i globalizację rynku?

– Coś ci powiem, Juan, cała ta globalizacja rynku światowego, te wszystkie giełdy i tak dalej,

to są dopiero prawdziwe czary. Najmagiczniejsze z magicznych. Bo nie powiesz mi, że dziś

ekonomiści coś rozumieją. Są zagubieni, niezdolni do jakiejkolwiek prognozy, nic nie mogą

zaplanować. Magia rynków światowych nadchodzi z giełd i wystarczy, że japońska dostanie

kataru, by wszyscy nagle się pochorowali na śmiertelną grypę. Wszyscy ekonomiści podlegają

skutkom magii, której nie umieją i nie mogą kontrolować.

Wszyscy ci guru, ci najwyżsi kapłani ekonomii mają swoją religię, swoje dogmaty, swoje

misteria, którymi żonglują, by wywrzeć wrażenie na biednych śmiertelnikach, lecz

w rzeczywistości z tej magii giełd wychodzą nadzy, bez Boga.

– Zdaje się, że ty też grasz na giełdzie.

– Bardzo rzadko. I zawsze przeciwstawiam się maklerom i wprawiam w zakłopotanie

mojego bankiera. Mówię mu na przykład: „Te akcje, które spadają, zaraz wzrosną”. On

odpowiada mi, że nie, a ja, że tak. A kiedy rzeczywiście rosną, on mnie pyta: „Skąd wiedziałeś?”

Odpowiadam mu: „Mam kobiecą intuicję, a poza tym wiem, że jeżeli tak bardzo spadły, to muszą

wzrosnąć. Wy mówicie, że to niemożliwe, podajecie tysiące powodów, a ja znam po prostu

odwieczny ruch morza, gdzie po odpływie następuje przypływ”. Ot i wszystko. Oni gubią się

w naukowych prognozach. My sądzimy, że oni wiedzą, ale ci wszyscy ekonomiści tak naprawdę

nic nie wiedzą. To tak jak siły Dobra i Zła. Jeśli pewnego dnia siły Zła postanowią zdewaluować

pieniądz w Brazylii i zrujnować jej gospodarkę, zrobią to i żaden ekonomista nic tu nie poradzi,

ż

aden rząd tego nie zahamuje. Dlatego ja się w to nie mieszam, trzymam pieniądze na

książeczkach oszczędnościowych i już.

– A więc wierzysz w Zło?

– Dobre pytanie. Wierzę w dwa rodzaje Zła: w zło naturalne i sztuczne. Jako monoteista

wierzę w Zło naturalne, które jest lewą ręką Boga, czyli w historie, które się przytrafiają. Zło

sztuczne to sprawy, które stwarzamy sami i projektujemy w czasie, bo to jest świat symboliczny,

który staje się rzeczywistością. Aby rozproszyć ciemności, wystarczy zapalić światło, bo przecież

nie można zapalić ciemności.

– I ty mówisz, że nie lubisz metafor!

– Pewne sprawy można wytłumaczyć tylko poprzez obrazy. Ale wracając do Zła: nazywamy

tak rzeczy, które się dzieją i nie możemy ich zrozumieć, choć głęboko ranią. Klasyczny jest

przykład Hioba.

– Nie uważasz, że istnieje niebezpieczeństwo, że zaczniemy usprawiedliwiać cierpienie

i niesprawiedliwość, zamiast zwalczać ich przyczyny?

background image

– Zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo i wszelkie poszukiwania duchowe niosą

niebezpieczeństwo. Trzeba być czujnym. Ale zapewniam cię, że nie poznałem nigdy człowieka,

który by szedł drogą duchową i usprawiedliwiał cierpienie, a nie starał się mu zaradzić w miarę

swoich możliwości.

– Istnieją jednak ludzie, którzy szczycą się swoją duchowością, a w gruncie rzeczy nie robią

nic, aby zmienić ten niesprawiedliwy świat.

– Nie należy uogólniać. Kto zmienił moje życie? Ludzie, którzy oświecili mnie swoim

przykładem, ale do tego musieli być widoczni i bez kompleksów pokazywać swoje cnoty. Już

Ewangelia mówi, że nie zapala się świecy, aby ją schować pod korcem, przeciwnie, stawia się ją

na świeczniku, aby świeciła wszystkim. Ja także widziałem straszne rzeczy w swoim życiu,

spotkałem ludzi, którzy próbowali mną manipulować w sferze magii i ducha. Nawet ja sam

w latach sześćdziesiątych próbowałem manipulować innymi. Ale przecież ludzie nie są tacy

głupi, jak sądzimy, i umieją odróżnić tych, co prowadzą ich ku światłu, od tych, co zapędzają

w ciemności. Parę dni temu widziałem w telewizji program o sektach. Boję się sekt, ale ten

program był po prostu nie do przyjęcia. Wyglądało na to, jakbyśmy wszyscy byli maleńkimi

dziećmi niezdolnymi do samodzielnego myślenia.

– Miliony ludzi czytają twoje książki i pod ich wpływem zmieniają swoje życie. Czy to nie

jest wielka odpowiedzialność dla pisarza?

– Poprzednia dygresja pomoże moim czytelnikom lepiej mnie zrozumieć, bo pisarz pisze

o tym, co czuje i przeżywa. Oczywiście czuję się odpowiedzialny, i to bardzo, bo widzę skutki

moich książek. A także dlatego, że jestem świadomy niejednego błędu, jaki popełniłem w życiu.

Wiem, że jestem sławnym pisarzem, tłumaczonym na dziesiątki języków, bardzo kochanym,

ale także szkalowanym, nielubianym i wręcz znienawidzonym. Ale obecnym i żywym. Pierwsze

pytanie, jakie sobie zadaję jako pisarz, to czy jestem w zgodzie z sobą samym, i na razie sądzę,

ż

e tak. Poza tym jeżdżenie po świecie i opowiadanie po wielokroć w wielu różnych miejscach

o tej samej książce zmusza mnie do ciągłych przemyśleń nad tym, co napisałem.

– Czy nie przeszkadza ci to, że oprócz pisarza twoi czytelnicy widzą w tobie guru lub

mistrza?

– To jest problem. Czasem niepokoi mnie ta cienka granica między pisarzem a guru i zadają

sobie pytanie, czy podołam wyzwaniu. To bardzo niebezpieczna mina. Do tej pory udało mi się

ją omijać, ograniczając się w mojej profesji pisarza, do tego co mam do powiedzenia w moich

książkach i zadziałało to jak katalizator.

– Federico Fellini, kiedy go pytano o wydarzenia minione bądź przyszłe, odpowiadał:

„Wszystko już powiedziałem w moich filmach”.

– To bardzo ładne. Prawda jest taka, że do tej pory broniłem się, aby nie wypaść z roli

pisarza. Pięć lat temu mogłem spędzać życie na prowadzeniu wykładów i konferencji, zarabiając

background image

w ten sposób krocie. W samej Brazylii sprzedałem sześć milionów książek. Gdybym pobierał

jednego dolara za udział w spotkaniu ze mną, zbiłbym fortunę. Ale nie zrobiłem tego.

– Jak przyjmujesz krytykę swego stylu pisania?

– Krytycy takie mają zadanie i nam, pisarzom, bardzo pomagają. Nigdy nie czuję się

osobiście urażony krytyką, bo świadomie piszę książki w sposób bardzo zwyczajny, lekki

i potoczysty, tak, aby wszyscy mogli mnie zrozumieć. Dlatego czasem rozlegają się oburzone

głosy, że nie umiem pisać, że jestem zbyt prosty. Mnie się wydaje, że nie istnieje jeden sposób

pisania. Każdy pisarz ma odrębną osobowość, indywidualność i każdy pisze dla swojego

odbiorcy. Z wielką miłością i czułością odnoszę się do ludzi prostych, którzy są także szczerzy

i prawdziwi. To z nimi się utożsamiam. Nigdy nie przeciwstawiam się moim krytykom, a kiedy

ich spotykam, jestem dla nich bardzo miły, nie z cynizmu czy z poczucia zwycięstwa, bo

sprzedałem miliony książek, tylko dlatego, że jestem szczery.

– Za to bardzo się wściekasz na niektórych swoich wydawców.

– Już ci tłumaczę dlaczego. Na początku nie miałem żadnego doświadczenia i podpisywałem

kontrakty na tłumaczenia nie na dany kraj, ale na język. I tak moje książki przyjeżdżały do Indii

z Anglii czy Irlandii i chciano je sprzedawać po piętnaście dolarów, kiedy średnia cena książki

wynosi tam trzy dolary. A w tym kraju żyje pięćset milionów mieszkańców. Sprzeciwiałem się.

Wymusiłem, aby moje książki były wydawane w danym kraju i sprzedawane po lokalnej cenie,

ż

eby nie były importowanym luksusem. Tak samo było tutaj w Ameryce Łacińskiej i w Afryce.

Na przykład pokłóciłem się z moim portugalskim wydawcą, który wysyłał moje książki do

Afryki w cenie obowiązującej w Europie. I mówiłem mu: „Mario, jesteś socjalistą i nie wierzysz

w Boga. Ja wierzę, ale twoje serce socjalisty musi zrozumieć, że nie możemy sprzedawać książek

w Afryce po tak wysokich cenach. Trzeba je tam drukować”. I teraz mamy już tanie książki na

przykład w Angoli czy na Wyspach Zielonego Przylądka.

– Dlaczego chowasz swoją bibliotekę?

– Mówiłem ci, że krępuję się pokazywać, co czytam czy przeczytałem. W 1973 roku miałem

dom pełen książek. Pewnego dnia, kiedy wróciłem z pracy, zobaczyłem, że półki mojej biblioteki

zawaliły się pod ciężarem książek, i pomyślałem, że gdybym w tamtym momencie był w domu,

niechybnie bym zginął przywalony książkami. Przypomniałem sobie, jak Borges stawał przed

swoją biblioteką i zadawał sobie pytanie: „Ilu z tych książek nigdy nie przeczytam?”. I zacząłem

się zastanawiać: „Po co mi te wszystkie książki, skoro wiem, że i tak ich nie przeczytam? Na kim

chcę zrobić wrażenie?” I postanowiłem wtedy, że moja biblioteka nie przekroczy czterystu

książek, co i tak jest zbyt dużo, gdybym chciał je kiedyś przeczytać jeszcze raz. I nie myśl

przypadkiem, że trzymam je tutaj, w salonie, są gdzie indziej, zamknięte w szafie.

– Czy uważasz, że w swoich książkach przekraczasz jakieś granice?

– śeby być pisarzem, trzeba mieć trochę fantazji i umieć wykraczać poza granice, łamać

background image

schematy przyjętych konwencji. Zawsze staram się pogodzić rygor ze współczuciem, tak jak

mamy odrobiną rozsądku, by nie robić pewnych głupstw. Ale przede wszystkim nie można zabić

tego dziecka, które nosimy w sobie. Sądzę, że moje książki są czytane właśnie przez dziecko,

które w nas mieszka. Dlatego piszę historie, które się podobają, nie redaguję rozpraw

filozoficznych, nudnych wielkich teorii. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, co sądzę o życiu

i ludziach, przeczyta ten wywiad. Po to rozmawiam teraz z tobą. Ale jeśli chcę opowiedzieć

o granicach szaleństwa i rzeczywistości, wtedy piszę powieść opartą na jakiejś ciekawej historii

i w niej jest wszystko. Ale ta historia mówi do dziecka w nas, bo to właśnie ono jest kapitanem

dającym rozkazy mózgowi i całej reszcie.

– Ktoś mógłby ci zanucić, że to poszukiwanie dziecka, które nosimy w sobie, jest obawą

przed spotkaniem z naszą dorosłością.

– A co to jest ta dorosłość? Czym jest dojrzałość? Początkiem dekadencji, bo każdy dojrzały

owoc albo zostanie zjedzony, albo zgnije. Bać się tego dziecka, które w nas żyje? Toż to głupota!

Kto z nas może o sobie powiedzieć, że dojrzał, jest w pełni dorosły, nie potrzebuje wiary w Boga

i sam jest wzorem do naśladowania dla innych? Tylko szaleniec mógłby tak powiedzieć. Prawda

jest taka, że podlegamy ciągłej ewolucji, dojrzewamy i rodzimy się w każdym ułamku sekundy.

– Są też tacy, co twierdzą, że niczego się nie boją.

– Właśnie. W jednej z moich książek bohater pyta, co to jest odwaga. Odwaga to strach,

który umie się modlić. Głęboko w to wierzą, bo ten, co się nie boi, nie może też być odważny. To

wielki paradoks, bo jeśli się nie boją, to wyskoczą przez okno albo nie cofną się przed

nadjeżdżającym samochodem. Człowiek odważny odczuwa strach, ale nie daje się zastraszyć,

a to spora różnica.

– Kim byli twoi idole z młodości?

– Zasadniczo jeden muzyk John Lennon i jeden pisarz Jorge Luis Borges. Byłem nim

zafascynowany do tego stopnia, że aby poznać osobiście tego wielkiego Argentyńczyka,

pewnego dnia wsiadłem do autobusu z moją ówczesna dziewczyną i pojechałem do Argentyny.

Jakimś cudem udało mi się dowiedzieć, gdzie mieszka. Przychodzimy pod wskazany adres. Tam

mówią nam, że siedzi przed hotelem obok domu. Zbliżam się do niego. On siedzi przy stoliku.

Nie zmrużyłem oka w podróży przez czterdzieści osiem godzin, tak chciałem z nim

porozmawiać, ale kiedy stanąłem przed nim, zaniemówiłem. „Stoję przed swoim idolem, ale

idole milczą” – pomyślałem w duchu i nie odezwałem się ani słowem. Moja dziewczyna nie

mogła tego zrozumieć. Wytłumaczyłem jej, że tak naprawdę pragnąłem zobaczyć tylko swój mit

i udało mi się. Słowa były zbyteczne.

– Identyfikowałeś się z nim przez całe życie.

– Niewątpliwie. Borges miał ogromny wpływ na moją twórczość. Uwielbiam jego prozę

i poezję. Czuję się dumny, że jesteśmy spod tego samego znaku – urodziłem się dwudziestego

background image

czwartego sierpnia jak on, choć oczywiście wiele lat później.

– Wolisz jego prozę czy poezję?

– Uwielbiam bez wyjątku wszystko, co napisał. Jego wiersze czytałem tysiące razy, wiele

z nich znam na pamięć.

– Nie wierzę! Spróbujesz powiedzieć któryś?

– Proszę bardzo. Może być sonet? Posłuchaj na przykład tego:

Nie będę szczęśliw już.

To nieistotne. Chyba.

Na świecie tym są inne rzeczy;

Jakakolwiek chwila głębokości przeczy

I wielkości morza.

ś

ycie jest ulotne

I choć godziny – długie, dźga ta szpica, Mroczna zagadka, co na nas czyhała, Śmierć, to

drugie morze, ta druga strzała, Co ma nas uwolnić od słońca i księżyca

Oraz miłości. Szczęście, coś mi dała

I zabrała, w proch będzie roztarte;

Co było wszystkim, nic nie będzie warte.

I tylko radość smutku mi została, Ten marny zwyczaj, co mnie pcha ku górom, Na Południe,

ku drzwiom pewnym i murom.

Coelho wyrecytował sonet zatytułowany 1964 [II] z tomu El otro, el mismo, bez błędu, bez

zająknienia, w czystym dialekcie kastylijskim.

– Gdzie chciałbyś, aby stały twoje książki w księgarni?

– Jedne w dziale literatury, inne filozofii, ale nie w ezoteryce. I mówię to bez wstydu

i pruderii, lecz z dumą.

– Jakim jesteś czytelnikiem?

– Moja relacja z książkami jest niemal magiczna i tutaj też mam różne swoje dziwactwa.

Przede wszystkim czytam tylko te książki, które sam kupię, nigdy nie te, które dostaję

w prezencie. Codziennie dostaję kilkanaście książek i nawet ich nie otwieram.

– Ale w ten sposób możesz przegapić jakieś arcydzieło!

– Jeżeli to naprawdę dobra książka, wcześniej czy później dowiem się o tym. Wtedy pójdę do

księgarni i ją kupię. Uważam, że pisarz nie powinien dawać w prezencie swoich książek. śaden

szewc nigdy nie przysłał mi butów, dlaczego niby mam otrzymywać książki?

– Nie mów mi, że nigdy nie zrobiłeś wyjątku. Na pewno kiedyś podarowałeś komuś swoją

książkę i przeczytałeś jakąś książkę, którą ci ktoś przysłał. Sam pokazałeś mi list od ministra

obrony Brazylii, w którym on dziękuje ci za książkę Podręcznik wojownika światła, która bardzo

mu się podobała.

background image

– Oczywiście są wyjątki. W tym wypadku minister sam poprosił mnie o tą książkę.

– Założę się, że przeczytałeś mój wywiad-rzekę z Jose Saramago, który ci wysłałem.

– Przeczytałem, i to niejeden raz. Ale to co innego. Miałeś zrobić ze mną podobny wywiad,

ale też byłem bardzo ciekaw osobowości tak sławnego i cenionego pisarza jak Saramago.

Podobnie zresztą było z twoją książką Un Dios para el Papa. Nie wiedziałem nawet zresztą, że

już jest w księgarniach. Powiedziano mi o tym w Madrycie, więc poprosiłem cię o nią, bo

chciałem poznać bliżej papieża Wojtyłę. Ale zazwyczaj, jeśli mam ochotę przeczytać jakąś

książkę, choćby przez wzgląd na autora, nie chcę jej dostać w prezencie. Wolę kupić.

– Ale fundacja twojego imienia czasami daje w prezencie książki.

– To prawda, fundacja kupiła ostatnio dwanaście tysięcy moich książek w celu ofiarowania

ich bibliotekom w więzieniach, szpitalach i tak dalej. Wydawca zapytał mnie, czy ma sprzedać je

po cenie produkcji, ale powiedziałem, że ma być to normalna cena detaliczna, jakbym je kupił

w księgarni.

Naszej rozmowie przysłuchuje się jego mała siostrzenica. Coelho mówi, że kiedyś podarował

jej Alchemika i pyta: „Przeczytałaś?”. Siostrzenica kręci głową, że nie. Wujek udaje oburzonego:

„Jak to! Książki twojego wujka czyta cały świat, a ty jedna nie! Gdybyś kupiła tę książkę za

swoje kieszonkowe, na pewno byś ją przeczytała”. Moja przyjaciółka, aby troszkę sprowokować

Coelho, wręczyła mu po południu swój tomik poezji ze słowami: „Daję ci tę książkę, żebyś ją

wyrzucił do kosza”. Coelho uśmiecha się, całuje ją i mówi: „Musisz mi ją zadedykować”.

– Czy jesteś jakoś obecny w swoich książkach?

– Tak naprawdę jestem wszystkimi postaciami z moich książek. Jedyna postać, którą nie

jestem, to alchemik.

– A to dlaczego?

– Bo alchemik już wszystko wie, a ja wiem, że nie wiem wszystkiego. Oczywiście

w Alchemiku jestem Pasterzem, Sprzedawcą Kryształów, a nawet Fatimą. W innych powieściach

zawsze jestem głównym bohaterem. Nawet Bridą. W dwóch jestem całkowicie sobą: w As

Valkirias i w Pielgrzymie. Bo większość moich książek nie jest fikcją. To prawdziwe historie,

które sam przeżyłem. Nawet Weronika postanawia umrzeć, moja ostatnia powieść, to nic innego

jak zbeletryzowana historia mojego trzykrotnego pobytu w szpitalu psychiatrycznym.

– Czujesz się pisarzem pielgrzymującym?

– Wszyscy pisarze muszą być w ciągłym ruchu, przynajmniej wewnętrznie. Nie sądzę, aby

Proust dużo się przemieszczał fizycznie, ale on też sporo podróżował. Wszystkie wielkie

klasyczne dzieła literatury to opowieści o wielkich podróżach, od Biblii po Boską komedię, od

Don Kichota po Iliadę. To zawsze poszukiwanie Itaki, zawsze metafora narodzin i śmierci, tej

wielkiej podróży, którą musimy odbyć wszyscy, czy tego chcemy, czy nie.

background image

Spotkania

Paulo Coelho ma miliony czytelników na wszystkich kontynentach i we wszystkich

językach. Trudno powiedzieć, jacy są, bo są bardzo różni. Z tysięcy listów, jakie dostaje pisarz,

nie wyłania się jeszcze dość jasny ich obraz. Wiadomo jedynie, że autor czuje się wobec nich

raczej przyjacielem niż mistrzem, a przede wszystkim współtowarzyszem podróży. On z kolei

ma pewien wgląd w uczucia, jakie budzi wśród czytelników, dzięki podróżom po świecie.

Odkrywa wówczas entuzjazm, jaki wywołują nie tylko jego książki, ale sama jego obecność.

W tym rozdziale opowie o kilku wzruszających, magicznych, zaskakujących spotkaniach.

Juan Arias

– Porozmawiajmy o tym, kim są twoi czytelnicy.

Paulo Coelho

– Muszę ci powiedzieć przede wszystkim, że mój związek z tą ogromną, anonimową masą

jest bardzo intensywny, daleki od relacji mistrz – uczeń czy pisarz – czytelnik. To jak

z przyjaciółmi, z którymi dzielę się czymś bardzo intymnym, tym co mamy wszyscy i co w nas

najlepsze. Zobacz choćby ostatni list, jaki do mnie przyszedł. Jest bardzo dziwny. Młody chłopak

przesyła mi zdjęcie, na którym jesteśmy obaj. Spotkaliśmy się na jakiejś promocji książek

w Anglii. To list bardzo kobiecy, ozdobiony rysunkami. Pisze, że uczy się portugalskiego, że

w nocy śnią mu się anioły. Wysyła to zdjęcie, żebym mu je podpisał. Ja nic nie pamiętam, ale on

przypomina mi, gdzie się poznaliśmy i jak go to spotkanie poruszyło. Pisze mi też o Alchemiku.

Listów jak ten dostaję tysiące, czasem mają po osiem, dziesięć stron. Piszą do mnie przeważnie

prości ludzie, bo ważne osobistości z reguły nie mają na to czasu.

– Jak uważasz, jesteś czytany częściej przez mężczyzn czy przez kobiety?

– Na początku czytało mnie więcej kobiet, ale to się zmieniło. Kiedy zacząłem spotykać się

z czytelnikami, dziewięćdziesiąt procent audytorium stanowiły kobiety, dziesięć mężczyźni.

Teraz proporcje są sześćdziesiąt do czterdziestu. Mężczyźni już nie boją się okazywać emocji,

stoją w kolejce po mój autograf tak samo jak kobiety. I sądzę, że pośród czytelników zachodzi ta

sama proporcja. Ale nie wiem tego na pewno.

– Czy miałeś jakieś niespodzianki?

– Wiele razy. Czasem spotykam ludzi, których nigdy bym nie podejrzewał, że czytają moje

książki. Myślę, że moi czytelnicy należą do bardzo różnych światów. Łączy ich wszystkich

bardzo emocjonalny stosunek do mnie. Nie ma tutaj znaczenia, czy piszę dobrze, czy źle, rodzi

się jakieś braterstwo, swoista wspólnota dusz. Kiedy czasem myślę o nich, jak wychodzą z domu,

wsiadają do autobusu, wchodzą do księgarni i bywa, że stoją w kolejce po moją książkę, jestem

naprawdę poruszony.

– Jak sądzisz, dlaczego odniosłeś taki sukces?

background image

– Kiedy ludzie czytają moją książkę, na pewno mówią sobie: „Mógłbym napisać ją sam, ta

książka mówi o rzeczach, które znam, ale o których zapomniałem w natłoku codziennych

spraw”. To jest właśnie to, co nazywamy zbiorową podświadomością. Sądzę, że moje książki

łączą się z jakimś tajemniczym procesem twórczym, który wiele zawdzięcza kobiecej stronie

ludzkiej duszy. A ta część w nas, która nie wznosi murów między sacrum i profanum, umie

posługiwać się intuicją, magicznym wymiarem istnienia, na co dzień posługuje się paradoksem.

– Czy sądzisz, że jesteś dla młodych dzisiaj tym, kim Castaneda był dla pokolenia 68?

– W przedmowie do Pielgrzyma, mojego debiutu literackiego, cytuję Castanedę

i utożsamiam Petrusa z Don Juanem, ale nie uważam się za kontynuatora jego dzieła. Podczas

mojej pielgrzymki do Santiago de Compostella odebrałem najważniejszą w życiu lekcję: to, co

nadzwyczajne, nie jest przywilejem kilku wybrańców, lecz nas wszystkich, zwykłych

ś

miertelników. I jestem naprawdę, pewien, że wszyscy jesteśmy przejawem boskości Boga.

U Castanedy przeciwnie, tylko wybrani mogą dotrzeć do tajemnicy, choć nadal pozostaje on

moim idolem. Zawsze powtarzam, że odmienił moje życie. Kiedy umarł w kwietniu 1998 roku,

napisałem o nim artykuł w dzienniku „Globo”.

– Zdaje się, że pielgrzymka do Santiago de Compostela była bardzo ważnym wydarzeniem

w twoim życiu.

– W pewnym sensie było to dla mnie wydarzenie przełomowe. Na początku pielgrzymki

myślałem, że tylko nielicznym wybrańcom dane będzie dotrzeć do tajemnicy ducha. Z tego

powodu w połowie drogi przeżyłem bardzo głęboki kryzys.

– Niektórzy wątpią nawet, czy naprawdę szedłeś przez tyle dni.

– Wiem o tym i niestety nie mam na to wpływu. Ale to znaczy, że nie przeczytali mojej

książki, gdzie opowiadam o tym niezwykle dla mnie ważnym doświadczeniu, bo gdyby ją

przeczytali, nie mogliby tego powiedzieć. Gdybym nie odbył tej pielgrzymki, trudno by mi było

opisać ją w najdrobniejszych szczegółach, dzień po dniu, a przede wszystkim niemożliwe, by

wywołała takie zamieszanie w moim życiu. Tamto przeżycie zetknęło mnie ze zwykłymi ludźmi,

którzy okazali się bardzo mądrzy i udało im się przełamać moje schematy myślowe. Pewnego

dnia – nigdy tego nie zapomnę – w jakimś wiejskim barze spotkałem chłopaka, który był

wprawdzie niewykształcony i zapewne nie miał pojęcia, kim był Proust, ale powiedział mi rzeczy

tak fantastyczne o życiu, że osłupiałem. Inny nie odezwał się nawet słowem, ale okazał mi

przyjaźń i pomoc, do jakiej ja nigdy nie byłem zdolny, pomimo całej mojej religijności, wiedzy

i otwartości na sprawy ducha.

– I wróciłeś odmieniony.

– To była radykalna zmiana, o sto osiemdziesiąt stopni. I właśnie wtedy powstał w mojej

głowie pomysł, by napisać o tym dla tych właśnie ludzi, których czasem uważamy za

ignorantów, a w których przecież drzemią ogromne pokłady głębokiej mądrości. Uważałem się

background image

za pisarza, choć nigdy przedtem nie odważyłem się pisać. Wielką lekcją wyniesioną z tamtej

pielgrzymki było zrozumienie, że największe piękno jest w prostocie. Dlatego mój dom, jak sam

widzisz, jest urządzony wyjątkowo skromnie i prawie pusty. Dopiero tam, w kącie salonu, stoi

kwiat. I jest piękny, bo wokół nie ma nic innego. Prostota jest największym pięknem.

– Potem długo mieszkałeś w Madrycie.

– Przez kilka miesięcy i nie opuściłem chyba żadnej corridy. To były bardzo szczęśliwe

czasy. Po pierwsze, nic nie musiałem robić. Po drugie, nie miałem już zamiaru stać się

wybrańcem, nie twierdziłem, że cierpienie jest święte, że zawiłość to mądrość, a to co wyszukane

– w dobrym guście. I już ślepo nie wierzyłem w ten idiotyczny pogląd, że im bardziej coś jest

trudne, tym ważniejsze.

– Jeśli już mówimy o zwykłych ludziach, czy wiesz, że konserwatywni teologowie katoliccy

nie uznają objawień Matki Boskiej, z dość ciekawego powodu: gdyby miała coś do powiedzenia

ludzkości, nie posługiwałaby się dziewczynami tak prostymi i niewykształconymi jak wizjonerki

z Lourdes czy Fatimy.

– Tak jakby Jezus był wielkim mędrcem swoich czasów! Nie był. I aby głosić swoją prawdę,

otoczył się nie mędrcami, lecz prostymi rybakami. Jest taka interesująca powieść science fiction

zatytułowana Czarna chmura. To opowieść o chmurze, która przemierza światy i galaktyki,

wysysając z nich całą mądrość. Chmura jest mądrością całkowitą i ma zamiar połknąć także

Ziemię. Człowiek porozumiewa się z chmurą i wyjaśnia jej, że na Ziemi istnieją już istoty

rozumne, więc niech idzie sobie gdzie indziej. Lecz jeszcze inni ludzie proszą: Zanim odejdziesz,

przekaż nam swoją wiedzę, gdyż jesteś taka mądra. Wybierz najmądrzejszego spośród nas

i załatw to z nim. Czarna chmura łączy się z mędrcem, który w wyniku tego kontaktu dostaje

wylewu krwi do mózgu. Ale zanim umiera, do szpitalnej sali wchodzi sprzątacz, i wtedy mędrzec

mówi chmurze, że powinna przekazać swoją mądrość nie jemu, tylko właśnie temu sprzątaczowi.

– Dlaczego?

– Bo świat mędrca jest już poukładany i spotkanie z chmurą mu ten jego świat przewraca do

góry nogami. Natomiast człowiek prosty, kierujący się zdrowym rozsądkiem, bez uprzedzeń,

przejąłby nową wiedzę bez problemu i z radością. Czarna chmura Freda Hoyle’a, klasyczne

dzieło literatury science fiction, bardzo pasuje do tego, co ci mówią o swoich czytelnikach. Piszą

dla dziecka, które nosimy w sobie. Pełno jest fałszywych mitów o niewinności i dzieciach, tak

jakby niewinność sprawiała, że ludzie są głupi. Nie, istnieje niewinność entuzjazmu,

niespodzianki, przygody, którą najlepiej czują przede wszystkim dzieci. To właśnie chciał nam

dać do zrozumienia Jezus w Ewangelii, kiedy mówi, że będzie uczył mądrości maluczkich,

a ukryje ją przed mędrcami i możnymi tego świata. I to cała filozofia mojej twórczości.

– Powiedziałeś, że podczas twoich spotkań z czytelnikami na całym świecie zdarzały ci się

rzeczy niezwykłe, czasem wręcz magiczne.

background image

– I na szczęście mam świadków, którzy mogą to potwierdzić, bo inaczej nikt by mi nie

uwierzył. Opowiem ci dwie takie historie. Raz miałem wykład w księgarni Books & Books,

w Miami, na temat książki Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam, której bohaterką jest

kobieta o imieniu Pilar. W pewnej chwili powiedziałem tak: „Gustave Flaubert stwierdził kiedyś:

Madame Bovary to ja”. I dodałem: „Pilar to ja”. I jak zwykle podczas moich amerykańskich

wykładów zacząłem czytać fragmenty książki. Podczas lektury usłyszeliśmy straszliwy łoskot,

jakby się zwaliło coś ciężkiego. Ale nie przerwałem czytania. Kiedy skończyłem, powiedziałem:

„Zobaczmy teraz, co się stało”. Okazało się, że z wysokiej półki spadła książka. Podniosłem ją

i nie mogłem uwierzyć własny oczom: to była Madame Bovary Gustave’a Flauberta. Mam tą

książkę tutaj. Może ci to potwierdzić Michael Kaplan, właściciel księgarni, który zdumiał się

najbardziej. Wiele takich rzeczy mi się przydarza. Druga historia też wydarzyła mi się Miami.

Miałem wtedy tournee po Stanach Zjednoczonych, a zaraz stamtąd jechałem do Japonii. Nie

przywykłem jeszcze do tych ciągłych podróży po świecie, a wtedy program ustalali wydawcy.

Teraz robię to ja. Jeśli to możliwe, jeden miesiąc podróżuję, jeden odpoczywam. W ten sposób

nie jest to tak wyczerpujące. Zazwyczaj wydawca nie towarzyszy mi w podróży, jedzie ze mną

ktoś inny, kto czasem nie ma nic wspólnego z wydawcą. W Miami była ze mną przedstawicielka

Harpera, Shelley Mitchell. Szliśmy do księgarni, gdzie miałem spotkanie autorskie. Była ósma

wieczór. „Poczekaj chwilę – powiedziała Shelley – dam tylko całusa swojemu chłopakowi i zaraz

wracam”. Zostałem sam. Stany Zjednoczone to trudny kraj i ja na dodatek byłem zmęczony

ciągłymi podróżami. Przysiadłem gdzieś trochę obrażony, smutny, zgorzkniały i samotny

pośrodku tego brzydkiego miasta i mówię do siebie: „Co ja tu robię? Po co mi to? Przecież moje

książki sprzedają się dobrze i bez tego. Tęsknię za Brazylią, za domem”. Zapaliłem papierosa

i pomyślałem: „I jeszcze ta małpa zostawia mnie tu samego i jak gdyby nigdy nic idzie się

całować z narzeczonym”.

– I wyobrażam sobie, że właśnie wtedy przydarzyło ci się coś niezwykłego.

– Przechodziły akurat trzy kobiety z dwunastoletnią dziewczynką. Mała odwróciła się

w kierunku jednej z nich i powiedziała: „Czytałaś Alchemika?” Skamieniałem. Kobieta, pewnie

mama tej dziewczynki, odpowiedziała jej coś, czego nie dosłyszałem, a dziewczynka upierała się:

„Musisz koniecznie przeczytać tę książkę, jest bardzo piękna”. Nie wytrzymałem. Wstałem,

podszedłem do nich i powiedziałem: „Jestem autorem Alchemika”. Matka popatrzyła na mnie

podejrzliwie i zawołała wystraszona: „Uciekajmy, to jakiś wariat!” Poszedłem do Shelley do

sklepu, gdzie poszła ucałować ukochanego, i poprosiłem, żeby wytłumaczyła tym paniom, że nie

jestem wariatem. Udało nam się je dogonić, choć zaczęły uciekać w popłochu. Shelley

powiedziała im: „Jestem Amerykanką, a ten pan nie jest wariatem, tylko naprawdę autorem

Alchemika”. Wtedy dziewczynka z radością wyznała: Ja w to od razu uwierzyłam, ale one nie”.

Shelley powiedziała do niej: „Widzisz, to jest dobra lekcja na przyszłość. Daj prowadzić się

background image

swojej intuicji, bo nie zawsze mamy mają rację”. Zaprosiłem je do księgarni. Przedstawiłem

wszystkim dziewczynkę, opowiedziałem całą historię i poprosiłem o oklaski dla niej. Pamiętasz

naszą rozmowę o znakach? Kiedy straciłem energię i entuzjazm, kiedy poczułem się pusty

i wypalony, ta mała przyniosła mi znak z nieba, anioł posłużył się nią, aby dodać mi otuchy

i przekonać mnie, jak ważne jest, bym spotykał się osobiście z moimi czytelnikami.

– Co odpowiesz tym, którzy twierdzą, że nie możesz być dobrym pisarzem, bo budzisz zbyt

wiele entuzjazmu wśród prostych ludzi?

– śe to jest faszyzm kulturalny. Ci intelektualiści mają usta pełne słów o demokracji

i tolerancji, a w głębi duszy uważają, że zwykli ludzie to idioci.

– Jesteś autorem znienawidzonym i kochanym. Czym jest dla ciebie miłość?

– To rodzaj magii, energia atomowa, która może dać ci spełnienie lub rozerwać cię na

strzępy. Miłość jest dla mnie najbardziej niszczycielską i zarazem najbardziej twórczą siłą na

ś

wiecie.

Wielu czytelników Paula Coelho marzy, by go kiedyś spotkać, usiąść z nim przy jednym

stole i zadawać tysiące pytań. Trzem młodym Hiszpankom: siostrom Pauli i Anie Gomez oraz ich

przyjaciółce Marii Chamorro, spełniło się to marzenie.

Poznałem je w samolocie z Madrytu do Rio de Janeiro, którym leciałem na rozmowę

z Coelho. Paula studiuje architekturę, Ana psychologię, Maria pedagogikę. Co ciekawe,

wszystkie trzy akurat czytały jego powieści i bardzo chciały poznać osobiście pisarza, którego

tak podziwiają. W ten sposób zrodził się ostatni rozdział tej książki. W domu Coelho do późnej

nocy siedziały trzy młode Hiszpanki, a także żona pisarza, Cristina, oraz jeden z najbliższych

przyjaciół Coelho, Mauro Salles, poeta i bardzo znany w Brazylii intelektualista.

Pauli, przyszłej architektce, spodobało się rozplanowanie mieszkania pisarza. To co

najintymniejsze, czyli łóżko i stolik do pracy, pisarz ustawił w najpiękniejszej części domu

z widokiem na zatokę, po drugiej stronie zaś, mniej reprezentacyjnej urządził salon.

Ana i Maria były zachwycone, że pisarz rozmawia z nimi tak bezpośrednio. Miały

ś

wiadomość, jak bardzo dzielą ich wiek, doświadczenia życiowe i kulturowe różnice, ale Coelho

nie dał im wcale tego odczuć. Wyznały potem, że to spotkanie bardzo je wzbogaciło, bo

rozmowa przebiegała nie tylko na płaszczyźnie intelektualnej, ale przede wszystkim poruszyła

bardzo głębokie emocje.

Paulo również był poruszony – nigdy jeszcze młodzi ludzie nie zadawali mu tak

dociekliwych i szczerych pytań.

Paulo Coelho

– Nim zaczniemy rozmawiać, chciałbym coś wyjaśnić. Nie sądźcie, że mam gotową

odpowiedź na każde pytanie. Będziemy sobie gawędzić po przyjacielsku i wzajemnie się przy

tym poznawać, zgoda?

background image

Paula Gomez

– Paulo, ty tak dobrze znasz młodych ludzi. Jak wytłumaczysz, że młodzież u nas,

w Hiszpanii – nie wiem, jak to jest w Brazylii – jest zrozpaczona, nie wie, czego się trzymać,

dokąd iść. Oczywiście, nie wszyscy, bo na przykład ja się tak nie czuję.

Paulo Coelho

– Skoro nie jesteś zrozpaczona, to co czujesz?

Paula Gomez

– Czuję coś, co odnajduję w twoich książkach i co powoli odkrywam. Wydaje mi się, że

przychodzi taka chwila, kiedy odkrywamy siebie samego i zauważamy, że mamy w sobie

potencjał, który ujawnia się nieoczekiwanie w zetknięciu ze światem zewnętrznym. W takich

chwilach czuję, że żyję, czuję się wolna i szczęśliwa. Zadaję sobie wtedy pytanie, na ile twoje

książki są uniwersalne, bo nieraz, biorąc którąś z nich do ręki, odnoszę wrażenie, że to list

adresowany specjalnie do mnie.

Paulo Coelho

– Wszystko to, sądzę, ma związek z poszerzaniem świadomości. Opowiadałem Juanowi

i Roseanie o tym, jak zostałem pisarzem. Kluczem do mojej pracy, oczywiście w ogromnym

uproszczeniu, jest to, co w Alchemiku nazywam Własną Legendą. I choć wydaje się ona

tajemnicą, to jest właśnie racją naszego bytu. Czasem nie widzimy jej wyraźnie, więc próbujemy

sprzeciwić się przeznaczeniu, a wtedy czujemy się słabi i tchórzliwi. Ale mimo to nasza własna

historia toczy się dalej i uświadamiamy sobie, po co tu jesteśmy. Tak więc dla mnie

poszukiwanie duchowe jest poszerzaniem świadomości. Na przykład, kiedy bierzesz do ręki

kieliszek wina, to tak jakbyś doznała nagłego olśnienia, bo z każdym łykiem dociera do ciebie

szum winnic, odgłosy winobrania, gwar ludzi przy pracy... totalna świadomość wszystkiego.

ś

ycie przynosi mi właśnie to. I na tym się skupiam, by czerpać radość i entuzjazm, a nie żeby się

umęczać.

Paula Gomez

– I wtedy czujesz się naprawdę sobą?

Paulo Coelho

– Dokładnie tak. Myślę, że przez wieki zapisała się księga, która nigdy fizycznie nie

powstała, a którą ja nazywam Podręcznikiem. To zbiór zasad, których musimy przestrzegać od

pokoleń. Czasem nie wiemy nawet, dlaczego trzeba się nimi kierować, ale one po prostu są i bez

względu na wszystko ciągle się im podporządkowujemy. Jeżeli na dwudziestej stronie tej księgi

jest napisane: należy iść na studia, zrobić dyplom, założyć rodzinę między dwudziestym piątym

a trzydziestym rokiem życia, a ty tego nie zrobisz, popadniesz w konflikt z całym światem.

Juan Arias

– Mówisz o systemie społecznym, który jest nam z góry narzucony.

background image

Paulo Coelho

– Tak. O systemie narzuconym nam od pokoleń. Ponieważ księga ta nie jest zbyt jasna, a na

dodatek niewidzialna, walczymy z nią po omacku. Każdy młody człowiek zderza się z jej

nakazami i albo intuicyjnie walczy, albo się poddaje. Jeśli pogodzi się z nimi, zaczyna żyć nie

swoim życiem, lecz życiem swoich rodziców, rodziny, społeczeństwa, środowiska. Chociaż

jestem optymistą, uważam, że kiedy wpadniesz w głęboki kryzys, po nim nastąpi przemiana, bo

docierasz do kresu wytrzymałości, padasz, podnosisz się i wracasz z nowymi siłami.

Juan Arias

– Twoja filozofia jest bardzo heglowska.

Paulo Coelho

– Bez wątpienia. Sądzę, że młodzi ludzie już zdali sobie sprawę z istnienia Podręcznika

i chcą go zmienić. Właśnie teraz jesteśmy w takiej fazie, choć jeszcze czasami Podręcznik

wygrywa. Poprzednie pokolenie próbowało wyjść poza jego ramy przez sport, gimnastykę i cały

styl yuppies. Obecne pokolenie jest chyba trochę inne. Uważam jednak, że poszukiwania

duchowe są jednym z symptomów zdrowego buntu, który nadchodzi. Głęboko wierzę

w uzdrowicielską moc religii, sądzę, że zbliżamy się do punktu, w którym zdrowy bunt

wybuchnie z wielkim impetem.

Paula Gomez

– Mnie osobiście podróże pomogły się wyzwolić z nakazów tego Podręcznika.

Paulo Coelho

– Mnie także, kiedy byłem w twoim wieku.

Maria Chamorro

Piąta Góra oparta jest na historii biblijnej i na jej kanwie rozwijasz opowieść, w której

zawierasz swoje przemyślenia, trochę tak jakbyś chciał utrzymać równowagę między tym, co

ludzkie, a tym, co duchowe. Może taki jest twój styl, a może po prostu unikasz skrajności, by

dotrzeć do wszystkich ludzi. Chcesz powiedzieć, że nasz los jest w rękach Boga, czy wymyślasz

prostą historię tak, aby każdy mógł zrozumieć, że Bóg jest ludzkością?

Paulo Coelho

– Przede wszystkim w Piątej Górze ukazuję nie tyle Boga, ile ciszę Boga. To chwila, kiedy

Bóg milczy, a zdaje się mówić: „Pomogę ci, ale dopiero wtedy, gdy podejmiesz te decyzje, które

masz podjąć”.

Marta Chamorro

– Jasne, wszystko, co się w twoim życiu wydarza, bardziej wynika z twojej ufności niż

z przypadku, bo w chwili, gdy zaczynasz ufać, zaczynasz też widzieć. Jeśli nie ufasz, masz

zamknięte oczy. Dopiero, gdy robisz krok naprzód albo dokonujesz wyboru, pojawiają się znaki

i twoje życie nabiera sensu.

background image

Paula Gomez

– Ale to znaczy zaufać czemuś, czego nie znasz...

Paulo Coelho

– ... i nigdy nie poznasz.

Paula Gomez

– To po prostu działa. Dotarłam do punktu, w którym odnalazłam coś, co mnie uwalnia,

uszczęśliwia. Podróż była tu tylko iskrą zapalną.

Paulo Coelho

– W wielu książkach poruszam temat podróży. Wiesz dlaczego? Należę do pokolenia

hipisów, którzy włóczyli się po świecie, chłonąc inne kultury. A w życiu człowieka podróż ma

bardzo ważny aspekt symboliczny. Kiedy podróżujesz, to już nie jesteś sobą, musisz być bardziej

otwarta, bo wiesz, że zwiedzanie zabytków, muzeów czy kościołów nie jest prawdziwym

przeżyciem. Ja rzadko zwiedzam, tylko wtedy, gdy mam na to naprawdę wielką ochotę. Zgadzam

się z Henrym Millerem, że to nie to samo, kiedy ci mówią: „Notre-Dame jest fantastyczna,

musisz ją zobaczyć”, a ty jedziesz zobaczyć tę katedrę, która rzeczywiście jest fantastyczna,

i dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę znalazłaś się w Paryżu, bo cię ktoś do tego nakłonił.

Ale jeśli nagle wyjdziesz zza zakrętu i natkniesz się na Notre-Dame, to zupełnie co innego.

Katedra jest wtedy cała twoja, ty ją odkryłaś. Często w podróżach odkrywamy prawdziwe cuda,

maleńkie kościółki, urokliwe zakątki, których nie ma w przewodnikach. Przerażają mnie czasem

te wszystkie przewodniki.

Juan Arias

– Ostatnio w Wenecji znaleźliśmy niesamowite miejsca, a przecież byłem w Wenecji już

przedtem parę razy, tylko, że zawsze zwiedzałem to miasto z przewodnikiem w ręku. Tym razem

powiedzieliśmy sobie: pójdźmy gdzie nas oczy poniosą, i znaleźliśmy cudowne zaułki,

ujrzeliśmy niesamowite sceny. Widzieliśmy na przykład staruszka, który musiał mieć

z dziewięćdziesiąt lat, szedł zgarbiony pustą ulicą, a jego kroki słychać było tak, jakby były to

kroki całej ludzkości, zmęczonej i pozostawionej swojemu losowi.

Paulo Coelho

– I o to właśnie chodzi, trzeba dać się ponieść z ufnością dziecka, że nic złego nie może się

nam przydarzyć. Wiesz, że z miastem poznanym w podróży połączą cię twoje przeżycia

i napotkani ludzie. Spodoba ci się jakiś kraj dlatego, że ludzie są tam mili, radośni, serdeczni,

albo dlatego, że odkryjesz tam najpiękniejszą rzecz, jaką dotychczas widziałeś. Wiesz, że musisz

być otwarty na ludzi, więc się otwierasz. Już nie chroni cię twoje środowisko, jesteś istotą ludzką,

a człowiek skazany jest na samotność, i choćbyś podróżował z kimś jeszcze, jesteś zarazem

zawsze sam. Tutaj, w Rio mam przyjaciół, spotykam się z nimi, spaceruję po plaży, zazwyczaj

jednak widuję wciąż te same osoby, rozmawiam o tych samych sprawach. Natomiast, kiedy

background image

jestem na Tajwanie i ruszam w miasto, rozmawiam z pierwszą napotkaną osobą, dyskutuję

z taksówkarzem, jednoczę się z innymi, choć na pierwszy rzut oka to okropne miejsce.

Juan Arias

– Mówi się, że podróże to najlepszy uniwersytet życia. Możesz czytać tony książek o jakimś

mieście, ale dopiero, gdy tam pojedziesz, przekonasz się na własne oczy, że wszystko, co

czytałeś, na niewiele ci się zdało.

Paulo Coelho

– Zgadza się. Z dala od swojego środowiska tracisz pewność siebie i poczucie

bezpieczeństwa, jesteś zagubiony i zdany na pomoc innych. To także część człowieczej doli: dać

się prowadzić, jak w Alchemiku. Możesz być w podróży, ale ta podróż w dużej mierze zależy od

ludzi, którzy pomogą ci odnaleźć drogę, choć twoja droga jest już gdzieś zapisana.

Masz kontakt z tym, co fizyczne i z tym, co metafizyczne, czego zbyt dobrze nie pojmujesz,

tak jak nie rozumiesz wartości pieniądza, który przecież jest tak zakorzeniony i ważny w twoim

ż

yciu, a zarazem tak bardzo metaforyczny. W obcym kraju nie wiesz, co jest drogie, a co tanie,

cały czas coś tam przeliczasz. Z drugiej strony musisz uprościć swoje życie, starasz się

zmniejszyć ciężar walizki, bo trudno taszczyć ze sobą własną próżność. Ja sam, wiecznie między

jednym lotniskiem a drugim, zabieram ze sobą tylko maleńką walizkę, bo wiem, że bagaż ciąży.

Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że mógłbym spędzić resztę życia z tą właśnie jedną

walizeczką.

Juan Arias

– Roseana przyjechała do Madrytu na trzy miesiące. Zdębiałem, kiedy zobaczyłem, że miała

tylko bagaż podręczny.

Paulo Coelho

– Kiedy uprzytomnisz sobie, że to, co wziąłeś na trzy dni, starczy ci na trzy miesiące,

podróżujesz już zawsze z małą walizką. Ta symbolika podróży porusza bardzo głębokie kwestie

psychologiczne, dlatego we wszystkich religiach tak ważna jest pielgrzymka i odrzucenie tego,

co zbyteczne.

Juan Arias

– W podróży musisz także się wysilić, by zrozumieć, co ludzie do ciebie mówią w obcym

języku.

Paulo Coelho

– To tak jak z bagażem. Kiedy podróżujesz, jesteś zmuszony uprościć swoje życie, bo za

parę dni zabraknie ci słów, aby rozmawiać z ludźmi. Ale to uproszczenie języka zmusza cię do

uproszczenia wszystkiego, także w sobie samym. Kiedy miałem dwadzieścia lat, przejechałem

Stany Zjednoczone, znając ledwie parę słów po angielsku. Pod koniec podróży czułem się dużo

prostszy, bo brakowało mi słów, aby dyskutować o wielkich problemach egzystencjalnych,

background image

i musiałem zredukować swój język do elementarza. I to naprawdę bardzo dyscyplinuje.

Maria Chamorro

– Znaki możesz spotkać tam, gdzie mieszkasz, ale często dopiero podróż albo silne przeżycie

pokazują ci to, czego wcześniej nie dostrzegałeś, choć zawsze miałeś to przed oczyma. Więc

podróż to także wstrząs.

Ana Gomez

– Każdy człowiek przeżywa swój rozwój boleśnie. Kiedy byłam mała, bolały mnie nogi po

prostu dlatego, że rosłam. Podobnie czuję się teraz, czytając twoje książki. One mnie „bolą”.

Paulo Coelho

– Jak to, ja ci sprawiam ból?

Ana Gomez

– Bo twoje książki są dla mnie ciągłą konfrontacją z samą sobą. Widzę, że się rozwijam, ale

ta zmiana czasem boli, dlatego nie tylko wzbogacam się, ale także wyrzucam z siebie to, co

zbyteczne.

Paulo Coelho

– To bardzo dobrze powiedziane. Świetnie wyraził to Conan Doyle w swojej pierwszej

powieści, kiedy doktor Watson spotyka Sherlocka Holmesa i dyskutują na temat jakiejś

oczywistości, na przykład że ziemia jest okrągła, Sherlock Holmes okazuje zdziwienie i mówi:

„Jak to?! Ziemia jest okrągła?!” „Ależ oczywiście! – odpowiada Watson. – Czyżbyś o tym nie

wiedział?” „Nie. Nigdy o tym nie myślałem i zapomnę o tym czym prędzej, bo mój umysł nie

może tego przyswoić, ma ograniczoną pojemność!” A więc wiem, że ziemia jest okrągła, ale

ponieważ nie przyda mi się ta informacja ani w życiu, ani w pracy, zapominam ją bardzo szybko,

ż

eby zarejestrować inne fakty, które są mi bardziej przydatne. Tak więc chodzi nie tylko

o dodawanie, ale także odejmowanie, jak choćby nakazów, które bezwiednie przyjęliśmy pod

wpływem Podręcznika.

Ana Gomez

– Niektórzy ludzie nie lubią czytać książek, które zmuszają ich do zastanawiania się nad

swoim życiem, do stawiania sobie pytań kim są. To bardzo ludzki strach. Rzeczywiście, może

mnie boleć to, że idę naprzód, że przebudowuję całą moją hierarchię wartości. Osobiście wolę

myśleć o sobie, że jestem zerem, ale dalej szukać, niż zamknąć oczy ze strachu, że jeszcze

zobaczę w sobie coś, co mi się nie spodoba. Dlatego chciałam cię spytać, czy każdy jest w stanie

wyłamać się z Podręcznika?

Paulo Coelho

– Opowiem ci, co mi się przydarzyło podczas pielgrzymki do Santiago de Compostella.

Gdzieś po tygodniu czy dziesięciu dniach marszu, sam nie wiem, zacząłem dostrzegać w sobie

wszystko co najgorsze i najobrzydliwsze. Czułem się podły, miałem ochotę się mścić, no po

background image

prostu koszmar. Wtedy poszedłem do mojego przewodnika i powiedziałem: „Przemierzam tutaj

ś

więtą drogę, starając się dać z siebie to, co najlepsze, a zamiast zmienić się na lepsze, wychodzi

ze mnie to co marne i nikczemne”. Odpowiedział mi: „Tak jest teraz, później zobaczysz światło.

Na razie odkrywasz, jaki naprawdę jesteś. Jeszcze nie nastąpiła w tobie przemiana, ale po prostu

zacząłeś o wiele wyraźniej widzieć małość twojego świata, a to zawsze rozjaśnia wiele spraw”.

Kiedy zapalimy światło i widzimy obrzydliwe pająki, gasimy czym prędzej lampę, żeby tego nie

oglądać. Przechodzimy przez bolesny proces wzrostu, bo najpierw widzimy wcale nie to co

w nas najlepsze, tylko co najciemniejsze. Jasność przychodzi dopiero później.

Maria Chamorro

– Nie potrafimy siebie kochać, bo przecież, kiedy twierdzimy, że jesteśmy źli, to dowód na

to, że brak nam miłości do siebie samych. Sądzę, że trzeba w sobie akceptować nawet własną

małość, uświadomić sobie własne słabości i pokochać siebie z całym dobrodziejstwem

inwentarza.

Paulo Coelho

– Ja to widzę trochę inaczej. Wszystko jest w ciągłym ruchu i zawsze możliwa jest zmiana.

Niemniej zwykle paraliżuje nas poczucie winy. Widzisz coś, co chciałabyś mieć, a dręczą cię

wyrzuty sumienia, bo uważasz, że na to nie zasługujesz. Ja sam na początku naszej rozmowy

powiedziałem: nie jestem nikim wyjątkowym, abyście nie sądziły, że macie do czynienia

z mędrcem znającym odpowiedzi na wszystkie pytania, tylko ze zwykłym śmiertelnikiem. W ten

sposób pomogłem wam i sobie. Chciałem, abyście nie miały mojego fałszywego obrazu i od

pierwszej chwili zaakceptowały mnie takiego, jaki jestem. I na dodatek bez tego idiotycznego

poczucia winy.

Maria Chamorro

– Ale zawsze wpierw akceptujesz samego siebie, a dopiero później pokazujesz się innym

taki, jaki jesteś. Bo jest wiele nakazów, które nas paraliżują: tego się nie robi, tego się nie mówi,

tamtego nie wypada...

Paulo Coelho

– Niewątpliwie.

Ana Gomez

– śeby zrobić ten krok, musisz przyjąć, że masz swoje prawa, że jako człowiek możesz

wyjść poza ten Podręcznik.

Paulo Coelho

– I że to nie grzech. Jako katolik myślę często o pierwszym cudzie Jezusa, że nie był

„politycznie poprawny”. Nie przywrócił wzroku ślepcowi, zdrowia paralitykowi, tylko

przemienił wodę w wino. Rzecz bardzo przyziemna, świecka, doczesna – po prostu zabrakło

wina. To nie było wcale niezbędne do zbawienia ludzkości, bynajmniej. Podczas wesela w Kanie

background image

Galilejskiej skończyło się wino i Jezus zapytał sam siebie: „Co robić?”. I nie zawahał się: „Mam

moc, aby przemienić wodę w wino, więc zrobię to”. Na dodatek przemienił ją w wyborne wino.

Dla mnie tym symbolem chciał powiedzieć: Spójrzcie, chociaż przede mną bolesne chwile, ta

droga jest drogą radości, a nie cierpienia. Nieuniknione, wcześniej czy później i tak nas dopadnie,

nie da się go ominąć, ale też na siłę nie trzeba go szukać.

Juan Arias

– Błędem niektórych religii jest uznanie ofiary za cel sam w sobie. Zawsze mówię, że za

każdym razem, gdy Jezus napotykał cierpienie, starał się temu zaradzić. Mógłby przecież

powiedzieć: Nie przejmuj się, cierp, a to cierpienie cię uszlachetni. Ale nie, on nie mógł znieść

ludzkiego cierpienia i leczył wszystkie choroby, przede wszystkim wśród najbiedniejszych, bo

oni są najbardziej pokrzywdzeni.

Paulo Coelho

– Całkowicie się zgadzam. Nie mogłem uniknąć wszystkich cierpień, jakich w życiu

doznałem, ale też ich nie poszukiwałem po to, by składać siebie na ołtarzu ofiarnym. Słowo

„poświęcenie” nawiązuje do świętego obowiązku, ale dotyczy bardziej zaangażowania w to, co

robisz. Są chwile, w których musisz zrezygnować z jednej rzeczy, aby wybrać inną, ale

poświęcenie jako rezygnacja sama w sobie nie ma sensu.

Maria Chamorro

– Wydaje mi się, że najważniejsze jest nie tyle poświęcenie, ile poczucie, że jest się

kochanym. Wtedy wszystko się zmienia. Dla misjonarzy ważna jest miłość, a nie poświęcenie.

Juan Arias

– Wtedy to już nie jest poświęcenie. Miłość pomaga znieść wyrzeczenia i zaakceptować

drugą osobę, ale wynagradza cię tak szczodrze, że już trudno to nazwać ofiarą. Znam księdza

w Rio de Janeiro, który codziennie karmi czterystu żebraków. On czuje się szczęśliwy.

Oczywiście nie jest mu łatwo: szuka codziennie żywności dla czterystu biedaków i żyje razem

z nimi. Ale nie mam wątpliwości, że czuje się naprawdę szczęśliwy, bo to, co dla każdego z nas

byłoby poświęceniem, dla niego nim nie jest, inaczej byłby masochistą.

Maria Chamorro

– Nie byłoby to zdrowe.

Juan Arias

– I nie czułby się szczęśliwy.

Maria Chamorro

– Kiedy coś mi nie wychodzi i usłyszę słowa: „Postaraj się! Zrób to jeszcze raz i zobaczysz,

ż

e ci się uda”, próbuję tak długo, aż w końcu rzeczywiście mi się to udaje, ale gdy ktoś mi powie:

„Jesteś do niczego!”, poddaję się, bo jestem pewna, że zrobię to źle.

Paula Gomez

background image

– Chciałabym jeszcze wrócić do podróży i poczucia wolności. Widzę w tym pewien szkopuł.

W podróży dość łatwo czuć się wolnym, odkrywać siebie samego; to cię wzbogaca, czujesz się

tak, jakbyś był zakochany. Przeczytałam książkę Francesco Alberioniego Kocham cię i podróż

kojarzy mi się z narodzinami miłości, która raptem uwalnia cię od wszelkich kłopotów. Ale

problem zaczyna się, kiedy wracasz z podróży do codziennej rzeczywistości. Dla mnie

najtrudniejsze jest to, że muszę żyć z ludźmi, którzy nie odkryli jeszcze tego, co ja, i to mnie

spycha z powrotem w ramy Podręcznika. Z jednej strony byłabym zachwycona, gdyby i oni

mogli odkryć to co ja, ale z drugiej – czy oni rzeczywiście muszą to odkryć?

Paulo Coelho

– Tak, to duży problem. Obserwuję coś takiego tu na plaży. Rano jest pusta, przychodzi

matka z dzieckiem i siada, przychodzą chłopcy pograć w piłkę, później przychodzą ślicznotki,

uwodzące na skąpe bikini. Następna matka, która przyjdzie, nie usiądzie już w pobliżu tych

dziewczyn, bo będzie czuć się trochę brzydka, ani obok tych, co grają w piłkę, bo przecież z nimi

nie zagra. Wtedy siada oczywiście obok tamtej matki, ich dzieci zaczynają się bawić. Piękni

młodzieńcy siadają obok ślicznotek. Plaża zaczyna porządkować swój świat. Rozumiesz? I tak

pomału zaczynają tworzyć się plemiona matek z dziećmi, plemiona ślicznotek, podrywaczy. Ale

trzeba trochę czasu, aby wszystko znalazło swoje naturalne miejsce. Nie możemy tego zmienić.

Matki z dziećmi są matkami z dziećmi, piłkarze chcą uprawiać sport i i daje im to wiele radości,

to ich sposób czczenia Boga. Dlatego często mówię o wojowniku światła, o chwili, gdy nagle

odkrywam spojrzenie kogoś, kto jak przeczuwam, szuka tego samego co ja, mimo iż oboje

jesteśmy niedoskonali. Mamy swoje kłopoty, swoje chwile tchórzostwa, ale czujemy też, że

jesteśmy zdolni coś zmienić, że jesteśmy w drodze. Nie chodzi o to, Paula, aby przekonać ludzi

do swoich racji, tylko aby znaleźć tę osobę, która tak jak ty czuje się na świecie samotna i myśli

podobnie. Czy wyrażam się dość jasno?

Paula Gomez

– Problem w tym, że takich ludzi jest bardzo niewielu, a przynajmniej ja niewielu spotkałam.

Paulo Coelho

– Są ich całe zastępy i co ciekawe, pisarz albo książka bywają katalizatorem takich

procesów. Jeśli przeczytasz książki Henry’ego Millera czy Borgesa, zauważysz, że coś cię z nimi

łączy, poczujesz z nimi wspólnotę. Tak więc książka, film, w ogóle sztuka posiada właściwości

katalizatora, bo pomaga ci odkryć, że nie jesteś sama, że jest ktoś, kto myśli podobnie jak ty.

Juan Arias

– Na przykład widzisz kogoś w samolocie z pewną konkretną książką i już wiesz, że możesz

z nim porozmawiać.

Paula Gomez

– Kiedyś jechałam pociągiem do Saragossy z moim ojcem i babcią, i usiadłam obok

background image

dziewczyny, która czytała Bridę. Poprzedniego dnia byłam na Targach Książki w Madrycie

i wahałam się długo, czy kupić Piątą Górę, czy właśnie Bridę, i w końcu, nie wiem dlaczego,

wybrałam Piątą Górę. Gdy siedziałam w pociągu, patrzyłam na dziewczynę, której nie znałam,

na książkę, którą trzymała w ręku, i myślałam: „Co za zbieg okoliczności, wczoraj przeglądałam

akurat tę książkę”. Wreszcie nie wytrzymałam i jej o tym powiedziałam. „Ja też się wahałam

między Piątą Górą i Bridą”– odrzekła. A ja na to: „Piąta Góra? Spójrz, mam ją tutaj w torbie”.

Na dodatek okazało się, że jest córką przyjaciółki mojej ciotki z Saragossy. Ja już tylko się

rozglądałam, gdzie jest ukryta kamera, bo byłam przekonana, że to wszystko musi być

ukartowane.

Paulo Coelho

– Doskonale cię rozumiem, ja też miewam wrażenie, że ktoś filmuje to, co mi się przytrafia.

Paula Gomez

– Czasem zdarza mi się, że otwieram Biblię na chybił trafił i wydaje się, jakby przemawiała

tylko do mnie. I pytam sama siebie: jak to możliwe?

Paulo Coelho

– To tak jakby anioł mówił ustami innych.

Juan Arias

– Ta historia z pociągu jest bardzo znacząca. Kiedy widzisz kogoś z książką, którą lubisz,

możesz bez problemu nawiązać z nim rozmowę, bo wydaje ci się, że ten ktoś nadaje na tych

samych falach co ty.

Paula Gomez

– Studiuję architekturę i bardzo interesuję się sztuką. Mam wrażenie, że sztuka współczesna

skupia w sobie wiele namiętności i jeśli masz szczęście poznać jakiegoś malarza, odkrywasz, że

obraz przekazuje wiele emocji współczesnych ludzi. Co sądzisz o sztuce współczesnej?

Paulo Coelho

– Sądzę, że sztuka jest zawsze manifestem pokolenia, przekładem uczuć tego pokolenia dla

jego współczesnych. Oczywiście trzeba oddzielić to, co jest sztuką, od sezonowej mody. Historię

można opowiadać na różne sposoby, a architektura należy do najbardziej niesamowitych, bo

opowiada długie dzieje ludzkości. Istnieje wiele teorii, wiele książek o budowlach, w których

odzwierciedla się cała ludzka wiedza. I to począwszy od piramid, poprzez katedry gotyckie,

gdzie widać dokładnie, że chodzi nie tylko o wzniesienie gmachu. Odbija się w nich życie epoki,

są sposobem przekazywania wiedzy o świecie następnemu pokoleniu.

ś

ycie jest jak karawana, która nie wie, skąd wychodzi ani dokąd zmierza. W czasie tej

wędrówki rodzą się dzieci i słuchają historii babci, która widziała wiele ciekawych rzeczy.

Później babcia umiera, dzieci stają się dziadkami, opowiadają o swojej podróży i umierają.

Historia przekazuje potomnym doświadczenia naszego pokolenia, z serca do serca, sztuka zaś –

background image

ż

e użyję pojęcia z alchemii – przekazuje kwintesencję rzeczy. Bo jak wytłumaczyć, jaki był świat

w 1998 roku, kiedy spotkali się pisarz, malarka, trzy studentki z Madrytu, dziennikarz, poetka,

inny wielki poeta? Tego nie da się wytłumaczyć. A tymczasem wyrazi to poezja, malarstwo,

rzeźba czy budowla, której ty przekażesz swoje uczucia. Pewnego dnia twoje wnuki staną przed

nią i zobaczą, co stworzyłaś jako architekt, i być może, nie poznają całej historii, tak jak my nie

wiemy dokładnie, kto zbierał winogrona na to wino, które pijemy, ale poczują, tak jak my, wielką

przyjemność. To właśnie jest kwintesencja. Sztuka nie jest niczym innym jak przekazywaniem

karawanie życia tego, co poznaliśmy. Jest dużo przesady we współczesnej sztuce. Czasem ma

ona niewiele wspólnego z prawdziwą sztuką, poruszającą serca, nie tylko ogląda własny pępek.

Juan Arias

– Hiszpański filozof Fernando Savater mówił mi, że budujemy i pozostawiamy po sobie

ś

lady, bo wiemy, że musimy umrzeć. Tak rodzi się cywilizacja. Zwierzęta, nieświadome swojej

ś

mierci, nie zostawiają po sobie śladu.

Paulo Coelho

– Może faktycznie z powodu tęsknoty za wiecznością mamy dzieci i stawiamy katedry, choć

uważam, że to coś więcej, bo inaczej artyści nie mieliby dzieci. Kiedy masz już dzieci, wiesz, że

pozostawisz po sobie trwały ślad i nie potrzebujesz tworzyć żadnych innych. Sądzę, że

zostawiamy po sobie to wszystko z potrzeby dzielenia się, bo kochamy życie. Nie dlatego że

musimy umrzeć, tylko dlatego że jest w nas miłość, którą chcemy się podzielić. Kiedy miłość nas

wypełnia, pragniemy natychmiast przekazać to innym i ta potrzeba nas inspiruje.

Ana Gomez

– A także potrzeba opowiedzenia o tym, bo pisarz jest po to, by opowiadał nam o życiu.

Paulo Coelho

– śeby przeżywać życie. Otrzymujesz je, przekształcasz i dzielisz się nim. Jak powiedziałem

w Pielgrzymie, „agape” to miłość, która wykracza poza siebie samą i właśnie tym trzeba się

dzielić.

Juan Arias

– Skoro już o tym mówisz, jak odróżnić „agape” od „erosa”? W Pielgrzymie rozróżniasz trzy

typy miłości.

Paulo Coelho

– „Eros” to miłość między dwiema osobami, „filos” to miłość poznania, „agape” to miłość

wykraczająca poza zwykły fakt, czy ktoś podoba mi się, czy nie. To miłość, o której Jezus mówi:

„Miłujcie waszych nieprzyjaciół”. Mogę miłować wrogów i symbolicznie ich unicestwiać bez

litości. To jest moja własna prawda, mój sposób widzenia świata. Pojęcie antagonizmu rozumiem

jako centrum tworzenia. śycie jest walką, ani dobrą, ani złą, po prostu walką, zderzeniem energii.

Jeśli wykonuję jakiś ruch, to popycham ileś atomów czy cząsteczek powietrza, które z kolei

background image

poruszają następne i w ten sposób nawet najmniejszy mój ruch odbija się echem w najdalszym

zakątku wszechświata. Wszystkie moje gesty, wszystkie słowa, które wypowiadam, wszystko, co

myślę, jest skutkiem zderzenia różnych żywiołów. To leży u podstaw stworzenia, w momencie

znanym jako Big Bang, wielki wybuch, początek.

Kiedy miałem chyba osiemnaście lat, przeczytałem książkę, która wywarła na mnie ogromny

wpływ – Mahabharatę. To święta księga, klasyka literatury hinduskiej, coś jak Don Kichot dla

was, Hiszpanów. W tej epopei zawiera się cała historia Indii. Król zapisał w spadku królestwo

bratankowi zamiast synowi. Oczywiście syn nie godzi się na to i ogłasza, że będzie walczyć.

Bratanek przyjmuje wyzwanie. Wojna domowa jest nieunikniona. Ślepy król stoi na wzgórzu nad

polem bitwy. Ruszają do boju dwie armie – jedna królewskiego syna, druga bratanka, kroczą

wojska ze sztandarami, wojownicy uzbrojeni w łuki gotowe do strzału. W tym momencie

pojawia się Bóg, aby przyjrzeć się bitwie. Generał jednego z wojsk wsiada do rydwanu

bojowego, odłącza się od swoich ludzi, staje na środku pola bitwy, rzuca łuk, strzały, odwraca się

w kierunku Boga i mówi: „To straszne! Za chwilę rozpocznie się tutaj prawdziwa jatka,

będziemy się zabijać, umierać. To jest wojna domowa, a przecież po jednej, i po drugiej stronie

są ludzie dobrzy i szlachetni. Mój mistrz jest po jednej stronie, moja matko po drugiej. To będzie

rzeź. Więc ja nie mam zamiaru walczyć, składam się tutaj w ofierze”. Bóg mu odpowiada: „Co ty

wyprawiasz? Bitwa się zaczyna. To nie pora na wątpliwości. Jeśli los przywiódł cię tutaj, walcz.

Teraz idź i zacznij się bić. Później podyskutujemy o reszcie, ale w tej chwili czeka cię bitwa”.

Tak więc Bóg mówi mu, że bitwa, jaką ma stoczyć, jest częścią ruchu świata. To część

odwiecznego konfliktu między wszystkimi siłami kosmosu.

Juan Arias

– Czyli pojmujesz świat jako bitwę?

Paulo Coelho

– Jeśli tę myśl doprowadzić do skrajności, wszystko jest konfliktem, nie w sensie złej walki,

tylko dobrej walki, tego ruchu Wszechrzeczy. Kończy się podróż, wracasz do domu i pytasz:

A teraz co? I rodzi się konflikt, ale to jest konflikt twórczy, bo pcha cię naprzód.

Juan Arias

– Chcesz przez to powiedzieć, że nie możesz nie wybrać.

Paulo Coelho

– Możesz wybrać między dwiema klasycznymi drogami, medytacją albo dobrą walką, ale

musisz wybrać. Jeśli jesteś mnichem trapistą, buddystą czy jakimś innym, zamykasz się

w klasztorze i oddajesz medytacji. Ale jeśli jesteś człowiekiem czynu, zostaniesz jezuitą, który

w duchu ma walkę. Musisz wybrać pomiędzy jogą działania a jogą bezruchu. Nie możesz

zatrzymać się pośrodku, bo nie ma Dobra ani Zła, jak powiedział Bóg w Mahabharacie, jest tylko

ruch. A skoro jest ruch, często widzimy rzeczy raz z punktu widzenia Dobra, raz Zła.

background image

Juan Arias

– Czasem jednak niełatwo odróżnić siły Dobra od sił Zła.

Paulo Coelho

– Kiedy toczysz bitwę, to oczywiste, że dostrzegasz siły negatywne, i walczysz przeciwko

nim. W książce Na brzegu rzeki Piedry... opisuje, coś, co przydarzyło się mnie samemu. Byłem

w Olite ze świetną hiszpańską przewodniczką z Saragossy i chciałem pójść do kościoła.

Podszedłem, drzwi były otwarte, chciałem wejść do środka, ale jakiś człowiek przy drzwiach

zatrzymał mnie: „Nie wolno”. „Jak to nie wolno wejść?”, zapytałem. „Nie wolno, bo jest

południe i kościół jest zamknięty”. Przeprosiłem go, wyjaśniłem, że przyjechałem z daleka tylko

na kilka dni, i poprosiłem, żeby pozwolił mi wejść na parę minut. „Nie, nie można, bo jest

dwunasta. Kościół będzie otwarty dopiero od trzeciej”. Niemal zacząłem go błagać, by dał mi się

pomodlić przez chwilę, ale był nieprzejednany. Zbuntowałem się. „Jak to nie?! Wejdę na chwilę

i pan będzie mnie pilnował”. Bo nie było w tym żadnej logiki, on przecież siedział tam tak czy

inaczej i nic nie miał do roboty przez kilka godzin. Ten człowiek był symbolem sytuacji, w której

musisz powiedzieć „nie” prawu, władzy, autorytetom. Na drodze staje przeciwnik, a wojownik

czy podróżnik symbolicznie zabija go albo sam zostaje zabity, bo tamten może być przecież

silniejszy. Wprawdzie zostałem poniżony, ale lubię walkę.

Juan Arias

– To przypomina sytuację, gdy uczniowie Jezusa naruszyli święto szabatu, a Jezus gani

faryzeuszy i tłumaczy im, że szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.

Paulo Coelho

– W grę wchodzą dwie energie. Jesteś nieubłagany, bo idziesz do przodu, nie bacząc na

konsekwencje, ryzykujesz skok w przepaść z ufnością. Nie obrażam tego człowieka, nie

przeszkadzam mu w obiedzie, nie zatrzymuję go. Nie, to on nie pozwala mi wejść, tylko dlatego

ż

e sądzi, że ma nade mną władzą. Z tym się nie zgadzam. Zapominam o prawie i zabijam go

symbolicznie – wchodzę do kościoła.

Juan Arias

– Nie przypomina ci to sceny z Ewangelii, w której Jezus wymawia posłuszeństwo swoim

rodzicom?

Paulo Coelho

– Niewątpliwie, Jezus często przeciwstawiał się Marii i Józefowi.

Juan Arias

– To szokuje wielu katolików.

Paulo Coelho

– I kiedy matka idzie do Niego, by z Nim porozmawiać, On odpowiada: „Któż jest moją

matką?”.

background image

Paula Gomez

– Kiedyś myślałam, że on odrzuca własną matkę i braci, ale teraz rozumiem, że jest to raczej

otwarcie na innych, a nie odrzucenie.

Juan Arias

– Nie. Oznacza to, że muszę iść dalej swoją drogą, a ty nie możesz mi w tym przeszkodzić.

Paula Gomez

– Ale to także otwarcie umysłu na innych. Z perspektywy naszych czasów możemy

pomyśleć, że jeśli zwrócisz się tak do swojej matki, jej się to nie spodoba, ale jeżeli potraktujesz

to jako otwarcie na ludzi, nie może mieć ci tego za złe.

Juan Arias

– To właśnie mówi Paulo: musisz wybrać, musisz ruszyć w podróż, choćbyś miała sprawić

ból własnej matce. To nie znaczy, że jej nie kochasz. To jest konflikt między miłością do niej,

której nie odrzucasz, a miłością do siebie samej, która każe ci iść własną drogą. W tej trudnej

konfrontacji musisz podjąć decyzję.

Paulo Coelho

– Konflikt z rodziną jest kwestią kluczową. Często mówię, w swoich książkach o tarciach

z moimi rodzicami, którzy byli bardzo surowi. Jednak muszę im podziękować, bo oni też mi się

przeciwstawili i dali mi wykształcenie, starli się ze mną w dobrej walce.

Paula Gomez

– Mówisz, że trzeba żyć każdą chwilą. Istnieje droga, ale jest także wiele rzeczy, które trzeba

przeżyć. Nie chodzi o to, by powiedzieć: pójdę tędy i zobaczymy, co się stanie. W każdej sytuacji

musisz zadecydować, czy wejdziesz do kościoła, czy nie. Sądzisz, że trzeba się przeciwstawiać

za wszelką cenę?

Paulo Coelho

– Nie, ostre, totalne starcie może potrwać jeden dzień, dwa, a potem opuszczacie siły.

Dlatego w Piątej Górze kładę ciągle na szali rygor i współczucie. Są takie chwile, kiedy musisz

powiedzieć „nie”, i takie, kiedy musisz pozwolić się nieść i patrzeć, dokąd cię to zaprowadzi. To

nie ma nic wspólnego z siłą twoich postanowień i nie oznacza braku decyzji. Decydujesz, kiedy

pozwalasz się prowadzić, i decydujesz także, kiedy się przeciwstawiasz. Ale podejmujesz

decyzje, nie stoisz na rozstaju.

Juan Arias

– We wszystkich religiach rozdroża uznawane są za miejsca święte.

Paulo Coelho

– Tak, począwszy od Merkurego, boga rozstajnych dróg. Tutaj, w Brazylii, jeśli wyjdziesz

w piątek wieczorem, zobaczysz, jak składa się w ofierze jedzenie na skrzyżowaniach dróg, bo

tam właśnie, we wszystkich religiach, patrzą bogowie.

background image

Maria Chamorro

– Niedawno rozmawialiśmy w domu o kosmosie i chaosie. Mówiliśmy, że chaos jest częścią

kosmosu, co z kolei potwierdzałoby, że wszystko ma jakiś sens, nawet chaos. Tu, w Rio, gdzie na

każdym kroku napotkać można ogromny kontrast między dzielnicami zamożnymi i favelami,

bogactwo i nędza zderzają się ze sobą i mieszają. Rozdroża, gdzie patrzą bogowie, są symbolem

takich przełomowych momentów w naszym życiu. Wiesz, że na skrzyżowaniu musisz podjąć

decyzję: iść w prawo czy w lewo, choć jakaś siła trzyma cię w miejscu, bo boisz się nieznanego,

bez względu na to czy jest dobre, czy złe. A nawet, jeśli w końcu na coś się decydujesz, zawsze

trochę żałujesz, że nie poszedłeś w drugą stronę.

Paulo Coelho

– To właśnie jest problem, Mario. Wielu ludzi zadaje mi pytanie: A gdyby w twoim życiu

zdarzyło się to czy tamto? W moim słowniku nie ma trybu warunkowego, nie ma słowa gdyby.

Jest w nim nie wiem ile tysięcy słów, ale tego gdyby nie ma. To gdyby może mnie zniszczyć, bo

jeżeli w jakimś momencie podjąłem decyzję, wybrałem drogę, to idę nią dalej i nie rozważam,

czy jest słuszna. Tak postanowiłem i już. Jeśli zaczynam wzdychać: Ach, gdybym wtedy zrobił to

czy tamto... – wszystko psuję.

Maria Chamorro

– Moim zdaniem, choć możemy zdecydować, jaką iść drogą, to nigdy nie wiemy, czy jest

ona dobra, czy zła. W takim razie może wątpienie też jest dobre?

Paulo Coelho

– Wybacz, Mario, ale mówiłem teraz o ufności, a wątpienie nie ma z nią nic wspólnego.

Wątpliwość pojawia się w momencie decyzji, ale wyklucza zaufanie. Rozumiesz? Mogę cię

zapewnić, że do końca życia będziesz mieć wątpliwości. Ja zawsze miałem i z upływem lat mam

ich coraz więcej, ale nie przeszkadza mi to podejmować decyzji. Wątpić nie znaczy dociekać, czy

się mylę, czy mam rację. Podejmuję decyzję, a później mogę to jeszcze raz przemyśleć.

Z upływem lat zrozumiałem, że zawsze istnieje możliwość poprawy, zawsze jest jakaś druga

szansa.

Maria Chamorro

– Czy mówimy o wątpliwościach przed podjęciem decyzji, czy już po? To są wątpliwości,

kryzysy, plątanina dróg. Jeśli nie udało ci się zrealizować jakichś planów, sprawy wymknęły ci

się z rąk, to musisz dalej szukać albo wejść w starcie, które pozwoli ci odnaleźć drogę. Dlatego

kryzys jest dobry.

Paulo Coelho

– Kryzysy zawsze są dobre, bo zmuszają cię do podjęcia decyzji.

Mauro Salles

– Chińczycy słowo „kryzys” tłumaczą jako szansa.

background image

Paula Gomez

– Mój chłopak powiedział mi dokładnie to samo na lotnisku, kiedy wylatywałam do Rio,

tylko nie użył słowa kryzys, ale kłopot: „Paula, Chińczycy słowo „kłopot” tłumaczą jako szansa”.

Paula Gomez

– Mam przyjaciółkę Włoszkę, która niedługo przyjedzie do Rio. Powiedziała mi kiedyś:

„Zawsze miałam obsesję na punkcie doskonałości, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Często wprowadzałam ludzi w błąd i udawało mi się uchodzić za doskonałą. Wiesz, co to znaczy

doskonałość, prawda?”. Odpowiedziałam jej, że nie wiem. „Być doskonałym – odparła – to

znaczy być całością. Człowiek nie może być całością bez swojej ciemnej strony, ale musi

utrzymywać między ciemną a jasną stroną równowagę. To znaczy być doskonałym”. Takie

podejście cię uwalnia, pozwala ci zaakceptować swoje człowieczeństwo, zobaczyć, że jesteś –

jak mówiła Maria – chaosem i kosmosem zarazem.

Paulo Coelho

– Nawet Jezus się złości, kiedy ktoś mu mówi, że jest dobry. „Dlaczego Mnie pytasz

o dobro? Jeden tylko jest Dobry” – odpowiada.

Mauro Salles

– Paulo mówił o pielgrzymce, o drodze jako poszukiwaniu własnej tożsamości. Pytam, czy

chodzi o zadanie, które kiedyś wypełnisz, czy też trwa ono wiecznie? Czy jest to zdarzenie czy

proces? Za tym pytaniem kryje się sens lub bezsens pielgrzymowania.

Paulo Coelho

– Kiedyś starałem się odpowiedzieć na słynne pytanie: Kim jestem? Teraz nawet nie próbuję.

To już nie jest pytanie, to odpowiedź: Jestem. I od momentu kiedy jestem, nie mogę odpowiadać,

muszę w pełni być. To samo powiedział Bóg, kiedy Mojżesz zapytał: „Jakie jest Twoje imię?” –

„Jestem, który Jestem”. Sądzę, że jesteśmy, i nic poza tym. I tu zaczyna się pielgrzymka.

Dawniej miałem cele – moim zdaniem zawsze warto mieć jakiś cel, jakiś pomysł, organizować

trochę swoje życie – ale teraz rozumiem, że sama droga jest wielką radością.

Mauro Salles

– To znaczy, że celem jest proces. Wielu ludzi frustruje się tym, że nie dochodzą do celu

swojej pielgrzymki czy drogi duchowej, bo nie rozumieją, po co naprawdę wyruszyli. Trzeba

pamiętać, że my tu wszyscy czegoś szukamy, każdy na swój sposób i powodowany innymi

przyczynami.

Paulo Coelho

– Jest taki wiersz Kawafisa, świetnego greckiego poety – Itaka. Itaka to rodzinne miasto

Ulissesa, do którego pragnie powrócić po wojnie. Zaczyna się tak: „Kiedy wyruszasz w podróż

do Itaki, pragnij tego, by długie było wędrowanie...”. A kończy tak: „Gdy dobijesz do tej wyspy,

bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze, nie oczekuj wcale, by ci dała bogactwo Itaka. Itaka

background image

dała ci tę piękną podróż”.

Kiedy po siedemdziesięciu dniach marszu po raz pierwszy ujrzałem katedrę w Santiago de

Compostela, to był wstrząs. Powiedziałem sobie: „Oto miejsce, do którego za wszelką cenę

chciałem dotrzeć, i koniec, teraz muszę podjąć decyzję”. Do tej pory było jasne, że muszę

pielgrzymować, a kiedy doszedłem do celu, pomyślałem: „I co mam teraz zrobić? Co mam

począć z tą całą katedrą, z tym wszystkim?”. Sens podróży zawarty jest w słowach Antonia

Machado, hiszpańskiego poety: „Wędrowcze, nie ma drogi, drogą jest wędrowanie”.

Mauro Salles

– Na pogrzebie Jacqueline Kennedy oczekiwano, że towarzysz ostatnich lat jej życia wygłosi

uroczystą mowę pogrzebową. A on tylko przeczytał wiersz Haka, zacytowany tu przez Paula.

Paulo Coelho

– Niemożliwe! Nic o tym nie wiedziałem.

Mauro Salles

– Wcześniej rozmawialiśmy o rozstajach dróg, o „tak” i o „nie”, czy iść naprzód, czy wstecz.

Wydaje mi się, że najgroźniejszym uczuciem podczas drogi jest właśnie takie „być może”, które

dopuszcza wahanie w miejscu, gdzie krzyżują się drogi. Te słowa paraliżują, przerywają podróż.

Powiedziałeś, Paulo, że to nie ma nic wspólnego z wątpieniem, ale wielu ludzi sądzi, że to „być

może” jest formą działania. Jeśli chcemy wartościować wątpienie i ufność, to wątpienie jest

dobroczynne, a „być może” jest niedobre, bo unicestwia działanie.

Ana Gomez

– Największym dramatem człowieka jest konieczność wyboru, bo oczywiście wolałoby się

mieć wszystko. Ale trzeba wybierać.

Paulo Coelho

– I tu zachodzi paradoks, bo kiedy wybierasz, masz wszystko, absolutnie wszystko. W chwili

kiedy wprawiasz w ruch swoją moc podejmowania decyzji, wszystkie drogi zbiegają się w jedną

drogę, tę, którą właśnie pójdziesz.

Ana Gomez

– Ale kiedy już idziesz jedną drogą, to czy nie rezygnujesz z tego, co mogło ci się przydarzyć

na drugiej?

Paulo Coelho

– Nie. I to nie jest metafora, to rzeczywistość. W Alefie Borgesa wszystkie drogi są tą samą

drogą, ale musisz wybrać jedną, by ujrzeć po drodze wszystkie te, których nie wybrałaś. To

metafora, bo nie musisz z niczego rezygnować. Droga, którą idziesz, zawiera w sobie wszystkie

drogi.

A wracając do Jezusa, powiedział On: „W domu Ojca mego jest wiele mieszkań”. Wszystkie

drogi prowadzą do tego samego Boga. My mamy swoją drogę, to nasz wybór, ale tych dróg jest

background image

sto lub dwieście. Starożytni mawiali, że jest osiem albo dziewięć sposobów umierania. Jeśli

wybierzesz swoją drogę, to jest to twoja własna historia, twój los, twoja legenda. Nie powinnaś

iść drogą swojego ojca albo małżonka, bo to nie są twoje drogi, i dotrzesz do kresu życia, nie

doświadczywszy swojej własnej. Drogi innych nie zawierają twojej, ale twoja zawiera wszystkie

inne. A teraz zjedzmy coś i napijmy się wina...

Pisarz był pod dużym wrażeniem tej rozmowy ze studentkami, która wciągnęła wszystkich

innych gości. Po krótkiej przerwie na przekąskę – hiszpańską szynkę i ser oraz wyborne włoskie

wino, które ktoś mu podarował – jeszcze trochę gawędziliśmy.

– Chciałabym cię zapytać, czy nie bałeś się opowiedzieć Juanowi intymnych szczegółów ze

swojego życia, które pojawią się w książce. To przecież trochę tak, jakby cię ktoś obnażył.

Paulo Coelho

– Nie boję się nagości, wręcz przeciwnie. Uważam, że to obowiązek pisarza. Bardzo łatwo

ukryć się za jakąś książką i stworzyć pewien obraz, który później się za tobą wlecze. Przeżyłem

to już w show biznesie: narzucono mi rolę sławnego faceta, odegrałem ją i co? Dwa, trzy lata

później źle się to dla mnie skończyło. Przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie będę grał roli idola.

Jestem sławny, ale chcę być prawdziwy, nie chcę nosić masek.

Ana Gomez

– Musisz się przygotować, że to będzie szok dla wielu twoich czytelników.

Paulo Coelho

– Mam taką nadzieję. Jezus dobrze to ujął: „I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.

Poznanie Prawdy to jedyny sposób, by stać się człowiekiem wolnym. To właśnie daje mi ochotę

do dalszego pisania. Opowiadanie Juanowi o całym moim życiu bez tajemnic może nie jest

politycznie poprawne w tej chwili, ale na dłuższą metę ja będę się czuł bardziej wolny, a moi

czytelnicy zrozumieją, że to jest moja prawda, i zaakceptują mnie takiego, jaki jestem, choć mój

rozwój jeszcze trwa, wciąż jestem w ruchu.

Paula Gomez

– Czego szukasz w pisaniu?

Paulo Coelho

– Siebie samego. Przez całe życie, w każdej jego chwili przechodziłem wewnętrzne

przemiany i ciągle jeszcze nie całkiem siebie znam i rozumiem. Piszę także, aby dowiedzieć się,

kim jestem w konkretnym momencie pisania. Później przeistaczam się i muszę napisać kolejną

książkę. W ten sposób mogę się dzielić moimi metamorfozami, moimi twarzami, moimi

odcieniami. Dopóki jestem uczciwy i szczery wobec siebie – co nie jest wcale łatwe, to kwestia

samodyscypliny – moja osobowość przenika do książek, które piszę, a jeśli tam jest, z pewnością

będę potrafił przekazać poza słowami energię tej osobowości. Może mój światowy sukces

zawdzięczam jedynie temu, że przekazuję coś, co wykracza poza słowa moich książek? Ale

background image

trudno mi to wytłumaczyć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arias Juan Wyznania pielgrzyma Rozmowy z Paulem Coelho(1)
Arias Juan Wyznania pielgrzyma Rozmowy z Paulem Coelho
Zwierzenia pielgrzyma, Rozmowy z Paulem Coelho Juan Arias fragmenty
Juan Arias Rozmowy z Paulo Coelho
Juan Arias Zwierzenia pielgrzyma Rozmowy z Paulem Coelho
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Paulo Coelho Pielgrzym (wkd)
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Paulo Coelho Pielgrzym
Pielgrzym Paulo Coelho (A)

więcej podobnych podstron