Łukasz Stolarczuk
Lepiej cierpieć ze swoim narodem
Wypowiedzi świadków o życiu Łukasza Stolarczuka, męża wiary na Polesiu.
Wiosną 1997 roku nasz korespondent przepro wadził rozmowy z bratem Janem Kusznirenką, długoletnim mieszkańcem miasta Łucka.
- Bracie Janie, bądź łaskaw powiedzieć ile masz lat?
- Urodziłem się w 1888 roku, a więc mam już 109 lat.
- Czy mając tyle lat nie skarżysz się na słuch
- Słuch mam dobry, ale wzrok mam trochę osłabiony.
- Bracie Janie, powiedz kiedy zostałeś ochrzczony?
- Jestem jednym z pierwszych wierzących we wsi Podryże w powiecie Kowel. Pierwszy chrzest wodny w naszej wsi sprawował brat Tan Zub-Zołotarew w 1925 roku. A również byłem w tym czasie ochrzczony według wiary przez tego błogosławionego brata, będącego pierwszym prezbiterem we wsi Czownica. Zbór z tejże wsi skupiał mieszkańców okolicznych miejscowości oraz z miasteczka Kiwerce. Brat Zub-Zołotarew był także dobrym dyrygentem. Zapoczątkował chóralny śpiew na Wołyniu, a w 1928 roku zorganizował orkiestrę dętą, z którą odwiedzał wiekszość wsi na Wołyniu, w rejonie Równego, Tarnopola i Lwowa. Ta orkiestra była często wykorzystywana podczas chrztów wodnych, gdzie na odgłos cudownych melodii, zgromadzały się tysiące osób, aby posłuchać i podziwiać przyjmowanie chrztu wodnego wśród ewangelicznych chrześcijan.
- Bracie Janie, proszę opowiedzieć o tym, jak zostałeś kaznodzieją?
- W okresie międzywojennym (1918-1939) były organizowane kursy biblijne. W miesiącach lipcu i sierpniu 1934 r. takie kursy zostały zorganizowane także we wsi Podryże. Organizatorem i lektorem kursów był brat G. Schmidt z Gdańska. Wykładowcą był również brat A. Bergholz, a także inni bracia. Na kursach, które trwały 6 tygodni, uczestniczyło 140 słuchaczy. Ja również ukończyłem taki kurs. To były błogosławione dni naszej społeczności, zarówno dla kursantów, jak i dla wierzących we wsi Podryże.
- Proszę powiedzieć kto byt pierwszym prezbiterem w waszej wsi?
- Pierwszym prezbiterem we wsi Podryże był Łukasz Slolarczuk, urodzony w 1902 roku. Jego pomocnikiem i diakonem był Stefan Safonowicz. Pan Bóg bardzo błogosławił duchową pracę tych braci i dlatego wiele ludzi nawracało się. Chwała Panu Bogu za to!
- Tak, chwała Panu Bogu! Czy Łukasz Stolarczuk też był kursantem na tych biblijnych zajęciach?
- Nie. On nie miał czasu, aby regularnie uczestniczyć na zajęciach. Lubił mawiać, że wśród otrzymujących duchowe dary nie ma żadnych „kursantów”.
- Jakimi darami Ducha Świętego był obdarowany brat Stolarczuk?
- On mówił innymi językami, tłumaczył je, prorokował, posiadał dar uzdrowienia, dar wiary, wypędzał demony, a na kogo położył ręce, ten otrzymywał pomazanie Ducha Świętego. Nie miał żadnych duchowych niedostatków. Łukasz był rzeczywiście błogosławionym Bożym sługa, który nigdy nie szukał porady ciała. Był szczerym, duchowym pracownikiem nie tylko w swoim zborze, ale i w innych zborach, które odwiedzał. Nie jeździł samochodem marki „Mercedes”, lecz na piechotę odwiedzał wiele wiosek na Wołyniu, w okolicach Równego. Oczekiwano na niego w Slepaniu i w Czerewaszu, w Sopaczewie, i w Fiasztykach. Wszędzie gdzie przebywał ten sługa Boży, ludzie nawracali się, otrzymywali uzdrowienie, a opanowani przez duchy nieczyste byli uwalniani. Ludzie widzieli jawne dzieła Boże, bo jego kazaniom towarzyszyły znamiona i cuda Boże. Zdarzało się często nawet tak, że Stolarczuk podchodził do niewierzących, dotykał ich mówiąc „I ty będziesz służyć Panu Bogu”. Wówczas skruszali ludzie ze łzami w oczach wyznawali swoje przewinienia przed Panem Bogiem, dając obietnicę poprawy. Stawali się wiernymi Bogu w ciągu całego swego życia.
- Czy znasz wydarzenie ze żmiją, które miało miejsce w życiu brata Łukasza? Czy prawda jest, że wziął żmiję do rąk?
- Tak, miało to miejsce podczas sianokosów. Byli tam zarówno wierzący, jak i niewierzący oraz prawosławni. Żmija wypełzła z siana. Jedna z niewierzących kobiet podeszła do Stolarczuka i z ironią powiedziała: „Słyszałam jak głosiłeś, że wierzący będą brać do rąk żmije i te nie zaszkodzą im”. Przyłączyły się do niej jeszcze inne osoby. Niektórzy oświadczali nawet, że zostaną wierzącymi, jeśli Łukasz weźmie do rąk żmiję, a ona go nie ukąsi. Poznawszy wolę Bożą, Łukasz wziął jadowitego gada do rąk. Żmija, ku zdziwieniu wszystkich osób, spokojnie leżała na dłoniach Łukasza. Zdarzenie to spowodowało, że niewierzący zostali pokornymi chrześcijanami i członkami zboru zielonoświątkowego.
- Jaki był główny temat kazań brata Łukasza?
- Chrzest w Duchu Świętym.
- Czy wielu chorych otrzymywało uzdrowienie? Czy były uwolnienia od duchów nieczystych i inne działanie Ducha Świętego w wyniku modlitwy wiary brata Stolarczuka?
- Było wiele takich wydarzeń, ale trudno mnie, staruszkowi przypomnieć to, co było tak dawno.
- Czy ty, bracie także otrzymałeś uzdrowienie dzięki modlitwie?
- Nie. Nie było takiej potrzeby, gdyż nigdy nie chorowałem.
- Chwała Panu Bogu! Chwała!
- Chwała Panu Bogu! Alleluja!
- Bracie Janie; na pewno uważasz siebie za szczęśliwego z powodu możliwości wędrowania po wsiach Polesia z takimi mężami wiary?
- Tak, tak! Jestem bardzo wdzięczny Panu Bogu, bo w tamtym czasie wszyscy razem przeżywaliśmy wielkie Boże błogosławieństwo. Pan Bóg i dla mnie udzielał objawienia.
- Opowiadałeś, że brat Zub-Zołotarew zorganizował orkiestrę dętą. Z tego wynika, że był on nie tylko prezbiterem, dyrygentem, ale także muzykiem. Jak do tego odnosił się brat Stolarczuk, obdarowany wszystkimi darami Ducha Świętego?
- Byli wtedy i tacy ludzie, którym muzyka podczas nabożeństwa nie podobała się, ale brat Stolarczuk nie miał nic przeciwko orkiestrze. Przez Łukasza działał zawsze Duch Święty, a fana Zub-Zołotarewa wszyscy poważali. Był bardzo zdolny, zarówno w usłudze Słowem Bożym, jak i śpiewem oraz muzyką. Kształcił dyrygentów, a w 1936 roku wyjechał do Argentyny.
- Powiedz, czy w zborze, w którym przełożonym był brat Stolarczuk był taniec i klaskanie, jak to ma miejsce obecnie w niektórych zborach?
- Nie! Nie! Nie było czegoś takiego: natomiast radość w Duchu Świętym. Wszyscy obecni na nabożeństwach przeżywali wielkie błogosławieństwo Boże. Ludzie żyli w bojaźni Bożej. Gdy zgromadzeni modlili się, Pan Bóg chrzcił Duchem Świętym, a towarzyszyło temu znamię (tak jak prorokował Joel). Wielu ludzi widziało słup ognisty nad domem modlitwy.
- Proszę opowiedzieć co jeszcze wiesz o końcowym etapie życia brata Łukasza i brata Stefana’’
- Grobu Łukasza Stolarczuka nie odnaleziono do dnia dzisiejszego, a naoczni świadkowie, których było kilku, dawno już zmarli.
Ostatnie chwile życia Łukasza są dla mnie nieznane, ponieważ do lasu nikogo nie dopuszczono, gdy wieziono go na stracenie.
Diakona Stefana zabito na moich oczach w sierpniu 1943 roku. Był wczesny poranek. Słońce oświeciło ziemię. Ludzie rozpoczęli wykonywanie prac gospodarskich. Stefan też pracował na swoim małym gospodarstwie. Ale oto raptem przybyli uzbrojeni zabójcy. Byli bardzo rozjuszeni. Gdy tylko weszli na podwórko, zaczęli bić, a potem kłuć Stefana bagnetami. Zadali mu 17 głębokich ran, a polem martwe już ciało wrzucili do ognia i odeszli z okrzykami. Chociaż był to czas niebezpieczny, jednak ludzie wyciągnęli z ognia niedopalone ciało Stefana. Pogrzeb odbył się przy udziale licznie zgromadzonych osób. Ja także, na ile mogłem, pomagałem w zorganizowaniu pogrzebu, ludzie odprowadzali ciało błogosławionego kaznodziei, człowieka wiary z gorzkimi łzami, żałobnym śpiewem i modlitwą do Pana Boga. Ciało Stefana Satonowicza pochowano we wsi Posoczne w rejonie Kowla, gdzie znajduje się jego grób do dnia dzisiejszego.
- Czy byłeś w wiezieniu za zwiastowanie Słowa Bożego Słowa
- Nie, nie byłem, ale sporządzono wiele protokołów na mnie. Były pogróżki, a miejscowi aktywiści komunistyczni bili i to nie tylko mnie, ale i wielu braci oraz sióstr, gdy urządzali zasadzki przy drodze, którą przybywali wierzący na nasze nabożeństwa. Szczególnie wyróżnia się w tym człowiek o nazwisku Beszta. Było to już po zakończeniu wojny.
- Czy poradzisz mi, z kim mógłbym spotkać się spośród tych, którzy osobiście znali Łukasza i Stefana, abym mógł uzupełnić te wiadomości, o których ty zapomniałeś być może, lub nie wspomniałeś podczas naszej rozmowy?
- Tu, gdzie teraz mieszkam, w Łucku, wśród żywych osób nie ma już świadków, ale żyje jeszcze brat Tymoteusz w Maniewiczach. W owym czasie był on bardzo młody. Był obecny na nabożeństwie w dniu kiedy wprost ze zboru zabrano Łukasza, posadzono w wozie i powieziono do lasu na stracenie. Braciszek Tymoteusz uchwycił się rękoma wozu i prosił zabójców: „Wypuśćcie, wypuśćcie go! Weźcie mnie zamiast niego!”, ale oni nawet słuchać nie chcieli, odrzucając ze złością jeszcze zupełnie młodego Tymoteusza. Ponadto jest jeszcze wśród żyjących jeden ze świadków tych zdarzeń. Nazywa się Jan Czucharuk, a mieszka we wsi Czerewasy, powiat Maniewicze.
Łuck, 4 maja 1997 r. Od autora:
Tegoż samego dnia wraz z żoną miałem szczęście spotkać się z krewną brata Stolarczuka, siostrą Nadią, a potem z bratem Tymoteuszem w Maniewiczach, a także z bratem Janem Czucharukiem we wsi Czerewacha, który chrzest wodny przyjął z rąk profesora Marcinkowskiego. W1935 roku czerewecki zbór wybrał go na swego prezbitera. Wszyscy ci świadkowie potwierdzili i częściowo uzupełnili to, o czym opowiedział brat Kusznirenko, który mając 109 lat jeszcze głosi Słowo Boże. Oto jeden z przykładów:
Opowiadają, że pewnego razu podczas nabożeństwa brat Stolarczuk modlił się o uzdrowienie chorych, a także o chrzest Duchem Świętym. Usługa trwała dość długo. Nieklórzy bracia obawiając się, że nie zdążą dotrzeć na obiecane wieczorne nabożeństwo, które miało się odbyć w innej wsi, oddalonej o kilka godzin drogi, zdecydowali się opuścić nabożeństwo przed jego zakończeniem. Łukasz pozostał. Nie mógł odmówić ludziom usługi, gdy ze łzami prosili, aby pomodlił się o nich. Modlitwy zostały zakończone, ale oto było już za późno, aby iść do owej wsi, gdzie oczekiwano na Łukasza. Ale tu powtórzył się cud, o którym napisano w Dziejach Apostolskich 8:39-40. Łukasz wyszedł z domu modlitwy, a Duch Boży pochwycił go i oto znalazł się w tej wsi, gdzie już zgromadzali się ludzie i oczekiwali na niego w domu modlitwy. Rozpoczęło się nabożeństwo. Przybyli bracia, którzy wyszli wcześniej, patrzą, a oto Łukasz głosi błogą wieść ludziom. Po nabożeństwie zapytali: „Bracie Łukaszu, w jaki sposób i jaką drogą nas wyprzedziłeś?” (nie było wówczas środków lokomocji, które mamy obecnie). A Łukasz odpowiada: „Gdy tylko wyszedłem z domu modlitwy, moc Boża pochwyciła mnie i uniosła do góry na powietrze. Lecę w powietrzu, a na dole widzę chodzących ludzi, widzę wszystko: lasy, pola i was, gdy maszerowaliście na nabożeństwo”.
Przez wkładanie rąk i modlitwę brata Stolarczuka, Pan Bóg ochrzcił Duchem Świętym wiele osób. Były błogosławione nabożeństwa, na których po modlitwie brata Łukasza 200 osób i więcej otrzymywało dary Ducha Świętego. Żywi świadkowie opowiadają, że Łukasz prowadził święte, bogobojne życie, a przy tym rodzina jego żyła biednie, nie mając żadnych materialnych dóbr. Mając ubranie i jedzenie zawsze był z tego zadowolony. Chociaż miał możliwość wzbogacenia się, grzech Gehaziego, sługi Elizeusza nie miał do niego dostępu. Misjonarze z Anglii, Francji i innych państw przyjeżdżali i prosili Łukasza aby wyjechał na Zachód, obiecując mu wszystkie dobra materialne. On jednak twardo zadecydował, że lepiej jest cierpieć ze swoim narodem. Zbudował dla rodziny chatkę z gliny (na Wołyniu takich domów nie budowano), chlew z gałęzi łozowych, które bezpłatnie zezwalano pozyskiwać nad brzegami rzeki Styr, i powtarzając żonie oraz małym dzieciom swoje ulubione powiedzenie: „Moja dola nie do pola” - szedł tam, gdzie widział duchową potrzebę, tam dokąd posyłał go Duch Boży. Tak oto zbliżał się rok 1940. Pewnego razu podczas modlitwy ośmioletniej dziewczynki Duch Święty przemówił do Łukasza i Stefana: „Dzieci moje, skoro pójdziecie pod ołtarz ofiarny, dopełniając liczbę zabitych za świadectwo o Panu Jezusie”. To samo objawił i w innych zborach.
Nadeszło lato 1943 roku. Na Wołyniu rozpoczęło się kwitnienie żyta, jakby wskazując, że życie na ziemi będzie rozkwitać, że wojna wkrótce zakończy się, ale los Łukasza był już postanowiony... I oto według skąpych wypowiedzi brata Jana Nalewajko, prezbitera we wsi Stepań, który odszedł już do wieczności, dowiedzieliśmy się o ostatnich chwilach, jeszcze w pełni kwitnącego, młodego, pełnego energii i miłości do swojego ludu, pełnego duchowej radości, niepowtarzalnego życia Łukasza Stolarczuka.
Stolarczuk miał wtedy 41 lat. Zabrano go wprost z nabożeństwa. Przywieziono do lasu i zmuszono do wykopania grobu dla siebie. Oprawcy dali możliwość powiedzenia ostatniego słowa przed śmiercią. Wybrał modlitwę. Skłoniwszy kolana, podniósł głowę do nieba, dokąd tak pragnęła jego dusza. Z rękoma podniesionymi, w których nie było gniewu ani wątpliwości, do których nigdy nic złego nie przylgnęło, zaczął się modlić. Modlił się długo wiedząc, że jest to jego ostatnia modlitwa na tej grzesznej, oblanej łzami i krwią ziemi. A było za kogo się modlić. Ilu to ludzi oszukał wróg, działający podobnie jak owi zabójcy, wykonujący swoje ciemne sprawy w imię Boga, myśląc, że przez to służą Mu. Łukasz został napełniony Duchem Bożym, przemówił innymi językami, a Duch Święty powoli zaczął unosić go z tej ziemi. Zadrgały serca zabójców, jakby skamienieli. Stali opuściwszy swoje karabiny ku ziemi.
I wtedy dowódca oprawców zaczął niesamowicie krzyczeć „Strzelać! Dlaczego przyglądacie się temu?!” - ale nikt z nich nie ośmielił się wystrzelić. Wtedy podbiegł do Łukasza, sam przyłożył lufę do jego skroni i wystrzelił. Kula zerwała część czaszki z głowy. Martwe ciało bez ludzkiej pomocy wpadło do grobu. Dopaliła się świeca, która stała tak wysoko na świeczniku i oświecała wszystkim cały dom.
Otóż „...naśladujcie wiarę ich” (Hebr. 13:7) …
Materiały do artykułu
zebrał i przygotował korespondent
Mikołaj Manzik :Włodzimierz
Przetłumaczył J. Szanliński