Anne Rice
Merrick
Tłumaczyła Małgorzata Kicana
Dla
Stana Rice’a
oraz
Christophera Rice’a
oraz
Nancy Rice Diamond
TALAMASCA
Detektywi Zjawisk Paranormalnych
Obserwujemy
i zawsze jesteśmy w pobliżu
LONDYN * AMSTERDAM * RZYM
Nazywam się David Talbot.
Może niektórzy z was pamiętają mnie jako Głównego Przełożonego Talamaski, Zakonu detektywów obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami, których mottem jest: „Obserwujemy i zawsze jesteśmy w pobliżu”?
To motto ma w sobie jakiś dziwny urok, nieprawdaż?
Talamasca istnieje od ponad tysiąca lat.
Nie wiem, jak powstał nasz Zakon. Tak naprawdę nie znam też wszystkich jego sekretów. Wiem jednak, że służyłem mu przez większą część mego śmiertelnego życia.
Właśnie w Domu Zakonnym Talamaski, w Anglii, wampir Lestat pokazał mi się po raz pierwszy. Pewnej zimowej nocy zjawił się w moim gabinecie i kompletnie mnie zaskoczył.
Bardzo szybko przekonałem się, że co innego czytać i pisać o rzeczach nadprzyrodzonych, a zupełnie co innego widzieć je na własne oczy.
To jednak było bardzo dawno temu.
Teraz żyję w innym ciele.
A ciało to uległo przemianie pod wpływem mocy wampirzej krwi Lestata.
Żyję pomiędzy najgroźniejszymi wampirami świata i jestem jednym z tych, do których mają największe zaufanie. Nawet ostrożny z natury wampir Armand opowiedział mi historię swego życia. Być może czytaliście biografię Armanda, którą spisałem i opublikowałem.
Kiedy ta historia dobiegała końca, Lestat obudził się w Nowym Orleanie z drugiego snu, zasłuchany w piękną, uwodzicielską muzykę.
Ta sama muzyka ponownie ukołysała go, kiedy skrył się w budynku klasztornym i ułożył do snu na zakurzonej, marmurowej posadzce.
W tamtych dniach w Nowym Orleanie było wiele wampirów - włóczęgów, szaleńców, naiwnych młodzików, którzy przybyli do miasta, by zobaczyć Lestata pogrążonego w pozorach bezbronności. Dręczyli mieszkających tam śmiertelników. Irytowali najstarszych spośród nas, którzy pragnęli jedynie prawa do polowania w spokoju.
Teraz tych intruzów już nie ma.
Niektórzy zostali unicestwieni, inni jedynie przegnani. Najstarsi zaś, którzy przybyli ofiarować pocieszenie śpiącemu Lestatowi, ruszyli własnymi drogami.
Historia ta rozpoczyna się, gdy pozostało nas w Nowym Orleanie tylko trzech - śpiący Lestat i jego dwóch wiernych towarzyszy - Louis de Pointe du Lac i ja, David Talbot, narrator niniejszej opowieści.
- Dlaczego mnie o to prosisz?
Siedziała naprzeciwko mnie, przy stoliku z marmurowym blatem, plecami zwrócona do otwartych drzwi kawiarenki.
Patrzyła na mnie, jak na cudowne zjawisko, lecz moja prośba odwróciła jej uwagę. Nie patrzyła już na mnie, lecz z napięciem wpatrywała się w moje oczy.
Była wysoka, a ciemnobrązowe włosy przez całe życie nosiła długie i swobodnie rozpuszczone; skórzaną klamerką spinała grzywkę z tyłu głowy tak, żeby nie opadała jej na czoło. W małe uszy wpięła złote koła kolczyków; zwiewne, letnie, białe ubranie miało zaś w sobie coś cygańskiego, może z powodu czerwonej szarfy, którą było przepasane.
- I zrobić coś podobnego dla takiego stworzenia? - spytała ciepło. Nie była na mnie zła, wcale nie... lecz tak poruszona, że nie mogła nawet zapanować nad swym łagodnym, urzekającym głosem. - Wywołać ducha, który może być wypełniony złością i chęcią zemsty? Chcesz, abym to uczyniła... i to dla Louisa de Pointe du Laca, który sam już dawno przestał żyć?
- Kogóż innego miałbym o to prosić, Merrick? - odparłem. - Któż inny mógłby to uczynić? - Wypowiedziałem jej imię zwyczajnie, z amerykańskim brzmieniem, choć wiele lat temu, gdyśmy się dopiero co poznali, pisała je „Merrique” i wypowiadała z lekkim francuskim akcentem.
Od strony kuchennych drzwi rozległ się chropawy dźwięk, po czym zaskrzypiały zawiasy. Do naszego stolika, szurając po zakurzonych kamiennych płytach podłogi, podszedł zasuszony kelner w brudnym fartuchu.
- Rum - rzekła. - St. James. Przynieś całą butelkę.
Zamruczał coś w odpowiedzi, czego nie pochwyciłem nawet przy moim wyczulonym wampirzym słuchu. Odszedł, szurając nogami, i znowu zostawił nas samych w marnie oświetlonym pokoju z wysokimi, otwartymi na oścież drzwiami wychodzącymi na Rue St. Anne.
Ta mała kawiarenka była kwintesencją wszystkiego, co nowoorleańskie. Wiszące pod sufitem wiatraki obracały się leniwie, a podłoga nie była zamiatana od wieków.
Powoli zapadał zmierzch, powietrze zaś wypełnione było zapachami Kwatery i słodyczą wiosny. Jakież to cudowne, że wybrała właśnie takie miejsce i to tak przedziwnie puste o tej czarownej porze.
Wpatrywała się we mnie uważnie, choć w jej wzroku nie można było dostrzec nic poza łagodnością.
- Teraz Louis de Pointe du Lac chce zobaczyć ducha - powiedziała wolno, jakby z namysłem. - Jakby nie dość się już wycierpiał.
Nie tylko w jej słowach znać było współczucie; wyczuwałem je także w niskim, poufnym tonie jej głosu. Współczuła mu.
- Oczywiście - powiedziała, nie dając mi dojść do głosu. - Współczuję mu i wiem, jak bardzo chce zobaczyć twarz tego wampirzego dziecka, które tak gorąco kochał. - Uniosła brwi w zamyśleniu. - Przychodzisz do mnie i wypowiadasz imiona, które są już jedynie legendą. Przychodzisz z tajemniczego świata, przychodzisz ze świata nadprzyrodzonego, podchodzisz do mnie tak blisko, i na dodatek masz prośbę.
- W takim razie, uczyń to, Merrick, jeśli tobie nie uczyni to krzywdy - poprosiłem. - Nie chcę ściągać ci na głowę nieszczęść. Boże w niebiosach, dopomóż. Wiesz o tym doskonale.
- A co z nieszczęściem, które może dotknąć Louisa? - spytała wolno, z namysłem wypowiadając każde słowo. - Duch może wypowiedzieć okropne słowa do tego, który go wywołał. To zaś jest duch potwornego dziecka, które umarło gwałtowną śmiercią. Prosisz o niebezpieczną i straszną rzecz.
Skinąłem głową. Wszystko, co powiedziała, było prawdą.
- Louis ma obsesję - wyjaśniłem. - Z biegiem lat ta obsesja zniszczyła resztki jego zdrowego rozsądku. Teraz nie potrafi już myśleć o niczym innym.
- A co jeśli faktycznie sprowadzę ją ze świata umarłych? Myślisz, że to sprawi, że oboje przestaną cierpieć?
- Wcale na to nie liczę. Nie wiem. Lecz wszystko jest lepsze od bólu, który trawi Louisa w tej chwili. Oczywiście, że nie mam prawa przychodzić tu i prosić cię o to... A jednak, nasze losy są z sobą splątane... Talamaski, Louisa i mój. Także i los wampira Lestata. Przecież to właśnie od Talamaski Louis de Pointe du Lac usłyszał historię o pojawieniu się ducha Claudii. To jedna z naszych, kobieta nazwiskiem Jesse Reeves. Informacje o niej znajdziesz w archiwach. Była tą, której ukazał się duch Claudii.
- Owszem, znam tę historię - przytaknęła Merrick. - Stało się to w domu na Rue Royale. Wysłałeś tam Jesse, żeby zbadała sprawę wampirów. Jesse zaś wróciła z kieszeniami pełnymi skarbów, które dowodziły ponad wszelką wątpliwość, że w tym domu mieszkało kiedyś nieśmiertelne dziecko... Claudia.
- Masz rację - odpowiedziałem. - Popełniłem błąd, posyłając tam Jesse. Była za młoda... Nigdy... - Trudno było mi dokończyć to zdanie. - Jesse nigdy nie była tak sprytna jak ty.
- Ludzie czytają o tym w opublikowanych opowieściach Lestata i uważają za bajki - ciągnęła, pogrążona w myślach. - Te historie o pamiętniku, różańcu i starej laleczce. Ale my jesteśmy w posiadaniu tych przedmiotów, nieprawdaż? Znajdują się w skarbcu, w Anglii. Bo w tamtych czasach nie mieliśmy Domu Zakonnego w Luizjanie. Sam schowałeś je do skarbca.
- Czy możesz to zrobić? - spytałem. - Czy zrobisz to? To chyba lepiej postawione pytanie. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że możesz.
Nie była jeszcze gotowa, by udzielić mi odpowiedzi, jednak mieliśmy za sobą wspaniały początek.
Och, jakże ja za nią tęskniłem! Rozmowa z nią była nawet bardziej fascynująca, niż się spodziewałem. Z przyjemnością patrzyłem na zmiany, które w niej zaszły: jej francuski akcent zupełnie już zanikł i teraz mówiła jak rodowita Brytyjka. Wszak wiele długich lat spędziła w Anglii na naukach; część tych lat spędziła ze mną.
- Wiesz, że Louis cię widział - powiedziałem łagodnie. - Wiesz, że przysłał mnie, bym z tobą porozmawiał. Zrozumiał, jaką moc posiadasz, w chwili kiedy dostrzegł ostrzeżenie w twoich oczach.
Nie odpowiedziała.
- „Widziałem prawdziwą czarownicę”, rzekł mi po spotkaniu z tobą. „Wcale się mnie nie bała. Powiedziała, że wezwie na pomoc umarłych, jeśli nie zostawię jej w spokoju”.
Skinęła głową; przyglądała mi się bardzo poważnie.
- Tak, to wszystko prawda - mruknęła pod nosem. - Można by powiedzieć, że nasze drogi się zeszły. - Zastanowiła się głęboko. - Ale ja widziałam Louisa de Pointe du Laca wiele razy. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy po raz pierwszy go ujrzałam. A teraz ty i ja nareszcie mamy okazję porozmawiać o tym.
Zaskoczyła mnie. Powinienem był wiedzieć, że mnie zaskoczy.
Niesłychanie ją podziwiałem. Nie potrafiłem tego ukryć. Podobała mi się jej prostota, biała bawełniana bluzeczka z okrągłym dekoltem i czarne koraliki oplatające jej szyję.
Spojrzawszy w jej zielone oczy, poczułem nagle ogromny wstyd za to, co zrobiłem, ujawniając się jej. Louis wcale nie zmuszał mnie do skontaktowania się z nią. Zrobiłem to z własnej woli. Lecz nie zamierzam rozpoczynać tej opowieści od rozwodzenia się nad własnym poczuciem wstydu.
Pozwólcie tylko, że powiem, iż byliśmy więcej niż tylko zwykłymi kompanami i współpracownikami w Talamasce. Ona była moim uczniem, a ja jej mentorem; a kiedyś, przez krótką chwilę - ach, jakże krótką, ulotną chwilę - byliśmy niemalże kochankami.
Przybyła do nas jako młoda dziewczyna, zbłąkana spadkobierczyni klanu Mayfairów, z afroamerykańskiej gałęzi tej rodziny; wywodziła się od białych czarownic, o których prawie nic nie wiedziała, oktaronka niesłychanej urody, bose dziecko, które przywędrowało do Domu Zakonnego w Luizjanie i powiedziało:
- Słyszałam o was. Potrzebuję was. Widzę różne rzeczy. Potrafię rozmawiać z umarłymi.
To wydarzyło się przeszło dwadzieścia lat temu, a mnie zdaje się, że dzisiaj.
Byłem wtedy Głównym Przełożonym londyńskiego oddziału naszego Zakonu, prowadzącym życie administratora - dżentelmena, ze wszystkimi wygodami i niedogodnościami tej rutyny. W środku nocy zbudził mnie telefon. Dzwonił mój przyjaciel i kolega - uczony, Aaron Lightner.
- Davidzie - powiedział - musisz przyjechać. Mamy tu coś niesamowitego. Czarownicę obdarzoną tak wielką mocą, że słowo ludzkie nie jest w stanie tego opisać. Davidzie, musisz przyjechać...
W tamtych dniach nie było nikogo, kogo szanowałbym bardziej niż Aarona Lightnera. W całym swoim życiu kochałem tylko trzy osoby - zarówno ludzi, jak i wampiry. Aaron Lightner był jedną z nich. Drugą był wampir Lestat. Lestat, który przyniósł mi cud swojej miłości i złamał moje śmiertelne życie. Lestat, który uczynił mnie nieśmiertelnym i niewiarygodnie potężnym, tak że nawet wśród wampirów nie mam sobie równych.
Trzecią osobą była Merrick Mayfair, choć uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby o niej zapomnieć.
Lecz mówiliśmy o Aaronie, o moim starym przyjacielu Aaronie z jego siwymi, gęstymi włosami, bystrymi szarymi oczyma, ubranym zawsze w bawełniany garnitur w biało - błękitne prążki, typowy dla dżentelmena z Południa. Mówiliśmy też o niej, o dziecku, którym niegdyś była, o Merrick, która wydawała mi się równie egzotyczna jak bujna tropikalna flora i fauna miejsca, z którego pochodziła.
- Dobrze, stary druhu, przyjadę, lecz czy to naprawdę nie może zaczekać do rana? - Przypomniałem sobie swoją ociężałość i dobroduszny śmiech Aarona.
- Davidzie, co się z tobą stało, mój stary? - odpowiedział. - Nie mów mi, co teraz robisz. Pozwól, że sam ci powiem. Zasnąłeś, czytając jakąś dziewiętnastowieczną książkę poświęconą duchom, coś elokwentnego i usypiającego. Pozwól, że zgadnę: autorstwa Sabine Bering - Gould. Nie wystawiłeś nosa z Domu Zakonnego od pół roku, prawda? Nie wyszedłeś nawet na obiad w mieście. Nie zaprzeczaj, Davidzie, żyjesz tak, jakby twoje życie już się skończyło.
Roześmiałem się. Aaron mówił to tak łagodnym głosem. Nie czytałem książki Sabine Bering - Gould, lecz równie dobrze mogło tak być. Zdaje mi się, że czytałem opowieść o zjawiskach nadprzyrodzonych pióra Algenona Blackwooda. Nie pomylił się też co do czasu, który spędziłem bez wychodzenia poza uświęcone mury naszego Domu.
- Gdzież podziała się twoja pasja, Davidzie? Gdzie twoje zaangażowanie? - nalegał Aaron. - Davidzie, to dziecko jest czarownicą. Myślisz, że często szafuję podobnymi słowami? Zapomnij o jej nazwisku i wszystkim, co wiemy o tej rodzinie. To jest coś, co zaskoczyłoby nawet naszych Mayfairów, choć jeśli uda mi się postawić na swoim, to nigdy nie dowiedzą się o istnieniu tego dziecka. Davidzie, ona potrafi przyzywać duchy. Otwórz Biblię na Księdze Samuela. To jest Czarownica z Endor. A ty zachowujesz się jak zirytowany duch Samuela, którego czarownica przebudziła ze snu. Wyłaź z łóżka i wskakuj do samolotu. Potrzebuje cię tutaj.
Czarownica z Endor. Nie musiałem zaglądać do Biblii. Każdy członek Talamaski znał tę historię aż za dobrze.
Król Saul, w obawie przed potężnymi Filistynami, przed bitwą, której się boi, idzie do „kobiety, która posiada znajomego ducha”, i prosi ją, żeby wywołała z zaświatów proroka Samuela. „Dlaczegoż mnie rozgniewaliście wezwaniem?” pyta duch proroka, a wkrótce przepowiada, że król Saul i obaj jego synowie dołączą do niego w krainie umarłych już następnego dnia.
Czarownica z Endor. Tak też zawsze myślałem o Merrick, bez względu na to, jak bliscy staliśmy się sobie w późniejszych czasach. Ona zawsze była dla mnie Merrick Mayfair, Czarownicą z Endor. Czasami zwracałem się tak do niej w na wpół oficjalnych notatkach i często w prywatnej korespondencji.
Z początku była wiecznym cudem. Posłuchałem wezwania Aarona, spakowałem się, przyleciałem do Luizjany i po raz pierwszy przestąpiłem próg Dębowego Raju, wspaniałego domu na plantacji, który stał się naszym schronieniem na obrzeżach Nowego Orleanu, na starej River Road.
Cóż to było za wydarzenie! W samolocie czytałem od nowa Stary Testament: synowie króla Saula zginęli w bitwie. Saul rzucił się na swój miecz. Czyżbym jednak był przesądny? Całe życie poświęciłem Talamasce, lecz nawet zanim jeszcze zacząłem swą przygodę z Zakonem, widziałem duchy i rozkazywałem im. Zrozumcie, nie były to prawdziwe duchy. Były bezimienne, nie do końca zmaterializowane, przybyły do mnie z imionami i rytuałami brazylijskiej magii candomble, w którą tak bezmyślnie zapuściłem się za młodu.
Pozwoliłem jednak, by ta moc ostygła we mnie, kiedy ogarnął mnie zapał naukowca i inne namiętności. Porzuciłem tajemnice Brazylii na rzecz równie czarodziejskiego świata archiwów, zabytków, bibliotek, organizacji i nauczania, kołysania innych w rytm przykurzonego szacunku dla naszych metod i ostrożnych sposobów działania. Talamasca okazała się tak ogromna, pradawna i kochająca! Nawet Aaron nie miał pojęcia o moich dawnych zdolnościach, choć niejeden umysł wydawał swe sekrety jego niesłychanym, ponadzmysłowym sposobom badania. Z pewnością zdołam rozpoznać, czym ta dziewczyna jest, a czym nie jest.
Kiedy dotarliśmy do Domu Zakonnego, padał deszcz. Nasz samochód sunął długą aleją wysadzaną gigantycznymi dębami, która prowadziła od głównej drogi aż do ogromnych, podwójnych drzwi. Jakże zielony był ten świat, mimo że skryty w mroku. Poskręcane konary dębów opuszczały się aż do wysokiej trawy. Zdawało mi się, że drugie, szare pędy hiszpańskiego mchu dotykają dachu wozu.
Powiedziano mi, że z powodu burzy wysiadła elektryczność.
- Właściwie to nawet czarujące - rzekł Aaron na powitanie. Już wtedy jego włosy były kompletnie siwe. Był oddanym swej pracy, starszawym dżentelmenem, zawsze przyjaznym dla świata, nieomal słodkim w obyciu. - To pozwala nam widzieć rzeczy takimi, jakimi musiały być za dawniejszych czasów nie sądzisz?
Ogromne, kwadratowe pokoje oświetlone były jedynie płomieniami naftowych lamp i świec. W migotliwej poświacie dostrzegłem poruszające się skrzydła wiatraka pod sufitem. Latarnie kołysały się na wietrze na galeryjkach, którymi otoczony był dom zarówno na parterze, jak i na piętrze.
Zanim wszedłem do środka, nie spiesząc się mimo deszczu, dokładnie przyjrzałem się tej wspaniałej tropikalnej posiadłości; byłem pod wrażeniem prostoty jej kolumn. Dawniej wszędzie dokoła rozciągały się pola trzciny cukrowej. Za kwietnikami, za zasłoną padającego deszczu widziałem rozpadające się kwatery, w których niegdyś mieszkali niewolnicy.
Podeszła do mnie bosa, w lawendowej sukience w różowe kwiaty, właściwie nie wyglądała na czarownicę.
A jednak jej oczy nie byłyby bardziej tajemnicze, nawet gdyby podkreśliła je węglem na modłę hinduskich księżniczek, aby wydobyć z nich niezwykły kolor. Dostrzegłem zieleń tęczówek, ciemny krąg dokoła nich i czarne źrenice w środku. Niezwykłe oczy, jeszcze wyrazistsze dzięki temu, że osadzone w opalonej, kremowej twarzy. Włosy miała sczesane z czoła, a szczupłe dłonie opuszczone swobodnie wzdłuż ciała. Jakże swobodna wydała mi się w tej pierwszej chwili.
- David Talbot - rzekła do mnie nieomal oficjalnie.
Zauroczyła mnie pewność siebie pobrzmiewająca w jej łagodnym głosie.
Nie potrafili oduczyć jej chodzenia boso. Te bose stopki na wełnianym dywanie stanowiły niezwykle ponętny widok. Wychowała się na wsi, pomyślałem, ale nie, powiedzieli mi, że w starej, zrujnowanej dzielnicy Nowego Orleanu, gdzie nie ma chodników, opuszczone domy zaś od dawna chylą się ku upadkowi, a kwitnące i trujące oleandry rosną wielkie niczym drzewa.
Mieszkała tam ze swą chrzestną matką, Wielką Nananne, czarownicą, która nauczyła ją wszystkiego, co sama wiedziała. Jej matka, potężna wieszczka, znana mi jedynie pod tajemniczym imieniem Zimnej Sandry, zakochała się w podróżniku. Nie pamiętała ojca. Nigdy nie chodziła do prawdziwej szkoły.
- Merrick Mayfair - odparłem ciepło. Wziąłem ją w ramiona.
Była wysoka jak na swoje czternaście lat, o pięknie ukształtowanych piersiach, rysujących się naturalnie pod prostą, bawełnianą sukienką. Miękkie, suche włosy opadały jej swobodnie na plecy. Wszędzie mogłaby uchodzić za hiszpańską ślicznotkę, wszędzie, lecz nie tu, w granicach tego przedziwnego fragmentu Południa, gdzie historia niewolników i ich wolnych spadkobierców była tak pełna niesłychanych związków, romansów i erotyzmu. Każdy nowoorleańczyk dostrzegłby afrykańską krew w prześlicznym odcieniu jej skóry, odcieniu przypominającym kawę z mlekiem.
Sens tych słów zrozumiałem w chwili, gdy dolałem śmietanki do mocnej hikorowej kawy, którą mi podano.
- Wszyscy moi są kolorowi - powiedziała z charakterystycznym wtedy dla niej, francuskim akcentem. - Ci, którzy mogą uchodzić za białych, wyjeżdżają na północ. Tak się działo od zawsze. Nie chcą, żeby Wielka Nananne ich odwiedzała. Nie chcą, żeby ktokolwiek znał ich sekret. Ja też mogłabym uchodzić za białą. Ale co z rodziną? Co z tym wszystkim, co zostało mi przekazane? Nigdy nie opuszczę Wielkiej Nananne. Przyszłam tu do was, bo ona kazała mi tu przyjść.
Siedząc w ogromnym fotelu obitym cielęcą skórą, wydawała się malutka, a jednak jej poza pełna była uroku; wokół kostki miała zapięty delikatny złoty łańcuszek. Podobny, ozdobiony malutkim, wysadzanym diamencikami krzyżykiem, wisiał wokół jej szyi.
- Widzisz te zdjęcia? - spytała. Trzymała je na kolanach w pudełku po butach. - Nie ma w nich żadnej magii. Możesz je obejrzeć.
Położyła je na stole przede mną, dagerotypy - małe fotografie za szkłem, każda wpasowana w niewielką, rozpadającą się już ramkę, bogato ozdobioną grawerowanymi kwiatami lub pędami winorośli; większość z nich można było zamknąć niby małe książeczki.
- Pochodzą z lat czterdziestych dziewiętnastego wieku - wyjaśniła. - To wszystko nasi krewni. Jeden z naszych robił te zdjęcia. Znany był z robienia portretów. Wszyscy go kochali. Zostawił po sobie sporo opowieści... wiem, gdzie się znajdują. Wszystkie są pisane ręcznie, pięknym charakterem pisma. Znajdują się na strychu Wielkiej Nananne, w pudełku.
Przesunęła się na krawędź fotela, a jej kolana wychynęły spod krótkiej spódniczki. Jej włosy wydawały się ogromną masą cieni za jej plecami. Linię czoła miała gładką i śliczną. Choć noc dopiero poczęła się wychładzać, na kominku płonął ogień, w pokoju zaś, z jego zapachem, wygodami i wieloma rzędami półek wypełnionych książkami, panowała iście czarodziejska atmosfera.
Aaron przyglądał się jej z mieszaniną dumy i niepokoju.
- Widzisz, to są moi krewni z dawnych czasów. - Równie dobrze mogłaby rozkładać przede mną talię kart. Cienie prześlizgiwały się po jej uroczej, owalnej twarzyczce i igrały na wysokich kościach policzkowych. - Widzicie, oni zawsze trzymali się razem. Ale, jak już powiedziałam, ci najważniejsi odeszli dawno temu. Pomyślcie tylko, co porzucili, ile historii. Widzicie to?
Przyglądałem się niedużej fotografii błyszczącej w świetle naftowej lampy.
- To Lucy Nancy Mayfair, córka białego mężczyzny, ale o nim nigdy za dużo nie wiedzieliśmy. Zawsze są jacyś biali mężczyźni. Zawsze. Czegóż te kobiety nie robiły dla białych mężczyzn! Moja matka pojechała do Ameryki Południowej za białym mężczyzną. Pojechałam z nimi. Pamiętam dżunglę. - Zawahała się; czyżby wyczytała coś w moich myślach, a może tylko z mojej twarzy?
Sam nigdy nie zapomnę lat młodzieńczych, które spędziłem na przemierzaniu Amazonii. Zdaje się, że nie chciałem o tym zapominać, choć nic bardziej boleśnie nie przypominało mi o starzeniu się, niż te wspomnienia wypraw ze sztucerem i aparatem fotograficznym, życia na drugiej półkuli. Nigdy mi się nawet nie śniło, że wrócę z nią do tych niezbadanych dżungli.
Znowu wpatrzyłem się w stare, schowane za szkłem dagerotypy. Wszyscy ci ludzie wyglądali na bogaczy - wysokie cylindry, szerokie krynoliny, a wszystko na tle zbytkownych dekoracji w pracowni artysty. Była między nimi młoda kobieta, równie piękna jak teraz Merrick, siedząca sztywno i skromnie na gotyckim krześle z wysokim oparciem. Jak wyjaśnić ten niewątpliwy wpływ afrykańskiej krwi u tak wielu spośród nich? U niektórych był on tak śladowy, że wydawali się zaledwie ciemnowłosymi przedstawicielami typu kaukaskiego, mimo to nie sposób było się pomylić.
- Ta jest najstarsza - mówiła Merrick. - To jest Angelique Marybelle Mayfair. - Stateczna kobieta o włosach przedzielonych pośrodku, z pięknym, ozdobnym szalem zarzuconym na ramiona, w sukni z bufiastymi rękawami. W dłoniach miała ledwie widoczne okulary i zamknięty wachlarz. - To najstarsze i najlepsze zdjęcie, jakie posiadam. Była potajemną czarownicą, jak mi mówiono. Są potajemne czarownice i takie, do których ludzie przychodzą. Ona była jedną z tych potajemnych, ale bardzo mądrą. Mówiono, że była kochanką jednego z białych Mayfairów, który mieszkał w Dystrykcie Ogrodów i naprawdę był jej siostrzeńcem. Ja pochodzę od nich dwojga. Oncle Julien, tak go nazywali. Pozwalał, by kolorowi krewni nazywali go Oncle Julien zamiast Monsieur Julien, jak czyniliby inni biali mężczyźni.
Aaron zesztywniał, lecz starał się to ukryć. Może mógł to zataić przed nią, lecz nie przede mną.
Więc nic jej nie opowiedział o tej niebezpiecznej rodzince, Mayfairach. Nie rozmawiali o tym - o okropnych Mayfairach z Dystryktu Ogrodów, obdarzonych strasznymi, nadprzyrodzonymi mocami, których obserwowaliśmy od wielu lat. Wielu członków naszego Zakonu zginęło z rąk Czarownic Mayfair, jak zwykliśmy byli ich nazywać. Nagle zrozumiałem, że to dziecko nie powinno się od nas o nich dowiedzieć, przynajmniej nie do czasu, aż Aaron zadecyduje, czy taka interwencja nie byłaby korzystna dla obu zainteresowanych stron i czy nikomu nie wyrządzi krzywdy.
Los chciał, że nigdy do tego nie doszło. Merrick żyła własnym życiem, kompletnie odseparowanym od życia białych Mayfairów. W rozdziałach, które obecnie piszę, nie ma o nich ani słowa.
Tamtego wieczoru, bardzo dawno temu, wraz z Aaronem bardzo staraliśmy się jednak wyczyścić nasze umysły, żeby siedząca przed nami mała czarownica nie była w stanie nic z nich wyczytać.
Nie pamiętam, czy Merrick choćby spojrzała na nas, zanim podjęła opowieść.
- W domu, w Dystrykcie Ogrodów, nawet teraz żyją Mayfairowie - powiedziała rzeczowym tonem. - Są biali i właściwie nigdy nie mieli z nami wiele wspólnego. Chyba że za pośrednictwem adwokatów. - Jakież doświadczenie pobrzmiewało w jej cichym śmiechu; ludzie zazwyczaj śmieją się w ten sposób, kiedy mówią o adwokatach. Potrząsnęła głową. - Ich prawnicy przyjeżdżali z miasta z pieniędzmi; niektórzy z nich także byli Mayfairami. To oni wysłali Angelique Marybelle Mayfair do szkół na Północy. Ona jednak wróciła na Południe, tu żyła i tu umarła. Nigdy nie pójdę do tych białych ludzi.
Powiedziała to bez żadnych emocji, po czym ciągnęła spokojnie:
- Wielka Nananne często mówi o Oncle Mienie tak, jakby nadal żył. Kiedy dorastałam, wszyscy powtarzali, jaki był z niego dobry człowiek. Zdaje się, że znał wszystkich swoich kolorowych kuzynów, ale ludzie mówią, że potrafił zabić swego wroga samym spojrzeniem. Był z niego najprawdziwszy houn’gan. Potem jeszcze wam o nim opowiem.
Nagle spojrzała na Aarona i dostrzegłem, jak ten odwraca od niej wzrok nieomal z zakłopotaniem. Zastanawiałem się, czy dostrzegła przyszłość - że dokumenty zebrane przez Talamaskę o Czarownicach Mayfair pochłoną go i zdominują jego życie w równym stopniu, jak moje zostanie zdominowane przez wampira Lestata.
Zastanawiałem się, co myślała o śmierci Aarona teraz, kiedy siedzieliśmy w kawiarni, a ja rozmawiałem przyciszonym głosem z piękną i ostrożna kobietą, która wyrosła z tamtej dziewczynki.
Stary, cherlawy kelner przyniósł butelkę rumu, o którą prosiła, St. James, z Martyniki, ciemny. Pochwyciłem mocny zapach alkoholu, kiedy nalewał go do jej małego, ośmiokątnego kieliszka. Zaczęły powracać wspomnienia. Pierwsze spotkanie z nią, nie, inne czasy.
Wypiła rum w sposób, który tak dobrze pamiętałem, jakby to była zwyczajna woda. Kelner wrócił do swej kryjówki, szurając nogami. Ujęła butelkę i ponownie napełniła kieliszek, zanim zdążyłem uczynić to za nią.
Przyglądałem się, jak przesuwa językiem po wewnętrznej stronie warg. Znowu spojrzała na mnie tymi ogromnymi oczyma, jakby czegoś szukając.
- Pamiętasz, jak razem piliśmy rum? - spytała, prawie z uśmiechem, lecz nie do końca wyraźnym. Była zbyt spięta, zbyt niepewna na uśmiech. - Pamiętasz. Mówię o tych krótkich nocach w dżungli. Och, masz rację mówiąc, że wampir jest ludzkim potworem. Ale ty nadal jesteś bardzo ludzki. Widzę to po twojej minie. Widzę to w twoich gestach. Jeśli zaś idzie o twoje ciało, to jest ono kompletnie ludzkie. Nie ma najmniejszego śladu...
- Ależ jest wiele śladów - odparłem. - Z czasem zaczniesz je dostrzegać. Na początku poczujesz niepewność, potem strach, a na koniec się przyzwyczaisz. Uwierz mi na słowo. Wiem coś o tym.
Uniosła brwi, po czym zaakceptowała moje słowa. Pociągnęła znowu łyczek alkoholu, a ja wyobraziłem sobie, jak cudownie musi smakować. Wiedziałem, że Merrick nie pije codzienne, lecz kiedy już to czyni, sprawia jej to ogromną przyjemność.
- Ileż to wspomnień, moja piękna Merrick - szepnąłem. Wydawało mi się bardzo ważne, żeby im się nie poddawać, żeby skoncentrować się na tych wspomnieniach, które przypominają o jej niewinności i świętym zaufaniu.
Aaron do końca swego życia był jej szalenie oddany, choć rzadko mi o niej opowiadał. Czego dowiedziała się o niespodziewanym pseudowypadku samochodowym, którego padł ofiarą? Wtedy opuściłem już szeregi Talamaski, zniknąłem z życia Aarona; zniknąłem z życia jako takiego.
I pomyśleć tylko, że obaj z Aaronem wiedliśmy tak długo życie naukowców i badaczy. Powinniśmy byli być ponad wszelkie wypadki. Któż mógłby przypuszczać, że nasze badania tak nas omotają i tak daleko odciągną od celów, które wyznaczaliśmy sobie w ciągu długich lat lojalności i badań. Czy jednak nie to samo przydarzyło się innemu z oddanych członków Talamaski, mojej ukochanej studentce Jesse Reeves?
Lecz w tamtych czasach, kiedy Merrick była zdumiewającym dzieckiem, a ja zaskoczonym Przełożonym Zakonu, nawet przez myśl mi nie przeszło, że cokolwiek mnie jeszcze w życiu zaskoczy.
Dlaczego nic się nie nauczyłem z historii Jesse? Jesse Reeves była moją uczennicą w znacznie pełniejszym sensie tego słowa, niż Merrick kiedykolwiek się stała. Wampiry zaś pochłonęły ją całkowicie i bez reszty.
Jesse przysłała mi ostatni list świadczący o wielkim oddaniu (tak bogaty w eufemizmy, że pozbawiony wartości dla kogokolwiek z zewnątrz), w którym powiedziała, że nigdy więcej już jej nie zobaczę. A jednak nie postrzegałem losów Jesse jako ostrzeżenia. Pomyślałem jedynie, że była zbyt młoda, aby zajmować się tak poważną sprawą jak wampiryzm.
Ale to już wszystko przeszłość. Z tego bólu nic już nie zostało. Podobnie jak z tamtych pomyłek. Moje śmiertelne życie pękło, moja dusza wzleciała, a następnie upadła, moje wampirze życie zaś wytarło resztki dokonań i uznania, które osiągnąłem jako człowiek. Jesse jest jedną z nas i znam wszystkie jej tajemnice; także to, że zawsze była poza moim zasięgiem.
Teraz liczyło się tylko to, że podczas badań świata wampirów, Jesse zobaczyła ducha. Ta historia od dawna dręczyła Louisa i wreszcie zaowocowała dziwaczną prośbą, z którą zwróciłem się do mojej ukochanej Merrick - żeby użyła wszystkich swych niezwykłych umiejętności i wywołała ducha Claudii.
W cichej kawiarence obserwowałem, jak Merrick pociąga kolejny głęboki haust rumu. Z ulgą przyjąłem przerwę, podczas której jej wzrok powoli przesuwał się po zakurzonym pomieszczeniu.
Pozwoliłem sobie wrócić myślami do tamtej nocy wiele lat temu w Dębowym Raju. Deszcz uderzał o szyby w oknach, powietrze było ciepłe i ciężkie od zapachu lamp naftowych i ognia szalejącego w kominku. Wiosna była już za pasem, lecz burza wychłodziła powietrze. Merrick mówiła o białej rodzinie nazwiskiem Mayfair, o której wiedziała tak niewiele.
- Żadne z nas, którym pozostała choć resztka oleju w głowie, nie uczyniłoby tego - ciągnęła. - Pod żadnym pozorem nie poszlibyśmy do tych białych kuzynów. Niczego od nich nie oczekiwaliśmy... bo niby dlaczego? Tylko dlatego, że nosiliśmy to samo nazwisko? - Odrzucała taką ewentualność. - Nie zamierzam iść do żadnych białych ludzi i usiłować wmawiać im, że jestem jedną z nich.
Aaron spojrzał na mnie; jego bystre, szare oczy ukrywały nawet najlżejsze emocje, lecz wiedziałem, iż chce, bym to ja odpowiedział.
- Nie ma takiej potrzeby, moje dziecko - odparłem. - Teraz jesteś jedną z nas, jeśli tego właśnie chcesz. A my należymy do ciebie. To chyba zrozumiałe. To jest twój dom po wsze czasy. Tylko ty możesz zmienić ten stan rzeczy, gdy tego zapragniesz.
Kiedy wymawiałem te słowa, poczułem dreszcz i ogarnęło mnie poczucie, że oto dzieje się coś wielkiego i znaczącego. Upajałem się tym uczuciem.
- Zajmiemy się tobą - podkreśliłem to; może nawet bym ją pocałował, gdyby nie była tak dojrzała i śliczną, z bosymi stopami spoczywającymi na grubym, kwiecistym dywanie i piersiami nagimi pod cienką sukienczyną. Nie odpowiedziała.
- Wydaje się, że wszystko to dżentelmeni i damy - odezwał się Aaron wpatrzony w dagerotypy. - A portrety są idealnie zachowane. - Westchnął. - Ach, jakimże cudem musiało się to wydawać, kiedy w latach czterdziestych ubiegłego wieku ludzie nauczyli się robić zdjęcia!
- O, tak. Mój stryjeczny prapradziadek pisał o tym - odpowiedziała. - Nie wiem, czy ktokolwiek zdoła teraz jeszcze odczytać te kartki. Rozsypywały się w proch już wtedy, kiedy Wielka Nananne pokazała mi je po raz pierwszy. Ale, jak już powiedziałam, to on zrobił wszystkie te zdjęcia. - Westchnęła, a w tym dźwięku było coś bardzo starego, jakby widziała i przeżyła już wszystko. - Powiadają, że umarł w bardzo podeszłym wieku, w domu pełnym fotografii, zanim jego biały siostrzeniec tam przyszedł i wszystko zniszczył. Ale do tego zaraz dojdę.
Byłem zaszokowany i zdruzgotany tą wiadomością; nie potrafiłem się otrząsnąć. Zniszczone dagerotypy. Twarze utracone na zawsze. Ona zaś podjęła swą opowieść, wyciągając z pudełka po butach kolejne miedziane blaszki, niektóre całkiem pozbawione ramek.
- Czasami chodzę po pokojach Wielkiej Nananne i otwieram pudełka, lecz papiery w środku są w strasznym stanie. Zdaje mi się, że to szczury je pogryzły. Wielka Nananne mówi, że szczury pogryzą i zjedzą nawet pieniądze i dlatego trzeba je trzymać w metalowym pudełku. Wy wiecie, że żelazo ma magiczne właściwości. Siostrzyczki... mam na myśli zakonnice... nie wiedzą. To dlatego w Biblii jest powiedziane, że nie można budować za pomocą żelaznych szpadli. Żelazo ma wielką moc i nie można kłaść go na kamienie bożej świątyni... ani wtedy, ani teraz.
Wydawało się to przedziwnym wywodem, lecz technicznie rzecz ujmując, miała niezaprzeczalną rację. Pozwoliła sobie na dygresję.
- Żelazo i szpadle. To bardzo stara historia. Król Babilonu trzymał szpadel w tej samej ręce, którą kładł kamienie pod świątynię. A masoni, w swoim zakonie, cały czas w to wierzą. Na banknocie jednodolarowym zobaczycie zniszczoną piramidę z kamieni.
Zdumiało mnie, z jaką łatwością dotknęła tego, jakże skomplikowanego, tematu. Czegóż dowie się w życiu, zastanawiałem się. Na jaką kobietę wyrośnie?
Pamiętam, że wypowiadając te słowa, patrzyła na mnie, jakby ciekawa mojej reakcji. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo potrzebuje rozmowy o rzeczach, których została nauczona, których sama się nauczyła bądź domyśliła.
- Dlaczego jesteście dobrzy? - spytała, wpatrując się we mnie. - Wiem, dlaczego księża i zakonnice są dla nas dobrzy. Przychodzą, przynoszą nam jedzenie i ubrania. Ale wy? Dlaczego wy jesteście dobrzy? Dlaczego mnie tu w ogóle wpuściliście? Dlaczego daliście mi własny pokój? Dlaczego pozwalacie, bym robiła wszystko, na co mam ochotę? Przez całą sobotę przeglądałam czasopisma i słuchałam radia. Dlaczego karmicie mnie i usiłujecie namówić do noszenia butów?
- Dziecino - przerwał jej Aaron. - Jesteśmy nieomal tak starzy jak Kościół rzymski. Nasz Zakon jest równie stary co zakony księży i sióstr, które was odwiedzały. Właściwie, powiedziałbym nawet, że starszy od większości z nich.
Nadal patrzyła na mnie wyczekująco, jakby oczekiwała dalszego wyjaśnienia.
- Mamy własne wierzenia i tradycje - ciągnąłem. - Zło, chciwość, korupcja i zapatrzenie w siebie występują na świecie bardzo często. Miłość zaś bardzo, bardzo rzadko. My kochamy.
Ponownie odczułem wielką radość; czerpałem ją z poczucia celu i przynależności - że należymy do Talamaski, że troszczymy się o pariasów, że dajemy schronienie wieszczkom i wróżbitkom, że ocalaliśmy czarownice przed stosami i że sięgamy nawet do wędrownych dusz, tak, nawet do mrocznego świata, w który inni boją się zaglądać. I czynimy tak od ponad tysiąca lat.
- A te małe skarby, czyli twoja rodzina, twoje dziedzictwo - pospiesznie wyjaśniałem - są dla nas ważne, bo są ważne dla ciebie. Zawsze będą do ciebie należeć.
Skinęła głową. Dobrze to rozegrałem.
- Czarodziejstwo jest moją wizytówką, panie Talbot - powiedziała przebiegle. - Ale to także wam daję.
Podobał mi się przelotny entuzjazm, który rozjaśnił jej twarzyczkę.
A teraz, dobre dwadzieścia lat później, cóż to najlepszego uczyniłem? Odnalazłem ją. Znalazłem jej dawny dom w Nowym Orleanie, opuszczony, wyśledziłem więc ją w Dębowym Raju. Wspiąłem się na szeroki balkon na piętrze, niczym wampir z taniego i tandetnego horroru, i tak długo wpatrywałem się w jej okno, dopóki nie usiadła na łóżku i nie wymówiła w ciemnościach mego imienia.
Wyrządziłem jej zło; wiedziałem o tym, i to było podniecające. Potrzebowałem jej. Byłem egoistą. Tęskniłem za nią. I to wszystko.
Tydzień temu napisałem do niej.
Sam w domu przy Rue Royale, napisałem odręcznie list, stylem, który nie zmienił się mimo wszystkiego, co mi się przytrafiło.
Droga Merrick,
tak, to mnie zobaczyłaś na balkonie przed sypialnią. Nie chciałem Cię przestraszyć. Patrząc na Ciebie, szukałem ukojenia dla mej duszy. Przyznam się, że chciałem odegrać rolę anioła stróża. Wybacz mi więc, że stałem pod Twoim oknem przez większą część nocy.
Mam do Ciebie prośbę. Proszę Cię o to z głębi duszy. Nie mogę Ci napisać więcej w liście. Proszę, spotkaj się ze mną w jakimś publicznym miejscu, gdzie będziesz się czuć bezpiecznie w moim towarzystwie. Sama je wybierz. Odpowiedź prześlij do skrytki pocztowej. Natychmiast Ci odpowiem. Merrick, wybacz mi. Jeśli powiadomisz o tym kontakcie Starszych lub Przełożonego Zakonu, najprawdopodobniej zabronią Ci spotkania ze mną. Proszę, daj mi tę krótką chwilę na rozmowę z Tobą, zanim podejmiesz ten krok.
Twój, w Talamasce
David Talbot
Cóż za bezczelność i egoizm! Żeby napisać podobny list i wrzucić go przed świtem do żelaznej skrzynki pocztowej, stojącej przy wjeździe na posesję.
Odpisała mi. Jej krótki liścik pełen był zdumiewających szczegółów i niezasłużonego ciepła.
Nie mogę się doczekać rozmowy z Tobą. Bądź pewien, że choćby nasze spotkanie bardzo mną wstrząsnęło, wewnątrz tajemnicy szukać będę Ciebie - Davida Talbota, którego zawsze kochałam. Byłeś moim ojcem, kiedy Cię potrzebowałam, a potem przyjacielem. Od czasu Twej przemiany miałam okazję Cię widywać. Nawet częściej, niż Ci się zdaje.
Wiem, co Ci się przydarzyło. Wiem o tych, z którymi mieszkasz. Cafe Lion. Rue St. Anne. Pamiętasz? Wiele lat temu, zanim wyruszyliśmy do Ameryki Środkowej, zjedliśmy tam szybki lunch. Niepokoiłeś się naszą wyprawą w głąb dżungli. Pamiętasz, jak się kłóciliśmy? Chyba nawet rzuciłam na Ciebie urok, żeby Cię w końcu przekonać. Zdawało mi, że wiedziałeś o tym. Przez kilka najbliższych wieczorów z rzędu będę tam przychodzić z nadzieją, że Cię zobaczę.
Podpisała list podobnie jak ja: „Twoja w Talamasce”.
Postawiłem siebie ponad moją miłość do niej i moje obowiązki. Ulżyło mi, że mam to już za sobą.
W dawnych czasach, kiedy była małą sierotką w środku zamieci, podobna rzecz byłaby nie do pomyślenia. Bo naprawdę miałem wobec niej zobowiązania; wobec tej małej wędrowniczki, która ku naszemu zdumieniu, z własnej woli, zapukała do naszych drzwi.
- Nasze motywy są takie same jak twoje - powiedział jej Aaron bardzo szczerze, tamtej dawno minionej nocy w Dębowym Raju. Wyciągnął rękę i odsunął długie, miękkie pasmo ciemnych włosów z jej ramienia, jak gdyby był jej starszym bratem. - Chcemy przechowywać wiedzę. Chcemy ocalić historię. Chcemy się uczyć i mamy nadzieję, że kiedyś zrozumiemy.
Po raz kolejny westchnął cicho, co było zupełnie do niego niepodobne.
- Jeśli zaś idzie o tych twoich białych kuzynów, o Mayfairów z Dystryktu Ogrodów, jak ich, zupełnie poprawnie, nazywasz, to owszem, wiemy o ich istnieniu - przyznał, zdumiewając mnie tym bardzo. - Lecz dochowujemy naszych tajemnic, chyba że naszym obowiązkiem jest odsłonić przed nimi karty. Lecz czymże jest dla ciebie ich długa historia? Ich żywoty łączą się, przeplatają i splatają niczym cierniste pędy wina oplatającego pień tego samego drzewa. Tu i teraz najbardziej obchodzi nas to, co my możemy uczynić dla ciebie. Nie rzucam słów na wiatr, kiedy zapewniam cię, że do końca swego życia będziesz mogła na nas liczyć. Jak to David powiedział, jesteś jedną z nas.
Zastanawiała się. Niełatwo było jej to wszystko zaakceptować. Za bardzo przywykła do swego samotnego życia wyłącznie w towarzystwie Wielkiej Nananne - a jednak coś bardzo mocno popychało ją, by nam zaufać, i to zanim jeszcze do nas przyszła.
- Wielka Nananne ufała wam - odpowiedziała, zupełnie jakby ją o to spytał. - Powiedziała, że mam do was przyjść. Kiedyś miała jeden z tych swoich snów. Obudziła się jeszcze przed nastaniem świtu i zadzwoniła po mnie. Spałam na werandzie. Kiedy weszłam do jej sypialni, zastałam ją na środku pokoju. Miała na sobie flanelową koszulę nocną. Stale było jej zimno. Zawsze nosiła flanelowe koszule nocne, nawet w najbardziej upalne noce. Kazała mi usiąść i posłuchać, co się jej śniło.
- Opowiedz mi o tym, dziecino - poprosił Aaron. Czy to możliwe, że do tej pory o tym nie rozmawiali?
- Śnił się jej pan Lightner, ty - odpowiedziała, patrząc wprost na Aarona. - W jej śnie przyszedłeś do niej wraz z Oncle Julienem, białym Oncle Julienem, z tego klanu ze śródmieścia. Obaj usiedliście przy niej na łóżku. Oncle Julien opowiadał jej dowcipy i historyjki. Był szczęśliwy, że znajduje się w jej śnie. Tak mi powiedziała. To on kazał, bym tu przyszła, do was, do pana Lightnera. Powiedział też, że pan Talbot przyjedzie do nas. Oncle Julien mówił po francusku, a ty siedziałeś w jej bambusowym fotelu, uśmiechałeś się i kiwałeś głową. Potem przyniosłeś jej filiżankę kawy, ze śmietanką, dokładnie taką, jaką lubi, z połową kostki cukru, i jej ulubioną srebrną łyżeczkę. Zarówno w snach, jak i na jawie Wielka Nananne ma tysiące ulubionych srebrnych łyżeczek. - Sen trwał dalej. - W końcu usiadłeś na jej łóżku, na jej najlepszej kołdrze, ująłeś ją za rękę, a ona miała na niej wszystkie swoje najpiękniejsze pierścionki, których od dawna już nie nosi. I w tym śnie powiedziałeś: „Przyślij mi małą Merrick”. Powiedziałeś też, że będziesz się o mnie troszczyć, a także to, że wkrótce umrze.
Aaron także słyszał to po raz pierwszy i wydawał się zaskoczony.
- To chyba Oncle Julien musiał to powiedzieć - odparł tkliwie. - Bo skąd ja miałabym znać taki sekret?
Nigdy tego nie zapomnę; jakże niepodobnym do niego było przyznawać się do niewiedzy i na dodatek tak mocno na to nalegać.
- Nie, nie, to ty jej to powiedziałeś - odpowiedziało niezwykłe dziecko. - Powiedziałeś jej, jaki to będzie dzień tygodnia i która godzina. To się dopiero wydarzy. - Spojrzała z namysłem na swoje fotografie. - Nie martw się tym tak bardzo. Wiem, kiedy to się stanie. - Nagle na jej twarzy pojawił się bezbrzeżny smutek. - Nie mogę jej tu zatrzymać na zawsze. Les mysteres nie chcą czekać.
Les mysteres. Czy miała na myśli przodków, bogów wudu, czy może zwykłe tajemnice losu? Nie potrafiłem odczytać jej myśli.
- Święty Piotr będzie czekać - mruknęła pod nosem, podczas gdy jej smutek powoli wycofał się za zasłonę spokoju.
Nagle zerknęła na mnie i zamruczała coś po francusku. Papa Legba, bóg rozstajnych dróg wudu, dla którego wiele dobrego może uczynić święty Piotr z kluczami do bram Niebios.
Zauważyłem, że Aaron nie potrafi się zmusić, by wypytać ją o swoją rolę we śnie oraz o datę rychłej śmierci Wielkiej Nananne. Skinął tylko głową i obiema dłońmi uniósł jej włosy z karku, gdzie kilka luźnych pasemek przykleiło się do wilgotnej, mlecznobiałej skóry.
Aaron przyglądał się jej z mieszaniną miłości i zdumienia. Merrick zaś ciągnęła swą opowieść.
- Zaraz potem przed naszym domem zjawił się stary Murzyn w ciężarówce, żeby mnie zabrać. Powiedział”. „Nie potrzebujesz torby. Wsiadaj tak, jak stoisz”. Więc wsiadłam z nim do ciężarówki, a on mnie tu przywiózł. Przez cała drogę nie odezwał się do mnie ani słowem, tylko palił papierosy i słuchał jakiejś starej, bluesowej stacji radiowej. Wielka Nananne wiedziała, że mam jechać do Dębowego Raju, bo pan Lightner powiedział jej to we śnie. Znała Dębowy Raj ze słyszenia, sprzed wielu lat, kiedy stał tu innym dom, o innej nazwie. Oncle Julien opowiedział jej wiele innych rzeczy, lecz ona mi ich nie przekazała. Powiedziała tylko: „Idź do nich. Do Talamaski. Oni się tobą zajmą. To będzie twoja droga. W ten sposób wykorzystasz wszystko to, co potrafisz”.
Zmroziło mnie to „wszystko to, co potrafisz”. Pamiętam, jak smutną minę miał Aaron. Potrząsnął lekko głową. „Nie martw jej tym teraz”, pomyślałem lekko zirytowany, ale to dziecko wcale nie wydawało się poruszone.
Sława Oncle Juliena z rodziny Mayfair nie była mi obca; przeczytałem wiele opowieści o życiu i karierze tego potężnego czarodzieja i wróżbity, który na przestrzeni setek lat jako jedyny mężczyzna w tej przedziwnej rodzinie nie poddał się władaniu ducha i jego czarownic. Oncle Julien - mentor, szaleniec, uwodziciel, legenda, ojciec czarownic - a to dziecko rzekło, że pochodzi właśnie od niego.
Musiała to być potężna magia, lecz Oncle Julien należał do kręgu Aarona, nie mojego.
Merrick przyglądała mi się uważnie.
- Nie przywykłam, by ludzie mi wierzyli - odezwała się. - Lecz przywykłam, że ich przerażam.
- Dlaczegóż to, dziecino? - Spytałem.
Mnie również przeraziła swą niezwykłą postawą i penetrującym spojrzeniem. Co potrafiła czynić? Czy kiedykolwiek się tego dowiem? Warto było się nad tym zastanowić już pierwszego wieczora, gdyż nie leżało w naszej naturze zachęcanie sierotek do posługiwania się na oślep mrocznymi mocami. W tego typu wypadkach zazwyczaj zachowywaliśmy wielką wstrzemięźliwość.
Przegnałem mą nieelegancką ciekawość i skoncentrowałem się na tym, by zapamiętać jej wygląd. W tamtych czasach miałem takie przyzwyczajenie.
Jej ciało było przepięknie uformowane. Piersi już stanowczo zbyt ponętne. Rysy twarzy wyraźne - zupełnie nie afrykańskie - duże, wyraźnie zarysowane usta, wielkie oczy o migdałowym kształcie, długi nos. Szyję miała łabędzią i nad wyraz powabną. Jej twarz tchnęła harmonią, nawet kiedy dziewczyna była głęboko pogrążona w myślach.
- Zachowajcie swoje sekrety o tych Mayfairach - rzekła.
- Może pewnego dnia wymienimy się tajemnicami, ty i ja. Oni przecież nawet nie mają pojęcia, że tu jesteśmy. Wielka Nananne powiedziała, że Oncle Julien umarł, zanim ona przyszła na świat. W jej śnie nie powiedział ani słowa o tych białych Mayfairach. Chciał tylko, żebym tu przyszła. - Wskazała stare fotografie. - To są moi krewni. Gdyby moim przeznaczeniem było zbratać się z tymi białymi Mayfairami, Wielka Nananne dawno by mi o tym powiedziała. - Urwała, zamyśliła się. - Porozmawiajmy o tych dawnych czasach.
Starannie rozłożyła dagerotypy na mahoniowym stole. Ustawiła je w równym rządku i zgarnęła z blatu wszystkie okruszki i resztki. W pewnym momencie zorientowałem się, że wszystkie postaci z jej punktu widzenia znajdują się do góry nogami, lecz są właściwie ustawione względem mnie i Aarona.
- Moi biali kuzyni przyjechali tu kiedyś i usiłowali zniszczyć wszelki ślad po rodzinie - kontynuowała. - Wiecie... wydzierali kartki z kościelnych rejestrów, gdzie było napisane, że ich prababki były kolorowe. Femme de coleur libre, jak jest napisane po francusku w niektórych rejestrach. Wyobraźcie sobie niszczenie takiego szmatu historii! Na tych kartach były daty narodzin, śmierci, ślubów. A oni nie chcieli nic wiedzieć. Wyobraźcie sobie, że poszli nawet do domu mego ciotecznego pradziadka i zniszczyli dagerotypy, zdjęcia, które powinny znajdować się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie wiele osób mogłoby je oglądać.
Westchnęła, niczym bardzo znużona kobieta; spojrzała na zniszczone pudełko po butach i jego bezcenną zawartość.
- A teraz ja mam te zdjęcia. Mam wszystko i jestem z wami. Oni już mnie nie znajdą. I nie będą mogli już tego wyrzucić.
Zanurzyła rękę w pudełku i wyciągnęła zeń cartes de visite - stare fotografie na kartonie, pochodzące z ostatniej dekady ubiegłego wieku. Kiedy obracała je w dłoniach, dostrzegłem napisy na odwrocie, duże litery skreślone purpurowym tuszem.
- Widzicie? To jest Oncle Vervain - wyjaśniła. Spoglądała na chudego, przystojnego młodzieńca o czarnych włosach, ciemnej skórze i jasnych oczach, podobnych do jej własnych. Był to właściwie dość romantyczny portret. Vervain, ubrany w trzyczęściowy garnitur, stał oparty o grecką kolumnę. Za nim znajdowało się tło z namalowanym niebem. Fotografia była w bogatych barwach sepii. W zarysie jego nosa i ust wyraźnie było widać afrykańskie wpływy.
- Ta fotografia pochodzi z 1920 roku. - Odwróciła ją ponownie, po czym położyła na stole, byśmy mogli się jej przyjrzeć. - Oncle Vervain był doktorem wudu. Znałam go bardzo dobrze. Byłam mała, ale nigdy go nie zapomnę. Nieraz tańczył i wypluwał rum na ołtarz, przerażając tym wszystkich dokoła.
Nie spieszyła się. Szukała czegoś. Kolejnego zdjęcia.
- Widzicie tego? - Tym razem położyła przed nami fotografię statecznego, starszawego Murzyna o siwych włosach. - Wszyscy zawsze nazywali go Starcem. Nie znam jego prawdziwego imienia. Wrócił na Haiti, żeby studiować magię; to on nauczył Oncle Vervaina wszystkiego. Czasami mam wrażenie, jak - by Oncle Vervain przemawiał do mnie. Czasami czuję, że stoi nieopodal naszego domu, jakby czuwał nad Wielką Nananne. Kiedyś zobaczyłam go we śnie.
Strasznie chciałem zasypać ją pytaniami, lecz nie była to właściwa po temu chwila.
- Spójrzcie tutaj, to jest Śliczna Justine - ciągnęła, kładąc przed nami chyba najbardziej imponujący ze wszystkich portretów: studyjne zdjęcie na grubym kartonie, wewnątrz sepiowej ramki. - Wszyscy się jej bali.
W rzeczy samej Justine była śliczna. Młoda kobieta na zdjęciu miała spłaszczony biust, zgodnie z modą lat dwudziestych, włosy ostrzyżone na pazia, przepiękną, ciemną cerę, lecz oczy i usta dziwnie pozbawione wyrazu, a może tylko ukrywające wewnętrzny ból.
Potem zaczęły się pojawiać bardziej nowoczesne fotki, cienkie, pozawijane na rogach, dzieła wykonane zwyczajnymi, ręcznymi aparatami fotograficznymi, których obecnie wszędzie jest pełno.
- Ci byli najgorsi... jego synowie - rzekła, wskazując na czarno - białe, pozaginane zdjęcie. - Wnukowie Ślicznej Justine, wszyscy biali. Z Nowego Jorku. Chcieli dostać w swe ręce i zniszczyć wszystko, co świadczyło, że mają kolorowych przodków. Wielka Nananne wiedziała, o co im chodzi. Nie dała się zwieść ich słodkim słowom i temu, że zabrali mnie do miasta i kupili mi ładne ubrania. Wciąż je mam. Sukieneczki, których nikt nigdy nie nosił, i buciki o czystych podeszwach. Kiedy wyjechali, nie zostawili nam żadnego adresu kontaktowego. Widzicie? Spójrzcie, jak wyglądają na tych zdjęciach. Jacy są zaniepokojeni. Ale ja zrobiłam im brzydkie rzeczy.
Aaron potrząsnął głową; przyglądał się obcym, pełnym napięcia twarzom. Mimo że te zdjęcia mnie dekoncentrowały, nie spuszczałem wzroku z tego pełnego kobiecości dziecka.
- Co im zrobiłaś, Merrick? - spytałem, choć powinienem był ugryźć się w język.
Och, wiecie... odczytałam ich tajemnice z dłoni, opowiedziałam o złych rzeczach, które zawsze starali się tuszować. Nie było to ładnie z mojej strony, lecz zrobiłam to, bo chciałam, żeby już sobie poszli. Powiedziałam im, że nasz dom pełen jest duchów. Sprawiłam, że przyszły. Nie, to nie tak. Zawołałam je, a one przyszły, ponieważ je o to poprosiłam. Wielka Nananne uważała, że to zabawne. Mówili: „Spraw, żeby przestała”, a Wielka Nananne odrzekła: „Dlaczego sądzicie, że jestem w stanie to uczynić?” Jakbym była jakąś dziką bestią, której nie potrafiła kontrolować.
Ponownie westchnęła w ten przejmujący sposób.
- Wielka Nananne naprawdę umiera - spojrzała na mnie; nawet na chwilę nie odwróciła ode mnie zielonych oczu. - Mówi, że teraz nie ma już nikogo... a ja muszę zachować te rzeczy, jej książki, wycinki z gazet. Spójrzcie tylko na to... Te gazety są tak stare, że papier nieomal rozpada się pod dotykiem. Pan Lightner pomoże mi ocalić te rzeczy. - Zerknęła na Aarona. - Dlaczego tak bardzo się pan o mnie boi, panie Talbot? Czy nie jesteście dość silni? Chyba nie sądzi pan, że źle jest być kolorowym, prawda? Nie pochodzi pan stąd. Pan przyjechał z daleka.
Lęk. Czy naprawdę aż tak mocno czułem strach? Wypowiedziała te słowa z takim namaszczeniem, a ja szukałem w nich prawdy, lecz szybko zacząłem się bronić, i jej także.
- Przeczytaj, co jest w moim sercu, dziecino - powiedziałem. - Nie myślę nic podobnego na temat kolorowych. Choć przyznam, że czasem uważałem bycie kolorowym w konkretnym przypadku za dość nieszczęśliwy zbieg okoliczności. - Uniosła lekko brwi. Kontynuowałem, zaniepokojony być może, lecz nie przerażony. - Czuję smutek, ponieważ mówisz, że nie masz nikogo. Cieszę się zaś, gdyż wiem, że masz nas.
- Tak, mniej więcej, powiedziała mi Wielka Nananne - odparła.
Po raz pierwszy jej pełne usta ułożyły się w szczery uśmiech.
Wróciłem myślami do ciemnoskórych kobiet, które widziałem w Indiach, choć ona była tak różna od nich, z tymi mahoniowymi włosami i jasnymi, głębokimi oczyma. Pomyślałem, że dla wielu wydawałaby się egzotyczną istotą - bosa dziewczynka w kwiecistej sukience.
Potem poczułem coś niezwykłego - patrząc na mnogość twarzy, ułożonych na stole, nagle wydało mi się, że wszystkie mi się przyglądają. Było to naprawdę przedziwne wrażenie. Małe zdjęcia żyły własnym życiem.
Pomyślałem rozmarzony, że to chyba przez światło lamp naftowych i ogień płonący na kominku, lecz nie potrafiłem otrząsnąć się z dziwnego uczucia. Te małe ludziki zostały ułożone na stole po to, żeby mogły się przyjrzeć mnie i Aaronowi. Nagle dotarło do mnie, że nawet sposób, w jaki zostały rozłożone, był celowy, przebiegły i cudownie znaczący. Gładko przeszedłem od podejrzenia do całkowitej pewności, że oto uczestniczę w spotkaniu z przedstawicielką umarłych.
- Naprawdę wydają się na nas patrzeć - mruknął Aaron, choć jestem pewien, że się nie odezwałem.
Zegar przestał tykać, a ja obróciłem się, by na niego spojrzeć, lecz nie byłem pewien, gdzie się znajduje. Na okapie kominka, tak, lecz jego wskazówki zamarły w bezruchu; okna wydawały z siebie ten stłumiony odgłos, który wydają zawsze, gdy wiatr napiera na szyby, dom zaś oplótł mnie swą atmosferą ciepła i tajemniczości, bezpieczeństwa i świętości, rozmarzenia i mocy.
Zdawało się, że długo żadne z nas się nie odzywało; Merrick wpatrywała się we mnie, a potem popatrzyła na Aarona. Jej ręce bezwładnie spoczywały na kolanach, a twarz lśniła w świetle lamp.
Gwałtownie ocknąłem się i stwierdziłem, że nic się w pokoju nie zmieniło. Czyżbym zasnął? Niewybaczalny brak dobrych manier. Aaron siedział obok mnie, jak poprzednio. Zdjęcia na stole ponownie stały się smutnym, dostojnym świadectwem śmiertelności; efekt był taki sam, jak gdyby położyła przede mną czaszkę odgrzebaną na starym cmentarzysku. Jednakże dziwne wrażenie towarzyszyło mi jeszcze długo po tym, jak wszyscy udaliśmy się do naszych pokoi na spoczynek.
Teraz - po dwudziestu latach i wielu przedziwnych doświadczeniach - siedziała naprzeciw mnie w kawiarence przy Rue St. Anne, ślicznotka przyglądająca się wampirowi. Rozmawialiśmy przy migotliwym świetle świec, które aż za bardzo przypominało mi oświetlenie z tamtego dawno minionego wieczoru w Dębowym Raju, choć dzisiejszego, późnowiosennego wieczoru powietrze było nieledwie wilgotne od nadchodzącej burzy.
Popijała wolniutko rum, zatrzymując go na chwilę w ustach, zanim połknęła. Ale nigdy by mnie nie nabrała. Wiedziałem, że wkrótce znowu zacznie pić szybko. Odsunęła kieliszek i oparła dłonie o blat stolika, rozsuwając szeroko palce. Pierścionki. To były te pierścionki, które niegdyś należały do Wielkiej Nananne, piękne, misternie zrobione ze złota i szlachetnych kamieni. Nosiła je nawet w dżungli, choć wydawało mi się to bardzo nierozsądne. Ale ona nigdy niczego się nie bała.
Pomyślałem o tym, jaka była w te tropikalne noce. W te długie, parne godziny spędzone pod wysokim, zielonym baldachimem. Wróciłem myślami do naszej wędrówki przez mrok pradawnej świątyni. Przypomniałem sobie, jak wspinała się przede mną, w deszczu i przy akompaniamencie ryku wodospadu.
Byłem na to stanowczo za stary, na tę naszą wielką, tajemniczą wyprawę. Przypomniałem sobie cenne przedmioty wykonane z jadeitu równie zielonego jak jej oczy.
Jej głos przywołał mnie do rzeczywistości:
- Dlaczego prosisz mnie o te magiczne sztuczki? - znowu mnie spytała. - Siedzę tu i patrzę na ciebie, Davidzie, i z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, czym jesteś i co ci się przydarzyło. Z twojego otwartego umysłu wyciągam fragmenty łamigłówki i układam je w całość... Wiesz chyba, że twój umysł stoi przede mną otworem, jak zawsze?
Ileż pewności było w jej głosie. A francuski akcent zupełnie zniknął. Dziesięć lat temu już go nie było, lecz teraz jej głos nabrał ostrego brzmienia, bez względu na to, jak cicho i łagodnie przemawiała.
Jej ogromne oczy były szeroko otwarte.
- Nawet tamtej nocy, na werandzie, nie potrafiłeś trzymać myśli na wodzy - zbeształa mnie łagodnie. - Obudziłeś mnie. Słyszałam cię wyraźnie, jakbyś zastukał w szybę. Mówiłeś: „Merrick, czy możesz to zrobić? Czy potrafisz przywołać zmarłą dla Louisa de Pointe du Laca?” A wiesz, co usłyszałam pod tymi pytaniami? Usłyszałam: „Merrick, potrzebuję cię. Muszę z tobą porozmawiać. Merrick, moje przeznaczenie legło w gruzach. Merrick, ja staram się zrozumieć. Nie odtrącaj mnie”.
Poczułem ostry ból w sercu.
- Masz rację - przyznałem.
Pociągnęła kolejny, duży łyk rumu, a ciepło zatańczyło na jej policzkach.
- Lecz prosisz mnie o to w imieniu Louisa - mruknęła. - Pragniesz tego tak mocno, że przełamałeś własne skrupuły i podszedłeś do mego okna. Dlaczego? Ciebie rozumiem. O nim wiem od innych ludzi i tyle, niewiele, co widziałam na własne oczy. To bardzo przystojny młodzieniec, nieprawdaż?
Byłem zbyt zaskoczony, żeby odpowiedzieć, zbyt zaskoczony, by z grzeczności budować tymczasowy most uprzejmych kłamstw.
- Davidzie, daj mi rękę, proszę - poprosiła nagle. - Muszę cię dotknąć. Muszę poczuć pod palcami tę dziwną skórę.
- Och, kochanie, gdybyś tylko mogła się bez tego obyć - mruknąłem.
Ogromne złote kręgi kolczyków poruszyły się wśród ciemnych włosów, przy jej delikatnej szyi. Wszystkie obietnice przyszłej urody, które widziałem w dziecku, spełniły się w kobiecie, którą miałem przed sobą. Mężczyźni ją podziwiali. Wiedziałem o tym od dawna.
Wyciągnęła ku mnie rękę pełnym gracji ruchem. Odważnie, beznadziejnie, podałem jej dłoń.
Pragnąłem tego kontaktu. Pragnąłem intymności. Bardzo mnie to poruszyło. Ciesząc się jej dotykiem, pozwoliłem, by trzymała moją dłoń.
- Dlaczego czytasz mi z dłoni, Merrick? - spytałem. - Co ona może ci powiedzieć? To ciało należało do innego mężczyzny. Czy chcesz odczytać mapę jego niespełnionego przeznaczenia? Czy widzisz, że został zamordowany, a jego ciało skradzione? Czy widzisz moją własną samolubną inwazję do tego ciała, które powinno było umrzeć?
Znam tę historię, Davidzie - odpowiedziała. - Zna - lazłam ją w zapiskach Aarona. Historię o zamianie ciał. Zakon oficjalnie uważa ją za dalece nieprawdopodobną. Lecz ty jesteś żywym dowodem jej powodzenia.
Jej dotyk sprawił, że przeszedł mnie dreszcz, a włosy lekko uniosły się na karku.
- Po śmierci Aarona przeczytałam wszystko, co napisał - dokończyła, przesuwając palcami po wyraźnie zaznaczonych liniach na mej dłoni. Zacytowała: - „David Talbot nie przebywa już w swoim ciele. Podczas fatalnego eksperymentu z astralną projekcją został wyrzucony ze swego ciała przez doświadczonego Złodzieja Ciał i zmuszony do zawładnięcia młodzieńczym ciałem swego przeciwnika, ciałem skradzionym duszy, która, o ile nam wiadomo, przeszła do następnego wymiaru”.
Skrzywiłem się, słysząc znajomy styl Talamaski.
- Nikt się nie spodziewał, że znajdę te zapiski - ciągnęła ze wzrokiem nadal utkwionym w mojej dłoni. - Lecz Aaron umarł tu, w Nowym Orleanie, a ja dostałam je, zanim ktokolwiek inny wziął je w swoje ręce. Nadal mam je u siebie. Davidzie, nikt nigdy nie przedstawił ich Starszym i możliwe, że nigdy tego nie uczyni. Nie wiem.
Byłem zdumiony jej bezczelnością; żeby ukryć podobne sekrety przed Zakonem, któremu poświęciła swe życie! Czyja sam kiedykolwiek cechowałem się podobna niezależnością, z wyjątkiem - być może - ostatnich dni?
Jej oczy poruszały się szybko; przyglądała się liniom na mojej dłoni. Delikatnie przycisnęła kciuk do mego ciała. Dreszcz, który poczułem, był niewiarygodnie podniecający. Chciałem wziąć ją w ramiona, nie, nie pić z niej, nigdy bym jej nie skrzywdził, lecz tylko całować ją, tylko odrobinę zatopić w nią kły, tylko spróbować jej krwi i sekretów, lecz była to potworna myśl i nie mogłem pozwolić sobie na rozwodzenie się nad nią.
Wyciągnąłem dłoń z jej uścisku.
- Cóż zobaczyłaś, Merrick? - spytałem pospiesznie, przełykając głód ciała i umysłu.
- Małe i wielkie nieszczęścia, przyjacielu. Linię życia, która ciągnie się dłużej niż jakakolwiek z tych, jakie w życiu widziałam. Gwiazdy mocy, zastęp potomków.
- Przestań, nie przyjmuję tego. Ta dłoń nie należy do mnie.
- Teraz nie masz już innego ciała - odparowała. - Nie sądzisz, że ciało przystosowuje się do nowej duszy? Dłoń zmienia się w ciągu lat. Ale ja nie chcę cię złościć. Nie przyszłam tu, żeby cię studiować. Nie przyszłam tu, by z zimną fascynacją wpatrywać się w wampira. Widziałam je już wcześniej. Przebywałam blisko nich, tu, na tych uliczkach. Przyszłam, ponieważ poprosiłeś mnie o to spotkanie i ponieważ... chciałam być z tobą.
Skinąłem głową, zaskoczony; przez moment nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Szybkim gestem poprosiłem ją o milczenie. Zaczekała. Wreszcie spytałem:
- Czy poprosiłaś Starszych o zgodę na to spotkanie? Roześmiała się, lecz nie było w tym dźwięku okrucieństwa.
- Oczywiście, że nie.
- W takim razie muszę cię ostrzec, że ze mną i wampirem Lestatem zaczęło się dokładnie tak samo. Nic nie powiedziałem Starszym. Nie powiadomiłem ich o tym, jak często się z nim spotykam, że zapraszam go do mego domu, że rozmawiam z nim, podróżuję z nim... że nauczyłem go, jak odebrać obdarzone nadnaturalną mocą ciało Złodziejowi.
Usiłowała mi przerwać, lecz nie pozwoliłem jej na to.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, co się ze mną stało? - zapytałem gwałtownie. - Wydawało mi się, że jestem zbyt sprytny, by dać się uwieść Lestatowi. Zdawało mi się, że z racji wieku i przypadającej mi z nim mądrości, jestem odporny na marzenie o nieśmiertelności. Sądziłem że góruję nad nim moralnie, a popatrz tylko, czym jestem. Merrick, zobacz, kim się stałem.
- Nie zamierzasz przysiąc mi, że nigdy mnie nie skrzywdzisz? - spytała; rumieniec dodawał jej powabu. - Nie zamierzasz zapewnić mnie, że Louis de Pointe du Lac nigdy mnie nie skrzywdzi?
- Oczywiście, że przysięgam. Zostało we mnie jeszcze odrobinę przyzwoitości i ta właśnie przyzwoitość każe mi teraz przy - pomnieć ci, że jestem nadnaturalnym stworzeniem, obdarzonym nadnaturalnymi apetytami.
Znowu chciała coś wtrącić, lecz jej nie pozwoliłem.
- Sama moja obecność, ze wszystkimi sygnałami mocy, które wysyłam, może sprawić, że twoja własna chęć życia rozsypie się. Merrick, to może zniszczyć twoją wiarę w moralny porządek rzeczy... może sprawić, że przestaniesz akceptować fakt, że kiedyś umrzesz naturalną, ludzką śmiercią.
- Ach, Davidzie - mruknęła, karcąc mnie za ten oficjalny ton. - Mów wprost. Co czujesz? - Wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie uważnie. - Wygląd masz chłopięcy i jednocześnie doświadczony. Twoja skóra jest równie ciemna co moja. Nawet w rysach twarzy widzę piętno Azji. A jednak jesteś bardziej sobą niż kiedykolwiek!
Nie odpowiedziałem.
Ze zdumieniem patrzyłem, jak znowu pociąga długi łyk rumu. Niebo za jej plecami ciemniało, lecz ciepłe, jasne, elektryczne światło rozjaśniało noc. Sama kawiarenka skryta była w cieniu, oświetlanym jedynie pokrytymi kurzem żarówkami wiszącymi nad barem.
Jej chłodna pewność siebie nieco mnie powstrzymała. Zmroziło mnie, że tak kompletnie bez strachu dotykała mnie, że nic w mej wampirzej naturze jej nie odstręczało. Jednocześnie dokładnie pamiętałem, jak bardzo pociągał mnie Lestat i jego niezwykła uroda. Czyżbym ją pociągał? Czy fatalna fascynacja już zaistniała?
Starała się ukryć przede mną swe myśli, jak zawsze.
Pomyślałem o Louisie. O jego prośbie. Jakże desperacko pragnął, by użyła swych czarów. Ale Merrick miała rację. Potrzebowałem jej. Potrzebowałem, by widziała i rozumiała.
Kiedy wreszcie się odezwałem, słyszałem zdumienie i ból we własnych słowach:
- To jest cudowne. I nie do zniesienia. Jak bardzo jestem oderwany od życia, a jednak nie potrafię mu umknąć. Nie mam nikogo, komu mógłbym przekazać to, czego się nauczyłem. Czego się dowiedziałem.
Nie zaprzeczała ani nie zdawała pytań. Nagle wydało mi się, że w jej oczach pojawiło się współczucie, i z jej twarzy znikła maska opanowania. Nie raz widziałem w niej te ostre zmiany. Doskonale ukrywała swoje emocje, z wyjątkiem takich milczących, a jednak pełnych znaczenia momentów.
- Jak myślisz, czy gdybyś nie przyjął życia w tym młodym ciele, to Lestat zmusiłby cię do podjęcia decyzji, jak to uczynił? Czy gdybyś nadal był stary... nasz David, nasz błogosławiony David, lat siedemdziesiąt cztery, tyle chyba miałeś?... myślisz, że gdybyś nadal był naszym szacownym Przełożonym Zakonu, Lestat zmusiłby cię do przejścia na drugą stronę?
- Nie wiem - odrzekłem krótko, lecz z uczuciem. - Sam często zadawałem sobie to pytanie. Naprawdę, szczerze, nie mam pojęcia. Te wampiry... to znaczy, mam na myśli, my... my wampiry, kochamy piękno, karmimy się pięknem. Nasza definicja piękna jest niepojęta, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Bez względu na to, jak piękną masz duszę... nie wyobrażasz sobie nawet, jak wiele piękna widzimy tam, gdzie nie dostrzegają go śmiertelnicy... a jednak piękno jest dla nas celem i środkiem do życia... Nie zdajesz sobie sprawy, jak często wykorzystywałem urodę tego ciała do własnych, potwornych celów.
Uniosła szklaneczkę, zasalutowała mi i wypiła do dna.
- Gdybyś podszedł do mnie w tłumie, bez uprzedzenia... gdybyś tylko wyszeptał kilka słów i dotknął mnie... poznałabym cię. Wiedziałabym, kim jesteś. - Przez moment cień zagościł na jej twarzy, lecz zaraz ustąpił miejsca niezwykłemu spokojowi. - Kocham cię, stary przyjacielu - dodała.
- Tak ci się wydaje, kochanie? - spytałem. - Uczyniłem tak wiele rzeczy, by wykarmić to ciało... i kiedy się nad tym zastanowić, żadna z nich nie była piękna.
Dopiła rum, odstawiła szklaneczkę i zanim zdążyłem ją wyręczyć, sięgnęła po butelkę.
- Chcesz dostać te zapiski Aarona? - spytała. Kompletnie mnie zaskoczyła.
- Chcesz powiedzieć... że możesz mi je oddać?
- Davidzie, jestem lojalna względem Talamaski. Kim bym była, gdyby nie Zakon? - Zawahała się, po czym dodała: - Ale jednocześnie jestem głęboko lojalna wobec ciebie. - Zamyśliła się na kilka sekund. - Dla mnie to ty uosabiałeś Zakon, Davidzie. Czy wyobrażasz sobie, co czułam, kiedy powiedzieli mi, że nie żyjesz?
Westchnąłem. Bo niby jak mogłem odpowiedzieć?
- Czy Aaron powiedział ci, jak bardzo cię opłakiwaliśmy? My wszyscy, którym nie ufano na tyle, by powiedzieć prawdę?
- Z głębi serca przepraszam cię za to, Merrick. Zdawało nam się, że dochowujemy wielce niebezpiecznej tajemnicy. Cóż więcej mogę rzec?
- Umarłeś tu, w Stanach Zjednoczonych, w Miami Beach, tak głosiła ta historia. Zabrali twoje zwłoki do Anglii, zanim jeszcze zadzwonili, żeby mi powiedzieć o twojej śmierci. Wiesz co wtedy zrobiłam, Davidzie? Sprawiłam, że zaczekali na mnie z trumną. Kiedy dotarłam do Londynu, była zabita na głucho, lecz sprawiłam, że ją dla mnie otworzyli. Kazałam im to zrobić. Wrzeszczałam i histeryzowałam, dopóki tego nie uczynili. Potem kazałam im wyjść z pokoju i zostałam sam na sam z tym ciałem, Davidzie. Z upudrowanym, upięknionym ciałem, które spoczywało na satynowej pościeli. Siedziałam tak może z godzinę. Pukali do drzwi. Nie raz. Aż wreszcie powiedziałam, że mogą kontynuować ceremonię.
Na jej twarzy nie było śladu złości, jedynie lekkie zamyślenie.
- Nie mogłem pozwolić, żeby Aaron powiedział ci prawdę - rzekłem. - Nie wtedy. Nie, kiedy jeszcze nie wiedziałem, czy uda mi się przetrwać w nowym ciele. Nie, kiedy jeszcze nie rozumiałem, co za życie mnie czeka. Nie mogłem na to pozwolić. A potem było już za późno...
Uniosła brwi i lekko pokręciła głową z niedowierzaniem. Upiła łyczek rumu.
- Rozumiem - mruknęła.
- Dzięki Bogu - odparłem. - W swoim czasie Aaron opowiedziałby ci o całej tej historii z zamianą ciał. Historia o mojej śmierci nie była przeznaczona dla twoich uszu.
Skinęła głową i powstrzymała pierwszą odpowiedź, która cisnęła jej się na usta.
- Wydaje mi się, że powinnaś oddać zapiski Aarona do akt - powiedziałem. - Przekaż je bezpośrednio Starszym i nikomu innemu. Przez chwilę zapomnij o Przełożonym Zakonu.
- Przestań, Davidzie - odparła. - Wiesz, znacznie łatwiej jest mi się z tobą kłócić, kiedy jesteś w ciele młodego człowieka.
- Nigdy nie miałaś trudności ze sprzeczaniem się ze mną, Merrick - rzekłem. - Nie sądzisz, że gdyby Aaron nadal żył, sam włączyłby swoje zapiski do akt?
- Może - powiedziała. - A może nie. Może Aaron chciałby czegoś więcej, niż tylko tego, by pozostawić cię przeznaczeniu. Może Aaron chciałby więcej, niż tylko żeby ten, kim się stałeś, został pozostawiony sam sobie.
Nie byłem pewien, czy rozumiem, o czym mówi. Talamasca była tak pasywna, trzymała się na uboczu i niechętnie wtrącała się w czyjekolwiek przeznaczenie! Nie potrafiłem zrozumieć, o co jej chodzi.
Wzruszyła ramionami, pociągnęła łyk rumu, zatrzymała szklaneczkę przy ustach.
- Może to nie ma znaczenia - rzekła. - Wiem tylko tyle, że Aaron sam nigdy nikomu nie pokazał tych zapisków.
Po chwili ciągnęła:
- Tej nocy kiedy zginął, poszłam do jego domu na Esplanade Avenue. Wiesz, że poślubił jedną z tych białych Mayfairów, wcale nie czarownicę, lecz miłą i kochającą kobietę... Beatrice Mayfair. Nadal żyje. To za jej pozwoleniem wzięłam wszystkie dokumenty oznaczone „Talamasca”. Nie miała pojęcia, co w nich jest. Powiedziała, że Aaron kiedyś podał jej moje nazwisko. Że gdyby cokolwiek mu się stało, ma do mnie zadzwonić, więc zrobiła to. Poza tym nie potrafiła odczytać jego zapisków. Wszystkie były po łacinie, w najlepszym, starym stylu Talamaski, jak się domyślasz. Znajdowało się tam kilka plików dokumentów, a na każdym z nich było moje nazwisko i numer telefonu, skreślone pismem Aarona. Jeden plik był w całości poświęcony tobie, choć Aaron używał w nim jedynie inicjału D. Ten dokument przetłumaczyłam na angielski. Nikt nigdy go nie widział. Nikt - podkreśliła. - Lecz znam go niemalże na pamięć.
Poczułem ulgę. Nie wiem dlaczego. Czułem się pocieszony, słysząc opowieści o rzeczach, którym poświęciłem życie. Sekrety Talamaski. To było tak, jakbym czuł ciepłą obecność Aarona tuż obok siebie.
Urwała i znowu napiła się rumu.
- Wydaje mi się, że powinieneś o tym wiedzieć. Nigdy nic przed sobą nie tailiśmy, ty i ja. Niewiele wiedziałam o innych rzeczach, lecz magię studiowałam przecież na całym świecie.
- Ile Aaron wiedział? - spytałem. Oczy mi łzawiły. Byłem upokorzony. Lecz jednocześnie chciałem, żeby kontynuowała. - Po mojej metamorfozie, nigdy go już nie widziałem - przyznałem. - Nie potrafiłem się do tego zmusić. Możesz się domyślić dlaczego? - Poczułem, jak mój ból i zamęt w głowie wzmagają się. Mój żal i ból po stracie Aarona nigdy nie zmaleją, a znosiłem je przez ostatni rok bez słowa, ani razu nie rozmawiając o tym z moimi kompanami, Lestatem i Louisem.
- Nie - odrzekła. - Nie rozumiem dlaczego. Mogę ci jednak powiedzieć... - tu zawahała się, dając mi możliwość powstrzymania jej, ale nie zrobiłem tego. - Mogę ci jednak powiedzieć, że był zawiedziony... ale rozumiał i wybaczył ci.
Pochyliłem głowę. Przycisnąłem czoło do zimnej dłoni.
- Wedle własnych słów, co dzień modlił się, żebyś do niego przyszedł - wyjaśniała wolno. - Żebyś dał mu szansę na jedną, ostatnią rozmowę... o tym wszystkim, co razem przeszliście i co wreszcie sprawiło, że wasze drogi się rozeszły.
Musiałem się skrzywić. Zasługiwałem jednak na ten ból, zasługiwałem nań bardziej, niż ona kiedykolwiek mogłaby się domyślać. Boże, nieprzyzwoitością było, że do niego nie napisałem! Wielki Boże, przecież nawet Jesse, kiedy znikła z Talamaski, napisała do mnie list!
Merrick ciągnęła swą opowieść, lecz jeśli odczytała moje myśli, nie dała tego po sobie poznać:
- Oczywiście Aaron bardzo dokładnie opisał całą tę faustowską historię z zamianą ciał, jak sam to określał. Opisywał ciebie w nowym ciele, a także wasze wspólne dochodzenie, skąd to ciało pochodzi... i to, jak wspólnie doszliście do przekonania, że jego prawowita dusza faktycznie ruszyła dalej. Próbowaliście, ty i Aaron, dotrzeć do niej, mimo że stwarzało to dla ciebie poważnie ryzyko, nieprawdaż?
Skinąłem głową. Nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Czułem się strasznie zawstydzony.
- Jeśli zaś idzie o tego szkaradnego Złodzieja Ciał, tego małego diabła, Raglana Jamesa, który rozpoczął całą tę nadnaturalną hecę, Aaron był przekonany, że jego dusza trafiła do wieczności, i to kompletnie poza czyimkolwiek zasięgiem.
- To prawda - mruknąłem. - Dokumenty dotyczące jego przypadku są zamknięte, bez względu na to, czy są kompletne, czy nie.
Jakiś cień wkradł się do jej pełnych smutku i szacunku oczu. Jakieś bolesne uczucie otarło się o powierzchnię i przez moment milczała.
- O czym jeszcze Aaron napisał?
- O tym, jak to Talamasca nieoficjalnie pomogła „Nowemu Davidowi” odzyskać jego ziemskie dobra i pokaźne sumy z inwestycji. Bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest przeciwny temu, żeby jakiekolwiek dokumenty o „Drugiej Młodości Davida” były włączane do archiwów, czy to w Londynie, czy Rzymie.
- Dlaczego nie chciał, żeby ta zamiana była dokładnie zbadana? - spytałem. - Dla innych dusz zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy!
- Aaron pisał, że cały koncept zamiany ciał jest nazbyt niebezpieczny, nazbyt pociągający... Bał się, że materiały mogłyby wpaść w niepowołane ręce.
- Oczywiście - mruknąłem. - Choć w dawnych czasach nigdy nie mieliśmy podobnych wątpliwości.
- Jednakże jego zapiski są niedokończone - kontynuowała. - Aaron był pewien, że jeszcze się z tobą spotka. Wydawało mu się, że czasem wyczuwa twoją obecność w Nowym Orleanie. Łapał się na tym, że szuka w tłumie twojej nowej twarzy.
- Boże, przebacz mi - szepnąłem. Nieomal odwróciłem się od niej. Skłoniłem głowę i zasłoniłem oczy. Mój stary przyjaciel; mój ukochany stary przyjaciel! Jak mogłem go tak lodowato potraktować? Dlaczego mój wstyd i wzgarda dla samego siebie stały się okrucieństwem wobec niewinnego człowieka? Jak często tak się dzieje na tym świecie?
- Kontynuuj - poprosiłem, doszedłszy do siebie. - Chcę, żebyś mi opowiedziała o wszystkim.
- A nie chcesz sam przeczytać?
- Wkrótce - odrzekłem.
Ciągnęła więc swą opowieść; język nieco się jej rozwiązał pod wpływem rumu, a w głosie zaczął pobrzmiewać stary, francuski akcent, typowy dla Nowego Orleanu.
- Kiedyś Aaron widział cię w towarzystwie wampira Lestata. Opisał to doświadczenie jako szokujące. Było to słowo, które bardzo lubił, lecz rzadko się nim posługiwał. Powiedział, że zdarzyło się to tej nocy, kiedy poszedł zidentyfikować stare ciało Davida Talbota i dopilnować, żeby zostało należycie pochowane. I ty też tam byłeś, w ciele młodzieńca, a obok ciebie stał wampir. Wiedział, że byliście z sobą w bliskim kontakcie, ty i to stworzenie. Wtedy bał się o ciebie bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu.
- I co więcej?
- Później - ciągnęła niskim, pełnym poszanowania głosem - kiedy kompletnie zniknąłeś, Aaron był przekonany, że wampir Lestat zmusił cię do przemiany. Nic poza tym nie byłoby w stanie zmusić cię do tak całkowitego zerwania kontaktu, połączonego z wyczyszczeniem konta bankowego i innymi czynnikami, które jasno świadczyły, że nadal żyjesz. Aaron strasznie za tobą tęsknił. Jego życie skupiało się na problemach białych Mayfairów, Czarownic Mayfair. Potrzebował twojej rady. Wiele razy, na wiele sposobów pisał, że nigdy nie prosiłeś się o wampirzą krew.
Przez długi czas nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Nie płakałem, bo nie jest to w moim zwyczaju. Odwróciłem wzrok i omiotłem nim kawiarenkę, lecz nie widziałem nic poza rozmazanymi postaciami turystów, tłoczących się na ulicy w drodze na Jackson Square. Doskonale wiedziałem, jak znaleźć chwilę samotności, nawet w najokropniejszym momencie. Bez względu na miejsce, w którym się znalazłem. Teraz byłem sam.
Potem pozwoliłem sobie na powrót myślami do niego, do mojego przyjaciela Aarona, mojego kolegi i kompana. Chwytałem wspomnienia znacznie bardziej ogólne niż pojedyncze zdarzenia. Wyobraziłem go sobie, jego pełną geniuszu twarz, mądre, szare oczy. Widziałem go spacerującego po jasno oświetlonej promenadzie Ocean Avenue w Miami Beach, wyglądającego cudownie, niczym bogaty ornament w tej przedziwnej scenerii - dżentelmen z Południa w swym trzyczęściowym, bawełnianym garniturze.
Niech ból mną owładnie. Zamordowany dla tajemnic Czarownic Mayfair. Zamordowany przez renegatów z Talamaski. Oczywiście, że nie oddałby Zakonowi tego raportu dotyczącego mojej osoby. Były to fatalne czasy, a on na koniec został zdradzony przez Zakon... i tak moja historia zostanie na zawsze niedokończona.
- Czy było tam coś więcej? - zapytałem na koniec.
- Nie. Cały czas ta sama melodia, tylko inne rytmy. To wszystko. - Wypiła. - Wiesz, pod koniec życia był bardzo szczęśliwy.
- Opowiedz mi o tym.
- Beatrice Mayfair. Bardzo ją kochał. Nigdy nie spodziewał się, że będzie szczęśliwie żonaty, a jednak mu się to udało. Była piękną, bardzo elegancką damą, idealnym połączeniem najlepszych cech trzech lub czterech osób. Powiedział mi, że nigdy się tak świetnie nie bawił, jak właśnie z Beatrice... ona nie była czarownicą, rzecz jasna.
- Bardzo się cieszę - odparłem drżącym głosem. - Więc Aaron stał się jednym z nich, można by powiedzieć.
- Owszem. Pod każdym względem.
Wzruszyła ramionami; trzymała w dłoni pusty kieliszek. Nie byłem pewien, dlaczego powstrzymuje się z dolaniem sobie alkoholu; może chciała mi zaimponować, że nie jest taką pijaczką, jaką ją pamiętałem?
- Nic nie wiem o tych białych Mayfairach - powiedziała na koniec. - Aaron zawsze trzymał mnie od nich z daleka.
Ostatnie parę lat pracowałam nad wudu. Wyjeżdżałam na Hawaje. Zapisałam wiele stronic. Wiesz, że jestem jednym z niewielu członków Zakonu, któremu wolno studiować własne zdolności i mam licencję od Starszych na posługiwanie się „tą cholerną magią”, jak mówi nasz obecny Przełożony.
Nie wiedziałem o tym. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wróciła do wudu, które tak szczodrym cieniem położyło się na jej młodości. W moich czasach nigdy nie zachęcaliśmy czarownic do praktykowania magii. Jedynie wampir we mnie mógł znieść podobną myśl.
- Posłuchaj - odezwała się - to nie ma znaczenia, że nie napisałeś do Aarona.
- Och, doprawdy? - spytałem ostrym szeptem. Potem jednak wyjaśniłem: - Po prostu nie mogłem do niego napisać. Nie mogłem rozmawiać przez telefon. Jeśli zaś chodzi o spotkanie z nim... nie mogłem pozwolić, żeby mnie zobaczył, to było wykluczone!
- I pięć lat zabrało ci, byś wreszcie do mnie przyszedł - mruknęła.
- Och, jak zwykle w samo sedno! - odparłem. - Pięć lat i to długich! Gdyby Aaron nie zginął, kto wie, co bym zrobił? Najważniejszym czynnikiem jednak było to, Merrick, że Aaron był stary. Był stary i możliwe, że poprosiłby mnie o krew. Kiedy jest się starym i schorowanym, zmęczonym i cherlawym, kiedy zaczynasz podejrzewać, że twoje życie nic nie znaczy... Wtedy zaczynasz śnić o wampirycznej przemianie. Wtedy zaczynasz fantazjować, że przekleństwo wampiryzmu nie może być wcale aż tak koszmarne... nie, jeśli w zamian dostajesz nieśmiertelność. Wtedy zaczynasz myśleć, że gdybyś tylko miał szansę, mógłbyś stać się pierwszym świadkiem zmian, ewolucji otaczającego cię świata. Ubierasz swoje egoistyczne zachcianki w płaszczyk wspaniałej nauki.
- I myślisz, że ja nigdy nie będę mieć podobnych myśli? - Uniosła brwi, a w jej ogromnych, zielonych oczach zapaliło się światło.
- Jesteś młoda i piękna - odparłem. - Zostałaś urodzona i wychowana w odwadze. Twoje organy i członki są równie sprawne co umysł. Nigdy nie zostałaś pokonana. Jesteś w doskonałym zdrowiu...
Drżałem na całym ciele. Nie zniosę wiele więcej... Marzyłem o ukojeniu i intymności, a to była właśnie intymność, lecz za jakże koszmarną cenę.
O ileż łatwiej było spędzać godziny w towarzystwie Lestata, który teraz już właściwie się nie odzywał, który leżał wiecznie na wpół pogrążony we śnie i słuchał muzyki, która to go budziła, a to znowu kołysała do snu; w towarzystwie wampira, któremu na niczym już nie zależało.
O ileż prościej było buszować po mieście w towarzystwie Louisa, mojego słabszego, lecz wiecznie czarującego kompana, wypatrując ofiar i przedkładając ponad zabijanie „drobny łyczek”, który sprawiał, że nasze ofiary nie bardzo wiedziały, co się wydarzyło i nadal pozostawały wśród żywych. O ileż łatwiej było nie wytykać nosa z sanktuarium naszego domu we Francuskiej Dzielnicy, spędzać noce na czytaniu - z niesłychaną, wampirzą prędkością - całe tomy poświęcone historii lub historii sztuki, nad którymi godzinami biedziłem się jako człowiek śmiertelny?
Merrick spoglądała na mnie z jawnym współczuciem, po czym wyciągnęła dłoń.
Uniknąłem jej dotyku, ponieważ tak bardzo go pragnąłem.
- Nie odsuwaj się ode mnie, stary przyjacielu - szepnęła. Byłem nazbyt zaskoczony, żeby wydobyć z siebie głos.
- Chcesz mi przez to powiedzieć - ciągnęła - że ani ty, ani Louis de Pointe du Lac nigdy nie dacie mi swej krwi, nawet gdybym was o to błagała. Że to nie może być częścią żadnego targu między nami.
- Targu! Nie będzie żadnego targowania się! Znowu napiła się rumu.
- I nigdy nie pozbawicie mnie życia - dodała. - Zdaje się, że to dobija naszego targu. Nigdy nie skrzywdzisz mnie, jak mógłbyś postąpić z każdą inną śmiertelniczką, która stanęła na twojej drodze.
Sprawa tych, którzy stanęli na mej drodze, była dla mnie zbyt bolesna, bym zdobył się na jakąkolwiek rozsądną odpowiedź. Po raz pierwszy od chwili naszego spotkania starałem się odczytać jej myśli, lecz nie udało mi się. Jako wampir miałem ogromne możliwości w tej dziedzinie. Louis nie miał ich prawie wcale. Lestat był mistrzem.
Przyglądałem się, jak wolno popija swój rum. Zobaczyłem, jak jej oczy lekko zeszkliły się pod wpływem alkoholu. Rysy jej złagodniały, a rum buzował już w żyłach, policzki lekko poczerwieniały. Cera wyglądała olśniewająco.
Pod wpływem dotyku jej placów, gładzących wnętrze mej dłoni, znowu przebiegł mnie dreszcz, w górę po przedramionach, ramionach, aż do policzków.
Nakarmiłem się, zanim przyszedłem na to spotkanie, gdyż w przeciwnym razie zapach jej krwi zmąciłby jasność mego myślenia bardziej niż podniecenie intymnością rozmowy. Nie odebrałem nikomu życia, nie, zbyt prosto było nakarmić się bez tego, choć sama myśl była atrakcyjna. Szczyciłem się tym. Czułem, że pozostaję czysty ze względu na nią, choć coraz łatwiej było mi „wyszukiwać złoczyńców”, jak radził Lestat - odnaleźć jakiegoś do szpiku kości złego i okrutnego człowieka, którego mógłbym uznać za gorszego od siebie.
- Och, ileż ja łez przez ciebie wylałam - powiedziała gorąco Merrick. - A potem przez Aarona! Za całe wasze pokolenie, które zostawiło nas tak nieoczekiwanie, za prędko, bez słowa uprzedzenia!
Nagle zgarbiła się i pochyliła, jakby poczuła fizyczny ból.
- Młodzi z Talamaski nie znają mnie, Davidzie - kontynuowała szybko. - A ty nie przychodzisz do mnie tylko dlatego, że Louis de Pointe du Lac cię o to poprosił. Nie przychodzisz do mnie tylko po to, żebym wywołała ducha wampirzego dziecka. Pragniesz mnie, Davidzie. Chcesz mieć we mnie świadka swych poczynań... a ja chcę tego samego od ciebie.
- Masz rację... we wszystkim, Merrick - odparłem. Potem zaś słowa popłynęły ze mnie, jakbym przerwał tamę: - Kocham cię, Merrick. Kocham cię tak samo, jak kochałem Aarona, jak kocham Louisa i Lestata.
Dostrzegłem na jej twarzy błysk ogromnego cierpienia, jakby ktoś zapalił pochodnię za jej oczami.
- Nie żałuj tego, że do mnie przyszedłeś - powiedziała, kiedy wyciągnąłem ku niej ramiona. Pochwyciła moje dłonie i przytrzymała je w ciepłym, wilgotnym uścisku. - Nie żałuj. Ja nie żałuję. Obiecaj mi tylko, że nie stracisz do mnie serca i nie porzucisz mnie bez wyjaśnienia. Nie uciekaj ode mnie w pośpiechu. I nie przydawaj temu jakiegoś skrzywionego poczucia honoru, czy czego tam. Gdybyś to uczynił, chyba postradałabym rozum.
- Chcesz powiedzieć, żebym nie opuszczał cię tak, jak opuściłem Aarona - odparłem ochryple. - Nie, obiecuję ci, kochanie. Nie zrobię tego. Już jest na to za późno.
- W takim razie, kocham cię - szepnęła. - Kocham cię tak, jak zawsze cię kochałam. Nie, bardziej nawet, bo przynosisz mi ze sobą ten cud. Lecz co z duchem, który żyje wewnątrz?
- Jakim duchem? - spytałem.
Lecz ona już zbyt głęboko pogrążyła się we własnych myślach. Napiła się prosto z butelki.
Stolik między nami przeszkadzał mi. Wstałem i uniosłem ją z krzesełka. Potem wziąłem ją w ramiona. Pocałowałem ją w usta i poczułem znajomy zapach; pocałowałem ją w czoło i przytuliłem mocno do serca.
- Słyszysz? - szepnąłem. - Jakiż duch może tu mieszkać, poza mną? Moje ciało uległo zmianie, lecz nie ja.
Ogarnęło mnie wielkie pożądanie; żądza, by poznać ją przez krew. Jej zapach doprowadzał mnie do szaleństwa. Lecz nie istniała nawet najmniejsza szansa, bym poddał się tej chęci.
Pocałowałem ją znowu i to wcale nie po bratersku.
Przez kilka sekund trwaliśmy w uścisku, a ja całowałem ją po włosach; jej perfumy ukrzyżowały mnie wspomnieniami. Chciałem otoczyć ją ochroną przed wszystkimi, podobnymi do mnie, paskudztwami tego świata.
W końcu cofnęła się; lekko zachwiała się na nogach.
- Nigdy, przez wszystkie te lata, tak mnie nie dotykałeś - szepnęła. - A ja tak bardzo tego pragnęłam. Pamiętasz? Pamiętasz tamtą noc w dżungli, kiedy wreszcie spełniło się moje marzenie? Pamiętasz, jaki byłeś pijany... i jaki wspaniały? Och, jakże krótko to trwało!
- Byłem głupcem, lecz nie warto teraz do tego wracać - odpowiedziałem również szeptem. - A teraz, nie psujmy tego, co się właśnie stało. Chodź, wynająłem ci pokój w hotelu... dopilnuję, byś dotarła tam bezpiecznie.
- A niby po co to zrobiłeś? Dębowy Raj jest dokładnie tam, gdzie zawsze - rzekła z rozmarzeniem. Potrząsnęła lekko głową. - Idę do domu.
- Nie, nie idziesz. Wypiłaś znacznie więcej rumu, niż się spodziewałem. Zobacz, wypiłaś ponad pół butelki. A wiem, że gdy tylko wsiądziesz do samochodu, wyżłopiesz resztę.
Roześmiała się z przekorą.
- Nadal jesteś dżentelmenem w każdym calu - mruknęła. - I Przełożonym Zakonu. Możesz mnie odprowadzić do mojego starego domu, tu, w mieście. Wiesz doskonale, gdzie się znajduje.
- Do tej dzielnicy?! O tej porze?! Nie ma mowy! Poza tym twój stary znajomy dozorca, który zajmuje się mieszkaniem, jest niekompetentnym głupcem! Moja kochana, zabieram cię do hotelu.
- Idiotyzm - mruknęła, potykając się. - Nie potrzebuję opieki. Wolałabym pójść do domu. Jesteś nieznośny. Zawsze byłeś.
- A ty jesteś wiedźmą i pijaczką - odparłem uprzejmie. - Poczekaj, zakręcę butelkę. Wsadzimy ją do tej twojej płóciennej torebki i pójdziemy do hotelu. Weź mnie pod rękę.
Przez krótką chwilę miała pełną wesołości i przekory minę, lecz potem wzruszyła lekko ramionami, podała torebkę i ujęła mnie pod ramię.
Nie zdołaliśmy ujść zbyt daleko, a już oddaliśmy się dość częstym i gorącym uściskom. Dawne, jej ulubione perfumy Chanel, których Merrick używała, oczarowały mnie i przywiodły wspomnienia; jednakże najsilniejszym afrodyzjakiem był dla mnie zapach krwi unoszący się z jej żył.
Moje żądze splątały się z udręką. Do czasu, gdy doszliśmy do Rue Decateur, nieledwie półtorej przecznicy od kawiarenki, wiedziałem, że potrzebna jest nam taksówka. Kiedy już wsiedliśmy do samochodu, oddałem się całowaniu twarzy i szyi Merrick; upajałem się zapachem krwi tętniącej w jej żyłach i gorącem unoszącym się z jej piersi.
Ona też przekroczyła już wszelkie granice zahamowań i przytuliwszy się do mnie, poufnym szeptem dopytywała się, czy nadal mogę uprawiać miłość jak zwyczajny mężczyzna. Odparłem, że to już nie dla mnie, i dodałem, że powinna pamiętać, pijana i po trzeźwemu, że teraz, z natury, jestem drapieżcą i niczym więcej.
- Niczym więcej? - spytała, przerywając tę cudowną miłosną grę, by pociągnąć kolejny głęboki łyk rumu z butelki. - A co stało się w dżungli Gwatemali? Odpowiedz. Nie zapomniałeś przecież. Namiot, wioska. Pamiętasz. Nie okłamuj mnie, Davidzie. Wiem, co się w tobie czai. Chcę wiedzieć, czym się stałeś.
- Cii, Merrick - odparłem, lecz nie potrafiłem się powstrzymać. Przy każdym pocałunku pozwalałem, by moje zęby delikatnie ocierały się ojej skórę. Z trudem wykrztusiłem: - To, co się stało w Gwatemali, było śmiertelnym grzechem.
Przywarłem ustami do jej warg, starając się jednak, żeby moje wampirze zęby jej nie skaleczyły. Poczułem, jak ociera mi czoło jakąś miękką szmatką, możliwe, że chusteczką lub szalem, lecz odsunąłem jej dłoń.
- Nie rób tego - poprosiłem. Obawiałem się, że na moim czole mogły wykwitnąć kropelki krwi. Ona zaś nie przestawała mnie całować. Szeptała przy tym słowa pełne namiętności.
Byłem zrozpaczony. Pragnąłem jej. Wiedziałem jednak, że nawet najmniejszy łyczek jej krwi będzie dla mnie katastrofalny w skutkach. Potem czułbym, że ją posiadam, a ona, mimo całej Swej niewinności, może nagle stać się moją niewolnicą.
Starsze wampiry ostrzegały mnie chyba przed każdym potencjalnym niebezpieczeństwem, które może na mnie czyhać. Armand i Lestat zdawali się kłaść wyjątkowy nacisk na fakt, że „mały łyczek” pod żadnym pozorem nie może być uważany za niewinny lub nieszkodliwy. Nagle ogarnęła mnie furia.
Sięgnąłem dłonią za jej kark i zerwałem skórzaną klamerkę z włosów; pozwoliłem, żeby spadła na podłogę, po czym przesunąłem palcami po skórze jej głowy pod włosami i znowu mocno pocałowałem ją w usta. Przymknęła oczy.
Ogromnie mi ulżyło, kiedy wreszcie dotarliśmy do przestronnego wejścia do hotelu Windsor Court. Pociągnęła kolejny łyk rumu, zanim odźwierny pomógł jej wysiąść z taksówki. W sposób charakterystyczny dla większości wprawnych pijaków, wydawała się kompletnie trzeźwa, choć trzeźwa z pewnością nie była.
Ponieważ już wcześniej wynająłem pokój, teraz zaprowadziłem ją prosto do niego, otworzyłem drzwi i posadziłem ją na łóżku.
Pokój był bardzo ładny, być może nawet najlepszy w mieście, umeblowany klasycznymi stylowymi meblami i skąpany w przyćmionym świetle lamp. Zamówiłem także kilka wazonów pełnych kwiatów.
Jednakże nie było to nic, czego członek Talamaski nie miałby prawa się spodziewać. Nigdy nie szczędziliśmy pieniędzy na podróże naszych braci i sióstr. Wszystkie wspomnienia moich podróży z nią nagle opadły mnie niczym słodki opar i nie chciały opuścić.
Zdawała się niczego nie dostrzegać. Bezceremonialnie dopiła resztkę rumu, oparła się o stertę poduszek i niemalże natychmiast zamknęła zielone oczy.
Przez długi czas tylko patrzyłem na nią. Zdawało się, że ktoś rzucił ją na łoże pokryte grubą, atłasową kołdrą i miękkimi poduszkami; białe ubrania, które miała na sobie, wydawały się cienkie i delikatne; długie, szczupłe kostki i stopy w skórzanych sandałkach miały niemal biblijny wygląd, natomiast twarz o wysokich kościach policzkowych i miękkiej linii szczęki była nieziemsko piękna we śnie.
Nie mogłem żałować zawarcia tej przyjaźni. Nie mogłem. Jednakże ponownie wyrecytowałem swą przysięgę: ja, David Talbot, nie skrzywdzę tego stworzenia. W jakiś sposób to doświadczenie okaże się dobre także i dla Merrick. W jakiś sposób sprawi, że dziewczyna rozwinie się, a jej dusza zatriumfuje bez względu na to, jak wielką porażkę poniosę ja, i Louis.
Potem, rozejrzawszy się po pokoju - sprawdziwszy, że kwiaty które zamówiłem, zostały odpowiednio rozstawione na ławie przed kanapą, na biurku i na toaletce, że wielki, frotowy szlafrok oraz kapcie znajdują się na swoim miejscu w szafie, a także że w barku czeka na nią cała armia buteleczek wraz z butelką rumu, którą zamówiłem specjalnie dla niej - pocałowałem ją, zostawiłem komplet kluczy na nocnym stoliku i wyszedłem.
Krótki postój przy biurku recepcjonisty, połączony z hojnym napiwkiem, zapewniał Merrick spokój na tak długo, jak tylko by sobie życzyła, pozwalał jej zostać w hotelu jak długo jej by się spodobało, a każda jej zachcianka zostałaby natychmiast spełniona.
Podjąłem decyzję, że pójdę piechotą do naszego mieszkania na Rue Royale.
Jednakże, zanim jeszcze zdążyłem opuścić przepięknie oświetlony i jakoś dziwnie zaludniony hol hotelu, z zaskoczeniem poczułem, że robi mi się słabo, a potem ogarnęło mnie koszmarne poczucie, że wszyscy tu się na mnie gapią i to wcale nie przyjaźnie.
Natychmiast się zatrzymałem i począłem przetrząsać kieszenie, niczym człowiek poszukujący papierosów; jednocześnie rozejrzałem się wokół.
W holu, ani też w ludziach, nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego. Mimo to, kiedy wyszedłem na dwór, dziwne uczucie wróciło, w dwójnasób - zdawało mi się, że ludzie na podjeździe przed hotelem przyglądają mi się, że spoglądają na wylot przez moją maskę śmiertelnika, co - nawiasem mówiąc - wcale nie jest takie proste, oraz że doskonale wiedzą, iż jestem zły z natury i potrafię dopuszczać się ohydnych czynów.
Znowu sprawdziłem. Nic podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie, wszyscy chłopcy hotelowi uśmiechali się do mnie uprzejmie, kiedy tylko nasze oczy się spotkały.
Ruszyłem więc w kierunku Rue Royale.
Ponownie ogarnęło mnie to samo uczucie. W rzeczy samej, nie tylko zdawało mi się, że ludzie się mi przyglądają, lecz że nawet podchodzą do okien, witryn sklepowych i drzwi restauracji wyłącznie po to, żeby mi się przyjrzeć; wzmogły się także zawroty głowy - rzecz niezwykła, wręcz niespotykana u wampira.
Czułem się wprost fatalnie. Zastanawiałem się, czy to skutek intymnego kontaktu ze śmiertelnym człowiekiem, bo nigdy wcześniej nie czułem się tak odkryty. Dzięki mojej brązowej skórze mogłem poruszać się po świecie śmiertelników właściwie bezkarnie. Wszystkie moje ponadnaturalne zdolności skryte były pod ciemną skórą, a oczy, choć nazbyt błyszczące, są czarne.
Mimo to całą drogę do domu miałem wrażenie, że ludzie przyglądają mi się podejrzliwie.
Wreszcie, gdy znajdowałem się jakieś trzy przecznice od mieszkania, które dzielę z Louisem i Lestatem, zatrzymałem się i oparłem o ogromną, czarną, żelazną latarnię w pozie, którą nieraz obserwowałem u Lestata za czasów, kiedy nocą szalał po mieście.
Potem jednak coś przeraziło mnie tak bardzo, że wbrew samemu sobie zacząłem drżeć jak osika. W drzwiach sklepu, z założonymi na piersi rękami, stała Merrick. Przyglądała mi się całkiem spokojnie, choć z przyganą, a potem znikła.
Oczywiście to wcale nie była ona, lecz materialność tej zjawy była przerażająca.
Jakiś cień poruszył się za moimi plecami. Obróciłem się niezdarnie. Ponownie dostrzegłem Merrick, ubraną w biel, rzucającą mi przeciągłe, mroczne spojrzenia, po czym jej postać rozpłynęła się w cieniu drzwi sklepowych.
Zdumiałem się. Oczywiście, były to czary, lecz jak mogły tak zaatakować zmysły wampira? A ja byłem nie tylko wampirem, ale także Davidem Talbotem, który za młodu był kapłanem candomble. Teraz, jako wampir, widywałem duchy i zjawy; znałem ich sztuczki, wiedziałem też całkiem sporo o Merrick, lecz nigdy wcześniej nie widziałem ani nie doświadczyłem podobnego uroku.
W taksówce, która przejechała Rue Royale, znowu ją zobaczyłem, spoglądającą na mnie zza otwartego okna, z włosami rozpuszczonymi dokładnie tak, jak ją zostawiłem w hotelu. Kiedy zaś odwróciłem się przekonany, że stoi tuż za mną, była już na balkonie nade mną.
Jej postać wydawała mi się jakaś złowroga. Drżałem na całym ciele. To mi się nie podobało. Czułem się jak idiota.
Przyglądałem się tej postaci. Nic nie mogłoby mnie ruszyć z miejsca. Potem kształt rozwiał się i znikł. Nagle zdało mi się, że Kwatera wokół mnie jest wyludniona, choć tak naprawdę, wszędzie dokoła kręciły się rzesze turystów, a z Rue Bourbon dobiegały dźwięki muzyki. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu doniczek z kwiatami, zwieszających się z misternie rzeźbionych balkoników. Nigdy jeszcze tak wiele pięknych winorośli nie pełzło po zwietrzałych fasadach i poobijanych ścianach domów.
Zaintrygowany i lekko rozeźlony, poszedłem Rue St. Anne zobaczyć kawiarenkę, w której się spotkaliśmy i - jak się tego spodziewałem - pękała w szwach od turystów, jedzących kolację oraz popijających alkohole; było ich tylu, że chudziutki kelner zdawał się być przytłoczony.
W samym środku tego tłumu siedziała Merrick w szerokiej białej sukience, która była sztywna, jakby wycięta z kartonu. Potem zjawa rozmyła się i znikła jak poprzednie.
Chodziło jednak o to, że kawiarenka była teraz zatłoczona, dokładnie tak, jak powinna była być, kiedy myśmy w niej siedzieli! Jak udało się jej powstrzymać ludzi od przychodzenia tam podczas naszego spotkania? I co wyczyniała teraz?
Obróciłem się. Niebo nad moją głową było niebieskie, jak to często bywa o zmierzchu w tym mieście, i upstrzone małymi, jasnymi gwiazdkami. Wszędzie dokoła słyszałem wesołe rozmowy i śmiechy. Taka właśnie jest tu rzeczywistość - rzeczywistość łagodnej, wiosennej nocy w Nowym Orleanie, kiedy kamienne chodniki pod twoimi stopami wydają się miękkie, a wszystkie dźwięki brzmią słodko.
A jednak znowu ogarnęło mnie poczucie, że wszyscy wokół patrzą na mnie. Para, właśnie przechodząca przez ulicę, wyraźnie to podkreślała. A kawałek dalej w uliczce znowu dostrzegłem Merrick, i tym razem miała wyjątkowo niemiły wyraz twarzy, jakby cieszyła ją moja niepewność.
Odetchnąłem głęboko, kiedy i ta zjawa rozpłynęła się w nicość.
- Jak ona to robi, oto jest pytanie! - mruknąłem pod nosem. - I dlaczego?
Szedłem szybko w kierunku naszego domu, niepewny, czy w ogóle doń wejdę, skoro taka klątwa plącze się za mną, lecz kiedy zbliżyłem się do bramy - ogromnej, żelazne konstrukcji wpasowanej w ścianę z cegły - zobaczyłem zjawę najbardziej przerażającą ze wszystkich.
Za kratami stała mała Merrick sprzed wielu lat, w tej samej kusej, lawendowej sukienczynie. Główkę miała przechyloną na bok i kiwała nią, przytakując słowom wypowiadanym przez staruszkę, którą była - o czym wiedziałem z całą stanowczością - jej dawno zmarła babka, Wielka Nananne.
Wielka Nananne uśmiechała się wąskimi ustami i także kiwała głową.
Jej obecność sprawiła, że natychmiast opadły mnie wspomnienia i dawne wrażenia. Poczułem przerażenie, a potem złość. Począłem już tracić orientację, więc postanowiłem wziąć się w garść.
- Nie znikaj! Nie waż się odchodzić! - wykrzyknąłem i ruszyłem ku bramie, lecz dwie postaci rozmyły się, jakbym stracił ostrość widzenia, jakbym miał jakąś wadę wzroku.
Moja cierpliwość się wyczerpała. W naszym domu, na piętrze, paliło się światło, a z okna dobiegała czarująca muzyka harpikordu - zdaje się, że Mozart - najprawdopodobniej wydobywająca się z odtwarzacza płyt kompaktowych, stojącego obok królewskiego łoża Lestata. To oznaczało, że zaszczycił nas swą obecnością, mimo że przez całą noc będzie tylko leżał na łóżku i słuchał muzyki.
Strasznie chciałem wejść na górę, być w domu, pozwolić, by muzyka ukoiła moje zszarpane nerwy, zobaczyć Lestata, porozmawiać z nim, a także odnaleźć Louisa i powiedzieć mu, co się wydarzyło.
To jednak na nic; musiałem natychmiast wracać do hotelu. Nie mogłem wrócić do naszego mieszkania, kiedy ta „klątwa” nadal nade mną wisiała; musiałem natychmiast położyć jej kres.
Pospieszyłem na Rue Decateur, zatrzymałem taksówkę i przysiągłem sobie nie patrzeć na nic i nikogo, dopóki nie stanę twarzą w twarz z samą Merrick. Byłem coraz bardziej zły.
Głęboko pogrążony w myślach, złapałem się na tym, że mamroczę ochronne zaklęcia, wzywające duchy, by chroniły mnie raczej, niż mi szkodziły, lecz jakoś nie miałem większego przekonania do tych starych formułek. Wierzyłem natomiast w moc Merrick, której dawno temu byłem świadkiem i o której nigdy nie zapomniałem.
Wbiegłem po schodach i wsunąłem klucz do zamka w drzwiach jej pokoju.
Kiedy tylko przestąpiłem próg, zobaczyłem migotliwe światło świec i poczułem jeszcze jeden przyjemny zapach, który w przeszłości zawsze kojarzył mi się z Merrick. Była to woń wody z Florydy, zmieszana ze świeżym zapachem pomarańczy - zapach uwielbiany przez boginię wudu o imieniu Ezili, a także boginię candomble o podobnym imieniu.
Świeca stała na pękatej komodzie naprzeciwko wejścia.
Dawała migotliwe światło, a stała głęboko i bezpiecznie zanurzona w szklanym naczyńku z wodą. Tuż za nią, i jak gdyby na nią spoglądając, stała gipsowa figurka świętego Piotra ze złotymi kluczami do bram Niebios; miała może z półtorej stopy wysokości. Postać o ciemnej skórze i bursztynowych oczach.
Odziana była w miękką, zieloną tunikę haftowaną złota nitką oraz w purpurowy płaszcz, który był jeszcze misterniej haftowany. Święty trzymał nie tylko przysłowiowe klucze do Królestwa Niebieskiego, lecz także ogromną księgę.
Byłem zszokowany. Włosy na karku stanęły mi dęba.
Oczywiście wiedziałem, że to nie tylko figurka świętego Piotra, lecz także Papa Legba z wudu, bóg rozstajnych dróg, bóg, który musi otworzyć duchowe przestrzenie, jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć za pomocą magii.
Zanim zaczniesz rzucać czar, modlić się lub składać ofiarę, najpierw musisz złożyć uszanowanie Papie Legba. I ktokolwiek wykonał tę rzeźbę, dokładnie zdawał sobie z tego sprawę. Jak inaczej wyjaśnić celowo przyciemnioną cerę świętego - który teraz wydawał się być kolorowym mężczyzną - lub tajemniczą księgę w jego ręce?
Miał też swego odpowiednika w candomble, któremu jakże często składałem wyrazy swego uszanowania. Był to orisza lub inaczej bożek o imieniu Exu. Wszystkie świątynie candomble rozpoczynały swe uroczystości od składania mu ofiar.
Kiedy wpatrywałem się w posążek i świecę, powróciły wspomnienia zapachów charakterystycznych dla brazylijskich świątyń, o podłogach wyłożonych kafelkami z suszonego na słońcu błota. Usłyszałem bębny. Poczułem zapach pieczonego mięsiwa, wyłożonego jako ofiara na ołtarzu. Pozwoliłem, by ogarnęło mną to dziwne wrażenie.
Wróciły także i inne wspomnienia; wspomnienia związane z Merrick.
- Papo Legba - wyszeptałem. Z pewnością lekko skłoniłem głowę i poczułem, jak krew napływa mi do twarzy. - Exu - szepnąłem. - Nie gniewaj się o to, co zaraz tu zrobię.
Wyszeptałem krótką modlitwę, formułkę po portugalsku, której nauczyłem się bardzo dawno temu; była to prośba, by nie bronił mi dostępu do tej rzeczywistości, którą właśnie otworzył. Powiedziałem także, że mój szacunek dla niego jest równie silny jak szacunek Merrick.
Posążek, oczywiście, pozostał w bezruchu, jego jasne, szklane oczy zaś wpatrywały się wprost we mnie. Rzadko kiedy widywałem coś, co wydawało się tak pełne życia, podstępne i niewyjaśnione.
- Ja chyba zaczynam wpadać w obłęd - pomyślałem, lecz przecież przyszedłem do Merrick po to, żeby praktykować magię, czyż nie? No i znałem ją. Choć z drugiej strony, kompletnie nie spodziewałem się tych sztuczek.
Oczyma wyobraźni znowu zobaczyłem świątynię w Brazylii, gdzie przez wiele miesięcy uczyłem się, jakie dary można składać w ofierze, gdzie poznawałem mity o bogach i gdzie, na koniec, po wielu, wielu długich miesiącach zmagań poznałem tańce ku czci wszystkich bóstw, pozdrawiające każde z nich innym gestem, innymi krokami, które powtarzałem, dopóki nie osiągnąłem stanu kompletnego uniesienia, dopóki nie poczułem, że któreś z bóstw wstępuje we mnie, opętuje mnie... a potem było przebudzenie, całkowita niepamięć, opowieści o tym, jak to zostałem potężnie opętany... najwyższe wycieńczenie.
Oczywiście... Co my tu robimy, jeśli nie wzywamy tych wszystkich prastarych mocy? Merrick znała wszystkie moje stare moce i słabości znacznie lepiej niż ktokolwiek inny. Ledwie zdołałem oderwać wzrok od posążka świętego Piotra.
Wycofałem się jak każdy, kto przypadkiem wejdzie do świątyni, i w milczeniu poszedłem do sypialni.
Znowu wyczułem cytrusową wodę z Florydy, a także zapach rumu.
Gdzie się podział zapach ulubionych perfum Merrick, Chanel nr 22? Czyżby przestała ich używać? Zapach wody z Florydy był bardzo silny.
Merrick leżała na łóżku pogrążona w głębokim śnie.
Wyglądała tak, jakby się w ogóle nie poruszyła. Nagle, dopiero w tej chwili, dotarło do mnie, jak bardzo jej biała bluzka i spódnica przypominają klasyczne stroje kobiet candomble. Żeby dopełnić wizerunku brakowało jej tylko turbanu na głowie.
Na nocnej szafce obok stała kolejna, otwarta butelka rumu; wyglądało na to, że wypiła dobrze ponad jedną trzecią zawartości. Nic poza tym się nie zmieniło. Zapach był wszechogarniający, co mogło oznaczać, że wodę rozpryskała po pokoju przez zęby, jako ofiarę dla bóstwa.
We śnie wyglądała doskonale, jak większość ludzi, kiedy się całkowicie odprężaj wyglądała jak młoda dziewczyna. Uderzyła mnie myśl, że gdyby uczynić z niej wampira, byłaby wcieleniem doskonałości.
Ogarnęło mnie przerażenie i obrzydzenie, a także - po raz pierwszy w ciągu tych wielu lat - pełne zrozumienie, że ja, bez niczyjej pomocy, potrafię obdarować tą magią, przemienić w wampira ją... lub kogokolwiek innego. Po raz pierwszy zrozumiałem tę koszmarną pokusę.
Oczywiście nic podobnego nie przydarzy się Merrick. Ona była moim dzieckiem. Merrick była... moją córką.
- Merrick, obudź się! - rzekłem ostro. Dotknąłem jej ramienia. - Masz mi natychmiast wytłumaczyć te wizje! Obudź się!
Żadnej reakcji. Zdawało się, że jest zalana w trupa.
- Merrick, obudź się! - powtórzyłem ze złością. Tym razem obiema dłońmi uniosłem ją za ramiona, lecz głowa natychmiast poleciała jej w tył. Nad nią unosił się zapach perfum Chanel. Ach, to właśnie uwielbiałem.
Nagle zauważyłem jej piersi w wycięciu bluzki. Pozwoliłem jej opaść na poduszki.
- Dlaczego mi to robisz? - spytałem nieruchome ciało pięknej kobiety, które leżało tak bezwładnie. - Co chciałaś tym osiągnąć? Myślałaś, że zdołasz mnie odstraszyć?
Lecz to nie miało najmniejszego sensu. Merrick nie udawała. Była zalana w pestkę. Wyobrażałem sobie, że żadne sny czy widziadła nie przenikają teraz do jej umysłu. Po szybkim przejrzeniu hotelowego barku, przekonałem się, że wypiła także kilka buteleczek dżinu.
- Jakie to typowe - mruknąłem z lekką złością. Odkąd pamiętam, miała w zwyczaju pić na umór. Podczas studiów, a potem pracy w terenie, zdarzało się, że pracowała bardzo ciężko przez wiele miesięcy, aż wreszcie ogłaszała wszystkim, że „jedzie na księżyc”, jak to określała, i przez kilka dni i nocy leżała w łóżku w towarzystwie alkoholi. Najbardziej lubiła słodkie trunki - rum z trzciny cukrowej, morelową brandy, Grand Marnier, ad infinitum.
Kiedy piła, poddawała się filozoficznym rozważaniom, wiele śpiewała, tańczyła i pisała oraz żądała, aby zostawić ją w samotności. Jeśli nikt nie wszedł jej w paradę, wszystko było w porządku. Jedna sprzeczka mogła wywołać histerię, wymioty, dezorientację i próby odzyskania trzeźwości za wszelką cenę, a na koniec wielkie poczucie winy. To się jednak zdarzało bardzo rzadko. Najczęściej po prostu piła przez tydzień i nikt jej nie przeszkadzał. Potem pewnego ranka budziła się, zamawiała śniadanie i mocna kawę i w ciągu kilku godzin wracała do pracy, by nie powtarzać wakacyjnego szaleństwa przez kolejnych sześć lub nawet dziewięć miesięcy.
Jednakże nawet podczas spotkań towarzyskich piła po to, żeby się upić. Przemycała rum lub inny słodki, mocny alkohol w kolorowych drinkach. Nie czuła najmniejszej potrzeby zachowywania umiaru w piciu. Jeśli w Domu Zakonnym odbywało się jakieś przyjęcie lub uroczysty obiad - a odbywało się takich wiele - albo kompletnie wstrzymywała się od picia, albo kontynuowała zabawę na własną rękę, póki nie straciła przytomności. Po winie robiła się niecierpliwa.
Cóż, teraz też straciła przytomność. Nawet gdyby udało mi się ją obudzić, mogłaby wybuchnąć między nami potężna awantura.
Poszedłem jeszcze raz przyjrzeć się figurce świętego Piotra, lub raczej Papy Legba, stojącej w naprędce zrobionym ołtarzyku wudu. Musiałem pozbyć się lęku, przerażenia, które odczuwałem na widok tej maleńkiej postaci.
Ach, jakież zaskoczenie przeżyłem, gdy przyjrzałem się posążkowi po raz drugi. Pod figurką leżała rozłożona moja chusteczka, obok świecy zaś moje staroświeckie wieczne pióro! Wcześniej nawet ich nie zauważyłem.
- Merrick! - zawołałem z furią.
Wszak w taksówce otarła mi pot z czoła! Spojrzałem na chusteczkę. Oczywiście było na niej kilka smużek mojej krwi - krwawy pot! I użyła go do swoich czarów.
- Ach, więc fragment mego ubioru cię nie usatysfakcjonował, musiałaś wziąć także nieco moich płynów organicznych!
Pomaszerowałem z powrotem do sypialni i po raz kolejny w równie mało delikatny sposób, spróbowałem ją obudzić, gotów stawić czoło bitwie, lecz nic nie zyskałem. Zapach Chanel oczarował mnie na równi z wonią jej krwi. Położyłem ją delikatnie na łóżku, odsunąłem włosy z czoła - i mimo wściekłości dostrzegłem, jak bardzo jest piękna.
Kremowa skóra łagodnie podkreślała kości policzkowe, rzęsy miała tak długie, że rzucały wyraźne cienie na twarz. Wargi ciemne, choć pozbawione szminki. Zdjąłem jej proste, skórzane sandałki, wcale nie powodowany troską o jej wygodę, lecz dlatego, że był to kolejny pretekst, by jej dotknąć.
Potem, cofnąwszy się od łóżka, zerknąwszy przez ramię na ołtarzyk w salonie, rozejrzałem się za jej torebką, tą wielką, płócienną.
Zwisała otwarta z oparcia krzesła - miałem nadzieję, że w środku znajdę grubą kopertę opatrzoną pismem Aarona.
Cóż, w końcu ona ukradła mi chusteczkę i pióro, nieprawdaż? Skradła mi krew, krew z mego ciała, która nigdy, pod żadnym pozorem nie powinna dostać się w ręce Talamaski. Och, przecież nie zrobiła tego dla Zakonu. Na pewno nie. Ukradła to wszystko dla siebie, dla swoich czarów, lecz mimo wszystko ukradła. A ja w tym czasie całowałem ją jak uczniak.
Miałem więc święte prawo zajrzeć do koperty w jej torebce. Poza tym spytała mnie, czy chcę te papiery. Więc je wezmę. Przecież miała zamiar mi je dać.
Natychmiast wyciągnąłem grubą, szarą kopertę, upewniłem się, że dokumenty w środku są zapiskami Aarona, dotyczącymi mnie i moich przygód, po czym podjąłem decyzję, że wezmę je z sobą. Jeśli zaś idzie o resztę zawartości torebki Merrick, to znajdował się tam jej dziennik, którego nie miałem prawa czytać, a który tak czy inaczej z pewnością zapisany był niemożliwym do odczytania francuskim szyfrem, pistolet z perłową rękojeścią, portfel pełen pieniędzy, drogie cygaro z etykietką Montecristo i mała buteleczka wody zapachowej z Florydy.
Zastanowiło mnie cygaro. Z cała pewnością nie było dla niej. Przeznaczyła je dla maleńkiego Papy Legba. Przyniosła z sobą aro, figurkę i wodę z Florydy. Przyszła przygotowana do czynienia czarów. Ach, jakże mnie to rozgniewało, lecz kimże ja jestem, by prawić kazania?
Wróciłem do salonu i - unikając wzroku posążka i jego niechętnej miny - zabrałem swe pióro ze zrobionego naprędce ołtarzyka. W środkowej szufladzie eleganckiego francuskiego biureczka znalazłem hotelową papeterię, usiadłem więc i napisałem:
No dobrze, kochana, jestem pod wrażeniem. Od czasu naszego ostatniego spotkania nauczyłaś się wielu nowych sztuczek. Musisz mi jednak wyjaśnić powód rzucenia tego uroku. Zabrałem zapiski Aarona. Zabieram także mą chusteczkę i pióro. Zostań w hotelu, jak długo chcesz.
David
Liścik był krótki, w tym nastroju nie było mnie stać na wylewność. Miałem także wrażenie, że Papa Legba wpatruje się we mnie z wściekłością. W przypływie uczucia, dodałem post scriptum: „To Aaron dał mi to pióro”.
I wystarczy.
Następnie, pełen niepokoju, podszedłem do ołtarzyka.
Szybko przemówiłem po portugalsku, a potem po łacinie, ponownie pozdrawiając ducha zamieszkującego posążek, tego, który jest w stanie otworzyć duchowe przestrzenie. Pozwól mi zrozumieć - modliłem się - i nie gniewaj się o to, co czynię, gdyż pragnę jedynie wiedzy, nie chcę nikogo urazić. Wiedz, że rozumiem twą moc. Bądź pewien, że przychodzę jako szczera dusza.
Starałem się wygrzebać z pamięci nie tylko fakty, ale i odczucia. Powiedziałem duchowi w posążku, że jestem oddany oriszy, lub bogu, o imieniu Oxala, panu stworzenia. Wyjaśniłem, że na swój własny sposób zawsze pozostawałem mu wierny, mimo że nie czyniłem wielu drobnych gestów, które inni uznają za konieczne. Mimo to kochałem tego boga, kochałem jego historię, jego osobowość i wszystko, czego mogłem się odeń nauczyć.
Ogarnęło mnie złe przeczucie. Czy krwiopijca może być wiernym wyznawcą boga stworzenia? Czyż każdy akt picia krwi nie jest grzechem przeciw Oxali? Zastanowiłem się nad tym. Lecz nie wycofałem się. Moje uczucia należały do Oxali, dokładnie tak samo, jak wiele dziesiątków lat wcześniej w Rio de Janeiro. Oxala był mój, a ja należałem do niego.
- Chroń nas we wszystkich przedsięwzięciach - wyszeptałem.
Potem, zanim kompletnie straciłem odwagę, zdmuchnąłem świeczkę, uniosłem posążek, wyciągnąłem spodeń chusteczkę i ostrożnie odstawiłem go na miejsce.
- Do - widzenia, Papo Legba - powiedziałem i przygotowałem się do wyjścia z pokoju.
Nagle znieruchomiałem, plecami odwrócony do ołtarzyka, twarzą do drzwi wychodzących na korytarz. Nie mogłem się poruszyć, albo przynajmniej tak mi się zdawało.
Bardzo powoli, z pustką w głowie, skupiony na fizycznych doznaniach, odwróciłem się i zerknąłem w kierunku sypialni przez drzwi, z których dopiero co wyszedłem.
Z palcami na klamce, stała tam maleńka staruszeczka, pomarszczona Wielka Nananne; wpatrywała się we mnie, a jej cienkie wargi poruszały się, jak gdyby szeptała coś do siebie, lub kogoś niewidzialnego, z głową leciutko przechyloną na bok.
Odetchnąłem głęboko i wlepiłem w nią wzrok. Nie znikała, nie rozpływała się; była to nad wyraz dziwna zjawa, ta maleńka starowinka, która patrzyła mi prosto w oczy, mimo że poruszała wargami. Miała na sobie kwiecistą, flanelową koszulę nocną, która poplamiona była kawą, a może starą, spłowiałą krwią. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że jej obraz staje się coraz bardziej materialny i bogaty w szczegóły.
Była bosa, a paznokcie u nóg miała koloru pożółkłej kości. Siwe włosy były wyraźnie widoczne, jak gdyby tuż nad nią paliło się jasne światło, a po bokach jej głowy dostrzegłem pulsujące żyły; jedna dłoń zwieszona była wzdłuż tułowia i na niej takie widać było żyły. Tylko bardzo starzy ludzie mogą wyglądać tak jak; ona. Oczywiście, nie różniła się niczym od ducha, którego dostrzegłem w bramie naszego domu; ponadto wyglądała dokładnie tak samo jak w dniu swej śmierci. Tak, przypominam sobie nawet tę poplamioną koszulę nocną. Pamiętałem, że kiedy umierała, koszula, choć poplamiona, była świeżo wyprana. Kiedy tak na nią patrzyłem, poczułem, jak oblewa mnie pot; nie mogłem się ruszyć. Ledwie zdołałem wyrzec:
- Myślisz, że chcę ją skrzywdzić? - wyszeptałem. Postać: nie zmieniła się ani na jotę. Maleńkie usta cały czas się poruszały. Słyszałem zaledwie cichutki, szeleszczący dźwięk, jaki wydają w kościele staruszki odmawiające różaniec.
- Myślisz, że chcę uczynić coś złego? - spytałem. Postać znikła. Tak po prostu. Nagle mówiłem do powietrza. Obróciłem się na pięcie i spojrzałem na posążek. Wydawał się materialny i nic poza tym. Naprawdę poważnie zastanawiałem się, czy go nie roztrzaskać, lecz w głowie mi wirowało i nie byłem pewien, jakie są moje intencje. Przerwało mi ogłuszające pukanie do drzwi.
Cóż, przynajmniej mnie wydawało się ono ogłuszające. Podejrzewam, że było całkiem normalne. Drgnąłem gwałtownie. Mimo to otworzyłem drzwi i spytałem z irytacją:
- Czego chcesz, do wszystkich diabłów? Powiedziałem to do młodego, zwyczajnego i nic nikomu nie winnego, chłopca hotelowego - ku memu zaskoczeniu, a także chyba i jego zdumieniu.
- Nic, prze pana. Przepraszam - odparł cicho, z mocnym południowym akcentem. - To dla tej damy.
Uniósł dłoń, w której trzymał zwyczajną, białą kopertę. Wziąłem ją.
- Och, zaczekaj, proszę - odparłem, grzebiąc po kieszeniach, aż wreszcie znalazłem dziesięciodolarowy banknot. Zawsze noszę po kilka tylko na napiwki. Chłopiec zdawał się zadowolony.
Zamknąłem drzwi. W kopercie znajdowała się skórzana spinka, którą tak niebacznie wyciągnąłem z włosów Merrick w taksówce. Był to skórzany owal z długą, także pokrytą skórą szpilką, którą Merrick zbierała włosy i przytrzymywała na miejscu.
Drżałem na całym ciele. To było zbyt okropne.
Skąd to się tu, u diabła, wzięło? Wydawało się dość nieprawdopodobne, żeby taksówkarz ją zwrócił. Lecz z drugiej strony, skąd mogłem wiedzieć? Kiedy wyciągałem ją z jej włosów, przyszło mi do głowy, że powinienem ją podnieść, lecz byłem zajęty ważniejszymi sprawami.
Podszedłem do ołtarzyka, położyłem spinkę przed Papą Leg - ba, omijając jego wzrok, po czym natychmiast wyszedłem na korytarz, zszedłem po schodach i wyszedłem na ulicę.
Tym razem poprzysiągłem sobie, że nie będę na nic zwracać uwagi, niczym się przejmować, na nikogo patrzeć. Poszedłem prosto do domu.
Jeśli po drodze czekały na mnie jakieś duchy, to ich nie widziałem. Szedłem z oczyma wlepionymi w ziemię, poruszając się tak szybko, jak tylko mogłem bez wzbudzania przestrachu wśród śmiertelników. Przeszedłem pod bramą, przez podwórko na tyłach domu i wbiegłem na piętro po żelaznych schodkach.
W mieszkaniu było ciemno, czego się nie spodziewałem, i nie znalazłem Louisa ani we frontowym salonie, ani z tyłu, ani w jego pokoju. Jeśli zaś idzie o Lestata, drzwi do jego pokoju były zamknięte, a muzyka harpikordu, bardzo gwałtowna i bardzo piękna, zdawała się dobiegać z samych ścian, jak to często zdarta się w przypadku nowoczesnych odtwarzaczy płyt kompaktowych.
Zapaliłem wszystkie lampy w salonie i usadowiłem się na kanapie z dokumentami Aarona w ręce. Powiedziałem sobie, że mam ważną pracę do wykonania.
Na nic zda się myślenie o Merrick i jej urokach, i jej duchach; na nic zda się myślenie o starowince i jej niezrozumiałych szeptach ani ojej maleńkiej, pomarszczonej twarzyczce.
Za to rozmyślania o moim bogu, Oxali, były nad wyraz ponure. Lata, które dawno temu spędziłem w Rio, były wielkim poświęceniem. Wierzyłem w candomble tak tylko, jak ja, David Talbot, jestem w stanie wierzyć w cokolwiek. Oddałem się tej religii na tyle, na ile jestem w stanie w czymkolwiek się zatracić. Stałem się wyznawcą i sługą Oxali. Wiele razy byłem przezeń opętany, lecz rzadko kiedy cokolwiek pamiętałem z transów, i skrupulatnie przestrzegałem jego zasad.
Jednakże to wszystko było boczną dróżką, którą przez krótki czas wędrowałem w swym życiu. Przerywnikiem. Byłem przecież brytyjskim uczonym, i wcześniej, i później. A z chwilą, gdy wstąpiłem do Talamaski, władza Oxali nade mną - czy jakiegokolwiek innego boga - została przerwana. Mimo to byłem teraz rozkojarzony i czułem ogromne wyrzuty sumienia. Przyszedłem do Merrick, by porozmawiać o magii i wyobrażałem sobie, że będę mieć kontrolę nad biegiem rzeczy! A pierwszy wieczór okazał się być wielce upokarzający.
Mimo wszystko musiałem zacząć myśleć rozsądnie. Powinienem wziąć się w garść, i to natychmiast, zabrać się do tych zapisków, byłem to winien Aaronowi, mojemu staremu przyjacielowi. Wszystko inne może zaczekać, powiedziałem sobie.
Jednakże nie potrafiłem wyrzucić z myśli małej, pomarszczonej staruszeczki. Chciałem, żeby Louis wrócił. Chciałem porozmawiać z nim o tym. Bardzo ważnym było, żeby Louis zrozumiał sprawę z Merrick, lecz nie miałem pojęcia, gdzie on może się podziewać o tej porze.
Muzyka harpikordu przynosiła mi ukojenie - zawsze reaguję tak na Mozarta, gdyż wesołość obecna jest we wszystkich jego kompozycjach - lecz mimo to byłem niespokojny i nie czułem się bezpiecznie w tych ciepłych pokojach, gdzie spędzałem długie godziny samotnie lub z Louisem albo z Lestatem, a nawet z nimi dwoma.
Bardzo chciałem otrząsnąć się z tego wrażenia.
Był to zdecydowanie najlepszy czas do przeczytania zapisków Aarona.
Zdjąłem marynarkę, usadowiłem się przy ogromnym biurku, które bardzo wygodnie ustawione było przodem do całego pokoju (żaden z nas nie lubił pracować odwrócony plecami do pokoju), otworzyłem kopertę i wyciągnąłem stronice, które pragnąłem przeczytać.
Właściwie nie było tam za wiele i szybkie przejrzenie notatek potwierdziło, że Merrick dość dokładnie przedstawiła mi myśli i uczucia Aarona. Powinienem jednak przeczytać wszystko słowo po słowie.
Po zaledwie kilku chwilach kompletnie zapomniałem o swoich problemach i miałem w uszach jedynie znajomy głos Aarona, jakże brytyjski pomimo faktu, że pisał po łacinie. To było tak, jakby Aaron stał obok mnie i opowiadał mi wszystko lub odczytywał raport, żebym mógł dołożyć komentarz od siebie, zanim on wyśle go do Starszych.
Aaron opowiadał o tym, jak przyjechał na spotkanie ze mną na Florydę, gdzie zastał stare ciało swego przyjaciela Davida Talbota martwe, wymagające przyzwoitego pochówku, podczas gdy dusza Davida na stałe przebywała już w ciele młodego, niezidentyfikowanego mężczyzny.
Tenże młodzieniec - wśród którego przodków z pewnością byli jacyś północnoamerykańscy Indianie - miał sześć stóp i cztery cale wzrostu, wijące się, ciemnobrązowe włosy, ciemną cerę i niezwykle wielkie, pełne współczucia, brązowe oczy. Odznaczał się doskonałym zdrowiem i kondycją fizyczną, miał doskonały słuch i zmysł równowagi. No i wydawał się być pozbawiony jakiejkolwiek innej duszy poza tą należącą do Davida Talbota.
Aaron na wielu stronach opisywał nasze przygody w Miami, podczas których wielokrotnie wysyłałem moją duszę z ciała nosiciela, tylko po to, by ponownie do niego wrócić, nie napotkawszy na żaden opór ze strony żadnej znanej bądź nieznanej siły.
Wreszcie, po jakimś miesiącu takich eksperymentów, przekonałem się, że mogę pozostać w tym młodym ciele i zająłem się zbieraniem informacji o duszy, która wcześniej przebywała w zajmowanym przeze mnie ciele.
Tych szczegółów nie zamierzam tu ujawniać, gdyż nie mają one nic wspólnego z niniejszą opowieścią. Wystarczy jedynie nadmienić, że wraz z Aaronem odkryliśmy ponad wszelką wątpliwość, że dusza, która mieszkała tu przede mną, odeszła do innego wymiaru i nie ma najmniejszych szans na jej przywołanie. Dane szpitalne z ostatniego miesiąca życia tej duszy na ziemi dowodziły, że jej „umysł” został zniszczony przez jakąś psychologiczną katastrofę i przedziwne chemikalia zawarte w kombinacji leków, które ten człowiek przyjął, mimo że nikt nie zaobserwował właściwie żadnych zmian w mózgu.
Ja, David Talbot, w pełni kontrolujący to nowe ciało, również nie wyczuwałem zmian czy uszkodzeń mózgu.
Aaron bardzo szczegółowo opisywał, jak przez pierwsze dni niezdarnie poruszałem się w nowym ciele, nieprzyzwyczajony do jego wzrostu. Obserwował z fascynacją „to ciało” które stopniowo „stawało” się jego starym przyjacielem Davidem, kiedy zacząłem siadać na fotelach ze skrzyżowanymi nogami lub zakładać ramiona na piersi lub pochylać się nad czytanymi materiałami w sposób, który tak doskonale znał.
Aaron zauważył, że wielka poprawa wzroku dzięki nowym oczom była prawdziwym błogosławieństwem dla Davida, gdyż ten przez wiele lat cierpiał z powodu słabego wzroku. Ach, prawda, prawda. Nawet o tym nie pomyślałem. A teraz, rzecz jasna, widziałem, jak wampir i właściwie nawet nie pamiętałem odzyskania mego śmiertelnego wzroku podczas tej krótkiej, faustowskiej młodości.
Aaron bardzo gorąco podkreślał, że pełen raport o tych wydarzeniach nigdy nie może zostać umieszczony w aktach Talamaski, które stoją otworem dla każdego.
„Po transformacji Davida jasno widać - pisał - że zamiana ciał jest naprawdę możliwa, jeśli ma się do czynienia z odpowiednio uzdolnionymi ludźmi, lecz moje przerażenie wzbudza nie to, że David zajmuje obecnie wspaniałe ciało, ale sposób, w jaki owo ciało zostało skradzione właścicielowi dla własnych, grzesznych celów tego, który sam siebie nazywał Złodziejem Ciał”.
Aaron pisał, że chce przedłożyć ten dokument bezpośrednio Starszym Talamaski.
Lecz z oczywistego, tragicznego powodu, nie udało mu się tego dokonać.
Potem przeczytałem całą serię akapitów - jakieś trzy strony - znacznie bardziej formalnych niż te, które czytałem dotychczas.
Na samej górze pierwszej strony napisane było: „Zniknięcie Davida”. O Lestacie pisał jedynie inicjałami WL. W tym czasie w jego zapiskach poczęły pojawiać się wyraźne nutki ostrożności i odrobinę smutku.
Opisał dokładnie, jak zniknąłem na wyspie Barbados, nie zostawiając nikomu żadnej wiadomości, porzucając moje walizki, maszynę do pisania, książki i dokumenty, które on, Aaron, przyjechał przeczytać.
Jakież okropne to musiało być dla niego, to zbieranie resztek po moim życiu, i to bez słowa przeprosin z mojej strony.
„Gdyby nie to, że byłem tak zajęty sprawami Czarownic Mayfair - pisał Aaron - możliwe, że to zniknięcie nigdy nie miałoby miejsca. Może byłbym bardziej uważny w kontaktach z D. w czasie jego transformacji. Może zdołałbym lepiej utrzymać go w ryzach moich uczuć i dzięki temu bardziej zasłużyłbym na jego zaufanie. A teraz mogę się tylko domyślać tego, co się z nim stało, a obawiam się, że spotkał swą duchową katastrofę całkiem wbrew swej woli. Z pewnością skontaktuje się ze mną. Znam go zbyt dobrze, żeby sądzić inaczej. Przyjdzie do mnie. Przyjdzie - bez względu na stan umysłu, w którym teraz się znajduje, a którego nie potrafię sobie wyobrazić, przyjdzie choćby po to tylko, żeby mnie pocieszyć”.
Czytanie tych zdań bolało mnie tak bardzo, że musiałem na moment przerwać i odłożyć kartki. Przez chwilę dokładnie zdawałem sobie sprawę z mej porażki, okropnej, strasznej i okrutnej porażki.
Zostały mi jeszcze dwie strony i musiałem je przeczytać. Wreszcie podniosłem je i odczytałem ostatnie zapiski Aarona.
„Chciałbym móc zaapelować o pomoc bezpośrednio do Starszych. Chciałbym, po tylu latach spędzonych w Talamasce, mieć całkowite zaufanie do Zakonu i całkowitą wiarę, że autorytet Starszych ma służyć wyłącznie naszemu dobru. Jednakże nasz Zakon, jak mi wiadomo, składa się z omylnych mężczyzn i kobiet. Nie mogę więc zaapelować do nikogo, nie przekazując mu jednocześnie wiedzy, którą posiadam, a którą nie chcę się dzielić.
W ciągu ostatnich paru miesięcy wewnętrzne kłopoty i problemy trapiły Zakon. Dopóki problem tożsamości Starszych i pewności poufnego kontaktu z nimi nie zostanie rozstrzygnięty, niniejszy raport musi pozostać w moich rękach.
W międzyczasie nic nie zdoła zachwiać mojej wiary w D. ani mego przekonania o jego prawości. Wszelkie korupcje, których ofiarami mogliśmy paść w Talamasce, nigdy nie splamiły jego etyki. W Zakonie jest wielu mu podobnych i choć na razie nie mogę się im zwierzyć, czerpię pocieszenie z faktu, że D. może się im ujawnić, nawet jeśli nie zechce ujawnić się mnie.
Moja wiara w D. jest tak wielka, że czasami umysł płata mi figle i wydaje mi się, że widzę go, tylko po to, by zaraz uświadomić sobie, że właśnie popełniłem błąd. Każdego wieczora przeszukuję tłum, chcąc zobaczyć jego twarz. Wróciłem do Miami, żeby go odnaleźć. Telepatycznie wysłałem doń me wezwanie. Nie mam wątpliwości, że którejś nocy, już niedługo, D. odpowie na nie, nawet jeśli tylko po to, żeby się ze mną pożegnać”.
Ból, który czułem, był miażdżący. Minęło kilka minut, podczas których pozwoliłem sobie na odczuwanie przytłaczającej niesprawiedliwości, którą wyrządziłem Aaronowi.
W końcu zmusiłem się do ruchu.
Złożyłem kartki jak należy, włożyłem je na powrót do koperty i przez długi czas siedziałem w milczeniu za biurkiem, z łokciami opartymi na blacie i pochyloną głową.
Muzyka płynąca z harpikordu umilkła już jakiś czas temu i choć ogromnie mi się podobała, w przedziwny sposób przeszkadzała mi w myśleniu, więc cieszyłem się z panującej ciszy.
Byłem tak smutny i rozgoryczony, jak jeszcze nigdy dotąd. Nigdy wcześniej nie czułem się, aż tak pozbawiony nadziei. Śmiertelność Aarona wydawała mi się równie rzeczywista, co jego życie. I, w istocie, obie te rzeczy wydawały mi się nieskończenie cudowne.
Co się zaś tyczy Talamaski, wiedziałem, że sama wyliże się z ran. Wcale się o to nie martwiłem, choć Aaron miał rację, nie ufając Starszym, przynajmniej dopóki nie wyjaśni się ich tożsamość i nie rozwiąże kwestia autorytetu.
Kiedy opuszczałem Zakon, gorąco dyskutowano nad tożsamością Starszych. Incydenty związane z wielkimi sekretami doprowadziły do korupcji i zdrady. Morderstwo Aarona było tylko częścią układanki. Słynny Złodziej Ciał, który uwiódł Lestata, także był jednym z nas.
Kim byli Starsi? Czy oni sami także nie byli skorumpowani? Nie wydawało mi się to prawdopodobne. Talamasca była odwieczna, pradawna, poruszała się wolniutko wśród spraw wieczności, wedle watykańskiego zegara. Teraz jednak wszystko to wydawało mi się bardzo bliskie. Ludzie muszą wciąż oczyszczać i reformować Talamaskę, tak jak to zaczęli robić. Zupełnie nie miałem pomysłu jak pomóc im w tym przedsięwzięciu.
Jednakże, o ile mi wiadomo, wewnętrzne problemy Talamaski zostały już rozwiązane. Jak dokładnie i przez kogo - nie wiedziałem ani też nie chciałem wiedzieć.
Wystarczyło mi, że ci, których kochałem, włącznie z Merrick, zdawali się znajdować spokój wewnątrz Zakonu. Wydawało mi się jednak, że Merrick i ci, których od czasu do czasu dostrzegałem w różnych miejscach, mieli bardziej „realistyczne” poglądy na Zakon i jego problemy niż ja kiedykolwiek.
No i, rzecz jasna, fakt, że rozmawiałem z Merrick, miał pozostać naszą wspólną tajemnicą.
Jakże miałem dochować tajemnicy z czarownicą, która rzuciła na mnie urok tak szybko, skutecznie i zapamiętale? Na samą myśl o tym znowu ogarnęła mnie złość. Żałowałem, że nie wziąłem z sobą tej figurki świętego Piotra. To by dało Merrick nauczkę.
Lecz jakiż cel mogła mieć Merrick w tym wszystkim - czy chciała mnie ostrzec przed swą mocą? Czy chciała dać mi wyraźnie do zrozumienia, że związane z ziemią stworzenia, takie jak Louis i ja, wcale nie jesteśmy na nią uodpornione? A może, że nasz plan jest szalenie niebezpieczny?
Ogarnęła mnie senność. Jak już wspomniałem, nakarmiłem się przed spotkaniem z Merrick i nie potrzebowałem już krwi. Pragnąłem jej jednak okrutnie, zwłaszcza że moja namiętność została podsycona przez dotyk Merrick. Musiałem walczyć z namiętnością, i teraz czułem się śpiący i zmęczony tą ciągłą walką z pokusami, wycieńczony żalem za Aaronem, który odszedł z tego świata bez słowa pocieszenia z moich ust.
Właśnie miałem się położyć na kanapie, kiedy usłyszałem bardzo przyjemny dźwięk, który od razu rozpoznałem, lecz którego nie słyszałem z bliska od bardzo wielu lat. Był to głos kanarka, który śpiewał i czynił nieco rwetesu w metalowej klatce. Słyszałem trzepot skrzydeł i skrzypienie małego trapezu huśtawki, czy jakkolwiek to nazwać, a także skrzypienie samej klatki wiszącej na haczyku.
Znowu odezwała się muzyka płynąca z harpikordu, bardzo gwałtowna, zdecydowanie zbyt gwałtowna, aby podobać się jakiemukolwiek człowiekowi. Była drżąca i szalona, pełna magii, jak gdyby nad klawiszami unosiły się ręce jakiegoś nadprzyrodzonego stworzenia.
Natychmiast zrozumiałem, że Lestata nie ma w mieszkaniu i nigdy nie było, a te dźwięki - ta muzyka i delikatne odgłosy ptaszka - wcale nie dochodzą z jego zamkniętego pokoju.
Mimo wszystko musiałem się upewnić.
Lestat, jak każdy potężny wampir, potrafi maskować swą obecność niemal całkowicie, a ja, jako jego potomek, nie potrafię odczytać jego myśli.
Wstałem ociężale, ospale, zdumiony własnym znużeniem i poszedłem korytarzem do jego pokoju. Zapukałem z szacunkiem, odczekałem stosowną chwilę, po czym otworzyłem drzwi.
Wszystko wyglądało jak należy. Ogromne, mahoniowe łoże z baldachimem w najlepszym stylu dawnego Południa, ozdobione girlandami kwiatów i ciemnoczerwoną draperią. Warstwa kurzu na nocnym stoliku i biurku, a także na książkach na półce. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było aparatu, z którego mogłyby wydobywać się te dźwięki.
Obróciłem się. Chciałem wyjść i wszystko to zapisać w moim dzienniku, jeśli zdołałbym go znaleźć, lecz czułem się tak zmęczony, że sen wydał mi się znacznie lepszym pomysłem. No i jeszcze ta muzyka i ptaszki. Coś mnie uderzyło w tych kanarkach. Co to było? Coś, co Jesse Reeves napisała w swoim raporcie o byciu nawiedzoną przez duchy, wiele lat temu, w ruinach tego samego domu. Małe ptaszki.
- Więc się zaczęło? - Szepnąłem.
Czułem ogromne, słodkie osłabienie. Zastanawiałem się, czy Lestat miałby mi strasznie za złe, gdybym na moment położył się na jego łóżku? Mógł tu jeszcze przyjść tego wieczora. W końcu nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy się zjawi, nieprawdaż? Nie zachowałbym się zbyt stosownie. Choć byłem ogromnie śpiący, poruszałem prawą dłonią w takt muzyki. Znałem tę sonatę Mozarta, była śliczna, pierwsza, jaką ten dziecięcy geniusz kiedykolwiek napisał, i jakże wspaniała. Nic dziwnego, że ptaszki były szczęśliwe; była podobna do ich śpiewu. Jednakże tym, co było tak istotne w tej muzyce, był fakt, że nie przyspieszała, nie goniła na złamanie karku, bez względu na zdolności grającego.
Wychodziłem z tego pokoju, jakbym poruszał się w wodzie. Poszedłem na poszukiwanie własnego pokoju, własnego łóżka i nagle wydało mi się szalenie ważne, żebym znalazł własną trumnę, kryjówkę, gdyż nie byłem w stanie dotrwać przytomnie do świtania.
- Ach, muszę iść... to szalenie ważne - rzekłem na głos, lecz z powodu dudniącej muzyki, nie byłem w stanie usłyszeć własnego głosu.
Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że wróciłem do saloniku na tyłach domu, tego wychodzącego na podwórze, i usiadłem na kanapie.
Louis był tam ze mną. Pomagał mi usiąść na kanapie. Pytał, co jest nie tak.
Spojrzałem na niego i nagle wydało mi się, że jest wcieleniem męskiej doskonałości, ubrany w jedwabną, śnieżnobiałą koszulę i doskonale skrojoną, czarną marynarkę, z drugimi, falującymi, czarnymi włosami gładko zaczesanymi za uszy i wijącymi się nad kołnierzykiem. Uwielbiałem patrzeć na niego, dokładnie tak samo, jak uwielbiałem patrzeć na Merrick.
Nagle uderzyło mnie, jak różne są jego zielone oczy od jej zielonych źrenic. Jego oczy były ciemniejsze. Wokół źrenic nie widać było wyraźniejszego, ciemnego kręgu. Mimo to były to piękne oczy.
W mieszkaniu panowała idealna cisza.
Przez moment nie potrafiłem wykrztusić ani słowa.
Potem spojrzałem na niego; usadowił się w głębokim fotelu nieopodal mnie, a jego oczy wypełnione były blaskiem pochodzącym od stojącej nieopodal elektrycznej lampy. Tam, gdzie Merrick nawet w najłagodniejszej minie wyrażała łagodne wyzwanie, w jego oczach widać było spokój; przypominały mi oczy postaci na obrazach, utkwione w jednym punkcie, przewidywalne.
- Słyszałeś to? - spytałem.
- Co takiego masz na myśli? - odparł.
- Och, mój Boże, więc naprawdę się zaczęło - mruknąłem cicho. - Pamiętasz. Wróć myślami do przeszłości, przyjacielu. Pamiętasz, co opowiedziała ci Jesse Reeves? Pomyśl.
A potem wyrzuciłem z siebie to wszystko w jednym, ogromnym pośpiechu - muzykę harpikordu, dźwięk wydawany przez ptaki. Wiele lat temu to samo przydarzyło się Jesse, tej samej nocy, kiedy znalazła pamiętnik Claudii w sekretnym miejscu za ścianą. Doznała wizji pełnej lamp oliwnych i poruszających się cieni. W przerażeniu uciekła z mieszkania, zabierając z sobą laleczkę, różaniec i pamiętnik; nigdy tu nie wróciła.
Duch Claudii pognał za nią do pokoju hotelowego. Stamtąd zawieziono ją do szpitala, podano środki uspokajające, aż wreszcie zabrano na powrót do Anglii. O ile wiem, nigdy więcej nie wróciła do tego miejsca.
Jesse Reeves stała się wampirem na skutek przeznaczenia, a nie przez błędy czy niedopatrzenia Talamaski. Ona sama opowiedziała Louisowi tę przygodę.
Obaj znaliśmy tę historię, lecz nie przypominam sobie, żeby Jesse kiedykolwiek identyfikowała muzykę, którą usłyszała w mrokach.
Teraz zależało już tylko od Louisa, czy swym łagodnym głosem powie, że, owszem, jego ukochana Claudia uwielbiała sonaty Mozarta, że kochała je dlatego, iż geniusz skomponował je, będąc dzieckiem.
Nagle niekontrolowany przypływ emocji ogarnął Louisa; wstał, odwrócił się do mnie plecami i wyjrzał przez koronkowe firanki, najprawdopodobniej na niebo ponad dachami miasta i wysokimi bananowcami rosnącymi przy ścianach dziedzińca.
Obserwowałem go w pełnej szacunku ciszy. Czułem, jak wracają mi siły. Poczułem, jak wraca do mnie nadprzyrodzona moc, którą nauczyłem się przyjmować za pewnik od momentu, kiedy w moich żyłach popłynęła wampirza krew.
- Och, wiem, że to musi być nie do wytrzymania - rzekłem na koniec. - Wiem, jak łatwo jest założyć, że zbliżamy się do niej.
- Nie - odparł, odwracając się do mnie uprzejmie. - Nie rozumiesz, Davidzie? To ty słyszałeś muzykę. Nie ja. Jesse ją słyszała. Ja nigdy. Nigdy. Tyle lat czekałem, żeby ją usłyszeć, błagałem, aby było mi dane ją usłyszeć... i nic.
Jego francuski akcent był precyzyjny i doskonale słyszalny, jak zawsze wtedy, kiedy targały nim emocje. Uwielbiałem głębię, którą dzięki temu zyskiwały jego słowa. Wydaje mi się, że my, którzy mówimy po angielsku, mamy rację, zwracając uwagę na różne akcenty. Uczą nas one czegoś o własnej mowie.
Naprawdę go kochałem; kochałem jego szczupłą postać i pełne gracji ruchy, sposób w jaki wkładał całe serce w swe przedsięwzięcia lub w ogóle się nie angażował. Od pierwszego spotkania odnosił się do mnie nad wyraz uprzejmie, dzieląc się ze mną wszystkim, włącznie z tym mieszkaniem. Jego lojalność wobec Lestata była niepodważalna.
- Jeśli przyniesie ci to pociechę - dodałem pospiesznie - spotkałem się z Merrick Mayfair. Przedłożyłem jej twoją prośbę i nie wydaje mi się, żeby miała nam odmówić.
Jego zdumienie zaskoczyło mnie. Zapominam, jak potrafi być ludzki, on, najsłabszy z nas wszystkich, który w ogóle nie potrafi czytać w myślach. Zakładałem także, że obserwował mnie ostatnimi czasy, zachowując dystans, lecz śledząc mnie tak, jak tylko wampir lub anioł potrafi, aby przekonać się, czy obiecane spotkanie faktycznie się odbędzie.
Wrócił i usiadł naprzeciw mnie.
- Musisz mi wszystko opowiedzieć - rzekł. Jego twarz natychmiast oblała się rumieńcem. Straciła swą nadnaturalną biel i Louis znowu wydał mi się dwudziestoczteroletnim młodzieńcem o pięknie wyrzeźbionych rysach. Wydawał się tak doskonały, jak gdyby Bóg stworzył go tylko po to, aby Andrea del Sarto mógł go namalować. - Davidzie, proszę... opowiedz mi o wszystkim.
- Och, ależ oczywiście. Pozwól tylko, że wstrzymam się jeszcze przez chwilę. Widzisz, coś tu się dzieje i nie wiem, czy to nie ma czegoś wspólnego z jej wrodzoną złośliwością.
- Złośliwością? - spytał niewinnie.
- Nie mówię tego aż tak poważnie. Widzisz, Merrick jest szalenie silną kobietą, która chadza własnymi drogami. Pozwól, że wszystko ci opowiem.
Lecz zanim zacząłem, raz jeszcze mu się przyjrzałem i zauważyłem, że nikt pośród nas - to znaczy, nikt wśród nieśmiertelnych wampirów, z którymi miałem przyjemność się spotkać - nie był doń podobny.
Spędziłem z nim wiele lat i wspólnie byliśmy świadkami niezwykłych zdarzeń. Widzieliśmy najstarszych spośród nas i czuliśmy ogromną pokorę przy spotkaniu z tymi stworzeniami, które wyśmiały długą, dziewiętnastowieczną wyprawę Louisa w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, na które nie sposób odpowiedzieć.
Podczas tych spotkań wielu z najstarszych proponowało Louisowi moc swej pradawnej krwi. Nawet najstarsza z nas, Maharet, bliźniacza siostra naszej Matki, naciskała Louisa, aby napił się z jej żył. Obserwowałem to ze sporą niechęcią. Maharet wydawała się urażona istnieniem tak słabego wampira.
A Louis jej odmówił. Odrzucił jej propozycję. Nigdy nie zapomnę ich rozmowy.
- Nie chodzi o to, że cenię swą słabość - wyjaśniał jej. - Nie kwestionuję faktu, że w twojej krwi tkwi ogromna moc. Jedynie głupiec mógłby to uczynić. Nauczyłem się jednak od was wszystkich, że zdolność umierania jest kluczowa. Jeśli napiję się twej krwi, nie będę zdolny do popełnienia prostego aktu samobójstwa, tak jak ty nie jesteś do tego zdolna. Nie mogę sobie na to pozwolić. Pozwól, że pozostanę najbardziej ludzki z was wszystkich. Pozwól mi uzyskać moc powoli, jak ty to uczyniłaś, dzięki upływowi czasu i ilości wypitej przeze mnie ludzkiej krwi. Nie chcę stać się tym, czym stał się Lestat dzięki wypitej przezeń pradawnej krwi. Nie chcę być tak silny i daleki od śmierci.
Zdumiało mnie oczywiste niezadowolenie Maharet. Nie ma w niej nic prostego właśnie dlatego, że wszystko takie jest. Chcę przez to powiedzieć, że jest tak pradawna, że kompletnie oderwana od zwyczajnych przejawów delikatnych uczuć, z wyjątkiem chyba jedynie celowych gestów miłosierdzia.
Kiedy jej odmówił, całkowicie straciła zainteresowanie nim i o ile mi wiadomo, nigdy więcej nie spojrzała na niego ani o nim nie wspomniała. Oczywiście, że nigdy też by go nie skrzywdziła, choć miała po temu mnóstwo sposobności. Jednakże w jej oczach, nie był już jednym z nas - tak to przynajmniej tłumaczyła.
Lecz kimże ja jestem, aby oceniać stworzenie pokroju Maharet? To, że ją widziałem, że słyszałem jej głos, że od czasu do czasu odwiedzałem ją w jej sanktuarium - to już było wystarczającym powodem wdzięczności.
Osobiście czuję ogromny szacunek dla Louisa, że zdobył się na to, by jej odmówić, że nie chciał napić się absolutnego eliksiru ciemnych bogów. Louis został przemieniony przez Lestata, kiedy ten był jeszcze bardzo młody. Louis zaś był znacznie silniejszy od przeciętnych łudzi, zdolny do rzucana na nich uroków i bez problemu potrafił dać sobie radę nawet z najbardziej przebiegłymi przeciwnikami. Choć związany był prawami ciążenia znacznie bardziej ode mnie, potrafił poruszać się po świecie z ogromną prędkością, która dawała mu wrażenie bycia niewidzialnym, co bardzo sobie cenił. Nie potrafił czytać w myślach i nie był szpiegiem.
Jednak jeśliby kiedykolwiek został wystawiony na działanie promieni słonecznych, umarłby z pewnością, mimo że dawno minęły czasy, kiedy słońce mogłoby przemienić go w popiół, co stało się udziałem Claudii jakieś siedemdziesiąt lat po jej narodzinach. Louis nadal musiał pić krew co noc. Najprawdopodobniej szukałby zapomnienia wieczności w płomieniach stosu.
Wzdrygnąłem się na myśl o celowych ograniczeniach tego stworzenia i na myśl o mądrości, którą zdawał się posiadać.
Moja własna krew jest zdumiewająco potężna, gdyż pochodzi od Lestata, który pił nie tylko z Mariusza, lecz także z Królowej Potępionych, pierwszej wampirzycy. Nie wiem dokładnie, co mógłbym zrobić, aby zakończyć swe istnienie, lecz wiem, że nie byłoby to łatwe. Jeśli zaś idzie o Lestata - kiedy tylko wspomnę jego przygody - nie wydaje mi się, żeby w jakikolwiek sposób był w stanie uciec z tego świata.
Te myśli tak mnie poruszyły, że wyciągnąłem ramię i ścisnąłem Louisa za rękę.
- Ta kobieta jest bardzo potężna - powiedziałem. - Dziś wieczorem zabawiła się ze mną okrutnie, a ja nie wiem, ani jak, ani dlaczego.
- Wycieńczyło cię to - odparł łagodnie. - Jesteś pewien, że nie wolisz odpocząć?
- Nie, muszę z tobą porozmawiać - rzekłem i zacząłem opisywać mu nasze spotkanie w kawiarence, wszystko, co się między nami wydarzyło włącznie z moimi wspomnieniami o Merrick.
Musiałem powiedzieć mu to wszystko, co do tej pory powiedziałem wam.
Opowiedziałem mu nawet najbardziej ulotne wspomnienia z pierwszego spotkania z małą Merrick i o skrywanym strachu, kiedy doszedłem do przekonania, że pokazywane nam dagerotypy mają w gruncie rzeczy nas zaaprobować.
Louis był wyjątkowo poruszony, kiedy dotarłem do tego fragmentu opowieści, lecz nie chciał, żebym przerywał, i ponaglał mnie, bym kontynuował.
Przyznałem mu się, jak to spotkanie rozbudziło we mnie inne, bardziej erotyczne wspomnienia Merrick, a także powiedziałem, że Merrick nie odmówiła spełnienia jego prośby.
Wyjaśniłem mu, że widziała go, wiedziała, kim i czym jest, na długi czas zanim Talamasca podała jej informacje o istnieniu wampirów. Choć, o ile dobrze wiem, Talamasca nigdy nie dała jej żadnych informacji o naszym gatunku.
- Pamiętam kilka spotkań z nią - odparł. - Powinienem był ci o nich opowiedzieć, ale znasz mnie przecież...
- Nie rozumiem?
- Mówię tylko to, co jest konieczne - wyjaśnił z lekkim westchnieniem. - Chcę wierzyć w to, co mówię, lecz nie jest to łatwe. Spotkałem kiedyś Merrick. To prawda. I owszem, rzuciła na mnie klątwę. Wystarczyło tego, żebym od niej odstąpił. Nie zrozum mnie źle, nie bałem się jej. Po prostu kompletnie jej nie zrozumiałem. Gdybym potrafił czytać w myślach tak jak ty, nieporozumienie to nigdy nie miałoby miejsca.
- Musisz mi to wyjaśnić - rzekłem.
- To zdarzyło się w mrocznym, dość niebezpiecznym zaułku - powiedział. - Myślałem, że chce umrzeć. Szła samotnie, w kompletnych ciemnościach, a kiedy usłyszała moje celowo głośne kroki za sobą, nie przyspieszyła, nawet nie obróciła się. Było to wyjątkowo nierozważne zachowanie i zupełnie nietypowe jak na kobietę. Wydawało mi się, że ma już dość życia.
- Rozumiem.
- Ale potem, kiedy się do niej zbliżyłem, błysnęła na mnie wściekle oczyma i wysłała ostrzeżenie, które usłyszałem równie wyraźnie, jak gdyby zostało wypowiedziane: „Dotknij mnie, a zniszczę cię”. To chyba najlepsze tłumaczenie z francuskiego, na jakie mnie stać. Wypowiedziała także inne słowa i imiona, lecz nie jestem pewien, co miały oznaczać. Nie cofnąłem się przed nią ze strachu. Po prostu nie chciałem jej krzywdzić. Skusiła mnie w mym pragnieniu, gdyż zdawało mi się, że chce umrzeć.
- Rozumiem - powiedziałem. - To by się zgadzało z tym, co ona mi opowiedziała. Zdawało się jej także, że czasami widywała cię z daleka.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Była kiedyś taka staruszka, bardzo potężna kobieta.
- Więc znałeś ją.
- Davidzie, kiedy przyszedłem do ciebie z prośbą, byś wstawił się za mną u Merrick, wiedziałem o niej co nieco, to prawda. Lecz ta starowinka żyła dość dawno temu, z całą pewnością czasami mnie widywała i wiedziała, czym jestem. - Urwał na chwilę, po czym kontynuował. - Dawno temu, u schyłku ubiegłego wieku, pełno tu było ludzi związanych z wudu, którzy wiedzieli o naszym istnieniu. Byliśmy jednak bezpieczni, bo nikt nie chciał im wierzyć.
- Oczywiście - odparłem.
- Widzisz, ja zaś nigdy do końca nie wierzyłem w te kobiety. Podczas mego spotkania z Merrick wyczułem coś niesłychanie potężnego i kompletnie obcego memu zrozumieniu. A teraz błagam, mów dalej. Co się zdarzyło dzisiejszej nocy?
Opowiedziałem mu, jak zabrałem Merrick do hotelu Windsor Court, jak w wielu zjawach spadła na mnie klątwa; opowiedziałem mu także o najdoskonalszej, a zarazem najbardziej przerażającej ze zjaw - o jej nieżyjącej już babce, Wielkiej Nananne.
- Gdybyś tylko widział te dwie postaci rozmawiające z sobą w bramie... gdybyś tylko mógł zobaczyć ich zaabsorbowanie i dziwną tajemniczość... a także zdumiewającą beztroskę, z którą na mnie patrzyły... mówię ci, że przeszedłby cię dreszcz.
- Nie wątpię - odrzekł. - Mówisz, że naprawdę je widziałeś... jakby naprawdę tam były. To nie była zwyczajna ułuda?
- Nie, mój drogi. Ja je widziałem. Wydawały się rzeczywiste. Oczywiście nie wyglądały tak samo jak zwykli inni ludzie... zrozum to. Ale one tam były!
Potem opowiedziałem mu o moim powrocie do hotelu, o figurce Papy Legba, ołtarzyku, o drodze do domu i znowu opisałem mu muzykę harpikordu oraz ptasie śpiewy.
Na te słowa Louis wyraźnie posmutniał, lecz dalej mi nie przerywał.
- Jak ci już wspomniałem - ciągnąłem - rozpoznałem tę melodię. To była pierwsza sonata Mozarta. A gra była taka nierealistyczna, pełna...
- Powiedz.
- Musiałeś to słyszeć. Była jak nawiedzona. To znaczy, musiałeś słyszeć taką muzykę dawno, dawno temu, bo w nawiedzeniach powtarzają się rzeczy z przeszłości.
- Była pełna złości - odparł cicho, jakby samo słowo „złość” sprawiało, że musiał ściszyć głos.
- Tak, to właśnie to. Złość. To Claudia tak grała, nieprawdaż?
Nie odpowiedział. Zdawało się, że poraziły go wspomnienia i obrazy z przeszłości. Wreszcie rzekł:
- Przecież nie wiesz, czy to Claudia sprawiła, że słyszałeś te dźwięki. Równie dobrze mogła to być Merrick i jej klątwa.
- Masz rację, lecz widzisz... nie wiemy także, czy to Merrick wywołała wszystkie inne widziadła. Ołtarzyk, świeczka, nawet moja krew na chusteczce... to jeszcze nie dowód, że Merrick wysłała za mną ducha. Musimy także pomyśleć o zjawie Wielkiej Nananne.
- Mówisz, że ten duch mógłby na własną rękę namieszać nam kompletnie w głowach?
Skinąłem potakująco.
- A co, jeśli ten duch chciał chronić Merrick? A co, jeżeli ten duch nie chce, by jego wnuczka wzywała ducha wampira? Skąd mamy wiedzieć?
Zdawało się, że Louis znajduje się na granicy desperacji. Zachował spokój i milczenie, lecz na jego twarzy malowało się napięcie; potem pozbierał się i spojrzał na mnie, jak gdyby chciał tym spojrzeniem wyrazić, że nie znajduje słów.
- Louis, posłuchaj mnie. Mam jedynie mgliste wyobrażenie o tym, co zaraz ci powiem, lecz jest to dla nas kluczowe.
- Oczywiście. Co takiego? - Naraz wydał mi się pokorny i ożywiony; siedział wyprostowany w swym fotelu i spoglądał na mnie wyczekująco.
- Jesteśmy stworzeniami związanymi z ziemią, ty i ja. Jesteśmy wampirami. Ale jesteśmy materialni. Jesteśmy bardzo ściśle związani z homo sapiens, gdyż karmimy się wyłącznie ich krwią. Jakikolwiek duch mieszkałby w naszych ciałach, nie rządziłby naszymi komórkami, nie umożliwiałby nam życia... jakikolwiek duch by to czynił, jest on bezrozumny i nie posiada imienia, o ile wiemy. Zgadzasz się ze mną...
- Oczywiście - odparł, najwyraźniej nie mogąc się doczekać dalszego ciągu.
- To, co czyni Merrick, jest magią, Louis. To kompletnie inna rzeczywistość.
Nie odpowiedział.
- Prosimy ją, by odczyniła dla nas magiczną sztuczkę. Wudu to magia, podobnie jak candomble. Podobnie jak Święta Ofiara podczas mszy.
Zdumiało go to, lecz był zafascynowany.
- Bóg jest magią - ciągnąłem. - Podobnie jak święci. Anioły są magicznymi stworzeniami. Duchy także, jeśli naprawdę są zjawami dusz, które niegdyś mieszkały na ziemi.
Przyjmował te słowa z szacunkiem, po czym zamilkł na długi czas.
- Musisz zrozumieć. Nie twierdzę, że wszystkie te magiczne elementy są sobie równe. Mówię tylko, że mają z sobą to wspólnego, że są zupełnie nie związane ze światem materialnym, nie związane z ziemią i ciałem. Oczywiście, że wchodzą w interakcje z materią. Oczywiście, że wchodzą w interakcje z ciałem. Lecz pochodzą z kompletnie innej rzeczywistości, która rządzi się innymi prawami... niepodobnymi do naszych, ziemskich.
- Rozumiem, o co ci chodzi - rzekł. - Twierdzisz, że ta kobieta potrafi sprawić rzeczy, które zdumieją nas równie mocno, co zdumiałyby śmiertelnego człowieka.
- Tak, po części to właśnie było moim zamiarem - odparłem. - Pamiętaj jednak, że Merrick może uczynić znacznie więcej, niż tylko zdumieć nas. Musimy podejść do niej, i tego co czyni, z najwyższym szacunkiem.
- Rozumiem cię. Lecz jeśli ludzie posiadają dusze, które są w stanie przetrwać po ich śmierci i ukazywać się żyjącym pod postacią duchów, w takim razie ludzie także posiadają w sobie magiczny czynnik.
- Owszem, podobnie jak i my. My także posiadamy magiczny komponent duszy na równi z magią wampiryzmu, lecz kiedy dusza naprawdę opuszcza swe fizyczne ciało? Wtedy znajduje się w boskiej rzeczywistości.
- Ty wierzysz w Boga - mruknął ze zdumieniem.
- Owszem, tak mi się wydaje. Nie, ja o tym wiem. Jaki jest sens w ukrywaniu tego, jak gdyby był to przejaw braku wykształcenia czy zdrowego rozsądku?
- W takim razie naprawdę ogromnie szanujesz Merrick i jej magię - rzekł. - I wierzysz, że Wielka Nananne, jak ją nazywasz, może być szalenie potężnym duchem.
- Dokładnie tak.
Na powrót wygodnie usadowił się w fotelu, lecz jego oczy poruszały się w tę i z powrotem nieco zbyt gwałtownie. Był zdumiony tym, co mu powiedziałem, lecz ponieważ jego ogólne predyspozycje oscylowały w kierunku smutku i zmartwienia, nic nigdy nie sprawiało, że wyglądał na zadowolonego lub szczęśliwego.
- Wielka Nananne może być niebezpieczna, to chcesz mi powiedzieć - mruknął. - Wielka Nananne może chcieć chronić Merrick... przed nami dwoma.
Wyglądał cudownie pogrążony w swym smutku. Po raz koleiny przywiódł mi na myśl obrazy Andrea del Sarto. W jego urodzie było coś gorącego, mimo ostrych rysów, wyraźnych linii wokół oczu oraz zaciśniętych ust.
- Nie spodziewam się, że moja wiara będzie miała dla ciebie jakiekolwiek znaczenie - odpowiedziałem. - Chcę jednak podkreślić moje odczucia, gdyż wudu i cała rzeczywistość duchów są bardzo niebezpieczne.
Wydawał się być poruszony, lecz wcale nie przestraszony; może nawet nie udało mi się wzbudzić w nim ostrożności. Chciałem mówić dalej. Chciałem opowiedzieć mu o swoich doświadczeniach w Brazylii, lecz nie był to czas po temu, ani miejsce.
- Ale Davidzie... - odezwał się na koniec, cały czas zachowując pełen szacunku ton. - Co się tyczy tych duchów, to chyba muszą być także i inne rodzaje...
- Owszem, zdaje mi się, że wiem, o co ci chodzi - odpowiedziałem.
- No, cóż... ta Wielka Nananne, jeśli faktycznie pojawiła się z własnej woli... to skąd przyszła?
- Nie wiemy... nie mamy jak się tego dowiedzieć o żadnym z duchów.
- Ale przecież niektóre z duchów są zjawami związanych z ziemią stworzeń... Czy wyznawcy magii nie mają takiego poglądu?
- Owszem.
- Jeśli te duchy są zjawami stworzeń przywiązanych do ziemi to jak możemy mówić, że są wyłącznie magiczne? Czy nie poruszają się nadal w ziemskiej atmosferze? Czy nie starają się dotrzeć do żyjących? Czy nie są oddalone od Boga? Jak inaczej można wyjaśnić fakt nawiedzenia Jesse przez ducha Claudii? Jeśli to faktycznie była Claudia, w takim razie nie odeszła do wyłącznie duchowej rzeczywistości. Claudia nie skryła się w innym świecie. Nie znalazła spokoju.
- Ach, rozumiem - odparłem. - To dlatego chcesz odprawić rytuały. - Poczułem się głupio, że nie dostrzegłem tego wyraźnie od samego początku. - Wierzysz, że Claudia cierpi.
- Wydaje mi się, że jest to bardzo prawdopodobne, jeśli Claudia faktycznie pojawiła się Jesse, jak Jesse zdaje się sądzić - powiedział. Miał nieszczęśliwą minę. - Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że nie uda się nam wywołać jej ducha. Mam nadzieję, że moce Merrick nie zadziałają. Mam nadzieję, że Claudia miała nieśmiertelną duszę, która wróciła do Stwórcy. Pokładam nadzieję we wszystkim, lecz w to nie wierzę.
- To dlatego opowieść o jej duchu tak okropnie cię dręczyła. Nie chcesz z nią rozmawiać. Chcesz się przekonać, że nie cierpi.
- Owszem, chcę tego, ponieważ obawiam się, że może być niespokojnym i udręczonym duchem. Nie potrafię wyciągnąć prawdy z opowieści innych. Ja sam nigdy nie zostałem nawiedzony przez żadnego ducha, Davidzie. Jak już wspomniałem, nigdy nie słyszałem tej muzyki ani nawet śpiewu ptaków. Nigdy nie byłem świadkiem żadnego zdarzenia, które wskazywałoby na to, że Claudia istnieje jeszcze gdziekolwiek, w jakiejkolwiek postaci. Chcę się z nią skontaktować, aby się przekonać.
To wyznanie wiele go kosztowało; ponownie odchylił się na fotelu i odwrócił wzrok, być może spoglądając w mroczne zakątki własnej duszy.
Wreszcie, ze wzrokiem nadal utkwionym w niewidoczny dla mnie punkt w mroku, powiedział:
- Gdybym tylko ją zobaczył, mógłbym ocenić sytuację, bez względu na to, jak marna miałaby to być ocena. Powtarzam sobie, że żaden zwyczajny duch nie byłby w stanie wmówić mi, że jest Claudia, lecz tak naprawdę nigdy nie widziałem żadnego ducha. Nigdy nic nie widziałem. Znam tylko opowieść Jesse. A ona zapewne złagodziła ją przez wzgląd na moje uczucia... No i są jeszcze szalone opowieści Lestata o tym, jak to Claudia mu się ukazała, kiedy cierpiał z powodu swojej przygody ze Złodziejem Ciał.
- Owszem, słyszałem, jak o tym opowiadał.
- Lecz Lestat... Z nim nigdy nie wiadomo. Równie dobrze mógł opowiadać o własnych wyrzutach sumienia. Nie wiem. Wiem tylko, że strasznie chcę, by Merrick Mayfair wywołała ducha Claudii. Jestem przygotowany na wszystko, co może to z sobą przynieść.
- Tylko tak ci się wydaje - rzekłem pospiesznie, może niesprawiedliwie.
- Och, wiem doskonale. Dzisiejsze wydarzenia mocno tobą wstrząsnęły.
- Nawet sobie nie wyobrażasz.
- Doskonale, przyznaję. Nie wyobrażam sobie. Więc odpowiedz mi. Opowiadasz o rzeczywistości gdzieś poza ziemią... i że Merrick odczynia czary, kiedy do niej sięga. Lecz dlaczego ma to cokolwiek wspólnego z krwią? Z pewnością jej czary są związane z krwią. - Mówił to z lekkim gniewem. - W wudu zawsze pojawia się element krwi. Wspominasz o mszy świętej jako o magicznym rytuale i rozumiem to, ponieważ jeśli chleb i wino zamieniają się w świętą ofiarę ukrzyżowania, to jest to magiczna przemiana, lecz dlaczego zawiera w sobie krew? Jesteśmy związanymi z ziemią stworzeniami, owszem, lecz drobny fragment nas jest magiczny. Tylko dlaczego wymaga on stałego czynnika krwi?
Przed końcem zdania uniósł się okropnie, a w jego oczach, utkwionych we mnie, widziałem złość, choć wiedziałem, że mnie ona nie dotyczy.
- Mówię tylko, że możemy porównywać rytuały odprawiane na całym świecie, we wszystkich religiach i systemach magicznych do skończenia świata... a one i tak zawsze będą zawierać element krwi. Dlaczego? Oczywiście wiem, że ludzie nie mogą żyć bez krwi; wiem, że, wedle słów Draculi, „krew jest życiem”. Wiem, że rodzaj ludzki szepce, krzyczy i skowyczy o skąpanych we krwi ołtarzach, o rozlewie krwi, braterstwie krwi, a także o najczystszej krwi. Dlaczego? Jakie jest połączenie między mądrością a uprzedzeniami? I, przede wszystkim, dlaczego Bóg żąda krwi?
Zaskoczył mnie. Z pewnością nie zdobyłbym się na pospieszną odpowiedź. Poza tym żadnej nie posiadałem. Jego pytania były zbyt głębokie. Krew była kwintesencją candomble. Była także bardzo ważna dla rzeczywistego wudu. Louis mówił dalej:
- Nie mówię konkretnie o twoim Bogu - rzekł uprzejmie. - Mówię o Bogu w świętej ofierze mszy, która wymaga krwi. W rzeczy samej, ukrzyżowanie jest najbardziej uwspółcześnioną formą krwawej ofiary. Lecz co z innymi bogami, bogami pradawnego Rzymu, dla których rozlewano krew nie tylko na ołtarzach, lecz także na arenach, lub z bogami Azteków, którzy domagali się krwawych mordów w zamian za rządzenie światem, kiedy Hiszpanie pojawili się na brzegach Ameryk.
- Może zadajemy niewłaściwe pytania - odparłem. - Może krew nie ma znaczenia dla bogów. Może ma znaczenie dla nas. Może to my uczyniliśmy z niej wehikuł boskiego przeistoczenia. Kto wie, czy nie jest możliwe wyjście poza ten schemat.
- Hm, to chyba nie jest zwyczajny anachronizm - powiedział. - To prawdziwa tajemnica. Dlaczego tubylcy w Ameryce Południowej mają jedno słowo, oznaczające zarówno kwiaty, jak i krew?
Wstał z fotela, podszedł do okna i wyjrzał przez koronkowe firanki.
- Mam takie sny - szepnął. - W snach przychodzi ona i mówi mi, że znalazła spokój. Że pokaże mi, jak mam się zdobyć na to, co muszę zrobić.
Te słowa zasmuciły mnie i poruszyły.
- Wszechmocny nie stawia armat, by mnie zniszczyć - rzekł, parafrazując Szekspira. - Jedyne, co muszę uczynić, by je osiągnąć, to nie szukać schronienia przed światłem słonecznym. W snach ona ostrzega mnie przed wiecznym potępieniem i mówi o odkupieniu. Lecz z drugiej strony, wszak to tylko gra. Nawet jeśli do mnie przychodzi, możliwe, że błądzi po omacku. Może znajdować się między zbłąkanymi duszami, które widział Lestat, kiedy podróżował po innych światach.
- Wszystko jest możliwe - odrzekłem.
Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której podszedłem do niego i położyłem mu dłoń na ramieniu, aby mu pokazać, że szanuję jego ból. Nawet nie zauważył tego drobnego, intymnego gestu. Wycofałem się w stronę kanapy i czekałem. Nie zamierzałem zostawiać go samego z podobnymi - myślami. Wreszcie obrócił się ku mnie.
- Zaczekaj tu - poprosił cicho, a wyszedłszy z pokoju, ruszył w głąb korytarza. Usłyszałem, jak otwiera gdzieś drzwi. Po chwili wrócił, niosąc coś, co wydawało się być maleńką, antyczną fotografią.
Bardzo mnie to podekscytowało. Co to może być, pomyślałem?
Rozpoznałem małą, czarną ramkę Gutter Perche, w której była osadzona, podobną do tych ramek dagerotypów należących do Merrick. Wydawała się szalenie delikatna, lecz doskonale zachowana.
Otworzywszy ramkę, Louis spojrzał na obrazek i powiedział:
- Wspomniałeś rodzinne fotografie naszej ukochanej czarownicy... Zastanawiałeś się, czynie są nośnikami dusz jej opiekunów.
- Owszem. Jak ci powiedziałem, mógłbym przysiąc, że te postaci wpatrywały się we mnie i Aarona.
- Wspomniałeś także, że nie potrafisz sobie wyobrazić, co znaczyło dla nas... te dziesiątki lat temu... po raz pierwszy zobaczyć dagerotyp... czy jak to tam chcesz zwać.
Słuchając go, czułem wypełniające mnie zdumienie. Był tam. Żył wtedy i widział to wszystko na własne oczy. Przesunął się ze świata malowanych portretów do świata fotografii. Przeżył te dziesiątki, setki lat i żył w obecnych czasach.
- Pomyśl o lustrze - powiedział cicho. - Wyobraź sobie, że wszyscy są do luster przyzwyczajeni. A potem wyobraź sobie, że nagle lustrzane odbicie zostaje zamrożone na wieki. Tak to było. Tyle że kolor kompletnie z niego uciekał i na tym polegało nieszczęście. Widzisz, nikt jednak nie sądził, że to było takie wyjątkowe... a potem stało się zupełnie zwyczajne. Naprawdę nie doceniliśmy cudu. Tak szybko stał się popularny. I, rzecz jasna, kiedy tylko się pojawił, kiedy powstały pierwsze studia, dla nas były kompletnie niedostępne.
- Dla nas? Dlaczego?
- Davidzie, zdjęcia musiały być robione przy dziennym świetle, nie rozumiesz? Pierwsze fotografie należały wyłącznie do śmiertelników.
- Oczywiście! Nawet o tym nie pomyślałem.
- Strasznie ją to złościło - ciągnął. Znowu spojrzał na obrazek. - Pewnej nocy, bez mojej wiedzy, włamała się do jednego z salonów fotografii... a było ich wtedy tak wiele!... i ukradła wszystkie zdjęcia, jakie tylko mogła znaleźć. Zniszczyła je, zdeptała w dzikiej wściekłości. Powiedziała, że to niesprawiedliwe, że my nie możemy zrobić sobie zdjęć. „Widzimy nasze odbicia w lustrach, choć legendy nam tego odmawiają - wrzeszczała. - A co z tym lustrem? Czy to jakaś forma sądu?” Wyjaśniałem jej, że nie. Pamiętam, że Lestat śmiał się z niej. Mówił, że jest chciwa, niemądra i że powinna się cieszyć z tego, co ma. Wtedy już ledwie go tolerowała i nawet mu nie odpowiedziała. Wtedy właśnie kazał namalować sobie jej portrecik, ten, który nosi w medalionie na szyi... tym samym, który wynalazłeś dla niego w skarbcu Talamaski.
- Rozumiem... - mruknąłem. - Lestat nigdy nie opowiedział mi tej historii.
- Lestat zapomina o wielu sprawach - odparł w zamyśleniu i bez nutki nagany w głosie. - Potem kazał też malować inne jej portrety. Był taki jeden, ogromny, bardzo piękny. Zabraliśmy go z sobą do Europy. Zabraliśmy ze sobą całe mnóstwo rzeczy, lecz nie chcę wspominać tamtych czasów. Nie chcę wspominać, jak chciała skrzywdzić Lestata.
Milczałem z szacunkiem.
- Ona jednak chciała fotografii, dagerotypów. Swego obrazu na szkle. Była wściekła, jak ci już wspomniałem. Lecz wiele lat później, kiedy dotarliśmy do Paryża, tej cudownej nocy, zanim jeszcze dowiedzieliśmy się o istnieniu Teatru Wampirów i potworów, które ją na koniec zniszczyły, odkryła, że magiczne obrazki można robić także w nocy, przy sztucznym świetle.
Zdawało mi się, że te wspomnienia przynoszą mu ogromny ból, lecz milczałem.
- Nie wyobrażasz sobie jej podniecenia. Widziała wystawę zdjęć słynnego fotografika Nadara. Były to zdjęcia katakumb paryskich. Zdjęcia wózków załadowanych ludzkimi kośćmi. Jak zapewne wiesz, Nadar był niezwykłym człowiekiem. Te zdjęcia wywoływały w niej podniecenie. Poszła do jego studia, specjalnie umówiła się z nim wieczorową porą i kazała zrobić sobie zdjęcie.
Podszedł do mnie.
- Jest trochę ciemne, mimo że ustawili wszystkie lampy naprzeciw luster. A Claudia tak długo stała w bezruchu. Jedynie wampirze dziecko było w stanie tego dokonać. Była z niego bardzo zadowolona. Trzymała je na swej toaletce w pokoju, w hotelu St. Gabriel, w ostatnim miejscu, które zwaliśmy swoim domem. Mieli tam takie śliczne pokoje. To było nieopodal opery. Zdaje mi się, że nigdy nie rozpakowała malowanych portretów. Tylko to się dla niej liczyło. Naprawdę wydawało mi się, że będzie szczęśliwa w Paryżu. Może byłaby... ale nie starczyło nam czasu. Czuła, że to maleńkie zdjęcie to początek... planowała wrócić do Nadara w jeszcze piękniejszej sukni.
Spojrzał na mnie.
Wstałem, by wziąć od niego zdjęcie, a on włożył je do moich dłoni bardzo ostrożnie, jakby mogło się zniszczyć przy pierwszym nieostrożnym ruchu.
Zdumiałem się. Jakaż wydawała się maleńka i niewinna! Niesłychanie piękne dziecko o lokach barwy lnu i pucołowatych policzkach, wygiętych usteczkach, ubrane w białe koronki. Jej oczy wpatrywały się we mnie zza szkła. Znowu wróciło do mnie dawne przeświadczenie - które po raz pierwszy odczułem przy fotografiach Merrick - że podobizna dziecka wpatruje się we mnie.
Zdaje się, że wydałem jakiś cichy dźwięk. Nie wiem. Zamknąłem ramkę. Na maleńki, złoty zameczek.
- Czyż nie była piękna? - spytał. - Powiedz. Właściwie nie ma o co pytać. To nie ulega kwestii. Była piękna. Temu nie sposób zaprzeczyć.
Spojrzałem na niego; chciałem powiedzieć, że owszem, była śliczna, cudowna, piękna... lecz żaden dźwięk nie wydobywał się z moich ust.
- Mam to... dla magii Merrick - dodał. - Nie jej krew, nie ubranie ani włosy. Mam jednak to. Po jej śmierci, wróciłem do hotelu, gdzie byliśmy tacy szczęśliwi i zabrałem to. Wszystko inne zostawiłem.
Odchylił połę i wsunął ramkę ze zdjęciem do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyglądał na nieco zszokowanego. Jego oczy miały nieobecny wyraz. Potem zaś otrząsnął się lekko.
- Myślisz, że wystarczy?
- Na pewno - odparłem.
Tyle pocieszających słów przelewało się przez mój umysł, lecz wszystkie wydawały się marne i sztywne.
Staliśmy, spoglądając na siebie nawzajem i zdumiałem się, widząc tyle uczucia w jego wzroku. Nagle wydał mi się całkowicie ludzki i targany namiętnościami. Ledwie mogłem uwierzyć w ogrom rozpaczy, którą przeżywał.
- Tak naprawdę ja wcale nie chcę jej zobaczyć, Davidzie - powiedział. - Musisz mi uwierzyć. Nie chcę wywoływać jej ducha, i prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, żeby to było możliwe.
- Wierzę ci, Louisie.
- Ale jeśli ona się zjawi?... Jeśli cierpi?...
- Wtedy Merrick będzie wiedziała, jak jej pomóc - odpowiedziałem pospiesznie. - Ja będę wiedział, jak jej pomóc. Każde medium w Talamasce zna się na tych sprawach.
Skinął głową.
- Na to właśnie liczyłem. Ale... widzisz... nie wydaje mi się, by Claudia się zagubiła... jeśli już, to chciała tu pozostać. A wtedy potrzebna nam będzie cała ogromna moc Merrick, żeby przekonać ją, że poza tym leży kres wszelkiego bólu.
- Masz rację.
- Cóż, miałeś ze mną już dość zmartwień jak na jeden wieczór - rzekł nagle. - Muszę wyjść. Wiem, że Lestat poszedł do starego sierocińca. Słucha tam muzyki. Chcę się przekonać, że nie wedrą się tam żadni intruzi.
Wiedziałem, że to tylko wymówka. Lestat, bez względu na stan umysłu, potrafiłby obronić się przed właściwie każdym niebezpieczeństwem, lecz usiłowałem przyjąć te słowa jak na dżentelmena przystało.
- Czuję ogromne pragnienie - dodał, zerkając na mnie z lekkim uśmieszkiem. - Masz rację. Tak naprawdę wcale nie idę na spotkanie z Lestatem. Byłem już w St. Elizabeth. Lestat przebywa sam na sam ze swą muzyką, tak jak lubi. Strasznie chce mi się pić. Zamierzam wyjść na łów. I chcę to zrobić w samotności.
- Nie - odparłem cicho. - Pozwól mi iść z sobą. Po tym, co zrobiła Merrick, nie chcę być sam.
I choć z pewnością nie było to w jego zwyczaju, Louis zgodził się.
Wyszliśmy wspólnie, idąc dość szybko, dopóki nie oddaliliśmy się od rzęsiście oświetlonych przecznic Rue Bourbon i Rue Royale.
Wkrótce Nowy Orlean otworzył przed nami swe podbrzusze; weszliśmy w głąb zrujnowanej dzielnicy, bardzo podobnej do tej, w której kiedyś poznałem Wielką Nananne. Lecz jeśli tej nocy w okolicy znajdowały się jakieś potężne czarownice, nie byłem w stanie wychwycić ich obecności.
Teraz pozwólcie, że opowiem wam pokrótce o Nowym Orleanie i o tym, co dla nas sobą przedstawia.
Po pierwsze i najważniejsze, nie jest to ogromne miasto pokroju Nowego Jorku czy Los Angeles. Mimo że jest to niewielkie miejsce, posiada całkiem spory światek niebezpiecznych łotrzyków.
Prawdę mówiąc, nie jest w stanie wykarmić trzech głodnych wampirów. Kiedy zaś przybywa doń większa liczba krwiopijców, nieopanowane pragnienie krwi powoduje niepotrzebne poruszenie.
Stało się tak całkiem niedawno, z powodu wydania przez Lestata swych wspomnień o spotkaniu z diabłem Memnochem. Wówczas wielu pradawnych ściągnęło do Nowego Orleanu, podobnie jak wielu wyrzutków wampirzego rodu - stworzeń o ogromnych apetytach i niewielkim szacunku dla naszego gatunku oraz sposobów kamuflażu, do jakich musimy się uciekać, żeby przetrwać we współczesnym ludzkim świecie.
Podczas tego zjazdu zdołałem namówić Armanda, żeby podyktował mi swe wspomnienia; wprowadziłem także w obieg, za jej zgodą, stronice pamiętników Pandory.
Te opowieści przyciągnęły jeszcze większą liczbę zbłąkanych wampirów - tych stworzeń, które, pozbawione mistrzów i opowiadające kłamstwa na temat swego powstania, często dręczą swe śmiertelne ofiary i nie szanują ich do tego stopnia, że wszyscy możemy mieć z tego powodu problemy.
Na szczęście to niełatwe spotkanie nie trwało zbyt długo.
Mimo że Mariusz, dziecko dwóch tysiącleci, i jego ukochana, śliczna Pandora z niechęcią odnosili się do tych młodych krwiopijców, nie mieli zamiaru ich skrzywdzić czy też zmusić do ucieczki. Reagowanie w obliczu podobnej katastrofy nie leżało w ich naturze, mimo że byli oburzeni zachowaniem tych dzieciaków.
Jeśli zaś idzie o matkę Lestata, Gabrielle, jedną z najzimniejszych i najbardziej fascynujących wampirzyc, jakie poznałem, tak długo jej to nie obchodziło, jak długo nikt nie usiłował skrzywdzić jej syna.
Cóż, tak naprawdę nie wchodziło to w rachubę. Nikt nie mógłby tego dokonać. O ile wiemy, nie jest to możliwe. Czy może raczej, niech mi będzie wolno powiedzieć, jego własne przedsięwzięcia skrzywdziły go znacznie bardziej niż jakikolwiek inny wampir. Jego podróż do nieba i piekła z Memnochem - czy była ona nadnaturalna czy iluzyjna - zostawiła go duchowo okaleczonego do tego stopnia, że przestał naprawdę być tym królewskim diabłem, jakiego zawsze w nim kochaliśmy.
Jednakże kiedy okrutni i paskudni krwiopijcy dobijali się do drzwi St. Elizabeth i wchodzili po żelaznych schodkach do naszego mieszkania przy Rue Royale, to Armand zdołał wyrwać Lestata ze snu i zmusić do zapanowania nad sytuacją.
Lestat, który już zbudził się, by posłuchać muzyki fortepianowej innego wampira, za tę inwazję winił siebie. To on założył Stowarzyszenie Wymownych, jak później zaczęto nas nazywać. Wtedy też zapowiedział nam, swym przyciszonym głosem niemal całkowicie pozbawionym entuzjazmu, że doprowadzi wszystko do właściwego stanu.
Armand - który w przeszłości przewodniczył niejednemu stowarzyszeniu wampirów i niejedno zniszczył - pomógł Lestatowi w masakrze niechcianych okrutnych wampirów, zanim cienka kurtyna iluzji została kompletnie rozdarta przed śmiertelnikami.
Ponieważ Lestat posiada dar ognia, jak inni to nazywają - czyli potrafi za pomocą telekinezy wzniecić pożar - udało mu się zniszczyć w ten sposób wszystkich tych, którzy naruszyli świętość jego legowiska i tych, którzy nastąpili na odciski spokojnym starszym - Mariuszowi, Pandorze, Santinowi, a także Louisowi i mnie. Armand rozerwał na sztuki wielu innych.
Tych kilku, którzy nie zginęli, opuściło miasto w wielkim pośpiechu, lecz wielu z nich zdążył dopaść Armand, który nigdy nie okazywał żadnej litości złym, pozbawionym serca czy celowo okrutnym stworzeniom.
Potem zaś - kiedy stało się jasne dla wszystkich, że Lestat wrócił do stanu odrętwienia sennego, pogrążony kompletnie w muzyce płynącej z płyt, które przynosiliśmy mu ja i Louis - starsi, Pandora i Mariusz, Santino, a także Armand i jego dwóch młodych przyjaciół, stopniowo poszli swoimi drogami.
To rozstanie było konieczne, ponieważ żadne z nas nie jest w stanie wytrzymać towarzystwa tak wielu wampirów naraz.
I jak to jest z Bogiem i Szatanem, ludzie są dla nas najważniejsi. Wiedziemy więc swój żywot głęboko pośród śmiertelnego świata i jego wielu skomplikowanych wyborów.
Oczywiście jeszcze nie raz spotkamy się w przyszłości. Wiemy, jak się kontaktować ze sobą nawzajem. Wcale nie rezygnujemy z pisania listów albo innych form komunikacji. Starsi telepatycznie wyczuwają, kiedy młodsi wpadają w kłopoty i vice versa. Lecz jak na razie tylko Lestat, Louis i ja nawiedzamy ulice Nowego Orleanu. I tak będzie przez jakiś czas.
To oznacza - jeśli mam być dokładny - że jedynie Louis i ja polujemy na śmiertelników, gdyż Lestat po prostu nie musi już pić krwi. Posiada boskie ciało, zdusił w sobie pragnienie krwi, które nadal nawiedza nawet najpotężniejszych z nas, i leży zasłuchany w swą muzykę.
Tak więc Nowy Orlean, w całej swej gorącej i dusznej krasie, karmi jedynie dwa wampiry. Mimo to musimy być niezwykle ostrożni. Musimy zacierać nasze ślady. Przysięgliśmy karmić się jedynie złoczyńcami - jak dawno temu przykazał Mariusz - jednakże pragnienie krwi to koszmarna rzecz.
Zanim wrócę do mej opowieści - o tym, jak to we dwóch z Louisem wyszliśmy do miasta tego konkretnego wieczora - pozwólcie mi jeszcze poświęcić chwilę Lestatowi.
Osobiście wcale nie uważam, żeby wszystko z nim związane było tak proste, jak zdają się wierzyć inni. Wcześniej opowiedziałem wam w kilku zdaniach, jak mój ukochany wampir spędza czas, pogrążony w śnie podobnym do śpiączki, zasłuchany w muzykę. Lecz istnieją także bardzo niepokojące aspekty jego obecności, którym nie sposób zaprzeczyć, a których nie potrafię zrozumieć.
Nie potrafię czytać w jego myślach, gdyż to on uczynił mnie wampirem, i jako jego potomek znajduję się zbyt blisko niego, by posłużyć się podobną formą komunikacji. Mimo to odbieram pewne sygnały, kiedy tak leży zasłuchany w Beethovena, Brahmsa, Bacha, Chopina, Verdiego, Czajkowskiego - których tak uwielbia - czy też w innych kompozytorów.
Podzieliłem się tymi wątpliwościami i niepokojami z Mariuszem, Pandorą i Armandem, lecz żadne z nich nie było w stanie przebić się przez nadnaturalną zasłonę milczenia, którą rozciągnął nad swą duszą i ciałem.
- Jest zmęczony - powiedzieli mi. - Wkrótce znowu będzie sobą.
Wcale w to nie wątpię. Naprawdę. Lecz, mówiąc otwarcie, jest z nim coś nie tak, bardziej niż większość się domyśla. Są takie momenty, kiedy wiem, że opuścił swe ciało.
To może oznaczać, że wysyła swą duszę i swobodnie przemieszcza się po świecie. Przecież wie, jak tego dokonać. Nauczył się tego od najbardziej pradawnych z nas; udowodnił, że potrafi to zrobić, kiedy odstawił tę sztuczkę ze Złodziejem Ciał.
Lecz Lestat nie lubi tej mocy. I nikt, komu kiedykolwiek ukradziono ciało, nie będzie posługiwał się nią zbyt często ani nazbyt długo.
Czuję, że jest to coś znacznie bardziej poważnego. Lestat nie zawsze panuje nad swoim ciałem, i nad duszą także. Musimy więc zaczekać, aby przekonać się co do warunków i wyniku bitwy, która nadal być może się toczy.
Jeśli zaś idzie o jego wygląd - Lestat leży na podłodze w Kaplicy lub w naszym mieszkaniu na swym ogromnym łożu z baldachimem, z otwartymi oczyma, choć zapewne nic nie widzi. Po okropnej awanturze zgodził się od czasu do czasu zmieniać ubranie, i teraz najczęściej widujemy go w czerwonych staromodnych kubrakach ozdabianych koronkami, ciężkich koszulach, wąskich spodniach i zwyczajnych czarnych butach.
Inni biorą to przywiązywanie wagi do stroju za dobry znak. Ja wierzę, że Lestat robi to wszystko, abyśmy zostawili go w spokoju.
No i to byłoby na tyle. Nie wydaje mi się, żebym miał cokolwiek do dodania na ten temat. Nie potrafię obronić go przed tym, co się z nim teraz dzieje, a właściwie nikt nigdy nie zdołałby ochronić go czy powstrzymać, bez względu na to, co by się działo.
Teraz pozwólcie, że wrócę do mej opowieści.
Wraz z Louisem weszliśmy daleko w głąb tej okropnej części miasta, gdzie większość domów stoi opuszczona, a te kilka, po których widać, że są zamieszkane, mają żelazne kraty w oknach i drzwiach.
Jak zawsze w każdej dzielnicy Nowego Orleanu, doszliśmy na odległość kilku przecznic od targowej ulicy, gdzie znajdowało się wiele opuszczonych sklepów, które dawno temu zostały na głucho zabite deskami. Jedynie „klub towarzyski”, jak go nazywano, przejawiał drobne ślady aktywności - w środku zawsze znajdowało się kilku pijaków grających w kości i karty do białego rana.
Kiedy tak szliśmy - ja za Louisem, bo wszak były to jego łowy - dotarliśmy wkrótce do niewielkiego budyneczku wciśniętego pomiędzy rozpadające się magazyny, do smutnej ruinki, której frontowe stopnie nieomal całkowicie skryte były w chwastach.
W środku znajdowali się ludzie - natychmiast to wyczułem - a każdy z nich był w odmiennej kondycji psychicznej.
Pierwszym umysłem, który mi się ujawnił, był umysł starej kobiety, która obserwowała małą, tanią wanienkę z niemowlęciem w środku; kobieta ta właśnie modliła się do Boga, żeby dał jej wytchnienie od życia, a zwłaszcza od dwojga młodych ludzi, którzy pili i brali narkotyki w pokoju od frontu.
Cicho i zręcznie Louis poprowadził mnie zarośniętą dróżką na tyły maleńkiej chaty i, przez okienko ponad mruczącym klimatyzatorem, bezszelestnie spojrzał na zrozpaczoną kobietę, która ocierała twarzyczkę cichutkiego niemowlęcia.
Ciągle i ciągle od nowa słyszałem jej głos powtarzający, że nie wie, co zrobi z tymi młodymi ludźmi, którzy bawią się w pokoju od frontu, którzy zniszczyli jej dom i mieszkanie, którzy podrzucili jej nieszczęsne dzieciątko, które z pewnością umrze z głodu, porzucone przez matkę, pijaną i kompletnie nim nie zainteresowaną.
Stojąc przy tym okienku, Louis wyglądał jak anioł śmierci.
Wyjrzałem zza ramienia Louisa, żeby lepiej widzieć, i przekonałem się, że staruszka nie tylko zajmuje się niemowlęciem, lecz jednocześnie prasuje ubrania, siedząc przy niskiej desce. Od czasu do czasu starowinka wyciągała rękę i głaskała dziecko, spoczywające w tandetnej kołysce.
Zapach świeżo prasowanych ubrań, ciepłej bawełny i bielizny był w przedziwny sposób słodki; nieco woniejący spalenizną, lecz miły.
Teraz dopiero dostrzegłem, że w pokoju pełno jest ubrań i doszedłem do wniosku, że kobiecina najprawdopodobniej w ten sposób zarabia.
- Boże dopomóż mi - szeptała monotonnym, cichym głosem i potrząsała głową, jednocześnie poruszając żelazkiem. - Chciałabym, żebyś zabrał tę dziewczynę i jej przyjaciół. Boże, dopomóż mi, chciałabym, żebyś zabrał mnie z tej doliny ciemności... Och, Panie, byłam tu już tak długo.
Sam pokój miał wygodne meble i wydawał się zadbany: na oparciach foteli wisiały koronkowe chusteczki, podłoga zaś pokryta linoleum lśniła, jak gdyby została niedawno nawoskowana.
Kobieta była mocno zbudowana, włosy nosiła ściągnięte w węzełek na karku.
Louis przeszedł w bok, aby zajrzeć do pozostałych pokoi na tyłach domku, a staruszka, niczego nie świadoma, ciągnęła swą modlitwę.
W kuchni, równie nieskazitelnej, na podłodze także lśniło linoleum, wszystkie naczynia były umyte i ustawione na ociekaczu przy zlewie.
Frontowe pokoje domu opowiadały inną historię. Tutaj młodzi ludzie królowali w zupełnej nędzy: jedno z nich leżało rozciągnięte na brudnym łóżku, pozbawionym nawet prześcieradła; drugie zaś, żałosna istota, siedziało samotnie w saloniku, pogrążone w narkotycznym widzie.
Były to dwie kobiety, choć na pierwszy rzut oka trudno było to określić. Wręcz przeciwnie, ich brutalnie obcięte włosy i wychudzone ciała odziane w dżinsy sprawiały, że wyglądały raczej na pozbawione płci. Na podłodze leżało mnóstwo porozrzucanych ubrań, lecz je także trudno było jednoznacznie określić jako męskie czy damskie.
Był to dla mnie widok nie do zniesienia.
Oczywiście przed swym wyjazdem z Nowego Orleanu Mariusz ostrzegał nas stanowczo, że jeśli nie będziemy karmić się wyłącznie złoczyńcami, wkrótce oszalejemy. Karmienie się dobrymi ludźmi jest wyjątkowo słodkie, lecz po tym nieodwołalnie miłuje się ludzkie życie tak bardzo, że wampir, który tego doświadcza, nie może długo wytrzymać na świecie.
Nie jestem pewien, czy zgadzam się z nim pod tym względem i wydaje mi się, że wielu krwiopijców doskonale radzi sobie, karmiąc się niewinnymi osobami. Ale pomysł picia krwi przestępców jakoś przypadł mi do gustu i sprawił, że mam czystsze sumienie. Intymność ze zbrodniarzami jest tylko czymś, co muszę znosić.
Louis wszedł do domu bocznymi drzwiami, bardzo typowymi w tego rodzaju domkach, które są pozbawione korytarza, a mają wyłącznie pokoje.
Ja sam zostałem na świeżym powietrzu w zarośniętym chwastami ogrodzie; od czasu do czasu spoglądałem w gwiazdy, szukając w nich pocieszenia. Nagle dotarł do mnie nieoczekiwany smród wymiocin, dochodzący z maleńkiej łazienki, kolejnego cudu porządku i czystości w tym morzu brudu.
Zdawało się, że obie młode kobiety gwałtownie potrzebują kogoś, kto uwolniłby je od nich samych, lecz Louis nie przyszedł tu by świadczyć podobne usługi. Był wampirem i to tak głodnym, że aż to czułem w powietrzu. Najpierw udał się do sypialni, gdzie usadowił się na materacu obok chudej dziewczyny, objął ją prawym ramieniem i począł pić.
Na tyłach domu staruszka ciągnęła swą modlitwę.
Zdawało mi się, że Louis na tym poprzestanie, lecz nie miałem aż tyle szczęścia.
Kiedy tylko wypuścił ciało kobiety, które natychmiast przechyliło się i upadło na łóżko, wstał i przez moment stał skąpany w blasku rzucanym przez lampy palące się w pokoju.
Wyglądał wspaniale; światło odbijało się od jego czarnych, falujących włosów i rozszerzonych, zielonych oczu. Krew nadała naturalny kolor jego policzkom. W aksamitnym kubraku o złotych guzikach zdawał się być duchem na tle otaczającego brudu i chropawych kształtów.
Poczułem, jak dech grzęźnie mi w piersi, kiedy powoli jego oczy nabrały skupienia, a on sam wszedł do frontowego pokoju.
Na jego widok druga dziewczyna wydała radosny okrzyk, przez chwilę więc jedynie przyglądał jej się. Siedziała w ogromnym, miękkim fotelu, z szeroko rozrzuconymi nogami i nagimi, pokrytymi bliznami, ramionami zwieszającymi się z poręczy.
Zdawało się, że Louis nie wie, co ma robić. Potem zaś dostrzegłem, jak brak zdecydowania na jego twarzy ustępuje miejsca głodowi. Obserwowałem, jak podchodzi, jak traci wszelką ludzką grację, która została zastąpiona pragnieniem, jak unosi koszmarną, młodą dziewczynę i przyciska usta do jej szyi. Nawet przez moment nie pokazał kłów, ani przez chwilę nie był okrutny. Na koniec ją pocałował.
Potem nastąpiła śmierć, którą miałem okazję dokładnie obserwować zza okna. Wszystko to trwało zaledwie kilka chwil. Z troską ułożył ciało dziewczyny na brudnym fotelu. Potem przy pomocy własnej krwi zasklepił okrągłe ranki na jej szyi, jak bez wątpienia uczynił to samo poprzedniej dziewczynie.
Poczułem, jak ogarnia mnie fala smutku. Życie zwyczajnie wydało mi się nie do zniesienia. Miałem wrażenie, że nigdy więcej nie zaznam bezpieczeństwa czy szczęścia. Nie miałem prawa czuć ani jednego, ani drugiego. Lecz na tyle, na ile było to możliwe, Louis czuł szczęście, jakie krew może dać potworowi. Dobrze wybrał swe ofiary.
Wyszedł z domu przez otwarte frontowe drzwi do ogrodu, na spotkanie ze mną. Transformacja jego twarzy była już kompletna. Wydawał się najprzystojniejszym z mężczyzn; oczy miał całkiem przytomne i niemalże zawzięte, a policzki pięknie zarumienione.
Dla władz wszystko będzie wyglądało rutynowo - śmierć dwóch nieszczęśnic, które zmarły z przedawkowania. Jeśli zaś idzie o staruszkę w pokoju na tyłach - ze swej modlitwy, której nie przerwała ani na chwilę, poczęła już układać piosenkę dla dziecka.
- Zostaw jej coś na pogrzeb - rzekłem przyciszonym głosem. Zdawało się, że nie zrozumiał.
Pospiesznie wszedłem do środka i zostawiłem nieco pieniędzy na zniszczonym stoliku, zasłanym pełnymi popielniczkami i szklankami wypełnionymi winem. Położyłem też kilka banknotów na starej toaletce.
Wracaliśmy do domu. Noc była ciepła i wilgotna, a jednak czuło się czystość w powietrzu; zapach ligustru wypełnił mi płuca.
Skinąłem głową.
Wkrótce wróciliśmy na oświetlone ulice, które obaj tak kochaliśmy.
Louis szedł raźno, w całkowicie ludzkim stylu. Zatrzymał się, żeby zerwać kwiatki rosnące przy płocie lub w czyimś ogrodzie. Śpiewał sobie coś pod nosem. Od czasu do czasu spoglądał na gwiazdy.
Wszystko to sprawiało mi przyjemność, choć zastanawiałem się, jak w imię boskie, mógłbym mieć odwagę karmić się jedynie złoczyńcami lub odpowiadać na modły, jak to dopiero co uczynił Louis. Dostrzegłem ułudę tego wszystkiego. Ogarnęła mnie kolejna fala odosobnienia i poczułem przemożną chęć wyjaśnienia wszystkich moich punktów widzenia, lecz nie był to czas po temu.
Uderzyło mnie, że żyłem jako śmiertelny człowiek, aż do starości, czułem więc więź z rasą ludzką, której większość krwiopijców właściwie nie posiadała. Louis miał dwadzieścia cztery lata, kiedy dobił targu z Lestatem. Ile człowiek może się nauczyć do tego czasu i ile może potem z tego zapomnieć?
Możliwe, że kontynuowałbym ten tok rozumowania i nawet podjąłbym rozmowę z Louisem na ten temat, gdyby ponownie coś mnie nie rozkojarzyło. Był to ogromny czarny kot, który wyskoczył zza żywopłotu i zatrzymał się tuż przed nami.
Przystanąłem w pół kroku. Podobnie jak Louis, choć on uczynił to tylko dlatego, że ja się zatrzymałem.
Minął nas samochód i w świetle jego reflektorów oczy kota wydały się nagle złote. Zaraz potem kot - naprawdę największy przedstawiciel domowych kotów, jakiego w życiu widziałem - wystrzelił z powrotem w mroki nocy dokładnie tak samo zwinnie i szybko, jak się pojawił.
- Chyba nie sądzisz, że to zły omen - mruknął Louis; uśmiechnął się do mnie. Droczył się ze mną. - Davidzie, wszak nie jesteś przesądny, jak mawiają śmiertelnicy.
Uwielbiałem ten lekko kpiący ton w jego głosie. Uwielbiałem widzieć go tak ożywionego, pełnego krwi, niemalże ludzkiego. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć.
Wcale mi się ten kot nie podobał. Byłem wściekły na Merrick. Gdyby zaczęło padać, ją obarczyłbym winą za deszcz. Czułem się tak, jakby rzuciła mi wyzwanie. Sam siebie doprowadzałem do wściekłości. Nie odezwałem się ani słowem.
- Kiedy pozwolisz mi poznać Merrick? - spytał.
- Najpierw musisz poznać jej historię - odparłem - lub raczej tę cześć, którą znam. Jutro nakarm się wcześnie, i kiedy przyjdę do naszego mieszkania, opowiem ci wszystko, co powinieneś wiedzieć.
- A potem porozmawiamy o spotkaniu?
- A potem będziesz mógł podjąć decyzję.
Kiedy obudziłem się następnego wieczoru, niebo było nadzwyczaj czyste i pełne doskonale widocznych gwiazd. Był to dobry omen dla wszystkich znajdujących się w stanie łaski. Nie jest to normalna rzecz w Nowym Orleanie, gdyż powietrze przepełnione jest tu wilgocią i niebo często skryte jest za zasłoną mgły, chmur i odbijającego się w nich ulicznego światła.
Ponieważ nie musiałem zaspokajać głodu, udałem się bezpośrednio do hotelu Windsor Court; po raz kolejny wszedłem do ślicznego, nowoczesnego holu, który mimo to posiadał elegancję starszych przybytków tego typu, i poszedłem do pokoju Merrick.
Poinformowano mnie, że dopiero co wyszła, a pokojówka już przygotowywała pokój do przyjęcia następnego gościa.
Ach, została dłużej, niż się spodziewałem, choć miałem nadzieję, że zostanie jeszcze dłużej. Domyślałem się, że była w drodze do bezpiecznego zakątka Talamaski zwanego Dębowym Rajem, sprawdziłem jeszcze w recepcji, czy nie zostawiła dla mnie jakiejś wiadomości. Zostawiła.
Zaczekałem, aż zostanę sam i dopiero wtedy przeczytałem krótki liścik:
„Pojechałam do Londynu, żeby wziąć ze skarbca przedmioty, które, jak wiemy, należały do dziecka”.
Więc sprawy zaszły aż tak daleko!
Oczywiście miała na myśli różaniec i pamiętnik, który nasza koleżanka po fachu, Jesse Reeves, znalazła w mieszkaniu przy Rue Royale ponad dziesięć lat wcześniej. Jeśli zaś pamięć mnie nie myli, było tam też kilka innych rzeczy, zabranych - przed ponad stu laty - z pokoju w paryskim hotelu, gdzie, jak utrzymywała służba, mieszkały wampiry.
Przeraziło mnie to.
Czego się spodziewałem? Że Merrick odmówi mej prośbie? Lecz mimo to nie oczekiwałem, że zacznie działać tak szybko. Wiedziałem, że może zdobyć te przedmioty, gdyż miała wyjątkowo potężną pozycję w Talamasce i właściwie nieograniczony dostęp do skarbca.
Przeszło mi przez myśl, że powinienem spróbować zadzwonić do niej do Dębowego Raju i powiedzieć, że musimy jeszcze porozmawiać o całej sprawie, lecz nie mogłem podjąć takiego ryzyka.
Mieszkało tam niewielu członków Talamaski, a każdy z nich posiadał jakieś nadprzyrodzone zdolności, i na dodatek każdy inne. Telefon potrafi być potężnym łącznikiem pomiędzy duszami, a ja zwyczajnie nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby ktoś wyczuł, iż po drugiej stronie dzieje się coś „dziwnego”.
Zostawiłem sprawy własnemu biegowi i udałem się do naszego mieszkania przy Rue Royale.
Kiedy wchodziłem w bramę, poczułem, jak coś miękkiego przesuwa się po mojej nodze. Zatrzymałem się i wpatrywałem w ciemności, dopóki nie dostrzegłem kształtu ogromnego, czarnego kota. Z pewnością musiał to być inny przedstawiciel tej rasy, gdyż nie wyobrażałem sobie, by tamten kot szedł za nami aż do domu.
Kot znikł w mrokach ogrodu i kiedy doszedłem do żelaznych schodków, już go nawet nie słyszałem. Nie podobało mi się to. Nie podobał mi się ten kot. Zupełnie mi się nie podobał. Przez chwilę rozglądałem się po ogrodzie. Obszedłem fontannę, niedawno oczyszczoną i wypełnioną złotymi rybkami; przez dłuższą chwilę przyglądałem się twarzom kamiennych cherubinków, które trzymały w dłoniach konchy, obecnie wyczyszczone z resztek mchu i glonów - potem zaś przyjrzałem się zarośniętym klombom pod ceglaną ścianą.
Podwórko było zadbane, choć wymknęło się spod kontroli - kamienne płyty chodnika były zamiecione, lecz rośliny rozrosły się dziko. Lestat prawdopodobnie tego właśnie chciał, jeśli w ogóle go to obchodziło. A Louis wprost to kochał.
Nagle, kiedy już podjąłem decyzję, by iść na górę, ponownie dostrzegłem kota - ogromne, czarne monstrum (albo ja po prostu nie lubię tych stworzeń) - skradającego się po murze.
Wiele myśli przemykało przez mój umysł. Czułem cały czas rosnące podniecenie na myśl o projekcie Merrick, a jednocześnie niechęć, która wydawała się tego ceną. Przestraszył mnie jej nagły wyjazd do Londynu i to, że miałem na nią tak ogromny wpływ, iż porzuciła wszelkie projekty, nad którymi pracowała dotychczas.
Czy powinienem powiedzieć Louisowi, co zrobiła? To by dodało ostateczności naszym planom.
Wszedłszy do mieszkania, włączyłem wszystkie elektryczne lampy we wszystkich pokojach, szczegół, który od jakiegoś czasu stał się naszym zwyczajem; dzięki niemu miałem choćby najmniejsze poczucie normalności, nawet jeśli było ono złudne; a z drugiej strony, może normalność zawsze jest iluzją - kimże ja jestem, by to osądzać?
Louis zjawił się zaraz po mnie; wszedł cicho po schodach od tyłu. Byłem tak pobudzony, że słyszałem bicie jego serca, nie kroki.
Znalazł mnie na tyłach domu w salonie, najbardziej oddalonym od gwaru turystów na Rue Royale. Okna pomieszczenia wychodziły na ogród; właśnie wyglądałem przez jedno z nich, starałem się znowu wypatrzyć tego kota, choć sam przed sobą się do tego nie przyznawałem. Zauważyłem, że bugenwilla nieomal całkowicie pokryła wysokie ściany odgradzające i chroniące nas przed światem. Wistaria także rosła jak szalona, sięgała z murów aż do żelaznej balustrady balkonu i usiłowała wspiąć się na dach.
Cały czas nie potrafiłem przyzwyczaić się do szalonej, bogatej roślinności Nowego Orleanu.
Czułem ogromną radość za każdym razem, kiedy znalazłem chwilę czasu, by przystanąć, spojrzeć na kwiaty, nacieszyć się ich zapachem, zupełnie jakbym nadal miał prawo to czynić, jakbym nadal pozostawał częścią natury i śmiertelnym człowiekiem.
Louis był równie elegancko i wytwornie ubrany co poprzedniego wieczora. Miał na sobie doskonale skrojony czarny garnitur i kolejną śnieżnobiałą, piękną koszulę oraz ciemny, jedwabny krawat. Włosy jak zwykle opadały mu ciemną falą na ramiona, a zielone oczy miał wyjątkowo jasne.
Najwyraźniej już zdążył się najeść. To było oczywiste. Bladość jego cery znowu została zmatowiona świeżą krwią, płynącą teraz w jego żyłach.
Podziwiałem tę uwodzicielską troskę o szczegóły. Podobała mi się. Zdawało się, że pomaga mu w osiągnięciu jakiegoś wewnętrznego spokoju lub przynajmniej w przytłumieniu wewnętrznej rozpaczy.
- Usiądź sobie wygodnie na kanapie - zaprosiłem.
Sam zająłem fotel, w którym on siedział poprzedniej nocy.
Mały salon wokół nas pełen był antycznych lamp, na podłodze leżał dywan w głębokim odcieniu czerwieni, a w wypolerowanej podłodze odbijało się światło. Na wpół świadomie rejestrowałem piękne francuskie obrazy wiszące na ścianach. Zdawało się, że nawet najdrobniejszy szczegół przynosi tu ukojenie.
Zdałem sobie sprawę, że w tym samym pokoju, ponad sto lat wcześniej, Claudia usiłowała zamordować Lestata. Jednakże to on sam chciał tu wrócić i przez kilka lat czuł się tu wspaniale, więc tamta stara sprawa nie miała już dla mnie większego znaczenia.
Nagle zrozumiałem, że muszę powiedzieć Louisowi o wyjeździe Merrick do Anglii. Musiałem mu powiedzieć - co sprawiało, że czułem się bardzo nieswojo - że w dziewiętnastym wieku Talamasca zabrała jego rzeczy z pokoju w hotelu Saint - Gabriel w Paryżu.
- Wiedzieliście o naszym pobycie w Paryżu? - spytał. Krew napłynęła mu do policzków.
Przez długi czas zastanawiałem się nad odpowiedzią.
- Tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy - rzekłem. - Och, oczywiście, że wiedzieliśmy o istnieniu Teatru Wampirów, a także o tym, że aktorzy nie byli ludźmi. Co się zaś tyczy ciebie i Claudii, były to raczej domysły pojedynczego detektywa. Kiedy porzuciłeś swe rzeczy w hotelu i widziano cię opuszczającego Paryż w towarzystwie innego wampira, bardzo ostrożnie udaliśmy się po wszystko, co zostawiłeś w pokoju.
Zaakceptował to dość spokojnie. Potem się odezwał:
- Dlaczego nigdy nie próbowaliście ujawnić istnienia wampirów z teatru? Dlaczego nigdy nie usiłowaliście ich skrzywdzić?
- Gdybyśmy usiłowali ujawnić istnienie wampirów w Paryżu, zostalibyśmy wyśmiani bez litości - odparłem. - Poza tym my po prostu tak nie działamy. Louis, myśmy nigdy tak naprawdę nie rozmawiali o Talamasce. Dla mnie to jak rozmowa o kraju, którego stałem się zdrajcą. Musisz jednak zrozumieć, że Talamasca obserwuje, naprawdę obserwuje i liczy na własne przetrwanie na przestrzeni dziejów. Taki jest jej główny cel.
Urwałem. Z jego twarzy nie dało się wiele wyczytać, choć wydawał się nieco zasmucony.
- Więc Merrick przyniesie ubranie Claudii...
- Owszem. Sam nie jestem do końca pewien, co znajduje się w tym skarbcu. - Urwałem. Dawno temu przyniosłem Lestatowi prezent z naszego skarbca, lecz wtedy byłem jeszcze śmiertelnikiem. W tej chwili nie potrafiłem wyobrazić sobie obrabowania Talamaski z czegokolwiek.
- Często rozmyślałem o waszych archiwach - odezwał się Louis. Potem zaś dodał bardzo łagodnie: - Nigdy nie chciałem pytać. To Claudię chcę zobaczyć, a nie przedmioty, które po sobie zostawiliśmy.
- Rozumiem, o co ci chodzi.
- Lecz są one ważne dla magii, nieprawdaż? - spytał.
- Owszem. Być może zrozumiesz to lepiej, kiedy opowiem ci o Merrick.
- A co chcesz, żebym o niej wiedział? - spytał z wielką szczerością w głosie. - Chętnie cię wysłucham. Wczoraj opowiedziałeś mi o waszym pierwszym spotkaniu. Kiedy pokazała ci swoje dagerotypy...
- Owszem, to było nasze pierwsze spotkanie. Lecz jest znacznie, znacznie więcej... Pamiętaj, co ci wczoraj powiedziałem. Merrick jest potężną czarownicą, wiedźmą, Medeą... a my możemy wpaść w jej pułapkę równie łatwo jak istoty śmiertelne.
- Ja mam tylko jedno życzenie - odpowiedział Louis. - Ja chcę tylko zobaczyć ducha Claudii.
Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Zdaje się, że go zraniłem. Zrobiło mi się przykro.
- Zrozum, że pewne niebezpieczeństwo czai się na drodze do zdarzeń nadprzyrodzonych - nalegałem. - Pozwól mi jednak, że opowiem ci wszystko, co wiem o Merrick. Co sądzę, że mogę ci opowiedzieć.
Opowiadałem mu swe wspomnienia chronologicznie.
Nieledwie kilka dni po tym, jak Merrick zjawiła się w Dębowym Raju dobre dwadzieścia lat temu, we trójkę - Aaron, Merrick i ja - wybraliśmy się do Nowego Orleanu na spotkanie z Wielką Nananne.
Moje wspomnienia były wyjątkowo wyraziste.
Minęły już ostatnie chłodne dni wiosny i właśnie wpadliśmy w wilgotną, gorącą aurę, która - ponieważ kocham tropikalny klimat - sprawiała mi ogromną przyjemność. Nie czułem najdrobniejszego nawet żalu z powodu wyjazdu z Londynu.
Merrick nadal nie wyjawiła nam dnia, w którym Wielka Nananne, wedle własnej przepowiedni, miała się rozstać z tym światem. Także Aaron, mimo że we śnie to on podał jej fatalną datę, nie miał pojęcia, kiedy ma się to stać.
Choć Aaron przygotował mnie na widok starej części Nowego Orleanu, do której się udawaliśmy, byłem zszokowany widokiem całej dzielnicy, pełnej rozwalających się domów wszelkich wielkości i stylów, pełnej przerośniętych oleandrów, które kwitły w najlepsze w wilgotnym upale - najbardziej jednak zdumiała mnie mała chatka należąca do Wielkiej Nananne.
Dzień, jak już wspomniałem, był ciepły i wilgotny, od czasu do czasu zdarzały się rzęsiste, gwałtowne ulewy, i choć jestem wampirem już od pięciu lat, doskonale pamiętam promienie słoneczne, przeświecające przez strugi deszczu i odbijające się w wąskich, połamanych chodnikach, a także zielska wyrastające z rynsztoków, gęstwę dębów, wierzb i innych drzew, wyrastających zewsząd - kiedy szliśmy powoli do domu, który Merrick miała na dobre opuścić.
Wreszcie dotarliśmy do wysokiego, żelaznego płotu. Dom okazał się znacznie większy niż wszystkie dokoła i znacznie starszy.
Był to jeden z tych domów w stylu Luizjany, które stoją na ceglanej podmurówce, mają frontowe kolumny wysokie na trzy metry, a centralne, drewniane schody unoszą się wprost z frontowej werandy. Rząd prostych kolumn podtrzymywał taras na piętrze, a drzwi wejściowe przypominały drzwi w Dębowym Raju, ozdobione u góry podobnym wachlarzykiem szybek.
Od frontu domu znajdowały się wysokie od podłogi do sufitu okna, lecz były one pozaklejane gazetami, co sprawiało, że dom wydawał się opuszczony i zaniedbany. Suche drzewa wyciągały pogięte ramiona po obu stronach ganku, co czyniło go bardziej ponurym; hol, do którego weszliśmy, był ciemny i pusty, choć widać było otwarte drzwi po przeciwnej stronie. Nigdzie nie było schodów na strych, choć musiał tam być, gdyż nad całym domem rozciągał się wysoki, stromy dach. Poza otwartymi tylnymi drzwiami rozciągała się splątana masa zieleni.
Dom miał po trzy pokoje po obu stronach korytarza, co dawało sześć pomieszczeń na parterze; w pierwszym z nich znaleźliśmy Wielką Nananne. Staruszka leżała na ogromnym mahoniowym łożu w plantatorskim stylu, pozbawionym baldachimu, przykryta kilkoma warstwami ręcznie szytych kołder. Kiedy mówię o plantatorskim stylu, mam na myśli meble tak ogromne, a jednocześnie często wtłoczone do tak maleńkich pomieszczeń, że człowiekowi na sam widok przychodzą na myśl ogromne przestrzenie wiejskich posiadłości, dla których takie meble musiały chyba być projektowane. Także mahoniowe kolumny łóżka, choć artystycznie zdobione, były w sumie proste.
Kiedy tak patrzyłem na maleńką staruszkę o wysuszonej pożółkłej twarzy na tle poplamionej poduszki, na górę kołder, pod którymi właściwie nie było widać ciała, w pierwszej chwili pomyślałem, że nie żyje.
Mógłbym przysiąc na wszystko, co wiedziałem o duchach i ludziach, że to zasuszone, małe ciało leżące na łóżku jest pozbawione duszy. Może marzyła o śmierci i pragnęła jej tak bardzo, że opuściła swą ziemską powłokę na parę chwil.
Gdy mała Merrick stanęła w drzwiach, Wielka Nananne wróciła do siebie i otworzyła żółte oczka. Jej pomarszczona skóra miała cudowny złoty odcień, mimo że z pewnością był on mocno przyblakły przez lata. Miała mały, płaski nosek i usteczka ułożone w uśmiech. Włosy zaś rzadkie i siwe.
Elektryczne lampy, dość brudne i chyba własnoręcznej roboty, stanowiły wraz z kilkoma ogromnymi świecami, płonącymi na stojącym nieopodal ołtarzu, jedyne oświetlenie pokoju. Nie mogłem dostrzec go wyraźnie, bo wydawał się pogrążony w mroku - stał tuż przy zaklejonych gazetami oknach. Ponadto ludzie przebywający w pokoju całkowicie pochłonęli moją uwagę.
Aaron przysunął sobie stare krzesło z wysokim oparciem i usiadł obok łóżka staruszki.
Łóżko śmierdziało chorobą i brudem.
Na rozpadających się ścianach dostrzegłem ponaklejane stronice gazet i święte obrazki. Z wyjątkiem sufitu, który był mocno popękany i odłaziła z niego farba, nie widziało się tu ani jednego pustego kawałka tynku. Jedynie okna z boków posiadały zasłony, lecz szyby w nich były popękane, a tam, gdzie całkiem wypadły, także naklejono gazety. Za nimi widać było wieczną zieleń.
- Sprowadzimy ci tu pielęgniarkę, Wielka Nananne - odezwał się Aaron uprzejmym, szczerym głosem. - Wybacz, że przybycie tu zajęło mi tyle czasu. - Nachylił się ku niej. - Musisz mi zaufać. Kiedy tylko stąd wyjdziemy, natychmiast przyślemy ci pielęgniarkę.
- Przybycie? - spytała staruszka leżąca na zapadających się poduszkach. - Czy ja kiedykolwiek prosiłam... którekolwiek z was... o przybycie do mnie? - W jej głosie nie było śladu francuskiego akcentu. Był on szokująco pozbawiony wieku, niski i mocny. - Merrick, usiądź przy mnie na trochę, cherie. Spokojnie, panie Lightner. Nikt pana nie prosił o przybycie.
Jej ramię uniosło się niczym gałąź drzewa na wietrze, tak było pozbawione życia i koloru; jej przygięte palce przesunęły się po sukience Merrick.
- Widzisz, co pan Lightner mi kupił, Wielka Nananne? - odezwała się Merrick, wskazując otwartymi ramionami na swe nowe rzeczy.
Dopiero teraz zauważyłem, że miała na sobie swe najlepsze ubranie, białą sukieneczkę i czarne, skórzane buciki. Krótkie białe skarpetki wyglądały wyjątkowo dziwnie na tak doskonale rozwiniętej młodej kobiecie, lecz z drugiej strony Aaron widział w niej tylko niewinne dziecko.
Merrick nachyliła się i pocałowała staruszkę w czubek małej głowy.
- Nie musisz się już o mnie dłużej martwić - powiedziała. - Teraz mam już u nich dom, Wielka Nananne.
W tej chwili do pokoju wszedł ksiądz, wysoki, chudy człowiek, chyba równie stary co Wielka Nananne. Poruszał się wolno w swym czarnym habicie, a gruby, skórzany pas zwisał mu nisko na chudych kościach biodrowych; koraliki różańca obijały się cicho o jego udo.
Zdawał się być kompletnie ślepy na naszą obecność; skinął głową staruszce i wyszedł z pokoju bez słowa. Nie potrafiłem nawet odgadnąć, co myśli o ołtarzu stojącym pod oknem.
Poczułem instynktowny niepokój, strach, że może zechcieć nam przeszkodzić - i mając słuszne ku temu powody - w zabraniu do siebie małej Merrick.
Nikt nigdy nie wiedział, który ksiądz mógł o nas słyszeć, który mógł obawiać się lub pogardzać Talamaską, często powodowany wyłącznie prawem Rzymu. Ci, znajdujący się wewnątrz kościelnej hierarchii, uważali nas za kompletnie obcy i tajemniczy zakon. Byliśmy odszczepieńcami i wzbudzaliśmy kontrowersje. Twierdziliśmy, że jesteśmy współcześni, a jednak pradawni; nigdy nie mogliśmy liczyć na współpracę czy choćby zrozumienie Kościoła rzymskiego.
Dopiero kiedy ksiądz wyszedł, a Aaron wrócił do uprzejmej i cichej rozmowy ze staruszką, miałem okazję przyjrzeć się lepiej ołtarzowi.
Był zbudowany z cegieł, od samej podłogi; u dołu miał kształt stopni, które wiodły do szerokiego ołtarza głównego, służącego prawdopodobnie do składana darów. Ogromne, gipsowe postaci świętych tłoczyły się na górze i stały w długich rzędach ciągnących się w obie strony.
Zobaczyłem świętego Piotra, lub Papę Legba z haitańskiego wudu, a także świętą na koniu, która zdawała się być świętą Barbarą, odpowiedniczką Chango lub Xango w candomble, dla którego my zazwyczaj używaliśmy świętego Jerzego. Dziewica Maryja stała tam pod postacią Naszej Pani z Carmel, czyli Ezilie, bogini wudu; u jej stóp leżało mnóstwo kwiatów, a przed nią paliło się najwięcej świec. Wszystkie świece migotały w głębokich, szklanych naczyńkach.
Dostrzegłem świętego Martina de Porres, czarnego świętego z Ameryki Południowej, z miotłą w ręce, a obok niego świętego Patryka spoglądającego na własne stopy zanurzone w wężach. Wszyscy oni mieli swe miejsce w tajnych religiach, które amerykańscy niewolnicy od tak dawna pielęgnowali.
Na ołtarzu, przed posążkami, leżało wiele darów i pamiątek, stopnie poniżej zaś skryte były pod najróżniejszymi przedmiotami, wśród których królowały miseczki z ziarnem, a także stare, ugotowane jedzenie, które już powoli zaczynało psuć się i śmierdzieć.
Im dłużej przyglądałem się temu wszystkiemu, tym więcej widziałem - na przykład dostrzegłem niesłychaną postać Czarnej Madonny z białym Dzieciątkiem w ramionach. Stało tam wiele sakiewek zaciśniętych sznureczkami, kilka cygar nadal zawiniętych w folię, może przeznaczonych na późniejsze ofiary. Po jednej stronie ołtarza stało kilka butelek rumu.
Z pewnością był to największy ołtarz, jaki w życiu widziałem, i wcale nie zdziwiło mnie, że mrówki zabrały cześć jedzenia. Był to nieskończenie bardziej poruszający i przerażający widok niż niewielka ofiara Merrick w pokoju hotelowym poprzedniej nocy. Nawet moje doświadczenia z candomble nie przygotowały mnie na surowość i dzikość tego aktu. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że doświadczenie sprawiło, iż postrzegałem to wszystko jako znacznie bardziej przerażające.
Możliwe, że nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wszedłem głębiej do pokoju, bliżej ołtarza, tak że leżąca na łóżku staruszka i jej towarzysze znaleźli się poza zasięgiem mego wzroku.
Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero głos staruszki.
Odwróciwszy się, zobaczyłem, że siedzi na łóżku sztywno wyprostowana, co przy jej kruchości zdawało się graniczyć z cudem, a także że Merrick ułożyła poduszki za jej plecami, aby mogła wypoczywać w tej pozycji.
- Kapłan candomble - powiedziała do mnie. - Poświęcony Oxali.
No i proszę, właśnie wspomniała mego boga. Byłem zbyt zdumiony, żeby odpowiedzieć.
- Nie widziałam cię w moim śnie, Angliku - ciągnęła. - Przebywałeś w dżunglach, polowałeś na skarby.
- Skarby, proszę pani? - odrzekłem bez namysłu. - Nigdy nie były to skarby w konwencjonalnym sensie tego słowa. Przenigdy.
- Postępuję zgodnie z tym, co widzę w snach - rzekła starowinka, z oczyma cały czas utkwionymi we mnie. - Daję wam więc to dziecko. Strzeżcie się jednak jej krwi. Ona pochodzi od magików znacznie potężniejszych od was.
Po raz kolejny ogarnęło mnie zdumienie. Stanąłem obok łóżka. Aaron wstał z krzesła, abym mógł przejść.
- Wezwałeś Samotnego Ducha, prawda? - spytała. - Czyżbyś przeraził się czegoś w brazylijskiej dżungli?
Było kompletnie nieprawdopodobne, żeby ta kobieta aż tyle o mnie wiedziała. Nawet Aaron nie znał wszystkich moich przygód. Zwykle nie rozwodziłem się nad moimi doświadczeniami z magią candomble, jakby nie było tam zbyt wiele do opowiadania.
Jeśli zaś chodzi o Samotnego Ducha, doskonale wiedziałem, co ma na myśli. Kiedy ktoś wzywa Samotnego Ducha, przywołuje umęczoną duszę, duszę przebywającą w czyśćcu lub związaną z ziemią na własne nieszczęście; przyzywa się ją, aby pomogła w osiągnięciu porozumienia z bogami lub duchami, które przebywają znacznie dalej w przestworzach. To bardzo stara legenda. Była równie stara, co magia pod innymi imionami na innych lądach.
- Och, tak... wielki z ciebie uczony. - Staruszka uśmiechnęła się do mnie tak szeroko, że zobaczyłem jej idealne sztuczne zęby, równie żółte jak ona sama. Jej małe oczka błysnęły mocniej, - A jaki jest status twojej duszy?
- Nie przyszliśmy tu po to, by o tym rozmawiać - odpaliłem, mocno wstrząśnięty. - Wiesz, że chcę chronić twoją córkę chrzestną. Widzisz to chyba w moim sercu.
- Owszem, kapłanie candomble - powtórzyła. - Zobaczyłeś swoich przodków, kiedy zerknąłeś w kielich, nieprawdaż? - Uśmiechnęła się do mnie. Niski tembr jej głosu był dziwnie ponury. - Powiedzieli ci, byś wracał do swego domu, do Anglii, gdyż w przeciwnym razie zatracisz swą angielską duszę.
Wszystko to zarówno było, jak i nie było prawdą. Tak też jej powiedziałem.
- Wiesz coś, lecz nie wszystko - rzekłem. - Magii należy używać w szlachetnym celu. Czy nauczyłaś tego Merrick? - W moim głosie czaiła się złość, na którą ta staruszka nie zasłużyła. Czy nagle zacząłem jej zazdrościć mocy? Nie potrafiłem powstrzymać języka. - Jak twoja magia mogła doprowadzić cię do takiego stanu klęski? - spytałem, wskazując na zapuszczony pokój. - Czy to jest miejsce dla tego pięknego dziecka?
Aaron natychmiast począł błagać mnie, bym zamilkł.
Nawet ksiądz zbliżył się do mnie i zajrzał mi w oczy. Jakby upominając dziecko, potrząsnął głową, zmarszczył ze smutkiem brwi i pogroził mi palcem.
Staruszka roześmiała się cicho, sucho.
- Uważasz ją za piękną, co, Angliku? - mruknęła. - Wy, Anglicy, lubicie dzieci.
- Nic nie może być dalsze od prawdy! - odpaliłem urażony jej sugestią. - Sama nie wierzysz w to, co mówisz! Mówisz tak tylko po to, by oszołomić innych! Przysłałaś tę dziewczynkę do Aarona bez żadnej opieki. - Natychmiast pożałowałem tych słów. Ksiądz z pewnością zaprotestuje, kiedy nadejdzie czas przejęcia opieki nad Merrick.
Dostrzegłem jednak, że jest nazbyt zszokowany moją bezczelnością, żeby dalej protestować.
Biedny Aaron był jak zmrożony. Zachowywałem się niczym zwierzę.
Straciłem panowanie nad sobą i byłem wściekły na staruszkę, która umierała tu na moich oczach.
Jednakże kiedy spojrzałem na Merrick, nie zobaczyłem w jej twarzy nic poza lekkim rozbawieniem, może nawet odrobiną dumy czy triumfu; potem zaś spojrzała staruszce w oczy i zaszła między nimi jakaś cicha wymiana myśli, na której efekt wszyscy zgromadzeni musieli zaczekać.
- Zajmiesz się moją chrześnicą, wiem o tym - odezwała się wreszcie starowinka. Pomarszczone powieki opadły na jej oczy. Zobaczyłem, jak jej klatka piersiowa unosi się pod flanelową koszuliną, a ręka drży na kołdrze. - Nie będziesz się bać jej zdolności.
- Nie, nigdy nie będę się jej bać - odparłem z szacunkiem. Podszedłem bliżej do łóżka. - Ona będzie z nami bezpieczna - dodałem. - Dlaczego starasz się mnie przestraszyć?
Zdawało się, że nie jest w stanie na powrót otworzyć oczu. Wreszcie uczyniła to i spojrzała prosto na mnie.
- Czuję spokój, Davidzie Talbot - powiedziała. Nie przypominałem sobie, by ktokolwiek mnie jej przedstawiał. - Mam się tak, jak zawsze chciałam się miewać. A to dziecko zawsze było tu ze mną szczęśliwe. W tym domu jest wiele pokojów.
- Przepraszam za to, co ci powiedziałem - odparłem pospiesznie. - Nie miałem prawa tego mówić.
Mówiłem z serca.
Westchnęła chrapliwie i spojrzała na sufit.
- Cierpię z bólu - mruknęła. - Chcę umrzeć. Cały czas mnie boli. Wydawałoby się, że mogę to powstrzymać, że znam uroki powstrzymujące ból. Znam uroki dla innych, lecz kto miałby je odprawić nade mną? Poza tym nadszedł już czas... i nadszedł w swoim własnym stylu. Żyłam sto lat.
- Nie wątpię - odparłem, gwałtownie poruszony jej bólem i wyraźnym cierpieniem. - Proszę, nie martw się... możesz zostawić Merrick ze mną.
- Sprowadzimy ci pielęgniarki - dodał Aaron. Taki właśnie był: starał się robić to, co było w jego mocy. - Dopilnujemy, żeby lekarz przyszedł jeszcze dziś. Nie powinnaś cierpieć... z pewnością można coś na to poradzić. Pozwól, że odejdę i wykonam stosowne telefony. Nie zajmie mi to wiele czasu.
- Nie... nie chcę żadnych obcych w moim domu - odparła; spojrzała na niego, a potem na mnie. - Zabierzcie moją chrześnicę, obaj. Weźcie ją i wszystko, co mam w tym domu. Powiedz im, Merrick... powtórz im wszystko, co ci mówiłam. Opowiedz im o wszystkim, czego nauczyli cię twoi wujowie, ciotki i prababki. Ten wysoki, o ciemnych włosach... - zerknęła na mnie - ...on wie o skarbie, który dostałaś od Zimnej Sandry. Możesz mu zaufać. Opowiedz mu o Honey w Blasku Słońca. Czasami wyczuwam wokół ciebie złe duchy, Merrick. - Wlepiła we mnie wzrok. - Utrzymaj je z dala od niej, Angliku. Znasz się na magii. Teraz już rozumiem znaczenie moich snów.
- Honey w Blasku Słońca, co to znaczy? - spytałem.
Ona jednak zacisnęła powieki i wargi. Był to wyjątkowo wymowny wyraz cierpienia. Merrick wzdrygnęła się i po raz pierwszy zdawała się być na granicy łez.
- Nie martw się, Merrick - odezwała się na koniec staruszka. Wycelowała w nią palcem, lecz potem jej dłoń opadła, jakby kobiecina nie miała już siły kontynuować.
Nagle spróbowałem - przy użyciu wszystkich moich sił i zdolności - spenetrować jej umysł. Nic mi z tego jednak nie wyszło, może poza tym, że zdenerwowałem ją, kiedy powinna była odpoczywać.
Pospiesznie usiłowałem naprawić złe wrażenie.
- Proszę nam zaufać - rzekłem. - Merrick jest na dobrej drodze.
Staruszka potrząsnęła głową.
- Wydaje ci się, że magia jest prosta - szepnęła. Nasze oczy spotkały się ponownie. - Myślisz, że możesz zostawić ją za sobą, kiedy uciekasz na drugą stronę oceanu. Wydaje ci się, że les my ster es nie są prawdziwe.
- Nie.
Ponownie się roześmiała niskim, urągliwym śmiechem.
- Nigdy nie widziałeś ich w pełni mocy, Angliku. Sprawiałeś, że przedmioty drżały i trzęsły się, lecz to wszystko. Byłeś obcy w obcym kraju ze swoim candomble. Zapomniałeś o Oxali, lecz on nigdy nie zapomniał o tobie.
W szybkim tempie traciłem pewność siebie.
Zamknęła oczy i zacisnęła szponiastą dłoń wokół cienkiego nadgarstka Merrick. Słyszałem, jak ksiądz odmawia różaniec, a potem, wraz ze świeżością spadającego deszczu, dobiegła mnie woń palonej kawy.
Był to niesłychany i kojący moment - wilgotne, wiosenne powietrze Nowego Orleanu, słodycz spadającego wokół nas deszczu i cichy pomruk gromu przetaczającego się w oddali. Czułem zapach woskowych świec i kwiatów na ołtarzu, a potem znowu dobiegły mnie ludzkie zapachy łóżka. Nagle odniosłem wrażenie, jakby wszystkie te wonie, nawet te uznawane za ostre i nieprzyjemne, były w doskonałej harmonii.
Staruszka rzeczywiście dobrnęła już do swej ostatniej godziny, a ten bukiet zapachów był jedynie naturalny. Musimy przebrnąć przez to, zobaczyć ją i pokochać. Tak należało uczynić.
- Ach, słyszycie ten grom? - spytała Wielka Nananne. Ponownie błysnęła na mnie oczyma. - Idę do domu.
Teraz Merrick była już naprawdę przerażona. W oczach miała dziki błysk, a dłonie jej się trzęsły. Kiedy wpatrywała się w twarz staruszki, w jej oczach nie było nic poza strachem.
Starowinka przewróciła oczyma i zdawała się wyginać plecy w łuk pod kołdrami, lecz te były dla niej za ciężkie i nie zdołała ich nawet poruszyć.
Co mogliśmy uczynić? Umieranie trwać może albo wieczność, albo ledwie sekundę. Ja także się bałem.
Podszedł ksiądz i wysunął się przed nas, żeby spojrzeć jej w twarz. Jego dłoń była równie chuda i pomarszczona jak ręce Wielkiej Nananne.
- Talamasca - szepnęła kobiecina. - Talamasca, weźcie moje dziecko. Talamasca... zaopiekujcie się moim dzieckiem.
Zdawało mi się, że sam zaraz się rozpłaczę. Nieraz stałem przy łożu umierającego. Nigdy nie jest to łatwe, lecz zawsze towarzyszy człowiekowi nutka podniecenia, gdyż śmierć i okropny strach zawsze wzmagają podniecenie, jakby bitwa dopiero co się zaczynała, podczas gdy tak naprawdę właśnie dobiega końca.
- Talamasca - powtórzyła.
Z pewnością ksiądz ją usłyszał. Jednak zupełnie nie zwracał na to uwagi. Nietrudno było mi spenetrować jego umysł. Był tu tylko po to, by dać ostatnie namaszczenie kobiecie, którą znał i szanował. Ołtarz wcale go nie szokował.
- Bóg czeka na ciebie, Wielka Nananne - powiedział cicho, a w jego głosie dźwięczał mocny, lokalny akcent o wiejskim brzmieniu. - Bóg czeka na ciebie, a możliwe, że z nim czekają Zimna Sandra oraz Honey w Blasku Słońca.
- Zimna Sandra - powtórzyła staruszka z długim westchnieniem, które zamieniło się w mimowolny syk. - Zimna Sandra - powtórzyła, jakby modląc się. - Honey w Blasku Słońca... w ręku Boga.
To wyraźnie druzgotało Merrick. Widziałem to na jej twarzyczce. Rozpłakała się. Ta dziewczynka, która do tej pory wydawała się tak silna, teraz nagle stała się krucha, jakby serce miało jej pęknąć.
Staruszka jednak jeszcze nie skończyła.
- Nie marnuj czasu na poszukiwania Zimnej Sandry - powiedziała. - Ani Honey w Blasku Słońca. - Mocniej ujęła nadgarstek Merrick. - Te dwie zostaw mnie. Zimna Sandra zostawiła swe dziecko dla mężczyzny. Nie płacz za nią. Zapalaj świeczki dla innych. Płacz za mną.
Merrick była w strasznym stanie. Płakała bezgłośnie. Pochyliła się i oparła głowę na poduszce obok głowy staruszki, która objęła jej drżące ramiona chudą ręką.
- Moja dziecina - szepnęła. - Moje maleństwo. Nie płacz już za Zimną Sandra. Zimna Sandra zabrała Honey w Blasku Słońca w podróż do piekła.
Ksiądz odsunął się od łóżka. Począł się modlić cichym głosem, odmawiać Zdrowaś Mario po angielsku, a kiedy doszedł do słów: „Módl się za nami, grzesznymi, teraz i w godzinie śmierci naszej” - łagodnie uniósł głos.
- Powiem ci, jeśli je odnajdę - mruknęła Wielka Nananne.
- Święty Piotrze, przepuść mnie przez bramy. Święty Piotrze, wpuść mnie.
Wiedziałem, że woła do Papy Legba. Możliwe, że dla niej obaj, święty Piotr i Papa Legba, byli jednym i tym samym. Ksiądz też pewnie o tym wiedział.
Znowu się zbliżył. Aaron cofnął się, powodowany szacunkiem. Merrick pozostała z głową na poduszce, twarzą ukrytą w pościeli, z dłonią na policzku staruszki.
Ksiądz uniósł prawą dłoń, żeby pobłogosławić ją po łacinie: In nomine Patris, et filii, et spiritu sanctum. Amen.
Czułem, że powinienem stamtąd wyjść, ze zwykłej przyzwoitości, lecz Aaron nie dał mi żadnego znaku. Jakież prawo miałem tam zostać?
Zerknąłem na straszny ołtarz i ogromną postać świętego Piotra z kluczami do niebios, bardzo podobnego do tego, którego zobaczyłem wiele lat później - poprzedniego wieczora - w pokoju hotelowym Merrick.
Cofnąłem się i wyszedłem na korytarz. Wyjrzałem przez tylne drzwi, choć nie byłem pewien, po co to robię, może po to, aby zobaczyć, jak gęstwina zieleni ciemnieje pod wpływem deszczu. Serce waliło mi jak szalone. Ogromne, głośne krople spadały na tylne drzwi domu i zostawiły swe ślady na starym, brudnym drewnie.
Usłyszałem, jak Merrick głośno płacze. Czas zamarł w miejscu, jak może się to zdarzyć w ciepłe popołudnie w Nowym Orleanie. Nagle w płaczu Merrick pojawiła się jeszcze bardziej żałosna nuta. Aaron objął ją ramieniem.
Wreszcie zrozumiała, że staruszka na łóżku naprawdę umarła.
Zdumiałem się. Znałem ją krócej niż godzinę, słyszałem przedziwne rzeczy z jej ust i teraz byłem zdumiony. Nie potrafiłem zrozumieć jej mocy; wiedziałem tylko, że nazbyt wielka część mego doświadczenia w Talamasce jest czysto akademicka, bo stanąwszy twarzą w twarz z prawdziwą magią, byłem nie mniej zszokowany niż zwyczajny człowiek.
Przez trzy kwadranse nie odstępowaliśmy drzwi sypialni. Zdawało się, że wszyscy sąsiedzi chcieli odwiedzić Wielką Nananne.
Z początku Merrick była temu przeciwna, opierała się o Aaro - na i płakała, że nigdy nie odnajdzie Zimnej Sandry i że Zimna Sandra powinna była wrócić do domu.
Namacalna rozpacz tego dziecka była straszna dla nas wszystkich; ksiądz co chwilę podchodził do Merrick, całował ją i głaskał.
Wreszcie przyszły dwie kolorowe dziewczyny, aby zająć się ciałem, obie miały bardzo jasną cerę, lecz jednocześnie widać w nich było bardzo wyraźne wpływy afrykańskiej krwi. Jedną z nich ujęła Merrick za rękę i poprosiła, żeby zamknęła oczy babce. Te kobiety wydawały mi się nadzwyczajnymi zjawiskami. Nie chodziło tylko o ich niesłychanie piękną skórę i jasne oczy. Raczej o staroświeckie, formalne zachowanie, o sposób, w jaki były ubrane - w jedwabne sukienki bez talii i bogatą biżuterię, jakby ta mała ceremonia była dla nich szalenie ważna.
Merrick wróciła do łóżka i wykonała swój obowiązek dwoma placami prawej dłoni. Aaron przystanął obok mnie w korytarzu.
Merrick wróciła i dławiąc się od płaczu, spytała Aarona, czy mógłby na nią zaczekać, aż tamte kobiety umyją Wielką Nananne i zmienią pościel. Odpowiedział, że, naturalnie, poczekamy zgodnie z jej życzeniem.
Przeszliśmy do głównego salonu, znajdującego się po przeciwnej stronie korytarza. Przypomniałem sobie dumne słowa staruszki. Z salonu, przez łukowato sklepione przejście, wchodziło się do ogromnej jadalni; w obu pomieszczeniach znajdowało się mnóstwo kosztownych przedmiotów.
Nad kominkami o bogato zdobionych, białych, marmurowych okapach, wisiały wielkie lustra, a za meble z pięknego mahoniu można by dostać niezłą sumkę.
Tu i ówdzie wisiały pociemniałe portrety świętych. Ogromny kredens pełen był starej, delikatnej, pięknie malowanej porcelany; pod zakurzonymi kloszami stało parę dużych lamp.
Byłoby tu bardzo wygodnie, gdyby nie fakt, że jednocześnie było duszno i gorąco, i choć w oknach brakowało szyb, zdawało się, że przez otwory wpada do środka jedynie wilgoć.
Natychmiast w pokoju zjawiła się następna młoda kobieta, równie egzotycznie piękna i wspaniale odziana jak pozostałe, i zakryła wszystkie lustra. Miała ze sobą ogromny błam czarnego materiału i małą drabinkę. Wraz z Aaronem zrobiliśmy, co w naszej mocy, żeby jej pomóc.
Potem zamknęła klapę staroświeckiego fortepianu, którego wcześniej nawet nie zauważyłem. Następnie podeszła do ogromnego zegara, stojącego w kącie, otworzyła go i zatrzymała wskazówki. Po raz pierwszy usłyszałem jego tykanie w chwili, kiedy się urwało.
Przed domem zgromadził się wielki tłum, białych, kolorowych i ludzi, w których płynęła różnie zmieszana krew wszelkich ras.
Wreszcie pozwolono żałobnikom wejść do środka; była to bardzo długa procesja, wtedy już mogliśmy wraz z Aaronem wyjść na chodnik, gdyż wiedzieliśmy, że Merrick - która stała teraz w głowach łóżkach - otrząsnęła się, choć jest wciąż okropnie smutna.
Ludzie wchodzili do pokoju, stawali w nogach łóżka, po czym wychodzili tylnymi drzwiami i ponownie pojawiali się na ulicy, wychodząc przez małą furtkę z boku ogrodu.
Pamiętam, że byłem pod wrażeniem ciszy i powagi, która tam panowała; zdumiałem się, kiedy na ulicy poczęły pojawiać się eleganckie samochody, z których wyłaniali się dostojnie ubrani ludzie. Oni także wchodzili po drewnianych stopniach do domu.
Z powodu wilgotnego upału moje ubranie stało się nieprzyjemnie miękkie i klejące; kilka razy wchodziłem do domu, aby upewnić się, że Merrick dobrze się czuje. Kilka wiatraków w oknach sypialni i jadalni zostało włączonych i w pokojach zaczęło robić się miło i chłodno.
Dopiero podczas trzeciej wizyty zorientowałem się, że właśnie trwa zbiórka na pogrzeb Wielkiej Nananne. Porcelanowa miseczka na ołtarzu była pełna po brzegi dwudziestodolarowych banknotów.
Jeśli zaś idzie o Merrick, na jej twarzy nie malowały się żadne emocje, kiedy uprzejmie kiwała głową każdej składającej swe uszanowanie osobie. Mimo to oczywiste było, że jest oszołomiona i nieszczęśliwa.
Mijała godzina za godziną. Ludzie nadal przychodzili i wychodzili w tej samej, pełnej szacunku ciszy; zaczynali na powrót rozmawiać dopiero wtedy, kiedy oddalili się spory kawałek od domu.
Słyszałem, jak oficjalnie ubrane kolorowe kobiety rozmawiają ze sobą; usłyszałem ich dziwnie elegancki południowy akcent, kompletnie niepodobny do afrykańskich akcentów, które do tej pory słyszałem.
Aaron zapewnił mnie, że cała ta uroczystość wcale nie jest typowa jak na nowoorleański pogrzeb. Tłum także był dziwny. Zbyt cichy.
Bez trudności wyczuwałem, na czym polega problem. Ludzie obawiali się Wielkiej Nananne; obawiali się także Merrick. Upewniali się, że Merrick ich widzi. Zostawiali mnóstwo dwudziestodolarówek. Na pewno nie będzie mszy pogrzebowej, a ludzie nie wiedzieli, co o tym sądzić. Zdawali się uważać, że powinna się odbyć, lecz sama Wielka Nananne była temu przeciwna.
Na koniec, kiedy ponownie wróciliśmy na chodnik i rozkoszowaliśmy się papierosami, zobaczyłem wyraz troski na twarzy Aarona. Bardzo subtelnym gestem wskazał mi drogi samochód, który właśnie przystanął przy krawężniku.
Wysiadła z niego para białych osób - dość przystojny młodzieniec i szykowna kobieta w okularach w drucianej oprawce. Poszli prosto do schodów, celowo omijając spojrzenia zgromadzonych ludzi.
- To są ci biali Mayfairowie - szepnął Aaron. - Nie mogą mnie tu zobaczyć. - Wspólnie przeszliśmy w głąb alejki, na tyły domu. Wreszcie, kiedy nie dało się dalej iść ze względu na szalejącą wszędzie wistarię, zatrzymaliśmy się.
- Co to znaczy? - spytałem. - Kim są biali Mayfairowie? Dlaczego tu przyjechali?
- Najwyraźniej czuli się w obowiązku - odpowiedział szeptem. - Naprawdę, Davidzie, musimy być cicho. Nie ma takiego członka tej rodziny, który nie miałby jakichś psychicznych zdolności. Wiesz, że na próżno starałem się z nimi skontaktować. Nie chcę, żeby nas tu zobaczyli.
- Ale kim oni są? - nalegałem. Wiedziałem, że istnieje wiele opasłych tomów akt o rodzinie Mayfair. Wiedziałem, że Aaron od lat bada tę rodzinę czarownic. Oczywiście, że o tym wiedziałem, lecz dla mnie, jako dla Przełożonego Zakonu, była to tylko jedna historia spośród tysiąca.
Egzotyczny klimat, dziwny stary dom, przepowiednie staruszki, wijące się wszędzie chwasty i słońce przedzierające się przez strugi deszczu - wszystko to uderzyło mi do głowy. Byłem tak podekscytowany, jakbym zobaczył duchy.
- To rodzinni prawnicy - odparł przyciszonym głosem, usiłując ukryć swe zniecierpliwienie. - Lauren Mayfair i młody Ryan Mayfair. Nic nie wiedzą na temat wudu czy czarownic, tu czy w śródmieściu, lecz najwyraźniej nasza staruszka była z nimi spokrewniona. Mayfairowie nigdy nie zrzucają z siebie rodzinnej odpowiedzialności... jednakże nigdy bym się ich tu nie spodziewał.
W tej samej chwili, kiedy ponownie przykazywał mi być cicho i nie pokazywać rym ludziom na oczy, usłyszałem, jak Merrick mówi coś w głębi pokoju. Zbliżyłem się do wybitych szyb w oknie salonu. Nie potrafiłem zrozumieć, co mówią.
Aaron także słuchał. Krótki czas potem biali Mayfairowie wyszli z domu i odjechali swoim nowym samochodem.
Dopiero wtedy Aaron ruszył po schodkach. Ostatni żałobnicy właśnie wychodzili. Ci, którzy stali na chodniku, już zdążyli złożyć swe uszanowanie. Poszedłem za Aaronem do pokoju Wielkiej Nananne.
- Mayfairowie ze śródmieścia - mruknęła Merrick pod nosem. - Widzieliście ich? Chcieli zapłacić za wszystko. Powiedziałam im, że mamy wystarczająco pieniędzy. Zobaczcie tylko, mamy tu kilka tysięcy dolarów, a grabarz ma się zjawić już niedługo. Dziś odprawimy czuwanie, a jutro pochowamy ciało. Jestem głodna. Muszę coś zjeść.
Nic dziwnego - grabarz także był kolorowy, bardzo wysoki i kompletnie łysy. Zjawił się z długim, prostokątnym koszem, w którym miał umieścić ciało Wielkiej Nananne.
Jeśli zaś idzie o dom, to został on powierzony pieczy ojca grabarza, starego, kolorowego mężczyzny, którego cera miała ten sam odcień, co cera Merrick, z tym jednym wyjątkiem, że jego siwe włosy były mocno kręcone. Obaj starsi dżentelmeni roztaczali wokół siebie aurę dystyngowania, i nosili dość oficjalne ubiory, jeśli weźmie się pod uwagę panujące tu upały.
Oni także uważali, że powinna się odbyć katolicka msza w kościele Naszej Pani z Guadalupe, lecz Merrick ponownie wyjaśniła, że nie muszą tego robić dla Wielkiej Nananne.
Zdumiony byłem, jak łatwo wszystko zostało załatwione.
Teraz Merrick podeszła do biurka, które stało w pokoju Wielkiej Nananne, wyciągnęła z najwyższej szuflady pakunek zawinięty w biały papier i skinęła na nas, abyśmy wyszli z domu.
Poszliśmy do restauracji, gdzie Merrick - bez słowa, siedząc cały czas z pakunkiem na kolanach - pochłonęła przeogromną kanapkę z krewetkami i dwie dietetyczne cole. Najwyraźniej była już zmęczona płakaniem, a jej oczy miały ten udręczony, smutny wyraz, który często widzi się u ludzi głęboko i nieodwracalnie zranionych.
Mała restauracyjka wydała mi się dość egzotyczna: miała zadeptaną podłogę i warstwę kurzu na stolikach, jednakże nigdzie dotąd nie widziałem tak szczęśliwych kelnerów, kelnerek i klientów.
Nowy Orlean zahipnotyzował mnie; Merrick mnie zahipnotyzowała, choć nie odezwała się ani słowem. Nie miałem jednak pojęcia, że najdziwniejsze dopiero przed nami.
Jak we śnie wróciliśmy do Dębowego Raju, wykąpaliśmy się i przygotowaliśmy na czuwanie. Była tam pewna młoda kobieta, dobry członek Talamaski, której imienia z oczywistych przyczyn nie podam - pomogła Merrick we wszystkim i dopilnowała, żeby dziewczyna pięknie prezentowała się w nowej, granatowej sukience i słomkowym kapeluszu o szerokim rondzie. Aaron własnoręcznie wyglansował jej czarne, skórzane pantofelki. Merrick wzięła ze sobą różaniec i katolicki modlitewnik w perłowej oprawie.
Zanim jednak mieliśmy wrócić do Nowego Orleanu, chciała pokazać nam zawartość pakunku, który wzięła z biurka staruszki.
Siedzieliśmy w bibliotece, tej samej, gdzie tak niedawno po raz pierwszy ją zobaczyłem. Wszyscy członkowie Talamaski właśnie jedli kolację, więc cały pokój mieliśmy tylko dla siebie. Nie musieliśmy nawet nikogo prosić o wyjście.
Kiedy Merrick otworzyła paczkę, ku memu wielkiemu zdumieniu dostrzegłem pradawną książkę, a może kodeks, w pięknie ilustrowanej, drewnianej okładce; całość nieomal się rozpadała, a Merrick prezentowała nam ją z najwyższą ostrożnością.
- To moja książka od Wielkiej Nananne - wyjaśniła, spoglądając na opasłe tomisko z wyraźnym szacunkiem.
Pozwoliła Aaronowi zabrać księgę, wraz z opakowaniem, do stolika, pod światło.
Pergamin, lub skóra, są najbardziej trwałym materiałem, jaki kiedykolwiek wymyślono na potrzeby piśmiennictwa; ta księga była tak stara, że z pewnością nie przetrwałaby, gdyby została spisana na jakimkolwiek innym materiale. Nawet drewniana okładka była w drzazgach. Sama Merrick odsunęła ją na bok, abyśmy mogli przeczytać stronę tytułową.
Napisana była po łacinie, lecz jak każdy członek Talamaski, natychmiast, bez trudu ją przetłumaczyłem:
OTO SEKRETY SZTUKI MAGICZNEJ
PRZEKAZANE CHAMOWI,
SYNOWI NOEGO,
PRZEZ TYCH, KTÓRZY OBSERWUJĄ,
I ODDANE JEGO JEDYNEMU SYNOWI
MESTRANOWI
Merrick ostrożnie uniosła kartę, która - podobnie jak pozostałe - związana była przez trzy kawałki rzemienia. Dalej znajdowały się ostrożnie spisane zaklęcia i formuły magiczne. Litery były mocno wyblakłe, lecz wciąż widoczne. Wszystko spisane drobnym maczkiem po łacinie.
Była to najstarsza księga magiczna, jaką kiedykolwiek widziałem, i pewnie w ogóle najstarsza - jeśli uznać słowa tytułowe za prawdziwe - bo jeszcze z czasów potopu.
Nieobce były mi legendy dotyczące Noego i jego syna Chama, nawet te najwcześniejsze, według których aniołowie nauczyli magii Córy Człowiecze, kiedy te się z nimi pokładły, jak spisane jest w Księdze Genesis.
Nawet anioł Memnoch, który uwiódł Lestata, na własny sposób przedstawił tę historię, to znaczy opowiedział, jak podczas jego wczesnych podróży po ziemi został uwiedziony przez Córę Człowieczą. Oczywiście wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o istnieniu Memnocha.
Chciałem zostać sam na sam z tą księgą! Chciałem przeczytać dokładnie każdą sylabę. Chciałem, żeby nasi eksperci przetestowali pergamin, atrament, a nawet styl, w którym została napisana.
Większości czytelników niniejszej opowieści wcale nie zdziwi fakt, że istnieją na tym świecie ludzie, którzy od razu potrafią określić wiek książki za jednym spojrzeniem. Nie należę do nich, lecz święcie wierzę, że to, co trzymałem w rękach, było kopią wykonaną w jakimś klasztorze, gdzieś w czasach, zanim Wilhelm Zdobywca stanął na brzegu Anglii.
Mówiąc prościej, książka pochodziła z ósmego, może dziewiątego wieku. Kiedy pochyliłem się niżej nad stronicą tytułową, zobaczyłem napis, że jest to „wierna kopia” znacznie wcześniejszego tekstu, który - jakżeby inaczej - pochodził od samego Chama, syna Noego.
Istniało tak wiele bogatych legend otaczających te imiona. Najwspanialsze jednak w tym wszystkim było to, że tekst należał do Merrick, a ona nam go pokazała.
- To moja książka - powtórzyła. - Wiem, jak rzucać czary i wymawiać zaklęcia. Znam je wszystkie.
- Ale kto nauczył cię czytać tę księgę? - spytałem; nie potrafiłem ukryć swego entuzjazmu.
- Matthew - odparła. - Mężczyzna, który zabrał mnie i Zimną Sandrę do Ameryki Południowej. Był taki podniecony na widok tej księgi i innych! Oczywiście potrafiłam już z niej trochę czytać, a Wielka Nananne znała każde słowo. Matthew był najlepszym z mężczyzn, których moja matka sprowadziła do domu. Kiedy był z nami, wszystko było bezpieczne i wesołe. Ale o tym nie będziemy teraz rozmawiać. Musicie pozwolić mi zatrzymać tę księgę.
- Amen, oczywiście, że tak - odpowiedział Aaron pospiesznie.
Zdaje mi się, że obawiał się, abym natychmiast nie zabrał się do tekstu, lecz nic podobnego nie mogłoby mieć miejsca. Chciałem się jej przyjrzeć uważniej, owszem, lecz jedynie za pozwoleniem tego dziecka.
Natomiast tym, co Merrick wspomniała o matce, byłem więcej niż zainteresowany. Czułem, że natychmiast powinienem ją wypytać, lecz kiedy już otwierałem usta, Aaron potrząsnął surowo głową.
- Chodźcie, musimy wracać - odezwała się Merrick. - Ciało pewnie zostało już wystawione.
Zostawiwszy księgę w pokoju Merrick na piętrze, wróciliśmy do miasta snów.
Ciało zostało już przywiezione w gołębioszarej trumnie wyłożonej aksamitem i ustawione na przenośnych marach w ponurym frontowym salonie, który już wcześniej wam opisałem. W świetle wielu świec - kandelabr, zwisający z sufitu, był nagi i dawał ostre światło, więc został wyłączony - pokój wydawał się nieomal piękny, Wielka Nananne zaś leżała ubrana w piękną suknię z białego jedwabiu, z kołnierzykiem wyhaftowanym w różyczki; za życia była to jej ulubiona sukienka.
Wokół jej zaciśniętych dłoni spoczywał różaniec z kryształowych koralików, nad głową zaś, przy wyściełanej satyną pokrywie trumny, wisiał złoty krucyfiks. Klęcznik z czerwonego aksamitu, bez wątpienia dostarczony przez grabarza, stał obok trumny; wiele osób podchodziło tam, klękało, żegnało się znakiem krzyża świętego i modliło.
Znowu zeszły się tłumy ludzi; mieli oni zwyczaj dzielić się na mniejsze grupki wedle rasy, zupełnie jakby im to ktoś nakazał - czarni z czarnymi, biali z białymi, a ludzie o jaśniejszej skórze z tymi podobnymi do siebie.
Od tamtej pory widziałem wiele sytuacji w Nowym Orleanie, kiedy ludzie sami dzielili się na grupy, powodując się jedynie kolorem skóry. Wtedy jednak jeszcze nie znałem tego miasta. Wiedziałem tylko, że koszmarna niesprawiedliwość rasowej segregacji już nie istniała i zachwycał mnie fakt, że kolorowi zdawali się tu dominować.
Jak na rozżarzonych węglach obaj z Aaronem czekaliśmy, aż ktoś zacznie zadawać nam pytania o Merrick, co się z nią stanie i tak dalej... lecz nikt nie odezwał się ani słowem. Ludzie obejmowali ją, całowali i szeptali jej jakieś słowa do ucha, po czym szli swoją drogą. Ponownie wystawiono porcelanową miseczkę, w której znowu poczęły mnożyć się pieniądze, lecz tym razem nie miałem pojęcia, na jaki cel były przeznaczone. Prawdopodobnie dla Merrick, gdyż ci ludzie z pewnością wiedzieli, że dziewczyna nie ma rodziców.
Dopiero kiedy już kładliśmy się spać - na małych pryczach ustawionych w pokoju na tyłach domu (ciało miało pozostać wystawione przez całą noc), który poza tym kompletnie pozbawiony był mebli - Merrick przyprowadziła do nas księdza. Posługując się bardzo poprawnym i płynnym francuskim, wyjaśniła mu, że jesteśmy jej wujami i że ona od teraz będzie mieszkać z nami.
„Więc tak to ma być”, pomyślałem. Byliśmy wujami Merrick. No, to Merrick pójdzie do szkoły.
- To samo chciałem jej zaproponować - rzekł Aaron. - Zastanawiam się, skąd wiedziała. Myślałem, że będzie mi się sprzeciwiać, że nie spodoba jej się taka zmiana.
Nie wiedziałem, co myśleć. To poważne, surowe, piękne dziecko niepokoiło mnie i pociągało. Wszystko wokół sprawiało, że zaczynałem wątpić we własny zdrowy rozsądek.
Tamtej nocy spaliśmy niespokojnie. Prycze były niewygodne, pusty pokój - gorący, a ludzie chodzili po korytarzu, wiecznie szepcząc coś między sobą.
Wiele razy wychodziłem do salonu tylko po to, by zobaczyć Merrick drzemiącą w fotelu. Gdzieś nad ranem stary ksiądz także położył się spać. Tylne drzwi były otwarte i widziałem przez nie podwórko ocienione mrokami, gdzie od czasu do czasu odbijały się migotliwe płomienie świec. Wszystko to było mocno niepokojące. Zasnąłem, kiedy na niebie widać było jeszcze kilka gwiazd.
Wreszcie nastał ranek i nadszedł czas na rozpoczęcie uroczystości pogrzebowych.
Ksiądz pojawił się w stosownych szatach w towarzystwie ministranta; intonował modlitwy, które cały tłum zdawał się doskonale znać. Msza po angielsku - a z tym właśnie mieliśmy tu do czynienia - wzbudzała nie mniejszy zachwyt niż stare łacińskie śpiewy, z których dawno już zrezygnowano. Trumna została zamknięta.
Merrick poczęła drżeć na całym ciele i szlochać. Był to straszny widok. Zdjęła słomkowy kapelusz i stała teraz z gołą głową. Szlochała coraz głośniej i głośniej. Kilka pięknie ubranych kolorowych kobiet otoczyło ją i poprowadziło w dół frontowych schodków. Energicznie rozcierały jej ramiona i ocierały czoło. Jej łkania wychodziły już teraz niczym czkawka. Kobiety szeptały do niej uspokajająco i całowały ją. W pewnej chwili Merrick krzyknęła przeszywająco.
Widok tej opanowanej dziewczyny popadającej w histerię łamał mi serce.
Musieli nieomal nieść ją do limuzyny. Trumna była niesiona za nią i wsadzona do karawanu przez czterech poważnych pomocników grabarza. Potem już pojechaliśmy na cmentarz. Wraz z Aaronem jechaliśmy służbowym samochodem Talamaski; źle czuliśmy się oddzieleni od Merrick, lecz wiedzieliśmy, że tak jest najlepiej.
Dramatyzm całej ceremonii wzrósł jeszcze bardziej, kiedy deszcz począł padać na żałobników. Ciało Wielkiej Nananne niesiono okropnie zarośniętymi ścieżkami cmentarza St. Louis, pomiędzy wysokimi, marmurowymi grobowcami o spadzistych dachach. Miało zostać złożone w wysokim, trzypoziomowym, przypominającym sejf, grobowcu.
Moskity doprowadzały nas do szału. Chwasty zdawały się ożywać za sprawą niewidzialnych insektów, Merrick zaś - na widok trumny wsuwanej na właściwe miejsce - po raz kolejny wrzasnęła.
Ponownie, łagodne kolorowe kobiety poczęły całować ją i głaskać.
Potem zaś Merrick przerażająco krzyknęła po francusku:
- Gdzie jesteś Zimna Sandro?! Gdzie jesteś Honey w Blasku Słońca?! Dlaczego nie wróciłyście do domu?!
Oparła się o grobowiec i położyła prawą dłoń na trumnie; ludzie zgromadzeni dokoła odmawiali modlitwy.
Wreszcie, kiedy uszła z niej wszelka energia, Merrick uspokoiła się, obróciła i spokojnie, z pomocą kobiet, podeszła do mnie i Aarona. Kobiety poklepywały ją po ramionach i po plecach, a ona zarzuciła Aaronowi ręce na szyję i ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi.
Teraz nie było w niej nic z młodej kobiety. Czułem dla niej ogromne współczucie. Czułem, że Talamasca musi przyjąć ją i obdarować wszelkimi dostępnymi elementami fantazji, jakich może sobie tylko życzyć.
W międzyczasie ksiądz kazał pomocnikom grabarza zasunąć kamienną płytę za trumną, co wzbudziło niejakie poruszenie, lecz w końcu trumna została ostatecznie usunięta z pola widzenia czy dotykania.
Pamiętam, że wyjąłem chusteczkę z kieszeni i otarłem oczy.
Aaron głaskał Merrick po długich, kasztanowych włosach i mówił jej po francusku, że Wielka Nananne miała za sobą długie, wspaniałe życie i że jej ostatnie życzenie - aby Merrick była bezpieczna - spełniło się.
Dziewczyna uniosła głowę i wypowiedziała tylko jedno zdanie:
- Zimna Sandra powinna była przyjechać.
Pamiętam to, bo kiedy to powiedziała, kilka stojących w pobliżu osób potrząsnęło głowami i wymieniło zgorszone spojrzenia.
Czułem się bezradny. Przyglądałem się twarzom otaczających mnie mężczyzn i kobiet. Dostrzegłem kilkoro Afrykańczyków najczarniejszych, jakich zdarzyło mi się oglądać w Ameryce, a także kilkoro o najjaśniejszej skórze. Dostrzegłem ludzi niesłychanie pięknych i kilkoro zwyczajnych. Zdawało się, że nie ma tu nikogo przeciętnego. Nie sposób było mi odgadnąć genealogię zgromadzonych tu ludzi.
Jednakże nikt z nich nie był bliski Merrick. Z wyjątkiem Aaro - na i mnie, była tu kompletnie sama. Pięknie odziane, łagodnie poruszające się kobiety wykonały swój obowiązek, lecz najwyraźniej jej nie znały. To było oczywiste. Cieszyły się, że dziewczyna ma dwóch bogatych wujów, którzy ją zabiorą z tego miejsca.
Jeśli zaś idzie o białych Mayfairów, których Aaron zauważył poprzedniego dnia, teraz nie pojawił się żaden. Jeśliby wiedzieli, że mała Mayfair jest pozbawiona przyjaciół, pewnie chcieliby jej pomóc. W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że nie pojawili się także podczas czuwania przy zmarłej. Wykonali swój obowiązek, Merrick powiedziała im coś satysfakcjonującego, więc poszli swoją drogą.
Wracaliśmy do starego domu.
Ciężarówka z Dębowego Raju już czekała, żeby przewieźć rzeczy Merrick, która nie zamierzała opuścić domostwa matki chrzestnej bez wszystkich swoich rzeczy.
Jakiś czas przed tym, zanim dotarliśmy do domu, Merrick przestała płakać i spoważniała; już kiedyś ją taką widziałem.
- Zimna Sandra o niczym nie wie - odezwała się nagle, bez uprzedzenia. Samochód jechał powoli w strugach deszczu. - Gdyby wiedziała, na pewno by przyjechała.
- To twoja matka? - spytał ostrożnie Aaron. Merrick skinęła głową.
- Tak mi zawsze mówiła - odparła i nagle uśmiechnęła się, nieomal wesoło. Potrząsnęła głową i wyjrzała przez okno. - Och, niech pan się o to nie martwi, panie Lightner. Zimna Sandra tak naprawdę wcale mnie nie zostawiła. Ona po prostu wyjechała i już nie wróciła.
Wtedy wydawało się, że ma to swój sens, może dlatego, że wszyscy chcieliśmy, by tak było, chcieliśmy, by Merrick nie została zraniona brutalną prawdą.
- Kiedy widziałaś ją ostatni raz? - zapytał Aaron.
- Kiedy miałam dziesięć lat. Właśnie wróciliśmy z Ameryki Południowej. Wtedy jeszcze żył Matthew. Musicie zrozumieć Zimną Sandrę. Była jedynym z dwanaściorga dzieci, które nie mogło uchodzić.
- Nie mogło uchodzić? - nie zrozumiał Aaron.
- Za białe - wyjaśniłem, zanim zdołałem się powstrzymać. Merrick ponownie się uśmiechnęła.
- Ach, rozumiem - mruknął Aaron.
- Była piękna - ciągnęła Merrick. - Nikt nie mógł temu zaprzeczyć. I potrafiła załatwić każdego mężczyznę. Nigdy nie udawało im się wywinąć.
- Załatwić? - zapytał Aaron.
- Zaczarować - mruknąłem cicho. Merrick ponownie obdarowała mnie uśmiechem.
- Ach, rozumiem - powtórzył Aaron.
- Mój dziadek, kiedy zobaczył, jak ciemną skórę ma moja matka, powiedział, że to nie jego dziecko, babka zaś podrzuciła Zimną Sandrę na próg Wielkiej Nananne. Wszyscy w rodzinie, wszyscy bracia i siostry, powychodzili za mąż lub pożenili się z białymi. Oczywiście mój dziadek także był biały. Wszyscy oni mieszkają w Chicago. Ten człowiek, który był ojcem Zimnej Sandry, miał klub jazzowy w Chicago. Kiedy ludziom spodoba się Nowy Jork lub Chicago, nie chcą tu dłużej siedzieć. Mnie osobiście żadne z nich nie przypadło do gustu.
- Chcesz powiedzieć, że byłaś w tych miastach? - spytałem.
- O, tak... pojechałyśmy razem z Zimną Sandrą - odrzekła. - Oczywiście nie widziałyśmy się z tymi wszystkimi białymi ludźmi. Sprawdziłyśmy jednak, gdzie mieszkają. W książce telefonicznej. Zimna Sandra chciała zobaczyć swoją matkę, ale nie chciała z nią rozmawiać. I kto wie, może nawet użyła przeciw niej złej magii. Mogła to zrobić im wszystkim. Zimna Sandra strasznie bała się lotu samolotem do Chicago... ale bała się także jechać samochodem. A utonięcie? Cały czas śniły się jej koszmarne sny o tym, że się topi. Za nic na świecie nie przejechałyby samochodem przez most na jeziorze. Bała się, że woda ją dopadnie. Bała się tak wielu rzeczy. - Urwała. Na jej twarzy nie gościło żadne żywsze uczucie. Potem, lekko marszcząc brwi, ciągnęła: - Pamiętam, że niespecjalnie podobało mi się w Chicago. W Nowym Jorku nie widziałam ani jednego drzewa. Nie mogłam się doczekać powrotu do domu. Zimna Sandra także uwielbiała Nowy Orlean. Zawsze tu wracała. Tylko ostatnim razem nie...
- Czy twoja matka była sprytną kobietą? - zapytałem. - Czy była równie mądra jak ty?
Zastanowiła się nad odpowiedzią.
- Nie ma żadnego wykształcenia - rzekła na koniec. - Nie czyta książek. Ja sama bardzo lubię czytać. Czytając, można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, wiecie? Nieraz czytam stare czasopisma, które ludzie zostawiają tu i ówdzie. Pewnego razu dostałam ogromne stosy magazynu „Time” ze starego domu przeznaczonego do rozbiórki. Przeczytałam wszyściutko, co w nich było. Dokładnie wszystko, w każdym. Czytałam o sztuce, nauce, książkach, muzyce i polityce. Czytałam, aż magazyny zaczęły rozpadać mi się w rękach. Czytam książki z biblioteki, z półek w sklepach... czytam gazety i stare modlitewniki. Przeczytałam wiele ksiąg magicznych. Mam wiele magicznych ksiąg, których jeszcze wam nie pokazałam.
Wzruszyła lekko ramionami; wydawała się mała i zmęczona. Widać w niej było dziecko zaskoczone wszystkim, co się wydarzyło.
- Zimna Sandra nie chciała nic czytać - ciągnęła. - Nigdy byście nie zastali jej oglądającej wiadomości w telewizji. Wielka Nananne mówiła, że posyłała ją do zakonnic, lecz Zimna Sandra tak źle się zachowywała, że siostrzyczki odsyłały ją do domu. Poza tym, wiecie, ona była na tyle jasna, że sama nie lubiła ludzi o ciemnej skórze. Można by się spodziewać, że będzie miała lepiej poukładane w głowie po tym, jak potraktował ją własny ojciec, ale nie. Miała skórę w odcieniu najprawdziwszego migdału. Sami zobaczycie na zdjęciach. Miała jednak takie jasne, żółte oczy... a one są najlepszym wskaźnikiem, te żółte oczy. Nie znosiła, kiedy ludzie zaczęli ją nazywać Zimną Sandra.
- Skąd wzięło się to przezwisko? - spytałem. - Czy to dzieci je zapoczątkowały?
Nieomal dotarliśmy do naszego celu. Pamiętam, że było jeszcze tyle rzeczy, o które chciałem ją zapytać, które chciałem wiedzieć o tej dziwnej społeczności, tak różnej od wszystkiego, co było mi znajome. W tamtej chwili czułem, że koszmarnie zmarnowałem wszelkie sposobności, jakie miałem, przebywając w Brazylii. Słowa staruszki ukłuły mnie w serce.
- Nie, wszystko zaczęło się w naszym domu - odpowiedziała Merrick. - Moim zdaniem to najgorszy rodzaj przezwiska. Kiedy dzieci i sąsiedzi je słyszeli, mawiali: „Twoja własna Nananne mówi na ciebie Zimna Sandra”. A przylgnęło ono do niej z powodu wszystkiego, co robiła. Posługiwała się magią, żeby kontrolować ludzi. Nieraz rzucała na nich urok. Złe Oko. Kiedyś widziałam, jak obdziera ze skóry czarnego kota... nigdy więcej nie chciałabym widzieć czegoś podobnego.
Musiałem się chyba wzdrygnąć, bo na jej ustach pojawił się uśmieszek. Potem kontynuowała:
- Kiedy miałam sześć lat, sama już zaczęła nazywać siebie Zimną Sandrą. Mówiła: „Merrick, chodź no tu, do Zimnej Sandry”, a ja wskakiwałam jej na kolana.
Głos zadrżał jej nieco, lecz mówiła dalej:
- Zupełnie nie była podobna do Wielkiej Nananne. Cały czas paliła i piła... Zawsze była niespokojna, a kiedy piła, robiła się wredna. Kiedy wracała do domu po długim okresie nieobecności, Wielka Nananne pytała: „I co tym razem przyniosłaś nam w swym zimnym sercu, Zimna Sandro? Jakie kłamstwa zamierzasz nam opowiedzieć?” Wielka Nananne mawiała, że na tym świecie nie ma czasu na czarną magię. Że wszystkiego można dokonać przy pomocy dobrej magii. Potem zjawił się Matthew i Zimna Sandra była szczęśliwsza niż kiedykolwiek.
- Matthew to ten, który dał ci tę księgę spisaną na pergaminie, tak? - zapytałem.
- To nie on dał mi tę księgę, panie Talbot. On tylko nauczył mnie z niej czytać - odrzekła. - My już ją miałyśmy. Ona pochodziła od naszego stryjecznego dziadka Vervaina, który był strasznym kapłanem wudu. Od jednego końca miasta po drugi wołano na niego Doktor Vervain. Wszyscy chcieli, by rzucał dla nich zaklęcia. Zanim umarł, dał mi mnóstwo rzeczy. Był najstarszym bratem Wielkiej Nananne. Pierwszą osobą, którą widziałam, jak umiera. Siedział właśnie przy stole w jadalni z gazetą w ręce, kiedy zwyczajnie umarł.
Na końcu języka miałem jeszcze wiele pytań.
W całej tej długiej opowieści nie padło ani razu imię, które słyszałem z ust Wielkiej Nananne: Honey w Blasku Słońca.
Jednakże właśnie w tej chwili dojechaliśmy do starego domu. Popołudniowe słońce piekło mocno, lecz przynajmniej deszcz nieco zelżał.
Zaskoczył mnie widok tylu zgromadzonych osób. Byli wszędzie. Bardzo poważni i zamyśleni. Natychmiast zauważyłem, że z Domu Zakonnego przyjechała niejedna, lecz dwie ciężarówki, przy których stało kilku członków Talamaski, gotowych rozpocząć pakowanie rzeczy.
Pozdrowiłem tych młodych członków Zakonu, z góry podziękowałem im za współpracę i dyskrecję, po czym poinstruowałem ich, żeby zaczekali cichutko, aż damy im znak do rozpoczęcia załadunku.
Kiedy wspięliśmy się po schodkach i weszliśmy do domu, zobaczyłem - przez te miejsca w oknach, przez które cokolwiek było widać - że ludzie stali zbici w gromadki w bocznych uliczkach, a kiedy doszliśmy na tyły, dostrzegłem wiele osób stojących na prawo i lewo poza gęstwą dębów o niskich gałęziach. Nigdzie nie dostrzegłem żadnego płotu. Wątpię, by był tam jakikolwiek.
Pod wspaniałym baldachimem z liści panował półmrok, a wszędzie dokoła słychać było szum spadających kropel deszczu. Tam, gdzie słońce dawało radę przedrzeć się przez zieloną gęstwinę, rosły przepiękne dzikie czerwone hiacynty. Widziałem cieniutkie cisy, gatunek drzew tak ukochany przez zmarłych i magików. Dostrzegłem także wiele lilii, nieomal zaduszonych w wysokiej trawie. Nawet gdyby był to celowo stworzony japoński ogród, panująca tu atmosfera nie mogłaby być bardziej usypiająca i marzycielska.
Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do światła, zdałem sobie sprawę, że stoimy na czymś w rodzaju kamiennego patio, wyznaczonego przez kilka poskręcanych, choć kwitnących drzew; pomiędzy kamiennymi płytami na podłodze rósł lśniący i śliski mech. Przed nami stała ogromna, otwarta szopa, której skorodowany dach podtrzymywany był tylko jednym, centralnym filarem.
Był on jaskrawo pomalowany na czerwono od dołu mniej więcej do połowy, a na zielono od połowy do samej góry. Wyrastał z wielkiego kamiennego, dość mocno poplamionego ołtarza. Dalej, w ciemności, stał nieodłączny korowód figurek świętych, znacznie liczniejszy i piękniejszy niż ten w domu, w sypialni Wielkiej Nananne.
W wielu rzędach stały pozapalane świece.
O ile wiedziałem, była to bardzo charakterystyczna dla wudu konfiguracja - centralny filar i kamienny ołtarz. Można je było znaleźć dosłownie wszędzie na wyspie Haiti. Kamienna, zarośnięta zielskiem podłoga była z pewnością tym, co każdy człowiek haitańskiego wudu nazwałby perystylem.
Z boku, pomiędzy blisko rosnącymi, powykrzywianymi cisami, ustawiono dwa małe, prostokątne, żelazne stoliki, a także ogromny garnek, czy kocioł, oparty na trójnogu. W jakiś dziwny sposób widok ten poruszył mnie najbardziej. Kocioł wydał mi się dziwnie przepełniony złem.
Nagle rozproszył mnie buczący dźwięk; obawiałem się, że wydają go pszczoły. Strasznie bałem się pszczół, a podobnie jak każdy członek Talamaski obawiałem się pewnego sekretu z nimi związanego, mającego swe korzenie w czasach powstania naszego Zakonu, lecz na wyjaśnianie którego nie ma tu obecnie miejsca.
Pozwólcie, że powiem tylko, że szybko zrozumiałem, iż buczący dźwięk pochodzi od kolibrów, które zamieszkiwały w tym przedziwnym, zarośniętym miejscu. Stałem w bezruchu obok Merrick i nagle dostrzegłem je unoszące się nad dziko rozrośniętymi pędami wina porastającego dach szopy.
- Oncle Vervain uwielbiał je - odezwała się Merrick cichutko. - Wystawiał dla nich jedzenie w karmnikach. Rozpoznawał je po kolorach i nadawał im przepiękne imiona.
- Ja także je uwielbiam, moje dziecko - odparłem. - W Brazylii noszą one śliczną nazwę, która w wolnym przekładzie oznacza: „te, które całują kwiaty”.
- Tak, Oncle Vervain wiedział podobne rzeczy - powiedziała. - On podróżował po całej Ameryce Południowej. Często wszędzie dokoła siebie widywał najróżniejsze duchy zawieszone w powietrzu.
Urwała. Miałem niejasne wrażenie, że będzie jej bardzo ciężko pożegnać się z tym wszystkim, z jej domem. Jeśli zaś idzie o jej wyrażenie „duchy zawieszone w powietrzu” - zdumiało mnie ono równie bardzo, jak wszystko tu dokoła. Oczywiście postanowiliśmy zatrzymać dla niej ten dom; zamierzałem osobiście tego dopilnować. Jeśli takie byłoby jej życzenie, to byliśmy gotowi odbudować go dla niej i przywrócić mu dawną świetność.
Rozejrzała się dokoła, a jej oczy przez moment dłużej zatrzymały się na żelaznym kotle i trójnogu.
- Oncle Vervain często w nim gotował - powiedziała cicho. - Palił pod spodem węglem. Wciąż pamiętam zapach tego dymu. Wielka Nananne siadywała na schodach i obserwowała go. Wszyscy inni się bali.
Ruszyła do przodu i podszedłszy do szopy, stanęła przed świętymi; wpatrywała się w dary i płonące świeczki. Przeżegnała się pospiesznie i przyłożyła dwa palce prawej dłoni do nagiej stopy pięknej i wysokiej Dziewicy Maryi.
Co mieliśmy uczynić?
Wraz z Aaronem staliśmy nieco za nią, niczym dwaj zdezorientowani Aniołowie Stróże. W miseczkach na ołtarzu leżało świeże jedzenie. Czułem słodki zapach perfum i rumu. Najwyraźniej niektórzy z ludzi ukrytych w gęstwinie zieleni przynieśli tutaj te dary. Cofnąłem się jednak, kiedy zrozumiałem, że jednym z bliżej nieokreślonych przedmiotów leżących w nieładzie na kupce jest ludzka dłoń.
Została odcięta tuż przy nadgarstku i skurczyła się w wysuszoną piąstkę. Jednakże nie to było najkoszmarniejsze. Łaziło po niej mnóstwo mrówek, które dopełniły masakry swą ucztą.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że ohydne insekty są wszędzie, poczułem przedziwne przerażenie, które tylko mrówki potrafią wywołać.
Ku mojemu zdumieniu, Merrick podniosła ową dłoń, trzymając ją delikatnie między kciukiem a palcem wskazującym, po czym strząsnęła z niej mrówki serią gwałtownych ruchów.
Nie usłyszałem żadnej reakcji ze strony zgromadzonego tłumu, lecz wydawało mi się, że wszyscy podeszli nieco bliżej. Buczenie ptasich skrzydeł miało hipnotyczne działanie; ponownie dało się słyszeć ciche syczenie deszczu.
Ani jedna kropla nie przesiąkła przez liście. Nic nie uderzyło w blaszany dach.
- Co chcesz, żebyśmy z tym uczynili? - spytał łagodnie Aaron. - Jak rozumiem, nie chcesz, żeby cokolwiek tu zostawało.
- Musimy to rozebrać - odparła Merrick. - Jeśli nie macie nic przeciwko. Już minął jego czas. Dom musi zostać zamknięty. Jeśli dotrzymacie swego słowa, to ja chcę iść z wami.
- Oczywiście, że każemy wszystko tu rozmontować. Nagle spojrzała na zasuszoną dłoń, którą trzymała w ręce.
Mrówki spacerowały już po jej skórze.
- Odłóż to, dziecinko - rzekłem, zaskakując samego siebie. Potrząsnęła nią jeszcze kilka razy, po czym odłożyła.
- Musimy ją zabrać... wszystko musimy zabrać - powiedziała. Pewnego dnia wyciągnę te rzeczy i zrozumiem, czym są.
Strzepnęła niechciane mrówki.
Muszę przyznać, że słysząc jej spokojny ton, poczułem ulgę.
- Oczywiście - odrzekł Aaron i odwróciwszy się, dał znak członkom Talamaski, którzy stali za nami na krawędzi patio. - Oni zaraz wszystko spakują - wyjaśnił dziewczynie.
- Jest tu w ogrodzie jedna rzecz, którą muszę wziąć sama - powiedziała, spoglądając najpierw na mnie, a potem na Aaro - na. Nie wydawała się celowo tajemnicza, lecz zwyczajnie zmartwiona.
Odeszła od nas i powoli ruszyła w kierunku jednego z powyginanych owocowych drzew, które wyrastały wprost z podłogi patio. Wchodząc pod niskie, zielone gałęzie, musiała skłonić głowę; wyciągnęła ramiona tak, jakby chciała objąć nimi drzewo.
Po chwili już wiedziałem, o co jej chodzi. Powinienem był się domyślić. Na jej barki i ręce zsunął się ogromny wąż. Był to pyton.
Poczułem, jak całe moje ciało wzdryga się w niesłychanym obrzydzeniu. Nawet wszystkie te lata, które spędziłem w Amazonii, nie potrafiły nauczyć mnie sympatii dla węży. Wręcz odwrotnie. Wiedziałem jednak, jakie są w dotyku; znałem tę przedziwną, jedwabistą gładkość i masę, a także dziwny dreszcz, który wywoływały na skórze człowieka, kiedy oplatały swymi zwojami ramiona.
Czułem to wszystko, tylko patrząc na nią.
W międzyczasie, spomiędzy zarośniętej gęstwiny zieleni dobiegł nas cichy szept zgromadzonej gawiedzi. Po to właśnie się tu zebrali. To właśnie chcieli zobaczyć. Wąż był bogiem wudu, oczywiście. Wiedziałem o tym. A jednak czułem zdumienie.
- Z całą pewnością jest niegroźny - zapewnił mnie pospiesznie Aaron, jakby miał o tym jakiekolwiek pojęcie! - Będziemy musieli karmić go szczurem od czasu do czasu, lecz to...
- Wszystko jedno - przerwałem mu z uśmiechem; widziałem, że sam czuje się dość nieswojo. Potem, żeby nieco się z nim podroczyć, a może po to, żeby odpędzić własną melancholię, dodałem: - Wiesz oczywiście, że gryzonie muszą być do tego celu żywe.
Zrobił odpowiednio przerażoną minę i obdarzył mnie druzgocącym spojrzeniem, jakby chciał rzec: „Nie musiałeś mi tego mówić!” Był jednak zbyt uprzejmy, żeby faktycznie wypowiedzieć podobne słowa.
Merrick mówiła coś do węża po francusku, cichym głosem.
Wróciła do ołtarza, znalazła czarne, żelazne pudełko, które ze wszystkich stron miało kratki - nie potrafię lepiej opisać tego przedmiotu - a które otwarła jedną ręką; zawiasy skrzypnęły donośnie. Potem powoli wpuściła węża do środka. Na szczęście dla nas wszystkich, gad nie miał nic przeciwko temu.
- Cóż, przekonamy się, który z naszych młodzieńców będzie chciał ponieść węża - rzekł Aaron do młodych członków Talamaski, którzy stali w pobliżu, jakby ich wmurowało w ziemię.
W międzyczasie tłumek począł się przerzedzać i rozchodzić w swoje strony. Rozległ się szelest wśród drzew. Dokoła nas spadły liście. Gdzieś - niewidoczne w tym gęstym listowiu - nadal unosiły się maleńkie ptaszki. Słyszeliśmy szum ich skrzydełek.
Przez chwilę Merrick stała, wpatrując się w górę, jak gdyby chciała wypatrzyć prześwit w gęstej kopule gałęzi.
- Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek miała tu wrócić - powiedziała cichutko, do obu z nas lub do żadnego.
- Dlaczego tak mówisz, dziecinko? - spytałem. - Możesz robić, co tylko chcesz. Możesz przychodzić tu co dzień, jeśli tego właśnie pragniesz. Musimy omówić wiele spraw...
- To miejsce to ruina - odrzekła. - Poza tym, jeśli Zimna Sandra kiedykolwiek wróci, nie chcę, żeby mnie znalazła. - Spojrzała na mnie poważnie. - Widzisz, ona jest moją matka i mogłaby mnie zabrać z sobą, a ja tego nie chcę.
- Nic podobnego się nie stanie - odparłem, choć nikt na bożym świecie nie mógł dać dziecku podobnej gwarancji, gdyż miłość matczyna jest nieprzewidywalna i Merrick wiedziała o tym. Mogłem tylko zrobić, co w mojej mocy, aby dopilnować, żeby Merrick dostała to, czego chce.
- No, chodźcie - odezwała się. - Na strychu jest trochę rzeczy, które chcę spakować sama.
Strych zajmował całe piętro domu; mieścił się pod bardzo wysokim, spadzistym dachem z wysokimi, szerokimi oknami, wychodzącymi na cztery strony świata, zakładając, że dom stał pod właściwym kątem. Nie miałem pojęcia, czy tak było naprawdę.
Wspięliśmy się po wąskich schodkach z tyłu domu, które łamały się tylko w jednym miejscu, po czym weszliśmy do miejsca przepełnionego słodkim zapachem drewna. Mimo kurzu, czuło się tu jakąś czystość i przytulność.
Merrick włączyła światło - brudną, ciemną żarówkę - i znaleźliśmy się pomiędzy walizkami, pradawnymi skrzyniami oraz skórzanymi torbami podróżnymi. Był to istny raj na ziemi dla amatorów bagażu. Ktoś handlujący antykami byłby zachwycony.
A ja, który widziałem już jedną magiczną księgę, ledwie mogłem się doczekać reszty.
Merrick wyciągnęła jedną z walizek, ważniejszą od wszystkich pozostałych, i postawiła ją na chwiejnym stoliku pod ciemną chybotliwą żarówką.
Była to płócienna torba o rogach wzmacnianych skórzanymi łatami. Otworzyła ją z łatwością, tak jakby nie była zamknięta, i spojrzała na kilka luźno zawiniętych w materiał pakunków. Do opakowania bezcennych przedmiotów użyto białego materiału, czy może raczej starych poszewek na poduszki, które już swoje odsłużyły.
Nietrudno było się domyślić, że zawartość tej walizki była czymś wyjątkowym, lecz jak bardzo wyjątkowym, nie sposób odgadnąć.
Zdumiałem się, kiedy Merrick - szepcząc jakąś modlitwę pod nosem, zdaje się, że „Zdrowaś Mario” - uniosła jeden z pakunków i odsunąwszy materiał, ukazała nam dziwny przedmiot: długą, zieloną siekierkę, bogato zdobioną postaciami po obu stronach.
Miała dobre dwie stopy długości i była dość ciężka, choć Merrick uniosła ją z łatwością. Obaj z Aaronem doskonale widzieliśmy idealny profil twarzy wyrzezanej w kamieniu.
- Czysty jadeit - szepnął Aaron z uznaniem. Przedmiot ten został doskonale wypolerowany, profil zaś nosił kunsztowną i pięknie wyobrażoną koafiurę, w której, o ile się nie mylę, wielkie znaczenie odgrywały kolby kukurydzy i kwiaty.
Wyrzeźbiony portret, lub rytualne oblicze - nie mam pojęcia, które z dwojga - było wielkości ludzkiej twarzy.
Kiedy Merrick obróciła siekierę, zobaczyłem, że po drugiej stronie znajduje się cała postać ludzka. Niewielka dziurka widniała u końca rękojeści, być może służąca po temu, by nosić ją przy pasku.
- Mój Boże - szepnął Aaron. - To pochodzi z czasu Olmeków, prawda? Musi być bezcenne.
- Jeśli miałbym zgadywać, też powiedziałbym, że z czasu Olmeków - odparłem. - Nigdzie poza muzeum nie zdarzyło mi się widywać równie wielkich i pięknie ozdabianych przedmiotów. Merrick wcale nie wydawała się zdziwiona.
- Proszę niech pan będzie szczery, panie Talbot - powiedziała łagodnie. - Macie bardzo podobne przedmioty w swoim sejfie.
Przez chwilę patrzyła mi W oczy.
Ledwie mogłem oddychać. Skąd mogła o tym wiedzieć? Potem jednak wytłumaczyłem sobie, że mogła dowiedzieć się tego od Aarona. Tylko że starczyło mi jedno spojrzenie na niego, żeby przekonać się, iż nie mam racji.
- Ale nie tak piękne, Merrick - odpowiedziałem jej zgodnie z prawdą. - Poza tym nasze są w kawałkach.
Nie odpowiedziała mi, tylko stała tam, trzymając lśniące ostrze w obu dłoniach, jakby podziwiając refleksy świetlne na nim. Ciągnąłem więc:
- Jest warta fortunę, dziecinko. Nie spodziewałem się zobaczyć czegoś podobnego w tym domu.
Zamyśliła się, po czym skinęła poważnie głową, jakby na znak wybaczenia.
- Moim zdaniem - kontynuowałem, chcąc jakoś się zrehabilitować - pochodzi ona z najstarszej znanej nam cywilizacji Ameryki Południowej. Na sam jej widok czuję, jak łomocze mi serce.
- Możliwe, że jest nawet starsza od cywilizacji Olmeków - rzekła i znowu spojrzała mi w oczy. Potem powoli przeniosła wzrok na Aarona. Złote światło żarówki padało na nią i na misternie rzeźbioną postać. - Tak właśnie powiedział Matthew, kiedy znaleźliśmy ją w jaskini za wodospadem. To samo mówił Oncle Vervain, kiedy wyjaśniał mi, gdzie jej szukać.
Ponownie spojrzałem na wspaniałą twarz wyrytą w zielonym kamieniu, jej puste oczy i spłaszczony nos.
- Nie musisz mi tego mówić. To więcej niż prawdopodobne. Olmekowie pojawili się znikąd, a przynajmniej tak podają wszelkie źródła.
Skinęła głową.
- Oncle Vervain pochodził od jednej z tych Indianek, które znały najgłębszą magię. Kolorowy mężczyzna i czerwona kobieta spłodzili jego i Wielką Nananne, która była babką matki Zimnej Sandry. Coś z tej krwi jest więc także i we mnie.
Nie mogłem wykrztusić ani słowa. Nie istniały słowa, które mogłyby wyrazić moją ufność lub podziw.
Merrick odłożyła siekierkę na bok, na górę pakunków, po czym z równą troską sięgnęła po następny. To coś było mniejsze i dłuższe, lecz kiedy odwinęła zeń materiał, ponownie oddech ugrzązł mi w piersi.
Była to wysoka, bogato zdobiona figurka, najwyraźniej boga lub króla, nie byłem pewny. Podobnie jak z ostrzem siekiery, sama wielkość już była imponująca, nie wspominając o połysku kamienia.
- Nikt nie wie - rzekło dziecko, odpowiadając wprost na moje myśli. - Tylko że, widzicie, ten sierp jest magiczny. Jeśli to król, to jest on jednocześnie kapłanem i bogiem.
Pokornie przyglądałem się pełnej szczegółów rzeźbie. Długa, wąska figurka nosiła piękną perukę, która spływała nisko na jej wyzywające szerokie oczy i na ramiona. Na jej nagiej piersi spoczywał dysk, zawieszony na krągłym kołnierzu spoczywającym na szyi i ramionach.
Jeśli zaś idzie o sierp, to ów kapłan, czy kto tam, zdawał się uderzać nim o własną otwartą lewą dłoń, jakby przygotowując się do zadania nim ciosu ofierze lub wrogowi. Pod całym jego pięknem i spokojem kryła się jakaś groźba. Był wypolerowany i zdawał się lśnić.
- Mam go postawić czy położyć? - spytała Merrick, spoglądając na mnie. - Ja się tymi stworzeniami nigdy nie bawię. Nie, nigdy nie mogłabym tego zrobić. Wyczuwam w nich magię. Ja na nie patrzę, lecz nigdy się nimi nie bawię. Pozwólcie, że znowu go zakryję, żeby mógł odpoczywać w spokoju.
Ponownie owinęła postać materiałem i sięgnęła po trzeci pakunek. Nie potrafiłem nawet policzyć tych, które zostały w zapakowanej po brzegi torbie.
Widziałem, że Aaronowi także odebrało mowę. Nie trzeba było być ekspertem od mezoamerkańskich antyków, żeby wiedzieć, co te przedmioty sobą przedstawiały.
Merrick, odplątując płótno z trzeciego przedmiotu, poczęła już wyjaśniać:
- Pojechaliśmy tam razem. Wędrowaliśmy zgodnie z mapą, którą dał mi Oncle Vervain. Zimna Sandra cały czas modliła się do niego, żeby powiedział nam, którędy mamy iść. Byliśmy we trójkę: Matthew, Zimna Sandra i ja. Zimna Sandra cały czas powtarzała: „No i co? Nie jesteś zadowolona? Nigdy nie chodziłaś do szkoły. Zawsze narzekasz. Cóż, teraz uczestniczysz w wielkiej przygodzie”. I prawdę mówiąc, to była niezwykła przygoda...
Materiał spadł z długiego, ostro zakończonego przedmiotu, który trzymała w dłoniach. Cały zrobiony był z jednego kawałka jadeitu, na rękojeści wyrzeźbione były oczy i charakterystyczne pióra kolibra. Widziałem podobne przedmioty w muzeum, lecz nigdy równie pięknego egzemplarza. Teraz zrozumiałem miłość Oncle Vervaina do tych właśnie ptaków.
- Owszem, psze pana - rzekła Merrick. - Mówił, że to są magiczne ptaki. To on wystawiał dla nich karmniczki. Mówiłam wam. A kto będzie karmił kolibry, kiedy ja stąd odejdę?
- Zajmiemy się wszystkim - odpowiedział Aaron typowym dla siebie, niosącym pociechę tonem.
Widziałem jednak, że bardzo martwi się o Merrick. Ona jednak ciągnęła:
- Aztekowie także wierzyli w kolibry. One unoszą się w powietrzu niczym magia. Obracają się to w tą, to w drugą stronę i zmieniają kolory. Wedle azteckiej legendy, po śmierci wojownicy zamieniają się w kolibry. Oncle Vervain powiadał, że magik musi wszystko wiedzieć. Mawiał, że w naszej rodzinie od zawsze byli sami magicy, że nasza historia sięga cztery tysiące lat przed Aztekami. Pokazał mi malowidła na ścianach jaskini.
- Wiesz, gdzie jest ta jaskinia? - spytał Aaron. Bardzo szybko wyjaśnił, o co mu chodzi: - Kochanie, nikomu nie wolno ci tego wyjawić. Ludzie tracą zmysły z powodu podobnych tajemnic.
- Mam karteczki zapisane przez Oncle Vervaina - odpowiedziała Merrick tym samym rozmarzonym głosem. Odłożyła ostrze na powrót w miękką bawełnę. Bez zbędnego podniecenia pokazała nam czwarty przedmiot: małego, przysadzistego bożka, równie pięknie wyrzeźbionego, co poprzedni. Jej dłoń wróciła do szpikulca z jadeitu, do kolibrów na rękojeści. - Używali tego, żeby utoczyć krwi na potrzeby magii. Tak właśnie powiedział mi Oncle Vervain: że znajdę przedmiot służący do utaczania krwi. Matthew powiedział, że to właśnie jest to.
- Ta torba pełna jest podobnych przedmiotów, nieprawdaż? - zapytałem. - A te wcale nie są najwspanialszymi z nich. - Rozejrzałem się wokół. - Co jeszcze kryje ten strych?
Wzruszyła ramionami. Po raz pierwszy wydało mi się, że jest jej gorąco i że nie czuje się najlepiej pod tym niskim dachem.
- Chodźcie - powiedziała uprzejmie. - Spakujmy tę torbę i chodźmy do kuchni. Powiedzcie swoim ludziom, żeby nie otwierali tych pudeł, tylko przenieśli je w jakieś bezpieczne miejsce. Zrobię wam kawy. Robię doskonałą kawę. Znacznie lepszą od tej, którą robiły Zimna Sandra czy Wielka Nananne. Panie Tal - bot, pan zaraz zemdleje z tego upału. A pan, panie Lightner, za bardzo się martwi. Nikt się tu nigdy nie włamie. A wasz dom jest dwadzieścia cztery godziny na dobę strzeżony przez wartowników.
Zapakowała toporek, bożka i szpikulec, zamknęła torbę i zatrzasnęła dwa zardzewiałe zamki. Dopiero teraz dostrzegłem wypłowiałą tekturową tabliczkę przyczepioną do rączki, na której napisana była nazwa jakiegoś lotniska w Meksyku i przyklejone były znaczki, wskazujące, że torba podróżowała znacznie, znacznie dalej.
Powstrzymałem ciekawość do czasu, aż zeszliśmy do kuchni, w której było miło i chłodno. Zdałem sobie sprawę, że dziewczyna miała rację, mówiąc, iż już niedługo wytrzymałbym w upale. Prawie było mi niedobrze.
Postawiła torbę na ziemi, zdjęła białe rajstopy i buciki, włączyła zardzewiały, okrągły wentylator nad lodówką, który począł kręcić się ospale i, zgodnie z obietnicą, wzięła się do robienia kawy.
Aaron przetrząsał szafki w poszukiwaniu cukru, a w starym „pudełku z lodem”, jak je Merrick nazwała, znalazł dzbanuszek śmietanki, nadal świeżej i całkiem zimnej. To jednak nie miało dla niej większego znaczenia, gdyż do kawy chciała mleko; podgrzała je do temperatury tuż poniżej wrzenia.
- To jedyny właściwy sposób - poinformowała nas spokojnie.
Wreszcie usiedliśmy wokół okrągłego, dębowego stołu z porządnie wytartym, pomalowanym na biało blatem.
Kawa z mlekiem była mocna i smakowała wspaniale. Pięć lat pomiędzy „nieżywymi” nie potrafiło jeszcze zabić we mnie tego wspomnienia. Nic nigdy nie zdoła. Wrzuciłem do środka mnóstwo cukru, podobnie jak ona, i piłem wielkimi łykami, wierząc, że napój przywróci mi siły; potem rozparłem się wygodnie na skrzypiącym drewnianym krześle.
Kuchnia dokoła była zadbana, choć wszystko wskazywało na to, że sprzęty pochodzą z dawnych czasów. Nawet lodówka była swego rodzaju antykiem, z silnikiem przyczepionym od góry i buczącym poniżej skrzypiącego wiatraka. Półki nad piecem i na ścianach miały szklane drzwiczki; wszędzie widać było znaki świadczące o tym, że wiele osób regularnie jadało tu posiłki. Na podłodze leżało stare, lecz bardzo czyste linoleum.
Nagle przypomniałem sobie o istnieniu torby. Podskoczyłem i spojrzałem na nią. Stała tuż obok pustego krzesła Merrick.
Kiedy zerknąłem na dziewczynę, zobaczyłem w jej oczach łzy.
- O co chodzi, kochanie? - spytałem. - Powiedz, a uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby to naprawić.
- Chodzi o dom i wszystko, co się stało, panie Talbot - odpowiedziała. - W tym domu umarł Matthew.
Oto odpowiedź na ważne pytanie, którego do tej pory nie ośmieliłem się zadać. Nie mogę powiedzieć, że ulżyło mi, kiedy to usłyszałem, lecz nie potrafiłem powstrzymać się i cały czas się zastanawiałem, kto może zgłosić się po przedmioty, które Merrick traktuje jak swoją własność.
- Jak umarł, kochanie? - zapytałem.
- Od gorączki, którą przywlókł z tych wszystkich tropikalnych zakamarków. Mimo że kazał nam wszystkim się zaszczepić. Nie lubię igieł. Dostaliśmy szczepionki przeciw wszystkim możliwym chorobom, jakie tylko jest pan sobie w stanie wyobrazić. A mimo to wrócił do domu chory. Jakiś czas potem, kiedy Zimna Sandra wrzeszczała, klęła i rzucała wszystkim, co tylko wpadło jej w ręce, powiedziała, że to Indianie w dżungli rzucili na niego klątwę, że nigdy nie powinien był wchodzić do tej jaskini za wodospadem. Wielka Nananne powiedziała jednak, że ta gorączka była za silna. Umarł tam, w pokoju na tyłach domu.
Wskazała na korytarz, który oddzielał nas od pokoju, w którym wraz z Aaronem spędziliśmy bardzo niewygodną noc.
- Kiedy umarł, a ona odeszła, wystawiłam stamtąd meble. Stoją teraz w sypialni od frontu, zaraz obok pokoju Wielkiej Nananne. Tam właśnie spałam od tamtej pory.
- Rozumiem nawet dlaczego - powiedział Aaron łagodnie. - Musiałaś mocno przeżyć stratę ich obojga.
- Matthew był zawsze bardzo dobry dla nas wszystkich - ciągnęła. - Żałuję, że nie był moim ojcem. Mogłoby mi to wyjść na dobre. Co trochę jeździł do szpitala, a potem już nawet lekarze przestali do niego przyjeżdżać, bo cały czas był pijany i krzyczał na nich... A potem zwyczajnie umarł.
- Czy Zimna Sandra była wtedy w mieście? - spytał Aaron ostrożnie. Położył dłoń na stole tuż obok jej dłoni.
- Całymi dniami przesiadywała w barach. Kiedy wyrzucili ją z jednego, szła do następnego. Tej nocy, kiedy Matthew był w agonii, pobiegłam po nią, do baru, dwie przecznice stąd. Łomotałam do drzwi i błagałam, żeby wyszła. Ale była zbyt pijana, żeby móc iść. Siedziała tam z takim przystojnym białym mężczyzną. Był w niej zakochany, wiecie? Adorował ją. Widziałam to jasno, jak na dłoni. Ona zaś była tak pijana, że nawet nie mogła wstać. A potem dotarło do mnie, że ona nie chce widzieć jego śmierci. Że się zwyczajnie boi. Wcale nie była obojętna. Po prostu przerażona. Więc jak najszybciej wróciłam do domu. Wielka Nananne obmywała mu twarz i podawała szkocką, którą pił cały czas... nie chciał tknąć nic innego. Dusił się i krztusił, a myśmy tylko przy nim siedziały... aż do świtu, kiedy ten kaszel ustał. Oddech mu się wyrównał... oddychał tak równo, że można by według tego oddechu regulować zegarek. Góra, dół. Góra, dół. Ulżyło mi, kiedy przestał się wreszcie krztusić, lecz Wielka Nananne potrząsnęła głową, że to nic dobrego. Potem począł oddychać tak wolno, że nawet nie można było tego ani usłyszeć, ani zobaczyć. Jego klatka piersiowa przestała się ruszać. I Wielka Nananne powiedziała mi, że umarł.
Urwała i dopiła swoją kawę, potem wstała, odpychając krzesło, i przyniosła do stołu dzbanek; rozlała nam resztę kawy do kubków.
Ponownie usiadła i przesunęła językiem po wargach. Wszystkie te gesty wydawały mi się takie dziecięce, może dlatego, że siedziała na krześle wyprostowana, niczym uczennica z klasztornej szkoły.
- Wiecie, miło, że tego słuchacie - odezwała się, patrząc to na mnie, to na Aarona. - Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. Tylko drobne szczegóły. Matthew zostawił Zimnej Sandrze mnóstwo pieniędzy. Wróciła do domu w południe następnego dnia i zaczęła się domagać odpowiedzi, gdzie go zabrali. Zaczęła wrzeszczeć, rzucać przedmiotami i krzyczeć, że nie powinnyśmy były dzwonić po grabarza, żeby zabrał go do kostnicy. „A jak ci się wydaje, co powinnyśmy zrobić?”, spytała Wielka Nananne. „W tym mieście panuje prawo, a tam jest dokładnie zapisane, co należy robić ze zwłokami? Myślisz, że mogłybyśmy tak po prostu zabrać go i pochować w ogródku za domem?” Wyszło na to, że ci ludzie z Bostonu przyjechali i zabrali go... a kiedy tylko Zimna Sandra zobaczyła czek... wiecie, na te pieniądze, które jej zostawił... zabrała się i już jej nie było. Oczywiście nie wiedziałam, że to będzie ostatni raz, kiedy ją widzę. Wiedziałam tylko, że spakowała trochę swoich ubrań do nowej, czerwonej, skórzanej walizki... ubrała się niczym modelka z jakiegoś czasopisma w biały, jedwabny kostium, włosy ściągnęła w kok na karku. Była tak piękna, że właściwie nie potrzebowała się malować, lecz mimo to nałożyła fioletowy cień do powiek i nieco fioletowej szminki. Wiedziałam, że ten fiolet oznacza kłopoty. Wyglądała cudownie! Pocałowała mnie i dała mi buteleczkę perfum Chanel nr 22. Powiedziała, że są moje i że wróci po mnie. Powiedziała, że kupi samochód i wyjedzie stąd. Powiedziała: „Jeśli tylko zdołam przejechać most i nie utopić się, wydostanę się z tego miasta”.
Merrick urwała na chwilę; brwi miała zmarszczone, a usta mocno zaciśnięte. Potem wróciła do opowieści.
- „Za diabła po nią nie wrócisz”, odpowiedziała jej Wielka Nananne. „Nigdy nie robiłaś nic, tylko biegałaś jak wściekła i pozwalałaś, żeby to dziecko także dziczało. Cóż, teraz ona zostaje tu ze mną, a ty możesz sobie iść do diabła”.
Ponownie urwała. Jej dziewczęca twarzyczka była dziwnie spokojna. Obawiałem się, że się rozpłacze. Wydaje mi się, że celowo przełknęła kilka łez. Kiedy znowu się odezwała, musiała odkaszlnąć. Ledwie rozumiałem, co mówi.
- Zdaje się, że pojechała do Chicago - szepnęła. Aaron czekał taktownie; w starej kuchni panowała cisza.
Wziąłem swój kubek i upiłem nieco kawy; rozkoszowałem się jej aromatem po części z szacunku dla niej, a po części dla samej przyjemności picia kawy.
- Należysz do nas, kochanie - powiedziałem.
- Och, wiem o tym, panie Talbot - odparła cienkim głosikiem.
Nie przestając wpatrywać się w jakiś odległy punkt, uniosła prawą dłoń i położyła ją na mojej ręce. Nigdy nie zapomnę tego gestu. To było tak, jakby ona mnie pocieszała.
Potem powiedziała:
- Cóż, przynajmniej Wielka Nananne teraz już wie, czy moja matka żyje, czy umarła.
- Ano, tak - odparłem, zanim zdążyłem się powstrzymać, zaprzeczając własnym myślom. - I jakakolwiek nie byłaby odpowiedź na to pytanie, Wielka Nananne na pewno znalazła spokój.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której zdałem sobie sprawę z przeraźliwego cierpienia Merrick; usłyszałem także głosy chłopców z Talamaski, którzy przesuwali meble w domu. Usłyszałem chrobot posągu przesuwanego po podłodze i szelest towarzyszący rozwijaniu taśmy klejącej.
- Kochałam go... kochałam Matthew - rzekła Merrick cicho. - Naprawdę bardzo go kochałam. Nauczył mnie, jak czytać magiczną księgę. Nauczył mnie czytać księgi, które zostały po Oncle Vervainie. Lubił patrzeć na te obrazy, które wam pokazywałam. Był bardzo interesującym człowiekiem.
Nastąpiła kolejna długa chwila ciszy. Coś w atmosferze tego domu niepokoiło mnie. Nie byłem pewien, co czuję. Nie miało to nic wspólnego z normalnymi odgłosami czy aktywnością. Nagle wydało mi się szalenie ważne, bym ukrył moje zdenerwowanie przed Merrick; żebym nie dał po sobie poznać, że dzieje się tu coś dziwnego.
To było tak, jakby ktoś nowy i dziwny wszedł nagle do domu; słyszałem jego kroki. Czułem czyjąś obecność. Odsunąłem od siebie te myśli, ani przez chwilę nie czując strachu, i skoncentrowałem się na Merrick, która ciągnęła swą opowieść bezbarwnym tonem.
- Matthew studiował historię i fizykę w Bostonie. Wiedział wszystko o Meksyku i dżunglach. Opowiedział mi historię Olmeków. W Mexico City zabrał mnie do muzeum. Chciał dopilnować, żebym poszła do szkoły. Wcale nie bał się dżungli. Wierzył, że te szczepionki nas ochronią. Nie pozwalał nam pić surowej wody i takie tam, wiecie... I był bogaty... ale to już mówiłam. Nigdy nie próbowałby ukraść nam tych przedmiotów.
Wpatrywała się w przestrzeń.
Nadal czułem tę obcą obecność w domu. Zdałem sobie nagle sprawę, że ona kompletnie jej nie wyczuwa. Aaron także. Jednak była tam. I to niedaleko od miejsca, w którym siedzieliśmy. Całą duszą skupiłem się na słuchaniu opowieści dziewczyny.
- Oncle Vervain zostawił po sobie mnóstwo rzeczy. Pokażę wam. Mawiał, że wywodzimy się z tamtejszych dżungli. A wcześniej nasi przodkowie przywędrowali z Haiti. Powiadał, że nie jesteśmy jak ci czarni z Ameryki, choć nigdy nie mówił „czarni”, tylko zawsze „kolorowi”. Uważał, że uprzejmiej jest mówić „kolorowy”. Zimna Sandra śmiała się z niego. Oncle Vervain był potężnym czarodziejem, tak jak jego dziadek. Oncle Vervain nie raz opowiadał, co też Stary potrafił zrobić.
Nagle dotarło do mnie, że cicha opowieść nabiera tempa. Merrick mówiła coraz szybciej.
- Stary, tak zawsze o nim mówił. Był kapłanem wudu w czasie wojny secesyjnej. Pojechał na Haiti, żeby się uczyć, a potem wrócił tu, do miasta, i wziął je niczym burza. Tak przynajmniej mówią. Oczywiście gadają o Marie Laveau, ale mówią także o Starym. Czasem czuję ich przy sobie, Oncle Vervaina i Starego, a także Lucy Nancy Marie Mayfair... mam jej fotografię. Czuję także obecność innej kapłanki wudu, Ślicznej Justine. Mawiają, że wszyscy bali się Ślicznej Justine.
- A czego chcesz dla siebie, Merrick? - spytałem nagle. Desperacko chciałem przerwać ten ciągle przybierający na prędkości monolog.
Spojrzała na mnie ostro, po czym uśmiechnęła się.
- Chcę zdobyć wykształcenie, panie Talbot. Chcę iść do szkoły.
- Och, cudownie - szepnąłem.
- Mówiłam panu Lightnerowi - kontynuowała - a on powiedział, że może pan to załatwić. Chcę iść do dobrej szkoły, w której nauczą mnie greki i łaciny, i tego, którym widelcem je się rybę, a którym sałatkę. Chcę dowiedzieć się wszystkiego o magii, jak Matthew, który opowiadał mi historie z Biblii i czytał stare księgi, i mówił, że to wszystko jest sprawdzone i prawdziwe. Matthew nigdy nie musiał zarabiać na życie. Spodziewam się, że ja będę musiała. Ale ja chcę mieć wykształcenie... zdaje mi się, że wiecie, o co mi chodzi.
Wlepiła we mnie wzrok. Oczy miała suche i czyste. Chyba wtedy właśnie dotarło do mnie, jak piękny i nadzwyczajny mają kolor. Mówiła dalej, już ciszej, spokojniej, nieomal słodko:
- Pan Lightner powiedział mi, że wszyscy członkowie są wykształceni. Powiedział mi to, zanim pan przyjechał. Widzę te maniery u ludzi w Domu Zakonnym, słyszę, jak mówią. Pan Lightner mówi, że to należy do tradycji Talamaski. Że kształcicie swoich członków... że bycie członkiem to praca na całe życie...
I że całe życie spędzacie razem, pod tym samym dachem.
Uśmiechnąłem się. Miała rację. Jak bardzo miała rację.
- Owszem. Takie mamy zasady wobec tych, którzy do nas przychodzą. Jak dotąd wszyscy byli chętni i gotowi przyjąć to. Tobie damy to samo.
Merrick nachyliła się i pocałowała mnie w policzek. Zaskoczyła mnie tym gestem i nie wiedziałem, co mam zrobić. To, co powiedziałem, płynęło z serca:
- Kochanie, damy ci wszystko. Mamy tyle, żeby się z tobą podzielić. Byłby to nasz obowiązek względem ciebie... lecz jest to wielka przyjemność.
To coś niewidocznego nagle znikło z domu. Poczułem się tak, jakby ktoś strzelił palcami i to nagle znikło. Merrick nadal nie zdradzała najmniejszej świadomości tego, co się wydarzyło.
- A co ja mam dla was w zamian uczynić? - spytała spokojnym, pewnym głosem. - Nie możecie dać mi wszystkiego za darmo, panie Talbot. Powiedzcie, czego ode mnie chcecie.
- Naucz nas wszystkiego, co wiesz o magii - odparłem. - I dorośnij. Bądź szczęśliwa, silna i nigdy nie czuj lęku.
Kiedy wyszliśmy z domu już zmierzchało.
Przed wyjazdem z Nowego Orleanu poszliśmy wspólnie na obiad do słynnej w całym mieście z wyśmienitej kuchni restauracji Galatoire’s, lecz Merrick była wtedy już tak wycieńczona, że pobladła strasznie i zasnęła, siedząc przy stole.
Zmiana, która w niej zaszła, była niesłychana. Wymamrotała, że Aaron i ja musimy zaopiekować się skarbami Olmeków.
- Możecie je obejrzeć, ale ostrożnie - powiedziała spokojnie, rzeczowym tonem. Natychmiast potem zasnęła; była niczym szmaciana lalka ciśnięta w kąt.
Wraz z Aaronem właściwie zanieśliśmy ją do samochodu - kiedy dobrze podpieraliśmy ją z obu stron, szła sama, mimo że nadal pogrążona we śnie. Choć bardzo chciałem porozmawiać z Aaronem, nie ośmieliłem się ryzykować; przez całą drogę do domu Merrick spała między nami, pochrapując z cicha.
Kiedy dotarliśmy do Domu Zakonnego, ta sama członkini Talamaski, o dobrym sercu, o której już wcześniej wspominałem, a którą teraz, na użytek niniejszej opowieści nazwę Mary, pomogła nam zanieść Merrick do jej pokoju i położyć na łóżku.
Nie wiem, czy pamiętacie, ale wcześniej powiedziałem Merrick, że chcę, aby Talamasca rozbudziła jej fantazję i dała wszystko, czego tylko może zapragnąć.
Pozwólcie, że wyjaśnię: rozpoczęliśmy już ten proces, urządzając dla niej sypialnię w narożnym pokoju. Wierzyliśmy, że to sypialnia rodem z marzeń każdej młodej dziewczyny. Łóżko zrobione było z jasnego drewna, a wszystkie cztery filary baldachimu ozdobione były rzeźbionymi kwiatami i piękną koronką. Przy toaletce z ogromnym lustrem stał niewielki, wyłożony aksamitem stołeczek. Po obu stronach mebelka stały lampy, a na blacie miriady buteleczek. Wszystko to było fragmentem fantazji, wraz z dwiema laleczkami, które siedziały na poduszkach łóżka po to, żeby dziewczyna mogła się do nich nocą przytulić.
I zanim weźmiecie nas za mizoginicznych imbecyli, pozwólcie, że dodam, iż cała ściana pokoju, ta nie zajęta przez wysokie od podłogi do sufitu francuskie okna, zastawiona była półkami z książkami. Stał tu także stoliczek i fotele do czytania, a tu i ówdzie ładne lampy. W łazience znajdowały się perfumowane mydła, wielokolorowe szampony oraz niezliczona liczba perfum i olejków. To Merrick sama kupiła mnóstwo zapachowych produktów z linii Chanel nr 22. Wyjątkowo piękny zapach.
Kiedy zostawialiśmy ją śpiącą pod opieką Mary, obaj z Aaronem byliśmy już w niej zakochani - w całkowicie ojcowskim znaczeniu. Postanowiłem sobie, że nic w Talamasce nie odwiedzie mnie od tej dziewczyny.
Oczywiście Aaron, nie dźwigający obowiązków Przełożonego Zakonu, będzie mógł zostać tu z nią jeszcze długo po tym, jak ja będę zmuszony wrócić do mojego gabinetu w Londynie. Zazdrościłem mu, że będzie miał sposobność obserwować, jak to dziecko spotyka się z pierwszymi nauczycielami i wybiera sobie szkołę.
Jeśli zaś idzie o skarby Olmeków, zabraliśmy je do małego skarbca; znalazłszy się w środku, po krótkiej debacie, otworzyliśmy torbę, żeby przekonać się, co znajduje się w środku.
Zbiory były dość niezwykłe. W torbie znajdowało się blisko czterdzieści posążków, co najmniej dwanaście szpikulców, kilkanaście toporków i wiele mniejszych, ostrych narzędzi, które dla wygody nazwaliśmy nożami. Każdy z tych przedmiotów był niezwykły na swój sposób. Znaleźliśmy także odręcznie spisany inwentarz, najwyraźniej pracę tajemniczego Matthew. Do wszystkiego dołożona była notka:
„W tym tunelu znajduje się znacznie więcej skarbów, lecz muszą poczekać na swoją kolej. Jestem już bardzo chory, więc trzeba jak najszybciej wracać do domu. Honey i Sandra są z tego bardzo niezadowolone. Chcą zabrać wszystko, co znajduje się w jaskini. Jednak z minuty na minutę robię się słabszy. Jeśli zaś idzie o Merrick, to moja choroba ją przeraża. Muszę zabrać ją do domu. Warto także zanotować, póki siły w prawej ręce mi dopisują, że nic poza tym nie przeraża moich pań, ani dżungla, ani wioski, ani Indianie. Muszę wracać”.
Słowa nieżyjącego już człowieka przejęły mnie dreszczem; wzmogły także ciekawość, kim jest owa tajemnicza Honey.
Właśnie zawijaliśmy wszystko na powrót z zamiarem odłożenia do torby, kiedy rozległo się pukanie do zewnętrznych drzwi pokoju, w którym usytuowany był skarbiec.
- Chodźcie szybko - powiedziała Mary przez drzwi. - Ona dostała napadu histerii. Nie wiem, co robić.
Pobiegliśmy więc na piętro, lecz zanim tam dotarliśmy, usłyszeliśmy rozdzierający szloch Merrick.
Siedziała na łóżku, nadal w tej samej ciemnogranatowej sukience, którą miała na sobie podczas pogrzebu, bosa, z potarganymi włosami; zanosiła się płaczem i powtarzała bez przerwy, że Wielka Nananne nie żyje.
Było to całkowicie zrozumiałe, lecz na szczęście Aaron ma nieomal magiczny wpływ na ludzi znajdujących się w takim stanie i już wkrótce zdołał uciszyć Merrick łagodnymi słowami; w międzyczasie Mary robiła, co w jej mocy.
Potem Merrick spytała przez łzy, czy mogłaby dostać szklaneczkę rumu.
Oczywiście żadnemu z nas nie podobało się takie lekarstwo, lecz z drugiej strony, jak słusznie zauważył Aaron, alkohol pomoże jej się uspokoić i łatwiej po nim zaśnie.
W barku na dole znaleźliśmy kilka butelek rumu, lecz kiedy podaliśmy dziewczynie kieliszek, natychmiast poprosiła o więcej.
- To ledwie jeden łyczek - wyjąkała przez łzy. - Ja potrzebuję pełnej szklanki.
Wyglądała na tak strasznie nieszczęśliwą i załamaną, że nie potrafiliśmy jej odmówić.
- Co ja teraz zrobię? Dokąd pójdę? - pytała żałośnie. Po raz kolejny zapewniliśmy ją o naszej opiece, lecz czułem, że dziewczyna musi zwyczajnie wypłakać swój ból.
Jeśli zaś idzie o jej wątpliwości co do przyszłości, była to zupełnie inna sprawa. Odesłałem Mary z pokoju. Usiadłem na łóżku obok Merrick.
- Kochanie, posłuchaj mnie - powiedziałem. - Ty sama jesteś bardzo bogata. Te księgi zostawione ci przez Oncle Vervaina warte są majątek. Uniwersytety i muzea będą się o nie bić na aukcjach. A jeśli idzie o skarby Olmeków... nawet nie potrafię oszacować ich wartości... Oczywiście, że nie chcesz się rozstawać z tymi przedmiotami, my też tego nie chcemy, lecz pamiętaj, że nawet bez naszej opieki, masz zapewniony byt.
Zdawało się, że to ją nieco uspokoiło.
Kiedy przepłakała prawie godzinę przytulona do mnie, oderwała się lekko i objąwszy położyła mi głowę na ramieniu, po czym powiedziała, że jeśli będzie mieć pewność, że obaj zostaniemy w domu, na pewno zaśnie.
- Rano będziemy na ciebie czekać na parterze - odparłem. - Chcemy, żebyś zrobiła nam kawy. Byliśmy głupcami, pijąc cały czas nieodpowiednio przyrządzoną kawę. Odmawiamy jedzenia śniadania bez ciebie. A teraz musisz się przespać.
Obdarzyła mnie pełnym wdzięczności, łagodnym uśmiechem - mimo że łzy nadal ciekły jej po policzkach - a potem, nie pytając nikogo o zgodę, podeszła do toaletki, na której, pośród innych, ładnych buteleczek, stała butelka rumu i pociągnęła z niej spory łyk.
Już chcieliśmy wychodzić, gdy przyszła Mary z przygotowaną koszulą nocną dla Merrick. Wziąłem butelkę rumu i skinąłem głową Merrick, upewniając się, że widzi, co robię. Chciałem mieć choćby najlżejszą wymówkę, że mam jej pozwolenie, po czym wraz z Aaronem przeszliśmy do biblioteki.
Nie pamiętam, jak długo rozmawialiśmy.
Może nawet godzinę. Rozważaliśmy kandydatury nauczycieli, szkoły i programy nauczania oraz co Merrick powinna robić.
- Oczywiście nie możemy jej prosić, żeby pokazała nam swoje zdolności psychiczne - rzekł Aaron stanowczo, jakby spodziewał się, że mogę mu zaprzeczyć. - Bez wątpienia są one ogromne. Wyczuwałem to przez cały dzień. Wczoraj także.
- Ach, ale jest coś jeszcze - odparłem i właśnie miałem podjąć temat dziwnego niepokoju, który czułem w domu Wielkiej Nananne, i czyjejś obecności, lecz coś mnie powstrzymało.
Zrozumiałem, że wyczuwam teraz to samo tu, pod dachem Domu Zakonnego.
- O co chodzi, stary? - spytał Aaron, który znał doskonale wszystkie moje miny i który najprawdopodobniej mógłby czytać mi w myślach, gdyby tylko miał na to ochotę.
- Nic - odpowiedziałem, a potem instynktownie, czy może raczej samolubnie, w jakiejś dziwnej próbie zdobycia się na heroizm, dodałem: - Chcę, żebyś się stąd nie ruszał.
Wstałem i wyszedłem z biblioteki na korytarz.
Z góry, z tyłów domu, rozległ się sardoniczny, dźwięczny śmiech. Bez wątpienia był to śmiech kobiecy, tyle że nie mogłem dopasować go ani do głosu Mary, ani żadnej innej członkini Talamaski, spośród przebywających w tym domu. Właściwie jeśli się nad tym zastanowić, Mary była jedyną kobietą, która obecnie mieszkała pod tym dachem. Pozostali poszli spać do „kwater niewolników” i chatek, które zostały zbudowane w sporej odległości od głównego domu.
Ponownie usłyszałem śmiech. Zdawał się odpowiedzią na pytanie, którego nie zadałem.
Aaron stanął za moimi plecami.
- To Merrick - rzekł ostrożnie.
Tym razem nie powiedziałem mu, żeby został w bibliotece. Weszliśmy na górę.
Drzwi do pokoju Merrick były otwarte, światła wewnątrz zapalone, a jasna poświata wylewała się na korytarz.
- Cóż, wchodźcie - odezwał się kobiecy głos. Zawahałem się, po czym usłuchałem. Kiedy wszedłem do pokoju, przeżyłem wstrząs.
W dymie papierosowym, w wysoce uwodzicielskiej pozie na stołeczku przy toaletce, siedziała młoda kobieta o dojrzałych kształtach, ubrana jedynie w cieniutki, koronkowy peniuar, który właściwie nie zakrywał ani pełnych piersi o różowych sutkach, ani ciemnego cienia między jej udami.
Oczywiście była to Merrick, lecz z drugiej strony, to wcale nie była ona. Prawą dłonią włożyła papierosa do ust i zaciągnęła się głęboko, swobodnie, z pewnością siebie świadczącą o ogromnej wprawie, po czym wypuściła powietrze z płuc.
Spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami; usta miała skrzywione. Minę miała tak obcą wszystkiemu, co do tej pory widziałem na twarzy Merrick, że sam widok był przerażający. Trudno było sobie wyobrazić, żeby nawet najbardziej utalentowana aktorka potrafiła aż tak się odmienić. Głos, który wydobywał się z tego ciała, był ochrypły i niski.
- Dobre papierosy, panie Talbot. Rothmans, nieprawdaż? - Prawą dłonią bawiła się małym pudełeczkiem, które zabrała z mojego pokoju. A potem kontynuowała zimnym, kompletnie pozbawionym czucia głosem, w którym pobrzmiewał ton szyderstwa: - Matthew palił takie papierosy, panie Talbot. Chodził specjalnie do Francuskiej Kwatery, żeby je kupić. Nie można ich znaleźć w byle sklepiku na każdym rogu. Palił je, dopóki nie wyciągnął kopyt.
- Kim jesteś? - spytałem.
Aaron się nie odzywał. Jak na razie najwyraźniej oddał mi dowodzenie, lecz nie opuszczał mnie ani na krok.
- Proszę się tak nie spieszyć, panie Talbot - padła twarda, zimna odpowiedź. - Proszę mi zadać kilka pytań.
Oparła się mocniej na lewym łokciu spoczywającym na blacie toaletki, przez co peniuar jeszcze bardziej się rozchylił, ukazując piersi.
W jej oczach odbijało się światło lamp. Jej powieki i brwi znajdowały się pod komendą nowej osobowości. Nie wydawała się być nawet bliźniaczą siostrą Merrick.
- Zimna Sandra? - spytałem.
Wybuch śmiechu, którym zareagowała, był jednocześnie złowróżbny i szokujący. Odrzuciła w tył czarne włosy i zaciągnęła się papierosem.
- Nigdy nie powiedziała wam nawet jednego słowa o mnie, co? - spytała, ponownie krzywiąc wargi w pełnym wściekłości, choć pięknym, grymasie. - Zawsze była zazdrosna. Nienawidziłam jej od dnia, w którym się urodziła.
- Honey w Blasku Słońca - rzekłem spokojnie. Skinęła, uśmiechnęła się szeroko i wypuściła dym z płuc.
- To imię zawsze mi wystarczało. A ona, proszę, całkowicie pomija mnie w swojej opowieści. Naprawdę sądzi pan, panie Talbot, że się na to zgodzę? A może powinnam ci mówić po imieniu, co, Davidzie? Zdaje mi się, że to imię do ciebie pasuje. Wiesz, z tą twoją sprawiedliwością, zacnym życiem i wszystkimi tymi bzdurami.
Zgasiła papierosa wprost na blacie toaletki i natychmiast sięgnęła po następnego. Zapaliła go złotą zapalniczką, którą także zostawiłem w swoim pokoju.
Obróciła ją teraz w ręce i z papierosem zwisającym z kącika ust, przez mały obłoczek dymu, przeczytała wygrawerowany napis na głos:
- „Dla Davida, mojego Zbawcy, Joshua”. Spojrzała na mnie z błyskiem w oku i uśmiechnęła się.
Jej słowa mocno mnie zraniły, lecz postanowiłem tak łatwo się nie dawać. Spokojnie odwzajemniłem jej spojrzenie. To trochę potrwa.
- Masz rację, cholera - rzekła. - To trochę potrwa. Nie sądzisz, że chcę coś z tego, co ona dostaje? Lecz porozmawiajmy najpierw o tym tutaj, o Joshui. Był twoim kochankiem, nieprawdaż? Byliście kochankami, a on umarł.
Poczułem ogromny ból i, mimo mego poczucia tolerancji i znajomości samego siebie, byłem przerażony, że podobne słowa padły w obecności Aarona. Joshua był bardzo młody, i był jednym z nas.
Roześmiała się niskim, ochrypłym śmiechem.
- Oczywiście, że możesz też z kobietami, jeśli są wystarczająco młode, prawda? - spytała okrutnie.
- Skąd przychodzisz, Honey w Blasku Słońca? - zapytałem.
- Nie mów do niej po imieniu - szepnął Aaron.
- Och, to doskonała rada, lecz nie ma większego znaczenia. Zostaję tu, gdzie jestem. A teraz porozmawiajmy o tobie i tym chłopcu. Zdaje się, że Joshua był bardzo młody, kiedy...
- Przestań! - rzuciłem ostro.
- Nie mów do tego ducha, Davidzie - szepnął Aaron. - Nie mów bezpośrednio do niego. Za każdym razem, gdy się do niego zwracasz, dodajesz mu sił.
Mała kobietka, siedząca przy toaletce, wybuchnęła perlistym śmiechem. Potrząsnęła głową i obróciła się tak, że po raz pierwszy znalazła się twarzą do nas. Rąbek peniuaru podjechał wysoko w górę na jej nagim udzie.
- Wynoś się z Merrick! - rozkazałem. - Nie masz w niej czego szukać!
- Merrick jest moją siostrą! - warknęła w odpowiedzi. - Zrobię z nią wszystko, na co tylko przyjdzie mi ochota! Od maleńkości doprowadzała mnie do szału! Zawsze czytała mi w myślach, mówiła mi, co myślę! Mówiła, że sama ściągam na siebie kłopoty! Zawsze zwalała winę na mnie!
Zmarszczyła brwi i pochyliła się. Widziałem jej sutki.
- Sama pokazujesz, kim jesteś - odparłem. - A może raczej kim byłaś!
Gwałtownie wstała od toaletki i lewą ręką - w prawej cały czas miała papierosa - jednym, gwałtownym ruchem zgarnęła z blatu buteleczki i jedną z lampek.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Lampa zgasła z głośnym trzaskiem. Kilka buteleczek rozprysło się w drobny mak. Na dywanie zaroiło się od ostrych kawałków szkła. W pokoju rozeszło się mnóstwo zapachów.
Stała przed nami, z dłonią wspartą na biodrze, z uniesionym papierosem. Spojrzała w dół, na szkło.
- Taak, jej się te rzeczy podobały! - warknęła. Jej poza stała się bardziej sugestywna, drażniąca.
- A tobie podoba się to, co widzisz, prawda, Davidzie? Ona jest dla ciebie dostatecznie młoda, co? Ma w sobie jeszcze nieco z małego chłopczyka? Wielka Nananne znała cię i wiedziała, czego pragniesz. Ja też cię znam.
Na jej pięknej twarzy malowała się ogromna złość.
- Zabiłeś Joshuę, prawda? - spytała niskim głosem. Zwęziła oczy, jak gdyby usiłowała zajrzeć do mojej duszy. - Pozwoliłeś mu wyjechać... żeby mógł wspinać się w Himalajach...
- Wymówiła to słowo tak, jak ja bym je wymówił. - Wiedziałeś o grożącym mu niebezpieczeństwie, lecz kochałeś go tak bardzo, że nie mogłeś mu odmówić.
Nie potrafiłem wykrztusić z siebie ani słowa. Ból, który czułem, był zbyt silny. Usiłowałem wyrzucić z umysłu wszelkie myśli o Joshui. Usiłowałem nie myśleć o dniu, w którym sprowadzono jego ciało do Londynu. Usiłowałem skupić się na dziewczynie stojącej przede mną.
- Merrick - rzekłem z całą siłą, na jaką było mnie stać. - Merrick, wypędź ją.
- Pragniesz mnie, i ty także, Aaronie - ciągnęła uśmiechnięta, zaróżowiona. - Obaj z chęcią wzięlibyście mnie na tym materacu, gdyby tylko mogło wam to ujść na sucho.
Nic nie odpowiedziałem.
- Merrick! - odezwał się Aaron bardzo głośno. - Wyrzuć ją! Ona wcale nie życzy ci dobrze, kochanie! Wyrzuć ją!
- Wiesz, o czym Joshua myślał, kiedy spadał w przepaść? - spytała.
- Przestań! - wrzasnąłem.
- Nienawidził cię za to, że go tam wysłałeś! Nienawidził cię za to, że się zgodziłeś! Że pozwoliłeś mu jechać!
- Kłamiesz! - odparłem. - Merrick, wyrzuć ją!
- Nie waż się pan na mnie krzyczeć! - odwarknęła. Spojrzała na pokruszone szkło na podłodze i strzepnęła nań popiół z papierosa. - A teraz załatwmy ją na dobre.
Postąpiła krok do przodu, w pandemonium połamanego szkła i poprzewracanych buteleczek. Zbliżyłem się do niej.
- Cofnij się!
Złapałem ją za ramiona i zmusiłem, żeby się wycofała. Musiałem jednak użyć siły. Jej skóra była wilgotna od potu i wyśliznęła mi się.
- Nie sądzisz, że mogę spacerować po szkle na bosaka? - spytała z twarzą tuż przy mojej twarzy. - Ty głupi staruchu! - ciągnęła. - Niby dlaczego miałabym chcieć pokaleczyć stopy Merrick?
Postąpiłem w jej kierunku, gniotąc szkło pod butami.
- Ty nie żyjesz, prawda, Honey w Blasku Słońca? Ty nie żyjesz i wiesz o tym. To jest jedyna namiastka życia, na jaką cię stać!
Przez moment jej piękna twarz była pozbawiona wszelkich uczuć. Wydawało się, że ta dziewczyna to na powrót Merrick. Lecz potem jej brwi znowu się uniosły. W oczach zabłysło.
- Jestem tu i tu zostanę.
- Jesteś w grobie, Honey w Blasku Słońca - odparłem. - To znaczy, twoje ciało leży w grobie, a ty jesteś tylko niespokojnym duchem, to wszystko! Czyż nie?!
Przez jej twarz przemknął strach, a potem jej rysy na powrót stwardniały.
- Nic o mnie nie wiesz, mój panie - rzekła.
Była zdumiona, co jest w zwyczaju takich duchów. Nie potrafiła zachować zadziornej miny na twarzy Merrick. Całe jej ciało drżało. Prawdziwa Merrick budziła się do życia.
- Wracaj, Merrick! Wyrzuć ją! - powiedziałem i postąpiłem kolejny krok w jej stronę.
Cofnęła się w kierunku wysokiego łóżka. Obróciła w palcach papierosa. Przygotowywała się do dźgnięcia mnie nim.
- A pewnie, że tak - mruknęła, czytając mi w myślach. - Żałuję, że nie mam nic, czym mogłabym ci zrobić prawdziwą krzywdę. Zdaje się, że będę musiała ograniczyć się do zrobienia krzywdy jej!
Rozejrzała się po pokoju.
To mi wystarczyło. Skoczyłem do niej i złapałem za ramiona, zdeterminowany trzymać ją mimo potu, który ją pokrywał, i mimo dzikiego wierzgania, którym mnie raczyła.
- Przestań natychmiast! - wrzasnęła. - Puszczaj! - I zdołała przytknąć mi do twarzy żarzącego się papierosa.
Sięgnąłem do jej ręki, schwyciłem za nadgarstek i wykręcałem, dopóki nie wypuściła papierosa. Uderzyła mnie w twarz tak mocno, że przez chwilę miałem wrażenie, jakbym miał zaraz zemdleć. Mimo to cały czas mocno trzymałem ją za śliskie ramiona.
- I o to chodzi! - krzyknęła. - Skrzywdź ją! Połam jej kości! Dlaczego miałbyś tego nie uczynić? Myślisz, że dzięki temu odzyskasz Joshuę? Myślisz, że byłby nieco starszy dla ciebie? Myślisz, że dzięki temu wszystko byłoby w porządku?
- Wyrzuć ją, Merrick! - Zawołałem.
Słyszałem chrzęst miażdżonego szkła pod butami. Nadal znajdowała się niebezpiecznie blisko odłamków. Potrząsnąłem nią tak mocno, że głowa zakołysała się jej na boki.
Skręciła się konwulsyjnie, wyszarpnęła i ponownie rąbnęła mnie w twarz z tak zastraszającą siłą, że omal nie zwaliła mnie z nóg. Przez chwilę nic nie widziałem.
Rzuciłem się na nią, uniosłem, chwytając pod pachami i rzuciłem na łóżko. Przyklęknąłem nad nią i trzymałem mocno, lecz mimo to ona nadal usiłowała dosięgnąć paznokciami mej twarzy.
- Puść ją, Davidzie - krzyknął Aaron gdzieś za moimi plecami.
Dosłyszałem także głos Mary, która błagała mnie, bym tak mocno nie wykręcał jej nadgarstka.
Palce Merrick wyciągały się ku moim oczom.
- Nie żyjesz! Wiesz o tym! Nie masz prawa tu być! - ryknąłem na nią. - Powiedz to! Jesteś martwa! Martwa! Musisz puścić Merrick!
Poczułem jej kolano na swojej piersi.
- Wielka Nananne, wyrzuć ją! - zawołałem.
- Jak śmiesz! - wrzasnęła. - Myślisz, że możesz posłużyć się moją własną babką przeciwko mnie?!
Schwyciła mnie lewą ręką za włosy i mocno pociągnęła.
Nadal ją trzymałem.
Potem zaś cofnąłem się, puściłem ją i wezwałem własnego ducha, moją własną duszę, i uczyniłem z niego potężny instrument, którym posłużyłem się przeciw niej. Uderzyłem ja prosto w serce, tak że aż straciła dech.
Wynoś się, wynoś się, wynoś się! Rozkazałem jej z całą mocą, na jaką było stać moją duszę. Poczułem ją przy sobie. Poczułem jej zgromadzoną moc, jakby nie istniało ciało, w którym mogłaby się pomieścić. Czułem jej opór. Kompletnie straciłem kontakt z własnym ciałem. Wynoś się z Merrick! No, dalej! Wyrwał się jej szloch.
- Nie mamy nawet grobu, ty draniu! Ty diable wcielony! - zawołała. - Ani ja, ani nasza matka nie mamy grobu! Nie możesz mnie zmusić do wyniesienia się stąd!
Spojrzałem na nią, choć nie mam pojęcia, gdzie upadło moje ciało, na podłogę czy na łóżko.
Wezwij Boga pod jakimkolwiek imieniem i idź ku niemu! Poradziłem jej. Zostaw ciała tam, gdzie leżą, słyszysz? Zostaw je i idź! Teraz! Teraz masz szansą!
Nagle siła, która mi się sprzeciwiała, skręciła się jakby i zaprzestała oporu. Przez moment zdawało mi się, że widzę ten amorficzny kształt, unoszący się w powietrzu ponad nami. A potem zdałem sobie sprawę, że leżę na podłodze.
Wpatrywałem się w sufit. I usłyszałem płacz Merrick, naszej małej Merrick.
- One nie żyją, panie Talbot! Nie żyją! Zimna Sandra i Honey w Blasku Słońca, moja siostra, nie żyją. Panie Talbot, one obie nie żyją! Nie żyją od dnia, w którym opuściły Nowy Orlean! Całe te cztery lata czekania na nic! One umarły już pierwszej nocy w Lafayette. Panie Talbot, one nie żyją, nie żyją, nie żyją.
Powoli podniosłem się z podłogi. Dłonie miałem pocięte odłamkami szkła. Czułem się fizycznie wycieńczony.
Dziecko siedziało na łóżku z mocno zaciśniętymi oczyma. Wargi miała rozciągnięte nie w paskudnym uśmiechu, lecz w żałosnym grymasie; spomiędzy nich wydobywało się żałosne zawodzenie.
Mary szybko okryła ją grubym szlafrokiem. Aaron usiadł obok niej. Dziewczyna przekręciła się na plecy i skrzywiła nagle.
- Niedobrze mi, panie Talbot - powiedziała ochryple.
- Tędy. - Obróciłem ją tyłem do rozsypanego szkła i wziąwszy na ręce, zaniosłem do łazienki. Pochyliła się nad zlewem i zwymiotowała.
Drżałem na całym ciele. Ubranie miałem mokre od potu.
Mary skłoniła mnie, bym ustąpił jej miejsca. W tamtej chwili wydawało mi się to kompletnie oburzające, lecz potem zrozumiałem, jak to wszystko musi wyglądać z jej punktu widzenia.
Więc się cofnąłem.
Kiedy zerknąłem na Aarona, zdumiałem się na widok jego miny. Widział już wiele przypadków opętania. Wszystkie są koszmarne, a każdy na własny sposób.
Zaczekaliśmy na korytarzu, aż Mary powiedziała, że możemy wejść.
Merrick siedziała ubrana w białą, bawełniana koszulę nocną, włosy miała wyszczotkowane, a oczy, choć podkrążone i zaczerwienione, całkiem czyste i spokojne. Siedziała w głębokim fotelu, w rogu pokoju, skąpana w jasnym świetle wysokiej lampy.
Stopy miała bezpiecznie schowane w białych, satynowych bamboszach. Całe szkło już zostało zebrane. Toaletka prezentowała się całkiem przyzwoicie, z jedną tylko lampką i resztą nie stłuczonych buteleczek na blacie.
Merrick nadal drżała, a kiedy podszedłem do niej, wyciągnęła ręce i schwyciła mnie za dłoń.
- Przez jakiś czas będą cię boleć ramiona - odezwałem się przepraszająco.
- Oto, jak umarły - odrzekła, spoglądając to na mnie, to na Aarona. - Wzięły wszystkie te pieniądze i poszły kupić nowy samochód. Mężczyzna, który go im sprzedał, poderwał je, wiecie. Pojechał z nimi do Lafayette i tam je zabił dla pieniędzy. Obie walnął mocno w głowę.
Potrząsnąłem głową.
- To się stało cztery łata temu - ciągnęła zapamiętale, jakby nie potrafiła skoncentrować się na niczym innym poza opowiadaną przez siebie historią. - To się zdarzyło następnego dnia po ich wyjeździe. Pobił je w motelu, w Lafayette, a potem wsadził ciała do samochodu i pojechał na bagna. Samochód po prostu napełnił się wodą. Nawet jeśli się ocknęły, to się utopiły. Nic już po nich nie zostało. Po żadnej z nich.
- Dobry Boże - szepnąłem.
- A przez cały ten czas czułam się winna, że zazdroszczę Honey... zazdrościłam, że Zimna Sandra wzięła ją z sobą, a mnie zostawiła w domu. Czułam się winna i przepełniała mnie zazdrość. Zazdrość i poczucie winy. Honey w Blasku Słońca była moją starszą siostrą. Miała szesnaście lat i „nie było z nią problemów”. Tak powiedziała mi Zimna Sandra. Ja byłam jeszcze za mała. Miała po mnie wrócić.
Na moment zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
- Gdzie jest teraz? - Spytałem.
Aaron dał mi znać, że nie był na to jeszcze gotowy. Ja jednak zadałem jej to pytanie.
Przez bardzo długi czas nie odpowiadała. Leżała, wpatrując się w przestrzeń, drżąc gwałtownie na całym ciele, po czym rzekła:
- Nie ma jej.
- Jak udało się jej tu dostać? - chciałem wiedzieć. Mary i Aaron potrząsnęli głowami.
- Davidzie, zostaw ją na chwilę w spokoju - powiedział Aaron tak uprzejmie, jak tylko potrafił.
Nie miałem jednak zamiaru porzucać tego tematu. Musiałem wiedzieć.
Jak poprzednio, nie odpowiedziała natychmiast. Potem Merrick westchnęła ciężko i przekręciła się na bok.
- Jak udało się jej tu dostać? - powtórzyłem. Twarz Merrick skurczyła się. Zaczęła płakać.
- Proszę, niech ją pan zostawi w spokoju - wtrąciła Mary.
- Merrick, jak Honey w Blasku Słońca udało się tu przedostać? - domagałem się odpowiedzi. - Czy wiedziałaś, że chce się tu dostać?
Mary stanęła po lewej stronie Merrick i wlepiła we mnie wzrok.
Nie spuszczałem oczu z drżącej dziewczyny.
- Czy to ty ją zaprosiłaś? - spytałem łagodnie.
- Nie, panie Talbot - odparła cicho. Podniosła na mnie wzrok. - Modliłam się do Wielkiej Nananne. Modliłam się do jej ducha, póki jeszcze był blisko ziemi i mógł mnie usłyszeć. - Głos miała tak zmęczony i cichy, że ledwie rozróżniałem słowa. - Wielka Nananne przysłała ją, żeby mi powiedziała. Wielka Nananne zajmie się teraz nimi obiema.
- Ach, rozumiem.
- Wie pan, co zrobiłam - ciągnęła. - Wezwałam ducha, który dopiero co opuścił ciało. Ducha, który był dostatecznie blisko, żeby mi pomóc, i dotarłam do Honey. Dostałam więcej, niż się spodziewałam. Ale czasem to właśnie tak działa, panie Talbot. Kiedy wzywa się les mysteres, nigdy nie wiadomo, co się dostanie.
- Owszem - odparłem. - Wiem. Pamiętasz, co się wydarzyło?
- Tak - powiedziała. - I nie. Pamiętam, jak mną pan potrząsał, i pamiętam, że wiem, co się stało... ale nie pamiętam szczegółów, kiedy ona pozostawała we mnie.
- Rozumiem - odrzekłem z wdzięcznością. - Co teraz czujesz, Merrick?
- Trochę boję się samej siebie - szepnęła. - I przykro mi, że pana zraniłam.
- Och, kochanie, na miłość boską, nie myśl teraz o mnie - odparłem. - Ja tylko martwię się o ciebie.
- Wiem, panie Talbot. Lecz jeśli będzie to dla pana jakimkolwiek pocieszeniem, Joshua w chwili śmierci odszedł wprost do światła. Nie nienawidził pana, kiedy spadał w przepaść. Ona to wszystko wymyśliła.
Zdumiałem się. Wyczułem nagłe zażenowanie Mary. Czułem zaskoczenie Aarona.
- Jestem tego pewna - ciągnęła Merrick. - Joshua jest w niebie. Honey tylko wyczytała to wszystko z pańskiego umysłu.
Nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Narażając się na kolejne potępiające spojrzenia i podejrzenia ze strony zacnej Mary, pochyliłem się nad Merrick i pocałowałem ją w policzek.
- Koszmar dobiegł końca - powiedziała. - Uwolniłam się od nich wszystkich. Mogę zaczynać od początku.
I tak zaczęła się nasza wspólna podróż z Merrick.
Niełatwo było mi opowiadać tę historię Louisowi, a nie dobiegła ona jeszcze końca. Miałem znacznie więcej do powiedzenia.
Jednakże kiedy przerwałem, to było tak, jakbym zbudził się pośrodku salonu i zastał Louisa wpatrzonego we mnie; poczułem jednocześnie pocieszenie i druzgocące poczucie winy. Przez chwilę przeciągałem się i rozkoszowałem, czując wampiryczną siłę płynącą w mym ciele.
Siedzieliśmy obok siebie niczym zwyczajni ludzie, skąpani w kojącym blasku lamp o szklanych kloszach.
Po raz pierwszy, odkąd rozpocząłem swą historię, zapatrzyłem się na obrazy wiszące na ścianach salonu. Wszystko to było impresjonistycznym dziełem o cudownych kolorach. Louis zgromadził je dawno temu i przez długi czas trzymał w małym mieszkaniu w centrum miasta, gdzie mieszkał, dopóki Lestat nie puścił go z dymem, a potem, powodowany wyrzutami sumienia, nie błagał Louisa, by sprowadził się tutaj.
Spoglądałem na obraz Moneta - jeden z tych, które rzadko oglądałem ostatnio, gdyż opatrzyły mi się - był to obraz pełen blasku słońca i zieleni, obraz przedstawiający kobietę schyloną nad haftem, siedzącą w oknie, w cieniu ogromnego, doniczkowego drzewa. Jak większość impresjonistycznych dzieł, był to obraz głęboko przemyślany, z wyraźnymi pociągnięciami pędzla, lecz jednocześnie można było wyczuć w nim domową atmosferę. Pozwoliłem, żeby ta niesłychana pochwała zwyczajności łagodziła moje zbolałe serce.
Chciałem poczuć ciszę domowego ogniska tu, na Rue Royale. Chciałem poczuć się tu moralnie bezpieczny, choć - rzecz jasna - już nigdy się tak nie poczuję.
Wspomnienia z czasów, kiedy jeszcze byłem śmiertelnym człowiekiem, kiedy przyjmowałem za pewnik wilgotny upał panujący w Nowym Orleanie, wyjątkowo wyczerpały moją duszę. Były to czasy, kiedy Merrick uważała mnie za swego zaufanego przyjaciela, gdyż tym właśnie byłem, pomimo wszystkiego, o co oskarżała mnie Honey w Blasku Słońca. Byłem przyjacielem także dla chłopca o imieniu Joshua, który żył wiele, wiele lat wcześniej.
Ani Aaron, ani Mary nigdy mnie nawet nie zapytali o Joshuę. Wiedziałem jednak, że żadne z nich już nigdy nie spojrzy na mnie w ten sam sposób. Joshua był za młody, a ja za stary na ten związek. Wyznałem moją skruchę - kilka bezcennych nocy miłości - tylko Starszym, a i to wiele lat po śmierci Joshui. Potępili moje zachowanie i zabronili powtarzania podobnych praktyk.
Kiedy zostałem mianowany Przełożonym Zakonu, Starsi wymogli na mnie przyrzeczenie, że nadal jestem gotów zachować postawę moralną i nigdy nie powtarzać grzechów przeszłości; przyrzekłem - okropnie upokorzony, bo sprawa znowu ujrzała światło dzienne.
Natomiast co do śmierci Joshui - naprawdę obwiniałem się o to, co się stało. Błagał mnie o pozwolenie ruszenia na tę wyprawę - która sama w sobie wcale nie była nazbyt niebezpieczna - żeby odwiedzić świątynię w Himalajach. Było z nim jeszcze kilku członków Talamaski, którzy wrócili cało z wyprawy. Upadek Joshui był spowodowany niewielką lawiną - o ile dobrze zrozumiałem - i przez wiele miesięcy nie mogli odnaleźć jego ciała.
Teraz, kiedy wspominałem o tych wydarzeniach Louisowi, teraz, kiedy rozważałem dopuszczenie Merrick do mej mrocznej i wiecznej postaci wampira, znowu poczułem ostre ukłucie poczucia winy. Nie było to coś, co mógłbym odkupić. I nie było to coś, co mogłoby mnie powstrzymać przed ponownym spotkaniem z Merrick.
Dokonało się. Poprosiłem Merrick, żeby wezwała dla nas ducha Claudii. Zanim jednak tych dwoje się spotka, musiałem Louisowi opowiedzieć znacznie więcej. Musiałem też sam dojść jeszcze z wieloma rzeczami do ładu.
Przez cały ten czas Louis słuchał, ani razu mi nie przerywając. Z palcami przyciśniętymi do warg, łokciami opartymi o poręcze fotela, przyglądał mi się spokojnie, podczas gdy ja rekonstruowałem wspomnienia. Teraz już z niecierpliwością czekał, aż podejmę opowieść.
- Wiedziałem, że ta kobieta jest potężna - szepnął łagodnie. - Nie wiedziałem jednak, że tak bardzo ją kochasz.
Lubiłem jego łagodny głos, a także sposób, w jaki mówił: tak, żeby dźwięki w zasadzie nie poruszały powietrza.
- Ach, cóż... ja także nie wiedziałem - odrzekłem. - Było nas tak wielu w Talamasce... złączonych więzami miłości. Każde z nas było wyjątkowe.
- Lecz ta kobieta... ty naprawdę ją kochasz - nalegał łagodnie. - A ja poprosiłem cię, byś działał wbrew własnym przekonaniom.
- Och, nie, to nie tak - odparłem. Zawahałem się: - Nieuniknione było to, że prędzej czy później skontaktuję się z Talamaską. Ale powinno to zostać uczynione w inny sposób... pisemnie... do Starszych, a nie tak.
- Nie potępiaj się tak bardzo za skontaktowanie się z nią - powiedział Louis z niezwykłą dla niego pewnością siebie. Wydawał się szczery i - jak zawsze - bardzo młody.
- Dlaczego nie? - spytałem. - Wydawało mi się, że jesteś specjalistą od poczucia winy?
Roześmiał się uprzejmie, słysząc te słowa, po czym raz jeszcze uśmiechnął się do siebie. Potrząsnął głową.
- Posiadamy serca, czyż nie? - spytał. Poprawił się na fotelu. - Mówisz mi, że wierzysz w Boga. To więcej, niż ktokolwiek z nas mi kiedykolwiek powiedział. Naprawdę. Jak myślisz, co Bóg dla nas zaplanował?
- Nie wydaje mi się, żeby Bóg cokolwiek planował - odparłem z niejaką goryczą. - Wiem tylko, że z pewnością gdzieś tam jest.
Pomyślałem, jak bardzo kocham Louisa; kochałem go od dnia, w którym stałem się dzieckiem Lestata. Myślałem o tym, jak bardzo na nim polegam, i o tym, co bym dla niego uczynił. To miłość do Louisa okulawiła z czasem Lestata i uczyniła niewolnika z Armanda. Louisa, który nie zdawał sobie nawet sprawy ze swej urody ani naturalnego, ogromnego uroku osobistego.
- Davidzie, musisz mi wybaczyć - odezwał się nagle. - Tak bardzo chcę spotkać się z tą kobietą, że zmuszam cię do działania wbrew sobie. Lecz mówiłem poważnie... my posiadamy serca we wszystkich aspektach tego słowa.
- Oczywiście, że tak - odparłem. - Zastanawiam się, czy anioły mają serca? Ale to przecież nie ma znaczenia. Jesteśmy tym, czym jesteśmy.
Nie odpowiedział mi, lecz zobaczyłem, że jego twarz na moment robi się ponura i nieprzenikniona, mimo że nie znika z niej zwyczajny dla niego wyraz ciekawości i uprzejmości.
- Jeśli zaś idzie o Merrick... skontaktowałem się z nią dlatego, że ogromnie jej potrzebuję. Nie potrafiłbym długo żyć bez kontaktu z nią. Każdej nocy, którą spędzam w Nowym Orleanie, myślę o niej. Merrick nawiedza mnie, jakby sama była duchem.
- W takim razie, opowiedz mi resztę historii - powiedział Louis. - Wtedy będziesz chciał zakończyć tę sprawę z Merrick... zakończyć ten kontakt, że się tak wyrażę... zaakceptuję to bez jednego słowa protestu.
Kontynuowałem więc swą opowieść, cofając się w czasie ponad dwadzieścia lat, kiedy Merrick była czternastoletnią dziewczynką.
Jak łatwo się domyślić, nie było nam trudno otoczyć to dziecko pełną przyjaźni opieką.
W dniu zaraz po pogrzebie Wielkiej Nananne odkryliśmy, że Merrick nie ma żadnego dokumentu tożsamości poza ważnym paszportem, który dostała w ten sposób, że Zimna Sandra oświadczyła, iż Merrick jest jej dzieckiem. Nazwisko miała zmyślone.
Nie udało nam się w żaden sposób ustalić, gdzie i jak został zanotowany fakt narodzin dziewczyny. W żadnym z kościołów parafialnych w całym Nowym Orleanie nie odnotowano chrztu Merrick Mayfair. W pudełkach, które przywiozła do nas było zaledwie kilka jej zdjęć.
Nie było także żadnego urzędowego śladu istnienia Zimnej Sandry i Honey w Blasku Słońca - poza paszportami, w których nazwiska również były zmyślone. Mimo że wyliczyliśmy, w którym roku te dwie nieszczęsne kobiety umarły, w gazetach z Lafayette w Luizjanie nie znaleźliśmy żadnej wzmianki, o odnalezieniu dwóch niezidentyfikowanych ciał.
Podsumowując, Talamasca założyła czystą teczkę dla Merrick Mayfair i, wykorzystując swe niespożyte źródła, już wkrótce stworzyła wszelkie potrzebne w nowoczesnym świecie dokumenty, jak na przykład akt urodzenia. Jeśli zaś idzie o katolicki chrzest, Merrick twierdziła z uporem, że otrzymała ten sakrament jako niemowlę (Wielka Nananne „zaniosła ją do kościoła”) i nawet całkiem niedawno, kilka lat przed tym, jak opuściłem Zakon, Merrick nadal przetrząsała stare kościelne rejestry, na próżno szukając wzmianki o tym zdarzeniu.
Nigdy do końca nie udało mi się zrozumieć znaczenia, jakie ten chrzest miał dla Merrick, lecz nie jedyna to zagadka dotycząca Merrick, której nigdy do końca nie udało mi się zrozumieć. Jedno mogę jednak powiedzieć z cała stanowczością: dla Merrick magia i wiara rzymskokatolicka były nierozerwalnie związane, i tak pozostało przez całe jej życie.
Z kolei utalentowany i dobry mężczyzna imieniem Matthew wcale nie był trudny do wytropienia.
Matthew był w rzeczywistości archeologiem, specjalistą od Olmeków. Kiedy uprzejmie wypytaliśmy jego przyjaciół w Bostonie, szybko dowiedzieliśmy się z niezaprzeczalną pewnością, że kobieta o imieniu Sandra Mayfair zachęciła go do przyjazdu do Nowego Orleanu. Przysłała mu list jakieś pięć lat wcześniej, w którym twierdziła, że posiada mapę i wskazówki, jak dostać się do starych olmeckich skarbów. Podobno to córka Sandry, Merrick, pokazała matce artykuł Matthew, który ukazał się swego czasu w „Timesie”.
Mimo że w tamtym czasie matka Matthew była poważnie chora, syn wyruszył na prywatną ekspedycję na południe, do Meksyku, z jej błogosławieństwem. Nikt z przyjaciół ani rodziny więcej nie zobaczył go żywego.
Podczas ekspedycji Matthew pisał dziennik w formie długich, pełnych uczuciowości listów do matki, które wysłał do niej w jednej paczce, już po powrocie do Stanów.
Po jego śmierci, mimo pełnych determinacji wysiłków Sandry, żaden naukowiec specjalizujący się w historii Olmeków nie był zainteresowany tym, co Matthew - jak twierdził - zobaczył lub znalazł w Meksyku.
Matka umarła i zostawiła wszystkie papiery swej siostrze, która nie bardzo wiedziała, co ma z nimi zrobić, więc szybko postanowiła sprzedać je nam za całkiem pokaźną sumkę. Pomiędzy listami znajdowało się małe pudełko kolorowych fotografii, które Matthew wysłał matce, a wśród których znajdowały się zdjęcia Zimnej Sandry i Honey w Blasku Słońca - obu wyjątkowo pięknych - oraz zdjęcia dziesięcioletniej Merrick, która zupełnie nie była podobna do tamtych dwóch.
Sporo czasu spędziłem nad tymi zdjęciami.
Zimna Sandra była wysoka, o skórze koloru kawy z mlekiem, czarnych włosach i jasnych oczach. Honey w Blasku Słońca zdawała się dopełniać obietnicy składanej przez jej imię: jej skóra wydawała się być koloru miodu, oczy miała żółte, jak matka, a włosy jasne, mocno poskręcane, opadające na ramiona niczym piana morska. Zdawało się, że rysy ma całkowicie anglosaskie. Podobnie jak rysy Zimnej Sandry.
Merrick na zdjęciach właściwie nie różniła się od dziewczynki, która stanęła pod naszymi drzwiami. Już w wieku dziesięciu lat widziało się w niej budzącą się do życia kobiecość, choć wydawało się, że jest poważniejsza i spokojniejsza, od pozostałych dwóch kobiet. Tamte często tuliły się do Matthew, uśmiechały się szeroko i prężyły przed aparatem fotograficznym. Merrick najczęściej miała poważną minę; przeważnie stała samotnie.
Oczywiście na zdjęciach widać było przede wszystkim tropikalną dżunglę, w głąb której się udali; było między nimi kilka marnej jakości zdjęć przedziwnych malowideł ze ścian jaskini, które nie wyglądały na malowidła ani Olmeków, ani Majów, choć równie dobrze mogłem się mylić. Matthew ani razu nie wyjawił lokalizacji tych miejsc, pisał jedynie o „Pierwszej Wiosce” i „Drugiej Wiosce”.
Z powodu tego braku dokładności i złej jakości zdjęć, nietrudno było zrozumieć, dlaczego żaden archeolog nie podjął wyzwania.
Za przyzwoleniem Merrick, i w tajemnicy, powiększyliśmy każde zdjęcie, które miało dla nas większą wartość, lecz marna jakość oryginałów okazała się nie do pokonania. Brakowało nam także konkretnych informacji, jak można by ponownie ruszyć śladem wyprawy Matthew. Jedna rzecz była jednak dość pewna: początkowo może i polecieli samolotem do Mexico City, lecz sama jaskinia wcale nie znajdowała się w Meksyku.
Istniała mapa, a jakże, narysowana odręcznie przez kogoś, komu mocno drżały ręce, czarnym atramentem, na współczesnym, grubym papierze, lecz nie było na niej żadnych nazw miejscowości, a jedynie oznaczenia „Miasta” oraz wyżej wspomnianych dwóch wiosek. Skopiowaliśmy ją, żeby nie niszczyć oryginału, który i tak był już mocno wytarty i pomięty. Trudno było jednak znaleźć jakieś solidne podstawy badań.
Z ciężkim sercem czytało się pełne entuzjazmu listy, które Matthew wysłał do domu.
Nigdy nie zapomnę pierwszego listu, który napisał do matki zaraz po odkryciu. Kobiecina była już bardzo chora i dopiero co dowiedziała się, że jej przypadek jest śmiertelny. Słuchy o rym dotarły do Matthew gdzieś po drodze, choć nie mieliśmy żadnych wskazówek, gdzie dokładnie byli, kiedy się o tym dowiedział. Matthew błagał matkę, żeby poczekała na jego powrót do domu. To z tego powodu skrócił swą wyprawę, zabierając jedynie część skarbów, a większość zostawiając w jaskini.
„Gdybyś tylko mogła tu być - pisał. - Możesz sobie wyobrazić mnie, Twojego wysokiego, niezręcznego syna, który wstępuje w całkowite ciemności zrujnowanej świątyni i odnajduje te przedziwne malowidła naskalne, które wymykają się jakiejkolwiek klasyfikacji? Nie pochodzą od Majów. Na pewno nie od Olmeków. Lecz kto i dla kogo je tu zostawił? A w trakcie oglądania tych cudów, latarka wyślizgnęła mi się z ręki zupełnie tak, jakby ktoś mi ją odebrał. I ciemność ogarnęła najwspanialsze i najbardziej niezwykłe malowidła, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać.
Kiedy tylko wyszliśmy ze świątyni, musieliśmy zacząć się wspinać na skały obok wodospadu. Zimna Sandra i Honey prowadziły. To za wodospadem odnaleźliśmy jaskinię, choć podejrzewałem, że mógł to być tunel; nie można było się pomylić, gdyż jeden z gigantycznych wulkanicznych głazów stojących u wejścia został ociosany na kształt olbrzymiej twarzy o otwartych ustach.
Nie mieliśmy żadnego oświetlenia - latarka Zimnej Sandry zamokła - a kiedy już weszliśmy do środka, omal nie zemdleliśmy z panującego tu gorąca. Zimna Sandra i Honey bały się duchów i twierdziły, że »wyczuwają« je. Nawet Merrick zabrała głos w dyskusji, mówiąc, że to właśnie duchy spowodowały, że upadła podczas wspinaczki.
A jutro znowu powtórzymy całą wyprawę. Na razie jednak pozwól, że powiem, co widziałem w blasku słońca wpadającym do jaskini i do świątyni. W obu miejscach znajdowały się niesłychane malowidła, które natychmiast należy zbadać. Jednakże w jaskini jest mnóstwo lśniących jadeitowych przedmiotów, które tylko czekają, aż ktoś je podniesie.
Jakim cudem takie skarby przetrwały nie ruszone przez złodziei na przestrzeni wieków, nie mam pojęcia. Oczywiście lokalni potomkowie Majów zaprzeczają, jakoby w ogóle wiedzieli o istnieniu jaskini, mnie zaś wcale nie spieszy się do oświecenia ich. Są dla nas mili, dają nam jedzenie i picie. Są bardzo uprzejmi. Jednakże wydaje mi się, że ich szaman jest na nas zły i nie chce powiedzieć dlaczego. Całym sobą wyczekuję powrotu do domu”.
Matthew nigdy do domu nie wrócił. W nocy dostał wysokiej gorączki i w następnym liście napisał z żalem, że wyrusza z powrotem do cywilizowanego świata, przekonany, że znajdzie lekarstwo na swoją chorobę.
Jakież to okropne, że ten ciekawy świata, szczodry człowiek został powalony przez chorobę.
Powodem choroby było ugryzienie jakiegoś tajemniczego insekta, lecz zostało to odkryte dopiero po przybyciu do „Miasta”, jak sam Matthew je nazywał, uważając bardzo, by nie podać jego prawdziwej nazwy. Ostatnia paczuszka listów została napisana w szpitalu w Nowym Orleanie i wysłana przez pielęgniarkę na jego prośbę.
„Matko, nic nie można dla mnie uczynić. Nikt nawet nie wie, co to był za pasożyt, poza tym że przemieścił się jakoś przez moje organy wewnętrzne, siejąc spustoszenie, na które żaden człowiek nie zna lekarstwa. Czasami zastanawiam się, czy to nie lokalni potomkowie Majów mu dopomogli? Byli tacy mili. Lecz z drugiej strony oni pewno dawno już uodpornili się na owady”.
Ostatni list pochodził z dnia, w którym Matthew przygotowywał się do powrotu do domu Wielkiej Nananne. Pismo ledwo można było odczytać, gdyż Matthew cierpiał na koszmarne dreszcze, lecz najwyraźniej był zdeterminowany, by napisać do matki. W jego liście znać było tę samą dziwną mieszaninę rezygnacji i zaprzeczania, która tak często charakteryzuje śmiertelnie chorych i umierających:
„Nawet nie uwierzysz, jakie kochane są dla mnie Sandra, Honey i Wielka Nananne. Oczywiście robię co w mojej mocy, żeby im to ułatwić. Wszystkie przedmioty, które przywieźliśmy z dżungli, prawnie należą do Sandry, i kiedy już dotrzemy do domu, postaram się je skatalogować. Może opieka Wielkiej Nananne wreszcie mi pomoże. Napiszę do Ciebie, kiedy tylko będę mieć jakieś dobre wieści”.
Ostatnim z listów w kolekcji był list Wielkiej Nananne. Napisany był wiecznym piórem, pięknym odręcznym pismem. Było w nim napisane, że Matthew umarł, „przyjąwszy sakrament”, i że na końcu nie cierpiał zbyt mocno. Podpisała się - Irene Flaurent Mayfair.
Tragiczne. Nie potrafię znaleźć lepszego słowa.
Można było odnieść wrażenie, że Merrick od dzieciństwa otoczona jest jakimś dziwnym pierścieniem nieszczęść, no i jeszcze ta historia z zamordowaniem Zimnej Sandry i Honey; doskonale rozumiałem, dlaczego plik listów Matthew nie oderwał jej od nauki ani od częstych lunchów i wypadów na zakupy do miasta.
Była także całkowicie obojętna na propozycję renowacji domu Wielkiej Nananne, który faktycznie, wedle litery prawa, należał do niej. Dom został przekazany Merrick na mocy spisanego testamentu, co załatwił dla nas pewien utalentowany miejscowy adwokat, który nie zadawał zbyt wielu pytań.
Zakrojona na ogromną skalę renowacja została przeprowadzona zgodnie z zasadami sztuki przez dwóch najlepszych fachowców z branży. Merrick w ogóle nie chciała tam chodzić. O ile wiem, dom ten nadal do niej należy.
Pod koniec tego dawno minionego lata szafa Merrick była pełna ubrań, mimo że z każdym mijającym dniem robiła się coraz wyższa. Merrick miała słabość do drogich, pięknie skrojonych bogato haftowanych sukienek o wyraźnie zaznaczonej fakturze materiału. Kiedy zaczęła pojawiać się na kolacjach w eleganckich pantoflach na wysokim obcasie, bardzo mnie rozpraszała, choć starałem się to ukryć.
Nie jestem typem mężczyzny, który kocha wszystkie kobiety bez względu na ich wiek, lecz widok jej stóp, o łuku delikatnie rozciągniętym przez wysoki słupek obcasów, oraz nóg jakże jędrnych i podkreślonych pantoflami, wystarczał, żeby przez umysł poczęły przebiegać mi jak najmniej pożądane, erotyczne myśli.
Zaczęła też codziennie używać swoich perfum Chanel nr 22. Nawet ci, którzy twierdzili, że te perfumy ich drażnią, lubili ich zapach i zaczęli łączyć go w myślach z jej obecnością, jej pytaniami i spokojnymi rozmowami, a także z jej głodem wiedzy na każdy temat.
Cudownie szybko pojmowała tajniki gramatyki, co ogromnie pomogło jej w nauce francuskiego, która po lekcjach łaciny przychodziła jej z wielką łatwością. Nie znosiła natomiast matematyki i odnosiła się do niej podejrzliwie - teoria znajdowała się kompletnie poza jej zasięgiem - lecz była dość mądra, żeby nauczyć się podstaw. Jej entuzjazm dla wszelkiej literatury zdumiewał nawet mnie. Zdumiewająco szybko przeczytała Dickensa i Dostojewskiego; mówiła o stworzonych przez nich postaciach z niesłychaną swobodą i nieodmienną fascynacją, jakby byli jej dobrymi sąsiadami. Była zachwycona czasopismami - które regularnie prenumerowaliśmy - dotyczącymi sztuki i archeologii, pożerała wszelkie artykuły na temat popularnych standardów pop kultury oraz wszystkie polityczne nowinki, które zawsze uwielbiała.
Przekonałem się, że od najmłodszych lat Merrick rosła w przekonaniu, że czytanie jest kluczem do wszystkiego. Twierdziła, że rozumie Anglię po prostu dlatego, że co dzień czyta „London Times”. Zakochała się w historii mezoamerykańskiej, mimo że nigdy nie poprosiła, czy mogłaby ponownie zobaczyć - wszak należącą do niej - torbę pełną skarbów.
Czyniła ogromne postępy w pisaniu i wkrótce wyrobiła sobie coś na kształt staroświeckiego stylu pisma. Dążyła do tego, żeby pisać dokładnie, tak jak czyniła to Wielka Nananne. Z czasem osiągnęła swój cel.
Zrozum, że nie była małym geniuszem, lecz po prostu dzieckiem obdarzonym sporą inteligencją i talentem, które po latach znudzenia i frustracji chwyciło się pierwszej sposobności. Nie istniały dla niej żadne granice wiedzy. Nie miała nikomu za złe, że uważa się za mądrzejszego od niej. Absorbowała wszelkie wpływy, jakie tylko mogła.
Dębowy Raj, w którym nie było żadnego innego dziecka, zakochał się w niej. Ogromny boa dusiciel stał się ukochaną przez wszystkich maskotką.
Aaron i Mary często zabierali Merrick do miasta, do lokalnego, niewielkiego muzeum; nieraz też lecieli samolotem do Houston, żeby pokazać jej wspaniałe muzea i galerie tej stolicy Południa.
W czasie tego pełnego wydarzeń lata często musiałem jeździć do Londynu. Nie znosiłem tego. Pokochałem Dom Zakonny w Nowym Orleanie i wynajdowywałem rozmaite wymówki, żeby tylko pozostać w nim jak najdłużej. Pisałem długie raporty do Starszych Talamaski, przyznając się do tej słabości, lecz wyjaśniałem, a może po części błagałem, że muszę lepiej poznać tę dziwną część Ameryki, która wcale nie wydaje się amerykańska.
Starsi pozwalali mi na wszystko. Miałem mnóstwo czasu, który mogłem poświęcić Merrick. Jednakże w jednym z listów Starsi przestrzegli mnie, bym nie zapałał zbyt wielką sympatią do tej „małej dziewczynki”. Zabolało mnie to, ponieważ źle zinterpretowałem ich radę. Po raz kolejny przysiągłem im zachowanie moralności i czystość. Odpisali mi: „Davidzie, nie wątpimy w twoją czystość. Ale dzieci potrafią być okrutne. Boimy się o twoje serce”.
W międzyczasie Aaron skatalogował przedmioty należące do Merrick i w końcu poświęcił cały pokój w jednej z chatek na wystawę figurek, które zostały wzięte z ołtarzy.
Spadek po Oncle Vervainie obejmował nie jedną, lecz kilka średniowiecznych ksiąg. Nie było wiadomo, skąd się one wzięły w jego posiadaniu. Istniało jednak sporo dowodów na to, że używał ich często; gdzieniegdzie na marginesach widniały napisane ołówkiem komentarze wraz z datami.
W jednym z pudeł przywiezionych z domu Wielkiej Nananne znajdowała się cała sterta książek o magii, opublikowanych na początku dziewiętnastego wieku, kiedy zjawiska „paranormalne” były tak popularne w Londynie i na kontynencie. Tu także widniało sporo odręcznych komentarzy.
Znaleźliśmy tam ogromny rozpadający się album, zapchany pożółkłymi wycinkami z nowoorleańskich gazet, które opowiadały o magii i wudu, a także o wyczynach „lokalnego Doktora o wielkiej sławie, niejakiego Jerome’a Mayfair”, którego Merrick zidentyfikowała jako dziadka Oncłe Vervaina, Starego. Wydawało się, że znał go cały Nowy Orlean; pełno tu było wzmianek o seansach wudu rozbijanych przez policję, na których aresztowano wiele „białych dam” oraz czarnych i kolorowych kobiet.
Najtragiczniejszym odkryciem jednak - i najmniej przydatnym dla nas, Zakonu Detektywów Zjawisk Paranormalnych, jeśli tym faktycznie jesteśmy - był dziennik kolorowego dagerotypisty, który znajdował się zbyt daleko na drzewie genealogicznym, by można go było w jakikolwiek sposób połączyć z Merrick. Był to stworzony przez niejakiego Laurence’a Mayfair utrzymany w spokojnym i przyjaznym tonie dokument, który odnotowywał przede wszystkim pogodę panującą danego dnia, liczbę klientów w studiu, a także inne drobne, lokalne wydarzenia.
Byłem pewien, że jest to historia szczęśliwego człowieka, i z wielką uwagą skopiowaliśmy ów dziennik, po czym przesłaliśmy jedną z kopii do lokalnego uniwersytetu, gdzie taki dokument stworzony przez kolorowego z pewnością doczeka się uznania i szacunku.
W międzyczasie wiele podobnych dokumentów - a także kopie fotografii - zostało rozesłanych do różnych uniwersytetów na Południu; lecz tego typu kroki - podjęte dla dobra Merrick - zawsze były czynione z ogromną ostrożnością.
W listach, które dołączaliśmy do dokumentów, nigdy nie było żadnej wzmianki o Merrick. Wolała, żeby jakiekolwiek materiały nie były łączone z jej osobą, gdyż nie chciała nikomu spoza Zakonu niczego tłumaczyć. Zdaje mi się, że obawiała się - i pewnie słusznie - że ktoś może poddać w wątpliwość słuszność jej przebywania pod naszym dachem.
- Powinni wiedzieć o naszych przodkach - mawiała czasami - lecz nie muszą nic wiedzieć o mnie.
Ogromnie jej ulżyło, kiedy dowiedziała się, jak załatwiliśmy tę sprawę, lecz wtedy przebywała już w innym świecie. Nigdy więcej nie stanie się tą zabiedzoną „dzieciną”, która pierwszego wieczora pokazywała nam dagerotypy przodków.
Teraz była to Merrick - uczennica, która przez wiele godzin potrafiła ślęczeć nad książkami; Merrick, która namiętnie dyskutowała o polityce, zarówno przed, w trakcie, jak i po telewizyjnych wiadomościach. Była to Merrick, która posiadała siedemnaście par butów i zmieniała je trzy razy dziennie. Merrick - katoliczka, która nalegała, by chodzić na mszę co niedziela.
Oczywiście, cieszył mnie widok tych zmian, choć wiedziałem, że wiele wspomnień leży uśpionych w jej umyśle i że pewnego dnia będzie musiała się z nimi uporać.
Ostatecznie, późną jesienią, nie miałem innego wyjścia, jak tylko wrócić na dobre do Londynu. Merrick miała zaplanowane kolejne pół roku nauki przed wyjazdem do szkoły w Szwajcarii, i nasze rozstanie pełne było łez.
Nie byłem już dla niej panem Talbotem, lecz Davidem, podobnie jak dla wielu innych członków Talamaski, a kiedy machałem jej na pożegnanie z drzwi samolotu, zobaczyłem, że Merrick płacze - po raz pierwszy od tamtej koszmarnej nocy, kiedy wyrzuciła z siebie ducha Honey w Blasku Słońca.
To było okropne. Nie mogłem doczekać się, aż samolot wyląduje, żebym mógł do niej napisać.
Przez wiele miesięcy częste listy od niej były najbardziej zajmującym aspektem mojego życia.
W lutym następnego roku polecieliśmy wspólnie do Genewy. Mimo że pogoda wprawiała Merrick w koszmarny nastrój, w szkole studiowała pilnie, marzyła o wakacjach w Luizjanie i wielu wycieczkach, które zabrałyby ją do ukochanych przez nią tropikalnych dżungli.
Pewnego roku wróciła do Meksyku - podczas najgorszej możliwej pory roku - żeby zobaczyć ruiny pozostawione przez Majów; tego właśnie lata zwierzyła mi się, że musimy wrócić do jaskini.
- Nie jestem jeszcze gotowa, żeby tam wrócić - rzekła - ale taki czas nadejdzie. Wiem, że zachowaliście wszystko, co Matthew pisał na ten temat. Inni mogą być mi przewodnikami w tej wyprawie. Nie musi to być Matthew. Ale nie martw się. Ten czas jeszcze nie nadszedł.
Następnego roku odwiedziła Peru, a potem Rio de Janeiro, lecz zawsze jesienią wracała do szkoły. W Szwajcarii nie potrafiła nawiązać przyjaźni, a my robiliśmy co w naszej mocy, żeby otoczyć ją poczuciem normalności, jednakże Talamasca ze swej natury jest unikalna i tajemnicza, i nie jestem przekonany, czy udało się nam sprawić, aby Merrick dobrze czuła się pośród swoich rówieśników.
W wieku osiemnastu lat Merrick poinformowała mnie w oficjalnym liście, że chce spędzić resztę życia z Talamaską, mimo że obiecaliśmy jej, że bez względu na jej wybór i tak zapewnimy jej wykształcenie. Została przyjęta do Zakonu w stopniu Nowicjuszki, czyli najniższym w hierarchii, i poszła do Oxfordu, żeby dopełnić wykształcenia.
Byłem zachwycony tym, że mam ją w Anglii. Wyszedłem po nią na lotnisko i zaskoczył mnie widok wysokiej, pełnej wdzięku młodej kobiety, która rzuciła mi się w ramiona. Co weekend nocowała w Domu Zakonnym. Chłodna pogoda znowu wpędzała ją w depresję, lecz mimo to Merrick chciała zostać w Anglii.
W weekendy jeździliśmy na wycieczki do katedry w Canterbury lub do Stonehenge czy Glastonbury - gdzie tylko sobie życzyła. Zawsze rozmawialiśmy po drodze. Kompletnie wyzbyła się swego nowoorleańskiego akcentu - nazwijmy to tak, aby lepiej brzmiało - dawno już prześcignęła mnie znajomością klasycznej literatury, jej greka była doskonała i potrafiła płynnie rozmawiać po łacinie z innymi członkami Talamaski, co w dzisiejszych czasach jest rzadkością.
Stała się specjalistką od języka koptyjskiego; tłumaczyła całe tomy koptyjskich ksiąg magicznych, które od setek lat znajdo - wały się w posiadaniu Talamaski. Pogrążyła się w historii magii, zapewniając mnie o oczywistym: że magia na całym świecie, i w każdej erze, jest praktycznie ta sama.
Nie raz zdarzyło się jej zasnąć w bibliotece Domu Zakonnego, z twarzą na książce, którą właśnie czytała. Przestała interesować się ubraniami poza kilkoma wyjątkowo kobiecymi i bardzo ładnymi szmatkami; no i, rzecz jasna, cały czas kupowała i nosiła te fatalne pantofle na bardzo wysokich obcasach.
Nic nie było też w stanie powstrzymać jej od używania perfum Chanel nr 22, którymi w ogromnych ilościach skrapiała włosy oraz skórę i ubrania. Większości z nas bardzo się to podobało; obojętnie w której części Domu Zakonnego akurat przebywałem, po fali cudownego zapachu zawsze poznawałem, kiedy Merrick przekraczała próg.
Na dwudzieste pierwsze urodziny podarowałem jej potrójny sznur naturalnych, idealnie dobranych pereł. Oczywiście kosztował fortunę, lecz niewiele mnie to obchodziło. Posiadałem fortunę. Bardzo ją ten podarunek poruszył i od tej pory na wszystkie ważniejsze spotkania Zakonu zawsze zakładała ten naszyjnik, bez względu na to, czy miała na sobie czarną, jedwabną suknię pełną fałd i haftów - jej ulubiony strój na takie okazje - czy też zwykły wełniany kostium.
Merrick w tym czasie była znaną pięknością i zawsze jacyś młodsi członkowie Talamaski zakochiwali się w niej bez pamięci tylko po to, by narzekać, że Merrick odrzuca nie tylko ich zaloty, ale nawet zwyczajne komplementy. Merrick nigdy nie mówiła o miłości ani o mężczyznach, którzy ją interesowali. Zacząłem podejrzewać, że na tyle sprawnie potrafi czytać w myślach, by czuć się kompletnie wyalienowaną, nawet pośród naszych mrocznych korytarzy.
Ja także nie byłem odporny na jej wdzięki. Czasami było mi ciężko przebywać w jej towarzystwie, tak wydawała się świeża, śliczna i ponętna. Jakimś cudem zawsze wyglądała kusząco, nawet w najbardziej surowych strojach, piersi miała wysoko osadzone i pełne, nogi - których żadna spódnica nie potrafiła skryć - krągłe i pięknie wymodelowane.
Podczas pewnej wycieczki do Rzymu moje pożądanie dla niej potwornie mnie unieszczęśliwiło. Przeklinałem fakt, że wiek jeszcze nie pozbawił mnie podobnych ciągot, i robiłem co w mojej mocy, żeby ona się o tym nie dowiedziała. Wydaje mi się jednak, że wiedziała i na swój sposób była bezlitosna.
Pewnego wieczora, po wystawnej kolacji w hotelu Hassler, wymknęło jej się, że uważa mnie za jedynego naprawdę interesującego mężczyznę w swoim życiu.
- Co za pech, nie sądzisz, Davidzie? - spojrzała na mnie znacząco.
Powrót do stolika naszych dwóch kolegów po fachu przerwał rozmowę. Pochlebstwo sprawiło mi przyjemność, lecz jednocześnie mocno zaniepokoiło. Nie mogłem jej mieć, to było zupełnie wykluczone, a fakt, że aż tak jej pragnę, zaskoczył mnie.
Po powrocie z Rzymu Merrick spędziła sporo czasu w Luizjanie, spisując historię całej swej rodziny - to znaczy tych, których uważała za swoich przodków, pomijając milczeniem ich okultystyczne zdolności. Wraz z doskonałymi kopiami dagerotypów i fotografii udostępniła to wszystko kilku uniwersytetom, żeby zrobiły z nich dowolny użytek. Rodzinna historia - bez imienia Merrick i minus jeszcze kilka kluczowych imion - jest obecnie częścią kilku ważniejszych kolekcji dotyczących gens de coleur libre, lub inaczej: historii czarnych rodzin Południa.
Aaron powiedział mi, że ten projekt wykończył Merrick emocjonalnie, lecz mówiła, że les mysteres nawiedzają ją i że trzeba dokończyć dzieła. Domagała się tego Lucy Nancy Mayfair, podobnie jak Wielka Nananne. Domagał się tego także biały Oncle Julien Mayfair ze śródmieścia. Jednakże kiedy Aaron usiłował wypytać ją, czy naprawdę jest nawiedzana przez duchy, czy też jedynie postępuje tak z szacunku dla zmarłych, Merrick nie odpowiedziała mu. Rzekła natomiast, że nadszedł już czas, by wróciła do pracy za oceanem.
Merrick zawsze mówiła o swym afroamerykańskim pochodzeniu otwarcie, co czasem zaskakiwało innych. Jednakże bez wyjątku, w każdej sytuacji, zawsze i wszędzie uchodziła za białą.
Przez dwa lata Merrick uczyła się w Egipcie. Nic nie potrafiło wyciągnąć jej z Kairu, dopóki nie rozpoczęła namiętnie studiować egipskich i koptyjskich dokumentów w muzeach i bibliotekach na całym świecie. Pamiętam, jak szedłem z nią ciemnym i brudnym korytarzem muzeum w Kairze. Pamiętam, jak podobało mi się jej zauroczenie egipskimi tajemnicami. Pod koniec tej wyprawy Merrick kompletnie się spiła i straciła przytomność w moich ramionach. Na szczęście byłem nieomal tak pijany jak ona. Obudziliśmy się chyba jednocześnie, oboje nienagannie ubrani, leżąc obok siebie w łóżku.
W tamtym czasie Merrick już słynęła ze swoich okazjonalnych pijackich eskapad. Nieraz przytulała się do mnie i obdarzała pocałunkami, które strasznie mnie podniecały i zostawiały pogrążonego w rozpaczy.
Odmawiałem jej zaproszeniom. Powiedziałem sobie - i prawdopodobnie nie bez racji - że po części wyobrażam sobie jej pożądanie. Poza tym byłem już wtedy stary. Czym innym jest sytuacja, kiedy młoda osoba myśli, że cię pragnie, mimo że jesteś stary, a czymś zupełnie innym - spełnienie podobnego romansu. Cóż miałem jej do zaoferowania poza fizycznymi ograniczeniami? Wtedy jeszcze nawet mi się nie śniło, że Złodziej Ciał podaruje mi postać młodzieńca.
W tym miejscu muszę przyznać, że wiele lat później, kiedy znalazłem się w posiadaniu ciała tego młodego człowieka, pomyślałem o Merrick. Och, oczywiście, że o niej pomyślałem. Lecz wtedy byłem już zakochany w nadnaturalnej istocie, w naszym niepowtarzalnym Lestacie, który przyćmił nawet wspomnienia uroków Merrick.
Wystarczy już rozwodzenia się nad tym utrapionym tematem! Owszem, pożądałem jej, lecz teraz mam za zadanie opowiedzieć ci historię kobiety, którą znam od dziecka. Owszem, Merrick była dzielną i genialną członkinią Talamaski. A oto historia, którą chciałem ci opowiedzieć:
Na długi czas zanim komputery stały się tak popularne, poznała je dogłębnie i używała do swoich zapisków, tak że nieraz, późno w noc, słychać było jak stuka w klawisze z wprost nieprawdopodobną prędkością. Opublikowała setki tłumaczeń i artykułów dla naszych członków, a także wiele, wiele - pod pseudonimem - dla świata zewnętrznego.
Oczywiście jesteśmy bardzo ostrożni w dzieleniu się podobną wiedzą. Nie powinna ona zostać zauważona. Istnieją jednak rzeczy, którymi chcemy podzielić się ze światem. Nigdy jednak nie nalegalibyśmy na używanie pseudonimów. Merrick pozostała równie skryta, jak była w dzieciństwie i nie chciała nikomu wyjawiać swego nazwiska.
W międzyczasie bez większego zainteresowania przeczytała część akt, które jej poleciliśmy, dotyczących „Mayfairów ze śródmieścia” Nowego Orleanu, choć właściwie nigdy nie poświęcała uwagi tej rodzinie. Tak naprawdę nigdy nie byli jej rodziną, bez względu na to, co mogła myśleć o śnie Wielkiej Nananne, w którym pojawił się jej Oncle Julien. Ponadto, bez względu na to, jakie „moce” można było zaobserwować u tych Mayfairów, w tym stuleciu właściwie nie interesowali się oni „rytualną magią”, a to zawsze było polem działania Merrick.
Żaden z przedmiotów należących do Merrick nigdy nie mógłby zostać sprzedany. Nie było żadnego powodu, dla którego miałaby cokolwiek sprzedawać. Byłoby to absurdem.
Talamasca jest tak bardzo bogata, że wydatki jednej osoby, takiej jak Merrick, właściwie nie mają znaczenia, Merrick zaś, nawet kiedy była bardzo młoda, całym sercem poświęcała się projektom Zakonu i z własnej woli pracowała w archiwum nad uwspółcześnianiem akt, tłumaczeniami oraz identyfikacją i oznaczaniem przedmiotów bardzo podobnych do jej własnych olmec - kich skarbów.
Jeśli kiedykolwiek jakikolwiek członek Talamaski zarobił na swoje utrzymanie w zakonie, to była nim Merrick, i to do tego stopnia, że nas nieomal zawstydzała. Dlatego też, jeśli Merrick miała ochotę na wypad na zakupy do Nowego Jorku czy Paryża, nikt nie próbował nawet jej tego odmawiać. Kiedy zaś wybrała czarnego rolls - royce’a sedana jako swój osobisty samochód i wkrótce zgromadziła ich kolekcję na całym świecie, nikt nie uważał tego pomysłu za niedorzeczny.
Merrick miała dwadzieścia cztery lata, kiedy wreszcie zwróciła się do Aarona o udostępnienie jej kolekcji okultystycznych przedmiotów, które przyniosła z sobą do Zakonu dziesięć lat wcześniej.
Pamiętam to, gdyż dokładnie zapamiętałem list Aarona:
„Nigdy nie okazywała najmniejszego zainteresowania - pisał Aaron. - Wiesz, jak bardzo mnie to niepokoiło. Nawet kiedy sporządziła tę historię rodziny i rozesłała ją do różnych naukowców, ani razu nie wspomniała o swoim okultystycznym dziedzictwie. Jednakże dzisiejszego popołudnia zwierzyła mi się, że miała kilka ważnych snów, dotyczących swego dzieciństwa i że musi wrócić do domu Wielkiej Nananne. Wraz z kierowcą odbyliśmy tę smutną podróż do starej dzielnicy.
Okolica zeszła na psy; zdaje mi się, że bardziej, niż Merrick to sobie wyobrażała. Mam wrażenie, że kompletnie zniszczone ruiny lokalnego sklepiku i baru na rogu bardzo ją zaskoczyły. Sam dom zastaliśmy wspaniale utrzymany przez człowieka, który tam mieszka. Na podwórku za domem Merrick spędziła blisko godzinę w samotności.
Nadzorca urządził tam patio, szopa zaś była właściwie pusta. Po starej świątyni naturalnie nie pozostał nawet ślad, poza pomalowanym na jasny kolor centralnym palem.
Nic potem mi nie powiedziała; odmówiła też rozmowy o snach.
Wyraziła ogromną wdzięczność za utrzymanie tego domu podczas jej okresu »odrzucenia«, i mam nadzieję, że ten okres właśnie dobiegł dla niej końca.
Podczas kolacji jednak zaskoczyła mnie, mówiąc, że planuje przeprowadzić się z powrotem do starego domu i od tej pory spędzać tam część swego czasu. Chciała też odzyskać wszystkie stare meble. Powiedziała, że sama będzie nadzorować prace.
»A co z okolicą?« - spytałem bez przekonania, lecz ona odparła mi z uśmiechem: »Nigdy nie bałam się tej dzielnicy. Wkrótce przekonasz się, Aaronie, że to moi sąsiedzi zaczną się bać mnie«. Nie chcąc dać za wygraną, spytałem pospiesznie: »A co, jeśli jacyś obcy będą chcieli cię zamordować, Merrick?«, na co ona natychmiast mi odpaliła: »Niech Bóg dopomoże mężczyźnie lub kobiecie, którzy tego spróbują«.”
Merrick uczyniła to, co zapowiedziała, i naprawdę przeprowadziła się do „starej dzielnicy”, lecz zanim to zrobiła, kazała zbudować domek dla nadzorcy zaraz za starą szopą.
Dwa koszmarnie zniszczone domy, stojące po obu stronach, zostały wykupione i zrównane z ziemią, a po trzech stronach ogromnej działki wzniesiono wysoki, ceglany mur, od frontu zaś stanęła żelazna krata. Na posesji zawsze miał przebywać nadzorca lub inny mężczyzna; założono jakiś rodzaj systemu alarmowego. Posadzono kwiaty. Ponownie zawieszono karmniczki dla kolibrów. Wszystko to wydaje się dość logiczne, lecz nadal robi mi się zimno, kiedy przypomnę sobie historie o tym, jak Merrick przychodzi i odchodzi.
Dom Zakonny pozostał jej prawdziwym domem, lecz bardzo często - wedle słów Aarona - Merrick znikała w Nowym Orleanie i nie pojawiała się przez wiele dni.
„Dom jest niesłychanie piękny - pisał mi Aaron. - Wszystkie meble zostały, rzecz jasna, wyreperowane i odnowione, Merrick zaś przejęła ogromniaste łoże po Wielkiej Nananne. Sosnowa klepka na podłodze została pięknie wycyklinowana i polakierowana, dzięki czemu dom zyskał cudowny, bursztynowy połysk. Mimo to martwię się okropnie, że Merrick chowa się tam przed światem na wiele dni z rzędu”.
Naturalnie sam napisałem do Merrick, poruszając w liście temat snów, które skłoniły ją do powrotu do starego domu.
„Chcę Ci o wszystkim opowiedzieć, ale jest jeszcze na to za wcześnie - odpisała natychmiast. - Pozwól, że powiem jedynie, iż w snach rozmawiam z Oncle Vervainem. Czasami znowu jestem dzieckiem, jak byłam w dniu jego śmierci. Czasami oboje jesteśmy dorośli. I wydaje mi się, choć nie potrafię przypomnieć sobie aż tylu szczegółów, że w jednym śnie oboje byliśmy młodzi.
Na razie, nie musisz się o mnie martwić. Musisz zrozumieć, że nieuniknione było to, abym wróciła do domu mojego dzieciństwa. Jestem w wieku, kiedy przeszłość zaczyna nas pociągać, zwłaszcza jeśli została tak gładko i całkowicie odcięta i zapieczętowana jak moja.
Zrozum, że nie czuję się winna, iż porzuciłam ten dom, kiedy dorastałam. Sny mówią mi, iż powinnam tu wrócić. Mówią mi także jeszcze wiele innych rzeczy”.
Ten list szalenie mnie zaniepokoił, lecz Merrick pobieżnie odpowiadała na moje pełne troski zapytania.
Aaron także począł się niepokoić. Merrick coraz mniej czasu spędzała w Dębowym Raju. Często więc udawał się samochodem do Nowego Orleanu, aby sprawdzić, co u niej słychać, dopóki Merrick nie poprosiła, żeby zostawił ją w spokoju.
Oczywiście taki styl życia wcale nie jest czymś niezwykłym pośród członków Talamaski. Często dzielą oni swój czas pomiędzy Dom Zakonny a własne, prywatne domy. Miałem, i nadal mam, prywatny domek w Cotswolds w Anglii. Nie jest to jednak dobry znak, kiedy członek Zakonu odgradza się odeń na dłuższy czas. W przypadku Merrick było to jeszcze bardziej niepokojące ze względu na częste i tajemnicze wspominanie o snach.
Jesienią tego pełnego wydarzeń roku, kiedy Merrick miała dwadzieścia pięć lat, napisała do mnie o wyprawie do jaskini.
Pozwól, że zrekonstruuję tu jej słowa:
„Davidzie, nie mogę już przespać żadnej nocy, żeby nie śnił mi się Oncle Vervain. A jednak coraz rzadziej jestem w stanie przypomnieć sobie treść snu. Wiem tylko, że on chce, abym wróciła do jaskini, którą jako dziecko odwiedziłam w Ameryce Środkowej. Davidzie, ja muszę to zrobić. Nic nie zdoła mnie powstrzymać. Te sny stały się obsesją. Błagam, nie zacznij bombardować mnie logicznymi protestami, gdyż wiesz, co muszę zrobić”. - Dalej mówiła już o skarbie: - „Przejrzałam wszystkie te tak zwane olmeckie skarby i teraz już wiem, dlaczego zawsze twierdziłeś, że wcale nie pochodzą od Olmeków. Rzeczywiście, nie potrafię ich zidentyfikować, choć posiadam każdą wydaną książkę i katalog, dotyczące antyków z tej części świata. Jeśli zaś idzie o sam cel wyprawy, to mam moje wspomnienia, nieco zapisków Oncle Vervaina i dokumenty Matthew Kempa, mojego ukochanego ojczyma.
Chcę, żebyś wybrał się ze mną w tę podróż, choć jestem przekonana, że nie możemy wyruszyć bez pomocy innych. Proszę, odpowiedz mi tak szybko, jak tylko możesz. Czy chcesz wyruszyć ze mną? Jeśli nie, sama zorganizuję taką wyprawę”.
Kiedy otrzymałem ten list, miałem już blisko siedemdziesiąt lat na karku, jej słowa zaś stanowiły dla mnie ogromne wyzwanie, i to takie, które sprawiło mi przyjemność. Choć tęskniłem do dżungli i pragnąłem takiego doświadczenia, obawiałem się, że podobna wyprawa znajduje się kompletnie poza zasięgiem moich możliwości.
W liście Merrick wyjaśniała, że spędziła wiele godzin, przetrząsając przedmioty, które pozostały po wyprawie z czasów jej dzieciństwa:
„Te przedmioty, które archeologowie nazywają z uporem olmeckimi, są naprawdę znacznie starsze, choć bez wątpienia widzę w nich sporo cech wspólnych z cywilizacją Olmeków i można by je nazwać olmekopodobnymi przez wzgląd na ich styl. Widać w nich także elementy azjatyckie lub może nawet chińskie. Zagadkę stanowią także malowidła naskalne, które Matthew usiłował sfotografować. Muszę to zbadać osobiście. Muszę dojść do jakichś konkretów, zwłaszcza jeśli chodzi o sposób uwikłania Oncle Vervaina w historię tej części świata”.
Jeszcze tej samej nocy zadzwoniłem do niej z Londynu.
- Posłuchaj, jestem zdecydowanie za stary na to, żeby wyruszać z tobą do dżungli - powiedziałem. - Nawet jeśli ta jaskinia jeszcze istnieje. Wiesz przecież, że trwa wycinka lasów tropikalnych. Możliwe, że tam, gdzie kiedyś była wasza dżungla, teraz są farmy i pola uprawne. Poza tym, bez względu na teren, tylko bym was opóźniał.
- Chcę, żebyś ze mną pojechał - odparła łagodnie, prosząco. - Davidzie, proszę, zrób to dla mnie. Możemy poruszać się twoim tempem. Kiedy zaś przyjdzie do wspinaczki przy wodospadzie, mogę ten odcinek pokonać sama. Davidzie, wiele lat temu byłeś w dżunglach Amazonii. Wieszczym to pachnie. Wyobraź sobie teraz, że będziemy tam znowu, lecz z każdą wygodą, jaką może nam zaoferować współczesna nauka i technika. Kamery, latarki, sprzęt kempingowy. Będziemy mieć wszelkie wy - gody. Davidzie. Pojedź ze mną. Możesz zostać w wiosce, jeśli tego zapragniesz. Pójdę do wodospadu samotnie. Jeśli weźmiemy nowoczesny samochód z napędem na cztery koła, pójdzie nam jak po maśle.
No, cóż. Może i jak po maśle.
Tydzień później zjawiłem się w Nowym Orleanie, zdeterminowany odwieść ją od wyprawy. Zawieziono mnie bezpośrednio do Domu Zakonnego. Zaniepokoiło mnie nieco, że ani Aaron, ani Merrick nie wyszli po mnie na lotnisko.
W drzwiach powitał mnie Aaron.
- Merrick jest w swoim domu w Nowym Orleanie. Nadzorca mówi, że pije. Nie chce z nim rozmawiać. Usiłowałem się tam dodzwonić. Dzwonię co godzina, ale nikt nie odbiera.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, co się dzieje? - zapytałem. Bardzo mnie to zaniepokoiło.
- Po co? Żebyś martwił się przez całą drogę samolotem przez Atlantyk? Wiedziałem, że przyjeżdżasz. Wiem, że jesteś jedyną osobą, która potrafi z nią rozmawiać, kiedy jest w takim stanie.
- Niby dlaczego tak sądzisz? - spytałem. Jednakże miał rację. Czasami potrafiłem przekonać Merrick, żeby skończyła taki pijacki ciąg. Ale nie zawsze.
Wykąpałem się, przebrałem - gdyż wczesna zimowa pogoda była nadzwyczaj ciepła - i wyruszyłem w drobnym, ciepłym deszczu do domu Merrick. Na szczęście miałem samochód i kierowcę.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce było już ciemno, lecz mimo to dostrzegłem, że dzielnica zeszła na psy znacznie bardziej, niż mogłem sobie to wyobrazić w nawet najgorszych fantazjach. Zdawało się, że na terenie tej dzielnicy rozegrała się straszna wojna, ci zaś, którzy przetrwali, nie mieli innego wyjścia, jak tylko żyć dalej w beznadziejnych, drewnianych, rozpadających się ruinach, pogrążonych w wiecznych, gigantycznych zielskach. Tu i ówdzie widać było małe, ładnie utrzymane chatynki, pomalowane na jasne kolory, z rzeźbionymi okapami pod dachami. Jednakże mdłe światło w ich oknach sączyło się przez grube kraty. Porzucone domy były sukcesywnie pożerane przez wszech - obecną bujną zieleń. Najwyraźniej cała ta okolica rozpadała się, lecz jednocześnie była niebezpieczna.
Odnosiłem wrażenie, że wyczuwam ludzi kręcących się w ciemnościach. Nie podobało mi się uczucie strachu, którego nie znałem w młodości. Starość nauczyła mnie szacunku dla niebezpieczeństwa. Jak już powiedziałem, nie podobało mi się ono. Pamiętam, że nie podobała mi się myśl, iż nie będę w stanie towarzyszyć Merrick w jej szalonej wyprawie do dżungli w Ameryce Środkowej, a także to, jak bardzo mnie ten fakt upokorzy.
Wreszcie samochód zatrzymał się przed domem Merrick.
Śliczna, stareńka chatka, pomalowana na świeży, tropikalny odcień różu, z białymi wykończeniami, wydawała się cudownym zjawiskiem za wysokim, żelaznym płotem. Nowy, wysoki mur z cegieł otaczał posiadłość z trzech stron, dom zaś osłaniały przed harmidrem ulicy wysokie, wiecznie kwitnące drzewa oleandra.
Zarządca powitał mnie przy ulicy i zaprowadził po schodkach do domu. Zauważyłem, że wysokie okna domu Merrick są uzbrojone w wielkie, żelazne kraty, za którymi wiszą białe, koronkowe firanki i zasłonki. W całym domu paliły się światła.
Ganek był czysty, stare kolumny mocno się trzymały, barwione ołowiem szkło w podwójnych okienkach nad drzwiami frontowymi błyskało ku mnie. Mimo to ogarnęła mnie fala wspomnień.
- Ona nie odpowiada na dzwonek do drzwi, psze pana - powiedział zarządca, którego w pośpiechu ledwie zauważałem. - Otworzyła je jednak na pańskie przybycie. Około piątej zaniosłem jej kolację.
- Prosiła o kolację? - zdumiałem się.
- Nie, psze pana. Ona nigdy o nic nie prosi. Ale zjadła wszystko, a ja o szóstej zabrałem naczynia.
Otworzyłem drzwi i znalazłem się w przestronnym, wychłodzonym frontowym holu. Od razu dostrzegłem, że stary salon i jadalnia po mojej prawej ręce wzbogaciły się o wspaniałe, bardzo kolorowe chińskie dywany; stare meble pokrywała warstewka świeżego lakieru. Stare lustra nad białym, marmurowym okapem kominka były tak ciemne jak dawniej.
Po mojej lewej ręce znajdowała się frontowa sypialnia. Łóżko Wielkiej Nananne zostało przyozdobione baldachimem w kolorze kości słoniowej i gęsto haftowaną narzutą z koronkowymi wykończeniami.
W wypolerowanym bujanym fotelu obok łóżka, twarzą zwróconą do okien, siedziała Merrick. Migocące światło bez trudu rozjaśniało jej zamyśloną twarz.
Na niewielkim nocnym stoliku stała butelka rumu Flor de Cana.
Uniosła szklankę do ust, napiła się, po czym odchyliła się na fotelu i znowu zaczęła się wpatrywać w okna, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z mojej obecności.
Zatrzymałem się na progu.
- Kochanie - rzekłem - czy nie zaproponujesz mi drinka? Uśmiechnęła się, lecz nawet nie odwróciła głowy.
- Nigdy nie lubiłeś czystego rumu, Davidzie - odparła cicho. - Ty pijasz wyłącznie szkocką, tak jak mój ojczym, Matthew. Znajdziesz ją w jadalni. Może być Highland Macallans? Dwudziestopięcioletnia. Czy dostatecznie dobra dla mojego ukochanego Przełożonego Zakonu?
- Podejrzewam, że tak, piękna pani - powiedziałem. - Ale nie to jest teraz najważniejsze. Czy mogę wstąpić do twego buduaru?
W odpowiedzi roześmiała się cicho, ładnie.
- Oczywiście, Davidzie, wchodź.
Kiedy spojrzałem w lewą stronę zaskoczył mnie widok ogromnego, marmurowego ołtarza, który wzniesiono pomiędzy dwoma oknami. Na nim stało mnóstwo gipsowych figurek świętych. Dziewica Maryja miała na głowie koronę i ozdoby charakterystyczne dla góry Caramel; uśmiechała się niewinnie, a w ramionach trzymała roześmiane Dzieciątko Jezus.
Od starego ołtarza ten różnił się kilkoma dodanymi elementami. Zobaczyłem tam między innymi trzech Magów z chrześcijańskiego Pisma Świętego. Musicie jednak zrozumieć, że ołtarz ten nie miał w sobie nic z chrześcijańskiego obrządku. Magowie, lub inaczej Mędrcy, zostali dodani do ogromnego pocztu świętych figurek niejako na własnych zasadach.
Pomiędzy świątkami dostrzegłem kilka tajemniczych jadeitowych bożków, włącznie z maleńkim, okrutnie wyglądającym facecikiem, który w ręce trzymał sierp gotowy do zadania ciosu.
Po obu stronach figurki świętego Piotra stało dwóch, dość paskudnie wyglądających jegomościów, a przed nimi leżał jadeitowych szpikulec ozdobiony wizerunkiem kolibra, jeden z najpiękniejszych przedmiotów w ogromnej kolekcji Merrick.
Centralne miejsce, pomiędzy statuetką Dziewicy Maryi i Archanioła Michała, zajmował przepiękny toporek z obsydianu, który nawet w przyćmionym świetle lśnił surowy blaskiem.
Jednakże najbardziej zaskakującym fragmentem ołtarza były dagerotypy i stare fotografie rodziny Merrick, ustawione gęsto na fortepianie; mnogość twarzy ginęła w mroku.
Przed całą tą wystawą palił się podwójny rząd świec, a w kilku wazonach stały świeże kwiaty. Wszystko wydawało się odkurzone i dość czyste. Wtedy właśnie dostrzegłem, że stara, zasuszona dłoń także znalazła tu swoje miejsce. Wyróżniała się na białym marmurze, zwinięta i ohydna, dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem.
- Pamiątka dawnych czasów? - spytałem, wskazując na ołtarz.
- Nie bądź niemądry - odparła cicho. Podniosła papierosa do ust. Na stoliku obok niej zobaczyłem całe ich pudełko. Były to Rothmansy, te same, które palił jej ojczym, Matthew... i te same, które ja sam niegdyś paliłem. Wiedziałem, że Merrick pali okazjonalnie, podobnie zresztą jak ja.
Mimo to spojrzałem na nią ostro. Czy naprawdę była to moja ukochana Merrick? Poczułem mrowienie na karku, uczucie, którego nie znosiłem.
- Merrick? - spytałem.
Kiedy podniosła na mnie wzrok, zrozumiałem, że to ona i tylko ona zamieszkuje to piękne, młode ciało i że wcale nie jest aż tak pijana.
- Usiądź, mój drogi Davidzie - powiedziała szczerze, nieomal smutno. - Fotel jest nadspodziewanie wygodny. Naprawdę cieszę się, że przyjechałeś.
Ulżyło mi, kiedy usłyszałem znajomy poufały ton jej głosu. Przeszedłem przez pokój, podszedłem do niej i usadowiłem się w fotelu, z którego bez trudu widziałem jej twarz. Ołtarz wznosił się wysoko ponad moim prawym ramieniem, a wszystkie te maleńkie twarze z fotografii i dagerotypów znowu wpatrywały się we mnie, tak jak wiele lat temu. Złapałem się na tym, że zupełnie mi się to nie podoba, podobnie jak nie podoba mi się zbieranina obojętnych świętych i ponurych Mędrców, choć musiałem przyznać, że ich widok był olśniewający.
- Dlaczego musimy jechać do tej dżungli, Merrick? - spytałem. - Co sprawiło, że porzuciłaś wszystko, żeby zająć się tym szalonym projektem?
Nie odpowiedziała mi od razu. Pociągnęła rumu ze szklaneczki i spojrzała na ołtarz.
To dało mi nieco czasu na rozejrzenie się po pokoju. Zauważyłem ogromny portret Oncle Vervaina, wiszący na przeciwległej ścianie, tuż obok drzwi, przez które wszedłem.
Poznałem natychmiast, że jest to bardzo drogie powiększenie jednego ze zdjęć, które Merrick pokazała nam wiele lat temu. Odbitka była w tych samych tonach sepii co zdjęcie. Oncle Vervain, młodzieniec w najlepszych latach swego życia, stał w swobodnej pozie, z łokciem opartym o grecką kolumnę i wydawało się, że patrzy wprost na mnie wielkimi, niesłychanie jasnymi oczyma.
Mimo zapadającego zmroku widziałem wyraźnie jego piękny, szeroki nos i prześlicznie wykrojone, grube wargi. Same oczy zaś, ze względu na jasny kolor, dodawały twarzy przerażającego akcentu, choć nie byłem pewien, czy powinienem czuć przerażenie.
- Widzę, że przyjechałeś, żeby nadal się ze mną sprzeczać - odezwała się Merrick. - Ja nie chcę się z tobą kłócić, Davidzie. Ja muszę jechać i to już teraz.
- Nie przekonałaś mnie. Wiesz doskonale, że nie pozwolę ci na samotną wyprawę do tego zakątka świata bez pomocy Talamaski, lecz chcę zrozumieć...
- Oncle Vervain nie zostawi mnie samej - odpowiedziała cicho. Oczy miała szeroko otwarte i jasne, twarz natomiast dziwnie ciemną przy świetle wpadającym z korytarza. - Chodzi o sny, Davidzie. Prawdę mówiąc, miewałam je od wielu lat, lecz nigdy takich, jakie przychodzą teraz. A może po prostu nie chciałam zwracać na nie uwagi. Może grałam... może nawet w samych snach udawałam, że ich nie rozumiem.
Wydawało mi się, że jest trzy razy bardziej ponętna niż zwykle. Miała na sobie prostą, bawełnianą, fioletową sukienkę, przewiązaną ciasno w pasie, której spódnica ledwie sięgała kolan. Nogi miała szczupłe i pięknie ukształtowane. Stopy - z paznokciami pomalowanymi na fioletowo, w tym samym odcieniu, co sukienka - nagie.
- Kiedy dokładnie zaczęły cię dręczyć te sny?
- Na wiosnę - odparła ze znużeniem. - Właściwie zaraz po Bożym Narodzeniu. Nie jestem pewna. Zimę mieliśmy tu ciężką. Może Aaron ci mówił. Były wielkie mrozy. Wszystkie te piękne bananowce wymarzły. Oczywiście odbiły, kiedy tylko wróciła wiosna. Widziałeś je może przed domem?
- Nie zwróciłem uwagi, kochanie. Przepraszam - rzekłem. Merrick kontynuowała - zupełnie jakbym się wcale nie odezwał.
- Wtedy pojawił mi się najwyraźniej - mówiła. - W tym śnie nie było ani przyszłości, ani przeszłości, tylko Oncle Vervain i ja. Oboje znajdowaliśmy się w tym domu, siedzieliśmy przy stole w jadalni... - wskazała otwarte drzwi i przestrzeń za nimi. - Powiedział do mnie: „Dziewczyno, czyż nie mówiłem ci, żebyś wróciła tam po wszystkie te skarby?” Długo do mnie mówił. Opowiadał mi o duchach, o strasznych, złych duchach, które zepchnęły go ze zbocza, tak że spadł i rozciął sobie głowę. Obudziłam się w środku nocy i zapisałam wszystko, co udało mi się zapamiętać, ale część uciekła mi... Może tak miało być.
- Powiedz mi, co jeszcze pamiętasz?
- Powiedział, że to pradziadek jego matki wiedział o tej jaskini - odparła. - Powiedział też, że to właśnie ten starzec zaprowadził go do dżungli, mimo że on sam strasznie się bał. Wiesz jak dawno temu to musiało być? Mówił też, że nigdy nie udało mu się tam wrócić. Przyjechał do Nowego Orleanu i wzbogacił się na wudu. Zdobył taką fortunę, jak to tylko możliwe, posługując się magią. Dodał też, że im dłużej żyjesz, z tym większej ilości marzeń rezygnujesz, aż nie zostaje ci kompletnie nic.
Zdaje mi się, że skrzywiłem się, słysząc ten dobór słów i prawdę w nich zawartą.
- Miałam siedem lat kiedy Oncle Vervain zmarł. Umarł pod tym dachem. Pradziadek jego matki był brujo pomiędzy Indianami. Wiesz... czarnoksiężnikiem, jakby kapłanem. Pamiętam, jak Oncle Vervain mówił o nim w ten właśnie sposób.
- Dlaczego on chce, żebyś tam wróciła? - spytałem.
Ani na chwilę nie zdejmowała wzroku z ołtarza. Zerknąwszy nań, przekonałem się, że także tam znajduje się portret Oncle Vervaina. Było to małe zdjęcie, pozbawione ramki, zwyczajnie oparte o stopy Dziewicy Maryi.
- Żeby zabrać skarby - odpowiedziała niskim, pełnym zmartwienia głosem. - Żeby przywieźć je tutaj. Podobno jest tam coś, co odmieni moje przeznaczenie. Ale ja nie mam pojęcia, o co chodzi. - Westchnęła tym jakże charakterystycznym dla niej westchnieniem. - Wydaje się, że Oncle Vervain uważa, że to coś, ten przedmiot, będzie mi bardzo potrzebne. Ale co taki duch może wiedzieć?
- A co on wie, Merrick?
- Nie mogę ci powiedzieć, Davidzie - odrzekła ze znużeniem. - Mogę ci tylko powiedzieć, że Oncle Vervain mnie nawiedza. Chce, żebym tam pojechała i przywiozła z powrotem skarby.
- A ty nie chcesz tego zrobić - mruknąłem. - Widzę to po twoim zachowaniu. On cię dręczy.
- To bardzo silny duch, Davidzie - powiedziała, a jej spojrzenie przesunęło się na odległe figurki. - To bardzo potężne sny. - Potrząsnęła głową. - Są zdominowane jego obecnością. Boże, jak mi go brakuje. - Jej wzrok powędrował po pokoju. - Wiesz, kiedy był już bardzo stary, miał wielkie problemy z chodzeniem. Pewnego dnia przyszedł ksiądz i powiedział, że Oncle Vervain nie musi już co niedzielę chodzić na mszę. Za trudno mu było. A jednak co niedziela Oncle Vervain ubierał się w swój najlepszy, trzyczęściowy garnitur, zawsze zakładał kieszonkowy zegarek, wiesz, taki na złotym łańcuszku, który wkładał do małej kieszonki i siedział w jadalni, o tam... i słuchał mszy przez radio, i modlił się. Był wielkim dżentelmenem. A po południu przychodził ksiądz, żeby dać mu komunię. Bez względu na to, jak bardzo bolały go nogi, Oncle Vervain zawsze klękał, żeby przyjąć komunię. Ja stałam w drzwiach, dopóki ksiądz i ministranci nie wyszli. Mawiał, że nasz kościół jest magiczny, ponieważ w komunii jest ciało i krew Chrystusa. Mówił, że ochrzczono mnie Merrick Marie Louise Mayfair, poświęcona Błogosławionej Dziewicy. Ale wymawiał moje imię z francuska: Merrique. Wiem, że byłam ochrzczona. Jestem o tym przekonana.
Urwała. Nie mogłem znieść cierpienia, które brzmiało w jej głosie. Gdyby tylko udało się nam znaleźć akt chrztu, pomyślałem z rozpaczą, może udałoby się nam zapobiec tej obsesji.
- Nie, Davidzie - odparła na głos, ostro mnie poprawiając. - Mówię ci, że on mi się śni. Widzę go, jak trzyma ten swój złoty zegarek. - Znów pogrążyła się we wspomnieniach, choć nie dawały jej one żadnego pocieszenia. - Jakże ja uwielbiałam ten zegarek. Ten złoty zegarek. To ja go chciałam, lecz on zostawił go Zimnej Sandrze. Nieraz błagałam go, żeby pozwolił mi na niego popatrzeć, poprawić wskazówki czy choćby tylko otworzyć z trzaskiem wieczko, lecz nie, on zawsze powtarzał: „Merrick, ten zegarek nie tyka dla ciebie, cherie, on tyka dla innych”. I Zimna Sandra go dostała. Zabrała go ze sobą, kiedy odjeżdżała.
- Merrick, to są rodzinne duchy. Ma je każda rodzina na Południu.
- Owszem, Davidzie, lecz to moja rodzina, a moja rodzina nigdy nie była taka, jak inne, nieprawdaż? Davidzie, on przychodzi do mnie w snach i mówi mi o jaskini.
- Nie mogę znieść widoku twego cierpienia, kochanie - powiedziałem. - W Londynie, kiedy siedzę za swoim biurkiem, potrafię odizolować się emocjonalnie od każdego członka Talamaski, lecz nie od ciebie. Nigdy od ciebie.
Skinęła głową.
- Ja także nie chcę sprawiać ci bólu, szefie - odparła. - Ale cię potrzebuję.
- Nie poddasz się, prawda? - odpowiedziałem tak łagodnie, jak tylko potrafiłem.
Najpierw nic nie mówiła, a potem:
- Mamy problem, Davidzie - mruknęła z oczyma utkwionymi w ołtarzu, może celowo unikając mojego spojrzenia.
- Jakiż to problem, kochana? - spytałem.
- Nie wiemy, gdzie dokładnie mamy jechać.
- Niespecjalnie mnie to dziwi - odparłem, usiłując jednocześnie jak najwięcej przypomnieć sobie z jej ogólnikowych listów. Starałem się, żeby w moim tonie nie słychać było złości ani napuszenia. - O ile dobrze zrozumiałem, wszystkie listy Matthew zostały wysłane w jednej paczce z Mexico City, kiedy już wracaliście do domu.
Skinęła głową.
- Lecz co z mapą, którą dał wam Oncle Vervain? Wiem, że nie ma na niej żadnych nazw, lecz co się stało, kiedy jej dotknęłaś?
- Nic się nie stało - rzekła. Uśmiechnęła się gorzko. Przez długi czas milczała, po czym wskazała na ołtarz.
Dopiero wtedy dostrzegłem pergamin zwinięty w rulon i związany czarną wstążką; leżał tuż obok małego zdjęcia Oncle Vervaina.
- Matthew otrzymał sporo pomocy - wyjaśniła dziwnym, niemalże pustym głosem. - Nie domyślił się wszystkiego z mapy ani na własną rękę.
- Masz na myśli czarnoksięstwo - wtrąciłem.
- Mówisz jak Wielki Inkwizytor - odparła, nadal nie patrząc mi w oczy; na jej twarzy nie malowało się żadne uczucie, a ton miała bezbarwny. - Miał Zimną Sandrę, która mu pomogła. Sandra wiedziała wiele rzeczy, których ja nie wiem. Oncle Vervain jej powiedział. Znała dokładnie cały teren. Podobnie jak Honey w Blasku Słońca. Była starsza ode mnie o sześć lat.
Urwała. Najwyraźniej była mocno zmartwiona. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w całym jej dorosłym życiu widział ją tak zafrasowaną.
- To przodkowie matki Oncle Vervaina znali te tajemnice - ciągnęła Merrick. - W tych snach widzę wiele twarzy. - Potrząsnęła głową, jakby starając się oczyścić umysł. Jej głos stał się nieomal szeptem. - Oncle Vervain cały czas rozmawiał z Zimną Sandrą. Może gdyby mu się tak szybko nie zmarło, Zimna Sandra byłaby lepsza, niż była. Ale z drugiej strony, on był już strasznie stary. Nadeszła jego pora...
- A w tych snach, czy Oncle Vervain nie mówi ci, gdzie jest położona ta jaskinia?
- Usiłuje - odpowiedziała ze smutkiem. - Widzę obrazy, fragmenty obrazów. Widzę Majów i brujo, widzę kapłana, który wspina się na kamienie obok wodospadu. Widzę ogromne głazy wykute w kształcie ludzkich twarzy. Widzę kadzidło i płonące świece, pióra ptaków... przepiękne, kolorowe pióra i dary... ofiary jedzenia.
- Rozumiem - odparłem.
Kołysała się na fotelu i wodziła oczyma to w jedną, to w drugą stronę. Potem znowu pociągnęła rumu ze szklaneczki.
- Oczywiście, sporo pamiętam z naszej pierwszej wyprawy - dodała z wolna.
- Miałaś wtedy raptem dziesięć lat - rzekłem ze współczuciem. - Nie powinnaś sądzić, że z powodu tych snów, musisz tam teraz, natychmiast, wracać.
Zignorowała mnie. Wypiła więcej rumu i znowu zaczęła wpatrywać się w ołtarz.
- Istnieje tak wiele ruin, tak wiele wysoko położonych strumieni - powiedziała. - Tak wiele wodospadów i lasów pogrążonych w wiecznej mgle. Potrzebuję jeszcze tylko jednej informacji. Cóż, właściwe to dwóch. Nazwę miasta, do którego polecieliśmy z Mexico City i nazwę wioski, w której obozowaliśmy. Nie potrafię przypomnieć sobie tych nazw, jeśli w ogóle kiedykolwiek je znałam. Nie wydaje mi się, bym zwracała na to uwagę. Ja się świetnie bawiłam w tej dżungli. Często wędrowałam samopas. Właściwie prawie nie zdawałam sobie sprawy, po co tam idziemy.
- Kochanie, posłuchaj mnie... - zacząłem, lecz przerwała mi ostro:
- Nie. Zapomnij. Muszę tam wrócić.
- Cóż, zakładam, że przetrząsnęłaś już wszystkie swoje książki o dżungli. Sporządziłaś listę miast i wiosek? - Urwałem. Musiałem przypominać sobie, że wcale nie chcę jechać z nią na tę wyprawę.
Nie odpowiedziała mi natychmiast. Potem spojrzała na mnie z głębokim rozmysłem, a mnie jej oczy wydały się przedziwnie twarde i zimne. W świetle świec nabrały wspaniałego, ciemnozielonego koloru. Zauważyłem, że paznokcie u rąk ma pomalowane na ten sam, co paznokcie u nóg, fioletowy kolor. Ponownie wydała mi się inkarnacją wszystkiego, czego kiedykolwiek pożądałem.
- Oczywiście, że tak uczyniłam - odrzekła łagodnie. - Ale teraz muszę dowiedzieć się nazwy wioski, ostatniej prawdziwej bazy, a także nazwy miasta, do którego polecieliśmy samolotem z Mexico City. Gdybym to zrobiła, już bym wyruszyła. - Westchnęła. - Najważniejsza jest stara wioska Majów, wioska w której mieszkają brujo... ona stoi tam od setek lat. Niedostępna dla nikogo. Czeka na nas. Gdybym miała to... już znałabym drogę.
- A niby w jaki sposób, dokładnie? - spytałem.
- Honey wie - odparła. - Honey w Blasku Słońca miała szesnaście lat, kiedy wyjechaliśmy do tej dżungli. Honey będzie pamiętać. Honey mi to powie.
- Merrick, nie możesz próbować wezwać Honey! - zaprotestowałem. - Wiesz, że to nazbyt niebezpiecznie... to czyste szaleństwo! Nie możesz!...
- Davidzie, przecież ty tu jesteś.
- Nie potrafię cię ochronić, jeśli wezwiesz tego ducha. Wielki Boże!
- Ależ ty musisz mnie ochronić. Musisz mnie bronić, bo Honey będzie równie wredna jak zawsze. Kiedy już dotrze do nas, będzie usiłowała mnie zniszczyć.
- W takim razie nie rób tego.
- Muszę. Muszę to zrobić i muszę wrócić do tej jaskini. Obiecałam Matthew Kempowi, kiedy leżał na łożu śmierci, że opowiem o tych odkryciach. Nie wiedział, że rozmawia ze mną. Wydawało mu się, że rozmawia z Zimną Sandrą, czy może nawet z Honey. A może z własną matką. Nie mam pojęcia. Ale ja mu obiecałam. Obiecałam mu, że opowiem całemu światu o tej jaskini.
- Ależ świata nic nie obchodzą stare olmeckie ruiny! - uniosłem się. - Wielu naukowców z uniwersytetów całego świata przetrząsa lasy tropikalne i dżungle. W całej Ameryce Środkowej jest mnóstwo pradawnych miast! Jakie to ma teraz znaczenie?
- Obiecałam Oncle Vervainowi - odpowiedziała szczerze. - Obiecałam mu, że wrócę po ten skarb. Obiecałam, że przywiozę go do domu. „Kiedy dorośniesz”, rzekł mi, a ja obiecałam.
- Na mój rozum to Zimna Sandra mu obiecała - powiedziałem ostro. - Może nawet Honey w Blasku Słońca mu to obiecała. Ale ty miałaś wtedy siedem lat. Tak?
- Muszę to zrobić - odrzekła poważnie.
- Posłuchaj - nalegałem - musimy położyć kres całemu temu planowi. Wyprawa do środkowoamerykańskiej dżungli jest i tak nazbyt niebezpieczna z różnych politycznych powodów. Nie pozwalam. Ja tu jestem Przełożonym Zakonu. Nie możesz jechać wbrew mojej woli.
- I nie zamierzam - odparła, a ton jej głosu złagodniał. - Potrzebuję cię. Potrzebuję cię teraz.
Urwała, pochyliła się na bok, zdusiła papierosa i ponownie napełniła szklaneczkę z butelki, stojącej na stoliku. Pociągnęła długi łyk i usadowiła się na powrót w fotelu.
- Muszę wezwać Honey - szepnęła.
- Dlaczego nie wezwiesz Zimnej Sandry?! - zapytałem z desperacją.
- Nic nie rozumiesz - powiedziała. - Trzymałam to przez tyle lat zamknięte w sobie... ale teraz muszę wezwać Honey!
A ona jest blisko mnie. Ona zawsze jest blisko mnie! Zawsze czułam ją przy sobie. Odpędzałam ją od siebie dzięki swojej mocy. Używałam wszelkiej wiedzy i wszystkich sił, żeby się przed nią chronić. Ale ona nigdy tak naprawdę mnie nie opuściła. - Pociągnęła długi łyk rumu. - Davidzie, Oncle Vervain kochał Honey w Blasku Słońca... ona także pojawia się w tych snach.
- Wydaje mi się, że to tylko twoja wybujała wyobraźnia - oświadczyłem.
Słysząc to, wybuchnęła wysokim, perlistym śmiechem, w którym dźwięczało prawdziwe rozbawienie. Zaskoczyło mnie to.
- Davidzie, zaraz powiesz mi, że duchy i wampiry nie istnieją! I że Talamasca to jedynie stara legenda. Że Zakon też nie istnieje.
- Dlaczego musisz wezwać Honey?
Potrząsnęła głową. Odchyliła się na oparcie fotela, a jej oczy wypełniły się łzami. Widziałem je w migotliwym blasku świec. To wszystko coraz bardziej mnie przerażało.
Wstałem, wyszedłem do jadalni, gdzie na kredensie przy ścianie znalazłem butelkę dwudziestopięcioletniej szkockiej Macallansa oraz ciężkie, kryształowe kieliszki. Nalałem sobie drinka i wróciłem do Merrick, po czym ponownie poszedłem do jadalni po butelkę. Przyniosłem ją ze sobą, usadowiłem się w fotelu i postawiłem ją obok na nocnym stoliku.
Szkocka miała cudowny smak. Nie piłem w samolocie, żeby być idealnie czujnym podczas naszego pierwszego spotkania i teraz alkohol ukoił nieco moje stargane nerwy.
Merrick nadal płakała.
- Dobrze, wezwiesz Honey. Wydaje ci się z jakiegoś powodu, że Honey zna nazwy tego miasta i wioski.
- Honey się tam podobało - odrzekła zupełnie nieporuszona natarczywością w moim głosie. - Podobała jej się nazwa wioski, z której wyruszyliśmy do jaskini. Nie rozumiesz? Te nazwy są niczym szlachetne kamienie przyszyte do materii jej świadomości. Ona jest tu, a wraz z nią wszystko, co wiedziała za życia! Nie musi wcale pamiętać tak, jak człowiek żyjący. Ale ta wiedza istnieje w niej i ja zmuszę ją, żeby mi ją oddała.
- Dobrze, już rozumiem. Wszystko zrozumiałem. Ale nadal uważam, że to zbyt niebezpieczne. A poza tym dlaczego duch Honey nie ruszył dalej?
- Nie może, dopóki nie powiem jej tego, co ona chce wiedzieć.
To mnie kompletnie zaskoczyło. Bo co niby Honey mogłaby chcieć wiedzieć?
Nagle Merrick wstała z fotela, niczym rozespany kot, który rusza na łowy, i zamknęła drzwi na korytarz. Usłyszałem, jak przekręca klucz w zamku.
Poderwałem się. Lecz natychmiast cofnąłem się, niepewny, co ona chce uczynić. Z pewnością nie była na tyle pijana, żebym musiał interweniować w jakikolwiek dramatyczny, apodyktyczny sposób; wcale nie zdziwiłem się, że zostawiła szklaneczkę rumu na stoliku, a wzięła ze sobą całą butelkę.
Dopiero wtedy zauważyłem, że na podłodze nie ma dywanu. Jej bose stopy nie wydawały żadnego odgłosu na wypolerowanych deskach. Przycisnęła butelkę do piersi i zaczęła obracać się wokół własnej osi, mrucząc coś pod nosem i odchylając głowę w tył.
Przywarłem do ściany.
Kręciła się coraz szybciej i szybciej; fioletowa spódnica wydęła się gwałtownie, a z butelki począł wychlapywać się rum. Nie zwracała uwagi na wylewający się alkohol. Zwolniła nieco, pociągnęła długi łyk z butelki i znowu zaczęła obracać się tak szybko, że ubranie łopotało, obijając się o jej nogi.
Zatrzymała się i stanęła jak wryta tuż przed ołtarzem, wypluła rum przez zęby, opryskując czekające figurki świętych.
Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wydobył się wysoki jęk.
Zaczęła znowu tańczyć, chyba celowo mocno plaskając bosymi stopami o podłogę i mrucząc coś pod nosem. Nie mogłem rozróżnić słów ani nawet rozpoznać języka, w którym intonowała. Włosy, splątaną grzywą, opadły jej na twarz. Znowu łyk, znowu fontanna rumu. Świece zasyczały i zatańczyły, kiedy drobinki alkoholu wpadały w ich płomienie i błyskały żywym ogniem.
W pewnym momencie wylała resztę zawartości butelki na świece i płomień natychmiast podskoczył wysoko przed figurkami świętych. Na szczęście, równie szybko zgasł.
Z głową odrzuconą w tył, przez zaciśnięte zęby, Merrick wrzasnęła po francusku:
- Honey, to ja to zrobiłam! Honey, ja to zrobiłam! Honey, to ja! Ja to zrobiłam!
Zdawało się, że cały pokój drży w posadach, kiedy Merrick tańczyła w krąg, na ugiętych kolanach, głośno przytupując.
- Honey, to ja rzuciłam klątwę na ciebie i Zimną Sandrę! - zawołała. - Honey, to ja to zrobiłam!
Nagle rzuciła się ku ołtarzowi i, nie wypuszczając butelki z rumem, schwyciła jadeitowy szpikulec w lewą rękę i gwałtownie przejechała nim po prawej.
Sapnąłem. Zastanawiałem się, co mogę zrobić, żeby ją powstrzymać, a jednocześnie - co jej nie rozwścieczy?
Krew spływała po jej ramieniu, a ona pochyliła głowę, zlizała strugi krwi, nabrała do ust nieco rumu i wypluła tę mieszaninę jako kolejną ofiarę dla bóstw.
Widziałem, jak krew spływa po jej ręce, w dół po dłoni i palcach. Rana była powierzchowna, lecz obficie krwawiła.
Ponownie uniosła nóż.
- Honey, to ja zrobiłam to tobie i Zimnej Sandrze! To ja was zabiłam! To ja rzuciłam na was przekleństwo! - wrzasnęła.
Postanowiłem, że schwycę ją za rękę, jeśli znowu spróbuje się ciąć, lecz jakoś nie mogłem się poruszyć.
Jak mi Bóg świadkiem, nie mogłem się poruszyć. Stałem jak przyrośnięty. Ze wszystkich sił starałem się przerwać ten paraliż, lecz było to bezskuteczne. Mogłem tylko wołać do niej:
- Merrick, przestań!
Przejechała szpikulcem po ramieniu, jakby przekreślając pierwsze cięcie. Znowu popłynęła krew.
- Honey, chodź do mnie! Honey, daj mi swoją wściekłość! Daj mi swoją nienawiść! Honey, to ja cię zabiłam! Honey, zrobiłam lalki... twoją podobiznę i Zimnej Sandry! Honey, utopiłam was w rynsztoku jeszcze tego samego wieczora, kiedy od - jechałyście! Honey, to ja cię zabiłam! To ja wysłałam was w bagno! Honey, to ja to zrobiłam!
- Na miłość boską, Merrick, przestań! - zawołałem, lecz, nie mogąc patrzeć na to, jak tnie sobie rękę, począłem modlić się do Oxali: - Daj mi siłę, bym mógł ją powstrzymać. Daj mi siłę, bym zdołał jej przeszkodzić, zanim zrobi sobie krzywdę! Daj mi siłę, błagam cię, Oxalo! To ja, twój lojalny David! Błagam cię!
Zamknąłem oczy. Podłoga drżała pod moimi stopami.
Nagle krzyki i tupot Merrick ucichły.
Poczułem ją przy sobie. Otworzyłem oczy. Stała w moim uścisku, a my oboje staliśmy twarzami do drzwi, które były otwarte. W nich zaś stała mroczna postać, odwrócona plecami do światła płonącego na korytarzu.
Była to pełna gracji młoda dziewczyna, o długich, mocno skręconych jasnych włosach, które rozsypywały się wokół jej ramion; twarz miała skrytą w cieniu, lecz jej żółte oczy miały równie przeszywające spojrzenie co blask świec.
- To ja to zrobiłam! - szepnęła Merrick. - To ja was zabiłam!
Poczułem, jak przytula się do mnie całym ciałem. Objąłem ja mocno. Ponownie, tym razem po cichu, zacząłem modlić się do Oxali:
„Broń nas przed tym duchem, jeśli jego zamiary są wobec nas wrogie. Oxalo, który stworzyłeś ten świat, który królujesz w przestworzach, który przebywasz pomiędzy chmurami, chroń nas. Nie patrz na moje winy, kiedy cię wzywam, lecz daj mi swą łaskę. Jeśli ten duch chce nas skrzywdzić, broń i chroń nas”.
Merrick nie drżała, lecz trzęsła się, a całe jej ciało zlane było potem, jak wtedy, kiedy wiele lat temu zawładnęła nim Honey.
- Wrzuciłam lalki do rynsztoka. Utopiłam je. Utopiłam je w rynsztoku. Utopiłam je. Modliłam się: „Niech umrą!” Zimna Sandra powiedziała mi, że chce kupić samochód, więc modliłam się: „Niech zjedzie z mostu, niech się utopią!” Modliłam się: „Kiedy będą przejeżdżać przez jezioro, niech zjadą do wody i utopią się!” Zimna Sandra tak bardzo bała się jeziora. A ja modliłam się: „Niech one umrą!”
Postać w drzwiach wydawała się równie materialna co my oboje. Na mrocznej twarzy nie widać było żadnego uczucia, lecz żółte oczy pozostawały utkwione w Merrick.
A potem rozległ się niski, przepełniony nienawiścią głos:
- Głupia! To nie ty to spowodowałaś! Głupia! Naprawdę myślisz, że to ty byłaś tego przyczyną?! Ty nigdy nie potrafiłaś nic zrobić! Głupia! Ty nie potrafiłabyś rzucić czaru, nawet gdyby miało to uratować twoją duszę!
Zdawało mi się, że Merrick zaraz straci przytomność, lecz jakoś udawało się jej pozostać na nogach; mimo to czekałem czujnie, na wypadek gdybym musiał ją schwycić i podtrzymać.
Skinęła głową.
- Wybacz mi, że tego pragnęłam - rzekła ochrypłym szeptem, który wydawał mi się głosem dawnej Merrick. - Wybacz mi, Honey, że tego pragnęłam. Chciałam jechać z wami. Wybacz mi.
- Idź do Boga po swoje przebaczenie - odparł niski głos dobiegający od mrocznej postaci. - U mnie go nie szukaj.
Ponownie Merrick skinęła głową. Czułem lepkość jej krwi na palcach prawej ręki. Znowu zacząłem modlić się do Oxali, lecz moje słowa były automatyczne, jak formułka. Sercem i duszą skupiony byłem na tym stworzeniu, które stało w drzwiach, które nie chciało ani poruszyć się, ani zniknąć.
- Na kolana - rzekł głos. - Napisz krwią to, co ci podyktuję.
- Nie rób tego - szepnąłem.
Merrick rzuciła się do przodu i uklękła na podłodze, która była śliska i lepka od rozlanej krwi i rumu.
Ponownie usiłowałem się poruszyć, lecz nie mogłem. To było tak, jakby moje stopy przyrosły do desek podłogi.
Merrick była odwrócona do mnie plecami, lecz wiedziałem, że przyciska palce lewej ręki do ran, żeby poczęły mocniej krwawić, po czym usłyszałem, jak stworzenie w progu podaje dwie nazwy.
- Wylądujecie w Gwatemala City - powiedział duch. - A wioską najbliższą jaskini jest Santa Cruz del Flores.
Merrick usiadła na piętach; drżała na całym ciele, oddychała głośno i spazmatycznie i poczęła pisać krwią nazwy, które powtarzała bezgłośnie raz po raz.
Cały czas modliłem się o siły, lecz wiem, że to nie moje modlitwy skłoniły ducha do odwrotu.
Kiedy postać zaczęła się rozwiewać, Merrick wrzasnęła rozdzierająco:
- Honey, nie zostawiaj mnie! Honey, nie odchodź! Wróć, proszę! Błagam, Honey, wróć! - Zanosiła się łkaniem i powtarzała: - Honey w Blasku Słońca, nie zostawiaj mnie! Kocham cię! Nie zostawiaj mnie tu samej!
Lecz duch już odszedł.
Rany Merrick były powierzchowne, lecz straciła dużo krwi. Zdołałem wcale przyzwoicie ją zabandażować i natychmiast zawiozłem ją do najbliższego szpitala, żeby otrzymała właściwą opiekę.
Nie pamiętam, jakie bzdury opowiedzieliśmy lekarzowi dyżurnemu, lecz zdołaliśmy go przekonać, że choć rany Merrick zostały zadane przez nią samą, to jednak nie jest ona niespełna rozumu. Potem nalegałem, żebyśmy wrócili do Domu Zakonnego, a Merrick - która w tym czasie była jakby nieco oszołomiona - zgodziła się. Ze wstydem przyznaję, że wróciłem po moją szkocką, lecz z drugiej strony chyba każdy doceniłby smak dwudziestopięcioletniej szkockiej, prosto ze wzgórz Szkocji.
Poza tym wcale nie jestem pewien, czy to ja byłem spełna rozumu. Pamiętam, że piłem w samochodzie, czego nigdy nie robię; Merrick usnęła po drodze, z głową na moim ramieniu i dłonią zaciśniętą na moim nadgarstku.
Możecie sobie wyobrazić, w jakim byłem stanie.
Widzialny duch Honey w Blasku Słońca był jednym z najbardziej złowieszczych duchów, jakie zdarzyło mi się oglądać. Byłem przyzwyczajony do cieni, do głosów, a nawet do opętań, lecz widok na pozór materialnej postaci Honey, stojącej w drzwiach, potwornie mną wstrząsnął. Sam głos był przerażający, lecz kształt, pozorna materialność, sposób, w jaki padało na nią światło, oczy odbijające blask świec - wszystko to sprawiało, że nie mogłem się otrząsnąć z szoku.
Zastanawiała mnie też kwestia mojego paraliżu podczas tego zajścia. Jak Merrick udało się to osiągnąć? Podsumowując, byłem mocno wstrząśnięty, lecz także Merrick wyjątkowo mi zaimponowała.
Oczywiście, że nigdy mi nie wyjawi, jak dokonała choćby części tego wszystkiego. W ogóle nie chciała o tym rozmawiać. Na samo wspomnienie imienia Honey zaczynała płakać. Jako mężczyzna odbierałem to jako denerwujące i niesprawiedliwe. Nic jednak nie mogłem na to poradzić. Merrick zaś ocierała łzy i natychmiast kierowała rozmowę na naszą wyprawę do dżungli.
Jeśli zaś idzie o rytuał, którym Merrick posłużyła się do przywołania Honey, wydawał mi się on dość prosty - Merrick zwyczajnie użyła własnych ogromnych możliwości i połączyła się z duchem, który najwyraźniej nie zaznał spokoju.
Przez całą noc, i następny dzień, Merrick nie chciała rozmawiać o niczym, jak tylko o naszej wyprawie w głąb dżungli. Zupełnie jakby wpadła w jakąś obsesję. Kupiła ubrania khaki. Zamówiła nawet komplet takich ubrań dla mnie! Musieliśmy natychmiast wyruszyć do Ameryki Środkowej! Musimy mieć najlepszy sprzęt kempingowy i tyle wsparcia ze strony Talamaski, ile tylko zdoła nam dać.
Chciała wrócić do jaskini, ponieważ znajdowało się tam więcej bezcennych przedmiotów i ponieważ chciała zobaczyć kraj, który był tak ważny dla jej pradawnego krewnego, Oncle Vervaina. On nie nawiedzałby jej, gdyby w jaskini nie znajdowało się mnóstwo wartościowych przedmiotów, które chciał jej przekazać, i nie zostawi jej samej.
Przez dwa następne dni, spożywając nieprawdopodobnie wielkie ilości wspaniałej, mocnej szkockiej Macallensa, której miała spory zapas, usiłowałem kontrolować Merrick, aby zapobiec tej szalonej wyprawie. Było to jednak całkowicie nieskuteczne. Cały czas się upijałem, a ona była bardzo zdeterminowana. Jeśli nie dałbym jej wsparcia i pozwolenia Talamaski, wyruszyłaby na własną rękę.
Prawda jednak wyglądała tak, że choć protestowałem gwałtownie, znowu poczułem się młody. Byłem dziwne podniecony tym, że widziałem ducha na własne oczy. Nie chciałem też umierać, nie obejrzawszy po raz ostatni tropikalnych lasów. Nawet kłótnie z Merrick miały na mnie wspaniale stymulujący wpływ. Uderzyło mi do głowy, że ta piękna i silna młoda kobieta chce, żebym z nią pojechał.
- Posłuchaj, znam już drogę - powiedziała mi Merrick, ślęcząc nad mapami w bibliotece Talamaski. - Honey dała mi klucz do całej zagadki. Pamiętam kilka charakterystycznych punktów na szlaku, choć wiem, że pewna część tej dżungli nadal jest nie zbadana. Przeglądałam najnowsze książki na temat tych terenów.
- Ale w swoich książkach nie odnalazłaś Santa Cruz del Flores, prawda? - usiłowałem zaprotestować.
- Nic nie szkodzi. Po prostu jest za mała, żeby znajdować się na mapie, którą kupiłam tutaj. Kiedy dotrzemy do północnej Gwatemali, tubylcy będą wiedzieć, o co nam chodzi. Zostaw to mnie. Po prostu nie ma funduszy na studiowanie wszystkich ruin w okolicy. W tej części dżungli jest zaznaczonych sporo skupisk ruin... możliwe, że nawet świątynia, a nawet całe miasto. Sam mi to powiedziałeś. Pamiętam, że widziałam tam wspaniałą świątynię. Nie chcesz zobaczyć tego na własne oczy? - Była zła i bezpośrednia niczym dziecko. - Davidzie, proszę, użyj swoich wpływów Przełożonego Zakonu i załatw dla nas wszystko. Teraz.
- Jak ci się wydaje, dlaczego Honey tak łatwo podała ci nazwy tych miejsc? - spytałem. - Czy to nie wzbudziło twoich podejrzeń?
- Davidzie, to proste - odparła Merrick. - Honey chciała powiedzieć coś wartościowego, żebym ją znowu wezwała.
Oczywista prawda tego stwierdzenia nieco mną wstrząsnęła.
- Bóg jeden wie, Merrick, że ty tylko wzmacniasz tego ducha. Powinnaś namawiać go, żeby ruszył dalej, w stronę światła.
- Oczywiście, że ją do tego nakłaniam - odpowiedziała. - Ale Honey nie chce mnie zostawić. Powiedziałam ci już, że od lat czułam jej obecność. Przez cały ten czas udawałam, że Honey nie istnieje, że nie istnieją dżungle... że nie muszę wracać do tych bolesnych wspomnień... że mogę zagrzebać się w pracy akademickiej. Przecież wiesz o tym. Jednakże naukowa część mego życia na razie dobiegła końca. Muszę wrócić. A teraz, na miłość boską, przestań mówić mi o Honey. Myślisz, że chcę rozpamiętywać to, co zrobiłam? - I wróciła do swoich map. Posłała po kolejną butelkę Macallensa dla mnie i powiedziała, że podczas tej wyprawy przyda nam się osobny namiot na sprzęt i że powinienem jak najszybciej zacząć czynić przygotowania.
Na koniec wyciągnąłem argument, że w dżunglach panuje obecnie pora deszczowa i że powinniśmy zaczekać z naszą wyprawą do Świąt Bożego Narodzenia, aż deszcze ustaną. Była gotowa i na to: powiedziała, że deszcze już się skończyły, że co dzień sprawdza raporty meteorologiczne i że możemy spokojnie jechać.
Zacząłem więc czynić przygotowania. Gdybym jako Przełożony Zakonu nie zezwolił na tę wyprawę, Merrick wyruszyłaby do Ameryki Środkowej na własną rękę. Jako pełnoprawny członek Zakonu przez kilka lat dostawała wcale pokaźną sumkę i wiem, że oszczędzała każdy grosz. Mogła wyruszyć sama i nie omieszkała mnie o tym poinformować.
- Posłuchaj - powiedziała. - Postępowanie wbrew twojej woli złamie mi serce, lecz uczynię to, jeżeli nie dasz mi wyboru.
Tak więc zaaranżowaliśmy wszystko tak, żeby towarzyszyło nam czterech polowych asystentów Talamaski, zarówno po to, żeby zajęli się całym naszym sprzętem, jak i po to, aby stanowili naszą obstawę na wypadek, gdybyśmy napotkali na drodze jakichś bandytów.
Pozwólcie, że pokrótce opowiem wam o tych asystentach, na wypadek gdyby kogoś interesowała ich obecność. Talamasca ma wielu takich polowych pomagierów na całym świecie. Nie są oni pełnoprawnymi członkami Zakonu, nie mają dostępu do naszych archiwów ani nic nie wiedzą o skarbcach Talamaski. Nie składają ślubów, jak to się dzieje w przypadku pełnoprawnych członków Zakonu. Nie potrzebują, ani nie posiadają, paranormalnych zdolności. Nie deklarują, ile lat swego życia chcą nam poświęcić.
Są pracownikami Talamaski, zatrudnianymi pod szyldem wielu z jej rozlicznych, prawniczych firm - przykrywek, ich podstawowym zadaniem zaś jest towarzyszenie członkom Zakonu w archeologicznych i innych ekspedycjach, pomoc w obcych miastach i krajach i, ogólnie rzecz biorąc, robienie wszystkiego, o co zostaną poproszeni. Są to eksperci w staraniu się o wizy i paszporty, mają prawo noszenia broni w wielu krajach świata. Wielu ma doświadczenie w dziedzinie prawa, a także służyło w najróżniejszych formacjach wojskowych i oddziałach specjalnych na całym świecie. Można na nich polegać w zdumiewającym stopniu.
Gdybyśmy faktycznie znaleźli jaskinię i jej skarby, to asystent polowy zadbałby o załatwienie legalnego i bezpiecznego wywozu tych dóbr z kraju, zdobyłby wszelkie konieczne pozwolenia i opłacił rachunki. Czy te ostatnie działania zawsze były w stu procentach legalne, szczerze mówiąc, nie wiem. To - że tak powiem - należało już do nich.
Ci ludzie mają niejakie, dość mgliste pojęcie, że Talamasca jest doskonale zorganizowanym Zakonem parapsychologicznych dochodzeniowców, lecz, ogólnie rzecz biorąc, lubią to, co robią, cieszą się z ogromnych zarobków, więc nigdy nie starają się penetrować naszych tajemnic. Wielu z nich jest wytrawnymi najemnikami. Praca dla nas prawie nigdy nie zmusza ich do celowej agresji. Cieszą się więc ze sposobności stosunkowo łatwego zarobienia dobrych pieniędzy.
Wreszcie nadszedł dzień naszego wyjazdu. Aaron dawno stracił cierpliwość do nas obojga. Ponieważ sam nigdy nie podróżował przez dżunglę, był mocno zaniepokojony, lecz mimo to odprowadził nas na samolot.
Polecieliśmy na południe, do Gwatemala City, gdzie potwierdziliśmy istnienie i lokalizację wioski Majów o nazwie Santa Cruz del Flores. Merrick była niezwykle podekscytowana.
Mały samolot zabrał nas do pięknego miasteczka na północy, które znajdowało się nieopodal naszego punktu docelowego. Stamtąd wyruszyliśmy dwoma wyładowanymi po brzegi jeepami, w towarzystwie czterech asystentów polowych.
Uwielbiałem ciepło, odgłos lekkiego deszczu, śpiewne tony hiszpańskiego i języka tubylców. Widok ich łagodnych twarzy i pięknych, białych ubrań sprawiał, że czułem, jak zagłębiam się w kulturalne bogactwa nieznanego i ciągle jeszcze nie zepsutego kraju.
Tak naprawę, w tym zakątku świata dzieje się wiele niebezpiecznych rzeczy, lecz zdołaliśmy trzymać się z dala od nich. Widziałem tylko przyjemne szczegóły.
Bez względu na wszystko, czułem się niesłychanie szczęśliwy. To było tak, jakbym znowu był młody, a widok Merrick w krótkich spodniach khaki i takiejże koszuli działał na mnie równie stymulująco, co jej buńczuczny nastrój.
Merrick prowadziła naszego jeepa jak maniaczka, lecz dopóki drugi samochód naszej niewielkiej karawany nadążał za nami, nie narzekałem. Starałem się nie myśleć o wielu galonach paliwa, które wieźliśmy, a które mogły wybuchnąć, gdybyśmy wpadli na jedno z rosnących przy drodze drzew. Zwyczajnie ufałem, że kobieta, która jest w stanie przywołać ducha, potrafi także prowadzić jeepa po niebezpiecznej drodze.
Dżungla zapierała dech w piersi. Bananowce i drzewa cytrusowe nieomal całkowicie blokowały przejazd po obu stronach wąskiej drogi, która wiła się to w górę, to w dół. Tu i ówdzie olbrzymie drzewa mahoniowe wyrastały na ponad sto pięćdziesiąt stóp w górę, z baldachimu wysokich gałęzi dobiegał przerażający, nie do pomylenia z innym, ryk, skrzek i wrzask małp oraz śpiewy niezliczonych ptaków.
Nasz mały światek przesiąknięty był zielenią, ciągle i ciągle od nowa, z każdej kolejnej wyżyny widać było baldachim dżungli rozpościerającej się na wulkanicznych wzgórzach poniżej nas.
Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że wkroczyliśmy do lasu tropikalnego wysoko w chmurach, i ponownie doświadczyłem niesamowitego uczucia, którego nie da się z niczym porównać. Otoczyła nas słodka wilgoć chmur, która bez trudu przenikała do otwartego jeepa i Osiadała na naszej skórze.
Merrick wiedziała, jak bardzo mi się tu podoba.
- Obiecuję cię, że ostatni fragment wcale nie będzie trudny - odezwała się.
Wreszcie dotarliśmy do Santa Cruz del Flores, wioski pośrodku dżungli, tak maleńkiej i tak odciętej od świata, że ostatnie polityczne niepokoje tego kraju zupełnie jej nie dotknęły.
Merrick powiedziała, że jest tu dokładnie tak, jak zapamiętała - niewielka zbieranina chatek o dachach pokrytych strzechami, pomalowanych na jasne kolory i maleńki, lecz niesłychanie piękny, hiszpański kościółek zbudowany z kamienia. Wszędzie pod nogami kręciły się świnie, kurczaki i indyki. Dostrzegłem kilka poletek kukurydzy wydartych wprost dżungli. Ubite klepisko pośrodku wioski było jej głównym placem.
Kiedy nasze dwa jeepy zatrzymały się na miejscu, łagodni mieszkańcy wioski wyszli nam na powitanie; to tylko wzmocniło moje przekonanie, że Indianie Maja są najbardziej uroczymi ludźmi na świecie. W większości były to kobiety, ubrane w piękne, białe szatki ozdobione niesłychanie kunsztownym haftem. Wszędzie dokoła zobaczyłem twarze, które przypomniały mi oblicza mieszkańców Ameryki Środkowej zachowane w sztuce Majów i Olmeków.
Większość mężczyzn z wioski, jak mi powiedziano, wyruszyła do pracy na odległych plantacjach trzciny cukrowej lub pobliskim ranczu cytrusów. Zastanawiałem się, czy są zmuszani do tej pracy, lecz doszedłem do wniosku, że lepiej nie pytać. Kobiety natomiast często szły wiele mil dziennie, żeby zaoferować pięknie wyplatane kosze i haftowane ubrania na sprzedaż na ogromnych bazarach. Były bardzo szczęśliwe, mogąc nam zaprezentować swoje wyroby w domu.
Nigdzie nie było żadnego hotelu - ani poczty, czy choćby budki telefonicznej, czy telegrafu - jednak wiele kobiet gotowych było użyczyć nam gościny we własnych chatach. Chętnie też przyjęłyby nasze dolary. Kupiliśmy wiele ich przepięknych wyrobów. Nie brakowało także jedzenia.
Zapragnąłem od razu obejrzeć kościół; jeden z mieszkańców wioski poinformował mnie po hiszpańsku, że nie wolno mi wchodzić frontowym wejściem, dopóki nie poproszę o zgodę bóstwa pilnującego drzwi. Oczywiście mogę wejść bocznym wejściem, jeśli mam na to ochotę.
Nie chcąc nikogo urazić, wszedłem bocznym wejściem i znalazłem się w prostym budynku o ścianach z białego kamienia, pośród pradawnych, drewnianych, hiszpańskich rzeźb i migocących świec; wielce kojące miejsce, w rzeczy samej.
Chyba modliłem się tak, jak wiele lat temu, w Brazylii. Modliłem się do wszystkich tych bogów, których nie widzimy, a które w ten czy inny sposób chronią nas ode złego.
Merrick dołączyła do mnie parę chwil później. Uczyniła znak krzyża i przez drugie minuty klęczała przed ołtarzem, modląc się żarliwie. Wreszcie wyszedłem na dwór, gdzie zaczekałem na nią.
Tam dostrzegłem pomarszczonego, niskiego staruszka, o długich do ramion, czarnych włosach. Ubrany był w proste, fabrycznie produkowane spodnie i koszulkę. Zaraz poznałem, że to miejscowy szaman. Skłoniłem mu się z szacunkiem, lecz choć jego oczy zatrzymały się na mnie bez niechęci, odszedłem swoją drogą.
Było mi gorąco, lecz byłem nadzwyczaj szczęśliwy. Wokół wioski rosły palmy kokosowe, a przez to, że wioska leżała bardzo wysoko nad poziomem morza, tu i ówdzie widać było sosny. Po raz pierwszy w życiu, kiedy tak spacerowałem po obrzeżach dżungli, dostrzegłem w poszyciu całe mnóstwo wielokolorowych motyli.
Momentami czułem się tak ogromnie szczęśliwy, że niewiele brakowało, a rozpłakałbym się. Potajemnie byłem wdzięczny Merrick za tę wyprawę. Doszedłem też do wniosku, że bez względu na to, co się tu stanie, samo doświadczenie warte było zachodu.
W kwestii noclegu poszliśmy na kompromis.
Merrick wysłała czterech asystentów, żeby spali w chatach w wiosce, ale dopiero po tym, jak rozbili dla nas namiot za najbardziej oddalonym od centrum wioski domkiem i wyposażyli go jak należy. Wszystko to wydawało mi się bardzo rozsądne do czasu, kiedy uświadomiłem sobie, że jesteśmy dwojgiem osób nie związanych ślubami małżeńskimi, a fakt, że mieszkamy pod jednym namiotem, wcale nie jest taki znowu stosowny.
Wszystko jedno. Podobnie jak ja sam, Merrick była ogromnie podniecona naszą wyprawą; nie mogłem się doczekać pozostania z nią sam na sam. Asystenci Talamaski wyposażyli nasz namiot w hamaki, latarnie, przenośny stolik oraz krzesełka. Dopilnowali, żeby Merrick miała sprawne baterie do swojego laptopa, i po wspaniałej kolacji - składającej się z tortilli, fasolki i pysznego dzikiego indyka - zostawili nas samych. Zanim zapadnie noc, mieliśmy przedyskutować plany na następny dzień.
Merrick była bardziej podekscytowana, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się ją widzieć.
- Oczywiście część drogi możemy pokonać jeepem. Potem jednak musimy już iść na piechotę. Kiedy tylko wyruszymy, wszędzie dokoła zobaczysz ruiny Majów. Dojedziemy samochodem tak daleko, jak tylko się da, a przy końcu szlaku ruszymy pieszo.
Usadowiła się na swojej pryczy, podparła łokciem i wypiła nieco rumu Flor de Cana, który kupiła w mieście, zanim wyruszyliśmy.
- Uch! Ale to dobre! - mruknęła, a ja przeraziłem się, że wpadnie mi w cug tu, na tym odludziu. - Nie martw się, Davidzie - dodała. - Sam też powinieneś się napić.
Domyślałem się motywów, które nią kierowały, lecz i tak poddałem się jej namowom. Muszę przyznać, że byłem w siódmym niebie.
To, co pamiętam, z tego wieczora, nadal wywołuje we mnie poczucie winy. Wypiłem stanowczo za dużo cudownie aromatycznego rumu. Pamiętam, jak w którymś momencie leżałem na pryczy na plecach i wpatrywałem się w twarz Merrick, która podeszła i usiadła obok. Potem pochyliła się i pocałowała mnie, a ja przyciągnąłem ją mocno do siebie, odpowiadając pewnie nieco ostrzej, niż się spodziewała, lecz nie protestowała.
Zrozumcie, że seks właściwie stracił już dla mnie cały swój urok. W ciągu ostatnich dwudziestu lat mojego życia, kiedy ktoś wzbudzał moje pożądanie, prawie zawsze był to młody mężczyzna.
Jednakże pożądanie, które budziła we mnie Merrick, jakby nie miało nic wspólnego z jej płcią. Nagle zrozumiałem, że jestem strasznie podniecony i gotów skonsumować to, co się tak nagle zaczęło. Dopiero kiedy przesunąłem się, żeby zrobić jej miejsce obok siebie, odzyskałem nieco panowania nad sobą i wstałem.
- Davidzie - szepnęła, a echo poniosło moje imię: „Davidzie, Davidzie...”
Nie mogłem się poruszyć.
Zobaczyłem jej ciemną postać, czekającą na mnie. Teraz dopiero zauważyłem, że latarnie są zgaszone. Mdłe światło dobiegało do nas z najbliższej chatki, ledwie przenikając przez materię namiotu. Wystarczyło go jednak, żebym dostrzegł, iż Merrick zdjęła już ubranie.
- Do diabła, nie mogę - mruknąłem. Prawdę mówiąc, bałem się jednak, że nie będę mógł skończyć. Bałem się, że jestem za stary.
Wstała równie gwałtownie jak wtedy, kiedy zabrała się do przyzywania Honey, i oplotła mnie nagimi ramionami. Zaczęła całować mnie, a jej zwinne dłonie szybko odnalazły korzeń mego pożądania.
Zdaje mi się, że zawahałem się, lecz nie pamiętam dokładnie. Wyraźnie pamiętam natomiast, jak leżeliśmy razem i choć sam siebie zawiodłem moralnie, nie zawiodłem jej. Nie zawiodłem nas dwojga, jako kobiety i mężczyzny, a potem czułem tylko ospałość i radość, które nie zostawiały miejsca na wstyd.
Kiedy pogrążałem się we śnie, czując wokół siebie jej ramiona, zdawało mi się, że to narastało w nas przez wszystkie te lata, które się znaliśmy. Teraz należałem do niej, całkowicie. Czułem na sobie zapach jej perfum i rumu, jej skóry i włosów. Nie pragnąłem niczego innego, jak tylko leżeć z nią i spać obok niej, i czuć jej ciepło penetrujące moje sny.
Kiedy obudziłem się następnego dnia rano, jeszcze przed świtem, byłem zbyt zaszokowany tym, co się wydarzyło, żeby wiedzieć, co robić dalej. Merrick spała w najlepsze, a ja, upokorzony, że tak koszmarnie sprzeniewierzyłem się mojej pozycji Przełożonego Zakonu, oderwałem od niej wzrok, wykąpałem się, ubrałem i sięgnąwszy po mój dziennik, poszedłem do małego hiszpańskiego kościółka, żeby spisać moje grzechy.
Ponownie dostrzegłem szamana, który stał nieopodal budynku kościoła i przyglądał mi się tak, jakby wiedział o wszystkim, co się zdarzyło. Jego obecność sprawiła, że poczułem się wyjątkowo nieswojo. Wcale nie wydawał mi się już taki niewinny czy postronny. Oczywiście strasznie sobą gardziłem, lecz muszę przyznać, że czułem, jakby wstąpiły we mnie nowe siły i - och, oczywiście, oczywiście, że tak - czułem się odmłodzony.
W spokojnym, chłodnym wnętrzu kościółka, z jego pochyłym dachem i łagodnymi wizerunkami świętych, pisałem przez ponad godzinę.
Potem przyszła Merrick, pomodliła się i usiadła obok mnie, jak gdyby nic się między nami nie wydarzyło. Potem szepnęła, że musimy już iść.
- Zawiodłem twoje zaufanie, moja droga - szepnąłem natychmiast.
- Nie bądź niemądry - odparowała. - Zrobiłeś dokładnie to, co chciałam, żebyś zrobił! Myślisz, że chciałam zostać upokorzona? Oczywiście, że nie!
- Wszystko przekręcasz - odpowiedziałem.
Położyła mi dłoń na karku, przytrzymała pewnie moją głowę i pocałowała mnie.
- Chodźmy - rzekła tak, jak gdyby mówiła do dziecka. - Tracimy tylko czas. Chodź.
Jechaliśmy jeepem przez godzinę, zanim droga się skończyła. Potem, wymachując maczetami, ruszyliśmy pieszo szlakiem.
Właściwie nie rozmawialiśmy ze sobą, gdyż całą energię poświęcaliśmy na utrzymanie tempa podczas trudnego i szybkiego marszu w górę zbocza. Znowu czułem to dziwne szczęście, a widok szczupłej, silnej Merrick kroczącej przede mną potęgował tylko zadowolenie i poczucie winy.
Zdawało się, że dżungla przed nami jest nie do sforsowania. Ponownie weszliśmy w cudownie słodką i wilgotną gęstość chmur.
Przez cały czas wypatrywałem jakichkolwiek ruin; wkrótce też je dostrzegliśmy po obu stronach drogi, nie zdążyłem jednak ocenić, czy są to ruiny świątyni, piramidy czy czegoś jeszcze innego, gdyż Merrick pominęła je ze zniecierpliwieniem. Nalegała, żebyśmy jak najszybciej parli na przód.
Upał przeżerał mi się przez ubranie. Prawe ramię bolało mnie od wymachiwania maczetą. Insekty stały się nie do wytrzymania, lecz za żadne skarby świata nie chciałem się wtedy znajdować w innym miejscu.
Nagle Merrick zatrzymała się i gestem poprosiła, abym podszedł do niej.
Doszliśmy do jakiejś przecinki czy może polanki, a może raczej pozostałości po czymś takim. W miejscach, gdzie dawniej stały domy teraz widać było jedynie przegniłe płaty gipsu, a ze strzech dachów zostało jedynie po parę wiechci.
- Wioska znikła - szepnęła Merrick, przyglądając się temu pobojowisku.
Przypomniałem sobie, że w listach Matthew Kempa, które czytałem wiele lat temu, były zapiski dotyczące dwóch wiosek.
Merrick stała przez dłuższy czas spokojnie i przyglądała się ruinom, po czym odezwała się ściszonym, tajemniczym głosem:
- Czujesz tu coś?
Nie czułem nic, dopóki mnie nie spytała, lecz kiedy tylko usłyszałem jej pytanie, zdałem sobie sprawę z obecności czegoś duchowego i niepokojącego w powietrzu. Postanowiłem poświęcić temu całą uwagę i skupić się na nim wszystkimi zmysłami. To coś było dość silne. Nie mogę powiedzieć, bym wyczuł jakąś osobowość czy nastrój. Czułem ruch. Przez moment wyczułem wrogość, a potem już kompletnie nic.
- I co ty na to? - spytałem.
Jej niezwykłe opanowanie sprawiło, że poczułem się nieswojo.
- To nie duchy wioski - odpowiedziała. - Założę się, że to właśnie sprawiło, że mieszkańcy poszukali sobie nowej siedziby.
Znowu ruszyła przed siebie, a mnie nie zostało nic innego, jak tylko pójść za nią. Opadła mnie obsesja nieomalże równa jej obsesji.
Kiedy obeszliśmy ruiny wioski, przed nami znowu pojawił się szlak.
Wkrótce dżungla stała się jeszcze gęściejsza i musieliśmy wyrąbywać sobie drogę przez nią z jeszcze większym animuszem. Od czasu do czasu czułem koszmarny ból w piersi.
Całkiem niespodziewanie, jak gdyby za sprawą magii, tuż przed nami pojawiła się ogromna, zwalista piramida z wypłowiałego kamienia, której stopnie pokryte były mchem i porośnięte gęstą winoroślą.
A jednak ktoś musiał ją oczyszczać, gdyż widać było spory fragment płaskorzeźb, oraz strome stopnie wiodące aż na szczyt. Nie, to nie była piramida Majów, o ile wzrok mnie nie mylił.
- Ach, daj mi się tym nacieszyć - rzekłem do Merrick. Nie odpowiedziała mi. Zdawało się, że wsłuchuje się w jakieś znaczące dźwięki. Ja także począłem się wsłuchiwać i znowu ogarnęło mnie wrażenie, że nie jesteśmy tu sami. Coś poruszało się w atmosferze, coś nas popychało, coś z ogromną determinacją usiłowało poruszać się wbrew grawitacji i popychać moje ciało, mimo że stałem z maczetą w dłoni.
Nagle Merrick skręciła w lewo i zaczęła torować sobie drogę wokół piramidy, a potem w kierunku, w którym poruszaliśmy się od samego początku.
Teraz nigdzie nie było już nawet szlaku. Nie istniało nic poza dżunglą i wkrótce zobaczyłem, że przed nami, po lewej stronie, wyrasta kolejna piramida, a po prawej widać było niższy budynek. Znajdowaliśmy się w niewielkiej alejce przed dwoma olbrzymimi posągami i musieliśmy przedrzeć się przez ruiny, jak uczynił to przed nami ktoś, kto prawdopodobnie chciał zbadać te budowle.
- Złodzieje - rzekła, jak gdyby czytając mi w myślach. - Wiele razy plądrowali te piramidy.
Nie było to wcale takie znowu niezwykłe. Ruiny Majów ciągle padały ofiarą złodziei, więc dlaczego miałoby to ominąć te przedziwne, niezidentyfikowane budynki?
- Ach, spójrz tylko, co zostawili po sobie - odparłem. - Chciałbym wspiąć się na jeden z nich. Spróbujmy tej sztuczki z tym mniejszym. Chcę się przekonać, czy uda mi się dotrzeć na platformę na szczycie.
Równie dobrze jak ja, Merrick wiedziała, że tam właśnie, w pradawnych czasach, musiała stać mała świątynia przykryta dachem ze słomy.
Mogłem jedynie zgadywać wiek tych monumentów. Mogły zostać zbudowane przed narodzeniem Chrystusa lub tysiąc lat później. Tak czy inaczej były wspaniałe i doprowadzały do szaleństwa moją chłopięcą wyobraźnię złaknioną przygód. Strasznie chciałem wyciągnąć aparat fotograficzny.
W międzyczasie tumult głosów narastał. Był cudownie intrygujący. To tak, jak gdyby powietrze było chłostane przez tysiące duchów. Bardzo silnie odczuwałem ich wściekłość i bezsilność.
- Dobry Boże, Merrick, jak one starają się nas powstrzymać - szepnąłem.
Jak gdyby w odpowiedzi, z dżungli rozległo się skrzekliwe nawoływanie. Coś poruszyło się w zaroślach.
Lecz Merrick, która zatrzymała się ledwie na kilka chwil, zaraz znowu ruszyła przed siebie.
- Muszę odnaleźć jaskinię - rzekła płaskim, niskim głosem. - Nie powstrzymały nas ostatnim razem, nie powstrzymają nas i teraz.
Szła ciągle na przód, a dżungla powoli zamykała się za nią.
- Tak! - wykrzyknąłem. - To nie jedna dusza, lecz wiele! Nie chcą, żebyśmy podchodzili do tych piramid.
- Tu nie chodzi o piramidy - odparła zawzięcie, cały czas tnąc winorośl i odsuwając gałęzie krzewów. - Tu chodzi o jaskinię. One wiedzą, że idziemy do jaskini.
Robiłem co w mojej mocy, żeby dotrzymać jej kroku, żeby jej pomagać, lecz z pewnością to ona torowała nam drogę.
Przeszliśmy jeszcze kilka jardów, aż znaleźliśmy się w miejscu, gdzie dżungla stawała się coraz gęstsza, a światło gwałtownie zanikało. Zrozumiałem, że stanęliśmy u ogromnego, czarnego wejścia do wielkiego wnętrza wykutego w ścianie skalnej. Była to oczywiście świątynia, a po obu stronach wejścia dostrzegłem intrygujące rzeźby. Także ściany, wznoszące się wysoko aż do kamiennego sklepienia, oświetlone ostatnimi promieniami słońca, pokryte były płaskorzeźbami.
- Boże, Merrick, zaczekaj - zawołałem. - Daj mi zrobić zdjęcia.
Usiłowałem wyciągnąć mój maleńki aparat fotograficzny, lecz musiałbym do tego zdjąć cały plecak, a byłem na to zwyczajnie zbyt zmęczony.
Turbulencje w powietrzu stawały się coraz gwałtowniejsze. Na powiekach i policzkach czułem coś podobnego do lekkiego postukiwania koniuszkami palców. Było to jednak odmienne uczucie od stałego naprzykrzania się insektów. Poczułem, jak coś dotyka grzbietu mojej dłoni, i nieomal wypuściłem maczetę, lecz szybko się opanowałem.
Merrick stała wpatrzona w ciemności korytarza, który znajdował się wprost przed nami.
- Mój Boże - szepnęła. - Są znacznie silniejsze, niż były poprzednim razem. Nie chcą, żebyśmy wchodzili do środka.
- Ale dlaczego mielibyśmy tam wchodzić? - spytałem pospiesznie. - Przecież szukamy jaskini.
- Wiedzą o tym - odrzekła. - Jaskinia znajduje się po drugiej stronie tej świątyni. Najprostsza droga wiedzie przez jej środek.
- Boże miłosierny - sapnąłem. - Czy to tędy wchodziliście poprzednim razem?
- Owszem - powiedziała. - Mieszkańcy wioski nie chcieli iść z nami. Niektórzy nie doszli nawet tutaj. My jednak poszliśmy... tym korytarzem.
- A co, jeśli sufit zawali się nam na głowy? - spytałem.
- Ja idę - odparła. - Świątynia zbudowana jest z solidnego kamienia. Nic się nie zmieniło i nic się nie zmieni.
Wyjęła małą latarkę zza paska i zaświeciła w głąb korytarza. Pomimo rosnących wszędzie zielonych pnączy wyraźnie widziałem kamienną podłogę. Dostrzegałem nawet wspaniałe malowidła na ścianach!
Światło latarki Merrick padało na piękne, bogato namalowane postaci o ciemnej skórze i w złotych szatach, które poruszały się na tle ostrego błękitu. Ponad nami, tam gdzie ściany łączyły się ze sklepionym sufitem, widać było kolejną procesję, tym razem na ciemnoczerwonym tle.
Cała komnata miała jakieś pięćdziesiąt stóp długości. Po przeciwnej stronie mdłe światło latarki padało na kolejną gęstwinę zieleni.
Znowu pojawiły się duchy; kotłowały się wokół mnie, bezszelestnie, lecz gwałtownie. Usiłowały uderzać mnie po policzkach i po powiekach.
Dostrzegłem, że Merrick wzdrygnęła się.
- Dajcie mi spokój! - szepnęła. - Nie macie nade mną władzy!
Natychmiast dało się odczuć ich odpowiedź. Zdawało się, że dżungla wokół zadrżała, jak gdyby chłostana podmuchami wiatru. U naszych stóp wylądował deszcz liści. Znów usłyszałem nieziemski ryk małp w koronach drzew. Zdawać by się mogło, że wyrażają uczucia duchów.
- Chodź, Davidzie - powiedziała, lecz kiedy tylko ruszyła do przodu, jakaś niewidzialna siła zatrzymała ją chyba, gdyż cofnęła się gwałtownie, wytrącona z równowagi i uniosła lewą rękę, jak gdyby chciała się przed czymś osłonić. Spadła na nas kolejna chmura liści. - To nie wystarczy! - zawołała Merrick i wskoczyła do komnaty. Światło jej latarki wydało się jaśniejsze i pełniejsze kiedy tylko znaleźliśmy się w otoczeniu najpiękniejszych i najbardziej kolorowych malowideł naskalnych, jakie zdarzyło mi się oglądać.
Poświeciłem latarką na wysoki sufit - pomalowany był na ten sam intensywnie niebieski kolor co dolna część ścian. Wszędzie dokoła nas widniały wspaniałe postaci, wysokie i szczupłe, w ozdobnych kiltach, w kolczykach i kunsztownych perukach. Raczej nie był to styl ani Majów, ani Egipcjan. Nie przypominało to nic, co dotąd widziałem czy badałem. Na starych fotografiach Matthew nie została uchwycona choćby dziesiętna część całej tej wspaniałości, witalności i szczegółów. Przy podłodze, po obu stronach, biegł kunsztowny, czarno - biały szlak.
Szliśmy powoli, a każde nasze stąpnięcie odbijało się echem od kamiennych ścian i sufitu; powietrze stało się okropnie gorące, nie do zniesienia. Kurz zaczął wdzierać mi się do nosa, a na całym ciele czułem dotyk palców. Nagle czyjaś dłoń schwyciła mnie za przedramię, a potem ktoś inny uderzył mnie lekko w twarz.
Dotknąłem ramienia Merrick zarówno po to, żeby ją ponaglić, jak i po to, żeby zostać blisko niej.
Znajdowaliśmy się w samym środku korytarza, kiedy nagle zamarła w bezruchu, po czym wzdrygnęła się, jakby kopnął ją prąd.
- Odczepcie się ode mnie! Nie zdołacie mnie powstrzymać! - szepnęła. A potem, po francusku, zawołała do Honey w Blasku Słońca, żeby nam torowała drogę.
Parliśmy naprzód. Wcale nie byłem przekonany, że Honey nam pomoże. Uważałem za bardziej prawdopodobne, że zwali nam tę świątynię na głowy.
Wreszcie wypadliśmy z powrotem do dżungli. Kaszlałem, usiłując oczyścić gardło. Obejrzałem się na korytarz. Z tej strony jeszcze trudnej było go zauważyć. Poczułem duchy tłoczące się wokół nas. Czułem groźby, choć nie były one wyrażane w żadnym języku. Czułem, że popychają i ciągną mnie słabe stworzenia, zdeterminowane, aby nas powstrzymać.
Nie wiem, który już raz otarłem twarz chusteczką.
Merrick natychmiast ruszyła do przodu.
Ścieżka wiła się ostro w górę. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy dostrzegłem blask wodospadu, usłyszałem jednocześnie jego muzykę. W jednym miejscu woda była bardzo głęboka, lecz sąsiedni brzeg znajdował się blisko, i tam też Merrick przekroczyła strumień, a ja ruszyłem w jej ślady.
Wspinaczka w górę wodospadu wcale nie była nazbyt trudna, jednakże aktywność duchów z minuty na minutę przybierała na sile. Merrick klęła pod nosem, ja zaś wzywałem Oxalę, żeby wskazał nam drogę.
- Honey, zaprowadź mnie na miejsce - odezwała się Merrick w pewnej chwili.
Całkiem niespodziewanie, tuż pod ogromnym nawisem skalnym, znad którego wypryskiwał wodospad, dostrzegłem monstrualną twarz o otwartych ustach, wyciosaną głęboko w wulkanicznej skale. Tam znajdowała się jaskinia. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisał to Matthew. Jego aparat fotograficzny nie wytrzymał jednak w tej wilgoci, więc nie zdołał zrobić zdjęć twarzy; jej rozmiary były imponujące.
Możecie sobie wyobrazić moją satysfakcję, że wreszcie dotarliśmy do tego tajemniczego miejsca. Przez dziesięć lat słuchałem opowieści o nim i w moich myślach było ono nierozerwalnie związane z Merrick, a teraz naprawdę byłem tu. Mimo że duchy cały czas nas atakowały, łagodna mgiełka unosząca się z wodospadu chłodziła moje ręce i twarz.
Doszedłem do miejsca, w którym stała Merrick. Wtedy duchy gwałtownie wzmogły nacisk na mnie i poczułem, jak lewa noga ugina się pode mną.
Nie wydałem najmniejszego dźwięku, wyciągnąłem tylko rękę w poszukiwaniu oparcia, Merrick natychmiast schwyciła mnie za połę koszuli i podtrzymała. To wystarczyło, żebym ponownie stanął pewnie na nogach i kontynuował wspinaczkę do płaskiego podestu u samego wejścia do jaskini.
- Spójrz na dary - mruknęła Merrick i ujęła mnie za rękę. Duchy podwoiły swoje wysiłki, lecz stałem twardo, podobnie jak Merrick, która jednak dwukrotnie odpędzała coś od twarzy machnięciami ręki.
Rozglądając się za „darami”, dostrzegłem gigantyczną bazaltową głowę. Bardzo przypominała rzeźby Olmeków - tylko tyle potrafiłem o niej powiedzieć. Czy przypominała malowidła naskalne w świątyni? Nie wiem. Co by to nie było, bardzo mi się podobała. Była zwrócona twarzą do nieba, a jej otwarte oczy i niesamowite, uśmiechnięte usta bez wątpienia zbierały wodę z deszczów, które tak często tu padają. Przy nierównej podstawie, pomiędzy zwałami czarnych kamieni, stało niesłychane zbiorowisko świec, ptasich piór, zwiędniętych kwiatów i glinianych garnuszków. Z miejsca, w którym stałem, czułem zapach kadzidła.
Poczerniałe skały dawały świadectwo wielu wypalonym tu świecom, jednakże najświeższe z darów nie mogły zostać tu złożone dawniej niż przed dwoma, trzema dniami.
Poczułem, jak w powietrzu wokół nas coś się zmienia. Merrick zdawała się równie zdenerwowana obecnością duchów co wcześniej. Ponownie uczyniła mimowolny gest, jakby chciała coś od siebie odpędzić.
- Więc nic nie powstrzymało ich przed przychodzeniem tu - mruknąłem cicho, nadal przyglądając się darom. - Pozwól mi czegoś spróbować. - Sięgnąłem do kieszeni koszuli i wyciągnąłem paczkę rothmansów, które trzymałem tam na te dni, kiedy pokusa zapalenia była nie do odparcia.
Otworzyłem paczkę pospiesznie, po czym, mimo nieprzerwanej chmury drobnych kropelek wody z wodospadu, zapaliłem jednego butanową zapalniczką, wciągnąłem dym do płuc i położyłem papierosa przed gigantyczną głową. Obok niego położyłem całą paczkę. Po cichu pomodliłem się do duchów, prosząc je o pozwolenie na wejście do jaskini.
Nie poczułem żadnej zmiany w ich zachowaniu. Popychały mnie ze zdwojoną energią, co zaczęło mnie już drażnić, chociaż miałem pewność, iż nigdy nie zyskają dość siły, by nas skrzywdzić.
- Wiedzą, po co tu przyszliśmy - odezwała się Merrick; przyglądała się wielkiej, odwróconej do góry twarzy i leżącym obok zwiędłym kwiatom. - Wejdźmy do środka.
Włączyliśmy mocniejsze latarki i kiedy tylko weszliśmy do środka, opadła nas cisza, a także zapach suchej ziemi i popiołów.
Natychmiast też dostrzegłem malowidła, czy raczej to, co uznałem za malowidła. Znajdowały się dość daleko od wejścia, podeszliśmy do nich szybko i odważnie, kompletnie ignorując duchy, które teraz zaczęły gwizdać mi przy uszach.
To było szokujące. Te wspaniale kolorowe ściany były w rzeczywistości mozaiką zrobioną z milionów maleńkich kawałeczków półszlachetnych kamieni! Postaci były znacznie prostsze niż na malowidłach naskalnych w jaskini, co być może świadczyło o ich znacznie bardziej pradawnym rodowodzie.
Duchy ucichły.
- To jest wspaniałe - szepnąłem, ponieważ musiałem coś powiedzieć. Ponownie spróbowałem sięgnąć po aparat fotograficzny, lecz ból w ramieniu był stanowczo zbyt silny. - Merrick, musimy zrobić zdjęcia - powiedziałem do niej. - Kochanie, spójrz... tu jest coś napisane. Musimy to sfotografować. Jestem pewien, że to pismo obrazkowe.
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w ściany dokładnie tak samo jak ja. Zdawała się być zdumiona.
Nie mogłem dostrzec tu żadnej procesji ani przypisać wysokim, szczupłym postaciom żadnej aktywności. Mogę powiedzieć tylko, że przedstawieni byli z profilu, mieli na sobie długie szaty i nieśli przed sobą dary. Nigdzie nie widziałem szamoczących się, zakrwawionych ofiar. Nie widziałem też wyraźnych postaci kapłanów.
Jednakże kiedy usiłowałem dopatrzyć się czegoś w lśniących postaciach, trafiłem stopą na jakąś dziurę. Spojrzawszy w dół, dostrzegłem mnóstwo kolorowych, glinianych naczynek, lśniących przed nami wszędzie, jak okiem sięgnąć.
- To wcale nie jest jaskinia, nieprawdaż? - odezwała się Merrick. - Pamiętam, jak Matthew mówił, że to tunel. I to faktycznie jest tunel. To zostało wykute przez ludzi.
Panująca tu cisza chwytała za gardło.
Merrick szła naprzód, stąpając tak ostrożnie, jak tylko się dało, a ja podążałem za nią, lecz kilka razy musiałem się schylić, żeby odsunąć z drogi maleńkie garnuszki.
- To miejsce pochówku. Oto, co to jest. A to wszystko, to dary... ofiary dla zmarłych - rzekłem.
Kiedy tylko zdążyłem to powiedzieć, poczułem ostre uderzenie w tył głowy. Odwróciłem się i zaświeciłem latarką... w pustą przestrzeń. Światło padające z wejścia do jaskini raziło mnie w oczy.
Coś popchnęło mnie najpierw od lewej, potem od prawej strony. To duchy znowu się na nas rzuciły. Dostrzegłem, że Merrick także wzdryga się i porusza na boki, jak gdyby ją także coś uderzyło.
Ponownie wyszeptałem szybką modlitwę do Oxali i usłyszałem, jak Merrick ponownie klnie i przysięga, że się nie podda.
- Tak daleko doszliśmy poprzednim razem - powiedziała, oglądając się na mnie; jej twarz była ciemną plamą ponad latarką, której promień uprzejmie skierowała tu podłodze. - Zabraliśmy wszystko, co tu znaleźliśmy. A teraz zamierzam pójść dalej.
Dołączyłem do niej, lecz ataki duchów cały czas przybierały na sile. Zobaczyłem, jak coś popycha Merrick na bok, lecz szybko odzyskała równowagę. Usłyszałem chrupot tłuczonej gliny pod jej stopami.
- Rozgniewałyście nas - powiedziałem do duchów. - Może i nie mamy prawa tu przebywać. A może mamy!
W odpowiedzi na to otrzymałem solidne, bezgłośne uderzenie w brzuch, lecz nie było ono na tle mocne, żeby mnie zabolało. Gwałtownie rosło we mnie podniecenie.
- No, dalej! Róbcie, co wola! - zawołałem. - Oxalo, kto tu jest pochowany? Czy ta osoba chce, żeby po wieki zostało to tajemnicą? Dlaczego Oncle Vervain przysłał nas tutaj?
Merrick, która szła kilka jardów przede mną, sapnęła niespodziewanie.
Podbiegłem do niej. Tunel łączył się z okrągłą, wydrążoną komnatą, w której mozaika wspinała się po ścianach, aż do sklepionego sufitu. Wiele kawałeczków odpadło z powodu upływu lat lub może z wilgoci, nie byłem pewien, lecz mimo to pomieszczenie było wspaniałe. Wokół ścian biegły wizerunki postaci, a na końcu widać było jedną, której rysy twarzy dawno uległy rozpadowi.
Na podłodze komnaty, w samym środku, otoczona kręgiem glinianych naczynek i pięknych jadeitowych statuetek, spowita grubą warstwą kurzu, leżała cudownie misterna kupka ozdób.
- Spójrz, to maska... maska, w której został pochowany - powiedziała nagle Merrick, kiedy światło jej latarki spoczęło na najcudowniejszym, jaki zdarzyło mi się oglądać, wypolerowanym fragmencie jadeitu, który leżał tu od tysięcy lat, mimo że ciało, które kiedyś ozdabiał, dawno już rozpadło się w proch.
Żadne z nas nie ośmieliło się podejść bliżej. Bezcenne przedmioty otaczające miejsce pochówku były zbyt pięknie ułożone. Dostrzegliśmy kolczyki błyszczące w ziemi, która już prawie je pochłonęła. Na piersiach ciała, które tu niegdyś leżało, znajdował się sierp, długi i bogato rzeźbiony; możliwe, że zmarły trzymał jego rękojeść w dłoni.
- Spójrz tylko na te szczątki - powiedziała. - Bez wątpienia był zawinięty w materiał pełen bezcennych amuletów i ofiar. Teraz materiał się rozpadł, a zostały jedynie te przedmioty, które wykonano z kamienia.
Za nami rozległ się głośny hałas. Słyszałem, jak pękają gliniane garnuszki. Merrick krzyknęła, jak gdyby coś ją uderzyło.
Potem rzuciła się na przód, tak jakby coś ją popchnęło, upadła na kolana i podniosła oślepiająco zieloną maskę. Wycofała się z nią pospiesznie, jak najdalej od szczątków ciała.
Lecący kamień uderzył mnie w czoło. Coś rąbnęło mnie w plecy.
- Chodź! Resztę zostawmy archeologom! - zawołała. - Mam to, po co tu przyszłam! To właśnie kazał mi zabrać Oncle Vervain!
- Maskę? Chcesz mi powiedzieć, że przez cały czas wiedziałaś, że znajdziesz maskę z tym tunelu? To tego chciałaś?
Ona jednak już zmierzała ku wyjściu.
Ledwo się z nią zrównałem, jak coś popchnęło ją w tył.
- Zabieram ją! Muszę ją mieć! - oświadczyła na głos. Kiedy staraliśmy się iść na przód, coś nagle wyrosło przed nami. Coś niewidzialnego zablokowało nam drogę. Wyciągnąłem rękę. Mogłem tego dotknąć. Było to coś, jak cicha, miękka ściana energii.
Nagle Merrick podała mi swoją latarkę i obiema rękami przy - trzymała maskę.
W innych okolicznościach podziwiałbym to pradawne dzieło sztuki za bogactwo szczegółów oraz siłę ekspresji. Mimo że zamiast oczu i ust miała dziury, wszystkie rysy zostały głęboko wyryte w kamieniu, sama lśniąca powierzchnia zaś wywoływała zachwyt.
W tamtej chwili jednak skoncentrowałem się na odpychaniu ze wszystkich sił mocy, która starała się mnie powstrzymać. Uniosłem obie latarki, jak gdyby były to pałki.
Merrick znów głośno sapnęła. Przyłożyła maskę do twarzy, i kiedy obróciła się, żeby na mnie spojrzeć, maska była świetlista i nieziemska. Wydawało się, że wisi w powietrzu, gdyż ledwie widziałem ramiona i ciało Merrick.
Odwróciła się, nadal trzymając maskę przy twarzy. I jeszcze aż sapnęła.
Powietrze w jaskini zamarło w bezruchu. Wszystko ucichło. Słyszałem jedynie nasze oddechy. Merrick chyba zaczęła coś szeptać w obcym, nie znanym mi języku.
- Merrick? - spytałem łagodnie. W nagłej, jakże miłej ciszy, powietrze jaskini było wilgotne i słodko chłodne. - Merrick - powtórzyłem, ale to jej nie zbudziło. Stała z twarzą schowaną za maską i wpatrywała się przed siebie, a potem - nagłym ruchem - zdarła ją z twarzy i podała mi.
- Masz. Spójrz przez nią - szepnęła.
Wsadziłem latarkę za pasek, oddałem Merrick tę należąca do niej i ująłem maskę w obie ręce. Pamiętam te drobne gesty, gdyż były takie zwyczajne i sam jeszcze nie wiedziałem, co myślę o bezruchu wokół nas czy o mroku, w którym staliśmy.
Daleko, strasznie daleko, czekała zieleń dżungli, a wszędzie wokół nas i nad nami, znajdowały się piękne mozaiki lśniące maleńkimi kawałeczkami kamieni.
Uniosłem maskę, jak mi kazała. Miałem wrażenie, jakbym zanurzył się w głębinę. Cofnąłem się kilka kroków, lecz nie mam pojęcia, co jeszcze robiłem. Maska pozostała na miejscu, a moje dłonie zaciśnięte na niej, lecz wszystko inne uległo subtelnej zmianie.
Jaskinia pełna była płonących pochodni; rozlegało się monotonne, miarowe zawodzenie, jak gdyby ktoś się modlił, tuż przede mną natomiast stała postać, drżąca, jak gdyby nie była do końca materialna, lecz raczej zrobiona z jedwabiu i pozostawiona na łasce najlżejszych podmuchów wiatru, dobiegających z wejścia do jaskini.
Wyraźnie widziałem jego twarz, choć nie potrafiłem do końca powiedzieć, co wyrażają drżące rysy tej młodzieńczej buzi. Błagał mnie, z niemą elokwencją, żebym uciekał z jaskini i pozostawił w niej maskę.
- Nie możemy jej wziąć - powiedziałem, lub raczej usłyszałem mój własny głos, wypowiadający te słowa. Więcej kształtów zbliżyło się do drżącej, lecz zdeterminowanej postaci. Zdawało się, że wyciągają do mnie ramiona błagalnymi gestami. - Nie możemy jej wziąć - powtórzyłem.
Jego złote ramiona ozdobione były pięknymi kamiennymi bransoletami. Twarz miał owalną, a oczy ciemne i bystre. Na policzkach dostrzegłem łzy.
- Nie możemy jej wziąć - usłyszałem znowu swój głos, a potem: - Musimy ją tu zostawić. Musimy też przywieźć rzeczy, które zostały stąd zabrane ostatnim razem!
Ogarnął mnie wielki smutek i ogromny żal; chciałem położyć się na ziemi. Tak potężne było to uczucie i tak właściwe, że chciałem wyrazić je całym sobą.
Jednak kiedy tylko dotknąłem ziemi - a przynajmniej tak mi się zdaje - natychmiast zostałem poderwany w górę. I zdarto ze mnie maskę. W jednej chwili czułem ją pod palcami i na twarzy, a w następnej nie było nic, nie widziałem nic poza odległym światłem i lśniącymi, zielonymi liśćmi.
Postać znikła, zawodzenie ustało, a żal przepadł. Merrick ciągnęła mnie ze wszystkich sił.
- Davidzie, chodź! - wołała. - No, chodźże!
Nie sposób było się jej przeciwstawić. Ja także poczułem przemożną chęć wydostania się z jaskini. Chciałem zabrać ze sobą maskę, ukraść tę magiczną zabawkę, która pozwalała mi na własne oczy widzieć duchy. Odważnie, paskudnie, bez żadnego powodu, sięgnąłem w dół i ani na chwilę nie przystając, schwyciłem garść migotliwych kamiennych przedmiotów z zakurzonej podłogi i wepchnąłem do kieszeni.
Po paru chwilach znaleźliśmy się na powrót w dżungli. Zignorowaliśmy niewidzialne ręce, które nas atakowały, chmury liści i gwałtowne ryki małpich stad. Chude drzewo bananowe zwaliło się tuż przed nami w poprzek szlaku, lecz przeszliśmy ponad nim, wyrąbując maczetami inne, które zdawały się ku nam nachylać.
W niesłychanym tempie przeszliśmy przez tunel w świątyni i nieomal biegnąc, znaleźliśmy szlak. Duchy spuściły nam na głowy jeszcze kilka drzew, deszcz kokosów, które jednak nas nie trafiały i, od czasu do czasu, pojedyncze kamienie.
W miarę jak się oddalaliśmy, ataki stawały się rzadsze, aż na koniec zupełnie ustały. Wszystko się uspokoiło poza bezdźwięcznym wyciem. Byłem jak oszalały. Czułem się jak złodziej doskonały. Nic mnie to nie obchodziło. Merrick miała maskę. Miała maskę, która umożliwiała widzenie duchów. Miała ją. Oncle Vervain nie był dość silny, żeby samemu ją zdobyć, wiedziałem o tym. Zimna Sandra też nie była dość silna. Ani Honey, ani Matthew. Duchy ich przegoniły.
Merrick w milczeniu tuliła maskę do piersi i parła naprzód. Nic nas nie powstrzymało - bez względu na to, jak marne było podłoże i jak było gorąco - dopóki nie dotarliśmy do jeepa.
Dopiero wtedy otworzyła plecak i wsadziła maskę do środka. Wrzuciła wsteczny bieg, wycofała w dżunglę, zawróciła i ruszyła do Santa Cruz del Flores szalonym, nieokiełznanym tempem.
Milczałem, dopóki nie znaleźliśmy się w naszym namiocie.
Merrick padła na pryczę i przez długą chwilę nic nie robiła ani nic nie mówiła. Potem sięgnęła po butelkę rumu Flor de Cana i wypiła spory łyk.
Ja wolałem wodę, i choć jechaliśmy samochodem przez dłuższy czas, serce nadal waliło mi jak oszalałe. Kiedy tak siedziałem i usiłowałem odzyskać oddech, boleśnie zdałem sobie sprawę ze swego wieku.
Wreszcie, kiedy zacząłem mówić coś o tym, co zrobiliśmy i jak to zrobiliśmy, kiedy zabrałem głos, chcąc nadać sens wszystkiemu, przez co przeszliśmy, Merrick gestem nakazała mi milczenie.
Twarz miała zarumienioną. Siedziała, jak gdyby i jej serce zdawało się pękać z wysiłku - choć wiedziałem, że tak nie jest - i wkrótce znowu pociągnęła spory łyk rumu.
Policzki jej płonęły. Spojrzała na mnie. Siedziałem na swojej pryczy i patrzyłem na nią. Twarz miała mokrą od potu.
- Co widziałeś? - spytała. - Co zobaczyłeś, kiedy spojrzałeś przez maskę?
- Zobaczyłem duchy! - odparłem. - Zobaczyłem płaczącego mężczyznę, może kapłana, a może króla, a może nikogo ważnego, poza tym, że był cudownie ubrany. Miał na sobie piękne bransolety. Długie szaty. Błagał mnie. Był bardzo nieszczęśliwy. Dał mi znać, że to okropna rzecz. Pokazał mi, że zmarli z tego miejsca wcale nie odeszli!
Odchyliła się do tyłu, opierając się na obu rękach, z piersiami wysuniętymi do przodu i oczyma utkwionymi w sufit namiotu.
- A ty? - spytałem. - Co ty zobaczyłaś? Odnosiłem wrażenie, że chce mi odpowiedzieć, lecz nie jest w stanie. Nagle pochyliła się i sięgnęła do plecaka. Rozejrzała się na boki z miną, którą potrafię określić tylko jako dziką.
- Czy widziałaś to samo? - nalegałem.
Skinęła głową. Potem otworzyła plecak i wyciągnęła maskę tak ostrożnie, jak gdyby była zrobiona ze szkła. Dopiero teraz, w namiocie, w przyćmionym dziennym świetle, w złotym świetle jednej latarni dostrzegłem, jak głęboko i ostrożnie zostały wyrzeźbione rysy twarzy na masce. Wargi były grube, długie i rozchylone, jakby w krzyku. Brzegi oczu nie nadawały twarzy wyrazu zdumienia, lecz jedynie spokój.
- Spójrz - rzekła, wsuwając dwa palce w małe otworki na szczycie czoła a potem wskazując na podobne dziurki nad uszami. - To było przywiązane do jego twarzy... pewnie za pomocą rzemieni. Nie leżało na twarzy, lecz było przymocowane.
- Jak myślisz, co to oznacza? Nie odpowiedziała.
- Że należała do niego... żeby mógł patrzeć na duchy. Że maska należała do niego, a on wiedział, że magia jest nie dla każdego... Wiedział, że magią można wyrządzić sporo szkody.
Odwróciła maskę i uniosła ją. Najwyraźniej chciała znowu przyłożyć ją do twarzy, lecz coś ją powstrzymało. Wreszcie wstała i podeszła do wejścia do namiotu. Przez wąską szparę między połami mogła wyjrzeć na błotniste uliczki wioski, aż do niewielkiego ryneczku i zdawało się, że właśnie to robi, trzymając maskę tuż poniżej twarzy.
- No, dalej, zrób to - rzekłem. - Albo oddaj ją mnie i ja to zrobię.
Z wahaniem uczyniła, co powiedziałem. Uniosła maskę i przez chwilę trzymała ją tuż przy twarzy, a potem gwałtownie oderwała ją i usiadła na pryczy, jak gdyby to doświadczenie nazbyt uszczupliło jej, i tak już mocno nadwątlone, zasoby energii. Ponownie jej źrenice zatańczyły jak szalone. Potem popatrzyła na mnie i trochę się uspokoiła.
- Co zobaczyłaś? - spytałem. - Duchy wioski?
- Nie - odparła. - Zobaczyłam Honey w Blasku Słońca.
Zobaczyłam, jak mnie obserwuje. Widziałam Honey. O, dobry Boże. Widziałam Honey. Nie rozumiesz, co ona zrobiła?
Nie odpowiedziałem, lecz - oczywiście - wiedziałem. Pozwoliłem, żeby ona to powiedziała.
- Przyprowadziła mnie tutaj. Przyprowadziła mnie do maski, przez którą mogę ją widzieć. Przyprowadziła mnie do przedmiotu, dzięki któremu może się przedostać do naszego świata.
- Posłuchaj mnie, kochanie - odrzekłem; wyciągnąłem rękę i ująłem ją za nadgarstek. - Walcz z tym duchem. On nie ma do ciebie żadnego prawa... podobnie jak wszystkie inne duchy. Życie należy do żyjących, Merrick. Życie jest ważniejsze od śmierci. To nie ty utopiłaś Honey w Blasku Słońca. Usłyszałaś to z jej własnych ust!
Nie odpowiedziała mi. Oparła łokieć o kolano, a czoło na dłoni. W lewej ręce nadal trzymała maskę. Chyba wpatrywała się w nią, lecz nie jestem pewien. Potem zaczęła drżeć.
Delikatnie wyjąłem maskę z jej rąk. Ostrożnie położyłem ją na mojej pryczy. Potem przypomniałem sobie przedmioty, które wsadziłem do kieszeni, więc sięgnąłem po nie. Były to cztery doskonale wyrzeźbione olmeckie figurki jakichś postaci - dwie łyse, nieco grube, a dwie chude i skrzywione. Mógłbym przysiąc, że naraz odezwał się chór głosów, jak gdyby ktoś nagle włączył muzykę. A potem nadeszła cisza, taka dziwna, nieomal namacalna. Poczułem, jak występuje na mnie pot.
Te małe stworzenia, małe bożki, lśniły dokładnie tak samo, jak maska.
- Zabieramy to wszystko ze sobą - oświadczyłem. - I jeśli o mnie idzie, chcę wkrótce znowu odwiedzić jaskinię... kiedy tylko odzyskam nieco siły.
Spojrzała na mnie.
- Chyba nie mówisz poważnie - powiedziała. - Ośmieliłbyś się rzucić wyzwanie tym duchom?
- Owszem. Nie mówię, byśmy zabrali z sobą maskę i patrzyli przez nią na jaskinię. Dobry Boże, ani mi to w głowie. Ale nie mogę tak zostawić tej nie zbadanej tajemnicy. Muszę tam wrócić. Chcę tylko uważnie obejrzeć wszystko, co się tam znajduje. Potem, jak mi się zdaje, powinniśmy skontaktować się z którymś z tutejszych uniwersytetów i poinformować ich o odkryciu. Wcale nie zamierzam mówić im o masce. W każdym razie nie do chwili, aż dopilnuję, że stanie się legalnie nasza i możemy ją sobie zatrzymać. Była to bardzo skomplikowana sprawa, cała ta kwestia uniwersytetów, wykopalisk i praw własności antyków, nie miałem ochoty właśnie wtedy się nad tym zastanawiać. Czułem, że jest mi strasznie gorąco. W żołądku mi się przewracało, co właściwie nigdy mi się nie zdarza.
- Muszę znowu zobaczyć tę jaskinię. Boże, dopomóż mi, wiem, dlaczego musiałaś tu wrócić. Teraz już wszystko rozumiem. Chcę tam wrócić raz... może dwa razy... - Urwałem. Ogarnęła mnie fala nudności.
Wpatrywała się we mnie, jak gdyby była poważnie zaniepokojona i zmartwiona. Wyglądała tak źle, jak ja się czułem. Obiema dłońmi przeczesała gęste włosy i odgarnęła je z wysokiego czoła. Zdawało się, że jej zielone oczy płoną.
- Rozumiesz chyba - kontynuowałem - że mamy tu czterech ludzi, którzy potrafią wydostać dla nas maskę z tego kraju i przetransportować ją do Nowego Orleanu. Bez problemu. Czy mam im ją oddać?
- Nie. Na razie nic z nią nie róbmy - odparła. Wstała. - Idę do kościoła.
- Po co? - spytałem.
- Żeby się pomodlić, Davidzie! - powiedziała ze zniecierpliwieniem i spojrzał na mnie ostro. - Czy ty naprawdę w nic nie wierzysz? Idę do kościoła, żeby się pomodlić!
I poszła.
Siedziałem sam dobre dwadzieścia minut, zanim nalałem sobie szklaneczkę rumu. Strasznie chciało mi się pić. Czułem się dziwnie - byłem spragniony, a jednocześnie mdliło mnie. W wiosce panowała cisza, poza cichym gdakaniem kurczaków; nikt nie przyszedł do namiotu, żeby zakłócić mój spokój.
Wpatrywałem się w maskę. Nagle zdałem sobie sprawę, że straszliwie boli mnie głowa, a za oczami pulsuje mi krew. Nie zastanawiałem się nad tym zbytnio, gdyż bóle głowy nigdy na - zbyt mi nie dokuczały, aż zorientowałem się, że maska rozmywa mi się przed oczami.
Usiłowałem skupić wzrok. Nie mogłem. Czułem, że jest mi strasznie gorąco i że swędzi mnie każde najdrobniejsze ukąszenie moskita.
- To przecież bzdury - rzekłem na głos. - Przecież wzięliśmy każdą znaną we współczesnym świecie szczepionkę, w tym kilka takich, o których w ogóle nie słyszano w czasach, kiedy Matthew Kemp zachorował.
Zdałem sobie sprawę, że mówię sam do siebie. Nalałem sobie kolejną szklaneczkę rumu i wypiłem duszkiem. Zdawało mi się, że poczułbym się znacznie lepiej, gdybym był sam w namiocie, gdyby wszyscy ci ludzie poszli sobie.
Potem zdałem sobie sprawę, że w namiocie nikogo nie ma. Nikt nie wchodził. Usiłowałem przypomnieć sobie wydarzenia kilku ostatnich minut, lecz coś mi się zgubiło. Obróciłem się i spojrzałem na maskę, po czym napiłem się jeszcze rumu, który naprawdę zaczął mi smakować, odłożyłem szklaneczkę i podniosłem maskę.
Wydawała się niesłychanie lekka. Spojrzałem na nią pod światło; przez moment wyglądała tak, jakby żyła własnym życiem. Jakiś głos szeptał mi gorączkowo do ucha, a ktoś inny powiedział:
- Kiedy miną tysiące lat, nadejdą inni.
Tylko że słowa, które usłyszałem, nie były w żadnym znanym mi języku.
- Ale ja cię rozumiem - powiedziałem głośno, a potem ten natarczywy głos wypowiedział słowa, które brzmiały jak klątwa, a może złowróżbna przepowiednia. Miało to coś wspólnego z faktem, że niektóre rzeczy powinny pozostać nie odkryte.
Namiot jakby się poruszał. Czy może raczej miejsce, w którym się znajdowałem. Przyłożyłem maskę do twarzy i poczułem się pewniej. Cały świat uległ zmianie. Ja także się zmieniłem.
Stałem na wysokim pawilonie, a wszędzie dokoła widziałem piękne góry. Dolne partie zboczy pokryte były gęstym, zielonym lasem, a niebo miało niezwykle intensywną, niebieską barwę.
Spojrzałem w dół i dostrzegłem tysiące ludzi, tłoczących się wokół pawilonu. Na szczytach innych piramid stało mrowie ludzi. A przy mnie, tuż obok mnie, stała niewielka gromadka.
- Wezwiesz deszcz - usłyszałem głos tuż przy uchu. - A on przyjdzie. Jednakże pewnego dnia, zamiast deszczu nadejdzie śnieg i tego dnia umrzesz.
- Nie, to się nigdy nie wydarzy! - rzekłem. Nagle zakręciło mi się w głowie. Zaraz spadnę! Obróciłem się i wyciągnąłem ręce do moich przyjaciół. - Jesteście kapłanami, powiedzcie? Kim jesteście? - pytałem. - Ja jestem David i domagam się, żebyście mi powiedzieli. Nie jestem tym, za którego mnie bierzecie!
Nagle zdałem sobie sprawę, że znajduję się w jaskini. Wpadłem do środka przez miękką ziemię. Merrick krzyczała, żebym wstawał. Przede mną stał zapłakany duch.
- Samotny Duchu, jak wiele razy mnie wzywałeś? - spytała smutno wysoka postać. - Jak wiele razy ty, magik, wyciągałeś ręce do samotnych dusz? Nie masz prawa wołać do tych, którzy przebywają między życiem a śmiercią. Zostaw maskę w spokoju. Maska to zło, nie rozumiesz? Nie rozumiesz, co ci mówię?
Merrick zawołała mnie po imieniu. Poczułem, jak zrywa mi maskę z twarzy. Podniosłem wzrok. Leżałem na pryczy, a ona stała nade mną.
- Dobry Boże, chyba jestem chory - powiedziałem jej. - Jestem bardzo chory. Wezwij do mnie szamana. Nie, nie ma czasu na szamana. Musimy natychmiast jechać na lotnisko.
- Cicho. Leż spokojnie - odrzekła Merrick. Twarz pociemniała jej ze strachu. Wyraźnie słyszałem jej myśli: „To znowu to sarno. Dokładnie tak samo, jak z Matthew. Teraz to samo dzieje się z Davidem. Ja jestem na to uodporniona, ale David zachorował”.
Starałem się wyciszyć w sobie. Będę z tym walczył, postanowiłem sobie. Głowa opadła mi na poduszkę - miałem nadzieję, że będzie chłodna i da wytchnienie memu policzkowi. Usłyszałem wołanie Merrick, żeby nasi asystenci natychmiast przyszli do namiotu i w tej samej chwili dostrzegłem kogoś, siedzącego na jej pryczy.
Był to wysoki, szczupły mężczyzna o brązowej skórze i wąskiej twarzy, oraz ramionach pokrytych jadeitowymi bransoletami. Miał wysokie czoło i długie do ramion, czarne włosy. Spoglądał na mnie spokojnie. Widziałem ciemnoczerwoną materię szaty, w którą był ubrany, i blask lampy, odbijający się na paznokciach u jego stóp.
- To znowu ty - rzekłem. - Zdaje ci się, że możesz mnie zabić. Zdaje ci się, że możesz wyciągnąć łapy ze swego pradawnego grobu i odebrać mi życie?
- Nie chcę cię zabijać - odparł szeptem. Jego mina ani na jotę nie uległa zmianie. - Oddaj maskę. Dla własnego dobra. I dla jej dobra.
- Nie - powiedziałem. - Musisz chyba rozumieć, że tego nie mogę uczynić. Nie mogę zostawić w spokoju takiej tajemnicy. Nie mogę się tak po prostu od tego odwrócić. Miałeś ją w swoim czasie, a teraz nadszedł mój czas. Zabieram ją ze sobą. Tak naprawdę, to ona zabiera ją ze sobą. Ale nawet gdyby się poddała, ja zrobiłbym to za nią.
Starałem się go przekonać spokojnym, rozsądnym głosem, chciałem, żeby zrozumiał.
- Życie należy do żyjących - powiedziałem. Lecz wtedy namiot pełen był już innych ludzi, pomocników, którzy przybyli z nami do dżungli. Ktoś poprosił, żebym przytrzymał termometr pod językiem. A Merrick mówiła:
- Nie mogę znaleźć pulsu.
Z drogi do Gwatemala City nie pamiętam kompletnie nic.
Jeśli zaś idzie o szpital, mogło to być centrum medyczne gdziekolwiek na świecie.
Gdy tylko obracałem głowę, napotykałem spojrzenie ciemnoskórego mężczyzny o owalnej twarzy i jadeitowych bransoletach, najczęściej siedział tylko i w ogóle się do mnie nie odzywał. Kiedy ja coś mówiłem, odpowiadali mi inni, a ten mężczyzna rozpływał się w powietrzu, jakby należał do innej rzeczywistości, do której ja nie miałem dostępu.
Gdy byłem przytomny - co nie zdarzało się zbyt często - byłem przekonany, że ludzie z Gwatemali na pewno świetnie znają się na tropikalnej chorobie, na która cierpię. Nie bałem się. Wiedziałem, patrząc na minę mojego brązowoskórego gościa, że nie umieram. Nie pamiętam, kiedy i jak zostałem przeniesiony do szpitala w Nowym Orleanie.
Mój gość nigdy nie pojawił się po powrocie do Stanów.
Do tego czasu czułem się już lepiej, dni poczęły się łączyć jeden z drugim w logiczną całość, temperatura mi spadła, a „toksyna” prawie całkowicie znikła z mojego organizmu. Nie potrzebowałem już kroplówek. Wracały mi siły.
Mój przypadek nie był niczym nadzwyczajnym. Miało to coś wspólnego z amebami, z którymi musiałem zetknąć się w dżungli. Nawet najlżejszy kontakt może być śmiertelny, więc ja chyba zetknąłem się z nimi nie bezpośrednio.
Ani Merrick, ani nikt inny nie zachorował, co szybko mi uświadomiono; ulżyło mi ogromnie, choć muszę przyznać, że znajdowałem się w tak przedziwnym stanie umysłu, że nie martwiłem się o nich tak, jak powinienem był.
Merrick spędzała ze mną mnóstwo czasu, lecz prawie zawsze był z nią i Aaron. Kiedy tylko zaczynałem zadawać Merrick istotne pytania, w pokoju zjawiała się pielęgniarka albo lekarz. Innymi razy byłem tak skołowany, że nie wiedziałem, co się dzieje wokół, lecz nie chciałem nikomu się z tym zdradzać. A czasami, bardzo rzadko, budziłem się w środku nocy przekonany, że wróciłem do dżungli we śnie.
W końcu - choć z medycznego punktu widzenia nadal byłem chory - przewieziono mnie ambulansem do Dębowego Raju i umieszczono w sypialni na piętrze, od frontu, po lewej stronie.
Był to jeden z najładniejszych i najsympatyczniejszych pokoi w domu, i tego samego dnia wieczorem, w szlafroku i kapciach, wyszedłem na spacer po tarasie. Była zima i wszędzie dokoła pyszniła się zieleń; od rzeki wiał lekki wiatr.
Wreszcie, po dwóch dniach „rozmów o niczym”, które doprowadzały mnie do szaleństwa, Merrick przyszła do mojego pokoju sama. Miała na sobie nocną koszulę i szlafrok. Wydawała się wyczerpana. Gęste, brązowe włosy miała odgarnięte z czoła i przytrzymane na skroniach dwoma bursztynowymi grzebykami. Kiedy spoglądała na mnie, widziałem ulgę na jej twarzy.
Leżałem w łóżku, podparty na poduszkach, z książką o Indianach Maja, leżącą na kolanach.
- Myślałam, że umrzesz - powiedziała po prostu. - Modliłam się za ciebie tak, jak jeszcze nigdy dotąd.
- Myślisz, że Bóg wysłuchał twoich modłów? - spytałem, a zaraz potem uzmysłowiłem sobie, że wcale nie wspomniała Boga w tych modlitwach. - Powiedz, czy ja naprawdę znajdowałem się w jakimś poważnym niebezpieczeństwie?
Pytanie to chyba ją zaszokowało. Zamilkła, jak gdyby rozmyślała nad tym, co może mi odpowiedzieć. Już dostałem częściową odpowiedź na swoje pytanie: jej reakcja mówiła wiele, czekałem jednak cierpliwie na to, co Merrick ma do powiedzenia.
- Były takie momenty w Gwatemali, kiedy mówili mi, że nie są pewni, jak długo jeszcze wytrzymasz. Odesłałam ich w końcu... i założyłam maskę. Widziałam twojego ducha, unoszącego się nad ciałem. Widziałam, jak stara się oderwać od twojego ciała i wznieść. Widziałam, jak leży nad tobą, jakby było was dwóch Davidów. Kiedy duch starał się unosić, przykładałam doń ręce i naciskałam ze wszystkich sił. Sprawiałam, żeby wrócił na swoje miejsce.
Poczułem, jak ogarnia mnie ogromna miłość do niej.
- Dzięki Bogu, że to zrobiłaś - powiedziałem. Merrick powtórzyła słowa, które wypowiedziałem w dżungli.
- Życie należy do żyjących.
- Pamiętasz, jak to mówiłem? - spytałem, czy może raczej wyraziłem jej swoją wdzięczność.
- Często to powtarzałeś - odparła. - Zdawało ci się, że mówisz to do kogoś... do tej samej osoby, którą oboje widzieliśmy u wejścia do jaskini, zanim stamtąd uciekliśmy. Zdawało ci się, że dyskutujesz z nim. Pewnego poranka, bardzo wcześnie, obudziłam się na krześle obok twojego łóżka, a ty byłeś przytomny i powiedziałeś mi, że wygrałeś.
- Co zamierzamy zrobić z maską? - spytałem. - Widzę, że sam złapałem się na jej urok. Widzę siebie, wypróbowującego ją na innych, ale w sekrecie. Widzę, jak staję się jej bezwolnym niewolnikiem.
- Nie dopuścimy do tego - odparła. - Poza tym ona wcale tak nie działa na innych.
- Skąd wiesz? - spytałem.
- Kiedy coraz gorzej się czułeś, mężczyźni, którzy przyszli nam na pomoc, sądzili, że to lokalna pamiątka, że kupiliśmy ją od mieszkańców wioski... Jeden z nich spojrzał przez nią... i nic nie zobaczył. Potem kolejny i jeszcze jeden. Żaden z nich nic nie zobaczył.
- A tu, w Nowym Orleanie?
- Aaron też nic przez nią nie widział - rzekła. A potem, dziwnie smutnym głosem, dodała: - Nie opowiedziałam mu o wszystkim, co się tam zdarzyło. To już twoja rola, jeśli taką podejmiesz decyzję.
- A ty? - nalegałem. - Co ty widzisz, kiedy teraz patrzysz przez maskę?
Potrząsnęła głową. Spojrzała w bok, przygryzła wargę i popatrzyła na mnie.
- Kiedy spoglądam przez nią, widzę Honey. Prawie zawsze. Widzę Honey w Blasku Słońca i to wszystko. Widzę ją w dębach za domem. Widzę ją w ogrodzie. Widzę ją, kiedy tylko przykładam maskę do twarzy. Świat jest taki, jaki jest dokoła niej. Ale ona zawsze jest tam obecna. - Zamilkła na dłuższą chwilę, po czym zwierzyła mi się: - Uważam, że to wszystko była sprawka Honey. To Honey sprawiła, że śniłam te dziwne sny. Oncle Vervaina nigdy tak naprawdę w nich nie było. To zawsze była tylko Honey w Blasku Słońca, żądna życia. Ale czyż można mieć do niej o to pretensje? Wysłała nas tam, żebyśmy przywieźli maskę, dzięki której ona będzie mogła przejść do naszego świata. Przysięgłam sobie, że jej na to nie pozwolę. To znaczy, nie pozwolę, żeby dzięki mnie stawała się coraz silniejsza. Nie pozwolę się jej wykorzystać ani zniszczyć. To tak, jak powiedziałeś: życie należy do żyjących.
- Czy rozmowa z nią nie przyniosłaby żadnego rezultatu? Może warto jej uświadomić, że nie żyje.
- Ona wie o tym - odparła Merrick ze smutkiem. - Jest bardzo potężna i utalentowana. Jeśli jako Przełożony Zakonu powiesz mi, że chcesz spróbować egzorcyzmów, że chcesz, abym się z nią skontaktowała, uczynię to... ale nigdy sama, z własnej woli. Honey jest za sprytna. Za silna.
- Nigdy bym cię o to nie poprosił - powiedziałem pospiesznie. - Chodź, usiądź obok mnie. Pozwól, niech cię obejmę. Jestem za słaby, żeby cię skrzywdzić.
Teraz, kiedy spoglądam wstecz, nie rozumiem, dlaczego nie powiedziałem Merrick o duchu o owalnej twarzy, który pojawiał mi się przez cały czas mojej choroby, zwłaszcza kiedy byłem bliski śmierci. Może dlatego, że mówiłem jej to w gorączce. Wiem tylko, że nie rozmawialiśmy o tym, kiedy raz jeszcze wracaliśmy w rozmowie do wydarzeń z naszej wyprawy.
Jeśli zaś idzie o moje własne odczucia związane z tym duchem, to cóż... bałem się go. Obrabowałem święte dla niego miejsce. Zrobiłem to okrutnie i egoistycznie, i choć choroba prawie całkowicie wypaliła we mnie chęć do zbadania jaskini, bałem się jego powrotu.
Widziałem go jeszcze później.
Było to wiele lat potem. Tamtej nocy na Barbados, kiedy Lestat przyszedł do mnie, zdecydowany uczynić mnie wampirem wbrew mojej woli.
Jak dobrze wiesz, wtedy nie byłem już starym Davidem. To było już po naszej koszmarnej przygodzie ze Złodziejem Ciał. Czułem się niepokonany w nowym, silnym ciele i nie zamierzałem prosić Lestata o życie wieczne. Kiedy zrozumiałem, że chce mnie do niego zmusić, walczyłem z nim ze wszystkich sił.
Czyniąc próżne wysiłki, żeby ocalić siebie, wzywałem Boga, aniołów, każdego, kto mógłby mi pomóc. Wzywałem mego orishę, Oxalę, wykrzykując zaklęcia w starym portugalskim, języku religii candomble.
Nie wiem, czy orisha usłyszał moją modlitwę, lecz w pokoju nagle zaroiło się od drobnych duchów, z których żaden nie zdołał przestraszyć ani odstraszyć Lestata. Wypił nieomal całą krew z moich żył, a kiedy zamknąłem oczy - w tej chwili tuż przed śmiercią - znowu zobaczyłem ducha o brązowej skórze.
Zdawało mi się, że przegrywam bitwę, aby utrzymać się przy życiu, żeby już nie wspomnieć o bitwie o to, żeby pozostać śmiertelnym, i tuż obok siebie dostrzegłem ducha z jaskini. Widziałem ból na jego obliczu.
Postać drżała, była w pełni zmaterializowana. Widziałem nawet bransolety na jego ramionach. Widziałem jego długą, czerwoną szatę i łzy płynące mu po policzkach.
Trwało to tylko chwilę. Świat rzeczywisty, i ten pełen duchów, zawirował i znikł.
Zapadłem się w otchłań. Nie pamiętam nic aż do chwili, kiedy poczułem, jak usta wypełniają mi się nadprzyrodzoną krwią Lestata. Wtedy jednak widziałem już tylko Lestata i wiedziałem, że moja dusza wkracza na kompletnie nieznane tereny, gdzie spotkają mnie najcudowniejsze przygody i sny.
Nigdy więcej nie zobaczyłem ducha z jaskini.
Dokończę jednak opowiadać o Merrick. Niewiele już zostało do powiedzenia.
Po tygodniu rekonwalescencji w Domu Zakonnym w Nowym Orleanie ubrałem się w zwykły tweedowy garnitur i zszedłem na śniadanie, przy którym już zgromadzili się pozostali członkowie Talamaski.
Później, wraz z Merrick, udaliśmy się na spacer po ogrodzie pełnym pięknych, gęstych kamelii o ciemnozielonych liściach, które doskonale czują się zimą i potrafią przetrwać nawet w mrozy. Widziałem ich pąki, różowe, białe i czerwone... nigdy tego nie zapomnę. Krzewy o liściach przypominających z kształtu uszy słonia i kwitnące orchidee były wszędzie. Jakże piękna potrafi być Luizjana zimą! Jak zielona, pełna życia i niezwykła!
- Włożyłam maskę do skarbca, w zalakowanym pudełku z moim nazwiskiem - powiedziała mi Merrick. - Proponuję, żebyśmy ją tam zostawili.
- Oczywiście - odparłem. - Musisz mi jednak obiecać, że jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie, zadzwonisz do mnie, zanim podejmiesz jakiekolwiek działania.
- Nie chcę więcej oglądać Honey! - rzekła pod nosem. - Mówiłam ci. Ona chce mnie wykorzystać, a ja na to nie pozwolę! Miałam dziesięć lat, kiedy zostały zamordowane! Jestem zmęczona, och, jaka ja jestem zmęczona żałobą po Honey. Nie musisz się martwić. Jeśli tylko mogę temu zapobiec, nigdy więcej nie dotknę tej maski. Wierz mi.
O ile wiem, Merrick pozostała wierna swemu słowu.
Kiedy już napisaliśmy szczegółowy list dotyczący odbytej wyprawy do wybranego przez nas uniwersytetu, zapieczętowaliśmy akta i maskę wraz z figurkami bożków oraz rylcem, którym Merrick posługiwała się do swojej magii, i pozostałościami mapy Oncle Vervaina. Wszystko przechowywane jest w skarbcu w Dębowym Raju, a prawo dostępu mamy tylko ja i Merrick.
Wiosną Aaron zadzwonił do mnie ze Stanów z wiadomością, że detektywi znaleźli wrak samochodu Zimnej Sandry w okolicach Lafayette w Luizjanie.
Najwyraźniej Merrick zaprowadziła ich w okolice miejsca na bagnach, gdzie samochód został przed laty zatopiony. Dostatecznie dużo zostało w środku, aby ocenić, że kiedy pojazd został zatopiony, w środku znajdowały się dwie kobiety. Obie czaszki nosiły ślady poważnych, najprawdopodobniej śmiertelnych obrażeń. Nikt nie potrafił jednak ocenić, czy którakolwiek z ofiar przeżyła uderzenia w głowę i zginęła przez utopienie.
Zimna Sandra została zidentyfikowana dzięki zawartości plastikowej torebki i znajdującym się w niej przedmiotom, z których najbardziej charakterystycznym był złoty, kieszonkowy zegarek w małej, skórzanej sakiewce. Merrick natychmiast rozpoznała zegarek, choć wygrawerowana na nim dedykacja i tak nie pozostawiała żadnych wątpliwości: „Mojemu ukochanemu synowi Vervainowi, ojciec, Alexias Andre Mayfair, 1910”.
Jeśli zaś idzie o Honey w Blasku Słońca, można było jedynie ustalić ponad wszelką wątpliwość, że kości należą do szesnastoletniej dziewczyny. Nic więcej.
Spakowałem się natychmiast. Powiedziałem Merrick przez telefon, że jadę do niej.
- Nie przyjeżdżaj, Davidzie - odparła spokojnie. - Już po wszystkim. Obie zostały pochowane w rodzinnym grobowcu na cmentarzu St. Louis. Nic więcej nie można zrobić. Jak tylko dasz mi pozwolenie na wyjazd, jadę do Kairu, do pracy.
- Kochanie, możesz jechać w każdej chwili. Lecz musisz zatrzymać się na chwilę w Londynie.
- Oczywiście, że chcę się z tobą zobaczyć przed wyjazdem - odpowiedziała. Już miała się rozłączyć, kiedy ją powstrzymałem.
- Merrick, ten kieszonkowy zegarek należy teraz do ciebie. Wyczyść go. Zreperuj. Zatrzymaj. Nikt nie może ci go teraz odmówić.
Po drugiej stronie zapanowała niepokojąca cisza.
- Mówiłam ci, Davidzie, że Oncle Vervain zawsze powtarzał, że ja nie potrzebuję tego zegarka - powiedziała. - Mawiał, że on tyka dla Zimnej Sandry i Honey, nie dla mnie.
Te słowa nieco mnie przeraziły.
- Uczcij ich pamięć, Merrick, uszanuj ich życzenia - odparłem. - Ale życie i jego skarby należą do żyjących.
Tydzień później zjedliśmy wspólnie lunch. Merrick wyglądała jak zwykle świeżo i ponętnie. Włosy miała ściągnięte z twarzy i spięte skórzaną klamerką, którą tak lubiłem.
- Nie posłużyłam się maską, żeby odnaleźć ciała - wyjaśniła mi natychmiast. - Chcę, żebyś o tym wiedział. - A potem dodała: - Pojechałam do Lafayette i zdałam się na instynkt oraz modlitwy. Schodziliśmy spory szmat bagien, zanim trafiliśmy na właściwy ślad. Można powiedzieć, że to Wielka Nananne pomogła mi je znaleźć. Wiedziała, jak bardzo chcę odnaleźć ich ciała. Mimo to nadal czuję ją przy sobie Honey. Czasami czuję tak wszechogarniający smutek, że moja wola słabnie...
- Nie! - wtrąciłem. - Mówisz tu o duchu... a duch wcale niekoniecznie jest osobą, którą kochałaś lub znałaś.
Potem rozmawialiśmy już tylko o jej pracy w Egipcie. Bardzo cieszyła się z powrotu do Kairu. Na pustyni dokonano nowych odkryć dzięki zdjęciom samolotowym i była już umówiona na spotkanie, żeby obejrzeć nowy, wcześniej nie udokumentowany grobowiec.
Wspaniale było ją widzieć w tak doskonałej formie. Kiedy płaciłem za nasz posiłek, wyciągnęła kieszonkowy zegarek Oncle Vervaina.
- Prawie o nim zapomniałam - powiedziała. Był pięknie wypolerowany i pod dotknięciem jej palców otworzył się z cichym trzaskiem. - Oczywiście tak naprawdę nie można go naprawić - wyjaśniła, patrząc na niego z tkliwością. - Ale lubię go mieć przy sobie. Widzisz? Wskazówki zatrzymały się na za dziesięć ósma.
- Myślisz, że to ma jakiś związek? - spytałem ostrożnie. - To znaczy, z czasem ich śmierci?
- Nie wydaje mi się - odparła, wzruszając ramionami. - Podejrzewam, że Zimna Sandra zapomniała go nakręcić. Nosiła go w torebce z czysto sentymentalnych pobudek. Dziwię się, że go nie zastawiła. Sprzedała albo zastawiła prawie wszystko.
Wsadziła zegarek z powrotem do torebki i obdarzyła mnie uspokajającym uśmiechem.
Pojechałem z nią na lotnisko i odprowadziłem na samolot.
Wszystko przebiegało spokojnie aż do ostatnich chwil. Zachowywaliśmy się jak dwoje cywilizowanych, żegnających się ludzi, którzy wiedzą, że wkrótce znowu się zobaczą.
A potem coś się we mnie załamało. Było to słodkie, wszechogarniające i aż nazbyt intensywne jak dla mnie. Wziąłem ją w ramiona.
- Moja kochana, moja ukochana - szepnąłem, czując się jak ostatni głupiec. Z całej duszy pragnąłem jej młodości, jej oddania. Zupełnie mi się nie opierała, a jej pocałunki łamały mi serce.
- Nigdy nie będzie nikogo innego - szepnęła mi do ucha. Pamiętam, że odepchnąłem ją i przytrzymałem za ramiona, a potem odwróciłem się i odszedłem szybko, nie oglądając się za siebie.
Co ja robiłem z tą młodą kobietą? Niedawno obchodziłem siedemdziesiąte urodziny, a ona jeszcze nie miała dwudziestu pięciu lat.
Jednakże podczas długiej drogi powrotnej do Domu Zakonnego zdałem sobie sprawę, że choćbym się nie wiem jak starał, nie potrafię wpędzić się w poczucie winy.
Kochałem Merrick dokładnie w ten sam sposób, w który kiedyś kochałem Joshuę, młodego chłopca, który uważał mnie za najwspanialszego kochanka na świecie. Kochałem ją dzięki pokusie i dzięki temu, że tej pokusie uległem, nic nigdy nie zdołałoby skłonić mnie do zaparcia się tej miłości przed samym sobą, przed nią czy przed Bogiem.
Przez następne lata Merrick cały czas przebywała w Egipcie, jeżdżąc do domu do Nowego Orleanu - przez Londyn - może dwa razy w roku.
Pewnego dnia ośmieliłem się ją zapytać, dlaczego nie interesują ją zabytki z czasów Majów.
To pytanie chyba ją zirytowało. Nie lubiła wracać myślami do tych dżungli ani o nich rozmawiać. Uważała, że powinienem o tym wiedzieć, lecz mimo to odpowiedziała mi dość uprzejmie.
Wyjaśniła rzeczowo, że spotkała się ze zbyt wieloma przeszkodami w studiowaniu kultury i sztuki mezoamerykańskiej, największymi problemami były dla niej dialekty, których kompletnie nie znała i doświadczenia archeologiczne, których także nie posiadała. Jej studia zaprowadziły ją do Egiptu, którego zarówno starożytne pismo, jak i historia oraz wszystkie legendy były jej dobrze znane. Tam też chciała pozostać.
- Magia jest wszędzie ta sama - powtarzała mi często. Lecz to nie powstrzymało jej przed uczynieniem z magii centrum swojego życia.
Istnieje jeszcze jeden fragment układanki, zagadki, którą jest dla mnie Merrick.
Kiedy pracowała w Egipcie tamtego roku zaraz po naszej wyprawie do dżungli, Aaron napisał mi dziwny list, którego nigdy nie zapomnę.
Napisał mi w nim, że tablice rejestracyjne samochodu znalezionego w bagnie doprowadziły policję do sprzedawcy używanych samochodów, który zamordował swoje klientki, Zimną Sandrę i Honey. Mężczyzna ten miał bardzo długi rejestr wykroczeń i wcale nietrudno było go namierzyć. Niezbyt rozgarnięty i okrutny z natury, człowiek ten na przestrzeni lat kilka razy wracał do pracy w tym samym sklepie, gdzie poznał swoje ofiary, i jego tożsamość znana była bardzo wielu osobom, które mogły połączyć go z samochodem znalezionym w bagnie.
Nietrudno było wyciągnąć z niego przyznanie się do winy, lecz został uznany za niepoczytalnego.
„Policja poinformowała mnie - pisał Aaron - że człowiek ten jest przerażony. Utrzymuje, że jest nawiedzany przez ducha i że zrobi wszystko, aby zmazać swoją winę. Błaga o narkotyki, które pozbawią go przytomności. Wierzę, że zostanie umieszczony w zakładzie psychiatrycznym, mimo oczywistego okrucieństwa zarzucanej mu zbrodni”.
Naturalnie o wszystkim poinformowaliśmy Merrick. Aaron wysłał jej kolekcję wycinków z gazet, a także te akta sądowe, które udało mu się zdobyć.
Ku mojej ogromnej uldze, Merrick nie chciała wtedy wracać do Luizjany.
„Nie ma sensu, żebym spotykała się z tym człowiekiem” - napisała do mnie. „Jestem pewna, wnosząc z listu Aarona, że sprawiedliwości stało się zadość”.
Niecałe dwa tygodnie później Aaron napisał mi, że morderca Zimnej Sandry i Honey zginął z własnej ręki.
Natychmiast zadzwoniłem do Aarona.
- Czy powiadomiłeś Merrick? - spytałem.
Po długiej chwili milczenia Aaron odpowiedział spokojnie:
- Zdaje mi się, że Merrick wie.
- Dlaczego tak mówisz, na Boga Ojca? - spytałem natychmiast. Zawsze niecierpliwiła mnie tajemniczość Aarona. Tym razem jednak nie pozwoliłem, żeby trzymał mnie w niepokoju.
- Duch, który nawiedzał tego biedaka, pojawiał mu się pod postacią wysokiej kobiety o brązowych włosach i zielonych oczach. To chyba nie przypomina ci ani Zimnej Sandry, ani Honey w Blasku Słońca, nieprawdaż?
Odparłem, że nie, nie przypomina.
- Cóż, teraz ten biedny nieszczęśnik nie żyje, i może Merrick zdoła pracować w spokoju - podsumował Aaron.
I tak właśnie Merrick uczyniła: pracowała w spokoju.
A teraz...
Teraz, po tych wszystkich latach, wróciłem do niej, żeby poprosić ją o przywołanie ducha wampirzego dziecka, Claudii. Dla Louisa i dla mnie.
W kilku słowach poprosiłem ją, żeby posłużyła się swoją magią, co z pewnością mogło oznaczać posłużenie się maską, która nadal znajduje się pośród jej rzeczy w Dębowym Raju, a która pozwala na oglądanie duchów zawieszonych między życiem a śmiercią.
Uczyniłem to ja, który wiem, ile wycierpiała. Ja, który wiem, jak dobrą i wesołą osobą Merrick potrafi być, i jest.
Skończyłem opowiadać tę historię niecałą godzinę przed nastaniem świtu.
Przez cały czas Louis słuchał mnie w milczeniu, ani razu nie przerywając, lecz tylko chłonąc słowa.
Przez szacunek do mnie milczał, lecz mimo to widziałem mnóstwo emocji pojawiających się na jego twarzy. Jego ciemnozielone oczy przypominały mi oczy Merrick i przez drobną chwilę poczułem ogromne pożądanie do niej, a jednocześnie przerażenie tym, co uczyniłem. Nie mogłem wykrztusić już ani słowa.
Wreszcie Louis wyjaśnił mi te odczucia i sensacje, które mnie obezwładniły, kiedy zastanawiałem się nad wszystkim, co mu opowiedziałem:
- Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo kochasz tę kobietę - rzekł. - Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo różnisz się ode mnie.
- Kocham ją, owszem. Może faktycznie nie zdawałem sobie z tego sprawy aż do czasu, kiedy opowiedziałem ci tę historię. Sprawiłem, że sam to zobaczyłem. Sprawiłem, że wszystko sobie przypomniałem. Ponownie wszystko to przeżyłem. Ale jeśli mówisz, że się od siebie różnimy, musisz mi wyjaśnić, o co ci chodzi.
- Jesteś mądry - odparł. - Jesteś mądry w sposób, w jaki potrafi być tylko stary człowiek. Doświadczyłeś starości w sposób, w jaki nie zna jej nikt z nas. Nawet nasza wielka matka Ma - haret nie znała bezsiły, zanim została uczyniona wampirem setki lat temu. Z pewnością Lestat nigdy jej nie pojmował, mimo wszystkich swoich obrażeń. A ja? Ja zbyt długo byłem zbyt młody.
- Nie potępiaj się za to. Myślisz, że ludzie powinni odczuwać taką gorycz i samotność, jakie ja odczuwałem podczas moich ostatnich śmiertelnych lat? Nie wydaje mi się. Jak wszystkie stworzenia, także człowiek został stworzony po to, by żyć pełnią życia. Cała reszta to duchowa i fizyczna katastrofa. O tym jednym jestem przekonany.
- Nie mogę się z tobą zgodzić - powiedział skromnie. - Czy istnieje na ziemi szczep, który nie czci starszych? Ile z naszej sztuki i wiedzy pochodzi od tych, którzy dożyli sędziwej starości? Kiedy tak mówisz, przypominasz mi Lestata, który opowiada o swoim Dzikim Ogrodzie. Ten świat nigdy nie wydawał mi się beznadziejnie dzikim miejscem.
Uśmiechnąłem się.
- Wierzysz w tak wiele rzeczy - odrzekłem. - Trzeba cię tylko przycisnąć, żebyś je odkrył... a jednak zaprzeczasz wszystkiemu, czego się nauczyłeś... powodem tego jest twoja bezkresna melancholia. Wiesz o tym, prawda?
Skinął głową.
- Nie potrafię dopatrzeć się sensu istnienia, Davidzie - powiedział.
- Może nie jest nam to dane... żadnemu z nas. Bez względu na to, czy jesteśmy młodzi czy starzy.
- Możliwe - powiedział. - Ważne jednak w tej chwili jest to, abyśmy obaj złożyli solenną obietnicę. Nie skrzywdzimy tej jakże ważnej i niezwykłej kobiety. Jej siła nas nie omami. Zaspokoimy jej ciekawość i będziemy dla niej sprawiedliwi, będziemy ją chronić, lecz nigdy nie uczynimy jej krzywdy.
Skinąłem głową. Rozumiałem, o co mu chodzi. Och, jak dobrze rozumiałem.
- Gdybym tylko mógł powiedzieć, że wycofujemy swoją prośbę - szepnął. - Gdybym tylko mógł wytrzymać bez magii Merrick. Gdybym tylko mógł opuścić ten świat nie, zobaczywszy ducha Claudii.
- Nie mów o końcu, proszę. Nie mogę tego słuchać - powiedziałem pospiesznie.
- Och, ale ja muszę o tym mówić. Tylko o tym mogę teraz myśleć.
- Więc myśl o tych słowach, które wypowiedziałem do ducha w jaskini. Życie należy do żyjących. A ty żyjesz.
- Za jaką cenę - szepnął.
- Louis, my obaj desperacko pragniemy żyć - powiedziałem. - Wyczekujemy pocieszenia w magii Merrick. Marzymy o spojrzeniu przez maskę, prawda? Chcemy zobaczyć coś, co sprawi, że znowu wszyscy będziemy razem. Nie mam racji?
- Wątpię, żeby to było z mojej strony tak wyrachowane, Davidzie - odparł. Twarz pociemniała mu ze zmartwienia, a linie w kącikach oczu i ust pogłębiły się, te same linie, które znikają, kiedy tylko jego twarz zastyga w bezruchu. - Nie wiem, czego chcę - przyznał. - Ale zobaczyć duchy tak, jak widzi je Merrick... jak ty je widziałeś! Gdybym tylko mógł usłyszeć nieistniejący harpikord, który inni tu słyszą! Och, gdybym mógł porozmawiać z duchem tak silnym, jak duch Honey w Blasku Słońca! Ileż by to dla mnie znaczyło!
- Louis, co może sprawić, żebyś odzyskał chęć życia? - spytałem. - Co może sprawić, żebyś zobaczył nas jako uprzywilejowanych obserwatorów wszystkich aspektów świata?
Roześmiał się, krótko, uprzejmie, choć jednak z pogardą.
- Czyste sumienie, Davidzie - odpowiedział. - Cóż innego?
- Bierz więc krew, którą mogę ci ofiarować - powiedziałem mu. - Przyjmij krew, którą Lestat ofiarowywał ci wielokrotnie. Krew, której tak często odmawiałeś, może uczynić cię silniejszym... może sprawić, że wystarczy ci do życia tylko „mały łyczek”. Odepchniesz od siebie śmierć.
Zdumiała mnie zawziętość, z jaką to powiedziałem, ponieważ przed naszą rozmową - przed tą długą nocą, którą spędziłem na opowieści o duchach - jego decyzja, żeby nie przyjmować potężnej krwi pradawnych wampirów, wydawała mi się dość rozsądna.
Kiedy rozpoczynałem tę opowieść, Louis był na tyle słaby, że promienie słońca bez trudu by go zniszczyły, i w tym leżało ogromne ukojenie, nie dane ani mnie, ani Lestatowi.
Teraz Louis przyglądał mi się z zainteresowaniem. Nie zobaczyłem potępienia w jego oczach.
Wstałem i zacząłem powoli przechadzać się po pokoju. Ponownie spojrzałem na kolorowe, pewne siebie malowidło Moneta. Nagle wydało mi się, że całe moje życie mam na wyciągnięcie ręki; cała moja determinacja skupiła się na tym, żeby żyć dalej.
- Nie, nie mógłbym umrzeć z własnej woli - mruknąłem. - Nawet jeśli wystarczyłoby do tego zwyczajne wyjście na słońce. Tego nie mogę uczynić. Chcę wiedzieć, co się dzieje dokoła! Chcę wiedzieć, kiedy i czy Lestat obudzi się ze swego snu! Chcę wiedzieć, co się dzieje z Merrick! Chcę wiedzieć, co się stanie z Armandem! A że mogę żyć wiecznie? Och, jakże to uwielbiam! Nie mogę udawać, że jestem tym samym śmiertelnikiem, który kiedyś odmówił Lestatowi. Nie potrafię sięgnąć za siebie i zrozumieć braku wyobraźni tamtego człowieka!
Odwróciłem się i nagle poczęło mi się zdawać, że pokój wokół mnie gwałtownie pulsuje, że kolory szaleją, jak gdyby duch Moneta zainfekował rzeczywistość wokół nas. Wszystkie przedmioty w pokoju wydawały się arbitralne i symboliczne. A dalej rozpościerała się dzika noc - Dziki Ogród Lestata - i porozrzucane gwiazdy, którym nie sposób odpowiedzieć.
Louis był tak zauroczony, jak tylko on potrafi być, uległy, jak mężczyźni prawie nigdy nie bywają, bez względu na to, w jaką postać, czy kształt męski, duch jest odziany.
- Jesteście tacy silni - powiedział niskim, pełnym szacunku i jednocześnie smutku głosem. - Wszyscy tacy silni.
- Ale złóżmy tę obietnicę, stary druhu - dodałem. - Tę dotyczącą Merrick. Nastanie taka chwila, że Merrick zapragnie naszej magii i zgani nas za naszą samolubność... wypomni, że prosiliśmy ją ojej magię, a odmawiamy jej naszej.
Louis wydawał się być na granicy łez.
- Nie doceniasz jej, Davidzie - rzekł ochryple. - Może jest równie niepokonana jak ty byłeś, lecz na swój własny sposób. Może ona też potrafi nas zaszokować. A my nie zdajemy sobie sprawy z tego, co ona chowa w zanadrzu.
- Czy to właśnie do takich wniosków skłoniła cię moja opowieść? - spytałem.
- Namalowałeś jej portret gorącymi barwami i w pięknych szczegółach - odrzekł. - Nie wydaje ci się, że ona zna mój ból? Nie sądzisz, że wyczuje go przy naszym spotkaniu? - Zawahał się, po czym kontynuował: - Nie będzie chciała dzielić naszej egzystencji. Dlaczego miałaby tego chcieć, skoro potrafi ukazywać się innym, kiedy potrafi spojrzeć przez jadeitową maskę i zobaczyć ducha swej siostry? Ze wszystkiego, co powiedziałeś, wnoszę, że może wcale nie będzie jej się tak spieszyć, żeby oddać na zawsze widok piasku egipskiej pustyni w samo południe.
Uśmiechnąłem się. Nie potrafiłem się powstrzymać. Byłem przekonany, że Louis strasznie się myli.
- Nie wiem, stary druhu - powiedziałem, siląc się na uprzejmość. - Po prostu nie wiem. Wiem tylko, że ja jestem oddany naszemu paskudnemu istnieniu. A nic, co celowo sobie przypominam, nie potrafi mnie odwieść od tego zdania.
Powoli wstał z fotela i cicho podszedł do drzwi. Zrozumiałem, że nadszedł dla niego czas, żeby poszukał swej trumny, i że wkrótce ja powinienem uczynić to samo.
Poszedłem za nim; wspólnie przeszliśmy korytarzem i zeszliśmy po metalowych schodkach; przeszliśmy przez wilgotny ogród i przez bramę na ulicę.
Przez moment, na szczycie muru, dostrzegłem czarnego kota, lecz nie wspomniałem o tym. Strasznie chciałem przekonać samego siebie, że koty są bardzo popularne w Nowym Orleanie, tylko ja zachowuję się jak idiota.
Wreszcie nadszedł czas się rozstać.
- Kilka następnych wieczorów spędzę z Lestatem - odezwał się Louis cicho. - Chcę mu poczytać. Nie odpowiada, ale także mnie nie powstrzymuje. Będziesz wiedział, gdzie mnie znaleźć, kiedy Merrick wróci.
- Czy on kiedykolwiek coś do ciebie mówi? - spytałem.
- Czasami się odzywa. Czasem prosi o Mozarta albo żebym poczytał mu starą poezję. Najczęściej jednak jest taki, jakim sam go widujesz. Niezmienny. - Urwał, po czym spojrzał w niebo. - Chyba chcę spędzić z nim kilka nocy sam na sam. Zanim Merrick wróci.
W jego głosie brzmiała jakaś ostateczność i smutek, który zapadł i w jego serce. Chciał się pożegnać z Lestatem, wiedziałem o tym i wiedziałem także, że Lestat jest nazbyt pogrążony w swoim śnie, żeby nawet taka koszmarna wiadomość mogła go wybudzić.
Niebo jaśniało na wschodzie, a ja patrzyłem za oddalającym się Louisem. Słyszałem, jak ptaki zaczynają swoje ranne śpiewy. Pomyślałem o Merrick i zapragnąłem jej. Pragnąłem jej tak, jak mógłby jej pragnąć każdy mężczyzna. Jako wampir zaś pragnąłem wyssać z niej duszę i mieć ją na każde swoje zawołanie. Ponownie byłem z nią sam na sam w namiocie w Santa Cruz del Flores i czułem niezwykłą rozkosz łączącą ciało i umysł.
Przywoływanie zbyt wielu śmiertelnych wspomnień do wampirzego życia nie było najlepszym pomysłem. Bycie starym oznaczało niezwykłe doświadczenie i wiedzę. To przekleństwo miało swoje dobre strony, splendor, któremu nie mogłem zaprzeczyć.
Przyszło mi do głowy, że jeśli Louis faktycznie zakończy swoje życie, jeśli kiedykolwiek doprowadzi do końca swoją nadnaturalną podróż, to jak ja wytłumaczę się z tego przed Lestatem i Armandem? I przed sobą samym?
* * *
Minął tydzień zanim otrzymałem list napisany odręcznie przez Merrick. Wróciła do Luizjany.
„Ukochany Davidzie, przyjdź do mojego starego domu jutro wieczorem, najwcześniej jak potrafisz. Zarządcę odeślę z posesji. Będę sama we frontowym pokoju.
Chcę spotkać się z Louisem i z jego ust usłyszeć, czego ode mnie żąda.
Z przedmiotów, które należały do Claudii, mam zarówno różaniec, jak dziennik i lalkę.
Sama zajmę się resztą”.
Ledwie mogłem powstrzymać podniecenie. Czekanie do jutra będzie udręką. Natychmiast udałem się do St. Elizabeth’s, budynku, w którym Lestat spędza swe samotne godziny, śpiąc na podłodze w starej kaplicy.
Znalazłem tam Louisa, który siedział na marmurowej posadzce obok Lestata i przyciszonym głosem czytał mu z tomiku angielskiej poezji.
Przekazałem mu list.
Zachowanie Lestata nie uległo zmianie.
- Wiem, gdzie jest ten dom - powiedział Louis. Był niesłychanie podekscytowany, choć bardzo starał się to ukryć. - Przyjdę. Podejrzewam, że powinienem był poprosić cię o zgodę. Poszedłem tam poprzedniej nocy, żeby zobaczyć, gdzie to jest.
- Doskonale - odparłem. - Spotkamy się na miejscu, jutro wieczorem. Ale pamiętaj, musisz...
- No, dalej, powiedz to - ponaglił mnie łagodnie.
- Musisz pamiętać, że to potężna kobieta. Przysięgliśmy chronić ją... lecz ani przez chwilę niech ci się nie wydaje, że jest słaba.
- A my ciągle tylko o niej i o niej - mruknął cierpliwie. - Rozumiem cię. Wiem, o co ci chodzi. Przysiągłem przyjąć ten kurs, spodziewać się katastrofy. Jutro będę tak przygotowany, jak tylko się da.
Nic nie wskazywało na to, że Lestat choćby zarejestrował naszą rozmowę. Leżał jak przedtem; czerwony kubrak miał zakurzony i pomięty, a jasne włosy w nieładzie.
Przyklęknąłem i pocałowałem go w policzek. Cały czas wpatrywał się martwo w mrok. Ponownie odniosłem dziwne wrażenie, że jego dusza nie przebywa w jego ciele, a przynajmniej nie w sposób, do jakiego przywykliśmy. Chciałem mu opowiedzieć o naszym przedsięwzięciu, lecz z drugiej strony wcale nie byłem pewien, czy chcę, żeby o nim wiedział.
Byłem pewien, że gdyby wiedział, co zamierzamy, próbowałby nas powstrzymać. Jakże daleko od nas musiały znajdować się jego myśli.
Kiedy wychodziłem, usłyszałem, że Louis wraca do czytania, niskim, melodyjnym, spokojnym głosem.
W przeddzień naszego spotkania niebo było czyste z wyjątkiem kilku wyraźnych, bardzo jasnych chmur. Gwiazdy wydawały się maleńkie, lecz mimo to widziałem je wyraźnie, dawały niewielkie pocieszenie. Powietrze nie było wilgotne, lecz cudownie ciepłe.
Louis przyszedł spotkać się ze mną w bramie domu przy Rue Royale i w podnieceniu nie zwracałem szczególnej uwagi na jego osobę, zauważyłem jedynie, że jest niezwykle dobrze ubrany.
Wspominałem już, że zazwyczaj nie zważa na to, w co się ubiera, lecz wtedy, od jakiegoś czasu chyba bardziej się starał, tego wieczora zaś ewidentnie włożył w swój wygląd sporo wysiłku.
Jak już rzekłem, byłem zbyt zaprzątnięty naszym spotkaniem z Merrick, żeby zwracać na to zbytnią uwagę. Nie był głodny, był zarumieniony i wydawał się bardzo ludzki - co świadczyło, że już się nakarmił - więc pospiesznie wyruszyliśmy do domu Merrick.
Kiedy szliśmy przez opuszczoną, zapomnianą przez Boga i ludzi dzielnicę, żaden z nas się nie odzywał.
Wiele myśli przetaczało mi się przez głowę. Moja opowieść o Merrick bardzo mnie do niej zbliżyła, czułem się bardziej z nią związany niż tamtej nocy w kawiarence przy Rue St. Anne. Bardzo chciałem się z nią znowu zobaczyć, aż nie śmiałem się do tego przyznać.
Męczyła mnie jednak sprawa niedawno rzuconego przez nią uroku. Dlaczego wysłała swój wizerunek, żeby namącił mi w głowie? Chciałem spytać ją o to bezpośrednio i czułem, że musimy to załatwić, zanim będziemy mogli ruszyć dalej.
Kiedy dotarliśmy do odnowionego domu otoczonego wysokim czarnym płotem, nalegałem, aby Louis zaczekał cierpliwie, aż ja rozejrzę się po posesji.
Natychmiast przekonałem się, że małe chatki po obu stronach domu Merrick są rozpadającymi się ruinami. Jak już wspomniałem sama posesja była ogrodzona z trzech stron solidnym, ceglanym murem.
Widziałem gęstwę drzew na podwórku - rosły tam dwa potężne dęby i jeden rozłożysty orzech, który usiłował uwolnić się spomiędzy rosnących wszędzie cisów. Drżące światełko pełzało po splątanych gałęziach i winorośli. Czułem zapach kadzidła i wosku świec. Udało mi się wychwycić wiele zapachów, lecz nie zapach intruza, a to się w tej chwili najbardziej liczyło.
Znajdujące się na tyłach mieszkanko zarządcy było puste, co ogromnie mnie ucieszyło, gdyż nie miałem ochoty zajmować się teraz tym śmiertelnikiem.
Z całym szacunkiem dla zdolności Merrick muszę przyznać, że z łatwością wyczuwałem jej obecność, żadne ściany nie potrafiły tego zmienić, więc pospiesznie wróciłem do Louisa, który stał przed żelazną furtką odgraniczającą znajdujący się przed domem ogród od ulicy.
Oleandry jeszcze nie kwitły, lecz tworzyły prześliczną, wiecznie zieloną gęstwę; wiele kwiatów rosło dziko, zwłaszcza jasno - czerwone, afrykańskie hiacynty i purpurowe althee o sztywnych gałązkach oraz dzikie, gęsto rosnące, białe kalie o woskowatych liściach w kształcie serca.
Drzewa magnolii, które ledwie pamiętałem, ogromnie się rozrosły w czasie ostatnich dziesięciu lat i pięknie wyglądały w grupce tuż przy schodach ganku.
Louis stał cierpliwie i wpatrywał się z zainteresowaniem w szklane szybki u frontowych drzwi. W całym domu było ciemno, z wyjątkiem salonu, tego samego, w którym dawno temu wystawiliśmy trumnę Wielkiej Nananne. Dostrzegłem blask świec w sypialni, lecz wątpię, czy oko śmiertelnika zdołałoby go dostrzec zza grubych zasłon w oknach.
Szybko weszliśmy przez bramę, zaszeleściliśmy złowróżbnie w gęstwinie zieleni, wbiegliśmy po schodkach i zadzwoniliśmy do drzwi. Ze środka dobiegł nas cichy głos Merrick:
- Wejdźcie, Davidzie.
Znaleźliśmy się w pełnym cieni holu. Ogromny, lśniący chiński dywan leżał na wypolerowanej podłodze na krzykliwą, współczesną modę, wiszący zaś pod sufitem, nowy, ogromny, kryształowy kandelabr był ciemny i wyglądał, jak gdyby zrobiony był z rzeźbionego lodu.
Zaprowadziłem Louisa do salonu, gdzie w jednym z mahoniowych foteli Wielkiej Nananne siedziała Merrick, w białej, jedwabnej sukience; wyglądała na całkowicie odprężoną.
Przyćmione światło stojącej lampy sprawiało, że wyglądała pięknie. Nasze spojrzenia natychmiast się spotkały i poczułem przypływ ogromnej miłości do niej. Chciałem, żeby dowiedziała się, że odgrzałem nasze wspomnienia, że z wyboru powierzyłem je osobie, której kompletnie ufam. Chciałem, żeby wiedziała, jak bardzo ją kocham.
Chciałem także, żeby zdawała sobie sprawę, jak bardzo nie podobały mi się wizje, które na mnie zesłała, i jeśli miała coś wspólnego z tym natrętnym czarnym kotem, to wcale mnie to nie bawiło!
Zdaje się, że wiedziała. Kiedy wchodziliśmy do pokoju, widziałem delikatny uśmiech na jej wargach.
Już miałem podjąć temat jej paskudnej magii, kiedy coś mnie powstrzymało.
Zwyczajnie, była to jej mina, kiedy spojrzała na Louisa wychodzącego z mroków.
Mimo że była opanowana i przebiegła jak zawsze, na jej twarzy zaszła ogromna zmiana.
Wstała na jego powitanie, co mnie zaskoczyło, na jej obliczu zaś malował się jawny szok.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak dystyngowanie wyglądał Louis odziany w pięknie skrojony garnitur z cienkiej, czarnej wełenki. Miał na sobie kremową, jedwabną koszulę i małą złotą spinkę pod węzłem różowego krawata. Nawet buty doprowadził do perfekcji, a czarne włosy wyszczotkował na wysoki połysk i zaczesał porządnie. Jednakże największe wrażenie, jak zawsze, czyniły jego wyraziste rysy twarzy i lśniące oczy.
Nie muszę powtarzać, że są ciemnozielone, ponieważ to nawet nie o ich kolor chodzi, a raczej o sposób, w jaki patrzył na Merrick. On także zdawał się być pod wrażeniem. Jego pięknie wykrojone usta rozchyliły się lekko.
Widywał ją wcześniej, to prawda, lecz nie był przygotowany na to, że znajdzie ją tak bardzo interesującą i jednocześnie piękną.
Ona zaś, z długimi włosami zaczesanymi i zebranymi skórzaną spinką, wyglądała cudownie w białej, jedwabnej sukience rozkloszowanej i połyskującej u dołu.
Jej szyję oraz dekolt zdobiły perły - ten sam potrójny naszyjnik, który jej podarowałem dawno temu - w uszach miała perłowe kolczyki, w pierścionku zaś, który nosiła na palcu prawej ręki, także błyszczała cudowna perła.
Wymieniam te szczegóły, gdyż staram się znaleźć w nich jakąś normalność, lecz tak naprawdę odczuwałem upokorzenie i wściekłość, że tych dwoje jest tak sobą zauroczonych, że przez moment ja sam przestałem istnieć.
Nie sposób było nie zauważyć fascynacji, z jaką Merrick patrzyła na Louisa. Nie było także najmniejszej wątpliwości, że i ona go oczarowała.
- Merrick, kochanie - odezwałem się cicho. - Pozwól, że przedstawię ci Louisa.
Lecz równie dobrze mógłbym nic nie powiedzieć. Merrick nie usłyszała nawet jednego słowa. Była jak zaklęta; na jej twarzy dostrzegłem lekko prowokacyjną minę, którą wcześniej widziałem tylko parę razy, kiedy patrzyła tak na mnie.
Szybko, najwyraźniej po to, żeby ukryć niezwykłą reakcję, Merrick sięgnęła po jego dłoń.
Z typowym dla wampira oporem odwzajemnił jej gest, a potem, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, pochylił się i pocałował ją - nie w rękę, którą trzymał tak ostrożnie - lecz w oba rumiane policzki.
Dlaczego, na Boga, nie przewidziałem tego? Dlaczego wydawało mi się, że Merrick zobaczy w nim tylko niezrozumiały dziw natury? Dlaczego nie zdawałem sobie sprawy, że przedstawię jej jedno z najbardziej czarujących stworzeń, jakie w życiu znałem?
Czułem się jak głupiec, że nie przewidziałem tego wszystkiego, lecz także, że tak bardzo się tym przejmuję.
Kiedy usadowił się w fotelu, a ona usiadła obok niego, całkowicie pochłonięta jego obecnością, znalazłem sobie miejsce na sofie po drugiej stronie pokoju. Ani na sekundy nie spuszczała z niego wzroku, a potem usłyszałem głos Louisa, niski i bogaty, z francuskim akcentem i tak charakterystyczną dla niego namiętnością.
- Wiesz, dlaczego przyszedłem do ciebie, Merrick - powiedział tak czule, jak gdyby mówił, że ją kocha. - Żyję w udręce, gdyż stale towarzyszy mi myśl o osobie, którą kiedyś zdradziłem, potem pielęgnowałem, a na koniec straciłem. Przychodzę do ciebie, ponieważ wierzę, że potrafisz przywołać ducha tej osoby, żebym mógł z nim porozmawiać. Przychodzę do ciebie, ponieważ wierzę, że potrafię ocenić, czy ten duch odnalazł spokój.
Odpowiedziała mu natychmiast:
- Lecz cóż jest niepokojem dla duchów, Louis? - spytała wprost. - Czy wierzysz w czyściec? A może jest to jedynie ciemność, w której duchy przebywają, kiedy nie potrafią odnaleźć światła, które by je poprowadziło?
- Niczego nie jestem pewien - odpowiedział Louis. Na jego twarzy malowało się wiele uczuć. - Jeśli jakiekolwiek stworzenie jest na stałe związane z ziemią, z pewnością jest nim wampir. Jesteśmy tu trzymani przez duszę i ciało. Bez nadziei. Jedynie najokrutniejsza śmierć, zadana przez płomienie, może tę więź zerwać. Claudia była moim dzieckiem. Kochałem ją. Zginęła w płomieniach słońca. Lecz pojawiała się innym. Claudia może się zjawić, jeśli ją wezwiesz. Tego właśnie pragnę. To moje marzenie.
Merrick zatraciła się w nim. Kompletnie się zatraciła. O ile mogłem się zorientować, jej umysł całkowicie się poddał. Jego ból ogromnie ją poruszył. Dostał całe jej współczucie.
- Duchy istnieją, Louis - wyjaśniła lekko drżącym głosem.
- One istnieją, ale potrafią opowiadać kłamstwa. Jeden duch może przybyć, udając innego. Duchy są czasem okrutne i chciwe.
Jakże pięknie wyglądał, kiedy tak zmarszczył czoło. Przyłożył palce do warg, zanim jej odpowiedział. Byłem wściekły na Merrick. Nie widziałem w niej żadnych - fizycznych czy psychicznych - wad. Była kobietą, której dawno temu poddałem się z namiętnością, dumą i honorem.
- Poznam ją, Merrick - odpowiedział w końcu Louis. - Nie dam się zwieść. Jeśli potrafisz ją wezwać, jeśli przyjdzie... poznam ją. Nie mam wątpliwości.
- A co, jeśli ja je mam, Louis? - odparła. - Co, jeśli ci powiem, że się nam nie udało? Czy przynajmniej spróbujesz mi uwierzyć?
- Więc już postanowione? - wypaliłem. - Naprawdę chcemy to zrobić, tak?
- Och, oczywiście - odrzekł Louis, spoglądając na mnie, mimo że jego ogromne, pytające oczy natychmiast wróciły do Merrick. - Pozwól, że będę błagać cię o wybaczenie, Merrick, za to, że ośmielam się prosić cię o pomoc. Powtarzam sobie w najgorszych chwilach, że odbierzesz nam jakąś bezcenną wiedzę i doświadczenie, że może potwierdzimy twoją wiarę w Boga. Powtarzam to sobie, bo nie mogę uwierzyć, że zwyczajnie rozbiliśmy twoje życie samą swoją obecnością. Mam nadzieję, że tak będzie. Błagam, postaraj się zrozumieć.
Wypowiedział te słowa, które nieraz przychodziły mi do głowy w najbardziej gorączkowych majakach. Nagle ogarnęła mnie wściekłość zarówno na niego, jak i na nią. Ohydne, że on mówi do niej takie słowa! Do diabła, przecież Louis nie potrafi czytać w myślach! Musiałem wziąć się w garść.
Nagle Merrick uśmiechnęła się chyba najpiękniejszym uśmiechem, jaki zdarzyło mi się widzieć. Jej kremowe policzki, dramatyczne zielone oczy i długie włosy - wszystkie te uroki sprawiały, że była nieodparcie kusząca. Widziałem, jak Louis zareagował na ten uśmiech, zupełnie jak gdyby rzuciła mu się w ramiona.
- Nie mam wątpliwości ani żalu, Louis - powiedziała. - Mam ogromną i niezwykłą moc. Dałeś mi powód, żeby jej użyć.
Mówisz o duszy, która może cierpieć. Mówisz o długim, bardzo długim cierpieniu. Proponujesz, żebyśmy w jakiś sposób zakończyli tę mękę.
W tej chwili jego policzki pokraśniały, pochylił się i znowu schwycił ją mocno za rękę.
- Merrick, co mogę dać ci w zamian za to?
To mnie przeraziło. Nie powinien był tego mówić! To bezpośrednio prowadziło do najbardziej unikalnego i najpotężniejszego daru, jaki możemy ofiarować. Nie, nie powinien był tego mówić, lecz ja milczałem, obserwując tych dwoje, którzy coraz bardziej byli sobą zauroczeni; obserwowałem, jak się w sobie zakochują.
- Poczekaj, aż coś zrobimy. Wtedy o tym porozmawiamy - odrzekła. - Jeśli w ogóle podejmiemy ten temat. Naprawdę, nie potrzebuję nic w zamian. Jak już powiedziałam, dajesz mi powód, żebym użyła mojej mocy, co już jest zupełnie wystarczające. Lecz powtórzę: obiecaj mi, że usłuchasz mojej oceny wydarzeń. Jeśli uznam, że przywołaliśmy coś, co nie pochodzi od Boga, musisz przynajmniej spróbować uwierzyć mi, że tak jest.
Wstała i przeszła tuż obok mnie, nieledwie uśmiechając się do mnie przy okazji, i poszła po coś do jadalni. Zdawało mi się, że wyciąga coś z kredensu stojącego pod przeciwległą ścianą.
Louis, dżentelmen do szpiku kości, rzecz jasna, natychmiast się zerwał. Znowu zauważyłem, jak piękne ma ubranie, jaki jest szczupły, jak kocie wydają się jego najprostsze ruchy, i jak oszałamiająco piękne ma dłonie.
Merrick wróciła i stanęła przede mną w krąg światła, jak gdyby Wkraczała na scenę.
- Proszę, oto co przywiozłam - rzekła. Trzymała w dłoniach mały pakunek owinięty w aksamit. - Usiądź, Louis, proszę. Pozwól, że dam ci te przedmioty.
Zajęła swoje miejsce na fotelu pod lampą, twarzą do niego, a bezcenny pakunek położyła sobie na kolanach.
Posłuchał jej z otwartą radością uczniaka stojącego przed obliczem cudownego i genialnego nauczyciela. Usiadł wygodnie, jak gdyby chciał udowodnić, że podda się jej najdrobniejszemu rozkazowi.
Przyglądałem się jej profilowi i nic nie czułem ani o niczym nie myślałem: wypełniała mnie czysta, kompletna, zabójcza zazdrość! Ale ponieważ tak bardzo ją kochałem, w głębi mego serca trochę się niepokoiłem.
Luis bez wątpienia był w równym stopniu zainteresowany nią, jak i przedmiotami należącymi do Claudii, które trzymała.
- Ten różaniec? Po co go miała? - spytała Merrick, wyciągając migoczące koraliki z małej torebki. - Chyba się nie modliła?
- Nie, po prostu podobał się jej - odpowiedział, a w jego oczach malowała się prośba do Merrick o zrozumienie. - Zdaje się, że sam go dla niej kupiłem. Nie pamiętam, żebym jej w ogóle powiedział, co to takiego. Widzisz, jakoś to było dziwnie z jej nauką. Myśleliśmy o niej jako o dziecku, a powinniśmy byli zdawać sobie sprawę, że jest inaczej... poza tym zewnętrzna postać osoby jest w tak tajemniczy sposób związana z jej charakterem...
- Nie rozumiem - wtrąciła Merrick.
- Och, rozumiesz - odrzekł nieśmiało, prawie skromnie. - Piękni wiedzą, że mają władzę... a ona miała, na swój sposób, ogromną władzę, z której dokładnie zdawała sobie sprawę. - Zawahał się. Musiał być ogromnie onieśmielony. - Chuchaliśmy na nią i dmuchaliśmy. Uwielbialiśmy ją. A ona wyglądała na nie więcej niż sześć, siedem lat.
Światło na jego twarzy nagle zgasło, jakby ktoś wewnątrz przełączył kontakt.
Merrick nachyliła się i ujęła go za rękę. Pozwolił jej na to. Lekko skłonił głowę, potem uniósł dłoń, jakby chciał ją poprosić, żeby dała mu jeszcze chwilę. Potem podjął temat:
- Lubiła ten różaniec. Może powiedziałem jej, że służy do modlitwy. Nie pamiętam. Czasami lubiła chodzić ze mną do katedry. Lubiła słuchać muzyki podczas wieczornych mszy. Podobały się jej wszystkie zmysłowe, piękne rzeczy. Przez długi czas pozostawała bardzo dziewczęca w swoim entuzjazmie.
Merrick wypuściła jego dłoń, choć bardzo niechętnie.
- A to? - spytała. Podniosła małą, białą, oprawną w skórę książeczkę. Pamiętnik. - Dawno temu znaleziono to w mieszkaniu przy Rue Royale. W skrytce w ścianie. Nie wiedziałeś, że go prowadziła.
- Nie wiedziałem - mruknął. - Dałem go jej w prezencie, jeśli mnie pamięć nie myli. Nigdy jednak nie widziałem, żeby w nim pisała. To było dla mnie zaskoczenie. Mogę jednak powiedzieć, że bardzo lubiła czytać książki. Znała się na poezji. Zawsze recytowała jakieś wiersze. To przychodziło jej naturalnie. Usiłuję przypomnieć sobie, jakich poetów lubiła.
Spojrzał teraz na pamiętnik, jak gdyby niepewny, czy może go dotknąć, otworzyć. Jak gdyby nadal należał do niej.
Merrick nie dała mu go do ręki. Zamiast tego podniosła lalkę.
- Nie - powiedział Louis pewnie. - Nigdy ich nie lubiła. To od początku była pomyłka. Nie, ta lalka nie ma większego znaczenia. Choć, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, została znaleziona w tym samym miejscu co pamiętnik i różaniec. Nie wiem, dlaczego ją zachowała. Nie wiem, dlaczego ją schowała. Może chciała, żeby ktoś w odległej przyszłości znalazł je i zapłakał nad nią. Żeby wiedział, że ona sama była zamknięta w ciele lalki. Może chciała, żeby ktoś, jakiś człowiek, wylał nad nią łzy. Tak, wydaje mi się, że to o to jej chodziło.
- Różaniec, lalka, pamiętnik - powiedziała Merrick delikatnie. - A jeśli chodzi o zapiski w pamiętniku... czy wiesz, co tam jest napisane?
- Znam tylko jeden zapis, ten, który przeczytała Jesse Reeves i o którym mi potem opowiedziała. Lestat dał jej lalkę na urodziny, a ona strasznie się rozgniewała. Natrząsała się z niego. A on odpowiedział jej cytatem ze starej sztuki... cytatem, którego nie mogę zapomnieć.
Skłonił głowę, lecz nie chciał poddać się smutkowi. Nie do końca. Kiedy cytował słowa, oczy miał suche, mimo że widać w nich było wielki ból:
Zakryjcie jej twarz.
W oczach mi się ćmi.
Umarła młodo.
Skrzywiłem się na to wspomnienie. Lestat potępiał siebie, kiedy wypowiadał te słowa; oddawał się na pożarcie jej gniewowi. Wiedziała o tym. Dlatego zapisała całe to wydarzenie - niechciany prezent, znużenie zabawkami, złość na własne ograniczenia i ten uważnie wybrany fragment poezji.
Merrick pozwoliła Louisowi na chwilę przerwy, a potem, kładąc sobie lalkę na kolanach, podała mu pamiętnik.
- Jest tu kilka wpisów - rzekła. - Dwa są zupełnie nieważne. Poproszę cię, żebyś wyrwał jeden z nich, co pozwoli mi rzucić czar. Jest jednak jeden, bardzo znaczący, który musisz przeczytać, zanim ruszymy dalej.
Louis nadal nie wyciągnął ręki po oprawną w skórę książeczkę.
- Dlaczego muszę go przeczytać? - spytał.
- Louis, zastanów się, o co mnie poprosiłeś... a nie chcesz przeczytać słów, które ona sama napisała?
- To było dawno temu, Merrick - odrzekł. - To było wiele lat przed jej śmiercią. Czy to, co chcemy zrobić, nie jest znacznie ważniejsze? Pewnie, bierz tę kartkę, jeśli jej potrzebujesz. Weź każdą stronę, to nie ma znaczenia. Posłuż się nią, jak zechcesz. Tylko nie proś mnie, żebym to teraz czytał.
- Nie, musisz to przeczytać - odpowiedziała Merrick z nieopisaną łagodnością. - Przeczytaj to mnie i Davidowi na głos. Wiem, co tam jest napisane, i ty także musisz to wiedzieć. David jest tu, żebym pomóc nam obojgu. Proszę, przeczytaj na głos ostatni wpis.
Wpatrywał się w nią z napięciem, a potem w jego oczach pojawiły się czerwone łzy. Potrząsnął jednak głową, lekko, nieomal niezauważalnie, i wziął pamiętnik z jej wyciągniętej dłoni.
Otworzył go i spojrzał nań, nie potrzebując - jak potrzebowałby każdy śmiertelnik - zbliżać książeczki do światła.
- Taak - szepnęła Merrick zachęcająco. - Widzisz, ten jest kompletnie nieistotny. Pisze tu tylko, że poszliście wspólnie do teatru. Na Makbeta, ulubioną sztukę Lestata.
Skinął głową; przewracał niewielkie kartki.
- A ten tu... ten też nie jest ważny - ciągnęła, jak gdyby prowadząc go przez pożogę za pomocą słów. - Tu pisze, że uwielbia białe chryzantemy... Że kupiła całe naręcze od jakiejś staruszki. Że to kwiaty dla zmarłych.
Louis znowu był chyba na krawędzi załamania, lecz wciąż powstrzymywał łzy. Ponownie przewrócił kilka kartek.
- O tu, ten. Ten musisz przeczytać - powiedziała Merrick, kładąc mu dłoń na kolanie. Widziałem jak jej palce wyciągają się i obejmują go w geście starym jak świat. - Proszę, Louis, przeczytaj mi to.
Spoglądał na nią przez długą chwilę, a potem wrócił wzrokiem do pamiętnika. Zaczął czytać cicho, szeptem, lecz wiem, że Merrick słyszała go równie dobrze jak ja.
„21 września 1859
Minęło już tyle lat od czasu, kiedy Louis podarował mi tę małą książeczkę, żebym mogła zapisywać w niej swe myśli. Nie odniosłam zbyt wielkiego sukcesu; zaledwie kilka wpisów. I nie jestem przekonana, czy przysłużyły mi się one w jakikolwiek sposób.
Dziś zwierzam się poprzez pióro i papier, gdyż wiem doskonale, w jakim kierunku zawiedzie mnie moja nienawiść. Boję się o tych, którzy wzbudzili mój gniew.
Mam tu na myśli, rzecz jasna, moich mrocznych rodziców, moich wspaniałych ojców, którzy odciągnęli mnie od dawno zapomnianej śmiertelności i przywiedli do tego dziwacznego stanu upojenia, w którym nie znać upływu czasu.
Pozbycie się Louisa bez wątpienia byłoby błędem; z nich dwóch on jest znacznie bardziej uległy”.
Louis urwał, jak gdyby nie mógł dalej czytać.
Zobaczyłem, jak palce Merrick zaciskają się na jego kolanie.
- Czytaj, proszę - rzekła łagodnie. - Musisz czytać. Louis podjął czytanie, głosem równie cichym jak poprzednio, lecz teraz doskonale opanowanym.
„Louis zrobi, co zechcę, nawet jeśli miałoby to oznaczać zgubę Lestata, którą zaplanowałam w najdrobniejszym szczególe. Lestat nigdy nie zgodziłby się na coś podobnego wobec Louisa. Tu więc leży moja lojalność, pod przykrywką miłości, nawet w moim własnym sercu.
Jakimiż jesteśmy tajemniczymi stworami, my, ludzie, wampiry, potwory, śmiertelnicy, którzy potrafimy kochać i nienawidzić jednocześnie, a nasze emocje wszelkiego rodzaju mogą się na pozór wydawać czym innym. Spoglądam na Louisa i nienawidzę go za to, że mnie stworzył, a jednak kocham go. Z drugiej strony kocham także Lestata.
Być może, w zakamarkach serca, znacznie bardziej obwiniam Louisa za mój obecny stan, niż kiedykolwiek mogłabym winić mojego impulsywnego i prostego Lestata. Prawda zaś wygląda tak, że jeden z nich musi umrzeć, gdyż inaczej ból we mnie nigdy nie zelżeje, a nieśmiertelność jest jedynie monstrualną miarą tego, jak będę cierpieć aż do skończenia świata. Jeden musi umrzeć po to, żeby drugi stał się jeszcze bardziej zależny ode mnie; żeby był jeszcze wierniejszym niewolnikiem. Potem wyruszę na wyprawę po świecie. Postawię na swoim. Nie mogę znieść ich obecności, chyba że jeden z nich stanie się moim sługą w myśli, mowie i uczynkach.
Taki los jest zupełnie nie do pomyślenia w przypadku nieposkromionego i niepoprawnego Lestata. Taki los zdaje się wprost stworzony dla mojego melancholijnego Louisa, choć zguba Lestata otworzy przed nim ścieżki piekła, po którym ja już od dawna błądzę z każdą myślą, która przychodzi mi do głowy.
Kiedy uderzę i w jaki sposób, nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że z ogromną radością patrzę na Lestata pławiącego się w swobodnej wesołości, gdyż wiem, że już wkrótce upokorzę go ostatecznie, niszcząc go. Tym samym uczynkiem sprowadzę górnolotne, bezużyteczne sumienie Louisa na ziemię, tak że jego dusza, jeśli nie ciało, stanie się moich własnych rozmiarów”.
To wszystko.
Poznałem to po pustym wyrazie jego oczu w pełnej bólu twarzy; po tym, że brew mu zadrżała przez chwilę i że odchylił się w fotelu. Zamknął pamiętnik i trzymał go swobodnie w ręce, jak gdyby o nim zapomniał. Nie patrzył ani na mnie, ani na Merrick.
- Nadal chcesz porozumieć się z tym duchem? - spytała Merrick z ogromną powagą. Wyciągnęła rękę po pamiętnik, a on oddał go jej bez słowa protestu.
- O, tak - odparł z długim westchnieniem. - Niczego tak nie pragnę.
Tak bardzo chciałem go pocieszyć, lecz żadne słowa nie ukoiłyby jego bólu.
- Nie winie jej za to, co czuła - podjął słabo. - Nam zawsze wszystko wychodzi tak tragicznie... - Spojrzał gorączkowo na Merrick. - Mroczny Dar, że też ktoś mógł tak to nazwać, kiedy na koniec zawsze coś idzie nie tak...
Wyprostował się, jak gdyby walczył z targającymi nim emocjami.
- Merrick - rzekł. - Skąd biorą się duchy? Znam legendy i bajki, lecz wiem, że te zazwyczaj nie mają w sobie krzty prawdy. Powiedz, co o tym myślisz.
- Teraz wiem mniej niż kiedykolwiek - odparła. - Zdaje mi się, że kiedy byłam mała, wszystko wydawało mi się takie jasne. Modlimy się do tych, którzy zmarli gwałtowną śmiercią, gdyż wierzymy, że nadal trzymają się ziemi, rozwścieczeni lub zagubieni, i dlatego łatwiej jest się nam z nimi porozumieć. Od niepamiętnych czasów czarownice chadzały na cmentarze, żeby szukać tych wściekłych, zdezorientowanych dusz, żeby wzywać je do pomocy w pozyskaniu jeszcze większej mocy i poznaniu ważniejszych sekretów. Wierzyłam w te samotne dusze... w te cierpiące duchy. Może w pewien sposób nadal w nie wierzę. David może ci powiedzieć, one garną się do ciepła i światła życia. Zdają się być spragnione nawet krwi. Lecz kto może poznać prawdziwe intencje duchów? Z jakiej głębi wzniósł się prorok Samuel w Biblii? Czy mamy wierzyć Pismu Świętemu? Czy magia wiedźmy z Endor naprawdę była tak wielka?
Louis chłonął każde jej słowo.
Nagle wyciągnął dłoń i schwycił ją za rękę; palce Merrick zacisnęły się na jego kciuku.
- A co ty widzisz, Merrick? Co widzisz, kiedy patrzysz na Davida i na mnie? Czy widzisz ducha, który nas zamieszkuje? Głodnego ducha, który czyni nas wampirami?
- Owszem, widzę go. Lecz jest niemy i bezrozumny, kompletnie poddany waszym umysłom i sercom. Nic nie wie, może nigdy nic nie wiedział poza tym, że pragnie krwi. A krew z wolna zmienia wasze tkanki, powoli ogarnia we władanie każdą komórkę ciała. Im dłużej żyjecie, tym bardziej się rozrasta; jest zły, na tyle, na ile w ogóle może być zły, że teraz was, wampirów, jest tak mało.
Louis był zaskoczony, lecz nietrudno było to zrozumieć.
- Masakry, Louis. Przynajmniej tu, w Nowym Orleanie. Wymiatamy nieodpowiedzialnych i złych, lecz duch kurczy się i ogranicza z powrotem do tych, którzy zostali na świecie.
- Owszem - rzuciła Merrick, spoglądając na mnie przelotnie. - To dlatego teraz twoje pragnienie jest takie koszmarne. Dlatego tak trudno jest ci się zadowolić „małym łyczkiem”. Przed chwilą spytałeś, czego od ciebie chcę. Pozwól więc, że powiem ci, czego od ciebie chcę. Że będę tak bezczelna i odpowiem na to pytanie.
Nic nie powiedział. Zwyczajnie patrzył na nią, jak gdyby nie potrafił jej niczego odmówić. A Merrick kontynuowała:
- Weź tę potężną krew, którą David może ci dać. Przyjmij ją, żebyś mógł żyć bez zabijania, żebyś mógł zaprzestać gorączkowych poszukiwań złoczyńców. Wiem, używam waszych określeń może zbyt swobodnie i zbyt dumnie. Duma zawsze jest podstawowym grzechem tych, którzy pozostają w Talamasce. Wierzymy, że byliśmy świadkami cudów. Wierzymy, że potrafimy czynić cuda. Zapominamy, że nic nie wiemy. Zapominamy, że może nie ma nic, co moglibyśmy odkryć.
- Nie, coś istnieje. Więcej niż tylko coś - nalegał, łagodnie poruszając jej dłonią dla zaakcentowania słów. - Ty i David przekonaliście mnie o tym, choć nawet nie mieliście takiego zamiaru. Są rzeczy, które można poznać. Powiedz mi, kiedy możemy spróbować porozmawiać z duchem Claudii? Czego jeszcze ode mnie potrzebujesz, żeby rzucić czar?
- Rzucić czar? - spytała łagodnie. - Tak, to będzie czar. Masz, weź ten pamiętnik - podała mu go. - Wyrwij z niego kartkę, którą uważasz za najsilniejszą i z którą najłatwiej ci będzie się rozstać.
Ujął książeczkę lewą dłonią, nie chcąc wypuścić jej ręki.
- Którą stronę mam wydrzeć? - spytał.
- To ty musisz dokonać wyboru. Spalę ją, kiedy będę gotowa. Nigdy więcej nie zobaczysz tych słów.
Wypuściła jego rękę i ponagliła go drobnym gestem. Westchnął ponownie, jak gdyby nie mógł tego znieść, lecz potem zaczął czytać niskim, niespiesznym głosem:
- „Dziś wieczorem, kiedy przechodziłam obok cmentarza zabłąkane dziecko, niebezpiecznie samo, któremu cały świat powinien współczuć, kupiłam te chryzantemy. Na jakiś czas zagubiłam się w zapachu świeżych grobów i rozkładających się w nich zmarłych i zastanawiałam się, co też zgotowałoby mi śmiertelne życie, gdyby dane mi było je przeżyć? Zastanawiałam się, czy jako zwyczajny człowiek nienawidziłabym tak samo mocno, jak teraz? Czy kochałabym tak samo, jak teraz?”
Ostrożnie przyciskając książeczkę do nogi jedną ręką, drugą wydarł kartkę, przez chwilę trzymał ją pod światło, a potem oddał Merrick. Nie spuszczał wzroku z kawałka papieru z taką miną, jakby właśnie dopuścił się strasznej kradzieży.
Przyjęła ją z szacunkiem i ostrożnie położyła na kolanach obok lalki.
- A teraz dobrze się zastanów, zanim mi odpowiesz - powiedziała. - Czy kiedykolwiek poznałeś imię jej matki?
- Nie - odparł natychmiast, a potem zawahał się, lecz potrząsnął głową i rzekł cicho, że nie.
- Czy nigdy nie wymawiała jej imienia?
- Mówiła o niej jako o mamie. Była tylko małą dziewczynką.
- Zastanów się - powtórzyła. - Wróć myślami do tych dawnych, najdawniejszych nocy z nią. Do czasu, kiedy mówiła, jak mówią dzieci, zanim jej kobiecy głos zastąpił te wspomnienia w twoim sercu. Cofnij się jak najdalej. Jak miała na imię jej matka? Jest mi to potrzebne.
- Nie wiem - przyznał. - Nie wydaje mi się, żeby ona kiedykolwiek... Ale ja nie słuchałem, rozumiesz? Tamta kobieta nie żyła. Tak ją znalazłem. Trzymała się kurczowo trupa matki.
Widziałem wyraz klęski na jego twarzy. Spojrzał bezradnie na Merrick.
Skinęła głową. Spuściła oczy, po czym odezwała się wyjątkowo miłym tonem:
- Jest jeszcze coś - rzekła. - Coś ukrywasz. Jego poruszenie zdawało się sięgać zenitu.
- Jak to? - spytał. - O co ci może chodzić?
- Mam zapisaną przez nią kartkę - powiedziała Merrick. - Mam lalkę, którą zachowała, choć mogła ją zniszczyć. Lecz ty ukrywasz coś jeszcze.
- Och, ale ja nie mogę. - Ciemne brwi miał zmarszczone. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął mały dagerotyp w irchowej saszetce. - Nie mogę ci tego oddać, żebyś to zniszczyła. Nie mogę - szepnął.
- Myślisz, że potem nadal będziesz to kochać? - spytała pełnym pocieszenia głosem. - A może sądzisz, że nasz magiczny płomień poniesie porażkę?
- Nie wiem - przyznał. - Wiem tylko, że nie chcę się z tym rozstawać.
Przesunął małą zapinkę i otworzył ramkę. Patrzył na dagerotyp tak długo, aż nie mógł już dłużej znieść tego widoku i zamknął oczy.
- Daj to na mój ołtarz - poleciła Merrick. - Obiecuję, że go nie zniszczę.
Nie poruszył się ani nie odpowiedział. Po prostu pozwolił, żeby wyjęła mu obrazek z ręki. Przyglądałem się jej. Była zdumiona dagerotypem, stareńkim obrazem przedstawiającym wampira, uchwyconego ciemno na delikatnym srebrze i szkle.
- Ach, jakaż ona była śliczna, prawda? - rzekł Louis.
- Nie tylko to - odparła Merrick. Zamknęła wieczko, lecz nie poruszyła zatrzasku. Położyła dagerotyp na kolanach obok lalki i kartki z pamiętnika, a potem obiema dłońmi ujęła prawą dłoń Louisa.
Otworzyła jego dłoń tuż pod lampą.
A potem wyprostowała się, jak gdyby zszokowana.
- Nigdy nie widziałam podobnej linii życia - szepnęła. - Jest głęboko zarysowana... spójrz tylko... właściwie nie ma końca. - Obracała jego rękę to w tą, to w drugą stronę. - A wszystkie co mniejsze linie dawno temu się zatarły.
- Ja mogę umrzeć - wtrącił uprzejmie Louis. - Wiem o tym - dodał ze smutkiem. - Uczynię to, kiedy już zbiorę się na odwagę. Moje oczy zamkną się na wieki, jak oczy wszystkich śmiertelników, którzy kiedykolwiek żyli.
Nie odpowiedziała. Znowu popatrzyła na jego otwartą dłoń. Przesunęła palcami po skórze i widziałem, że podoba jej się to, co czuje.
- Widzę troje wielkich kochanków - szepnęła, jak gdyby potrzebowała pozwolenia, żeby wypowiedzieć to na głos. - Trzy wielkie miłości w ciągu całego tego czasu. Lestat? Tak. Claudia? Z całą pewnością. A kim jest ten trzeci? Możesz mi powiedzieć?
Kiedy na nią patrzył, był zdumiony, lecz nie miał siły, żeby odpowiedzieć. Kolor zapalił się na jego policzkach, a oczy rozgorzały, jak gdyby zapłonął w nich płomień.
Wypuściła jego dłoń i zarumieniła się.
Nagle Louis spojrzał na mnie, jak gdyby przypomniał sobie o moim istnieniu i desperacko mnie potrzebował. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak pobudzonego ani tak pełnego życia. Nikt, kto wszedłby do tego pokoju, nie mógłby wziąć go za kogokolwiek innego, jak tylko pięknego młodzieńca.
- Jesteś gotowy, stary druhu? - spytał. - Czy jesteś gotowy, żebyśmy zaczynali?
Spojrzała na niego lekko załzawionymi oczyma, po czym odnalazła mnie w ciemnościach i obdarzyła małym, pełnym zaufania uśmiechem.
- Jak radzisz, jako Przełożony Zakonu? - spytała przytłumionym, przekonywującym głosem.
- Nie naśmiewaj się ze mnie - odparłem, bo miałem ochotę to wypowiedzieć. Nie zdziwił mnie błysk bólu w jej oczach.
- Nie naśmiewam się z ciebie, Davidzie. Pytam, czy jesteś gotowy.
- Owszem, Merrick - odrzekłem. - Jestem gotowy na wezwanie ducha, w którego do końca nie wierzę i któremu z pewnością nie ufam.
Podniosła kartkę z pamiętnika obiema rękami i przyglądała się jej, może czytając słowa. Poruszała bezgłośnie wargami.
Potem popatrzyła na mnie, a następnie przeniosła wzrok na Louisa.
- Godzina. Wróćcie do mnie za godzinę. Wtedy będę gotowa. Spotkamy się na tyłach domu. Stary ołtarz został odnowiony w tym właśnie celu. Świece będą zapalone. Węgle wkrótce będą gotowe. Tam właśnie wszystko się wydarzy.
Wstałem.
- Ale teraz musicie iść - dodała. - Przynieście ofiarę, bo bez tego nie możemy zacząć.
- Ofiarę? - spytałem. - Dobry Boże, o jaką ofiarę ci chodzi?
- Ludzką ofiarę - odpowiedziała, a jej oczy ostro zapłonęły, kiedy spoglądała to na mnie, to na Louisa, który pozostał w fotelu. - Ten duch nie skusi się na nic poza ludzka krwią.
- Chyba nie mówisz poważnie, Merrick! - rzekłem z wściekłością. Głos mi drżał. - Dobry Boże, kobieto, czy ty chcesz maczać palce w morderstwie?
- A czy już nie maczam? - odrzekła, a w jej oczach płonęła szczerość i ogromna wola. - Davidzie, ile ludzkich istnień zgasiłeś, odkąd Lestat cię przemienił? A ty, Louis? Nie zliczycie ich. Siedzę tu z wami i knuję, jak to przeprowadzić. Jestem partnerką waszych zbrodni, nieprawdaż? A do tego zaklęcia, mówię wam, potrzebna jest mi krew. Muszę użyć znacznie potężniejszego zaklęcia niż jakiekolwiek do tej pory. Muszę spalić ofiarę. Potrzebuję dymu unoszącego się z podgrzanej krwi.
- Nie zrobię tego - oświadczyłem. - Nie przyprowadzę tu żadnego śmiertelnika, żeby został zarżnięty. Jesteś głupia i naiwna, jeśli sądzisz, że będę tolerować podobne przedstawienie. To cię na zawsze zmieni. Myślisz, że tylko dlatego, że jesteśmy tacy piękni, to morderstwo także będzie ładne i czyste?
- Davidzie, rób, co mówię, albo nic z tego nie będzie - odparła.
- Nie - upierałem się. - Tym razem przeszłaś samą siebie. Nie pozwolę na żadne morderstwo.
- Pozwólcie, żebym to ja był ofiarą - wtrącił nagle Louis. Wstał z fotela i spojrzał z góry na Merrick. - Nie chodzi mi o to, że chcę umrzeć - dodał. - Chodzi mi tylko o to, że niech krew, która się poleje, będzie moja. - Ponownie ujął ją za rękę i stał tak, wyprostowany, spoglądając na nią z uwielbieniem. - Wiele lat temu w tym tu domu posłużyłaś się własną krwią, żeby przywołać swoją siostrę, Honey w Blasku Słońca. Pozwólcie, że dziś w nocy użyjemy mojej krwi, żeby wezwać Claudię. Mam dość krwi, wystarczy na ofiarę. Mam dość krwi na cały kocioł.
Merrick przyglądała mu się z anielską miną.
- I będzie nam potrzebny cały kocioł - rzekła. - Za godzinę. Jak wam mówiłam, na dziedzińcu z tyłu domu pełno jest figurek świętych. Kamienie, na których tańczyli moi przodkowie, są uprzątnięte do naszych celów. Stary garnek stoi już na węglach. Mamy drzewa, żeby stały się świadkami naszych czynów. Muszę teraz przygotować jeszcze tylko jeden szczegół. Idźcie i wróćcie do mnie za godzinę.
Odchodziłem od zmysłów ze strachu. Kiedy tylko wyszliśmy na chodnik, złapałem Louisa za ramiona i obróciłem go ku sobie.
- Nie zrobimy tego, Louis - rzekłem. - Zamierzam wrócić do niej i powiedzieć jej, że nic nie zrobimy.
- Przeciwnie, Davidzie, zrobimy - odparł, nie podnosząc wcale głosu. - Nie powstrzymasz nas!
Po raz pierwszy, odkąd go zobaczyłem, zrozumiałem, że jest pełen pasji i wściekłości, choć jego złość nie była skierowana wyłącznie na mnie.
- Zrobimy to - powtórzył, zaciskając zęby; twarz stężała mu w wyrazie furii. - I nie dopuścimy, żeby stało się jej cokolwiek złego, tak jak przyrzekliśmy sobie! Lecz tę jedną sprawę dociągniemy do końca!
- Louis, czy ty nie rozumiesz, co ona czuje? - spytałem. - Ona się w tobie zakochuje! Nigdy już nie będzie taka sama! Nie mogę pozwolić, żeby to się pogłębiło! Nie mogę pozwolić, żeby stało się jeszcze większe zło niż do tej pory.
- Ona wcale się we mnie nie zakochała, mylisz się - oświadczył Louis namiętnym szeptem. - Ona myśli dokładnie to samo, co zawsze myślą śmiertelnicy. Wydajemy się im piękni, egzotyczni. Jesteśmy obdarzeni niesłychaną wrażliwością! Widziałem to już wcześniej. Wystarczy, że zabiję moją ofiarę w jej obecności, a wyleczy ją to z wszelkich romantycznych uniesień. Obiecuję ci, że nie dojdzie do tego. A teraz, Davidzie, posłuchaj. Najbliższa godzina, godzina czekania, będzie najdłuższą godziną tej nocy. Pić mi się chce. Chcę iść zapolować. Puść mnie, Davidzie. Zejdź mi z drogi.
Oczywiście go nie zostawiłem.
- A co z twoimi uczuciami, Louis? - Szedłem obok niego, szybko, żeby nie dać zostawić się z tyłu. - Czy możesz mi uczciwie powiedzieć, że nie jesteś nią oczarowany?
- A co, jeśli jestem, Davidzie? - odparł, ani na moment nie zwalniając kroku. - Davidzie, kiedy mi o niej opowiadałeś, nie oddałeś jej sprawiedliwości. Mówiłeś, jaka jest silna, oddana i sprytna. Nie oddałeś jej jednak sprawiedliwości. - Obdarzył mnie przelotnym, nieśmiałym spojrzeniem. - Nigdy nie mówiłeś o jej prostocie ani o słodyczy. Nie powiedziałeś mi, że ma takie dobre serce.
- Czy tak właśnie ją postrzegasz?
- Ona taka właśnie jest, mój przyjacielu. - Nie chciał na mnie spojrzeć. - Niezła szkoła z tej Talamaski, że wyprodukowała was oboje! Ona jest obdarzona cierpliwą duszą i wiedzącym sercem.
- Chcę, żebyśmy to natychmiast przerwali - nalegałem. - Nie ufam żadnemu z was. Louis, wysłuchaj mnie!
- Davidzie, czy naprawdę wierzysz, że mógłbym ją skrzywdzić? - spytał ostro. Cały czas szedł. - Czy wyszukuję na swoje ofiary tych, których postrzegam jako łagodnych i dobrych z natury, ludzi których uważam za wartościowych i silnych? Czy nie rozumiesz, że ona jest przy mnie bezpieczna? Jedynie raz, ponad sto lat temu, stworzyłem innego wampira. Merrick jest bezpieczniejsza ze mną niż z którymkolwiek z nas. Zwiąż mnie, żeby ją przede mną chronić do kresu jej dni, a zgodzę się na to. Obiecuję ci, że usunę się z jej życia, kiedy ta przygoda dobiegnie końca! - Szedł cały czas i mówił jednocześnie: - Znajdę sposób, żeby jej podziękować, żeby ją zaspokoić, a jednocześnie zostawić w pokoju. Zrobimy to wspólnie, Davidzie, ty i ja. Teraz jednak nie zawracaj mi tym głowy. Nie zdołasz mnie powstrzymać. To zaszło już za daleko.
Uwierzyłem mu. Uwierzyłem mu bez chwili wahania.
- I co ja mam zrobić? - spytałem, czując się strasznie samotny. - Nawet nie wiem, jakie uczucia budzi w moim sercu cała ta sprawa. Ja się zwyczajnie boję o nią.
- Ty nie masz tu nic do roboty - odparł nieco spokojniej niż do tej pory. - Niech wszystko dzieje się tak, jak to zaplanowaliśmy.
Szliśmy razem przez zniszczoną dzielnicę.
Wreszcie, pod ogromnymi gałęziami starego i umierającego już drzewa, pojawił się pogięty, czerwony neon sygnalizujący wejście do baru. Na zabitej deskami fasadzie domu ktoś odręcznie malował ogłoszenia, światełko wewnątrz zaś było tak słabe, że przez brudne szybki właściwie nic nie było widać.
Louis wszedł do środka, a ja poszedłem za nim; zdziwił mnie widok tłumu mężczyzn o wyglądzie anglosaskim, którzy pili przy długim, mahoniowym barze i miriadach małych, brudnych stoliczków. Tu i ówdzie widać było odziane w dżinsy kobiety, młode i stare, w towarzystwie podobnych im panów. Z przesłoniętych żarówek wiszących pod sufitem padało koszmarne, czerwone światło. Wszędzie dokoła widziałem nagie ramiona i brudne podkoszulki, tajemnicze twarze i cynizm skrywany za maską uśmiechów i wyszczerzonych zębów.
Louis przepychał się ku rogowi pomieszczenia, usiadł na drewnianym krzesełku obok wielkiego, nieogolonego faceta o strasznie skołtunionych włosach, który siedział przy stoliku sam i tępo wpatrywał się w butelkę piwa.
Kiedy szedłem za nim, w nozdrza uderzył mnie smród potu i starego dymu papierosowego. Gwar był nie do zniesienia, muzyka - jej słowa, rytm - monotonna i zła.
Usiadłem naprzeciw tego samego biednego degenerata, który popatrzył na nas śmiertelnymi, bladymi oczkami, jakby uważał, że jesteśmy zabawni.
- I cóż, panowie? Czego chcecie? - spytał grzmiącym głosem. Ogromna pierś zawibrowała mu pod brudną koszulką. Uniósł brązową butelkę i upił spory łyk złotego, spienionego piwa. - No, powiedzcie mi - nalegał niskim, przepitym głosem. - Kiedy faceci tak ubrani jak wy przychodzą do tej dzielnicy, zawsze czegoś chcą. O co więc chodzi? Czy chcę powiedzieć, że zawitaliście do niewłaściwego miejsca? Ależ skądże! Ktoś inny mógłby tak powiedzieć. Ktoś inny mógłby wam powiedzieć, że popełniliście wielki błąd. Ale ja tego nie mówię, panowie. Ja tylko nadstawiam uszu. Chcecie dziewczynek czy małego bileciku do raju? - Uśmiechnął się do nas. - Mam wszelkiego rodzaju dobra. Udawajmy, że to Gwiazdka. Powiedzcie mi tylko, co chcecie.
Roześmiał się z dumą i znowu napił z brudnej, brązowej butelki. Wargi miał różowe, a brodę pokrytą szczeciną zarostu.
Louis wpatrywał się w niego, nie odpowiadając. Przyglądałem się temu z zainteresowaniem. W końcu twarz Louisa straciła wszelki wyraz i zaczęła przypominać twarz nieboszczyka, kiedy tam tak siedział, wpatrywał się w swoją ofiarę, znakował ją i pozwalał, żeby uciekła z niej resztka człowieczeństwa, podczas gdy śmierć z możliwej stawała się prawdopodobna, a na koniec całkiem oczywista.
- Chcę cię zabić - powiedział cicho. Pochylił się i spojrzał mężczyźnie prosto w blade, zaczerwienione oczy.
- Zabić mnie? - spytał tamten, unosząc brwi. - Myślisz, że możesz to zrobić?
- Mogę - odparł Louis bardzo łagodnie. - Ot, tak. - Pochylił się i zatopił kły w grubej, nieogolonej szyi mężczyzny. Zobaczyłem, jak jego oczy rozjaśniają się przez chwilę, kiedy wpatrywał się we mnie ponad ramieniem Louisa, jak potem skupiają się na jednym punkcie i powoli gaśnie w nich życie.
Ogromne, potężne ciało mężczyzny opierało się teraz o Louisa; wielka prawa ręka o grubych palcach drżała przez chwilę, po czym opadła bezwładnie na blat obok butelki piwa.
Po chwili Louis wyprostował się i pomógł swej ofierze ułożyć się na blacie stołu, jak gdyby do snu. Delikatnie głaskał go po siwiejących włosach.
Na ulicy Louis głęboko odetchnął świeżym, nocnym powietrzem. W jego twarzy pulsowała krew ofiary, nadając mu ludzki wygląd. Uśmiechnął się do mnie smutnym, gorzkim uśmiechem; w jego oczach odbijały się gwiazdy.
- Agatha - rzekł cicho, jak gdyby była to modlitwa.
- Agatha? - powtórzyłem. Jakże ja się o niego bałem.
- Matka Claudii - odparł, spoglądając na mnie. - Podczas jednej z pierwszych nocy wypowiedziała to imię, dokładnie tak, jak to zasugerowała Merrick. Wyrecytowała nam imiona obojga rodziców tak, jak została nauczona mówić je obcym ludziom. Jej matka miała na imię Agatha.
- Rozumiem - powiedziałem. - Merrick będzie zadowolona. Wedle starej tradycji przyzwania duchów, do zaklęcia dołącza się także imię matki.
- Szkoda, że facet pił tylko piwo - mruknął Louis, kiedy wracaliśmy do domu Merrick. - Przydałaby mi się odrobina gorąca we krwi, choć z drugiej strony, może tak jest lepiej. Lepiej, żebym miał jasny umysł. Wierzę, że Merrick potrafi zrobić to, o co ją proszę.
Kiedy szliśmy wzdłuż dłuższej ściany domu, zobaczyłem płonące świece, a kiedy weszliśmy do ogrodu na tyłach, dostrzegłem wysoki ołtarz stojący pod dachem starej szopy, wraz z błogosławioną Dziewicą, świętymi, Trzema Magami oraz archaniołami Michałem i Gabrielem z ich białymi, pierzastymi skrzydłami i kolorowymi szatami.
Poczułem silny, słodki zapach kadzidła. Gałęzie drzew zwieszały się nisko nad uprzątniętymi, kolorowymi, kamiennymi płytami tarasu.
W niewielkiej odległości od szopy, tuż obok krawędzi tarasu znajdującej się najbliżej ołtarza, stał stary żelazny gar na poczerniałym trójnogu, pod którym żarzyły się węgle. Po jego obu stronach stały długie, żelazne, kwadratowe stoły, na których z wielką starannością ułożono różne przedmioty.
Złożoność całej tej wystawy nieco mnie zdumiała, lecz potem dostrzegłem, na schodkach z tyłu domu, zaledwie kilka jardów od kotła i stołów, postać Merrick; jej twarz skryta była za jadeitową maską.
Przeżyłem szok. Zdawało się, że otwory na usta i oczy są puste; jedynie świetlista jadeitowa powierzchnia maski pełna była odbitego światła. Ledwie było widać ciemne włosy Merrick i jej ciało, lecz mimo to dostrzegłem jej dłoń, kiedy uniosła ją i przywołała nas.
- Chodźcie - odezwała się głosem lekko stłumionym przez maskę. - Staniecie obok mnie zaraz za kotłem i stołami. Ty po mojej prawej, Louis, a ty po lewej, Davidzie. I musicie mi obiecać, zanim jeszcze zaczniemy, że nie będziecie mi przeszkadzać. Że nie będziecie się starać mi przerwać pod żadnym pozorem.
Wyciągnęła do mnie ręce i zaprowadziła na przeznaczone dla mnie miejsce.
Nawet z tak bliska maska była przerażająca; zdawała się unosić w powietrzu przed jej niewidocznym obliczem, może przed jej zatraconą duszą. Z niepokojem i niepewnością wyciągnąłem rękę i upewniłem się, że maska jest przymocowana rzemieniami do jej głowy.
Louis stanął za nią i teraz pochylał się nad żelaznym stołem, na prawo od kotła, spoglądał na lśniący ołtarz, wokół którego stała ściana świec w szklanych pojemniczkach, i na dziwne, lecz jakże piękne twarze świętych.
Zająłem moje miejsce po lewej stronie Merrick.
- Co masz na myśli, mówiąc, żebyśmy nie przeszkadzali?
- spytałem, choć wydawało się to ogromnym nietaktem pośrodku tego spektaklu, który był niesłychanie piękny, ze wszystkimi tymi gipsowymi świątkami, ciemnymi cisami rosnącymi w ciasnym kręgu i niskimi, poskręcanymi, czarnymi gałęziami dębów, przez które przeświecały gwiazdy.
- Dokładnie to, co powiedziałam - odparła niskim głosem. - Macie mi nie przerywać bez względu na to, co się będzie działo. Obaj macie stać za tymi stołami. Macie się stamtąd nie ruszać. Bez względu na to, co zobaczycie lub co się wam będzie wydawało, że widzicie.
- Rozumiem - powiedział Louis. - To imię, którego potrzebowałaś. Imię matki Claudii. Agatha. Jestem tego prawie pewien.
- Dziękuję - odrzekła Merrick. Uczyniła krótki gest ręką.
- Tam, na kamieniach, pojawią się duchy, jeśli zechcą w ogóle się pojawić. Nie wolno wam do nich podchodzić. Nie wolno wam angażować się w żadną rozmowę z nimi. Możecie robić tylko to, co wam każę.
- Rozumiem - powtórzył Louis.
- Davidzie, czy mam twoje słowo? - spytała spokojnie.
- Dobrze, Merrick - odparłem z niechęcią.
- Davidzie, zaprzestań tych gierek! - zażądała.
- Cóż mogę powiedzieć, Merrick? - spytałem. - Jak mogę poświęcić temu przedsięwzięciu moje najskrytsze uczucia? Czy nie wystarczy ci, że tu jestem? Czy nie wystarczy, że robię, co mi każesz?
- Davidzie, zaufaj mi - odparła. - Przyszedłeś do mnie z prośbą o tę magię. Teraz chcę ci dać to, o co mnie prosiłeś. Zaufaj mi, że to wyjdzie Louisowi na dobre. Zaufaj, że potrafię kontrolować to, co robię. - Urwała, po czym ciągnęła przyciszonym głosem: - Mówić o magii, czytać o niej i studiować ją, to jedno... ale brać w niej udział, znajdować się w obecności osoby, która w nią wierzy i ją zna, to całkiem co innego.
- Panuj nad swoim sercem, Davidzie - poprosił Louis. - Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Merrick, proszę, kontynuujmy.
- Daj mi słowo honoru, Davidzie - rzekła Merrick. - Nie będziesz nawet próbował wtrącać się do tego, co mówię i co robię.
- Daję, Merrick - odparłem, czując się kompletnie pokonany.
Dopiero wtedy mogłem spokojnie przyjrzeć się przedmiotom zgromadzonym na stołach. Leżała tam żałosna, mała, stara laleczka, która niegdyś należała do Claudii, bezwładna niczym maleńkie zwłoki. Kartka z pamiętnika leżała przyciśnięta do blatu porcelanową główką lalki. Obok w małej kupce znajdował się różaniec i żelazny nóż.
Dostrzegłem także złoty kielich, pięknie zdobiony i wysadzany szlachetnymi kamieniami; wysoką kryształową buteleczkę wypełnioną czymś, co zdawało się być przezroczystym, żółtym olejem. Widziałem jadeitowy szpikulec, okrutne i straszne narzędzie, leżące nieopodal kotła. Dostrzegłem także ludzką czaszkę.
Ten ostatni widok rozwścieczył mnie. Szybko przejrzałem zawartość blatu sąsiedniego stolika, tego znajdującego się przed Louisem, gdzie zobaczyłem pojedyncze żebro pokryte rycinami i ohydną, zwiędłą, poczerniałą rękę, trzy butelki rumu i inne przedmioty - złoty dzbanek pełen miodu, którego zapach wyraźnie czułem, srebrny dzbanek mleka i brązową miskę lśniącej w mroku soli.
Kadzidło zostało już rozdzielone i paliło się przed każdym z obojętnych, niczego nie spodziewających się świętych.
Znacznie więcej kadzidła, bardzo czarnego i tylko lekko żarzącego się pod kłębami dymu unoszącego się w mroki nocy, zostało rozsypane po kamiennych płytach tarasu, tworząc krąg. Dopiero teraz je zauważyłem.
Chciałem zapytać, skąd wzięła się ta czaszka. Czy Merrick obrabowała czyjś anonimowy grób? Przyszła mi do głowy straszna myśl, lecz usiłowałem ją wygnać. Ponownie popatrzyłem na czaszkę i dostrzegłem, że cała pokryta jest drobniutkim pismem. Było to koszmarne i straszne, lecz jednocześnie ujmująco piękne, urzekające, potężne i obsceniczne.
Zamiast tego, skomentowałem tylko krąg.
- Pojawią się w nim - mruknąłem - i wydaje ci się, że kadzidło je powstrzyma.
- Jeśli będę musiała, to powiem im, że kadzidło je powstrzymuje - odparła zimno. - A teraz panuj nad językiem, jeśli nie jesteś w stanie panować nad sercem. Nie módl się, tylko się przyglądaj. Jestem gotowa, żeby zacząć.
- A co, jeśli nie wystarczy kadzidła? - spytałem szeptem.
- Jest go dość, żeby paliło się przez wiele godzin. Spójrz na te małe bryłki swoimi wampirycznymi oczami i nie zadawaj mi takich głupich pytań.
Poddałem się; i tak nie mogłem tego powstrzymać. I dopiero teraz, w mojej rezygnacji, poczułem urok całej tej przygody.
Spod stołu Merrick wyciągnęła małe gałązki i szybko dorzuciła je do ognia płonącego pod kotłem.
- Niech ten ogień grzeje dla naszych celów - szepnęła. - Niech wszyscy aniołowie i święci będą naszymi świadkami, niech patrzy na nas Błogosławiona Dziewica... niech oni wszyscy sprawią, żeby ogień nam zapłonął.
- Jakież imiona, jakież słowa - mruknąłem, zanim zdołałem się powstrzymać. - Merrick, bawisz się z najpotężniejszą ze znanych nam sił!
Lecz ona nie zwracała na mnie uwagi i rozniecała ogień pod kotłem, dopóki długie języki płomienia nie zaczęły lizać jego boków. Szybko podniosła kryształową butelkę i wlała czysty, wonny olej.
- Papo Legba! - zawołała, wśród unoszącego się wszędzie dymu. - Nie mogę zacząć niczego bez twojego przyzwolenia! Spójrz na swoją służebnicę, Merrick, posłuchaj jej głosu, który cię woła. Otwórz drzwi do świata cudów, aby Merrick dostąpiła tego, czego pragnie!
Mroczny zapach podgrzanego płynu dobiegł do mnie od strony kotła. Poczułem się tak, jakbym był pijany, choć nie byłem, jakby a zaburzony został mój zmysł równowagi, choć nie wiem dlaczego.
- Papo Legba! - wykrzyknęła. - Otwórz drzwi!
Moje oczy powędrowały do odległej figurki świętego Piotra i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że stoi on na samym środku ołtarza, piękny posążek z drewna, o szklanych, błyszczących oczach z ciemną dłonią zaciśniętą na złotych kluczach.
Zdawało mi się, że nagle w powietrzu dokoła nas zaszła jakaś zmiana, lecz powiedziałem sobie, że to tylko moje nerwy. Wampir czy człowiek, okazało się, że jestem podatny na najdrobniejsze sugestie. A jednak na obrzeżach ogrodu cisy poczęły się chwiać, liście drzew poruszył lekki wietrzyk, który zesłał na nas bezszelestny deszcz drobnych, lekkich liści.
- Otwórz drzwi, Papo Legba! - zawołała Merrick, zdecydowanym gestem opróżniając do kotła drugą butelkę z rumem. - Niech święci w niebie mnie usłyszą! Niech usłyszy mnie Dziewica Maryja! Niech aniołowie nie będą w stanie odwrócić ode mnie ucha!
Głos miała niski, lecz pewny.
- Wysłuchaj mnie, święty Piotrze! - wołała. - Albo będę się modlić do Tego, który oddał nam Swego Syna, żeby zbawił nasze grzechy! Będę się modlić, żeby odwrócił się do ciebie plecami! Jestem Merrick! Mnie się nie odmawia!
Usłyszałem ciche sapnięcie Louisa.
- Teraz wy, archaniołowie, Michale i Gabrielu! - W jej głosie dźwięczał autorytet nie znoszący sprzeciwu. - Rozkazuję wam: otwórzcie bramy wieczności! Otwórzcie mi drogę do dusz, które być może wygnaliście z raju! Przyłóżcie swe ogniste miecze do mojej sprawy! Ja jestem Merrick! Rozkazuję wam! Mnie się nie odmawia! Wezwę wszystkie duchy niebieskie, aby odwróciły się od was, jeśli się teraz zawahacie! Wezwę Boga, waszego Ojca, żeby was potępił, jak ja was potępię, jak ja gardzić wami będę, jeżeli mnie nie posłuchacie! Ja jestem Merrick! Mnie się nie odmawia!
Od posążków stojących w szopce dobiegł do nas niski pomruk, podobny do tego, jaki wydaje ziemia, kiedy drży - dźwięk, którego nikt nie jest w stanie naśladować, lecz który każdy może usłyszeć.
Znowu rozległ się szum rumu wylewanego już z trzeciej butelki.
- Pijcie z mojego kotła, wszyscy aniołowie i święci! - zaprosiła Merrick. - Pozwólcie, by moje słowa i moje ofiary uleciały ku niebu! Usłyszcie mój głos!
Usiłowałem skupić wzrok na posążkach. Czy traciłem zmysły? Zdawały się poruszać, lecz dym z kadzidła i świec gęstniał coraz bardziej. Zdawało się, że cały spektakl przybierał na intensywności: kolory zdawały się bogatsze, a odległość między nami a świątkami mniejsza, mimo że wcale się nie poruszyliśmy.
Merrick uniosła szpikulec lewą ręką i natychmiast zacięła się w prawe przedramię. Krew poczęła ciec do kotła. Jej głos przybrał na sile:
- Aniołowie, którzy pierwsi uczyliście ludzi magii, wzywam was teraz do moich celów. Wzywam was lub te duchy, które odpowiadają na wasze imiona! Chamie, synu Noego, uczniu aniołów stróży, wzywam cię teraz do moich celów! Wzywam ciebie lub tego potężnego ducha, który odpowiada na twoje imię! Mestranie, synu Chama, któryś przekazał sekrety magii swoim dzieciom i innym, wzywam cię teraz do swoich celów! Wzywam ciebie lub tego potężnego ducha, który odpowiada na twoje imię!
Ponownie zraniła się nożem, a krew ściekała z jej nagiej ręki prosto do kotła. Znowu rozległ się ten dźwięk, jak gdyby ziemia się poruszyła: niski pomruk, który nawet śmiertelne ucho zdołałoby usłyszeć. Bezradnie spoglądałem to pod swoje stopy, to na figurki świętych. Cały ołtarz lekko drżał.
- Wzywam was i ofiarowuję wam moją krew! - wołała Merrick. - Posłuchajcie mnie! Ja jestem Merrick, córka Zimnej Sandry! Mnie się nie odmawia! Nemrodzie, synu Mestrana, potężny nauczycielu magii, spadkobierco mądrości Aniołów Stróży, wzywam cię do moich celów! Wzywam ciebie lub tego potężnego ducha, który odpowiada na twoje imię! Zoroastrze, wielki nauczycielu i magiku, który przekazywałeś wielkie sekrety magii, który z gwiazd ściągnąłeś ogień, który pochłonął twoje ziemskie ciało, wzywam cię lub ducha, który odpowiada na twoje imię! Posłuchajcie mnie, wy, którzy byliście tu przede mną! Jestem Merrick, córka Zimnej Sandry! Mnie się nie odmawia!
Ponownie uniosła szpikulec i przecięła ciało na swoim przedramieniu. Długi strumień krwi popłynął do aromatycznego wywaru w kotle. Jej zapach doprowadzał mnie do szału. Dym unoszący się z mikstury szczypał mnie w oczy.
- Tak, wzywam was! Wszystkich was, najpotężniejszych, najbardziej tajemniczych, wzywam was, żebyście pomogli mi osiągnąć to, co zamierzam! Pomóżcie mi wezwać z zawieruchy te zagubione dusze, które pomogą mi w odnalezieniu Claudii, córki Agathy! Wskażcie mi te duchy czyśćcowe, które w zamian za moje modły sprowadzą mi ducha Claudii! Róbcie, jak wam każę!
Żelazny ołtarz przede mną drżał w posadach. Widziałem, jak czaszka przesuwa się nieco. Nie potrafiłem dłużej ignorować tego, co widziałem. Nie potrafiłem udawać, że nie słyszę. Maleńkie liście spadły na nas niczym popioły. Ogromne cisy poczęły kołysać się, jak gdyby lekki wietrzyk przerodził się w nawałnicę.
Usiłowałem spojrzeć na Louisa, lecz Merrick stała między nami. Ani na chwilę nie przestawała wołać:
- Wszyscy wy, potężni, rozkażcie duchowi Honey w Blasku Słońca, mojej siostry, córce Zimnej Sandry, żeby przyprowadziła mi Claudię, córkę Agathy! Honey w Blasku Słońca, rozkazuję ci! Obrócę całe niebo przeciw tobie, jeśli mi teraz nie pomożesz! Rzucę przekleństwa na twoje imię! Ja jestem Merrick! Mnie się nie odmawia!
Mimo że krew nadal płynęła po jej ręce, Merrick sięgnęła po czaszkę, leżącą na żelaznym stoliku i podniosła ją wysoko w górę.
- Honey w Blasku Słońca! Mam tu twoją czaszkę, wyjętą z grobu, w którym zostałaś pochowana. Na niej, moją ręką wypisane są wszystkie twoje imiona! Honey Isabella, córka Zimnej Sandry! Nie możesz mi odmówić! Wzywam cię i rozkazuję ci przyprowadzić do mnie Claudię, córkę Agathy! Tu i teraz, odpowiedz mi!
Było to dokładnie to, co podejrzewałem. W okropny, okrutny sposób splądrowała szczątki nieszczęsnej Honey. Jakie to okrutne i podłe! I jak długo dochowała sekretu, że posiada czaszkę własnej siostry, zrodzonej z tej samej krwi!
Odpychało mnie to i jednocześnie pociągało. Dym ze świec, płonących przed świętymi gęstniał. Zdawało się, że na ich twarzach maluje się ruch, a ich wzrok przesuwa się po nas bez ustanku. Nawet ich szaty zupełnie jakby się poruszały. W kręgu na kamiennych płytach kadzidło płonęło jasnym ogniem, rozniecane przez wiatr, który cały czas przybierał na sile.
Merrick odłożyła przeklętą czaszkę i szpikulec.
Ze stolika wzięła złoty dzbanek z miodem i wlała zawartość do złotego kielicha. Uniosła go zakrwawioną dłonią i ciągnęła:
- Ach, tak, samotne duchy! I ty, duchu Honey! I ty, duchu Claudii! Poczujcie zapach tej słodkiej ofiary... Honey, oto substancja, na cześć której zostałaś nazwana!
Wlała do kotła gęsty płyn.
Potem podniosła dzbanek mleka, wlała je do kielicha, a następnie uniosła go nad kotłem. W lewą rękę znowu schwyciła szpikulec.
- To także jest ofiara dla was! Jakże cudowna dla waszych zdesperowanych zmysłów! Chodźcie tu i wdychajcie zapach ofiary. Pijcie ten miód i mleko! Pijcie je z dymu, który unosi się nad moim kotłem. Macie, daję je wam w kielichu, w którym niegdyś znajdowała się krew naszego Pana. Bierzcie i pijcie ją. Nie odmawiajcie mi. Ja jestem Merrick, córka Zimnej Sandry! Chodź do mnie, Honey! Rozkazuję, przyprowadź mi Claudię! Mnie się nie odmawia!
Louis odetchnął głośno.
W kręgu pomiędzy posągami pojawił się amorficzny kształt, mroczna postać. Poczułem, że serce we mnie zamiera; moje oczy z wysiłkiem wpatrywały się w zjawę. Miała ona postać Honey; wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy, gdy ujrzałem ją wiele lat temu. Migotała i drżała w gorącym powietrzu, podczas gdy Merrick nadal powtarzała:
- Bliżej, Honey, podejdź bliżej! Przyjdź na moje wezwanie! Gdzie jest Claudia, córka Agathy? Przyprowadź ją tu, do Louisa de Pointe du Laca. Rozkazuję ci. Mnie się nie odmawia!
Postać była już prawie materialna! Zobaczyłem znajome żółte włosy, które na tle płonących z tyłu świec wydawały się przezroczyste, i białą sukienkę, która była znacznie bardziej wyrazista, niż kontur ciała. Byłem nazbyt zdumiony, żeby się modlić, czego i tak Merrick mi zabroniła. Słowa nawet nie powstały na moich wargach.
Nagle Merrick odłożyła czaszkę. Odwróciła się i schwyciła Louisa za lewą rękę.
Zobaczyłem, jak wyciąga jego biały nadgarstek nad kocioł. Szybkim ruchem przecięła mu nadgarstek. Znowu sapnął, po czym obfity strumień lśniącej, wampirzej krwi polał się swobodnie do kotła.
Louis w żaden sposób nie potrafiłby się jej przeciwstawić. Bez słowa wpatrywał się w postać Honey.
- Honey, moja ukochana siostro! - rzekła Merrick. - Przyprowadź Claudię. Przyprowadź Claudię dla Louisa de Pointe du Laca! Ja jestem Merrick, twoja siostra! Rozkazuję ci! Honey, pokaż nam swoją moc! - Jej głos stał się niski, zachęcający. - Honey, pokaż nam swoją niezmierzoną potęgę! Przyprowadź nam tu Claudię!
Ponownie nacięła nadgarstek Louisa, gdyż nadnaturalne ciało zasklepiło się zaraz po tym, jak je nacięła, a potrzeba jej było więcej krwi.
- Skosztuj tej krwi, którą rozlewamy dla ciebie, Claudio! Wzywam cię teraz! Wzywam tylko ciebie! Chcę, żebyś się tu pojawiła!
Ponownie otwarła ranę.
Teraz jednak podała szpikulec Louisowi, a sama ujęła w dłonie lalkę.
Przeniosłem wzrok z Merrick na niemal materialną postać Honey, tak mroczną, tak odległą, tak nieludzko nieporuszoną.
- Twoja własność, słodka Claudio! - zawołała Merrick. Wyciągnęła gałązkę z ognia i podpaliła nieszczęsną laleczkę, która nieledwie eksplodowała w płomieniach. Mała twarzyczka natychmiast poczerniała. Mimo to Merrick nadal trzymała ją w obu dłoniach.
Postać Honey nagle poczęła się rozmywać.
Merrick wrzuciła płonącą zabawkę do kotła, po czym ujęła kartkę z pamiętnika i znowu przemówiła:
- Twoje słowa, moja słodka Claudio! Przyjmij tę ofiarę, przyjmij ten dar, przyjmij to oddanie! - Zanurzyła kartkę w płomieniach i trzymała ją nad kotłem, dopóki całkiem nie spłonęła.
Popioły spadły do kotła. Ponownie ujęła szpikulec.
Postać Honey już ledwie majaczyła w powietrzu, a potem jakby uleciała z wiatrem. Świece przed figurkami świętych zapłonęły dziko.
- Claudio, córko Agathy! - powtórzyła Merrick. - Rozkazuję ci, przybądź do mnie! Stań się materialna i odpowiedz mi z zaświatów! Odpowiedz swojej służebnicy Merrick! Wszyscy wy, aniołowie i święci, Błogosławiona Maryjo, zawsze Dziewico, nakłoń Claudię, żeby odpowiedziała na moje wezwanie.
Nie potrafiłem oderwać wzroku od zadymionych ciemności. Honey zanikła, lecz coś innego zajęło jej miejsce. Mroki nocy stężały w kształt mniejszej postaci, wyraźnie przybierając na sile. Postać ta zdawała się wyciągać do nas małe ramiona, podchodząc do stołu, za którym staliśmy. To małe stworzenie unosiło się nad ziemią; jej oczy błyszczały na tej samej wysokości, co nasze, a małe stopki odpychały się od powietrza. Zbliżała się ku nam i stopniowo widzieliśmy coraz więcej szczegółów. Drobne dłonie i kaskady lśniących, złotych włosów.
To była Claudia, dziecko z dagerotypu, biała twarzyczka i delikatna postać, oczy ogromne i świetliste, skóra lśniąca, a białe szatki lekkie i powiewające na wietrze.
Cofnąłem się o krok. Nie potrafiłem się powstrzymać, lecz postać także się zatrzymała. Pozostała zawieszona w powietrzu, z ramionami luźno, swobodnie opadającymi wzdłuż tułowia. Była równie materialna w przyćmionym świetle jak Honey wiele lat temu.
Na jej drobnej twarzyczce widać było miłość i rozsądek. To było dziecko, żyjące dziecko. Bez wątpienia. Stało przed nami.
Zaraz też odezwało się naturalnie słodkim, dziewczęcym głosem:
- Dlaczego wezwałeś mnie, Louis? - spytała z łamiącą serce szczerością. - Dlaczego zbudziłeś mnie z uśpienia, żeby pocieszyć własną duszę? Czy nie wystarczyło ci wspomnień?
Było mi tak słabo, że miałem wrażenie, iż zaraz zemdleję. Oczy dziecka nagle obróciły się ku Merrick. W głosie nadal dźwięczał spokój.
- Zaprzestań już swych zaklęć i rozkazów. Nie tobie odpowiadam, Merrick Mayfair. Przyszłam dla tego, który stoi po twojej prawej ręce. Przychodzę, żeby zapytać, po co mnie wezwałeś, Louis? Co chcesz, żebym ci teraz dała? Czyż za życia nie dałam ci całej mojej miłości?
- Claudio - wyszeptał Louis udręczonym głosem. - Gdzie przebywa twoja dusza? Czy odnalazła spokój, czy wędruje po przestworzach? Czy chcesz, żebym przyszedł do ciebie? Claudio, jestem na to gotowy. Claudio, chcę być z tobą.
- Ty? Chcesz przyjść do mnie? - spytało dziecko. Jej głos zabrzmiał mrocznie. - Ty, po tych wszystkich latach szkolenia mnie w okrucieństwie, myślisz, że po śmierci chcę być z tobą? - Głos nadal miał słodkie brzmienie, jak gdyby wypowiadał miłosne zaklęcia. - Gardzę tobą, zły ojcze - dodała. Z małych ust wyrwał się okropny śmiech. Potem zaś dziecko dodało szeptem, przywoławszy na twarz najczulszy wyraz: - Zrozum mnie, ojcze: za życia nigdy nie potrafiłam znaleźć słów, żeby powiedzieć wam prawdę. - Słyszałem oddech; rozpacz zagościła na jej obliczu. - W tym bezmiernym miejscu nie znajduję użytku dla zaklęć. Cóż może dla mnie znaczyć, że kiedyś, w szalonym, gorączkowy życiu, obdarzaliście mnie miłością?
Mówiła spokojnie, ze wzruszającą prostotą, jak gdyby chciała go pocieszyć:
- Chcesz ode mnie jakichś zapewnień - szeptała ze zdumieniem, a jej szept stawał się coraz cichszy. - Ja zaś, z sercem zimnym tak bardzo, jak tylko jesteś sobie w stanie wyobrazić, potępiam cię... potępiam cię za to, że odebrałeś mi życie... potępiam cię za to, że nie miałeś zmiłowania nad moim śmiertelnym istnieniem... potępiam cię za to, że widziałeś we mnie tylko to, co widziały twoje oczy i niezaspokojone żyły... potępiam cię za to, że sprowadziłeś mnie do piekła, które tak dostatnio dzieliłeś z Lestatem.
Mała postać podsunęła się bliżej i jej świetlista twarzyczka wraz z ogromnymi oczyma znajdowała się teraz bezpośrednio nad kotłem. Małe dłonie zacisnęły się, lecz nie podniosły. Uniosłem rękę. Chciałem dotknąć tego kształtu, tak wydawał się materialny! A jednak cofałem się przed nim, chroniąc siebie i Louisa, jeśli to w ogóle było możliwe.
- Wziąć twoje życie, owszem - ciągnęła Claudia z bezbrzeżną czułością, a wzrokiem zamglonym. - Żebyś oddał je przez wzgląd na moją pamięć? Czemu nie? Z chęcią zmusiłabym cię, żebyś oddał mi ostatni oddech. Ale zrób to dla mnie w bólu, Louis. Zadaj sobie cierpienie, żebym zobaczyła twojego ducha w kłębowisku innych dusz.
Louis wyciągnął ku niej rękę, lecz Merrick złapała go za nadgarstek i odepchnęła.
Dziecko zaś ciągnęło, niespiesznie, głosem, w którym brzmiała czułość i ukojenie:
- Och, jakże widok twojego cierpienia ogrzałby moją duszę! Och, jakże przyspieszyłby moją nie kończącą się wędrówkę! Nigdy nie zostałabym tu, żeby być przy tobie! Za nic bym tego nie chciała! Nigdy nie odszukałabym się w otchłani!
Na jej twarzy, kiedy patrzyła na niego, malowała się wyłącznie ciekawość. Na jej obliczu zupełnie nie było widać nienawiści.
- Jaka duma - szepnęła. - Ileż dumy trzeba było, żebyś wezwał mnie ze swojego świata cierpienia! Ileż dumy trzeba, żeby sprowadzić mnie tu, abym odpowiedziała na twoje pospolite pytania!
Znowu rozległ się ten mrożący krew w żyłach śmiech.
- Jak strasznie musisz się użalać nad sobą, że zupełnie się mnie nie boisz! Przecież ja, gdybym zawładnęła tą czarownicą, albo kimkolwiek innym, własnymi rękami odebrałabym ci życie!
Uniosła małe rączki do twarzy, jak gdyby miała się zaraz rozpłakać, lecz natychmiast prawie je opuściła.
- Umrzyj dla mnie, mój drogi - szepnęła drżącym głosem. - Chyba mi się to spodoba. Spodoba mi się równie bardzo, co cierpienie Lestata, które teraz ledwie pamiętam. Zdaje mi się, że mogę znowu poznać smak przyjemności... poznam go, nawet jeśli przez krótką chwilę, dzięki twojemu bólowi. A teraz, jeśli już ze mną skończyliście, jeśli skończyliście z moimi zabawkami i wspomnieniami, wypuśćcie mnie i pozwólcie mi wrócić do mego zapomnienia. Nie potrafię przypomnieć sobie warunków mojego potępienia. Boję się pojąć znaczenia wieczności. Wypuśćcie mnie.
Nagle rzuciła się do przodu, małą rączką schwyciła jadeitowy szpikulec z żelaznego stolika i ogromnym susem dopadła Louisa, po czym wbiła mu go w pierś.
Padł na ołtarz, z dłonią przyciśniętą do rany; zawartość kotła wylała się na kamienie, Merrick zaś wycofała się z przerażeniem. Ja sam nie potrafiłem się poruszyć.
Krew tryskała z serca Louisa. Jego twarz była wykrzywiona z bólu, usta otwarte a oczy zaciśnięte.
- Wybacz mi - szepnął. Jęknął z ogromnego bólu.
- Wracaj do piekła! - wykrzyknęła nagle Merrick. Podbiegła do unoszącej się w powietrzu postaci i wyciągnęła ku niej ręce nad kotłem, lecz Claudia bez wysiłku wymknęła się jej, nadal trzymając w dłoniach szpikulec. Uniosła prawą rękę i uderzyła nią Merrick; jej biała twarzyczka nadal była bardzo spokojna, bez cienia emocji.
Merrick zachwiała się na stopniach; schwyciłem ją pod ramię i przytrzymałem.
Dziecko ponownie odwróciło się do Louisa i uniosło jadeitowy szpikulec w obu dłoniach. Na przodzie białej sukienki miała ciemną plamę po cieczy z kotła. Zupełnie się tym nie przejmowała.
Zawartość wywróconego kotła, wylała się na kamienne płyty tarasu.
- Myślałeś, że ja cierpię, ojcze? - spytała Claudia cicho, tym samym głosem małej dziewczynki. - Czy wydaje ci się, że śmierć uwolniła mnie od całego mojego bólu? - Małym paluszkiem dotknęła czubka jadeitowego narzędzia. - Tak właśnie myślałeś, prawda, ojcze? - Mówiła cicho, powoli. - Chciałeś, gdy ta kobieta spełni swoje zadanie, przyjąć z moich ust jakieś pocieszenie. Wierzysz, że Bóg dałby ci to, prawda? Po wszystkich tych latach pokuty wydawało ci się, że zasługujesz na rozgrzeszenie.
Louis nadal trzymał się za ranę, mimo że ciało już zaczęło się goić, a krew płynęła znacznie wolniej.
- Bramy niebios nie mogą być dla ciebie zamknięte, Claudio - rzekł, a w jego oczach zabłysły łzy. Głos miał silny i pewny. - To byłoby zbyt koszmarne jak dla...
- Dla kogo, ojcze? - przerwała mu wpół zdania. - Byłoby to zbyt okrutnie dla ciebie? Ja cierpię, ojcze. Cierpię i wędruję po zaświatach! Nic nie wiem, a wszystko, co kiedyś znałam, wydaje mi się iluzją! Nie mam nic, ojcze. Moje zmysły nie są nawet wspomnieniem! Tu nie mam kompletnie nic!
Jej głos był coraz słabszy, lecz cały czas bardzo wyraźny. Na jej małej twarzy pojawił się wyraz zdumienia.
- Myślałeś, że opowiem ci dziecinne bajki o aniołach Lestata? - spytała niskim, miłym głosem. - Myślałeś, że namaluję ci wizję pięknego nieba i jego pałaców i pięknych posiadłości? Myślałeś, że zaśpiewam ci jakąś legendarną pieśń, której nauczyła mnie Gwiazda Poranna? Nie, ojcze, nie otrzymasz ode mnie takiego ukojenia.
Urwała, a po chwili kontynuowała:
- A kiedy podążysz za mną, ja znowu będę stracona, ojcze. Jak mam ci obiecać, że będę tu, aby dać świadectwo twoim szlochom i łzom?
Obraz zaczął się rozmywać. Ogromne oczy spoczęły na mnie, a potem na Merrick. Następnie wróciły do Louisa. Bladła. Szpikulec wypadł z jej rąk i spadł z brzękiem na kamienną podłogę; roztrzaskał się przy tym na pół.
- Chodź, Louis - rzekła słabo; jej wypowiedź zlewała się z cichym szumem drzew. - Chodź ze mną do tego koszmarnego miejsca. Zostaw za sobą te pocieszenia... zostaw swoje bogactwo, swoje sny i skąpane we krwi przyjemności. Zostaw swoje wiecznie głodne oczy. Zostaw to wszystko, mój ukochany, i przejdź do niepokojącego, niematerialnego świata.
Światło już nie oświecało jej rozmytych konturów. Ledwie widziałem rozciągnięte w uśmiechu usteczka.
- Claudio, błagam cię - odezwał się Louis. - Merrick, nie pozwól jej odejść w niepewną ciemność. Merrick, pomóż jej! Pokaż jej drogę!
Lecz Merrick nawet się nie poruszyła. Louis odwrócił się od niej w pośpiechu i spojrzał na blednącą zjawę.
- Claudio! - wykrzyknął. Z całej duszy chciał powiedzieć coś więcej, lecz zabrakło mu przekonania. Wypełniał go smutek. Czułem go. Widziałem go na jego twarzy.
Merrick cofnęła się; patrzyła przez otwory w jadeitowej masce, a lewą dłoń miała uniesioną, jak gdyby chciała się bronić przed ciosami ducha.
- Chodź do mnie, ojcze - szepnęło dziecko, lecz teraz jej głos był bezdźwięczny, pozbawiony uczucia. Obraz był przezroczysty, ledwie widoczny.
Kontury małej twarzyczki prawie już się rozmyły. Tylko oczy zachowały swój blask.
- Chodź do mnie - szepnęła. - Chodź do mnie. Zrób to bardzo boleśnie, jako ofiarę. Nigdy mnie nie odnajdziesz. Chodź.
Ciemny kształt pozostał w powietrzu jeszcze przez parę chwil, a potem w przestrzeni zapanowała pustka. Na podwórku został już tylko ołtarz i wysokie, spokojne drzewa.
Już jej nie widziałem. Co się stało ze świecami? Wszystkie zgasły. Z kadzidła została już tylko sadza na kamiennych płytach tarasu. Wiatr ucichł. Z gałęzi drzew wolno spłynęła chmura liści, a w powietrzu czuć było kłujące zimno.
Jedynie odległe gwiazdy świeciły w mrokach nocy. Chłód przenikał przez moje ubranie i nieprzyjemnie dobierał się do ciała.
Louis spoglądał w ciemności z wyrazem nieopisanego żalu. Zaczął drżeć. Łzy nie płynęły mu po twarzy, lecz jedynie stały w jego ogromnych, pełnych zdumienia oczach.
Nagle Merrick zerwała jadeitową maskę, po czym przewróciła oba stoły i trójnóg, rozsypując ich zawartość po ziemi. Maskę rzuciła w krzaki przy schodach na tyłach domu.
W przerażeniu przyglądałem się czaszce Honey, leżącej pomiędzy odrzuconymi przedmiotami. Z mokrych węgli unosił się gorzki, gryzący dym. W płynie z kotła widać było szczątki spalonej lalki. Wysadzany klejnotami kielich toczył się przez chwilę.
Merrick złapała Louisa obiema rękami.
- Chodź do środka - powiedziała. - Odejdź teraz z tego koszmarnego miejsca. Chodź ze mną do środka, gdzie możemy zapalić lampy. Chodź do środka, gdzie będzie ciepło i bezpiecznie.
- Nie, nie teraz, moja kochana - odparł. - Muszę cię opuścić. Och, obiecuję, że wrócę do ciebie. Ale pozwól, żebym teraz został sam. Przyjmij wszelkie moje obietnice, które uspokoją twoje serce. Przyjmij moje podziękowania. Pozwól mi jednak odejść.
I odszedł cienistą alejką, odsuwając z drogi liście bananowców. Szedł coraz szybciej i szybciej, dopóki całkiem nie zniknął nam z oczu, dopóki nie zniknął w mrokach znajomej i niezmiennej nocy.
Zostawiłem ją zwiniętą w kłębek na łóżku Wielkiej Nananne we frontowym pokoju.
Wróciłem do ogrodu, podniosłem kawałki roztrzaskanego szpikulca i jadeitową maskę, którą znalazłem pękniętą na pół. Jakże kruchy jest cienki jadeit! Jak złe były moje intencje, jak fatalny rezultat!
Przedmioty te przyniosłem ze sobą do domu. Nie potrafiłem zmusić się do ujęcia w przesądne dłonie czaszki Honey w Blasku Słońca.
Kolekcję fragmentów jadeitu położyłem na ołtarzu w sypialni, pomiędzy świeczkami w szklanych pojemniczkach, a następnie usiadłem obok Merrick i objąłem ją mocno.
Obróciła się i położyła mi głowę na ramieniu. Skórę miała rozpaloną i pachniała słodko. Chciałem obsypać ją pocałunkami, lecz wiedziałem, że nie mogę poddać się temu impulsowi, tak samo jak nie mogę poddać się mroczniejszemu pożądaniu, aby zgrać rytm krwi, pulsującej w jej żyłach, z rytmem mojej krwi.
Biała, jedwabna sukienka pokryta była zakrzepłą krwią. Widziałem także strupy na jej prawym przedramieniu.
- Nie powinnam była tego robić, nigdy nie powinnam była tego robić - powiedziała cichym, niespokojnym głosem. Jej piersi przyciskały się do mnie delikatnie. - To było szaleństwo. Wiedziałam, co się stanie. Wiedziałam, że stan jego umysłu tylko przyciągnie nieszczęście. Wiedziałam o tym. A teraz straciliśmy go. Został zraniony, jest już stracony dla nas obojga.
Podniosłem ją tak, żebym mógł spojrzeć jej w oczy. Jak zwykle, jej zimny zielony wzrok zaskoczył mnie i oczarował, lecz teraz nie mogłem stracić dla niej głowy.
- Ale wierzysz, że to była Claudia? - spytałem.
- O, tak - odparła. Oczy nadal miała zaczerwienione od płaczu. Zobaczyłem stojące w nich łzy. - To była Claudia - oświadczyła. - Lub ten duch, który teraz nazywa siebie Claudia, lecz słowa, które wypowiedziała? To były kłamstwa!
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Dokładnie tak samo, jak wiem, kiedy człowiek mnie okłamuje. Dokładnie tak samo, jak wiem, kiedy ktoś czyta innemu w myślach i żeruje na jego słabości. Duch był wrogo nastawiony... ten duch, którego przywołaliśmy do naszej rzeczywistości. Był skołowany. I kłamał.
- Wcale nie czułem, żeby kłamał - zaprotestowałem.
- Czy nie rozumiesz - odparła - że ona tylko ubrała w słowa najokropniejsze strachy i koszmarne myśli Louisa? Jego umysł pełen był werbalnych instrumentów, dzięki którym można było doprowadzić go do rozpaczy. Znalazł swoje powołanie. I kimkolwiek jest... cudem świata, koszmarem czy stworem potępionym, teraz jest już dla nas stracony. Dla nas obojga.
- Dlaczego ten duch nie mógł mówić tylko prawdy? - spytałem.
- Żaden duch nigdy nie mówi tylko prawdy - odparła z przekonaniem. Grzbietem dłoni otarła zaczerwienione oczy. Podałem jej moją lnianą chusteczkę, którą przycisnęła do oczu. Potem znowu popatrzyła na mnie. - Kiedy wzywa się ducha, on prawie nigdy nie mówi prawdy. Prawdę mówi tylko wtedy, kiedy przychodzi z własnej woli.
Zrozumiałem, o co jej chodzi. Słyszałem już kiedyś tę teorię. Słyszał ją każdy członek Talamaski. Duchy, kiedy sieje wzywa, stają się zwodnicze. Duchy, które przybywają z własnej woli, posiadają nieco dobrych chęci. Lecz tak naprawdę żadnemu duchowi nie wolno ufać. Była to prawda stara jak świat. Lecz teraz ani nic nie wyjaśniała, ani nie przynosiła pocieszenia.
- W takim razie, jeśli masz rację, jej wizerunek nieskończoności był fałszywy - rzekłem.
- Owszem, dokładnie tak mówię - odparła. Wytarła nos w chusteczkę. Nagle zaczęła drżeć. - On jednak nigdy tego nie zaakceptuje. Te kłamstwa były zbyt podobne do tego, w co on prawie wierzy.
Nie odezwałem się. Słowa ducha były zbyt podobne do tego, w co ja sam wierzyłem.
Ponownie oparła głowę na mojej piersi i lekko oplotła mnie ramionami. Tuliłem ją i wpatrywałem się w mniejszy ołtarz, stojący pomiędzy frontowymi oknami; przyglądałem się cierpliwym twarzom najróżniejszych świętych.
Ogarnął mnie dziwny nastrój, w którym dość wyraźnie wyczuwałem wszystkie długie lata mojego życia. Podczas tej po - droży tylko jedna rzecz zawsze pozostawała niezmienna, bez względu na to, czy byłem młodym kapłanem candomble w brazylijskiej dżungli, czy wampirem skradającym się po ulicach Nowego Jorku w towarzystwie Lestata. Tą jedyną stałą było podejrzenie - i nie ma sensu temu zaprzeczać - że poza tym ziemskim życiem nie ma nic innego.
Oczywiście nie raz zmieniałem zdanie. Przekonałem się do tak zwanych cudów - duchów i wampirycznej krwi. Jednakże w ostatecznym rozrachunku bałem się, że nie ma nic, nic może poza „bezdenną czernią”, którą ten duch, wściekły i okrutny duch, opisał.
Owszem, wierzę, że możemy się błąkać. Czepianie się kurczowo ziemi przez jakiś czas po śmierci wcale nie wykracza poza naukowo udowodnioną rzeczywistość - dusza z pewnością jest jakąś formą energii oddzielonej od ciała, która może zaplątać się w pole energetyczne, spowijające naszą planetę. To wcale nie jest takie znowu niewyobrażalne. Lecz wcale nie oznacza nieśmiertelności. Nie oznacza piekła ani raju. Nie oznacza sprawiedliwości ani odkupienia. Nie oznacza ekstazy ani nieskończonego cierpienia.
Wampiry z kolei są materialnymi cudami, lecz zwróćcie uwagę na to, jak niesłychanie materialistyczny i jak niewielki jest to cud.
Wyobraźcie sobie noc, kiedy jeden z nas zostanie pochwycony i ostrożnie przywiązany do stołu w jakimś laboratorium, zabezpieczony namiotem tlenowym, bezpieczny od promieni słoń - ca, dzień i noc bez różnicy, pod migotliwym, fluorescencyjnym światłem.
Leżałby tam, ten bezradny przedstawiciel gatunku Nosferatu, wykrwawiający się do tubek i probówek, podczas gdy lekarze mierzyliby jego długowieczność, jego niezmienność, jego połączenie z niezwykłym, pozbawionym wieku duchem, i na koniec obdarzyliby go długą naukową łacińską nazwą.
Amel, pradawny duch, który - wedle opowieści naszych najstarszych braci - organizuje i łączy nas wszystkich, pewnego dnia zostanie sklasyfikowany jako siła podobna do tej, która organizuje maleńkie mrówki w ogromne i skomplikowane kolonie lub wspaniałe pszczoły w ich niesłychanie złożone i piękne społeczeństwa wewnątrz uli.
Jeśli umrę, możliwe, że nie będzie już nic. Jeśli umrę, mogę się błąkać. Jeśli umrę, mogę nawet nie wiedzieć, co się stało z moją duszą. Światła wokół mnie - ciepło, o którym duch dziecka mówił tak kusząco - to ciepło zwyczajnie zniknie.
Skłoniłem głowę. Palce lewej dłoni przycisnąłem mocno do skroni, a prawe ramię zacisnąłem mocniej wokół Merrick, która nagle wydała mi się delikatna i bezcenna.
Mój umysł wrócił do mrocznego zaklęcia i niesłychanie pięknego ducha, który pojawił się w kręgu. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy duch uniósł rękę, a Merrick krzyknęła i straciła równowagę. Rozpamiętywałem pięknie wykrojone wargi dziecka i lśniące oczy oraz niski, melodyjny głos. Wróciłem myślami do całej wizji.
Oczywiście, że jest możliwe, aby to rozpacz Louisa posłużyła za paliwo dla jej cierpienia. Równie dobrze mogłaby to być moja własna rozpacz. Jak bardzo ja sam chciałem wierzyć w skomplikowaną opowieść Lestata o aniołach lub w wizję Armanda? Ile z tego było moim własnym wyobrażeniem, stworzonym po to, żeby utulić ból zatraconego i nieodżałowanego ludzkiego sumienia, które nadal chciało wierzyć w stworzyciela wiatrów, przypływów, księżyca i gwiazd?
Nie mógłbym zakończyć mojej ziemskiej egzystencji. Bałem się, równie mocno jak każdy śmiertelnik, że w ten sposób mógłbym zrezygnować z jedynego naprawdę magicznego doświadczenia, jakie jest nam dane. Pomysł, że Louis może przestać istnieć, napełniał mnie przerażeniem - zupełnie jak gdybym zobaczył piękny trujący kwiat, który spadł ze swej tajemniczej gałązki w dżungli i został rozdeptany czyimś butem.
Czy bałem się o niego? Nie byłem pewien. Kochałem go i chciałem, żeby teraz był z nami w tym pokoju. Naprawdę. Nie byłem jednak pewien, czy mógłbym wbrew jego woli namówić go na pozostanie na tym świecie choćby przez kolejne dwadzieścia cztery godziny. Niczego nie byłem pewien. Chciałem, żeby został moim towarzyszem, lustrem dla moich emocji, świadkiem mojego estetycznego rozwoju... Owszem. Chciałem tego wszystkiego. Chciałem, żeby był łagodnym i cichym Louisem, którego znałem. A jeśli wolałby nas opuścić, gdyby naprawdę odebrał sobie życie, wychodząc na światło słoneczne, znacznie trudniej byłoby mi żyć na tym świecie.
Merrick poczęła się trząść na całym ciele. Nie potrafiła pohamować łez. Oddałem się pożądaniu, całowałem ją i wdychałem słodki zapach jej skóry.
- No już, już, kochanie - szeptałem.
Chusteczka, którą trzymała w zaciśniętej dłoni, była już tylko małym, mokrym kłębkiem.
Wstałem i uniosłem Merrick w ramionach. Odciągnąłem grubą białą narzutę i położyłem ją w czystej pościeli. Nie zdejmowałem z niej zakrwawionej sukienki. Było jej zimno i była przerażona. Włosy miała splątane. Zobaczyłem, jak zapada się w miękkich poduszkach. Pocałowałem ją w powieki, zmuszając tym samym do zamknięcia oczu.
- Odpoczywaj, kochanie - powiedziałem. - Zrobiłaś tylko to, o co cię poprosiłem.
- Nie zostawiaj mnie jeszcze - odparła ochryple. - Chyba że wydaje ci się, że możesz go odnaleźć. Jeśli wiesz, gdzie go szukać, odnajdź go. W przeciwnym razie zostań tu ze mną, tylko przez chwilę.
Wyszedłem na korytarz w poszukiwaniu łazienki i szybko znalazłem ją na samym końcu; było to spore pomieszczenie urządzone z przepychem, z niewielkim kominkiem i ogromną wanną na pazurzastych łapach. Była tu też pokaźna sterta czystych, białych, frotowych ręczników, czego można się było spodziewać pośród otaczającego zbytku. Zwilżyłem róg jednego z nich i wróciłem do sypialni.
Merrick leżała na boku z podciągniętymi do piersi kolanami i zaciśniętymi mocno dłońmi. Słyszałem, że z jej ust dobiega cichy szept.
- Daj, wytrę ci krew - szepnąłem i nie czekając na jej przyzwolenie, zacząłem zmywać zakrzepłą krew z jej prawego przedramienia. Długie szramy biegły od łokcia aż do nadgarstka, były jednak dość płytkie. Jedna zaczęła krwawić, kiedy ją potarłem, lecz przycisnąłem ją lekko i po chwili przestała.
Suchym końcem ręcznika otarłem twarz Merrick, a potem rany, które były już zasklepione i czyste.
- Nie mogę tu tak zostać - odezwała się Merrick. Pokręciła głową. - Muszę zabrać kości z podwórka. Nie powinnam była przewracać ołtarza.
- Cicho - odparłem. - Ja je przyniosę.
Sama myśl o tym napawała mnie obrzydzeniem. Jednak zrobiłem to.
Wróciłem na miejsce zbrodni. Mroczne podwórko wydawało się nienaturalnie spokojne. Zgaszone świeczki przed figurkami świętych przypominały o śmiertelnych grzechach i naszych uczynkach.
Z kłębowiska rzeczy, które spadły z przewróconych żelaznych stołów, podniosłem czaszkę Honey w Blasku Słońca. Poczułem nagły dreszcz, który przebiegł mi po rękach, lecz złożyłem to na karb mojej wyobraźni. Podniosłem żebro pokryte intrygującymi runami, lecz nie chciałem czytać, co jest tam napisane. Przyniosłem je z powrotem do domu, do pokoju.
- Połóż je na ołtarzu - powiedziała Merrick. Usiadła na łóżku i zsunęła ciężką kołdrę.
Nie miała już na sobie przesiąkniętej krwią białej sukienki, rzuciła ją na podłogę.
Miała na sobie jedynie jedwabną koszulkę, przez którą z łatwością widziałem duże, różowe sutki. Na koszulce także były zacieki z krwi. Ramiona miała proste, a piersi wysoko osadzone, ramiona miała tak krągłe, że patrzenie na nie sprawiało mi przyjemność.
Podszedłem, żeby podnieść sukienkę z podłogi. Chciałem do końca ją oczyścić. Chciałem doprowadzić wszystko do porządku.
- Nie powinnaś być tak przerażona, to koszmarnie niesprawiedliwe - powiedziałem.
- Nie, zostaw sukienkę - odparła, chwytając mnie za nadgarstek. - Zostaw ją i usiądź tu obok mnie. Weź mnie za rękę i porozmawiaj ze mną. Ten duch kłamał, przysięgam. Musisz mi uwierzyć.
Ponownie usiadłem obok niej na łóżku. Chciałem być jak najbliżej niej. Pochyliłem się i pocałowałem jej pochyloną głowę. Żałowałem, że tak dokładnie widzę jej piersi, i zastanawiałem się, czy młodsze wampiry - te przemienione, zanim jeszcze dostatecznie długo cieszyły się męskim śmiertelnym życiem - wiedzą, jak bardzo tego rodzaju cielesne szczegóły potrafią rozpraszać uwagę. Oczywiście wraz z rozkojarzeniem wzrastało we mnie także pożądanie krwi. Niełatwo było mi tak bardzo ją kochać, a jednocześnie nie zakosztować jej duszy poprzez jej krew.
- Dlaczego muszę ci uwierzyć? - spytałem łagodnie.
Zanurzyła palce we włosach i odgarnęła je z czoła.
- Bo musisz - rzekła namiętnie, choć cicho. - Musisz zrozumieć, że ja wiedziałam, co robię. Musisz mi uwierzyć, że potrafię odróżnić ducha, który kłamie, od takiego, który mówi prawdę. To coś, ten duch, który udawał, że jest Claudią... to było coś bardzo potężnego, musiało być, skoro zdołało podnieść szpikulec i zranić nim Louisa. Założę się, że był to duch, który nienawidził go tylko dlatego, że Louis jest martwy, a jednak może chodzić po świecie. To był duch, który poczuł się obrażony samą naturą wampirów. Lecz słowa, które wypowiadał, czerpał z myśli Louisa.
- Jak możesz być tego taka pewna? - spytałem, wzruszając ramionami. - Bóg jeden wie, że chcę, abyś miała rację. Lecz ty sama wezwałaś Honey... czy Honey nie jest zatracona w tej samej rzeczywistości, którą opisał duch Claudii? Czy obecność Honey nie udowadnia, że nie ma tam nic lepszego dla żadnej z nich? Widziałaś postać Honey przed ołtarzem... - Skinęła głową. - I z tej samej rzeczywistości, z tego samego wymiaru, wezwałaś Claudię.
- Honey chciała zostać wezwana - odparła Merrick, spoglądając na mnie. Gwałtownym gestem znowu odgarnęła włosy z czoła. - Honey zawsze jest w pobliżu. Honey czeka na mnie. To dlatego wiedziałam z całą pewnością, że mogę ją wezwać. Ale co z Zimną Sandrą? Co z Wielką Nananne? Co z Aaronem Lightnerem? Kiedy otworzyłam drzwi, żaden z tych duchów się nie pojawił. Oni już dawno odeszli w stronę światła, Davidzie. Gdyby tak nie było, już dawno daliby mi znać. Czułabym ich obecność dokładnie tak samo, jak czuję obecność Honey. Czułabym ich, jak Jesse Reeves czuła Claudię, kiedy w mieszkaniu na Rue Royale usłyszała muzykę.
To ostatnie zdanie zdumiało mnie. Bardzo zaskoczyło. Potrząsnąłem głową w energicznym przeczeniu.
- Merrick, ty coś przede mną ukrywasz - rzekłem, decydując, że muszę porozmawiać z nią szczerze. - Wezwałaś Wielką Nananne. Myślisz, że nie pamiętam, co się zdarzyło kilka nocy temu? Tej samej nocy, kiedy spotkaliśmy się w kawiarence przy Rue St. Anne?
- Tak? Co z tamtą nocą? - spytała. - Co chcesz mi powiedzieć?
- Może sama nie wiesz, co się wydarzyło? - mruknąłem. - Czy to możliwe? Rzuciłaś czar, lecz sama nie miałaś pojęcia, jak był silny?
- Davidzie, mów jasno i rzeczowo - odpowiedziała. Oczy miała już spokojniejsze i przestała tak drżeć. Bardzo się z tego cieszyłem.
- Tamtej nocy, po naszym spotkaniu, rzuciłaś na mnie urok, Merrick. W drodze powrotnej do domu na Rue Royale wszędzie cię widziałem. Wszędzie, Merrick. A potem zobaczyłem Wielką Nananne.
- Wielką Nananne? - spytała przytłumionym głosem, w którym słychać było ogromne zdumienie. - Co masz na myśli, mówiąc, że zobaczyłeś Wielką Nananne?
- Kiedy dotarłem do bramy naszego domu - wyjaśniłem - za kratami dostrzegłem dwa duchy. Jeden był obrazem ciebie, jak miałaś jakieś dziesięć lat, jak wtedy, kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, a drugim była Wielka Nananne w swojej flanelowej koszuli nocnej. Wyglądała jak tamtego dnia, kiedy ją widziałem... ten jeden jedyny raz, w dniu jej śmierci. Te dwa duchy stały w naszej bramie i rozmawiały ze sobą, bardzo poufale i cichutko, a oczy cały czas miały utkwione we mnie. Kiedy podszedłem do nich, znikły.
Przez moment Merrick nie odzywała się. Oczy miała zwężone, a wargi rozchylone, jak gdyby myślała nad czymś ogromnie skupiona.
- Wielka Nananne - szepnęła na koniec.
- Dokładnie tak, jak ci powiedziałem, Merrick - rzekłem.
- Czy mam teraz rozumieć z twoich słów, że to nie ty ją przywołałaś? Wiesz, co się stało potem, prawda? Wróciłem do hotelu Windsor Court, do pokoju, w którym cię zostawiłem. Znalazłem cię na łóżku pijaną w trupa.
- Nie musisz nazywać tego tak czarującym określeniem - warknęła ze złością. - Owszem, wróciłeś i zostawiłeś dla mnie liścik.
- Lecz kiedy już go napisałem, ponownie zobaczyłem Wielką Nananne, w hotelu, stała w drzwiach do twojej sypialni. Obserwowała mnie wyniośle, Merrick. Jej postawa i sama obecność były wyzywające. Był to całkiem rzeczywisty duch. Nieomal materialny. Wytrzymał przez kilka chwil, naprawdę mrożących krew w żyłach chwil. Merrick, czy mam rozumieć, że to należało do twojego czaru?
Przez długi czas siedziała w milczeniu, z dłońmi nadal zaplątanymi we włosy. Uniosła kolana i przycisnęła je do piersi. Jej ostry wzrok ani na moment nie opuszczał moich oczu.
- Wielka Nananne - szepnęła. - Mówisz prawdę. Oczywiście, że tak. I myślałeś, że to ja wezwałam moją matkę chrzestną? Myślałeś, że poprosiłam ją, aby ci się ukazała?
- Merrick, widziałem figurkę świętego Piotra. Widziałem moją chusteczkę z kroplami krwi, leżącą przed nim. Widziałem świecę, którą mu zapaliłaś. Widziałem dary. To ty rzuciłaś urok.
- Owszem, kochany - odpowiedziała szybko, zaciskając rękę na mojej dłoni, jak gdyby chciała mnie uciszyć. - Rzuciłam na ciebie urok, to prawda. Chciałam, żebyś mnie pragnął, żebyś nie mógł myśleć o niczym innym, żebyś wrócił do mnie, jeśli zaistnieje choćby najdrobniejsza wątpliwość w twojej głowie. To był tylko drobny urok, Davidzie. Przecież wiesz, o czym mówię. Chciałam zobaczyć, co się stanie teraz, kiedy jesteś wampirem. I widzisz, co się stało? Nie poczułeś obsesyjnej miłości, lecz zacząłeś widzieć mnie. Twoja siła jest ogromna, to wszystko, Davidzie. A potem napisałeś ten ostry liścik. Kiedy go przeczytałam, chyba się nawet roześmiałam.
Urwała, mocno zaniepokojona. Oczy miała utkwione w jakimś punkcie. Była pogrążona we własnych myślach.
- A Wielka Nananne? - nalegałem. - Nie wezwałaś jej?
- Nie potrafię wezwać mojej matki chrzestnej - odpowiedziała poważnie, a kiedy znowu na mnie popatrzyła, jej oczy zwęziły się. - Ja modlę się do niej, Davidzie, nie rozumiesz? Modlę się do Zimnej Sandry i do Oncle Vervaina. Ich już nie ma przy nas. Żadnego z moich przodków. Modlę się do nich, przebywających w niebie tak, jak mogłabym modlić się do aniołów i świętych.
- Mówię ci, że widziałem jej ducha.
- A ja mówię ci, że sama nigdy go nie widziałam - szepnęła. - Mówię ci, że oddałabym wszystko, żeby ją zobaczyć.
Spojrzała na moją dłoń, tę, którą trzymała w swojej ręce, ścisnęła ją lekko, po czym puściła. Podniosła dłonie do skroni i znowu zagłębiła palce we włosy.
- Wielka Nananne odnalazła światło - rzekła, jak gdyby chciała mnie przekonać, lecz wcale na mnie nie patrzyła. Potem powtórzyła: - Wielka Nananne przebywa w świetle. Mówię ci: wiem, że tak jest...
Spojrzała w mrok dokoła, a potem jej oczy powędrowały do ołtarza z jego długim rzędem migotliwych świec.
- Nie wierzę, że przyszła - szepnęła. - Nie wierzę, że oni wszyscy znajdują się w jakimś niematerialnym wymiarze! Nie, mówię ci, że nie wierzę w to! Nie wierzę w nic tak koszmarne - go... nie wierzę, że dusze wszystkich, którzy odeszli są zagubione w ciemnościach. Nie, nie chcę w to wierzyć.
- Doskonale w takim razie - powiedziałem, przez chwilę jedynie pragnąc ją pocieszyć; aż nadto wyraźnie pamiętałem dwa duchy stojące za bramą: staruszkę i mała dziewczynkę. - Wielka Nananne przybyła z własnej woli. Sama wcześniej powiedziałaś... że duchy mówią prawdę tylko wtedy, kiedy przychodzą z własnej woli. Wielka Nananne chciała, żebym zostawił cię w spokoju. Tyle mi powiedziała. I możliwe, że znowu przyjdzie, jeśli nie naprawię wyrządzonej ci krzywdy. Jeśli nie zostawię cię w spokoju.
Merrick milczała, zapewne zastanawiając się nad całą sprawą.
Przez ten czas przyglądałem się jej uważnie, ona zaś nie okazywała żadnych uczuć ani tego, jakie są jej zapatrywania na całe zdarzenie. W końcu ponownie ujęła mnie za rękę. Przycisnęła ją do ust i pocałowała. Było to boleśnie słodkie.
- Davidzie, mój ukochany Davidzie - szepnęła. - Teraz mnie zostaw.
- Nie, nawet o tym nie myśl. Nie zrobię tego, chyba że to absolutnie konieczne.
- Ależ ja chcę, żebyś poszedł - odparła. - Nic mi nie będzie samej.
- Wezwij zarządcę - powiedziałem. - Chcę, żeby został na terenie posiadłości aż do świtu.
Sięgnęła na nocny stolik i wzięła telefon komórkowy - najnowszy model, jeden z tych, co to są nie większe od portfela. Wybrała odpowiedni numer, a po chwili usłyszałem pełen szacunku głos po drugiej stronie:
- Oczywiście, proszę pani, natychmiast. To mnie usatysfakcjonowało.
Wstałem. Poszedłem na środek pokoju i ogarnęło mnie poczucie samotności.
Obróciłem się i spojrzałem na Merrick, która nadal siedziała z kolanami podciągniętymi do piersi, głową opartą na kolanach i ramionami zaplecionymi wokół nóg.
- Czy teraz też znajduję się pod działaniem uroku, Merrick?
- spytałem nawet łagodniej, niż zamierzałem. - Nie chcę zostawiać cię samej, moja ukochana. Nie mogę znieść takiej myśli, lecz wiem, że musimy się rozstać. Może spotkamy się jeszcze raz, może dwa. Ale nie więcej.
Zaskoczona, podniosła na mnie wzrok, w którym widziałem strach.
- Sprowadź go do mnie, Davidzie - poprosiła. - W imię Boga, musisz to zrobić. Muszę zobaczyć się z Louisem i porozmawiać z nim. - Odczekała chwilę, a kiedy jej nie odpowiedziałem, dodała: - Jeśli zaś idzie o mnie i o ciebie, nie mów tak, jak byśmy mogli zwyczajnie się pożegnać. Davidzie, ja tego nie zniosę. Musisz mnie zapewnić...
- Nie będzie to nagłe - przerwałem jej. - I nie bez twojej wiedzy. Ale nie możemy tego ciągnąć, Merrick. Jeśli będziemy kontynuować tę znajomość, stracisz wiarę w siebie i we wszystko, co ma dla ciebie znaczenie. Uwierz mi, wiem coś o tym.
- Lecz tobie nigdy się to nie przydarzyło, ukochany - odparła z wielkim przekonaniem, jak gdyby wszystko sobie przemyślała. - Byłeś szczęśliwy i niezależny, kiedy wampir Lestat cię przemienił. Sam mi to powiedziałeś. Czy nie masz do mnie choć tyle zaufania, Davidzie? Każde z nas jest inne.
- Wiedz, że cię kocham, Merrick - powiedziałem cicho.
- Nie żegnaj się ze mną, Davidzie. Chodź tu, pocałuj mnie . i wróć do mnie jutro.
Podszedłem do łóżka i wziąłem ją w ramiona. Pocałowałem ją w oba policzki, a potem, pod wpływem silnego, grzesznego impulsu, pocałowałem jej piersi i cofnąłem się, z nozdrzami wypełnionymi jej zapachem, wściekły na siebie.
- Do zobaczenia, kochana - powiedziałem. Wyszedłem i skierowałem się do domu na Rue Royale.
Kiedy doszedłem do naszego mieszkania, Louis już tam był. Wchodząc po schodach czułem jego obecność. Z nocy zostało nam zaledwie kilka godzin do świtania, lecz byłem tak szczęśliwy na jego widok, że poszedłem bezpośrednio do salonu, gdzie stał przy oknie, spoglądając na dół, na Rue Royale.
Pokój pełen był zapalonych lamp, a obrazy Maneta i Matissa prawie krzyczały ze ścian.
Zdjął zakrwawione ubrania i teraz miał na sobie zwyczajny, czarny, bawełniany golf i czarne spodnie. Buty, które miał na nogach, były mocno sfatygowane, lecz kiedyś z pewnością piękne.
Kiedy wszedłem do pokoju, obrócił się, a ja wziąłem go w ramiona. Przy nim mogłem pozwolić sobie na wybuch czułości, który tak gorączkowo powstrzymywałem w obecności Merrick. Tuliłem go do siebie i całowałem tak, jak całują się mężczyźni, kiedy są sami: całowałem jego czarne włosy i zielone oczy, całowałem jego pełne wargi.
Po raz pierwszy w naszym wspólnym życiu czułem przypływ tak ogromnej miłości do niego, ogromnej czułości. Coś innego jednak sprawiło, że stężał, jak gdyby wbrew swojej woli. Ból w piersi spowodowany raną.
- Powinienem był pójść z tobą - powiedziałem. - Nie powinienem był ci pozwolić odejść samotnie, lecz czułem, że ona mnie potrzebuje. Więc zostałem z nią. Musiałem tak postąpić.
- Oczywiście, że tak - odparł. - Nie pozwoliłbym ci jej opuścić. Ona potrzebowała cię znacznie bardziej niż ja. Nie przejmuj się tą raną. Już się goi. Mam za sobą dostatecznie wiele dziesiątków lat na diabelskiej drodze, żeby zagoiła się w ciągu kilku nocy.
- To nieprawda i wiesz o tym - zaprzeczyłem. - Pozwól, że dam ci trochę mojej krwi... jest niesłychanie potężna. Nie odwracaj się ode mnie. Posłuchaj mnie. Jeśli nie chcesz napić się mojej krwi, pozwól przynajmniej, żebym wylał ją na ranę.
Był głęboko poruszony. Siedział w fotelu z łokciami opartymi na kolanach. Nie widziałem jego twarzy. Zająłem fotel obok niego i czekałem.
- Powiedziałem ci, że rana się zagoi - szepnął.
Porzuciłem więc ten temat. Cóż innego mogłem uczynić? A jednak widziałem, że rana sprawia mu wielki ból. Poznawałem to po jego gestach, po tym, jak jego ruchy traciły grację i płynność.
- A ten duch? Co o nim sądzisz? - spytałem. - Pozwól, że usłyszę to z twoich ust, zanim powiem ci, co czuła Merrick i co ja widziałem.
- Wiem, co wy oboje myślicie - odrzekł. Wreszcie podniósł wzrok i odchylił się na fotelu. Po raz pierwszy dostrzegłem ciemną plamę krwi na jego golfie. Rana była paskudna. Nie podobała mi się. Nie podobał mi się widok krwi na jego ubraniu dokładnie tak samo, jak nie podobał mi się widok krwi na ubraniu Merrick. Bardzo kocham ich oboje.
- Sądzicie, że ten duch karmił się moimi strachami - rzekł spokojnie. - Wiedziałem, że tak powiecie, zanim jeszcze zaczęliśmy całą tę sprawę. Ale, widzisz, jaja zbyt dobrze pamiętam. Znam sposób, w jaki mówiła. Znam jej zwroty i wyrażenia, znam jej akcent i intonację. To była Claudia. Przyszła z ciemności, dokładnie tak, jak powiedziała... przybyła do nas z koszmarnego miejsca, gdzie nie znalazła spokoju.
- Znasz wszystkie moje argumenty. - Potrząsnąłem głową. - I co teraz zrobisz? Cokolwiek planujesz, nie możesz zrobić tego, nie mówiąc mi, co zamierzasz.
- Wiem, przyjacielu. Jestem tego świadom - odpowiedział. - Musisz więc wiedzieć, że nie zostanę z wami zbyt długo.
- Louis, błagam cię...
- Davidzie, jestem zmęczony - przerwał mi. - Zamienię tylko jeden ból na drugi. Widzisz, jest coś, co Claudia powie - działa, a czego ja nie potrafię zapomnieć. Zapytała, czy oddałbym dla niej swoje zbytki? Pamiętasz?
- Nie, stary przyjacielu. Wszystko ci się pomieszało. Ona zapytała, czy oddałbyś swoje wygody dla śmierci, lecz nigdy nie obiecywała, że i ona tam będzie. Oto mi właśnie chodzi! Jej tam nie będzie! Dobry Boże, przez ile lat w Talamasce studiowałem zjawy i duchy! Przez ile lat przekopywałem się przez zeznania świadków, którym pojawiały się duchy, którzy stali się ich ofiarami. Możesz wierzyć, w co tylko chcesz na temat wieczności i życia po śmierci. To nie ma znaczenia. Lecz jeśli już raz wybierzesz śmierć, Louis, nigdy nie będziesz mógł wrócić do życia. To nie kwestia wiary. Błagam cię, nie podejmuj tej decyzji. Zostań dla mnie, jeśli nie chcesz zostać tu z żadnego innego powodu. Zostań dla mnie, ponieważ ja cię potrzebuję. Zostań dla Lestata, bo on także ciebie potrzebuje.
Oczywiście moje słowa wcale go nie zaskoczyły. Przyłożył lewą rękę do piersi i lekko przycisnął. Grymas bólu wykrzywił mu twarz.
Potrząsnął głową.
- Dla ciebie i dla Lestata. Owszem. Myślałem o tym. A co z nią? Co z naszą śliczną Merrick? Czy ona także czegoś ode mnie potrzebuje?
Zdawało mi się, że chciał powiedzieć znacznie więcej, lecz nagle umilkł, zmarszczył brwi i szybko obrócił głowę na bok. Nagle wydał mi się młody i nieprawdopodobnie niewinny.
- Davidzie, słyszysz? - spytał z rosnącym podnieceniem.
- Davidzie, posłuchaj!
Nie słyszałem nic poza odgłosami miasta.
- O co chodzi, przyjacielu? - spytałem.
- Davidzie, posłuchaj tylko. Jest wszędzie dokoła. - Wstał z lewą dłonią nadal przyciśniętą do bolącego miejsca na piersi.
- Davidzie, to Claudia. To jej muzyka. To harpikord. Słyszę tę muzykę. Davidzie, ona chce, żebym przyszedł. Jestem o tym przekonany.
W okamgnieniu stanąłem na równe nogi. Ująłem go za rękę.
- Nie zrobisz tego, przyjacielu. Nie możesz zrobić tego bez pożegnania z Merrick. Bez pożegnania z Lestatem. Tej nocy nie zostało ci na to wszystko dość czasu.
Wpatrywał się w przestrzeń, oczarowany i ukojony. Oczy miał zeszklone, a jego twarz przybrała łagodny wyraz.
- Znam tę sonatę. Pamiętam ją. Och, ona ją uwielbiała, ponieważ Mozart napisał ją, kiedy sam był jeszcze dzieckiem. Nie słyszysz jej, prawda? Ale kiedyś ją słyszałeś. Przypomnij sobie. Jest taka piękna, a ona gra tak szybko... moja Claudia.
Roześmiał się, oszołomiony. W oczach stanęły mu łzy.
- Słyszę śpiew ptaków. Posłuchaj. Słyszysz, jak śpiewają w swoich klatkach? Wszyscy... wszyscy nasi bracia, którzy o niej słyszeli, uważają ją za pozbawioną serca, ale ona wcale taka nie była. Ona tylko zdawała sobie sprawę z rzeczy, których ja się nauczyłem dopiero po wielu, wielu dekadach. Znała tajemnice, których może nauczyć jedynie cierpienie...
Jego głos zamilkł. Delikatnie wyswobodził się z mojego uścisku i stanął na środku pokoju. Obrócił się, jak gdyby muzyka go otaczała.
- Nie rozumiesz, jaka ona jest dla mnie dobra? - szepnął. - To cały czas trwa. Davidzie, muzyka staje się coraz gwałtowniejsza. Claudio, słucham cię... - Urwał. Obrócił się, wpatrując się w przestrzeń, choć jego oczy nic nie widziały. - Claudio, już wkrótce dołączę do ciebie.
- Louis - przerwałem mu. - Jest prawie ranek. Chodź ze mną.
Stał w bezruchu z pochyloną głową. Ręce opadły mu wzdłuż tułowia. Wyglądał na nieskończenie smutnego i pokonanego.
- Czy muzyka umilkła? - spytałem.
- Owszem - szepnął. Powoli podniósł wzrok, przez chwilę zagubiony, a potem wziął się w garść. Spojrzał na mnie. - Dwie noce nie będą mieć znaczenia, prawda? Wtedy będę mógł podziękować Merrick. Dam jej obrazek. Może przyda się Talamasce.
Gestem wskazał na pobliski stolik, który stał nieopodal kanapy. Na blacie dostrzegłem otwarty dagerotyp przedstawiający Claudię. Chciałem zamknąć wieczko, lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Wiedziałem, że nie mogę dopuścić, aby ten mały obrazek wpadł w ręce Talamaski. Nie mógłbym dopuścić do takiego kontaktu, nie wspominając już o pozostawieniu tak potężnego przedmiotu w rękach Merrick i jej podobnych. Nie mogłem dopuścić, żeby członkowie Talamaski zaczęli badać to, co się stało dzisiejszej nocy.
Nic jednak nie powiedziałem.
On zaś stał jak poprzednio, elegancki w swej wypłowiałej czerni. Elegancki mężczyzna z krwawymi łzami powoli zasychającymi na policzkach, co nadawało mu koszmarny wygląd. Znowu wpatrywał się w przestrzeń, nie czując ciepła mojego współczucia, odcinając się od jakiegokolwiek pocieszenia, które mógłbym mu dać.
- Spotkamy się jutro - rzekłem. Skinął głową.
- Ptaki także już ucichły - szepnął. - Nie potrafię nawet zanucić tej melodii. - Wyglądał na zrozpaczonego.
- W tym miejscu, które ona opisała, wszystko pozostaje w bezruchu - rzekłem z desperacją. - Pomyśl o tym, Louis. I spotkajmy się tu jutro w nocy.
- Dobrze przyjacielu. Już ci to obiecałem - odparł lekko rozkojarzonym tonem. Zmarszczył brwi, jak gdyby usiłował przypomnieć sobie coś konkretnego. - Muszę podziękować Merrick, i tobie, rzecz jasna, stary przyjacielu, za to, że zrobiłeś wszystko, o co cię prosiłem.
Wspólnie wyszliśmy z domu.
Louis poszedł do miejsca, w którym odpoczywa za dnia, a którego lokalizacja jest mi nieznana.
Miałem więcej czasu niż on. Podobnie jak Lestat, mój potężny stwórca, pierwsze promienie świtu nie wyganiają mnie jeszcze na spoczynek. Słońce musi stać całkiem nad horyzontem, żeby zmusić mnie do zapadnięcia w wampiryczny sen.
Miałem więc jeszcze ponad godzinę, choć ptaki poczęły się już budzić w konarach drzew rosnących w Kwaterze, a kiedy dotarłem do śródmieścia niebo zmieniło kolor z ciemnogranatowego na jasnopurpurowy odcień świtu, który podziwiałem przez kilka chwil, zanim wszedłem do zakurzonego budynku i wspiąłem się po schodach.
Wewnątrz starego klasztoru panował spokój. Nawet szczury się wyniosły. Grube ceglane ściany były zimne, mimo że w powietrzu na zewnątrz czuć było wiosnę. Moje kroki jak zawsze odbijały się echem po korytarzach. Robiłem to celowo. Uważałem, że przez szacunek dla Lestata powinienem poinformować go w ten sposób o moim przybyciu.
Ogromny dziedziniec był pusty. Ptaszki śpiewały głośno w wielkich drzewach na Napoleon Avenue. Zatrzymałem się, żeby wyjrzeć przez jedno z okien na piętrze. Jakże chciałbym móc przespać dzień na jednej z wysokich gałęzi rosnącego tu wielkiego dębu! Cóż za szalona myśl, lecz może, gdzieś daleko od bólu, którego wszyscy tu doświadczamy, gdzieś głęboko w jakimś nie zamieszkanym lesie, mógłbym zbudować sobie ciemny i gruby kokon schowany pomiędzy gałęziami i mieszkać w nim, niczym zły owad, który budzi się jedynie na żer.
Myślałem o Merrick. Nie mogłem wiedzieć, co jej przyniesie nadchodzący właśnie dzień. Bałem się o nią. Pogardzałem sobą. I strasznie jej pragnąłem. Pragnąłem także Louisa. Chciałem, żeby byli moimi towarzyszami, było to samolubne pragnienie, a jednak wydawało mi się, że nikt nie może istnieć bez najbliższych, a o to mi chodziło.
Wreszcie wszedłem do wielkiej kaplicy o białych ścianach. Wszystkie witrażowe okna były z konieczności zasłonięte czarną materią, ponieważ Lestat nie mógł opuścić tego pomieszczenia, żeby na czas dnia udać się do jakiejś podziemnej kryjówki.
Żadne świece nie paliły się przed stojącymi tu i ówdzie posążkami świętych.
Znalazłem Lestata tam gdzie zawsze; leżał na lewym boku, niczym śpiący człowiek, z fiołkowymi oczami otwartymi szeroko, wsłuchując się w melodię pięknej muzyki fortepianowej, która wylewała się z czarnej maszyny ustawionej tak, żeby bez końca odtwarzała mały krążek.
Jak zwykle na włosach i ramionach Lestata osiadał kurz. Przerażało mnie, że widzę drobinki kurzu także na jego twarzy.
Czy przeszkodziłbym mu, gdybym chciał je zetrzeć? Nie wiedziałem, lecz mój smutek był ołowiany i bezgraniczny.
Usiadłem obok niego.
Usiadłem tak, żeby mógł mnie widzieć. Potem bezczelnie wyłączyłem muzykę. Pospiesznie, głosem bardziej wypełnionym przerażeniem, niż mi się to wydawało możliwe, opowiedziałem mu całą historię.
Opowiedziałem mu o wszystkim - o mojej miłości do Merrick i o jej mocy. O prośbie Louisa. A także o duchu, który do nas przybył. Opowiedziałem mu o tym, jak Louis słuchał muzyki Claudii. A także o tym, że w ciągu kilku najbliższych nocy postanowił nas opuścić.
- Nie wiem, co może go powstrzymać - powiedziałem. - Nie zaczeka, aż się obudzisz, mój najdroższy przyjacielu. On chce odejść. I nic nie mogę zrobić, żeby nakłonić go do zmiany decyzji. Mogę błagać go, żeby zaczekał, aż wydobrzejesz, lecz nie wydaje mi się, żeby on chciał czekać. Boi się, że straci odwagę. Bo tak naprawdę to o to chodzi... o jego odwagę. Teraz ma odwagę, żeby z tym skończyć. A tego od tak dawna mu brakowało.
Zagłębiłem się w szczegóły. Opowiedziałem mu o tym, jak Louis słuchał muzyki, której ja nie mogłem usłyszeć. Ponownie opisałem nasz seans. Możliwe, że opowiedziałem mu szczegóły, które wcześniej pominąłem.
- Czy to naprawdę była Claudia? - spytałem. - Kto może nam odpowiedzieć na takie pytanie?
Potem zaś pochyliłem się, pocałowałem Lestata i szepnąłem:
- Tak bardzo cię teraz potrzebuję. Potrzebuję cię... choćby po to, żebyś się z nim pożegnał.
Cofnąłem się i przyjrzałem jego śpiącemu ciału. Nic się nie zmieniło, nie wyczuwałem żadnej zmiany.
- Kiedyś się obudziłeś - rzekłem. - Obudziłeś się, kiedy Sybelle zagrała dla ciebie swoją muzykę, ale potem, samolubnie, znowu zapadłeś w sen, zabierając tę muzykę z sobą. Oto, jak się zachowałeś, Lestat, samolubnie! Zostawiłeś nas samych, Louisa i mnie! Zostawiłeś nas, i to jest niesprawiedliwe. Musisz się ocknąć, mój ukochany panie, musisz zbudzić się dla Louisa i dla mnie.
Na jego gładkiej twarzy nie zagościł żaden wyraz. Ogromne fiołkowe oczy były zbyt szeroko otwarte, jak na martwego człowieka. Jednak jego ciało nie dawało żadnego znaku życia.
Pochyliłem się nad nim i przycisnąłem ucho do jego zimnego policzka. Choć jako jego potomek nie potrafiłem czytać mu w myślach, z pewnością potrafiłbym wyczuć, co się dzieje z jego duszą.
Lecz niczego nie usłyszałem. Nic nie wyczułem. Ponownie włączyłem muzykę.
Pocałowałem go i zostawiłem znowu samego. Wróciłem do mojego legowiska, chętniej niż kiedykolwiek witając pełen zapomnienia sen.
Następnej nocy udałem się na poszukiwanie Merrick.
W jej domu w starej dzielnicy było ciemno i głucho. Jedynie zarządca został na terenie posiadłości. Bez problemu wspiąłem się na drugie piętro nad szopą i przekonałem się, że staruszek siedzi grzecznie w swoim fotelu, popija piwo i ogląda coś na ogromnym kolorowym telewizorze.
Wyjątkowo mnie to zaniepokoiło. Merrick prawie obiecała mi spotkanie, a gdzie indziej mielibyśmy się spotkać, jeśli nie w jej starym domu?
Musiałem ją odnaleźć. Bez wytchnienie szukałem jej po mieście, posługując się wszelkimi telepatycznymi umiejętnościami, jakie posiadałem.
Louisa także nigdzie nie było. Wracałem do mieszkania przy Rue Royale ze cztery razy, w przerwach w poszukiwaniu Merrick. Ani razu nie zastałem tam Louisa, a nic nie wskazywało na to, żeby w ogóle się w nim pojawiał.
W końcu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, lecz powodowany desperacją, zbliżyłem się do Dębowego Raju, aby przekonać się, czy nie znajdę tam Merrick.
Zajęło mi to zaledwie kilka chwil. Stałem w gęstym dębowym zagajniku kawałek na północ od budynku i stamtąd dostrzegłem jej niewielką postać w bibliotece.
Merrick siedziała w tym samym starym, skórzanym fotelu, który zajęła jako dziecko pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy. Zwinięta na popękanej, starej skórze, wydawała się drzemać, lecz kiedy się zbliżyłem, moje doskonale wyczulone, wampirze zmysły potwierdziły, że jest pijana. Na podłodze obok niej widziałem szklankę i butelkę rumu Flor de Cana. Obie były puste.
Jeśli zaś idzie o pozostałych członków Talamaski, to jeden z nich był w tym samym pomieszczeniu, szukał czegoś na półkach bardzo spokojnie, wręcz rutynowo, pozostali zaś przebywali w swoich pokojach na piętrze.
Nie mogłem podejść tu do Merrick. Dokładnie zdawałem sobie sprawę z faktu, że ona sama mogła tak właśnie to zaplanować. I jeśli faktycznie tak było, mogło to mieć na celu ochronę jej zdrowia psychicznego, czemu byłem jak najbardziej przychylny.
Darowałem sobie przyglądanie się temu sielankowemu spektaklowi - Merrick leżącej bez przytomności i bez świadomości, kręcących się wokół pozostałych członków Zakonu - podjąłem poszukiwanie Louisa. Przetrząsałem miasto od jednego krańca po drugi, bez żadnego skutku.
Godziny przed świtaniem zastały mnie w ciemnej kaplicy, spacerującego w tę i z powrotem przed pogrążoną we śnie postacią Lestata. Wyjaśniałem mu, że Merrick udała się w bezpieczne miejsce, Louis zaś zniknął z powierzchni ziemi.
W końcu usiadłem na zimnej marmurowej podłodze, dokładnie tak samo, jak poprzedniej nocy.
- Wiedziałbym, prawda? - spytałem mojego śpiącego mistrza. - Gdyby Louis zakończył swój żywot, wiedziałbym o tym? Jakoś bym to poczuł, nieprawdaż? Gdyby to się stało wczorajszego ranka, poczułbym to, zanim jeszcze zamknąłbym oczy.
Lestat nie odpowiedział, a w jego postaci i mimice nie dostrzegłem nic, co mogłoby dać mi nadzieję, że kiedykolwiek mi odpowie.
Czułem się tak, jak gdybym gorączkowo przemawiał do jednego z posągów świętych.
Kiedy druga noc minęła dokładnie tak samo jak poprzednia, byłem już bardzo zdenerwowany.
Nie wyobrażałem sobie, co Merrick robiła za dnia, lecz w nocy znowu leżała pijana w bibliotece - samotna postać odpoczywająca w ogromnym fotelu, ubrana w piękną suknię z czerwonego jedwabiu. Z bezpiecznej odległości przyglądałem się, jak do biblioteki wchodzi jeden ze starszych członków Zakonu - którego dawno temu dobrze znałem i kochałem - i okrywa śpiącą Merrick białym, wełnianym kocem.
Umknąłem, żeby nie wyczuli mojej obecności.
Szukając Louisa, przemierzałem te dzielnice, które należały do jego ulubionych, i przekląłem siebie, za to, że nazbyt mocno go szanowałem, żeby nauczyć się czytać mu w myślach, nazbyt mocno go szanowałem, żeby nauczyć się wyczuwać jego obecność. Przekląłem swoją głupotę za to, że nie zmusiłem go do złożenia obietnicy, że o określonej porze przyjdzie spotkać się ze mną w mieszkaniu przy Rue Royale.
Nadeszła trzecia noc.
Poddałem się i doszedłem do wniosku, że Merrick nadal nie będzie robić nic poza odurzaniem się rumem w typowy dla niej sposób. Poszedłem bezpośrednio na Rue Royale z zamiarem napisania listu do Louisa na wypadek, gdyby zatrzymał się tam w czasie, kiedy ja właśnie będę przemierzać miasto.
Byłem zrozpaczony. Wydawało mi się już całkiem prawdopodobne, że Louis przestał istnieć w swej ziemskiej postaci, że pozwolił, aby światło dnia skremowało go dokładnie tak, jak tego chciał, i że słowa, które napiszę, nigdy nie zostaną przez niego odczytane.
Mimo to usiadłem za eleganckim biurkiem Lestata w salonie na tyłach domu, za biurkiem, które stoi odwrócone w stronę pokoju i napisałem pospiesznie:
„Musisz ze mną porozmawiać. Pozwól mi porozmawiać z Tobą. Nie postępujesz ze mną sprawiedliwie. Tak bardzo się o Ciebie niepokoję. Pamiętaj, że ja zrobiłem to, o co mnie prosiłeś. W pełni z Tobą współpracowałem. Oczywiście kierowały mną także osobiste pobudki. Jestem gotów się do tego przyznać. Tęskniłem za nią. Teraz serce mi pęka na myśl o niej. Musisz jednak dać mi znać, co się z Tobą dzieje”.
Ledwie skończyłem pisać mój inicjał, D., podniosłem wzrok i dostrzegłem Louisa, stojącego w drzwiach na korytarz.
Wyglądał całkiem normalnie; drugie czarne włosy miał wy - szczotkowane i ułożone. Stał i patrzył na mnie wyczekująco, a ja poczułem przyjemne zaskoczenie. Odetchnąłem i rozparłem się wygodnie na fotelu.
- No i tylko popatrz na siebie! A ja szukałem cię po całym mieście jak jakiś szaleniec! - powiedziałem. Przyjrzałem się jego eleganckiemu, szaremu, flanelowemu garniturowi i ciemno - fioletowemu krawatowi. Ze zdumieniem dostrzegłem pierścienie na jego dłoniach. - Skąd cała ta niezwykła uwaga poświęcona własnej osobie? - spytałem. - Mów do mnie, stary. Jeszcze chwila, a odejdę od zmysłów.
Potrząsnął głową i gestem długiej, szczupłej dłoni nakazał mi milczenie. Usiadł naprzeciw mnie, po drugiej stronie pokoju, i popatrzył na mnie.
- Nigdy dotąd nie widziałem cię tak elegancko ubranego - dodałem. - Zapierasz dech w piersi. Co się stało?
- Nie wiem - odparł, nieomal ostro. - Ty musisz mi to powiedzieć. - Wykonał niecierpliwy gest. - Chodź tu, Davidzie. Usiądź obok mnie. Usiądź blisko mnie.
Zrobiłem, o co mnie poprosił.
Nie tylko wyglądał bardzo elegancko, ale także dyskretnie pachniał jakimś męskim zapachem. Oczy błyszczały mu nerwowo.
- Nie mogę myśleć o niczym innym, poza nią, Davidzie. To jest tak, jak gdybym nigdy nie kochał Claudii - zwierzył mi się łamiącym głosem. - Mówię jak jest... to tak, jakbym do tej pory nie znał ani miłości, ani żalu. To tak, jak gdybym był niewolnikiem Merrick. Bez względu na to, co robię i dokąd idę, myślę tylko o niej. Kiedy piję krew, ofiara w moich ramionach zamienia się w Merrick. Cii, nie mów nic, dopóki nie skończę! Myślę o niej, kiedy leżę w mojej trumnie, zanim wzejdzie słońce. Myślę o niej, kiedy się budzę. Muszę iść do niej... Kiedy tylko się nakarmię, muszę iść w pobliże Domu Zakonnego Talamaski, żeby ją zobaczyć. Owszem, Davidzie, chodzę do miejsca, do którego dawno temu zabroniłeś nam chodzić. Chodzę tam. Byłem tam poprzedniego wieczora i dwie noce temu także... widziałem cię tam. Żyję tylko dla niej. Jej widok za tymi wysokimi oknami tylko mnie rozpala, Davidzie. Ja jej pragnę. Jeśli ona wkrótce stamtąd nie wyjdzie, to mówię ci, że nawet wbrew własnemu rozsądkowi, wejdę tam po nią. Choć przysięgam ci, że nie wiem, czego od niej chcę, poza tym, żeby być z nią.
- Przestań, Louis, zaraz wyjaśnię ci, co się stało...
- Jak, u diabła, możesz wyjaśnić coś podobnego? Pozwól, że powiem wprost - ciągnął gorączkowo. - Pozwól, że przyznam ci się, że to wszystko zaczęło się w chwili, kiedy pierwszy raz ją ujrzałem. Wiedziałeś o tym. Dostrzegłeś to. Usiłowałeś mnie ostrzec. Ale ja nie miałem pojęcia, że te uczucia będą tak intensywne. Byłem pewien, że potrafię je kontrolować. Dobry Boże, iluż śmiertelnikom zdołałem się oprzeć przez te dwa stulecia! Ileż razy odwróciłem się plecami do jakiejś udręczonej duszy, która przyciągała mnie tak mocno, że chciało mi się płakać?
- Przestań, Louis! Wysłuchaj mnie!
- Ja jej nie skrzywdzę, Davidzie. Przysięgam. Nie chcę jej krzywdzić. Nie mogę znieść myśli, że mógłbym pić jej krew, jak niegdyś piłem krew Claudii... och, jakiż to był koszmarny błąd! Nie skrzywdzę jej, przysięgam, ale muszę się z nią zobaczyć, muszę być z nią, muszę słyszeć jej głos. Davidzie, czy potrafisz wyciągnąć ją z Dębowego Raju? Czy możesz nakłonić ją do spotkania ze mną? Czy potrafisz przerwać jej przygodę miłosną z rumem i sprawić, aby przyszła do swojego dawnego domu? Musisz to zrobić. Powiadam ci, że tracę zmysły.
Ledwie urwał, zabrałem głos i nie dałem się już powstrzymać.
- Ona cię zaczarowała, Louis! - oświadczyłem. - To urok. Teraz zamilknij i wysłuchaj mnie! Znam jej sztuczki. Znam się na magii. A magia Merrick jest równie stara jak Egipt, stara jak Rzym i Grecja. Ona cię zaczarowała, stary przyjacielu, poprzez urok sprawiła, że się w niej zakochałeś. Do diabła, nie powinienem był pozwolić jej zachować tej zakrwawionej sukienki. Nic dziwnego, że nie pozwoliła mi jej dotknąć. Była na niej także i twoja krew. Och, jakimże byłem głupcem, że nie widziałem, o co jej chodzi! Nawet rozmawialiśmy o takich urokach! Och, nie mam już do niej cierpliwości. Pozwoliłem jej zachować zakrwawioną sukienkę, a ona używa jej do czarów starych jak świat!
- Nie, to nie możliwe! - odparł Louis. - Nie akceptuję takiego wyjaśnienia. Ja ją kocham, Davidzie. Zmusiłeś mnie do użycia słów, które ciebie zranią najbardziej. Jaja kocham. Pragnę jej. Pragnę jej towarzystwa. Pragnę jej mądrości i dobroci, które w niej dostrzegłem. To żaden urok.
- Owszem, mój przyjacielu, uwierz mi - rzekłem. - Znam Merrick i znam jej czary. Ona użyła do nich twojej krwi. Nie rozumiesz? Ta kobieta nie tylko wierzy w czary, ale także rozumie magię. Możliwe, że milion śmiertelnych czarodziejów żyło i umarło w ciągu ostatniego tysiąclecia, lecz ilu z nich naprawdę znało się na czarach? Ona wie, co robi! Twoja krew wsiąkła w materiał jej sukienki! Rzuciła na ciebie czar, a ja nie wiem, jak go przerwać!
Milczał, lecz niezbyt długo.
- Nie wierzę ci - powiedział. - Nie, to nie może być prawda. To, co czuję, jest zbyt prawdziwe.
- Zastanów się, Louis. Pomyśl o tym, co ci o niej opowiadałem. O wizjach, które miałem kilka nocy temu, po naszym pierwszym spotkaniu. Pamiętasz, opowiadałem ci, że widziałem ją wszędzie...
- Ale to nie to samo. Ja mówię z głębi serca, Davidzie...
- To dokładnie to samo, stary - nalegałem. - Ja także widziałem ją wszędzie, a potem miałem wizję Claudii. Merrick przyznała, że te wizje były fragmentem uroku, który na mnie rzuciła. Opowiadałem ci o tym, Louis. Opowiedziałem ci o tym małym ołtarzu w hotelowym pokoju. O tym, jak zdobyła nieco mojej krwi, ocierając mi pot z czoła. Louis, zwróć uwagę na szczegóły.
- Ty ją demonizujesz - odpowiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Nie pozwolę na to. Ja jej tak nie postrzegam. Myślę o niej i pragnę jej. Pragnę kobiety, którą widziałem w bibliotece Domu Zakonnego. Co jeszcze chcesz mi powiedzieć? Że Merrick nie jest piękna? Że Merrick nie jest pełna słodyczy? Że to nie jest ta jedna śmiertelniczka na tysiące, którą potrafię pokochać?
- Louis, czy ty ufasz sobie w jej obecności? - spytałem.
- Owszem, ufam sobie - odparł z oburzeniem - Myślisz, że mógłbym ją skrzywdzić?
- Zdaje mi się, że nauczyłeś się już znaczenia słowa „pożądanie”.
- Ja pragnę tylko być z nią, Davidzie. Być blisko niej. Rozmawiać z nią o tym, co widziałem. Ja... - Urwał. Na chwilę mocno zacisnął powieki. - To pragnienie, ta tęsknota... one są nie do wytrzymania. Ona zaś ukrywa się w tym ogromnym domu za miastem! Nie mogę przebywać blisko niej, nie narażając Talamaski, nie nadszarpując delikatnej prywatności, od której zależy nasza egzystencja!
- Dzięki Bogu, że zostało ci choć tyle rozumu - powiedziałem z naciskiem. - Mówię ci, że to urok. Mówisz, że ufasz sobie w jej obecności, więc kiedy tylko opuści ten dom, podejdziemy do niej i zapytamy ją! Będziemy się domagać prawdy! Dowiemy się, czy to, co czujesz, to tylko urok!
- Tylko urok?! - powtórzył z pogardą. - Mówisz, że to tylko urok?! - Spojrzał mi w oczy oskarżycielsko. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak niemiłego. Nigdy dotąd nie widziałem go w podobnym nastroju. - Ty wcale nie chcesz, żebym ją kochał, nieprawdaż? To proste!
- Nie, to nie o to chodzi, naprawdę. Lecz załóżmy na chwilę, że masz rację, że to nie żaden urok, tylko twoje serce. Czy chcę, żeby rosła w tobie miłość do niej? Nie, oczywiście, że nie. Przysięgliśmy obaj, że nie skrzywdzimy tej kobiety, że nie zniszczymy jej delikatnego, śmiertelnego świata naszymi mrocznymi żądzami! Jeśli ją tak cholernie kochasz, to dotrzymaj teraz tej przysięgi, Louis! Chyba zdajesz sobie sprawę, że miłość właśnie na tym polega! Kochać ją, to znaczy zostawić ją w spokoju.
- Tego nie mogę zrobić - szepnął i potrząsnął głową. - Ona zasługuje na to, żeby wiedzieć, co czuję. Zasługuje na prawdę. Nic nigdy z tego nie wyniknie, nic nie może z tego wyniknąć, lecz ona powinna wiedzieć. Powinna wiedzieć, że jestem jej oddany, że pomogła mi w godzinach bólu, który mógł mnie zniszczyć... który nadal może mnie zniszczyć.
- To niesłychane! - powiedziałem. Byłem wściekły na Merrick. - Proponuję, żebyśmy udali się do Dębowego Raju. Musisz mi jednak pozwolić na pokierowanie wydarzeniami na miejscu. Jeśli tylko dam radę, zbliżę się do okna i postaram sieją obudzić. Możliwe, że o tak późnej porze będzie na parterze sama. Może wejdę do środka. Jeszcze parę nocy temu uważałbym podobny akt za nieusprawiedliwiony. Pamiętaj jednak, że zrobię to ja.
Skinął głową.
- Chcę być blisko niej. Ale najpierw muszę się nakarmić. Nie mogę konać z pragnienia, kiedy ją zobaczę. To byłoby nierozsądne. Chodź ze mną na łowy. Potem pójdziemy do Domu Zakonnego... i będzie już dobrze po północy.
Znalezienie ofiar nie zajęło nam wiele czasu.
Była jakaś druga nad ranem, kiedy zbliżyliśmy się do Dębowego Raju i, jak miałem nadzieję, zastaliśmy wszystkie światła zgaszone. Wszyscy spali. Ledwie kilka chwil straciłem na przeszukanie biblioteki.
Merrick tam nie było. Nie było także jej butelki z rumem i szklanki. Kiedy zaś po cichutku udałem się na górny taras, nie znalazłem jej także w sypialni.
Wróciłem do Louisa, do dębowego zagajnika, w którym na mnie czekał.
- Nie ma jej tu. Zdaje się, że się przeliczyliśmy. Musiała wrócić do swojego domu, do Nowego Orleanu. Prawdopodobnie czeka tam, aż zadziała jej urok...
- Nie możesz jej za to nie lubić - odparł Louis ze złością. - Davidzie, na miłość boską, pozwól mi pójść do niej samemu!
- Nie ma mowy - odrzekłem. Udaliśmy się do miasta.
- Nie możesz udać się do niej, kiedy jesteś na nią zły - odezwał się Louis. - Pozwól mi z nią porozmawiać. Nie możesz temu zapobiec. Nie masz prawa.
- Będę obecny przy waszej rozmowie - odpowiedziałem mu zimno i zamierzałem dotrzymać słowa.
Kiedy tylko dotarliśmy do starego domu w Nowym Orleanie, wiedziałem, że Merrick jest w środku.
Poprosiłem Louisa, żeby zaczekał, i obszedłem posiadłość - dokładnie tak samo jak przed kilku nocami - upewniając się, że odesłała zarządcę. Potem wróciłem do Louisa i powiedziałem, że możemy podejść do drzwi.
Merrick znajdowała się w sypialni. Wiedziałem, że salon niewiele dla niej znaczy. To pokój Wielkiej Nananne uwielbiała.
- Chcę wejść sam - powiedział Louis. - Możesz zaczekać tutaj, jeśli wola.
Zanim zdążyłem się zorientować był na ganku, lecz w mgnieniu oka byłem już przy nim. Otworzył frontowe drzwi; zabłysły szkiełka szybek.
Kiedy znaleźliśmy się w środku, natychmiast udał się do sypialni, a ja szedłem tuż za nim.
Zobaczyłem Merrick - śliczną jak zwykle, w pięknej czerwonej sukience. Podniosła się z bujanego fotela i rzuciła mu się w ramiona.
Każda komórka mojego ciała znajdowała się w pogotowiu, oczekując jakiegoś niebezpieczeństwa, serce zaś się we mnie łamało. W pokoju panował romantyczny, słodki nastrój stworzony przez płonące świece.
Oni kochali się, tych dwoje - Louis i Merrick - co do tego nie było wątpliwości. Patrzyłem w milczeniu, jak Louis całuje Merrick i gładzi ją po drugich włosach. Patrzyłem, jak całuje jej długą szyję.
Potem puścił ją i westchnął przeciągle.
- Urok, tak? - spytał ją, lecz to pytanie tak naprawdę było skierowane do mnie. - Nie mogę myśleć o niczym poza tobą. Bez względu na to, co robię i dokąd idę. W każdej mojej ofierze, widzę ciebie. O, pomyśl o tym, Merrick. Zastanów się nad tym, co robię, żeby żyć. Nie śnij na jawie, błagam. Pomyśl o koszmarnej cenie, którą płacę za tę moc. Pomyśl o czyśćcu, w jakim stale żyję.
- A czy ja jestem tam z tobą? - spytała. - Czy daję ci choć odrobinę pocieszenia w tym cierpieniu? Moje dni i noce bez ciebie także są czyśćcem. Rozumiem twoje cierpienie. Rozumiałam je, zanim jeszcze popatrzyliśmy sobie w oczy.
- Powiedz mu prawdę, Merrick - powiedziałem. Stałem dalej od nich, przy samych drzwiach. - Powiedz prawdę, Merrick. On będzie wiedział, jeśli skłamiesz. Czy rzuciłaś na niego urok? Nie kłam mi, Merrick.
Oderwała się od niego na chwilę i popatrzyła na mnie.
- A cóż takiego dałam tobie moimi urokami, Davidzie? Cóż to było, poza dzikimi wizjami? Czy czułeś pożądanie? - Ponownie spojrzała na Louisa. - Czego chcesz ode mnie, Louis? Usłyszeć, że moje serce należy do ciebie tak, jak twoje należy do mnie? Jeśli to czary, to rzuciliśmy je na siebie nawzajem! David wie, że mówię prawdę.
Mimo że bardzo próbowałem, nie potrafiłem doszukać się w niej choćby jednej fałszywej nutki. Znalazłem jedynie tajemnice, których nie potrafiłem odszyfrować. Zbyt dobrze strzegła swoich myśli.
- Grasz z nami w jakąś grę - powiedziałem. - O co ci chodzi?
- Nie, Davidzie, nie wolno ci do niej mówić w ten sposób - odparł Louis. - Nie będę tego tolerować. Teraz idź i pozwól mi z nią porozmawiać. Ona jest ze mną bezpieczniejsza, niż kiedykolwiek była Claudia... niż jakikolwiek śmiertelnik, który znalazł się w mojej obecności. Idź już, Davidzie. Zostaw nas samych, albo przysięgam, że będzie między nami waśń.
- Idź, Davidzie - dodała Merrick. - Daj mi tych kilka godzin z nim. Potem zrobimy, jak zechcesz. Chcę, żeby był tu teraz ze mną. Chcę z nim porozmawiać. Chcę powiedzieć mu, że duch kłamał. Muszę zrobić to powoli... potrzebuję do tego atmosfery intymności i zaufania.
Podeszła do mnie, szeleszcząc czerwonym jedwabiem. Wychwyciłem zapach jej perfum. Objęła mnie za szyję, a ja poczułem ciepło płynące z jej nagich piersi pod cienkim materiałem.
- Idź już, Davidzie, proszę - powtórzyła niskim głosem, w którym dźwięczała łagodna prośba. Na jej twarzy malowało się więcej współczucia niż kiedykolwiek.
Nigdy, podczas wszystkich tych lat naszej znajomości, pożądania jej i tęsknoty za nią, nigdy żadna inna prośba tak bardzo mnie nie zabolała.
- Idź - powtórzyłem. - Mam zostawić was dwoje, razem? Mam iść?
Przez długi czas patrzyłem jej w oczy. Jakże wydawała się cierpieć, jakże wydawała się błagać w milczeniu. A potem odwróciłem się do Louisa, który stał z wyrazem niepewności i niewinności wymalowanym na twarzy, jak gdyby jego los spoczywał w moich rękach.
- Skrzywdź ją, a przysięgam ci, że twoje życzenie śmierci zostanie spełnione - powiedziałem niskim, pełnym okrucieństwa głosem. - Powiadam ci, że jestem dość potężny, żeby zniszczyć cię w sposób, którego najbardziej się boisz.
Na jego twarzy odmalowało się ogromne zdumienie.
- Tak, przez ogień. I to powoli. Zginiesz, jeśli ją skrzywdzisz. - Urwałem, po czym dodałem: - Daję ci na to moje słowo.
Zobaczyłem, że z trudem przełyka ślinę, po czym kiwa głową. Być może chciał mi coś powiedzieć, lecz w jego oczach malował się ogromny ból. Na koniec szepnął:
- Zaufaj mi, bracie. Nie musisz grozić mi tak okropnymi słowami. Ja zaś nie potrzebuję twoich gróźb. Obaj bardzo ją kochamy.
Odwróciłem się do niej. Patrzyła na Louisa. W tej chwili był tak daleko ode mnie, jak to tylko możliwe. Pocałowałem ją czule. Ledwie na mnie spojrzała; odwzajemniła pocałunek automatycznie. Zdawała się być równie zachwycona Louisem, co on nią.
- Do zobaczenia, kochana - szepnąłem i wyszedłem z domu. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zostać, ukryć się w krzewach i szpiegować ich, kiedy będą rozmawiać. Zdawało mi się, że pozostanie w pobliżu, dla jej ochrony, jest wcale rozsądnym pomysłem. A jednak z pewnością był to pomysł, który by się jej nie spodobał.
Wiedziałaby, że ją obserwuję - wyczułaby mnie dokładnie tak samo, jak wyczuła mnie tamtej nocy kiedy przyszedłem pod okno jej sypialni w Dębowym Raju, właśnie ona, nie Louis, gdyż jej wyczulenie i czarodziejskie zdolności znacznie przekraczały wampiryczne umiejętności Louisa - i potępiłaby mnie za to, co usiłowałbym zrobić.
Kiedy pomyślałem, że mogłaby wyjść na dwór, żeby stawić mi czoła, a także o moim upokorzeniu - zarzuciłem pomysł i samotnie wyszedłem na ulicę i jak najszybciej udałem się do miasta.
Ponownie, w opuszczonej kaplicy w St. Elizabeth’s, zwierzałem się Lestatowi.
Znów byłem przekonany, że żaden duch nie zamieszkuje w tym ciele. Nie słuchał moich żalów.
Modliłem się tylko o bezpieczeństwo Merrick, o to, żeby Louis nie ryzykował mojego gniewu i żeby dusza Lestata wróciła do ciała, ponieważ potrzebowałem go. Strasznie go potrzebowałem. Czułem się samotny po tych wszystkich latach nauki, z bagażem doświadczeń i bólu.
Kiedy zostawiłem Lestata niebo już niebezpiecznie jaśniało. Udałem się do mojej kryjówki pod opuszczonym budynkiem, gdzie za dnia śpię w ołowianej trumnie.
Nie jest to niezwykłe schronienie jak na przedstawiciela naszego gatunku: smutny, stary budynek - z aktem własności na moje nazwisko - i odcinające mnie od świata żelazne drzwi piwnicy, tak ciężkie, że żaden śmiertelnik ich nie otworzy.
Leżałem w lodowatej ciemności - wieko trumny na miejscu - kiedy nagle ogarnęła mnie dziwna panika. To było tak, jak gdyby ktoś domagał się, żebym go wysłuchał, jak gdyby ktoś błagał mnie o zrozumienie i tłumaczył, że popełniłem koszmarny błąd, za który zapłacę własnym sumieniem; że zrobiłem rzecz głupią i próżną.
Było już zbyt późno, abym mógł odpowiedzieć na ten gorączkowy apel. Ranek opadł mnie, kradnąc mi ciepło i życie. Ostatnią myślą, którą pamiętam, była ta, że zostawiłem ich dwoje samych z próżności, bo mnie nie chcieli. Jak mały chłopiec dałem zawładnąć sobą dumie, i teraz za to zapłacę.
Po wschodzie słońca nadszedł zachód, a po niezmierzonym śnie przebudzenie. Od razu podniosłem dłonie do pokrywy trumny, lecz cofnąłem je.
Coś mnie zatrzymało w środku. Mimo że nie lubiłem jej ciasnoty, leżałem tam przez chwilę, pogrążony w jedynej ciemności nie do przeniknięcia dla moich wampirzych oczu.
Pozostałem, ponieważ powróciła panika, której doświadczyłem poprzedniego ranka - ta świadomość, że byłem zbyt dumny, zbyt głupi i zostawiłem Merrick sam na sam z Louisem Odnosiłem wrażenie, że powietrze wokół mnie wibruje, przedziera się przez wieko trumny i wdziera do moich płuc.
Coś poszło koszmarnie nie tak, a jednak było to nie do uniknięcia. Leżałem w bezruchu, jak gdyby skrępowany jedną z okrutnych sztuczek Merrick. Ale to nie była sztuczka ani urok. Czułem żal i smutek - a przede wszystkim ogromny, ogromny żal.
Straciłem ją dla Louisa. Oczywiście, że nic się jej nie stanie, gdyż nic na świecie nie mogłoby sprawić, żeby dał jej Mroczny Dar. Nic, nawet prośby samej Merrick. Ona zaś nigdy by o niego nie poprosiła, nie byłaby na tyle głupia, żeby zaprzepaścić swoją wyjątkową, unikalną duszę. Nie, żałowałem jedynie, że się tak pokochali, ci dwoje, których ja ze sobą poznałem, i że teraz będą dzielić między sobą to, co mogłoby należeć do Merrick i do mnie.
Cóż, nie mogłem tego tak rozpamiętywać. To już się dokonało. Muszę iść i ich teraz odnaleźć, powiedziałem sobie. Muszę iść i zobaczyć ich razem, zobaczyć, jak patrzą na siebie. Muszę też wymóc na nich jeszcze parę obietnic - co będzie niczym innym, jak wchodzeniem między ich dwoje - a potem muszę zaakceptować to, że Louis stał się dla niej najjaśniejszą gwiazdą, przy której ja już nie świeciłem nawet odbitym światłem.
Dopiero po bardzo długiej chwili otworzyłem trumnę. Wieko zaskrzypiało głośno, a ja wstałem i zacząłem wchodzić po wąskich schodkach z wilgotnej, starej piwnicy do rozpadających się pokoi na górze.
Wreszcie wszedłem do wielkiego, nie używanego pomieszczenia o ceglanych ścianach, które dawno temu służyło za sklep. Nic już nie zostało z jego dawnej świetności, poza kilkoma bardzo zakurzonymi paczkami, połamanymi półkami i grubą warstwą ziemi na starej, nierównej, drewnianej podłodze.
Stałem w wiosennym upale i kurzu, wdychając zapach pleśni i czerwonej cegły; wyglądałem przez nie myte okna wystawowe, na ulicę, jakże zapuszczoną i skąpaną w mdłym świetle smutnych latarni.
Dlaczego tak stałem?
Dlaczego nie poszedłem prosto na spotkanie z Louisem i Merrick? Dlaczego nie poszedłem się nakarmić, jeśli to krwi pragnąłem, a rzeczywiście czułem ogromne pragnienie. Dlaczego stałem samotnie w mroku, jak gdyby mój ból się nagle podwoił, a moja samotność wyostrzyła tak, że mógłbym polować, zdając się wyłącznie na doskonale funkcjonujący instynkt bestii?
Potem, stopniowo zaczęło ogarniać mnie dziwne wrażenie, które zupełnie oddzieliło mnie od melancholijnego otoczenia. Zadygotałem każdym nerwem ciała. Dostrzegłem coś, czego nie chciałem dopuścić do świadomości.
Przede mną stała Merrick w tej samej czerwonej, jedwabnej sukience, którą miała na sobie poprzedniego wieczora, lecz jej ciało zmienione było Mrocznym Darem.
Jej kremowa skóra nieomal błyszczała wampiryczną mocą. Zielone oczy lśniły jej podobnie jak źrenice Lestata, Armanda, Mariusza i całej reszty. Długie, brązowe włosy miały ten grzeszny blask, a piękne usta skrywały nieodłączne, nadnaturalne, doskonałe kły.
- David - zawołała; nawet głos zmienił jej barwę pod wpływem krążącej w niej krwi. Rzuciła mi się w ramiona.
- Och, Boże w niebiesiech! Jak ja mogłem na to pozwolić?! - Nie byłem w stanie jej dotknąć. Moje dłonie drżały zawieszone nad jej ramionami, a potem, nagle, przycisnąłem ją z całej mocy. - Boże, wybacz mi. Boże, wybacz mi! - wołałem, tuląc ją do siebie tak mocno, że mogłem jej tym uczynić krzywdę. Trzymałem ją z całej siły, żeby nikt nie mógł mi jej wyrwać. Nie obchodziło mnie, że śmiertelnicy mogą mnie usłyszeć. Nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby cały świat się dowiedział.
- Nie, Davidzie, zaczekaj - błagała, kiedy ja chciałem dalej mówić. - Nie rozumiesz, co się stało. On to zrobił, Davidzie. On wyszedł na słońce. Zrobił to o świcie, kiedy już przemienił mnie i ukrył. Kiedy pokazał mi wszystko, co mógł mi pokazać i obiecał, że spotka się ze mną dziś wieczorem! On to zrobił Davidzie! On odszedł. Zostało tylko ciało spalone na węgiel!
Okropne łzy spływały po jej policzkach i lśniły czerwono na jasnej skórze.
- Davidzie, czy nie możesz go jakoś uratować? Może umiesz przywrócić go do życia? To wszystko moja wina. Davidzie, ja wiedziałam, co robię. Ja go do tego doprowadziłam, tak skutecznie nim manipulowałam! Naprawdę posłużyłam się jego krwią i moją jedwabną sukienką! Posłużyłam się wszelkimi dostępnymi mi, ludzkimi i nadprzyrodzonymi, czarami! Przyznam ci się do większej liczby przewinień, kiedy będziemy mieć na to czas. Wszystko ci wyznam! Ale to moja wina, że on odszedł, przysięgam. Czy nie możesz jakoś przywrócić mu życia?!
Louis wszystko zapiął na ostatni guzik.
Przyciągnął swoją trumnę - relikt zbytku i wspaniałości czasów minionych - na tylny dziedziniec naszego domu przy Rue Royale, do najbardziej oddalonego miejsca otoczonego najwyższym murem.
W mieszkaniu, na biurku, którego wszyscy - Lestat, Louis i ja - używaliśmy do pisania ważnych dla siebie dokumentów, zostawił pożegnalny list. Potem zszedł na dziedziniec, zdjął wieko z trumny i położył się, gotów na przyjęcie promieni słonecznych.
Uprzejme pożegnanie zaadresował do mnie:
„O ile się nie mylę, zostanę skremowany o świcie. Nie jestem jeszcze dość stary, żeby przetrwać słońce w postaci spalonego szkieletu. Zostanie ze mnie proch, jak niegdyś z Claudii. A Ty, mój ukochany Davidzie, musisz te prochy rozrzucić.
Nie wątpię, że dopilnujesz mojego pochówku, gdyż z całą pewnością, zanim przeczytasz ten list, zobaczysz się z Merrick i dowiesz się o mojej miłości i zdradzie.
Owszem, uważam, że uczynienie z Merrick wampirzycy było aktem miłości. Nie mogę Cię okłamywać w tej kwestii. Lecz jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie, pozwól mi powiedzieć, że chciałem ją tylko przestraszyć. Wydawało mi się, że zaprowadzę ją na skraj śmierci, aby ją wyleczyć z obsesji, aby zmusić ją, żeby błagała o ocalenie.
Jednak kiedy sprawa nabrała rozpędu, zakończyła się niesłychanie szybko. Nigdy nie czułem takiej aspiracji ani takiego pragnienia. A teraz - jak typowy romantyczny idiota, którym zawsze byłem, jak mistrz wątpliwych akcji i małej wytrzymałości, niezdolny do życia z konsekwencjami i płacenia ceny za swoje działania - powierzam Ci tę niezwykłą istotę, Merrick, którą wiem, że będziesz kochał i nauczysz wszystkiego, co Ci serce dyktuje.
Wiem, że mnie nienawidzisz, lecz daj Merrick te kilka klejnotów i relikwii, które posiadam. Proszę, daj jej wszystkie te obrazy, które udało mi się zgromadzić na przestrzeni wieków, obrazy, które w moich oczach, a także w oczach innych są obecnie arcydziełami sztuki malarskiej. Wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, powinno należeć do Merrick, jeśli się na to zgodzisz.
Co do mojego słodkiego mistrza, Lestata, kiedy się już obudzi, powiedz mu, że odszedłem w mrok, wcale nie marząc o spotkaniu jego przerażających aniołów, lecz spodziewając się zawieruchy lub nicości, które własnymi słowami tak często opisywał. Poproś go o wybaczenie, że nie mogłem na niego zaczekać.
Co sprowadza mnie do Ciebie, mój przyjacielu... Nie liczę na twoje wybaczenie. Nawet o nie nie proszę.
Nie wierzę, żebyś mógł sprowadzić mnie z powrotem do świata, lecz jeśli uważasz, że to możliwe, niech będzie wola Twoja. Zdradziłem Twoje zaufanie, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Żadne słowa Merrick o jej potężnych zaklęciach nie są w stanie wytłumaczyć moich działań. Nie mogę tego zrozumieć, ale ona utrzymuje, że faktycznie przywiodła mnie do siebie za pomocą magii.
Rozumiem tylko, że ją kocham i że nie mogę myśleć o życiu bez niej. A jednak życie jest czymś, na co w ogóle nie mam ochoty.
Idę teraz na spotkanie z czymś, co uważam za pewnik - z nieustającą, nieuchronną i absolutną formą śmierci, która zabrała moją Claudię”.
Tak brzmiał jego list, napisany archaicznym stylem, na nowym papierze listowym; litery były wysokie i mocno odciśnięte.
A ciało?
Czy miał rację, czy został z niego tylko popiół, jak z dziecka, które w tak okrutny sposób stracił przed stuleciami?
Nie. Jednak, nie.
W pozbawionej pokrywy trumnie, wystawiona na działanie nocnego powietrza leżała spalona replika stworzenia, które znałem jako Louisa. Zdawała się równie solidna jak egipska mumia spowita w bandaże, z ciałem nadal przytwierdzonym do kości. Ubrania były mocno zadymione, lecz poza tym nietknięte. Trumna dokoła koszmarnej postaci poczerniała. A jednak twarz i dłonie - nawet cała postać - zostały nietknięte przez wiatr i zachowane doskonale nawet w najmniejszym szczególe.
Tuż obok, na zimnych płytach chodnika klęczała Merrick; spoglądała na czarne, spalone ciało i zaciskała dłonie w geście rozpaczy.
Powoli, bardzo powoli, wyciągnęła ręce i delikatnie, jednym palcem dotknęła spalonej dłoni Louisa. Natychmiast cofnęła rękę z przerażeniem. Nie zauważyłem, żeby na poczerniałym ciele odbił się jakikolwiek ślad.
- On jest twardy niczym węgiel, Davidzie - zawołała. - Jak możemy rozsypać na wietrze jego szczątki? Czy mamy wyjąć je z trumny i zdeptać? Nie możesz tego zrobić, Davidzie. Powiedz mi, że tego nie zrobisz!
- Nie, nie mógłbym - oświadczyłem. Zacząłem przechadzać się nerwowo. - Och, cóż za niewdzięczne i okropne zadanie! - szepnąłem. - Louis, jakże żałuję, że nie mogę cię po prostu pochować w takim stanie.
- To byłoby najwyższym okrucieństwem! - powiedziała Merrick. - Davidzie, czy on może dalej jeszcze żyć w tym ciele? Znasz teorie o wampirach znacznie lepiej niż ja. Davidzie, czy to możliwe, że on nadal żyje?
Przechadzałem się obok niej bez słowa; przechodziłem obok leżącego w bezruchu, spalonego ciała ustrojonego w poczerniałe ubrania i spoglądałem niewidząco, rozpaczliwie na odległe gwiazdy.
Usłyszałem jej płacz; Merrick oddawała się żalowi tak wielkiemu i emocjom tak silnym, jakich nie doświadczył jeszcze żaden człowiek.
- Davidzie! - zawołała do mnie. Słyszałem jej szloch. Powoli odwróciłem się i popatrzyłem na nią; klęczała i wyciągała do mnie ręce, jak gdybym był jednym z jej świętych.
- Davidzie, jeśli natniesz swój nadgarstek, jeśli pozwolisz, żeby twoja krew spadła na niego, to co się stanie? Czy on wróci do nas?
- O to właśnie chodzi, kochanie. Nie wiem. Wiem tylko, że Louis zrobił, co chciał zrobić, i zostawił mi dokładne polecenia, co ja mam zrobić.
- Ale nie możesz mu dać odejść tak łatwo! - zaprotestowała. - Davidzie... proszę!
Bezradnie zamilkła.
Gałęzie bananowców poruszyły się lekko. Obróciłem się i spojrzałem na ciało z przerażeniem. Cały ogród wokół nas szeptał i szumiał przy ceglanej ścianie muru. Ciało jednak pozostało całe, nieporuszone, bezpieczne w swej spalonej skorupie.
Przyjdzie jednak kolejna, silniejsza bryza. Może nawet deszcz, jak często zdarza się w te ciepłe, wiosenne noce, i zmyje twarz, zmyje zamknięte oczy i wszystkie szczegóły.
Nie potrafiłem znaleźć słów pocieszenia. Nie potrafiłem znaleźć słów na wyrażenie tego, co czułem. Czy Louis odszedł, czy trwał uwięziony w tym ciele? I co chciałby, żebym teraz zrobił? : Nie wczoraj rano, kiedy w bezpiecznych ramionach mroku pisał swój pożegnalny, dzielny list, lecz teraz, teraz, jeśli znajdował się uwięziony w tym ciele w nadpalonej drewnianej trumnie.
Jakie były jego myśli, kiedy słońce wstawało, kiedy poczuł tę śmiertelną słabość i nieunikniony żar? Nie miał siły Starszych, żeby wyjść z trumny i zagrzebać się głęboko pod powierzchnią ziemi. Czy żałował swojego czynu? Czy czuł ból nie do zniesienia? Czy nie mogłem dowiedzieć się czegoś, przyglądając się jego nieruchomej, zwęglonej twarzy i dłoniom?
Podszedłem z powrotem do trumny. Zobaczyłem, że jego głowa leży tak, jak głowa każdego zmarłego. Dłonie miał luźno założone na piersi, zupełnie jak gdyby ułożył je tam grabarz. Nie wyciągnął ręki, żeby zasłonić oczy. Nie odwrócił się plecami do śmierci.
Lecz czy te fizyczne szczegóły naprawdę miały jakiekolwiek znaczenie?
Może nie miał siły zrobić tego wszystkiego w ostatnim momencie? Może został porażony wschodzącym słońcem? Czy ośmieliłbym się dotknąć tego delikatnego, poczerniałego ciała? Czy ośmieliłbym się sprawdzić, czy gałki oczne nadal są na miejscu?
Trwałem pogrążony w tych koszmarnych myślach, zatracony i spragniony jakiegoś innego dźwięku poza szlochami Merrick.
Podszedłem do żelaznych stopni schodków wiodących na balkon na piętrze. Usiadłem na nich i ukryłem twarz w dłoniach.
- Rozrzucić prochy - szepnąłem. - Gdyby tylko były jakieś prochy!
Natychmiast, jak gdyby w odpowiedzi na moje żałosne modły, usłyszałem skrzypnięcie bramy od ulicy. Usłyszałem cichy jęk otwieranych zawiasów i ciche przekleństwa, kiedy brama była na powrót zamykana. Żelazo uderzające o żelazo.
Żaden ludzki zapach nie zasygnalizował przyjścia intruza. Ale znałem kroki, które się zbliżały. Tak wiele razy słyszałem je zarówno w śmiertelnym, jak i wampirzym życiu. A jednak nie ośmielałem się wierzyć w taki ratunek z mojego nieszczęścia, dopóki nie zobaczyłem postaci na dziedzińcu, postaci w zakurzonym, aksamitnym kubraku, o splątanych jasnych włosach i fiołkowych oczach, które natychmiast pobiegły do smutnego, odstręczającego widoku ciała Louisa.
Lestat.
Niezręcznie - jak gdyby jego ciało, tak dawno nie używane, buntowało się przeciw niemu - podszedł do Merrick, która obróciła ku niemu zalaną łzami twarz, jakby widziała w nim Zbawiciela, który przyszedł w odpowiedzi na jej niesprecyzowane modły.
Usiadła na piętach i aż westchnęła.
- Więc do tego doszło? - spytał Lestat. Głos miał ochrypły. Jak wtedy, kiedy obudziła go muzyka Sybelle, ostatnim razem, kiedy porzucił swój nie kończący się sen.
Odwrócił się i spojrzał na mnie, jego gładka twarz pozbawiona była ciepła i wyrazu; mdłe światło odległych, ulicznych lamp odbijało się w jego wilgotnych oczach, kiedy przyglądał się ciału spoczywającemu w trumnie. Zdaje mi się, że jego oczy zadrżały.
Zdaje mi się, że całe jego ciało trzęsło się, jak gdyby najprostszy nawet ruch wyczerpywał je, jak gdyby strasznie chciał rozetrzeć sobie ramiona i uciec.
Ale on nie zamierzał nas opuszczać.
- Chodź tu, Davidzie - powiedział tym samym cichym, ochrypłym szeptem. - Chodź i posłuchaj. Ja go nie usłyszę. Ja go stworzyłem. Posłuchaj i powiedz mi, czy on tam jest?
Posłuchałem go. Stanąłem obok niego.
- On jest jak węgiel, Lestacie - odpowiedziałem pospiesznie. - Nie ośmieliłem się go dotknąć. Powinniśmy to zrobić?
Powoli, leniwie, Lestat odwrócił się i znowu spojrzał na żałosne ciało w trumnie.
- Mówię wam, że skóra jest twarda - wtrąciła szybko Merrick. Wstała i cofnęła się od trumny, zapraszając Lestata, żeby zajął jej miejsce. - Sam sprawdź. Chodź, dotknij go.
W jej głosie słychać było ogromny ból.
- A ty? - spytał Lestat i wyciągnąwszy rękę, ścisnął ją za ramię. - Co ty słyszysz, cherie?
Potrząsnęła głową.
- Ciszę - odparła; wargi jej zadrżały. Krwawe łzy uczyniły długie strugi na jej policzkach. - Lecz to on mnie stworzył. Ja go omamiłam, uwiodłam. Nie miał szansy. A teraz, za moją ingerencję, oto moja kara... Słyszę śmiertelników szepczących w domach wokół nas, lecz zupełnie nie słyszę jego.
- Merrick - nalegał. - Wsłuchaj się tak, jak zawsze potrafiłaś słuchać. Bądź czarownicą, jeśli nie możesz być wampirem. Tak, wiem, że to on cię stworzył. Ale wcześniej byłaś czarownicą. - Spoglądał raz na mnie, raz na nią. Zadrżały w nim jakieś emocje. - Powiedz mi, czy on chce wrócić.
Łzy znowu stanęły w jej oczach. Zrozpaczona, obolała, spojrzała na poczerniałe, zdawałoby się, że martwe ciało.
- Możliwe, że on teraz krzyczy, ale ja nie potrafię go usłyszeć - powiedziała. - Czarownica we mnie nie słyszy nic, poza ciszą. Człowiek we mnie zaś doświadcza jedynie poczucia winy. Lestacie, daj mu swoją krew. Przywróć go do życia!
Lestat odwrócił się do mnie.
Ona zaś wyciągnęła rękę do niego i zmusiła go, żeby znowu na nią spojrzał.
- Spróbuj swoich czarów - powiedziała niskim, gorącym, pełnym uczucia tonem. - Zaczaruj go... czaruj i wierz w siłę swojej magii, jak ja wierzyłam w swoją.
Skinął głową, przycisnął jej dłoń, jak gdyby chcąc ją pocieszyć; na pewno ją pocieszał.
- Powiedz coś, Davidzie - rzekł tym samym ochrypłym szeptem. - Czego on chce, Davidzie? Czy zrobił to, bo stworzył Merrick i wydawało mu się, że powinien zapłacić za to własnym życiem?
Jak mogłem mu odpowiedzieć? Jak mogłem zachować w tajemnicy wszystko, z czego mój towarzysz zwierzał mi się przez tyle nocy?
- Nic nie słyszę - powiedziałem. - Ale to stare przyzwyczajenie, żeby nie czytać mu w myślach. Nie zaglądać mu do duszy. To stare przyzwyczajenie, że pozwalam mu robić, co mu się żywnie podoba, i tylko od czasu do czasu proponuję mu silną krew, nigdy nie naśmiewając się z jego słabości. Nic nie słyszę. Nic nie słyszę, lecz co to oznacza? Spaceruję po miejskich cmentarzach co noc i także nic nie słyszę. Spaceruję pomiędzy śmiertelnikami i czasami także nic nie słyszę. Chodzę samotnie i nic nie słyszę, jak gdybym ja sam nie posiadał żadnego wewnętrznego głosu.
Ponownie popatrzyłem na jego poczerniałą twarz. Widziałem doskonały zarys ust. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nawet jego włosy zostały nienaruszone.
- Nic nie słyszę - powtórzyłem. - A jednak widzę duchy. Wiele razy widywałem duchy. Wiele razy to one przychodziły do mnie. Czy w tych szczątkach kryje się duch? Nie wiem.
Lestat zatoczył się, jak gdyby ciało odmawiało mu współpracy, lecz zmusił się do ustania na nogach. Zawstydziłem się, kiedy dostrzegłem szary kurz na długich rękawach jego aksamitnego kubraka. Poczułem zażenowanie, kiedy dostrzegłem supły i brud w jego długich, gęstych włosach. Lecz te rzeczy nie miały teraz dla niego znaczenia.
Nic nie miało znaczenia poza postacią w trumnie. Merrick wciąż płakała. Lestat nieomal machinalnie wyciągnął ramię i objął ją. Przytulił ją do siebie i szepnął ochryple:
- Cicho, moja kochana. On zrobił to, co chciał zrobić.
- Ale to wszystko nie tak! - odpowiedziała. Słowa wylewały się z niej niczym potok: - On jest za stary, żeby słońce przez jeden dzień zdołało go zabić. Możliwe, że pozostaje zamknięty w tym poczerniałym ciele i boi się tego, co nadejdzie. Może, niczym umierający człowiek, słyszeć nasze głosy i nie móc nam odpowiedzieć. - Jęknęła przeciągle i dodała: - Możliwe, że woła do nas o pomoc, a my tylko stoimy tu, sprzeczamy się i modlimy.
- A jeśli teraz wyleję moją krew do tej trumny - spytał Lestat - jak myślisz, co do nas wróci? Myślisz, że z tych spalonych szczątków wstanie nasz Louis? A jeśli nie, cherie, a jeśli zbudzimy jakieś zranione indywiduum, które potem będziemy musieli zniszczyć?
- Wybierz życie, Lestacie - odparła. Odwróciła się do niego, wyswobodziła z jego uścisku i dodała: - Wybierz życie bez względu na to, w jakiej formie. Wybierz życie i sprowadź go z powrotem. Jeśli będzie chciał umrzeć, możemy to skończyć później.
- Moja krew jest teraz za silna, cherie - rzekł Lestat. Odkaszlnął i otarł kurz z powiek. Przesunął dłońmi po włosach i gwałtownie odgarnął je z twarzy. - Moja krew uczyni potwora z tego, co tu leży.
- Zrób to! - powiedziała. - A jeśli on zechce umrzeć, jeśli znowu o to poprosi, ja mu usłużę. Przyrzekam. - Jakże uwodzicielskie były jej oczy i głos! - Zrobię wywar, którego się napije, truciznę z krwi zwierząt i dzikich roślin. Dam mu ją do picia, żeby przespał wschód słońca. Będzie spał. A jeśli przeżyje do kolejnego zachodu, posiedzę przy nim przez noc, dopóki słońce znowu nie wstanie.
Przez długi czas fiołkowe oczy Lestata były utkwione w Merrick, jak gdyby rozważał jej plan, jej zaangażowanie i wolę, a następnie odwrócił się ku mnie.
- A ty, ukochany? Co chcesz, żebym zrobił? - spytał; dzięki smutkowi jego twarz wydawała się bardziej ożywiona.
- Nie mogę ci powiedzieć - odparłem i potrząsnąłem głową. - Przyszedłeś, i teraz decyzja należy do ciebie. To twoje prawo. Jesteś najstarszy z nas. Jestem ci wdzięczny, że przyszedłeś.
Złapałem się na tym, że rozważam najkoszmarniejszą i najbardziej ponurą myśl. Spojrzałem na zwęglone ciało, a potem znowu na Lestata.
- Gdybym to ja próbował i gdyby mi się nie udało, to chciałbym wrócić - rzekłem.
Co sprawiło, że wypowiedziałem podobną myśl? Czy to strach? Nie byłem pewien. Ale wiedziałem, że mówię prawdę, jak gdyby serce instruowało moje wargi.
- Taak, gdybym widział wschód słońca i gdybym to przeżył, możliwe, że straciłbym całą odwagę. A on bardzo potrzebował odwagi.
Lestat zastanawiał się nad tym wszystkim. Czy to nie oczywiste? Przecież on także kiedyś udał się na spotkanie słońca, na odległej pustyni, i został mocno, okrutnie poparzony. Ale wrócił. Dzięki temu bolesnemu i okropnemu wydarzeniu jego skóra ma teraz złocisty kolor. Jeszcze przez wiele lat będzie dawać świadectwo ogromnej mocy słońca.
W końcu stanął przed Merrick i kiedy my oboje przyglądaliśmy się z fascynacją, ukląkł obok trumny przysunął się bardzo blisko ciała Louisa. Koniuszkami placów, równie delikatnie jak Merrick, dotknął poczerniałej dłoni. Nie zostawił najmniejszego śladu. Powtórzył tę operację z czołem - i znowu żadnego śladu.
Cofnął się nieco, uniósł prawą rękę do ust i zanim którekolwiek z nas zdążyło się zorientować, co się dzieje, przegryzł sobie żyły na nadgarstku.
Natychmiast szeroki strumień krwi chlusnął na doskonale zachowaną twarz, a kiedy żyły same zaczęły się goić, Lestat ponownie je otworzył.
- Pomóż mi, Merrick! Pomóż mi, Davidzie! - zawołał. - Zapłacę, za to, co rozpocząłem, ale musicie mi pomóc! Sam nie podołam!
Natychmiast przyłączyliśmy się do niego. Odsunąłem bawełniany rękaw i kłami rozdarłem ciało na własnym nadgarstku. Merrick uklękła w nogach trumny i wkrótce także z jej przegubu poczęła lecieć krew.
Ze szczątków przed nami uniósł się smrodliwy dym. Zdawało się, że krew wsiąka we wszystkie pory ciała. Przesiąkała przez zwęglone ubranie. Lestat odsunął na bok materiał i ponownie otworzył sobie żyły.
Dym unosił się gęstą powłoką nad krwawymi szczątkami, leżącymi przed nami tak, że nic nie widzieliśmy. Słyszałem jednak ciche mruczenie, koszmarny, pełen bólu jęk. Pozwalaliśmy, żeby nasza krew ciekła nieprzerwanym strumieniem; moje nadnaturalne ciało chciało goić się i powstrzymać proces, lecz wciąż rozrywałem je zębami.
Nagle usłyszałem krzyk Merrick. Przed sobą dostrzegłem Louisa, który usiłował usiąść w trumnie. Jego twarz była pomarszczona i poprzecinana głębokimi bruzdami. Lestat ujął jego głowę i przycisnął do swojej szyi.
- Pij teraz, Louis - rozkazał.
- Davidzie, nie przerywaj - dodała Merrick. - On potrzebuje naszej krwi. Każda część jego ciała ją pije.
Posłuchałem i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że robię się coraz słabszy i słabszy. Ledwie trzymałem się na nogach, a Merrick także się chwiała, lecz oboje nie chcieliśmy przerywać.
Przed sobą zobaczyłem nagą stopę, następnie kształt nogi mężczyzny, a mrokach powyżej - mięśnie na piersi.
- Mocniej, tak, pij ze mnie - słyszałem polecenia Lestata. Teraz mówił po francusku. - Pij, Louis. Dalej, weź wszystko, co mogę ci dać.
Prawie nic nie widziałem. Przestrzeń za domem wypełniona była dymem i zanim opadłem na chłodne kamienie, zobaczyłem dwie lśniące postaci - Louisa i Lestata. Zaraz potem Merrick przytuliła się do mnie, a ja poczułem śliczny zapach perfum w jej włosach. Usiłowałem podnieść ręce, lecz był to daremny trud; głowa potoczyła mi się na bok.
Zamknąłem oczy. Nic nie widziałem, a kiedy znowu je otworzyłem, dostrzegłem Louisa, nagiego, odnowionego i spoglądającego na mnie z góry. Jego ciało pokryte było cienką warstwą krwi, jak gdyby był noworodkiem. Zobaczyłem jego zielone oczy i białe zęby.
Znowu usłyszałem ochrypły głos Lestata:
- Więcej, Louis! Napij się jeszcze!
- Ale David i Merrick... - chciał zaprotestować Louis, lecz Lestat odpowiedział:
- Nic im nie będzie.
Wszyscy razem wykąpaliśmy go i ubraliśmy w pokojach na górze.
Jego skóra miała biały blask dzięki wszechpotężnej krwi Lestata, która go przywróciła do życia, i kiedy pomagaliśmy mu się ubierać, wiedzieliśmy już, że nie jest on tym samym Louisem, któremu tak często ośmielaliśmy się współczuć w sile naszej miłości.
Wreszcie, kiedy już był wygodnie odziany w luźny czarny golf i bawełniane spodnie, kiedy buty miał zasznurowane, a czarne, gęste włosy zaczesane do tyłu, usiadł z nami w saloniku na tyłach domu - w miejscu zgromadzeń, które w ciągu mojego krótkiego nadnaturalnego życia było świadkiem wielu przyjaznych debat.
Jego oczy od tej pory będą musiały być skrywane za przyciemnianymi okularami, gdyż źrenice poczęły mu lśnić dokładnie tak samo jak Lestatowi. Lecz co z jego wnętrzem? Co miał nam do powiedzenia? Siedzieliśmy wszyscy i czekaliśmy, aż podzieli się z nami swoimi przemyśleniami.
Usadowił się wygodniej w głębokim, aksamitnym fotelu i spojrzał po sobie, jak gdyby był straszliwym noworodkiem, który został zrzucony do tego świata w tej właśnie postaci, czy to mitycznej, czy legendarnej. Dopiero po jakimś czasie jego bystre, zielone oczy zatrzymały się na nas.
Lestat zdążył już strzepnąć kurz z ubrania, które miał na sobie, ponadto wziął z szafy nowy kubrak, tym razem z ciemnobrązowego aksamitu, oraz świeżą koszulę. Jak zawsze miał na sobie grube i lekko odbarwione koronki. Wyszczotkował włosy i uczesał je, a także włożył nowe buty.
Podsumowując, nasza czwórka przedstawiała sobą wcale ładny obrazek, choć Merrick, na swej ręcznie szytej, jedwabnej sukience, miała jeszcze kilka krwawych plam. Na szczęście sukienka była czerwona, więc niewprawne oko nic by nie wychwyciło. Jej szyję zdobił - jak poprzedniego wieczora, rzecz jasna - mój podarunek sprzed lat, potrójny sznur pereł.
Podejrzewam, że odnajdowałem jakieś pocieszenie w tych szczegółach, więc je tu odnotowuję. Jednakże szczegółem, który robił na mnie największe wrażenie, była łagodna, pełna zachwytu mina Louisa.
Pozwólcie, że dodam, iż Merrick była mocno osłabiona naszym wspólnym oddawaniem krwi i wiedziałem, że już wkrótce musi po wampirzemu wyruszyć w najciemniejsze i najgroźniejsze zaułki naszego miasta; przysiągłem sobie, że będę jej towarzyszyć.
Aż nazbyt często rozmyślałem o tym, jak by to było mieć ją w naszym towarzystwie, żeby teraz udawać jakieś moralne oburzenie. Jeśli zaś idzie o jej piękno, szlachetna krew Louisa tylko je spotęgowała: jej zielone oczy były bardziej intensywne, choć nadal mogły uchodzić za ludzkie.
Zdawało się, że wskrzeszanie Louisa odebrało jej wszystkie siły, gdyż teraz siedziała obok przykuwającej wzrok postaci Lestata, jak gdyby zaraz miała zapaść w sen.
Jak doskonale skrywała pragnienie, które z pewnością musiała odczuwać, pomyślałem. W tej samej chwili ona uniosła głowę i spojrzała na mnie. Odczytała moje myśli.
- Tylko powierzchowne - powiedziała. - Nie chcę wiedzieć więcej.
Z wysiłkiem skoncentrowałem się na tym, żeby ukryć, co w tej chwili czułem, i pomyślałem, że chyba będzie lepiej, jeśli wszyscy tak postąpimy. Wcześniej wraz z Louisem i Lestatem przestrzegaliśmy tych zasad.
Wreszcie Lestat przerwał panującą ciszę.
- To jeszcze nie koniec - powiedział, spoglądając ostro na Louisa. - Musisz wypić więcej krwi. - Głos miał już silny i cudownie znajomy. Mówił po angielsku. Po chwili dodał: - Musisz napić się ze mnie, Louis. Muszę dać ci wszystkie moje siły, lecz tyle, żebym ja sam nie znalazł się w niebezpieczeństwie. Chcę, żebyś przyjął teraz moją krew bez sprzeczek, dla mojego dobra, jak i twojego.
Przez moment twarz Lestata straciła wszelki wyraz - jak gdyby był jedynie somnambulikiem, jak wtedy, kiedy ostatnio się obudził - lecz już wkrótce wróciła mu witalność i ciągnął, mówiąc tym razem do mnie:
- Davidzie, weź z sobą Merrick i wyjdźcie się nakarmić. Musicie nadrobić to, co straciliście. Naucz ją wszystkiego, co powinna wiedzieć, choć wydaje mi się, że i tak jest już nieźle poinformowana. Zdaje mi się, że choć mieli mało czasu, Louis wczoraj sporo jej wyjaśnił.
Byłem przekonany, że Louis wybudzi się ze swojego ponurego milczenia i zaprotestuje przeciw dominacji Lestata, lecz nic podobnego się nie zdarzyło. Wyczuwałem w nim natomiast pewność siebie, której wcześniej nie posiadał.
- Tak, daj mi tyle, ile tylko możesz dać - powiedział teraz z wigorem. - A co z Merrick? Czyjej także dasz swoją potężną krew?
Nawet Lestat zdumiał się tak łatwym zwycięstwem. Wstał. Ująłem Merrick za rękę i pociągnąłem za sobą.
- Owszem - odparł Lestat, odsuwając jasne włosy z czoła. - Dam Merrick moją krew, jeśli Merrick jej chce. Zapewniam cię, że ja niczego innego nie pragnę. Sama jednak musisz zadecydować, czy chcesz ponownie przyjąć Mroczny Dar... tym razem ode mnie. Kiedy się ze mnie napijesz, będziesz równie silna jak David i Louis. Kiedy się ze mnie napijesz, będziemy równymi sobie kompanami. A na tym właśnie mi zależy.
- Tak, chcę tego - odparła. - Lecz najpierw powinnam zapolować, prawda?
Skinął głową i gestem nakazał nam zostawić go z Louisem sam na sam.
Pociągnąłem ją za sobą po schodkach na ulicę i szybko jak najdalej od Kwatery.
Szliśmy w kompletnej ciszy, przerywanej tylko intrygującym stukiem jej obcasów po chodniku. Wkrótce doszliśmy do okropnej i smutnej dzielnicy, gdzie stał jej stary dom.
Nie weszliśmy jednak do domu. Brnęliśmy dalej.
Wreszcie Merrick roześmiała się słodko i zatrzymała mnie, żeby pocałować mnie w policzek. Chciała coś powiedzieć, lecz jej przerwano.
Ogromny amerykański samochód podtoczył się do nas pomalutku; zza szyby usłyszeliśmy głośny huk radia i pełne nienawiści słowa piosenki. Zdawało się, że każda współczesna muzyka ma jedno tylko zadanie - doprowadzić człowieka do szału.
Samochód zatrzymał się zaledwie kilka kroków przed nami, ale my szliśmy dalej. Wiedziałem, że dwoje ludzi w samochodzie chce nas skrzywdzić. Śpiewałem już requiem dla nich. Może nawet się uśmiechałem. To dość grzeszne, ale zdaje mi się, że się uśmiechałem.
Nie spodziewałem się jednak ostrego trzasku broni i lśniącego pasma kuli przed oczami. Merrick znowu się roześmiała, gdyż ona także dostrzegła świetlisty łuk.
Drzwi samochodu otwarły się i ciemny kształt ruszył w stronę Merrick, ona zaś odwróciła się i wyciągnęła szczupłe ramiona w powitalnym geście, chwytając ofiarę w pół kroku. Mężczyzna zamarł, kiedy zatopiła w nim kły. Widziałem, jak wiotczeje, lecz Merrick bez trudu podtrzymała go. Poczułem zapach krwi; byłem wampirem i tylko wampirem.
Z samochodu wysiadł teraz kierowca - zostawiając silnik na chodzie - najwyraźniej wściekły, że drobny plan pod tytułem „gwałt i rabunek” nie powiódł się. Ponownie usłyszałem głośny trzask broni, lecz kula znikła w ciemnościach.
Pospieszyłem do napastnika i złapałem go równie łatwo, jak Merrick pochwyciła swoją ofiarę. Moje zęby szybko zagłębiły się w ciele i zaraz poczułem wspaniały smak krwi. Nigdy dotąd nie piłem tak chciwie, tak łapczywie. Nigdy nie dociągnąłem tego do samego końca. Pływałem w desperackich wspomnieniach i marzeniach tego smutnego indywiduum, zanim nie odrzuciłem jego ciała od siebie, w wysoką trawę porastającą pustą działkę.
Merrick pospiesznie pozbyła się swojej umierającej ofiary, w ten sam sposób.
- Czy zaleczyłaś dziury po kłach? - zapytałem. - Czy nie zostawiłaś żadnego śladu?
- Oczywiście - odpowiedziała.
- Dlaczego go nie zabiłaś? - spytałem. - Powinnaś była go zabić.
- Kiedy napiję się krwi Lestata, wtedy będę mogła ich zabijać - odrzekła. - Poza tym, on i tak nie wyżyje. Zanim wrócimy do mieszkania, on wyzionie ducha.
Wróciliśmy do domu.
Szła obok mnie. Zastanawiałem się, czy wie, co ja teraz czuję. Czułem, że zdradziłem ją i zniszczyłem. Kiedy wracałem myślami do naszego planu, żeby wywołała ducha dla mnie i dla Louisa, czułem, że wyrządziłem jej dokładnie to zło, przed którym chciałem ją uchronić. Widziałem w nim nasiona wszystkiego, czego plon teraz zbieramy. Byłem załamany - człowiek upokorzony własną porażką i znoszący to z wampirzą, zimną pasywnością, która potrafi współistnieć z koszmarnym, ludzkim bólem.
Chciałem powiedzieć jej, jak bardzo jest mi przykro, że nie miała szansy cieszyć się do końca swoim człowieczym życiem. Chciałem powiedzieć jej, że przeznaczenie naznaczyło ją do wielkich rzeczy, lecz że ja je złamałem moją nieostrożną samolubnością, pychą, której nie sposób opanować.
Lecz dlaczego miałbym jej psuć te cudowne chwile? Dlaczego mam jej zaciemniać splendor, który widzi dokoła, kłaść zasłonę na niesłychany świat dostępny tylko oczom wampirów? Dlaczego mam odbierać jej te kilka dziewiczych nocy, podczas których siła i okrucieństwo wydają się święte i prawe? Dlaczego mam to kalać żalem i bólem? To wszystko przyjdzie dostatecznie szybko.
Może odczytała moje myśli. Z pewnością nie starałem się ich ukrywać. Lecz kiedy się odezwała, w jej słowach nie było na to żadnego dowodu:
- Przez całe życie - powiedziała - bałam się różnych rzeczy, których zawsze boją się dzieci i kobiety. Oczywiście, że kłamałam na ten temat. Uważałam się za czarownicę i spacerowałam ciemnymi uliczkami, żeby ukarać się za moje wątpliwości. Ale wiedziałam, co to jest strach. Teraz, w tych mrokach, nie boję się niczego. Gdybyś miał mnie tu teraz zostawić, nic bym nie poczuła. Szła bym dalej tak, jak idę teraz. Jako mężczyzna, nie masz pojęcia, o czym mówię. Nie możesz zrozumieć bezbronności kobiety. Nie możesz zrozumieć poczucia władzy, które mnie teraz ogarnia.
- Zdaje mi się, że coś wiem o tym - odpowiedziałem pojednawczo. - Byłem stary, pamiętaj, a kiedy jest się starym, zna się strach, którego za młodu nigdy się nie doświadcza.
- Taak, w takim razie możliwe, że rozumiesz znużenie, które nosi w sercu każda kobieta. Rozumiesz więc, jak cudowna jest dla mnie ta siła.
Objąłem ją. Delikatnie odwróciłem ją i pocałowałem. Pod wargami poczułem jej chłodne, nienaturalne usta. Perfumy już jakby nie należały do jej ciała, były czymś obcym, mimo że nadal pachniały słodko, zaplątane w jej drugie, ciemne loki, które głaskałem z miłością obiema rękami.
- Wiedz, że cię kocham - powiedziałem; słyszałem we własnym głosie okropny żal i rozpaczliwą prośbę o wybaczenie.
- Nie rozumiesz, że teraz już wiecznie będziemy razem? - spytała. - Dlaczego mielibyśmy się rozstawać?
- Bo tak się zdarza. Z czasem. Nie pytaj mnie dlaczego. Wreszcie kroki zawiodły nas do jej domu.
Weszła do środka, prosząc, abym poczekał na nią cierpliwie i wyszła, trzymając swoją starą płócienną torebkę. Moje wyczulone zmysły sprawiły, że natychmiast poczułem wydobywający się z niej dziwny zapach, coś ostrego i chemicznego, coś mi obcego.
Zapach ten nie miał dla mnie większego znaczenia, więc szybko o nim zapomniałem, a może przyzwyczaiłem się do niego i przestałem go zauważać. Nie interesowały mnie drobne tajemnice. Moja rozpacz i moje szczęście były nazbyt intensywne.
Kiedy wróciliśmy do mieszkania, zastaliśmy Louisa jeszcze bardziej odmienionego.
Znowu siedział spokojnie w salonie, nieopodal Lestata, lecz był tak wybielony i wyrzeźbiony przez wzmożoną dawkę krwi, że podobnie jak jego twórca, wydawał się bardziej zrobiony z marmuru niż z krwi i kości. Jeśli chciałby iść w miejsca publiczne, oświetlone, musiałby nałożyć makijaż.
Oczy błyszczały mu jeszcze bardziej.
Ale co z jego duszą? Co miał nam do powiedzenia? Czy jego serce pozostało takie samo?
Usiadłem w fotelu, podobnie jak Merrick, która upuściła płócienną torebkę na podłogę. Oboje postanowiliśmy zaczekać, aż Louis się odezwie.
Przez długi czas siedzieliśmy w milczeniu. Oczy Lestata raz po raz wracały do Merrick z naturalnej ciekawości. Wreszcie Louis przemówił:
- Z całego serca dziękuję wam wszystkim, że mnie wskrzesiliście. - To była ta sama dawna uprzejmość i dawna szczerość. Może nawet nieco dawnej nieśmiałości. - W ciągu całego mojego życia pośród umarłych, szukałem czegoś, czego - jak sądziłem - nigdy nie zdobędę. Ponad sto lat temu, w poszukiwaniu tego czegoś udałem się do Starego Świata. Dziesięć lat później, w Paryżu, nadal tego szukałem. - Mówił głębokim, pełnym uczucia głosem: - Szukałem miejsca, w którym mógłbym zostać częścią czegoś większego niż ja sam. Chciałem zostać czymś więcej niż doskonałym outsiderem. Chciałem przebywać z tymi, którzy przyjmą mnie do grupy, do której naprawdę będę należeć. Nigdzie jednak nie znalazłem takiego miejsca. Aż do teraz.
Spojrzał na mnie znacząco, a potem na Merrick; zobaczyłem, jak miłość rozjaśnia jego twarz.
- Teraz jestem równie silny, jak ty, Davidzie. Wkrótce Merrick także stanie się podobna do nas. - Odwrócił spokojny wzrok na Lestata. - Teraz jestem prawie tak silny jak ty, mój ukochany mistrzu. Na dobre czy na złe, czuję, że należę do was.
Z nieomal obcej, bladej, lśniącej twarzy dobyło się westchnienie, aż nadto charakterystyczne i znajome.
- Słyszę myśli - kontynuował. - Słyszę odległą muzykę.
Słyszę tych, którzy chodzą po ulicy na dole. Czuję ich zapach... słodki i kuszący. Wyglądam w noc i widzę bardzo daleko.
Ogarnęła mnie wielka, zmieszana z radością ulga. Starałem się wyrazić ją gestami i mimiką.
Czułem, że Merrick podziela moje odczucia. Jej miłość do Louisa była wręcz namacalna. Była zdecydowanie bardziej agresywna i wymagająca niż miłość, którą czuła do mnie.
Lestat, być może osłabiony tym, co zrobił tej nocy, a także postem w ciągu ostatnich miesięcy, ledwie skinął głową, słysząc te słowa.
Popatrzył na Merrick tak, jak gdyby myślał o czekającym go zadaniu. Ciężko będzie mi patrzeć, jak bierze ją w ramiona. Może jednak zrobią to na osobności, jak niedawno z Louisem. Byłem gotów znowu iść na spacer; chciałem przejść się w ciemności, tylko z moimi myślami.
Jednak nasza mała grupka nie była jeszcze gotowa na rozstanie.
Merrick pochyliła się w fotelu. Najwyraźniej miała coś do powiedzenia nam wszystkim.
- Muszę coś wyjaśnić - zaczęła; jej wzrok z wahaniem spoczął najpierw na mnie, a potem przeniosła spojrzenie na Louisa i Lestata. - Winę za to, że jestem tu teraz między wami, w dużym stopniu ponosi Louis i David. Możliwe, że ty, Lestacie, także masz wątpliwości. Wysłuchajcie mnie więc, dla własnego dobra i dopiero wtedy dojdźcie do ładu ze swoimi uczuciami w tej sprawie. Jestem tu, ponieważ tak postanowiłam bardzo dawno temu. Minęło wiele lat odkąd David Talbot, nasz ukochany Przełożony Zakonu zniknął z ciepłych, ochronnych ramion Talamaski. Ani przez chwilę nie wierzyłam w kłamstwa, jakoby zakończył swoje życie na ziemi. Jak David dobrze wie, poznałam tajemnicę zamiany ciał, dzięki której przeniósł się ze swojego starego ciała, w którym zawsze go kochałam. Nie musiałam czytać tajemniczego dokumentu spisanego przez Aarona Lightnera, aby wiedzieć, co się stało z duszą Davida. Dowiedziałam się prawdy, kiedy poleciałam do Londynu po śmierci starego ciała, które cały czas nazywaliśmy Davidem Talbotem, żeby złożyć swoje uszanowanie i zostać na chwilę sam na sam z ciałem, zanim zostanie na wieki zamknięte w trumnie. Kiedy tylko dotknęłam ciała, wiedziałam, że David nie umarł w nim, i w tej samej chwili narodziły się moje dziwne ambicje. Krótki czas potem odnalazłam zapiski Aarona Lightnera, z których jasno wynikało, że David był bardzo zadowoloną ze swego losu ofiarą faustowskiej zamiany i że coś niewybaczalnego - zdaniem Aarona coś nienaturalnego - zdarzyło się z młodym ciałem Davida. Oczywiście wiedziałam, że chodzi o wampiry. Nie trzeba mi było popularnej fikcji maskującej fakty, aby zrozumieć, w jaki sposób Lestat w końcu dostał Davida. Lecz zanim przeczytałam ten interesujący dokument, ze wszystkimi jego eufemizmami i inicjałami, uczyniłam już potężną i pradawną klątwę. Musiałam sprawić, żeby David Talbot - kimkolwiek obecnie był, młodzieńcem, wampirem czy duchem - wrócił do mnie, do dawnego uczucia dla mnie i starego poczucia odpowiedzialności za mnie. Żeby wrócił do miłości, którą niegdyś dzieliliśmy.
Urwała i sięgnąwszy w dół, wyciągnęła z torebki niewielką, owiniętą w materiał paczuszkę. Znowu poczułem ostry zapach, którego nie potrafiłem zidentyfikować, a kiedy Merrick rozwinęła pakunek, zobaczyliśmy pożółkłą, i jakby spleśniałą, ludzką rękę.
Nie była to ta stara, pomarszczona i poczerniała dłoń, którą kilkakrotnie widziałem na jej ołtarzu. To było coś, co umarło znacznie później i dopiero wtedy zrozumiałem to, czego nie zdołały powiedzieć mi nozdrza. Tę dłoń odcięto po tym, jak została zabalsamowana. To płyn balsamujący wydzielał ten zapach. Płyn jednak dawno już wysechł, a dłoń skurczyła się i zwinęła.
- Czy poznajesz ją, Davidzie? - spytała Merrick poważnie.
Przeszedł mnie dreszcz.
- Wzięłam ją z twojego ciała, Davidzie - wyjaśniła. - Wzięłam ją, ponieważ nie chciałam się z tobą rozstawać.
Lestat roześmiał się cicho, śmiechem pełnym czułości i podziwu. Louis był chyba nazbyt wstrząśnięty, żeby się odezwać.
Ja także nie potrafiłem wykrztusić ani słowa. Wpatrywałem się jedynie w tę dłoń.
Od wewnątrz zapisana była drobniutkim pismem, chyba koptyjskim, lecz nie potrafiłem go odczytać.
- To stary urok, Davidzie. Sprawił, że przyszedłeś do mnie. Sprawia, że duch, który mnie słucha, popycha cię ku mnie. Sprawia, że duch wypełnia twoje sny moimi wizerunkami, a umysł myślami. Urok zazwyczaj narasta tak, że wypiera wszelkie inne myśli, aż wreszcie zostaje tylko jedna obsesja, żeby przyjść do mnie. Nic innego nie pomaga.
Teraz Louis uśmiechnął się lekko.
Lestat rozparł się w fotelu i z uniesionymi brwiami oraz ponurym uśmiechem, przyglądał się małej dłoni. Potrząsnąłem głową.
- To mi się nie mieści w głowie! - szepnąłem.
- Nie miałeś najmniejszych szans, Davidzie - nalegała. - Nie ponosisz żadnej winy. Dokładnie tak samo, jak Louis nie ponosi winy za to, co się ze mną stało.
- Nie, Merrick - wtrącił Louis łagodnie. - Zaznałem zbyt wiele prawdziwej miłości w życiu, żeby wątpić w to, co czuję do ciebie.
- Co jest tam napisane? - chciałem wiedzieć.
- To fragment zaklęcia, wezwania, które zawsze wypowiadam, kiedy przyzywam duchy - wyjaśniła. - Kiedy wzywam te same duchy, które wezwałam dla ciebie i Louisa tamtej nocy. „Wzywam cię, żebyś skąpał jego duszę, umysł i serce w gorączce dla mnie, żebyś zatopił jego dnie i noce w bezustannych i dręczących marzeniach o mnie. Chcę, żebyś zapuścił mój wizerunek do jego snów. Niech nic, co je i pije, nie przynosi mu ulgi w cierpieniu, niech nie będzie w stanie zrobić nic, póki nie wróci do mnie, dopóki nie stanie w mojej obecności, dopóki nie będę mogła wywrzeć na nim swoich magicznych wpływów twarzą w twarz. Niech ani na chwilę nie zazna spokoju. Niech ani na moment nie będzie w stanie się odwrócić”.
- To nie było tak - odparłem. Merrick ciągnęła niskim, miłym głosem:
- „Niech będzie moim niewolnikiem, niech będzie wiernym sługą moich czynów, niech nie będzie miał siły odmówić mi ani tobie, mojemu wielkiemu i wiernemu duchowi. Niech spełni się jego przeznaczenie, które ja wybrałam dla swojej korzyści”.
Na powrót w pokoju zapanowała cisza. Przez moment nie słyszałem nic, poza cichym, tajemniczym śmiechem Lestata.
Jednakże nie był to śmiech prześmiewczy, lecz jedynie wyrażający zdumienie. A potem Lestat odezwał się:
- Jesteście więc rozgrzeszeni, moi panowie - powiedział. - Dlaczego nie zaakceptujecie tego i nie przyjmiecie jak bezcennego daru, który Merrick ma prawo wam ofiarować.
- Nic nigdy nie może mnie rozgrzeszyć - odparł Louis.
- W takim razie niech to będzie wasz wybór - rzekła Merrick. - Jeśli chcecie, wierzcie, że to wy jesteście odpowiedzialni. A to, pozostałość twojego ciała, zwrócę do grobu. Pozwólcie jednak, że dodam, zanim zakończymy ten temat, że dawno temu przyszłość zastała przepowiedziana.
- Przez kogo? Jak? - chciałem wiedzieć.
- Przez pewnego starca - odpowiedziała Merrick, zwracając się bezpośrednio do mnie. - Przez starca, który siadywał w jadalni mojego domu, słuchając mszy świętej. Starca, który miał złoty zegarek, którego zawsze pragnęłam, a który zwyczajnie „nie tykał dla mnie”, jak mi powiedział.
Skrzywiłem się.
- Oncle Vervain - szepnąłem.
- To były jego jedyne wartościowe słowa - rzekła cicho.
- Lecz to on także wysłał mnie do dżungli Ameryki Środkowej, żebym odnalazła maskę, którą posłużyłam się, wywołując Claudię. Wysłał mnie tam wcześniej, z matką i siostrą, abym znalazła szpikulec, którym nacięłam ramię Louisa, żeby zdobyć jego krew, nie tylko do wywołania ducha, ale także po to, aby przyciągnąć go do siebie.
Louis i Lestat nie odzywali się ani słowem jednak zrozumieli ją. I to ten schemat, ten skomplikowany wzór pajęczyny losu sprawił, że kompletnie ją zaakceptowałem, a nie trzymałem na dystans, jako chodzący dowód mojej wielkiej winy.
Było już blisko do rana. Zostało nam ledwie kilka godzin. Lestat chciał przez ten czas przekazać swoją moc Merrick.
Zanim się jednak rozstaliśmy, odwrócił się do Louisa i zadał mu pytanie, które nurtowało nas wszystkich.
- Kiedy wstało słońce, kiedy je zobaczyłeś, kiedy paliło cię, zanim straciłeś przytomność, co widziałeś?
Louis przez długi czas wpatrywał się w Lestata; jego twarz była pozbawiona wyrazu, jak zawsze kiedy targają nim silne emocje. A potem jego rysy złagodniały, brwi zmarszczyły się, a w oczach stanęły łzy.
- Nic - odparł. Skłonił głowę, a potem spojrzał na nas bezradnie. - Nic. Nic nie widziałem i niczego nie czułem. Jedynie... pustkę, brak koloru, brak czasu. Nicość. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek żyłem i miałem jakiś kształt. - Zacisnął oczy i odwrócił od nas twarz. Płakał. - Nicość. Tylko to.
Żadna ilość krwi Lestata nie mogła uczynić Merrick jemu równą. Żadna ilość krwi nie mogła także uczynić nas jemu równymi, jednakże dzięki wymianie krwi, Merrick została niesłychanie wzmocniona.
Tak więc stworzyliśmy nową grupę, pełną życia i zachwyconą swoim towarzystwem; wybaczyliśmy sobie dawne grzechy. Z każdą mijającą godziną Lestat stawał się coraz bardziej sobą, impulsywnym i popędliwym, za co dawno temu tak go pokochałem.
Czy wierzę, że Merrick przyciągnęła mnie do siebie za pomocą zaklęcia? Nie. Nie wierzę, że moje zmysły można aż tak otumanić, lecz, z drugiej strony, jak mam rozumieć przepowiednię Oncle Vervaina?
Z premedytacją wygoniłem te myśli i przyjąłem Merrick tak szczerze jak zawsze, mimo że musiałem znosić jej jawną fascynację Louisem, a także jego miłość do niej.
Lestat znowu należał do mnie, nieprawdaż?
Dwie noce później - noce, w ciągu których właściwie nic się nie wydarzyło, jeśli nie liczyć szybko rosnącego doświadczenia Merrick - zadałem mu pytanie, które tak bardzo nękało mnie podczas jego długiego snu.
Siedzieliśmy w pięknie umeblowanym salonie w mieszkaniu przy Rue Royale. Lestat wyglądał wspaniale w zgrabnie skrojonej, czarnej marynarce z kameowymi guzikami, a jego jasne włosy lśniły w świetle lamp.
- Twój długi sen przerażał mnie - zwierzyłem mu się. - Były takie chwile, kiedy mógłbym przysiąc, że nie ma cię w twoim ciele. Oczywiście znowu mówię tu o formie słuchania niedostępnej dla mnie jako dla twego dziecka. Lecz mówię także o zwykłym ludzkim instynkcie, którym mam dość dobrze rozwinięty.
Opowiedziałem mu, jak bardzo denerwował mnie jego bezruch i to, że nie potrafiłem go obudzić; powiedziałem mu, że bałem się, iż jego dusza powędrowała gdzieś i może już nie wrócić.
Przez kilka chwil milczał, a mnie zdawało się, że na ułamek sekundy jakiś cień padł na jego twarz. Potem zaś uśmiechnął się do mnie ciepło i gestem dał znać, że nie powinienem się dłużej martwić.
- Może opowiem ci o tym którejś nocy - rzekł. - Teraz jednak pozwól, że powiem tylko tyle: poniekąd masz rację. Nie zawsze byłem obecny. - Urwał, zastanowił się, zaszeptał do siebie coś, czego nie dosłyszałem, po czym kontynuował: - Jeśli zaś idzie o to, gdzie przebywałem, nie potrafię tego teraz wyjaśnić. Może jednak którejś nocy spróbuję, tylko tobie.
Rozbudził we mnie ogromną ciekawość i przez moment rozzłościł mnie tym, lecz kiedy zaczął się ze mnie śmiać, zachowałem milczenie.
- Nie wrócę do tamtego stanu - zapewnił mnie na koniec. Potem spoważniał i dodał z przekonaniem: - Chcę, żebyś był tego pewien. Minęło wiele lat, odkąd Memnoch przyszedł do mnie. Można powiedzieć, że uporanie się z tym koszmarem pochłonęło wszelkie moje rezerwy. Kiedy zaś obudziłem się na dźwięk muzyki Sybelle, byłem wam wtedy bliższy niż przez długi czas potem.
- Drażnisz się ze mną. Sugerujesz, że coś ci się tam przydarzyło - rzekłem.
- Może i się przydarzyło - odparł; jego żartobliwy, niepoważny ton irytował mnie. - A może nic się nie stało. Davidzie, skąd ja mogę wiedzieć? Bądź cierpliwy. Teraz mamy siebie nawzajem, a Louis przestał już być solą rozpaczy w naszym oku. Uwierz mi, że bardzo się z tego cieszę.
Uśmiechnąłem się i skinąłem głową, lecz na samą myśl o Louisie wróciły wspomnienia jego spalonego ciała, leżącego w trumnie. Był żyjącym dowodem na to, że wszechpotężna chwała słońca już nigdy dla mnie nie zaświeci. Był żyjącym dowodem na to, że możemy przepaść z ogromną łatwością, że cały śmiertelny świat jest naszym wrogiem w tych godzinach pomiędzy świtem a zmierzchem.
- Straciłem tyle czasu - zauważył Lestat swoim zwyczajnym, energicznym tonem. Przesunął wzrokiem po pokoju. - Tyle tu książek, które chciałbym przeczytać. Tyle jest rzeczy, które chciałbym zobaczyć. Świat znowu jest wokół mnie, a ja jestem tam, gdzie być powinienem.
Podejrzewam, że obaj moglibyśmy spędzić potem spokojny wieczór w domu, czytając i rozmawiając, i podziwiając wspaniałe impresjonistyczne obrazy na ścianach, gdyby nagle, po żelaznych stopniach, nie weszli do mieszkania Merrick i Louis.
Merrick nadal lubiła ubierać się w ręcznie szyte, jedwabne sukienki i teraz wyglądała wprost olśniewająco w ciemnozielonym jedwabiu. Prowadziła, a Louis spokojnie szedł za nią. Oboje usiedli na brokatowej sofie naprzeciw nas.
- O co chodzi? - spytał Lestat bez chwili wahania.
- O Talamaskę - odparła Merrick. - Uważam, że najrozsądniej byłoby wynieść się z Nowego Orleanu. Moim zdaniem powinniśmy zrobić to jak najszybciej.
- Toż to nonsens - powiedział natychmiast Lestat. - Nie chcę nawet o tym słyszeć. - Jego twarz od razu zaczerwieniła się. - Nigdy w całym swoim życiu nie bałem się śmiertelników. Nie boję się też Talamaski.
- A może powinieneś - wtrącił Louis. - Musisz posłuchać listu, który Merrick dostała.
- Co masz na myśli, mówiąc „dostała”? - spytał Lestat z irytacją. - Merrick, chyba nie wróciłaś do Domu Zakonnego?! Wiesz, że nie powinnaś robić takich rzeczy!
- Oczywiście, że tam nie wróciłam i moja lojalność wobec was jest niepodważalna. Nie kwestionuj tego! - odpaliła. - Ten list zastałam w moim domu w Nowym Orleanie. Znalazłam go dziś wieczorem i wcale mi się to nie podoba. Uważam, że nadszedł czas, abyśmy się zastanowili nad pewnymi sprawami, choć winą możecie obarczyć mnie.
- Nie zamierzam nad niczym się zastanawiać - oświadczył Lestat. - Czytaj list.
Kiedy tylko wyciągnęła list ze swej płóciennej torebki, rozpoznałem dostarczane przez posłańca pismo od Starszych. Napisany był na prawdziwym pergaminie, którego zadaniem było przetrwać setki lat, choć bez wątpienia został wydrukowany na maszynie, bo czy kiedykolwiek jakiekolwiek pismo zostało odręcznie napisane przez Starszych?
Merrick, z wielkim zdumieniem dowiedzieliśmy się o Twoich ostatnich eksperymentach w starym domu, w którym się urodziłaś. Nakazujemy Ci opuścić Nowy Orlean tak szybko, jak to tylko możliwe. Masz natychmiast zerwać kontakt z członkami Talamaski i tą małą, niebezpieczną grupką, która najwyraźniej Cię omotała, i przyjechać bezpośrednio do nas, do Amsterdamu.
Już przygotowaliśmy dla Ciebie pokój w Domu Zakonnym i spodziewamy się, że postąpisz zgodnie z zaleceniami.
Proszę, zrozum, że jak zawsze chcemy tylko nauczyć się czegoś z Twoich eksperymentów, lecz nie możesz nie doceniać naszej władzy. Masz natychmiast zerwać wszelkie stosunki z tymi, których nie możemy aprobować, i natychmiast do nas wrócić.
Odłożyła list na kolana.
- List nosi pieczęć Starszych - rzekła.
Bez trudu dostrzegłem woskowy ślad na kopercie i na pergaminie.
- Dlaczego mamy się przejmować tym, że nosi on ich pieczęć - zapytał gwałtownie Lestat. - Czy też w ogóle czyjąkolwiek pieczęć? Nie mogą zmusić cię do pojechania do Amsterdamu. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiasz?
- Okaż odrobinę cierpliwości - odparła natychmiast. - Nie rozważam takiej możliwości. Mówię tylko, że byliśmy uważnie obserwowani.
Lestat potrząsnął głową.
- Zawsze byliśmy uważnie obserwowani. Blisko przez dziesięć lat uchodziłem za fikcyjną, stworzoną przeze mnie samego postać. I co mi z tego, że mnie obserwują? Nikt nie jest w stanie mnie skrzywdzić. Zawsze zachowywałem się, jak chciałem. I bardzo... rzadko... się myliłem.
- Ale, Lestacie... - przerwał mu Louis. Nachylił się i spojrzał mu prosto w oczy. - Z tego listu wynika, że Talamaska widziała nas... mnie i Davida, w domu Merrick. A to bardzo, bardzo niebezpieczne... ponieważ możemy narobić sobie wrogów pośród tych, którzy wiedzą, czym naprawdę jesteśmy.
- Oni w nas nie wierzą - odparował Lestat z przekonaniem. - Nikt w nas nie wierzy. To nas zawsze chroniło. Nikt nie wierzy w nasze istnienie, poza nami samymi.
- Mylisz się - przerwała Merrick, zanim zdążyłem się odezwać. - Oni wierzą w wasze istnienie...
- Więc „obserwują i zawsze są w pobliżu” - odparł Lestat, cytując stare motto Zakonu, to samo, które niegdyś było wydrukowane na wizytówkach, które nosiłem przy sobie, kiedy jako zwyczajny śmiertelnik spacerowałem po tym świecie.
- Mimo to - rzekłem pospiesznie - powinniśmy wyjechać. Nie możemy wrócić do domu Merrick. Żadne z nas nie może tego zrobić. Nie możemy zostać także tutaj, na Rue Royale.
- Nie poddam się im - oświadczył Lestat. - Nie będą mi rozkazywać w mieście, które należy do mnie! Za dnia śpimy w swoich kryjówkach... przynajmniej wy troje się kryjecie... lecz miasto i noc należą do nas!
- A niby w jaki sposób miasto należy do nas? - spytał Louis z chwytającą za serce niewinnością.
Lestat przerwał mu pełnym pogardy gestem.
- Mieszkałem tu przez dwieście lat - oświadczył niskim, pełnym pasji głosem. - Nie wyjadę stąd przez Zakon gryzipiórków. Ileż to lat minęło, Davidzie, odkąd złożyłem ci wizytę w Domu Zakonnym w Londynie? Nigdy się was nie bałem. Rzuciłem wam wyzwanie moimi pytaniami. Domagałem się, byście założyli dla mnie osobne akta pośród wszystkich waszych tomisk.
- Owszem, Lestacie - powiedziałem - ale obawiam się, że teraz sprawy mogą się mieć nieco inaczej. - Spojrzałem intensywnie na Merrick. - Czy powiedziałaś nam wszystko, kochana? - spytałem.
- Tak - odparła, wpatrując się w przestrzeń, jak gdyby szukała rozwiązania dla jakiejś zagadki. - Powiedziałam wam wszystko, lecz ten list został napisany kilka dni temu. A teraz wszystko uległo zmianie. - Wreszcie popatrzyła mi w oczy. - Jeśli jesteśmy obserwowani, a podejrzewam, że jesteśmy, w takim razie oni także wiedzą, jak bardzo wszystko się zmieniło.
Lestat wstał z fotela.
- Nie boję się Talamaski - oświadczył namiętnie. - Nikogo się nie boję. Gdyby Talamasca chciała mnie dostać w swoje ręce, przyszłaby po mnie, kiedy przez tyle lat leżałem na zakurzonej posadzce kaplicy St. Elizabeth’s.
- Widzisz, właśnie o to chodzi - powiedziała Merrick. - Oni cię nie chcieli. Chcieli cię obserwować. Chcieli być blisko, jak zawsze, chcieli posiadać wiedzę niedostępną innym, lecz nie chcieli cię dotykać. Nie chcieli obracać przeciw sobie twojej mocy.
- Tak, ładnie to ujęłaś - mruknął. - Podoba mi się to. Moja moc. Dobrze, że się nad tym zastanowili.
- Proszę, błagam... nie zaczynaj grozić Talamasce - odezwałem się.
- A dlaczego nie? - spytał.
- Nie możesz przecież skrzywdzić któregokolwiek z członków Zakonu - powiedziałem trochę za ostro, powodowany strachem. - Nie możesz zrobić tego przez wzgląd na szacunek dla mnie i dla Merrick.
- Grożą ci, tak? - domyślił się Lestat. - Grożą nam wszystkim.
- Nic nie rozumiesz - rzekła Merrick. - Zrobienie czegokolwiek Talamasce byłoby dla ciebie zbyt niebezpieczne. To wielka, pradawna organizacja...
- Nic mnie to nie obchodzi - wtrącił Lestat.
- ...i wiedzą, czym jesteś - dodała.
- Lestat, usiądź, proszę - odezwał się Louis. - Nie rozumiesz? Tu nie chodzi o ich wiek czy władzę. Nie chodzi o ich możliwości. Chodzi o to, kim naprawdę są. Wiedzą o naszym istnieniu i postanowili nie wtrącać się do nas. Mogą równie dobrze dojść do wniosku, że chcą się wtrącić w nasze życie, że chcą nam zaszkodzić, gdziekolwiek byśmy się udali.
- Śnisz chyba, mój przystojny przyjacielu - odparł Lestat. - Pomyśl o krwi, którą się z tobą podzieliłem. Ty także, Merrick. Pomyśl także o Talamasce i jej zwapniałych zasadach. Co się działo, kiedy Jesse Reeves zniknęła z Zakonu? Nie było żadnych gróźb.
- A ty pomyśl o ich metodach, Lestacie - odparowała Merrick zapalczywie. - Uważam, że powinniśmy stąd wyjechać. Powinniśmy zabrać z sobą wszelkie dowody naszego istnienia i wynieść się stąd.
Lestat długo przyglądał się nam trojgu z wściekłą miną, po czym wypadł na ulicę.
Przez całą noc nie wiedzieliśmy, gdzie się podziewa. Znaliśmy jego uczucia i owszem, rozumieliśmy oraz szanowaliśmy je, i w pewien niewypowiedziany sposób postanowiliśmy, że postąpimy tak, jak on zechce. Jeśli mieliśmy przywódcę, to był nim właśnie Lestat. Kiedy nadszedł świt, bardzo ostrożnie udaliśmy się do naszych kryjówek. Mieliśmy dziwne uczucie, że już nie możemy schować się w ludzkim tłumie.
Następnego wieczora, po zachodzie słońca, Lestat wrócił do mieszkania przy Rue Royale.
Merrick poszła odebrać kolejny list od specjalnego kuriera, list, którego się obawiałem. Lestat pojawił się w salonie chwilę przed Merrick.
Włosy miał rozwiane i był zaczerwieniony ze złości. Chodził po pokoju, głośno tupiąc i wyglądał trochę jak archanioł, który szuka zgubionego miecza.
- Proszę, weź się w garść - rzekłem łagodnie.
Spojrzał na mnie ze złością, lecz potem usiadł w fotelu i wodził pełnym wściekłości spojrzeniem od Louisa do mnie. Czekaliśmy na powrót Merrick.
W końcu pojawiła się z otwartą kopertą i pergaminem w ręce. Na jej twarzy malowało się zdumienie; spojrzała na mnie, zanim powiodła wzrokiem po pozostałych, a na koniec znowu popatrzyła na mnie.
Cierpliwie, gestem nakazując Lestatowi spokój, obserwowałem, jak Merrick siada na adamaszkowej sofie obok Louisa. Nawet nie próbował przeczytać jej listu przez ramię. Tylko czekał, choć był równie zdenerwowany jak ja.
- To jest naprawdę niesamowite - odezwała się Merrick.
- Nie zdarzyło się jeszcze, żeby Starsi zajęli podobne stanowisko. Nie spotkałam się jeszcze z taką postawą ze strony naszego Zakonu. Poznałam naukę i obserwację, poznałam nie kończące się raporty o duchach, czarnoksięstwie i wampirach, owszem, nawet o wampirach. Lecz nigdy nie widziałam nic podobnego.
Otworzyła pojedynczą kartkę i odczytała z wyrazem zdumienia na twarzy:
- „Wiemy, co zrobiliście z Merrick Mayfair. Żądamy, byście ją nam zwrócili. Nie przyjmiemy żadnych wyjaśnień, żadnych wymówek, żadnych przeprosin. Nie zamierzamy fechtować się na słowa. Merrick Mayfair musi do nas wrócić i nie zgodzimy się na nic innego”.
Lestat roześmiał się cicho.
- Za kogo oni cię mają, cherie! - mruknął. - Za kogo cię uważają, że tak zwyczajnie rozkazują nam cię zwrócić? Myślą może, że jesteś bezcennym przedmiotem? Ojej, ależ ci zgrzybiali naukowcy są szowinistyczni! Ja sam nigdy nie ośmieliłbym się podobnie postąpić!
- Co jeszcze jest tam napisane? - spytałem pospiesznie.
- Nie przeczytałaś wszystkiego.
Merrick powoli zbudziła się z osłupienia. Ponownie przeniosła wzrok na kartkę pergaminu.
- „Jesteśmy przygotowani zarzucić pasywne metody, które stosowaliśmy wobec waszego gatunku przez setki lat. Jesteśmy zdecydowani ogłosić was wrogiem, którego za wszelką cenę trzeba eksterminować. Jesteśmy przygotowani posłużyć się wszystkimi dostępnymi nam środkami i dopilnować, abyście zostali zniszczeni. Jeśli wypełnicie nasze polecenie, nadal będziemy tolerować waszą obecność w Nowym Orleanie. Wrócimy do nikomu nie szkodzącej obserwacji. Lecz jeśli Merrick Mayfair natychmiast nie wróci do Domu Zakonnego zwanego Dębowym Rajem, podejmiemy kroki mające na celu całkowite was wyeliminowanie”.
Dopiero teraz z twarzy Lestata znikła złość i pogarda. Dopiero teraz zamyślił się i uspokoił, czego wcale nie zinterpretowałem jako dobry znak.
- Tak, jest to dość interesujące - mruknął, unosząc brwi. - Naprawdę bardzo interesujące.
Merrick milczała, podczas gdy - jak mi się zdaje - Louis zadawał jakieś pytania dotyczące wieku Starszych i ich tożsamości. Nic na ten temat nie wiedziałem i sam miałem ogromne wątpliwości. Chyba zdołałem go przekonać, iż nikt wewnątrz Zakonu nie wie, kim są Starsi. Były takie czasy, kiedy komunikacja z nimi została zaburzona, lecz ogólnie rzecz ujmując, to oni rządzili Zakonem. Ich rządy były autorytarne i zawsze tak było; ich tożsamość zawsze była owiana tajemnicą. Nawet ci za nas, którzy całe życie spędzili w Zakonie, niewiele o nich wiedzieli.
Wreszcie Merrick odezwała się:
- Nie rozumiecie, co się stało? - spytała. - Przez całe to moje egoistyczne spiskowanie, rzuciłam wyzwanie Starszym!
- Ale nie sama, kochanie - wtrąciłem pospiesznie.
- Nie, oczywiście, że nie - mruknęła, mimo że na jej twarzy nadal malował się szok. - Byłam odpowiedzialna za rzucenie uroków. Lecz przez te ostatnie kilka nocy posunęliśmy się tak daleko, że oni nie mogą nas dłużej ignorować. Dawno temu była Jesse. A potem David... teraz Merrick. Nie rozumiecie? Ich długi naukowy flirt z wampirami doprowadził do katastrofy... i teraz poczuli się zobowiązani coś z tym zrobić... a nigdy dotąd tego nie robili.
- Nic im z tego nie wyjdzie - mruknął Lestat. - Zapamiętajcie.
- A co z innymi wampirami? - spytała cicho Merrick, patrząc mu w oczy. - Co nasi Starsi powiedzą, kiedy dowiedzą się o tym wszystkim? Powieści w kolorowych okładkach, filmy o wampirach, dziwna muzyka... te rzeczy nie budzą wrogości w ludziach. Dają nam jedynie wygodny kamuflaż. Lecz to, co zrobiliśmy, obudziło złość Talamaski, a ona nie wypowiada wojny nam, lecz całemu naszemu gatunkowi. A to oznacza innych, nie rozumiecie?
Lestat był wyjątkowo wściekły. Nieomal widziałem, jak małe trybiki obracają się w jego mózgu. Jednakże potem na jego oblicze zakradł się pełen niechęci i przekory wyraz, który tak dobrze znałem.
- Oczywiście jeśli do nich pójdę, jeśli oddam się w ich ręce... - zaczęła Merrick, lecz Louis jej przerwał:
- To nie do pomyślenia. Nawet oni muszą zdawać sobie z tego sprawę.
- To najgorsze, co mogłabyś zrobić - wtrąciłem.
- Oddać się w ich ręce? - powtórzył Lestat sarkastycznie.
- Przy obecnym rozwoju technologii i medycyny pewnie mogliby sklonować twoje komórki! Nie. To nie do pomyślenia!
- Nie chcę oddawać się w ich ręce - powiedziała Merrick.
- Nie chce być otoczona tymi, którzy cieszą się życiem, które ja na zawsze utraciłam. Nigdy, przenigdy nie miałam takiego zamiaru.
- Zostaniesz z nami - oświadczył Louis. - Przygotujemy się. Zniszczymy wszelkie dowody, którymi mogliby podeprzeć swoje oskarżenia.
- Czy nasi Starsi zrozumieją, dlaczego nie udałam się do nich, kiedy ich spokój zostanie zakłócony przez nowy rodzaj naukowców? - spytała. - Czy nie rozumiecie, czym to pachnie?
- Nie doceniasz nas wszystkich - powiedziałem spokojnie.
- Ale uważam, że to powinna być nasza ostatnia noc w tym mieszkaniu. Powinniśmy pożegnać się ze wszystkimi tymi przedmiotami, które tak ukochaliśmy i które przynosiły nam ukojenie.
Spojrzeliśmy na Lestata; jego twarz była skurczona z wściekłości.
- Chyba zdajecie sobie sprawę - rzekł na koniec - że mogę zmieść z powierzchni ziemi wszystkich tych naukowców z Domu Zakonnego, którzy nas szpiegowali. I którzy teraz nam zagrażają.
Merrick natychmiast zaprotestowała. Ja także. Wszystko to odbyło się za pomocą zdesperowanych gestów. Następnie zabrałem głos:
- Nie rób tego, Lestacie - rzekłem. - Wyjedźmy stąd. Zabijmy ich wiarę, lecz nie ich samych. Niczym mała, wycofująca się armia, spalimy wszelkie dowody na to, że kiedykolwiek mogliśmy stać się ich zdobyczą. Nie mogę znieść myśli o odwróceniu się przeciw Talamasce. Nie mogę. Cóż jeszcze mogę powiedzieć?
Merrick skinęła głową, lecz nie odzywała się. Na koniec Lestat przemówił:
- No, dobrze. Poddam się waszym prośbom, ponieważ was kocham. Wyjedziemy. Zostawimy to mieszkanie, które przez tyle lat było moim domem. Zostawimy to miasto, które kocham. Znajdziemy sobie takie miejsce, gdzie nikt nas nie znajdzie. Zrobimy tak, lecz powiadam wam, że wcale mi się to nie podoba. Moim zdaniem członkowie Zakonu posunięciem tym pozbawili się tarczy ochronnej, którą kiedyś posiadali.
Zostało więc postanowione.
Rzuciliśmy się w wir pracy, szybko, bezgłośnie, upewniając się, że nie zostawiliśmy nic, co zawierałoby potężną krew, którą Talamasca mogłaby chcieć wykorzystać.
W mieszkaniu już wkrótce nie został żaden dowód naszego istnienia, po czym wszyscy czworo wróciliśmy do domu Merrick i zabraliśmy się za podobne porządki. Spaliliśmy jej białą sukienkę z koszmarnego seansu. Zniszczyliśmy nawet jej ołtarze.
Potem musiałem iść do St. Elizabeth’s, żeby spalić moje dzienniki i eseje - zadanie, na które wcale nie miałem ochoty.
Było męczące, przykre i niemoralne, musiało jednak zostać wykonane.
I tak, następnej nocy, mieliśmy wyjechać z Nowego Orleanu. Dobrze przed nastaniem świtu Lestat, Louis i Merrick wyruszyli w drogę.
Ja zostałem w mieszkaniu przy Rue Royale i przy biurku w saloniku na tyłach domu, napisałem list do tych, którym niegdyś tak ufałem, których dawno temu bardzo kochałem.
Odręcznie napisałem długi list; chciałem, aby poznali moje pismo. Było to dla mnie ważne.
Moi ukochani Starsi, kimkolwiek jesteście, nierozsądnie z Waszej strony było wysyłać tak obraźliwy i bojowy list. Obawiam się, że którejś nocy będziecie musieli za to zapłacić, a przynajmniej zapłacą niektórzy z Was.
Proszę, zrozumcie, że to nie wyzwanie. Wyjeżdżam, i kiedy dostaniecie ten list, po wielu - między nami mówiąc, dość wątpliwych - procedurach, ja będę daleko poza waszym zasięgiem.
Wiedzcie jedno. Wasze groźby mocno nadszarpnęły delikatną dumę najpotężniejszego spośród nas, który przez jakiś czas uważał, że znajdujecie się poza jego zasięgiem.
Jednakże Wasze źle dobrane słowa i groźby, które pochopnie rzuciliście, zniszczyły mur sanktuarium, który Was otaczał. Jesteście teraz narażeni na gniew tych, których się boicie, w takim samym stopniu jak zwyczajni śmiertelnicy.
Popełniliście jeszcze jeden koszmarny błąd i radzę Wam przemyśleć sprawę dokładnie, zanim zaczniecie wprowadzać w życie swoje groźby.
Uczyniliście się interesującym przeciwnikiem dla tego, spośród nas, który uwielbia wszelkie wyzwania, będę więc musiał użyć wszelkich moich wpływów, żeby Was ochronić przed strasznym pożądaniem, które tak głupio wznieciliście.
Przeczytałem uważnie ten list i właśnie się podpisywałem, kiedy poczułem na ramieniu zimną dłoń Lestata.
Powtórzył słowa „interesujący przeciwnik” i roześmiał się paskudnie.
- Nie krzywdź ich, proszę - szepnąłem.
- Chodź, Davidzie - odparł spokojnie. - Musimy stąd wyjeżdżać. Przypomnij mi, żebym opowiedział ci o moich eterycznych wędrówkach... albo jakąś inną historię.
Pochyliłem się nad papierem, dokończyłem podpis i nagle przyszło mi do głowy, że zupełnie straciłem rachubę, ile dokumentów spisałem dla i w Talamasce, i że raz jeszcze podpisałem się pod takim dokumentem, który trafi do ich akt.
- Dobrze, stary przyjacielu - mruknąłem. - Jestem gotowy. Ale daj mi słowo.
Szliśmy razem długim korytarzem; jego dłoń przyjemnie ciążyła mi na ramieniu, a jego włosy pachniały wiatrem.
- Jest wiele historii do spisania, Davidzie - powiedział. - Chyba pozwolisz nam na to, co? Możemy chyba nadal spisywać nasze wspomnienia... w naszej nowej kryjówce.
- Oczywiście - odparłem. - To możemy robić. Słowo pisane należy do nas, Lestacie. Czy to nie wystarcza?
- Powiem ci coś, staruszku - odpowiedział i zatrzymał się na balkonie, spoglądając na mieszkanie, które tak kochał. - Zostawmy to dla Talamaski. Zostanę świętym i będziesz wychwalał moją cierpliwość, obiecuję, dopóki oni nie podpalą stosów. Czy zgadzasz się na te warunki?
- Pewnie - odpowiedziałem.
Tak więc kończę tę historię o tym, jak to Merrick Mayfair stała się jedną z nas. Kończę historię o tym, jak to się stało, że opuściliśmy Nowym Orlean i wypuściliśmy się w szeroki świat.
To dla was, moi bracia i siostry w Talamasce, a także dla wszystkich innych, spisałem tę opowieść.
16.30
Niedziela
25 lipca 1999