ANNE RICE
PANDORA
Dedykowane
Stanowi, Christopherowi i Michele Rice,
Suzanne Scott Quiroz
i Victorii Wilson
Pamięci Johna Prestona
Irlandczykom z Nowego Orleanu,
którzy w połowie XIX wieku wznieśli
na Constance Street wspaniały kościół św. Alfonsa,
przekazując nam, przez wiarę, architekturę i sztukę,
wspaniały pomnik „chwały Grecji i wielkości Rzymu”.
O pani Moore i echach w jaskiniach Marabar: „[…] ale echo zaczynało w jakiś
nieokreślony sposób osłabiać jej więź z życiem. Odezwawszy się w chwili, kiedy odczuwała
szczególne znużenie, zdołało wyszeptać: »Patos, pobożność, odwaga - one istnieją, ale są
tożsame i takie jest plugastwo. Wszystko istnieje, nic nie ma wartości”.
E.M. Forster, Droga do Indii
Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą.
List św. Jakuba Apostoła 2,19
„Jakże godzien drwiny i dziwaczny jest człowiek, który dziwi się czemukolwiek, co
zdarza się w życiu”.
Marek Aureliusz, Rozmyślania
1
*
E.M. Forster, Droga do Indii, tłum. K. Tarnowska, A. Konarek, Czytelnik, Warszawa 1979.
„Kolejnym artykułem naszej wiary jest to, że wiele stworzeń zostanie potępionych; na
przykład anioły, wygnane z nieba wskutek pychy i zmienione w diabły; i ci spośród ludzi na
ziemi, którzy żyją nie objęci Świętą Wiarą Kościoła, to znaczy poganie; oraz ci z ochrzczonych,
którzy wiodą życie niechrześcijańskie i umierają poza zasięgiem miłości - wszyscy oni zostaną
skazani na wieczne męki piekielne, jak naucza Kościół Święty. Wobec czego nie mogłem pojąć,
w jaki sposób wszystko może skończyć się dobrze, co ukazywał mi wówczas Pan. Lecz na
pytanie to otrzymałem jedną tylko odpowiedź: »Co niemożliwe dla was, nie jest niemożliwym
dla mnie. Dotrzymam każdego danego słowa, tak by wszystko skończyło się dobrze«. Tak
pouczyła mnie łaska Boża…”
Julian z Norwich, Objawienia Bożej miłości
1
Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od chwili, gdy zostawiłeś mnie w tej kawiarni,
odmówiłam twej prośbie oraz oświadczyłam, że nie spiszę historii swego śmiertelnego życia i
tego, jak stałam się wampirem - jak zetknęłam się z Mariuszem, który niewiele przedtem
zakończył ludzkie życie.
I oto siedzę i mam przed sobą twój otwarty notatnik, trzymam jedno z ostro
zakończonych wiecznych piór, które mi zostawiłeś, i napawam się zmysłowym spływaniem
czarnego atramentu na kosztowny, nieskazitelnie biały papier.
To zrozumiałe, Davidzie, że zostawiłeś mi coś eleganckiego, kuszącą stronę papieru.
Ten oprawny w czarną, lakierowaną skórę notatnik, ozdobiony na okładce wybujałymi, a
pozbawionymi cierni różami, czyż nie jest to wzór jedynie w ostatecznym rozrachunku, czyż
nie bije z niego autorytet? To, co spisane między ciężkimi oprawami księgi, będzie mieć swą
wagę - zdaje się mówić okładka.
Gruby papier pokryty jasnoniebieskimi liniami - jesteś praktyczny, o wszystkim
myślisz. Wiesz zapewne, że prawie nigdy niczego nie piszę.
Nawet przenikliwy zgrzyt pióra jest pokusą: przypomina najlepsze pióra w starożytnym
Egipcie, gdy przykładałam je do pergaminu i pisałam listy do ojca, gdy wylewałam swe żale w
dzienniku… ach, ten dźwięk. Brakuje tylko woni atramentu, za to mamy doskonałe plastikowe
pióro, które wystarczy na wiele ksiąg, pozostawiając na papierze eleganckie ślady, których
głębokość zależy wyłącznie ode mnie.
Rozmyślam na piśmie o twej prośbie. Widzisz już więc, że coś ze mnie jednak
wydobędziesz. Powoli jej ulegam, niemal tak, jak stopniowo poddają się nasze ludzkie ofiary.
Być może zresztą odkrywam (gdy za oknami nie ustaje deszcz, a we wnętrzu kawiarni słychać
ciągły szmer rozmów), że nie czeka mnie wcale męka, jakiej się spodziewałam - trud sięgania
pamięcią przez dwa tysiące lat - lecz przyjemność, jak samo picie krwi.
Wyciągam ręce ku ofierze, z którą nie pójdzie mi łatwo: ku mojej przeszłości. Możliwe,
że umknie i nie będę jej w stanie dogonić. Tak czy owak, staję przed ofiarą, z jaką jeszcze nigdy
się nie zmierzyłam. I odzywa się instynkt myśliwego, podniecenie tym, co świat współczesny
określa mianem śledztwa.
Bo chyba jedynie tym można wytłumaczyć fakt, że tak wyraźnie widzę tamte czasy? Nie
podałeś mi żadnego magicznego napoju, który przyspieszyłby bieg myśli. Dla nas istnieje
zresztą tylko jeden napój, i jest nim krew.
W pewnym momencie, gdy szliśmy do kawiarni, stwierdziłeś:
- Na pewno będziesz wszystko pamiętała.
Ty, który jesteś pośród nas młodzieńcem, starcem zaś wśród śmiertelników, który
byłeś, jako śmiertelnik, tak uczony. Być może nie ma w tym nic dziwnego, że z taką śmiałością
próbujesz zebrać nasze opowieści.
Ale po co zastanawiam się nad twą ciekawością, zuchwałą w obliczu przesiąkniętej
krwią prawdy?
Jak udało ci się rozpalić we mnie pragnienie powrotu dwa tysiące lat wstecz, niemal
dokładnie tyle - bym opowiedziała o swych śmiertelnych dniach na ziemi w Rzymie, gdy
przyłączyłam się do Mariusza, który nie miał szans w pojedynku z fatum.
Dlaczego owe dawno zasypane i wyschnięte źródła wołają teraz z taką siłą? Drzwi się
nagle rozwierają. Wpada przez nie światło. Wejdź.
Siedzę wygodnie w kawiarni.
Piszę, lecz od czasu do czasu odrywam wzrok od kartki i omiatam nim ludzi w tej
paryskiej kawiarni. Widzę monotonne, bezpłciowe tkaniny tej epoki, młodą Amerykankę w
oliwkowym, wojskowym stroju, z całym dobytkiem w plecaku; widzę starego Francuza, który
przychodzi tu od lat tylko po to, by oglądać obnażone nogi i ręce młodych, karmić się ich
gestami, jak gdyby był wampirem. Czekać na egzotyczny klejnot chwili, gdy jakaś kobieta
wybuchnie śmiechem, odchyli się do tyłu, trzymając w ręku papierosa, syntetyczna bluzka
ciasno opnie jej piersi i będzie widać sutki.
Ach, starzec. Jest siwy i ma na sobie drogi płaszcz. Jest zupełnie niegroźny. Żyje
wyłącznie zmysłem wzroku. Wieczorem wróci do skromnego, acz gustownego mieszkania,
które utrzymuje od ostatniej wielkiej wojny światowej, i będzie oglądał filmy z młodą
pięknością zwaną Brigitte Bardot. Żyje w swych oczach. Nie tknął kobiety od dziesięciu lat.
Ja nie dryfuję, Davidzie. Zarzucam tu kotwicę. Bo nie chcę, żeby moja opowieść
wylewała się niczym z upojnej wyroczni.
Zwracam na tych śmiertelnych baczniejszą uwagę. Tacy są świeży, egzotyczni, a
zarazem soczyści; wyglądają tak, jak musiały wyglądać tropikalne ptaki oglądane oczami
śmiertelnego dziecka: tryskają trzepoczącym, buntowniczym życiem, chciałam łapać je razem
z ich witalnością, żeby biły skrzydłami w mych rękach, chciałam pochwycić lot, mieć go na
własność, wziąć choćby jego część. Ach, ta okropna chwila dzieciństwa, kiedy przypadkowo
zdusi się życie jaskrawoczerwonego ptaka.
Jednak śmiertelnicy w ciemniejszym odzieniu sprawiają bardziej złowrogie wrażenie:
jak zwykle handlarz kokainy - a kręcą się wszędzie, to najsmakowitsze dla nas kąski - który
zaszyty w najodleglejszym kącie czeka na klienta w długim, skórzanym płaszczu skrojonym
przez włoskiego projektanta. Włosy przycięte krótko na bokach i bujne na środku czaszki, co
ma przydawać mu dystynkcji, i przydaje, chociaż nie ma takiej potrzeby, o czym łatwo się
przekonać, patrząc na twardy wyraz ust, którym natura nie szczędziła swych darów.
Trzymając w ręku zapalniczkę, wykonuje nią szybkie, niecierpliwe ruchy, znak szczególny
narkomana: kręci się, obraca, nie umie spokojnie usiedzieć. Nie wie, że już nigdy w życiu nie
zazna spokoju. Ma ochotę wyjść i zażyć kokainę, niecierpliwi się, ale musi czekać na klienta.
Buty ma zbyt lśniące, a długie, szczupłe ręce nigdy się nie zestarzeją.
Myślę, że umrze dzisiaj. Zaczynam nabierać ochoty, żeby go zabić. Tylu ludziom podał
truciznę. Tropiąc go, biorąc go w ramiona, nie musiałabym nawet spowijać go w wizje.
Wystarczyłoby przekonać go, że śmierć przybrała postać kobiety zbyt bladej, by mogła być z
krwi i kości, zbyt wygładzonej przez mijające stulecia, by była czym innym niż ożywiony
posąg, ale może ci, na których czeka, uknuli spisek na jego życie? Po co miałabym
interweniować?
Jak wyglądam w oczach tych ludzi? Kobieta o falach długich, czystych, brązowych
włosów, które spowijają ją niczym kwef zakonnicę, o twarzy tak białej, że wygląda na
stworzoną przez kosmetyka, i niezwykle błyszczących oczach, lśniących nawet zza okularów w
złotych oprawkach.
Tak, winniśmy być wdzięczni za tak liczne modele okularów w dzisiejszych czasach - bo
gdyby przyszło je zdjąć, musiałabym chyba siedzieć z pochyloną głową, żeby nie wystraszyć
ludzi samą grą refleksów żółci, brązów i złota w oczach, które z biegiem czasu coraz bardziej
upodabniają się do szlachetnych kamieni, tak że wyglądam jak niewidoma, która w miejscu
źrenic ma topazy, starannie ukształtowane gałki oczne z topazów, szafirów, nawet
akwamaryny.
Widzisz, zapisałam już tyle stron, a wszystko sprowadza się do wyrażenia zgody: Tak,
opowiem, jak to się zaczęło.
Tak, opowiem ci o swoim śmiertelnym życiu w starożytnym Rzymie, jak pokochałam
Mariusza, jak się związaliśmy, a potem musieliśmy rozstać.
Jaka zaszła we mnie przemiana, pojawiła się nieznana dotąd stanowczość.
Jaką moc czuję, trzymając to pióro, jak bardzo pragnę rzucić na nas jasne, ostre
światło, by dopiero potem zacząć spełniać twą prośbę.
Oto Paryż, czasy pokoju. Pada deszcz. Wzdłuż bulwaru ciągną się wysokie,
majestatyczne, szare budowle o podwójnych oknach i balkonach z żelaznymi balustradami.
Ulicami pędzą hałaśliwe, malutkie, niebezpieczne auta. W kawiarniach takich jak ta tutaj
pełno turystów z całego świata. Fasady starożytnych kościołów stoją zasłonięte kamienicami,
pałace zmieniono w muzea, po których błąkam się całymi godzinami, nie mogąc oderwać
wzroku od przedmiotów z Egiptu i Sumeru, starszych nawet ode mnie. Wszędzie panuje
architektura rzymska, wierne repliki świątyń służą tu jako banki. Język angielski zalewają
słowa zaczerpnięte z mojej łaciny. Owidiusz, mój ukochany Owidiusz, który przepowiadał, że
jego wiersze przetrwają rzymskie imperium, miał rację.
Starczy wejść do pierwszej lepszej księgarni, by znaleźć go w schludnych, niewielkich
tomikach, które mają przyciągać uczącą się młodzież.
Rzymskie wpływy rozprzestrzeniają się same, wyrastają potężnymi dębami we
współczesnych lasach komputerów, cyfrowych dysków, mikrowirusów i łączy satelitarnych.
Łatwo tu - jak zawsze - o możliwe do przyjęcia zło, o rozpacz wartą czułego spełnienia.
W moim przypadku zawsze trzeba czuć odrobinę litości, miłość dla ofiary: muszę
wmówić sobie, że śmierć, którą niosę, nie szpeci wielkiego całunu przeznaczenia, utkanego z
drzew, ziemi i gwiazd, i ludzkich zdarzeń, który bez chwili przerwy unosi się nad nami, gotów
spowić całe stworzenie, cały znany nam świat.
Gdy znalazłeś mnie wczoraj w nocy, jak mnie oceniłeś? Szłam samotna mostem nad
Sekwaną, w ostatnim, niebezpiecznym mroku przed świtem.
Ujrzałeś mnie, zanim zdałam sobie sprawę z twej obecności. Nałożyłam kaptur i
pozwoliłam, by w mętnym blasku latarni oczy nacieszyły się swym momentem chwały. Ofiara
stała na balustradzie, jeszcze dziecko, ale zbite i okradzione przez setkę mężczyzn. Chciała
umrzeć w wodzie. Nie wiem, czy głębokość Sekwany w tamtym miejscu pozwala umrzeć. Tak
blisko Wyspy Świętego Ludwika. I katedry Notre Dame. Być może pozwala, jeśli człowiek
potrafi w takiej chwili nie walczyć o życie.
Ale czułam, że dusza tej ofiary jest jak popiół, jak gdyby duch został spalony,
pozostawiając samo ciało, znużoną, schorowaną powłokę. Objęłam ją, a gdy zobaczyłam w jej
małych, czarnych oczach lęk, gdy dostrzegałam w nich pytanie, spowiłam ją wizjami. Smoła,
która okrywała mi skórę, nie zamaskowała podobieństwa do Matki Boskiej, i kobieta utonęła
w pobożnych modłach, a gdy mi uległa, ujrzała moje zasłony w barwach, które pamiętała z
kościołów dzieciństwa. Ja - wiedząc, że muszę się napić, a jednocześnie pragnąc jej, pragnąc
bólu, jakim mogłaby emanować u kresu, spragniona smakowitej, czerwonej krwi, która
napełni mi usta i pozwoli na chwilę poczuć się człowiekiem mimo całej potworności mego
bytowania - ja uległam jej wizjom, zgięłam jej kark, przebiegłam palcami po bolącej,
delikatnej skórze, i wtedy, gdy zatopiłam w niej zęby, gdy zaczerpnęłam z niej napoju, wtedy
zdałam sobie sprawę z twojej obecności. Obserwowałeś.
Wiedziałam, czułam to, i moją uwagę odwrócił nasz obraz w twych oczach, gdy mimo
wszystko zalewał mnie strumień rozkoszy, dając poczucie życia i jakiejś łączności z koniczyną
albo drzewami, których korzenie były dłuższe niż konary wyciągnięte w stronę firmamentu.
W pierwszej chwili odczułam do ciebie niechęć. Widziałeś mą ucztę. Widziałeś, jak
uległam. Nie miałeś pojęcia o moim wielomiesięcznym głodzie, ascezie, wędrówce. Zobaczyłeś
tylko nagłe objawienie się nieczystej żądzy wyssania z niej całej duszy, tak by serce podeszło
jej do gardła, żądzy wyciągnięcia z jej żył każdej cząstki tego, co chce jeszcze przetrwać.
Rzeczywiście chciała przeżyć. Otulona świętymi, niespodziewanie śniąca o piersiach,
które ją karmiły, opierała mi się swym młodym ciałem, walczyła, taka miękka, z moją twardą,
posągową postacią, której bezmleczne, marmurowe sutki nie dawały pociechy. Niech spotka
się z matką, zmarłą i wyczekującą. Może ujrzę w jej oczach światło, przez które mknęła na
spotkanie pewnego zbawienia.
Potem o tobie zapomniałam. Nikt nie będzie mnie okradał. Zwolniłam tempo picia,
pozwoliłam jej westchnąć, napełnić płuca chłodnym nadrzecznym powietrzem, gdy matka
była coraz bliżej, a śmierć zdawała się bezpieczna niczym łono. Zabrałam wszystko, do
ostatniej kropli.
Zwisła bez życia, jak ktoś, kogo ocaliłam, jakaś osłabła, chorowita, pijana dziewczyna.
Wniknęłam w jej ciało, palce, mimo że takie delikatne, przebijały się z łatwością do serca,
które wyciągnęłam i zaczęłam ssać; pochyliłam się i ssałam je jak owoc, aż w żadnej komorze i
w żadnym włóknie nie pozostała ani kropla krwi, po czym wolno - możliwe, że już na twój
użytek - uniosłam ją i upuściłam do rzeki, której tak mocno pragnęła.
Teraz płuca dziewczyny miały napełnić się wodą. Nie będzie szamotania się ani
ostatniego, rozpaczliwego machania rękami. Raz jeszcze przystawiłam serce do ust, aż straciło
nawet kolor krwi, wreszcie cisnęłam je - zmiażdżone grono - w ślad za nią, biednym
dzieckiem, dzieckiem setki mężczyzn.
Wtedy odwróciłam się do ciebie, dając do zrozumienia, że wiem o twojej obecności na
bulwarze. Chyba próbowałam cię nawet wystraszyć. W przypływie szału uświadomiłam ci twą
słabość, dałam do zrozumienia, że cała krew, jaką otrzymałeś od Lestata, nie da ci sił, by mi
sprostać, gdybym postanowiła rozerwać cię na strzępy, przeniknąć śmiertelnym żarem i spalić
na stosie lub tylko ukarać przenikającą do głębi raną - za samo to, że mnie podglądałeś.
Mówiąc szczerze, jeszcze nigdy nie zrobiłam czegoś takiego komuś młodszemu. Żal mi
was, gdy patrzycie na nas, starców, i przebiega was dreszcz grozy. Powinnam - znając samą
siebie - rozpłynąć się w mrokach nocy tak, żebyś nie mógł mnie znaleźć.
Ujęło mnie coś w twoim zachowaniu, sposobie, w jaki podszedłeś do mnie, młodym,
opalonym, anglo - hinduskim ciele obdarzonym gracją młodości śmiertelnika. Jakbyś pytał
mnie samą pełną pokory postawą:
- Czy moglibyśmy porozmawiać, Pandoro?
Duchem zawędrowałam gdzieś daleko. Być może o tym wiedziałeś. Nie pamiętam, czy
pozbyłam się myśli o tobie, wiem również, że twoje zdolności telepatyczne nie są rewelacyjne.
Myśli odbiegły daleko, nie wiem, czy z mojej własnej woli, czy za twoją sprawą. Zastanawiałam
się nad wszystkim, co mogłabym ci powiedzieć, nad opowieściami tak odmiennymi od historii
o Lestacie i o Mariuszu, przekazanymi nam przez Lestata, chciałam cię też przestrzec przed
starożytnymi wampirami Dalekiego Wschodu, które zabiłyby cię za to, że znalazłeś się na ich
terytorium.
Chciałam, żebyś raz na zawsze pojął to, z czym wszyscy musimy się godzić: źródło
naszego wampirycznego głodu tak naprawdę biło w dwóch istotach - Mekare i Maharet - tak
starożytnych, że ich widok jest dziś czymś okropnym, poza pięknem i brzydotą. A jeżeli same
się unicestwią, wszyscy zginiemy wraz z nimi.
Chciałam opowiedzieć ci też o innych, którzy nie znali naszego plemienia ani jego
dziejów, którzy przeżyli straszliwy ogień, jaki sprowadziła na swe dzieci nasza Matka Akasha.
Chciałam ci powiedzieć, że po Ziemi chodzą stworzenia do nas podobne, lecz nie będące ani
nami, ani ludźmi. I znienacka zachciało mi się wziąć cię pod swoje skrzydła.
Chyba jednak działo się to za twoją sprawą. Stałeś przede mną jak angielski
dżentelmen, emanujący dobrym wychowaniem w stopniu większym niż inni znani mi
mężczyźni. Zdumiewał mnie twój wykwintny ubiór, to, że pozwoliłeś sobie na czarny płaszcz z
wełny czesankowej, a nawet na luksus czerwonego, jedwabnego szalika - zupełnie inaczej niż
zaraz po stworzeniu.
Zrozum, nie byłam przytomna w noc, gdy Lestat przemienił cię w wampira.
Cały nadprzyrodzony świat na wiele tygodni przedtem drżał jednak od wieści, że
śmiertelnik przemieścił się w ciało innego śmiertelnika: my wiemy o takich sprawach, jakby
mówiły nam o nich gwiazdy. Jeden nadprzyrodzony umysł wychwytuje te falowania,
rozchodzące się od nagłego cięcia w tkaninie normalności, drugi umysł odbiera obraz i dalej
wszystko toczy się jak lawina.
David Talbot, którego nazwisko kojarzyliśmy z szanowanym zakonem
psychodetektywów, zdołał przenieść całą swą duszę i ciało eteryczne w innego człowieka,
którego ciało zostało z kolei owładnięte przez złodzieja ciał wypędzonego stamtąd przez ciebie.
I gdy zamieszkałeś w młodym osobniku, ty, ze wszystkimi skrupułami i wyznawanymi
wartościami, z gromadzoną przez siedemdziesiąt cztery lata wiedzą, zakorzeniłeś się w
młodzieńczych komórkach.
Tak powstał David Odrodzony, David o lśniącej urodzie Indii i pierwotnej,
wypielęgnowanej sile brytyjskiego pochodzenia, David, którego Lestat zmienił w wampira, z
ciałem i duszą, łącząc cud z Ciemną Sztuką, raz jeszcze dopuszczając się grzechu, na wieść o
którym osłupieli zarówno jego rówieśnicy, jak i starsi.
I spotkało cię to z ręki najlepszego przyjaciela!
Witamy w ciemnościach, Davidzie. Witamy w krainie szekspirowskiego „niestałego
księżyca”.
Dzielnie szedłeś ku mnie po moście.
- Wybacz, Pandoro - powiedziałeś cicho.
Uderzająca była twa nienaganna wymowa brytyjskiej arystokracji i ten dezorientujący,
angielski rytm, tak uwodzicielski, jakbyś mówił: „my wszyscy zbawimy świat”.
Zachowywałeś uprzejmy dystans, jak gdybym była dziewiętnastowieczną dziewicą, a ty
nie chciałbyś niepokoić mnie i mej wrażliwej duszy. Uśmiechnęłam się.
Wtedy pozwoliłam sobie na chwilę przyjemności. Zlustrowałam cię uważnie, pisklę
jeszcze, które Lestat - wbrew nakazowi Mariusza - odważył się stworzyć. Ujrzałam, z czego się
składasz: ogromna dusza ludzka, nieulękła, choć zakochana po trosze w rozpaczy, i ciało, które
Lestat niemal z narażeniem życia wyposażył w potęgę. Ryzykował, oddając ci w trakcie
przemiany tak wiele krwi. Próbował dać ci odwagę, inteligencję, przebiegłość; próbował
przetransportować we krwi cały swój arsenał.
Spisał się dobrze. Twa siła płynęła z wielu źródeł i natychmiast rzucała się w oczy. Krew
Lestata zawierała domieszkę krwi naszej Matki Królowej Akashy. Krwi dodał mu także
Mariusz, mój starożytny kochanek. Czegóż nie mówią o Lestacie - nawet że pił krew Jezusa
Chrystusa.
Zaczęłam od tej sprawy, gnana ciekawością, ponieważ obserwacja świata w
poszukiwaniu wiedzy często prowadzi do odkrycia tragedii, których strasznie nie lubię.
- Powiedz mi całą prawdę - zaczęłam - o tej opowieści, o szatanie Memnochu. Lestat
utrzymywał, że był w niebie i piekle. Wrócił z chustą świętej Weroniki. Z obliczem Chrystusa!
Tysiące nawróciły się na chrześcijaństwo, uleczyły z alienacji, pozbyły rozgoryczenia. Inne
Dzieci Ciemności wyciągały ramiona ku zabójczemu światłu jutrzenki, jak gdyby słońce
naprawdę było boskim ogniem.
- Tak, wszystko przebiegało tak, jak opisałem - odparłeś, pochylając głowę w geście
uprzejmej, choć umiarkowanej skromności. - Wiesz również, że kilku z nas… zginęło w swej
zapalczywości, a dziennikarze i naukowcy zebrali nasze prochy w celach badawczych.
Zdumiewał mnie twój spokój. Dwudziestowieczna wrażliwość. Umysł zalany
nieogarnioną obfitością informacji, wymowny, wiecznie poszukujący syntezy,
prawdopodobieństw, a wszystko na tle potwornych doświadczeń, wojen i masakr, być może
najokropniejszych w historii świata.
- To wszystko się wydarzyło - ciągnąłeś. - Rzeczywiście poznałem starożytne Mekare i
Maharet, i niepotrzebnie obawiasz się, że nie wiem, jak wiotki jest korzeń. Bardzo miło z twej
strony, że zamierzałaś mnie chronić.
Pozostawałam pod jego dyskretnym urokiem.
- Jakie jest twoje zdanie na temat Świętej Zasłony? - spytałam.
- Matka Boska Fatimska - odparłeś cicho. - Całun turyński, kaleka wychodzący z
cudotwórczych wód w Lourdes! Łatwa wiara w te sprawy z pewnością przynosi pociechę.
- A ty nie uwierzyłeś? Potrząsnąłeś głową.
- Lestat w gruncie rzeczy również nie. To ta śmiertelniczka, Dora, wykradła mu chustę i
ogłosiła jej istnienie światu. Muszę jednak przyznać, że była to rzecz wykonana z niezmierną
starannością, być może najbardziej na świecie warta miana relikwii.
W twym głosie niespodziewanie pojawiła się nuta przygnębienia.
- Jest dziełem jakiejś potężnej woli.
- A wampir Armand, delikatny, chłopięcy Armand, czy on uwierzył? Armand popatrzył
na nią i dostrzegł oblicze Chrystusa? - zaryzykowałam, oczekując potwierdzenia.
- Przynajmniej na tyle, że gotów był umrzeć - odparłeś uroczystym tonem. - Gotów
rozewrzeć ramiona na powitanie wschodzącego słońca.
Odwróciłeś głowę i zamknąłeś oczy. Była to prosta, pozbawiona ozdobników prośba, by
nie zmuszać cię do mówienia o Armandzie strawionym porannym ogniem.
Wydałam z siebie westchnienie - zdziwiona, nawet zafascynowana jasnością i
sceptycyzmem twej postawy, przy jednoczesnym szczerym i bolesnym przywiązaniu do
innych.
Rzekłeś drżącym głosem:
- Armand. - Ciągle stałeś odwrócony. - Co za rekwiem. I czy zdążył się dowiedzieć, czy
Memnoch istnieje, a Bóg Wcielony, który kusił Lestata, naprawdę jest Synem Boga
Wszechmogącego? Kto to może wiedzieć?
Ujęła mnie twa szczerość, powaga, pasja. Nie byłeś zblazowany ani cyniczny. Uderzała
wyrazistość twych uczuć wobec tamtych zdarzeń, istot i pytań, które zadałeś.
- Wiesz, że trzymają chustę w zamknięciu - podjąłeś. - W Watykanie. Przez dwa
tygodnie na Piątej Alei trwało szaleństwo, ludzie przychodzili do katedry św. Patryka
popatrzeć w oczy Boga, spoglądali i zanosili owo spojrzenie do swych domostw. Wątpię, żeby
istniał na Ziemi naród, który byłby w stanie popatrzeć na to choćby przez chwilę.
- A Lestat. Gdzie on teraz jest?
- Obezwładniony, milczący - odrzekłeś. - Leży na posadzce pewnej kaplicy w Nowym
Orleanie. Nie porusza się. Nic nie mówi. Przybyła doń matka. Znałaś ją - Gabrielle - zmienił ją
w wampira.
- Tak. Pamiętam.
- Nawet ona nie potrafi wydobyć z niego ani słowa. Tak czy owak, nie zna prawdy na
temat tego, co zobaczył podczas podróży do nieba i piekła. Próbował wyznać wszystko Dorze!
Kilka nocy po tym, jak spisałem całą jego opowieść, zapadł w taki stan. Ma nieruchomy wzrok
i wiotkie ciało. W tym opuszczonym klasztorze i przyległej kaplicy stworzyli z niego i z
Gabrielle osobliwą Pietę. Jego umysł jest zamknięty albo, co gorsza, pusty.
Twój sposób opowiadania niezmiernie przypadł mi do gustu. Zupełnie mnie rozbroił.
- Pozostawiłem Lestata, ponieważ nie byłem mu w stanie pomóc ani go dosięgnąć.
Muszę się też dowiedzieć, czy istnieją starcy, którzy chcą mnie unicestwić; muszę odbyć
pielgrzymki i wędrówki, poznać zagrożenia świata, do którego mnie dopuszczono.
- Jesteś bardzo otwarty. Nie ma w tobie ani krzty przebiegłości.
- Wręcz przeciwnie. Skrywam przed tobą swoje największe atuty. - Na twoich ustach
powoli zagościł uprzejmy uśmiech. - Twa uroda wprowadza mnie w stan pomieszania. Czy
jesteś do tego przyzwyczajona?
- Jak najbardziej. Nawet znużona. Otrząśnij się. Muszę cię tylko przestrzec, że żyją
starcy, starożytni starcy, których natury nikt nie zna i nie potrafi wytłumaczyć. Doszły mnie
wieści, że poznałeś Maharet i Mekare. One są teraz najstarszym źródłem, z którego wszyscy
bierzemy początek. Najwyraźniej nas porzuciły, wycofały się ze świata i skryły w jakimś
tajemniczym miejscu, nie mając ochoty na sprawowanie władzy.
- Masz najzupełniejszą rację - odparłeś. - Moja audiencja u nich była piękna, lecz
wyjątkowo krótka. Nie chcą nikim rządzić, Maharet zaś - dopóki istnieje świat i jej fizyczne na
nim potomstwo, tysiące ludzkich potomków, których zrodziła w epoce tak starożytnej, że nie
istnieją miary czasu na jej oznaczenie - Maharet nie zniszczy siebie i siostry, bo oznaczałoby to
destrukcję nas wszystkich.
- Tak - potwierdziłam - ona tak uważa, wierzy w wielką rodzinę pokoleń, których
rozrost śledziła przez całe tysiąclecia. Widziałam ją, gdy się wszyscy zebraliśmy. Nie dostrzega
w nas zła - we mnie, tobie, w Lestacie - tylko siły natury, na podobieństwo wulkanów czy
pożarów, które pustoszą lasy, albo piorunów, które powalają człowieka.
- Właśnie - odpowiedziałeś. - Nie istnieje żadna Królowa Przeklętych. Obawiam się
tylko jeszcze jednego nieśmiertelnego, twojego ukochanego, Mariusza. Bo to on przed swym
odejściem ustanowił zasadę, że nie wolno już tworzyć żadnych nowych istot pijących krew.
Jego oczom jawię się jako stworzenie pospolitego pochodzenia. To znaczy tak by to ujął, gdyby
był Anglikiem.
- Nie sądzę, żeby chciał zrobić ci krzywdę. - Potrząsnęłam głową. - Czyż nie przybył do
Lestata, żeby na własne oczy ujrzeć chustę?
Na obydwa pytania odpowiedziałeś przecząco.
- Posłuchaj mej rady: gdy wyczujesz jego obecność, zacznij do niego przemawiać. Mów
do niego tak jak do mnie. Rozpocznij rozmowę, której nie odważy się zakończyć.
- Bardzo zręcznie powiedziane - uśmiechnąłeś się.
- Nie sądzę jednak, żebyś miał powody się go obawiać. Gdyby chciał pozbyć się ciebie z
powierzchni Ziemi, już by cię tu nie było. Trzeba się raczej bać tego samego co ludzie -
osobników własnego gatunku, o zróżnicowanej mocy i przekonaniach, co do których nigdy nie
można mieć całkowitej pewności, kim są ani co robią. Taką mogę ci dać radę.
- W swej dobroci poświęcasz mi tyle czasu. Zbierało mi się na płacz.
- Nic podobnego. Nie masz pojęcia o ciszy i samotności, w jakiej wędruję, i módl się,
żebyś ich nigdy nie poznał. Dałeś mi ciepło bez śmierci, pokarm bez krwi. Cieszę się z naszego
spotkania.
Spojrzałeś w niebo. Nawyk młodzieży.
- Wiem, musimy się już rozstać. - Błyskawicznie odwróciłeś się w moją stronę.
- Spotkajmy się jutro w nocy - powiedziałeś błagalnym tonem. - Nie kończmy tak naszej
rozmowy! Przyjdę do kawiarni, w której spędzasz każdy wieczór na rozmyślaniach. Znajdę cię.
Porozmawiamy.
- Czyli mnie tam widziałeś.
- Ach, i to często - odparłeś. - Tak. - Znowu odwróciłeś wzrok. Chciałeś skryć swoje
uczucia. Po chwili twe ciemne oczy skierowały się w moją stronę.
- Pandoro, do nas należy świat, prawda? - wyszeptałeś.
- Nie wiem, Davidzie, ale będę na ciebie jutro czekać. Czemu nie zjawiłeś się w
kawiarni, gdzie jest ciepło i jasno?
- Zdawało mi się, że wyszedłbym na jeszcze bardziej natarczywego intruza, gdybym
zaczepił cię w świątyni zadumy zatłoczonej kawiarni. Ludzie chodzą tam chyba w
poszukiwaniu samotności? Myślałem, że tak bardziej wypada, a nie zamierzałem cię
podglądać. Jak wielu młodych, muszę żywić się co noc. Tylko przypadkiem natknęliśmy się na
siebie w takim momencie.
- Jesteś uroczy, Davidzie - oznajmiłam. - Już bardzo dawno nikt mnie nie oczarował.
Do zobaczenia jutro, w kawiarni.
I wtedy porwał mnie nikczemny impuls. Podeszłam do ciebie, objęłam cię, wiedząc, że
twarda i zimna powłoka mego starożytnego ciała przejmie cię najgłębszą grozą, ciebie, niemal
noworodka, którego tak łatwo wziąć za śmiertelnika.
Ale nie odsunąłeś się. I odwzajemniłeś pocałunek w policzek.
Zastanawiam się, siedząc tutaj w kawiarni i pisząc… starając się przekazać słowem być
może więcej, niż sam byś chciał… co bym zrobiła, gdybyś mnie nie pocałował, gdybyś
wzdrygnął się ze strachu, który ogarnia w takich chwilach wszystkich młodych.
Davidzie, jesteś naprawdę zagadkowy.
Jak widzisz, spisuję nie swoją przeszłość, lecz wszystko, co zaszło między nami w ciągu
dwóch ostatnich nocy.
Zgódź się, Davidzie. Pozwól mi pisać o nas, a może wtedy zdołam odzyskać utracone
życie.
Gdy wszedłeś dziś wieczorem do kawiarni, nie zwróciłam szczególnej uwagi na
notatniki. Niosłeś dwa. Grube.
Skóra ich oprawy pachniała ładnie i staro, i dopiero wtedy, gdy położyłeś je na stoliku,
w twym zdyscyplinowanym i pełnym umiaru umyśle zauważyłam przebłysk informacji, że
notatniki mają coś wspólnego ze mną.
Wybrałam stolik w środku tłocznej sali, jak gdybym chciała znaleźć się w wirze
zapachów i krzątaniny śmiertelnych. Wydawałeś się zadowolony, pozbawiony lęku, swobodny.
Włożyłeś kolejny imponujący garnitur nowoczesnego kroju, na to pelerynę z wełny,
bardzo gustowną, acz staroświecką. Widok twej złotej skóry i promiennych oczu przyciągał
wzrok wszystkich kobiet i części mężczyzn.
Uśmiechnąłeś się. Musiałam sprawiać wrażenie ślimaka schowanego w skorupie
opończy i kaptura. Złote okulary zasłaniały większą część mej twarzy, na wargach miałam
ślady taniej szminki, bladopurpurowego różu, który kojarzył mi się z siniakami. W sklepowym
lustrze wyglądało to bardzo ponętnie, w ogóle bardzo się ucieszyłam, że nie muszę kryć ust,
które są niemal pozbawione koloru. Pod szminką mogłam się nimi uśmiechać.
Nałożyłam te swoje rękawiczki z czarnej koronki, z obciętymi koniuszkami palców,
przez które wystawały paznokcie poczernione sadzą, żeby nie skrzyły się niczym kryształ.
Podałam ci rękę i ty ją ucałowałeś.
Biła od ciebie ta sama mieszanka zuchwałości i dobrych manier. Po chwili pojawił się
niezmiernie ciepły uśmiech, w którym wyrażała się chyba twa dawna fizjologia, ponieważ
emanowała od ciebie mądrość nie przystająca do osoby w tak młodym wieku i o tak silnej
budowie ciała. Zdumiał mnie idealny obraz siebie samego, jaki stworzyłeś.
- Nawet się nie domyślasz, jaką radość sprawia mi - zacząłeś - że cię tu oglądam, że
mogę usiąść z tobą przy jednym stoliku.
- Sprawiłeś, że poczułam na to chęć. - Uniosłam ręce, spostrzegłam, że olśniewa cię
krystaliczność mych paznokci, widoczna nawet spod sadzy.
Wyciągnęłam ku tobie rękę, oczekując, że się odsuniesz, lecz ty powierzyłeś swą ciepłą,
ciemnoskórą dłoń zimnemu marmurowi moich palców.
- Odkrywasz we mnie żywą istotę? - zapytałam.
- Bez wątpienia, doskonałą istotę promieniującą życiem.
Zamówiliśmy kawę, bo tego spodziewają się po nas śmiertelnicy. Czerpaliśmy z samego
ciepła i aromatu rozkosz, jakiej oni nie potrafiliby sobie wyobrazić. Przyniesiono mi czerwony
deser. Naturalnie cały czas tu jest. Wybrałam go tylko dlatego, że był czerwony - polanę
syropem truskawki - i wydzielał mocną, słodką woń, która zwabiłaby pszczoły.
Uśmiechałam się na twoje komplementy. Podobały mi się.
Naigrawałam się z nich. Opuściłam kaptur, z którego wysypały się ciemnobrązowe
włosy, lśniące drżącym blaskiem.
Naturalnie nie jest to żaden sygnał wysyłany śmiertelnym, jak choćby blond pukle
Mariusza albo Lestata, ale uwielbiam swoje włosy, lubię, gdy opadają mi zasłoną na ramiona.
Spodobało mi się też to, co ujrzałam w twych oczach.
- Gdzieś w głębi mojej duszy tkwi kobieta - oświadczyłam.
Gdy piszę o tym w notatniku, zwyczajna chwila obrasta architektoniczną strukturą,
nabiera cech potwornego wyznania.
Davidzie, im dłużej piszę, tym bardziej pociąga mnie pomysł narracji, tym mocniej
wierzę w powagę niejakiej spójności, możliwej na papierze, lecz nie w życiu, ale nie
zapominajmy, że początkowo w ogóle nie miałam zamiaru brać do ręki tego twojego pióra.
Rozmawialiśmy:
- Pandoro, ten, kto nie wie, że jesteś kobietą, jest głupcem - mówiłeś.
- Mariusz dopiero by się gniewał, że takie słowa sprawiają mi przyjemność. Nie, nie,
raczej uznałby to za silny argument przemawiający na korzyść jego stanowiska. Porzuciłam
go, odeszłam bez słowa po naszym ostatnim spotkaniu - jeszcze zanim Lestat wstąpił w
ludzkie ciało i ruszył na swoją małą eskapadę, podczas której napotkał szatana Memnocha -
porzuciłam Mariusza, a teraz chciałabym się z nim skontaktować! Chciałabym porozmawiać z
nim tak, jak rozmawiam z tobą.
Wyglądałeś na przejętego moim stanem, i nie bez racji. Gdzieś w głębi duszy wiedziałeś
pewnie, że nie okazywałam takiego zapału od wielu ponurych lat.
- Zechciałabyś o sobie napisać, Pandoro? - spytałeś znienacka.
Byłam zupełnie zbita z tropu.
- Napisać w tych notatnikach - naciskałeś. - Napisać o czasach, kiedy żyłaś, kiedy byłaś
związana z Mariuszem, o samym Mariuszu, ale najbardziej zależy mi na opowieści o tobie.
Osłupiałam.
- Po co ci coś takiego? Bez odpowiedzi.
- Davidzie, nie powróciłeś chyba do tego zakonu istot ludzkich, Talamasca. Oni wiedzą
za dużo…
Uniosłeś rękę.
- Nie wróciłem i nigdy nie wrócę; i jeżeli miałem co do tego jakiekolwiek wątpliwości,
zostały one rozproszone w archiwach Maharet.
- Dopuściła cię do swych archiwów, ksiąg, które zgromadziła w ciągu dziejów?
- Tak, widok był imponujący - magazyn pełen tabliczek, zwojów, pergaminów - książki i
poematy kultur, o których świat chyba nie ma pojęcia. Księgi zagubione przez czas. Oczywiście
zabroniła mi mówić o moich znaleziskach i zdradzać szczegóły naszego spotkania.
Powiedziała, że nie należy z niczym zbyt lekkomyślnie igrać, potwierdziła też twoją obawę, że
mógłbym wrócić do Talamasca - starych psychoznajomych. Nie wróciłem. Nie wrócę, ale
takiego przyrzeczenia bardzo łatwo dotrzymać.
- Jak to?
- Pandoro, gdy ujrzałem wszystkie te stare pisma, dowiedziałem się, że nie jestem już
człowiekiem. Zrozumiałem, że leżące przede mną i czekające na zebranie dzieje nie są już
moje! Nie należę do rodu śmiertelników! - Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie. - Na pewno
tysiące razy wysłuchiwałaś takich słów od nowo stworzonych wampirów! Ale ja mocno
wierzyłem, że filozofia i rozum zbudują most, po którym będę mógł przechodzić pomiędzy
obydwoma światami, ale mostu nie ma. Zniknął.
Otoczyła cię drżąca aura smutku, błyszczącego w młodych oczach i delikatnym ciele.
- Czyli wiesz o tym - powiedziałam. Nie miałam takiego zamiaru. Słowa wymknęły się
same. - Wiesz. - Cicho i gorzko się roześmiałam.
- Wiem. Wiedziałem, trzymając dokumenty z twoich czasów, tyle ich było, z epoki
imperium rzymskiego, i inne kruszące się jak odłamki skał, których pochodzenia nie byłbym w
stanie określić. Wiedziałem. Nie zależało mi na nich, Pandoro! Ważne, kim jesteśmy, jacy
jesteśmy teraz.
- Zadziwiające. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię podziwiam.
- Cieszę się, że tak mówisz. - Pochyliłeś się ku mnie: - Nie oznacza to, że nie nosimy w
sobie ludzkich dusz, swoich historii; wręcz przeciwnie. Pamiętam, jak Armand opowiadał mi
dawno temu, że spytał Lestata: „Jak mam pojąć ludzkość?” Lestat odpowiedział: „Przeczytasz
lub obejrzysz sztuki Szekspira i dowiesz się o ludziach wszystkiego, co potrzeba”. Armand go
posłuchał. Pochłonął wiersze, przesiedział na wszystkich spektaklach, obejrzał nowe,
błyskotliwe filmy z Laurence’em Fishburnem, Kennethem Branaghiem i Leonardo DiCaprio. I
podczas naszej ostatniej rozmowy tak mówił o swej nauce: „Lestat miał rację. Dał mi nie
księgi, lecz dostęp do zrozumienia. Ten Szekspir pisze…” - i tu zacytuję Armanda i Szekspira w
wersji Armanda, jak gdyby słowa wypływały z mego serca:
Jutro - i jutro - i jutro - i jutro:
Tak życie pełznie z dnia w następny dzień
Aż do ostatniej zgłoski w księdze czasu;
A każde „wczoraj” zostaje za nami
Niby ogarek, co przyświecał głupcom
W drodze ku prochom śmierci. Zgaśnij, zgaśnij,
Nietrwała świeczko! Życie jest jedynie
Przelotnym cieniem; żałosnym aktorem,
Co przez godziną puszy się i miota
Na scenie, po czym znika; opowieścią
Idioty, pełną wrzasku i wściekłości,
A nie znaczącą nic
„Tak pisze ten człowiek - powiedział Armand - i wszyscy wiemy, że jest to bezwzględnie
prawda, wobec której prędzej czy później ustępują inne rewelacje, a jednak cały czas chcemy
kochać tak, jak on to opisał, chcemy to znów usłyszeć! Chcemy zapamiętać! Nie chcemy
zapomnieć ani jednego słowa”.
Zapanowało milczenie. Spuściłeś wzrok, wsparłeś brodę na knykciach. Wiedziałam, że
ciężar odpowiedzialności za wyjście Armanda na słońce spoczywa wyłącznie na tobie, ale mnie
tak podobała się twa recytacja, i same słowa, które powtórzyłeś.
Wreszcie odezwałam się:
- I to sprawia mi przyjemność. Pomyśl tylko, przyjemność. Że deklamujesz teraz przede
mną takie słowa.
Uśmiechnąłeś się.
- Chcę przekonać się, czego możemy się dowiedzieć, co możemy zobaczyć! Dlatego
* W. Shakespeare, Makbet (akt V, sc. 5), przet. S. Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992. (Wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza).
przybywam do ciebie, Dziecięcia Mileniów, wampira, który pił z samej Królowej Akashy, który
przeżył dwa tysiące lat. I proszę cię, Pandoro, byś zechciała spisać dla mnie historię swojego
życia, napisać wszystko, co zechcesz.
Przez dłuższą chwilę milczałam.
Po czym odparłam stanowczo, że nie mogę. Ale coś się we mnie zbudziło. Wróciły spory
i tyrady sprzed stuleci, wzniosłe światło poety padające na epoki, które poznałam dogłębnie, z
miłością. I inne epoki, których w ogóle nie znałam, przemierzając je jako niczego nie
zauważające widmo.
Tak, należało spisać opowieść. Należało. Ale w tamtej chwili nie mogłam się do tego
przyznać.
Cierpiałeś, bo przypomniałeś sobie Armanda. Wspominałeś, jak szedł wprost w
poranne słońce. Opłakiwałeś go.
- Czy między wami istniała jakaś więź? - zapytałeś. - Wybacz zuchwałość, ale pytam o
więź, która łączyła was w momencie poznania, wynikającą z tego, że Mariusz obdarzył was
Mrocznym Darem. Wiem, że nie ma mowy o zazdrości, to czuję. Nie wymieniałbym imienia
Armanda, gdybym odkrył w tobie uraz, ale wszystko inne pogrążone jest w nieobecności, w
ciszy. Czy istniała taka więź?
- Łączy nas tylko żal. Wszedł w słońce. A żal to najłatwiejsza i najbezpieczniejsza z
więzi.
Zaśmiałeś się cicho.
- Co zdoła sprawić, że zechcesz zastanowić się nad mą prośbą? Litości, najłaskawsza
pani, powierz mi swoją pieśń.
Uśmiechnęłam się z pobłażaniem, ale pomyślałam, że to niemożliwe.
- Jest pozbawiona wszelkiej harmonii, mój drogi. Jest zbyt…
Zamknęłam oczy.
Chciałam powiedzieć zbyt bolesna.
Ni stąd, ni zowąd uniosłeś wzrok. Zmienił się wyraz twej twarzy. Wyglądało to tak,
jakbyś starał się sprawić wrażenie wchodzącego w trans. Powoli odwróciłeś głowę. Nie
unosząc zbyt wysoko ręki, wskazałeś jakiś punkt, potem dłoń zwiotczała.
- Co to, Davidzie? - zapytałam. - Co widzisz?
- Duchy, Pandoro, zjawy.
Otrząsnąłeś się, jakbyś chciał pozbyć się niedobrych myśli.
- Ależ to niesłychane - zauważyłam. Wiedziałam jednak, że powiedział prawdę. -
Mroczny Dar odbiera tę zdolność. Mówiły o tym nawet starożytne czarownice, Maharet i
Mehare: gdy weszła w nie krew Akashy i zmieniły się w wampiry, przestały słyszeć i widzieć
duchy. Spotkałeś się z nimi niedawno. Opowiedziałeś im o tej zdolności?
Przytaknął. Najwyraźniej jakaś przysięga zobowiązywała go do niewyjawiania, że one
nie mają tej zdolności, ale ja o tym wiedziałam. Ujrzałam to w jego umyśle, zresztą sama
dowiedziałam się już dawno temu, gdy spotkałam starożytne bliźniaki, które powaliły Królową
Przeklętych.
- Widzę duchy, Pandoro - oznajmiłeś niezmiernie zmartwiony. - Widzę je wszędzie, gdy
się postaram, albo w konkretnych miejscach, które same sobie upatrzą. Lestat widział ducha
Rogera, swojej ofiary w Szatanie Memnochu.
- Ale to był wyjątek, przypływ miłości, która przezwyciężyła śmierć lub opóźniła
wygaśnięcie duszy - sami tego nie pojmujemy.
- Widzę duchy, ale nie przyszedłem, żeby cię tym kłopotać lub wystraszyć.
- Musisz mi o tym opowiedzieć. Co widziałeś przed chwilą?
- Jakiegoś słabego ducha. Nie zdołałby zrobić nikomu krzywdy. Jeden z tych smutnych,
bardzo smutnych ludzi, którzy nie wiedzą, że umarli. Oni tworzą atmosferę, która okala
planetę. Określa się ich mianem „przykutych do ziemi”. Ale są we mnie jeszcze inne sprawy,
które należy zbadać. Wszystko wskazuje na to, że z każdym stuleciem rodzą się nowe
wampiry. Można to też ująć inaczej: nasz rozwój nie został ustalony z góry, tak samo jak
postęp ludzkości. Może którejś nocy powiem ci o wszystkim, co widzę - o duchach, których
jako śmiertelnik nigdy nie dostrzegałem wyraźnie - opowiem ci o czymś, co wyznał mi
Armand, o barwach, które widział, przyjmując życie, o tym, jak dusza opuszczała ciało falami
promiennych kolorów!
- Nigdy o niczym podobnym nie słyszałam!
- Ja także to dostrzegam - powiedziałeś. Mówienie o Armandzie wyraźnie sprawiało ci
nieznośny ból.
- Ale co opętało Armanda, że uwierzył w chustę? - spytałam, nagle zdumiona własną
pasją. - Czemu wszedł w słońce? Jak coś takiego mogło unicestwić rozum i wolę Lestata?
Weronika. Chyba wiedzieli, że samo to imię oznacza vera ikon, że taka osoba nigdy nie
istniała, że nie odnalazł jej osobnik przeniesiony do starożytnej Jerozolimy w dzień, w którym
Jezus niósł swój krzyż; była wymysłem kapłanów. Nie wiedzieli o tym?
Wtedy chyba wzięłam obydwa notatniki, bo spuściłam głowę i zobaczyłam, że je
trzymam. Co więcej, przyciskałam je do piersi i przyglądałam się jednemu z piór.
- Rozum - wyszeptałam. - Bezcenny rozum! I świadomość zawieszona w próżni. -
Potrząsnęłam głową, ciepło się do ciebie uśmiechając. - I wampiry, które rozmawiają dziś z
duchami! Ludzie przemieszczający się z ciała do ciała.
Mówiłam z zupełnie nieoczekiwaną energią.
- Rozwijający się, modny współczesny kult aniołów, rozkwitająca wszędzie pobożność.
Ludzie wstający z operacyjnych stołów i mówiący o życiu po śmierci, o tunelu, o
wszechogarniającej miłości! Tak, zostałeś stworzony w przełomowym czasie! Sama nie wiem,
co o tym myśleć.
Te słowa, a raczej zawarty w nich punkt widzenia, wywarły na tobie duże wrażenie. Na
mnie także.
- Dopiero zacząłem - mówiłeś - i zamierzam obracać się zarówno wśród Dzieci
Mileniów, jak i ulicznych wróżbiarzy z kart tarota. Mam ochotę patrzeć w kryształowe kule i
zaciemnione lustra. Będę szukał pośród tych, których uważa się za szalonych, pośród nas -
albo takich jak ty, którzy oglądali coś, czym ich zdaniem nie powinni się dzielić! Bo o to
chodzi, dobrze odgaduję? Ale proszę cię o podzielenie się ze mną. Minął już dla mnie czas
zwyczajnej ludzkiej duszy. Minął czas nauk ścisłych i psychologicznych, mikroskopów, może
nawet wymierzonych w gwiazdy teleskopów.
Byłam zafascynowana. Ile siły włożyłeś w te słowa! Czułam, jak twarz mnie pali, jak
usta otwierają się ze zdumienia.
- Sam zdaję się sobie cudem - oznajmiłeś. - Jestem nieśmiertelny, a chcę nas poznawać!
Masz swoją historię, jesteś bardzo stara i głęboko zraniona. Czuję do ciebie miłość i szanuję to
uczucie.
- O dziwnych mówisz sprawach!
- Miłość. - Wzruszyłeś ramionami. Uniosłeś wzrok, po czym wpiłeś go we mnie. - I
przez miliony lat padał i padał deszcz, wrzały wulkany i chłodziły się oceany, aż wreszcie
nastała miłość? - Wzruszyłeś ramionami na niedorzeczność takiej myśli.
Nie mogłam nie roześmiać się z twego żartu. Zbyt doskonałego, myślałam. Zbyt
wewnętrznie rozdartego.
- To dopiero niespodzianka - rzekłam. - Bo jeśli mam do opowiedzenia historię, małą
historyjkę…
- Tak?
- Moja historia, jeśli istnieje, jest bardzo na temat. Ma związek ze wszystkim, o czym
mówiłeś.
Nagle coś mnie tknęło. Zaśmiałam się cicho.
- Rozumiem! Nie chodzi o widzenie duchów, bo to odrębny temat, ale dostrzegam
źródło twej siły. Przeżyłeś całe ludzkie życie. W odróżnieniu od Mariusza, ode mnie, nie
zabrano cię w kwiecie wieku. Odszedłeś tuż przed chwilą naturalnej śmierci, nie dasz się więc
pokonać perypetiom i przewinom przykutych do ziemi! Masz zamiar przeć przed siebie z
odwagą człowieka, który zmarł ze starości, po czym powstał z grobu. Cisnąłeś na bok
pogrzebowe wieńce. Gotujesz się na górę Olimp, prawda?
- Lub na spotkanie Ozyrysa w otchłaniach mroku. Albo cieni Hadesu. Z pewnością
przygotowałem się na duchy, na wampiry, na tych, co znają przyszłość i twierdzą, że poznali
żywoty w przeszłości, na ciebie, obdarzoną imponującym intelektem w pięknej szacie, która
przetrwa całe lata, intelektem, który zniszczył być może twe serce.
Westchnęłam zdumiona.
- Wybacz. Nie powinienem był tego mówić.
- Nic się nie stało, tylko wytłumacz, co miałeś na myśli.
- Zawsze wydzierasz ofiarom serca, prawda? Pragniesz serca.
- Być może. Nie oczekuj po mnie mądrości Mariusza i starożytnych bliźniąt.
- Pociągasz mnie.
- Dlaczego?
- Bo tkwi w tobie opowieść, wyraźnie ukształtowana i czekająca na spisanie - skryta za
twym milczeniem i bólem.
- Jesteś zbyt romantyczny, przyjacielu.
Czekałeś cierpliwie. Zapewne wyczuwałeś moje wewnętrzne zmieszanie, drżenie duszy
w obliczu tylu nowych emocji.
- To taka mała opowieść - powiedziałam. - Widziałam obrazy, wspomnienia, chwile,
sprawy, które mogą pobudzić duszę do działania i tworzenia. Dostrzegłam cień możliwości
wiary.
Przypuszczam, że znałeś już odpowiedź. Wiedziałeś, co zrobię, gdy sama tego nie
wiedziałam. Uśmiechałeś się dyskretnie, ale siedziałeś jak na szpilkach. Spojrzałam na ciebie i
pomyślałam, żeby spróbować napisać, spisać to…
- Życzyłabyś sobie, żebym odszedł, prawda? - stwierdziłeś.
Wstałeś, zabrałeś zmoczoną deszczem pelerynę, pochyliłeś się z wdziękiem i
pocałowałeś mnie w rękę. Ściskałam notatniki.
- Nie - odezwałam się. - Nie mogę. Nie spieszyłeś się z osądem.
- Wróć za dwie noce - poprosiłam. - Obiecuję, że przyniosę notatniki, nawet gdyby były
zupełnie puste albo zawierały trafniejsze wyjaśnienie przyczyn, dla których nie mogę
przywrócić straconego życia. Nie zawiodę, ale nie spodziewaj się niczego ponad to, że przyjdę i
oddam ci te dwie książeczki.
- Dwie noce - powtórzyłeś - i wtedy znów się tutaj zobaczymy.
Milcząc, patrzyłam, jak wychodzisz z kawiarni. I widzisz, że się zaczęło, Davidzie. I
widzisz, Davidzie, że z naszego spotkania uczyniłam wstęp do historii, którą zamierzam
opowiedzieć.
2
OPOWIEŚĆ PANDORY
Urodziłam się w Rzymie za panowania cezara Oktawiana Augusta w roku nazywanym
teraz 15 p.n.e. albo 15 przed Chrystusem.
Wszystkie przedstawione poniżej fakty z dziejów Rzymu i nazwiska Rzymian są
prawdziwe; nie fałszowałam ich, nie zmyślałam ani nie tworzyłam nieprawdziwych wydarzeń
politycznych. Wszystko ma znaczenie dla ostatecznego losu, jaki spotkał mnie i Mariusza. Nie
mówię tu o niczym z perspektywy miłośniczki przeszłości.
Pominęłam swoje nazwisko, ponieważ moja rodzina jest znana i wolałabym nie wiązać
jej starożytnej sławy, czynów i epitafiów ze swoją opowieścią. Mariusz także, zwierzając się
Lestatowi, nie podał nazwiska swojej rzymskiej rodziny. Szanuję jego wybór i również nie
ujawniam niczego poza imionami.
August panował na cesarskim tronie od ponad dziesięciu lat. W tym cudownym okresie
wykształcone Rzymianki cieszyły się niezmierną swobodą. Moim ojcem był zamożny senator,
miałam pięciu braci, którym wiodło się w życiu; wychowałam się bez matki, choć pod czułą
opieką greckich preceptorów i nianiek, którzy spełniali wszystkie moje zachcianki.
Tak, gdybym naprawdę chciała utrudnić ci życie, Davidzie, pisałabym w klasycznej
łacinie. Ale nie uczynię tego. Muszę ci też wyznać, że w odróżnieniu od twojej moja nauka
angielskiego była chaotyczna i bynajmniej nie oparta na sztukach Szekspira.
Zaprawdę w swych wędrówkach przez epoki historyczne i literackie przebyłam wiele
stadiów rozwoju języka angielskiego, lecz najdokładniej zapoznawałam się z nim w tym
stuleciu, dlatego piszę codzienną angielską mową.
Istnieje po temu jeszcze jeden powód, który z pewnością zrozumiesz, jeżeli czytałeś
współczesne tłumaczenia Satyrikonu Petroniusza lub satyr Juwenala. Bardzo nowoczesny
angielski stanowi dość dobry odpowiednik łaciny moich czasów.
Nie dowiesz się tego z oficjalnych pism cesarstwa rzymskiego. Za to widać to dokładnie
w napisach na pompejańskich murach. Posługiwaliśmy się wymyślnym językiem,
naszpikowanym niezliczonymi, dowcipnymi skrótami i wyrażeniami potocznymi.
Dlatego będę używać takiej odmiany angielskiego, która wydaje mi się naturalnym
odpowiednikiem swobodnej łaciny.
Pozwól, że powiem pospiesznie - dopóki nie ruszyła akcja - że nie byłam, jak
utrzymywał Mariusz, grecką kurtyzaną. Być może zachowywałam się tak, gdy Mariusz dał mi
Mroczny Dar, i być może dlatego, wiedziony szacunkiem dla pewnych starych tajemnic
śmiertelników, tak mnie opisał. Zresztą możliwe, że był to z jego strony wyraz pogardy. Nie
wiem.
Ale Mariusz wiedział o moim rzymskim rodowodzie, wiedział, że pochodziłam z rodziny
senatorskiej, dorównującej koligacjami i przywilejami jego familii, a ród mój wywodził się z
czasów Remusa i Romulusa, podobnie jak Mariuszowy. Mariusz nie uległ mi dlatego, że
miałam „piękne ramiona”, jak mówił Lestatowi. Być może takie określenie było prowokacją.
Nie mam im niczego za złe - ani Mariuszowi, ani Lestatowi. Nie wiem, który i gdzie się
pomylił.
Moje uczucie dla ojca jest tak wielkie, że gdy tak siedzę w kawiarni i piszę dla ciebie,
Davidzie, zdumiewa mnie potęga pisania - stawiania słów na papierze i tak dokładnego
wyobrażania sobie twarzy kochającego ojca.
Ojca czekał okropny koniec. Nie zasługiwał na to. Ale część rodziny ocalała, dzięki
czemu ród nie wyginął.
Ojciec, naprawdę bogaty, był jednym z prawdziwych milionerów swego czasu, i swoje
kapitały inwestował w różnych dziedzinach. Częściej niż musiał, uczestniczył w kampaniach
wojennych, potem został senatorem, choć miał naturę cichą i zamyśloną. Po strasznej wojnie
domowej stał się wielkim zwolennikiem cezara Augusta, u którego zaskarbił sobie zresztą
wielkie łaski.
Marzył oczywiście o powrocie republiki, jak my wszyscy. Lecz August przyniósł
cesarstwu jedność i pokój.
Za młodu widywałam Augusta wielokrotnie, zawsze na jakichś tłocznych
uroczystościach. Spotkania bez znaczenia. Wyglądał tak jak na portretach: chudy mężczyzna o
długim, cienkim nosie, krótkich włosach, przeciętnym obliczu; z natury dość rozsądny i
pragmatyczny, nieskłonny do nienormalnego okrucieństwa. Pozbawiony próżności.
Miał biedak szczęście, że nie znał przyszłości - nie przeczuwał nawet grozy i szaleństwa,
które rozpętały się za czasów Tyberiusza, jego następcy, i trwały za panowania licznych
członków jego rodziny.
Dopiero potem w pełni pojęłam wyjątkowość i osiągnięcia długiego panowania
Augusta. Zdaje się, że zapewnił czterdzieści cztery lata pokoju w miastach całego imperium.
Biada, urodzić się w tamtych czasach oznaczało żyć w epoce twórczości i powodzenia,
gdy Rzym nazywany był caput mundi, czyli stolicą świata. Kiedy o tym myślę, uświadamiam
sobie siłę takiego połączenia tradycji i ogromnych pieniędzy, starych wartości i nowej potęgi.
Nasze życie rodzinne było tradycyjne, surowe, nawet nieco sztywne, a przecież
opływaliśmy we wszystko. Ojciec z wiekiem stawał się coraz spokojniejszy i bardziej
konserwatywny. Bardzo lubił wnuki, które urodziły się, gdy był jeszcze pełen sił i energii.
Mimo że walczył głównie w kampaniach na Północy, nad Renem, przez pewien czas
stacjonował również w Syrii. Studiował w Atenach. Był tak gorliwym i sumiennym
wojskowym, że jeszcze za mego dzieciństwa przyznano mu prawo do wcześniejszego
zakończenia służby i wycofania się z życia towarzyskiego, które koncentrowało się w pałacu
cesarskim. Wtedy jednak nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Byłam młodsza od wszystkich pięciu braci. Po moich narodzinach nie nastąpiła więc
żadna „rzymska żałoba”, o której opowiada się, że panowała u Rzymian, gdy przychodziła na
świat dziewczynka. Nie było o tym mowy.
Ojciec stawał pięciokrotnie w atrium - głównym dziedzińcu wewnętrznym, zwanym
inaczej perystylem, z kolumnami, schodami i wspaniałymi marmurami - pięciokrotnie
trzymał przed zgromadzoną rodziną nowo narodzonego syna, oglądał niemowlę i oznajmiał,
że jest idealnie zbudowane i może uznać je za swoje, co było ojcowską prerogatywą. Od tego
momentu miał nad synami władzę życia i śmierci.
Gdyby ojciec z jakiegoś względu nie chciał tych chłopców, mógłby ich, jak to się mówiło,
„obnażyć” tak, że pomarliby z głodu. Prawo zabraniało kradzieży takiego dziecka i czynienia z
niego niewolnika.
Po pięciu synach ludzie spodziewali się, że ojciec natychmiast się mnie pozbędzie.
Komu potrzebna dziewczyna? Ale ojciec nie obnażył ani nie odrzucił żadnego z potomków
matki.
I słyszałam, że gdy przyszłam na świat, płakał z radości.
- Dzięki niech będą bogom! Mała kruszynka. - Wysłuchiwałam tego w nieskończoność
od braci, którzy, gdy tylko zaczynałam dokazywać - gdy zrobiłam coś nieprzewidywalnego,
niemądrego lub nieprzyzwoitego - szydzili: „Dzięki niech będą bogom! Mała kruszynka”. W
ten sposób trochę się ze mną drażnili.
Matka zmarła, gdy miałam dwa lata, i zachowałam po niej wspomnienia łagodności i
słodyczy. Straciła tyle samo dzieci, ile urodziła, a przedwczesna śmierć nie była wtedy niczym
dziwnym. Ojciec napisał piękne epitafium, jej pamięć czczono przez całe moje życie. Ojciec
nigdy nie wziął sobie innej kobiety. Sypiał z kilkoma niewolnicami, lecz nie było w tym nic
nadzwyczajnego. Bracia postępowali tak samo. W rzymskich domach zdarzało się to na
każdym kroku. Ojciec nie sprowadził z innej rodziny kobiety, która by mną rządziła.
Nie ma we mnie żalu po matce, ponieważ byłam po prostu za młoda i nie pamiętam,
czy płakałam, kiedy matka nie wracała.
Pamiętam za to, jak królowałam w dużym, starym, prostokątnym, iście królewskim
domu, z licznymi kwadratowymi izbami wbudowanymi, jedna za drugą, w główny prostokąt
okolony olbrzymim ogrodem w górnej części stoku wzgórza zwanego Palatynem. Było to
domostwo marmurowych posadzek i obficie malowanych ścian, pokoi otoczonych
rozpościerającym się wszędzie ogrodem.
Byłam prawdziwym oczkiem w głowie ojca i pamiętam, jak doskonale się bawiłam,
obserwując braci, którzy ćwiczyli na zewnątrz szermierkę krótkimi mieczami, lub słuchając
instrukcji ich nauczycieli; potem i do mnie przychodzili wykwintni preceptorzy, którzy
nauczyli mnie czytać całą Eneidą Wergiliusza, gdy miałam pięć lat.
Kochałam słowa. Uwielbiam je śpiewać i wypowiadać, i nawet teraz, przyznaję, dałam
się ponieść rozkoszy ich pisania. Nie mogłam ci o tym powiedzieć, Davidzie. Coś mi
przyniosłeś, więc musiałam wszystko wyznać. Ale nie wolno mi pisać zbyt szybko w tej
kawiarni śmiertelników, żeby nie zwrócić na siebie uwagi.
Idźmy więc dalej.
Ojciec uważał za rewelację, że w tak młodym wieku potrafię deklamować wiersze
Wergiliusza, dlatego z upodobaniem popisywał się mną na bankietach urządzanych dla
konserwatywnych i nieco staroświeckich przyjaciół - senatorów, czasem nawet z udziałem
samego cesarza Augusta. Cesarz był sympatycznym człowiekiem. Nie sądzę jednak, żeby ojciec
naprawdę chciał widywać go u siebie. Przypuszczam, że zwyczaj nakazywał ugaszczać od czasu
do czasu władcę.
Przybiegałam ze swoją nianią, dawałam ekscytujący recital i byłam odsyłana, żebym nie
widziała, jak rzymscy senatorowie raczą się mózgami pawi i garum - na pewno wiesz, co to
jest garum. To obrzydliwy sos, którym Rzymianie polewali wszystko, coś w guście
współczesnego ketchupu. Bez wątpienia z takim dodatkiem traciły smak węgorze i
kałamarnice na talerzach, mózgi strusi, nie narodzone jagnięta i inne niedorzeczne specjały,
które wnoszono całymi tacami.
Sęk w tym, że - jak wiesz - Rzymianie mieli autentyczną słabość do obżarstwa i bankiety
nieodmiennie kończyły się kompromitacją. Goście szli do vomitorium, gdzie wyrywali z siebie
pięć pierwszych dań, żeby być w stanie chociaż przełknąć pozostałe. Ja leżałam w łóżku na
piętrze, chichocząc i słuchając wszystkich tych śmiechów i wymiotowania.
Potem następowało gwałcenie całej złożonej z niewolników służby kuchennej,
dziewczynek, chłopców i mieszańców.
Posiłki rodzinne przebiegały zupełnie inaczej. Wtedy stawaliśmy się starymi
Rzymianami. Wszyscy siadali do stołu; ojciec był niekwestionowanym panem domu i nie
znosił ani cienia krytyki cesarza Augusta, który, jak wiesz, był bratankiem Juliusza Cezara i
raczej bezprawnie przyjął cesarski tytuł.
- Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, ustąpi - oświadczał ojciec. - Wie, że teraz nie
może tego zrobić. Znużenie i mądrość przewyższają wszystkie jego ambicje. Komu potrzebna
jeszcze jedna wojna domowa?
W rzeczywistości czasy były tak pomyślne, że ludzie znaczący nie chcieli wywoływać
buntu.
August strzegł pokoju. Darzył głębokim szacunkiem senat. Odbudował stare świątynie,
ponieważ według niego ludzie potrzebowali pobożności z czasów republiki.
Biednym rozdawał zboże z Egiptu. Nikt w Rzymie nie głodował. Utrzymał zawrotną
liczbę starych świąt, zabaw i widowisk - aż robiło się od nich niedobrze. Często jednak, jako
patrioci, musieliśmy się na nich pojawiać.
Naturalnie na arenach szalały okrucieństwa. Odbywały się brutalne egzekucje. Trwało
bezlitosne niewolnictwo.
Lecz dzisiejsi ludzie nie rozumieją, że temu wszystkiemu towarzyszyło poczucie
niezależności, obecne nawet u najbiedniejszych.
Sądy nie spieszyły się z orzeczeniami. Odwoływały się do starych praw. Kierowały się
logiką i kodeksem. Ludzie mogli w miarę swobodnie wypowiadać swoje myśli.
Mówię o tym, gdyż jest to klucz do mej opowieści: oboje z Mariuszem urodziliśmy się w
czasach, gdy prawo rzymskie, jak mawiał Mariusz, opierało się na rozumie, a nie na boskim
objawieniu.
Jesteśmy całkowicie odmienni od pijących krew, którzy zostali wprowadzeni w
ciemność w krainach magii i tajemnicy.
Za życia nie tylko ufaliśmy Augustowi, lecz również wierzyliśmy w namacalną potęgę
senatu rzymskiego. Wierzyliśmy w cnotę w życiu publicznym i siłę charakteru; wiedliśmy
żywot, w którym obrzędy, modły i magia były obecne jedynie powierzchownie. Cnota
znajdowała oparcie w charakterze. Na tym polegało dziedzictwo republiki rzymskiej, wspólne
mnie i Mariuszowi.
W domu roiło się rzecz jasna od niewolników. Żyli z nami błyskotliwi Grecy, stękający
robotnicy i gromada kobiet, które uwijały się, polerując popiersia i wazy. W samym mieście
było też pełno wyzwoleńców, którzy bywali bardzo bogaci.
Byli naszymi ludźmi, naszymi niewolnikami.
Razem z ojcem nie spaliśmy przez całą noc, gdy umierał mój stary nauczyciel Grek.
Trzymaliśmy go za rękę, dopóki ciało zupełnie nie ostygło. Chłosty w naszym majątku
odbywały się jedynie na polecenie ojca. Nasi wiejscy niewolnicy wylegiwali się pod drzewami
owocowymi. Nadzorcy byli zamożni, co widać było po ich strojach.
Pamiętam, że w pewnym momencie w ogrodzie przebywało tylu greckich niewolników,
iż mogłabym siedzieć tam cały dzień i słuchać ich sporów. Nie mieli nic innego do roboty.
Wiele się od nich nauczyłam.
Dzieciństwo miałam więcej niż szczęśliwe. Jeśli sądzisz, że przesadnie ukazuję szeroką
skalę swojej wiedzy, przeczytaj listy Pliniusza albo inne pamiętniki lub korespondencje
tamtych czasów. Dobrze urodzone, młode dziewczęta były świetnie wykształcone;
współczesnym Rzymiankom mężczyźni nie przeszkadzali w życiu. Mogłyśmy robić to samo co
oni.
Na przykład zaledwie skończyłam ósmy rok życia, zabrano , mnie pierwszy raz do cyrku
wraz z żonami braci, by dostarczyć mi wątpliwej przyjemności oglądania egzotycznych
stworzeń w rodzaju żyraf, miotających się jak szalone po arenie, by lec od strzał. Po tym
przedstawieniu grupka gladiatorów poćwiartowała na kawałki inną grupkę, wreszcie gromada
zbrodniarzy była rzucana na żer zgłodniałym lwom.
Davidzie, słyszę ryki tych zwierząt, jakby to było wczoraj. Nic nie oddziela mnie od
tamtej chwili, gdy siedziałam na drewnianej ławce, jakieś dwa rzędy od areny - miejsce dla
uprzywilejowanych - i z przyjemnością, której się po mnie spodziewano, mającą być oznaką
siły charakteru, odwagi w obliczu śmierci, a nie zwyczajnego zwyrodnienia, patrzyłam, jak
bestie pożerają żywych ludzi.
Publiczność wrzeszczała i śmiała się, gdy mężczyźni i kobiety umykali przed
drapieżnikami. Niektóre ofiary nie zamierzały dawać widzom takiej satysfakcji. Po prostu
stawały w bezruchu, czekając na atakujące lwy; pożerani żywcem niemal bez wyjątku popadali
w stan swego rodzaju odrętwienia, jak gdyby dusza opuściła już ciało, mimo że lew jeszcze nie
sięgnął gardła.
Do dziś czuję tamten zapach. Ale najwyraźniej pamiętam wrzawę tłuszczy.
Wytrzymałam próbę charakteru, potrafiłam na to wszystko patrzeć. Mogłam oglądać,
jaki koniec spotyka mistrza gladiatorów, który leży skrwawiony na piachu, a pierś przeszywa
mu miecz.
Pamiętam jednak doskonale, jak ojciec szeptał, że cały spektakl jest obrzydliwy.
Szczerze mówiąc, wszyscy znajomi podzielali tę opinię. Ojciec wierzył, podobnie jak inni, że
prosty człowiek potrzebuje całej tej krwi. My, dobrze urodzeni, musieliśmy czuwać nad
przebiegiem igrzysk dla przyjemności szarego człowieka. Całe to widowiskowe okrucieństwo
miało w sobie coś religijnego.
Organizacja tych okropnych spektakli uważana była za społeczny obowiązek.
Życie Rzymianina przebiegało na zewnątrz: mieliśmy się angażować, brać udział w
uroczystościach i widowiskach, pokazywać się i interesować, uczestniczyć w zgromadzeniach.
Zbierali się wszyscy wysoko i nisko urodzeni mieszkańcy miasta, zbijali w masę i
oglądali tryumfalny przemarsz, wielką ofiarę na ołtarzu Augusta, starożytną uroczystość,
igrzyska sportowe, wyścigi rydwanów.
Gdy żyję w dwudziestym wieku i oglądam nieskończoną procesję intryg i śmierci w
kinie czy telewizji, na całym Zachodzie, zastanawiam się, czy ludzie tego jednak nie
potrzebują, czy nie jest im niezbędny widok morderstwa, masakry, wszelkich postaci śmierci.
Czasami program telewizyjny zmienia się w nieprzerwany łańcuch gladiatorskich potyczek lub
morderstw. Wystarczy popatrzeć, ilu jest klientów na zapisy wideo z rzeczywistej wojny.
Obrazy wojny stały się sztuką i rozrywką.
Narrator mówi cicho, podczas gdy kamera przesuwa się po stosie martwych ciał lub po
chudych jak szkielety dzieciach, przytulonych do szlochających matek. Trudno oderwać
wzrok. Człowiek może rozkoszować się śmiercią, jednocześnie kiwając głową z dezaprobatą.
Noce w telewizji to czas starych filmów o mężczyznach ginących z bronią w ręku.
Myślę, że patrzymy na to, bo się boimy. Jednak w Rzymie trzeba było patrzeć, żeby się
zahartować, i odnosiło się to zarówno do mężczyzn, jak i kobiet.
Chodzi mi przede wszystkim o to, że nie zamykano mnie w alkierzu jak niektóre
Greczynki w domach epoki hellenistycznej. Nie trzymano mnie w okowach obyczajowych
początków rzymskiej republiki.
Jak dziś pamiętam niezmierne piękno tamtych czasów, pochodzące z głębi serca
zapewnienia ojca, że August jest bogiem, a Rzym jeszcze nigdy tak bardzo nie sprzyjał swym
bóstwom.
Pozwól, że zapiszę jedno bardzo ważne wspomnienie. Najpierw zarysuję tło sytuacji.
Przyjrzyjmy się kwestii Wergiliusza i jego poematu, Eneidy, w którym rozwodził się nad
przygodami Eneasza, Trojańczyka umykającego przed groźnymi konsekwencjami tryumfu
Greków, którzy wyszli ze sławnego konia trojańskiego, by spustoszyć miasto Heleny, Troję.
Czarująca opowieść. Zawsze bardzo mi się podobała. Eneasz opuszcza ginącą Troję,
dzielnie pokonuje trudy podróży do pięknej Italii i daje początek naszemu narodowi.
Chodzi jednak o to, że August lubił i popierał Wergiliusza przez całe jego życie.
Wergiliusz był poetą szanowanym, wykwintnym, którego wiersze można było cytować bez
obaw, autorem aprobowanym i patriotycznym. Nikomu nie przeszkadzało, że lubi się jego
poezję.
Wergiliusz umarł, zanim się urodziłam. Ale wkrótce przeczytałam wszystkie jego
utwory, przeczytałam również Horacego, Lukrecjusza, większość tekstów Cycerona i wszystkie
greckie rękopisy w naszym posiadaniu, a było ich mnóstwo.
Ojciec nie budował biblioteki na pokaz. Członkowie rodziny spędzali tam wiele długich
godzin. Ojciec pisywał w bibliotece listy - czym zajmował się niemal bez przerwy - pisma w
imieniu senatu, cesarza, sądów, przyjaciół itp.
Ale wracajmy do Wergiliusza. Czytałam także innego rzymskiego poetę, jeszcze
żyjącego, który na swoje nieszczęście popadł w niełaskę boga Augusta. Nazywał się Owidiusz,
był autorem Metamorfoz oraz kilkunastu innych wesołych i sprośnych dzieł.
Gdy byłam jeszcze bardzo młoda, tak młoda, że nie mogę tego pamiętać, August zwrócił
się przeciwko Owidiuszowi i skazał go na wygnanie do jakiegoś okropnego miejsca nad
Morzem Czarnym. Może zresztą nie było tam wcale najgorzej, ale takim miejscom kulturalni
Rzymianie z Wiecznego Miasta przypisują same paskudne cechy - z dala od stolicy i pełno
barbarzyńców.
Owidiusz spędził tam długi czas i jego księgi były zakazane w całym Rzymie. Nie
znalazłoby się ich w księgarniach i publicznych bibliotekach ani na straganach z książkami w
rynku.
Wiesz, że ludzie dużo wtedy czytali: książek było wszędzie pełno - w formie zwojów i
kodeksów, czyli oprawnych kart - i liczni księgarze zatrudniali grupy greckich niewolników,
którzy całymi dniami przepisywali książki dla klientów.
Wracając do tematu: Owidiusz utracił łaski Augusta i został wygnany, ale ludzie
autoramentu mego ojca nie mieli zamiaru palić swoich egzemplarzy Metamorfoz ani żadnych
innych utworów poety, za którym nie wstawiali się jedynie ze strachu. Cały skandal był
związany z córką Augusta, Julią, znaną powszechnie rozpustnicą. Nie mam pojęcia, jak
Owidiusz wplątał się w jej romanse. Możliwe, że uznano, iż jego wczesne, zmysłowe poezje,
Miłostki, wywarły na dziewczę niedobry wpływ. Za panowania Augusta dużo mówiło się także
o „odnowie”, o powrocie do starych wartości.
Raczej wątpię, by ktokolwiek wiedział, co tak naprawdę zaszło między Augustem a
Owidiuszem, w każdym razie Owidiusz został dożywotnio wygnany z cesarskiego Rzymu.
Do czasu incydentu, z którego chcę zdać relację, przeczytałam porządnie wytarte
egzemplarze Miłostek i Metamorfoz. Wielu znajomych ojca ciągle przejmowało się losem
Owidiusza.
Czas na konkrety. Miałam dziesięć lat, wróciłam do domu po zabawie, ubrudzona od
stóp do głów, z rozwianym włosem, podartą szatą, i wpadłam do obszernego pokoju
gościnnego ojca; położyłam się koło jego sofy, żeby posłuchać, o czym rozmawiał, leżąc z całą
rzymską godnością, z kilkoma innymi rozpartymi wygodnie mężczyznami, którzy przyszli z
wizytą.
Nie znałam tylko jednego z nich, wysokiego blondyna o niebieskich oczach, który
podczas rozmowy - złożonej z szeptów i skinięć głowami - odwrócił się i mrugnął do mnie
okiem.
Był to Mariusz, z lekką opalenizną nabytą w czasie wojaży i pięknym błyskiem w oku.
Jak wszyscy inni posługiwał się trzema imionami. Ale powtarzam, że nie zamierzam zdradzać
nazwiska. Znałam je. Wiedziałam, że jest „niegrzecznym” intelektualistą, „poetą” i „włóczęgą”.
Za to nikt nie mówił, że jest urodziwy.
Poznałam Mariusza za życia, piętnaście lat przed jego przemianą w wampira. Co
oznacza, że miał dopiero dwadzieścia pięć lat. Chociaż nie jestem tego pewna.
Mężczyźni nie zwracali na mnie uwagi, a mój wiecznie ciekawski umysł szybko
zorientował się, że przekazują ojcu nowiny na temat Owidiusza. Wysoki blondyn o
zdumiewająco błękitnych oczach, zwany Mariuszem, wrócił właśnie znad wybrzeża Bałtyku i
przywiózł ojcu kilka prezentów, na które składały się egzemplarze nowych i dawnych pism
poety.
Mężczyźni przekonywali ojca, że udanie się do Augusta i lanie łez nad losem Owidiusza
jest wciąż zbyt niebezpieczne, a on godził się z tym stanem rzeczy. Jeśli się jednak nie mylę,
przekazał blondynowi, Mariuszowi, trochę pieniędzy dla Owidiusza.
Gdy wychodzili, popatrzyłam na Mariusza w atrium, zmierzyłam wzrokiem całą
postawną sylwetkę o wzroście wyjątkowym u Rzymianina, po czym westchnęłam i
wybuchnęłam śmiechem. Znowu mrugnął do mnie.
Mariusz miał wówczas krótkie włosy, przycięte na rzymskiego wojskowego, z kilkoma
zaledwie skromnymi kędziorami nad czołem; w tamtych czasach takie nudne, rzymskie
fryzury były powszechne, choć gdy stawał się wampirem, włosy miał już długie tak jak i teraz.
Jednak w atrium w blond włosach igrało słońce, i wydawał mi się najbardziej błyskotliwym i
imponującym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziały moje oczy. Patrzył na mnie pełnym
serdeczności wzrokiem.
- Czemu jesteś taki wysoki? - zapytałam.
Ojciec wziął to naturalnie za dowcip i było mu wszystko jedno, co ludzie myślą o jego
staroświeckiej córeczce, która wisi mu na ramieniu i przemawia do czcigodnego towarzystwa.
- Moja złota - odparł blondyn - jestem wysoki, bo jestem barbarzyńcą! - Wybuchnął
zalotnym śmiechem, odnosząc się do mnie jak do małej damy, co nie zdarzało się zbyt często.
Znienacka zakrzywił ręce na podobieństwo szponów i natarł na mnie jak niedźwiedź!
Natychmiast go pokochałam!
- Nie, nieprawda! - zawołałam. - Nie możesz być barbarzyńcą. Znam twojego ojca i
wszystkie siostry; mieszkają na tym samym wzgórzu. Rodzina cały czas rozmawia na twój
temat przy stole, mówiąc oczywiście same miłe rzeczy.
- Z całą pewnością - potwierdził ze śmiechem. Wiedziałam, że ojciec zaczyna się
niepokoić.
Nie wiedziałam natomiast, że dziesięcioletnia dziewczynka może być zaręczona.
Mariusz wyprostował się i powiedział łagodnym, niezmiernie eleganckim głosem,
nawykłym zarówno do retoryki, jak i miłosnych wyznań:
- Po kądzieli pochodzę z ludu Keltoi, moja piękna mała muzo. Wywodzę się z wysokich
ludów Północy o blond włosach, ludów galijskich. Matka była u nich księżniczką, tak
przynajmniej słyszałem. Wiesz, o kim mówię?
Odparłam, że naturalnie wiem, i zaczęłam deklamować słowo po słowie relację Juliusza
Cezara z podboju Galii, czyli ziemi Keltoi: „Cała Galia złożona jest z trzech części…”
Mariusz był szczerze zdumiony. Podobnie reszta zebranych. Więc nie ustawałam:
„Ziemię Keltoi oddziela od Akwitanów rzeka Garonna, od plemienia Belgów zaś rzeki Marna i
Sekwana…”
Ojciec, nieco już zakłopotany tym, że córka lubi zwracać na siebie uwagę, wtrącił się i
zapewnił wszystkich, iż jestem radością jego życia, że jestem rozpuszczona i nie należy się mną
zbytnio przejmować.
Na co ja - jako zuchwała specjalistka od kłopotów - powiedziałam:
- Przekaż me pozdrowienia Owidiuszowi! Boja również życzę mu powrotu do Rzymu.
Po czym wyrecytowałam kilka gorących wersów z Miłostek:
Zaśmiała się, posłała z całego serca pocałunki,
Co wytrąciłyby trójzębny Jowiszowy piorun.
Że też akurat jemu trafiły się najlepsze!
Gdyby tylko nie były w tym samym gatunku!
Roześmieli się wszyscy oprócz ojca, Mariusz nie posiadał się wprost z uciechy, klaszcząc
w dłonie. To starczyło mi za zachętę, by rzucić się na niego jak niedźwiedź, podobnie jak on
przedtem; nie przestawałam wyśpiewywać przy tym namiętnych słów Owidiusza:
Nie dosyć: nie wiem, skąd znajomość tych pocałunków w niej się
bierze,
Jakby z jakiegoś źródła czerpała nową wiedzę.
Takie rozkoszne - zły to omen! Użyła w nich języka,
I mój w tych pocałunkach bez obaw jej dotykał.
Ojciec złapał mnie za przedramię i nakazał:
- Już dosyć, Lidio, przestań! - Mężczyźni roześmieli się jeszcze głośniej, współczując
mu, obejmując go i nie przestając rechotać.
Ale ja musiałam przypieczętować swoje zwycięstwo nad tą gromadą dorosłych.
- Proszę, ojcze, pozwól wyrecytować na koniec kilka mądrych i patriotycznych słów
Owidiusza: „Gratuluję sobie, że nie przyszedłem na ten świat wcześniej. Dzisiejsza epoka
odpowiada mym gustom”.
To jakby bardziej zdumiało, niż rozbawiło Mariusza. Ale ojciec przyciągnął mnie do
siebie i bardzo wyraźnie powiedział:
- Lidio, Owidiusz dziś by tak nie napisał, a ty, jako… taka uczona i filozof, winnaś
zapewnić najdroższych przyjaciół swego ojca, iż doskonale zdajesz sobie sprawę, że Owidiusz
został przez Augusta wygnany z Rzymu nie bez powodu i że nie wolno mu nigdy wrócić do
domu.
Innymi słowy nakazywał: „Ani słowa o Owidiuszu”.
Lecz niczym nie zniechęcony Mariusz upadł na kolana, chudy i przystojny, z
magnetycznie niebieskimi oczami, ujął mnie za rękę, pocałował ją i zapewnił:
- Przekażę Owidiuszowi twe pozdrowienia, Lidio. Ale twój ojciec ma rację. Musimy się
wszyscy godzić na Augustowe wyroki. Jesteśmy przecież Rzymianami. - Wtedy zrobił coś
osobliwego - przemówił do mnie jak do dorosłej: - Moim zdaniem Oktawian August dał
Rzymowi znacznie więcej, niż ktokolwiek się spodziewał. I on też jest poetą. Napisał kiedyś
wiersz pod tytułem Ajaks, który własnoręcznie spalił, twierdząc, że jest niedobry.
Jeszcze nigdy się tak nie bawiłam. Chętnie natychmiast uciekłabym z Mariuszem!
Mogłam jednak tylko pląsać wokół niego, gdy przemierzał westybul i wychodził za
bramę.
Pomachałam mu na pożegnanie.
Zwlekał z odejściem.
- Do widzenia, mała Lidio. - Potem szepnął coś ojcu, który odparł:
- Oszalałeś!
Ojciec odwrócił się tyłem do Mariusza, który posłał mi smutny uśmiech i zniknął.
- O co mu chodziło? Co się stało? - zasypywałam ojca pytaniami. - Coś złego?
- Posłuchaj, Lidio, czy w trakcie swych lektur zetknęłaś się ze słowem „zaręczona”?
- Naturalnie, ojcze.
- Otóż tego rodzaju wędrowcy i marzyciele najbardziej lubią zaręczać się z
dziesięcioletnimi dziewczętami, nie zdatnymi jeszcze do małżeństwa, ponieważ wtedy mają
przed sobą wiele lat swobody i nie muszą obawiać się cesarskiego gniewu. To ich stały zwyczaj.
- Nie, ojcze, nie! - wołałam. - Nigdy o nim nie zapomnę. Zdaje się, że zapomniałam
nazajutrz.
Nie widziałam Mariusza przez pięć kolejnych lat.
Pamiętam, bo miałam wtedy piętnaście lat i powinnam już wyjść za mąż. Wykręcałam
się jednak rok po roku, udając chorobę, obłęd, niewyjaśnione ataki, ale czas nie stał w miejscu.
Do małżeństwa nadawałam się już w wieku dwunastu lat.
Owego dnia staliśmy wszyscy u stóp Palatynu i oglądaliśmy niezmiernie podniosłe
święto - Lupercalia - jedną z wielu uroczystości stanowiących integralną część życia
Rzymianina.
Lupercalia były bardzo istotne, chociaż człowiekowi przyzwyczajonemu do
chrześcijańskiej koncepcji religii trudno to wyjaśnić. Uczestnictwo w święcie było aktem
pobożności ze strony zarówno obywatela, jak i cnotliwego Rzymianina.
Do tego dochodziło sporo przyjemności.
Stałam więc dość blisko pieczary Lupercala i wraz z innymi młodymi kobietami
patrzyłam, jak dwóch wybranych mężczyzn było smarowanych krwią ze złożonych w ofierze
kozłów, a następnie odziewanych w ociekające krwią skóry zarżniętych zwierząt. Nie wszystko
widziałam dokładnie, ale nie był to mój pierwszy raz, a kiedy przed laty biegaczami zostali moi
dwaj bracia, przepchnęłam się do przodu i wszystkiemu się przyjrzałam.
Tym razem miałam dość dobry ogląd sytuacji, gdy każdy z dwóch młodzieńców zebrał
towarzyszy i rozpoczął bieg wokół podnóża Palatynu. Posunęłam się naprzód, bo tak
nakazywał obyczaj. Mężczyźni lekko uderzali paskami z koźlej skóry w ramię każdej młodej
kobiety, co miało nas oczyścić. Uczynić płodnymi.
Postąpiłam krok naprzód i otrzymałam ceremonialne uderzenie, po czym cofnęłam się,
żałując, że nie jestem mężczyzną i nie mogę pobiec z innymi wokół wzgórza - takie pomysły
nie były niczym niezwykłym w moim śmiertelnym życiu.
Ogarnęły mnie różne sarkastyczne myśli na temat „oczyszczenia”, ale w tym wieku
występowałam już publicznie i pod żadnym pozorem nie chciałam sprowadzić hańby na ojca
ani braci.
Jak wiesz, Davidzie, te paski koźlej skóry nosiły nazwę februa, od której pochodzi
miano miesiąca Februarius, luty. Tyle na temat języka i całej magii, którą w sobie, chcąc nie
chcąc, niesie. Lupercalia z pewnością miały jakiś związek z Remusem i Romulusem; możliwe,
że nawiązywały do jakiejś starożytnej ofiary z ludzi. Przecież głowy mężczyzn smarowano
krwią kozłów. Na samą myśl o tym przebiegały mnie ciarki, bo w czasach Etrusków, na długo
przed moim przyjściem na świat, ceremonia przybierała być może o wiele okrutniejszy kształt.
Może właśnie wtedy Mariusz zobaczył moje ramiona, które obnażyłam dla otrzymania
ceremonialnego bata, zresztą, jak się orientujesz, w ogóle lubiłam się wówczas popisywać.
Śmiałam się ze wszystkimi, gdy tymczasem mężczyźni biegli wokół wzgórza.
Ujrzałam Mariusza w tłumie. Nasze spojrzenia spotkały się, po czym on przeniósł
wzrok na książkę. Bardzo dziwne. Zobaczyłam, że stoi oparty o pień drzewa i coś pisze. Nikt
nie robił niczego takiego - nie stawał plecami do pnia, trzymając książkę w jednej ręce i pisząc
drugą. Obok stał niewolnik z flaszą atramentu.
Włosy Mariusza były długie i bardzo piękne. Zwichrzone.
Zwróciłam uwagę ojca:
- Spójrz, tam stoi nasz znajomy barbarzyńca, wysoki Mariusz, i coś pisze.
Ojciec odparł z uśmiechem:
- On ciągle pisze. Do tego nadaje się z pewnością. Odwróć się, Lidio. Stój spokojnie.
- Ale on na mnie popatrzył, ojcze. Chcę z nim porozmawiać.
- Nic z tego, Lidio! Nie zaszczycisz go najmniejszym nawet uśmiechem!
W drodze powrotnej do domu spytałam ojca:
- Skoro zależy ci na wydaniu mnie za kogoś - i przed tym obrzydliwym zdarzeniem nie
uchroni mnie nic prócz samobójstwa - czemu nie wydasz mnie za Mariusza? Nie rozumiem.
Jestem bogata. On jest bogaty. Słyszałam, że jego matka była księżniczką Keltoi, ale ojciec go
zaadoptował.
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał lodowatym tonem ojciec. Zastygł w bezruchu, co
nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Tłum omijał nas łukiem.
- No cóż; wszędzie się o tym słyszy. - Odwróciłam się. Mariusz krążył w pobliżu,
zerkając w moją stronę. - Ojcze, pozwól mi z nim porozmawiać!
Ojciec przykląkł. Prawie wszyscy już sobie poszli.
- Lidio, wiem, że będzie to dla ciebie straszne. Ugiąłem się przed wszystkimi twymi
zastrzeżeniami w stosunku do zalotników, ale uwierz mi, samemu cesarzowi nie spodobałoby
się, gdybyś wyszła za takiego obłąkanego dziejopisa jak Mariusz! Nie służył w wojsku, nie
może zasiadać w senacie, sprawa jest zupełnie beznadziejna. Wyjdziesz za mąż, ale dobrze.
Gdy odchodziliśmy, odwróciłam się, chcąc odszukać wzrokiem Mariusza, który, ku
mojemu zdumieniu, stał jak skamieniały. Ze spływającymi na ramiona włosami do złudzenia
przypominał wampira Lestata. Jest wyższy od niego, lecz tej samej, zgrabnej budowy ciała, ma
te same niebieskie oczy i muskularną siłę, kwadratową, niemal ładną twarz.
Oderwałam się od ojca i podbiegłam do Mariusza.
- Cóż, chciałam za ciebie wyjść - oznajmiłam - lecz ojciec zabronił.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Nie zdążył jednak wymówić słowa, gdy
podszedł ojciec, rozpoczynając zdawkową, uprzejmą rozmowę:
- Co tam, Mariuszu, jak wiedzie się twemu bratu w wojsku? I jak postępuje praca nad
twymi dziejami? Słyszałem, że spisałeś trzynaście tomów.
Ojciec odszedł, niemal ciągnąc mnie za sobą.
Mariusz nie poruszył się i nie odpowiedział. My zaś niebawem dogoniliśmy innych,
którzy spiesznie podążali ku wierzchołkowi wzgórza.
Ta chwila zmieniła bieg naszego życia. Ale ani ja, ani Mariusz nie mogliśmy wtedy mieć
o tym pojęcia.
Dane nam było spotkać się znowu po dwudziestu latach.
Miałam ich wtedy trzydzieści pięć. Można powiedzieć, że przyszło nam się spotkać w
krainie pod wieloma względami mrocznej.
Kilka słów o tym, co zdarzyło się do tego czasu.
Dwukrotnie wychodziłam za mąż, ulegając naciskom domu cesarskiego. Augustowi
zależało, żebyśmy wszyscy mieli dzieci. Ja nie spełniłam jego oczekiwań. Za to mężowie
spłodzili liczne z niewolnicami. Byłam dwukrotnie pełnoprawnie rozwiedziona i wolna, po
czym postanowiłam wycofać się z życia towarzyskiego, żeby cesarz Tyberiusz, który wstąpił na
tron w wieku pięćdziesięciu lat, nie wtrącał się do mojego życia w stopniu większym niż
August jako purytanin w życiu publicznym i dyktator w prywatnym. Jeśli będę siedziała w
domu, nie będę chodziła na przyjęcia, bankiety i nie będę zadawała się z cesarzową Liwią,
żoną Oktawiana Augusta i matką Tyberiusza, być może nie zmuszą mnie do przyjęcia funkcji
czyjejś przyrodniej matki! Wolałam zostać w domu. Musiałam opiekować się ojcem. Zasłużył
sobie na to. Mimo że cieszył się doskonałym zdrowiem, był w końcu stary!
Z całym szacunkiem dla mężów, których imiona zapisały się w annałach dziejów
Rzymu, żoną byłam więcej niż złą.
Miałam dużo pieniędzy od ojca, nie słuchałam nikogo, a miłosnemu aktowi ulegałam
jedynie na własnych warunkach, które wymuszałam jako kobieta urodziwa, umiejąca zadawać
mężczyznom cierpienie.
Stałam się wyznawczynią kultu Izydy na złość mężom i żeby przed nimi uciec, dzięki
czemu spędzałam mnóstwo czasu w świątyni bogini w towarzystwie innych interesujących
kobiet, których śmiałość i niekonwencjonalność często przewyższały moje najbardziej
zuchwałe marzenia. Pociągały mnie prostytutki. Uważałam, że te błyskotliwe, rozpustne
kobiety przełamały barierę, której ja, kochająca córka ojca, nigdy nie pokonam.
Stałam się bywalczynią świątyni. W końcu zostałam wtajemniczona w sekretną
ceremonię i uczestniczyłam w każdej procesji Izydy w Rzymie.
Mężowie tego nie znosili i może dlatego po powrocie do domu i zajęciu się ojcem
porzuciłam kult. Być może zresztą był to słuszny krok. Tak czy owak, fatum nie miało zamiaru
ulegać moim kaprysom.
Izyda była obcą boginią, oczywiście z Egiptu, i starzy Rzymianie odnosili się do niej z
taką samą podejrzliwością jak do potwornej Kybele, Wielkiej Matki z Dalekiego Wschodu,
która skłaniała czczących ją mężczyzn do samokastracji. W mieście roiło się od owych „kultów
ze Wschodu”, które napełniały grozą ludność miasta.
Nie były one racjonalne; raczej ekstatyczne lub euforyczne.
Typowy konserwatywny Rzymianin był na to istotą zbyt praktyczną. Gdy pięcioletnie
dziecko nie orientowało się, że bogowie są istotami zmyślonymi, a mity fikcjami, uznawało się
je za głupca.
Lecz Izyda posiadała cechę charakterystyczną, która odróżniała ją od okrutnej Kybele.
Była kochającą matką i boginią. Czcicielom wybaczała wszystko. Powstała przed resztą
Stworzenia. Była mądra i cierpliwa.
Dzięki temu nawet najbardziej zbezczeszczona kobieta mogła modlić się w świątyni.
Dlatego żadnej nigdy nie odrzucono.
Podobnie jak Matka Boska, znana dziś doskonale na całym Zachodzie i Wschodzie,
Matka Izyda poczęła swe dziecię drogą nadprzyrodzoną. Swoją potęgą wydobyła z martwego i
wykastrowanego Ozyrysa żywe nasienie. Na obrazach i posągach częstokroć przedstawiano ją
z synem Horusem na kolanach. Obnażała w niewinnym geście pierś, by nakarmić małego
boga.
Ozyrys zaś panował w krainie umarłych, jego fallus pozostał na zawsze w Nilu, gdzie
płynął z niego strumień życiodajnego nasienia, co roku nawadniającego imponujące pola
Egiptu, gdy wylewała rzeka.
W naszej świątyni rozbrzmiewała niebiańska muzyka. Graliśmy na sistrum, swego
rodzaju niewielkiej, sztywnej, metalowej lirze, na fletach i tamburynach. Tańczyliśmy,
wspólnie śpiewaliśmy. Wykwintna poezja litanii do Izydy była zachwycająca.
Izyda była Królową Żeglugi, podobnie jak potem Matkę Boską zwano „Matką Boską -
Gwiazdą Mórz”.
Gdy rokrocznie niesiono nad morze jej posąg, procesja była tak wspaniała, że cały
Rzym wylęgał, by obejrzeć egipskich bogów o głowach zwierząt, obfitość kwiecia i posąg samej
Królowej Matki. W powietrzu rozbrzmiewały hymny. Kapłani i kapłanki szli odziani w białe,
płócienne szaty. Ona sama, marmurowa, niesiona wysoko w górze ze świętym sistrum w
dłoni, była odziana po królewsku w grecką tunikę.
Taka była moja Izyda. Odeszłam od niej po ostatnim rozwodzie. Ojcu nie podobał się
obcy kult, ja też miałam dosyć tej zabawy. Jako kobieta wolna nie durzyłam się w
prostytutkach. Przypadł mi w udziale nieskończenie lepszy los. Prowadziłam dom ojca, który,
mimo czarnych włosów i sokolego wzroku, był w takim wieku, że cesarz zostawił mnie w
spokoju.
Nie powiem, żebym wspominała Mariusza czy o nim rozmyślała. Przez całe lata nikt o
nim nie wspominał. Zapomniałam o nim po tamtych Lupercaliach. Żadna siła na ziemi nie
mogłaby rozdzielić mnie i ojca.
Braciom dopisało szczęście. Pożenili się, mieli dzieci i wrócili do domów po ciężkich
wojnach o utrzymanie granic imperium.
Najmłodszego, Lucjusza, niezbyt lubiłam, bo był wiecznie niespokojny, miał skłonność
do picia i, zdaje się, do hazardu, co drażniło jego żonę.
Ją kochałam, podobnie jak wszystkie bratowe, bratanice i bratanków. Bardzo lubiłam,
gdy spadali na dom jak wrzeszcząca horda, szalejąca „z błogosławieństwem cioci Lidii”, na co
nigdy nie pozwolono by im w domu.
Mój najstarszy brat, Antoniusz, zapowiadał się na człowieka wybitnego. Los przekreślił
jego szansę, ale miał wszystkie atuty, dobrą szkołę i przygotowanie praktyczne, był niezwykle
mądry.
Jedynym niemądrym postępkiem Antoniusza było powiedzenie mi, że Liwia, żona
Augusta, otruła męża, żeby władzę objąć mógł jej syn Tyberiusz. Ojciec, jedyna poza nami
osoba w pokoju, zganił go surowo:
- Antoniuszu, już nigdy o tym nie wspominaj! Ani tutaj, ani nigdzie indziej! - Ojciec
wstał i, niespodziewanie dla samego siebie, streścił swój i mój tryb życia: - Trzymaj się z dala
od pałacu cesarskiego, od cesarskich rodzin, zasiadaj w pierwszych rzędach podczas świąt i
zawsze przychodź do senatu, ale nie mieszaj się do ich kłótni i intryg!
Antoniusz był bardzo zły, ale złość nie dotyczyła bynajmniej ojca.
- Powiedziałem to jedynym osobom, którym mogę powiedzieć, tobie i Lidii. Nie znoszę
jadać kolacji z kobietą, która otruła własnego męża! Szkoda, że August nie przywrócił
republiki. Przeczuwał nadejście śmierci.
- Tak, ale wiedział też, że nie zdoła przywrócić dawnego ustroju. Było to po prostu
niemożliwe. Imperium sięgnęło Brytanii na Zachodzie i Partii na Wschodzie; obejmuje
północną Afrykę. Jeżeli chcesz być dobrym Rzymianinem, Antoniuszu, wypowiedz swoje
zdanie w senacie. Jest to mile widziane przez Tyberiusza.
- Wielce się mylisz, ojcze.
Wtedy ojciec zakończył spór.
Ale bardzo trafnie opisał nasze życie.
Tyberiusz z miejsca nie przypadł do gustu wrzaskliwym tłumom Rzymian. Był za stary,
zbyt oschły, pozbawiony poczucia humoru. Zarazem purytanin i tyran.
Ratowała go jedna rzecz: był świetnym żołnierzem. A to uważano za najważniejszy i
wręcz obowiązkowy przymiot cesarza.
Legiony go szanowały.
Wzmocnił straż pretoriańską wokół pałacu, do prowadzenia wszystkich spraw zatrudnił
człowieka o nazwisku Sejan. Ale nie wprowadził do Rzymu legionów i miał coś konkretnego
do powiedzenia na temat praw i wolności obywatela, oczywiście pod warunkiem, że się nie
usnęło i wysłuchało jego słów. Sprawiał wrażenie melancholika.
Senat piekielnie się niecierpliwił, gdy cesarz nie chciał podejmować decyzji. To nie
należało do nich! Ale sytuacja nie wyglądała zbyt groźnie.
Potem zdarzył się okropny wypadek, po którym z całego serca znienawidziłam cesarza i
straciłam wszelką wiarę w jego umiejętność rządzenia.
Incydent był związany ze świątynią Izydy. Jakiś sprytny łotr, podający się za egipskiego
boga Anubisa, zwabił dobrze urodzoną czcicielkę Izydy do świątyni, gdzie poszedł z nią do
łóżka, zupełnie zamydlając jej oczy, choć nie mam zielonego pojęcia, jak mu się to udało.
Do dziś wspominam ją jako najgłupszą niewiastę w Rzymie. Chociaż prawdopodobnie
gra toczyła się o coś więcej.
Tak czy siak, wszystko odbyło się w świątyni.
Po czym ten człowiek, fałszywy Anubis, stanął przed arystokratką i oznajmił, że ją
nabrał! Pobiegła z krzykiem do męża. Skandal wybuchł jak wielka bomba.
Wtedy już od wielu lat moja noga nie stanęła w świątyni i miałam wszelkie powody do
radości.
Ale nigdy w życiu nie pomyślałabym, że cesarz postąpi tak okropnie.
Świątynię zrównano z ziemią. Czcicieli wygnano z Rzymu, niektórych stracono.
Kapłanów i kapłanki ukrzyżowano, ich ciała zawisły na drzewie, jak mówi stare rzymskie
przysłowie, żeby wolniej umierali i gnili na publicznym widoku.
Ojciec wszedł do mojej sypialni, do niewielkiej świątyni Izydy. Wziął posąg i roztrzaskał
go o marmurową posadzkę. Potem brał co większe odłamki i je miażdżył. Starł posąg na
proch.
Kiwałam głową.
Spodziewałam się potępienia za stare nawyki. Wstrząsające wydarzenia napełniły mnie
smutkiem. Prześladowano wyznawców innych wschodnich kultów. Cesarz miał zamiar
odebrać prawo azylu różnym świątyniom na terenie imperium.
- Ten człowiek nie chce być cesarzem Rzymu - stwierdził ojciec. - Skłonił się ku
okrucieństwu i zniszczeniu. Jest sztywny, nudny i cały czas drży o własne życie! Człowiek,
który nie chce być cesarzem, nie będzie cesarzem. Przynajmniej nie w naszych czasach.
- Może ustąpi - zauważyłam ze smutkiem. - Zaadoptował młodego generała Germanika
Juliusza Cezara. Co oznacza chyba, iż Germanik zostanie jego następcą, prawda?
- Jaki pożytek mieli z adopcji wcześniej wybierani następcy Augusta? - - zapytał ojciec.
- To znaczy?
- Rusz głową. Nie możemy cały czas udawać, że jesteśmy republiką. Musimy określić
granice władzy cesarza! Musimy wybrać drogę sukcesji inną niż morderstwo!
Próbowałam go uspokoić.
- Ojcze, wyjedźmy z Rzymu. Do naszego domu w Toskanii. Tam jest zawsze tak pięknie.
- Sęk w tym, że nie możemy, Lidio. Musimy zostać. Muszę okazać lojalność swemu
cesarzowi. Dla dobra całej rodziny. Zabiorę głos w senacie.
Po kilku miesiącach Tyberiusz wysłał swojego młodego i przystojnego siostrzeńca,
Germanika Juliusza Cezara, na Wschód, żeby go nie zepsuły nadmierne pochlebstwa
Rzymian. Jak już wspomniałam, ludzie wówczas mówili, co myśleli.
Germanik miał zostać następcą Tyberiusza! Lecz Tyberiusza zżerała zazdrość i nie mógł
słuchać, jak tłumy wiwatują na cześć Germanika za jego tryumfy w bitwach. Chciał usunąć go
z Rzymu.
Tym sposobem uroczy i dość ponętny młody generał pojechał na Wschód, do Syrii;
zniknął sprzed oczu kochających go Rzymian, z serca imperium, w którym miejskie
pospólstwo mogło decydować o losach świata.
Prędzej czy później zdarzy się kolejna kampania północna, myśleliśmy sobie. W czasie
ostatniej wojny Germanik dał się mocno we znaki plemionom germańskim.
Moi bracia rozwodzili się nad tą wojną przy kolacji.
Opowiadali, że powrócili zemścić się za wymordowanie generała Warrusa i jego
legionistów w Lesie Teutoburskim. Byli gotowi dokończyć dzieła, gdyby ich znowu powołano.
Tacy staroświeccy patrycjusze zawsze chętnie szli na wojnę.
Tymczasem zaczęły rozchodzić się pogłoski, iż delatores, otoczeni ponurą sławą
szpiedzy gwardii pretoriańskiej, otrzymywali jedną trzecią majątków tych, na których
donosili. Coś okropnego. Ojciec potrząsnął głową i powiedział:
- Zaczęło się już za Augusta.
- Tak, ojcze, ale wtedy zdradą stanu były czyny, a nie słowa.
- Tym bardziej nie należy nic mówić. - Ojciec opadł znużony na krzesło. - Zaśpiewaj mi,
Lidio. Weź lirę. Wymyśl jakąś komiczną epopeję. Tak dawno żadnej nie słuchałem.
- Jestem na to za duża. - Jednocześnie przypomniałam sobie idiotyczne, sprośne satyry
na Homera, które wymyślałam na poczekaniu i z łatwością wprawiającą wszystkich w podziw.
Ale podchwyciłam pomysł ojca. Wspomnienia tamtej nocy są we mnie tak świeże, że nie mogę
oderwać się od pisania, chociaż wiem, jakie rany przyjdzie mi rozdrapywać.
Co znaczy pisać? To pytanie, Davidzie, będzie powtarzać się coraz częściej, bo z każdą
kartą coraz więcej rozumiem - dostrzegam prawidłowości, które mi przedtem umykały i
skłaniały do ucieczki przed życiem.
Stworzyłam bardzo zabawny epos. Ojciec się zaśmiewał. Przysnął na sofie. Po chwili,
jak gdyby w transie, odezwał się:
- Lidio, nie marnuj życia ze względu na mnie. Wyjdź za mąż z miłości! Nie wolno ci się
poddawać!
Gdy się odwróciłam, na powrót głęboko oddychał.
Dwa tygodnie, może miesiąc później nasze życie gwałtownie dobiegło końca.
Pewnego dnia wróciłam do opustoszałego domu, w którym pozostali jedynie dwaj
przerażeni niewolnicy należący do mojego brata Antoniusza; wpuścili mnie do środka i w
popłochu zaryglowali drzwi.
Przemierzyłam ogromny westybul, potem perystyl, wreszcie weszłam do jadalni, gdzie
oczom moim ukazał się zdumiewający widok.
Ojciec stał w pełnym bojowym rynsztunku, uzbrojony w miecz i sztylet, brakowało mu
jedynie tarczy. Założył nawet czerwoną pelerynę. Lśnił wypolerowany pancerz.
Wzrok wbijał w podłogę, i nie bez powodu. Została rozkopana. Odkryto stare palenisko
sprzed pokoleń. Była to pierwsza izba domu, powstała w zamierzchłym okresie dziejów
Rzymu. To przy tym ognisku gromadziła się, modliła i posilała rodzina.
Nigdy go nie widziałam. Mieliśmy domowe świątynie, ale coś takiego, krąg osmalonych
kamieni! Między nimi leżał nawet popiół. Co za złowróżbny i święty widok.
- Co się tu dzieje, na bogów?! - zawołałam. - Gdzie są wszyscy?
- Poszli - odparł ojciec. - Uwolniłem niewolników, odesłałem ich precz. Czekałem na
ciebie. Musisz odejść!
- Bez ciebie nigdzie się nie ruszę!
- Masz mnie posłuchać, Lidio! - Jeszcze nigdy nie widziałam na jego twarzy tak
błagalnego, a jednocześnie pełnego godności wyrazu. - Za domem czeka wóz, który zawiezie
cię na wybrzeże, i żydowski kupiec, mój zaufany przyjaciel, który wywiezie cię statkiem z Italii.
Masz jechać! Twoje pieniądze znalazły się na pokładzie statku. I ubrania. Wszystko. Ufam tym
ludziom. Na wszelki wypadek weź sztylet.
Podał mi leżący na stole przedmiot.
- Obserwowałaś braci wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak go użyć. I jeszcze to. -
Wziął jakiś mieszek. - To złoto, pieniądz przyjmowany na całym świecie. Weź i idź.
Zawsze nosiłam przy sobie sztylet w pochwie przypiętej do przedramienia, ale nie
chciałam wytrącać go tą wieścią z równowagi, więc wsadziłam drugi za pas i wzięłam mieszek.
- Ojcze, nie brak mi odwagi, by z tobą zostać! Kto obrócił się przeciw nam? Ojcze, jesteś
rzymskim senatorem. W razie oskarżenia o jakieś przestępstwo masz prawo do procesu w
senacie.
- Moja droga, bystra córeczka! Myślisz, że Sejan i jego delatores wytaczają publiczne
procesy? Jego speculatores zaskoczyli już twych braci, ich żony i potomstwo. Ci dwaj to
niewolnicy Antoniusza. Posłał ich z ostrzeżeniem, gdy ginął w walce. Widział, jak synowi
rozbijają głowę o ścianę. Idź już, Lidio.
Naturalnie znałam ten zwyczaj - zamordować całą rodzinę, zabić żonę i dzieci skazańca.
Mówiły o tym nawet przepisy prawa. A w tego rodzaju okolicznościach, gdy rozniosła się
plotka, że cesarz komuś nie sprzyja, wrogowie danego człowieka mogli uprzedzić zabójców.
- Chodź ze mną - powiedziałam. - Po co zostajesz?
- Umrę jak Rzymianin, we własnym domu. Idź już, jeśli mnie kochasz, moja poetko,
śpiewaczko, myślicielko. Moja Lidio. Idź! Nie zniosę nieposłuszeństwa. Ostatnią godzinę
swojego życia poświęciłem na ocalenie ciebie. Pocałuj mnie i spełnij moją prośbę.
Podbiegłam do niego, pocałowałam w usta i niewolnicy pospiesznie wyprowadzili mnie
do ogrodu.
Znałam swojego ojca. Nie mogłam zbuntować się przeciwko jego ostatniemu życzeniu.
Wiedziałam, że w starym rzymskim stylu odbierze sobie życie, zanim speculatores wyłamią
drzwi wejściowe.
Gdy doszłam do bramy i ujrzałam hebrajskiego kupca i jego wóz, nogi odmówiły mi
posłuszeństwa.
Odwróciłam się i oto, co zobaczyłam.
Ojciec podciął sobie żyły na obydwu nadgarstkach i krążył wokół ogniska domowego, a
krew spływała na ziemię. Nie żartował. Stawał się coraz bledszy. Wyraz jego oczu miałam
pojąć dopiero później.
Rozległ się łomot. Wyłamywano drzwi wejściowe. Ojciec zastygł w bezruchu. Pojawili
się dwaj żołnierze gwardii pretoriańskiej, szydząc:
- Może byś nas wyręczył, Maximusie, oszczędził nam wysiłku? Śmiało.
- Jesteście z siebie dumni?! - zawołał ojciec. - Tchórze. Lubicie mordować całe rodziny?
Ile za to dostajecie? Stawaliście kiedy do prawdziwej bitwy? Dalej, umierajcie wraz ze mną!
Odwrócił się od nich, po czym z niespodziewanym zamachem natarł na nich mieczem i
sztyletem, zabijając obydwu. Zadał im wiele ciosów.
Później zachwiał się, jakby miał zaraz zemdleć. Był blady jak płótno. Z nadgarstków
płynęły strugi krwi. Oczy zwróciły się do wewnątrz, widać było tylko białka.
Przez głowę przebiegały mi szaleńcze plany. Wsadzić go na wóz? Rzymianin pokroju
ojca nigdy dobrowolnie by na to nie przystał.
Nagle Hebrajczycy, jeden młody, drugi starszy, wzięli mnie pod pachy i zaczęli odciągać
od domu.
- Przysiągłem, że cię uratuję - powiedział starszy. - Nie chcę z twego powodu
okłamywać starego przyjaciela.
- Puśćcie mnie - wyszeptałam. - Chcę doczekać do końca.
Odpychając onieśmielonych mężczyzn, odwróciłam się i ujrzałam w oddali leżące przy
palenisku ciało ojca. Dokończył dzieła własnym sztyletem.
Wrzucili mnie na wóz z zamkniętymi oczami i ustami zasłoniętymi dłonią. Upadłam na
miękkie poduszki, pośród beli delikatnych tkanin, podskakując wraz z wozem, który zjeżdżał
powoli krętą drogą w dół Palatynu.
Żołnierze krzyczeli, żebyśmy ustępowali im z drogi.
Starszy Hebrajczyk pytał:
- Jestem niemal głuchy, co raczyłeś powiedzieć, panie?
Był to doskonały wybieg. Minęli nas bez dalszych zaczepek.
Hebrajczyk potrafił zachować się roztropnie. Nie zważając na spieszące obok nas tłumy,
utrzymywał powolne tempo jazdy.
Młody przeszedł do mnie na tył zaprzęgu.
- Mam na imię Jakub - zagadnął. - Nałóż te białe szaty. Wyglądasz jak prawdziwa
kobieta Wschodu. Gdyby pytali cię o coś przy bramie, unieś zasłonę i udawaj, że nic nie
rozumiesz.
Przebyliśmy bramy Rzymu z zadziwiającą łatwością. Słyszałam tylko:
- Ave, Dawidzie i Jakubie, jak poszła podróż?
Wsadzili mnie na pokład dużego statku kupieckiego, z niewolnikami przy wiosłach i
żaglami, nic nadzwyczajnego, po czym zaprowadzili mnie do niewielkiej, pustej kajuty.
- Tyle tylko mogliśmy dla ciebie przygotować - oznajmił Jakub - ale za to już odbijamy
od brzegu. - Miał długie, faliste, kasztanowe włosy i brodę. Nosił pasiaste szaty, sięgające do
samej ziemi.
- W ciemności? - zdziwiłam się. - Będziemy płynąć po ciemku?
To było niezwykłe.
Ale w miarę jak odpływaliśmy od brzegu, gdy wiosła zanurzyły się w wodzie, a statek
oddalał się na odpowiednią odległość od lądu, zaczynałam pojmować, o co w tym wszystkim
chodzi.
Całe przepiękne, południowo - zachodnie wybrzeże Italii było oświetlone przez setki
iście królewskich willi. Na skałach płonęły latarnie.
- Już nigdy nie ujrzymy republiki - oświadczył ze znużeniem Jakub, jakby był rzymskim
obywatelem, co było zresztą dość prawdopodobne. - Ale wypełniliśmy ostatnie życzenie twego
ojca. Nic ci już nie grozi.
Starszy podszedł do mnie i przedstawił się jako Dawid. Przepraszał wylewnie, że nie
mają dla mnie żadnych sług - - kobiet. Byłam na pokładzie jedyną niewiastą.
- Proszę, nie zaprzątaj sobie głowy takimi myślami! Dlaczego podjęliście to ryzyko?
- Od lat robiliśmy z twym ojcem interesy - rzekł Dawid. - Kiedyś piraci zatopili nasze
okręty i twój ojciec spłacił za nas długi. Zaufał nam i odpłaciliśmy mu po pięciokroć. Odłożył
dla ciebie fortunę. Kosztowności płyną wśród innych towarów, jak jedna z jego partii.
Poszłam do kabiny i padłam na wąskie łóżko. Starzec, odwracając wzrok, przyniósł
nakrycie dla mnie.
Stopniowo uświadamiałam sobie, że od samego początku spodziewałam się po nich
zdrady.
Brakowało mi słów. Byłam wyprana z uczuć. Odwróciłam się do ściany.
- Śpij, pani - powiedział.
Przyśnił mi się koszmar, sen, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie śniłam. Byłam nad
rzeką. Chciałam napić się krwi. Czaiłam się w wysokiej trawie na jednego z nieszczęsnych
wieśniaków, a gdy go schwytałam, złapałam go za bary i zanurzyłam kły w jego szyi. Usta
wypełniły się smakowitą krwią. Jej słodycz i moc były nie do opisania, o czym wiedziałam
nawet we śnie. Ale musiałam iść dalej. Mężczyzna był bliski śmierci. Puściłam go, upadł na
ziemię. Ścigały mnie bardziej niebezpieczne istoty. Memu życiu groziło coś jeszcze
straszniejszego.
Znalazłam się w ruinach świątyni, z dala od mokradeł. Byłam na pustyni - pstryk i
przejście z grzęzawiska na piasek. Bałam się. Zbliżał się świt. Musiałam się ukryć. Poza tym
trwała pogoń za mną. Przetrawiłam wyborną krew i weszłam do świątyni. Żadnej kryjówki!
Przywarłam do zimnych ścian, na których wyryto jakieś obrazy, ale nie widziałam żadnej
małej izdebki, żadnego miejsca, gdzie można by się skryć.
Przed wschodem słońca musiałam dotrzeć na wzgórza, lecz było to niemożliwością.
Szłam wprost ku słońcu!
Znienacka nad szczytami wzgórz wybuchło zabójcze światło. Strasznie bolały mnie
oczy. Jakby płonęły.
- Moje oczy! - krzyknęłam i chciałam je zakryć. Otoczyły mnie płomienie. Ryknęłam: -
Amonie Ra, przeklinam cię! - Wykrzyknęłam jeszcze inne imię. Wiedziałam, że oznacza ono
Izydę, ale z mych ust spłynęło jakieś inne słowo.
Obudziłam się. Usiadłam, cała się trzęsąc.
Obrazy we śnie były bardzo ostro zarysowane, niczym w wizji. Silnie kojarzyły mi się ze
wspomnieniami. Czy żyłam już kiedyś przedtem?
Wyszłam na pokład. Podróż przebiegała dość spokojnie. Nadal widać było linię
brzegową i latarnie, lecz parliśmy naprzód. Wpatrywałam się w morze, a miałam ochotę na
krew.
- Nie może być. To jakiś zły omen, jakiś wybuch żalu - powtarzałam. Czułam tamten
żar. Nie mogłam zapomnieć smaku krwi. Zdawał mi się naturalny, dobry, idealny do
zaspokojenia pragnienia. Na powrót ujrzałam wykręcone cierpieniem ciało wieśniaka.
Nie było ucieczki przed tym, czego przed chwilą doświadczyłam. Byłam podniecona,
trawiła mnie gorączka.
Podszedł do mnie Jakub, młody i wysoki. Prowadził jakiegoś młodego Rzymianina.
Młodzieniec zaczął się już golić, ale pod innymi względami wyglądał jak zarumienione,
promienne dziecko.
Zastanawiałam się znużona, czy osiągnęłam już wiek, w którym każdy młodzieniec
zdawał mi się urodziwy.
- Moja rodzina także została zdradzona! - krzyknął. - Matka nakazała mi uciekać!
- Komu zawdzięczamy naszą wspólną katastrofę? - zapytałam. Położyłam rękę na jego
wilgotnych policzkach. Usta miał dziecinne, lecz ogolona broda była szorstka. Szerokie, silne
bary okrywała jedynie lekka, prosta tunika. Czy na morzu nie było mu zimno?
Potrząsnął głową. Stał nieruchomy. Kiedyś będzie przystojny. Ciemne włosy uroczo się
kręciły. Nie wstydził się łez, nie przepraszał za nie.
- Matka jeszcze żyła i wszystko mi opowiedziała. Leżała, ciężko dysząc, gdy
przyszedłem. Gdy delatores oznajmili ojcu, że spiskował przeciwko cesarzowi, ojciec tylko się
roześmiał. Naprawdę wybuchnął śmiechem. Oskarżyli go o konspirację z Germanikiem!
Matka wytrzymała, dopóki wszystkiego mi nie opowiedziała. Mówiła, że ojca oskarżono tylko
o to, że rozmawiał z innymi mężczyznami, jak to będzie służył pod dowództwem Germanika,
gdy znowu poślą ich na Północ.
Skinęłam głową ze znużeniem.
- Rozumiem. Mój brat prawdopodobnie powiedział to samo. Germanik jest następcą
cesarza i władcą Imperium Maius na Wschodzie. Ale mówienie o służbie pod rozkazami
ładnego generała jest zdradą stanu.
Odwróciłam się. Zrozumienie sytuacji nie dawało nam żadnej pociechy.
- Wieziemy was do innych miast - wtrącił się Jakub - do innych przyjaciół. Lepiej zbyt
dużo nie mówić.
- Nie zostawiaj mnie - poprosił chłopiec. - Przynajmniej nie dzisiaj.
- Dobrze. - Zaprowadziłam go do kajuty i zamknęłam drzwi, dyskretnie skinąwszy
głową Jakubowi, który oglądał wszystko z sumiennością stróża. - Czego pragniesz? - spytałam.
Chłopiec patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczyma. Potrząsnął głową. Otworzył
ramiona. Przytulił się do mnie i pocałował. Całowaliśmy się jak szaleni.
Zdjęłam tunikę i położyłam się z nim do łóżka. Był w każdym calu mężczyzną,
niezależnie od młodzieńczego oblicza.
A gdy osiągnęłam moment ekstazy, co nie było trudne wobec jego fenomenalnej
energii, poczułam smak krwi. Zmieniłam się w pijącą krew istotę ze snu. Zwiotczałam, lecz nie
miało to znaczenia. Potrafił zadowolić się bez mojego czynnego udziału. Wstał.
- Jesteś boginią - oświadczył.
- Nie - szepnęłam. Ogarniało mnie senne marzenie. Usłyszałam świst wiatru na
pustyni. Poczułam woń rzeki. - Jestem bogiem… bogiem, co pije krew…
Odbywaliśmy miłosne rytuały aż do wyczerpania sił.
- Bądź ostrożny i obyczajny wobec naszych hebrajskich gospodarzy - upomniałam go. -
Oni nie pojmą takiego zachowania.
Skinął głową.
- Uwielbiam cię.
- Niepotrzebnie. Jak masz na imię?
- Marcellus.
- Dobrze, Marcellusie, idź spać.
Przepędzaliśmy odtąd z Marcellusem wszystkie noce, aż wreszcie ujrzeliśmy sławne
światło latarni w Faros i wiedzieliśmy już, że dobijamy do brzegów Egiptu.
Wszystko wskazywało na to, że Marcellus miał zostać w Aleksandrii. Wyjaśnił, że babka
od strony matki, Greczynka, mieszkała tu wraz z całym rodem.
- Nie musisz mi o tym wszystkim opowiadać. Po prostu idź. Bądź mądry i ostrożny.
Błagał, żebym z nim wysiadła. Mówił, że się we mnie zakochał. Że się ze mną ożeni.
Nieważne, że nie będę mieć dzieci. Że mam trzydzieści pięć lat. Śmiałam się cicho, litując się
nad jego naiwnością.
Dawid stał obok ze spuszczoną głową. Jakub odwrócił wzrok.
Za Marcellusem powędrowało do Aleksandrii całkiem sporo kufrów.
- Powiesz mi teraz - zwróciłam się do Jakuba - dokąd mnie zabieracie? Być może będę
miała inne zdanie, choć wątpię, bym zdołała wymyślić coś lepszego niż ojciec.
Ciągle nie byłam pewna, czy zachowają się wobec mnie uczciwie. Tym bardziej, że
widzieli, iż obchodzę się z tym chłopcem niczym prostytutka, a byli ludźmi niezwykle
religijnymi.
- Zmierzasz do wielkiego miasta - oznajmił Jakub. - To najlepsze z możliwych miejsc.
Twój ojciec ma przyjaciół wśród tamtejszych Greków.
- Gdzie może być lepiej niźli w Aleksandrii?
- Ach, tam jest o niebo lepiej - odparował Jakub. - Pozwól, że najpierw naradzę się z
ojcem.
Ruszyliśmy w drogę. Ląd odpływał. Egipt. Zapadał zmrok.
- Nie bój się - pocieszał Jakub. - Wyglądasz na przerażoną.
- Nie boję się. Ale muszę cały czas leżeć w łóżku, myśleć, wspominać i śnić. -
Spojrzałam na niego, na co on nieśmiało odwrócił głowę. - Tuliłam tego chłopca jak matka, co
noc.
Było to chyba największe kłamstwo w moim życiu.
- Był w mych ramionach jak dziecko! - Całkiem spore dziecko! - A teraz boję się
koszmarów. Musisz mi powiedzieć, jakie jest nasze miejsce przeznaczenia. Jaki czeka nas los?
3
- Antiochia - odparł Jakub. - Antiochia nad Orontesem. Oczekują cię przyjaciele ojca,
którzy są również przyjaciółmi Germanika. Może z czasem… lecz będą wobec ciebie lojalni.
Masz wyjść za zamożnego, dobrze urodzonego Greka.
Mąż! Grek z prowincji? Grek z Azji! Stłumiłam śmiech i płacz. Nic z tego. Biedak! Jeżeli
istotnie był Grekiem z prowincji, przyjdzie mu przeżyć raz jeszcze podbój Rzymu.
Żeglowaliśmy od portu do portu. Obracałam sobie to wszystko w myślach.
Rzecz jasna właśnie tego rodzaju przyprawiające o mdłości detale miały uchronić mnie
przed żałobą i wstrząsem wyniesionym z niedawnych zdarzeń. Przejmować się, czy szata jest
dobrze opięta. Nie widzieć ojca, leżącego z własnym sztyletem w piersiach.
Byłam tak po uszy zanurzona w sprawy Rzymu, że nie wiedziałam o Antiochii właściwie
nic. Jeżeli Tyberiusz wysłał tam swojego „następcę”, Germanika, żeby nie przysparzać mu
popularności w Rzymie, to Antiochia musi leżeć na krańcu cywilizowanego świata, myślałam
sobie.
Czemu, na bogów, nie wymknęłam się na ląd w Aleksandrii? Aleksandria była zaraz po
Rzymie najwspanialszym miastem imperium. Młodym, wzniesionym przez Aleksandra, na
którego cześć zostało nazwane; było wspaniałym portem. W Aleksandrii nikt nie ośmieliłby się
zburzyć świątyni Izydy. Była ona boginią egipską, małżonką potężnego Ozyrysa.
Ale co to miało wspólnego ze mną? Zapewne gdzieś w głębi duszy już coś knułam, ale
nie pozwalałam, żeby jakikolwiek tajny zamysł przedarł się do świadomości i splamił moralną
naturę dobrze urodzonej Rzymianki.
W duchu gratulowałam mym hebrajskim stróżom inteligencji, ukrywania tej informacji
nawet przed młodym Marcellusem, drugim człowiekiem, którego ocalili przed cesarskimi
zabójcami, i poprosiłam o szczere odpowiedzi na pytania dotyczące losu braci.
- Wszyscy zostali zaskoczeni - oznajmił Jakub. - Delatores, szpiedzy gwardii
pretoriańskiej, działają błyskawicznie, a twój ojciec miał tylu synów. Niewolnicy twego
najstarszego brata na rozkaz pana przeskoczyli mur i pobiegli was ostrzec.
Antoniuszu, mam nadzieję, że przelałeś trochę ich krwi. Wiem, że walczyłeś do
ostatniego tchu. A moja bratanica, mała Flora, czy uciekała z krzykiem, czy potraktowali ją z
litością? Gwardia pretoriańska i miłosierdzie! Co za niemądra myśl.
Wszystko to zachowałam dla siebie. Tylko westchnęłam.
W końcu gdy ci dwaj żydowscy kupcy na mnie patrzyli, ich oczom jawiła się twarz i
postać kobiety; w naturalnym odruchu myśleli zatem, że wewnątrz również znajduje się
kobieta. Rozziew między zewnętrznymi pozorami a wewnętrzną naturą nie dawał mi całe życie
spokoju. Po co dręczyć Jakuba i Dawida? W drogę do Antiochii!
Ale nie miałam zamiaru żyć w jakiejś staroświeckiej greckiej rodzinie, jeśli takowe
istniały jeszcze w greckim mieście Antiochii, w familii, gdzie kobiety spędzały czas z dala od
mężczyzn i całymi dniami przędły wełnę, w ogóle nigdzie nie wychodząc i nie biorąc udziału w
światowym życiu.
Niańki i guwernantki wyuczyły mnie wszystkich sztuk potrzebnych cnotliwej niewieście
i rzeczywiście potrafiłam z przędzą, nitką i krosnem zrobić to, co inne kobiety, lecz aż za
dobrze znałam „starogreckie obyczaje”, miałam też w pamięci mglisty obraz matki mojego
ojca, która zmarła, gdy byłam bardzo mała - zacna rzymska matrona, która wiecznie przędła
wełnę. Tak przynajmniej napisali w jej epitafium. Zresztą epitafium mej matki brzmiało
podobnie: „Prowadziła dom. Przędła wełnę”.
Takie słowa na temat mojej matki! Te same, nużące słowa.
Nie, w moim epitafium nie mogło znaleźć się nic podobnego. (Aż zabawnie pomyśleć
dzisiaj, po tysiącach lat, że nie doczekałam się żadnego nagrobnego napisu).
W swym przygnębieniu nie zdawałam sobie w ogóle sprawy, że imperium rzymskie jest
ogromne, a jego wschodnie połacie kompletnie różne od ziem barbarzyńców na Północy, gdzie
walczyli bracia.
Cała Azja Mniejsza, ku której płynęliśmy, została kilkaset lat temu podbita przez
Aleksandra Macedońskiego. Jak wiesz, Aleksander był uczniem Arystotelesa. Chciał zanieść
całemu światu grecką kulturę. Jednak w Azji Mniejszej idee i style Grecji napotkały nie zwykłe
mieściny i prostych rolników, lecz starożytne cywilizacje, na przykład Królestwo Asyryjskie,
gotowe przyjąć nowe myśli, wdzięk i piękno greckiego oświecenia i dostosować do nich swoją
liczącą setki lat literaturę, religię, sposób życia i ubierania się.
Antiochia została wzniesiona przez jednego z dowódców Aleksandra Wielkiego, który
chciał, by mogła rywalizować z innymi pięknymi miastami helleńskimi dzięki wspaniałym
świątyniom, budowlom administracyjnym, bibliotekom z księgozbiorami w języku greckim i
szkołom, w których wykładano grecką filozofię. Ustanowiono hellenistyczne rządy - dość
oświecone w porównaniu ze starożytnym wschodnim despotyzmem, jednak pod tym
wszystkim pulsowała wiedza, obyczaje, mądrość mistycznego Wschodu.
Rzymianie podbili Antiochię wcześnie, ponieważ stanowiła ogromny ośrodek
handlowy. Była jedyna w swoim rodzaju, jak dowodził Jakub, rysując mokrym palcem na
drewnianym blacie stołu prymitywną mapę. Antiochię uznawano za port śródziemnomorski,
gdyż leżała zaledwie dwadzieścia mil w górę rzeki Orontes od wybrzeża.
Jednak od wschodu otwierała się na pustynię: w Antiochii zbiegały się wszystkie stare
szlaki karawan. Przybywali kupcy na wielbłądach, którzy przywozili fantastyczne towary z
bajkowych ziem - znamy je obecnie pod mianem Chin i Indii - jedwab, dywany i klejnoty,
które nie docierały na rynki w Rzymie.
Przez Antiochię przewijało się całe mnóstwo innych handlarzy. Doskonałe drogi łączyły
miasto z rzeką Eufrat na wschodzie i leżącym jeszcze dalej imperium Partów, na południe
można było dotrzeć do Damaszku i Judei, na północy leżały naturalnie wszystkie miasta
założone przez Aleksandra, które rozkwitły pod panowaniem Rzymu.
Rzymskim legionistom bardzo się tam podobało. Wiedli ciekawe i wygodne życie.
Antiochia kochała Rzymian, którzy chronili szlaki handlowe i karawany oraz utrzymywali
spokój w porcie.
- Zobaczysz otwarte place, arkady, świątynie, wszystko, czego dusza zapragnie, i targi, o
jakich nawet nie śniłaś. Wszędzie roi się od Rzymian. Modlę się do Najwyższego, byś nie
spotkała kogoś znajomego! To jedyne niebezpieczeństwo, jakiego nie miał czasu przewidzieć
twój ojciec.
Machnęłam ręką.
- Czy są tam nauczyciele i stragany z książkami?
- Wszędzie. Znajdziesz tam księgi, których nikt nie potrafi odczytać. I wszyscy mówią
po grecku. Trzeba by iść na wieś i poszukać jakiegoś biednego chłopa, żeby nie znał greki.
Coraz powszechniejsza staje się też łacina. Ciągle toczą się filozoficzne debaty, padają
nazwiska Platona i’ Pitagorasa, które mi nic nie mówią. Swoje wpływy ma chaldejska magia z
Babilonu. Są też świątynie wszystkich możliwych bogów.
Ciągnął dalej, zastanawiając się na głos:
- Co do Hebrajczyków, moim zdaniem są zbytnio przywiązani do ziemskich spraw - :
chcą kręcić się w krótkich tunikach pośród Greków i chodzić do publicznych łaźni. Za bardzo
interesują się grecką filozofią. Całe to greckie myślenie wszędzie się wdziera. Niedobrze. Lecz
greckie miasto to ciekawy świat.
Uniósł wzrok. Jego ojciec nas obserwował, zwłaszcza że siedzieliśmy blisko siebie przy
stole na pokładzie.
Jakub pospiesznie poinformował mnie o ogólnej sytuacji:
Germanik Juliusz Cezar, następca tronu cesarskiego, oficjalnie adoptowany syn
Tyberiusza, otrzymał w Antiochii tytuł władcy Imperium Maius. Co oznacza, że panował nad
całym tym terytorium. A Gnejusz Kalpurniusz Pizon był gubernatorem Syrii. Zapewniłam go,
że oni nie słyszeli o mnie ani o mojej staroświeckiej rodzinie i starym, spokojnym domu na
Palatynie, ściśniętym między takim mnóstwem nowych, ekstrawaganckich rezydencji.
- Wszystko jest utrzymane w rzymskim stylu! - zawołał Jakub. - Sama zobaczysz. Na
dodatek przyjeżdżasz z pieniędzmi. I wybacz, że to mówię, ale jesteś jeszcze piękna mimo
swego wieku; masz jędrną skórę i poruszasz się jak dziewczyna.
Westchnęłam i podziękowałam Jakubowi. Powinien odejść, jeśli nie chce, żeby znowu
nakrył nas ojciec.
Patrzyłam na przetaczające się nieustannie błękitne fale.
W głębi ducha byłam wdzięczna rodzinie, że nie brała udziału w pałacowych bankietach
i przyjęciach, lecz po chwili robiłam sobie wyrzuty za tę wdzięczność, gdyż odosobnienie z
pewnością przyczyniło się do naszego upadku.
Widziałam Germanika w tryumfalnej procesji przez Rzym: urodziwy młodzieniec,
bardzo pod tym względem podobny do Aleksandra, i wiedziałam od ojca i braci, że Tyberiusz,
obawiając się popularności swego następcy, odesłał go na Wschód, by był z dala od
rzymskiego pospólstwa.
Gubernator Pizon? Jego nie widziałam na oczy. Plotka głosiła, że pojechał na Wschód,
żeby utrudniać życie Germanikowi. Co za marnotrawstwo talentów i myśli!
Wrócił Jakub.
- Przybywasz więc do tego miasta bezimienna i nieznana. Masz szlachetnych
protektorów, kochanych przez Germanika. On jest młody i tworzy w mieście atmosferę energii
i radości.
- A Pizon? - spytałam.
- Wszyscy go nie cierpią. Zwłaszcza żołnierze, a wiesz, co to oznacza na rzymskiej
prowincji.
Stojąc na pokładzie przy relingu, można bez końca, a przynajmniej bardzo długo,
patrzeć na rozbijające się i rozchybotane fale.
Tej nocy miałam kolejny sen o krwi. Niezmiernie podobny do pierwszego. Chciałam się
napić krwi. I ścigali mnie nieprzyjaciele, którzy wiedzieli, że jestem demonem i należy mnie
zniszczyć. Biegłam. Krewniacy mnie porzucili, zostawili na łaskę i niełaskę zabobonnego ludu.
Potem ujrzałam pustynię i domyśliłam się, że umrę; zbudziłam się z krzykiem, siedząc, i
szybko zakryłam usta, żeby nikt nie usłyszał.
Największym przerażeniem napełniało mnie pragnienie krwi. Nie potrafiłam go sobie
nawet wyobrazić na jawie, ale w snach byłam potworem, zwanym przez Rzymian Łamią. Tak
mi się przynajmniej zdawało. Krew była słodka, starczała za wszystko. Czy stary Grek
Pitagoras miał rację? Dusze wędrują z ciała do ciała? Ale w dawnym życiu miałam duszę
potwora.
Za dnia od czasu do czasu zamykałam oczy i znajdowałam się niebezpiecznie blisko
snu, który stał się jakby czyhającą w głowie pułapką, gotową pochwycić mą świadomość. Ale
sny były najsilniejsze w nocy. „Już mi kiedyś służyłaś”. Co to miało znaczyć? „Chodź”.
Pragnienie krwi. Kuliłam się w łóżku, zamykałam oczy i modliłam się: „Matko Izydo,
oczyść mą duszę z tego krwawego obłędu”.
Następnie uciekłam się do starej dobrej erotyki. Próbowałam zaciągnąć Jakuba do
łóżka! Bez skutku. Nie miałam pojęcia, że Hebrajczyków bardzo trudno uwieść - i już zawsze
tak będzie.
Dano mi to do zrozumienia z niezmiernym wdziękiem i taktem.
Zastanawiałam się nad niewolnikami. Nie ma mowy. Niewolnicy przy wiosłach, wśród
których nie znalazł się żaden skuty łańcuchami „Ben Hur” czekający tylko, żebym go
wyswobodziła, były to zwykłe męty wywodzące się z kryminalistów i biedoty, skuci na rzymską
modłę, tak że poszliby na dno razem z galerą. Konali powoli, jak wszyscy niewolnicy na
galerach, od monotonii i bata. Widok tych mężczyzn, siedzących w ładowni i zginających
plecy, nie należał do przyjemnych.
Moje oczy były jednak tak samo zimne jak wzrok Amerykanina oglądającego kolorowe
filmy o głodujących w Afryce dzieciach, czarnych szkieletach z wielkimi głowami, które
krzyczą o wodę. Przerwa na wiadomości, przerwa na reklamę, chwila muzyki, przenosimy się
teraz do Palestyny: rzucanie kamieniami, gumowe kule. Telewizyjna krew.
Ponadto na pokładzie znajdowali się nudni marynarze i dwóch starych, pobożnych
kupców hebrajskich, którzy gapili się na mnie, jakbym była kobietą lekkich obyczajów albo
kimś jeszcze gorszym, i odwracali głowy, gdy wychodziłam na pokład w długiej tunice i z
rozpuszczonymi włosami.
Musiałam się nieźle kompromitować! Rzeczywiście zachowywałam się jak idiotka, żyjąc
w odrętwieniu. Podróż wydawała mi się nawet przyjemna - a to dlatego, że prawdziwy smutek
i wściekłość jeszcze do mnie nie dotarły. Wszystko działo się zbyt szybko.
Rozwodziłam się nad obrazem ojca, który pozbawiał życia żołnierzy Tyberiusza, tanich
zbirów wysłanych przez tchórzliwego, niezdecydowanego cesarza. Co do reszty - wymazałam
ją z pamięci, przybierając pozę zahartowanej w obliczu śmierci Rzymianki.
Współczesny poeta irlandzki, Yeats, najtrafniej charakteryzuje rzymski stosunek do
klęski i tragedii:
Rzuć chłodnym okiem na życie, na śmierć.
Nie stawaj, jeźdźcu!
Nie było chyba Rzymianina, który by się pod tym nie podpisał.
W takiej znalazłam się sytuacji - jedyna ocalała z wielkiego domu, której ojciec nakazał
„żyć”. Wolałam nie rozmyślać nad losem braci, ich ślicznych żon i dzieci. Nie potrafiłam
wyobrazić sobie rzezi niewinnych maleństw - przecinanych mieczami chłopców czy
rozbijanych o ściany niemowląt. Ach, Rzymie, ty i twoja cholerna mądrość. Trzeba zabić
potomstwo. Zabić całą rodzinę!
W samotne noce leżałam nękana coraz okropniejszymi snami o krwi. Sprawiały
wrażenie okruchów utraconego życia, wspomnień zagubionej krainy. Dominowała w nich
głęboka, dudniąca muzyka, jak gdyby ktoś uderzał w gong, a jego towarzysze w obciągnięte
miękką skórą bębny. Jak przez mgłę widziałam świat sztywnych, płaskich i obcych malowideł
na ścianach. Otaczały mnie malowane oczy. Piłam krew! Wypijałam krew małego, trzęsącego
się człowieka, który klęczał przede mną, jakbym była Matką Izydą.
Zbudziłam się, wzięłam stojący przy łóżku duży dzban wody i cały wychyliłam. Piłam
wodę, by ugasić i pokonać pragnienie ze snu. Było mi niedobrze.
Szukałam w pamięci. Czy w dzieciństwie miałam takie sny?
Nie. A te sny niosły w sobie żar wspomnień. Wspomnień o inicjacji w przeklętej
świątyni Izydy, która była wtedy jeszcze modna. Zostałam upojona winem, skąpana we krwi
zabitego byka i wirowałam jak szalona. W głowie szumiało mi od litanii do Izydy.
Przyrzeczono nam powtórne narodziny! „Nigdy nie mów, nigdy nie mów, nigdy nie mów…”
Jak nowicjusz mógł powiedzieć cokolwiek na temat rytuałów, kiedy był tak pijany, że mało co
pamiętał?
Izyda przyniosła mi wspomnienia uroczej gry lir, fletów, tamburynów, wysokich,
magicznych dźwięków metalowych strun sistrum, które trzymała sama Matka. Przez głowę
przemykały niejasne wspomnienia o tamtym nagim tańcu krwi, o nocy wzniesienia się do
gwiazd, ujrzenia życia w obrębie gwiezdnych cyklów, pogodzenia się na małą chwilkę z
nieustannymi zmianami księżyca, wschodami i zachodami słońca. Objęcia kobiet. Miękkie
policzki, pocałunki, kołyszące się w jednym rytmie ciała.
- Życie, śmierć, powtórne narodziny to nie żaden szereg cudów - mówiła kapłanka. -
Cudem jest pojęcie tego i pogodzenie się z tym. Dokonanie przemiany we własnym sercu.
Z całą pewnością nie piliśmy żadnej krwi! A byk był jedynie ofiarą dla celów inicjacji.
Nie prowadziliśmy bezradnych zwierząt do ukwieconych ołtarzy, nie, nasza Błogosławiona
Matka nie prosiła nas o nic takiego.
Teraz, na morzu, leżałam i starałam się nie usnąć, żeby uniknąć tych snów.
Gdy ulegałam znużeniu, nadchodził sen, a z nim marzenia, które jak gdyby tylko
czekały na chwilę, kiedy zamknę oczy.
Leżałam w złotej komnacie. Piłam krew, krew z gardła boga, takie miałam wrażenie,
chóry śpiewały czy zawodziły - był to głuchy, monotonny dźwięk, nie do końca godzien
nazwania muzyką, a gdy się nasyciłam, bóg, czy kimkolwiek była owa dumna istota o
jedwabistej skórze, uniósł mnie i złożył na ołtarzu.
Wyraźnie czułam chłód marmuru. Uświadomiłam sobie, że nie mam nic na sobie. Nie
czułam żadnego zawstydzenia. Gdzieś z oddali, odbijając się echem od ścian ogromnych
pomieszczeń, dobiegł kobiecy płacz. Byłam pełna krwi. Zawodzący zbliżyli się, trzymając
niewielkie lampki oliwne z gliny. Otaczające mnie twarze były ciemne, na tyle ciemne, że
mogły należeć do mieszkańców odległej Etiopii lub Indii. Albo Egiptu. Patrz. Malowane oczy!
Obejrzałam swoje dłonie i ramiona. Ciemne. Byłam jednak osobą, która leżała na ołtarzu, i
mówię „osoba”, bo zdałam sobie sprawę, co bynajmniej nie zaburzyło przebiegu snu, że byłam
mężczyzną. Czułam rozdzierający ból. Bóg rzekł:
- Teraz wypijesz po trosze krwi każdego z nas.
Dopiero po obudzeniu błyskawiczna przemiana w mężczyznę napełniła mnie
zdumieniem. Ogarniało mnie przeczucie egipskiej tajemnicy - widzianej w złotych posągach
wystawianych na sprzedaż na targowisku, gdy tancerki z Egiptu występowały na bankietach, z
czarnymi konturami oczu i w czarnych perukach z warkoczami, podobne do żywych posągów
szepczących w swym tajemniczym języku. Co myślały o naszej Izydzie w rzymskim stroju?
Dręczyła mnie tajemnica; coś tu sprzeciwiało się rozumowi. Ogarnęło mnie dokładnie
to, czego rzymscy cesarze tak bardzo obawiali się w egipskich i orientalnych kultach:
tajemnica i emocje, które walczą o lepsze z rozumem i prawem.
Moja Izyda była w gruncie rzeczy rzymską, uniwersalną boginią, Matką nas wszystkich,
a jej kult rozprzestrzeniał się w świecie greko - rzymskim na długo przed pojawieniem się w
samej stolicy. Nasi nieszczęśni kapłani byli Grekami i Rzymianami. Zbór też składał się z
Greków i Rzymian.
Coś odezwało się w głębi umysłu. Mówiło: „Pamiętaj”. Był to cichutki, rozpaczliwy
głosik, który błagał mnie o „pamiętanie” dla mojego własnego dobra.
Lecz pamiętanie rodziło tylko pomieszanie myśli. Znienacka między rzeczywistością
kajuty na okręcie i kołyszącego morza a jakimś mrocznym i przerażającym światem świątyń,
pokrytych magicznymi słowami, opadła zasłona. Długie, wąskie, jakby wykute z pięknego
brązu twarze. Usłyszałam szept: „Strzeż się kapłanów Ra: to kłamcy”.
Zadrżałam. Zamknęłam oczy. Królowa Matka związana i przykuta łańcuchami do
tronu! Płakała! To jej płacz słyszałam. Nie do wiary. „Sama rozumiesz, ona zapomniała, jak się
rządzi. Rób, jak ci mówimy”.
Zbudziłam się. Chciałam, a zarazem nie chciałam wiedzieć. Królowa w strasznych
okowach łkała. Nie widziałam jej zbyt wyraźnie. Działo się coś złego. Zamieszanie.
- Bo widzisz, u Króla jest Ozyrys. Patrzy; gdy pijesz czyjąś krew, oddajesz tę osobę
Ozyrysowi; każdy staje się Ozyrysem.
- Ale dlaczego Królowa krzyczała?
Nie, to jakiś obłęd. Nie mogłam pozwolić sobie na uleganie tej dezorientacji. Nie
mogłam świadomie popadać w takie fantazje czy wspomnienia, zakładając, że miały one jakieś
rzeczywiste źródło.
To na pewno niedorzeczność, wypaczone obrazy żalu i poczucia winy, wyrzutów
sumienia, że nie popędziłam do ogniska i nie wbiłam sobie w piersi sztyletu.
Próbowałam sobie przypomnieć kojący głos ojca, tłumaczącego, jak krew gladiatorów
zaspokaja pragnienie umarłych, manes.
- Są tacy, którzy utrzymują, że zmarli piją krew - mówił ojciec przy pewnej kolacji przed
laty. - Dlatego taki lęk ogarnia nas w te przynoszące nieszczęście dni, kiedy umarli chodzą
podobno po ziemi. Osobiście uważam, że to bzdury. Powinniśmy czcić przodków…
- Gdzie przebywają umarli, ojcze? - zapytał mój brat Lucjusz.
Któż wtedy odezwał się z drugiego końca stołu, żeby zacytować Lukrecjusza smutnym,
kobiecym głosikiem, który zwracał jednak uwagę wszystkich obecnych mężczyzn? Oczywiście
Lidia:
Co z ziemi, niech powraca w ziemię, ale cząstka
Zesłana z nieba musi w niebo wrócić
Przywołana w wysokie świątynie niebiosów,
A śmierć nie niszczy najmniejszych cząsteczek
Materii, tylko rozrywa ich związki.
- Nie - zareplikował łagodnie ojciec - zacytuj lepiej Owidiusza: „Duchy pragną niewiele;
pobożność cenią nad kosztowne dary”. - Napił się wina. - Duchy żyją w Podziemiu, gdzie nie
mogą zrobić nam krzywdy.
Najstarszy brat, Antoniusz, odezwał się: ;
- Zmarli nie przebywają nigdzie i nie są nikim. Ojciec wzniósł puchar.
- Za Romę - rzekł, i tym razem on zacytował Lukrecjusza: „Zbyt wiele razy religia rodzi
podłości i zbrodnie”.
Wzruszanie ramionami i westchnienia. Rzymska postawa. Nawet kapłani i kapłanki
Izydy z chęcią przyłączyliby się do Lukrecjusza, piszącego te słowa:
Nasze lęki i nasze ciemności umysłu
Muszą zatem rozproszyć nie słońca promienie,
Nie te błyszczące strzały z świetlistych kołczanów,
Lecz poznanie natury, jej głębi, i plany
Systematycznej kontemplacji.
Upojenie? Oszołomienie? Krew byka? Systematyczna? Wszystko sprowadzało się do
jednego i tego samego. Zaiste powiadam wam! Przykrawajcie poezję do własnych potrzeb. A
fallus Ozyrysa żyje wiecznie w nurcie Nilu, którego wody zawsze zapładniają Matkę Egipt,
śmierć rodzi życie z błogosławieństwem Matki Izydy. Zwykły przypadek planu i swego rodzaju
systematyczna odmiana kontemplacji.
Statek pruł fale.
Wiłam się na tych mękach kolejne osiem dni, często nie śpiąc po nocach i zasypiając w
dzień, żeby uniknąć snów.
Pewnego ranka nagle zaczął walić do mych drzwi Jakub.
Przebyliśmy już Orontesem połowę dystansu do miasta.
Jesteśmy dwadzieścia mil od Antiochii. Możliwie najstaranniej uczesałam włosy (czego
w domu nigdy nie robiłam bez niewolnicy), formując z nich chignon, nakryłam rzymskie szaty
wielką, czarną opończą i byłam gotowa do zejścia na brzeg - kobieta Wschodu z zasłoniętą
twarzą, pod opieką Hebrajczyków.
Gdy ukazało się miasto - powitała nas olbrzymia zatoka, objęły wszystkie maszty,
wrzawa, zapachy i krzyki - wybiegłam na pokład, żeby na nie spojrzeć. Było wspaniałe.
- Widzisz - powiedział Jakub.
Zasiadłam w lektyce i zostałam szybko przeniesiona przez ogromne, nadmorskie
targowiska, by znaleźć się na otwartym, przestronnym placu, gdzie roiło się od ludzi. Wszędzie
mijałam świątynie, portyki, księgarnie, nawet wysokie mury amfiteatru - wszystko, czego
można by się spodziewać w Rzymie. Nie, nie było to byle jakie miasteczko.
Młodzieńcy cisnęli się przed zakładami balwierzy, sposobiąc się do obowiązkowego
golenia i formowania wymyślnych kędziorów na czołach, które spopularyzowała fryzura
Tyberiusza. Widziałam liczne winiarnie. Targi niewolników były zatłoczone. Dostrzegałam
wejścia na uliczki zamieszkane przez rzemieślników jednego fachu - ulicę wytwórców
namiotów, zaułek jubilerów srebrnych.
A w samym centrum Antiochii znajdowała się cudowna świątynia Izydy!
Moja bogini, Izyda, i rzesze wyznawców, którym nikt nie zakłócał spokoju. Przy
drzwiach stało kilku skromnych kapłanów w szatach z płótna. W świątyni było ludno.
Pomyślałam sobie, że mogę uciec od męża tutaj.
Stopniowo zorientowałam się, że na forum, w centrum miasta, panował wielki
rozgardiasz. Słyszałam, że Jakub nakazuje niosącym lektykę pospieszne zejście z szerokiej
ulicy targowej i skręcenie w jakiś zaułek. Tragarze puścili się biegiem. Jakub zasłonił okna,
żebym nie mogła wyjrzeć na zewnątrz.
Głoszono nowiny po grecku, łacinie, chaldejsku: morderstwo, morderstwo, trucizna,
zdrada.
Odchyliłam zasłonę i dyskretnie wyjrzałam.
Ludzie zawodzili i przeklinali Rzymianina Gnejusza Kalpurniusza Pizona i jego żonę,
Placinię. Dlaczego? Żadnej z tych osób nie darzyłam szczególną sympatią, ale o co w tym
wszystkim chodziło?
Jakub znowu krzyknął na tragarzy, żeby się spieszyli.
Sprawnie wpuszczono nas przez bramę do westybulu pokaźnego domostwa, nie
różniącego się ani konstrukcją, ani stylem od naszego domu w Rzymie, tyle że znacznie
mniejszego. Widziałam takie same wygody, odległy perystyl, zalanych łzami niewolników.
Po chwili postawiono lektykę, z której wyszłam, przejęta, że nie stanęliśmy przed
drzwiami, żebym umyła nogi, jak nakazywał dobry obyczaj. Włosy spływały mi na plecy.
Nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi. Obracałam się dookoła, zdumiona widokiem
orientalnych zasłon i chwostów nad odrzwiami, mnóstwa klatek, w których śpiewały ptaki,
tkanych dywanów leżących jeden na drugim na podłogach.
Podeszły do mnie dwie panie domu.
- Co się dzieje? - spytałam.
Ubrane były tak samo modnie jak kobiety w Rzymie, uginały się od bransolet i
zakończonych złotymi falbanami szat.
- Błagam cię - odezwała się jedna z kobiet - dla twojego własnego dobra, odejdź! Wsiądź
z powrotem do lektyki.
Próbowały mnie wepchnąć do małej celi z zasłonami. Ani mi się śniło. Wzbierała we
mnie wściekłość.
- Nie wiem, gdzie jestem - zaczęłam - i nie znam was! Przestańcie mnie popychać!
Pan domu, a przynajmniej człowiek sprawiający wrażenie kogoś takiego, podbiegł do
mnie zalany łzami, z potarganymi, krótkimi, siwymi włosami - które rwał z głowy, jak gdyby
na znak żałoby. Podarł długą tunikę. Pomazał twarz ziemią! Był starcem o zgarbionych
plecach i dużej głowie, obwisłej od fałdów skóry i zmarszczek.
- Twój ojciec był za młodu moim towarzyszem - zaczął po łacinie, chwytając mnie za
ramię. - Ucztowałem u was, gdy byłaś niemowlęciem. Widziałem, jak raczkowałaś.
- To urocze - rzuciłam.
- Studiowaliśmy z ojcem w Atenach, spaliśmy pod jednym dachem.
Kobiety stały przerażone, zakrywając usta dłońmi.
- Uczestniczyliśmy w pierwszej kampanii Tyberiusza przeciwko tym obmierzłym
barbarzyńcom.
- Co za odwaga.
Opadła ze mnie wierzchnia, czarna opończa, ukazując rozwichrzone, długie włosy i
prosty strój. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
- Germanik bywał w tym domu, żeby mówić o twoim ojcu.
- Ach, rozumiem.
Jedna z kobiet dała mi znak, bym siadła do lektyki. Gdzie Jakub? Starzec nie
ustępował.
- Stałem z twym ojcem i Augustem, gdy nadeszły wieści o klęsce w Lesie Teutoburskim,
gdzie zginął Warrus i wszyscy jego legioniści. Moi synowie walczyli z twymi braćmi w
legionach Germanika, gdy wymierzał karę tamtym plemionom Północy! O Boże!
- Tak, to bardzo piękne - rzekłam z powagą.
- Wsiadaj z powrotem do lektyki i uciekaj - odezwała się jedna z kobiet.
Starzec przytrzymał mnie.
- Walczyliśmy z tym obłąkanym królem Arminiuszem! Mogliśmy zwyciężyć! Twój brat
Antoniusz był przeciwny poddaniu się i wycofaniu, prawda?
- Ja… nie…
- Wynoś się! - krzyknął młody patrycjusz, który także zalewał się łzami. Podszedł i
pchnął mnie w stronę lektyki.
- Odsuń się, głupcze! - warknęłam i dałam mu po twarzy. Tymczasem Jakub rozmawiał
z niewolnikami i orientował się w sytuacji.
Teraz stanął przy mnie, gdy siwowłosy Grek szlochał i całował mnie po policzkach.
Jakub przejął inicjatywę i poprowadził mnie do lektyki.
- Przed chwilą zamordowano Germanika - szepnął mi do ucha. - Wszyscy lojalni wobec
niego ludzie podejrzewają, że Tyberiusz zlecił to zabójstwo gubernatorowi Pizonowi. Trucizna.
Wieść niesie się po mieście niczym pożar.
- Tyberiuszu, ty durniu! - szepnęłam, wytrzeszczając oczy. - Jeden tchórzliwy krok za
drugim!
Usiadłam w mroku. Uniesiono lektykę. Jakub ciągnął:
- Gnejusz Kalpurniusz Pizon ma, rzecz jasna, sprzymierzeńców. Trwa powszechna
walka. Wyrównywanie rachunków. Koniec świata. Ta grecka rodzina była z Germanikiem w
Egipcie. Rozpoczynają się zamieszki. Uciekamy!
- Żegnaj, przyjacielu! - zawołałam do starego Greka, gdy oddalaliśmy się od domu.
Wątpię, żeby mnie słyszał. Padł na kolana. Przeklinał Tyberiusza. Krzyczał o samobójstwie i
błagał o sztylet.
Znowu znaleźliśmy się na zewnątrz, przemykając przez ulice.
Leżałam w poprzek lektyki, tępo rozmyślając. Germanik nie żyje. Otruty przez
Tyberiusza!
Wiedziałam, że niedawna wyprawa Germanika do Egiptu bardzo rozzłościła cesarza.
Egipt był prowincją jedyną w swoim rodzaju. Rzym był do tego stopnia uzależniony od
tamtejszych dostaw zboża, że nawet senatorowie nie mieli tam prawa wstępu, jednak
Germanik pojechał „obejrzeć starożytne zabytki”, jak mówili jego przyjaciele na rzymskich
ulicach.
- Zwykła wymówka! - myślałam zdesperowana. - Gdzie proces i wyrok? Trucizna!
Tragarze już biegli. Ludzie dookoła wrzeszczeli i zawodzili.
- Germanik! Germanik! Oddajcie nam pięknego Germanika!
Antiochia oszalała.
Znaleźliśmy się w końcu w jakiejś wąskiej uliczce, niemal zaułku - wiesz, o co mi
chodzi, całą ich sieć odkryto w ruinach Pompei. Czuć było mocz mężczyzn, cuchnący z
dzbanów ustawionych na rogach ulic. Z wysokich kominów dobywał się zapach gotowanej
strawy. Niosący lektykę biegli, potykając się o wystające brukowce.
Raz musieliśmy gwałtownie ustąpić rydwanowi, który mknął wąskim przejazdem,
znajdując w bruku koleiny dla swych kół.
Uderzyłam głową w mur. Byłam wściekła i wystraszona, ale Jakub powiedział:
- Jesteśmy przy tobie, Lidio.
Szczelnie okryłam się opończą, tak że tylko jednym okiem widziałam smugi światła
między zasłonami po obydwu bokach. Rękę trzymałam na rękojeści sztyletu.
Lektykę postawiono na ziemi. Znaleźliśmy się w jakimś chłodnym wnętrzu. Usłyszałam
głos ojca Jakuba, Dawida, który o coś się spierał. Nie znałam hebrajskiego. Nie miałam zresztą
pewności, czy mówi w tym języku.
Wreszcie Jakub przeszedł na grekę i zdałam sobie sprawę, że kupują mi porządny dom
z całym wyposażeniem i pięknymi meblami, własność zmarłej niedawno, zamożnej wdowy,
która mieszkała tu sama, lecz, na moje nieszczęście, wyprzedała niewolników. Dom bez
niewolników. Szybka transakcja gotówkowa.
Wreszcie usłyszałam Jakuba:
- Lepiej mów prawdę, do diaska.
Gdy lektyka na powrót się uniosła, zwróciłam się do mężczyzny:
- Już dwukrotnie ocaliliście mi życie. Co do greckiej rodziny, która miała udzielić mi
schronienia, czy jest w realnym niebezpieczeństwie?
- Oczywiście. Gdy wybuchną rozruchy, wszystko się może zdarzyć. Pojechali z
Germanikiem do Egiptu! Ludzie Pizona o tym wiedzieli! Każdy, kto znajdzie po temu
najmniejszą wymówkę, chętnie kogoś zabije i splądruje mu dom. Patrz, gdzieś się pali. -
Nakazał ludziom pośpiech.
- W porządku - rzekłam. - Nie wypowiadaj już mego prawdziwego imienia. Od tej pory
mam na imię Pandora. Jestem Greczynką z Rzymu i zapłaciłam ci, żebyś mnie tu przywiózł.
- Masz na to moje słowo, droga Pandoro - odparł. - Nie brakuje ci siły ducha. Akt
własności twego nowego domu zostanie sporządzony na inne fałszywe nazwisko, nieco mniej
czarujące. Dokument potwierdza jednak, że jesteś wolną wdową i rzymską obywatelką.
Otrzymamy go, gdy zapłacimy w złocie, co nastąpi dopiero wtedy, kiedy znajdziemy się w
domu. A jeżeli ten człowiek nie da nam dokumentu ze wszystkimi informacjami, które mają
cię chronić, uduszę go własnymi rękami!
- Jesteś bardzo inteligentny, Jakubie - stwierdziłam ze znużeniem.
Niewygodna podróż w ciemności wreszcie dobiegła końca. Usłyszałam zgrzyt
metalowego klucza w bramie, po czym weszliśmy do obszernego westybulu.
Powinnam była poczekać ze względu na swoich opiekunów, lecz zamiast tego
gorączkowo wydobyłam się z ciasnej lektyki, odrzuciłam opończę i głęboko zaczerpnęłam
tchu.
Staliśmy w szerokim westybulu ładnego domu, uroczego i wymyślnie ozdobionego.
W roztargnieniu ujrzałam fontannę z głową lwa obok bramy, przez którą tu weszliśmy, i
umyłam sobie nogi w chłodnej wodzie.
Pokój przyjęć, czyli atrium, był ogromny, z tyłu dostrzegłam obszerne sofy jadalni po
przeciwległej stronie dość sporego, zamkniętego ogrodu - perystylu.
Nie był to co prawda mój stary, bogaty, obszerny dom na Wzgórzu Palatyńskim, który z
pokolenia na pokolenie, kosztem wielkiego ogrodu, rozrastał się o nowe pokoje i korytarze.
Ten był nieco zbyt dopieszczony. Ale i tak wspaniały. Wszystkie ściany niedawno
pomalowano na modłę, jak sądzę, orientalną - więcej spiral i serpentyn. Jak mogłam być tak
wymagająca? Mało nie zemdlałam od poczucia ulgi. Czy tutaj ludzie naprawdę dadzą mi
spokój?
W atrium stało biurko, a obok niego książki! Pod okalającymi ogród portykami
widziałam liczne drzwi; uniosłam wzrok i ujrzałam zamknięte, wychodzące na ganki okna
drugiej kondygnacji. Majestat. Bezpieczeństwo.
Mozaikowe posadzki były stare; znałam ten styl. Odświętnie odziane postacie idące w
procesji podczas Saturnaliów. Mozaikę na pewno sprowadzono z Italii.
Niedużo prawdziwego marmuru, tynkowane kolumny, za to wiele porządnie
wykonanych, dużych malowideł ściennych, a na nich obowiązkowo szczęśliwe nimfy.
Weszłam na miękką, wilgotną trawę perystylu i spojrzałam na błękitne niebo.
Chciałam tylko oddychać, ale przecież nadeszła pora zorientować się w mojej nowej
sytuacji majątkowej. W oszołomieniu nie pytałam, co jest moje. Jak się jednak okazało, nie
było to konieczne.
Jakub i Dawid sporządzili najpierw spis całego wyposażenia domowego, które dla mnie
kupowali, podczas gdy ja stałam nieopodal, przecierając oczy ze zdumienia na widok ich
cierpliwości i troski o szczegóły.
A gdy obejrzeli już każde pomieszczenie: sypialnię po prawej i niewielki, otwarty
ogródek z lewej strony, za kuchnią, i weszli na piętro, nie mieli żadnych zastrzeżeń i zaczęli
wyładowywać moje rzeczy, kufer za kufrem.
Potem, co mną kompletnie wstrząsnęło, ojciec Jakuba, Dawid, wyciągnął zwój i zabrał
się do spisywania wszystkiego, co należało do mnie, od spinek do włosów po atrament i złoto.
Jednocześnie Jakub wyszedł w jakiejś sprawie.
Widziałam pospieszne pismo ojca, które odczytywał Dawid.
- Rzeczy do higieny osobistej - - podsumował Dawid jedną z części inwentarza. -
Ubrania, raz, dwa, trzy kufry - do największej sypialni! Naczynia do kuchni. A książki tutaj?
- Tak, poproszę. - Widok jego uczciwości i drobiazgowości odebrał mi mowę.
- Aż tyle książek!
- W porządku, nie musisz ich liczyć.
- Nie mogę, choćbym chciał, sama rozumiesz, te kruche…
- Tak, wiem. Dalej.
- Czy pragniesz ustawić meble z hebanu i kości słoniowej w salonie?
- Doskonała myśl.
Opadłam na podłogę, z której natychmiast podnieśli mnie dwaj chętni do pomocy
azjatyccy niewolnicy, sadowiąc mnie na zadziwiająco miękkim rzymskim krześle z
krzyżowanymi nogami. Dostałam filiżankę świeżej, czystej wody. Wychyliłam ją,
przypomniała mi się krew. Zamknęłam oczy.
- Atrament, przybory do pisania na biurko? - zapytał starzec.
- Jeśli można - westchnęłam.
- Teraz wszyscy wyjdźcie - zakomenderował mężczyzna, hojnie rozdając monety
niewolnikom, którzy zginali się w pół w ukłonach i wycofywali z komnaty, o mało na siebie nie
wpadając.
Zbierałam się do wyrażenia jakoś swojej wdzięczności, gdy do pokoju wpadła kolejna
grupa niewolników - prawie zderzając się z wychodzącymi - z koszami wszelkiego rodzaju
żywności, jaką można było znaleźć na targu. Było tam co najmniej dziewięć rodzajów chleba,
dzbany oliwy, melony, zielone jarzyny i wędzonki, które mogły leżeć wiele dni - ryby,
wołowina i egzotyczne, morskie stworzenia, wysuszone tak, że wyglądały jak pergamin.
- Wszystko do kuchni, z wyjątkiem talerza oliwek, sera i chleba dla pani, na stół po jej
lewej ręce. Przynieść wino przysłane przez ojca pani!
Nie do wiary. Wino mego ojca.
Potem wszyscy zostali znów wyproszeni, otrzymując ze szczodrobliwej ręki monety, i
starzec natychmiast wrócił do swojego spisu.
- Jakubie, chodź, będziesz liczył to złoto. Talerze, monety, znowu monety, klejnoty
niezmiernej wartości! Monety, sztaby złota. Tak…
I tak dalej, w wielkim pośpiechu.
Gdzie ojciec ukrył tyle złota? Nie mieściło mi się to w głowie.
Co z tym pocznę? Czy naprawdę zamierzają mi wszystko zostawić? To uczciwi ludzie,
ale przez ich ręce przechodziła fortuna.
- Musisz odczekać, aż wszyscy wyjdą - radził Dawid - i wtedy ukryć złoto w różnych
punktach domu. Na pewno znajdziesz odpowiednie miejsca. Nie możemy cię wyręczyć, bo w
ten sposób znalibyśmy skrytki. Klejnoty? Część zostawiam, żebyś je także schowała, gdyż są
zbyt cenne, by można się było z nimi obnosić w pierwszych dniach twego tutaj pobytu.
- Otworzył szkatułkę. - Widzisz ten rubin? Wspaniały. Spójrz na jego wielkość. Gdybyś
sprzedała go uczciwemu człowiekowi za połowę wartości, nie głodowałabyś do końca życia.
Każdy kamień w tej szkatułce jest wyjątkowy. Ja się na tym znam. To klejnoty najlepsze z
najlepszych. Widzisz te perły? Nieskazitelne. - Włożył rubin i perły do pudełka i zamknął
wieczko.
- Tak - wyszeptałam osłabłym głosem.
- Perły, jeszcze złoto, srebro, zastawa - mruczał. - Wszystko jest tutaj! Powinniśmy
bardziej uważać, ale…
- Nie, nie, dokazaliście cudu - zaoponowałam. Wbiłam wzrok w chleb i wino w czarze.
Butelki mego ojca.
Jego amfory w całej izbie.
- Pandoro - zwrócił się do mnie z wielką powagą Jakub - to jest akt własności domu. I
drugi dokument, mówiący o twoim oficjalnym zawinięciu do portu pod nowym nazwiskiem
Julii itepe. Pandoro, musimy już odejść.
Starzec pokręcił głową i przygryzł wargę.
- Musimy płynąć do Efezu, dziecko - powiedział. - Wstyd mi cię tutaj zostawiać, ale
niebawem port zostanie zablokowany.
- W zatoce płoną już statki - rzucił ściszonym głosem Jakub. - Zburzono posąg
Tyberiusza na forum.
- Transakcja dobiegła końca - zwrócił się do mnie stary mężczyzna. - Sprzedawca tego
domu nie widział cię i nie zna twego prawdziwego nazwiska, podobnie jak inni mieszkańcy
tego miasta. To nie jego niewolnicy cię tutaj przynieśli.
- Dokazaliście dla mnie cudów.
- Zostajesz sama, moja piękna rzymska księżniczko - stwierdził Jakub. - Porzucam cię
tutaj z bólem duszy.
- Tak trzeba - wtrącił starzec.
- Przez trzy dni nie opuszczaj domu - mówił Jakub, podchodząc do mnie blisko, bardzo
blisko, jak gdyby zamierzał złamać wszystkie zasady i ucałować mnie w policzek. - W mieście
stacjonują legiony, które mogłyby stłumić bunt, ale raczej pozwolą mu się wypalić, nie chcąc
mordować rzymskich obywateli. Zapomnij o greckich przyjaciołach. W ich domu rozpętało się
już piekło.
Odwrócili się ku drzwiom.
- Czy otrzymaliście godziwą zapłatę? - spytałam. - Możecie wziąć tyle złota, ile
zechcecie. Nalegam!
- Nawet o tym nie myśl - upomniał mnie starzec. - Dla spokoju duszy posłuchaj: twój
ojciec poręczył za mnie dwukrotnie, gdy piraci zatapiali me statki na Adriatyku. Połączył swoje
pieniądze z moimi i pomnażałem zyski nas obydwu. Tamten Grek też był dłużnikiem ojca. Nie
przejmuj się już takimi sprawami. Ale na nas czas!
- Bóg z tobą, Pandoro - dodał Jakub.
Klejnoty. Gdzie były klejnoty? Zerwałam się i otwarłam szkatułkę. Leżały ich tam setki,
nieskazitelnych, olśniewająco czystych i doskonale oszlifowanych. Pojęłam ich wartość, ich
czystość i troskliwość szlifu. Wzięłam duży rubin w kształcie jaja, który pokazywał mi Dawid, i
drugi podobny, i wcisnęłam im po jednym do ręki.
Unieśli ręce w geście odmowy.
- Ależ musicie - upierałam się. - Okażcie mi przynajmniej tyle szacunku. Udowodnijcie,
że jestem wolną Rzymianką i że żyję tak, jak nakazał ojciec! To doda mi odwagi! Weźcie.
Dawid nieustępliwie potrząsnął głową, za to Jakub wziął rubin.
- Tu są klucze, Pandoro. Wyjdź z nami i zamknij bramę od ulicy i drzwi do westybulu.
Nie obawiaj się. Wszędzie palą się lampy. Dużo oliwy…
- Idźcie już! - zachęciłam ich, gdy przestępowali próg. Zamknęłam bramę i przywarłam
do krat, odprowadzając ich wzrokiem. - Jeżeli nie będziecie mogli wydostać się z miasta,
gdybyście mnie potrzebowali, wracajcie.
- Mamy tu swoich ludzi - uspokajał Jakub. - Z głębi serca dziękuję za przepiękny rubin,
Pandoro! Dasz sobie radę. Wracaj do środka, zarygluj drzwi.
Dobrnęłam do krzesła, lecz nie tyle na nim usiadłam, ile opadłam na nie i zaczęłam się
modlić: „Lares familiares… Duchy tego domu. Powinnam odnaleźć wasz ołtarz. Spojrzyjcie na
mnie przychylnym okiem, błagam, nie żywię żadnych złych zamiarów. Obsypię wasz ołtarz
kwiatami i zapalę wam lampkę. Dodajcie mi cierpliwości. Pozwólcie na… odpoczynek”.
Nie ruszałam się jednak z miejsca; siedziałam oszołomiona na podłodze, odrętwiała,
wiele godzin, gdy tymczasem zapadał zmierzch, gdy obcy, mały dom pogrążał się w mroku.
Zaczął się sen o krwi, ale miałam go dosyć. Miałam dosyć tamtej obcej świątyni. Nie
chcę! I dosyć krwi. Zastąpiłam ten obraz wyobrażeniem domu.
Byłam małą dziewczynką. Śnij o tym, nakazałam sobie, jak słuchasz najstarszego brata,
Antoniusza, który opowiada o wojnie na Północy, o wypieraniu szalonych Germanów nad
morze. Darzył wielką miłością Germanika. Tak samo jak pozostali bracia. Lucjusz,
najmłodszy, był z natury taki słaby. Z bólem serca wyobrażałam sobie, jak błaga o litość, gdy
żołnierze przecinają nić jego życia.
Imperium było całym światem. Za jego granicami rozciągał się chaos, nieszczęścia,
niezgoda i wojna. Byłam żołnierzem. Walczyłam. Śniło mi się, że zakładam zbroję. Brat mówił:
- Co za ulga, że jesteś jednak mężczyzną. Zawsze tak sądziłem.
Zbudziłam się nazajutrz.
Wtedy też po raz pierwszy do głębi uczułam moc żalu i cierpienia.
Zwróć na to uwagę. Znałam bowiem całą absurdalność fatum, fortuny i natury, nagą
prawdę o nich. Nie jest jej w stanie znieść żaden człowiek. Być może opis mojego stanu
przyniesie innym ludziom pociechę. Wszystko, co najgorsze, przychodzi niespiesznie, ale z
czasem mija.
Prawda wygląda tak, że nikogo nie można na to przygotować, nie można też wyrazić
tego językiem. Trzeba poznać samemu, a nie życzę tego nikomu.
Byłam sama. Chodziłam po pokojach tego niewielkiego domu, waląc pięściami w
ściany, płacząc z zaciśniętymi zębami, kręcąc się w kółko. Nie przyszła żadna Matka Izyda.
Nie było żadnych bogów. Filozofowie okazali się głupcami! Poeci opiewali kłamstwa.
Szlochałam i rwałam włosy z głowy; rozdzierałam szatę tak machinalnie, jak gdybym
robiła to od momentu narodzin. Przewracałam krzesła i stoły.
Czasami napływała fala uniesienia, uczucia wolności od wszystkich zafałszowań i
konwenansów, sposobów na uwięzienie ciała i duszy.
Później ukazała się moim oczom potworność takiej swobody, jak gdyby nie istniał
żaden dom, a mrok wdzierał się wszędzie.
Takie męki trwały trzy dni i trzy noce.
Zapomniałam o jedzeniu. Zapomniałam o wodzie.
Nie zapalałam lamp. Dochodzący pełni księżyc dostatecznie oświetlał bezsensowny
labirynt malowanych izb.
Na wieki utraciłam zdolność snu.
Serce biło szybko. Kończyny napinały się, rozluźniały, by znowu stężeć.
Czasami zlegałam na dobrej, wilgotnej ziemi na dziedzińcu, za ojca, bo nikt nie złożył
jego ciała na dobrej, wilgotnej ziemi, co powinno stać się tuż po śmierci i przed pogrzebem.
Wiedziałam już, czemu ta hańba miała taką wagę: przeorane ranami ciało, nie złożone
na ziemi. Pojęłam wagę tego zaniedbania tak, jak mało kto rozumie cokolwiek na świecie. Było
to niezmiernie istotne, ponieważ nie miało najmniejszego znaczenia!
„Lidio, żyj”.
Spojrzałam na listowie małych drzewek w ogrodzie. Poczułam przypływ osobliwej
wdzięczności, że moje oczy oglądały mroki Ziemi wystarczająco długo, by ujrzeć takie rzeczy.
Deklamowałam Lukrecjusza:
„Co z ziemi, niech powraca w ziemię”?
Szaleństwo!
Biada, przez trzy dni i trzy noce błąkałam się, pełzałam, łkałam i płakałam.
4
Wreszcie jednego ranka, gdy słońce wlało się do środka przez otwarty dach,
rozejrzałam się po zgromadzonych w pokoju przedmiotach i przez chwilę nie wiedziałam,
czym są ani po co zostały wykonane. Nie znałam ich pospolitych nazw ani definicji. Nie
wiedziałam nawet, gdzie jestem.
Usiadłam i zorientowałam się, że spoglądam na Lararium, świątynię bogów domowych.
Znajdowałam się oczywiście w jadalni, dalej stały sofy i majestatyczne łoże małżeńskie!
Lararium prezentowało się jak świątynka o trzech wysokich ścianach i trzech
frontonach, we wnętrzu stały figury starych bogów. Nikt w tym pogańskim mieście nie wyniósł
ich wraz ze zmarłą.
Kwiaty zwiędły. Ogień po prostu zgasł. Nikt nie ugasił go winem, jak nakazywał
obyczaj.
W podartych szatach pełzałam na czworakach po ogrodzie w perystylu, zrywając kwiaty
dla tych bogów. Zebrałam trochę drewna i roznieciłam święty ogień.
Nie odrywałam oczu od bóstw domowych. Całymi godzinami. Można było odnieść
wrażenie, że już nigdy się nie poruszę.
Nadeszła noc.
- Nie śpij - szepnęłam. - Czuwaj w nocy! Ci Egipcjanie czają się w ciemnościach.
Księżyc, patrz, jest niemal okrągły, za jedną, dwie noce będzie w pełni.
Lecz minął już czas najstraszniejszych mąk, byłam wyczerpana i sen wyciągał ku mnie
ramiona, jakby chciał powiedzieć:
- Zbądź wszelkich trosk. Przyszło senne marzenie.
Widziałam mężczyzn w złoconych szatach.
- Zostaniesz teraz zabrana do sanktuarium. - Ale co tam było? Wolałam nie widzieć. -
Nasza Matka, ukochana Matka Smutku - rzekł kapłan. Na ścianach znajdowały się malowidła.
Całe rzędy ukazanych z profilu Egipcjan, do tego obrazkowe pismo. Wokół unosiła się woń
palonej mirry.
- Chodź - powiedzieli ci, co mnie trzymali. - Wyzbyłaś się już nieczystości i zaczerpniesz
ze świętego Źródła.
Słyszałam płacz i jęki jakiejś kobiety. Stanęłam przed wejściem do wielkiej komnaty i
zerknęłam do środka. Na tronach zasiadali tam Król i Królowa, Król patrzący nieruchomo jak
w ostatnim śnie, Królowa usiłująca zerwać złote okowy. Na głowie miała koronę Górnego i
Dolnego Egiptu. I płócienną zasłonę w kratę. Prawdziwe warkocze, nie perukę. Płakała, białe
policzki miała splamione krwią. Czerwień plamiła jej naszyjnik i piersi. Wyglądała na brudną,
zbezczeszczoną.
- Moja Matko, bogini - zaczęłam - to przecież niegodziwe.
Obudziłam się z wielkim wysiłkiem.
Usiadłam i położyłam rękę na Lararium, po czym spojrzałam na widoczne w
promieniach wschodzącego słońca pajęczyny pośród gałęzi drzew w ogrodzie.
Zdawało mi się, że słyszę szepty w starożytnym języku egipskim.
Nie pozwolę na to! Nie mogę zwariować.
Dosyć! Jedyny mężczyzna, którego kochałam, mój ojciec, powiedział: „Żyj!”
Nadeszła pora działania. Trzeba wstać i zabrać się do roboty. Poczułam niespodziewaną
siłę i wiarę w sens swego postępowania.
Długie noce żałoby i płaczu były odpowiednikiem inicjacji w świątyni Izydy; upojono
mnie śmiercią; zrozumienie przyniosło przemianę.
Było po wszystkim, a bezsensowny świat wydawał się znośny i nie wymagał
tłumaczenia. Tak miało już pozostać, a ja jak idiotka myślałam, że jest inaczej.
Sytuacja wymagała czynu.
Nalałam wina do czary, którą zaniosłam do bramy wejściowej.
Miasto zdawało się pogrążone w spokoju. Mijali mnie ludzie odwracający wzrok od na
poły obnażonej kobiety w łachmanach.
Wreszcie przystanął jakiś robotnik uginający się pod ładunkiem cegieł.
Podsunęłam mu wino.
- Przez trzy dni byłam chora - zagadnęłam. - Co wiadomo o śmierci Germanika? Co
dzieje się w mieście?
Mężczyzna był pełen wdzięczności za wino. Trud fizycznej pracy go postarzył. Miał
chude ręce. Dłonie mu drżały.
- Dziękuję ci, pani - powiedział. Wychylił wino łapczywie, jak gdyby nie mógł się
powstrzymać. - Naszego Germanika wystawiono na placu na widok publiczny. Jaki był
urodziwy! Ludzie porównywali go do wielkiego Aleksandra. Trudno było rozpoznać, czy został
otruty, czy nie. Jedni mówili, że tak, inni inaczej. Legioniści przepadali za nim. Gubernatora
Pizona, dzięki niech będą bogom, nie ma w mieście i nie zamierza wracać. Żona Germanika,
łaskawa Agrypina, nosi jego prochy w urnie przy piersi. Zamierza odpłynąć do Egiptu, by
szukać kary na Tyberiusza.
Oddał czarę.
- Pokorne dzięki.
- W mieście wszystko po staremu?
- Tak, tak, któż mógłby zatrzymać to osławione targowisko? - oświadczył. - Handel nie
ustaje. Lojalni żołnierze Germanika pilnują pokoju i czekają sprawiedliwości. Nie pozwolą
niegodziwemu Pizonowi na powrót, Sentius zaś gromadzi wszystkich, co służyli pod komendą
Germanika. Miasto jest szczęśliwe. Wszyscy są za Germanikiem. Jeżeli dojdzie do wojny, to na
pewno nie tutaj. Proszę się nie troskać.
- Dziękuję, bardzo mi pomogłeś.
Wzięłam puchar, zamknęłam bramę, drzwi i przeszłam do czynu.
Żując dla przywrócenia sił kęs chleba i mrucząc pod nosem Lukrecjuszowe mądrości,
obchodziłam dom. Na prawo od dziedzińca natrafiłam na dużą, luksusową łaźnię, jasno
oświetloną. Delikatna woda płynęła z trzymanych przez nimfy muszli do otynkowanego
zbiornika. Nie trzeba było rozpalać ognia dla jej podgrzania.
Ubrania znalazłam w komnacie sypialnej.
Rzymskie stroje były, jak wiesz, proste, składały się z długiej, prostej tuniki;
zakładaliśmy je dwie, trzy, na to tunikę wyjściową, stolę, na nią pallę, czyli opończę sięgającą
do kostek i zapinaną na pasek poniżej piersi.
Wybrałam najlepsze stroje, układając trzy warstwy delikatnego jak babie lato jedwabiu
i jasnoczerwoną pallę, która osłaniała mnie od stóp do głów.
Jeszcze nigdy w życiu nie musiałam sama zakładać sobie sandałów. Było to niezmiernie
zabawne i irytujące zajęcie.
Wszystkie przybory toaletowe położono na stołach, które stanowiły podstawy
polerowanych zwierciadeł. Ale bałagan!
Usiadłam na jednym z wielu złoconych krzeseł, przysunęłam lustro z polerowanego
metalu i próbowałam przystąpić do pracy z barwidłami tak, jak zawsze robili niewolnicy.
Zdołałam przyciemnić brwi, lecz powstrzymało mnie pełne grozy wspomnienie
malowanych oczu Egipcjan. Uróżowiłam usta, nałożyłam odrobinę białego pudru na policzki i
nic więcej. Nawet nie brałam się do pudrowania ramion, w czym wyręczono by mnie w
Rzymie.
Nie wiem, jak wyglądałam. Musiałam zapleść te przeklęte włosy, co mi się udało o tyle,
że ułożyłam warkocze w wielki kok z tyłu głowy. Zużyłam tyle spinek, że starczyłoby ich dla
dwudziestu kobiet. Opuszczając nie związane kędziory na twarz, czoło i policzki, ujrzałam w
zwierciadle skromną i niczym nie wyróżniającą się Rzymiankę, z przedziałkiem na środku
brązowych włosów, czarnymi brwiami i zaróżowionymi ustami.
Najwięcej kłopotu sprawiło mi zebranie całej tej materii. Próbowałam dopasować
długości, wyprostować jedwabną stolę i zapiąć ją poniżej biustu. Mnóstwo składania,
drapowania i przypinania. Zawsze dotąd asystowały mi młode niewolnice. Nareszcie, ubrana
w dwie spodnie tuniki i długą, czerwoną, elegancką stole, wzięłam dużą, jedwabną pallę
obszytą złotymi ozdobami.
Założyłam pierścienie i bransolety, chociaż chciałam skryć jak najwięcej biżuterii pod
opończą. Pamiętałam, jak ojciec dzień w dzień narzekał, że musi nosić togę - oficjalny strój
wierzchni dobrze urodzonego Rzymianina. Wśród kobiet togi nakładały tylko prostytutki. Ja
nie musiałam się z tym borykać.
Skierowałam się wprost na targ niewolników.
Jakub nie mylił się w opisie tutejszej ludności. W mieście pełno było ludzi ze wszystkich
stron świata. Wiele kobiet chodziło parami, trzymając się pod ramiona.
Powszechne były tu luźne greckie szaty, jak również egzotyczne suknie z Fenicji czy
Babilonu, noszone zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn. Wielu mężczyzn miało długie włosy
i brody. Niektóre kobiety chodziły w tunikach nie dłuższych niż mężczyźni. Jeszcze inne były
okryte od stóp do głów, widać było tylko oczy, gdy szły w otoczeniu strażników i służby.
Ulice były czystsze niż w Rzymie, ścieki spływały do szerszych rynsztoków pośrodku
dróg, skąd biegły szybszym nurtem do miejsca przeznaczenia.
Nie zdążyłam jeszcze dotrzeć na forum, czyli do centralnego placu miasta, gdy w co
najmniej trojgu drzwi zauważyłam eleganckie kurtyzany, szyderczo targujące się z zamożnymi
Grekami i Rzymianami.
Gdy przechodziłam, jedna mówiła właśnie do przystojnego młodzieńca:
- Chcesz pójść do łoża ze mną? Marzenia. Możesz mieć każdą, już ci mówiłam. Ale jeśli
chcesz mnie, idź do domu i najpierw wszystko sprzedaj.
Bogaci Rzymianie w togach stali przed narożnymi winiarniami i odwzajemniali moje
ukradkowe spojrzenia krótkimi skinięciami.
Byle tylko żaden mnie nie poznał! Było to mało prawdopodobne, znaleźliśmy się bardzo
daleko od Rzymu, a ja mieszkałam tak długo zamknięta w domu ojca, nie uczestnicząc w
bankietach, wieczerzach, a nawet odświętnych zgromadzeniach.
Rozmiary forum znacznie przewyższyły moje wspomnienia z pierwszego, krótkiego
przezeń przejścia. Gdy stanęłam po jednej stronie i ogarnęłam cały wielki, zalany słońcem
plac, okolony świątyniami, portykami lub budowlami imperium, nie posiadałam się ze
zdumienia.
Na straganach pod baldachimami można było naleźć wszystko, co było na sprzedaż:
jubilerzy handlujący srebrem w jednej grupie, w innym miejscu tkacze, rozstawieni w rzędzie
kupcy jedwabni. Zorientowałam się, że uliczka, która dobiegała do rynku po mojej prawej
ręce, przeznaczona była do handlu niewolnikami - tymi lepszymi, których raczej nie wystawia
się w dybach na licytacji.
W oddali dostrzegłam maszty statków. Poczułam zapach rzeki. Tam znajdowała się
świątynia Augusta, w niej płonęły ognie, przed wejściem stali w leniwych, lecz czujnych
pozach legioniści.
Było mi gorąco i trochę się bałam, bo wszystkie te jedwabne stroje jakby ciągle gdzieś
się zsuwały i ześlizgiwały. Widziałam dużo otwartych ogródków za winiarniami, gdzie przy
stolikach plotkowały grupy kobiet. Mogłam usadowić się blisko nich i napić wina.
Ale musiałam zorganizować dom. Musiałam mieć wierną służbę.
Oczywiście w Rzymie nigdy nie byłam na targu niewolników. Nie było takiej potrzeby.
Ponadto w naszym majątku w Toskanii i w Rzymie żyło tyle rodzin niewolników, że rzadko
kiedy kupowaliśmy nowych. Co więcej, ojciec miał w zwyczaju dziedziczyć po przyjaciołach
niewolników nie nadających się do pracy, lecz mądrych, i często podrwiwaliśmy sobie z jego
akademii w ogrodzie, gdzie niewolnicy zajmowali się tylko sporami na tematy historyczne.
Teraz jednak musiałam zachować się jak przebiegła kobieta światowa. Szybko
omiotłam wzrokiem wszystkich wystawianych na sprzedaż niewolników domowych dobrej
jakości i zdecydowałam się na dwie siostry, bardzo młode i przerażone, że w południe będą
musiały stanąć na licytacji i sprzedadzą je do zamtuza. Nakazałam przynieść stołki i
usiadłyśmy.
Rozmawiałyśmy.
Pochodziły z niewielkiego domostwa pewnej szlachetnej rodziny zamieszkałej w Tyrze;
urodziły się już niewolnicami. Mówiły przyzwoicie po grecku i łacinie. Znały aramejski. Były
słodkie jak aniołki.
Miały nieskazitelne ręce. Wykazały się wszystkimi pożądanymi umiejętnościami.
Umiały ufryzować włosy, umalować twarz, gotować. Recytowały przepisy na wschodnie
potrawy, o jakich nigdy nie słyszałam; wymieniały różnego rodzaju pomady, róże. Jedna
zarumieniła się ze strachu i rzuciła:
- Pani, mogę szybko i doskonale pomalować twą twarz! Co oznaczało, że mnie wyszło to
fatalnie. Zorientowałam się też, że jako niewolnice z małego domu były o wiele bardziej
wszechstronne niż nasza służba w Rzymie.
Ich modły zostały wysłuchane, kupiłam obie; zażądałam dla nich czystych tunik
przyzwoitej długości, dostałam dwie z błękitnego płótna, choć niezbyt eleganckie, potem
znalazłam sprzedawcę z naręczem palli, od którego kupiłam każdej z sióstr błękitną mantylę.
Wyglądały na uszczęśliwione. Były skromne i wolały chodzić z okrytymi głowami.
Nie wątpiłam, że chętnie oddałyby za mnie życie.
Nie przyszło mi do głowy, że mogą być wygłodniałe, dopóki w trakcie poszukiwań
innych niewolników nie usłyszałam, jak jakiś podły handlarz upomina wykształconego Greka,
że dostanie jeść dopiero wtedy, gdy zostanie sprzedany.
- Okropność - oświadczyłam. - Jesteście pewnie głodne, dziewczęta. Idźcie do
jadłodajni na forum. Spójrzcie w głąb ulicy. Widzicie tych kilka ław i stołów?
- Same? - zapytały, zdjęte grozą.
- Słuchajcie, dziewczęta. Nie mam czasu karmić was z ręki jak ptaki. Nie patrzcie w oczy
mężczyznom; najedzcie i napijcie się do syta. - Dałam im sumę pieniędzy, która wywarła na
nich wstrząsające wrażenie. - I nie odchodźcie z jadłodajni, póki po was nie przyjdę. Jeżeli
zbliży się do was mężczyzna, udajcie przestrach, pochylcie głowy i krzyczcie najlepiej, jak
potraficie, że nie rozumiecie jego języka. W najgorszym wypadku schrońcie się w świątyni
Izydy.
Pobiegły wąską uliczką w kierunku czekającej je uczty, ich mantyle nadmuchane przez
wiatr jak balony były w pięknym, niebieskim kolorze; do dziś pamiętam ten widok, smugę
błękitnego nieba przemykającą pośród spoconego tłumu i labiryntu markiz. Mia i Lia. Łatwo
zapamiętać, choć nigdy nie mogłam ich rozróżnić.
Zaskoczył mnie cichy, szyderczy śmiech. Śmiał się grecki niewolnik, któremu pan
zagroził przed chwilą zagłodzeniem.
Odpowiedział:
- Proszę bardzo, zagłódź mnie. I co wtedy sprzedasz? Schorowanego, konającego
człowieka, a nie niezwykle wybitnego uczonego.
Niezwykle wybitny uczony!
Zwróciłam się w jego stronę. Nie wstał na mój widok ze swego stołka. Miał na sobie
wyłącznie brudną przepaskę biodrową, co było wyjątkowym idiotyzmem ze strony handlarza,
lecz dzięki temu zaniedbaniu można było przekonać się, że niewolnik jest bardzo przystojnym
mężczyzną o urodziwej twarzy, delikatnych, brązowych włosach, zielonych oczach w kształcie
migdałów i sarkastycznym wyrazie ładnych ust. Miał najwyżej trzydzieści lat. Był, jak
przystało na Greka, sprawny fizycznie, obdarzony solidną muskulaturą.
Brązowe włosy miał tłuste i niedbale ścięte, na szyi zawieszono mu podłą deseczkę, na
której ktoś nagryzmolił mnóstwo łacińskich literek.
Unosząc mantylę, zbliżyłam się do jego pięknej, obnażonej piersi, nieco rozbawiona
buńczucznym spojrzeniem, i spróbowałam odczytać treść napisu.
Można było odnieść wrażenie, że mógł nauczać każdej filozofii, wszystkich języków,
całej matematyki, potrafił wszystko zaśpiewać, znał wszystkich poetów, umiał przygotować
całe bankiety, cierpliwie opiekował się dziećmi, walczył wraz ze swym panem w rzymskich
kampaniach na Bałkanach, mógł służyć jako uzbrojony strażnik, był posłuszny, zacny i całe
życie przebywał w jednym i tym samym domu w Atenach.
Czytałam to z wyrazem niejakiej wzgardy, na której widok obrzucił mnie zuchwałym
spojrzeniem. Z całą bezczelnością skrzyżował ręce tuż pod tabliczką i oparł się o ścianę.
Wtem zorientowałam się, dlaczego kręcący się w pobliżu kupiec nie nakazał Grekowi
powstać. Niewolnik miał tylko jedną sprawną nogę. Lewa poniżej kolana została wykonana ze
starannie wyrzeźbionej kości słoniowej, kończąc się pięknie sklepioną stopą i sandałem.
Idealne palce. Rzecz jasna, noga i stopa zostały złożone z trzech proporcjonalnych części,
każdej zdobionej, osobno wykonano wyraźne paznokcie i płaskorzeźby pasków do sandałów.
Nigdy w życiu nie widziałam takiej sztucznej kończyny, takiego oddania rzemiosłu.
- Jak straciłeś nogę? - zapytałam po grecku. Bez odpowiedzi. Wskazałam nogę. Żadnego
odzewu.
Powtórzyłam po łacinie. Z tym samym skutkiem. Handlarz stawał na palcach i skręcał
się z niecierpliwości.
- Pani, on umie wszystko spisywać, prowadzić interesy; ma piękny charakter pisma, nie
fałszuje rachunków.
Hmm… Ani słowa o uczeniu dzieci? Nie wyglądam na matkę i żonę. Niedobrze.
Grek zaśmiał się drwiąco i odwrócił głowę. Wyszeptał rozczulającą łaciną, że jeśli
wydam na niego pieniądze, wyrzucę je na trupa. Miał piękny, łagodny głos, pełen jednak
znużenia i pogardy, mówił wykwintnie i bezpretensjonalnie.
Straciłam cierpliwość. Przemówiłam szybko po grecku:
- Słuchaj, ty zarozumiały kretynie z Aten! - zaczęłam, czerwona na twarzy, wściekła, że
tak niesprawiedliwie osądza mnie zarówno niewolnik, jak i handlarz. - Jeżeli w ogóle umiesz
pisać po łacinie i po grecku, jeżeli istotnie studiowałeś pisma Arystotelesa i Euklidesa, w
którego nazwisku robisz zresztą błąd, jeżeli uczyłeś się w Atenach i widziałeś wojnę na
Bałkanach, jeżeli prawdą jest choćby połowa tej pysznej epopei, czemu nie chcesz należeć do
jednej z najinteligentniejszych kobiet, jakie zdarzy ci się kiedykolwiek poznać, która w zamian
za lojalność będzie odnosić się do ciebie z godnością i szacunkiem? Czy wiesz coś więcej ode
mnie o Platonie i Arystotelesie? Nigdy w życiu nie uderzyłam niewolnika. Odrzucasz panią, w
służbie której mogłaby spotkać cię każda nagroda, jaką możesz sobie wymarzyć. Ta tabliczka
to stek kłamstw, prawda?
Niewolnik osłupiał, choć nie rozgniewał się. Pochylił się, próbując dyskretnie
otaksować mnie wzrokiem. Kupiec machał z furią rękami, żeby niewolnik wstał; usłuchał i
okazało się, jak znacznie góruje nade mną wzrostem. Nogi, nie licząc protezy z kości
słoniowej, miał zdrowe i mocne.
- Może byś raczył powiedzieć mi, co tak naprawdę umiesz? - zapytałam już po łacinie.
Zwróciłam się do handlarza: - Daj mi pióro, to poprawię ortografię tych nazwisk. Takie błędy
niweczą wszelkie szansę tego człowieka na zostanie nauczycielem. Wychodzi w ich świetle na
głupca.
- Miałem za mało miejsca! - odezwał się nagle niewolnik, tryskając prawdziwie łacińską
furią. Pochylił się w moją stronę, jakby chciał, żebym go lepiej zrozumiała. - Skoro jesteś taka
bystra, przyjrzyj się tej tabliczce! Zdajesz sobie zapewne sprawę z ignorancji tego handlarza.
Ma w posiadaniu szmaragd, a bierze go za kawałek zielonego szkła. To poniżające.
Upakowałem na tej tabliczce wszystkie komunały, jakie przyszły mi do głowy.
Roześmiałam się. Podbił moje serce, zaintrygował. Nie posiadałam się ze śmiechu. Ale
zabawa! Handlarz nie wiedział, co o tym myśleć. Skarcić niewolnika i obniżyć cenę? Czy
pozwolić, żebyśmy sami doszli do porozumienia?
- Co miałem począć - podjął tym samym poufnym szeptem, przechodząc tym razem na
grekę - krzyczeć do każdego przechodnia: „Tutaj siedzi wielki nauczyciel, wybitny filozof?
- Uspokoił się nieco, wyładowawszy gniew. - Imiona mych dziadów wyryto na ateńskim
Akropolu.
Kupiec nie wiedział, co się dzieje, lecz ja okazywałam nieskrywaną radość.
Znowu zsunęła mi się z ramion mantyla i mocno ją szarpnęłam. Co za odzież! Dlaczego
nikt nigdy nie powiedział mi, że jedwab ślizga się po jedwabiu?
- A co powiesz o Owidiuszu? - spytałam, zaczerpnąwszy tchu. Mało nie popłakałam się
ze śmiechu. - Bo umieściłeś tu jego imię. Owidiusz. Czy cieszy się tu popularnością? W Rzymie
nikt nie ośmieliłby się wypisać go na takiej tabliczce. Nie wiem nawet, czy on jeszcze żyje, aż
wstyd. Owidiusz uczył mnie całować, gdy miałam dziesięć lat i czytałam Miłostki. Czytałeś
kiedy Miłostki?
Cała jego postawa uległa zmianie. Złagodniał i już, już nabierał nadziei, że mogę okazać
się dla niego dobrą panią, ale nie śmiał w to uwierzyć.
Handlarz czekał na najmniejszy znak, jak ma się zachować. Widać było, że nie
rozumiał, o czym mówimy.
- Słuchaj, bezczelny, chromy niewolniku! - powiedziałam. - - Gdybym uwierzyła, że
możesz czytywać mi wieczorem Owidiusza, kupiłabym cię bez wahania. Ale z tej tabliczki
wynika, że jesteś sławnym Sokratesem i Aleksandrem Macedońskim w jednej osobie. W jakiej
wojnie bałkańskiej brałeś udział? Jakim sposobem trafiłeś do rąk tego nędznego handlarza,
zamiast znaleźć się od razu w jakimś eleganckim domu? Jak można dać temu wszystkiemu
wiarę? Gdyby ślepy Homer śpiewał takie niedorzeczne pieśni, wszyscy by wstali i wyszli z
tawerny.
Narastał w nim gniew i zawód.
Kupiec wyciągnął rękę, jak gdyby dla powstrzymania niewolnika.
- Gdzie, na wszystkich bogów, podziała się twa noga? - zapytałam. - Jak ją straciłeś?
Kto wykonał tę wspaniałą protezę?
Mówiąc pełnym złości, lecz zdecydowanym szeptem, niewolnik oznajmił:
- Straciłem ją podczas polowania na dzika, w którym uczestniczyłem wraz ze swym
rzymskim panem. Często polowaliśmy. Stało się to na Pentelikonie, górze…
- Wielkie dzięki, wiem, gdzie jest Pentelikon - weszłam mu w słowo.
Miał wykwintny wyraz twarzy. Nie wiedział już, co ma o mnie sądzić. Oblizał
spierzchnięte wargi i powiedział:
- Każ temu kupcowi przynieść pergamin i atrament. - Mówił po łacinie tak pięknie jak
aktor lub retor, choć bez żadnego widocznego wysiłku. - Będę cytował Miłostki Owidiusza z
pamięci. - Błagał łagodnie przez zaciśnięte zęby, co jest nie byle sztuką. - Potem zapiszę całą
opowieść Ksenofonta o Persach, jeżeli masz dosyć czasu, naturalnie po grecku. Mój pan
traktował mnie jak syna; walczyłem u jego boku, uczyłem się, studiowałem. Pisałem jego listy.
Otrzymałem takie samo jak on wykształcenie, ponieważ taka była jego wola.
- Ach - odparłam, pełna dumy i ulgi.
Sprawiał wrażenie arystokraty z krwi i kości, rozgniewanego sytuacją bez wyjścia, lecz
wciąż zachowującego godność i rozsądek, które wspierały męstwo duszy.
- A w łożu? Stać cię na coś także w łożu? - zapytałam. Nie wiem, jaka desperacja czy
furia podsunęła mi takie pytanie.
Był święcie oburzony. Dobry znak. Wytrzeszczył oczy. Na czole pojawiły się bruzdy.
Tymczasem handlarz przyniósł stołek, stół, pergamin, atrament i postawił wszystko na
rozgrzanym bruku.
- Masz, pisz - zwrócił się do niewolnika. - Pisz listy dla tej kobiety, bo jak nie, to zabiję
cię i sprzedam twoją nogę.
Znów nie mogłam stłumić wybuchu śmiechu. Popatrzyłam na niewolnika, który
sprawiał wrażenie oszołomionego. Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł pogardliwe spojrzenie
na kupca.
- Czy można trzymać cię razem z młodymi niewolnicami? - pytałam protekcjonalnie. -
Czy lubisz chłopców?
- Jestem całkowicie godny zaufania! - oznajmił niewolnik. - Nie jestem zdolny popełnić
przestępstwa dla żadnego pana.
- A gdybym zapragnęła, żebyś przyszedł do mego łoża? Jestem panią domu, wdową po
dwóch mężach i Rzymianką.
Twarz mu pociemniała. Nie potrafiłabym nazwać emocji, które malowały się na jego
obliczu: smutek, wahanie, dezorientacja i ostateczna desperacja.
- No i…?
- Ujmijmy to w ten sposób, pani. Większą przyjemność sprawiłaby ci moja recytacja
Owidiusza niźli próby realizacji jego wierszy.
- Wolisz chłopców - stwierdziłam, kiwając głową.
- Urodziłem się niewolnikiem, pani. Byłem zmuszony zadowalać się chłopcami. Nic
więcej nie wiem. I nie potrzebuję wiedzieć. - Twarz mu spurpurowiała, spuścił głowę.
Urocza, ateńska skromność.
Dałam mu ręką znać, żeby usiadł.
Co też uczynił ze zdumiewającą prostotą i wdziękiem, zadziwiającą zwłaszcza w tych
okolicznościach: żar, brud, tłok, niepewny stołek i rozchwierutany stół.
Pospiesznie ujął pióro i napisał nienaganną greką:
- Czy w swej głupocie uraziłem tę uczoną panią wyjątkowej cierpliwości? Czy przez
lekkomyślność ściągnąłem sobie na głowę zagładę? - Przeszedł na łacinę. - Czy Lukrecjusz
mówi prawdę, że nie należy obawiać się śmierci? - Zastanowił się przez chwilę i napisał po
grecku: - Czy Wergiliusz i Horacy rzeczywiście dorównują naszym mistrzom poezji? Czy
Rzymianie szczerze w to wierzą, czy tylko mają taką nadzieję, wiedząc, że ich osiągnięcia
przyćmiewają nasze w innych dziedzinach?
Odczytałam wszystko w głębokiej zadumie, ciepło się uśmiechając. Zakochałam się w
nim. Patrzyłam na szczupły nos, dołek w brodzie, spoglądałam w zielone oczy, które nie
odwracały się od moich.
- Jak się tu znalazłeś? - spytałam. - Stragan z niewolnikami w Antiochii… Rzeczywiście
kształciłeś się w Atenach, tak jak mówisz?
Próbował wstać. Popchnęłam go z powrotem na stołek.
- Na ten temat muszę milczeć - odparł. - Mogę rzec tylko tyle, że mój pan bardzo mnie
miłował, że zmarł w łóżku, otoczony przez rodzinę. I że znalazłem się tutaj.
- Czemu nie uwolnił cię w testamencie?
- Uczynił tak, pani, zostawiając mi też mały majątek.
- Co się stało?
- Nie mogę nic więcej powiedzieć.
- Dlaczego? Kto cię sprzedał, dlaczego?
- Pani, doceń moją lojalność wobec domu, w którym służyłem całe życie. Nie powiem
więcej ani słowa. Jeżeli zostanę twym sługą, obdarzę cię taką samą wiernością. Twój dom
stanie się moim miejscem świętym. Wszystko, co zdarzy się w jego czterech ścianach, nie
wyjdzie poza nie. Mówię o cnotach i dobroci mego pana, ponieważ tak nakazuje przyzwoitość.
Nie pytaj o nic więcej.
Wzniosła, starogrecka etyka.
- Pisz dalej, szybko! - upomniał go handlarz.
- Cicho - uspokoiłam go. - Tyle zupełnie mi wystarczy.
Przystojny, brązowowłosy niewolnik. Ten ponętny, jednonogi mężczyzna popadł w
jakieś głębokie przygnębienie i patrzył w stronę odległego forum na postacie przemykające we
wszystkie strony u wylotu ulicy.
- Czym zajmowałbym się jako człowiek wolny? - zwrócił się do mnie, zastanawiając się z
punktu widzenia wyzbytego wszelkich trosk samotnika. - Kopiowałbym całymi dniami książki,
dostając za to parę marnych groszy? Pisałbym za drobniaki listy? Mój pan z narażeniem życia
uratował mnie przed tym dzikiem. Służyłem pod komendą Tyberiusza w Illiricum, gdzie z
piętnastoma legionami stłumił wszystkie bunty. Odciąłem człowiekowi głowę, żeby ocalić
pana. I co mi teraz pozostało?
Przepełniał mnie żal.
- I co mi teraz pozostało? - powtórzył smutno. - Na wolności żyłbym z dnia na dzień, a
gdybym zasnął na schodach jakiejś brudnej kamienicy, odcięto i ukradziono by mi nogę!
Westchnęłam, zakryłam usta dłonią. W oczach zakręciły mu się łzy, głos jeszcze
bardziej złagodniał, pozostał mimo to wyraźny:
- Tak, mógłbym tam pod łukami nauczać filozofii, gadać o Diogenesie i udawać, że z
przyjemnością chodzę w łachmanach, jak robią to jego naśladowcy. Widziałaś tamten cyrk?
Nigdy w życiu nie spotkałem tylu filozofów co w tym mieście! Rozejrzyj się w drodze
powrotnej. Wiesz, co jest tutaj potrzebne nauczycielowi filozofii? Trzeba kłamać. Z jak
największą szybkością zarzucać młodych słowami bez znaczenia, zamyślać się, gdy nie zna się
odpowiedzi, paplać bzdury i przypisywać je dawnym stoikom.
Urwał, starając się zapanować nad sobą. O mały włos sama się nie rozpłakałam.
- Ale rozumiesz, zupełnie nie potrafię kłamać. To przypieczętowało mój los w wyniku
naszej rozmowy, dostojna pani.
Byłam rozbita, wewnętrzne rany na nowo się otwierały. Fala śmiałości, która wyniosła
mnie z zamkniętego domu, ustępowała. Z pewnością widział łzy w moich oczach.
Znów spojrzał w kierunku forum.
- Marzę o czcigodnym panu lub pani, o domu pełnym szacunku. Czy poprzez refleksję
nad honorem niewolnik może stać się człowiekiem honoru? Prawo stanowi, że nie. Dlatego
każdy niewolnik - świadek w procesie sądowym musi zostać poddany torturom, bo nie jest
człowiekiem honoru. Rozum twierdzi inaczej. Nauczyłem się śmiałości i honoru i mogę je
wpoić. Tak, na tej tabliczce jest sama prawda. Nie miałem czasu i szansy na utemperowanie
chełpliwego stylu.
Spuścił głowę i popatrzył jeszcze raz na forum, jakby ku utraconemu światu.
Wyprostował się na taborecie. Usiłował wstać.
- Nie, siedź - powiedziałam.
- Pani - zaczął - jeżeli potrzebujesz mych usług w domu złych obyczajów, powiem
otwarcie… jeżeli mam męczyć i zmuszać do czegokolwiek młode dziewczęta, takie jak przed
chwilą zakupiłaś, jeżeli rozkażesz kupczyć ich urokami, nie zrobię tego. Są to dla mnie czyny
równie niegodne co kradzież i kłamstwo. Na co jestem ci potrzebny?
Łzy zatrzymały się gdzieś między powiekami a obrazem świata, w jaki wierzył. Twarz
zachował pogodną.
- Czy wyglądam na prostytutkę? - zapytałam przerażona. - Na bogów, włożyłam
najlepszy strój. Z całych sił staram się wyglądać na straszliwie przyzwoitą osobę. Narzuciłam
na siebie tyle jedwabiu! Czy dostrzegasz w mych oczach okrucieństwo? Nie wierzysz, że może
wyglądać z nich zahartowana dusza, która nie poddaje się żalowi? Nie trzeba zaraz walczyć w
bitwie, żeby nauczyć się odwagi.
- Nie, pani, o nie! - pospieszył z odpowiedzią. Był bardzo stropiony.
- To dlaczego obrzucasz mnie takimi obelgami? - pytałam z urazą. - Zresztą zgadzam się
z tym, co napisałeś, nasi poeci nie dorównują największym Grekom. Nie znam przeznaczenia,
ku któremu zmierza nasze imperium, i ta nieświadomość ciąży mi tak mocno, jak memu ojcu i
jego przodkom. Dlaczego? Nie wiem! - Odwróciłam się, jakbym zbierała się do odejścia, choć
bynajmniej nie miałam takiego zamiaru. Doprawdy, posunął się za daleko!
Nachylił się w moją stronę nad stołem do pisania.
- Pani - wyszeptał jeszcze ciszej i z jeszcze większą prośbą w głosie - wybacz
lekkomyślne słowa. Jesteś jedynym w swoim rodzaju paradoksem. Masz ekscentrycznie
umalowaną twarz, zdaje mi się, że róż nie został nałożony właściwie. Nie pomalowałaś różem
zębów. Nie upudrowałaś ramion. Włożyłaś trzy jedwabne tuniki, wszystkie przeźroczyste.
Włosy zaplotłaś w dwa barbarzyńskie warkocze opadające ci na ramiona, gubisz srebrne i
złote spinki. Spójrz na wszystkie te spadające zapięcia. Zaraz się o nie skaleczysz. Tunika,
bardziej odpowiednia na wieczór, opadła ci z ramion, obrąbek wala się o bruk.
Nie burząc rytmu swej przemowy, zręcznie nachylił się i uniósł pallę, błyskawicznie
wstał i mi ją oddał, kuśtykając, obszedł stolik i nałożył mi ubranie na ramiona.
- Mówisz ze zdumiewającą szybkością i pozwalasz sobie na ostre docinki - ciągnął -
jednak nosisz za pasem olbrzymi sztylet. Winien być skryty pod rękawem na przedramieniu. I
sakwa. Jest ogromna, wyjmujesz ją i dajesz dziewczętom złoto. To strasznie rzuca się w oczy.
Twe ręce - pięknością dorównują grece i łacinie, którymi się posługujesz, lecz są pokryte
smugami brudu, jak gdybyś kopała nimi w ziemi. Uśmiechnęłam się. Przestały płynąć łzy.
- Jesteś bardzo spostrzegawczy - stwierdziłam radośnie. Byłam oczarowana. - Czemu
musiałam ciąć tak głęboko, żeby dotrzeć do duszy? Czemu nie możemy po prostu się przed
sobą obnażyć? Potrzebny mi silny służący, stróż zdolny władać bronią, prowadzić mój dom i
go chronić, ponieważ jestem sama. Czy cały ten jedwab jest naprawdę przezroczysty?
Skinął głową.
- No, gdy mantyla leży już na ramionach i kryje… kryje sztylet i pas… - Zarumienił się.
Uśmiechnęłam się do niego, starając się odzyskać spokój, oprzeć się ciemności, która chciała
pochłonąć całą pewność siebie, całą wiarę w wypełniane zadanie, gdy tymczasem on podjął:
- Pani, uczymy się skrywać dusze, ponieważ inni nas zdradzają, ale tobie powierzyłbym
duszę! Wiem o tym, gdybyś tylko raczyła nie osądzać mnie tak pochopnie! Mogę cię chronić,
prowadzić dom. Nie będę dręczył młodych dziewcząt. Zauważ jednak, że nogi nie straciłem
wcale w Illirii. Powróciłem po trzech latach krwawych wojen, by oddać nogę dzikowi tylko
dlatego, że niedbale wykonana i źle zahartowana włócznia złamała się, gdy cisnąłem nią w
zwierza.
- Jak masz na imię?
- Flawiusz. - Rzymskie imię.
- Flawiusz - powtórzyłam.
- Pani, palla znów się zsuwa, a te ostre szpileczki są wszędzie, zaraz któraś cię skaleczy.
- Nie przejmuj się tym - odparłam, choć pozwoliłam się otulić, jak gdybym była jego
Galateą, a on Pigmalionem. Robił wszystko koniuszkami palców. Lecz palla już się ubrudziła.
- Te dziewczęta - powiedziałam - na które zwróciłeś uwagę, należą od pół godziny do
mego domostwa. Musisz być dla nich wyrozumiałym panem. Ale gdyby zachciało ci się znaleźć
w łóżku jakiejś kobiety pod mym dachem, niech będzie to moje łoże. Jestem z krwi i ciała!
Pokiwał głową, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
Wyjęłam z sakiewki sumę, którą uważałabym za rozsądną w Rzymie, gdzie niewolnicy
zawsze chełpili się swą ceną. Położyłam złoto, nie zważając na wybite na monetach słowa,
tylko szacując ich wartość.
Niewolnik patrzył na mnie coraz bardziej zaintrygowany, po czym przeniósł wzrok na
kupca.
Oślizgły, pozbawiony skrupułów, łasicowaty handlarz niewolników nadął się jak
ropucha i oświadczył, że ten bezcenny grecki uczony zostanie sprzedany za wysoką cenę.
Interesowało się nim kilku bogaczy. Za godzinę miała zjawić się cała szkolna klasa, żeby go
przepytywać. Rzymscy urzędnicy przysyłali na rekonesans swoje sługi.
- Nie mam już na to siły - powiedziałam i sięgnęłam do sakwy.
Wtem mój nowy niewolnik Flawiusz wyciągnął rękę, żeby mi przeszkodzić.
Spojrzał na kupca z wyższością i nieulękłą pogardą.
- Za człowieka z jedną nogą! - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ty złodzieju! Żądasz od
mej pani tyle, i to w Antiochii, skąd wozi się niewolników do Rzymu, byle tylko nie ponieść
strat na ich sprzedaży!
Byłam pod wrażeniem. Wszystko poszło jak najlepiej. Ciemność znów odpłynęła i przez
chwilę w słonecznym blasku królował boski sens.
- Oszukujesz mą panią, doskonale o tym wiesz! Jesteś mętem tej Ziemi! - nie ustawał. -
Pani, czy przyjdziemy jeszcze kiedyś po zakupy do tego nikczemnika? Moim zdaniem nigdy!
Handlarz uśmiechnął się jak ostatni idiota, twarz wykrzywił mu grymas, będący
mieszanką tchórzostwa i głupoty, skłonił się i zwrócił jedną trzecią tego, co mu dałam.
Ledwie powstrzymałam się od kolejnego wybuchu śmiechu. Znowu musiałam podnieść
z ziemi mantylę. Wyręczył mnie Flawiusz. Tym razem zawiązałam ją jak trzeba, w supeł z
przodu.
Spojrzałam na odzyskane złoto, zgarnęłam je i powierzyłam Flawiuszowi. Ruszyliśmy w
drogę.
Gdy zanurzyliśmy się w gęstym tłumie na środku forum, nie mogłam przestać śmiać się
z całego zajścia.
- Cóż, Flawiuszu, zacząłeś mnie już chronić, oszczędzasz moje pieniądze, dajesz
doskonałe rady. Gdyby w Rzymie było więcej takich ludzi, świat wyglądałby inaczej.
Zatkało go. Odebrało mowę. Z trudem wyszeptał:
- Pani, możesz rozporządzać mą duszą i ciałem.
Stanęłam na palcach i ucałowałam go w policzek. Uświadomiłam sobie, że całą swą
nagość, brud przepaski na biodrach, cały ten wstyd znosił bez słowa protestu.
- Masz - dałam mu trochę pieniędzy. - Zaprowadź dziewczęta do domu, wyszukaj im
jakieś zajęcie, a potem idź do łaźni. Umyj się. Jak Rzymianin. Weź sobie chłopca, wedle
życzenia. Nawet dwóch. Później kup sobie elegancką odzież, nie dla niewolnika, pamiętaj,
tylko strój, jakiego nie wstydziłbyś się kupić dla młodego Rzymianina.
- Błagam cię, ukryj tę sakwę - mówił, biorąc monety. - A jak nazywa się ma pani? Gdyby
pytano, to do kogo należę?
- Do Pandory z Aten. Chociaż będziesz musiał nakreślić mi sytuację w mym rodzinnym
mieście, bo nigdy tam naprawdę nie byłam. Greckie imię doskonale mi odpowiada. Idź już.
Dziewczęta patrzą.
Patrzyło mnóstwo innych ludzi. Tak, ten czerwony jedwab! I wspaniała męskość
Flawiusza.
Znowu go ucałowałam i szepnęłam z wyrachowaniem, jak mała diablica:
- Potrzebuję cię, Flawiuszu. - Spojrzał na mnie z czcią. - Jestem na wieki twój, pani -
szepnął.
- Jesteś pewien, że nie zechciałbyś lec ze mną w łożu?
- Uwierz, że próbowałem tego niejeden raz! - wyznał zarumieniony.
Zacisnęłam dłoń w pięść i uderzyłam go w muskularne ramię.
- Bardzo dobrze - powiedziałam.
Panienki już wstawały. Zorientowały się, że go po nie posyłam.
Dałam mu klucz, opisałam drogę do domu, cechy szczególne bramy i starą fontannę z
brązu w kształcie głowy lwa zaraz za bramą.
- A ty, pani? - spytał. - Zapuszczasz się w tłum bez towarzystwa? Z tą wielką sakiewką
pełną złota?
- Poczekaj, aż zobaczysz złoto w domu. Uważaj się za jedynego człowieka, który może
otwierać kufry, a następnie schowaj je w różnych miejscach. Wymień meble, które
zniszczyłam w swojej… swojej samotności. W pokojach na piętrze stoi wiele zapasowych.
- Złoto w domu! - zawołał przerażony. - Skrzynie złota!
- O mnie się nie martw. Wiem już, gdzie szukać pomocy. A jeżeli mnie zdradzisz, jeżeli
ukradniesz moje dziedzictwo i po powrocie zastanę dom splądrowany, cóż, będzie to znaczyć,
że zasłużyłam na taki los. Nakryj kufry ze złotem dywanami. W domu leży mnóstwo perskich
dywanów. Zajrzyj na górę. I opiekuj się ołtarzem!
- Spełnię wszystkie twe prośby, i to z naddatkiem.
- Tak też myślałam. Ktoś, kto nie umie kłamać, nie potrafi też kraść. Żar robi się
nieznośny. Idź już do dziewcząt. Czekają.
Odwróciłam się.
Powstrzymał mnie, stając mi na drodze.
- Pani, muszę ci o czymś powiedzieć.
- O czym?! - spytałam z przestrachem. - Chyba nie o tym, że jesteś eunuchem?
Eunuchowie nie mają takich mięśni rąk i nóg.
- Nie - odrzekł z niespodziewaną powagą. - Wspomniałaś o Owidiuszu. Owidiusz nie
żyje. Zmarł dwa lata temu w zapomnianej przez bogów i ludzi mieścinie Tomi na północnym
wybrzeżu Morza Czarnego. Taką placówkę wybrano mu na miejsce wygnania.
- Nikt mi o tym nie mówił. Co za obrzydliwa zmowa milczenia. - Zakryłam twarz
rękami. Spadła mantyla. Podniósł ją z ziemi. Nie zwracałam na to uwagi. - A ja tak się
modliłam, żeby Tyberiusz zezwolił Owidiuszowi powrócić do Rzymu! - Pomyślałam w duchu,
że w tym miejscu i czasie nie wolno się nad tym rozwodzić. - Owidiusz. Nie czas na żale…
- Z pewnością znajdzie się tu wiele jego ksiąg. W Atenach jest ich cała obfitość.
- Dobrze, być może znajdziesz czas, żeby mi ich kilka kupić. Muszę iść; co mi tam
spinki, spadająca tunika albo warkocze. Nie martw się. Wychodząc, zamknij na klucz dom z
dziewczętami i złotem.
Gdy się odwróciłam, on podążył z wdziękiem ku młodym niewolnicom. Promienie
słońca uroczo odbijały się na mięśniach jego pleców. Włosy miał brązowe i kręcone, dość
podobne do moich. Przystanął na chwilę, gdy zaczepił go sprzedawca z naręczem tanich tunik,
sukien, peleryn i tym podobnych, najprawdopodobniej kradzionych rzeczy, nasączonych
farbą, która rozpuściłaby się przy pierwszym deszczu, zresztą kto wie? Flawiusz spiesznie
kupił tunikę i włożył ją przez głowę, przewiązał się w pasie czerwoną wstęgą.
Co za przemiana! Tunika sięgała mu do połowy ud. Włożenie czegoś czystego na pewno
sprawiło mu ogromną ulgę. Aż wstyd, że wcześniej o tym nie pomyślałam.
Podziwiałam go. Bez pielęgnacji żadne ciało, ubrane czy nagie, nie promieniowałoby
taką urodą i godnością. Emanował uczuciem, którym darzył go dawny pan, widocznym
również w artyzmie, z jakim wykonano sztuczną nogę.
Podczas naszego krótkiego spotkania zadzierzgnęła się między nami więź po wsze
czasy.
Przywitał się z dziewczętami. Objął je ramionami i wyprowadził z tłumu.
Skierowałam się wprost do świątyni Izydy, robiąc pierwszy stanowczy krok na drodze
ku nikczemnie zdobytej nieśmiertelności, pozbawionego chwały, i niezasłużonego życia
nadprzyrodzonego, ku wiecznotrwałej i zupełnie bezsensownej zagładzie.
5
Gdy tylko znalazłam się w pobliżu świątyni, serdeczne przywitanie zgotowało mi kilka
bogatych Rzymianek. Wszystkie umalowane jak należy: biel na ramionach i twarzach, dobrze
zarysowane brwi i usta - dopracowane detale, które sknociłam przed wyjściem z domu.
Wyjaśniłam, że jestem zamożna, lecz samotna. Były gotowe udzielić mi wszelkiej
pomocy. Na wieść, że inicjację przechodziłam w samym Rzymie, nabrały respektu.
- Dzięki niech będą Matce Izydzie, że cię nie odkryli i nie zabili - stwierdziła jedna z
kobiet. - Wejdź do kapłanki - poradziła.
Wiele z nich nie przechodziło jeszcze tajemnych ceremonii i czekało na wezwanie
bogini.
Kręciło się tu mnóstwo innych kobiet, Egipcjanek, chyba Babilonek. Mogłam się tylko
domyślać. Wszędzie królowały klejnoty i jedwabie. Niektóre niewiasty miały na mantylach
wymyślne, złote obręby; inne wolały proste suknie.
Odniosłam jednak wrażenie, że wszystkie mówiły po grecku.
Bałam się przekroczyć próg świątyni. Uniosłam wzrok i oczyma duszy ujrzałam
kapłanów Izydy krzyżowanych w Rzymie.
- Dzięki Bogu nie rozpoznano cię - stwierdziła jedna.
- Niektórzy uciekli do Aleksandrii - dodała druga.
- Unikałam rozgłosu - powiedziałam przybita. Rozległ się chór współczujących głosów.
- Jak mogło być inaczej pod rządami Tyberiusza? Kto mógł, to uciekał.
- Nie bierz na siebie odpowiedzialności - poradziła niebieskooka Greczynka, bardzo
przyzwoicie ubrana.
- Zerwałam kontakty z czcicielami Izydy - powiedziałam. Znowu reakcją były
pocieszające, łagodne głosy.
- Wejdź do środka - rzekła jedna z kobiet - i proś o pozwolenie na modlitwę w samym
sanktuarium Naszej Matki. Zostałaś wtajemniczona, a większość z nas nie ma tego za sobą.
Skinęłam głową.
Weszłam po schodach do wnętrza świątyni.
Przystanęłam, żeby otrząsnąć się ze wszystkiego, co światowe, czyli spraw, o których
mówiłyśmy przed chwilą. Skupiłam się na myśli o bogini, żarliwie chciałam w nią uwierzyć.
Nienawidziłam obłudy, z jaką wykorzystywałam świątynię i kult, choć wtedy nie wydawało mi
się to istotne. Rozpacz tamtych trzech nocy przeniknęła mnie do szpiku kości.
W środku czekało mnie wstrząsające przeżycie.
Świątynia była o wiele starsza od rzymskiej, ściany pokrywały egipskie malowidła.
Natychmiast przeszył mnie dreszcz. Zobaczyłam kolumny w stylu egipskim, bez żłobkowania,
gładkie i krągłe, pomalowane na jaskrawopomarańczowy kolor i zwieńczone gigantycznymi
liśćmi lotosu. Wszędzie unosiła się woń kadzidła, z sanktuarium dobiegła muzyka. Słyszałam
wysokie nuty liry, odgłos pociąganych strun sistrum i wyśpiewywanej litanii.
Całą budowlę przenikał duch Egiptu, który otulił mnie tak samo szczelnie jak sny o
krwi. Mało nie zemdlałam.
Sny wróciły - paraliżujące uczucie, że znajduję się w jakimś egipskim sanktuarium, z
duszą wchłoniętą przez inne ciało!
Wyszła do mnie kapłanka. Zupełnie się tego nie spodziewałam.
W stolicy nosiłaby strój rzymski, ewentualnie z małym, egzotycznym nakryciem głowy,
sięgającym najwyżej do ramion.
Ale ta kobieta miała na sobie egipskie szaty z plisowanego płótna, w starym stylu, na
głowie wspaniały egipski turban i perukę. Gąszcz sztywnych, czarnych warkoczy opadał jej na
plecy. Wyglądała tak ekstrawagancko, jak mogła wyglądać Kleopatra.
Słyszałam o romansie Juliusza Cezara z Kleopatrą, potem ojej miłości do Marka
Antoniusza i śmierci. Wszystko to działo się przed mymi narodzinami.
Wiedziałam jednak, że bajeczny wjazd Kleopatry do Rzymu przeraził hołdujących
tradycyjnym zasadom moralnym Rzymian. Rzymskie rodziny zawsze obawiały się starej magii
egipskiej. W czasie niedawnej odwetowej masakry, którą opisywałam, słyszało się okrzyki na
temat wyuzdania i lubieżności czcicieli Izydy; za tymi słowami czaił się jednak
niewypowiedziany lęk przed tajemnicą i potęgą skrytą poza świątynnymi wrotami.
I gdy patrzyłam teraz na kapłankę, na jej malowane oczy, czułam w głębi duszy tę samą
obawę. Wiedziałam o tym. Mimo że kobieta wyglądała, jakby wyszła wprost z moich snów, nie
to było główną przyczyną mojego strachu, bo czymże są w końcu sny? Stała przede mną
Egipcjanka - całkowicie obca i nieprzenikniona.
Moja Izyda była greko - rzymska. Nawet jej posąg w rzymskim sanktuarium ozdobiono
przepięknie udrapowaną grecką szatą i delikatną, starogrecką fryzurą. W rękach bogini
trzymała sistrum i urnę. Była to Izyda zromanizowana.
Możliwe, że podobny los spotkał w Wiecznym Mieście boginię Kybele. Rzym wszystko
pochłaniał i przerabiał na swoją modłę.
Za kilka stuleci, chociaż wtedy jeszcze o tym nie myślałam, Rzym miał pochłonąć
wyznawców Jezusa z Nazaretu i stworzyć z chrześcijan kościół rzymskokatolicki.
Znasz prawdopodobnie powiedzenie, że w Rzymie musisz być Rzymianinem
Ale w tym czerwonawym półmroku, wśród pełgających świateł i głębokiego, piżmowego
aromatu kadzidła, byłam na siebie zła za własną bojaźliwość. Potem nadeszły sny, niczym
zasłony otulające mnie jedna po drugiej. W przebłysku ujrzałam płaczącą królową: „Nie!” -
krzyczała. Wołała o pomoc.
- Oddalcie się ode mnie - wyszeptałam - uciekajcie, wszystkie byty złe i nieczyste.
Zostawcie mnie, gdy wchodzę do domostwa mej Błogosławionej Matki.
Kapłanka wzięła mnie za rękę. Słyszałam, jak głosy ze snu wdały się w gwałtowny spór.
Wytężyłam wzrok w poszukiwaniu czcicieli, którzy wychodziliby lub wchodzili do
sanktuarium, by oddać się medytacji, złożyć ofiarę, poprosić o łaskę. Usiłowałam wmówić
sobie, że jest tu duży, zabiegany tłum, niewiele różniący się od tego w świątyni rzymskiej.
Lecz dotyk kapłanki odbierał mi siły. Widok jej pomalowanych oczu przejmował grozą.
Patrzyłam na szeroki, złoty naszyjnik. Na wiele rzędów płaskich klejnotów.
Zaprowadziła mnie do prywatnego mieszkania w obrębie świątyni, na wygodną sofę.
Położyłam się wyczerpana.
- Odejdźcie, wszystkie złe byty - szeptałam - razem ze snami.
Kapłanka usiadła obok i wzięła mnie w jedwabiste objęcia. Uniosłam głowę i
spojrzałam na maskę!
- Mów do mnie, cierpiąca - odezwała się po łacinie, głosem zgrubiałym od obcej
wymowy. - Powiedz wszystko, co musi wyjść na jaw.
Znienacka - nie mogłam się powstrzymać - opowiedziałam jej o rodzinie, o
unicestwieniu domu, swoich wyrzutach sumienia, trudach.
- A jeżeli stałam się przyczyną upadku rodziny - to znaczy moje odwiedziny w świątyni
Izydy? A jeżeli Tyberiusz zapamiętał to sobie? Co ja zrobiłam najlepszego? Krzyżowano
kapłanów, a ja nie ruszyłam palcem. Czego chce ode mnie Matka Izyda? Chciałabym umrzeć.
- Tego od ciebie nie żąda - oznajmiła kapłanka, wbijając we mnie wzrok.
Oczy miała olbrzymie, chociaż może to wszystko przez farbę? Nie, widziałam białka jej
oczu, błyszczące i czyste. Z umalowanych ust wydobywały się monotonne słowa.
* Odpowiednik polskiego powiedzenia: „Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one”.
Zaczynałam majaczyć, odchodziłam od zmysłów. Mruczałam coś o inicjacji, podawałam
szczegóły, które można było powierzyć kapłance, mającej dostęp do pilnie strzeżonej
tajemnicy. Potwierdziłam, że w trakcie obrzędów narodziłam się ponownie.
Wypływała ze mnie cała wzbierająca słabość.
Potem wyznałam swoją winę. Przyznałam się, że dość wcześnie porzuciłam kult Izydy,
że w ostatnich latach brałam udział tylko w publicznych procesjach nad morze, podczas
których bogini błogosławiła statki. Izyda, bogini żeglugi. Nie odznaczałam się pobożnością.
Nie uczyniłam nic, gdy krzyżowano kapłanów Izydy, lecz tak jak inni wyrażałam swe
zdanie po cichu za plecami cesarza. Zgadzałam się z Rzymianami, którzy uważali Tyberiusza
za potwora, ale nikt z nas nie protestował głośno w obronie bogini. Ojciec kazał mi zachować
milczenie. Usłuchałam. On również nakazał mi żyć.
Odwróciłam się i zsunęłam z sofy na posadzkę. Nie wiem, po co. Przycisnęłam policzek
do zimnej płyty. Chłód sprawił mi przyjemność. Byłam obłąkana, lecz potrafiłam nad tym
zapanować. Leżałam z szeroko otwartymi oczami.
Wiedziałam jedno: chciałam wydostać się z tej świątyni! Nie podobało mi się tutaj. Tak,
to był bardzo niedobry pomysł.
Nagle nieznośna stała się myśl, że obnażyłam się przed tą kobietą, zupełnie mi nie
znaną. Powracała atmosfera snów o krwi.
Otwarłam oczy. Kapłanka pochylała się nade mną. Ujrzałam łkającą Królową ze snów.
Zamknęłam oczy.
- Bądź spokojna - rzekła wyuczonym, wyrachowanym tonem. - Nie dopuściłaś się
niczego złego.
Zakrawało na absurd, że taki konkretny, materialny głos wydobywa się z pomalowanej
postaci.
- Po pierwsze - ciągnęła kapłanka - musisz uświadomić sobie, iż Matka Izyda wszystko
wybacza. To Matka Miłosierdzia. Z twych słów wynika, że doznałaś inicjacji pełniejszej niż
większość wyznawców. Długo pościłaś. Kąpałaś się w świętej krwi byka. Najprawdopodobniej
piłaś napój. W snach ujrzałaś swe odrodzenie.
- Tak - potwierdziłam, pragnąc ożywić dawną ekstazę, bezcenny dar wiary. - Tak.
Widziałam gwiazdy i wielkie, ukwiecone łąki…
Nic z tego. Bałam się tej kobiety i chciałam się stamtąd wydostać. Wrócę do domu,
wyznam wszystko Flawiuszowi i wypłaczę się w jego objęciach.
- Nie jestem pobożna z natury - wyznałam. - Byłam młoda. Odpowiadała mi swoboda
kobiet, które tam chodziły, które spały, z kim im się podobało. Polubiłam rzymskie
prostytutki, właścicielki przybytków rozkoszy; podobały mi się kobiety, które myślały
samodzielnie i śledziły bieg wydarzeń w imperium.
- Tutaj również znajdziesz takie towarzystwo - odparła kapłanka bez zmrużenia powiek.
- I nie obawiaj się, że twe dawne związki ze świątynią spowodowały upadek rodziny. Mamy
dużo informacji potwierdzających, że Tyberiusz po zburzeniu świątyni nie prześladował
dobrze urodzonych. Jak zwykle najbardziej cierpią nędzarze: ulicznica i prosty tkacz, golarz,
murarz. Żadna szlachetna rodzina nie doznała prześladowań ze względu na Izydę. Wiesz o
tym. Część kobiet uciekła do Aleksandrii, ponieważ nie chciała zrezygnować z kultu, lecz nic
im nie groziło.
Nadchodziły sny.
- Matko Boga - szepnęłam.
Kapłanka nie ustawała:
- Tak jak Matka Izyda padłaś ofiarą tragedii. Toteż, wzorem bogini, musisz zaczerpnąć
sił i iść dalej sama, tak jak Matka Izyda po zamordowaniu jej Ozyrysa. Kto jej dopomógł, gdy
szukała w całym Egipcie ciała męża? Wędrowała sama. To największa ze wszystkich bogiń.
Gdy odzyskała ciało Ozyrysa i nie znalazła żadnego organu rozrodczego, którym mogłaby się
zapłodnić, wydobyła nasienie wprost z jego ducha. Tym sposobem bóg Horus narodził się z
kobiety i boga. To potęga Izydy odnalazła ducha w zmarłym. Sama Izyda przechytrzyła boga
Ra, który wyjawił jej swoje imię.
Wszystkie elementy starej opowieści się zgadzały.
Odwróciłam głowę. Nie mogłam patrzeć na ozdobione oblicze kapłanki. Z pewnością
czuła mój wstręt. Nie wolno jej obrazić. Miała dobre zamiary. To nie jej wina, że mym oczom
jawiła się jako potwór. Po co tu przyszłam, do kroćset demonów?!
Leżałam oszołomiona. W komnacie panował łagodny, złocisty blask, wpadający przede
wszystkim przez troje drzwi w egipskim stylu, zwężających się ku szczytowi; pozwoliłam, by
światło zamgliło obraz. Poprosiłam je o to.
Uczułam dotyk dłoni kapłanki. Jedwabiste ciepło. Uroczy dotyk, istna słodycz.
- Czy wierzysz w to wszystko? - wyszeptałam ni stąd, ni zowąd.
Nie zwróciła na to pytanie najmniejszej uwagi. Pomalowana maska starczała za
wyznanie wiary.
- Musisz być jak Matka Izyda. Samodzielna. Nie ciąży na tobie zadanie odnalezienia
utraconego męża ani ojca. Jesteś wolna. Wedle woli przyjmuj mężczyzn w miłosne objęcia.
Należysz tylko do Matki Izydy. Pamiętaj: to bogini kochająca, przebaczająca, bogini o
nieskończonej wyrozumiałości, bo ona też cierpiała!
- - Cierpiała! - westchnęłam. Jęknęłam, co zdarzało mi się w całym życiu niezmiernie
rzadko. Ale ujrzałam łkającą Królową ze snów przywiązaną do tronu. - Posłuchaj opowieści o
moich snach - zaczęłam - a potem wytłumacz mi, o co w nich chodzi. - Zdawałam sobie
sprawę, że mój głos robi wrażenie gniewnego. Było mi przykro. - Sny te nie biorą się z wina lub
napojów ani z długiego czuwania, które wypacza duszę.
Po czym opowiedziałam jej o snach z krwią, snach o starożytnym Egipcie, w których
piłam krew - o ołtarzu, świątyni, pustyni, wschodzącym słońcu.
- Amon Ra! - powiedziałam. Tak brzmiało egipskie imię boga słońca, którego, o ile
wiem, nigdy nie wypowiedziałam. - Tak, Izyda go przechytrzyła i objawił swoje imię, lecz zabił
mnie i piłam krew. Słyszysz mnie? Należałam do spragnionego boga!
- Nie! - odparła siedząca w bezruchu kapłanka. Zamyśliła się na dłuższą chwilę.
Wyglądała na poruszoną, co napełniło mnie z kolei jeszcze większym przerażeniem.
- Czy znasz starożytne pismo obrazkowe Egipcjan? - spytała.
- Nie.
Wtedy podjęła już spokojniejszym i pewniejszym tonem:
- Mówisz o bardzo starych podaniach, zagubionych w dziejach naszego kultu Izydy i
Ozyrysa i wspominających, że dawno temu bogowie rzeczywiście przyjmowali krew swoich
ofiar. Mamy tu zwoje, które o tym mówią, ale odczytać potrafi je tylko jeden…
Głos zamarł jej w krtani.
- Kto taki? - Wsparłam się na łokciach. Zorientowałam się, że rozplatały mi się
warkocze. Dobrze. Rozpuszczone włosy wydawały się czyste. Przeczesałam je obiema rękami.
Jak mogła czuć się kapłanka ukryta pod grobowcem z farby i peruki?
- Powiedz, kim jest ten, kto potrafi odczytać starożytne podania? Mów!
- To złe opowieści - odparła - o tym, że Izyda i Ozyrys trwają jeszcze gdzieś w
materialnej postaci, pijąc krew. - Jej twarz wyrażała odrazę. - Ale to nie jest zgodne z naszym
wyznaniem! Nie składamy żadnych ofiar z ludzi! Egipt był stary i mądry jeszcze przed
narodzinami Rzymu!
Kogo starała się przekonać? Mnie?
- Nigdy przedtem nie zdarzał mi się ciąg takich snów na ten sam temat.
Coraz bardziej ponosiły ją emocje:
- Nasza Matka Izyda nie lubi krwi. Pokonała śmierć i ustanowiła swego męża Ozyrysa
Królem Umarłych, lecz dla nas jest samym życiem. To nie ona wywołała w tobie sny.
- Prawdopodobnie nie! Zgadzam się z tobą. Ale jeśli nie ona, to kto? Skąd się wzięły?
Czemu prześladowały mnie na morzu? Kim jest ten, kto potrafi odczytać stare pisma?
Była wstrząśnięta. Puściła mnie i odwróciła głowę. Ze względu na czarne linie jej oczy
nabrały złudnego wyrazu zapalczywości.
- Możliwe, że w dzieciństwie słyszałaś jakąś starożytną historię, być może z ust jakiegoś
egipskiego kapłana. Zapomniałaś o niej, a teraz wybuchnęła płomieniem w twym
schorowanym umyśle. Karmi się ogniem, do którego nie ma żadnych praw - śmiercią twojego
ojca.
- Tak, być może, mam taką nadzieję, ale nigdy nie znałam żadnego starego Egipcjanina.
Kapłani w świątyni byli Rzymianami. Czy w snach daje się dostrzec jakiś logiczny układ
zdarzeń? Dlaczego Królowa płacze? Czemu słońce mnie zabija? Królowa została skuta
okowami, jest uwięziona. Ona cierpi męki!
- Dosyć. - Kapłanka się trzęsła. Przytuliła mnie, jak gdyby to ona mnie potrzebowała.
Uczułam dotyk sztywnego płótna i gęstych włosów peruki, pod nimi pospieszne walenie serca.
- Zostałaś opętana przez demona, którego możemy wypędzić!
- orzekła. - Być może demon zdołał się w ciebie wedrzeć, gdy ujrzałaś, jak mordują ojca
przy domowym ognisku.
- Naprawdę sądzisz, że to możliwe?
- Posłuchaj - powiedziała już spokojnie, całkiem jak tamte kobiety na zewnątrz - udaj
się teraz do łaźni, nałóż świeże szaty. Ile pieniędzy możesz mi dać? Jeśli nic, sami pokryjemy
wszystkie koszty. Niczego nam tu nie brakuje.
- Mam mnóstwo pieniędzy. Nie zależy mi na nich - mówiłam, wyjmując zza pasa
sakiewkę.
- Zajmę się wszystkim. Potrzebne ci nowe szaty. Ten jedwab jest zbyt delikatny.
- Zauważyłam!
- Mantyla podarta. Włosy nie uczesane. Wysypałam kilkanaście złotych monet, więcej
niż zapłaciłam za Flawiusza.
Zdumiała się, lecz błyskawicznie to ukryła. Nagle wpiła we mnie oczy, a jej malowana
maska przybrała żywszy wyraz: zmarszczyła czoło. Myślałam, że lada chwila pęknie.
Zdawało mi siei że się rozpłacze. Zaczynałam dochodzić do wprawy w doprowadzaniu
ludzi do płaczu. Płakały Mia i Lia. Tak samo Flawiusz. A teraz ta kapłanka. Królowa ze snu też
płakała!
Zaśmiałam się jak szalona, odchyliłam głowę, lecz wtedy zobaczyłam Królową! Zjawiła
się w odległym, rozedrganym wspomnieniu i jej widok napełnił mnie takim żalem, że sama
gotowa byłam się rozpłakać. Moja kpina równała się bluźnierstwu. Oszukiwałam samą siebie.
- Weź złoto na potrzeby świątyni - powiedziałam. - Taka jest wola Izydy. Ona nie
pragnie krwi. Nie! Nie! Żadnej krwi!
Pomogła mi wstać. Zastygłam bez ruchu.
- We śnie widać, że ona płacze. Nie podoba jej się picie krwi, protestuje, oponuje. Ona
sama nie pragnie krwi!
Zdezorientowana przez chwilę kapłanka kiwnęła głową:
- Tak, to zrozumiałe, prawda?
- Ja również buntuję się i cierpię - oświadczyłam.
- Tak, chodź. - Wiodła mnie przez wysokie, grube drzwi. Zostawiła pod opieką
świątynnych niewolników. Czułam ulgę. I znużenie.
Zaprowadzono mnie do ceremonialnej łaźni, gdzie świątynne służące oczyściły mnie i
starannie ubrały.
Co za rozkosz, gdy ktoś robi to za mnie i tak jak trzeba.
Przez chwilę myślałam bezradna, że przystroją mnie w białe falbany i czarne warkocze,
wybrały jednak strój rzymski.
Fryzura składała się z porządnego kręgu, który nie miał się rozsypać, twarz okalały
liczne kędziory.
Odzież, którą dostałam, była nowa i wykonana z delikatnego płótna. Na obrąbkach
wyszyto kwiaty. Ta precyzyjna, miniaturowa ozdoba zdawała się cenniejsza od złota.
Z pewnością sprawiła mi więcej radości niż ono.
Czułam takie zmęczenie! I tyle wdzięczności.
Następnie dziewczęta umalowały mi twarz z biegłością, o której osiągnięciu mogłam
tylko marzyć, w stylu bardziej egipskim, aż wzdrygnęłam się na swój widok w zwierciadle. Nie
był to pełny makijaż kapłanki, ale oczy podkreślono czarnymi liniami.
- Jak śmiem narzekać? - wyszeptałam. Odstawiłam zwierciadło. Na szczęście nie
musimy się oglądać. W wielkiej hali świątyni zjawiłam się już jako przyzwoita Rzymianka o
twarzy pokrytej ekstrawagancką wschodnią maską. Widok w Antiochii pospolity.
Kapłankę zastałam w towarzystwie dwóch innych, równie oficjalnie odzianych kobiet,
oraz kapłana z takim samym, staro - egipskim nakryciem głowy, bez peruki, za to w kapturze
w pasy. Tunikę miał krótką, plisowaną. Odwrócił się i wbił we mnie wzrok.
Ogarnął mnie lęk. Przygważdżający lęk. Umykaj stąd! Ofiara nie ma znaczenia, niech
złożą ją za ciebie. Do domu. Flawiusz czeka. Już!
Stałam jak sparaliżowana. Pozwoliłam kapłanowi odciągnąć się na bok.
- Uważaj - zaczął łagodnie. - Zaprowadzę cię teraz do świętego miejsca. Będziesz mogła
pomówić z Matką, ale po wyjściu musisz natychmiast przyjść do mnie! Nie wychodź, zanim się
ze mną nie rozmówisz. Musisz przyrzec, że będziesz tu przychodzić co dzień, a jeśli sny będą
się powtarzać, będziesz je nam opowiadać. Jest ktoś, komu trzeba je opowiedzieć, chyba że
przedtem bogini wypędzi je z twej duszy.
- Oczywiście, opowiem je każdemu, kto może mi pomóc. Nie cierpię tych snów. Ale
czemu jesteś taki niespokojny? Boisz się mnie?
Potrząsnął głową przecząco.
- Nie lękam się ciebie, choć muszę ci coś wyznać. Chcę porozmawiać z tobą dzisiaj albo
jutro. Muszę z tobą pomówić. Teraz idź do Matki, a potem przyjdź do mnie.
Zaprowadzili mnie do sanktuarium; przed świętym miejscem wisiały białe, płócienne
zasłony. Ujrzałam swą ofiarę: wielką girlandę wonnych kwiatów i ciepły bochenek chleba.
Uklękłam. Niewidoczne ręce odsunęły zasłony i zostałam na klęczkach sama wobec Regina
Coeli, Królowej Nieba.
Kolejny wstrząs.
Miałam przed sobą starożytny egipski posąg Izydy, wyrzeźbiony z czarnego bazaltu.
Włosy tworzyły długą, wąską fryzurę, zaczesaną za uszy. Między rogami na głowie miała wielki
krąg. Obnażone piersi. Na kolanach siedział dorosły faraon, jej syn Horus. Podawała mu do
ssania lewą pierś.
Ogarnęła mnie rozpacz. Ten wizerunek nic dla mnie nie znaczył! Próżno szukałam w
nim natury Izydy.
- Czy to ty zesłałaś na mnie sny, Matko? - wyszeptałam. Położyłam kwiaty.
Przełamałam chleb.
Z pogodnego, starożytnego posągu nie dochodził żaden dźwięk.
Rzuciłam się na podłogę, wyciągając ręce przed siebie. Usiłowałam odnaleźć w głębi
duszy słowa: Godzę się, wierzę, jestem twoja, potrzebuję cię, potrzebuję!
Zamiast tego zapłakałam. Wszystko przepadło. Nie tylko Rzym i rodzina, lecz także
Izyda. Ta bogini stanowiła wcielenie wiary innego ludu, innego narodu.
Bardzo powoli ogarniał mnie spokój.
No tak, myślałam. Kult Matki istnieje wszędzie, we wszystkich czterech stronach
świata. Moc nadaje mu duch religii. Nie muszę zaraz całować stóp tego posągu. Nie o to
chodzi.
Powoli uniosłam głowę, przykucnęłam. Doznałam prawdziwego olśnienia. Nie potrafię
spisać go na papierze.
Wiedziałam, że wszystko, czego doświadczamy, jest symbolem czegoś innego, że rytuały
polegają na odgrywaniu innych wydarzeń. Wiedziałam, że nasze praktyczne umysły
wyprowadziły obrzędy z głębi duszy na świat, żeby nie był on kompletnie pozbawiony sensu.
A ten posąg przedstawiał miłość. Zwycięstwo miłości nad okrucieństwem. Nad
niesprawiedliwością, samotnością i potępieniem.
I tylko to jedno miało jakiekolwiek znaczenie. Spojrzałam w twarz bogini i poznałam ją.
Wpatrywałam się w małego faraona przystawionego do piersi.
- Jestem twoja! - wymówiłam chłodno.
Proste, egipskie rysy twarzy nie stanowiły przeszkody dla mojego serca; spoglądałam
na prawą rękę, którą podtrzymywała pierś.
Miłość. Ona wymaga od nas siły, wytrwałości, zgody na wszystko co nieznane.
- Odegnaj ode mnie sny, Matko Niebios - prosiłam - lub odkryj przede mną ich cel. I
drogę, jaką winnam pójść. Proszę.
Po czym wypowiedziałam starą łacińską litanię:
Tyś jest, któraś rozdzieliła Niebo i Ziemią.
Tyś jest, która wstajesz z Psią Gwiazdą.
Tyś jest, co dodajesz siły ludziom prawym.
Tyś jest, co każesz dziecku miłować rodziców.
Tyś jest, któraś się litowała nad błagalnikami.
Wierzyłam w te słowa, choć bez krzty pobożności. Wierzyłam, ponieważ pojęłam, że
kult Izydy wyzwolił w duszach kobiet i mężczyzn najlepsze myśli, do jakich byli zdolni. Do
takiej roli została powołana bogini; z takiego ducha czerpała życiowe siły.
Zagubiony fallus Ozyrysa żyje w Nilu, a Nil zapładnia pola Egiptu. Tak, to cud.
Cała rzecz polegała nie na odrzuceniu, do którego skłaniałby się Lukrecjusz, lecz
zrozumieniu sensu obrazu Izydy. Tak by wyzwolił on najlepsze części mojej duszy.
Gdy spojrzałam na piękne, białe kwiaty, pomyślałam: „W swojej mądrości, Matko,
każesz im rozkwitać”. A chodziło mi tylko o to, że świat pełen jest spraw, które należy cenić,
szanować, że przyjemność sama w sobie jest pochwałą świata - ona zaś, Izyda, była wcieleniem
tych idei, zbyt głębokich, by można nazwać je myślami.
Kochałam ją - wyraz dobroci nazwany Izydą.
Im dłużej wpatrywałam się w jej kamienne oblicze, tym mocniej utwierdzałam się w
przekonaniu, że mnie widzi. Stara sztuczka. Im dłużej klęczałam, tym wyraźniej zdawało mi
się, że do mnie mówi. Pozwalałam na to, świadoma, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
Sny oddaliły się. Przypominały zagadkę, dla której znajdzie się przecież jakieś mniej lub
bardziej idiotyczne rozwiązanie.
W przypływie szczerego zapału poczołgałam się i ucałowałam jej stopy.
Oddałam cześć.
Wyszłam odrodzona, rozpromieniona.
Sny już się więcej nie powtórzą. Był jeszcze dzień. Czułam się szczęśliwa.
Na świątynnym dziedzińcu zawarłam liczne znajomości, siedząc pod drzewami
oliwnymi, wyciągałam z tych ludzi wszystkie informacje potrzebne mi w codziennym życiu:
jak znaleźć kucharzy, fryzjerów i tym podobne. Gdzie się co kupuje.
Krótko mówiąc, nowi znajomi zaopatrzyli mnie w wiadomości konieczne do
prowadzenia bogatego domu bez armii niewolników, której nie potrzebowałam. Wystarczy mi
Flawiusz i dwójka dziewcząt. Doskonale. Wszystko inne można wynająć lub kupić.
Wreszcie, bardzo zmęczona, z głową pękającą od nowych imion i miejsc, do których
drogę należy zapamiętać, ubawiona dowcipami i historiami, jakie opowiadały te kobiety,
zachwycona swobodą, z jaką posługiwały się greką - którą zawsze bardzo lubiłam - usiadłam i
pomyślałam: „Mogę wracać do domu”.
Mogę zaczynać od nowa.
W świątyni roiło się jeszcze od ludzi. Spojrzałam na odrzwia. Gdzie był kapłan? Nic to,
wrócę jutro. Nie chciałam ożywiać snów, tego byłam pewna. Kręciło się tu mnóstwo ludzi,
przynosili kwiaty, chleb i ptaki, które miały zostać uwolnione dla bogini i ulecieć przez
wysokie okna jej sanktuarium.
Tak tu ciepło. Ściany okrywała tęcza kwiatów. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że jakieś
miejsce może dorównać urodą Toskanii, ale tutaj było naprawdę pięknie.
Wyszłam na dziedziniec, zeszłam po schodach i znalazłam się na forum.
Podeszłam do mężczyzny, który pod łukami wykładał grupie młodzieży poglądy
Diogenesa, byśmy wyrzekli się ciała i jego rozkoszy, byśmy prowadzili życie czyste, odwracając
się od zmysłów.
Wszystko zgadzało się z opisami Flawiusza, ale ten człowiek był szczery i oczytany.
Mówił o wolności wynikającej z rezygnacji. Przypadł mi do gustu. Zdawało mi się bowiem, że
taki stan osiągnęłam w świątyni: wolność wynikającą z rezygnacji.
Słuchający go chłopcy byli na to za młodzi. Ale ja wiedziałam. Polubiłam go. Miał siwe
włosy i prostą, długą tunikę. Nie okrył się ostentacyjnie łachmanami.
Natychmiast weszłam mu w słowo. Przedstawiłam zdanie Epikura, że nie dano by nam
zmysłów, gdyby nie były dobre. Czyż nie tak?
- Czy musimy odmawiać sobie wszystkiego? Spójrz na dziedziniec świątyni Izydy, na
kwiaty zdobiące jej ściany. Czyż nie jest to uczta dla oczu? Spójrz na ognistą czerwień
kwiatów! Same te kwiaty wystarczą, żeby pocieszyć człowieka w smutku. A skąd wiadomo, że
oczy są lepsze od rąk czy ust?
Młodzieńcy zwrócili się w moją stronę. Wszczęłam z kilkoma rozmowę. Jacy byli
młodzi i ładni! Stali tu długowłosi mężczyźni z Babilonu i nawet kilku dobrze urodzonych
Hebrajczyków, wszyscy z bardzo owłosionymi piersiami i rękami, jak również liczni
Rzymianie z prowincji, olśnieni mą argumentacją, że w chlebie i winie znajduje się prawda o
życiu.
- Kwiaty, gwiazdy, wino, pocałunki kochanki, to wszystko należy z pewnością do
Natury. - Byłam, rzecz jasna, rozpłomieniona, przed chwilą opuściłam świątynię, wyzbyłam
się obaw i wątpliwości. Czułam się w tej chwili niezwyciężona. Świat wydawał się odrodzony.
Nauczyciel o imieniu Marcellus wyszedł spod arkady i przywitał się ze mną.
- Ach, dostojna pani, zdumiewasz mnie - zagaił. - Od kogo nauczyłaś się wszystkiego, w
co wierzysz? Czyż nie od Lukrecjusza? A może z doświadczenia? Jesteś zapewne świadoma, że
nie wolno zachęcać ludzi do podlegania zachciankom zmysłów!
- Czy ja mówiłam coś o podleganiu? - zdziwiłam się.
- Ulegać to nie to samo, co podlegać. Znaczy to oddawać cześć. Mówię o życiu
roztropnym, o słuchaniu mądrości własnego ciała. Mówię o ostatecznej inteligencji dobroci,
radości. Skoro jesteś ciekawy, nie nauczył mnie tego Lukrecjusz. Zawsze wydawał mi się zbyt
oschły. Nauczyłam się miłości dla chwały życia od poetów w rodzaju Owidiusza. Rozległy się
oklaski chłopców.
- Od Owidiusza! - rozbrzmiało kilka krzyków.
- Wszystko to pięknie, ale pamiętajcie nie tylko o teorii, lecz również o dobrych
manierach - upomniałam stanowczo.
Kolejna owacja. Następnie kilku młodzieńców zaczęło recytować wersy z
Owidiuszowych Metamorfoz.
- Cudownie - oświadczyłam. - Ilu was tutaj stoi? Piętnastu. Zapraszam wszystkich do
siebie na wieczerzę. Za pięć dni, wszystkich. Potrzebny mi jest czas na przygotowania.
Chciałabym pokazać wam trochę książek. Obiecuję udowodnić, co wyśmienita uczta potrafi
zrobić z duszą!
Zaproszenie zostało przyjęte salwami śmiechu. Podałam adres domu.
- Jestem wdową. Mam na imię Pandora. Zapraszam was, jak nakazują dobre obyczaje,
uczta czeka. Nie spodziewajcie się tancerzy, bo pod mym dachem ich nie znajdziecie.
Spodziewajcie się pysznego jedzenia. Poezji. Który potrafi śpiewać Homera? Naprawdę
śpiewać? Kto zaśpiewa coś z pamięci?!
Śmiech, rubaszne okrzyki. Tryumf. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy znali
Homera i przyjęli zaproszenie. Ktoś wspomniał o innej zamieszkałej w Antiochii Rzymiance,
która nie ucieszy się na wieść o konkurencji.
- Bzdura - odparował inny - przy jej stole jest zawsze pełno gości. Pani, czy mogę
ucałować twą dłoń?
- Powiedzcie, kto to jest, muszę ją zaprosić. Chcę ją poznać i czegoś się od niej nauczyć.
Nauczyciel uśmiechał się. Wsunęłam mu do ręki trochę pieniędzy.
Zapadał zmierzch. Westchnęłam. Popatrzyłam na wschodzące gwiazdy barwnego
wieczoru, który poprzedza ciemność.
Przyjęłam skromne pocałunki chłopców i potwierdziłam zaproszenie.
Ale coś się zmieniło. Coś nieznacznego jak mrugnięcie oka. Ach, malowane oko.
Być może chodziło tylko o okropny całun nadchodzącego półmroku.
Poczułam dreszcz. „To ja cię wezwałam”. Kto tak mówił? „Strzeż się, bo nie pozwolę,
żeby mi cię wykradziono”.
Oniemiałam. Ściskałam dłoń nauczyciela. Mówił o życiu umiarkowanym.
- Spójrz na mą prostą tunikę - powiedział. - Ci chłopcy mają tyle pieniędzy. Bogactwo
może ich zdeprawować.
Młodzieńcy zaoponowali.
Wszystko dochodziło do mnie jakby z oddali. Próbowałam się skupić. Błądziłam
wzrokiem. Skąd dobiegał ten głos? Kto mnie wezwał i kto będzie próbował wykraść?
Wtem, ku swemu milczącemu zdumieniu, dostrzegłam mężczyznę w todze zakrywającej
mu głowę, który mnie obserwował. Natychmiast poznałam go po oczach i czole. Rozpoznałam
chód, gdy się powoli oddalał.
Mój najmłodszy brat, Lucjusz, którym gardziłam. Z całą pewnością. I jak chytrze skrył
się w cieniu.
Znałam go. Lucjusz. Czekał na końcu długiego portyku.
Stałam jak przykuta do ziemi, a robiło się ciemno. Zniknęli wszyscy kupcy, których
stragany są czynne tylko za dnia. Z gospod wynoszono latarnie i pochodnie. Otwarta była
jeszcze jedna księgarnia wystawiająca w blasku lamp mnóstwo ksiąg.
Lucjusz - tak pogardzany najmłodszy brat - nie przybiegł ze łzami na powitanie, tylko
czaił się w mroku. Dlaczego?
Obawiałam się odpowiedzi.
Tymczasem chłopcy błagali, żebym poszła z nimi do pobliskiej winiarni, uroczego
zakątka. Kłócili się, kto zapłaci za mą wieczerzę.
Pomyśl tylko, Pandoro. To urocze zaproszenie stanowi próbę określenia granic, do
jakich zdolna jesteś posunąć swą zuchwałość i swobodę. A nie powinnam chodzić do
pospolitej gospody z małymi chłopcami! Za chwilę zostanę sama.
Na forum zapadała cisza. Przed świątyniami paliły się ognie. Jednak obszar mroku
rozszerzał się. Człowiek w todze czekał.
- Nie, muszę już iść. - Myślałam zrozpaczona, kto poniesie przede mną pochodnię. Czy
odważę się poprosić tych młodzieńców, by odprowadzili mnie do domu? Widziałam wokół
nich niewolników, niektórzy zapalali już lampy i pochodnie.
Ze świątyni Izydy dobiegły śpiewy.
„To ja cię wezwałem. Strzeż się… mnie i moich zamysłów!”
- Czyste szaleństwo - mruknęłam, żegnając się z młodzieńcami, którzy zbierali się już
do odejścia grupkami po dwóch, trzech. Zmusiłam się do uśmiechu i kilku miłych słów.
Obrzuciłam wzrokiem odległą sylwetkę Lucjusza, który przycupnął na krańcu portyku
przed zamkniętymi na noc drzwiami. Sama jego postawa sugerowała skrytość i tchórzostwo.
Ni stąd, ni zowąd poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Natychmiast ją strąciłam, chcąc
ukrócić nadmierną poufałość, wtedy usłyszałam męski szept:
- Kapłan świątyni błaga o powrót, pani. Pragnie z tobą porozmawiać. Nie chciał, żebyś
odchodziła bez spotkania z nim.
Odwróciłam się i ujrzałam kapłana w egipskim nakryciu głowy, w nieskazitelnie
białych, płóciennych szatach i z medalionem bogini na szyi.
Dzięki niech będą bogom.
Nie zdążyłam jednak opanować się ani odpowiedzieć, gdy stanął przed nami kolejny
człowiek, zamaszyście stawiający nogę z kości słoniowej. Towarzyszyli mu ludzie z dwoma
pochodniami. Otoczyło nas ciepłe światło.
- Czy moja pani pragnie porozmawiać z tym kapłanem? - spytał.
Flawiusz wysłuchał mych poleceń. Ubrał się, jak przystało na rzymskiego arystokratę, w
długą tunikę i luźną pelerynę. Jako niewolnik nie mógł włożyć togi. Czyste, utrefione włosy
niczym nie ustępowały fryzurom ludzi wolnych. Lśnił czystością, biła od niego pewność siebie.
W pobliżu kręcił się jeszcze Marcellus, filozof - nauczyciel.
- Pandoro, wielce dostojna pani, zapewniam, że w tawernie, dokąd zapraszali cię
młodzieńcy, może jeszcze narodzić się Platon lub Arystoteles, nie jest to jednak odpowiednie
dla ciebie miejsce.
- Wiem - odparłam. - Nie martw się. Nauczyciel ostrożnie przyjrzał się kapłanowi i
przystojnemu Flawiuszowi. Objęłam Flawiusza w pasie.
- To mój sługa, który powita was, gdy zjawicie się na wieczerzy. Dziękuję, że pozwoliłeś
przerwać sobie wykład. Dobry z ciebie człowiek.
Nauczyciel zesztywniał, po czym nachylił się w moją stronę.
- Tam pod portykiem jest jakiś mężczyzna; nie patrz na niego teraz, ale na przyszłość
będzie ci potrzeba więcej niewolników. To skłócone, niebezpieczne miasto.
- Tak, czyli ty także go widzisz. I jego wspaniałą togę, znak arystokratycznego
urodzenia!
- Robi się ciemno - odezwał się Flawiusz. - Wezmę więcej pochodni i lektykę. Tędy.
Podziękował nauczycielowi, który oddalił się z ociąganiem. Kapłan czekał. Flawiusz dał
znak dwóm nosicielom pochodni, którzy podbiegli do nas. Byliśmy rzęsiście oświetleni.
Zwróciłam się do kapłana:
- Zjawię się zaraz w świątyni, lecz najpierw muszę rozmówić się z tamtym człowiekiem.
Człowiekiem w cieniu. - Ostentacyjnie wskazałam ręką kierunek. Stałam w potokach światła,
jak gdybym była na scenie.
Zobaczyłam, że odległa postać kuli się, jakby chciała wtopić się w ścianę.
- Dlaczego? - spytał Flawiusz z pokorą godną rzymskiego senatora. - Ten człowiek
bardzo mi się nie podoba… Ciągle się tu kręci. Nauczyciel miał rację.
- Już ja wiem swoje. - Usłyszałam echo stłumionego kobiecego śmiechu. Na bogów,
jeśli chciałam dostać się do domu, musiałam zachować zdrowy rozsądek. Rzuciłam okiem na
Flawiusza. Nie słyszał żadnego śmiechu.
Był na to tylko jeden sposób.
- Chodźcie ze mną, wy wszyscy z pochodniami - zwróciłam się do czterech mężczyzn. -
Flawiuszu, zostań tu z kapłanem i obserwuj moją rozmowę z tym człowiekiem. Ja go znam.
Przyjdźcie tylko na moje wezwanie.
- Wcale mi się to nie podoba - oznajmił Flawiusz.
- Mnie również - dołączył się kapłan. - Pani, czekamy na ciebie w świątyni, i jest u nas
dość strażników, którzy odprowadzą cię do domu.
- Nie zawiedziecie się - odparłam, lecz skierowałam się wprost ku odzianej w togę
postaci, przemierzając kolejne dziedzińce, otoczona łuną pochodni.
Mężczyzna w todze zerwał się na równe nogi, odszedł kilka kroków od muru.
Stanęłam jeszcze na otwartym placu.
Musiał się zbliżyć. Nie zamierzałam zrobić ani kroku dalej. Cztery pochodnie syczały i
pełgały na lekkim wietrze. Było nas widać na całym forum. Stanowiliśmy tu najjaśniejszy
punkt.
Mężczyzna podchodził z początku wolno, potem coraz szybciej. Światło padło na jego
twarz. Rozsadzała go wściekłość.
- Lucjuszu - wyszeptałam - widzę cię, choć nie wierzę własnym oczom.
- Ja też nie. Co ty tu robisz?
- Jak to? - Zupełnie wybił mnie z równowagi.
- Nasza rodzina popadła w niełaskę w Rzymie, a ty dajesz przedstawienie na środku
antiocheńskiego rynku. Spójrz na siebie! Umalowana, uperfumowana, z włosami lśniącymi od
olejków! Jak prostytutka.
- Lucjuszu! - zawołałam. - O czym ty myślisz, na bogów? Ojciec nie żyje! Bracia
zapewne też. Jak umknąłeś? Dlaczego nie cieszysz się na mój widok? Czemu nie zapraszasz
mnie do siebie?
- Cieszyć się! - syknął. - My się tu ukrywamy, dziwko!
- Wy? Kto? Co z Antoniuszem? Co z Florą?
- Zamordowani, Lidio, a jeżeli nie skryjesz się w jakimś cichym zakątku, gdzie nie
bywają rzymscy obywatele, też możesz pożegnać się z życiem. Jak mogłaś znaleźć się akurat
tutaj i głosić swoje filozofie! W gospodach wszyscy o tobie mówią! Do tego niewolnik ze
sztuczną nogą. Widziałem cię w południe, nie ma przez ciebie ani chwili spokoju. Niech cię
porwą demony, Lidio!
Wyraz czystej, krystalicznej nienawiści.
Znów rozległo się wyraźne echo śmiechu. Naturalnie nie słyszał go. Tylko ja słyszałam.
- Gdzie twoja żona? Chcę się z nią zobaczyć! Weź mnie do siebie!
- Nie.
- Lucjuszu, jestem twoją siostrą. Chcę zobaczyć się z bratową. Masz rację. Głupio się
zachowałam. Nie przemyślałam swojego postępowania. Jesteśmy tyle mil morskich od
Rzymu. Nie przyszło mi do głowy…
- Właśnie, Lidio, nigdy nie myślisz o niczym rozsądnym ani praktycznym. Jak zwykle.
Jesteś bezkompromisową marzycielką, a do tego idiotką.
- Co ja na to poradzę?
Otaksował wzrokiem niosących pochodnie.
Zmrużył oczy. Czułam jego nienawiść. Ojcze, obyś nie widział tego z niebios ani ze
świata podziemnego. Własny brat życzy mi śmierci!
- Tak - rzekłam - cztery pochodnie na środku forum. Na dodatek człowiek ze sztuczną
nogą i kapłan. - I cicho dodałam: - Nie zapominaj o żołnierzach przed świątynią Augusta.
Uważaj. Jak ma się żona? Muszę się z nią zobaczyć. Przyjdę potajemnie. Na pewno ucieszy się,
widząc mnie żywą, bo też kocham ją jak siostrę. Już nigdy nie podejdę do ciebie przy ludziach.
Popełniłam karygodny błąd.
- Daj spokój. Siostro! Ona nie żyje! - Znowu rozejrzał się dookoła. - Wszyscy
wymordowani. Nie rozumiesz? Odejdź ode mnie. - Odsunął się o kilka kroków, lecz
postąpiłam za nim, otaczając go światłem.
- Kto z tobą jest? Kto uciekł? Kto jeszcze przeżył?
- Priscilla - odparł. - Mieliśmy szczęście, że czmychnęliśmy.
- Co? Kochanka? Przyjechałeś tutaj z kochanką? A dzieci, czy wszystkie nie żyją?
- Oczywiście, jakże by inaczej? Dzieci nie nadają się do ucieczki. Słuchaj, Lidio, daję ci
jedną noc na wyniesienie się z tego miasta. Znalazłem tu sobie wygodną kwaterę i nie zniosę
twojej obecności. Wyjedź z Antiochii. Wszystko jedno, lądem czy morzem - byleby cię tu nie
było!
- Zostawiłeś żonę i dzieci na pewną śmierć? Przyjechałeś tutaj z Priscilla?
- A ty jak się tu znalazłaś, suko cuchnąca rują? Oczywiście nie miałaś dzieci, sławne
jałowe łono naszej rodziny!
- Spojrzał na niosących pochodnie. - Wynoście się stąd! - krzyknął.
- Nie ruszajcie się z miejsca.
Położyłam dłoń na sztylecie. Poruszyłam mantylą tak, żeby dostrzegł błysk metalu.
Wyglądał na szczerze zaskoczonego, potem zdobył się na upiorny, fałszywy uśmiech.
Odrażające!
- Lidio, nigdy w życiu nie zrobiłbym ci krzywdy - powiedział, udając obrażonego. -
Tylko martwię się o nas wszystkich. Otrzymałem wieści, że wszyscy zginęli. Co miałem robić,
wracać i ginąć bez sensu?
- Kłamiesz. I nie nazywaj mnie już więcej suką w rui, jeśli nie chcesz zostać wałachem.
Ktoś podszepnął ci, że trzeba brać nogi za pas! Albo ty nas wszystkich zdradziłeś.
Jaka szkoda, że nie miał więcej inteligencji, refleksu. Powinien był obrazić się, słysząc
te potworne oskarżenia. Tymczasem on przechylił głowę i stwierdził:
- Nie, to nieprawda. No, chodźmy. Odeślij tych ludzi, pozbądź się niewolnika i chodźmy
do mnie. Priscilla cię uwielbia.
- To kłamczyni i rozpustnica! Jaki spokój ogarnął cię po moich zarzutach! Gdzie żar, z
którym mnie przywitałeś? Oskarżyłam cię o wydanie całej rodziny w ręce delatores, o
porzucenie żony i dzieci na pastwę gwardii pretoriańskiej. Jak możesz spokojnie słuchać
takich słów?
- Czysta bzdura. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
- Cuchnie od ciebie wyrzutami sumienia. Spójrz na siebie. Powinnam cię zabić.
Cofnął się.
- Wynoś się z Antiochii! Nie obchodzi mnie, jak mnie osądzasz ani co musiałem zrobić
dla ocalenia siebie i Priscilli. Zabieraj się z Antiochii!
Mojego osądu nie dało się wyrazić słowami. Nie wydano surowszego na żadną duszę.
Wycofał się i rozpłynął w ciemności, znikając, jeszcze zanim znalazł się pod portykiem.
Nasłuchiwałam echa jego kroków.
- O nieba! - wyszeptałam. Zbierało mi się na płacz, gdy jednocześnie dłoń zaciskała się
na sztylecie.
Odwróciłam się. Kapłan i Flawiusz stali o wiele bliżej, niż im nakazałam. Byłam
zupełnie zbita z tropu. Nie wiedziałam, co począć.
- Chodźmy natychmiast do świątyni - odezwał się kapłan.
- Dobrze. Flawiuszu, chodź ze mną razem z nosicielami pochodni. Stań ze strażnikami
przed świątynią i patrz, czy gdzieś nie kręci się ten człowiek.
- Kto to jest, pani? - zapytał Flawiusz, gdy szłam przed nimi w kierunku świątyni.
Ile biło od niego majestatu! Wyglądał zupełnie jak człowiek wolny. Tunikę miał z
cienkiej wełny w złote paski, przepasaną złotym pasem i idealnie leżącą na piersiach. Nawet
noga z kości słoniowej była wypolerowana. Byłam więcej niż zadowolona, ale czy miał przy
sobie broń?
Mimo spokojnej powierzchowności strzegł mnie bardzo czujnie.
W swym nieszczęściu sama nie wiedziałam, jak odpowiedzieć na jego pytanie.
Plac przemierzało kilka lektyk niesionych na barkach biegnących niewolników i
otoczonych niewolnikami, którzy nieśli pochodnie. Nad całym tym ruchem unosiła się
delikatna łuna. Ludzie spieszyli na kolacje lub prywatne uroczystości. Coś działo się w
świątyni.
Zwróciłam się do kapłana:
- Przypilnujesz niewolnika i pochodni?
- Tak, pani.
Noc zapadła na dobre. Wiał słodki wietrzyk. Pod długimi portykami zapalono kilka
latarni. Zbliżyliśmy się do palenisk bogini.
- Teraz muszę cię zostawić - powiedziałam. - Pozwalam ci na ochronę mej własności,
jak to sam wymownie ująłeś, do śmierci. Nie ruszaj się od tych drzwi. Nie wyjdę stąd bez
ciebie. Nie zabawię tam długo. W każdym razie nie mam takiego zamiaru. Masz może nóż?
- Tak, pani, lecz nie wypróbowany. Znalazłem go w twym dobytku, a gdy zaczęło robić
się ciemno i nie wracałaś…
- Nie opowiadaj dziejów świata - przerwałam. - Postąpiłeś słusznie. Prawdopodobnie
zawsze będziesz tak postępował.
Odwróciłam się tyłem do placu i powiedziałam:
- Pokaż. Poznam, czy jest ostry, czy służy tylko do ozdoby. Gdy wyjął nóż z pochwy na
przedramieniu, dotknęłam go palcem, z którego pociekła krew. Oddałam mu sztylet. Należał
do ojca. Tak więc ojciec zapakował do kufrów zarówno swój majątek, jak i broń, bylebym tylko
przeżyła!
Wymieniliśmy z Flawiuszem ostatnie, powolne spojrzenie.
Kapłan coraz bardziej się niecierpliwił.
- Wejdźmy już, pani.
Wprowadził mnie przez wysokie odrzwia do wnętrza, gdzie znalazłam się w
towarzystwie kapłanek i kapłana, których poznałam po południu.
- Czy chcesz ode mnie czegoś? - spytałam. Zdyszałam się. Robiło mi się słabo. - Mam na
głowie dużo spraw. Czy to nie może poczekać?
- Nie, pani, nie może! - pospiesznie zapewnił kapłan. Poczułam przeszywający dreszcz,
jak gdyby ktoś mnie obserwował. W głębokich cieniach świątyni mogło się kryć wiele
tajemnic.
- Dobrze - zgodziłam się. - Chodzi o te okropne sny, prawda?
- Tak - powiedział kapłan - choć nie tylko.
6
Przeszliśmy do innej komnaty, w której paliło się jedno, przyćmione światło.
Pełgający płomień nie stanowił dobrego oświetlenia, tak że nie widziałam twarzy
innych kapłanów i kapłanek. Orientalna ścianka z rzeźbionej kości słoniowej oddzielała koniec
pomieszczenia i byłam pewna, że ktoś stoi za nią ukryty.
Jednak wszyscy tu zgromadzeni emanowali tylko łagodnością. Rozejrzałam się.
Spotkanie z bratem przejęło mnie taką żałością, że nie znalazłam w sobie żadnych uprzejmych
słów.
- Musicie mi wybaczyć - zaczęłam - ale pewna potworna sprawa zmusza mnie do
pośpiechu. - Zaczynałam obawiać się o Flawiusza. - Proszę, wyślijcie na zewnątrz więcej
strażników, żeby bronili mego niewolnika.
- Jak każesz, pani - odparł kapłan, którego znałam. - Prosimy, usiądź i opowiedz raz
jeszcze swą historię.
- Kto tam jest? - wskazałam na przesłonę. - Dlaczego się tam kryje? - Zachowywałam
się bardzo nieuprzejmie i bez szacunku, lecz czułam narastający niepokój.
- To jeden z naszych najpobożniejszych wyznawców - odparł kapłan, który przedtem
zaprowadził mnie do sanktuarium Izydy. - Często przychodzi modlić się w nocy i hojnie łoży
na świątynię. Chce tylko usłyszeć, co mamy do powiedzenia.
Niespodziewanie wpadłam w szał na myśl, że zawiedli moje zaufanie. Nie wyjawiłam im
swojego rzymskiego imienia, opowiedziałam jedynie o ostatnich wypadkach, ale świątynia
była miejscem świętym.
Bardzo stropili się w swej łagodności.
Zza przesłony wyszła postać w todze, o wiele wyższa od mego brata, bardzo wysoka.
Toga była ciemna, lecz klasycznego kroju. Twarz obcego ukryta była za materią. Widziałam
jedynie usta.
Szepnął:
- Nie bój się. Po południu opowiedziałaś kapłanom i kapłankom o snach krwi.
- Uczyniłam to w zaufaniu! - zawołałam oburzona. Nabierałam podejrzeń, gdyż
opowiedziałam tym ludziom znacznie więcej.
Starałam przyjrzeć się postaci. Dostrzegałam w niej coś wyraźnie znajomego - głos, a
raczej szept… jeszcze coś.
- Pani - odezwała się kapłanka, która wcześniej dodała mi tyle otuchy - opowiadałaś mi
o starożytnym, legendarnym kulcie, któremu się sprzeciwiamy i który potępiamy. Kult naszej
Ukochanej Matki, który wiązał się niegdyś z ofiarami krwi. Mówiłam, że odżegnujemy się od
takich spraw. I tak jest.
- Jednak - stwierdził kapłan - krąży po Antiochii ktoś, kto wypija ludzką krew z ofiar,
które umierają. Następnie przed świtem zostawia ciała na stopniach naszej świątyni. -
Westchnął. - Pandoro, powierzam ci oto wielką tajemnicę.
Całkowicie zapomniałam o swoim złym bracie. Czułam na karku cuchnący oddech
gończego psa snów. Próbowałam się opanować. Przypomniał mi się głos w głowie: „To ja cię
wezwałem”. Kobiecy śmiech.
- Nie, to śmiech kobiety - wymamrotałam.
- Pandoro?
- Mówicie, że po Antiochii krąży ktoś, kto pije ludzką krew.
- Nocą. Nie znosi światła dziennego - dodał kapłan. Ujrzałam sen, wschód słońca,
świadomość, że zginęłabym od jego promieni.
- Mówisz, że pijący krew, których widziałam we śnie, istnieją? - spytałam. - I jeden z
nich tu jest?
- Ktoś chce przekonać nas, że w starych podaniach jest ziarno prawdy, ale nie wiemy
kto. Patrzymy krzywo na władze rzymskie. Wiesz, co stało się w Rzymie. Opowiadasz o snach,
w których promienie słońca cię zabijały, w których piłaś krew. Pani, nie zawiodłem twego
zaufania. Ten człowiek - wskazał wysokiego mężczyznę - umie odczytać starożytne pismo.
Czytał podania. Twoje opowieści są z nimi zgodne.
- Słabo mi - powiedziałam. - Dajcie mi krzesło. Muszę wystrzegać się wrogów.
- Ochronię cię przed nimi - oznajmił tajemniczy mężczyzna w todze.
- Jak to? Nie wiesz nawet, kim są. Spod togi wydobył się niemy głos:
„Twój brat Lucjusz wydał całą rodzinę. Zrobił to z zazdrości wobec Antoniusza.
Sprzedał wszystkich dełatores za gwarantowaną cenę, równą jednej trzeciej rodzinnego
majątku, i wyjechał, zanim rozpoczęła się masakra. Działał w porozumieniu z Sejanem z
gwardii pretoriańskiej. Chce cię zabić”.
Byłam wstrząśnięta, ale nie mogłam poddać się tak od razu.
„Przemawiasz jak kobieta - odparłam cicho. - Wprost do mych myśli. Zupełnie jak
kobieta, która mówiła w mej głowie: »To ja cię wezwałam«„.
Wyczułam, że nim wstrząsnęłam, ale sama też opadłam na krzesło, jak gdyby zadano
mi śmiertelny cios. Czyli ten człowiek wiedział wszystko na nasz temat. Lucjusz nas zdradził, a
on o tym wiedział.
„Kim jesteś? - rzuciłam wysokiemu mężczyźnie, który umiał czytać w myślach. -
Czarodziejem?”
Bez odpowiedzi.
Kapłan i kapłanka, nie słysząc naszej rozmowy bez słów, ciągnęli swoją:
- Ten pijący krew, Pandoro, porzuca przed świtem ofiary na stopniach świątyni. Na
ciałach wypisuje ich krwią jakieś staroegipskie imię. Gdyby rząd się o tym dowiedział, mógłby
pociągnąć nas do odpowiedzialności. Nasz kult nie polega na niczym takim.
- Zechcesz opowiedzieć nam - i naszemu przyjacielowi - raz jeszcze o swoich snach?
Musimy chronić kult Izydy. Nie wierzyliśmy w te stare podania… dopóki nie zjawił się tamten
i nie zaczął zabijać, po czym na ląd wysiadła piękna Rzymianka, która opowiedziała o
podobnych zdarzeniach, rozgrywających się w jej snach.
- Co za imię wypisuje na ofiarach? - zapytałam. - Ten pijący krew. Izydy?
- Nic nie znaczące, zakazane, starożytne. Jedno z dawnych imion Izydy, nigdy przez nas
nie używane.
- Jakie?
Żadne z nich, włącznie z milczącym, nie odpowiadało.
W ciszy pomyślałam o Lucjuszu i zebrało mi się na płacz. Potem ogarnęła mnie
nienawiść, głęboka nienawiść, taka jak na forum, gdy zobaczyłam jego tchórzliwą furię.
Zdradził całą rodzinę. Słabość jest niebezpieczną cechą. Antoniusz i ojciec byli tacy silni.
- Pandoro - odezwał się kapłan - powiedz, czy wiadomo ci coś o tej istocie z Antiochii?
Czy ci się śniła?
Myślałam o snach. Starałam się udzielić precyzyjnej odpowiedzi na to, co mówili mi ci
ludzie ze świątyni. Odezwał się wysoki, chłodny Rzymianin:
- Pani Pandora nie wie nic o naszym pijącym krew wrogu. Mówi prawdę. Zna tylko sny,
w których nie padały żadne imiona. Ogląda w nich wcześniejszą epokę dziejów Egiptu.
- Wielkie dzięki, dostojny panie! - zawołałam rozjuszona. - Jakim to sposobem
wyciągnąłeś te wnioski?
- Odczytując twe myśli - odparł niewzruszony Rzymianin. - - Podobnie jak wtedy, gdy
mówiłem o zagrażających ci ludziach. Będę cię chronił przed bratem.
- Proszę bardzo! Może lepiej sama bym się tym zajęła? To do mnie należy wyrównanie z
nim rachunków. Ale zostawmy moje osobiste nieszczęścia. A ty wytłumacz mi, o genialny,
dlaczego śnią mi się takie rzeczy? Użyj jakiejś pożytecznej magii. Bo widzisz, człowiek o twoich
umiejętnościach powinien zatrudnić się w sądzie i wyręczać sędziów w rozstrzyganiu spraw.
Czemu nie zostaniesz doradcą cesarza Tyberiusza?
Czułam, naprawdę czułam zmieszanie w sercu skrytego Rzymianina. I znowu tknęło
mnie, że ja go skądś znam. Naturalnie nie pierwszy raz spotykałam się z czarną magią,
astrologią i wyroczniami, ale ten człowiek wymieniał konkretne imiona - Lucjusz, Antoniusz.
Zdumiewający wyczyn.
- Objaw mi, o tajemniczy, do jakiego stopnia moje sny odpowiadają temu, co czytałeś w
starych pismach? A czy ten, który krąży po Antiochii i pije krew, jest śmiertelnikiem?
Milczenie.
Wytężałam wzrok, żeby ujrzeć Rzymianina wyraźniej, lecz bezskutecznie. Zanurzył się
głębiej w mrok. Czułam, że puszczają mi nerwy. Chciałam zabić Lucjusza; nie miałam innego
wyjścia.
Rzymianin oznajmił cicho:
- - Ona nie wie nic o pijącym krew. Powiedzcie, co wy o nim wiecie - bo istnieje
możliwość, że to on zsyła na nią sny.
Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Kobiecy głos tak wyraźnie rozbrzmiewał mi przedtem
w głowie: „To ja cię wezwałam”.
To dezorientowało Rzymianina; wyczuwałam jego zmieszanie w postaci nieznacznego
drgania powietrza.
- Widzieliśmy go - zaczął kapłan. - Pilnujemy go, żeby móc na czas zabrać tych
nieszczęśników sprzed wrót świątyni, tak aby nikt nie mógł obwinie nas o te czyny. Jest
poparzony, poparzony na całym ciele, sczerniały. To nie może być człowiek. To stary bóg,
spalony niczym w jakimś piekle.
- Amon Ra - stwierdziłam. - Ale dlaczego on jeszcze żyje? Ja w snach umieram.
- Ach, to przerażający widok - odezwała się nagle kapłanka, jak gdyby nie mogła się już
powstrzymać. - To nie może być człowiek. Przez poczerniałą skórę prześwitują kości. Jest
słaby, tak samo jak ofiary. Ledwie trzyma się na nogach, a jednak potrafi wyssać krew z
okaleczonych dusz, do których się przypina. Odpełza w ciemność, jakby nie miał sił iść prosto.
Kapłan niecierpliwił się.
- Ale żyje - oznajmił. - Bóg, człowiek czy demon, jest żywy, a krew z jakiegoś słabeusza
dodaje mu nieco sił. Jest jakby wzięty wprost ze starożytnych legend, które ci się śniły. Ma
długie włosy, jak starzy Egipcjanie. Oparzenia zadają mu wiele bólu. Rzuca klątwy na
świątynię.
- Jakie klątwy?
- Myśli chyba, że bogini Izyda w jakiś sposób go zdradziła - wtrąciła się kapłanka. -
Posługuje się staroegipskim. Z trudem go pojmujemy. Nasz przyjaciel i dobroczyńca z Rzymu
tłumaczył nam jego słowa.
- Dosyć! - zawołałam. - Kręci mi się w głowie. Już nic nie chcę wiedzieć. Ten człowiek
mówił prawdę. Nie znam tej poparzonej istoty. Nie wiem, dlaczego coś mi się śni. Zdaje mi się,
że wizje zsyła na mnie kobieta. Być może jest to królowa, którą wam opisywałam, królowa na
tronie i w okowach, która płacze z niewiadomego powodu.
- Nigdy nie widziałaś tego człowieka? - spytał kapłan.
- Nie - wyręczył mnie Rzymianin.
- A, znów olśniewasz nas swymi talentami - zwróciłam się do Rzymianina. - Cudownie!
Dlaczego kryjesz się za togą? Czemu stoisz w odległości, z której cię nie widzę? Widziałeś tego
pijącego krew?
- Cierpliwości - odparł z takim urokiem, że już żadne słowa nie chciały przejść mi przez
gardło. Natarłam na kapłanów:
- Dlaczego nie zaczaicie się na tę czarną, poparzoną, słabą istotę? Słyszę w głowie głosy.
Ale są to słowa kobiety, która przestrzega mnie przed niebezpieczeństwem. Śmiech kobiety.
Chcę już odejść. Chcę iść do domu. Czeka mnie pewne zadanie, które musi być wykonane
zręcznie. Trzeba iść.
- Będę cię chronił przed wrogiem - oświadczył Rzymianin.
- Coś takiego! Skoro potrafisz mnie ochronić i znasz mojego nieprzyjaciela, czemu nie
zaczaisz się na tego pijącego krew? Schwytajcie go w siatkę gladiatora. Zanurzcie w nim trzy
trójzęby. Nawet pięć, jeśli jesteście w stanie go utrzymać. Wystarczy przytrzymać go do
wschodu słońca, promienie Amona Ra go unicestwią. Spłonie tak jak ja we śnie. A ty, czytający
w myślach, dlaczego im nie pomożesz?
Urwałam zmieszana. Skąd we mnie taka pewność? Jak mogę tak swobodnie rzucać
imię Amona Ra, jak gdybym w niego wierzyła?
- Stworzenie wie, kiedy na nie czekamy - odparli kapłani. - Wie, kiedy jest u nas wysoki
przyjaciel, i wtedy w ogóle nie przychodzi. Czuwamy cierpliwie, nabieramy przekonania, że już
się więcej nie pojawi, i wtedy przybywa. Teraz przypłynęłaś ty ze swoimi snami.
Z jaskrawym błyskiem powrócił sen. Byłam mężczyzną. Kłóciłam się i klęłam. Nie
chciałam zrobić czegoś, co mi nakazano. Płakała jakaś kobieta. Szamotałam się z tymi, co
chcieli mnie powstrzymać. Uciekając, nie przewidziałam jednak, że trafię do opustoszałego
miejsca, gdzie nie znajdę żadnego schronienia.
Nie zwracałam uwagi na rozmowy pozostałych obecnych. Usłyszałam płaczącą kobietę
ze snów, skutą królową, która również piła krew. „Musisz napić się ze Źródła” - powiedział
mężczyzna we śnie. I nie był on zwykłym mężczyzną. Ja też nie. Byliśmy bogami. Piliśmy
krew. Z tego powodu zniszczyło mnie słońce. Siła potężniejszego boga. Pod polerowanym
odłamkiem wspomnienia zaległo wiele warstw snu.
Opamiętałam się i zdałam sobie sprawę z obecności innych, gdy ktoś podał mi czarę
wina. Napiłam się. Wino było wyśmienite, z Italii, natychmiast dodało mi sił, choć zarazem
poczułam znużenie. Gdybym się jeszcze napiła, droga do domu byłaby zbyt męcząca. A
potrzebowałam całej swojej siły.
- Zabierzcie to - powiedziałam. Spojrzałam na kapłankę. - We śnie, jak ci mówiłam,
byłam jednym z nich. Chcieli, bym napiła się krwi Królowej. Nazywali ją Źródłem. Mówili, że
nie potrafi rządzić.
Kapłanka wybuchnęła płaczem i odwróciła się, kuląc wąskie ramiona.
- Byłam jednym z pijących krew - ciągnęłam. - Pragnęłam krwi. Słuchajcie, przecież nie
jestem zwolenniczką krwawych ofiar. Czy coś wiecie? Czy bogini Izyda jest gdzieś w tej
świątyni, w okowach…
- Nie! - zawołał kapłan. Kapłanka odwróciła się i powtórzyła pełne przestrachu
zaprzeczenie.
- W porządku, lecz wspominaliście o legendach, że ona istnieje gdzieś w materialnej
postaci. Co sądzicie o tych wszystkich wypadkach? Czy przyzwała mnie tutaj na pomoc
poparzonemu? Dlaczego mnie? Co ja mogę zrobić? Jestem śmiertelniczką. Wspomnienia ze
snów o innym życiu nie wzmacniają przecież moich zdolności. Słuchajcie! Jak już mówiłam, w
snach odzywa się głos kobiecy, i to on mówił mi jakąś godzinę temu na forum: „To ja cię
wezwałam”, po czym zarzekał się, że nie dopuści, by mnie jej wykradziono. Potem zjawia się
ten śmiertelnik, który wydaje mi się groźniejszy od wszystkiego, co rozgrywa się w mej głowie.
Głos wewnętrzny przestrzegł mnie przed nim! Nie chcę mieć nic wspólnego z waszą
tajemniczą egipską religią. Nie zamierzam oszaleć. To do was, do was wszystkich - zwłaszcza
do tego uzdolnionego telepaty - należy odnalezienie tej istoty. Pozwólcie, że sobie pójdę.
Wstałam i skierowałam się do wyjścia z komnaty.
Za moimi plecami odezwał się łagodnym głosem Rzymianin:
- Czy naprawdę chcesz wyjść sama w noc, doskonale wiedząc, co cię czeka:
nieprzyjaciel, który chce cię zamordować, a w snach wiedza, która może znęcić pijącego krew?
Była to ze strony wyniosłego mężczyzny taka zmiana tonu, tak gwałtowne przejście na
wpół sarkastyczny język potoczny, że mało nie wybuchnęłam śmiechem.
- Idę do domu! - oświadczyłam stanowczo. Wszyscy mnie prosili na różne sposoby i
uderzając w różne tony.
- Zostań w świątyni.
- Nic z tego. Jeżeli sny powrócą, zapiszę je.
- Jak możesz być tak głupia? - odezwał się Rzymianin z arystokratycznym
rozdrażnieniem. Można by pomyśleć, że jest moim bratem!
- To niewybaczalna impertynencja - odpaliłam. - Czy czarodziejów i czytających w
myślach nie obowiązuje dobre wychowanie? - Rzuciłam okiem na dwoje kapłanów. - Kim jest
ten człowiek?
Wyszłam, a oni podążyli za mną. Spiesznie skierowałam się ku drzwiom.
W świetle pochodni ujrzałam oblicze kapłanki.
- Wiemy tylko, że jest naszym przyjacielem. Wysłuchaj jego rad. Wyświadczył świątyni
wiele dobrodziejstw. Przychodzi do nas czytać egipskie księgi, które tu trzymamy. Kupuje je,
gdy tylko przywiozą je okręty. Jest mądry. Sama widzisz, że umie czytać w myślach.
- Obiecaliście mi eskortę.
„I ja będę przy tobie” - dotarł do mnie głos Rzymianina, choć nie wiedziałam skąd. Nie
było go na pewno na wielkiej sali.
- Zamieszkaj w świątyni Izydy, a nie spotka cię żadna krzywda - zachęcał kapłan.
- Nie nadaję się raczej do życia w świątyni - odparłam, starając się nadać swojemu
głosowi ton wdzięczności i pokory. - Zwariowalibyście w ciągu tygodnia. Otwórz drzwi, proszę.
Wymknęłam się na zewnątrz. Czułam się tak, jakbym wyszła z zasnutego pajęczynami
korytarza w rzymską noc pomiędzy rzymskie kolumny i świątynie.
Zauważyłam, że Flawiusz przywarł do kolumny obok mnie i patrzył na schody. Czterej
nosiciele pochodni zbili się w gromadkę, wszyscy bardzo zaniepokojeni.
Ujrzałam także mężczyzn, którzy wyglądali na strażników świątyni; stali oparci o wrota
budowli.
- Pani, wracaj do środka - wyszeptał Flawiusz.
U stóp schodów dostrzegłam grupkę rzymskich żołnierzy w pełnym bojowym
rynsztunku i hełmach, błyszczących napierśnikach, krótkich, czerwonych pelerynach i
tunikach. Śmiercionośne miecze nieśli jak podczas bitwy. Hełmy z brązu połyskiwały w świetle
ognisk płonących w koszach przed świątynią.
Bojowy rynsztunek w obrębie miasta. Brakuje tylko tarcz. Kto nimi dowodził?
Obok dowódcy stał mój brat Lucjusz. Włożył swą czerwoną tunikę, choć nie miał
pancerza ani miecza. Przez lewe ramię przerzucił dwukrotnie złożoną togę. Był czysty, lśniły
mu włosy, biła od niego władza pieniądza. Na przedramieniu niósł wysadzany klejnotami
sztylet; drugi zatknął za pas.
Drżąc, wskazał na mnie.
- To ona - powiedział - jako jedyna umknęła przed nakazem Sejana. Knuli spisek na
życie Tyberiusza, a jej jakimś sposobem udało się wykupić i uciekła z Rzymu!
Błyskawicznie otaksowałam wzrokiem żołnierzy. Dwóch młodzieńców z Azji, ale poza
nimi wszyscy byli starymi Rzymianami; w sumie sześciu. O bogowie, czyżby wzięli mnie za
Kirke?
- Wracaj do środka - poradził wierny, kochany Flawiusz.
- Szukaj azylu.
- Spokojnie, na to zawsze jest czas.
Dowódca, a od niego będzie zależeć najwięcej, był w podeszłym wieku, starszy od
Antoniusza, choć młodszy od mego ojca. Miał gęste, siwe brwi i był idealnie ogolony.
Wojenne blizny obnosił z dumą, jedną na policzku, drugą na udzie. Był wyczerpany.
Potrząsał głową, jakby zaczerwienione oczy zachodziły mu mgłą.
Jego ręce były mocno opalone, a zarazem bardzo muskularne. Musiał uczestniczyć w
wielu wojnach.
Lucjusz oznajmił:
- Cała rodzina została skazana. Egzekucję należy wykonać na miejscu!
Wybierałam strategię, jakbym była samym Juliuszem Cezarem. Natychmiast zabrałam
głos, schodząc dwa stopnie:
- Jesteś legatem, nie mylę się? Musisz być taki zmęczony!
- Ujęłam jego rękę w swe dłonie. - Czy służyłeś pod rozkazami Germanika?
Przytaknął.
Pierwszy cios trafił celu.
- Moi bracia służyli pod Germanikiem na Północy. Antoniusz, najstarszy, widział marsz
tryumfalny i był w takim wieku, że opowiadał nam jeszcze o szczątkach znalezionych w
Teutoburskim Lesie.
- Ach, pani, cóż to był za widok, cała armia wpadła w zasadzkę! Ciała porzucono na
pastwę dzikich zwierząt.
- Dwaj moi bracia polegli w bitwie. Sztorm na Morzu Północnym.
- Pani, ludzkie oko nie widziało takiej tragedii, ale czy wydaje ci się, że barbarzyński bóg
Thor mógłby wystraszyć Germanika?
- Nigdy. A przybyłeś tu wraz z generałem?
- Szedłem z nim wszędzie, od brzegów Elby na północy po południowy kraniec Nilu.
- To godne podziwu. Ale jesteś taki zmęczony, trybunie, wystarczy spojrzeć na ciebie,
potrzebujesz snu. Gdzież jest sławny gubernator Gnejusz Kalpurniusz Pizon? Czemuż to
uspokojenie miasta zajęło mu tak dużo czasu?
- Bo go tu nie ma, pani, i boi się wracać. Jedni mówią, że szykuje bunt w Grecji, inni, że
ucieka w trwodze o własne życie.
- Przestań jej słuchać! - zawołał Lucjusz.
- W Rzymie też nie był zbyt lubiany - stwierdziłam. - Germanika kochali moi bracia i
chwalił ojciec.
- Zaprawdę, gdyby dany nam był jeszcze jeden rok - zaledwie rok, pani - ugasilibyśmy
na zawsze ogień buntu tego uzurpatora, króla Arminiusza! Nawet nie byłoby trzeba aż tyle
czasu! Wspomniałaś Morze Północne. Tam także walczyliśmy.
- Tak, tak, w leśnym gąszczu, a powiedz mi jeszcze, panie, czy byłeś przy tym, gdy
odnaleziono zaginiony sztandar legionów Warrusa? Czy prawdą jest to, co opowiadają?
- Ach, pani, gdy podniesiono złotego orła, krzyki i lament żołnierzy przechodziły
wszelkie wyobrażenie.
- Ta kobieta jest oszustką i zdrajczynią! - zawołał Lucjusz.
Natarłam na niego:
- Nie posuwaj się zbyt daleko! Nie mam już do ciebie cierpliwości. Znasz chociaż
numery legionów Warrusa, które wpadły w matnię w Teutoburskim Lesie? Pewnie nie!
Siódmy, ósmy i dziewiąty.
- Zgadza się, dokładnie - przytwierdził legat. - A mogliśmy zmieść te plemiona z
powierzchni ziemi. Imperium sięgnęłoby Elby! Ale z jakiegoś powodu, którego nie wolno mi
podawać w wątpliwość, cesarz Tyberiusz nas stamtąd odwołał.
- Hmm, a potem potępił waszego kochanego wodza za to, że ten wyruszył do Egiptu.
- Pani, podróż Germanika do Egiptu nie miała na celu zdobycia władzy. Chodziło o
klęskę głodu.
- Tak, a mianowano go zwierzchnikiem Imperium Maius - dodałam.
- Mieliśmy z tego powodu tyle kłopotów. Nie sposób wyobrazić sobie obyczajów, morale
tutejszych żołnierzy, ale nasz generał pracował nad tym, nawet nie zmrużył oka! Udał się tam
natychmiast po usłyszeniu wieści o głodzie.
- A ty wraz z nim?
- Wszyscy, jego kohorty. W Egipcie z radością oglądał stare budowle. Ja również.
- Coś wspaniałego. Musisz opowiedzieć mi o Egipcie! Bo widzisz, jako córka senatora
nie mogę tam jeździć równie swobodnie co ty. Z wielką ochotą…
- Dlaczego, pani? - spytał legat.
- Ona kłamie! - ryknął Lucjusz. - Cała jej rodzina została zamordowana!
- Z bardzo prostego powodu, trybunie - odparłam. - To żadna tajemnica państwowa.
Rzym jest tak uzależniony od dostaw zboża z Egiptu, że cesarz nie chce, aby kraj ten znalazł
się pod kontrolą potężnego zdrajcy. Ty na pewno również wyrosłeś w atmosferze strachu
przed kolejną wojną domową.
- Zawierzyłem swym wodzom.
- Bardzo słusznie. A Germanik odwzajemniał się wam lojalnością, nieprawdaż?
- Jak najbardziej. Ach, Egipt! Widzieliśmy takie świątynie i posągi…
- Śpiewające posągi? - pytałam. - Widzieliście kolosalne figury kobiety i mężczyzny,
które zawodzą w promieniach wschodzącego słońca?
- Słyszałem to, pani - odparł, gorliwie kiwając głową. - Słyszałem ten dźwięk!
Czarodziejski. Egipt jest pełen magii.
- Hmm… - Przebiegł mnie dreszcz. Stłumiłam go. W mgnieniu oka ujrzałam mieszaninę
dwóch obrazów: wysokiego Rzymianina w todze i poparzonej, przebiegłej istoty! Myśl jasno,
Pandoro!
- A w świątyni Ramzesa Wielkiego - ciągnął legat - jeden z kapłanów odczytywał napisy
na ścianie. Wszystko o zwycięstwach i bitwach. Zaśmiewaliśmy się, bo w gruncie rzeczy nic się
nie zmienia, pani.
- A wierzysz w te pogłoski o gubernatorze Pizonie? Czy możemy o nich spokojnie
mówić, jak gdybyśmy nie dawali im wiary?
- Tutaj wszyscy nim gardzą! - zawołał legat. - Był najzwyczajniej w świecie kiepskim
wodzem! Agrypina starsza, ukochana żona Germanika, płynie do Rzymu z prochami męża.
Oficjalnie oskarży gubernatora przed senatem!
- To dowód wielkiej odwagi, ale tak być powinno. Jeśli rodziny osądza się bez procesu,
to żyjemy pod władzą tyrana, nieprawdaż? Zgadzasz się z tym, nasz drogi szaleńcu?
Lucjusza zatkało. Był cały czerwony.
- A w Teutoburskim Lesie - mówiłam łagodnie - tej ponurej arenie naszej zagłady, czy
widziałeś rozproszone kości legionistów?
- Grzebałem je własnymi rękami, pani! - Legat uniósł spracowane, pokryte pęcherzami
dłonie. - Bo jak odróżnić, które kości są nasze, a które ich? I, pani, stała tam jeszcze platforma
tego tchórzliwego, zdradzieckiego króla. To z niej ten obrzydliwy, długowłosy tępak zarządził
złożenie pogańskim bogom ofiary z naszych ludzi.
Towarzyszyło tym słowom kiwanie głowami i podniosłe pomruki ze strony pozostałych
żołnierzy.
- Byłam jeszcze mała, gdy nadeszły wieści o zasadzce na Warrusa, ale pamiętam
naszego boskiego cesarza Augusta - jak zapuścił włosy na znak żałoby, jak uderzał głową w
ścianę, wołając: „Warrusie, oddaj moje legiony!”
- Naprawdę widziałaś go w takim stanie?
- Ach, po wielekroć, pamiętam też, jak jednego wieczoru dzielił się swoimi myślami - że
imperium nie powinno rozrastać się dalej.
- Zatem cesarz August tak powiadał! - zawołał zafascynowany legat.
- On o was dbał - dodałam. - Ile lat spędziłeś w polu? Masz chociaż żonę?
- Ach, jak ja bym chciał znaleźć się w domu - westchnął legat. - Zwłaszcza po śmierci
generała. Moja żona ma siwe włosy, tak samo jak ja. Widuję ją, gdy odbywamy w Rzymie
parady.
- Właśnie, za republiki przymusowa służba wojskowa trwała sześć lat, a teraz, no, ile?
Dwanaście lat? Dwadzieścia? Ale jak ja mogę krytykować Augusta, którego kochałam jak ojca i
wszystkich nieżyjących braci?
Lucjusz prze wąchał, na co się zanosi. Zapluwał się, mówiąc:
- Trybunie, przeczytaj mój list żelazny! Przeczytaj! Legat miał już tego wyraźnie dosyć.
Brat wznosił się na szczyty retoryki, które nie były zbyt oszałamiające:
- Ona kłamie. Została skazana na śmierć. Jej rodzina nie żyje. Byłem zmuszony
świadczyć przeciwko nim przed Sejanem, bo chcieli zamordować samego Tyberiusza!
- Wydałeś własną rodzinę? - spytał żołnierz.
- Ach, nie trać dla niego swoich cennych sił - wtrąciłam się. - Ten człowiek prześladuje
mnie cały dzień. Dowiedział się, że jestem kobietą samotną i dziedziczką, więc wydaje mu się,
że żyjemy na jakimś niecywilizowanym krańcu imperium, gdzie bez dowodów może wnieść
oskarżenie przeciwko córce senatora. Drogi szaleńcu, posłuchaj mnie tylko. Juliusz Cezar
nadał Antiochii prawa miejskie niecałe sto lat temu. I, o ile się nie mylę, stacjonują tutaj
legiony?
Rzuciłam okiem na legata.
Ten przygwoździł groźnym wzrokiem mojego trzęsącego się brata.
- Co to za list żelazny? - spytałam. - Jest chociaż opatrzony imieniem Tyberiusza?
Legat wyrwał pismo z ręki Lucjusza, który nie zdążył nawet zareagować, i podał zwój
mnie. Musiałam zdjąć rękę ze sztyletu, żeby rozwinąć glejt.
- A, Sejan z gwardii pretoriańskiej! Wiedziałam. Cesarz zapewne nic nie wie o całej
sprawie. Trybunie, czy wiesz, że straż pałacowa zarabia półtora raza tyle co legioniści? Do tego
dochodzą ci delatores, których zachęca się do rzucania oskarżeń, przyrzekając im jedną
trzecią majątku skazanych!
Legat bacznie lustrował mego brata, którego każda wada wychodziła teraz na jaw:
tchórzliwa postać, drżące ręce, rozbiegane oczka, narastająca wściekłość wyrażana
wydymaniem warg.
Zwróciłam się do Lucjusza:
- Czy zdajesz sobie sprawę, szaleńcze, kimkolwiek jesteś, o co prosisz tego
zaprawionego w bojach i mądrego oficera rzymskiego? A gdyby uwierzył w twoje niestworzone
kłamstwa? Jak będzie wyglądał, gdy nadejdzie list z Rzymu z zapytaniem o moje położenie i
rozporządzenie majątkiem?
- Panie, ta kobieta jest zdrajczynią! - ryknął Lucjusz. - Klnę się na honor…
- Jakiż to honor? - zapytał żołnierz, przygważdżając Lucjusza wzrokiem.
- Gdyby w Rzymie doszło do tego - powiedziałam - że rodzin tak starych jak moja
można byłoby pozbywać się w sposób, o jaki prosi ten człowiek, to jak wdowa po Germaniku
ośmieliłaby się stawać przed senatem i prosić o sąd?
- Wszyscy zabici - mówił brat, który upadał coraz niżej w swej wyniosłości, jak gdyby
przestał kontrolować własne słowa - co do jednego, ponieważ brali udział w spisku na życie
Tyberiusza. Mnie wydano list żelazny i pozwolono na wyjazd za to, że na nich doniosłem, jak
nakazywał obowiązek, do delatores i Sejana, z którym osobiście rozmawiałem!
Legat powoli zaczynał orientować się w sytuacji.
- Panie - zwróciłam się do Lucjusza - czy masz przy sobie jakiś jeszcze dokument
określający, kim jesteś?
- Niczego więcej nie potrzebuję! - odpalił Lucjusz. - Czeka cię śmierć.
- Tak jak twego ojca? - zainteresował się legat. - I żonę? Miałeś dzieci?
- Wsadźcie ją do więzienia i napiszcie pismo do Rzymu! - zażądał Lucjusz. -
Przekonacie się, że mówię prawdę!
- A gdzie będziesz bawił, nieznajomy, gdy ja będę w więzieniu? Zajmiesz się łupieniem
mego domu?
- Ty dziwko! - ryknął Lucjusz. - Nie widzicie, że to wszystko kobiece podstępy i
mydlenie oczu?!
Żołnierze osłupieli, na twarzy legata malowała się odraza. Stanął przy mnie Flawiusz.
- Oficerze - zapytał z miarkowaną przez godność wściekłością - co mogę w imieniu swej
pani uczynić z tym szaleńcem?
- Jeszcze raz użyjesz takich słów, mój panie - oznajmiłam twardo Lucjuszowi - a stracę
cierpliwość.
Legat ujął Lucjusza pod rękę. Dłoń tamtego powędrowała ku sztyletowi.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytał legat. - Może jednym z delatores? Mówisz, że
wydałeś całą rodzinę?
- Trybunie - odezwałam się, delikatnie kładąc mu dłoń na ramieniu - korzenie mej
rodziny sięgają czasów Romulusa i Remusa. Nikt w Rzymie nie może się z nami porównać. To
samo odnosi się do matki, która sama również była córką senatora. Ten człowiek mówi… coś
okropnego.
- Zgadzam się - powiedział legat, marszcząc czoło i przyglądając się Lucjuszowi. - Gdzie
masz tu przyjaciół, towarzyszy; gdzie mieszkasz?
- Nie możecie mi nic zrobić! - krzyknął Lucjusz.
Legat spojrzał groźnie na rękę Lucjusza zaciśniętą na rękojeści sztyletu.
- Chciałeś użyć go przeciwko mnie!
Lucjusza zamurowało.
- Po co przyjechałeś do Antiochii? - natarłam na brata. - Czyżbyś przywiózł truciznę, od
której zginął Germanik?
- Aresztujcie ją! - zawołał Lucjusz.
- Nie, sama nie wierzę w to, co mówię. Nawet Sejan nie powierzyłby takiego zadania
drobnemu opryszkowi! Mów, co jeszcze łączy cię z naszą rodziną prócz tego listu żelaznego,
który, jak twierdzisz, wyszedł spod pióra Sejana?
Lucjusz był zupełnie zdezorientowany.
- Ja z pewnością nie mam przy sobie niczego, co łączyłoby mnie z twymi krwawymi
legendami i opowieściami - oznajmiłam.
Przerwał mi legat:
- Nic, co łączyłoby cię z tym nazwiskiem? - Wziął ode mnie zwój z żelaznym listem.
- Zupełnie nic, poza tym szaleńcem, który stoi tutaj i opowiada niestworzone rzeczy,
chcąc wmówić całemu światu, że nasz cesarz postradał zmysły. Tylko on kojarzy mnie z
krwawym spiskiem, na który nie ma dowodów ani potwierdzenia, i obrzuca mnie obelgami.
Legat zwinął list żelazny.
- A jaki jest cel twego pobytu u nas, pani? - zapytał szeptem.
- Żyć w ciszy i spokoju - odparłam cicho. - Żyć bezpiecznie pod pewną tarczą rzymskiej
władzy.
Przekonałam się nareszcie, że odniosłam w tej bitwie zwycięstwo. Lecz trzeba je było
jeszcze przypieczętować. Podjęłam kolejne ryzyko.
Powoli wyciągnęłam z pochwy sztylet.
Lucjusz natychmiast odskoczył. Wyciągnął sztylet i rzucił się na mnie. Otrzymał
błyskawiczne pchnięcia legata i co najmniej dwóch żołnierzy.
Zawisł na ostrzach ich sztyletów, wytrzeszczył oczy i zaczął się rozglądać, chciał
wydobyć głos, ale usta zalewała mu krew. Uczynił jeszcze jeden wysiłek, żeby coś powiedzieć.
Jednak gdy żołnierze wyszarpnęli ostrza z jego ciała, zwinął się wpół i padł u stóp schodów.
Dzięki bogom mój brat Lucjusz nie żył.
Spojrzałam na niego i pokręciłam głową.
Legat popatrzył na mnie. Nadeszła przełomowa chwila, z czego zdawałam sobie sprawę.
- Co odróżnia nas, trybunie - zaczęłam - od długowłosych barbarzyńców Północy? Czy
nie prawo? Prawo pisane? Tradycyjne? I sprawiedliwość? Mężczyzn i kobiety pociąga się do
odpowiedzialności za ich czyny.
- Tak, pani.
- Bo wiesz, legacie - ciągnęłam pełnym szacunku tonem, wpatrując się w kupę mięsa,
krwi i kości, leżącą na kamieniach - widziałam cesarza Augusta w dniu jego śmierci.
- Naprawdę?
- Gdy było pewne, że umrze, zebrało się wokół niego grono najbliższych przyjaciół.
Chciał tym sposobem uciszyć krążące po mieście pogłoski, które mogły doprowadzić do
zamieszek. Posłał po lusterko i uczesał włosy. Leżał wsparty godnie na poduszkach. Zadał
nam, wchodzącym, takie pytanie: Czy naszym zdaniem dobrze zagrał swą rolę w komedii
życia? Myślałam sobie: co za odwaga! Potem zażartował, powtarzając stary werset, który
wypowiadają aktorzy po zakończeniu przedstawienia teatralnego:
Jeślim was uszczęśliwił, o proszę, okażcie
Swą wdzięczność ciepłym pożegnaniem.
Mogłabym o tym jeszcze opowiadać, ale…
- Tak, prosimy - powiedział legat.
- Niech i tak będzie. Podobno August mówił o swym wybranym następcy, Tyberiuszu:
„Nieszczęsny Rzym, żuty powoli przez te szczęki żółwia!”
Legat uśmiechnął się.
- Ale nie było innych kandydatów - odparł szeptem.
- Dziękuję, trybunie, za całą okazaną pomoc. Czy pozwolisz, że zaproszę ciebie i twych
żołnierzy na miłą kolację…
- Nie, pani, nie dopuszczę, by mówiono, że ja lub któryś z tu obecnych został
przekupiony. Czy wiesz coś więcej o tym zmarłym?
- Tylko tyle, trybunie, że jego ciało należy się rzece. Żołnierze gromko się roześmiali.
- Dobrej nocy, dostojna pani - powiedział trybun. Ruszyłam przez zalegającą forum
ciemność wraz z ukochanym, jednonogim Flawiuszem, w otoczeniu pochodni.
Dopiero teraz zaczęłam się cała trząść. Ciało zlewał mi pot. Gdy zanurzyliśmy się w
mrok wąskiego zaułka, odezwałam się:
- Flawiuszu, odpraw nosicieli pochodni. Nie ma powodu, żeby dowiadywali się, dokąd
zmierzamy.
- Pani, nie mam żadnej latarni.
- Na niebie mnóstwo gwiazd, księżyc jest prawie w pełni. Spójrz! Poza tym idą za nami
ludzie ze świątyni.
- Naprawdę? - dziwił się. Opłacił nosicieli, którzy pobiegli w stronę wylotu ulicy.
- Tak. Jeden z nich nas obserwuje. Zresztą oświetlone okna i światło z nieba
wystarczająco ukazują drogę. Jestem zmęczona, taka zmęczona.
Szłam, przypominając sobie od czasu do czasu, że Flawiusz nie jest w stanie za mną
nadążyć. Rozpłakałam się.
- Podziel się ze mną swoją wielką wiedzą filozoficzną - poprosiłam, nie zatrzymując się,
zdecydowana powstrzymać łzy. - Dlaczego ludzie źli są tak niemądrzy? Dlaczego wielu z nich
jest głupich jak osły?
- Pani, moim zdaniem źli ludzie są raczej inteligentni - odparł. - Ale nigdy nie
widziałem, żeby ktoś, zły czy dobry, władał retoryką z wprawą, którą przed chwilą
zademonstrowałaś.
- Cieszę się, że pojąłeś istotę całego zdarzenia. Retoryka. Pomyśleć tylko, że miał tych
samych co ja nauczycieli, tę samą bibliotekę, tego samego ojca… - Załamał mi się głos.
Flawiusz ostrożnie otoczył mnie ramieniem, którego tym razem nie odtrąciłam.
Pozwoliłam się podtrzymywać. We dwoje szliśmy szybciej.
- Nie - podjęłam po chwili. - Większość nikczemników to zwykli idioci. Przekonuje
mnie o tym całe życie. Naprawdę chytry i zły człowiek trafia się rzadko. Powodem znacznej
części nieszczęść jest partactwo. Niedocenianie bliźniego! Popatrz, co dzieje się z
Tyberiuszem. Tyberiusz a gwardia. Patrz na tego przeklętego Sejana. Można rozsiewać ziarna
nieufności tylko po to, by potem zgubić się na zarośniętym polu.
- Jesteśmy w domu, pani.
- Dzięki bogom, że go poznałeś. Nigdy bym nie powiedziała, że to ten.
Po chwili zatrzymał się i przekręcił klucz w zamku. Wszędzie unosił się odór moczu, jak
to zwykle w zaułkach starożytnych miast. Lampa rzucała przyćmione światło na nasze
drewniane drzwi. Blask skrzył się w strudze wody płynącej z głowy lwa w fontannie.
Flawiusz zastukał. Miałam wrażenie, że otwierające nam kobiety płaczą.
- A to co znowu? Jestem śpiąca. Proszę, zajmij się tym. Weszłam.
- Pani - zapiszczała jedna z dziewcząt. Nie pamiętałam, jak ma na imię. - Ja go nie
wpuściłam. Przysięgam, że nie odsunęłam zasuwy. Nawet nie mam klucza do bramy.
Wszystko już przygotowałyśmy na pani powrót! - Szlochała.
- O czym ty w ogóle mówisz?
Ale już wiedziałam. Dostrzegłam kątem oka. Odwróciłam się i zobaczyłam bardzo
wysokiego Rzymianina siedzącego w nowo urządzonym salonie. Siedział spokojny, założywszy
nogę na nogę, na pozłacanym, drewnianym krześle.
- Wszystko dobrze, Flawiuszu - powiedziałam. - Ja go znam.
Rzeczywiście znałam. Był to Mariusz. Wysoki Mariusz z plemienia Keltoi. Mariusz,
który oczarował mnie w dzieciństwie. Mariusz, którego niemal rozpoznałam w świątynnym
mroku.
Wstał na mój widok.
Podszedł do mnie, gdy tkwiłam w ciemności na brzegu atrium, i wyszeptał:
- Moja piękna Pandora!
7
W ostatniej chwili powstrzymał się, żeby mnie nie dotknąć.
- Ach, proszę. - Chciałam go pocałować, lecz odsunął się. W pomieszczeniu paliły się tu
i ówdzie lampy. Korzystał z gry światłocienia. - Mariusz, oczywiście Mariusz. Wyglądasz,
jakbyś nie postarzał się ani o dzień od chwili, gdy widziałam cię jako mała dziewczynka. Twarz
ci promienieje, a oczy… co za piękne oczy. Chętnie wyśpiewałabym te pochwały przy
akompaniamencie liry.
Flawiusz dyskretnie się wycofał, zabierając ze sobą niespokojne dziewczęta. Uczynił to
wszystko bezszelestnie.
- Pandoro - rzekł Mariusz - bardzo bym chciał wziąć cię w ramiona, lecz z pewnych
względów nie mogę, a tobie nie wolno mnie dotykać, i nie dlatego, że nie mam na to ochoty,
ale dlatego, że nie wiesz, kim jestem. To, na co patrzysz, nie jest młodzieńczym wyglądem; jest
to coś tak odległego od obietnic młodości, że sam dopiero zaczynam ogarniać skalę własnych
męczarni.
Ni stąd, ni zowąd odwrócił głowę. Uniósł rękę, nakazując milczenie i cierpliwość.
- Ta istota tu krąży - rzekłam. - Poparzony, który pije krew.
- Nie myśl teraz o swoich snach - zwrócił się do mnie - lecz o młodości. Pokochałem cię,
gdy miałaś dziesięć lat. Gdy miałaś ich piętnaście, błagałem ojca o twą rękę.
- Naprawdę? Nigdy mi o tym nie wspomniał. Raz jeszcze odwrócił wzrok. Pokręcił
głową.
- Poparzony - powiedziałam.
- Tego się obawiałem. Szedł twoim śladem od świątyni! Jestem głupcem! Wpadłem
wprost w jego zasadzkę, ale nie jest taki sprytny, jak mu się zdaje.
- Mariusz, czy to ty zsyłałeś na mnie sny?
- Nie, ależ skąd! Zrobiłbym wszystko, co w mej mocy, by uchronić cię przed samym
sobą.
- I przed starymi podaniami!
- Nie ufaj tak bardzo swej inteligencji, Pandoro, choć nie zawiodła cię w poczynaniach z
Lucjuszem i dostojnym legatem. Ale nie rozmyślaj zanadto o… o snach. Sny nie mają
znaczenia, mijają.
- Czyli pochodziły od niego, tego potwornego, poparzonego zabójcy?
- Sam nie wiem! Nie rozmyślaj o tych obrazach. Nie karm ich siłą swego umysłu.
- On czyta w myślach - zauważyłam. - Tak samo jak ty.
- Tak. Ale możesz ukryć myśli. To taka sztuczka. Możesz się jej nauczyć. Możesz chodzić
z duszą zamkniętą w głowie jak w metalowym pudełku.
Zorientowałam się, że bardzo cierpi. Bił od niego przepastny smutek.
- Nie można do tego dopuścić! - upierał się.
- Do czego, Mariuszu? Mówisz o kobiecym głosie, o…
- Nie, cicho.
- Nie chcę! Muszę dotrzeć do sedna!
- Słuchaj mnie! - Postąpił krok naprzód i znów wyciągnął rękę w moją stronę, jakby
chciał mnie uścisnąć niczym ojciec, jednak nie uczynił tego.
- Nie, najpierw musisz mi o wszystkim opowiedzieć - odparłam.
W osłupienie wprawiała mnie biel jego skóry, jej nieskazitelna doskonałość. Znów
uderzyła mnie promienność spojrzenia. Nieludzka.
Dopiero teraz docierało do mnie, jak wspaniałe miał włosy. Rzeczywiście przypominał
Keltoi, swych przodków. Włosy opadały mu na ramiona, były jak płynne złoto, nieco zbyt
lśniące, żółte jak zboże, pełne miękkich kędziorów.
- Spójrz na siebie! - wyszeptałam. - Ty nie żyjesz!
- To nieprawda, rozejrzyj się po raz ostatni, bo zaraz stąd odejdziesz.
- Co? Ostatni raz? - powtórzyłam. - Co ty wygadujesz? Dopiero przyjechałam, mam
plany na przyszłość, pozbyłam się brata. Nigdzie się nie ruszę. Chciałeś przez to powiedzieć, że
mnie zostawiasz?
Na jego twarzy rozgrywała się straszna walka, malowała się odważna prośba, jakiej nie
widziałam na obliczu żadnego mężczyzny, nawet ojca, który działał sprawnie w tamtych
ostatnich chwilach w domu, jak gdyby zależało mu tylko i wyłącznie na posłaniu mnie w
pewnej ważnej sprawie.
Oczy Mariusza były przekrwione. Płakał, i od tego bolały go oczy! Nie! Były to łzy
podobne do łez majestatycznej królowej we śnie, przykutej do tronu i płaczącej, a łzy plamiły
jej policzki, szyję i płótno odzienia.
Nie chciał się do tego przyznać. Potrząsnął głową, choć wiedział, że jestem o tym
przekonana.
- Pandoro, gdy zobaczyłem, że to ty - powiedział - gdy przyszłaś do świątyni i okazało
się, że śnisz o krwi, jakbym dostał obuchem w głowę. Muszę cię stąd zabrać, z dala od
niebezpieczeństw.
Wyrwałam się spod jego uroku, z aury urody. Przypatrywałam mu się na chłodno,
słuchając jego słów i przyglądając mu się, od błysku w oku po sposób, w jaki gestykulował.
- Musisz natychmiast opuścić Antiochię - orzekł. - Zostanę tu z tobą na noc. Za dnia
weźmiesz wiernego Flawiusza i dziewczęta, one są uczciwe, zabierz całą trójkę ze sobą. Jeżeli
oddalisz się stąd za dnia, ta istota nie będzie mogła cię śledzić. Nie mów mi teraz, dokąd
zamierzasz wyjechać. Możesz zaplanować wszystko nazajutrz w porcie. Masz wystarczająco
dużo pieniędzy.
- To tobie coś się śni, Mariuszu; nigdzie nie jadę. Przed czym właściwie mam uciekać?
Przed łkającą królową na tronie? Czy szukającym ofiary poparzonym? Jej wezwania wędrują
przez wiele mil morskich i dosięgają mnie. Przestrzega mnie przed złym bratem. Poparzonego
mogę się z łatwością pozbyć. W ogóle się go nie boję. Znam go ze snów, wiem, że zraniło go
słońce, i własnoręcznie przyprę go do muru w jego promieniach.
Stał milczący, przygryzał wargi.
- Zrobię to dla królowej ze snu, zemszczę się w jej imieniu.
- Pandoro, błagam cię.
- Na próżno. Myślisz, że przepłynęłam taki szmat drogi, żeby znowu brać nogi za pas? A
głos kobiety…
- Skąd wiesz, że była to królowa, która ci się śniła? W mieście mogą być inni pijący
krew. Mężczyźni, kobiety. Wszystkim zależy na tym samym.
- A ty się ich obawiasz?
- Nienawidzę ich! I muszę trzymać się od nich z daleka, nie dawać tego, czego chcą! Za
nic w świecie.
- A, rozumiem.
- Nic nie rozumiesz! - przerwał, patrząc na mnie z dziwnym grymasem. Taki był
zapalczywy i doskonały.
- Jesteś jednym z nich, Mariuszu. Jesteś cały. Nie poparzony. Potrzebują twej krwi dla
zasklepienia ran.
- Jak coś takiego mogło przyjść ci do głowy?
- W snach mówili o królowej „Źródło”.
Rzuciłam się na niego i uwięziłam w ramionach! Był potężny, silny jak drzewo. Nigdy
nie widziałam u mężczyzny tak twardych mięśni. Złożyłam głowę na jego piersi. Czubkiem
głowy dotykałam jego policzka, który był całkiem zimny!
Łagodnie otulił mnie ramionami, gładził po włosach, z których wyjął wszystkie spinki,
aż spłynęły mi na plecy. Czułam pieczenie na całej skórze.
Twardy, taki twardy, ale bez śladu tętniącego życia. W delikatnych, słodkich gestach nie
ma ciepła krwi.
- Kochana - powiedział - nie znam źródła twych snów, ale wiem jedno. Nie zagrożę ci
ani ja, ani oni. Nie staniesz się częścią tej starej opowieści, która toczy się werset za wersetem
niezależnie od biegu dziejów świata. Nie pozwolę na to.
- Wytłumacz mi to. Nie będę ci pomagać, dopóki wszystkiego nie wyjaśnisz. Znasz
źródło cierpienia królowej ze snu? Jej łzy wyglądają jak twoje. Patrz. Krew. Brudzisz sobie
tunikę! Czy królowa tu jest, czy mnie wezwała?
- Nie. Nie o to jej chodzi. Zresztą ja nie chciałem zrobić tego, o czym mówili ludzie ze
snu. Nie chciałem zaczerpnąć ze „Źródła”. Uciekłem i dlatego umarłem na pustyni. A! -
Gwałtownie uniósł ręce.
I odstąpił ode mnie. Patrzył w mroczny perystyl. Drzewa były widoczne jedynie dzięki
poświacie gwiazd. Ujrzałam łagodny blask w jadalni w przeciwległym końcu domu.
Spojrzałam na niego, jego potężne, proste plecy, na stopy, tak mocno stojące na
mozaice. Lampy dodawały blasku jego blond włosom.
Słyszałam go, chociaż szeptał odwrócony do mnie tyłem:
- Jak mogło dojść do takiego idiotycznego zbiegu okoliczności?!
- Jakiego zbiegu okoliczności? - zapytałam stanowczo. Stanęłam obok niego. - Chodzi ci
o to, że jestem w Antiochii? Powiem ci, jak do tego doszło. To ojciec zorganizował moją
ucieczkę, i dlatego…
- Nie, nie, nie o to mi chodzi. Chcę cię chronić, chcę, żebyś pozostała przy życiu, z dala
od niebezpieczeństw, żebyś mogła rozkwitnąć tak, jak ci przeznaczono. Twe płatki nie są
nawet osmalone po brzegach, spójrz na siebie, twoja śmiałość rozpala urodę! Brat nie miał
szans wobec twej wiedzy i sztuki przemawiania. Do tego oczarowałaś i zniewoliłaś żołnierzy,
nie wzbudzając w nich ani razu niechęci. Czeka cię wiele lat życia! Ale muszę wymyśleć jakiś
sposób zapewnienia ci bezpieczeństwa. Wszystko do tego się sprowadza. Musisz wyjechać z
Antiochii za dnia.
- „Przyjaciel świątyni”, tak mówili o tobie kapłani. Twierdzili, że znasz stare pismo, że
kupujesz wszystkie egipskie księgi, gdy tylko pojawią się w porcie. Dlaczego? Jeżeli
poszukujesz królowej, szukaj jej przeze mnie, bo to ona mówi, że mnie wezwała.
- Ona nie przemawiała w snach! Nie wiesz, kto się w nich odzywał! A jeżeli sny rodzą się
w twej wędrownej duszy? Jeżeli już kiedyś żyłaś?! Zjawiasz się w świątyni, po okolicy krąży
jeden ze znienawidzonych starych bogów i jesteś w niebezpieczeństwie. Musisz oddalić się
stąd, ode mnie i od rannego myśliwego, którego znajdę.
- Nie mówisz mi wszystkiego! Co ci się przydarzyło? Za czyją sprawą? Skąd twa
cudowna promienność? Nie ma mowy o żadnej masce; jasność bije od wewnątrz.
- Na bogów, Pandoro, czy zdawało ci się, że będę dążył do skrócenia śmiertelnego życia
i przedłużenia w nieskończoność losu, który by mnie czekał? - Cierpiał. Popatrzył na mnie,
lecz wolał zachować milczenie, i uczułam emanujący z niego ból, samotność, która przez
moment zdawała się nie do wytrzymania.
Napłynęła fala wspomnień o moich własnych męczarniach z poprzedniej nocy, gdy
uderzyła mnie całkowita daremność wszystkich wyznań i religii, a dążenie ku dobremu życiu
zdało się pułapką na głupców.
Nagle otoczył mnie ramionami, przyciskając do piersi i delikatnie ocierając policzek o
włosy, całując po głowie. Jedwabisty, gładki, łagodny, nie do wyrażenia.
- Pandora, Pandora, Pandora - powtarzał. - Piękna dziewczynka wyrosła na wspaniałą
kobietę.
Obejmowałam twardy posąg najciekawszego i najbardziej przykuwającego uwagę
mężczyzny, jakiego kiedykolwiek znałam i widziałam; tuliłam go i tym razem usłyszałam bicie
serca, jego wyraźny rytm. Przyłożyłam ucho do jego piersi.
- Ach, Mariusz, gdybym tylko mogła złożyć głowę obok twojej. Gdybym mogła poddać
się twej opiece. A ty mnie przepędzasz! Nie przyrzekasz mnie strzec, nakazujesz ucieczkę.
Wędrówkę, więcej koszmarów, tajemnic i rozpaczy. Nie. Nie mogę.
Odsunęłam się od jego pieszczot. Czułam na włosach pocałunki.
- Nie mów, że cię już nigdy nie zobaczę. Niech ci się nie zdaje, że zniosę to tak samo jak
wszystko, co się dotąd zdarzyło. Nie mam tu nikogo, aż znienacka zjawia się ten, który
odcisnął w mym dziewczęcym sercu znak tak głęboki, że szczegóły są równie wyraźne jak na
drobnej monecie. I mówi mi, że muszę odejść, że już się nigdy nie zobaczymy.
Odwróciłam się.
W jego oczach paliła się żądza. Powściągnął ją jednak. Wyznał cicho, nieznacznie się
uśmiechając:
- Ach, jak ja cię podziwiałem, gdy rozmawiałaś z legatem! Już myślałem, że sami
obmyślicie plan podboju wszystkich plemion germańskich. - Westchnął. - Zasługujesz na
dobre, bogate życie, które zaspokoi twą duszę i ciało. - Zarumienił się. Obrzucił spojrzeniem
moje piersi, biodra, twarz. Zawstydzony, próbował ukryć żądzę.
- Czy jesteś wciąż mężczyzną? - spytałam.
Nie odpowiedział, ale przybrał lodowaty wyraz twarzy.
- Nigdy nie dowiesz się do końca, kim jestem! - oznajmił.
- Ale nie mężczyzną? Mam rację?
- Pandoro, świadomie się nade mną znęcasz. Dlaczego?
- Ta przemiana, wprowadzenie w grono pijących krew nie dodały ci ani cala wzrostu.
Czy wzbogaciły cię pod innymi względami?
- Przestań, proszę.
- Pragnij mnie, Mariuszu. Powiedz, że mnie chcesz. Widzę to. Potwierdź to słowami.
Tak wiele cię to kosztuje?
- Jesteś nieznośna! - Zaczerwienił się z wściekłości, zaciskając usta tak mocno, że aż
zbielały. - Dzięki niech będą bogom, że cię nie pragnę! Przynajmniej nie na tyle, by zdradzać
miłość dla krótkotrwałej i krwawej ekstazy.
- Ludzie ze świątyni nie wiedzą, kim w istocie jesteś, prawda?
- Nie!
- I nie chcesz otworzyć przede mną serca.
- Nigdy. Zapomnisz o mnie, sny przepadną. Założę się, że mogę sprawić to sam,
poprzez modlitwy. Tak zrobię.
- Pobożna taktyka - stwierdziłam. - Jak zdobyłeś takie łaski u starożytnej Izydy, która
piła krew i była Źródłem?
- Nie wypowiadaj tych słów; to same kłamstwa. Nie wiesz przecież, czy królowa, którą
widziałaś, była Izydą. Czego dowiedziałaś się w swych koszmarach? Pomyśl tylko.
Dowiedziałaś się, że królowa jest więźniem pijących krew i że ich przeklina. Byli źli. Pomyśl.
Zapadnij z powrotem w sen. Rozważ to. Uważałaś ich za złych wtedy i nie zmieniłaś zdania. W
świątyni wyczułaś zapach zła. Wiem o tym. Nie spuszczałem cię z oczu.
- Tak. Ale ty nie jesteś zły, Mariuszu, nie zdołasz mnie o tym przekonać. Masz ciało jak
z marmuru, pijesz krew, lecz nie jesteś demonem, przypominasz raczej boga, ale nie złego!
Chciał zaprotestować, lecz znowu urwał. Patrzył kątem oka w stronę ogrodu, odwrócił
głowę i spojrzał na dach perystylu.
- Czy zbliża się świt? - spytałam. - A z nim promienie Amona Ra?
- Jeszcze nie widziałem człowieka, który doprowadzałby mnie do takiego szału! -
wykrzyknął. - Gdybym się z tobą ożenił, szybko posłałabyś mnie do grobu. I byłoby mi
oszczędzone to wszystko!
- Co wszystko?
Zawołał Flawiusza, który czuwał cały czas w pobliżu i nasłuchiwał.
- Flawiuszu, ja odchodzę. Muszę. Ale ty jej strzeż. Zjawię się tu natychmiast po
zapadnięciu zmroku. Gdyby uprzedził mnie jakiś pokryty bliznami i przerażający osobnik,
rzuć się z mieczem na jego głowę. Na głowę, zapamiętasz? Zresztą twoja pani bez wątpienia ci
dopomoże.
- Tak, panie. Czy musimy opuścić Antiochię?
- Licz się ze słowami, mój wierny Greku - wtrąciłam się. - To ja jestem twoją panią.
Nigdzie nie wyjeżdżamy.
- Spróbuj ją do tego przekonać - powiedział Mariusz. Obrzucił mnie wzrokiem.
Zapadło dłuższe milczenie. Wiedziałam, że czyta mi w myślach. Przebiegł mnie dreszcz
wspomnienia o snach krwi. Zobaczyłam, jak rozbłysły mu oczy. Ożywił się. Zdjęta grozą,
odegnałam sen. Nie jestem przyzwyczajona do strachu.
- Wszystko jest ze sobą powiązane - odezwałam się - sny, świątynia, twoja tutaj
obecność, ich prośby o pomoc. Kim jesteś, jakimś białym bogiem zesłanym na Ziemię, by
polować na pijących krew? Czy królowa żyje?
- Jakże chciałbym stać się takim bogiem! - wykrzyknął.
- Gdybym tylko mógł! Jednego jestem pewien: nie powstaną już żadni pijący krew.
Niech składają kwiaty na ołtarzu przed bazaltowym posągiem!
Podbiegłam do niego w nagłym przypływie miłości.
- Zabierz mnie ze sobą tam, dokąd idziesz.
- Nie mogę! - Zamrugał, jak gdyby bolały go oczy. Nie mógł unieść głowy.
- To przez rodzące się światło, prawda? Jesteś jednym z nich!
- Pandoro, gdy tu przyjdę, bądź gotowa do drogi! I zniknął.
Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Nie było go już w mych objęciach, w moim salonie
i domu.
Odwróciłam się i wolnym krokiem obeszłam pogrążone w półmroku pomieszczenie.
Spoglądałam na ścienne malowidła; radosne, tańczące postacie w wawrzynach i wieńcach z
liści.
- Bachus i jego nimfy, tak przyzwoicie odziane, choć w tak hulaszczym towarzystwie.
- Pani - odezwał się Flawiusz - czy mogę trzymać w pogotowiu miecz, który znalazłem
wśród twego dobytku?
- Tak, i dużo sztyletów. I ogień, nie zapomnij o ogniu. On boi się ognia. - Westchnęłam.
Skąd to wiedziałam? Po prostu. I tyle. - Ale, Flawiuszu - omiotłam wzrokiem pokój - on
nadejdzie dopiero po zmroku. Noc dobiega końca. Możemy iść spać, gdy zobaczymy, że niebo
się czerwieni. - Przyłożyłam rękę do czoła. - Próbuję sobie przypomnieć…
- Co, pani? - W porównaniu z Mariuszem nie wypadał bynajmniej gorzej. Był pięknym
mężczyzną, tylko o innych proporcjach, za to o ciepłej, ludzkiej skórze.
- Czy sny przychodziły kiedykolwiek za dnia? Czy zawsze nocą? Ach, jestem senna,
wzywają mnie. Flawiuszu, zanieś światło do łaźni. Idę spać. Możesz czuwać?
- Tak, pani.
- Patrz, gwiazdy niemal już zbladły. Jak one się czują, Flawiuszu, podziwiane tylko w
ciemnościach, gdy ludzie żyją przy lampach i świecach? Znane i opisywane jedynie w
uciążliwej nocy, gdy dobiegną końca wszystkie dzienne sprawy!
- Jesteś zaprawdę najbardziej energiczną ze znanych mi kobiet. Jak szybko wymierzyłaś
sprawiedliwość człowiekowi, który cię oskarżał! - Ujął mnie pod rękę i skierowaliśmy się do
łożnicy, gdzie ubierałam się poprzedniego dnia rano.
Kochałam go. Takiego uczucia nie wzmocniłoby żadne, nawet najeżone przeszkodami
życie.
- Nie będziesz spała w wielkim łożu w jadalni?
- Nie - odparłam. - Tam dopełniają się obrzędy małżeńskie, których ja już nigdy nie
zaznam. Chciałabym się wykąpać, lecz taka jestem senna.
- Mogę zbudzić dziewczęta.
- Nie, idę spać. Masz przyzwoitą izbę?
- Tak. - Prowadził. Było jeszcze dość ciemno. Zdawało mi się, że słyszę jakiś szelest.
Zorientowałam się, że to złudzenie.
I ujrzałam łóżko, obok niewielką lampę, a na nim wiele poduszek w stylu orientalnym.
Miękkie, miękkie gniazdko, w które wpadłam niczym Persyjka.
I od razu zaczął się sen:
My, pijący krew, staliśmy w ogromnej świątyni, zbudowanej tak, żeby było w niej
ciemno. Widzieliśmy ten mrok, tak jak niektóre zwierzęta, które muszą orientować się w nocy.
Mieliśmy skóry z brązu, złota, może opalone. Wszyscy byliśmy mężczyznami.
Na podłodze leżała wyjąca królowa. Skórę miała białą. Nieskazitelnie białą. Długie
włosy były czarne. Na głowie nosiła rogi i słońce! Koronę Izydy. Była boginią! Z każdej strony
musiało przytrzymywać ją pięciu pijących krew. Miotała głową, w oczach iskrzyło się chyba
Boskie Światło.
- Jestem waszą królową! Nie możecie tak ze mną postępować! - Była olśniewająco
biała; jej krzyki stawały się coraz bardziej rozpaczliwe. - Wielki Ozyrysie, wybaw mnie! Ocal
mnie przed tymi bluźniercami! Uratuj przed tym, co bezbożne!
Stojący obok mnie kapłan szydził z niej.
Król siedział nieruchomo na tronie. Ona jednak nie modliła się do takiego króla. Ona
błagała Ozyrysa skrytego.
- Trzymajcie ją mocniej.
Jeszcze dwóch przygwoździło jej kostki nóg.
- Pij! - nakazał mi kapłan. - Klęknij i napij się jej krwi. Na świecie nie ma potężniejszej
krwi. Pij.
Cicho płakała.
- Potworne, demoniczne dzieci! - łkała.
- Nie chcę - zaoponowałam.
- Dalej! Musisz zaczerpnąć jej krwi!
- Ale nie wbrew jej woli. Nie w ten sposób. To nasza Matka Izyda!
- Jest naszym Źródłem i więźniem.
- Nie.
Kapłan pchnął mnie do przodu. Przewróciłam go na ziemię.
Spojrzałam na nią.
Patrzyła na mnie takim samym wzrokiem, co na pozostałych. Miała delikatną i
wykwintnie pomalowaną twarz. Furia nie zniekształcała jej rysów. Mówiła cichym i
przesyconym nienawiścią głosem.
- Wszystkich was zniszczę. Pewnego ranka wyrwę się wam i wejdę w światło słoneczne,
gdzie wszyscy spłoniecie! Wszyscy spłoniecie! Jak ja płonę teraz! Bo jestem Źródłem! I moje
zło spali się i zagaśnie w was na wieki. Chodź, nieszczęsne pisklę - zwróciła się do mnie -
wypełnij ich rozkazy. Pij i czekaj mojej zemsty.
Bóg Amon Ra powstanie na wschodzie i pójdę do niego, jego śmiercionośne promienie
mnie zabiją. Stanę się ofiarą z ognia, żeby was wszystkich unicestwić, was, którzy zrodziliście
się ze mnie i przemieniliście przez moją krew! Chciwe, kapryśne bóstwa, które chętnie
wykorzystałyby naszą moc dla własnych niecnych celów!
Wtedy cały sen uległ okropnej przemianie. Ona wstała. Była nieskazitelnie czysta i
przybrana kwieciem. Pochodnie wokół niej wybuchały płomieniem, jedna, druga, następna,
wszystkie, buchały, jakby przed chwilą zapalone, aż otoczył ją ogień. Bogowie zniknęli.
Uśmiechnęła się i skinęła na mnie. Spuściła głowę; lśniła biel pod jej oczami. Uśmiechała się.
Była przebiegła.
Obudziłam się z krzykiem.
Leżałam w swoim łóżku. Antiochia. Płonęła lampa. Obejmował mnie Flawiusz.
Widziałam światło błyszczące na jego wyprostowanej nodze. Odbijało się od rzeźbionych w
kości słoniowej palców.
- Trzymaj mnie, nie opuszczaj! - wołałam. - Matko Izydo! Przytul mnie! Jak długo
spałam?
- Kilka chwil.
- Nie.
- Dopiero co wzeszło słońce. Czy pragniesz wyjść, położyć się w jego ciepłych
promieniach?
- Nie! - zawyłam.
Zacisnął ciepłe ręce, dodając mi otuchy.
- To tylko zły sen, piękna pani. Zamknij oczy. Położę się przy tobie, będę trzymał
sztylet.
- Ach, tak, tak, Flawiuszu. Przytul mnie. Nie puszczaj! - wołałam.
Położyłam się, on przytulił się do mnie, dotykając kolanami, obejmując ramieniem.
Otwarłam oczy. Znów usłyszałam głos Mariusza: „Dzięki niech będą bogom, że cię nie
pragnę! Przynajmniej nie na tyle, by zdradzać miłość dla krótkotrwałej i krwawej ekstazy”.
- Ach, Flawiuszu! Skóra! Czy moja skóra płonie? - Chciałam wstać. - Zgaś światło. Zgaś
słońce!
- Nie, pani, twa skóra jest piękna jak zawsze. Połóż się. Będę ci śpiewał.
- Tak, śpiewaj…
Słuchałam jego pieśni, pieśni Homera o Achillesie i Hektorze. Bardzo podobał mi się
jego śpiew, pauzy, wyobrażałam sobie bohaterów, wysokie mury skazanej na zagładę Troi, aż
zaczęły ciążyć mi powieki. Odpłynęłam w sen. Było mi dobrze.
Położył mi rękę na głowie, jak gdyby bronił jej przed wizjami, jak gdyby chciał zostać
łowcą snów. Westchnęłam, gdy gładził me włosy. Widziałam teraz Mariusza, lśnienie jego
skóry, tak podobnej do skóry królowej, błysk oka, zupełnie jak u Izydy. Usłyszałam jego słowa:
„Na bogów, Pandoro, czy zdawało ci się, że będę dążył do skrócenia śmiertelnego życia i
przedłużenia w nieskończoność losu, który by mnie czekał?”
Przed zapadnięciem w nieświadomość uczułam jeszcze bezdenną rozpacz,
bezsensowność wszelkich wysiłków. Lepiej nam być jak zwierzęta, jak lwy na arenie.
8
Zbudziłam się. Słyszałam śpiew ptaków. Obliczyłam, że nie minęło jeszcze południe, że
od świtu upłynęło kilka godzin.
Poszłam boso do sąsiedniego pokoju, stamtąd do perystylu. Kroczyłam po okalających
ziemię płytkach, spoglądając na błękitne niebo. Słońce nie osiągnęło jeszcze zenitu.
Odsunęłam zasuwę w drzwiach i ciągle na bosaka podeszłam do bramy. Pierwszego
napotkanego mężczyznę, człowieka pustyni w długiej zasłonie na głowie, zagadnęłam:
- Która godzina? Jest już południe?
- Ach, nie, pani - odparł. - Jeszcze daleko. Zaspałaś? Ale ci dobrze. - Kiwnął głową i
poszedł w swoją stronę.
W salonie paliła się lampa. Zorientowałam się, że stoi na biurku, które przygotowali dla
mnie służący.
Czekał atrament i pióra, i karty czystego pergaminu.
Usiadłam i spisałam wszystko, co pamiętałam ze snów, wytężając wzrok w marnym
świetle lampy, znacznie bledszym od świeżego blasku, który napełniał zielony ogród perystylu.
Ręka rozbolała mnie w końcu od skrobania po pergaminie. Szczegółowo opisałam
ostatni sen, pochodnie, uśmiech królowej, znaki, jakie mi dawała.
Gotowe. Zapisane karty rozkładałam do wyschnięcia po całej podłodze. Nie było wiatru,
który mógłby je rozwiać. Zebrałam je wszystkie.
Wyszłam na skraj ogrodu, żeby spojrzeć na błękit nieba, przyciskając do piersi zapisane
pergaminy. Było jasno i błękitnie.
- Ogarniasz ten świat. Jesteś niezmienne, tyle że twe światło powstaje i zachodzi -
mówiłam niebu. - Potem nadchodzi noc, łudząca i ponętna!
- Pani! - Stanął za mną zaspany Flawiusz. - Prawie w ogóle nie spałaś. Potrzebujesz
odpoczynku. Wracaj do łóżka.
- Przynieś mi sandały, tylko szybko - nakazałam mu. Gdy zniknął w głębi domu, ja
zniknęłam za bramą, idąc co sił w nogach.
Dopiero w połowie drogi do świątyni zdałam sobie sprawę, jak niewygodnie jest
przemierzać brudne ulice na bosaka. Uświadomiłam sobie, że idę w pomiętych, nocnych
szatach z płótna i z rozwianym włosem. Nie zwolniłam.
Roznosiła mnie energia. Nie czułam się bezradna jak w czasie ucieczki z domu ojca. Nie
byłam niespokojna jak wtedy, gdy Lucjusz wskazał mnie rzymskim legionistom.
Nie ogarniała mnie groza jak wtedy, gdy królowa ze snu się do mnie uśmiechała. Nie
trzęsłam się też jak zaraz po przebudzeniu.
Parłam przed siebie. Grałam rolę w wielkim dramacie. Miałam zamiar doczekać
ostatniego aktu.
Przechodzili ludzie - robotnicy porannej zmiany, starzec z krzywą laską. Prawie ich nie
zauważałam.
Chłodną uciechę sprawiało mi to, że zwracają uwagę na moje rozpuszczone włosy i
zmięte szaty. Zastanawiałam się, jak może czuć się ktoś oddalony od cywilizacji, kto nie
martwi się już ułożeniem zapięcia lub spinki, sypia na trawie i niczego się nie boi.
Niczego się nie bać! Ach, co za cudowna myśl.
Dotarłam do forum. Na targu kręcili się ludzie; żebracy zajęli już swoje pozycje. Tam i z
powrotem niewolnicy przenosili zasłonięte lektyki. Pod portykami nauczali filozofowie.
Słyszałam te osobliwe, hałaśliwe odgłosy, które zawsze dochodzą z portu - może łoskot
opuszczanego ładunku, sama nie wiedziałam. Czułam zapach Orontesu. Miałam nadzieję, że
jego nurt przyjął Lucjusza.
Weszłam prosto do świątyni Izydy.
- Najwyższy kapłan i kapłanka - oznajmiłam - muszę się z nimi zobaczyć. - Minęłam
zdezorientowaną i wyglądającą na dziewicę młodą kobietę i weszłam do bocznej komnaty,
gdzie rozmawiałam z nimi pierwszy raz. Nie było stołu, tylko sofa. Znalazłam się w innym
pomieszczeniu. Stół. Zwoje.
Usłyszałam tupot stóp. Zjawiła się kapłanka. Zdążyła umalować się na dzień, nałożyć
perukę i ozdoby. Patrzyłam na nią bez lęku.
- Posłuchaj - zaczęłam - śnił mi się kolejny sen. - Wskazałam karty pergaminu, które
położyłam starannie na stole. - Wszystko zapisałam.
Do stołu podszedł kapłan i wpił wzrok w pismo.
- Czytajcie, do ostatniego słowa. Teraz. Bądźcie świadkami na wypadek, gdyby coś mi
się przytrafiło.
Kapłan i kapłanka stali po obu moich bokach, kapłan ostrożnie przyglądał się każdej z
kart, uważając, by nie przewrócić całego ich stosu.
- Jestem wędrowną duszą - oświadczyłam. - Ona chce wyrównać jakieś porachunki albo
prosi o przysługę, sama nie wiem, ale na pewno żyje! To nie jest zwykły posąg!
Przypatrywali mi się.
- No co? Powiedzcie coś. Przecież wszyscy przychodzą do was po radę.
- Ale pani - odrzekł kapłan - nie potrafimy tego odczytać.
- Co?
- To najbardziej starożytna i ozdobna forma starego pisma obrazkowego.
- Co?!
Patrzyłam na stronice. Widziałam tylko własne słowa, które płynęły zwartą strugą z
myśli przez ręce i pióro. Nie potrafiłam skupić się na formie języka.
Podniosłam ostatnią stronę i odczytałam na głos: „Uśmiech miała przebiegły. Napełniał
mnie przerażeniem”.
Pokręcili głowami, stanowczo zaprzeczając.
Ni stąd, ni zowąd dobiegł nas jakiś zgiełk i do pomieszczenia wpadł Flawiusz,
zadyszany i czerwony na twarzy. Niósł moje sandały. Popatrzył na mnie i oparł się plecami o
ścianę, na jego twarzy widniała ogromna ulga.
- Podejdź - powiedziałam. Spełnił polecenie.
- Spójrz na te stronice, odczytaj je, czyż nie są po łacinie?
Zbliżyło się dwóch bojaźliwych niewolników, pospiesznie myjąc mi nogi i zapinając
sandały. Stojący nade mną Flawiusz wpatrywał się w karty.
- To starożytne pismo egipskie - stwierdził. - Najstarsza znana mi postać. W Atenach
można by za to otrzymać majątek!
- Przed chwilą to pisałam! - Przeniosłam spojrzenie na kapłana, potem na kapłankę. -
Wezwijcie wysokiego przyjaciela o blond włosach, czytającego w myślach, który zna stare
pismo. Niech tu przyjdzie.
- Nie możemy, pani - odparł kapłan, patrząc bezradnie na kapłankę.
- Dlaczego? Gdzie on jest? Zjawia się tylko po zmroku, prawda?
Oboje przytaknęli.
- A gdy kupuje księgi, wszystkie księgi na temat Egiptu, czyni to przy blasku lamp? -
zapytałam, mimo że znałam odpowiedź.
Obrzucili się bezradnymi spojrzeniami.
- Gdzie on mieszka?
- Nie wiemy, pani. Nie próbuj go szukać, prosimy. Pojawi się, gdy tylko zacznie się
ściemniać. Wczoraj wieczorem zwierzył się nam, że ceni cię niezmiernie wysoko.
- Nie wiecie, gdzie mieszka.
Wstałam.
- Nic to. - Zbierałam karty pergaminu zapełnione starożytnym pismem.
- A ten poparzony - rzuciłam, wychodząc z komnaty - pijący krew, czy pojawił się tej
nocy? Czy pozostawił wam ofiarę?
- Tak - odparł kapłan. Sprawiał wrażenie upokorzonego.
- Pani Pandoro, wypocznij i posil się trochę.
- Tak - dołączył się lojalny Flawiusz - tak trzeba.
- Nic z tego. - Ściskając w rękach pergamin, przemierzyłam wielką salę ku drzwiom
wejściowym. Błagali mnie. Nie zwracałam na nich uwagi.
Wyszłam na upał. Za mną Flawiusz. Kapłani prosili, byśmy pozostali.
Omiotłam wzrokiem olbrzymie targowisko. Solidni księgarze skupili się w odległym,
lewym zakątku forum. Skierowałam się w ich stronę.
Flawiusz z trudem za mną nadążał.
- Pani, co zamierzasz? Zachowujesz się jak obłąkana.
- Doskonale wiesz, że nic mi nie jest. Widziałeś go w nocy!
- Pani, zaczekaj na niego w świątyni, zgodnie z jego prośbą.
- Dlaczego? Co za tym przemawia?
Liczne księgarnie wystawiały rękopisy we wszystkich językach.
- Egipt! Egipt! - wołałam po grecku i łacinie. Panował zgiełk, wszczynany głównie przez
sprzedawców i kupujących. Wszędzie widać było Platona i Arystotelesa. Zauważyłam stos
ksiąg Oktawiana Augusta o jego własnym życiu, spisanych w ostatnich latach przed śmiercią.
- Egipt! - krzyknęłam. Kupcy wskazywali stare zwoje.
Baldachimy trzepotały na ciepłym wietrze. Zaglądałam do wielu pomieszczeń,
widziałam zajmujących się przepisywaniem niewolników, zanurzających pióra w atramencie i
nie śmiejących unieść głowy.
Na zewnątrz w cieniu też siedzieli niewolnicy, pisząc listy dyktowane przez zwykłych
ludzi. Wrzała praca.
Do jednego sklepu wnoszono kufry. Właściciel, starszy wiekiem mężczyzna, postąpił w
moją stronę.
- Mariusz - zagaiłam - przychodzę w imieniu Mariusza, wysokiego blondyna, który
zachodzi do ciebie tylko po zmroku.
Mężczyzna nie odezwał się ani słowem.
Zaszłam do następnego sklepu. Wszystko tam było egipskie, nie tylko rozłożone na
widoku zwoje, lecz także fragmenty malowideł na ścianach, płaty tynku zachowujące jeszcze
profil jakiegoś monarchy, rzędy niewielkich słoików, figurki z dawno zbezczeszczonego
grobowca. Ależ Egipcjanie lubili wyrabiać te figurynki z drewna!
Tam ujrzałam człowieka, jakiego szukałam, prawdziwego antykwariusza. Siwowłosy
mężczyzna niechętnie uniósł wzrok znad księgi, kodeksu we współczesnym języku egipskim.
- Nie masz niczego, co zainteresowałoby Mariusza? - spytałam, wchodząc do sklepu.
Drogę zagradzały skrzynki i kufry. - Wiesz, tego wysokiego Rzymianina, Mariusza, który bada
starożytne rękopisy i kupuje najcenniejsze? Na pewno wiesz, o kogo mi chodzi. Głębokie
niebieskie oczy. Blond włosy. Zachodzi tu nocą; dla niego nie zamykasz sklepu.
Mężczyzna skinął głową. Zerknął na Flawiusza i powiedział, unosząc brwi:
- Niezła noga z kości słoniowej. - Kulturalna greka. Doskonale.
- Przychodzę w imieniu Mariusza.
- Zachowuję dla niego wszystko, tak jak prosi. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Nie
sprzedaję niczego, czego nie zaproponowałem przedtem Mariuszowi.
- Na pewno. Jestem tu w jego imieniu. - Rozejrzałam się. - Mogę usiąść?
- Ależ tak, proszę wybaczyć. - Wskazał ręką solidny kufer. Flawiusz stał zbity z tropu.
Mężczyzna zasiadł z powrotem przy zagraconym stole.
- Marzę o porządnym stole. Gdzie mój niewolnik? Na pewno mam tu gdzieś trochę
wina. Tylko… czytałem zdumiewającą historię!
- Czyżby? Rzuć okiem na to. - Włożyłam mu do ręki pergaminy.
- Na bogów, co za piękne pismo! - zawołał - I jakie świeże! - Mamrotał coś pod nosem.
Umiał odczytać wiele słów. - To na pewno bardzo zainteresuje Mariusza. Dotyczy legend o
Izydzie, a Mariusz bada właśnie te sprawy.
Odsunęłam pergaminowe karty.
- Sama mu to napisałam!
- Ty?
- Tak jest, bo widzisz, chciałam zrobić mu niespodziewany prezent! Dać coś, czego
jeszcze nigdy nie widział.
- Dużo tego jest.
- Flawiuszu, pieniądze.
- Pani, nie mam.
- To nieprawda; nie wyszedłbyś z domu bez kluczy i pieniędzy. Oddaj mi je.
- W porządku, skoro to dla Mariusza, wezmę na kredyt. Hmm, na rynku pojawiło się w
tym tygodniu kilka ciekawych egzemplarzy. Wszystko przez głód w Egipcie. Pewnie ludzie byli
zmuszeni je sprzedać. Nigdy nie wiadomo, skąd wziął się jakiś egipski rękopis, ale tutaj… -
Sięgnął po kruchy papirus leżący w swej niszy w labiryncie zakurzonych półek.
Położył go z nabożną czcią i możliwie najostrożniej rozwinął. Papirus był dobrze
zachowany, chociaż łuszczył się po brzegach. Gdyby nie obchodzić się z nim uważnie, z
pewnością rozpadłby się w pył.
Zajrzałam starcowi przez ramię. Poczułam zawrót głowy. Zobaczyłam pustynię i chaty o
dachach z liści palmy. Z całych sił próbowałam otworzyć oczy.
- Jest to - mówił kupiec - z pewnością najstarszy egipski rękopis, jaki w życiu
widziałem! Proszę, oprzyj się, moja droga, na mym ramieniu. Usiądź na moim stołku.
- Nie, nie trzeba. - Stałam wpatrzona w litery. Zaczęłam głośno czytać: „Do pana mego,
Narmera, króla Górnego i Dolnego Egiptu, jacyż to nieprzyjaciele mówią, że nie chodzę
ścieżką prawości? Kiedy Wasza Wysokość widziała, bym dopuszczał się czynów niegodziwych?
Zaprawdę zawsze staram się dokonać więcej, niż mnie proszą albo się po mnie spodziewają.
Kiedyż nie wysłuchałem każdego słowa oskarżonego, by można było osądzić go sprawiedliwie,
wzorem Waszej Wysokości?…”
Urwałam. Kręciło mi się w głowie. Przelotne wspomnienie. Byłam mała i wszyscy
szliśmy w góry nad pustynią prosić boga Ozyrysa, boga krwi, by raczył wejrzeć w serce
złoczyńcy. „Patrzcie” - mówili moi towarzysze. Bóg miał postać doskonałego mężczyzny o
skórze z brązu i z księżycem nad głową; wziął skazanego i powoli wysysał z niego krew. Stojąca
obok mnie kobieta wyszeptała, że bóg wydał swój wyrok i wymierzył karę, a zła krew zostanie
oczyszczona i odrodzi się w innym człowieku, w którym nie będzie nikomu szkodzić.
Próbowałam odegnać tę wizję, poczucie otaczających mnie wspomnień. Flawiusz był
wielce zaniepokojony i trzymał mnie za ramiona.
Stałam w zawieszeniu między dwoma światami. Wyglądałam na forum zalane smugami
jasnego słońca i żyłam gdzie indziej jako młody mężczyzna, wspinający się pod górę i
zaklinający się na swą niewinność. „Wezwijcie starego boga krwi! On wejrzy w serce mego
męża i przekona się, że on kłamie. Nigdy nie znałam innego”. Ach, przyjdź, słodka ciemności,
potrzebowałam jej do zasłonięcia gór, bo bóg krwi za dnia spał, żeby Ra, bóg słońca, nie
znalazł go i nie unicestwił z zazdrości.
- Bo ona pokonała ich wszystkich - szepnęłam. Miałam na myśli Izydę. - Obejmij mnie,
Flawiuszu.
- Już, pani.
- Proszę - powiedział starzec, który wstał i pchnął mnie na swój stołek.
Rozgwieżdżona noc nad Egiptem. Widziałam ją tak samo wyraźnie jak sklep w
Antiochii, w którym stałam w południe. Widziałam gwiazdy i miałam świadomość zwycięstwa.
Bóg miał zapanować.
- Ach, zejdź z tych gór, ukochany Ozyrysie, wejrzyj w serce moje i mojego męża, a jeżeli
stwierdzisz mą winę, moja krew należy do ciebie, przyrzekam. - Szedł. Był taki sam, jakiego
widziałam w dzieciństwie, zanim kapłani Ra nie zabronili starego kultu. - Prawość, prawość,
prawość - powtarzał tłum. Mężczyzna, który był mym mężem, kulił się, gdy bóg wskazywał go
palcem, wydając swój wyrok. - Dajcie, pochłonę tę niedobrą krew - mówił bóg. - I przywróćcie
me ofiary. Nie okazujcie się tchórzami wobec bogatego stanu kapłańskiego. Stoicie przed
bogiem. - Wskazywał każdego z wieśniaków, nazywając go po imieniu. Znał ich zawody. Czytał
w ich myślach! Odsłonił kły. Wizja rozpłynęła się. Wbijałam wzrok w codzienne przedmioty,
jak gdyby żyły i zionęły jadem.
- Na bogów - powiedziałam przerażona - muszę skontaktować się z Mariuszem.
Natychmiast! - Gdy o wszystkim usłyszy, wyjawi mi całą prawdę. Musi.
- Najmij dla swojej pani lektykę - zwrócił się księgarz do Flawiusza. - Jest przemęczona,
a droga na wzgórze przerasta jej siły.
- Wzgórze? - ożywiłam się. Ten człowiek znał miejsce pobytu Mariusza! Po chwili
osłabłam, spuściłam głowę i poprosiłam z pełnym znużenia gestem. - Proszę, stary panie,
dokładnie opisz mojemu słudze drogę do tego domu.
- Naturalnie. Znam dwa skróty, jeden nieco trudniejszy od drugiego. Bez przerwy
dostarczamy Mariuszowi księgi.
Flawiusz wytrzeszczał oczy przerażony.
Starałam się stłumić uśmiech. Nie liczyłam na tak korzystny obrót sprawy, lecz wizje z
Egiptu mocno mnie wyczerpały. Widok pustyni, gór, myśl o bogu krwi były mi nienawistne.
Wstałam do wyjścia.
- To różowa willa na samym krańcu miasta - mówił starzec. - Tuż przy murach, z
widokiem na rzekę, ostatni dom. Niegdyś stał jeszcze na wsi. Wzniesiono go na górze z
kamieni. Ale za dnia nikt nie otwiera u Mariusza bramy. Wszyscy wiedzą, że całe dni
przesypia, a nocami studiuje, taki ma zwyczaj.
- Na pewno mi otworzy - stwierdziłam.
- Bardzo prawdopodobne, jeżeli byłaś autorką tego rękopisu.
Ruszyliśmy w drogę. Słońce stało już wysoko. Na placu roiło się od kupujących. Kobiety
niosły na głowach kosze. Świątynie cieszyły się wielkim zainteresowaniem. Przedzieranie się
przez tłum stanowiło swego rodzaju grę.
- Chodźmy, Flawiuszu.
Dostosowanie się do wolnego tempa sługi było torturą; pięliśmy się na wzgórze, z
każdym zakrętem coraz bliżej celu.
- Wiesz, pani, że to szaleństwo - przekonywał Flawiusz. - Nie można zbudzić go za dnia;
sama dowiodłaś to sobie i mnie. Ja, ateński niedowiarek, i ty, cyniczna Rzymianka. Co my
wyprawiamy?
Szliśmy coraz wyżej, mijając kolejne luksusowe domostwa. Widzieliśmy pozamykane
bramy. Słyszeliśmy szczekanie psów.
- Szybciej! Czy muszę bez końca wysłuchiwać tego wykładu? Ach, spójrz, ukochany
Flawiuszu. Różowy dom, ostatni. Mariusz urządził sobie nie lada siedzibę. Popatrz na ściany i
bramy.
Nareszcie dotknęłam żelaznych prętów. Flawiusz opadł na trawę po drugiej stronie
wąskiej drogi. Był wykończony.
Pociągnęłam za sznur z dzwonkiem.
Drzewa wysuwały ponad murem ciężkie konary. Przez sieć listowia dostrzegłam postać,
która wyszła na balkon na pierwszym piętrze.
- Nie ma wejścia! - zawołała.
- Muszę widzieć się z Mariuszem - odparłam. - Oczekuje mnie. - Otoczyłam dłońmi usta
i krzyknęłam: - Zaprosił mnie! Kazał przyjść!
Flawiusz szeptał pospieszną modlitwę.
- Ach, pani, mam nadzieję, że znasz tego człowieka lepiej niż własnego brata.
- Bez porównania - roześmiałam się. - Przestań narzekać.
Postać zniknęła. Słyszałam tupot biegnących nóg.
W końcu pojawili się dwaj ciemnowłosi chłopcy, prawie dzieci, bez zarostu, o długich,
czarnych kędziorach i w pięknych, obszytych złotem tunikach. Wyglądali na Chaldejczyków.
- Otwórzcie bramę, szybko.
- Pani, nie mogę cię wpuścić - odparł jeden z nich. - Nie mogę wpuszczać nikogo,
dopóki nie przyjdzie sam Mariusz. Takie wydał polecenie.
- Przyjdzie skąd?
- Pani, on pojawia się, kiedy zechce, i przyjmuje, kogo ma ochotę. Pani, podaj mi swe
imię, a ja powiem mu, że go odwiedziłaś.
- Albo otworzysz bramę, albo przejdę przez mur - zagroziłam.
Chłopcy wyraźnie wpadli w popłoch.
- Nie, pani, tak nie można!
- I co? Nie wezwiecie pomocy?
Niewolnicy stali i nie wiedzieli, co począć. Byli tacy uroczy. Jeden nieco wyższy. Założyli
gustowne bransolety.
- Tak myślałam - stwierdziłam. - Poza wami nie ma tutaj nikogo. - Szarpnęłam za gruby
pęd pnączy, który kładł się na tynkowanej cegle. Podskoczyłam i stanęłam prawą nogą w
roślinnej sieci, podciągnęłam się i jednym rzutem chwyciłam się rękami za szczyt muru.
Flawiusz zerwał się z trawy i podbiegł do mnie.
- Pani, błagam cię, przestań. Pani, tak nie wolno, nie wolno! Nie można tak po prostu
przejść przez czyjś mur.
Służący przed domem rozmawiali gorączkowo. Zdawało mi się, że po chaldejsku.
- Pani, boję się o ciebie! - zawołał Flawiusz. - Jak mogę chronić cię przed kimś takim
jak Mariusz? Pani, on bardzo się na ciebie rozgniewa!
Leżałam na murze, na brzuchu, chwytając oddech. Ogród wewnątrz był przestronny i
uroczy. Dojrzałam marmurowe fontanny. Niewolnicy cofnęli się i wytrzeszczali oczy niczym
na groźnego potwora.
- Prosimy, prosimy! - błagali jeden przez drugiego. - Dosięgnie nas straszliwa zemsta!
Nie znasz go, pani, błagamy!
- Podaj mi pergamin, Flawiuszu, szybko, nie czas na nieposłuszeństwo. - Usłuchał.
- To nie tak, nie tak, nie tak! Mogą wyniknąć z tego tylko straszne nieporozumienia.
Potem zsunęłam się po wewnętrznej stronie muru, drapana grubą warstwą ostrych i
jaskrawych liści, wreszcie położyłam głowę na splątanych kwiatach i wiciach. Nie obawiałam
się pszczół. Już od dnia narodzin. Odpoczęłam. Kurczowo trzymałam zapisane stronice.
Przeszłam do bramy, żeby pomówić z Flawiuszem.
- Teraz zajmę się Mariuszem - oświadczyłam. - Mam nadzieję, że wziąłeś ze sobą
sztylet.
- Wziąłem. - Odchylił opończę i pokazał mi go. - I za twoim pozwoleniem, pani, chętnie
wbiłbym go sobie w serce dla pewności, że będę martwy, gdy przybędzie pan tego domu i
zastanie cię buszującą po jego ogrodzie.
- Zabraniam. Ani mi się waż. Nie słyszałeś? Strzeżesz mnie nie przed Mariuszem, tylko
przed skulonym, kulejącym demonem o poparzonym ciele. Przybędzie o zmroku! A gdyby
uprzedził Mariusza?
- Niech dopomogą mi bogowie! - Zakrył twarz dłonią.
- Stań prosto, Flawiuszu. Jesteś mężczyzną! Czy muszę ci o tym wiecznie przypominać?
Pilnujesz tego groźnego, spalonego worka kości, który jest słaby. Zapamiętaj sobie słowa
Mariusza. Rzuć się na jego głowę. Wbijaj mu sztylet w oczy, tnij, dźgaj i krzycz, to wyjdę. Teraz
prześpij się przed nocą. Wcześniej nie przyjdzie, jeśli będzie wiedział, gdzie nas szukać!
Zresztą sądzę, że Mariusz będzie pierwszy.
Odwróciłam się i skierowałam ku otwartym drzwiom willi. Piękni, długowłosi chłopcy
zalewali się łzami.
Na moment spokój i wilgotny chłód ogrodu uśpiły we mnie cały strach; poczułam się
bezpieczna, otoczona dobrze znaną architekturą, z dala od mrocznych świątyń, bezpieczna jak
w Toskanii, w naszych rodzinnych ogrodach, równie bujnych jak ten.
- Błagam raz jeszcze, byś zawróciła i wyszła z ogrodu tego człowieka! - zawołał Flawiusz.
Zignorowałam go.
Wszystkie drzwi tej uroczej, tynkowanej willi były pootwierane, wiodąc albo na balkony
na piętrze, albo do ogrodu. Słychać było szmer fontann. Rosły tu cytryny i stało wiele posągów
leniwych, zmysłowych bóstw, okolonych niebieskimi lub fioletowymi kwiatami. Łowczyni
Diana wstawała z łoża zasłanego pomarańczowym kwieciem, marmur posągu był stary i
nierówny. Leniwy Ganimedes, wpół zakryty zielonym mchem, znaczył jakąś zarośniętą
ścieżkę. W oddali widziałam nagą Wenus, pochyloną w kąpieli na krawędzi basenu, do
którego wpływała woda. Wszędzie widać było fontanny.
Małe, pospolite białe lilie tutaj zdziczały; rosły też stare drzewa oliwne o zadziwiająco
skręconych pniach, na które uwielbiają wspinać się dzieci.
W powietrzu wisiała idylliczna słodycz, mimo że natura nie miała tu prawa wstępu.
Gips ścian był świeżo malowany, podobnie jak otwarte na oścież, drewniane okiennice.
- Pani, on będzie się strasznie gniewał! - krzyczeli chłopcy.
- Ale nie na was - odpaliłam, wchodząc do domu. Szłam po trawie, a nie zostawiłam na
marmurowej posadzce prawie żadnego śladu. - Chłopcy, przestańcie jęczeć! Nie musicie go
nawet przekonywać, żeby wam uwierzył. Nieprawdaż? Odczyta prawdę z waszych myśli!
Zaskoczyłam ich obu, każdego inaczej. Popatrzyli na mnie z respektem.
Stanęłam tuż za progiem. Z głębi domu coś dobiegało, nie na tyle głośne, by można
nazwać to dźwiękiem, raczej rytmiczną zapowiedzią dźwięku. Już gdzieś słyszałam taki
bezdźwięczny rytm. Gdzie? W świątyni? Gdy po raz pierwszy weszłam do pomieszczenia, gdzie
Mariusz krył się za przepierzeniem?
Przemierzałam marmurowe posadzki od pokoju do pokoju. Wszędzie widziałam lampy
kołysane powiewami łagodnego wiatru. Bardzo dużo lamp. I świece. Ileż tu świec! I lampy na
stojakach. Tak, kiedy je wszystkie zapalano, musiało tu być jasno jak w dzień!
Stopniowo orientowałam się, że parter stanowił jedną wielką bibliotekę, wyjąwszy
wszechobecną, luksusową rzymską łaźnię i olbrzymią garderobę.
Wszystkie inne pokoje wypełniały książki. Same książki. Do tego oczywiście sofy, na
których można było czytać, i biurka do pisania, lecz przy każdej ścianie widniały niebosiężne
stosy zwojów albo szafy z oprawnymi księgami.
Dostrzegłam również osobliwe drzwi, które wychodziły na ukryte schody. Nie miały
jednak żadnych zamków, a wykonano je chyba z polerowanego granitu. Znalazłam co
najmniej dwoje! Jedna z komnat była całkowicie otoczona kamiennymi ścianami i tak samo
zamknięta drzwiami, przez które nie sposób było przeniknąć.
Przy akompaniamencie szlochów trzęsących się niewolników wyszłam na zewnątrz i
wspięłam się po schodach na piętro. Pusto. Wszystkie pokoje stały po prostu puste, z
wyjątkiem pomieszczenia zajmowanego najwyraźniej przez chłopców. Widziałam ich łóżka,
niewielkie ołtarzyki i perskich bogów, bogate narzutki, ozdobione kutasami poduszki i, jak
zwykle, mnóstwo orientalnych ozdób.
Zeszłam na dół.
Chłopcy kucali przy drzwiach wejściowych, rozmieszczeni po obu ich stronach niby
marmurowe posągi, kolana podciągnęli pod brody i cicho płakali, chyba już nieco znużeni.
- Gdzie są w tym domu sypialnie? Gdzie sypia Mariusz? Gdzie kuchnia? I świątynia
bogów domowych?
- Nie ma żadnych sypialni! - zawołał jeden głosem rwącym się od płaczu.
- Jasne - rzuciłam.
- Przynoszą nam jedzenie - zawodził drugi. - Gotowane, wyśmienite. Obawiam się
jednak, że, sami o tym nie wiedząc, rozkoszowaliśmy się dzisiaj ostatnim śniadaniem w życiu.
- Spokojnie, spokojnie. Jak Mariusz może obwiniać was za to, co ja zrobiłam? Jesteście
jeszcze dziećmi, a on jest dobry, zgodzicie się ze mną? Połóżcie te pergaminowe karty na jego
biurku, a przyciśnijcie czymś, żeby nie rozwiał ich wiatr.
- Tak, jest niezwykłej dobroci - potwierdził jeden z chłopców. - Ale ma twardo ustalone
zwyczaje.
Zamknęłam oczy. Znów wyczułam ten dźwięk, rytmiczny, natarczywy. Czy chciał
dotrzeć do mych uszu? Trudno powiedzieć. Sprawiał wrażenie bezosobowego, niczym bicie
serca albo strugi wody w fontannach.
Podeszłam do dużej, pięknej sofy, udrapowanej w delikatną, jedwabną tkaninę w
perskie wzory. Była bardzo szeroka i mimo ciągłego wygładzania odciskał się na niej ludzki
kształt. Na sofie leżała poduszka, miękka i świeża, na której dostrzegałam jednak wgłębienie
od głowy.
- Czy tu się kładzie? - zapytałam.
Chłopcy skoczyli na równe nogi, kędziory włosów jakby zrywały się do lotu.
- Tak, pani, to jego sofa - odezwał się ten, który mówił w imieniu obydwu. - Błagam, nie
dotykaj jej. Leży tam całymi godzinami i czyta. Zawsze zaznacza, żebyśmy dla zabawy nie
kładli się tu pod jego nieobecność, choć pod każdym innym względem daje nam wolną rękę.
- Pozna, gdy ktoś dotknie sofy choćby jeden raz - dodał drugi chłopiec, dopiero teraz
przemawiając z własnej woli.
- Będę na niej spać - oświadczyłam. Położyłam się i zamknęłam oczy. Przewróciłam się
na drugi bok i podkuliłam kolana. - Jestem zmęczona. Chcę się tylko przespać. Od dawna nie
czułam się tak bezpieczna.
- Naprawdę? - zdziwił się jeden z chłopców.
- Chodźcie, połóżcie się przy mnie. Przynieście sobie poduszki, żeby ujrzał najpierw
mnie, a nie was. On mnie dobrze zna. Te pergaminy, które przyniosłam, gdzie one, a, wiem,
na biurku, tak, one wyjaśnią mu powód, dla którego tu weszłam. Sytuacja się zmieniła. Ktoś
czegoś ode mnie chce. Nie mam innego wyjścia. Droga powrotna do domu jest odcięta.
Mariusz wszystko zrozumie. Chciałam znaleźć się jak najbliżej niego, żeby mnie chronił.
Złożyłam głowę w zagłębieniu, w którym przedtem leżał on. Zaczerpnęłam tchu.
- Wiatr gra tu jak muzyka - wyszeptałam. - Słyszycie? Zapadłam w pełen znużenia sen,
przed którym broniłam się przez szereg dni i nocy.
Musiało upłynąć wiele godzin.
Zbudziłam się gwałtownie. Niebo przybrało fioletową barwę. Niewolnicy leżeli tuż przy
kanapie, niżej ode mnie, skuleni jak wystraszone zwierzątka.
Znowu dobiegł mnie ten odgłos: wyraźny, pulsujący dźwięk. Nie wiadomo czemu
przypomniało mi się coś, co robiłam w dzieciństwie: przykładałam ucho do piersi ojca. Gdy
usłyszałam bicie serca, natychmiast je całowałam. Ojciec był bardzo szczęśliwy.
Wstałam, jeszcze niezupełnie rozbudzona, lecz pewna, że to mi się nie śni.
Przebywałam w pięknej willi Mariusza w Antiochii. Przemierzałam łączące się ze sobą,
marmurowe pokoje.
Dotarłam do ostatniego, otoczonego kamiennymi ścianami. Drzwi były niemożliwie
ciężkie. Znienacka jednak otwarły się bezszelestnie, jakby pchnięte od środka niewidzialną
ręką.
Weszłam do przestronnej komnaty. Ujrzałam przed sobą kolejną parę drzwi, także
kamiennych. Musiały prowadzić na jakieś schody, bo zaraz za nimi dom się kończył.
Te drzwi też niespodziewanie się rozwarły, jakby pchnięte sprężyną.
Zobaczyłam światło u dołu.
Natychmiast za progiem rozpoczynały się schody w dół. Były wykonane z białego
marmuru, nowe, nie wytarte niczyimi stopami. Każda bryła doskonale gładka i czysta.
W dole płonął szereg łagodnych płomieni, okrywających klatkę schodową rozigranymi
cieniami.
Odgłos nasilił się. Zamknęłam oczy. Ach, gdyby cały świat i sens całego istnienia można
było zamknąć w tych wypolerowanych pomieszczeniach.
Nagle usłyszałam głośny krzyk:
- Pani Pandoro! Obróciłam się na pięcie.
- Pani, on przeskoczył mur!
Mali niewolnicy pędzili przez dom, wtórując wrzaskom Flawiusza:
- Pani Pandoro!
Na moich oczach wyrósł gęsty mrok, który runął na mnie, odpychając bezradnych,
zrozpaczonych chłopców na bok. Mało nie spadłam w dół schodów.
Wtedy zorientowałam się, że dostałam się w szpony poparzonego. Ujrzałam czarną rękę
o zmarszczonej skórze. Nozdrza wypełnił mi zapach mocnych przypraw. Ohydnie chudą nogę,
zasuszoną stopę okrywały świeże tkaniny.
- Chłopcy, przynieście lampy, podpalcie go! - krzyknęłam. Szamotałam się, chciałam się
odsunąć od schodów, lecz nie byłam zdolna wyrwać się z uchwytu tej istoty. - Chłopcy, lampy
na dole!
Malcy tulili się do siebie.
- Mam cię - stwór wyszeptał mi czule do ucha.
- Nic z tego! - odpaliłam i uderzyłam go solidnie prawym łokciem. Stracił równowagę,
mało się nie przewrócił, ale nie puszczał. Biała tunika lśniła w mroku, gdy znowu objął mnie
ramionami i prawie obezwładnił.
- Chłopcy, na dole, lampy z olejem! - wołałam. - Flawiuszu!
Stwór dusił mnie niby gigantyczny wąż. Z trudem oddychałam.
- Nie możemy schodzić na dół! - krzyknął jeden z niewolników.
- Nie wolno nam - dorzucił drugi.
Istota zaśmiała mi się do ucha głębokim, gardłowym śmiechem.
- Nie wszyscy są takimi niewolnikami buntu jak ty, piękna kobieto, która umiesz
przechytrzyć brata na stopniach świątyni.
Słyszeć taki wyraźny, czysty głos, dobywający się z ciała tak poparzonego, że wydawało
się bez szans ratunku, było czymś porażającym. Patrzyłam, jak sczerniałe palce zaciskają mi
się na rękach. Na karku czułam jakiś zimny dotyk. Potem ukłucia. Kły.
- Nie! - krzyknęłam.
Miotałam się we wszystkie strony, wreszcie naparłam na niego całym ciężarem ciała, aż
się zachwiał, lecz znowu utrzymał się na nogach.
- Przestań, dziwko, bo zabiję cię na miejscu!
- Proszę bardzo - drażniłam się.
Obejrzałam się na niego. Miał twarz dawno zmarłego trupa, wysuszonego na pustyni,
zwęglonego, o kościstym nosie i wysoko uniesionych wargach, które nie były w stanie zasłonić
białych zębów i dwóch kłów, które obnażył, patrząc na mnie.
Oczy miał przekrwione tak samo jak Mariusz. Na głowie wyrastała mu gęsta szopa
czarnych, mocnych włosów, czystych i świeżych, jak gdyby odnawiały się pod wpływem
jakichś czarów.
- Dokładnie - podchwycił skwapliwie tę myśl - tak się stało. A wkrótce zdobędę krew,
która całego mnie odświeży! Przestanę być tym ohydnym potworem, którego widzisz. Będę
taki jak w czasach, zanim ci idioci z Egiptu wystawili ją na słońce!
- Hmm, zatem dotrzymała obietnicy - zauważyłam. - Wyszła na promienie Amona Ra,
żeby was wszystkich spalić.
- Co ty wiesz? Ona nie poruszyła się ani nie wymówiła słowa od tysiąca lat. Miałem ich
tyle samo, gdy odsunięto otaczające ją kamienie. W takim stanie nie mogła wyjść na słońce.
Jest wielkim, świętym naczyniem krwi, zasiadającym na tronie źródłem mocy, to wszystko, a
ja mam zamiar odzyskać krew, którą twój Mariusz wykradł z Egiptu.
Rozpaczliwie szukałam w myślach sposobów wyswobodzenia się.
- Przybyłaś do mnie jako dar - oznajmił poparzony. - Tylko ciebie brakowało, żebym
mógł stawić czoło Mariuszowi! Obnosi się ze swoim uczuciem i słabością do ciebie jak z
jaskrawym odzieniem.
- Rozumiem.
- Nic nie rozumiesz! - Pociągnął mnie za włosy. Krzyknęłam z bólu.
Ostre zęby zanurzyły się w mą szyję. Jakby chłostało mnie tysiące rozżarzonych drutów.
Omdlałam. Znieruchomiałam w ekstazie. Próbowałam stawić opór, lecz przed oczami
pojawiły się wizje. Ujrzałam go w chwale, złocistego człowieka Wschodu w pełnej czaszek
świątyni, odzianego w jasnozielone, jedwabne spodnie, z o - zdobną opaską na czole, o
delikatnym nosie i ustach. Wtem, bez uprzedzenia, zapłonął, na widok czego niewolnicy
rozbiegli się z krzykiem. Wił się w ogniu, nie umierając, lecz cierpiąc straszliwe katusze.
Kręciło mi się w głowie, słabłam. Krew z całego ciała przepływała do jego nikczemnej
postaci. Przypomniał mi się ojciec, ojciec i jego słowa: „Lidio, żyj!” Wyrwałam się potworowi i
obróciłam, uderzając go barkiem, odepchnęłam obiema rękami, aż osunął się na podłogę.
Walnęłam go kolanem. Nie mogłam się go nijak pozbyć!
Próbowałam ująć sztylet, ale kręciło mi się w głowie, zresztą tak naprawdę nie miałam
przy sobie żadnego sztyletu. Cała moja nadzieja w oliwie z lamp, które paliły się u stóp
schodów. Odwróciłam się, zataczając, i ten potwór znowu schwycił mnie obiema rękami za
włosy. Pociągnął mnie z powrotem do siebie.
- Ty demonie! - zawołałam.
Jego siła mnie przytłaczała. Uchwyt stawał się coraz mocniejszy. Czułam, że zaraz
połamie mi ręce.
- Aa - jęknął, odkręcając się ode mnie, choć nie rozluźnił uchwytu. - Cel osiągnięty.
Nagle klatkę schodową zalało jaśniejsze światło.
U stóp schodów pojawiła się pochodnia. Po chwili zobaczyliśmy Mariusza.
Sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego i skupionego wyłącznie na osobniku, który
mnie pojmał.
- I co teraz, Akbarze? - - zapytał Mariusz. - Zranisz ją, zniewolisz jeszcze raz, to z tobą
skończę. Zabij ją, a zginiesz w mękach. Wypuść ją, to będziesz mógł odejść.
Przemierzał stopień za stopniem.
- Nie doceniasz mnie, zarozumiały pętaku z Rzymu - odezwał się poparzony. - Myślisz,
że nie wiem, iż schwytałeś króla i królową, że wykradłeś ich z Egiptu? Jest to powszechnie
znana sprawa. Wieść rozniosła się po lasach Północy, przez pustkowia, przez ziemie, o których
nawet nie słyszałeś. Zabiłeś starszego, który strzegł króla i królową, i ukradłeś ich! Oni nie
poruszyli się ani nie wymówili słowa od tysiąca lat. J Zabrałeś nam z Egiptu królową. Uważasz
się za rzymskiego i cesarza? Zdaje ci się, że możesz ją pojmać tak, jak schwytano Kleopatrę?
Tamta była grecką kurtyzaną. To nasza Izyda, Akasha! Ty bezrozumny bluźnierco. Teraz
pozwól mi stanąć przed Akashą. Staw mi opór, a ta kobieta, jedyna śmiertelna, którą J
szczerze kochasz, zginie!
Mariusz zbliżał się do nas stopień za stopniem.
- Akbar, czy twoi informatorzy powiedzieli ci, że to starszy z Egiptu, on sam, postawił
królewską parę na słońcu? - zapytał Mariusz. Wszedł na kolejny stopień. - Czy powiedzieli ci,
że to starszy wystawił ich na działanie promieni słońca, ognia, który unicestwił nas setki,
oszczędzając najstarszych tylko po to, by trwali w męczarniach tak jak ty?
Mariusz wykonał szybki gest. Poczułam wbijające mi się w szyję kły. Nie mogłam się
odsunąć. Znów ujrzałam tę istotę w dawnej chwale, w całym drażniącym pięknie, ze stopami
okrytymi klejnotami, gdy tańczyła w otoczeniu umalowanych kobiet.
Czułam, że Mariusz stoi obok, ale nie rozumiałam żadnych słów.
Pojmowałam już całe swoje szaleństwo. Doprowadziłam to stworzenie do Mariusza, ale
czy było to zgodne z wolą matki? Akasha, to starożytne imię widniało na zwłokach ofiar
porzucanych na stopniach świątyni. Znałam to imię. Znałam je ze snów. Traciłam
przytomność. „Mariusz” - zawołałam ze wszystkich sił.
Głowa opadła mi do przodu, nie przytrzymywana kłami. Zmagałam się z
obezwładniającą słabością. Celowo wyobraziłam sobie Oktawiana Augusta przyjmującego nas
na łożu śmierci.
- Nie ujrzę końca tej komedii - szepnęłam.
- Ależ ujrzysz - rozległ się spokojny głos Mariusza. Otwarłam oczy. - Akbar, nie próbuj
tego więcej, wykazałeś już dosyć zdecydowania.
- Nie próbuj mnie tknąć - odrzekł poparzony. - Moje zęby pieszczą jej kark. Ale starczy
jeszcze kropla, a jej serce umilknie.
Na tle głębokiej ciemności nocy za oknami pochodnia płonęła jaśniejszym blaskiem.
Nie widziałam niczego więcej. Tylko pochodnię.
- Akasha - wyszeptałam.
Poparzony głęboko zaczerpnął tchu, dotknęły mnie jego unoszące się piersi.
- Jej krew jest piękna - oznajmił. Ucałował mnie spierzchłymi wargami w policzek.
Zamknęłam oczy. Oddychałam z coraz większym wysiłkiem. Nie mogłam unieść powiek. - Nie
boję się zabrać ją w drogę ku śmierci, Mariuszu - ciągnął. - Bo jeśli muszę paść z twej ręki,
mogę mieć ją za towarzyszkę.
Wszystkie te słowa dobiegały do mnie niczym odległe echa.
- Weź ją na ręce - zakomenderował Mariusz. Stał gdzieś bardzo blisko. - Nieś ostrożnie,
jak gdybyś trzymał jedyne i ukochane dziecko, i chodź ze mną do sanktuarium. Ujrzysz
Akashę. Klęknij przed nią, zobaczymy, na co ci pozwoli.
Znowu zemdlałam, chociaż zdążyłam usłyszeć śmiech poparzonego. Ujął mnie pod
kolana, głowa opadła mi do tyłu. Zaczęliśmy schodzić po schodach.
- Mariuszu - odezwałam się - on jest słaby. Możesz go zabić. - Twarz opadła mi na pierś
poparzonego. Czułam pod skórą kości. - Naprawdę bardzo słaby - powiedziałam jeszcze, z
trudem zachowując przytomność. Akasha, tak; jej prawdziwe imię.
- Ostrożnie, mój drogi - przypomniał Mariusz. - Jeżeli umrze, będzie po tobie. Moja
cierpliwość i tak już się kończy. Twoje szansę maleją z jej każdym ciężkim oddechem. Cicho,
Pandoro. Akbar to wielki bóg pijący krew.
Poczułam, jak chwyta mnie mocna, zimna ręka.
Dotarliśmy na niższą kondygnację. Usiłowałam podnieść głowę. Zobaczyłam rzędy
lamp, wspaniałe złote malowidła ścienne, wiszącą pod sufitem złotą zasłonę.
Otwarło się dwoje wielkich, kamiennych odrzwi. Za nimi znajdowała się kaplica
wypełniona gęstym, drżącym, sprzyjającym modłom światłem i duszną wonią lilii.
Trzymający mnie potwór wydał żałosny okrzyk:
- Matko Izydo, o, Akasho!
Wypuścił mnie i postawił na nogach, Mariusz zaś natychmiast mnie pochwycił; pokryty
bliznami i okaleczony podbiegł do ołtarza.
Patrzyłam osłupiała. Ale konałam. Nie mogłam oddychać. Upadałam. Próbowałam
nabrać powietrza, lecz bez skutku. Nie mogłam ustać bez pomocy Mariusza.
Ach, porzucić ziemię i wszystkie nieszczęścia tego świata, mając przed oczyma taką
wizję:
Oto siedzieli, wielka królowa Izyda i król Ozyrys, o skórze z brązu, a nie białej jak u
nieszczęśliwej, uwięzionej królowej ze snów; odziani w tkaniny ze złotej przędzy, plisowane i
zszyte w sztywnym egipskim stylu. Długie, czarne włosy i warkocze były prawdziwe. Na
twarzach mieli świeżą farbę: czarne kontury oczu, tusz, czerwone wargi.
Ona nie miała na głowie korony z rogów i kręgu słońca. Kryza ze złota i klejnotów była
olśniewająca, pełgała w świetle, jakby żyła.
- Muszę przynieść koronę, odzyskać koronę! - powiedziałam głosem, który pochodził
jakby od kogo innego; jak gdyby mnie pouczał. Oczy zamknęły się.
Czarne stworzenie uklękło przed królową.
Wszystko widziałam jak przez mgłę. Czułam dotyk Mariusza, po chwili do ust napłynął
mi strumień ciepłej krwi. „Nie, Mariuszu, broń jej!” - chciałam zawołać, lecz słowa zostały
zmyte przez strugę krwi. „Broń Matki!” I znowu wypełniła mi usta, tak że musiałam
natychmiast przełknąć. Uczułam moc, potęgę tej krwi, znacznie większą od siły Akbara. Krew
przepływała mi przez ciało niczym biegnące ku morzu rzeki. Niepowstrzymana. Następny
przypływ, jakby sztorm jedną za drugą wpędzał fale rzeki do ujścia; rwące się, gwałtowne
strumienie docierały do każdego zakamarka ciała.
Otwierał się przede mną wielki, wspaniały świat, który zaraz by mnie przyjął, lecz nie
chciałam go oglądać. Wyrwałam się. „Królowa, ratuj królową” - szepnęłam. Czy z ust ciekła mi
krew? Nie, zniknęła w mym wnętrzu.
Mariusz nie słuchał. Znów przytknął mi do ust ranę, z której jeszcze bardziej wartką
strugą popłynęła krew. Płuca napełniały się powietrzem. Poczułam całe ciało, silne, stojące na
własnych nogach. Krew zapaliła się we mnie jak światło, jak gdyby płonęło od niej serce.
Otworzyłam oczy. Byłam silna jak filar. Ujrzałam oblicze Mariusza: złote rzęsy, głęboki błękit
oczu. Długie włosy z przedziałkiem opadały do ramion. Był ponadczasowy, jak bóg.
- Broń jej! - krzyknęłam. Odwróciłam się i wskazałam ręką.
Została zdarta zasłona, która całe życie wisiała pomiędzy mną a światem; w
prawdziwych barwach i kształtach ujawnił swój jasno uświadamiany cel: królowa wpatrywała
się przed siebie, nieruchoma tak samo jak król. Życie nie potrafiłoby powtórzyć takiej
absolutnej pogody ducha, takiego ostatecznego paraliżu. Usłyszałam, jak z kwiatów spadają
krople wody, mikroskopijne kropelki, uderzające o marmurową posadzkę, upadek
najmniejszego listka. Odwróciłam głowę i ujrzałam go, zwiniętego i kołyszącego się na płytach,
pojedynczy liść. Słyszałam ruch wiatru między baldachimem a złotym sufitem. A płonące
języki lamp śpiewały.
Świat jawił mi się jako tkanina pieśni. Wielobarwne mozaiki pełgały światłem, potem
utraciły wszelką formę, w końcu nawet wzór. Ściany rozmyły się w obłokach barwnej mgły, w
której można by błądzić w nieskończoność, a tam siedziała Królowa Niebios, panując
wszystkiemu w absolutnym i nienaruszonym milczeniu.
Wszystkie tęsknoty dziecięcego serca doznały spełnienia.
- Ona żyje, jest prawdziwa i panuje nam na niebie i na ziemi.
Król i królowa. Nie poruszali się. Ich oczy nic nie widziały. Nie patrzyli na nas. Nie
patrzyli na okaleczone stworzenie, które przybliżało się do tronu.
Ręce królewskiej pary obwieszone były licznymi bransoletami, pokrytymi zawiłym
pismem. Dłonie spoczywały na udach, jak u wielu egipskich posągów. Lecz nigdy jeszcze nie
powstały posągi, które dorównałyby tym postaciom.
- Korona, wolałaby mieć koronę - powiedziałam. Postąpiłam w jej stronę ze
zdumiewającą energią.
Mariusz przytrzymał mnie za rękę. Uważnie obserwował kroki poparzonego.
- Ona była, zanim były wszystkie takie korony - stwierdził - i one nie mają dla niej
najmniejszego znaczenia.
Ta myśl pękła mi na języku niczym słodkie grono. Naturalnie, ona była przed nimi.
Śniła mi się bez korony. Nic jej nie groziło. Strzegł jej Mariusz.
- Moja królowo - odezwał się z tyłu Mariusz. - Oto przybywa błagalnik. Akbar ze
Wschodu. Chce napić się królewskiej krwi. Jaka jest twoja wola, matko?
Miał taki spokojny głos! Bez cienia obawy.
- Matko Izydo, pozwól mi się napić! - zawołał poparzony.
Wyprostował się, uniósł ramiona i przed oczyma stanęła mi następna wizja
przedstawiająca go w tańcu. Z pasa zwisały mu ludzkie czaszki. Nosił naszyjnik ze sczerniałych
ludzkich palców! I jeszcze jeden, z poczerniałych ludzkich uszu! Było to ohydne i odrażające,
jednak jemu wydawało się nieodparcie atrakcyjne. Obraz po chwili zniknął. Bóg z dalekiej
krainy padł na kolana.
- Jestem i zawsze byłem twoim sługą! Zabijałem tylko nikczemnych, zgodnie z twym
nakazem. Nigdy nie odszedłem od twego prawdziwego kultu.
Jaki kruchy i mały zdawał się błagający, jaki ohydny, jak łatwo można było usunąć go
sprzed jej oblicza. Spojrzałam na króla Ozyrysa, równie dalekiego i obojętnego jak królowa.
- Mariuszu - odezwałam się - ziarno dla Ozyrysa; czy go nie pragnie? Wszak jest bogiem
ziarna. - Ujrzałam obraz naszych procesji w Rzymie, ludzi śpiewających i niosących ofiary.
- Nie, nie chce żadnego ziarna. - Mariusz położył mi dłoń na ramieniu.
- To prawda, oni są rzeczywistością! - zawołałam. - Wszystko jest rzeczywiste. Wszystko
się zmieniło. Ocalało.
Poparzony odwrócił się i obrzucił mnie groźnym spojrzeniem, ale do mnie nie docierał
głos rozumu. Odwrócił się i wyciągnął rękę ku stopie królowej.
W świetle pod paznokciami jej nóg zalśniło złote ciało. Lecz pozostawała nieruchoma
jak skała, podobnie jak król bez korony, jak gdyby nie stanowili żadnego sądu ni władzy.
Istota znienacka podskoczyła i usiłowała złapać królową za szyję!
Ryknęłam:
- Żałosny, bezwstydny!
Nieruchoma prawa ręka królowej szybko się uniosła, chwyciła czaszkę poparzonego i
zgniotła ją; krew oblewała królową przy akompaniamencie ostatniego, urywanego wołania o
litość. Ujęła go, gdy się na nią osunął, i cisnęła w powietrze, aż wszystkie kończyny odpadły
niczym drewniane belki.
Podmuch wiatru zebrał szczątki, na które wylała się oliwa z lampy, co spadła z trójnoga.
- Serce, patrz - odezwałam się. - Widzę jego serce. Bije.
Lecz ogień błyskawicznie strawił także serce, pochłonął zginające się palce rąk i nóg.
Nastąpiło gwałtowne poruszenie, płonące kości zaczęły wirować, po chwili jednak sczerniały,
stały się wątłe, zaczęły pękać, rozpadać się na kawałki; w końcu z całej istoty pozostała kupka
dymiących popiołów, rozwiewana po podłodze.
Wtedy do pomieszczenia wpadł wiatr z zewnątrz, przesycony woniami ogrodu; uniósł
popioły i rozwiał je niczym chmarę kruchych, czarnych owadów, zagnał do mrocznego
przedsionka.
Wpatrywałam się w to wszystko jak urzeczona.
Królowa siedziała jak przedtem, ręka jak gdyby w ogóle się nie poruszyła. Monarsza
para patrzyła w nicość, jakby nic nie zaszło. Jedynym śladem zdarzenia była ohydna plama na
szatach królowej.
Oboje nie zwracali uwagi na Mariusza ani na mnie.
W kaplicy zapanowała cisza. Słodka, aromatyczna cisza. Złote światło. Głęboko
odetchnęłam. Słyszałam, jak oliwa w lampach zmienia się w ogień. Mozaiki zaludniały
namalowane z pietyzmem postacie wiernych. Dostrzegałam powolne zaczątki rozkładu
poszczególnych kwiatów, które sprawiały wrażenie jedynie innej linii melodycznej tej samej
pieśni, która opisywała ich wzrost, a płowiejące krawędzie płatków bynajmniej nie
kontrastowały z jaskrawymi barwami reszty.
- Wybacz, Akasho - powiedział cicho Mariusz - że dopuściłem go tak blisko. Byłem
niemądry.
Rozpłakałam się. Z oczu trysnęły gorące łzy.
- Wezwałaś mnie - rzekłam przez łzy do królowej - sprowadziłaś tutaj! Spełnię każdą
twą wolę.
Jej prawa ręka powoli oderwała się od uda i wyciągnęła w moją stronę, łagodnie
zginając się w zachęcającym geście zaproszenia, który widziałam we śnie, za to na twarzy nie
pojawił się uśmiech, na lodowatym obliczu nie zaszła żadna zmiana.
Czułam, jak otula mnie coś niewidzialnego, czemu nie sposób się oprzeć. Emanowało z
jej wyciągniętej ręki. Było słodkie, delikatne, pieszczotliwe. Sprawiło, że całą oblała mnie fala
rozkoszy.
Postąpiłam do przodu, poddana obcej woli.
- Błagam cię, Akasho! - odezwał się cicho Mariusz. - Błagam cię pod imieniem Inanny,
pod imieniem Izydy, pod każdym z boskich imion, błagam cię, nie krzywdź jej!
Mariusz po prostu nic nie rozumiał! Nie znał jej kultu! Ja wiedziałam. Wiedziałam, że
jej pijące krew dzieci pragnęły tylko sądzić złoczyńcę i czerpać krew potępionego, zgodnie z jej
prawami. Zobaczyłam boga mrocznej pieczary, który pojawił się w mych wizjach. Wszystko
zrozumiałam.
Chciałam opowiedzieć o tym Mariuszowi, ale nie mogłam. Nie teraz. Świat odrodził się,
wszystkie systemy oparte na sceptycyzmie i egoizmie rwały się jak pajęcze nici, które miał
unieść wiatr. Moje chwile rozpaczy były jedynie wycieczkami w bluźnierczą i samolubną
krainę czerni.
- Królowa Nieba - szepnęłam. Wiedziałam, że używam starożytnego języka. Na ustach
rozkwitła mi modlitwa:
„A Amon Ra, Król Słońce, mimo swej siły nigdy nie pokona Króla Zmarłych ani jego
oblubienicy, która jest władczynią gwiezdnego firmamentu, księżyca, tych, co złożą w ofierze
złoczyńcę. Przeklęta przez tych, co nie potrafią użyć magii. Przeklęta przez tych, którzy chcą ją
ukraść!”
Czułam, że jako człowieka wiążą mnie splątane nici krwi, którą dał mi Mariusz. Czułam,
jak mnie utrzymują przy życiu. Moje ciało nic nie ważyło.
Coś uniosło mnie w jej stronę. Jej ręka objęła mnie i odgarnęła mi włosy z twarzy.
Wyciągnęłam dłoń ku jej szyi, nie pozostawało mi nic innego. Nie potrafiłam okazać miłości w
żaden inny sposób. Byłam zbyt blisko królowej!
Poczułam jedwabistość jej prawdziwych, plecionych w warkocze włosów, chłód i
twardość jej ramion, rąk. Mimo to w ogóle na mnie nie patrzyła. Była jakby skamieniała. Czy
mogłaby na mnie spojrzeć? Czy z własnej woli pozostała nieruchoma, wpatrzona przed siebie?
Czy jakiś złowróżbny czar sprawiał, że jest bezradna, czar, który rozbiłoby może tysiąc
hymnów?
Majacząc, ujrzałam słowa wypisane płytkami złota pośród klejnotów jej kryzy:
„Przyprowadźcie złoczyńcę, bym zaczerpnęła jego krwi”.
Miałam wrażenie, że jestem na pustyni, a naszyjnik spada, I rozbija się jak tamten
poparzony stwór, ląduje na piasku i unosi go wiatr. Upadły, zagubiony, gotów do odrodzenia.
Czułam, jak moja głowa zostaje przyciągnięta do jej szyi. Rozłożyła palce, dotykała
mych włosów. Kierowała moje usta na swoją skórę.
- To tego pragniesz? - zapytałam. Lecz słowa dryfowały gdzieś daleko, niczym żałosny
wyraz pełni mej duszy. - Żebym została twoją córką!
Odchyliła nieznacznie głowę, bym widziała jej szyję. Dostrzegłam żyłę, z której
powinnam się napić.
Palce przesuwały się delikatnie przez włosy, w ogóle za nie nie ciągnąc, jakby chciała
tylko objąć mi głowę, aż przeszywały mnie ekstatyczne dreszcze, a usta wędrowały coraz niżej,
tak że nie mogły już nie dosięgnąć drżącej w blasku skóry.
- Ukochana królowo - westchnęłam. Nigdy nie zaznałam takiej pewności, takiej
rozkoszy bez granic ani ziemskich przyczyn. Nigdy nie zaznałam takiej rozpierającej serce,
tryumfalnej wiary jak wiara w nią.
Rozchyliłam usta. Nic, co ludzkie, nie byłoby w stanie przegryźć takiego ciała! A jednak
ustąpiło, jakby było cienkie, i krew trysnęła do mego wnętrza. Słyszałam pompujące ją serce,
ogłuszającą siłę, która wprawiała w drżenie bębenki uszu. To nie była krew, lecz nektar. Żadne
stworzenie nie mogłoby zapragnąć niczego więcej.
9
W miarę jak nektar mnie wypełniał, przenosiłam się do innej krainy. Dźwięczny śmiech
bogini odbijał się od ścian; biegła przede mną, dziewczęca, stawiająca kocie kroki, nie
zważająca na majestat. Dawała mi znaki, bym biegła za nią. Mariusz siedział sam na trawie w
swym nie uporządkowanym ogrodzie. Pokazała mi go. Wstał i wziął mnie w ramiona. Długie
włosy stanowiły taką ładną ozdobę. Pojęłam, o co jej chodzi. W wizji, która nawiedziła mnie,
gdy piłam jej krew, całowałam Mariusza; tańczyłam z nim.
Spadł na nas deszcz płatków kwiatów, jakie rzuca się na nowożeńców w Rzymie.
Mariusz wziął mnie pod rękę, jakbyśmy przed chwilą zostali sobie poślubieni, wokół nas
śpiewali ludzie. Panowało niewzruszone szczęście.
Stała na szerokim ołtarzu z czarnego diorytu.
Była noc. Wszystko działo się w zamkniętej, wypełnionej ludźmi przestrzeni, panował w
niej jednak mroczny chłód, od dna doliny wiał suchy wiatr, bogini zaś spoglądała na ofiarę,
którą jej nieśli. Był to mężczyzna, miał zamknięte oczy i związane ręce. Nie szamotał się.
Ona wyszczerzyła zęby: zgromadzeni wierni westchnęli. Potem chwyciła mężczyznę za
gardło i napiła się jego krwi. Gdy się nasyciła, puściła ofiarę i uniosła ręce.
- Doznałam oczyszczenia! - zawołała.
Raz jeszcze rozpętała się ulewa wielokolorowych płatków, powiewały pawie pióra i
gałęzie palm, wybuchały gromkie śpiewy, słychać było chaotyczne bębnienie, a ona
uśmiechała się, spoglądając na to wszystko, na ruchliwej i bardzo ludzkiej twarzy zakwitł jej
rumieniec, pomalowane na czarno oczy zerkały na czcicieli.
W tan puścili się wszyscy z wyjątkiem bogini, która powoli uniosła oczy i przez wysokie,
prostokątne okna popatrzyła na rozgwieżdżony firmament. Grały dudy. Taniec stawał się
ekstatyczny.
Twarz pociemniała jej ze znużenia, jak gdyby dusza powędrowała do nieba i wróciła,
spoglądając ze smutkiem na ziemię. Sprawiała wrażenie zagubionej. Rozsadzał ją gniew.
I zawołała ogłuszającym głosem:
- Buntowniczy krwiopijca! - Tłum zamilkł. - Przyprowadźcie go!
Ciżba rozstąpiła się, by przepuścić do ołtarza szamoczącego się, wściekłego boga.
- Śmiesz mnie osądzać! - zawołał.
Był Babilończykiem o długich, czarnych kędziorach, z brodą i wąsami. Musiało trzymać
go dziesięciu śmiertelnych.
- W rozpalone miejsce, w góry, w słońce, w najcięższe kajdany! - nakazała.
Wywleczono go.
Znowu uniosła wzrok. Gwiazdy stały się większe, wyraźnie widać było starożytne
układy. Unosiliśmy się w powietrzu pod gwiazdami.
Jakiś chłopiec na delikatnym, złoconym krześle spierał się z tymi, co stali wokół. Byli to
starcy, ledwie widoczni w mroku. Blask lampy padał na twarz chłopca. Staliśmy na progu.
Chłopiec był kruchy, nogi miał jak patyki.
- I mówicie - powiedział z niedowierzaniem - że na wzgórzach czczą pijących krew!
Po świętym kędziorze, który wyrastał z łysej czaszki, po szacunku, z jakim inni odnosili
się do niego, poznałam, że to faraon. Spojrzał na nią przerażony. Strażnicy uciekli.
- Tak - odezwała się - a tobie nie wolno ich powstrzymywać!
Uniosła wątłego chłopca i wpiła się w jego gardło niczym dzikie zwierzę, aż ze
śmiertelnej rany obficie popłynęła krew.
- Mały król - stwierdziła. - Małe królestwo. Wizja uleciała.
Jej biała, zimna skóra zasklepiła się pod moimi ustami. Całowałam ją, już nie piłam.
Poczułam, jak osuwam się jej na ręce, jak wypadam z jej objęć.
W przyćmionym blasku profil bogini pozostał niezmieniony, milczący i obojętny.
Doskonała twarz bez bruzdy. Wpadłam w ramiona Mariusza. Jej ręce przybrały wcześniejszą
sztywną pozę.
Wszystko tkwiło w jaskrawej oczywistości, nieruchomy król i królowa na tronie,
wymyślne postacie, utrwalone w lapis lazuli na złotych mozaikach.
Poczułam bolesne szarpnięcie, jak gdyby ktoś dźgnął mnie w serce, w łono.
- Mariusz! - zawołałam. Wyniósł mnie z komnaty.
- Nie, chcę klęknąć u jej stóp - oponowałam.
Ból zaparł mi dech w piersiach. Starałam się nie krzyczeć. Ach, przed chwilą odrodził
się świat. A teraz takie katusze.
Położył mnie na wysokiej trawie, miażdżąc jej źdźbła. Fala gorzkiego, organicznego
płynu chlusnęła z łona, dotarła nawet do ust. Tuż obok siebie widziałam kwiaty. Widziałam
przychylne niebo, barwne jak w wizji. Ból był nie do opisania.
Wiedziałam już, dlaczego Mariusz wyniósł mnie z sanktuarium.
Otarłam policzki. Nie mogłam znieść tego odoru. Ból pochłaniał mnie całą. Usiłowałam
zobaczyć to, co mi wyjawiła bogini, przypomnieć sobie jej słowa, lecz ból stanowił zbyt wielką
przeszkodę.
- Mariusz! - zawołałam.
Przywarł do mnie, całował po policzkach.
- Zaczerpnij ze mnie - powiedział - pij, dopóki ból nie ustąpi. To tylko umieranie ciała,
pij. Pandoro, jesteś nieśmiertelna.
- Napełnij mnie, weź mnie. - Sięgnęłam mu między nogi.
- To nie ma już znaczenia.
Ale organ, który na wieki utracił bóg Ozyrys, był twardy. Wprowadziłam go do swojego
ciała. Potem piłam, a gdy po dłuższej chwili poczułam na szyi zęby Mariusza, gdy zaczął
czerpać nową mieszankę, która napełniała mi żyły, gdy ssał jak dziecko, poznałam wszystkie
jego tajemnice w jednym, pozbawionym znaczenia błysku.
Miał rację. Niższe organy były nieistotne. Karmił się mną. Ja syciłam się nim. Tak
wyglądały nasze zaślubiny. Wokół nas trawa kołysała się na delikatnym wietrze, tworząc
majestatyczne łoże nowożeńców, wreszcie zalał mnie aromat zieleni.
Ból minął. Wyciągnęłam rękę i poczułam miękkość kwiatów.
Zerwał ze mnie zbrukane szaty i podniósł mnie. Poszliśmy do marmurowego basenu,
gdzie stała Wenus, wiecznie pochylona i z jedną nogą nad chłodną wodą.
- Pandoro! - szepnął.
Chłopcy czekali z boków, podsuwając mu dzbany.
Zaczerpnął wody i oblał mnie. Czułam pod nogami płytki na dnie basenu. Jeszcze nigdy
nie doświadczyłam takiego uczucia jak wtedy, gdy spływała po mnie woda! Obmył mnie
kolejny rozkoszny dzban. Przez chwilę czułam strach przed nawrotem bólu, ale nic takiego się
nie zdarzyło.
- Kocham cię całym sercem - powiedziałam. - Cała’ moja miłość należy do nich i do
ciebie, Mariuszu. Widzę w ciemności, przebijam wzrokiem głębokie cienie pod drzewami.
Mariusz mnie objął. Chłopcy powoli nas obmywali, zanurzając dzbany i lejąc na nas
srebrzystą wodę.
- Ach, być tutaj z tobą - zawołał Mariusz. - Mieć cię przy sobie; być nie samemu, a z
tobą, z całego świata właśnie z tobą. Tobą. - Odsunął się i ogarnęłam go pełnym uwielbienia
wzrokiem, dotknęłam jego długich, splątanych, nieludzkich włosów. Cały lśnił od kropel.
- Tak - rzekłam - ona właśnie tego pragnęła. Zesztywniał. Wykrzywił twarz w grymasie.
Wpił we mnie wzrok. Coś zmieniło się na gorsze. Czułam to.
- Co takiego? - zapytał.
- Pragnęła tego. Jasno ukazała mi to w wizjach. Chciała, żebym przerwała twoją
samotność.
Odstąpił krok. Czy się gniewał?
- Mariuszu, co ci jest? Nie rozumiesz, czego dokonała? Zrobił jeszcze jeden krok do
tyłu.
- Nie wiedziałeś, że wszystko do tego zmierza? - spytałam. Chłopcy podsunęli ręczniki.
Mariusz wziął jeden i wytarł sobie twarz i włosy.
Poszłam w jego ślady.
Był wściekły. Trząsł się w gniewie.
Była to chwila przesycona niewytłumaczalną mieszaniną grozy i piękna - jego białe
ciało, drżące lustro wody, blask świateł padający z otwartych drzwi domu, a w górze gwiazdy,
jej gwiazdy. I Mariusz, zły, najeżony, z oczami miotającymi pioruny.
- Jestem teraz jej kapłanką - oznajmiłam - mam za zadanie przywrócić jej kult. Taka
jest jej wola. Ale przyprowadziła mnie tutaj także ze względu na ciebie, na twoją samotność.
Mariuszu, ja to wszystko zobaczyłam. Widziałam nasze zaślubiny w Rzymie, jak za dawnych
czasów, w otoczeniu rodzin. Ujrzałam jej wyznawców.
Był wyraźnie przerażony.
Nie miałam ochoty oglądać go takim. Na pewno czegoś nie rozumiałam.
Weszłam na trawę. Pozwoliłam chłopcom się wytrzeć. Spojrzałam na gwiazdy. Willa,
mimo licznych lamp, wydawała się biedna i krucha, nieudana próba zaprowadzenia na świecie
porządku, która nie mogła się równać stworzeniu jednego zwykłego kwiatu.
- Ach, jaka piękna jest prosta noc - odezwałam się. - Chyba jej ubliżamy, mówiąc o
sensie i celu, gdy taka zwyczajna chwila jest pełna błogosławionego planu i spokoju. Wszystko
podąża swoim biegiem.
Cofnęłam się i zawirowałam, otrząsając z siebie wodę. Miałam tyle siły. Gdy stanęłam,
w ogóle nie kręciło mi się w głowie. Czułam się nieskończenie potężna.
Jeden z chłopców podał mi tunikę. Męską, ale, jak już często mówiłam, rzymskie szaty
były bardzo proste. Zwyczajna, krótka tunika. Włożyłam ją i pozwoliłam, żeby zawiązał mi w
talii pas. Uśmiechnęłam się do niego. Zadrżał i odsunął się.
- Wytrzyj mi włosy - nakazałam. Ach, co za uczucie. Powoli uniosłam głowę. Mariusz
też był już suchy i odziany.
Ciągle spoglądał na mnie z gwałtownym oburzeniem i wściekłością.
- Ktoś musi tam wejść - powiedziałam - i zmienić jej złotą szatę. Ten bluźnierca ją
zakrwawił.
- Ja się tym zajmę! - zawołał wyraźnie rozgniewany Mariusz.
- Ach, więc do tego doszło.
Rozejrzałam się, uwiedziona otaczającym mnie pięknem. Zapominałam o urodzie
Mariusza. Wrócę do niego później, gdy skończę przechadzać się pod drzewami oliwnymi i
rozmawiać z konstelacjami.
Ale było mi przykro z powodu jego gniewu. Ból był to osobliwy i głęboki, z pominięciem
różnych etapów cierpienia, jakie przebywa śmiertelne ciało i umysł.
- Czyż to nie cudowne! - zawołałam. - Oto przekonuję się, że bogini panuje, że jest
prawdziwa, że wszystko stworzyła! Że świat nie jest jednym wielkim cmentarzyskiem! Lecz
dowiaduję się tego, gdy zawieram zaplanowane z góry małżeństwo. A to oblubieniec. Jak on
obnosi się ze swymi humorami!
Westchnął i pochylił głowę. Czy znowu miałam ujrzeć jego łzy, tego doskonałego
towarzysza i dobrze znanego boga wśród zmiażdżonych kwiatów?
- Pandoro - powiedział, unosząc głowę - ona nie jest boginią. I nie stworzyła świata.
- Jak śmiesz?!
- Taka jest moja powinność. Za życia byłem gotów zginąć za prawdę, i pod tym
względem nic się nie zmieniło. Ale ona nie dopuści do mojej śmierci. Potrzebuje mnie i
potrzebuje ciebie, żebyś mnie uszczęśliwiła.
- Doskonale! - Zamachałam rękami. - Z radością to uczynię. I odrodzimy jej kult.
- Nic z tego! - zaprotestował. - Jak coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy?
- Mariuszu, mam ochotę wspinać się na szczyty gór i wyśpiewywać ten cud, powiedzieć
światu, że on istnieje. Mam ochotę biec ulicami ze śpiewem. Musimy z powrotem osadzić ją na
tronie w świątyni w samym centrum Antiochii!
- To obłęd! - krzyknął. Chłopcy zdążyli już uciec.
- Mariuszu, czy ty zamknąłeś uszy na jej przykazania? Musimy wytropić i zabić bogów -
odstępców, postarać się, by narodzili się z niej nowi bogowie, którzy zaglądają w dusze,
szukają sprawiedliwości, a nie kłamstwa, bogowie - nie kapryśni, lubieżni idioci lub pijane
stwory, które ciskają gromy z północnego nieba. Jej kult wznosi się na fundamencie dobroci,
czystości!
- Nie, nie, nie - powtarzał. Cofał się, jakby chciał w ten sposób dodać swym słowom
mocy. - Wygadujesz bzdury! Idiotyzmy, ciemne zabobony!
- Nie wierzę własnym uszom! - krzyknęłam. - Jesteś potworem! Ona zasługuje na tron!
Tak samo król, który zasiada obok niej. Oboje zasługują na to, żeby wyznawcy przynosili im
kwiaty. Czy zdaje ci się, że potrafiłeś czytać w myślach ot, tak, bez powodu? - Zrobiłam krok
naprzód. - Pamiętasz, jak szydziłam z ciebie przy pierwszym spotkaniu w świątyni? Gdy
mówiłam, że powinieneś zatrudnić się w sądzie i czytać w myślach oskarżonych? W swoim
błazeństwie utrafiłam w sedno sprawy!
- Nie! - ryknął. - To w ogóle nie jest prawda! Odwrócił się ode mnie i pognał do domu.
Popędziłam za nim.
Zbiegł po schodach i wpadł do jej świątyni, zatrzymując się przed boginią. Ona i jej król
siedzieli tak jak przedtem. Żadnemu z bóstw nie drgnęła powieka. Tylko kwiaty walczyły o
życie w aromatycznym powietrzu.
Spojrzałam na swoje ręce, takie białe! Czy mogłam jeszcze umrzeć? Czy też przeżyję
wiele stuleci jak poparzony stwór? Przyglądałam się pozornie boskim obliczom posągów. Nie
uśmiechały się. Nic im się nie śniło. Patrzyły i nic więcej. Padłam na kolana.
- Akasho - szepnęłam - czy mogę się tak do ciebie zwracać? Oznajmij swą wolę.
Nie zaszła w niej żadna zmiana. Nawet najmniejsza.
- Przemów, Matko! - zawołał Mariusz głosem zgrubiałym od smutku. - Mów! Czy tego
pragnęłaś?
Ni stąd, ni zowąd runął do przodu, przebył dwa stopnie postumentu i zaczął walić
pięściami w jej piersi.
Stałam przerażona.
Nie ruszała się, nie drgnęła jej powieka. Pięść uderzała w kamień, którego nie była w
stanie poruszyć. Tylko potrącone ręką włosy nieco się zakołysały.
Podbiegłam do niego, próbowałam go odciągnąć.
- Przestań, Mariuszu, ona cię zniszczy!
Zdumiewała mnie własna siła. Z pewnością dorównywałam mu pod tym względem. Ale
pozwolił, bym go odciągnęła, zalanego łzami.
- Co ja zrobiłem! - - zawołał, wpatrując się w boginię. - Ach, Pandoro, Pandoro!
Stworzyłem kolejnego pijącego krew, a przysięgałem, zaklinałem się, że już nigdy do tego nie
dojdzie, przynajmniej dopóki żyję!
- Chodź na górę - nakazałam spokojnie. Rzuciłam okiem na królewską parę. Ani śladu
reakcji. - Nie wypada nam kłócić się w sanktuarium. Chodź na górę.
Skinął głową.
Pozwolił wyprowadzić się z pomieszczenia. Szedł ze spuszczoną głową.
- Z długimi włosami barbarzyńcy bardzo ci do twarzy - zauważyłam. - A teraz mam
oczy, które mogą oglądać cię jak nigdy dotąd. Nasza krew połączyła się niczym w dziecku.
Wytarł nos, w ogóle na mnie nie patrząc. Weszliśmy do obszernej biblioteki.
- Mariuszu, czy nie znajdujesz we mnie niczego, co mogłoby nakarmić twe oko, niczego
urodziwego?
- Ależ tak, kochana, wszystko! Ale na miłość nieba, ocknij się! Nie rozumiesz?
Wykradziono ci życie nie w imieniu świętej prawdy, lecz upadłej nisko tajemnicy. Czytanie w
myślach nie czyni mnie mądrzejszym od innych! Zabijam, żeby żyć! Jak ona niegdyś, wiele
tysięcy lat temu. I wiedziała, że jest do tego zmuszona. Wiedziała, że nadeszła pora.
- Na co? Co wiedziała?
Wpatrywałam się w niego. Stopniowo uświadamiałam sobie, że nie potrafię już czytać
w jego myślach, podobnie on nie czytał w moich. Za to kręcący się wokół nas chłopcy byli jak
otwarte księgi strachu, sługi dobrodusznych, lecz bardzo hałaśliwych demonów.
Mariusz westchnął.
- Uczyniła to, bo ja niemal zebrałem się na odwagę, by wykonać to, co powinienem:
wywieść siebie i ich dwoje na słońce i dokończyć dzieło zaczęte przez egipskiego starszego -
uwolnić świat od króla, królowej i wszystkich ludzi, którzy sycą się śmiercią! Ach, bardzo jest
przebiegła.
- Naprawdę miałeś takie zamiary? - spytałam - Spalić siebie i ich?
Krótko i sarkastycznie się zaśmiał.
- Oczywiście, że miałem! Za tydzień, za miesiąc, rok, dziesięć, sto lat, może za dwieście,
może po przeczytaniu wszystkich ksiąg na świecie i obejrzeniu wszystkich miejsc, może za
pięćset lat, a może… niebawem, pchany do tego samotnością.
Na chwilę odebrało mi mowę.
Uśmiechnął się do mnie mądrze i ze smutkiem.
- Ale ja tu użalam się jak dziecko - powiedział cicho.
- Skąd śmiałość, by tak szybko położyć kres takiej zuchwałej boskiej magii?
- Magii! - warknął.
- Wolałabym, żebyś tego nie robił - oświadczyłam. - Nie chodzi mi o użalanie się, lecz o
palenie matki, ojca i…
- To jasne! - przerwał. - Czy zdaje ci się, że mógłbym zrobić to, rzucić cię w ogień wbrew
twej woli? Ty naiwna, zrozpaczona idiotko! Odbudować jej ołtarze! Przywrócić kult! Zupełnie
zwariowałaś!
- Głupcze! Śmiesz obrzucać mnie obelgami! Zdaje ci się, że zyskałeś w domu nowego
niewolnika? Nie zdobyłeś nawet żony.
Tak. Nasze umysły zwarły się w starciu i dopiero potem miałam dowiedzieć się, że był
to wynik obfitej wymiany krwi, lecz wtedy wiedziałam tylko tyle, że musimy zadowolić się
słowami, jak śmiertelnicy i śmiertelniczki.
- Nie chciałem okazać się małostkowy! - zawołał. Uraziłam go.
- Wobec tego wyostrz swój męski rozum i wzniosły, elegancki, patrycjuszowski sposób
wyrażania się!
Obrzucaliśmy się gniewnymi spojrzeniami.
- Tak. Rozum! - powiedział. Uniósł palec. - Jesteś najinteligentniejszą kobietą, jaką
znam. I słuchasz głosu rozumu. Wszystko ci wytłumaczę. Oto, jakie czeka nas zadanie.
- Właśnie, a ty jesteś zapalczywy i sentymentalny i na dodatek raz po raz wybuchasz
płaczem - rzucasz się na królową jak dziecko w napadzie histerii!
Twarz poczerwieniała mu ze złości, która zamknęła mu usta. Odszedł.
- Wyrzucasz mnie? - zapytałam. - Chcesz, żebym sobie poszła? To twój dom. Jeśli
chcesz, powiedz mi o tym teraz. Już mnie nie ma!
- Nie - odpalił, przystając.
Odwrócił się, poruszony, zaskoczony. Odezwał się roztrzęsionym głosem:
- Nie odchodź, Pandoro! - Zamrugał, jak gdyby miał kłopoty z ostrością widzenia. - Nie
odchodź. Proszę, nie odchodź. - Po czym wyszeptał jeszcze: - Mamy siebie.
- A teraz dokąd idziesz, nie chcesz mnie widzieć?
- Tylko zmienić jej szatę - odparł smutnym, pełnym goryczy głosem. - Umyć i
przyodziać na nowo „taką zuchwałą boską magię”.
Zniknął.
Wyjrzałam na granatowe niebo za oknami. Na chmury mieszane przez księżyc niby w
kotle. Na wielkie, stare drzewa mówiące: Wejdź na nasze konary, obejmiemy cię. Na rosnące
wszędzie kwiaty, które zachęcały: Jesteśmy twym łożem. Połóż się z nami.
Tym sposobem rozpoczęła się dwustuletnia kłótnia.
Która nigdy się tak naprawdę nie skończyła.
10
Jeszcze leżąc z zamkniętymi oczami, słyszałam odgłosy miejskiego życia dobiegające z
sąsiednich domów; rozmowy ludzi, którzy przechodzili ulicą. Słyszałam dźwięki muzyki,
śmiechy kobiet i dzieci. Gdy się skupiłam, rozumiałam, o czym mówią. Zaprzestałam tego
jednak i głosy rozpłynęły się na wietrze.
Nagle taki stan wydał mi się nie do zniesienia. Jakby pozostawało tylko zbiec do
kaplicy, uklęknąć i modlić się! Zmysły, jakimi zostałam obdarzona, nie nadawały się do
niczego innego. Jeżeli czekał mnie taki los, co ze mną będzie?
Cały czas dobiegało mnie łkanie cierpiącej duszy; było to echo głosu mojego ducha,
sprowadzonego ze ścieżki nadziei i nie potrafiącego uwierzyć, że to, co pięknie się zaczęło,
może zakończyć się koszmarem!
Flawiusz.
Skoczyłam na sękate konary starej oliwki. Uczyniłam to bez najmniejszego wysiłku.
Zaraz dałam susa na następną gałąź, stamtąd na porośnięty dzikim winem mur. Szłam po nim
w kierunku bramy.
Flawiusz stał oparty czołem o pręty, ujmując rękami chłodne żelazo. Krwawił z kilku
rozcięć na policzkach. Zgrzytał zębami.
- Flawiuszu! - zawołałam. Uniósł głowę zaskoczony.
- Pani Pandoro!
Z pewnością dostrzegł w blasku księżyca cudowną przemianę, jaka we mnie zaszła,
nawet nie znając jej przyczyny. Ja widziałam bowiem jego śmiertelność, głębokie zmarszczki,
bolesną niepewność spojrzenia, grudki ziemi przywierające do naturalnie wilgotnej skóry.
- Musisz wracać do domu - rzekłam, siadając na murze z nogami spuszczonymi na
zewnątrz, i nachylając się, żeby mnie słyszał. Nie cofnął się, choć wytrzeszczył oczy,
zafascynowany. - Idź, zajmij się dziewczętami, prześpij się, opatrz te rany. Demon nie żyje, nie
musisz się nim już przejmować. Wróć jutro o zachodzie słońca.
Potrząsnął głową. Próbował coś powiedzieć, ale słowa widocznie nie przechodziły mu
przez gardło. Usiłował wykonać jakiś gest, lecz jakby go sparaliżowało. Serce waliło mu
gwałtownie. Obejrzał się na nieliczne, palące się gdzieniegdzie światła miasta. Popatrzył na
mnie. Słyszałam oszalałe bicie jego serca. Czułam jego strach, lecz był to strach o mnie, nie o
siebie. Strach, że przypadł mi w udziale jakiś straszliwy los. Złapał kurczowo za pręty bramy,
jakby nie chciał, by oderwała go stąd jakakolwiek siła.
Zobaczyłam w jego umyśle swój własny obraz - w chłopięcej, przepasanej wstęgą
tunice, z rozwianymi włosami, siedzącą na murze, jakbym miała do dyspozycji młode i giętkie
ciało. Zniknęły wszystkie zmarszczki. Ujrzał twarz, jakiej nie wymyśliłby żaden malarz.
Ale przede wszystkim widać było, że ten człowiek osiągnął kres wytrzymałości. Ja
zdałam sobie w pełni sprawę, jak go kocham.
- Dobrze. - Wstałam, nachyliłam się i wyciągnęłam obie ręce. - Chodź, podniosę cię,
jeżeli zdołam.
Uniósł niepewnie ręce, wciąż nie mogąc oderwać oczu od mojej postaci.
Był lekki jak piórko. Zdjęłam go i postawiłam po drugiej stronie muru. Zeskoczyłam
obok niego i objęłam go w pasie. Jakie gorące przerażenie! Co za siła odwagi!
- Uspokój swe serce. - Poprowadziłam go w stronę domu. Wpatrywał się we mnie,
piersi unosiły się od ciężkich oddechów, jak gdyby dostał zadyszki, lecz były to tylko objawy
wstrząsu, jaki przeżywał. - Zajmę się tobą.
- Trzymałem go - powiedział. - Złapałem go za rękę!
- Jaki nieczysty głos, nasycony płynami życia i wysiłkiem.
- Dźgałem go raz po raz sztyletem, ale on tylko ciął mnie po twarzy i przeleciał przez
mur niczym stado komarów, jak ciemność, niematerialna ciemność.
- Flawiuszu, on nie żyje, spalony na popiół!
- Nie słyszałem twego głosu, ach, odchodziłem od zmysłów! Chłopcy krzyczeli. Przez tę
przeklętą nogę nie byłem w stanie przeleźć przez mur. Potem usłyszałem twój głos i
wiedziałem, już wiedziałem, że żyjesz! - Biła od niego radość. - Byłaś z Mariuszem. - Łatwość,
z jaką wyczuwałam jego miłość, była urocza i zatrważająca.
Znienacka przypomniałam sobie świątynię, królową, jej nektar i deszcz kwiatów, ale
musiałam zachowywać w tym nowym stanie równowagę ducha. Flawiusz był zupełnie
zdezorientowany.
Pocałowałam go w usta, ciepłe, śmiertelne, po czym błyskawicznie, niczym przebiegły
kot, zlizałam krew z ran na policzkach, czując, jak przebiega mnie dreszcz.
Zabrałam go do biblioteki, która stanowiła centrum tego domu. Gdzieś w pobliżu
kręcili się chłopcy. Zapalali wszystkie lampy, po naszym wejściu schowali się w jakimś kącie.
Czułam zapach ich krwi i młodego, ludzkiego ciała.
- Zostaniesz przy mnie, Flawiuszu. Chłopcy, możecie przygotować pokój dla mego
sługi? Macie chyba chleb i owoce? Czuję ich zapach. Czy wystarczy mebli, żeby urządzić mu
wygodne pomieszczenie w prawym skrzydle willi, w jakimś zakątku?
Wybiegli ze swych kryjówek, tak wyraźnie ludzcy. Nie mogłam się skupić. Pociągały
mnie ich najdrobniejsze cechy, gęste, czarne brwi, krągłe usta, gładkie policzki.
- Tak, pani, tak! - zawołali niemal jednym głosem. Popędzili przed siebie.
- To Flawiusz, mój sługa. Zamieszka tu z nami. Teraz zaprowadźcie go do łaźni,
nagrzejcie wody, zajmijcie się nim. Dajcie mu wina.
Natychmiast wzięli Flawiusza za ręce, ale ten zatrzymał się.
- Nie porzucaj mnie, pani - powiedział z niezmierną powagą i zamyśleniem. -
Dochowuję wierności pod każdym względem.
- Wiem. Ach, jak ja to doskonale rozumiem. Nawet sobie nie wyobrażasz.
Potem udał się do łaźni w towarzystwie chłopców z Babilonu, którym sprawiało
wyraźną ulgę, że nareszcie mają coś do roboty.
Odnalazłam wielkie garderoby Mariusza, w których odziałby się król Partii i Armenii,
matka cesarza Liwia, zmarła Kleopatra i lubujący się w ostentacji patrycjusz, który nie zwraca
uwagi na idiotyczne prawa Tyberiusza, wymierzone w luksus.
Włożyłam znacznie bardziej elegancką i dłuższą tunikę, u - tkaną z jedwabiu i płótna,
do niej dobrałam złoty pas. Za pomocą szczotek i grzebieni Mariusza uczesałam włosy w
czystą pelerynę, nie splątaną, miękką i falistą jak za czasów, gdy byłam dziewczynką.
Miał wiele zwierciadeł, które, jak wiesz, wykonywano wówczas z polerowanego metalu.
Sam fakt, że stałam się na powrót młoda, pogrążył mnie w posępnej zadumie; sutki miałam
różowe, o czym już wspomniałam; zmarszczki nie mąciły uroków twarzy ani rąk. Być może
najtrafniej oddaje mój stan słowo bezczasowa. Bezczasowa i dorosła. I wydawało mi się, że
każdy przedmiot służy mojej nowo nabytej sile.
Popatrzyłam na marmurowe bryły, z których składała się podłoga, i ujrzałam w nich
głębię, dowód cudownego i dość niezrozumiałego procesu.
Miałam ochotę wyjść znów do ogrodu, rozmawiać z kwiatami, zrywać je garściami.
Spieszno mi było pogadać z gwiazdami. Ze strachu przed Mariuszem wolałam nie schodzić do
kaplicy, ale gdyby nie on, poszłabym tam i uklękła przed Matką, i po prostu na nią patrzyła,
kontemplując w milczeniu, nasłuchując najmniejszej reakcji, chociaż po wybuchu Mariusza
wiedziałam już, że nic takiego nie nastąpi.
Poruszała prawą ręką tak, jakby reszta ciała nic o tym nie wiedziała. Uniosła ją najpierw
po to, żeby nieść śmierć, a potem na znak zachęty.
Usiadłam przy biurku w bibliotece, gdzie leżały wszystkie moje pergaminy, i czekałam.
Mariusz, który w końcu się zjawił, także przebrał się i uczesał. Usiadł obok mnie na
krześle o zakrzywionych kształtach, mahoniowym, ze złotą intarsją.
Chciałam wypłakać się w jego ramionach, lecz powstrzymałam przypływ uczucia
samotności. Noc nie miała mnie już nigdy opuścić, stała wiernie we wszystkich otwartych
drzwiach, wdzierając się przez nie źdźbłami trawy i żylastymi gałęziami oliwek, które chwytały
poświatę księżyca.
- Błogosławiona, która została zmieniona w pijącą krew przy pełni księżyca - zaczęłam -
gdy chmury wznoszą się w przejrzystym świetle jak górskie szczyty.
- Być może - mruknął.
Odsunął lampę, która stała między nami na biurku, tak że przestała odbijać się w moich
źrenicach.
- Umieściłam tu swojego sługę - powiedziałam. - Wykąpałam go, odziałam i
przygotowałam łóżko. Wybaczysz mi? Bardzo go lubię i nie chciałabym utracić. Już chyba za
późno, żeby wracał do zwyczajnego świata.
- To wyjątkowy człowiek - stwierdził Mariusz - i nie mam nic przeciwko jego tutaj
obecności. Jutro może przyprowadzić jeszcze twoje niewolnice. Chłopcy będą mieli
towarzystwo i za dnia zapanuje jako taka dyscyplina. Flawiusz zna się między innymi na
księgach.
- Bardzo jesteś łaskawy. Obawiałam się, że będziesz się gniewał. Skąd w tobie tyle
cierpienia? Nie potrafię odczytać twych myśli; nie otrzymałam tego daru. - Nie, to nie była
prawda. Umiałam czytać w myślach Flawiusza. Wiedziałam, że chłopcom, którzy akurat
pomagali ubrać mu się przed snem, jego obecność sprawiła wielką ulgę.
- Łączą nas zbyt bliskie więzy krwi - oznajmił. - Ja też nie będę odtąd mógł czytać w
twoich myślach. Musimy polegać na słowach, jak śmiertelnicy, tyle że mamy o wiele bardziej
przenikliwe zmysły, a obojętność, jaką czasami odczuwamy, potrafi być mroźna jak lody
Północy. Kiedy indziej znów ponoszą nas ogniste fale emocji.
- Hmmm…
- Gardzisz mną - zauważył cicho, ze skruchą w głosie - ponieważ zamąciłem chwilę
największej ekstazy, odebrałem ci radość, przekonania. - Sprawiał wrażenie szczerze
zasmuconego. - Zrobiłem to w najszczęśliwszym momencie przemiany.
- Nie bądź taki pewny - odpaliłam. - Może jeszcze zbuduję jej świątynię i znajdę
wyznawców. Jestem nowicjuszką, dopiero zaczynam.
- Nie ożywisz jej kultu! - zawołał. - O tym mogę cię zapewnić! Nie powiesz nikomu, kim
jest, gdzie się znajduje, nigdy też nie stworzysz następnego pijącego krew.
- Ho, ho, gdyby Tyberiusz przemawiał z takim autorytetem do senatu!
- Tyberiuszowi zawsze marzyła się nauka w gimnazjum na Rodos, chodzenie w greckiej
szacie i sandałach i rozmowy o filozofii. Tym sposobem skłonność do działania zakwita w
ludziach mniejszej odwagi, którzy wykorzystują jego zimną samotność.
- Czy to wykład ku mojej nauce? Myślisz, że o tym wszystkim nie wiem? Za to ty nie
wiesz, że senat nie będzie pomagał Tyberiuszowi w rządzeniu. Rzymowi potrzebny jest teraz
cesarz, którego można czcić i kochać. To twoje pokolenie za panowania Augusta przyzwyczaiło
nas do czterdziestu lat autokratycznych rządów. Nie pouczaj mnie w sprawach polityki,
jakbym była idiotką.
- Rzeczywiście, sam się sobie dziwię, że od razu nie zdałem sobie sprawy, że się w tym
wszystkim orientujesz. Pamiętam cię, gdy byłaś mała. Nie miałaś sobie równych w
błyskotliwości. Twoja wierność wobec Owidiusza i jego miłosnych wierszy była rzadkim
kwiatem wyrafinowania, zrozumienia satyry i ironii. Wypielęgnowany, rzymski umysł.
Przyjrzałam mu się. Jego twarz nie świadczyła o żadnym określonym wieku. Miałam
czas rozkoszować się jego barczystą sylwetką, siłą prostej szyi, wyrazistością oczu i
proporcjonalnych brwi. Zmieniliśmy się we własne podobizny wykute w marmurze przez
biegłego rzeźbiarza.
- Muszę przyznać - powiedziałam - że mimo przytłaczającej i irytującej lawiny definicji i
deklaracji, jakimi mnie zasypujesz, jak gdybym na gwałt potrzebowała jakichkolwiek
wyjaśnień, czuję do ciebie miłość i doskonale wiem, że jesteśmy w swym obecnym położeniu
samotni, choć zaślubieni sobie, i wcale mi to nie przeszkadza.
Wyglądał na zaskoczonego, ale nic nie powiedział.
- Czuję uniesienie, mam zranione serce - podjęłam. - Jestem zahartowanym
pielgrzymem, ale naprawdę wolałabym, żebyś nie mówił ze mną tak, jakby zależało ci przede
wszystkim na wychowaniu i ukształtowaniu mnie!
- Tak trzeba! - odparł łagodnie mimo żarliwości. Biło od niego tylko ciepło. -
Rzeczywiście zależy mi przede wszystkim na tym. Jeżeli pojmujesz, co stało się wraz z kresem
republiki, jeśli w pełni rozumiesz Lukrecjusza i stoików, to dostrzegasz naszą istotę. Musisz!
- Pomińmy tę obelgę milczeniem. Nie mam ochoty na wyliczanie wszystkich filozofów i
poetów, których czytałam, ani na opowiadanie o poziomie rozmów, jakie toczyły się u nas przy
kolacji.
- Pandoro, ja nie mam nic złego na myśli! Ale Akasha nie jest boginią! Przypomnij
sobie, co ci się śniło. Ona jest naczyniem cennej siły. Sny przekonały cię, że można ją
wykorzystać, że każdy pozbawiony skrupułów pijący krew może przekazać krew następnemu,
że ona jest pewnego rodzaju demonem, źródłem mocy.
- Ona wszystko słyszy! - wyszeptałam oburzona.
- Naturalnie. Strzegę jej od piętnastu lat. Odpierałem ataki tych zdrajców ze Wschodu. I
ich wspólników z głębi Afryki. Ona cię zna.
Tylko malująca się na twarzy powaga mogła sugerować, w jakim jest wieku. Sprawiał
wrażenie idealnie ukształtowanego mężczyzny. Starałam się wyrwać spod jego uroku, spod
fascynacji nocą, jaka się za nim rozpościerała, w której mimo wszystko bardzo pragnęłam się
zanurzyć.
- Niezła uczta weselna - burknęłam. - Muszę iść porozmawiać z drzewami.
- Poczekają, będą stały i jutro w nocy.
Przed oczyma miałam ostatni jej obraz, skąpany w ekstatycznych barwach: wzięła
małego faraona i złamała go jak trzcinę. Ujrzałam ją na początku omdlenia, gdy biegła ze
śmiechem przez korytarze.
Powoli ogarniał mnie lęk.
- Co się dzieje? - spytał Mariusz. - Powiedz, zaufaj mi.
- Gdy z niej piłam, widziałam ją w postaci śmiejącej się dziewczyny. - Potem
opowiedziałam mu o ślubie, o deszczu różanych płatków i o dziwnej, egipskiej świątyni, pełnej
oszalałych wyznawców. Na koniec opisałam scenę w komnacie małego króla, którego doradcy
ostrzegali przed jej bóstwami. - Połamała go, jak gdyby był drewnianą figurką. Mówiła: „Mały
król, małe królestwo”.
Wzięłam pergaminowe karty, które położyłam na biurku. Opisałam ostatni sen o niej,
gdy z wrzaskiem groziła, że wyjdzie w słońce i unicestwi nieposłuszne dzieci. Opowiedziałam
mu o wszystkim - o licznych wędrówkach mej duszy.
Bardzo bolało mnie serce. Już w trakcie opowieści zaczynałam pojmować bezbronność
bogini i tkwiące w niej zagrożenie. Wyjaśniłam wreszcie, jak spisałam wszystko po egipsku.
Byłam znużona i zaczynałam szczerze żałować, że oczy otwarły mi się na to życie!
Powróciła paraliżująca, kompletna rozpacz tych kilku nocy spędzonych w małym domu w
Antiochii, gdy płakałam, biłam pięściami w ściany i wbijałam sztylet w ziemię. Gdyby nie
pobiegła korytarzem! Co oznaczał ten obraz? I młodziutki król, przełamany z taką łatwością.
Szybko mu to zrelacjonowałam. Czekałam na bagatelizujące sprawę uwagi Mariusza.
Szczerze mówiąc, zaczynałam mieć go dosyć.
- I co o tym wszystkim sądzisz? - spytał łagodnie. Próbował wziąć mnie za rękę, ale ją
cofnęłam.
- To okruchy jej wspomnień. - Byłam zrozpaczona. - W tym wszystkim zawarta jest
tylko jedna wskazówka co do przyszłości. Jeden jedyny pełny obraz pragnienia: nasze
zaślubiny, połączenie. - Spytałam go pełnym smutku głosem: - Czemu płaczesz, Mariuszu?
Ona musi zbierać wspomnienia niczym kwiaty zrywane tu i ówdzie w ogrodzie świata, jak
spadające jej do rąk liście, z których sporządziła wieniec dla mnie. Wieniec oblubienicy!
Pułapkę. Moja dusza nigdzie nie wędruje. Tak przynajmniej sądzę. Gdyby wędrowała, to
czemu ona, taka starożytna, bezradna, pozbawiona znaczenia dla naszych czasów, taka
niemodna i bezsilna, czemu właśnie ona ma o tym wiedzieć? Żeby mi to uświadomić? Jedyna,
która o tym wie?
Spojrzałam na niego. Jeszcze płakał. Wyraźnie się tego nie wstydził i nie miał zamiaru
przepraszać.
- Jak to powiedziałeś? - spytałam. - Że czytanie w myślach nie czyni cię mądrzejszym od
innych? - Uśmiechnęłam się. - Trafiłeś w sedno. Jak ona się śmiała, gdy prowadziła mnie ku
tobie! Chciała ukazać mi ciebie samotnego.
Pokiwał tylko głową.
- Ciekawa jestem, jakim sposobem tak daleko zarzuciła swą sieć i odnalazła mnie za
wzburzonym morzem.
- Przez Lucjusza. Ona słyszy głosy z wielu krain. Widzi to, co chce zobaczyć. Pewnej
nocy bardzo przeraziłem jednego Rzymianina, który czmychnął, jakby ujrzał upiora.
Poszedłem jego śladem, podejrzewając, że za tym niezmiernym strachem musi się coś kryć.
Wkrótce zorientowałem się, że jakieś wielkie brzemię ciąży mu na sumieniu, wypacza
wszystkie myśli i czyny. Wystraszył się, bo poznał go ktoś ze stolicy. Chciał wyjechać.
Późno w nocy, przy blasku pochodni, zastukał do drzwi pewnego greckiego kupca,
żądając zwrotu długu, jaki tamten winien był twemu ojcu. Grek powtórzył mu to, co mówił już
wcześniej: że odda pieniądze tylko ojcu osobiście. Następnej nocy znowu odnalazłem
Lucjusza. Tym razem czekała go niespodzianka. Okręt wojenny dostarczył list od ojca. Działo
się to jakieś cztery dni przed twoim przybyciem. W liście ojciec niedwuznacznie prosił Greka o
przysługę w imię honoru i gościnności. Jeżeli prośba zostanie spełniona, wszystkie długi będą
darowane. Wszystko miało być wyjaśnione w liście, który przypłynie do Antiochii wraz z
ładunkiem handlowym. Stanie się to za jakiś czas, ponieważ statek miał zawinąć po drodze do
licznych portów. Przysługa była niezmiernie ważna. Brat osłupiał na widok daty, jaką
opatrzone było pismo. Grek, który miał już Lucjusza po dziurki w nosie, zatrzasnął mu drzwi
przed nosem. Zagadnąłem Lucjusza po kilku krokach. Naturalnie pamiętał mnie,
ekscentrycznego Mariusza sprzed lat. Udałem zaskoczenie na jego widok i zapytałem o ciebie.
Wpadł w popłoch i na poczekaniu zmyślił historyjkę o tym, jak to wyszłaś za mąż,
zamieszkałaś w Toskanii, a on sam właśnie szykuje się do wyjazdu z miasta. Odszedł
pospiesznie. Ale wystarczyła chwila, bym odczytał w jego myślach, że złożył gwardii
pretoriańskiej doniesienie na swoją rodzinę - stek kłamstw - i bym wyobraził sobie wynikłe
stąd konsekwencje. Następnej nocy po przebudzeniu nie mogłem go odnaleźć. Nie
spuszczałem oka z domu Greków. Rozważałem odwiedziny u starego kupca, próbę nawiązania
kontaktu, może zadzierzgnięcia przyjaźni. Myślałem o tobie. Wyobrażałem sobie twą postać.
Wspominałem. Układałem o tobie wiersze. Twój brat nie dawał znaku życia. Zakładałem, że
opuścił Antiochię. Pewnej nocy zbudziłem się, wyszedłem z podziemia i ujrzałem wybuchające
w całym mieście pożary. To umarł Germanik, nie cofając oskarżeń, że otruł go Pizon. Na
miejscu domu Greków dymiły zgliszcza. Twój brat zniknął. Ani widu, ani słychu. Zdawało mi
się, że wszyscy zginęli: twój brat, kupiec i cała jego rodzina. Przez wiele kolejnych nocy
szukałem Lucjusza. Nie miałem pojęcia, że tu jesteś, dręczyła mnie tylko tęsknota.
Upominałem się, że gdybym chciał żałować w ten sposób związku z każdym znanym mi
śmiertelnikiem, już dawno postradałbym zmysły i nie dowiedział się od króla i królowej o
własnych darach. Pewnego wczesnego wieczoru stałem sobie u księgarza, gdy podszedł
kapłan, wskazując na ciebie. Byłaś na forum, żegnali się z tobą filozof i jego uczniowie. Stałem
tak blisko! Poczułem taki przypływ miłości, że w ogóle przestałem słuchać kapłana, by po
jakimś czasie zorientować się, że w związku z tobą mówi o jakichś osobliwych snach.
Twierdził, że tylko ja mogłem złożyć to w sensowną całość. Miało to coś wspólnego z pijącym
krew, który zjawił się ostatnio w Antiochii, co nie było zdarzeniem wyjątkowym. Zabijałem już
innych i poprzysiągłem sobie, że uśmiercę również tego. Wtedy ujrzałem, jak spotykasz się z
Lucjuszem. Jego gniew i poczucie winy były niemal oślepiające. Z tak wielkiej odległości
dobiegały mnie twoje słowa, ale nie chciałem podchodzić, dopóki nie oddalisz się od niego na
bezpieczną odległość. Miałem ochotę zabić go na miejscu, ale wydawało mi się, że mądrzej
będzie zostać przy tobie, wejść z tobą do świątyni. Nie byłem pewien, czy mam prawo zabić
brata w twoim imieniu, czy tego chcesz. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy powiedziałem ci o
jego postępkach. Wówczas okazało się, jak bardzo tego pragnęłaś.
Oczywiście nie miałem pojęcia o stopniu twojej inteligencji, o tym, że dar rozumu i
słowa, które podziwiałem u małej dziewczynki, zachował się nienaruszony. Znalazłaś się w
świątyni, myśląca trzykrotnie szybciej od innych obecnych śmiertelników, rozważająca
wszystkie aspekty sytuacji, prześcigająca innych. Potem przyszła pora na widowiskowe starcie
z bratem, podczas którego przebiegle chwytałaś go w sieć prawdy, pozbywając się go, nawet go
nie dotknąwszy, a na dodatek wykorzystałaś do zadania mu śmierci trzech legionistów. -
Urwał, by podjąć za chwilę: - Przed wielu laty w Rzymie chodziłem za tobą. Miałaś szesnaście
lat. Pamiętam twoje pierwsze zamążpójście. Twój ojciec wziął mnie na stronę, był niezmiernie
miły. „Mariuszu, czeka cię los wędrownego dziejopisa”, stwierdził. Nie śmiałem powiedzieć, co
myślę o twoim małżonku. Aż tu zjawiasz się w Antiochii, a ja, jak prawdziwy egocentryk,
myślę sobie: oto kobieta wprost stworzona dla mnie. Gdy odszedłem od ciebie rano,
wiedziałem już, że muszę jakimś sposobem wywieźć matkę i ojca z Antiochii, pozbyć się ich,
potem zlikwidować pijącego krew, byś mogła spać spokojnie.
- Zostać spokojnie pozostawiona samej sobie - dorzuciłam.
- Masz mi to za złe?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Patrzyłam na niego przez chwilę, która zdawała się
wiecznością, sycąc oczy jego urodą, z nieznośną jasnością wyczuwając jego smutek i rozpacz.
Jak on mnie potrzebował! Rozpaczliwie potrzebował zwierzyć się nie pierwszemu lepszemu
śmiertelnikowi, lecz mnie.
- Rzeczywiście chciałeś mnie chronić, prawda? - spytałam. - Twoje wyjaśnienia są
całkowicie racjonalne, eleganckie niczym matematyka. Nie ma w nich miejsca na
reinkarnację, przeznaczenie, na żadne cuda, które się wydarzyły.
- Taka jest moja wiara - odpalił. Zbladł. - Nigdy w życiu nie powiedziałbym ci niczego,
co mijałoby się z prawdą. Czy jesteś kobietą, której trzeba schlebiać?
- Nie bądź fanatycznie przywiązany do rozumu. Te słowa zdumiały go i uraziły
jednocześnie.
- Nie trzymaj się kurczowo rozumu w świecie pełnym potwornych sprzeczności!
Umilkł na takie dictum.
- Jeżeli będziesz ślepo wierzył rozumowi - mówiłam - z upływem czasu rozum może cię
zawieść, a wtedy pozostanie ci ucieczka w obłęd.
- Co to wszystko ma znaczyć?
- Jesteś wyznawcą religii rozumu i logiki. Jest to najwidoczniej jedyny ratunek przed
tym, co ci się przytrafiło: że zostałeś pijącym krew i stróżem tych najprawdopodobniej
zapomnianych bóstw.
- To nie są żadne bóstwa! - Był coraz bardziej zły. - Zostały stworzone przed tysiącami
lat w wyniku jakiegoś zmieszania ducha i ciała, które obdarzyło je nieśmiertelnością.
Najwyraźniej uciekają w zapomnienie. W swojej dobroci opisujesz je jako ogród, w którym
matka nazbierała liści i kwiatów, by upleść dla ciebie wieniec - lub pułapkę, jak sama się
wyraziłaś, ale to tylko urocza, dziecięca poezja. Nie słyszałem, żeby posługiwali się mową
wiązaną.
- Nie jestem żadną uroczą dziecinką - zaprotestowałam. - Poezja jest dla każdego.
Rozmawiaj ze mną. I daj spokój słowom „kobieta”, „dziecko”. Nie bój się mnie.
- Nie boję się - odparował z gniewem.
- Ależ boisz! Jeszcze krąży we mnie nowa krew, pochłania mnie i przekształca, ale dla
bezpieczeństwa nie chwytam się ani rozumu, ani zabobonu. Potrafię przejść przez mit
nienaruszona! Obawiasz się mnie, bo nie wiesz, kim jestem. Wyglądam jak kobieta, mówię jak
mężczyzna, a rozum podpowiada ci, że suma takich elementów jest niepojęta!
Wstał od stołu. Twarz lśniła mu jak od potu, chociaż znacznie jaśniej.
- Opowiem ci, co zdarzyło się mnie! - oznajmił stanowczo.
- Proszę bardzo - zgodziłam się - tylko jasno i prosto. Zignorował mój przytyk.
Gwałciłam wolę własnego serca, które pragnęło tylko go kochać. Pamiętałam wszystkie jego
przestrogi, ale mimo całej swojej mądrości okazywał olbrzymią siłę woli, męskiej woli, której
źródło musiałam dopiero poznać. Skrywałam swoją miłość.
- Jak cię zwabili?
- Nie zwabili. Schwytali mnie Keltoi w Galii, w Massilii. Powieźli na północ, zapuściłem
włosy, potem zamknęli mnie w wielkim, pustym drzewie w barbarzyńskiej Galii. Poparzony
pijący krew zmienił mnie w „nowego boga” i kazał uciekać od miejscowych kapłanów, jechać
na południe, do Egiptu, i dowiedzieć się, dlaczego wszyscy pijący krew zostali poparzeni,
młodzi zginęli, starzy trwali w cierpieniu. Ja miałem swoje powody! Chciałem poznać swoją
naturę!
- Rozumiem - rzekłam.
- Co stało się dopiero wtedy, gdy ujrzałem najupiorniejszą postać kultu krwi - byłem
bogiem, nie zapominaj, Mariuszem, który chodził za tobą po całym Rzymie - i ludzi w ofierze
składano właśnie mnie.
- Czytałam o tym w kronikach Cezara.
- Czytałaś, ale nie widziałaś na własne oczy. Jak śmiesz chełpić się czymś tak
banalnym?!
- Wybacz, zapomniałam o twojej dziecinnej zmienności nastrojów.
- To ty mi wybacz - westchnął. - Zapomniałem o twoim praktycznym i z natury
niecierpliwym umyśle.
- Przepraszam. Odwołuję swoje słowa. Musiałam oglądać egzekucje w Rzymie. Taki
obowiązek. W imieniu prawa. Kto cierpi bardziej, ofiary na ołtarzu boga czy na ołtarzu prawa?
- W porządku. Powędrowałem więc do Egiptu, gdzie znalazłem starszego, strażnika
królowej i króla, pierwszych pijących krew w dziejach. Starszy opowiadał mi mgliste, lecz
intrygujące historie. Monarchowie byli kiedyś zwykłymi ludźmi. Opętał ich jakiś duch lub
demon, którego nie zdołano wypędzić. Królewska para umiała zmieniać innych, przekazując
im krew. Usiłowała stworzyć religię. Została obalona. Powtarzało się to wielokrotnie. Każdy,
kto ma trochę ich krwi, może stworzyć kolejnego pijącego krew! Rzecz jasna, starszy
utrzymywał, że nie wie, dlaczego tylu pijących krew zostało poparzonych. Tymczasem to on,
po wiekach pozbawionej sensu straży, wywlókł swych świętych podopiecznych na słońce!
Mówił, że Egipt umarł. Nazywał go „spichlerzem Rzymu”. Mówił, że królewska para nie
poruszyła się od stuleci.
Słuchałam tego przejęta iście poetycką grozą.
- Tak więc żar jednego dnia nie wystarczył do zabicia starożytnych rodziców, za to
ucierpiały dzieci na całym świecie. A tchórzliwy starszy, który w zamian zyskał tylko ból i
poparzoną skórę, nie miał odwagi dłużej trzymać królewskiej pary na słońcu. Zresztą było mu
wszystko jedno. Przemówiła do mnie Akasha. Najlepiej, jak umiała. Obrazami tego, co działo
się od samego zarania, jak rodziło się z niej plemię bogów, dochodziło do buntów, jak
utracono znaczną część dziejów, utracono sens; jeżeli chodzi o słowa, potrafiła ułożyć zaledwie
kilka milczących zdań. „Mariuszu, zabierz nas z Egiptu!” - Urwał. - „Mariuszu, zabierz nas z
Egiptu. Starszy zamierza nas zniszczyć. Pilnuj nas, żebyśmy nie zginęli”.
Zaczerpnął tchu. Uspokoił się, nie był już taki zły, za to bardzo rozbity, i swoim nowym,
przenikliwym wzrokiem widziałam, ile okazał odwagi, poznawałam go lepiej, jego
zdecydowaną wolę wytrwania przy zasadach, w które wierzył, wbrew magii, która pochłonęła
go, zanim zdążył podać ją w wątpliwość. Mimo wszystko próbował wieść szlachetne życie.
- Mój los - podjął - był ściśle związany z nią, z nimi! Gdybym ich porzucił, starszy
wcześniej czy później znowu wywiódłby ich na słońce, a ja, w którego żyłach płynęła młoda
krew, stopiłbym się niczym wosk! Już raz zmienione życie dobiegłoby wówczas końca. Ale
starszy nie prosił mnie o ustanowienie nowego kapłaństwa. Akasha nie prosiła o nową religię!
Nie wspominała o ołtarzach i kulcie. Tylko poparzony bóg w barbarzyńskich lasach północy
prosił o coś takiego, posyłając mnie do Egiptu, ojczyzny wszystkich tajemnic.
- Jak długo ich pilnujesz?
- Ponad piętnaście lat. Straciłem rachubę. Nie poruszają się i nie odzywają ani słowem.
Ranni, poparzeni, których rany mogą zasklepić się po wielu stuleciach, dowiadują się, że tu
jestem. Przychodzą. Staram się ich unicestwiać, zanim błysk potwierdzenia dotrze do innych
czekających na to umysłów. Ona nie sprowadza do siebie poparzonych dzieci, tak jak kiedyś
wiodła mnie! Gdy któryś mnie przechytrzy albo gdy ulegnę liczebnej przewadze, wtedy ona
porusza się tak, jak widziałaś, żeby ich zmiażdżyć. Ale ciebie, Pandoro, wezwała, wyciągnęła
do ciebie rękę. Wiemy już dokładnie, w jakim celu, a ja obszedłem się z tobą bez serca.
Niezręcznie.
- Zwrócił się w moją stronę. Ciągnął jakby bardziej czule.
- Powiedz mi, czy w twojej wizji, kiedy braliśmy ślub, byliśmy młodzi czy starzy? Czy
byłaś piętnastolatką, o którą starałem się, być może przedwcześnie, czy w pełni rozkwitłym
kwiatem, jakim jesteś teraz? Czy rodziny się cieszyły? Czy byliśmy urodziwi?
Ujęła mnie szczerość jego słów. Ból i błaganie, jakie się w nich kryły.
- Byliśmy tacy jak teraz - odparłam, ostrożnie odwzajemniając uśmiech. - Byłeś
mężczyzną w wiecznym kwiecie wieku, a ja? Utrwalona w obecnym stanie.
- Uwierz - ciągnął ze słodyczą - że nie przemawiałbym do ciebie z taką surowością w tę
akurat noc, gdyby nie czekało cię jeszcze wiele podobnych. Teraz może zabić cię tylko słońce
albo ogień. Nie będziesz ulegać rozkładowi. Czeka cię tysiące przeżyć.
- Co powiesz o ekstazie, która ogarnęła mnie, gdy z niej zaczerpnęłam? O jej własnych
początkach i cierpieniu? Czy ona nie ma żadnego związku ze świętością?
- Co to takiego świętość? - Wzruszył ramionami. - Powiedz mi, co to jest. Czy ujrzałaś w
jej snach jakąś świętość?
Spuściłam głowę. Nie znalazłam w sobie odpowiedzi.
- Z pewnością święte nie jest imperium rzymskie - kontynuował - ani świątynie
Oktawiana Augusta. Ani kult Kybele! Ani perska religia czcicieli ognia. Czy imię Izydy jest lub
było kiedykolwiek święte? Egipski starszy, mój pierwszy i ostatni nauczyciel w tej dziedzinie,
mówił, że Akasha sama wymyśliła dla swych celów opowieść o Izydzie i Ozyrysie, chcąc dodać
swojemu kultowi poetyczności. Sądzę, że wykorzystała stare podania. Zamieszkujący ich
dwoje demon rośnie wraz ze stworzeniem nowego pijącego krew. Inaczej być nie może.
- Ale jaki jest w tym sens?
- Żeby więcej wiedzieć? - zastanawiał się. - Więcej widzieć i czuć za pośrednictwem
każdego z nas, w którym płynie jego krew? Możliwe, że to tego rodzaju istota, a my jesteśmy
zaledwie maleńkimi jej cząstkami, obdarzonymi wszystkimi jej zmysłami i zdolnościami,
przekazującymi jej wszystkie wrażenia. Poprzez nas poznaje świat! Nie wiem. - Zamilkł i
położył ręce na biurku. - To, co we mnie płonie, nie dba, czy ofiara dopuściła się jakiejś
zbrodni. Po prostu pragnie. Nie co noc, chociaż często! Nie mówi nic! Nie mówi w mym sercu
o ołtarzach! Spina mnie ostrogami niby bojowego rumaka! To Mariusz odsiewa ziarno od
plew, zgodnie ze starym obyczajem i ze względów, które na pewno rozumiesz, lecz nie ma to
nic wspólnego z łapczywym pragnieniem. Ono zna naturę, ale nie moralność.
- Kocham cię, Mariuszu - powiedziałam. - Jesteś obok ojca jedynym mężczyzną, jakiego
kiedykolwiek kochałam. Ale teraz muszę wyjść sama.
- Co ty wygadujesz? - Nie posiadał się ze zdumienia. - Minęła właśnie północ!
- Okazałeś wiele cierpliwości, ale teraz muszę przejść się w samotności.
- Pójdę z tobą.
- Nie.
- Przecież nie możesz tak po prostu błąkać się sama po Antiochii.
- Czemu nie? W razie czego mogę przecież usłyszeć myśli śmiertelników. Przed chwilą
przejechała na przykład lektyka. Niewolnicy są tak pijani, że aż dziw, iż jej nie upuszczą i nie
wyrzucą pana na drogę; on sam śpi jak zabity. Chcę chodzić sama po mrocznych,
niebezpiecznych i złowrogich zakątkach miasta, po miejscach, do których… nawet bogowie się
nie zapuszczają.
- Wymyśliłaś taką zemstę - stwierdził. Podszedł za mną do bramy. - Pandoro, byle nie
sama.
- Mariuszu, kochanie. - Odwróciłam się, ujęłam go za rękę. - To nie jest żadna zemsta.
Słowa, którymi się posługiwałeś: „dziecko” i „kobieta”, zawsze określały moje życie. Teraz
mam ochotę iść z obnażonymi ramionami i rozpuszczonymi włosami, wchodzić w najbardziej
niebezpieczne miejsca. Ciągle upaja mnie jej krew, twoja krew! Wszystko, co powinno
zwyczajnie błyszczeć, pełga i drży. Potrzebuję samotności na rozważenie tego, co od ciebie
usłyszałam.
- Ale musisz wrócić na długo przed świtem. Musisz zejść ze mną do krypty w piwnicach.
Nie wystarczy, że położysz się w pierwszej lepszej komnacie. Śmiertelne światło przeniknie…
Był taki opiekuńczy, promieniował wściekłością.
- Wrócę przed świtem. Możesz być pewien, że jeśli od tej pory nie zostaniemy złączeni
na zawsze, pęknie mi serce.
- Jesteśmy złączeni - odparł. - Pandoro, doprowadzasz mnie do szaleństwa.
Przystanął przy bramie.
- Zostań tutaj - rzuciłam na odchodnym. Schodziłam ze wzgórza w stronę Antiochii.
Czułam w nogach siłę i sprężystość, w ogóle nie przejmowałam się kurzem i kamieniami na
drodze, oczy przenikały ciemność i dostrzegały sowy oraz niewielkie gryzonie, które skakały w
koronach drzew, obserwując mnie i czmychając, jakby przestrzegały je przede mną wrodzone
instynkty.
Wkrótce znalazłam się w samym mieście. Wydaje mi się, że stanowczość, z jaką
chodziłam po najpodlejszych zaułkach, odstraszała wszystkich, którym przychodziło na myśl,
żeby mnie zaczepić. Słyszałam tylko tchórzliwe miłosne przekleństwa, te zawikłane, ohydne
obelgi, jakimi mężczyźni obrzucają pożądane kobiety - na poły groźby, na poły wzgarda.
Czułam śpiących w domach ludzi, słyszałam rozmowy wartowników w koszarach za
forum.
Powtarzałam czynności wszystkich nowo stworzonych pijących krew. Dotykałam
murów i wpatrywałam się jak urzeczona w zwyczajne pochodnie i ćmy, które oddawały w nich
życie. Na obnażonej skórze i przez cienką tunikę czułam dotyk marzeń Antiochii.
Szczuty przemykały rynsztokami i ulicami. Dochodziły mnie swoiste odgłosy rzeki i
puste dźwięki wydawane przy najmniejszym poruszeniu wody przez zakotwiczone okręty.
Jaśniejące od wiecznie płonących świateł forum chwytało | blask księżyca, jakby było
pułapką zastawioną specjalnie na ; niego przez ludzi, przeciwieństwem krateru w ziemi,
konstrukcją, którą mogły oglądać i błogosławić nieprzejednane niebiosa. Znalazłam się przed
własnym domem. Okazało się, że z łatwością potrafię wspiąć się na sam szczyt dachu.
Usiadłam Ina gontach, bezpieczna i spokojna; patrzyłam na dziedziniec, |na perystyl, gdzie
poznawałam - w owe trzy samotne noce prawdy, które przygotowały mnie na nauki Akashy.
Rozważałam to wszystko spokojnie i bez cierpienia - jak gdybym była winna tę odrobinę
refleksji kobiecie, którą niegdyś byłam, nowicjuszce, która szukała schronienia w świątyni.
Mariusz miał rację. Króla i królową opętał jakiś demon, który przenosił się przez krew,
karmiąc się nią i rosnąc, jak robił to teraz we mnie.
Król i królowa nie wymyślili sprawiedliwości! Królowa, która przełamała małego
faraona jak trzcinę, nie wynalazła prawa ani uczciwości!!
A rzymskie sądy, mozolnie dochodząc do każdego postanowienia, rozważając
argumenty wszystkich stron, nie przyjmując do wiadomości zdarzeń natury magicznej i
religijnej, one nawet w takich okropnych czasach walczyły o sprawiedliwość. Był to system
oparty nie na boskim objawieniu, lecz na rozumie.
Nie żałowałam jednak chwili upojenia, gdy zaczerpnęłam jej krwi i uwierzyłam w nią,
ujrzałam spadającą na nas ulewę kwiatów. Nie żałowałam, że umysł potrafi wyobrazić sobie
taką transcendencję.
Była wtedy moją matką, królową, boginią, wszystkim. Wiedziałam to tak, jak powinno
się wiedzieć po wychyleniu napoju w świątyni, gdy kołyszemy się i śpiewamy deliryczne
pieśni. Poznałam to w jej objęciach. W ramionach Mariusza także, tyle że w bezpieczniejszej
dawce, i teraz chciałam zostać tylko z nim.
Jaki upiorny wydawał się jej kult! Wadliwy i oparty na niewiedzy, wyniesiony do takiej
potęgi. I jakie olśniewające odkrycie, że w sercu tajemnicy leżą takie poniżające wyjaśnienia.
Krew wylana na złotą szatę.
Wszystkie obrazy i przebłyski sensu pouczają jedynie o sprawach głębszych - myślałam,
podobnie jak w świątyni, gdy przystałam na pocieszenie w postaci bazaltowego posągu.
Tylko do mnie należy przemienienie swojego nowego życia w heroiczną opowieść.
Cieszyłam się, że Mariusz znajduje tyle pociechy w rozumie. Lecz rozum był rzeczą
wtórną, narzuconą mocą wiary światu, w którym gwiazdy nikomu niczego nie obiecują.
W antiocheńskim domu podczas nocy żałoby po ojcu dostrzegłam coś głębszego.
Pojęłam, że w samym centrum stworzenia może leżeć coś tak nieopanowanego i niepojętego
jak szalejący wulkan, którego lawa niszczy tak samo drzewa, jak i poetów.
Przyjmij zatem ten dar, Pandoro, myślałam. Wracaj do domu wdzięczna, że znalazłaś
nowego oblubieńca, bo nigdy nie miałaś lepszego i nie otwierały się przed tobą bardziej
obiecujące widoki na przyszłość.
Po powrocie, w którego trakcie odkrywałam w sobie coraz to nowe umiejętności, takie
jak przemykanie po dachach i przeskakiwanie murów - po powrocie zastałam go takiego, jak
na odchodnym, tyle że smutniejszego. Siedział w ogrodzie, dokładnie tak samo jak w wizji,
którą pokazała mi Akasha.
Musiało to być jego ulubione miejsce: za willą z licznymi drzwiami, ławka naprzeciw
zarośli i naturalnego strumienia, który spadał po skałach i szemrał wśród wysokich traw.
Na mój widok natychmiast wstał.
Wzięłam go w ramiona.
- Wybacz mi, Mariuszu - powiedziałam.
- Ani się waż tak mówić. To wszystko moja wina. Co gorsza, nie obroniłem cię przed
tym.
Obejmowaliśmy się. Miałam ochotę zanurzyć w nim zęby, zaczerpnąć jego krwi,
wreszcie uległam temu pragnieniu, czując, że on pije ze mnie. Tak potężnego zjednoczenia
nigdy nie zaznałam w małżeńskim łożu, tak że uległam mu, jak nigdy dotąd nie ulegałam
nikomu.
Ogarnęło mnie nagłe znużenie. Oderwałam zęby od pocałunku.
- Chodź - zachęcił. - Twój niewolnik śpi. Za dnia, kiedy my będziemy spali, on
przyniesie wszystkie twoje rzeczy, może też przyprowadzić niewolnice, jeżeli chcesz.
Zeszliśmy po schodach, znaleźliśmy się w innej komnacie. Trzeba było siły Mariusza, by
odsunąć kamienne drzwi, co oznaczało po prostu, że nie mógłby uczynić tego żaden
śmiertelnik.
Zobaczyłam prosty granitowy sarkofag.
- Możesz unieść wieko? - zapytał Mariusz.
- Jestem słaba!
- Wschodzi słońce, spróbuj podnieść pokrywę. Zsuń ją na bok.
Usłuchałam go, a wewnątrz ujrzałam łoże ze zmiażdżonych płatków lilii i róż z
jedwabnymi poduszkami i suszonymi kwiatami dla utrzymania aromatu.
Weszłam do środka, usiadłam, przekręciłam się i wyciągnęłam jak długa w kamiennym
więzieniu. Natychmiast zajął miejsce obok, z powrotem zasunął wieko, zasłaniając światło
całego świata niczym w krainie umarłych.
- Jestem senna. Plącze mi się język.
- Błogosławiona - skomentował.
- Bezsensowna obelga - mruknęłam - ale ci wybaczam.
- Pandoro, kocham cię! - zawołał bezradnie.
- Włóż go we mnie - powiedziałam, sięgając mu między nogi. - Wypełnij mnie, obejmij.
- To głupi zabobon!
- Nic z tych rzeczy. To niosący otuchę symbol.
Spełnił prośbę. Nasze ciała złączył jałowy narząd, który z jego punktu widzenia nie
różnił się niczym od ręki - ale jak ja kochałam rękę, która mnie otoczyła, i przyciśnięte do
mego czoła usta.
- Kocham cię, Mariuszu, dziwny, wysoki i piękny Mariuszu.
- Nie wierzę ci - odparł niemal szeptem.
- Co to ma znaczyć?
- Wkrótce wzgardzisz mną za to, co ci zrobiłem.
- Nic z tego, mój ty racjonalisto. Nie zależy mi na zestarzeniu się, zwiędnięciu i śmierci
tak, jak być może ci się zdaje. Cenię sobie szansę poznania, zobaczenia więcej…
Poczułam dotyk jego ust na czole.
- Czy naprawdę prosiłeś o moją rękę, gdy miałam piętnaście lat?
- Ach, bolesne wspomnienia! Od słów twego ojca jeszcze dziś pieką mnie uszy.
Właściwie wyrzucił mnie z domu.
- Kocham cię z całego serca - wyszeptałam. - Wygrałeś. Zostałam twoją żoną.
- Kimś na pewno zostałaś, chociaż „żona” to nie jest chyba właściwie słowo. Ciekawe, że
tak szybko zapomniałaś o swoich wcześniejszych, żarliwych protestach przeciwko takim
sformułowaniom.
Byłam senna, czułam rozkoszny dotyk jego warg, chcących nagle wyrazić czyste
uczucie.
- Razem wymyślimy jakieś bardziej radosne określenie - odparłam, z trudem
wypowiadając te słowa między pocałunkami.
Nagle odsunęłam się. Nie widziałam go w mroku.
- Całujesz mnie, żebym nic nie mówiła?
- Trafiłaś w sedno. Odwróciłam się do niego tyłem.
- Przekręć się, proszę.
- Nie.
Leżałam w bezruchu, niejasno zdając sobie sprawę, że jego ciało robiło na mnie
wrażenie normalnego, ponieważ moje własne też zdążyło nabrać takiej samej twardości i
prawdopodobnie takiej samej siły. Co za boska zaleta! Ależ ja go kochałam. Kochałam go!
Niech całuje mnie po karku. Nie zmusi mnie do odwrócenia się w jego stronę.
Wstało już chyba słońce, bo zapadło milczenie jakby cały świat, wybuchające wulkany i
szalejące morza - i wszyscy cesarze, królowie, sędziowie, senatorowie, filozofowie i kapłani -
przestali istnieć.
11
Masz więc moją opowieść, Davidzie.
Taką komedię w duchu Plauta i Terencjusza mogłabym ciągnąć przez wiele jeszcze
stron. Mogłabym iść w zawody z Wiele hałasu o nic Szekspira.
Ale zręby mojej historii wyglądają właśnie tak. Oto tło lapidarnej i żartobliwej wersji z
Wampira Lestata, której ostateczny kształt bagateli nadał Mariusz, może Lestat, tego już nikt
nie wie.
Pozwól, że poruszę jeszcze sprawy dla mnie święte, które płoną wciąż w mym sercu,
mimo że postronnemu obserwatorowi mogą zdawać się błahe, opowieść zaś o naszym
rozstaniu nie jest zwykłym dysonansem, może bowiem nieść pewną lekcję.
Mariusz nauczył mnie tropić i chwytać tylko złoczyńców, zabijać bez bólu, spowijać
duszę ofiary w urocze wizje lub pozwalać, by dusza sama wytryskała kaskadą fantazji, których
nie wolno mi osądzać, gdyż muszę je pochłaniać jak krew. Nie ma sensu rozwodzić się nad
szczegółami tych zdarzeń.
Dorównywaliśmy sobie siłą. Gdy jakiś poparzony i nadmiernie ambitny pijący krew
dotarł do Antiochii - co zdarzyło się raptem kilka razy, by potem ustać zupełnie -
wykonywaliśmy egzekucję razem. Nieśli oni w sobie potworne dusze, wykute w epokach,
których nie pojmowaliśmy, a królowej szukali tak, jak szakal węszy za padliną.
Nigdy się o żadnego nie spieraliśmy.
Często czytaliśmy sobie na głos, wspólnie śmialiśmy się z Satyrikonu Petroniusza, na
przemian zalewaliśmy się łzami i wybuchaliśmy śmiechem przy gorzkich satyrach Juwenala. Z
Aleksandrii i Rzymu napływały coraz to nowe satyry i historie.
Ale coś na wieki oddzieliło mnie od Mariusza.
Miłość rosła w siłę, ale wraz z nią narastały nieustające kłótnie, które stawały cię coraz
niebezpieczniejszą więzią cementującą nasz związek.
Wiele lat Mariusz strzegł swojej delikatnej racjonalności, jak dziewicza Westalka
pilnuje świętego ognia. Gdy zdarzało się, że ogarnęło mnie jakieś ekstatyczne uczucie, z
miejsca łapał mnie za rękę i oznajmiał jasno i wyraźnie, że to irracjonalne. Irracjonalne,
irracjonalne i jeszcze raz irracjonalne!
Gdy na Antiochię spadło w drugim stuleciu okropne trzęsienie ziemi, z którego
wyszliśmy cało, odważyłam się napomknąć o boskim błogosławieństwie. Mariusz wpadł na te
słowa w furię i błyskawicznie zwrócił mi uwagę, że ta sama boska interwencja ocaliła cesarza
Trajana, który przebywał akurat w Antiochii. Co miałam mu odpowiedzieć?
Z kronikarskiego obowiązku zaznaczę, że Antiochia szybko się odbudowała, rozkwitły
targi, napływało więcej niewolników i nic nie mogło powstrzymać zmierzających ku swym
celom karawan handlowych i statków.
Ale między nami na długo przed tym trzęsieniem prawie co noc dochodziło do
rękoczynów.
Gdy tkwiłam wiele godzin w komnacie matki i ojca, Mariusz niezawodnie przychodził,
żeby przywołać mnie do porządku. Nie mógł czytać spokojnie, gdy byłam w takim stanie -
oznajmiał. Nie mógł się skupić, wiedząc, że siedzę na dole i świadomie kuszę szaleństwo.
Dlaczego (pytałam) jego dominacja musi sięgać do każdego zakątka domostwa? Jak
pogodzić ją z tym, że gdy przychodziło do zabicia jakiegoś poparzonego pijącego krew w
Antiochii, nagle okazywało się, że jestem mu równa siłą?
- Nie jesteśmy równi siłą ducha? - nie ustępowałam.
- Tylko ciebie stać na zadawanie takich pytań! - odpowiadał.
Rzecz jasna, matka i ojciec nie poruszali się już ani nie odzywali. Nie miałam snów
krwi, nie docierały do mnie żadne boskie wskazówki. Mariusz tylko niekiedy mi o tym
przypominał. Po dłuższym czasie dopuścił mnie do pielęgnowania sanktuarium, żebym mogła
naocznie przekonać się o zakresie ich milczącej i pozornie bezmyślnej zgody na wszystko.
Wydawało się, że są całkowicie poza naszym zasięgiem; do czynu przechodzili w ślimaczym
tempie, ale gdy już się do tego zabrali, widok był przerażający.
Gdy czterdziestoletni Flawiusz poważnie zachorował, odbyła się pierwsza z naszych
naprawdę okropnych bitew. Zdarzyło się to dość wcześnie, na długo przed trzęsieniem ziemi.
Był to, nawiasem mówiąc, czas zadziwiający, ponieważ stary potwór Tyberiusz stawiał
w Antiochii liczne nowe, cudowne budowle. Antiochia miała konkurować z Rzymem, ale
Flawiusz był chory.
Mariusz znosił to bardzo ciężko. Niezmiernie polubił Greka - bez przerwy rozmawiali o
Arystotelesie, Flawiusz zaś, okazało się, należał do ludzi, którzy gotowi są robić wszystko, od
prowadzenia domu po skrupulatne przepisywanie najbardziej ezoterycznych i rozsypujących
się w rękach zwojów.
Nigdy nie pytał o naszą naturę. Odkrywałam, że w jego duszy przywiązanie i zgoda były
znacznie potężniejsze od ciekawości i lęku.
Mieliśmy nadzieję, że nie dolega mu nic poważnego, ale w miarę narastania gorączki
coraz częściej odwracał głowę, gdy do pokoju wchodził Mariusz. Za to mnie zawsze z ochotą
trzymał za rękę. Często leżałam koło niego całymi godzinami, jak on kiedyś leżał u mego boku.
Pewnej nocy Mariusz wyprowadził mnie przed bramę i oznajmił:
- On umrze, zanim wrócę. Wytrzymasz to sama?
- Chcesz uciec?
- Nie. Ale on nie chce, żebym patrzył na jego agonię; nie chce, żebym słyszał, jak jęczy z
bólu.
Kiwnęłam głową.
Mariusz odszedł.
Mariusz dawno temu ustanowił zasadę, że już nigdy nie powstanie żaden pijący krew.
Nie chciało mi się podawać w wątpliwość tej decyzji.
Zaraz po jego odejściu przemieniłam Flawiusza w wampira. Brałam przykład z
poparzonego, Mariusza i Akashy, bo długo omawialiśmy z Mariuszem metody - zaczerpnij
krwi, ile się da, potem oddawaj ją, dopóki nie będziesz bliska omdlenia.
Zemdlałam, a gdy się ocknęłam, stał nade mną wspaniały Grek, nieznacznie się
uśmiechając, bez śladu po chorobie. Wziął mnie za rękę i pomógł się podnieść.
Mariusz wszedł, wpił wzrok w odrodzonego Flawiusza i nakazał:
- Wynoś się zaraz z tego domu, z miasta, z prowincji i Imperium.
Flawiusz pożegnał się ze słowami:
- Dziękuję za Mroczny Dar. - Wtedy pierwszy raz słyszałam to wyrażenie, które tak
często powraca w pismach Lestata. Ateńczyk pojmował je doskonale.
Przez wiele godzin schodziłam Mariuszowi z drogi. Nigdy mi nie wybaczy! Potem
wyszłam do ogrodu. Zastałam go pogrążonego w smutku, zorientowałam się, że był
przekonany, iż mam zamiar odejść z Flawiuszem. Wzięłam go w ramiona. Przepełniała go ulga
i miłość; natychmiast wybaczył mi „bezgraniczną lekkomyślność”.
- Czy ty nie widzisz - spytałam, ujmując jego dłoń - że cię uwielbiam? Ale nie możesz
mną rządzić! Czy w twojej racjonalnej głowie nie mieści się to, że umyka ci najwspanialsza
część naszego daru - wolność od ograniczeń płci!
- Ani na chwilę nie dam się przekonać - odpalił - że nie czujesz, nie myślisz i nie
działasz jak kobieta. Obydwoje kochaliśmy Flawiusza. Ale po co jeszcze jeden pijący krew?
- Nie wiem, ale wiem, że Flawiusz tego chciał, znał wszystkie nasze tajemnice, my… ja
doszłam z Flawiuszem do pewnego porozumienia. Pozostał mi wierny w najczarniejszej
godzinie życia. Nie, nie umiem tego wytłumaczyć.
- Właśnie, kobiece uczucia. I obdarzyłaś go wiecznością.
- Weźmie udział w naszych poszukiwaniach - odparłam. Około połowy stulecia, gdy
miasto było bardzo bogate, a rzymskie imperium cieszyło się pokojem, jakiego nie miało
zaznać przez kolejnych dwieście lat, w Antiochii zjawił się chrześcijanin Paweł.
Pewnej nocy poszłam go posłuchać i wróciłam do domu, rzucając od niechcenia, że ten
człowiek umiałby nawrócić na swą wiarę nawet kamienie, taka jest potęga jego osobowości.
- Jak możesz marnować czas na takie rzeczy? - obruszył się Mariusz. - Chrześcijaństwo.
To nie jest nawet kult! Jedni wyznają Jana, inni Jezusa. Walczą między sobą. Nie rozumiesz,
czego dopuścił się ten Paweł?
- Nie, a czego? Nie powiedziałam przecież, że zamierzam wstąpić do jego sekty, tylko że
go słuchałam. Co to komu szkodzi?
- Tobie, twojemu umysłowi, równowadze ducha, zdrowemu rozsądkowi. Psują je
bzdury, którymi się interesujesz, szkodzi to wręcz samej zasadzie prawdy! - Dopiero się
rozkręcał.
- Pozwól, że powiem ci co nieco o tym Pawle - ciągnął.
- Nie znał ani Jana Chrzciciela, ani Jezusa Galilejczyka. Hebrajczycy wyrzucili go ze
wspólnoty. Jezus i Jan byli przecież Hebrajczykami! Więc Paweł zwrócił się do wszystkich,
żydów i chrześcijan, Greków i Rzymian, ze słowami: „Nie musicie przestrzegać hebrajskich
obyczajów. Nieważne są jerozolimskie święta. Nieważne obrzezanie. Zostańcie
chrześcijanami”.
- To wszystko prawda - potwierdziłam, wzdychając.
- Bardzo łatwo uwierzyć w taką religię. To pestka. Wystarczy wmówić sobie, że ten
człowiek powstał z martwych. Przeglądałem ostatnio teksty, które można dostać na targu. A
ty?
- Nie. Dziwię się, że chciało ci się poświęcać czas na takie poszukiwania.
- W pismach tych, co znali Jezusa i Jana, nie ma ani jednej wzmianki, żeby któryś z
nich zapowiadał swoje powstanie z martwych, albo że wszyscy, co w nich wierzą, będą
obdarzeni życiem po śmierci. To wszystko dodatki Pawła. Co za kusząca obietnica! Wystarczy
posłuchać, co twój przyjaciel Paweł ma do powiedzenia na temat piekła! Co za okrutna wizja -
że śmiertelnicy mogą w tym życiu grzeszyć tak strasznie, iż przez całą wieczność będą trawić
ich płomienie.
- On nie jest żadnym moim przyjacielem. Wyolbrzymiasz nawet najbardziej nieistotne
uwagi. Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Już ci mówiłem, że zależy mi na prawdzie, na rozumie.
- Ale nie zauważasz pewnego aspektu działalności tej grupy chrześcijan, że gdy się
gromadzą, wybucha wśród nich taka euforyczna miłość, wiara w wielką dobroć…
- Nie, już nie wytrzymam! I chcesz powiedzieć, że to coś dobrego?
Nie odpowiadałam.
Zabierał się z powrotem do pracy, gdy odezwałam się:
- Boisz się mnie. Obawiasz się, że zwali mnie z nóg jakiś człowiek wielkiej wiary i że cię
opuszczę. Nie, nie tak. Boisz się, że tobie usunie się ziemia spod nóg, że jakimś sposobem
świat z powrotem cię skusi i nie będziesz już mieszkał tutaj ze mną, obserwującą wszystko z
góry Rzymianką, samotnicą, bo wrócisz w poszukiwaniu śmiertelnych pociech przyjaźni i
bliskości, uznania za jednego ze śmiertelników, którym wszak nie jesteś.
- Pandoro, pleciesz bzdury.
- Możesz zachować swoje dumne tajemnice. Ale przyznam, że się o ciebie boję.
- A to dlaczego?
- Bo nie zdajesz sobie sprawy, że wszystko przemija, że wszystko jest sztuczne! Ze
nawet logika, matematyka i sprawiedliwość są w ostatecznym rozrachunku bez znaczenia.
- To nieprawda.
- Ależ prawda. Nadejdą noce, gdy ujrzysz to, co ja widziałam po przybyciu do Antiochii,
zanim mnie odnalazłeś, przed przemianą, przed którą powinno było ustąpić wszystko ś inne.
Zobaczysz ciemność - ciągnęłam - ciemność tak absolutną, że Natura nie zna takiej w żadnym
miejscu na Ziemi. Jest ona ukryta tylko w ludzkiej duszy. I jest nieskończona. Modlę się, żeby
- gdy cię w końcu otoczy, gdy nie będzie niczego poza nią - żeby rozum i logika choć trochę cię
przed nią obroniły.
Obrzucił mnie pełnym respektu spojrzeniem, lecz nic nie powiedział.
- Nie pomoże ci rezygnacja - podjęłam. - Rezygnacja wymaga siły woli, tej potrzeba
stanowczości, która opiera się na wierze zakorzenionej w czymś, w co można wierzyć. Każde
działanie lub zgoda wymagają kogoś, kto byłby ich świadkiem. A nie ma nic i nie istnieją żadni
świadkowie! W odróżnieniu ode mnie jeszcze nic o tym nie wiesz. Mam tylko nadzieję, że
kiedy się dowiesz, będzie w pobliżu ktoś, kto doda ci otuchy, gdy będziesz ubierał i
pielęgnował te potworne bryły pod schodami. I przynosił im kwiaty! - Byłam taka zła.
Mówiłam dalej: - Wspomnij mnie, gdy nadejdzie ta chwila - jeżeli nie będziesz chciał błagać o
litość, przypomnij sobie o mnie jako wzorze do naśladowania. Ja to widziałam i przeżyłam. I
nie ma żadnego znaczenia, że słuchałam słów Pawła o Chrystusie, ani że zaplatam z kwiatów
wieńce dla królowej, ani że tańczę jak głupia w ogrodzie przed świtem, ani że… że cię kocham.
To nieważne. Bo nie ma nic. I nikogo, kto by to nic widział. Nikogo! - Westchnęłam. Pora
kończyć. - Wracaj do swojej historii, tego steku kłamstw, przez który próbuje się budować
związki przyczynowo - skutkowe między wydarzeniami, tej niedorzecznej wiary, postulującej,
że jeden fakt wynika z drugiego. Mówię ci, że tak nie jest, ale myślisz, jak przystało na
prawdziwego Rzymianina.
Siedział w milczeniu i na mnie spoglądał. Trudno było powiedzieć, co myślał albo czuł.
Po chwili spytał:
- To co mam według ciebie zrobić? - Jeszcze nigdy nie sprawiał wrażenia tak
niewinnego.
Zaśmiałam się gorzko. Czy my nie mówiliśmy tym samym językiem? Jak gdyby nie
słyszał żadnego z moich słów. A przecież nie miał na nie żadnej odpowiedzi, tylko takie,
bardzo proste pytanie.
- W porządku. Powiem ci, czego chcę. Kochaj mnie, Mariuszu, kochaj, ale daj spokój! -
zawołałam. Słowa same pojawiły się na mych wargach, nawet się nad nimi nie zastanowiłam. -
Daj spokój, żebym mogła sama szukać pociechy, własnych sposobów na przeżycie, choćby
zdawały ci się idiotyczne i bezsensowne. Daj mi spokój!
Zraniłam go, takie niewiniątko, niczego nie rozumiejące.
Wraz z upływem czasu toczyliśmy wiele tego rodzaju sporów.
Czasami już po wszystkim przychodził do mnie i wdawał się w długie, pełne zadumy
rozmowy na temat tego, co jego zdaniem działo się z imperium, że cesarze szaleli, a senat nie
miał żadnej władzy, że postępy człowieka były wyjątkiem w skali całej natury i należało je
bacznie śledzić. Mówił, że będzie pragnął żyć, jak przypuszczał, aż do samego końca.
- Nawet jeżeli pozostanie tylko pustynia, nadal będę chciał na niej żyć, patrzeć na
wydmy. Gdy na całym świecie pozostanie zaledwie jedna lampa, będę chciał przyglądać się jej
płomieniowi. Ty chyba również, ale warunki bitwy i jej żar nigdy tak naprawdę się nie
zmieniły.
W głębi duszy wyobrażał sobie, że nienawidzę go za brak serca, jaki okazał mi w noc,
gdy otrzymałam Mroczną Krew. Przekonywałam go, że to dziecinne rozumowanie. Nie
dostrzegał, że moja dusza i inteligencja były zbyt wielkie na taką trywialną skargę i że nie
miałam obowiązku tłumaczyć mu się ze swych myśli, słów i czynów.
Żyliśmy i kochaliśmy się przez dwieście lat. W moich oczach cały czas nabierał urody.
W miarę jak do miasta napływało coraz więcej barbarzyńców z Północy i ze Wschodu,
nie czuł się już w obowiązku ubierać się na rzymską modłę i często zakładał zdobne w klejnoty
szaty wschodnie. Włosy miał jakby coraz delikatniejsze i jaśniejsze. Rzadko je obcinał;
musiałby to oczywiście robić co noc, gdyby chciał nosić je krótkie. Spadały mu przepiękną
zasłoną na ramiona.
Wygładzało się jego oblicze, znikały bruzdy, które wyrażały gniew. Jak ci już mówiłam,
jest niezwykle podobny do Lestata. Tylko nieco bardziej krępy, z twardszym zarysem
podbródka, który ukształtował się jeszcze przed otrzymaniem Mrocznego Daru. Za to spod
oczu znikały niechciane fałdy.
Czasami nie odzywaliśmy się do siebie wiele nocy, obawiając się wybuchu kłótni.
Zawsze łączyła nas zażyłość fizyczna - przytulanie, pocałunki, niekiedy tylko milczące
trzymanie się za ręce.
Wiedzieliśmy jednak, że znacznie przekroczyliśmy okres życia zwykłych śmiertelników.
Nie ma potrzeby opowiadać szczegółowej historii tamtych czasów. Jest ona
powszechnie znana. Dla przypomnienia podam kilka faktów. Pozwól, że najpierw określę swój
punkt widzenia na zachodzące na terenie imperium zmiany.
Antiochia, jako kwitnące miasto, okazała się niezniszczalna. Cesarze obdarzali ją coraz
większymi łaskami i często ją odwiedzali. Wznoszono coraz więcej świątyń wschodnich
kultów. Potem Antiochię zalali chrześcijanie wszelkich odłamów.
Chrześcijaństwo antiocheńskie obejmowało ogromną i fascynującą masę ludzi,
wiecznie się o coś spierających.
Rzym wszczął wojnę z Żydami, równając z ziemią Jerozolimę i burząc świątynię
Hebrajczyków. Liczni błyskotliwi myśliciele żydowscy powędrowali do Antiochii oraz
Aleksandrii.
Dwa, trzy razy rzymskie legiony przemaszerowały obok nas na północ, ku Partii: raz
doszło nawet do małego buntu, lecz Rzym zawsze otaczał Antiochię szczególną opieką. Tak
więc targ zamknięto na jeden dzień! Później handel ruszył swoim zwyczajnym torem.
Powstawało niewiele nowej poezji. Satyra stała się jedynym bezpiecznym, a raczej
uczciwym wyrazem rzymskiej umysłowości, i tak otrzymaliśmy buntowniczego i zabawnego
Złotego osła Apulejusza, który zdawał się drwić ze wszystkich religii. Był gorzki poeta
Marcjalis. A listy Pliniusza, które wpadły mi do ręki, były pełne ostrych sądów na temat
moralnego chaosu, jaki zapanował w Rzymie.
Jako wampir zaczęłam karmić się samymi żołnierzami. Podobały mi się ich wygląd i
siła. Tylu padło moją ofiarą, że w swej lekkomyślności przeszłam wśród nich do legendy.
„Grecka Pani Śmierci” - a to ze względu na moje szaty, które wywierały na nich wrażenie
archaicznych. Wybierałam pierwszą lepszą ofiarę idącą przez ciemne ulice. Nie mieli żadnych
szans otoczyć mnie lub powstrzymać, daleko im było do moich umiejętności, siły i pragnienia.
Ale w trakcie gwałtownego konania ofiar widziałam wiele rzeczy, zgiełk walnej bitwy,
walkę wręcz na stromym stoku góry. Delikatnie doprowadzałam ich do agonii, napełniając się
krwią, czasami oglądałam podobne do zasłony dusze tych, którzy polegli z ich ręki.
Gdy opowiadałam o tym Mariuszowi, odrzekł, że właśnie tego rodzaju mistycznych
bzdur można się było po mnie spodziewać.
Nie upierałam się.
Z żywym zainteresowaniem śledził bieg wypadków w Rzymie. Mnie one zwyczajnie
zaskakiwały.
Zaczytywał się historiami Kasjusza Diona, Plutarcha i Tacyta, walił pięścią w stół, gdy
dochodziły go wieści o nie kończących się potyczkach nad Renem, parciu na północ w
Brytanii, budowie Muru Hadriana, by powstrzymać Szkotów, którzy, tak jak Germanie, nie
ulegali nikomu.
- Oni już nie utrzymują imperium w całości - powtarzał. - Nie pielęgnują rzymskiego
trybu życia! To tylko wojna, wojna i handel!
Nie mogłam się nie zgodzić.
Tak naprawdę sytuacja była jeszcze gorsza. Gdyby, tak jak ja, częściej chodził słuchać
filozofów, zbladłby z przerażenia.
Wszędzie pojawiali się magowie twierdzący, że umieją latać, miewają wizje, uzdrawiają
dotykiem rąk! Wszczynali bijatyki z chrześcijanami i żydami. Zdaje się, że rzymskie wojska nie
zwracały na nich najmniejszej uwagi.
Znana mi z dzieciństwa medycyna ustępowała miejsca czarodziejskim zaklęciom ze
Wschodu, amuletom, obrzędom i małym figurynkom, które należało ściskać w rękach.
Ponad połowa senatorów nie pochodziła z Italii, co oznaczało, że nasz Rzym nie był już
rzymski, tytuł cesarski zaś stał się kiepskim żartem. Dochodziło do tak wielu zamachów,
spisków, utarczek, pałacowych przewrotów, pojawiało się tylu fałszywych cesarzy, że
niebawem wszyscy zorientowali się, iż władzę sprawuje armia. Ona wybierała cesarza, by
potem go popierać.
Chrześcijaństwo podzieliło się na wojujące sekty. Było to wprost zdumiewające. Religia
nie wypalała się w sporach. Podziały dodawały jej siły. Wybuchające od czasu do czasu zażarte
prześladowania - w których ludzie ginęli za to, że nie czcili rzymskich ołtarzy - jak gdyby tylko
pogłębiały sympatię ludu do nowego kultu.
W jego ramach toczyły się dysputy na temat wszelkich możliwych zasad odnoszących
się do Żydów, Boga i Jezusa.
Religii tej przytrafiło się coś zadziwiającego. Roznoszona jak pożar przez szybkie
okręty, dobre drogi i zadbane trakty handlowe, znalazła się w szczególnym położeniu. Świat
się nie skończył, jak zapowiadali Jezus i Paweł.
Wszyscy ludzie znający Jezusa już nie żyli. W końcu zmarli też wszyscy, którzy znali
Pawła.
Narodzili się chrześcijańscy filozofowie, przebierający w greckich ideach i
starohebrajskich tradycjach.
Justyn Ateński pisał, że Chrystus był Logosem; można było osiągnąć zbawienie, nawet
będąc ateistą, jeśli wierzyło się w rozum.
Musiałam opowiedzieć o tym Mariuszowi. Byłam przekonana, że go to rozrusza, a noc
zapowiadała się nudna, lecz on odpowiedział jakimś jeszcze bardziej ezoterycznym gadaniem
o gnostykach.
- Na forum pojawił się dzisiaj człowiek imieniem Saturnin - oznajmił. - Być może o nim
słyszałaś. Naucza dziwnej odmiany tego chrześcijańskiego wyznania, które cię tak interesuje;
według niego Bóg Hebrajczyków jest tak naprawdę Szatanem, a Jezus nowym Bogiem. To nie
pierwsze jego wystąpienie. Dzięki staraniom miejscowego biskupa Ignacego on i jego
sympatycy kierują się do Aleksandrii.
- Z Aleksandrii przywędrowały już do nas książki opisujące te koncepcje -
powiedziałam. - Zupełnie ich nie rozumiem. Może tobie idzie lepiej. Mówią o Sophii, żeńskiej
zasadzie mądrości, która poprzedzała stworzenie. Żydzi i chrześcijanie pragną w jakiś sposób
ująć tę zasadę w swej wierze. Wyraźnie kojarzy mi się ona z naszą ukochaną Izydą.
- Twoja ukochana Izyda!
- Istnieją chyba umysły, które chciałyby utkać z każdego mitu, z jego esencji, wspaniałą
tkaninę.
- Pandoro, znowu robi mi się niedobrze, gdy cię słucham - przestrzegł mnie. - Opowiem
ci, co wyczyniają chrześcijanie. Tworzą ścisłą organizację. Po biskupie Ignacym przyjdzie
następny, a wszyscy oni chcą ogłosić światu, że dobiegł końca wiek prywatnych objawień; chcą
przejrzeć wszystkie zwoje i sklecić z nich kanon, w który ma wierzyć każdy chrześcijanin.
- Nie podejrzewałam, że może dojść do czegoś takiego. Nawet nie wiesz, jak bardzo
zgadzałam się z tobą, gdy ich krytykowałeś.
- Odnoszą sukcesy, ponieważ organizują się tak jak Rzymianie. Biskup Ignacy jest
bardzo surowy. Mianuje pełnomocników. Autoryzował rękopisy. Zwróć uwagę, że z Antiochii
wyrzuca się proroków.
- Tak, masz rację - potwierdziłam. - Co o tym sądzisz? To dobrze czy źle?
- Chcę, żeby świat szedł ku lepszemu, żeby ludziom żyło się lepiej. Jedno jest jasne:
wszyscy starzy pijący krew wymarli i ani ja i ty, ani król czy królowa nie jesteśmy już w stanie
zmienić biegu ludzkich dziejów. Moim zdaniem ludzie powinni się bardziej starać. Z każdą
nową ofiarą próbuję bardziej zgłębić naturę zła. Przeraża mnie każda religia, która wysuwa
fanatyczne żądania lub twierdzenia, argumentując to wolą boga.
- Jesteś dzieckiem epoki Augusta - zauważyłam. - Zgadzam się z tobą, ale lektura tych
obłąkanych gnostyków jest bardzo zabawna. Marcjona czy Walentyna.
- Może ciebie to bawi. Ja wszędzie dostrzegam zagrożenia. Nowe chrześcijaństwo nie
dość, że się rozprzestrzenia, to na dodatek zmienia się w każdym nowym miejscu; przypomina
zwierzę, które pochłania miejscową faunę i florę, czerpiąc z tego pożywienia jakąś szczególną
moc.
Nie spierałam się z nim.
Pod koniec drugiego stulecia Antiochia była w dużym stopniu schrystianizowana.
Czytając pisma nowych biskupów i filozofów, dochodziłam do wniosku, że czekają nas jeszcze
gorsze rzeczy.
Musisz jednak zdawać sobie sprawę, Davidzie, że Antiochia nie pogrążała się w
rozkładzie; w powietrzu bynajmniej nie było czuć końca imperium. Wszędzie buchała energia.
Wszystko przez handel, przez niego odnosi się mylne wrażenie wzrostu, nawet gdy nie ma o
nim mowy. Świat się zmienia, choć niekoniecznie na lepsze.
Potem nadeszły trudne czasy. Na Mariuszu skrupiły się dwie siły, próbujące nadwątlić
granice jego odwagi. Antiochia jeszcze nigdy nie była tak interesująca.
Matka i ojciec nie poruszyli się od mojej pierwszej nocy!
Najpierw opiszę pierwszą katastrofę, zwłaszcza że nie odczułam jej zbyt mocno i
mogłam tylko współczuć Mariuszowi.
Jak już wspomniałam, kwestia wyboru cesarza zaczęła zakrawać na żart, ale w
prawdziwą komedię zmieniła się z początkiem drugiego wieku.
Cesarzem był akurat Karakalla, notoryczny morderca. W czasie pielgrzymki do
Aleksandrii, gdzie chciał obejrzeć szczątki Aleksandra Wielkiego, rozkazał otoczyć i - z nikomu
nie znanych powodów - wymordować tysiące młodych Aleksandryjczyków. Aleksandria
jeszcze nigdy nie widziała takiej masakry.
Mariusz wpadł w rozpacz. Podobnie jak cały świat.
Przebąkiwał o wyjeździe z Antiochii, o znalezieniu się jak najdalej od ruin imperium.
Zaczynałam przychylać się do jego opinii.
Następnie odrażający cesarz Karakalla skierował się w naszą stronę z zamiarem
stoczenia wojny z Partami na wschodzie i północy. Nic nowego w Antiochii!
Jego matka - nie warto zapamiętywać wszystkich tych nazwisk - Julia Domna,
zamieszkała w Antiochii. Umierała na raka piersi. Dodam jeszcze, że kobieta ta dopomogła
Karakalli w uśmierceniu swojego drugiego syna, Gety, gdyż bracia dzielili się władzą cesarską,
co groziło wojną domową.
A zatem do rzeczy i, jak się powiedziało, nie musisz zapamiętywać tych wszystkich
nazwisk.
Zgromadzono legiony na wojnę z dwoma królami, Wologazesem V i Artabanusem V.
Karakalla stoczył tę wojnę, odniósł zwycięstwo i wracał w blasku chwały. Wtedy kilka mil
przed Antiochią został zamordowany przez własnych żołnierzy, gdy chciał się załatwić!
Wszystko to wprawiło Mariusza w beznadziejny stan. Siedział całymi godzinami w
sanktuarium i wpatrywał się w matkę i ojca. Chyba wiem, co sobie myślał: że powinniśmy
spalić siebie i ich, ale ja nie mogłam znieść takiej myśli. Nie chciałam umierać. Ani tracić
życia. I Mariusza.
Niezbyt natomiast zależało mi na losach Rzymu. I tak czekało mnie obiecujące życie.
Ale wracajmy do naszej komedii. Armia błyskawicznie wyniosła na tron człowieka z
prowincji imieniem Makryniusz, Maura z kolczykiem w uchu.
Ten natychmiast pokłócił się z matką nieżyjącego cesarza, Julią Domną, bo nie pozwolił
jej wyjechać i umrzeć gdzieś poza Antiochią. Zagłodziła się na śmierć.
Wszystko rozgrywało się zbyt blisko, a nie w odległej stolicy, którą opłakiwaliśmy.
Potem znów wybuchła wojna, ponieważ królowie ze Wschodu, których wcześniej
zaskoczył Karakalla, zdążyli się przygotować i Makryniusz musiał poprowadzić legiony do
walki.
Jak mówiłam, nad sytuacją panowały teraz legiony. Nikt nie uświadomił tego
Makryniuszowi, który zamiast walczyć, przekupił przeciwnika, co wcale nie przysporzyło
wojsku chwały. Makryniusz zaś odebrał armii część przywilejów.
Nie zdawał sobie chyba sprawy, że jej poparcie było niezbędnym warunkiem przeżycia.
Chociaż co przyszło z tego Karakalli, którego żołnierze kochali?
Tak czy owak, siostra Julii Domny o imieniu Julia Maesa, Syryjka wyznająca
syryjskiego boga słońca, skorzystała z fali wzburzenia wśród legionistów i umieściła na tronie
swojego wnuka zrodzonego z Julii Soemis! Plan wolał o pomstę do nieba, i to z wielu
względów. Po pierwsze i najważniejsze, wszystkie trzy Julie były Syryjkami. Chłopiec miał
czternaście lat i po przodkach odziedziczył tytuł kapłana boga słońca.
Jednak Julii Maesie i kochankowi jej córki, Gannysowi, jakimś cudem udało się
przekonać grupę żołnierzy w namiocie, że czternastoletni Syryjczyk nadaje się na cesarza.
Armia porzuciła Makryniusza i jego syna, wytropiła ich i zamordowała. Tym sposobem
czternastoletni chłopiec znalazł się na ramionach dumnych legionistów! Nie chciał jednak, by
nazywano go rzymskim imieniem. Wolał imię swojego syryjskiego boga, Heliogabala. Sama
jego obecność w Antiochii działała na nerwy wielu obywatelom. W końcu wraz z trzema
Juliami - ciotką, matką i babką, kapłankami syryjskimi - wyjechał z Antiochii.
W Nikomedii, nieopodal nas, Heliogabal zamordował kochanka matki. Zabrał też
olbrzymi, czarny święty kamień i zawiózł go do Rzymu, rozpowiadając, że to święty głaz
syryjskiego boga słońca, któremu wszyscy muszą od tej pory oddawać cześć.
Odpłynął za morze, lecz listy z Rzymu potrafiły docierać do Antiochii nawet w niecałe
dwa tygodnie, tak że niebawem zaczęły rozchodzić się różne pogłoski. Zresztą któż pozna
prawdę o tym człowieku?
Heliogabal. Na Palatynie wzniósł świątynię kamieniowi. Kazał Rzymianom przebierać
się w fenickie szaty, gdy zabijał bydło i owce na ofiarę.
Prosił lekarzy, by zmienili go w kobietę, wycinając odpowiedni otwór między nogami.
Rzymianie byli przerażeni. W nocy przebierał się za kobietę, nakładając nawet tunikę, i
włóczył się po gospodach.
W całym imperium wybuchały bunty wojskowe.
Nawet trzy Julie, babka Julia Maesa, ciotka Julia Domna i jego matka, Julia Soemis,
zaczynały mieć go dosyć. Po czterech latach, zwróć uwagę, czterech latach panowania tego
maniaka, żołnierze zabili go i wrzucili zwłoki do Tybru.
Mariusz odnosił wrażenie, że ze świata, który zwaliśmy niegdyś Rzymem, nie pozostało
ani śladu. Miał po dziurki w nosie antiocheńskich chrześcijan i ich sporów doktrynalnych.
Wszystkie religie tajemnicy uznawał za groźne. Obłąkanego cesarza podawał jako przykład
postępów fanatyzmu.
I miał rację. O, miał rację.
Niewiele mogłam zrobić dla uchronienia go przed rozpaczą. Nie stanął jeszcze wobec
tej strasznej ciemności, o której mu opowiadałam; był zbyt poruszony, rozdrażniony i
swarliwy. Ale ja bardzo się o niego bałam, z jego powodu bolało mnie serce; nie chciałam, żeby
patrzył na świat ponuro jak ja, życzyłam mu więcej dystansu, żeby niczego się nie spodziewał i
niemal śmiał się z upadku naszego imperium.
Potem zdarzyło się najgorsze, czego każde z nas tak czy inaczej się obawiało. Ale
przyszło w najpotworniejszej z możliwych postaci.
Pewnej nocy w naszych wiecznie otwartych drzwiach stanęło pięcioro pijących krew.
Nie usłyszeliśmy odgłosu ich kroków. Leniwie czytaliśmy książki, gdy unieśliśmy głowy
i zobaczyliśmy tych pięcioro: trzy kobiety, mężczyznę i chłopca, wszystkich w czarnych
strojach. Byli ubrani na modłę chrześcijańskich pustelników i ascetów. Po pustyniach wokół
Antiochii włóczyło się ich całkiem sporo.
Ale ci pili krew.
Ciemnowłosi i ciemnoocy, o równie ciemnej karnacji, stali przed nami z założonymi
rękami. Ciemnoskórzy, przebiegło mi przez myśl. Młodzi. Stworzeni po wielkim paleniu. Co z
tego, że pięcioro?
Twarze mieli dość sympatyczne, proporcjonalne rysy i brwi, głębokie, czarne oczy, na
całym ciele ślady żywej skóry - maleńkie zmarszczki wokół oczu i knykci.
Wstrząs był obopólny. Ogarniali wzrokiem jaskrawo oświetloną bibliotekę; przyglądali
się naszemu wykwintowi, tak zdecydowanie odmiennemu od ich ascezy.
- Więc - zagaił Mariusz - kim jesteście?
Skryłam swoje myśli, próbując przeniknąć ich. Umysły mieli zamknięte. Byli oddani
jakiejś sprawie. Z daleka śmierdziało od nich fanatyzmem. Byłam pełna najgorszych przeczuć.
Nieśmiało przestąpili próg.
- Stójcie, proszę - powstrzymał ich Mariusz po grecku.
- To mój dom. Zdradźcie, kim jesteście, to może zaproszę was do środka.
- Jesteście chrześcijanami, prawda? - zapytałam.
- Jesteśmy! - odparł mężczyzna. Mówił po grecku. - Jesteśmy biczem ludzkości w
imieniu Boga i Jego Syna Chrystusa. Jesteśmy Dziećmi Ciemności.
- Kto was stworzył? - spytał Mariusz.
- Zostaliśmy stworzeni w świętej grocie i naszej świątyni - odezwała się jedna z kobiet,
również po grecku. - Znamy prawdę Węża, jego kły są naszymi kłami.
Wstałam i podeszłam do Mariusza.
- Zdawało nam się, że będziecie w Rzymie - stwierdził młodzieniec. Miał krótkie, czarne
włosy i bardzo niewinne spojrzenie. - Ponieważ biskup Rzymu jest najwyższym
zwierzchnikiem chrześcijan, a teologia Antiochii straciła większe znaczenie.
- Czemu mielibyśmy być w Rzymie? - zdziwił się Mariusz. - Co nas obchodzi tamtejszy
biskup?
Jedna z kobiet wysforowała się do przodu. Miała przedziałek we włosach, za to twarz
bardzo majestatyczną i regularną. Szczególnie piękny był zarys jej ust.
- Dlaczego się przed nami ukrywacie? Słyszymy o was od lat! Wiemy, że ocaliliście
naszą rasę od wymarcia, że dużo wiecie - o nas i o źródłach Mrocznego Daru, wiecie, jak Bóg
obdarzył nim świat.
Mariusza ogarnęło przerażenie, chociaż nie dawał tego po sobie poznać.
- Nie mam wam nic do powiedzenia - oświadczył nieco zbyt pospiesznie. - Może tylko
tyle, że nie wierzę w waszego Boga ani waszego Chrystusa, nie wierzę też, że Bóg, jak to
ujmujesz, obdarował świat Mrocznym Darem. Popełniacie straszny błąd.
Odznaczali się sceptycyzmem zmieszanym z oddaniem sprawie.
- Prawie osiągnęliście zbawienie - odezwał się chłopiec z nie obciętymi włosami, który
stał na końcu szeregu. Był drobnej postaci, lecz głos miał męski. - Osiągnęliście niemal punkt,
w którym jesteście tacy silni, biali i czyści, że nie musicie już pić.
- Przykro mi, ale to nieprawda - odparł Mariusz.
- Czemu nie witasz nas radośnie? - dziwił się chłopiec.
- Dlaczego nie staniecie się naszymi przewodnikami i nauczycielami, byśmy lepiej nieśli
Mroczną Krew i karali śmiertelników za ich grzechy? Jesteśmy czystego serca. Zostaliśmy
wybrani. Każdy odważnie wszedł do groty, gdzie konający diabeł, zmiażdżona istota z krwi i
kości strącona z nieba w ognistej ulewie, przekazał nam swoje nauki.
- Jakież to?
- Zadajcie im cierpienia - włączyła się kobieta. - Nieście śmierć. Unikajcie wszelkich
spraw światowych, jak stoicy i pustelnicy Egiptu, lecz nieście śmierć. Karzcie ich.
Kobieta nabrała do nas niechęci.
- Ten człowiek nam nie pomoże - wyszeptała. - To bluźnierca. Heretyk.
- Przecież musisz nas przyjąć - powiedział młody mężczyzna, który przemówił pierwszy.
- Szukaliśmy was długo, przychodzimy z daleka i w pokorze. Jeżeli macie ochotę żyć w pałacu,
wasze prawo, zasłużyliście sobie, a my nie. Żyjemy w ciemności, krew jest jedyną naszą
przyjemnością, pochłaniamy słabych, chorych i niewinnych. Spełniamy wolę Chrystusa, tak
samo jak Wąż spełniał wolę Boga w raju, gdy kusił Ewę.
- Chodźcie do naszej świątyni - dołączyli się pozostali.
- Zobaczycie drzewo życia, które oplótł święty wąż. Mamy jego kły. Jego moc. Stworzył
go Bóg, podobnie jak Judasza Iskariotę, Kaina i nikczemnych cesarzy Rzymu.
- Aha! - zawołałam. - Już rozumiem. Zanim trafiliście na boga w pieczarze, czciliście
węża. Jesteście ofitami, setyjczykami, nasseńczykami.
- Takie było pierwsze nasze powołanie - stwierdził chłopiec - lecz teraz jesteśmy
Dziećmi Ciemności, oddanymi ofiarom i zabijaniu, poświęcającymi się zadawaniu cierpienia.
- A, Marcjon i Walentyn - odezwał się Mariusz. - Nie znacie tych imion, nie mylę się? To
poetyczni gnostycy, którzy sto lat temu stworzyli bagno waszej filozofii. Dualizm - że w świecie
chrześcijańskim zło może dorównywać potęgą dobru.
- Tak, wiemy - odparło mu kilku. - Nie znamy tych bluźnierczych imion, ale znamy
Węża i intencje Boga wobec nas.
- Mojżesz na pustyni uniósł Węża nad głowę - zauważył chłopiec. - Nawet egipska
królowa znała węża i nosiła go w koronie.
- Opowieść o wielkim Lewiatanie została zatajona w Rzymie - powiedziała kobieta. -
Usunęli ją ze świętych ksiąg. Ale my ją znamy!
- Czyli nauczyliście się tego od chrześcijan z Armenii - stwierdził Mariusz - albo z Syrii.
Niski mężczyzna o szarych oczach, który do tej pory milczał, wystąpił naprzód i zwrócił
się do Mariusza z wielką pewnością w głosie:
- Strzeżecie starożytnych prawd i wykorzystujecie je jak bluźniercy. Wszyscy o was
wiedzą. Dzieci Ciemności o blond włosach z lasów Północy wiedzą też, że przed narodzeniem
Chrystusa wykradliście z Egiptu jakąś ważną tajemnicę. Wielu tu przychodziło, widziało ciebie
i kobietę, by odejść z lękiem.
- Bardzo mądrze - odpalił Mariusz.
- Co znaleźliście w Egipcie? - spytała kobieta. - Mnisi chrześcijańscy zamieszkali w
komnatach, które należały niegdyś do pijących krew. Mnisi nic o nas nie wiedzą, ale my wiemy
wszystko o nich i o was. Znajdowały się tam jakieś pisma, tajemnice, coś, co z Bożej woli
przynależy teraz do nas.
- Nie było niczego - zaprzeczył Mariusz. Znowu głos zabrała kobieta:
- Gdy Hebrajczycy uciekali z Egiptu i Mojżesz poprowadził ich przez Morze Czerwone,
czy zostawili coś po sobie w Egipcie? Dlaczego Mojżesz podniósł węża? Wiecie, ilu nas jest?
Niemal setka. Podróżujemy we wszystkie strony świata, do ziem, o jakich nie słyszeliście.
Widziałam przerażenie Mariusza.
- Doskonale - zaczęłam - wiemy już, czego chcecie i jak doszliście do przekonania, że
możemy zaspokoić waszą ciekawość. Proszę, wyjdźmy do ogrodu, gdzie będziemy mogli
porozmawiać. Uszanujcie nasz dom. Nie róbcie krzywdy niewolnikom.
- Taka myśl nawet nie postała nam w głowie.
- Zaraz wrócimy.
Chwyciłam dłoń Mariusza i poprowadziłam go na dół.
- Dokąd idziesz? - szeptał. - Ukryj wszystkie obrazy myśli! Niech nas nie widzą.
- Nie zobaczą - uspokoiłam go - i nie usłyszą naszej rozmowy.
Chyba wiedział, o co mi chodzi. Zaprowadziłam go do sanktuarium matki i ojca,
zamykając za sobą kamienne odrzwia. Pociągnęłam go za trony króla i królowej.
- Prawdopodobnie słyszą bicie serc królewskiej pary - wyszeptałam, jak mogłam
najciszej - ale może ten dźwięk zagłuszy nasze głosy. Musimy ich zabić, unicestwić.
Mariusz osłupiał.
- Przecież wiesz, że tak trzeba - ciągnęłam. - Musimy zabić ich i im podobnych, którzy
się do nas zbliżą. Skąd to zdumienie? Szykuj się. Najprościej najpierw pociąć ich na kawałki, a
potem spalić.
- Ach, Pandoro - westchnął.
- Dlaczego cofasz się przed czynem?
- Nie cofam się, Pandoro - odparł - ale już widzę, jak taki postępek nieodwołalnie mnie
odmieni. Od wieków zabijam, gdy ogarnia mnie pragnienie, i strzegę tych istot, których ktoś
przecież musi strzec. Ale żeby wykonać egzekucję? Upodobnić się do cesarzy, którzy palą
chrześcijan? Wszcząć wojnę przeciwko tej rasie, zakonowi, kultowi, kimkolwiek są, zająć takie
stanowisko?
- Nie mamy wyboru, do dzieła. W komnacie, gdzie śpimy, jest wiele ozdobnych mieczy.
Weźmiemy te duże i zakrzywione. I pochodnię. Musimy im oznajmić, jak nam przykro, a
potem przystąpić do roboty!
Nie odpowiadał.
- Mariuszu, chcesz pozwolić im odejść, żeby inni nas nachodzili? Jedynym sposobem
zabezpieczenia się jest zabicie każdego pijącego krew, który zbliży się do nas i do króla oraz
królowej.
Stanął przed Matką. Spojrzał jej w oczy. Wiedziałam, że rozmawia z nią bez słowa. I że
ona nie odpowiada.
- Nie ma żadnej innej możliwości - a wyjście jest dość realne. - Skinęłam na niego, żeby
przystanął za plecami posągów, w najlepszym, jak mi się zdawało, miejscu na spiskowanie.
- Co?
- Oddaj im króla i królową. Wtedy będziemy wolni. Zajmą się monarchami z religijnym
zapałem! Możliwe, że król i królowa pozwolą im się nawet napić…
- Jak śmiesz! - oburzył się.
- Mówię szczerze. Nigdy nie będziemy czuć się bezpiecznie. A oni będą buszowali po
świecie jak wściekłe szczury. Masz jakiś trzeci plan?
- Nie, ale jestem gotowy. Użyjemy mieczy i ognia naraz. Potrafisz zamydlić im oczy, gdy
będziemy szli ku nim uzbrojeni i z pochodniami?
- Ależ oczywiście.
Weszliśmy do komnaty i zabraliśmy zakrzywione, niezmiernie ostre miecze z
pustynnego świata Arabów. Od pochodni u stóp schodów rozpaliliśmy jeszcze jedną i
ruszyliśmy w górę.
- Chodźcie, Dzieci! - zawołałam na głos, wchodząc do pokoju. - Chodźcie, bo to, co wam
wyjawię, wymaga blasku pochodni, a wkrótce poznacie święte przeznaczenie tego miecza. Ile
w was pobożności! Stanęliśmy przed nimi.
- I młodości.
Nagle spłoszeni, zbili się w gromadkę. To ułatwiło nam zadanie, które wypełniliśmy w
ciągu kilku chwil: podpalając ich szaty, tnąc kończyny, nie zwracając uwagi na żałosne
okrzyki.
Nigdy dotąd nie wykorzystywałam całej swej siły i szybkości, całej woli. Roznosiła mnie
radość, gdy cięłam, gdy przykładałam do nich ogień, siekłam, dopóki nie padali i nie tracili
resztek życia. Z drugiej strony chciałam oszczędzić im cierpień.
Bo byli tacy młodzi, bardzo młodzi jak na pijących krew: spalenie kości, zmienienie ich
w popioły zajęło dość dużo czasu.
Ale gdy wreszcie było po wszystkim, staliśmy - Mariusz i ja - w ogrodzie, w szatach
osmalonych sadzą, zapatrzeni w kołyszącą się trawę, upewniając się, że wiatr rozwiewa
popioły na cztery strony świata. Znienacka Mariusz odwrócił się ode mnie i odszedł szybkim
krokiem, by zejść po schodach do sanktuarium Matki. Popędziłam za nim w popłochu. Stał z
pochodnią i skrwawionym mieczem - ile krwi z nich wypłynęło - i wpatrywał się w oczy
Akashy.
- Och, Matko bez miłości! - wyszeptał.
Twarz miał brudną od krwi i sadzy. Spojrzał na palącą się pochodnię, potem na
królową.
Po Akashy i Enkilu nie było widać, żeby wiedzieli o masakrze na powierzchni. Nie
okazywali aprobaty ani wdzięczności, nie dawali żadnych świadomych znaków. Nie sposób
było poznać, czy zauważyli pochodnię w ręce Mariusza lub czy odczytali jego myśli.
Były to ostatnie chwile Mariusza, Mariusza, jakiego wtedy znałam i kochałam.
Nie opuścił Antiochii. Ja byłam za wyjazdem i zabraniem królewskiej pary, za
szalonymi przygodami i oglądaniem cudów świata.
Lecz on odmówił. Ciążył na nim tylko jeden obowiązek: czyhać na pozostałych, dopóki
wszystkich nie zabije.
Nie poruszał się i nie odzywał całymi tygodniami, chyba że nim potrząsałam i wtedy
błagał, bym zostawiła go w spokoju. Wstawał z grobu, siadał z mieczem i pochodnią i po
prostu czekał.
Stawało się to nieznośne. Upływały miesiące.
- Popadasz w obłęd - mówiłam. - Powinniśmy ich stąd zabrać.
Pewnej nocy, samotna i zła, zawołałam w swojej głupocie:
- Jak ja bym chciała uwolnić się od nich i od ciebie! - Wyszłam z domu i nie wracałam
przez trzy noce.
Spałam spokojna w różnych ciemnych kryjówkach, które sobie wyszukiwałam. Gdy o
nim myślałam, wyobrażałam go sobie siedzącego nieruchomo, tak bardzo podobnego do nich.
Gdyby poznał wcześniej rozpacz; gdyby stanął w obliczu tego, co zwiemy dziś
„absurdem”. Gdyby zajrzał w twarz nicości! Wtedy ta masakra by go nie zdemoralizowała.
Pewnej nocy tuż przed świtem, gdy znalazłam się już w ukryciu, w Antiochii zapadło
osobliwe milczenie. Ucichł rytm, który słyszałam przez wszystkie lata mego tutaj pobytu.
Zastanawiałam się, co to znaczy? Ale miała dopiero nadejść pora, gdy się tego dowiem.
Fatalnie pomyliłam się w swych rachubach. Willa świeciła pustkami. Zorganizował
transport za dnia. Nie miałam pojęcia, dokąd się wybierał. Zabrał cały swój majątek,
skrupulatnie pozostawiając mój dobytek.
Zawiodłam go, gdy najbardziej mnie potrzebował. Krążyłam po pustym sanktuarium.
Krzyczałam i wsłuchiwałam się w odbijające się od ścian echo.
Nie wrócił już do Antiochii. Nie dostałam żadnego listu.
Po mniej więcej sześciu miesiącach dałam za wygraną i odeszłam.
Wiesz naturalnie, że chrześcijańskie wampiry wymarły dopiero wtedy, gdy Lestat
wystroił się w czerwony aksamit i futra, oczarował je i zadrwił z ich wierzeń. Zdarzyło się to w
epoce rozumu. Wtedy Mariusz przyjął Lestata. Kto wie, ile jeszcze istnieje wampirycznych
kultów?
Ja tymczasem utraciłam Mariusza kolejny raz.
Widziałam go zaledwie przez jedną cenną noc sto lat wcześniej, już tysiące lat po
upadku tego, co znamy pod nazwą „świata starożytnego”.
Widziałam go! Doszło do tego w fantazyjnych, niepewnych czasach Ludwika XIV, Króla
Słońce. Byliśmy na dworskim balu w Dreźnie. Grała muzyka - ryzykowna mieszanka
klawikordu, lutni i skrzypiec - i odbywały się wymyślne tańce, sprawiające wrażenie układów
kółek i ukłonów.
Nagle w drugim końcu sali ujrzałam Mariusza!
Przyglądał mi się już od dłuższej chwili, teraz obdarzył mnie niezwykle tragicznym i
pełnym miłości uśmiechem. Założył wielką, rozłożystą perukę, ufarbowaną na kolor jego
naturalnych włosów, aksamitny kaftan rozszerzający się ku dołowi i wiele warstw koronek, tak
lubianych przez Francuzów. Miał złocistą skórę, co oznacza ogień. Zorientowałam się, że
przechodził jakieś piekło. W niebieskich oczach lśniła miłosna radość, wtem, nie zmieniając
swobodnej postawy - opierał się łokciem o krawędź klawesynu - posłał mi całusa.
Dosłownie nie wierzyłam własnym oczom. Czy to naprawdę on? Czy ja też tu siedziałam
w gorsecie z kości o głębokim dekolcie i w ogromnych spódnicach, w których spod
wymyślnych fałd jednej wyłania się następna? Za tych czasów moja skóra sprawiała wrażenie
sztucznej. Włosy zostały zebrane i ozdobnie ukształtowane.
Nie zwracałam uwagi na ręce śmiertelników, którzy mnie tak skrępowali. W tej epoce
pozwalałam prowadzić się przez świat zapalczywemu wampirowi z Azji, na którym w ogóle mi
nie zależało. Wpadłam w pułapkę, która zawsze czyha na kobietę: zmieniłam się w
niezobowiązujący i ostentacyjny dodatek do mężczyzny, który mimo nużącego słowotoku był
wystarczająco silny, by przenieść nas przez czas.
Azjata był w łożu na górze, powoli biorąc starannie wybraną ofiarę.
Mariusz podszedł, ucałował mnie i wziął w ramiona. Zamknęłam oczy.
- To Mariusz! - wyszeptałam. - Naprawdę Mariusz.
- Pandora - odpowiedział, odsuwając się, żeby mi się lepiej przyjrzeć. - Moja Pandora!
Miał poparzoną skórę. Nieznaczne blizny. Prawie się już zagoiła.
Wyprowadził mnie na parkiet. Doskonale odtwarzał rolę człowieka. Wiódł mnie przez
kroki tańca. Z trudem łapałam dech. Podążając za nim, przy każdej kolejnej figurze
wstrząśnięta widokiem zachwytu na jego twarzy, traciłam rachubę stuleci, a nawet tysiącleci.
Chciałam wszystkiego się dowiedzieć - gdzie bywał, co mu się przytrafiło. Czy widział, że
jestem zaledwie cieniem kobiety, którą znał?
- Jesteś nadzieją mej duszy! - wyszeptał.
Rychło mnie stamtąd zabrał. Pojechaliśmy karetą do jego pałacu. Zasypywał mnie
pocałunkami. Tuliłam się do niego.
- Ty - mówił - moje marzenie, tak bezmyślnie odrzucony skarb, jesteś tutaj, nie
poddałaś się.
- Widzisz mnie, więc tutaj jestem - rzekłam z goryczą.
- Podnosisz świecę i widzę swą siłę w zwierciadle. Znienacka usłyszałam dźwięk,
starożytny i straszny odgłos.
Było to bicie serca Akashy, serca Enkila.
Karoca stanęła. Żelazna brama. Służba. Pałac był przestronny, fantazyjny, ostentacyjna
siedziba bogatego szlachcica.
- Są w środku, matka i ojciec? - spytałam.
- A tak, niezmienni. Można polegać na ich kompletnym milczeniu. - Jakby igrał z grozą
sytuacji.
Nie mogłam tego znieść. Musiałam umknąć przed odgłosem jej serca. Przed oczyma
ujrzałam obraz skamieniałego króla i królowej.
- Nie! Zabierz mnie stąd. Nie mogę wejść. Mariuszu, ja nie mogę na nich patrzeć!
- Pandoro, oni siedzą ukryci pod pałacem. Nie musisz na nich patrzeć. Niczego nie
poznają. Są wciąż tacy sami.
Ach! Tacy sami! W myślach przemknęłam na niebezpieczne tereny, do moich
pierwszych nocy w Antiochii, samotnej śmiertelniczki, późniejszych zwycięstw i porażek.
Akasha taka sama! Obawiałam się, że zacznę krzyczeć i nie będę w stanie się powstrzymać.
- Niech będzie - przystał Mariusz. - Pojedziemy, dokąd zechcesz.
Podałam woźnicy adres swojej kryjówki.
Nie mogłam patrzeć na Mariusza, który z dzielną miną zachowywał pozory szczęśliwego
spotkania po wiekach. Mówił o nauce i literaturze, Szekspirze, Drydenie, Nowym Świecie,
pełnym dżungli i rzek. Ale słyszałam, jak opuszcza go radość.
Przywarłam do niego twarzą. Gdy kareta zatrzymała się, wyskoczyłam i pognałam do
drzwi swego niewielkiego domu. Obejrzałam się. Stał na ulicy.
Był smutny i znużony, powoli kiwał głową ze zrozumieniem.
- Czy mogę przeczekać? - pytał. - Czy jest nadzieja, że zmienisz zdanie? Będę tu czekał
bez końca!
- Nie chodzi o moje zdanie! Dzisiaj w nocy wyjeżdżam z miasta. Zapomnij o mnie.
Zapomnij, że mnie w ogóle widziałeś.
- Moja ukochana - powiedział cicho - jedyna ukochana.
Wbiegłam do środka, zamykając drzwi. Słyszałam, jak odjeżdża kareta. Oszalałam,
całkiem jak za śmiertelnego życia, waląc pięściami w ściany, starając się powściągnąć
olbrzymią siłę i stłumić wycie, które wzbierało mi w krtani.
Popatrzyłam wreszcie na zegar. Do świtu zostały trzy godziny.
Usiadłam przy biurku i napisałam:
Mariuszu!
O świcie powiozą nas do Moskwy. Trumna, w której zwykle spoczywam, uda się ze
mną w długą podróż. Mariuszu, nie wiem, co począć. Nie mogę schronić się u ciebie w
domu, pod jednym dachem ze starożytnymi. Błagam cię, Mariuszu, przybądź do
Moskwy. Pomóż mi wyswobodzić się z położenia, w jakim się znalazłam. Potem będziesz
mnie mógł osądzić i potępić. Będę czekać w pobliżu carskiego pałacu i wielkiej cerkwi,
dopóki się nie pojawisz. Mariuszu, wiem, że proszę cię o odbycie wielkiej podróży, ale
błagam, przyjedź. Jestem niewolnicą tego pijącego krew.
Kocham Cię
Pandora
Wybiegłam z powrotem na ulicę i popędziłam w stronę jego domu, starając się odnaleźć
drogę, na którą w swej głupocie nie zwracałam przedtem uwagi.
A bicie serca? Przecież usłyszę ten upiorny odgłos! Będę musiała biec przy jego
akompaniamencie na tyle długo, by doręczyć list Mariuszowi, być może pozwolić mu schwycić
się za nadgarstek i zaprowadzić do jakiegoś bezpiecznego miejsca, żebyśmy jeszcze przed
świtem umknęli azjatyckiemu wampirowi, który mnie niewolił.
Wtem pojawiła się ta sama kareta, tym razem wioząca z balu mojego wampira.
Natychmiast stanął, żeby mnie zabrać.
Wzięłam na stronę woźnicę.
- Mężczyzna, który przywiózł mnie do domu - zaczęłam. - Byliśmy u niego, w takim
ogromnym pałacu.
- A tak, hrabia Mariusz - potwierdził tamten. - Przed chwilą odwiozłem go do domu.
- Musisz zawieźć mu ten list. Ale szybko! Musisz wejść do niego do domu i oddać mu do
rąk własnych! Powiedz, że nie miałam dla ciebie pieniędzy, że musi ci zapłacić. Żądam, żebyś
tak uczynił. On ci zapłaci. Powiedz, że to list od Pandory. Musisz go znaleźć!
- O kim mówisz? - zainteresował się mój towarzysz. Dałam woźnicy znak, żeby ruszał.
Rzecz jasna, mój wampir wpadł we wściekłość, ale kareta była już w drodze.
Dopiero po dwustu latach dowiedziałam się bardzo prostej prawdy: Mariusz nie
otrzymał tego listu!
Wrócił do domu, spakował się i następnej nocy wyjechał z Drezna pogrążony w smutku,
na list natrafiając długo potem. Był to, jak opowiedział wampirowi Lestatowi, „kruchy świstek
papieru - tak to ujął - zagubiony na dnie wypchanej podróżnej walizy”.
Kiedy go znowu zobaczyłam?
W czasach współczesnych. Gdy starożytna królowa powstała z tronu i ujawniła granice
swej mądrości, siły i woli.
Po dwóch tysiącach lat, w naszym wieku dwudziestym, w którym ciągle pełno jest
rzymskich kolumn, posągów, postumentów i perystylów, w którym mruczą komputery i
dające ciepło telewizory, gdy w każdej bibliotece można znaleźć Cycerona i Owidiusza, naszą
królową, Akashę, zbudził obraz wampira Lestata na telewizyjnym ekranie, w tym
najbezpieczniejszym i najbardziej nowoczesnym z sanktuariów. Wstała i próbowała panować
jak bogini nie tylko nad nami, lecz również nad całą ludzkością.
W najniebezpieczniejszym momencie, gdy groziła, że nas wszystkich zniszczy, jeżeli nie
pójdziemy za jej przewodem - a zdążyła już zabić wielu - to Mariusz, władający argumentacją,
optymizmem, filozofią, przemówił do niej, próbował ją uspokoić i skierować jej myśli na inny
tor, powstrzymywał jej mordercze instynkty, dopóki nie zjawił się starożytny nieprzyjaciel, by
wypełnić starożytną klątwę i unicestwić ją ze starożytną prostotą.
Davidzie, dlaczego nakłoniłeś mnie do spisania tej historii?
Zaczęłam wstydzić się zmarnowanych lat. Zmusiłeś mnie do przyznania, że żadna
ciemność nie była na tyle głęboka, by ugasić moją znajomość miłości, miłości ze strony
śmiertelników, którzy wydali mnie na świat, i do kamiennej bogini, miłości do Mariusza.
Nade wszystko nie mogę zaprzeczyć odrodzeniu się tego uczucia do Mariusza.
I na całym świecie dostrzegam dowody miłości. W obrazie Matki Boskiej i Dzieciątka
Jezus, w obrazie Chrystusa Ukrzyżowanego, w zapamiętanym wizerunku bazaltowej Izydy.
Widzę miłość. Widzę ją w człowieczych zmaganiach. Dostrzegam jej niezaprzeczalną obecność
we wszystkich dokonaniach człowieka w dziedzinie poezji, malarstwa, muzyki, dostrzegam
ludzką miłość bliźniego i odmowę przyjęcia cierpienia jako ostatecznego losu.
Przede wszystkim widzę ją jednak w samej budowie świata, która przyćmiewa wszelką
sztukę, w której takie nagromadzenie piękna nie da się wytłumaczyć zwykłym przypadkiem.
Miłość. Ale skąd się ona bierze? Czemu nie mówi o swych korzeniach, ta miłość, która
tworzy deszcz i drzewa i rozsiała nam ponad głowami gwiazdy, do czego niegdyś rościli
pretensje bogowie?
Zatem Lestat, niesforne książątko, zbudził królową; i przetrwaliśmy jej gniew. Lestat,
niesforne książątko, przeszedł niebo i piekło i przyniósł ze sobą niewiarę, grozę i chustę
Weroniki. Weronika, zmyślone przez chrześcijan imię, oznaczające vera ikon, prawdziwy
obraz. Lestat znalazł się w Palestynie za mego życia, tam był świadkiem czegoś, co niszczy
zdolności, które ludzie cenią tak bardzo: wiarę, rozum.
Muszę pójść do Lestata i spojrzeć mu w oczy. Zobaczyć to, co widział!
Niech młodzież śpiewa pieśni o śmierci. To głupcy.
Najpiękniejszą rzeczą pod słońcem i księżycem jest ludzka dusza. Zdumiewają mnie
małe cuda dobroci, jakie wyświadczają sobie ludzie. Zdumiewa mnie rozwój świadomości,
uparte trwanie rozumu w obliczu przesądów i rozpaczy. Zdumiewa mnie ludzka wytrwałość.
Mam do opowiedzenia jeszcze jedną historię. Sama nie wiem, czemu chcę ją tutaj
zapisać. Być może wierzę, że ty - wampir, co widzi duchy - zrozumiesz ją i pojmiesz, dlaczego
mną nie poruszyła.
Pewnego razu w szóstym wieku - to jest pięćset lat po narodzeniu Chrystusa i trzysta lat
po opuszczeniu Mariusza - błąkałam się po barbarzyńskiej Italii. Ostrogoci od dłuższego już
czasu panowali na półwyspie.
Potem napadły na nich inne plemiona, rabując, paląc, wynosząc kamienie starych
świątyń.
Czułam się tak, jakbym chodziła po rozżarzonych węglach.
Ale Rzym usiłował dopracować się jakiejś koncepcji siebie, swoich zasad, starał się
złączyć pogaństwo z chrześcijaństwem i znaleźć nieco wytchnienia od barbarzyńskich
najazdów.
Rzymski senat jeszcze istniał. Przetrwał jako jedyna z instytucji.
I pewien uczony, wychowany na tych samych co ja ideach, Boecjusz, mąż wielce
uczony, który studiował starożytnych i świętych, został niedawno skazany na śmierć,
przedtem jednak dając nam wspaniałą księgę. Dzisiaj można znaleźć ją w każdej bibliotece.
Mam, rzecz jasna, na myśli O pocieszeniu, jakie daje filozofia.
Musiałam na własne oczy zobaczyć forum, spalone i opustoszałe wzgórza, świnie i kozy
w miejscach, gdzie niegdyś Cyceron przemawiał do tłumów. Musiałam zobaczyć
pozostawionych samym sobie nędzarzy zamieszkujących brzegi Tybru.
Musiałam obejrzeć upadek klasycznego świata. Chrześcijańskie kościoły i sanktuaria.
Przede wszystkim pragnęłam zobaczyć jednego uczonego. Podobnie jak Boecjusz
pochodził ze starego rzymskiego rodu, poznał klasyków i świętych. Był to autor pism, które
krążyły po całym świecie, docierając nawet do Bedy w Anglii.
Wzniósł też klasztor, symbol twórczej radości i optymizmu pośród zgliszcz.
Chodzi mi naturalnie o uczonego Kasjodora, którego klasztor leżał na samym czubku
buta Italii, w zielonym raju Kalabrii.
Ujrzałam go wczesnym wieczorem, jak sobie zaplanowałam, gdy przypominał wielkie,
pełne świateł miasto.
Mnisi sumiennie zajmowali się kopiowaniem w skryptorium.
W otwartej na noc celi siedział sam Kasjodor, pisząc, mężczyzna po dziewięćdziesiątce.
Wyszedł obronną ręką z intryg barbarzyńskiej polityki, których ofiarą padł jego
przyjaciel Boecjusz, służył u ostrogockiego cesarza Teodoryka i piastował urzędy - przeżył i
zbudował ten klasztor, swoje marzenie, pisywał do zakonników całego świata, dzielił się z nimi
wiedzą na temat starożytności, ocalił od zapomnienia mądrość Greków i Rzymian.
Czy naprawdę był ostatnim człowiekiem starożytności, jak utrzymywali niektórzy?
Ostatnim człowiekiem, który umiał czytać po grecku i łacinie? Który potrafił cenić
Arystotelesa i dogmaty rzymskiego papieża? Platona i św. Pawła?
Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że pamięć o nim przetrwa tyle czasu. Nie
wiedziałam też, jak szybko będzie zapomniany!
Vivarium na górskich zboczach było tryumfem architektury. Obejmowało lśniące
stawy, w których hodowano ryby - od czego wzięła się nazwa całości. Był tam chrześcijański
kościół z nieodłącznym krzyżem, sypialnie, pokoje dla znużonych podróżnych. Biblioteka była
doskonale zaopatrzona w klasykę moich czasów oraz księgi, które zostały potem zagubione.
Klasztor obfitował w płody roli, niezbędną żywność, drzewa uginające się od owoców, łany
pszenicy.
Tym wszystkim zajmowali się mnisi, którzy całe dnie i noce poświęcali także na
przepisywanie ksiąg w swym długim skryptorium.
Na zalanym księżycową poświatą wybrzeżu stały setki uli, w których zakonnicy zbierali
miód do jedzenia, wosk na święte świece i królewską galaretkę na oleje do namaszczeń. Ule
pokrywały wzgórze równe wielkością sadom i vivarium.
Podglądałam Kasjodora. Chodziłam między ulami i jak zwykle dziwiłam się
niewytłumaczalnej organizacji pszczół, ponieważ ich tajemnice, taniec, polowanie na pyłki i
rozmnażanie były mi znane o wiele wcześniej, niż pojął je świat ludzi.
Gdy odchodziłam od uli w stronę samotnej lampy Kasjodora, odwróciłam się i coś
zauważyłam. Coś wzlatywało znad uli, coś ogromnego, niewidzialnego i potężnego, co
zarówno czułam, jak i słyszałam. Nie ogarnął mnie strach, lecz przelotna nadzieja, że na
świecie pojawiło się coś nowego, bo nigdy nie widywałam duchów.
Siła ta powstała z samych uli, z ich skomplikowanej wiedzy i niezliczonych, boskich
układów, jako wynik przypadkowej ewolucji lub obdarzenia czegoś świadomością przez
bezgraniczną energię twórczą, skrupulatność i wytrzymałość pszczół.
Coś w rodzaju starorzymskiego ducha lasów.
Widziałam, jak ta siła unosi się swobodnie nad polami. Zobaczyłam, że wchodzi w
słomianego stracha na wróble, którego zakonnicy zaopatrzyli w starannie wytoczoną głowę z
drewna, namalowali mu oczy, niezgrabny nos i uśmiechnięte usta. Stworzyli istotę, którą
można od czasu do czasu przestawiać wraz z mnisim kapturem i habitem, w które była
odziana.
Widziałam, jak ten strach ze słomy i drewna leci, wirując i pląsając, mijając pola,
winnice, by dotrzeć do celi Kasjodora.
Poszłam za nim.
Po chwili z wnętrza tej istoty wydobyło się milczące wycie. Usłyszałam je, ujrzałam, jak
strach, zgięty i zataczający się, wykonuje taniec żałoby, zatykając słomianymi dłońmi uszy,
których nie było. Wił się z bólu.
Kasjodor nie żył. Umarł spokojnie w swej oświetlonej lampą, otwartej na świat celi,
przy stole. Leżał na rękopisie, siwowłosy, bardzo stary, cichy. Przeżył ponad dziewięćdziesiąt
lat. A teraz był martwy.
To stworzenie, strach na wróble, oszalało z żalu, kołysało się i jęczało, chociaż takiego
jęku nie usłyszałoby żadne ludzkie ucho.
Nigdy przedtem nie widziałam ducha, wpatrywałam się więc w niego osłupiała. Po
chwili zauważył moją obecność. Odwrócił się. On - bo mimo łachmanów i słomianego ciała
wydawał się istotą płci męskiej - wyciągnął ku mnie rękę. Z rękawów opadała mu słoma.
Drewniana głowa chybotała się na kiju. Błagał mnie: błagał o odpowiedzi na największe
pytania, jakie kiedykolwiek zadawali ludzie i nieśmiertelni. Oczekiwał ode mnie odpowiedzi!
Obejrzał się jeszcze raz na Kasjodora i pobiegł przez zarośnięty trawą stok w moją
stronę. Wyciągnął do mnie rękę, jakby o coś prosił. Czy nie mogłam mu tego wyjaśnić? Czy nie
potrafiłam wpisać śmierci Kasjodora w jakiś Boski Plan? Kasjodora, którego vivarium
dorównywało pięknem i elegancją pszczelim ulom? To właśnie vivarium skupiło rozproszone
po ulach cząstki świadomości. Czyż nie mogłam ulżyć cierpieniu tej istoty?
- Ten świat roi się od potworności - wyszeptałam. - Składa się z tajemnic, one są jego
fundamentem. Jeżeli pragniesz spokoju, wracaj do uli; porzuć ludzki kształt i powróć do
fragmentarycznej postaci bezmyślnego życia zadowolonych pszczół, z którego powstałeś.
Słuchał mnie bardzo uważnie.
- Jeżeli wybierzesz życie w ciele, trudne życie człowieka, który może poruszać się w
czasie i przestrzeni, walcz o nie. Jeśli wolisz ludzką filozofię, podążaj ku mądrości, żeby nic nie
mogło cię nigdy zranić. Mądrość to siła. Stwórz z siebie, kimkolwiek jesteś, istotę obdarzoną
siłą. Ale wiedz jedno: wszystko pod słońcem jest spekulacją. Wszystkie mity, religie, filozofia,
historia - to same kłamstwa.
Stworzenie, nieważne, rodzaju męskiego czy żeńskiego, uniosło rękę, jak gdyby chciało
zakryć usta. Odwróciłam się do niego tyłem.
Przemierzałam w milczeniu winnice. Zakonnicy wkrótce odkryją, że ich ojciec
przełożony, geniusz i święty, zmarł przy pracy.
Obejrzałam się i zobaczyłam zdumiona, że słomiana postać pozostała ukształtowana,
przyjmując pozycję wyprostowaną, i obserwowała mnie.
- Nie wierzę w ciebie! - rzuciłam w jej stronę. - Nie będę poszukiwała z tobą żadnych
odpowiedzi! Ale wiedz jedno: jeżeli pragniesz zostać istotą ukształtowaną taką jak ja, pokochaj
całą ludzkość i jej dzieci. Nie czerp siły z krwi. Nie karm się cierpieniem. Nie wznoś się na
podobieństwo boga nad śpiewającymi hymny tłumami. Nie kłam!
Słuchał. Słyszał. Nie poruszał się. Biegłam. Gnałam przez kamieniste stoki i lasy
Kalabrii, dopóki nie znalazłam się bardzo, bardzo daleko. W księżycowej poświacie widziałam
rozległe, przepiękne vivarium, krużganki i pochyłe dachy otaczające drżącą srebrnym
światłem rzeczkę, wpływającą do pobliskiego morza.
Słomianego stworzenia już nigdy później nie widziałam. Nie wiem, co to było. Nie pytaj
mnie o nie.
Mówisz, że duchy i zjawy chodzą po Ziemi. Wiadomo, że takie byty istnieją. Lecz coś
takiego widziałam pierwszy i ostatni raz.
Gdy los rzucił mnie znów do Italii, po vivarium nie pozostało ani śladu. Trzęsienia
ziemi unicestwiły resztkę murów. Czy może zostało najpierw złupione przez kolejną falę
ciemnych barbarzyńców z Północy, Wandali?
Nie wiadomo. Ocalały jedynie listy Kasjodora.
Wkrótce ogłoszono, że klasycy są bluźniercami. Papież Grzegorz pisał opowieści o
czarach i cudach, gdyż był to jedyny sposób, by przez masowe chrzty nawracać tysiące
zabobonnych, nieoświeconych plemion północnych.
Pokonał wojowników, którzy nigdy nie ulegli Rzymowi.
Sto lat historii Italii po Kasjodorze pogrążone jest w całkowitych mrokach. Jak to piszą
dziejopisarze? Przez całe stulecie nie słychać o Italii.
Cóż to za cisza!
Tak więc, Davidzie, docierając do ostatnich stron, muszę ci wyznać, że cię porzuciłam.
Uśmiech, z jakim oddawałam ci notatniki, był obłudny. Mariusz określiłby to mianem kobiecej
przewrotności. Obietnica spotkania się z tobą jutro w nocy w Paryżu była oszustwem. Gdy
będziesz czytał te słowa, mnie nie będzie już w Paryżu. Lecę do Nowego Orleanu.
Wszystko przez ciebie, Davidzie. Odmieniłeś mnie. Obudziłeś we mnie rozpaczliwą
wiarę, że narracja niesie w sobie cień sensu. Czuję przypływ nowej, żarliwej energii. Stawiając
wymagania mojemu językowi i mojej pamięci, przyuczyłeś mnie do nowego życia,
przywróciłeś wiarę, że istnieje na tym świecie jakieś dobro.
Chcę znaleźć Mariusza. W powietrzu pełno jest myśli innych nieśmiertelnych. Wołania,
prośby, dziwne wieści…
Ten, o którym sądziliśmy, że od nas odszedł, najwidoczniej powrócił.
Mam powody sądzić, że Mariusz udał się do Nowego Orleanu, i muszę się z nim tam
spotkać. Muszę odnaleźć Lestata, ujrzeć, jak niesforne książątko leży na posadzce kaplicy i nie
jest w stanie poruszyć się ani przemówić.
Przyjedź do mnie, Davidzie. Nie bój się Mariusza! Wiem, że przybędzie na pomoc
Lestatowi. Ja postępuję tak samo.
Wracam do Nowego Orleanu.
Nawet jeżeli nie ma tam Mariusza, ujrzę Lestata. Może zdołam zobaczyć się z kimś
jeszcze? Coś ty narobił, Davidzie? Obdarzona nową ciekawością, nową umiejętnością
okazywania żarliwej troski, odrodzona zdolnością do śpiewu - noszę w sobie straszliwą wolę
życia i kochania.
Za to i wszystko inne - a jest tego naprawdę dużo - będę ci wdzięczna na wieki.
Niezależnie od czekających mnie cierpieli, ożywiłeś mnie. I żadne twe słowa i czyny nie
uśmiercą mojej ku tobie miłości.
Skończone: 5 lipca 1997 roku