White Stephen Program (SCAN dal 743)

STEPHEN WHITE




Program

(Przełożył: Jerzy Kozłowski)


W PRZEDDZIEŃ OSTATKÓW


Zapamiętaj sobie. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Był dobrym celem.

Wysoki, metr dziewięćdziesiąt pięć. Faliste jasne włosy, które w przefiltrowanym lutowym słońcu wydawały się prawie rude. Skóra koloru kości słoniowej. Zielone oczy, które tańczyły w rytm melodii dolatujących ze wszyst­kich knajp hałaśliwej francuskiej dzielnicy. Nawet w porze największego ścisku w najbardziej zatłoczonej części Nowego Orleanu widać było z daleka jego głowę podskakującą nad tłumem. W przeddzień ostatków francuska dzielni­ca pękała w szwach od turystów, a każdy z wypiekami na twarzy czekał na szaloną zabawę, która miała rozkręcać się coraz bardziej, aż poniedziałek przejdzie we wtorek i rozpocznie się ostatni dzień karnawału.

Ten drugi, z bronią, wiedział, że on sam w takim tłumie byłby fatalnym celem. W sportowych butach miał metr siedemdziesiąt dwa. Ciemne włosy były już mocno przerzedzone, ale łysina mu nie przeszkadzała -baseballówka chroniła głowę przed słońcem równie skutecznie, jak,Ray-Bany w stalo­wych oprawkach osłaniały oczy. Wybrał spodnie khaki i bluzę w granatowe pasy. Dzięki temu nie rzucał się w oczy na Bourbon Street, w tłumie podob­nie ubranych mężczyzn.

Zrobiło się ciepło, więc szedł z przewieszoną przez prawą rękę kurtką, która zasłaniała lufę Rugera Mk II z krótkim tłumiłaem. Lewą dłoń wcisnął głęboko do kieszeni spodni. Wiedział, dokąd zmierza wysoki blondyn, więc na razie pozostawał z tyłu w bezpiecznej odległości. Na skrzyżowaniu Bienvile i Royal facet z pistoletem miał zacząć zmniejszać dystans. Za następną przecznicą powinien się zbliżyć na tyle, by wykonać zadanie.

Wcześniej wysoki blondyn wyszedł ze swojego biura niedaleko ratusza. Żona chciała, żeby spotkali się na mieście i razem poszli do restauracji, ale się nie zgodził. Zaplanował już, że po drodze zatrzyma się w sklepie z antykami na Royal Street i kupi dziewiętnastowieczną broszkę z kameą, którą niedawno zachwyciła się żona. Niespodzianka na rocznicę ślubu.

Wizyta w sklepie nie zabrała mu dużo czasu i skręcał z Bienville w Bourbon Street dziesięć minut przed ustaloną godziną spotkania. Z wdziękiem sportowca stawiając duże kroki, omijał rozleniwionych turystów sączących napoje z jednorazowych kubków i wkrótce znalazł się przed wejściem do restauracji Galatoire's. Rozejrzał się po chodniku i ruchliwej ulicy przed lokalem. Żony jeszcze nie było. Nawet nie zaglądał do środka, gdyż Kirsten nie znosiła sie­dzieć sama w restauracji. Miał nadzieję, że nie spóźni się za bardzo - kolejka czekających na stolik w jednej z legendarnych restauracji Nowego Orleanu już się wydłużała.

Mieszkali w Nowym Orleanie od sześciu lat i po raz szósty obchodzili rocznicę w Galatoire's. To on nalegał, żeby wracali tam rok po roku. Ona wolałaby restaurację, w której można zarezerwować stolik. Ale nie dawał za wygraną. To on w rodzinie dbał o tradycję. To on był romantykiem.

Mężczyzna z przewieszoną przez rękę kurtką oglądał wystawę dwa sklepy dalej, obserwując swoją ofiarę w szybie. Nie martwił się, że zostanie zauwa­żony. Nie było powodu, żeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Był przeciętnym facetem w średnim wieku, wałęsającym się po Bourbon Street w południe w przeddzień ostatków - dosłownie jednym z tysiąca. Wreszcie poczuł wi­browanie pagera w kieszeni. Wyłączył go dyskretnie i zaczął wypatrywać na ulicy Kirsten. Jego partner zadzwonił na pager z komórki. Był to sygnał, że kobieta się zbliża.

Też byłaby dobrym celem. Tak jak mąż, Kirsten była wysoka. I nie pró­bowała tego maskować. W butach na pięciocentymetrowych obcasach miała ponad metr osiemdziesiąt, a wąska spódnica tylko podkreślała smukłą syl­wetkę. Wcięty w talii żakiet akcentował zarys bioder. Włosy miała jasne jak mąż, choć w słońcu nie przybierały rudego odcienia. Kirsten była złocista od stóp do głów.

Niosła mały, ozdobnie zapakowany prezent - klucz do apartamentu w po­bliskim hotelu Windsor Court i zwój pergaminu ze szczegółową listą wszystkich erotycznych przyjemności, które zamierzała sprawić mężowi od chwili wpro­wadzenia się do hotelowego pokoju wieczorem do świtu następnego dnia. O od­ręczne przepisanie listy poprosiła przyjaciółkę, specjalistkę od kaligrafii.

Mężczyzna z kurtką zauważył Kirsten na ulicy. Tak jak się spodziewał, szła wzdłuż Bourbon Street od strony Canal. Chwilę potem zauważył ją mąż, ale nie zamierzał opuścić miejsca w kolejce przed Galatoire's. Pomachał do niej. Odmachała mu. Jej uśmiech był elektryzujący.

Ten z bronią zbliżał się do wysokiego blondyna. Wyciągnął lewą dłoń z kieszeni i wsunął ją pod kurtkę. Prawą miał teraz wolną. Wepchnął ją do kieszeni spodni w chwili, gdy zauważył swojego partnera, który szedł za ko­bietą.

Zgranie w czasie było wszystkim. Tak mu powiedziano. Nie chodziło tylko o zabójstwo; chodziło też o zgranie w czasie. Zgranie w czasie było wszystkim.

Kiedy Kirsten Lord znalazła się o piętnaście metrów od męża, mężczyzna z kurtką zajął pozycję niecałe dwa metry od niego, za jego lewym barkiem. Kirsten szła dość szybko, omijając turystów, i teraz dzieliło ją od męża jakieś sześć metrów. Promienny uśmiech rozjaśniał jej twarz.

Mężczyzna podniósł lewą rękę, którą zasłaniała kurtka, i wyciągnął ją do przodu. Pod kurtką lufa tłumika była teraz wycelowana pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stronę prawego barku.

Kirsten oderwała wzrok od męża tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by zauważyć niskiego mężczyznę z przewieszoną przez rękę kurtką. Spojrzała mu w oczy, gdy jego wzrok przeskakiwał z niej na Roberta i z powrotem. Zobaczyła, jak dziwnie wyciąga rękę, dostrzegła okrucieństwo w jego uśmie­chu i w ułamku sekundy rozpoznała zagrożenie. Jasny uśmiech przeznaczony dla męża zniknął nagle, jakby dostała w twarz. Wypuściła z dłoni ozdobne pudełko z prezentem. Okrzyk przerażenia wyrwał się z jej ust w chwili, gdy mężczyzna w baseballówce machnął ręką i broń z tłumikiem wydostała się spod kurtki.

Celował w głowę Roberta Lorda.

W ulicznym gwarze, który mieszał się z muzyką dolatującą z niezliczo­nych klubów i z żałosnym okrzykiem Kirsten Lord, strzały były ledwo słyszal­ne, nawet dla niej. Pomyślała, że brzmią raczej jak strzały z łuku. Inny świa­dek opisał je potem jako dwa uderzenia w bęben.

Oba pociski z rugera dwudziestki dwójki nie chybiły celu. Pierwszy trafił Roberta tuż pod uchem, drugi wyżej. Nie mogły przebić głowy Roberta Lorda na wylot. Odpryski czaszki nie poleciały na taftowe okno restauracji. Krew i mózg nie zbryzgały ubrań stojących w kolejce miejscowych i turystów. Dwa pociski tłukły się w głowie Roberta Lorda, czyniąc spustoszenie w jego mó­zgu.

Strzał miał być czysty. I był.

Zgranie w czasie miało być idealne. I było.

Kirsten przypadła do boku Roberta w chwili, gdy osuwał się na ziemię. Jedna z dwóch łusek wciąż tańczyła na betonie i w końcu znieruchomiała przy szyi Roberta. Kirsten nie zważała na niebezpieczeństwo, które mogło jej grozić. Nikt w pobliżu chyba nie zdawał sobie sprawy, że właśnie zastrzelono jej męża. Nie przypomina sobie już, co mówiła do ludzi, którzy patrzyli na nią ze zdumieniem i współczuciem.

Gdy zadarła głowę, żeby wyłowić z tłumu zabójcę, stawić mu czoło i przyjął następną kulę, już go nie było. Nie mogła tego wiedzieć, ale wtedy już nie miał mini baseballówki ani okularów. Niepotrzebny już pager leżał w studzience ściekowej. Facet szedł spokojnie wzdłuż Bieiwille w stronę Dauphine. Tam właśnie czekał na niego w samochodzie trzeci członek grupy.

Zespół w barze na rogu całkiem nieźle bluesował i zabójca doszedł do wniosku, że im dłużej przebywa w Nowym Orleanie, tym bardziej mu się tu podoba.

Miał zamordować Roberta Lorda na oczach jego żony, takie było zlecenie. Wiedział, że dobrze się sprawił.

Kobieta widziała zamach. Co do tego nie było wątpliwości.

Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obro­ny. - Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

Niespełna miesiąc po złożeniu ciała Roberta w ostatniej wolnej kwaterze rodzinnego grobowca Lordów, na cmentarzu Lafayette w Nowym Orleanie, spakowałam rzeczy córki i przeniosłam szczątki naszego życia na północ, do małego miasteczka o nazwie Slaughter, leżącego przy autostradzie numer 19, mniej więcej w połowie drogi między Baton Rouge i granicą stanu Arkansas.

Przeprowadziłyśmy się w środku nocy. Ulegając mojej paranoi, pojecha­łam aż do Picayune w stanie Missisipi, żeby stamtąd zawrócić do Luizjany i popędzić na pomoc do Slaughter. Mój stary szef w Nowym Orleanie, proku­rator okręgowy, wysłał policjanta z Luizjany, żeby jechał za mną aż do Picay­une, a potem z powrotem do Baton Rouge. Na parkingu pod Baton Rouge kupiłam policjantowi kawę i zanim przekonał mnie, że nikt nas nie śledził, zdążył zjeść dwa kawałki ciasta - szarlotkę i cytrynową bezę.

Gdzieś między obrzeżami Baton Rouge a przedmieściami Slaughter prze­stałam się nazywać Kirsten Lord, a zaczęłam Katherine Shaw. Wybrałam to nazwisko na pogrzebie męża. Skąd taki pomysł? W modlitewniku, który leżał przede mną na kościelnej ławie, napisano ołówkiem „Katherine Shaw” - lite­ry były starannie wykaligrafowane dziecięcą ręką. Modliłam się, żeby Kathe­rine Shaw, która wcześniej siedziała w tej samej ławie, śpiewała hymny w tym samym kościele i odmawiała ten sam pacierz, nie miała nic przeciw temu, żebym korzystała z jej nazwiska, tak jak korzystałam z jej świętej książeczki.

Chcąc uatrakcyjnić niespodziewaną przeprowadzkę mojej córce, pozwoli­łam, żeby też zmieniła sobie imię. W jej szkole dużo się ostatnio mówiło o olim­piadzie w Sydney, więc moja córka została Matyldą. Nie przypadło mi do gustu

to imię, ale pocieszałam się myślą, że nie były to igrzyska w Nagano lub Salt Lake City.

Razem z Matyldą przeniosłyśmy się do Slaughter w rytmie walca. Kiedy zgodziłam się zaszyć w tymczasowej -jak sobie wtedy wyobra­żałam - kryjówce w stanie Luizjana, wybrałam Slaughter między innymi dla­tego, że było to takie miasteczko, w którym zauważa się obcych. I ludzie oglądają się za każdym nieznanym wozem. Pomimo świeżej żałoby po Ro­bercie starałam się zaprzyjaźnić z sąsiadami i wkrótce byłam znana jako mat­ka, która co rano odprowadza córkę do szkoły i czeka przed drzwiami szkoły dziesięć minut przed zakończeniem ostatniej lekcji po południu. Uparcie trzy­małam się tego zwyczaju, choć z okna na piętrze wynajmowanego przeze mnie domu miałam całkiem niezły widok na wejście do szkoły. Ale w moim ówczesnym stanie ducha całkiem niezły widok nie wystarczał. Kilka metrów dalej to kilka metrów za daleko.

Ostatni dzień szkoły był wyjątkowo upalny jak na początek czerwca. Ale dzieciaki nie zauważały upału. Perspektywa letnich wakacji upajała je i doda­wała im energii.

Matylda planowała odwiedzić po szkole koleżankę - było to pierwsze zaproszenie towarzyskie, odkąd doszła do klasy tak późno pod koniec roku szkolnego. Gdy dowiedziałam się o jej planach, zaprosiłam na kawę matkę nowej koleżanki i podzieliłam się z nią wyssaną z paka opowieścią, że mój były mąż może podjąć próbę porwania Matyldy. Dałam do zrozumienia, że istnieje spór o prawo do opieki nad córką. Powiedziała, żebym się nie martwi­ła i obiecała dobrze przypilnować dziewczynek. Próbowała wydobyć ode mnie więcej szczegółów o dranstwach eksmęża i z trudem udawało mi się zaspo­koić jej ciekawość, zaczęłam już żałować, że nie wymyśliłam innej historii.

Ośmio-, prawie dziewięcioletnia Matylda wyczuła moje obawy związane z wizytą w domu nowej koleżanki i oznajmiła, że może tam pójść bez mamusi.

- Naprawdę? - udałam zdziwienie, choć spodziewałam się usłyszeć coś w tym stylu od mojej nieco zbyt niezależnej córki.

- Nie będziesz na mnie czekała przed szkołą? Podniosłam rękę jak do przysięgi.

- Obiecuję.

- Mamo, naprawdę obiecujesz? - Jeszcze nie tak dawno tupała nć za każdym razem, kiedy przybierała ten ton.

- Zadzwonisz do mnie, kiedy już będziesz u koleżanki? - zapytałam.

- A muszę?

- Tak, musisz.

- No to zadzwonię.

- Matyldo, obiecujesz?

- Mamo!

Telefon zadzwonił osiemnaście po trzeciej.

- Cześć, mamo - powiedziała Matylda. - Dostałyśmy lemoniadę i ciasteczka, takie j ak robiła babcia. Takie z marmoladą po środku.

Babcia była mojąmatką. Umarła w kwietniu w zeszłym roku. Nie zdążyłam w pełni przeżyć żalu po jej śmierci, kiedy zagłuszył go ból po stracie Roberta.

Tak więc gdy Matylda zajadała się ciasteczkami u koleżanki trzy i pół przecznicy dalej, ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca w naszym wynąjętym domu, dopóki nie usłyszałam córki przez telefon. A gdy już usłyszałam słodką; melodię jej głosu, rozsiadłam się na leżaku i wznowiłam moją codzienną popo­łudniową wartę. Jak wyglądała moja warta? Siedziałam na werandzie i wy­patrywałam obcych samochodów prowadzonych przez niskich facetów w spodniach khaki i sportowych kurtkach.

Wypatrywałam wszystkiego, co mogło wydawać się podejrzane. Powie­działam sobie, że moje zadanie przypomina trochę politykę Sądu Najwyższe­go wobec pornografii - nie mogłam określić, czego dokładnie szukam, ale byłam pewna, że tego nie przegapię.

Gdy sączyłam słodką herbatę, a lód pobrzękiwał w wysokiej szklance, słyszałam dźwięk łusek podskakujących na betonie przy głowie mojego męża.

To wspomnienie, nawiasem mówiąc, było drapieżną orką.

Boleśnie odczuwałam odległość dzielącą mnie od córki, jakby można ją było zmierzyć latami świetlnymi, a nie przecznicami małego miasta. Próbo­wałam sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie po stracie jeszcze jednej osoby i doszłam do wniosku, że nie mogłabym tego nazwać życiem.

Dotykałam broszki z kameą przy szyi - ostatniego prezentu od Roberta z okazji naszej rocznicy ślubu - i rozmyślałam o sprawiedliwości. Pojęcie to było odległe i abstrakcyjne, pożyteczne jak dziecięce wróżki lub wielkanocny królik i równie nieuchwytne.

Myślałam o tym wszystkim, gdy na stoliku przy leżaku zadzwonił przenoś­ny telefon.

Powiedziałam „halo” i w jednej chwili zapomniałam o wewnętrznej pust­ce i obserwowaniu ulicy.

- Katherine? - odezwała się matka koleżanki Matyldy. - Mówi Libby Larsen. Powiedz mi jeszcze raz, jak dokładnie wygląda twój były mąż. Zdaje się, że jest tu...

- Co takiego?

- Jedna z tych wielkich furgonetek - dokończyła, rozciągając ostatnią sy­labę, jakby jej agent wynegocjował największe honorarium. - Czarna. Wielka i lśniąca.

- Gdzie?

- Pod magnolią przed domem pani Marter. To...

- Dziewczynki są bezpieczne, Libby? - Robiłam wszystko, żeby do mojego głosu nie wkradła się panika.

- Są przy mnie w salonie, bawią się na podłodze z...

- Zaraz tam będę - powiedziałam i rzuciłam słuchawkę. Zmarnowałam dziesięć kroków, biegnąc po kluczyki wiszące na haczyku w kuchni, ale po chwili doszłam do wniosku, że szybciej będzie pójść na piechotę – nie!, pobiec, a potem znów zmieniłam zdanie i wróciłam po kluczyki, bo samochód mógł mi być potrzebny do ścigania furgonetki.

Drżącymi rękami próbowałam trafić kluczykiem do stacyjki, ale nagłe pomyślałam, żeby pobiec z powrotem do domu po broń. Gdy przypadłam do zamkniętej skrzynki, w której ją trzymałam, zdałam sobie sprawę, że zostawi­łam kluczyki w stacyjce i musiałam znowu wrócić. Marnowałam minuty, kie­dy nie miałam ani sekundy do stracenia.

Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie”.

Jego słowa zmroziły mnie przez chwilę tego dnia w sądzie, ale zignoro­wałam groźbę. Z pewnością nie była to pierwsza groźba, którą jako prokura­tor usłyszałam z ust zdesperowanego bandyty.

Pomyślałam sobie: nie pierwsza i nie ostatnia.

Ale potem ten bandzior wysłał mężczyznę w spodniach khaki do Nowe­go Orleanu i Robert zginął na moich oczach na chodniku przed Galatoire's.

A teraz pod magnolią pani Marter stała duża czarna furgonetka i byłam pewna, że za kierownicą siedzi niski mężczyzna w spodniach khaki. Nie da­wała mi spokoju myśl, że jest za ciepło na kurtkę.

Przez całą drogę, mijając kolejne przecznice, zastanawiałam się, co teraz przewiesił sobie przez rękę.

Oto delfin:

Zanim zostaliśmy kochankami, czy choćby przyjaciółmi, zanim je zadałam sobie pytanie, czy chcę, żebyśmy zostali kochankami, spędziłam z Robertem pierwszy wspólny weekend w domu wypoczynkowym naszego przyjaciela w górach w Karolinie Pomocnej. Przyjechaliśmy tam oddzielnie i byliśmy dwoma z dziesięciu osób wypoczywających w przestronnym domu. Drugiej nocy naszego pobytu, po wieczornych atrakcjach, takich jak kąpiefc w gorącym źródle na skraju okolicznych lasów, Robert odciągnął mnie od grupy i patrząc na mnie najłagodniejszymi oczami na świecie, powiedział, że nigdy nie widział tak pięknych pleców jak moje.

Naprawdę. Mówił o plecach. Jego pierwszy, płynący z serca komple­ment pod moim adresem dotyczył pleców.

Jeśli tamtej nocy zwracał na mnie uwagę, a przypuszczam, że tak było, miał okazję zobaczyć przez krotką chwilę moje piersi, przyjrzeć się całej długości nóg i przestudiować wtedy jeszcze młodzieńczą linię pośladków. Ale mężczyzna, którego wkrótce miałam poślubić, wolał skupić się na urodzie moich pleców.

Tego typu rzeczy teraz sobie przypominam. Nawet w chwilach, kiedy przechylam się na zakrętach i pędem mijam trzy przecznice, żeby ocalić córkę przed zabójcą.

Nie rozumiem.

To tylko delfin.

Podjeżdżając pod dom koleżanki Matyldy, zbliżałam się do czarnej fur­gonetki -jednej z tych nieprzyzwoicie wielkich furgonetek forda - od przo­du. Z piskiem opon zatrzymałam audi między zaciętym pyskiem czarnego monstrum a frontowymi drzwiami domu, w którym przebywała moja cór­ka. Zaparkowałam po złej stronie ulicy - coś, czego nie robi się w Slaughter.

W ogromnym wozie siedzieli dwaj mężczyźni. Jeden miał na głowie baseballówkę i obaj chowali się za okularami przeciwsłonecznymi. Poza tym nie mogłam określić ich wzrostu ani w co byli ubrani.

Libby Larsen stała na skraju dużego, przystrzyżonego trawnika przed domem, osłaniając oczy jedną ręką. Drugą przytrzymywała na biodrze nie­mowlę. Odwróciłam się do niej i obserwowałam jej usta.

- To on? - pytała.

Wzruszyłam ramionami, podchodząc do niej. Starała się nie ruszać usta­mi, kiedy mówiła:

- Nie oglądaj się, ale wysiadają właśnie z wozu.

Z ledwością zrozumiałam jej słowa, ale wiedziałam, co robić.

- wejdziesz do domu, do dziewczynek, Libby? Masz piwnicę? Udawaj, że to ćwiczenia na wypadek tornado czy coś w tym rodzaju, dobrze? Zabierz je do piwnicy. Jak tylko usłyszysz coś podejrzanego, dzwoń pod 911.

Nie znała mnie na tyle dobrze, żeby rozpoznać skrajną desperację w mo­im głosie, ale posłuchała, jakbym była kaznodzieją, który zna drogę do wiecz­nego zbawienia. Pobiegła znaleźć dziewczynki i ukryć je w piwnicy.

Dwaj mężczyźni, którzy wysiedli z furgonetki, byli dużo niżsi od pojazdu. Obaj szli w moją stronę. Nie spieszyli się. Żaden z nich nie niósł kurtki ani niczego, co mogło zasłaniać bRon z tłumikiem, chociaż ten w baseballówce lewą rękę trzymał za sobą.

Obserwując go, wymacałam palcem spust pistoletu schowanego w przed­niej kieszeni bluzy bez rękawów. Bluza należała do Roberta. Na jego prośbę obcięłam rękawy. Z przodu były wyszyte liter LSU - inicjały jego uczelni.

Mężczyzna, z którego nie spuszczałam wzroku, podniósł prawą, wolną rękę i dotknął nią daszka czapki.

- Witam szanowną panią.

Kiwnęłam głową, starając się nie odwracać uwagi od drugiej reja, którą wciąż chował za plecami.

- Szukamy pani Marter - powiedział, wskazując ruchem głowy w stro­nę magnoliowego drzewa.

- Tak - powiedziałam.

Drugi mężczyzna, ten z gołą głową, powiedział:

- Dzwoniliśmy do drzwi, ale nikt nie otwiera. Odpowiedziałam, nie spuszczając z oczu mężczyzny w baseballówce.

- W takim razie pewnie nie ma jej w domu. Spodziewa się panów?

- Ma się rozumieć. Byliśmy umówieni jakiś czas temu. - Popukał w zegarek.

- Umówieni?

- Chodzi o instalację klimatyzacji. Mieliśmy przedstawić naszą ofertę.

- Przekażę jej, że panowie byli. Mają panowie wizytówkę? Mężczyzna w baseballówce wyciągnął rękę zza pleców tak gwałtownie,

że odruchowo pociągnęłam za pistolet, który zaplątał się w materiał kieszeni. Nie mogłam wyciągnąć tej cholernej spluwy. Minęło zbyt wiele sekund, za­nim moje oczy rozpoznały, że wyciągnięta teraz w moją stronę dłoń trzyma tylko wizytówkę.

Zostawiając zaplątany w kieszeni pistolet, wyciągnęłam rękę, wzięłam od niego wizytówkę i przeczytałam.

- Panowie z Buster's? - zapytałam. Blacharstwo i klimatyzacja. Wy­dawało mi się, że pamiętam szyld ze zdezelowanej budy przy supermarkecie.

- Tak.

- Pani Marter będzie przykro, że się z panami minęła, zwłaszcza w tak upalny dzień jak dzisiaj. Lato w tym roku będzie długie, co?

- I piekielnie gorące - zgodził się. Żebyście wiedzieli.

Nowa koleżanka Matyldy w Slaughter miała na imię. Jennifer. Zaprzyjaźniły się. tak, jak tylko potrafią się zaprzyjaźnić dwie małe dziewczynki. Wizyta w domu Jennifer doprowadziła do następnej -u nas. Mam tylko nie mów do niej Jenny, upomniała mnie córka. Potem Matylda przenocowała u Jennifer, co musiało doprowadzić do oczekiwanej rewizyty. Wkrót­ce potem nastąpiły długie nocne rozmowy telefoniczne i głośne wyznania dozgonnej przyjaźni, które przypadkiem podsłuchałam. Wierzcie mi, naprawdę nie chciałam.

Pod koniec czerwca były najlepszymi przyjaciółkami i przetrwały co naj­mniej dwie burzliwe kłótnie, które w królestwie zwierząt skończyłyby się tym, że jedno z ciał rozkładałoby się teraz w słońcu.

O ile mogłam się zorientować, moja córeczka bez oporów wcieliła się w postać o imieniu Matylda. Korzystała z wiecznie powiększającej się encyklopedii kłamstw ze swobodą, która mnie przerażała. To dziecko potrafiło. wiązać wątki swego fikcyjnego życia z łatwością mistrzyni tkactwa. Ani razu nie słyszałam, żeby się zaplątała, opowiadając koleżance szczegóły swojej nowej biografii. Często zastanawiałam się, jakież to niezabliźnione rany skry­wała w ten sposób przede mną lub - co martwiło mnie jeszcze bardziej przed sobą samą.

Przerażało mnie, że nie wiem, jak zmierzyć jej ból.

A mój? Sądziłam, że moje rany są niewidoczne dla innych, choć dla mnie stwarzały zagrożenie. Wyobrażałam je sobie jako krwiaki. Jednak w głębi serca wiedziałam, że rosnący skrzep nie tworzy się w moim mózgu.

Raczej w mojej duszy.

Co wieczór przed pójściem spać Matylda wysłuchiwała z udawaną cier­pliwością litanii moich niepokojów i napomnień - ważne było, żeby zrozumia­ła, jak zachowywać się wśród obcych. W niedługim czasie mogła wyrecyto­wać wszystkie reguły gry. Tak samo jak wtedy, gdy miała dwa lata i recytowała z pamięci Księżycowi na dobranoc. Uwielbiała tę książeczkę. Kiedy była młodsza, bez względu na to, co czytałyśmy do snu, zawsze upierała się, żeby na końcu czytać Księżycowi na dobranoc.

To znaczyło, że ostatnie słowa przed zgaszeniem światła, ostatnie słowa przed „kocham cię” brzmiały zawsze: Idźcie spać, szmery i trzaski.

Po osiedleniu się w Slaugnter przed pójściem spać często rozmawiały­śmy o Robercie, jej tacie, i przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu pytała o złoczyńcę, który go zabił.

- Tata zrobił coś, co go zdenerwowało? - chciała wiedzieć, a ja mówiłam jej, że jej ojciec był najmilszym człowiekiem pod słońcem i dobrze o tym wiedziała.

- Jak on wygląda? - pytała, ale nie mówiłam jej o spodniach khaki, bo nie chciałam, żeby wpadała w panikę, ilekroć zobaczy ten kolor.

- Jest wysoki? - zastanawiała się, ale nie powiedziałam, że ona w wie­ku dwunastu lat z pewnością przerośnie drania, który zabił jej tatę.

Od samego początku chyba rozumiała, że zabójca nie został schwytany.

I że musimy ukrywać się w Slaughter, dopóki nie znajdzie się za kratkami. Jej żal po stracie ojca wydawał się równie niedojrzały jak ona sama i martwiłam się, że nie uroniła tylu łez, ile wydawało mi się, że powinna.

Minął prawie cały miesiąc bez kolejnej wizyty dwóch mężczyzn w wiel­kiej furgonetce z Buster's. Oczywiście sprawdziłam ich. Firma była legalna. A ci dwaj tam pracowali. Nazajutrz po rozmowie z nimi przed domem pani Marter widziałam, jak pojawili się rano w pracy. Zwykła zaś rozmowa telefo­niczna potwierdziła, że pani Marter faktycznie zamierzała zainstalować kli­matyzację w swoim domu, ale ceny zaparły jej dech w piersiach równie sku­tecznie jak zeszłoroczne lipcowe upały.

Powoli, gdy mijały kolejne dni, egzystencja w Slaughter w stanie Luizjana znowu zaczęła dawać mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Osobą, któ­ra w końcu wyrwała mnie z tego błogostanu i wzmogła we mnie czujność, był stary kolega z biura prokuratora okręgowego w Nowym Orleanie.

Człowiek, który zagroził mi tamtego dnia w sądzie, człowiek, który w moim przekonaniu zaaranżował zabójstwo mojego męża i którego posłałam do wię­zienia na więcej łat, niż mógłby przeżyć żółw z Galapagos - tego człowieka dotknęła właśnie wielka osobista tragedia.

Nazywał się Ernesto Castro. Był wielką szychą w kokainowym światku, lokalnym przedstawicielem kolumbijskich karteli narkotykowych i organizował przerzuty wielkich ilości kokainy z Miami aż do Waszyngtonu i Baltimore.

Kiedy go poznałam, mieszkał w mieście Welcome nad Missisipi w poło­wie drogi między Luizjaną i Baton Rouge. Aresztowano go na podstawie podejrzenia o popełnienie brutalnego gwałtu na przykutej do wózka inwalidz­kiego 46-letniej kobiecie w windzie biurowca, gdzie pracowała jako sekretar­ka. Policja z Nowego Orleanu szybko doszła do wniosku, że Castro był też odpowiedzialny za co najmniej dwa inne gwałty, równie okrutne i nikczemne.

Na szczęście dla wymiaru sprawiedliwości brutalność Ernesto przewyższała jego inteligencję. Mnie zlecono poprowadzenie oskarżenia i bez problemu uzyskałam wyroki skazujące w każdym punkcie aktu oskarżenia. Byłam pewna, że Castro nigdy nie zobaczy słońca Luizjany jako wolny człowiek.

Właśnie w dniu ogłoszenia wyroku otwarcie zagroził mi w sądzie.

Tamten dzień zaczął się jak setki innych.

Gdy podeszłam do ławy na prośbę sędzi, Castro niespodziewanie wstał za mną przy stanowisku obrony i podniósł zakute w kajdanki ręce.

- Ty szmato! Hej! - zawołał.

Zerknęłam za siebie. Nie odwróciłam się, tylko zerknęłam. Nie byłam nawet pewna, czy to ja jestem tą szmatą.

Sędzia uderzyła młotkiem. Najwyraźniej też nie wiedziała, czy przypad­kiem nie ją nazwał szmatą. Strażnicy otrząsnęli się z letargu i ruszyli w stronę skazanego.

- Zapamiętaj sobie - powiedział Ernesto Castro, zanim postawni straż­nicy zdążyli go powstrzymać. - Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stra­cisz dwie. - Gruby palec wskazujący lewej ręki wymierzył prosto we mnie.

Nie przypominam sobie nawet wyrazu jego twarzy, kiedy wypowiadał te słowa. Pomimo dramatyzmu całego zajścia, groźba wydawała się stosunko­wo błaha - ot, facet z ławy oskarżonych obrzuca mnie błotem. W moim dzienniku, gdybym akurat miała czas i emocjonalną przytomność, żeby przelać na papier wrażenia z sądu, napisałabym, że tego dnia zostałam utytłana.

Tak to określałam. Utytłana.

Pamiętacie Ghostbusters. Nie? Nieważne. Uwierzcie mi, tego dnia zo­stałam utytłana.

Więc cóż to za tragedia dotknęła pana Castro - ta, o której powiedział mi kolega z biura prokuratora, gdy ukrywałam się w Slaughter? Matka Castro je­chała odwiedzić syna w więzieniu, gdy jej samochód zderzył się czołowo z cię­żarówką wiozącą ciastka. Kierowca ciężarówki zasnął za kierownicą i zjechał na przeciwny pas ruchu. Pani Castro zginęła w istnym morzu ciastek.

Za każdą cenną rzecz, którą stracę - tak brzmiały słowa, które do mnie skierował. Jego matka była cenną rzeczą? Dla niego? Z pewnością.

Mógł mnie winić za jej śmierć? Oczywiście że tak.

Od chwili, gdy usłyszałam wiadomość o śmierci matki Castro, dużo gorzej spałam po nocach, zastanawiając się, czy teraz, po śmierci seniory Castro, jes­tem winna Ernestowi Castro jeszcze jedną, czy też trzy cenne rzeczy?

Czy mój Robert naprawdę liczył się tylko za jedną?

Matylda, dobry Boże, liczyłaby się za dziesiątki.

Gdyby Castro zrobił coś Matyldzie, osobiście odwiedziłabym go w wię­zieniu i wycięła mu narządy, jeden po drugim, aż by zdechł. Rozcięłabym go i najpierw wyjęła te niekonieczne do życia organy, tak żeby nie zdechł od razu

- wyrostek, woreczek żółciowy, śledzionę, a potem wepchnęłabym mu je do gardła, żeby się nimi udusił, ten podły drań.

Tego typu myśli nigdy nie należały do stada, do mojego stada wielory­bów. Nie, one nigdy nie nurkowały, nigdy nie schodziły głęboko. Stały się moimi snami na jawie, które tłukły mi się po głowie, gdy sączyłam słodką herbatę na tarasie w popołudniowym upale i wypatrywałam na drodze nis­kich mężczyzn w spodniach khaki.

Moja Matylda lubiła grać w piłkę nożną. Jej przyjaciółka Jennifer też. Podwórko przed domem Larsenów było na tyle duże, że można było na nim kopać piłkę. My takiego nie mieliśmy. Tego lata dziewczynki grały godzinami, a to znaczyło, że dużo częściej przebywały u Larsenów niżu nas. Pan Larsen skonstruował z plastikowych rur i sieci wędkarskiej prowizorycznąbramkę, którą ustawił między kwitnącymi krzewami po pomocnej stronie dużego traw­nika.

Gdyby żył Robert, zaproponowałby pomoc panu Larsenowi przy budo­wie bramki i prawdopodobnie bardziej by zaszkodził, niż pomógł. Robert nie był, jak to się mówi, uzdolniony technicznie. No, ale przecież gdyby Robert żył, nie mieszkałabym z Matyldą w Slaughter.

Wstyd mi się do tego przyznać, lecz - choć to przeze mnie zginął - od czasu do czasu przeklinam Roberta za to, że umarł.

Kiedy nadszedł weekend przed Dniem Niepodległości, uspokoiłam Kit już na tyle, że podczas wizyt Matyldy u Jennifer mogłam czytać lub sprzątać. Ale niewystarczająco, żeby wyjść po zakupy, bo wtedy mógłby ominąć mnie telefon od Libby Larsen z informacją, że niski mężczyzna w baseballówce i spodniach khaki wrócił.

Rozmowa telefoniczna, kiedy już do niej doszło, była krótka, a nawet la­koniczna.

- Katherine? - powiedziała Libby. - Chyba powinnaś przyjechać. I to zaraz.

- Nic jej nie jest? - zapytałam. - Z Matyldą wszystko w porządku?

- Policja jest już w drodze - poinformowała Libby, a zabrzmiało to bar­dziej jak wyrzut niż pocieszenie. - Ona nie ma na imię Matylda. A to nie był twój były mąż

Rzuciłam cholerną słuchawkę, złapałam torebkę - w której miałam jwż kluczyki i bRon - i przejechałam trzy przecznice do Larsenów jak szalona.

Na krawężniku czekała na mnie policjantka z komendy w Slaughter i prawie udało jej się powstrzymać mój sprint do frontowych drzwi domu Larsenów. Prawie. Kiedy ją wyminęłam, nigdy w życiu nie byłaby w stanie mnie dogonić. Nie zwracałam uwagi na jej wezwania, nie zapukałam do drzwi tylko szarpnęłam za nie i krzyknęłam:

- Matylda! Matylda! Córeczko!

Libby Larsen weszła do zarzuconego zabawkami przedpokoju, wycierająć ręce ścierką w niebieskie ananasy.

- Matylda? - żachnęła się. - Jak mogłaś? - zapytała. Zarzuciła ścierk na ramię i wsparła czyste ręce na pełnych biodrach w odwiecznym ge oburzenia gospodyń domowych całego świata. - Jak mogłaś mnie oszukiwać? Nas wszystkich? Jak mogłaś choćby pomyśleć o tym, żeby w ten sposób narażać inne dzieci?

Jej wściekłość odbijała się ode mnie jak promienie rentgenowskie od ołowiu. Ona nawet nie wiedziała, co to jest niebezpieczeństwo. A ja musiałan chronić swoją córkę.

- Matylda! - zawołałam.

Nie sądzę, żebym zawsze była tak gruboskórna. A może byłam. Może to przez moją pracę. Albo przez to, że zamordowano mi męża. Po prostu nie wiem.

- Jest w kuchni z policją - powiedziała Libby. Ostatnie słowo wyartykułowała szczególnie wyraźnie. - Coś ci powiem, moja droga. Należą się jakieś wyjaśnienia. Najpierw im. A kiedy już z tobą skończą, mnie też musisz i co nieco wyjaśnić. - Zachowywała się, jakby tym tonem głosu mogła kogoś zastraszyć. Może swoje dzieci. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby jej mąż drżał przed nią. Ale tak naprawdę nie znałam Buda Larsena. Może Libby wyszła za mąż za mięczaka. Minęłam ją i wbiegłam do kuchni. Matylda siedziała przy wielkim dębowym stole, mając po obu stronach policjantów. Jeden był czarny, drugi biały. Żaden nie ważył mniej niż dzie­więćdziesiąt kilogramów. Czapki od munduru leżały przed nimi na stole i wy­dawały się tak duże, że można by było smażyć na nich naleśniki. Moja wyroś­nięta córka wyglądała przy nich na maleństwo.

- Kochanie - odezwałam się głosem pełnym czułości, szczęśliwa, że Matylda żyje, że oddycha. Wyciągnęłam do niej ręce.

- Mamo-powiedziała i natychmiast ześlizgnęła się z krzesła, znikając pod blatem, zanim dwaj potężni gliniarze zdążyli zareagować. W ciągu kilku sekund przemknęła między ich nogami i znalazła się w moich ramionach. -Mamo - powiedziała znowu. - Mamo.

- Ciii - szepnęłam w jej złociste włosy.

- Kazali mi powiedzieć o tacie.

- Ciii.

- I że nie mam na imię Matylda.

- Ciii.

- I że ty nie nazywasz się Katherine Shaw.

- Ciii.

- Zły człowiek zjawił się, tak jak mówiłaś. Ale to nie był mężczyzna, mamo. Zły człowiek nie był mężczyzną.

- Ciii.

- Co my teraz zrobimy, mamo? Co my teraz zrobimy?

- Moja kochana - wyszeptałam.

Co się stało? Matylda po mistrzowsku broniła bramki - miała to we krwi -a Jennifer kopnęła piłkę z całej siły. Matylda wyskoczyła wysoko, żeby wybić piłkę nad bramkę. Robert mawiał z dumą, że jego córka ma w nogach spręży­ny, a nie kości. Matylda pobiegła za piłką przez krzaki na podwórze sąsiadów.

Tam spotkała kobietę w zielonej bluzce z odkrytymi plecami i bojówko­wych szortach.

- Wyglądała zupełnie jak dziewczyny z katalogu Abercrombie. - Tak moja nagle uświadomiona w sprawach mody córka opisała kobietę, która czaiła się za krzakami.

- Była młoda czy stara? - zapytałam.

- Młoda. Dwudziestka. - Matylda wypowiedziała swój wniosek z prze­konaniem, którego ja nie podzielałam. W minionych latach przesłuchiwałam setki świadków, a Matylda przedstawiała swoją wersję wydarzeń z podejrza­ną pewnością siebie. Ale to też miała we krwi.

- I?

- I podeszła do mnie i zapytała, czy nie widziałam jej psa.

- Cholera.

- Mamo - skarciła mnie. - Nie bluzgaj. Zresztą pamiętałam, co mówi­łaś. Że mogą prosić mnie o pomoc w szukaniu psa lub kota, więc byłam ostroż­na. Kiedy próbowała mnie złapać, ja już biegłam, przysięgam.

- Nie przysięgaj. Więc zaczęłaś uciekać?

- No, niezupełnie. Ale zaczęłam biec, kiedy chwyciła mnie za rękę, o, tu­taj. - Przesunęła palcem po lewym ramieniu. - Widzisz? Tutaj mnie złapała. - Czerwone ślady po palcach kobiety były wyraźnie widoczne na opalonej skórze Matyldy.

- Mów dalej, złotko. Jestem z ciebie dumna.

- Dobrze. No więc... wyciągnęła rękę i chciała mnie mocno złapać. Ale byłam spocona, a ona też miała spoconą rękę, no i byłam dla niej za szyb­ka. Wyślizgnęłam się jej i zaczęłam biec, krzyczeć, wrzeszczeć, tak jak mi kazałaś, i przedarłam się przez krzaki do domu Larsenów. A kiedy się odwróciłam, już mnie nie goniła, tylko biegła w przeciwną stronę, gdzie czekał na i samochód, i tak to się skończyło.

Ale, oczywiście, to nie był koniec.

Koniec nie był nawet blisko.


ZNIECZULENIE


Alan Gregory podniósł poduszki z wyłożonej wykładziną podłogi i pomógł wstać swojej ciężarnej żonie.

- No i co myślisz? - zapytał.

Lauren uśmiechem podziękowała mu za pomoc i powiedziała:

- Co myślę? Chodzi ci o poród? - Uderzyła pięścią jedną z poduszek które trzymał przy piersi. - Chcesz wiedzieć, co myślę? A znasz słowo „znie­czulenie”?

Roześmiał się i zniżył głos do szeptu.

- Mam rozumieć, że nie jesteś całkowicie przekonana do idei, by przez, błogosławieństwo porodu przejść w bólu i pocie?

Chciała wbić mu do głowy, że naprawdę nie żartuje. Kiedy pochylił się, z ręką na jej wydatnym brzuchu, żeby ją pocałować, była prawie przekonana. Ale nie do końca. Z naciskiem powtórzyła:

- Znie-czu-le...

- Dobrze, dobrze, słyszałem. Popytamy Adrienne o anestezjologów. Ale skończymy kurs, dobra?

- Dobra, skończymy. Jody chce, żebyśmy skończyli kurs. - Jody była położną Lauren. Lauren ruchem głowy wskazała drugi koniec sali, gdzie właś­nie skończyli zajęcia z cyklu „Pierwsze dziecko po trzydziestce”, i szepnęła:

- Znasz kogoś z naszej grupy? Mam nadzieję, że nie ma twoich pacjen­tów. To byłoby krępujące.

- Nie, żadnych pacjentów. Ale znam kobietę, która siedziała przy drzwiach. - Spojrzał w tamtą stronę, ale kobieta już wyszła z sali. - Jest psychiatrą z Denver. Nie miałem pojęcia, że mieszka w pobliżu. Nazywa się Teri Grady. Pracowałem z nią parę razy. Lubię ją. Jest zabawna. Rozumiem, że nie było tutaj nikogo z twoich skazańców? - Lauren była zastępcą proku­ratora okręgowego w Boulder.

- Niech Bóg broni. Nie, nikogo z nich nie ścigałam.

- Chcesz, żebyśmy po drodze do domu zatrzymali się gdzieś, zjedli coś? Obiecałem, że zabiorę cię do Dandelion, jeśli będziesz grzeczna na kursie.

- Byłam grzeczna? - zapytała z dziecięcą przymilnością.

- Dobrze się sprawowałaś. Zrobiłaś parę niepotrzebnych min. Ale ogól­nie dobrze się sprawowałaś.

- Jakich min? Nie robiłam żadnych min! Uśmiechnął się. Wiedziała, że to nieprawda.

- Wolałabym odłożyć wizytę w Dandelion na kiedy indziej. Powiedzia­łam Adrienne, że możemy dzisiaj zacząć ćwiczyć jogę. Nie masz nic prze­ciwko temu?

- Ja? Ależ skąd? Mogę popatrzeć? Pacnęła go w ramię.

- Nie ma mowy!

- Cholera. Adrienne ma na tym punkcie bzika, co? Całej tej jogi?

- Moim zdaniem wygląda świetnie. Nie sądzisz, że wygląda świetnie? Musiałeś chyba zauważyć, co joga zrobiła z jej pośladkami.

Rzucił żonie ukośne spojrzenie.

- Mówimy o pupie Adrienne? Niestety. Nie chcę cię rozczarować, ale nie zauważyłem, co joga zrobiła z pośladkami Adrienne.

- Ale ja zauważyłam i mam nadzieję, że z moimi pośladkami będzie tak samo.

- Twoja pupinka, moje cudo, tego nie potrzebuje.

- Słodki jesteś.

Kiedy szli ze szpitala do samochodu, zsunął rękę niebezpiecznie blisko wspomnianej pupy.

- Nie martw się. Dziś wieczorem muszę zadzwonić w parę miejsc. Przy­gotuję kolację, gdy ty z Adrienne będziecie wyczyniać te wasze sztuki.

Alan i Lauren mieszkali w niedawno wyremontowanym ranczerskim domu po wschodniej stronie Boulder Yalley w malowniczej okolicy, w pobliżu auto­strady numer 36, która ciągnęła się do Boulder z pomocnych przedmieść Denver. Adrienne, ich przyj aciółka-urolog, i Jonas, jej syn, byli jedynymi blis­kimi sąsiadami przy piaszczystej drodze, która kończyła się na placu między ich domami.

Ten wieczór był zapowiedzią letnich atrakcji. Słońce kładło się spać do poszarpanej kołyski Gór Skalistych, opadając szczególnie leniwie, a wieczorne powietrze po raz pierwszy w tym roku było raczej ciepłe niż chłodne. Niebo rozświetlały rozproszone pastele jak z opakowania wafli Necco. Z jednego z tarasów z zachodniej strony domu Lauren i Alan mieli widok na równoległe węże świateł samochodów sunących powoli na wschód i zachód po szosie.

Kiedy Alan wprowadził się do wcześniejszego wcielenia tego domu w: tach siedemdziesiątych, w Boulder nie słyszano o czymś takim jak godzi szczytu. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych poznał Lauren, trasa była zatłoczona tylko rano i wieczorem. A teraz? Boulder miało swoje przedmieścia. W Boulder ruch był za duży o każdej porze. Autostrada przecinająca Boulder była jak skorodowana rura.

Pożegnali się w garażu i Lauren przecięła drogę w stronę domu Adriane, a Alan przeszedł do frontowych drzwi przywitać się z Emily, suką rasy Bouvier des Flandres. Zwierzę powitało go bez entuzjazmu - pochylenie głowy i małym skokiem na tylnych łapach. Dopiero gdy zobaczyła na drodew Lauren, śmignęła obok Alana, żeby ją dogonić. Alan ostrzegł żonę, która zdażyła zrobić unik przed nadmiernie wylewnym pozdrowieniem psa.

Po drugiej stronie drogi Jonas otworzył frontowe drzwi swojego domu i krzyknął:

- Emily! Chodź tutaj! Emily!

I Alan wiedział, że ich towarzyski pies nie wróci szybko do domu. Zawołał do Lauren:

- Niech Jonas ją przyprowadzi, kiedy będzie gotowa do kolacji. - Mach­nęła ręką na znak, że go usłyszała.

Zaczynał się wieczorny pokaz świateł na zachodnim niebie. Resztki żół­tego słońca wieńczyły szczyty Gór Skalistych jak gruby krążek masła topiący się na owsiance. Alan nalał sobie szklankę wody z pobliskich źródeł i wyjął piwo rozlewane w pobliskim browarze na Canyon Boulvard. Chciał przez parę minut porozkoszować się tymi metamorfozami - przejściem dnia w noc, pseudolata w lato - zanim zajmie się przygotowaniami do kolacji.

Wziął do ręki telefon, żeby odsłuchać wiadomości, najpierw domowe -dwie, obie dla Lauren - a potem z pracy - następne dwie, nic pilnego. Wiadomości z pracy ucieszyły go i zaczął się rozluźniać. Od prawie dwóch tygo­dni niepokoił go stan jednej z pacjentek z poradni psychologicznej. Dzisiej­sze stresogenne wydarzenia - doroczna ocena jej pracy w firmie Celestial Seasonings i ogłoszony przez sąd okręgowy w Boulder ostateczny rozpad jej małżeństwa - mogły doprowadzić do załamania. Fakt, że nie zostawiła mu lakonicznej wiadomości apatycznym głosem znaczył, że prawdopodobnie prze­trwała jakoś ten dzień.

To dobrze - dla niej i dla Alana,

W chwili, gdy skończył odsłuchiwać drugą wiadomość - ponowne od­wołanie wizyty przez 36-letniego pacjenta, którego żonie wydawało się, że potrzebuje terapii dużo bardziej niż on - zadzwonił telefon. Zanim odebrał, pociągnął długi łyk piwa.

- Halo.

- Alan? Mówi Teri Grady. Był zaskoczony.

- Teri? Cześć. Fajnie było widzieć cię dzisiaj. Nie wiedziałem, że spo­dziewasz się dziecka. Kiedy termin? Szkoda, że nie mieliśmy okazji pogadać.

- To moja wina. Crawford musiał gdzieś pędzić zaraz po kursie. To mój mąż - chyba się nie znacie. Mam termin za osiem tygodni.

- Może poznam go na kursie za tydzień. A może pójdziemy gdzieś wszy­scy na kolację po zajęciach? Poznałabyś też Lauren.

- Z przyjemnością, ale wiesz, właściwie to dzwonię w innej sprawie. Kiedy cię dzisiaj zobaczyłam, zaświtała mi pewna myśl. Chciałabym ci coś zaproponować.

- Słucham.

- To może zabrzmieć dziwnie.

- W takim razie nie będzie to dla mnie nic nowego.

- Pewnie o tym nie wiesz, ale jedną z rzeczy, którymi się zajmuję - to znaczy zawodowo -jest praca w charakterze regionalnego konsultanta psy­chiatrycznego dla Służby Marszali i Secret Service.

- Nie, nie wiedziałem. Przypuszczam, że to ciekawa praca - powiedział Alan, próbując przewidzieć, dokąd zmierza ta rozmowa.

- Rzeczywiście, to chyba jedno z niewielu zajęć, które nie tylko wydaje się ciekawe, ale też naprawdę takie jest. W każdym razie szukam kogoś, kto przejmie część moich obowiązków, dopóki nie wrócę z urlopu macierzyńskie­go. Zastanawiałam się, czy masz czas i czy byłbyś zainteresowany.

- Jest mi miło, Teri. Rzeczywiście mam trochę czasu, w każdym razie kilka wolnych godzin. To zależy, czego dokładnie oczekujesz. Wątpię, czy mógłbym pozwolić sobie na regularne wizyty w Denver, jeśli o to chodzi.

- Musiałbyś się tylko spotykać z jednym z moich aktualnych pacjentów, który jest objęty programem ochrony świadków WITSEC, nadzorowanym przez Służbę Marszali. Prawdopodobnie dojdzie jeszcze druga osoba, którą w tej chwili wprowadza się do programu i która poprosiła już o psychotera­pię. Wkrótce zamieszka w okolicy. Może już w przyszłym tygodniu. Nie bę­dziesz musiał spotykać się z nimi w Denver; ci ludzie mogą przychodzić do mojego gabinetu w Boulder.

- I to wszystko?

- Chyba tak. Liczba lokalnych uczestników WITSEC zależy od Służby Marszali. Zawsze istnieje możliwość, że kogoś przyślą lub odeślą, ale więk­szość osób objętych programem nie przyjmuje pomocy psychologicznej. Więc pewnie to będą tylko te dwie osoby.

- Jak długo potrwa twój urlop macierzyński?

- Planuję wziąć sześć miesięcy po porodzie. Mój położnik jest zaniepokojony krwawieniem i grozi mi leżenie w łóżku, jeśli stan się pogorszy. Dlatego już teraz szukam zastępstwa.

- A co z lekami, Teri?

- Mój pacjent jest na zolofcie. John Connor... pamiętasz go ze studiów, , prawda?... to po nim odziedziczyłam całą tę federalną robotę. Zgodził się zająć wszelkimi sprawami dotyczącymi leków podczas mojego urlopu. Jeśli chodzi o kwestie farmaceutyczne, nie widzę żadnych chmur na horyzoncie; ale gdybyś potrzebował wsparcia, będzie służył ci pomocą.

- Znam Johna. A co z Secret Service?

- John się wszystkim zajmie, chyba że zawalą go robotą, wtedy prawdopodobnie zadzwoni do ciebie, żebyś poprowadził jakieś konsultacje. Ale to dorywcza praca. Podczas wizyt prezydenta lub wiceprezydenta w okolicy i podczas niektórych wizyt kongresmanów i zagranicznych polityków Secret Service musi oszacować niebezpieczeństwo ze strony miejscowych uważanych za potencjalne zagrożenie. Kiedy agenci mają konkretną sprawę, dzwo­nią i przedstawiają materiał do konsultacji. Czasem przez telefon, czasem chcą spotkać się osobiście.

- Ale rzadko?

- Tak. Jak powiedziałam, John się tym zajmie. Pewnie w ciągu tych sześciu miesięcy będziesz miał spokój.

Alan patrzył, jak ostatnia kropla słonecznego krążka roztapia się w naj­wyższych partiach Gór Skalistych.

- Muszę przyznać, że mnie zaintrygowałaś, Teri. Zawsze lubiłem uroz­maicenia w pracy i zdaje się, że twoja propozycja to właśnie coś takiego. Ale ciekaw jestem, dlaczego ja? Dlaczego nie jeden z twoich kolegów-psychiatrów?

- Słuszne pytanie. Po pierwsze myślę, że świetnie byś sobie poradził z moim obecnym pacjentem. To, hm, ciekawy przypadek. A z tego, co sobie przypominam o twoim stylu pracy, myślę, że ty też byś mu się spodobał. Poi drugie jesteś elastyczny, a ja przekonałam się, że psychoterapia z tą... popu­lacją wymaga pewnej terapeutycznej gimnastyki. A po trzecie? Uwielbiam tę pracę... naprawdę... i nie chciałabym tworzyć konkurencji dla siebie w spo­łeczności psychiatrycznej. Jesteś dla mnie bezpieczniejszą opcją. Służba Marszali woli na stanowiskach konsultantów lekarzy nie psychologów.

Alan przyznał Teri punkty za szczerość. No, ale była to jedna z tych cech, które mu się u niej zawsze podobały.

- Jeszcze bardziej mnie zaintrygowałaś, Teri. Jak powiedziałem, chętnie korzystam z okazji, żeby nie popaść w rutynę w pracy. Prześpię się z twoją propozycją i zadzwonię do ciebie jutro. Może tak być?

- No pewnie, ale jest jeszcze jedna sprawa. Nigdy nie byłeś w wojsku, tak?

- Nie, a co?

- Myślenie życzeniowe. Rozumiem więc, że nie zostałeś jeszcze zwery­fikowany?

- Przykro mi. Czy to mnie dyskwalifikuje?

- Ależ skąd. Ale żadnych przykrych tajemnic? Nic kompromitującego? Nie ma czegoś, co nie pozwoli ci przejść tego testu? Przepraszam, ale muszę zapytać.

- Nie szkodzi, Teri. Właściwie to parę miesięcy temu dostałem niefor­malnie zlecenie od pewnych typów z FBI. Może słyszałaś: chodziło o parę starych morderstw pod Steamboat Springs. Ludzie, z którymi pracowałem, powiedzieli, że zanim się ze mną skontaktowali, prześwietlili moją przeszłość i to, co znaleźli, nie przeszkadzało im. Więc chyba się nadaję.

- Świetnie. W takim razie nie powinno być żadnych przeszkód. Czekam jutro na twój telefon. Mam nadzieję, że się zgodzisz. Masz mój numer do domu?

Nie miał, więc mu go podyktowała.

Dopił piwo. Zanim wysączył ostatnią kroplę, postanowił już, że się zgodzi.

Lauren zjawiła się w drzwiach około dwudziestej trzydzieści. Lomein z krewetek było gotowe. Poskarżyła się, że pierwszego dnia ćwiczeń jogi nie była zbyt sprawna.

- Nie mogłam utrzymać równowagi w tych pozycjach, które mi pokazy­wała.

- Przez ciążę?

- Chyba. I przez brak kondycji.

- Biedactwo - powiedział.

Rzuciła mu spojrzenie typu „takie jest życie”, dając do zrozumienia, że nie chce czuć się jak inwalidka.

Opowiedział jej o telefonie od Teri Grady.

- Świetnie. Weźmiesz to, prawda? - zapytała natychmiast po usłyszeniu szczegółów propozycji Teri.

- Chyba tak - odparł.

- Nie jesteś całkiem pewny? Czemu nie? Gdybym ja miała szansę takiej odmiany w pracy, nie wahałabym się ani chwili.

- Naprawdę? Mimo że twoi nowi klienci byliby... no, nie wiem... prze­stępcami?

- Moi klienci są przestępcami. Jestem prokuratorem.

- Reprezentujesz społeczeństwo, nie przestępców i wiesz, o co mi cho­dzi- Nie musisz pomagać tym, których oskarżasz.

- To co innego. Chyba trafia ci się świetna okazja. Myślę, że powinie z niej skorzystać. Może dzięki temu przestaniesz ciągle myśleć o dziecku.

- Nie chcę przestać myśleć o dziecku.

- Dobra kolacja - powiedziała, nie zważając na jego słowa. - Zresztą wiesz, że to zrobisz. Udajesz tylko niezdecydowanego, żebym była zadowolona, bo wziąłeś mnie pod uwagę, podejmując decyzję.

- To nieprawda.

- Akurat!

- No, nie do końca - powiedział.

W ramach weryfikacji Alan musiał odbyć dość szczegółową rozmowę kwalifikacyjną z agentem FBI o nazwisku Flaherty, którego Alan podejrzewał - opierając się wyłącznie na poszlakach lingwistycznych - że pochodzi gdzieś z północnego wschodu. Dalsza część procedury weryfika­cyjnej polegała najwyraźniej na typowych zakulisowych działaniach FBI, między innymi na rozmowach ze wskazanymi przez Alana osobami poleca­jącymi. Podał im nazwisko przyjaciela, Sama Purdy'ego, pracującego w policji w Boulder, a także nazwiska i numery trzech byłych agentów FBI, z który­mi współpracował w ciągu ostatnich kilku lat. Okazało się, że wykładowcą Flaherty'ego w Akademii FBI na kursie z „przestępczości komputerowej” był jeden z emerytowanych agentów na liście referencyjnej Alana, niejaki Kimber Lister.

Alan uznał to za zrządzenie losu.

W następny piątek rano zaparkował w garażu okazałego granitowego budynku przy Cherry Greek South Drive w Denver i wjechał windą na czwar­te piętro, gdzie mieścił się gabinet doktor Teri Grady. Mężczyzna, który powi­tał go w wygodnej poczekalni, miał na nogach sięgające do kostek lycrowe rajtuzy dojazdy na rowerze i kurtkę z goretexu.

- Doktor Gregory? - zapytał. - Inspektor Ronald Kriciak. Jestem in­spektorem terenowym ze Służby Marszali. Witam na pokładzie. Dziękuję, że zechciał pan pomóc.

- Miło mi pana poznać. - Alan zlustrował kolarski strój inspektora. -Już pan dzisiaj jeździł?

Kriciak dotknął lekkiej kurtki.

- Jeszcze nie. Ale gdy tylko skończymy, od razu ruszam w drogę.

- Gdzie pan jedzie?

- Nie jestem pewien. Może do kanionu. Chcę pojeździć trochę po gór­kach. Pan też jeździ. - Nie było to pytanie.

- Kiedy tylko mogę.

Kriciak wskazał na otwarte drzwi.

- Mamy trochę czasu przed spotkaniem z Teri. Poprosiłem pana wcześ­niej, bo przyniosłem materiały do przeczytania. Nie mogę ich panu zostawić. Tajemnica służbowa.

- Jasne.

Kriciak podał mu dwie teczki i Alan zaczął czytać o swoich dwóch no­wych pacjentach. Kriciak wziął do ręki numer „People”.

Prawie pół godziny później obaj weszli do gabinetu Teri, który -jak przy­puszczał Alan - był przynajmniej dwa razy większy od jego gabinetu. Dwa ogromne okna wychodziły na góry. Stary perski dywan zdobił drewnianą, ale na pewno nie dębową podłogę. Wiśnia, zgadywał, albo ciemny klon. Teri sie­działa, a raczej półleżała na sofie otoczonej z dwóch stron identycznymi fote­lami. Kriciak zajął jeden. Alan uścisnął wyciągniętą dłoń Teri i usiadł w dru­gim fotelu.

- Teri, jak tam twoje...? - przerwał, nie chcąc wypowiadać słowa „krwa­wienia” przy Kriciaku.

Zdobyła się na uśmiech.

- Powiedzmy, że przez parę miesięcy mogę nie oglądać tego gabinetu. Ojej, przykro mi. Musisz leżeć?

Wzruszyła ramionami.

- Gdyby mój położnik wiedział, że tu jestem, pewnie by się wściekł. Ale rozwścieczeni położnicy są najmniejszym z moich zmartwień. A jak się trzy­ma twoja żona?

- Jak na razie ciąża dodaje Lauren energii. W pierwszym trymestrze trochę się męczyła, ale od tamtej pory wszystko jest w porządku. W zeszłym tygodniu zaczęła nawet ćwiczyć jogę. Chyba to lubi.

Kriciak odchrząknął i popukał w zegarek - elektroniczne cudo, które na oko Alana mogłoby wyłapać nadlatujące pociski balistyczne, gdyby w Pół­nocnoamerykańskim Dowództwie Lotnictwa Obronnego doszło do jakiejś poważnej awarii.

- Przepraszam, Ron - powiedziała Teri. - Wiem, że chcesz już zacząć. Alanowi wyjaśniła:

- Ron jest kawalerem i obecnie udaje, że cud prokreacji go nie interesuje.

- Ach tak.

- Ron już ci na pewno wyjaśnił - ciągnęła dalej - że jest jednym z in­spektorów terenowych nadzorujących program WITSEC w tym regionie. Był moim pośrednikiem przy pracy z pacjentem, którego przejmiesz i tak samo będzie z nową pacjentką, która teraz wchodzi do programu. Kiedy ona przy­jeżdża? We wtorek, Ron?

- Mniej więcej.

Alan wyczytał z twarzy Teri, że wymijająca odpowiedź Rona nie umknę­ła jej uwadze. Ale dała mu spokój. Powiedziała tylko:

- Może wyjaśnisz Alanowi, na czym polega twoja rola?

Kriciak był jednym z tych mężczyzn, którzy siedząz nogami rozstawiony­mi najszerzej, jak tylko można. Odległość między jego kolanami musiała wyno­sić jakieś trzy czwarte metra. Wymarzony sąsiad w teatrze lub w samolocie.

- Po pierwsze - zaczął -jako inspektor terenowy monitoruję ich udział w programie. Po drugie, jestem ich łącznikiem ze światem, przynajmniej na początku. Gdy już przyjadą do nowego domu, pomagam im się zadomowić, zorganizować, uczę ich wszystkiego, co muszą wiedzieć o swojej nowej toż­samości, o przestrzeganiu zasad bezpieczeństwa, o regionie, zasadach programu, informuję, co możemy dla nich zrobić. Im dłużej ktoś jest objęty pro­gramem, jeśli dobrze się sprawuje, tym rzadziej mnie widuje. - Uśmiechnął się do Teri. - Ten twój Carl jest wyjątkiem. Im dłużej siedzi w programie, tym więcej ma pomysłów, w jaki sposób mógłbym mu pomóc. Przysięgam, że gdyby to od niego zależało, zmieniłby w tym całym cholernym programie wszystko od początku do końca.

Alanowi wydawało się, że wychwycił nutkę sarkazmu w jego głosie. Ron odwrócił się do Alana i mówił dalej:

- Dla pana będę robił to samo, co dla Teri. Dla doktor Grady. Gdy cze­goś potrzebuje, dzwoni do mnie. Sprawdzam możliwości i badam, czy pro­gram może jakoś pomóc. Prawda jest taka, że najczęściej nie może. Pan będzie robił to samo. Tu są moje numery. - Podał Alanowi wizytówkę z wy­tłaczanego papieru. - Najlepiej dzwonić na komórkę albo pager.

- Teri? - spytał Alan. - Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Po co w trak­cie psychoterapii miałbym konsultować się z inspektorem w sprawie mojego pacjenta?

Teri poprawiła poduszkę pod kolanami. Skrzywiła się nieznacznie, gdy dziecko wbiło jej łokieć pod żebro.

- Moja praca z Carlem w ramach terapii to niezupełnie psychoanaliza, Alan. Nie zrozum mnie źle - on wcale nie jest głupi, ale moja praca ma charakter bardziej... praktyczny. Mniej rozważań, więcej działania. Często jest to szkolenie, prowadzenie, nawet poradnictwo. Ale kiedy okazuje się, że Carl potrzebuje czegoś, czegoś konkretnego, co twoim zdaniem jest wskaza­ne - na przykład mogłoby być korzystne dla terapii - musisz negocjować z Ronem. Jeśli Carl chce zrobić coś, co wykracza poza ramy programu, musi uzyskać pozwolenie. Zaczynamy od Rona.

- Tak, jestem jakby zastępcą Boga - wtrącił Ron z ledwie dostrzegal­nym uśmiechem. - Ale Teri ma rację. Carl lubi naciągać zasady programu.

Alan zauważył, że Ron manipuluje przy swoim efektownym zegarku i za­stanawiał się, czy wcisnął stoper, żeby zmierzyć czas spotkania.

- Co jeszcze muszę wiedzieć, Ron?

- O Carlu? Niewiele. Czytał pan jego życiorys. Teri zna go tak dobrze jak ja, może lepiej. Odpowie na pańskie pytania. Chciałbym tylko, żeby pan zrozumiał jedno: Carl to naprawdę gorący towar. - Ron pochylił się mocno do przodu. - Nie jest jakimś tam podrzędnym cwaniaczkiem, który wszedł do programu, bo ma manię wielkości albo boi się, że chce go sprzątnąć grupa recydywistów. Carlowi autentycznie grozi niebezpieczeństwo. Gdyby pewni ludzie dowiedzieli się, kim naprawdę jest Carl i gdzie aktualnie przebywa, Carl byłby już martwy. Rozumie pan?

Alan kiwnął głową. Przełknął ślinę.

- Rozumiem. A ta druga pacjentka? Ron zerknął na Teri.

- Peyton. Peyton Francis, to jej programowe imię i nazwisko. Ogląda pan wiadomości, czyta gazety? Jeśli tak, to zna pan większość informacji z teczki panny Francis.

Na twarzy Teri malowało się zaskoczenie. Nie widziała teczki, z którą Alan zapoznał się w poczekalni.

- Peyton Francis z niczym mi się nie kojarzy - przyznała.

- Ładna pani prokurator z Nowego Orleanu... - podpowiadał Ron -Ta, której w sądzie zagroził gość od narkotyków? Pamiętasz? Jej męża za­strzelono później we francuskiej dzielnicy, kiedy czekali przed restauracją, gdzie mieli uczcić rocznicę ślubu? Zaczynasz kojarzyć?

- Tak - powiedziała. Przypomniała sobie, faktycznie, kilka miesięcy temu to była głośna sprawa.

Żona Alana, Lauren, z zapartym tchem śledziła całą tę historię. Przypo­mniał sobie, co mówiła Lauren: pani prokurator z Luizjany musiała ukrywać się z córką. Federalni i miejscowy prokurator okręgowy publicznie się spiera­li, która organizacja powinna ją chronić. Alan nie musiał się już zastanawiać, jak zakończył się ten spór.

- Wtedy nazywała się Kirsten Lord - poinformował Kriciak. - Teraz: Peyton Francis. W każdym razie jest druga pacjentką Alana objętą progra­mem WITSEC. Podobno jest niespokojna i przygnębiona. Nie rozumiem, dlaczego.

Alan zastanawiał się, czy w głosie Rona nie pobrzmiewa nuta samozado­wolenia.

- Biorąc pod uwagę to, co o niej pamiętam, trudno mi uwierzyć, że obję­to ją programem ochrony świadków - zdziwił się Alan.

Tym razem Ron wyraźnie się uśmiechnął.

- Każdy dostaje to, na co zasługuje.

- Czy to przypadkiem nie ona... jakby to powiedzieć... ostro was kryty­kowała za ten program? To chyba ona występowała w Kongresie w sprawie kilku brutalnych zbrodni popełnionych przez chronionych świadków?

- Zgadza się - przyznał Ron. - W dodatku facet, który groził jej w są­dzie i prawdopodobnie kazał zabić jej męża był jednym z naszych podopiecz­nych. Oczywiście już nim nie jest. Teraz odsiaduje dwa wyroki dożywocia po tym, jak doprowadziła do skazania go za serię gwałtów.

- A teraz wy chronicie ją przed nim? Niesamowite. Co za ironia losu. Kriciak przymknął na chwilę oczy, wciąż usiłując ukryć uśmiech. Wzru­szył ramionami i powiedział:

- Świat jest mały.

- Przypuszczam, że to był jej pomysł. Żeby przystąpić do programu.

- Słusznie. My na pewno nie staraliśmy się jej do tego zmuszać. Chyba zrozumiała, że nie ma dużego wyboru, bo stawka jest za duża. Grozi jej poważne niebezpieczeństwo. A nie ma lepszych od nas, jeśli chodzi o ochronę świadków.

- Ona jest świadkiem? Wie, kto zabił jej męża?

- Niezupełnie. Przyjęto ją do programu w drodze wyjątku. Chronimy ją jako zagrożonego prokuratora.

Ośmielił się spojrzeć w stronę Teri. Miała obojętny wyraz twarzy: nie wysyłała mu żadnych sygnałów, żeby zmienił linię przesłuchania.

- Czy fakt, że włączono ją do programu, nie przeszkadza niektórym w Służbie Marszali? - zapytał Rona. - To trochę niezręczna sytuacja: musi pan chronić kogoś, kto otwarcie krytykował waszą pracę.

Ron wskazał na siebie.

- Hej, to ja jestem tutaj na terapii?-Znowu pochylił się do Alana.-Pan posłucha, doktorze. Mogę mówić do ciebie Alan? Świetnie. Alan. W WITSEC nie mam do czynienia ze świętymi. Jest trochę informatorów z mafii. Coraz więcej informatorów z branży narkotykowej, zgarniętych przez Agen­cję do Walki z Narkotykami. Ale zwykle są to ludzie, którzy złamali więcej przepisów prawa, niż zna przeciętny obywatel. Ludzie, którzy zabijali. Ludzie, którzy sprzedali tyle cracku lub heroiny, że nie zmieściłoby się to do mojego garażu. Nie zastanawiam się, czy ich lubię, czy nie. Nie zaszedłbym daleko, gryząc się tym, co mnie osobiście przeszkadza. Wiesz, o co mi chodzi? Peyton Francis i ja dogadamy się, bo musimy. Proste?

- Kiedy przyjeżdża do Kolorado?

- Nie musisz wiedzieć, kiedy przyjeżdża. Spotkasz się z nią w przyszłym tygodniu. Poprosiła o szybką wizytę u psychologa. Jaki termin możesz zapro­ponować? - Z plecaka, który leżał na podłodze, wyciągnął elektroniczny no­tes i przytknął pióro świetlne do ekranu.

Alan znał swoje wolne terminy, nie musiał zaglądać do kalendarza.

- Może być poniedziałek o dziewiątej trzydzieści, środa o pierwszej pięt­naście i czwartek o dziesiątej.

- Niech będzie przyszły czwartek o dziesiątej. Pierwsza wizyta. Potem sami się dogadacie. - Stukał w komputerek przez następne dziesięć sekund. - Rachunki przysyłaj na adres z wizytówki. Co jeszcze? Teri, zapomniałem o czymś?

Alan odnosił wrażenie, że Teri jest bardziej zainteresowana własną maci­cą niż pytaniami Rona Kriciaka. Pokręciła głową.

- No to będę leciał. - Wstał i odłożył notes do plecaka.

- Na czym jeździsz, Ron? - spytał Alan. Kriciak zmrużył oczy.

- Na rowerze - powiedział.

Po wyjściu inspektora Teri Grady wyjaśniła:

- Skłonność do arogancji ulega fluktuacjom. Jeszcze tego nie zgłębiłam. Ale to chyba skutek jego ambiwalentnego stosunku do ludzi, z którymi pracu­je. Zanim moja ciąża stała się widoczna, było lepiej. Teraz, kiedy już nie ma takiej ochoty na flirtowanie ze mną, wyłazi z niego trochę więcej jadu. Pew­nie tobie zaserwuje porządną dawkę.

- Ale pomaga, kiedy czegoś potrzebujesz?

- Czy pomaga? No, nie wiem. Słucha, otwarcie nie podstawia nogi, ma dość otwarty umysł. Ale pracuje dla tajnego rządowego programu, którego szczegóły niechętnie zdradzane są komukolwiek. Dogadujemy się. Nie mar­nuję energii, próbując go zdiagnozować; nie jest moim pacjentem.

- Ale Carl jest - powiedział Alan.

- Carl owszem, jest - przyznała Teri. - Carl Luppo. Nawiasem mó­wiąc, lubię go. Z tego co wiem, zabił jakieś piętnaście, dwadzieścia osób. Szacuję tak w przybliżeniu, może więcej. Nigdy nie pytałam go o dokładną liczbę. T- Nadęła policzki i otworzyła szeroko oczy z niedowierzaniem. - i cho­ciaż wiem o tym wszystkim... lubię go.

Alan domyślił się, o czym mówi Teri. Przetłumaczył na zawodowy żar­gon:

- Przeniesienie jest doprawdy zadziwiającym zjawiskiem. Przeciwprzeniesienie też.

- Święta racja - powiedziała.








Czwartek, dziesiąta rano


Na pierwszą wizytę u doktora Gregory'ego Peyton przyszła za wcześnie. Ron Kriciak wysadził ją przed małym budynkiem, w którym mieścił się jego gabinet, co najmniej dwadzieścia minut przed czasem. Do poczekalni dotarła dziesięć minut przed umówioną porą wizyty, a doktor Gregory wyszedł po nią do poczekalni dokładnie o czasie.

Doktor Gregory zwykle odzywał się pierwszy na początku sesji terapeutycznej i zwykle zaczynał od tych samych słów: W czym mogę pomóc? Ale Peyton uprzedziła go. Gdy tylko usiadła, zaczęła mówić.

- Naprawdę tego potrzebuję. Dziękuję, że przyjmuje mnie pan tak szybko. Powinien pan wiedzieć, że spodziewałam się kobiety. Mówili, że będzie mnie przyjmować kobieta.

Doktor Gregory milczał wyczekująco. Ale nie powiedziała nic więcej.

- Jest pani rozczarowana? - zapytał.

Mam na myśli psychoterapię. Do tej pory uważałam siebie za kogoś, komu sprzyja szczęście, a nie za osobę pokrzywdzoną przez los.

- Wiem o pani z mediów i znam trochę szczegółów, którymi zdecydował się ze mną podzielić inspektor Kriciak. Tylko tyle.

- Więc słyszał pan o Robercie? O moim mężu? Wie pan, co... mu zrobili w Nowym Orleanie?

- Tak.

Wyskubała z sukienki nitkę i zaczęła ją zwijać w kulkę między palcem wskazującym i kciukiem.

- Tamten dzień. Czasem wydaje mi się, jakby mnie tam w ogóle nie było. Ale byłam. Stałam parę metrów od niego. Ale w myślach wciąż widzę to wszystko, jakbym była gdzieś daleko, na drugim końcu ulicy, oddzielona od niego szybą. Starałam się bardzo, ale nie mogłam się do niego przedostać.; Wie pan, o co mi chodzi?

Doktor Gregory nie wiedział, wyraził to spojrzeniem i powolnym kręceniem głową.

Patrzył, jak jego nowa pacjentka zaciska usta i mruży oczy. Kolana ści­skała mocno, jakby były zrośnięte.

- To znaczy, kiedy ich zobaczyłam... wiedziałam, że grozi mu niebezpieczeństwo... chociaż widziałam tylko mężczyznę z kurtką i z jakoś tak dziw­nie wyciągniętą ręką... ale czułam gdzieś w środku, że coś jest nie tak. Tak samo wiem, kiedy córka ma anginę albo kiedy pokłóci się z koleżanką. Po prostu wiem. Tego dnia też wiedziałam.

Gregory przyglądał się jej, gdy przerwała i odetchnęła. Myślał o córce, o której wspomniała.

- Landon jest moją córką. To nie jest jej prawdziwe imię. Ma teraz dzie­więć lat. Tylko dziewięć. - Peyton podniosła wzrok i spojrzała w oczy swoje­mu terapeucie, mając nadzieję, że znajdzie w nich jakiś znak zrozumienia. -Tak to wygląda - dodała.

Przetrawił jej słowa, dostrzegł rozwidlenie, które wskazała i wybrał jedną z dróg. Niechętnie. Nie było to dla niego nic nowego podczas terapii.

- Jak sen, który wydaje się prawdziwy? - zapytał.

Zastanowiła się nad jego porównaniem i najwyraźniej doszła do wniosku, że jest ono do przyjęcia.

- Właśnie. Coś takiego - przyznała, jakby za nic nie chciała sprawić wrażenia kłótliwej. Potarła dłonie. - Zimno tu, czy tylko tak mi się wydaje?

Parę minut wcześniej, kiedy po raz pierwszy weszła do jego gabinetu, mogła wybrać między sofą i fotelem. Fotel stał bliżej doktora Gregory'ego i był obity skórą koloru przypalonego masła. Sofa stała dalej i była przykryta aksamitną kapą. Wolała usiąść dalej i przedłożyła aksamit nad skórę. Teraz było jej zimno. Czy to coś znaczyło? Doktor Gregory nie wiedział. Zastanowi się nad tym później.

Najwyraźniej doszła do wniosku, że jego porównanie nie było trafne.

- Nie. To nie jest jak sen. Już bardziej jak czytanie książki. Kiedy wiem, że bohater jest w niebezpieczeństwie, chociaż on jeszcze sobie go nie uświa­damia, a ja wiem, jak go ostrzec, ochronić... ocalić... ale nie mogę się z nim skontaktować, bo on nawet nie wie o moim istnieniu. Serce bije mocniej, czy­tam coraz szybciej, chciałbym wniknąć w kartki i zaciągnąć go w bezpieczne miejsce. Pan też tak ma, kiedy czyta pan książki? - Odwróciła wzrok, jakby jej wyznanie zawstydziło ją. - Lubię książki. Bardzo, bardzo lubię czytać -powiedziała, na krótko przymykając powieki, zanim znowu spojrzała mu w oczy. - Czy teraz coś pan z tego rozumie?

Rozumiał doskonale, ale tylko dlatego, że znał w ogólnych zarysach historię, którą miała mu opowiedzieć. Mógł odpowiedzieć „tak”, ale instynkt terapeuty podpowiadał mu, żeby pchnąć ją w ciemne korytarze, które z pewnością prowadziły do pieczar skrywanych pod starannie dobieranymi słowami.

- Był pani bohaterem? - zapytał. - Robert? Jak bohaterowie książek? Otworzyła szeroko oczy. Przybrała lekko buntowniczy ton.

- Nie chcę płakać. Płaczę od miesięcy. Wydaje mi się, jakby to były lata. Chcę, żeby pomógł mi pan przestać płakać. Może pan to dla mnie zro­bić? Chcę zacząć życie od nowa.

- Chyba nie możemy decydować, kiedy przestać płakać.

Potarła oczy.

- W końcu muszę. Dla Landon. Potrzebuje normalnej matki, prawda? Zachowuję się egoistycznie? Może ona powinna tu być, nie ja? Boże, przez co ona przeszła! To o wiele za dużo dla takiej małej dziewczynki.

- Zastanawia się pani, czy córka potrzebuje psychoterapii?

- Tak. - Peyton kiwnęła głową.

- Nie ulega wątpliwości, że dużo przeszła. Zauważyła pani jakieś oznaki świadczące o tym, że sobie nie radzi?

- Nie, nie. Tak. Co na przykład? Jakiego rodzaju oznaki?

- Śpi normalnie?

- Tak.

- Dobrze jada?

- Tak.

- Bywa przygnębiona? Apatyczna? Jak spędza wolny czas?

- Nie jest bardziej przygnębiona niż zwykle. I jest bardzo aktywna, za­wsze czymś zajęta.

- Szkoła? Kontakty z rówieśnikami?

- W Luizjanie dobrze się uczyła. Jeśli chodzi o rówieśników... jest w po­rządku. Tutaj akurat radzi sobie chyba najlepiej.

- Może coś ze zdrowiem lub... Peyton dotknęła opuszkami palców brody.

- Może martwi mnie, że radzi sobie zbyt dobrze. Czy to możliwe? Gregory nie odpowiedział.

- No więc co pan o tym myśli? - zapytała Peyton.

- Myślę, że pani córka ma matkę, która bardzo się o nią troszczy. Nie widzę też żadnych symptomów wskazujących na to, że kończy jej się wytrzy­małość psychiczna. Jeśli usłyszę od pani coś niepokojącego, obiecuję, że dam pani znać.

- Ale mnie kończy się wytrzymałość psychiczna?

Spojrzeniem pozwolił jej samej zastanowić się nad tym pytaniem. Od­wróciła wzrok i po chwili znów na niego spojrzała.

- Mogę teraz opowiedzieć panu o tamtym dniu? W Nowym Orleanie. Nie ma pan nic przeciw temu?

- Oczywiście, że nie, jeśli od tego chce pani zacząć.

Gdy chłonęła jego proste słowa, zauważył, że jej mięśnie rozluźniają się i odniósł wrażenie, jakby zapadła się w siebie.

- Wszyscy chcą od tego zaczynać. Zwłaszcza ci ze Służby Marszali. Interesuje ich tylko ten dzień albo... ten drugi, w sądzie. Słyszał pan? Dzień, w którym zapadł wyrok. Zdaje się, że nikogo nie interesuje nic innego.

- Miejmy nadzieję, że nasze rozmowy będą się trochę różniły od pani spotkań z inspektorami. Tutaj może pani sama wybierać, od czego zacząć - wyjaśnił doktor Gregory. - Prawie mnie pani nie zna. Nie zamierzam zakła­dać z góry, co i kiedy zechce mi pani wyjawić. Tym bardziej, że spodziewała się pani terapeutki, nie terapeuty.

Jej następny ruch zaskoczył go. Wstała, podeszła do niego i rozsiadła się w skórzanym fotelu. Gdy już naciągnęła sukienkę na kolana i skrzyżo­wała swoje długie nogi, jej stopy dzieliło od niego tylko niespełna pół me­tra.

- Tutaj chyba będzie mi wygodniej - wyjaśniła. - Może cieplej. Jeśli nie opowiem o... tamtym dniu, to o czym mam mówić?

Wzruszył ramionami.

- Mogę się tylko domyślać, co pani czuje. Mogę wyobrazić sobie tysią­ce problemów. Ale gdybym miał dziesięć razy zgadywać, które są najważ­niejsze, obawiam się, że pomyliłbym się dziesięć razy.

- Boję się prawie cały czas - wyznała Peyton - nawet kiedy jestem w domu. Nie sypiam dobrze. Chudnę. Złoszczę się na córkę. Staję się zner­wicowanym potworem.

- Widzi pani - powiedział doktor Gregory. - Żadnego z tych problemów nie było w mojej pierwszej dziesiątce.

Oczywiście, niektórych mógł się domyślić. Ale nie chciał wyręczać jej w mówieniu. Zaskoczyło go to, co powiedziała potem.

- Te wydarzenia nie tylko mną wstrząsnęły, ale też zmieniły mnie. Teraz każdego dnia, właściwie bez przerwy, czekam na nadejście końca. Jakiegoś kataklizmu. To do mnie niepodobne. W dzieciństwie wierzyłam w dobre wróżki i w dzielnych rycerzy na białych koniach. Jestem osobą, która zawsze chcia­ła wierzyć w nieskończoność. A teraz wyczekuję tylko końca.

- Nie chcę tak dłużej - kontynuowała. - Chcę stworzyć tutaj w Boulder coś nowego. Coś trwałego i wartościowego dla mnie i dla Landon. Ale za bardzo jestem rozstrojona. Potrzebuję pańskiej pomocy, doktorze. Nie mam nikogo, kto mógłby mi pomóc, a boję się, że tracę siły.

Po sesji z Peyton Alan Gregory spotkał się z Lauren, mieli pójść razem na lunch. Przy śniadaniu żona powiedziała mu, że chciałaby pójść do Rumby. Ale jeden z kierowników restauracji był jego pacjentem, a on czuł się niezręcznie w miejscach, w których pracowali jego pacjenci, więc planował przekonać żonę, żeby wybrała inny lokal.

Zanim jeszcze wyszli przez frontowe drzwi starego wiktoriańskiego bu­dynku, zapytała:

- Ta pacjentka, która właśnie wyszła, chodzi do ciebie czy Dianę?

Fakt, że żona o to zapytała, zastanowił Alana. Rzadko wspominała o jego pacjentach. Nie było sensu udawać, że kobieta, która przed chwilą wyszła,

nie jest jego pacjentką. Dianę Estevez, jego wspólniczka, nie pracowała tego dnia. Nie odpowiedział od razu, więc Lauren dodała.

- Racja, zapomniałam. Dianę nie ma dzisiaj. Razem z Raoulem ciągle szukają domu.

Alan uśmiechnął się.

- Chyba jąpoznałam - ciągnęła dalej. - Twoją pacjentkę. Ma inne wło­sy, zrzuciła parę kilogramów, nosi okulary, ale chyba jąpoznałam. Dobrze mi się zdaje?

Lauren wiedziała o obowiązującej go tajemnicy i nie zamierzała go naci­skać, by zdradził tożsamość pacjentki. Alan wiedział, że nie może rozmawiać o pacjentach, ale ciekawość wzięła górę.

- A jak myślisz, kto to był? Ktoś, kogo znasz z pracy czy coś takiego?

- Nie. To ta kobieta-prokurator, o której było głośno w mediach. Ta z Nowego Orleanu. Kirsten jakaś tam. Lord. Kirsten Lord. Ta, której gro­żono w sądzie, a potem zginaj jej mąż. Pamiętasz? Dużo o niej wtedy rozmawialiśmy. Ludzie w biurze prokuratora wciąż od czasu do czasu wspo­minają o niej. Wszyscy są ciekawi, co się z nią stało. Po pogrzebie męża jakby zapadła się pod ziemię. - Przerwała. - No więc właśnie ona jest twoją nową pacjentką. - Znowu przerwała. - Teraz przynajmniej wiem, co się z nią stało.

Alan poczuł skurcz w żołądku, ale zmusił się do uśmiechu i przyłożył otwar­tą dłoń do wydatnego brzucha żony.

- Jak się ma nasza dzidzia?

Milczała przez chwilę, próbując zrozumieć, co znaczy ta zmiana tematu. Alan poszedł sprawdzić, czy drzwi z poczekalni na zaplecze są zamknię­te. Kiedy znowu spojrzał na Lauren, bacznie mu się przyglądała.

- Jest twoją nową pacjentką z programu ochrony świadków? - Trudno było zakwalifikować tę wypowiedź jako pytanie, a Lauren z pewnością nie oczekiwała odpowiedzi. Alan już jej mówił, że ma przejąć od Teri Grady dwóch nowych pacjentów objętych programem WITSEC.

Pochylił się blisko Lauren i zajrzał w jej fiołkowe oczy.

- Dziecko? Jak się ma nasze maleństwo?

Wiedziała, że Alan robi unik i że nie uda jej się wyciągnąć z niego nic więcej o nowej pacjentce.

- Dziecko ma się dobrze, kochanie. Jest dziś bardzo aktywne. - Chwy­ciła go mocno za rękę, gdy schodzili po starych schodach przed domem. Nie zwalniając ani trochę kroku, dodała: - Jeśli mam rację co do tego, kim jest ta kobieta, chciałabym, żebyś otoczył ją szczególną opieką, dobrze? Tę twoją nową pacjentkę. Obiecujesz zrobić wszystko, żeby jej pomóc?

- Obiecuję - powiedział. - Masz ochotę na meksykańską kuchnię? Dziecko lubi meksykańską, prawda?

- Dziecko dobrze znosi meksykańskie jedzenie. Ale myślałam, że idzie­my do Rumby. Mam ochotę na rumbę. - Wykonała parę quasikaraibskich tanecznych kroków dla podkreślenia swojej wypowiedzi.

- Ja chyba mam ochotę na meksykańską kuchnię. Pozwolisz? Powtórzyła taneczne kroki, tym razem bardziej dramatycznie.

- My chcemy Rumbę. My bardzo, bardzo chcemy Rumbę.

- W takim razie - uległ - niech będzie Rumba.

Żona doktora Gregory'ego, Lauren, była prokuratorem w okręgu Boulder. Nazajutrz po ogłoszeniu wyroku w sprawie Ernesta Castro w sali roz­praw sądu w Nowym Orleanie Lauren poznała szczegóły tej historii i przy kolacji opowiedziała ją Alanowi. Wypowiedziana publicznie groźba, jak moż­na było przewidzieć, stała się sensacją w biurze prokuratora okręgowego w Boulder i prawdopodobnie we wszystkich innych biurach prokuratorskich w Stanach Zjednoczonych.

Kilka tygodni później Lauren rozpłakała się w kuchni, podsuwając mężo­wi przez stół „Denver Post”. Na pierwszej stronie było zdjęcie Kirsten po­chylonej nad nieruchomym ciałem męża, Roberta, na chodniku przed restau­racją we francuskiej dzielnicy Nowego Orleanu.

- Zrobił to - powiedziała wtedy. - Ten drań zrobił to. Zemścił się na niej.

Przez następne dni Lauren płakała nad losem Kirsten Lord, jak gdyby chodziło o kogoś bliskiego. Lauren w myślach przeanalizowała wszystkie pro­cesy, w których brała udział jako prokurator i przypomniała sobie wszystkich drani, którzy w przeszłości rzucali mniej lub bardziej konkretne groźby.

Idąc wzdłuż Pearl Street w stronę Rumby na lunch, Alan uświadomił sobie, że Lauren ma specjalny stosunek do tego, co spotkało Kirsten Lord. Bardzo przejęła się jej tragedią. Współczuła Kristen i w jakiś szczególny spo­sób wczuwała się w jej położenie. Dlatego, tłumaczył sobie, rozpoznała w ko­biecie wychodzącej z poczekalni Kirsten Lord, obecnie Peyton Francis.

Mimo to, kiedy zbliżali się do Dziewiątej ulicy, Alan walczył ze sobą, żeby nie wpaść w panikę. Jak Peyton przetrwa to wszystko?

Skoro Lauren tak szybko ją rozpoznała, ktoś inny też mógł to zrobić. Peyton była zbyt dobrze znana, żeby się ukryć.

Jak ona i Landon przetrwają to wszystko?

Alan zatrzymał żonę na Pearl Street, przed sklepem z towarami importo­wanymi z Tybetu i poczekał, aż spojrzy na niego.

- Lauren, załóżmy, że miałaś rację. Co do pacjentki, którą u mnie wi­działaś.

Spojrzała na niego pytająco, próbując odgadnąć, do czego zmierza. Bez skutku.

- Tak?

- Mówiąc komukolwiek o swoich domysłach, możesz narazić ją na ogromne niebezpieczeństwo.

Wyczuła napięcie w jego głosie. Już chciała się na niego obrazić, ale stłu­miła ten odruch.

- Wiem.

- To dobrze - powiedział. - To wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Wplotła palce w jego dłoń i ruszyli dalej.

Odtańczyła znowu swój krótki taniec.


Następny poniedziałek, dziewiąta trzydzieści


W przyszłym tygodniu jadę zeznawać do Toledo. Wiedział pan o tym? - Nie, nie wiedziałem. Prawdę mówiąc, jeśli chodzi o pana, to wciąż wiem niewiele - wyznał drugiemu ze swoich pacjentów z programu WITSEC doktor Alan Gregory.

Mężczyzna roześmiał się.

- Witamy w pieprzonym klubie. Zeznania? To część umowy. Zostaję w programie, póki współpracuję i zeznaję, kiedy chcą, żebym zeznawał. Je­śli odmówię, jestem znowu zdany tylko na siebie. Ten proces w Toledo to lipa, od początku im to mówię. Zasadniczo mam powiedzieć, że widziałem tego a tego, jak szedł na takie a takie spotkanie. To wszystko. Mnie nie było na tym spotkaniu. Nie wiem, kto co powiedział. Potem ktoś wyszedł, po­wiedzmy, że znam gościa, i powiedział, że mogę mieć robotę w Indianapo­lis. Nic więcej nie wiem. Kto chciał, żeby sprzątnięto tego faceta? Tego nie wiem na pewno. I żeby opowiedzieć tę historyjkę, spędzę cały dzień pod opieką pary gości ze Służby Marszali, niewiele starszych od mojego najstar­szego wnuka.

Po rozmowie z Ronem Kriciakiem doktor Gregory wiedział, że mężczy­zna siedzący przed nim w skórzanym fotelu mówi o swoim dawnym fachu. „Mieć robotę” było eufemizmem oznaczającym „zorganizować morderstwo”. Doktor Gregory próbował udawać zaskoczenie i natychmiast zwątpił w słusz­ność tego terapeutycznego zagrania.

Zadał pytanie bez znaczenia. To była jedna z rzeczy, które robił podczas terapii, kiedy był zdenerwowany.

- Kiedy pan zeznaje podczas tych procesów, przylatuje i odlatuje pan tego samego dnia? - zapytał.

- Ależ skąd. Przylatuję dzień wcześniej. Spędzam dzień w więziennej celi, w izolatce. Przesłuchuje mnie prokurator i przylatuję z powrotem tutaj. Ci ze Służby Marszali trzymają mnie za rączkę na każdym kroku.

- Nie przeszkadza to panu?

Nowy pacjent uniósł lekko brodę, jakby miał za ciasno zawiązany kra­wat. Ale nie nosił krawata.

- Ma pan na myśli podróżowanie czy kablowanie? Wie pan, dlaczego tu jestem? Pod ochroną? Chcieli mnie sprzątnąć po tym, jak przez dwanaście lat siedziałem cicho. Ludzie, wobec których byłem lojalny, chcieli mnie sprząt­nąć. Ja trzymam gębę na kłódkę w federalnym kiciu przez dwanaście lat, a oni chcą mnie sprzątnąć. Co jestem im winien po czymś takim? Powiem panu - nic a nic.

Doktor Gregory próbował sobie przypomnieć historię pacjenta. Pięćdzie­siąt dwa lata. Wstępne rozpoznanie: depresja. Dobrze zareagował na zoloft. Wtórna diagnoza: pourazowe zaburzenia emocjonalne. Symptomy: zaburze­nia snu, niepokój. Czynniki: poprzednia praca, lata w więzieniu i brak kontak­tu z rodziną. Doktor Gregory pomyślał, że jeśli ktoś bierze udział w zorganizo­wanej przestępczości, powinien traktować pourazowe zaburzenia emocjonalne jako ryzyko zawodowe.

Przy innym pacjencie doktor Gregory pozwoliłby, żeby cisza zaległa w po­koju jak gęsta mgła. Ale nie przy tym pacjencie. Czuł się nieswojo, gdy ten człowiek był niespokojny. Przynajmniej na razie.

- Nie przeszkadza panu zamiana? - zapytał.

- Doktor Grady na pana, o to chodzi? Za wcześnie, żeby o tym mówić, wie pan. Była dobra w rozwiązywaniu problemów. Wyglądało, że autentycznie zależy jej na tym, żeby pomóc mi się dostosować, jeśli wie pan, o czym mówię. Podobało mi się to. Jeśli pan też umie rozwiązywać problemy, to się dogadamy.

- Nad jakimi problemami pracował pan z doktor Grady? - Wiedział, że innemu pacjentowi nie zadałby takiego pytania. Wiedział.

Mężczyzna uśmiechnął się i doktor Gregory odniósł wrażenie, że jego oczy wyglądają starzej niż przedtem.

- Będę traktował pana jak nowicjusza - powiedział mężczyzna. - Ja będę uczył pana, czym jest program i życie, a pan będzie mnie uczył, jak żyć. Bo zaczynam rozumieć, że ni cholery nic o tym nie wiem.

- Od której sfery życia powinniśmy zacząć?

- W tej chwili mam za dużo wolnego czasu. Nie jeżdżę już na przesłu­chania tak często. Nie wiem, czy doktor Grady już panu mówiła, zaliczyłem semestr w college'u, w Awarii w Denver, ale nie jestem pewien, czy to dla mnie. Myślę, że powinienem raczej załapać jakąś robotę albo rozkręcić jakiś biznes, czy coś takiego. Od tego powinniśmy zacząć. Pogadać, jak się do tego zabrać.

- Ma pan jakieś pomysły?

- Mam mnóstwo pomysłów na to, jak zrobić kasę. Jestem człowiekiem praktycznym. Zauważam luki, jeśli pan wie, o czym mówię. Można to na­zwać wizją - zawsze byłem w tym dobry. Ale nie znam się za bardzo na biznesie. To znaczy na prowadzeniu biznesu. Doktor Grady ciągle próbowała mnie przekonać, że umiejętności, które zdobyłem w poprzednim życiu, nie­zbyt dobrze przekładają się na... ten świat.

- Musiałby pan sam się tym zająć? Znaleźć pracę? Założyć firmę? Służba Marszali nie pomaga?

Carlo Luppo nadął policzki z oburzeniem.

- Zna się pan na wędkarstwie? Chyba nie, co? To widać. Nie ten typ. W każdym razie chodzi mi o to, że program ochrony świadków jest jak ła­panie i wypuszczanie. Kiedy już cię capną i zgodzisz się współpracować, wpuszczają cię do nowego stawu, dają ci pieniądze, żebyś się zainstalował, a potem w zasadzie życzą ci powodzenia. A ja? Przez dwanaście lat byłem w stawie za kratkami. A staw, w którym pływałem przedtem, nie miał zbyt czystej wody, jeśli pan wie, o czym mówię. Więc nie bardzo wiem, jak od­naleźć się w tym życiu z moimi umiejętnościami. Pieniądze, które mi dali na początek... stypendium... gdybym nie miał nic więcej, już pływałbym brzu­chem do góry.

Doktor Gregory zrobił to niechętnie, ale zapytał:

- Co to za umiejętności, o których pan wspominał? Uniósł lekko brodę, zanim odpowiedział.

- Byłem gorylem. - Zrobił przerwę. - I jestem w tym dobry. Przynaj­mniej byłem.

- Gorylem?

- Zastraszałem ludzi. Niektórych tylko trochę. Innych trochę bardziej. Zwykle potrzebowałem tylko moich oczu. Czasem głosu. Od czasu do czasu musiałem zabębnić w klatkę piersiową, no, wie pan?

Doktor Alan mógł się tylko domyślać.
















Następny czwartek, dziesiąta


Peyton przejęła inicjatywę, gdy rozpoczęła się jej druga sesja z doktorem Gregorym.

- Moje wspomnienia? Sąjak... wieloryby. Czasem myślę o nich jak o sta­dzie wielorybów i delfinów. Czy to dziwne?

Alan Gregory nie bardzo rozumiał, ale miał nadzieję, że Peyton Francis wyjaśni mu później. Nie mógł nawet odczytać z wyrazu jej twarzy, czy była

zakłopotana tym wyznaniem. Czekał. Podczas psychoterapii sporo czasu upły­wało na czekaniu. Czasem wydawało mu się, że to najważniejsza i najtrud­niejsza czynność terapeutyczna.

Na tę sesję, już drugą, przyszła z lizakiem - biały patyczek wystawał z prawego kącika ust. Rzadko dotykała patyczka i w krótkim czasie, który z nim spędziła, wyjęła lizaka z ust tylko raz. Jej nowy terapeuta przypuszczał, że to Tootsie Roli Pop, ale tak naprawdę nie był znawcą lizaków.

Kiedy znowu się odezwała, bawił się myślą, czy nie zinterpretować jakoś jej oralnej manii.

- Najczęściej są zanurzone. Niewidzialne. Mówię o wielorybach i delfi­nach. Ale zawsze w końcu wypływają na powierzchnię - zupełnie jakby musiały zaczerpnąć powietrza. Czasem wypływają, kiedy się tego spodzie­wam, wie pan, gdzieś blisko miejsca, gdzie ostatnio się zanurzyły. Zobaczę zdjęcie Roberta i przypomnę sobie coś szczególnie wesołego lub szczególnie smutnego o nim, o nas. Kiedy indziej znowu wędrują i zjawiają się tam, gdzie się ich nie spodziewam. Ostatnio wypływają w środku nocy. Jakby lubiły po­kazywać się o tej porze.

- Nigdy tak naprawdę nie odpływają? - zapytał doktor Gregory. Tym pytaniem trochę lawirował. W rzeczywistości chciał wiedzieć, czyjej wielorybia metafora dotyczy tłumionych wspomnień, w ogóle niedostępnych z po­ziomu świadomości, zwykle na skutek jakiegoś wstrząsu, czy też nawiązuje do zdarzeń, które po prostu zatarły się w pamięci.

Wciąż rozpraszał go jej lizak.

- Te duże? Wieloryby wspomnienia? Nie odpływają. Czasem tego żałuję. Czasem sobie myślę, że Landon zapomina już rzeczy, które się wydarzyły, kie­dy miała trzy lub cztery lata. Nawet szczególne chwile związane z ojcem. Wy­dawało mi się, że przylgnie do nich jak do tratwy ratunkowej. To mnie zwykle martwi, ale czasem jej zazdroszczę. Bo nie wierzę, że moje wieloryby kiedykol­wiek całkowicie znikną. Chyba nie będę w stanie o niektórych zapomnieć. Mogę tylko mieć nadzieję - uśmiechnęła się smutno - że kiedy złe wieloryby się zanurzą, zejdą tak głęboko, że przez jakiś czas nie będę ich mogła znaleźć, nie poczuję nawet prądów, które się tworzą, kiedy pływają w głębokich wodach.

Nie wiedział, dokąd ona zmierza. Milczał.

Uniosła najpierw jedną, potem drugą brew. W jej oczach dało się zauwa­żyć ślad wesołości.

- Niektóre z nich wręcz ubóstwiam - przyznała. - Nie wszystkie wspo­mnienia są złe, na pewno nie. Te, które uwielbiam, pojawiają się jak sny na jawie i przenoszą mnie do szczęśliwych chwil, które już nigdy nie wrócą. To są przyjazne delfiny. Nazywani je moimi białuchami.

- Ale niektóre wspomnienia nie są takie miłe? - Doktor Gregory przy­puszczał, że Peyton chce porozmawiać właśnie o nich, ale powstrzymał się

od snucia dalszych domysłów. Odgadywanie zamiarów pacjentów nie nale­żało do jego obowiązków.

- O nie. Mój Boże, nie są. Nazywam je orkami. Zabójstwo Roberta. -Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w puste miejsce na ścianie. - Telefon z wia­domością, że umiera moja matka. I... - Zacisnęła mocno wargi wokół lizakowego patyczka i na chwilę zamknęła oczy. - Dzień, kiedy próbowali porwać Landon. Landon miała wtedy na imię Matylda. Pewnie pan o tym nie słyszał? Tamto zdarzenie... nie dostało się do prasy. Ta orka ostatnio odwiedza mnie w nocy. Budzę się, wstaję z łóżka, przechodzę do jej pokoju i kładę się obok córeczki. Dopiero wtedy mogę zasnąć. Wącham ją tutaj, w zagłębieniu szyi -powiedziała, dotykając miejsca nad obojczykiem. - Wtykam nos w jej włosy, wdycham ten słodki zapach i przysięgam, że to dla mnie jak narkotyk. Uspo­kaja mnie. Parę godzin później budzę się i wciąż jestem w jej łóżku. Ale wte­dy orki nie ma już na powierzchni.

Doktor Gregory miał kłopoty z koncentracją. Jego myśli przeniosły się już z łóżka córki pacjentki do łona jego własnej żony i maleństwa, które tam rosło. Próbował wyobrazić sobie słodki zapach własnego dziecka, cieplutkie zagłębienie szyi syna lub córki. Potem słowo „porwać” rozbrzmiało w jego świadomości i próbując wyeliminować z głosu przerażenie, zapytał:

- Próbowali porwać pani córkę? Peyton kiwnęła głową.

- Po zamachu na mojego męża zaczęłyśmy się ukrywać. Landon i ja. Ale znalazł nas, jego ludzie nas znaleźli, znaleźli ją. Matyldę, to znaczy Lan­don. Chociaż robiła wszystko, co jej mówiłam.

- Nie było tam pani?

Zasępiła się i pokręciła głową, jakby czuła się zawstydzona. Udało jej się niezauważalnie przemieścić lizaka z jednego kącika ust w drugi.

- Była u nowej koleżanki. Grały w piłkę na dworze.

Wprawdzie doktor Gregory wiele razy widział twarz Kirsten Lord w te­lewizji, nie był jednak pewien, czy rozpoznałby ją. Jej długie jasne włosy były teraz krótkie, roztrzepane i ufarbowane na spłowiały mahoń. Zamiast szkieł kontaktowych nosiła okulary bez oprawy i skromne ubranie, które pasowało do jej nowego zawodu. Wyglądała jak przeciętna mieszkanka Boulder.

Od przyjazdu pobierała bezpłatne praktyki w kuchni restauracji Q's, po­noć jednego z najlepszych lokali w Boulder, robiąc coś, co -jak jej się zawsze wydawało - mogłaby pokochać. Żartowała sobie, że stara się o rolę kolejne­go wypalonego prawnika, który pragnie zrobić coś nowego ze swoim życiem.

Teri Grady ostrzegła Alana Gregory'ego, że dla większości ludzi obję­tych programem pieniądze są ważną sprawą. WITSEC zapewnia przejścio­wą pomoc finansową, ale oczekuje, że uczestnicy programu szybko się usa­modzielnią. Ale Peyton nie miała jeszcze takich problemów. Polisa na życie męża i ich wspólne oszczędności na razie były wystarczającym zabezpiecze­niem dla niej i córki. Mogła sobie pozwolić na to, żeby praktykować w re­stauracyjnej kuchni i doskonalić się w sztuce gotowania.

- Nie chcę o tym dzisiaj rozmawiać. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu doktorze. - Wydawało mu się, że słyszy w jej głosie łagodną nutkę kokieterii.

- Nie mam - powiedział, doszukując się w jej kokieterii oznak flirtu.

- Wolałabym porozmawiać o mojej córce. - Zrobiła przerwę.

- Dobrze - zgodził się.

Wyciągnęła z buzi lizaka. Kuleczka na końcu patyka nie była większa od ziarnka grochu.

Doktor Gregory wiedział, że na jej miejscu już dawno schrupałby koń­cówkę lizaka. Zaczynał rozumieć, że kobieta, która siedzi naprzeciw niego, ma niespożyte pokłady cierpliwości.

- Dużo pan wie o dzieciach? - zapytała.

Jako psycholog oczywiście nieraz słyszał już to pytanie. Coraz bardziej go nie lubił.

- Tak - odparł. Teoretycznie, w rozumieniu akademickim, jego odpo­wiedź była zgodna z prawdą. Ale czuł się jak kłamca. Dzieciak, który obcho­dził go najbardziej, jeszcze się nawet nie urodził.

Wsunęła rękę do torebki i wyciągnęła portfel z wielbłądziej skóry. W środ­ku było zdjęcie jej córki. Podała mu je.

Szukał odpowiednich słów i przychodziło mu to z trudem.

- Śliczna. Wygląda zupełnie jak, no wie pani... Dokończyła za niego.

- Tak jak ja kiedyś? - Uśmiechnęła się ustami, ale nie oczami. - Dzię­kuję za te słowa. To dla mnie komplement. Chociaż jest też bardzo podobna do swego taty.

- Ale martwi się pani o nią? - zapytał, próbując nawiązać do jej wstępu. Kiwnęła głową.

- Oczywiście. Tyle przeszła. Śmierć ojca. Dwie przeprowadzki. Dwie nowe szkoły. Próbę porwania. Moją paranoję. Przeszła przez... piekło. A wszystko przeze mnie.

- Czuje się pani odpowiedzialna - podsunął ostrożnie. Nie chciał zawra­cać jej z drogi, którą obrała.

Jej oczy zrobiły się wilgotne.

- Landon to wszystko, co mi zostało. Moi rodzice nie żyją, Robert też.

- Jak się pani układają stosunki z córką?

Peyton uśmiechnęła się tym razem i ustami, i oczami.

- Jest moją koleżanką. Jest jak marzenie. Ma dopiero dziewięć lat. Och, czasem zachowuje się, jakby miała cztery lata, innym razem, jakby miała dziewiętnaście. Czasem chce, żebym była jej najlepszą przyjaciółką, innym razem chce, żebym była jej mamą. W każdej godzinie, w każdej minucie mu­szę wiedzieć, czego potrzebuje i nie wolno mi jej zawieść. Prawda jest taka, że to dla niej wstąpiłam do programu WITSEC. I to dzięki niej jeszcze nie zwariowałam.

Przerwała, czekając na coś. Doktor Gregory nie miał pojęcia na co.

- Ju-hu! - zawołała. - Panie doktorze, czy jeszcze nie zwariowałam?

- Sądzę, że nie.

- Jakby się pan wahał... - Spuściła wzrok. - No więc mam pewien problem z inspektorem Kriciakiem, jeśli chodzi o Landon. Prosiłabym o radę.

Zanim się odezwał, pozwolił, żeby jej prośba wypełniła na chwilę prze­strzeń między nimi.

- Zrobię, co będę mógł.

- Landon ma dwie pasje. Uwielbia piłkę nożną - gra na bramce. I jest fenomenalna z ortografii. No wie pan, te szkolne konkursy o tytuł mistrza ortografii. Ron nie chce, żeby brała udział w wydarzeniach, które mogą być relacjonowane w mediach. Żadnych lokalnych turniejów piłkarskich, obozów sportowych, żadnych konkursów poza szkołą. Mówi, że za duże ryzyko. Ale mnie się wydaje, że to lekka przesada. A jak pan uważa?

Przypomniał sobie reakcję Lauren na widok Peyton w poczekalni.

- No cóż, jest pewne ryzyko, że ktoś rozpozna pani córkę. Peyton była gotowa na polemikę.

- Ma inne włosy. Rośnie jak na drożdżach. A co najważniejsze, potrze­buje piłki i konkursów ortograficznych dla... poczucia własnej wartości, ro­zumie pan? Wpływają na to, jak postrzega samą siebie. Te dwie pasje dzieliła z Robertem. Ze swoim ojcem. Mogąc je nadal realizować, zachowuje o nim żywe wspomnienia.

Rozważył jej słowa.

- Nawet jeśli w ten sposób naraża was na większe ryzyko?

Pytanie było zbyt bezpośrednie. Musiała dojść do siebie. Dotknęła pa­tyczka lizaka, a potem kołnierzyka bluzki. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie udało jej się.

- Nawet nie lubię zostawiać jej z opiekunką. Kiedy jestem w restaura­cji, dzwonię do domu dwa razy w ciągu godziny i sprawdzam, czy wszystko w porządku. Ma przy sobie pager, żebym mogła się z nią kontaktować. Ja mam drugi, żeby ona mogła kontaktować się ze mną. Dla mnie ta cała prze­prowadzka do Boulder wiąże się z nowym koszmarem. Zaczynam dostrze­gać znaki. Obawiam się, że rodzi się nowy morski ssak.

- Orka czy delfin?

Sama mam kłopoty z tym pytaniem powiedziała. Trudno powie­dzieć. W moim stadzie jest jeszcze jedna kategoria. Humbaki. Śpiewają mi, kiedy są blisko powierzchni. Długie, żałosne pieśni. Kiedy się zanurzają, zni­kają, a kiedy znowu wypływają, wracająjako delfiny lub orki. Tego nigdy nie umiem przewidzieć. Ten humbak sprawa wolności Landon, jej gry w piłkę i ortografii - teraz mi śpiewa; w każdym razie teraz wygląda jak humbak. -Westchnęła. - Widzi pan, sprawa jest wyjątkowo skomplikowana, bo Landon zakwalifikowała się już do letnich konkursów, które są eliminacjami do turnie­ju regionalnego.

Doktor Gregory czekał. Peyton też czekała. W końcu on się odezwał.

- Musi być pani z niej dumna.

- Dumna? No jasne. Ale bardziej przerażona. Mam tylko jedną córkę. Gdybym j ą straciła, nie zniosłabym tego.

Pokiwał głową, jakby doskonale rozumiał. Ale przed samym sobą przy­znał, że tak naprawdę chyba nie rozumie. Jego myśli znowu zaczęły krążyć wokół brzucha żony.

- Nie widzi pan, co się dzieje? - zapytała. - Landon i ja jesteśmy jedy­nymi niestrąconymi kręglami po tym, jak los rzucił pierwszą kulę. Właśnie: jesteśmy jak dwa stojące kręgle. I czekamy... unieruchomione... czekamy na następną kulę, by się przekonać, czy los jest dobrym graczem i strąci resz­tę. Przyjazd do Boulder - to jakby przeniesiono mnie i Landon z toru numer jeden na tor trzydziesty trzeci, żeby nas ochronić. Ale los i tak nas znajdzie. Zobaczy pan. Los przecież znalazł Roberta.

- Nie jest pani do końca pewna, że chce pani jej udziału w tym konkur­sie ortograficznym?

- Nie - przyznała. - Nie jestem. Ale nie mogę jej uchronić całkowicie. Zmieniliśmy jej miejsce zamieszkania. Nadaliśmy jej nowe imię, zmieniliśmy wygląd, nawet daliśmy nową datę urodzenia. Ale nie możemy zmienić tego, co ma w duszy, doktorze. Nie możemy jej kazać, żeby pokochała coś nowego i innego. Dzieci nie są elastyczne we wszystkim. Są rzeczy, których rodzice nie mogą zmienić.

- Chce pani, żebym porozmawiał z Ronem Kriciakiem?

- Proszę.

- Co miałoby zdziałać jego błogosławieństwo?

- Landon chce wziąć udział w letnim turnieju ortograficznym. Będzie się trzymać z dala od kamer. Nawet jeśli zakwalifikuje się do etapu regionalnego, nie pojedzie. Oto co miałoby zdziałać jego błogosławieństwo. Tylko tyle.

Doktor Gregory nie śmiał się, kiedy opowiadałam mu o wielorybach i del finach, nie wydawało się. nawet, żeby maskował uśmiech. Ciekawe, czy wiedział, że to był test.

Ciekawe, czyja to wiedziałam.

Mieszkałam w Boulder z Landon - Boże, jak trudno mi było zapamiętać jej nowe imię - zaledwie od ilu? Dziesięciu dni? Tak. Od dziesięciu dni.

Wiedziałam, że Kriciak, inspektor nadzorujący mnie z ramienia Służby Marszali, dostanie szału, kiedy mu powiem, że zamierzam pozwolić Landon wziąć udział w turniejach piłkarskich i ortograficznych. Kriciak zachowywał spokój - taki miał styl - ale pod tą powłoką krył się porywczy charakter, tlący się lont. Jako prokurator przez wszystkie te lata miałam do czynienia z dzie­siątkami gliniarzy takich jak on.

Mogłam od razu przewidzieć, jakie wysunie argumenty przeciw udziało­wi Landon w tych imprezach.

Powie, że może zostać rozpoznana. Ktoś może tylko czekać, aż gdzieś się pojawi.

Powie, że będzie im zbyt trudno nas ochronić. Że nasi prześladowcy są zdeterminowani.

Powie też, żebym pomyślała o Landon.

Nikt ze Służby Marszali w okresie przygotowawczym nie wspomniał, gdzie mogę zostać przeniesiona. Nikt nie udawał przede mną, że mam coś do po­wiedzenia w tej sprawie. Wielokrotnie dawano mi wręcz do zrozumienia, że tak nie jest. Modliłam się, żeby to było miasto z dobrymi restauracjami. Po tym, co wydarzyło się w Nowym Orleanie i po tym, co o mały włos nie wy­darzyło się w Slaughter, wiedziałam, że praca prawnika, zwłaszcza prokura­tora, nie wchodzi już w grę. Postanowiłam, że chcę realizować inną moją pasję: chcę nauczyć się gotować w eleganckiej restauracji.

Kiedy usłyszałam, że jadę do Boulder, byłam wniebowzięta. Pomyślałam sobie, że w Boulder będę miała większe szansę na znalezienie eleganckiej re­stauracji niż we Fresno w Kalifornii lub Amarillo w Teksasie. Przypuszczam, że mieszkańcy Fresno i Amarillo, których nawet nie znam, mogą poczuć się do­tknięci. Przepraszam, ale taka przyszła mi wtedy do głowy myśl. Chociaż przy­znaję, że nie byłam w najlepszej formie, jeśli chodzi o sprawność intelektualną.

O tym, że jadę do Boulder, powiedziała mi w końcu młoda kobieta ze Służby Marszali. Była czarna, a jej oczy miały w sobie miękkość najwygodniejszej poduszki, na jakiej kiedykolwiek położyłam głowę.

Zasypała mnie pytaniami, żeby ustalić, czy Boulder jest dla mnie bez­piecznym miejscem, czy nie leży w -jak to nazwała - „strefie zagrożenia”,

do której należały, z tego co wiedziałam, tylko Luizjana, Floryda i korytarz Baltimore-Waszyngton. W Boulder nie mieszkali żadni wspólnicy człowieka, którego podejrzewano o zamordowanie Roberta. Pytali, czy jestem pewna, więc przez dwa dni i dwie noce grzebałam w pamięci, ale nie przypominałam sobie, żebym znała kogoś w Boulder. Żadnych starych przyjaciół. Żadnych kolegów z pracy, którzy się tam przeprowadzili. Nikt ze studiów prawniczych. Nikt, kto mógłby mnie rozpoznać i zdemaskować.

Spodobało mi się w Boulder. Słońce w Kolorado jest ostre i zuchwałe i przekonałam się, że pociąga mnie arogancja i przejrzystość tamtejszego światła. Góry Skaliste wznoszą się prowokująco - niemal majestatycznie -na zachodnich krańcach miasta i ich obecność dawała mi poczucie bezpie­czeństwa. Były jak mur obronny albo groźne urwiska broniące dostępu do średniowiecznego zamku. Przez pierwsze dni w mieście łapałam się na tym, że odwracam się plecami do gór. Zaczęłam też siadać w restauracjach pod ścianą, zawsze twarzą do otwartych drzwi, nieustannie wypatrując niskich mężczyzn w spodniach khaki.

W gruncie rzeczy nie spodziewałam się, że następnym razem zaatakuje ten sam mężczyzna, który zabił Roberta, czy nawet inny człowiek ubrany podobnie. Ale miałam twarz dla starego potwora i hołubiłam ją niemal tak samo jak kameę przy mojej szyi.

Łączyła mnie z czymś istotnym, z przetrwaniem.

Pierwsze ceglane kostki brukowe pasażu handlowego Pearl Street Mali zaczynały się zaledwie kilka przecznic od gabinetu doktora Gregory'ego. Zro­biłam sobie spacer do pasażu po sesji, na której opowiedziałam doktorowi o moich wielorybach i delfinach. Postanowiłam posiedzieć sobie w jakimś sło­necznym miejscu, bo przed rozpoczęciem wieczornych praktyk w Q's mia­łam trochę wolnego czasu. Usiłowałam stłumić w sobie silne pragnienie, żeby usadowić się przed drzwiami Landon i przysłuchiwać się dziecięcym odgło­som zabawy. Te odgłosy uspokoiłyby mnie jak nic innego.

To pragnienie pojawiało się codziennie. Przysięgam, że ciśnienie skacze mi gwałtownie, gdy tracę małą z oczu.

Wypatrzyłam właśnie przyjemne miejsce w pasażu - przy kawiarnianym stoliku na świeżym powietrzu pod markizą po sąsiedzku z księgarnią Boulder Bookstore. Byłam już kilka razy w tej kawiarni, kelnerka powiedziała mi, że kiedyś sąsiadowali z New York Deli, gdzie pracował Mork - pamiętacie Morka? Nie? Wszystko jedno. Nie ma już New York Deli, na jego miejscu jest teraz bar sushi Hapa. Morka też już nie ma.

W każdym razie już miałam tam usiąść, kiedy poczułam, że ktoś mi się przygląda.

W mojej głowie włączył się alarm i zawahałam się, zanim wybrałam miej­sce przy stoliku. Celowo najpierw spojrzałam w dół, a potem szybko podnio­słam wzrok. Byłam pewna, że odwrócił szybko głowę, jakby nie chciał być przyłapany na -jak to nazywa Landon? - wybałuszaniu ślepiów. Nie chciał być przyłapany na wybałuszaniu na mnie ślepiów.

Siedział w odległości dziesięciu metrów na krawędzi jednej z betonowych donic na środku pasażu, tej przy brązowej płaskorzeźbie plującego staruszka. Przy nim - to znaczy przy tym, który się gapił, nie przy tym, który pluł - stała reklamówka ze sklepu Abercrombie & Fitch.

Przyglądający mi się mężczyzna nie był wysoki, miał może rnetr siedem­dziesiąt dwa. Nie był ani młody, ani stary. Krótkie włosy, trochę przerzedzo­ne. Domyślałam się, że dochodzi pięćdziesiątki, może już jest po pięćdziesiąt­ce. Nosił okulary przeciwsłoneczne, ale nie miał baseballówki. Był ubrany w spodnie khaki i dobre skórzane buty.

Tak, spodnie khaki.

Nie patrząc w moją stronę, wstał, chwycił reklamówkę za uszy i podniósł jaz chodnika. Torba nie wyglądała na ciężką. Jeśli miał broń, to nie w rekla­mówce Abercrombie.

Zaczął iść w moją stronę.

Nie wpadłam w panikę. Nie zaczęłam uciekać. Ale odeszłam od wybrane­go kawiarnianego stolika i zaczęłam iść pasażem. Stłumiłam instynktowny od­ruch, żeby się pomodlić i nie oglądałam się za siebie. Byłam spokojniejsza, niż powinnam. Dlaczego? Z jakiegoś powodu nie sądziłam, że to się tak skończy.

Nie czułam, że rodzi się wieloryb.

Po przecięciu Broadway stanęłam przed sklepikiem Printed Page. Za­uważyłam go po drugiej stronie chodnika. Udawał, że ogląda wystawy. Przy­spieszyłam i Trzynastą ulicą zbliżałam się do Canyon. Zatrzymałam się na , światłach, ale już go nie widziałam.

Podczas krótkiego pobytu w Boulder moim ulubionym lokalem stała się herbaciarnia Duszanbe. Ta zdumiewająca budowla była szczodrym darem dla Boulder od siostrzanego tadżyckiego miasta Duszanbe. Ten pełen światła i powietrza budynek został wzniesiony w Azji, a potem rozebrany i w kawał­kach przesłany do Boulder. Całe lata tkwił w skrzyniach, aż władze Boulder znalazły czas i fundusze, żeby pozwolić azjatyckim rzemieślnikom odtworzyć tę niezwykłą budowlę z pięknie rzeźbionych cedrowych kolumn, mozaiko­wych paneli i malowanych sufitów.

Weszłam do środka, usiadłam przy stoliku i zamówiłam herbatę. Czekałam na nią, kiedy w drzwiach pojawił się mężczyzna z reklamówką Abercrombie. Wszedł do środka, z otwartymi ustami rozejrzał się po bogato zdobionej sali i wtedy zauważył mnie. Nie wahając się dłużej, podszedł do wolnego krzesła przy moim stoliku.

Jego nadejście sparaliżowało mnie, podobnie jak widok mężczyzny, który zabił Roberta, wbił mnie w ziemię na Bourbon Street Zastanawiałam się, czy nie powinnam krzyczeć, uciekać. Ale nie mogłam pozwolić sobie na zrobienie takiej sceny i ściągnięcie na siebie uwagi.

Nie wiedziałam, co robić.

Po chwili stał tuż przede mną. Uśmiechał się.

- Czy mogę? - zapytał, wskazując puste krzesło. Te dwa krótkie słowa dostarczyły mi pewnych informacji. Jego wymowa była zabarwiona akcen­tem ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Skąd dokładnie? „Korytarz Baltimore-Waszyngton”? Nie mogłam tego stwierdzić.

Poznaj swoich wrogów, pomyślałam. Potem pojawiła się druga myśl: jeśli ten człowiek chciałby, żebym nie żyła, byłabym już martwa. Niemal bezwied­nie moje usta powiedziały:

- Chyba tak. Proszę bardzo. - Nie spodziewałam się, że sięgnie do re­klamówki, wyciągnie bRon z tłumikiem i mnie załatwi. Cały czas wydawało mi się, że kiedy przyjdzie ten moment, będę o tym wiedziała. Nie odnosiłam wrażenia, że stanie się to tym razem.

Usiadł ciężko, jakby jego słuszna waga była trochę zbyt uciążliwa dla któregoś ze stawów - biodra lub kolana.

- Mają tu espresso? - zapytał mnie lekkim, przyjaznym tonem. Kiedy się uśmiechnął, policzki uniosły mu się, trochę jak u wiewiórki.

- Nie wiem. Zawsze piję herbatę - odpowiedziałam, podsuwając mu menu. Zaintrygowały mnie jego oczy. Błękitne jak u Landon z takimi samymi bursztynowymi plamkami na tęczówce.

- Od niedawna w mieście? - zapytał, ale tak naprawdę to nie było pyta­nie.

Nie odpowiedziałam.

- Na pewno - powiedział, porzucając chwilowo ten temat.

Poczułam dreszcz, zastanawiając się, skąd wiedział. Może poznał po ubra­niu? Miałam na sobie zwykłą letnią sukienkę; nie nosiłam już spodni khaki. Nigdy.

Podniósł dłoń z kolan i serce zamarło mi w piersi, zanim zorientowałam się, że jest pusta. Wyciągał rękę do uściśnięcia.

- Carl Luppo - przedstawił się. - Miło mi.

Przez chwilę nie pamiętałam swojego nowego imienia. Katherine? Nie! Już nieaktualne. Kirsten? Tego nie mogłam używać. Peyton? Tak!

- Peyton Francis - powiedziałam niemal z dumą. Uśmiechnął się.

- Trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić. Do tych wszystkich kłamstw i ciągłego udawania. To nienaturalne. Mnie zajęło to parę ładnych miesięcy. Nawet teraz czasami zdarza mi się spie... przepraszam, zawalić sprawę, zdradzić coś, czego nie powinienem. Rozumie pani? - Jego spojrze­nie nadal było przyjazne.

Co? Skąd wie o kłamstwach? Co on o mnie wie? Przełknęłam ślinę, ale byłam bardziej zaciekawiona niż przestraszona. W jednej chwili doszłam do wniosku, że ten człowiek jest ze Służby Marszali. Przeprowadzał na mnie jakiś test przygotowany przez Rona Kriciaka.

Podeszła kelnerka i podała mi herbatę. Darjeeling. Carl Luppo zamówił espresso i po odejściu kelnerki powiedział:

- Wiem, że się rozczaruję. Czasem patrzę, jak ją przygotowują i rzeczy­wiście wypływa z właściwej maszyny, ale nie smakuje tak jak powinna sma­kować. Kawa espresso. O niej mówię. - Zaprezentował mi delikatne wzru­szenie ramion wykonane bardziej szyją niż barkami. Miał silną szyję, zbyt szeroką w stosunku do ramion i głowy. Jego akcent pochodził zdecydowanie ze Wschodniego Wybrzeża, ale nie potrafiłam określić, czy z Miami, Bostonu, Newark, czy skądś pomiędzy.

Na przykład z korytarza Baltimore-Waszyngton.

Poczułam ściśnięcie w żołądku i omal go nie zapytałam, czy porwał Landon. Pomyślałam, że może dlatego nie trzyma w ręku broni z tłumikiem. Gdy­by miał moją córkę, nie potrzebowałby broni. Ale coś mi mówiło, że nie po­rwał Landon. Miałam przeczucie, że dzieje się coś innego.

To musiał być test z WITSEC.

Przemówił.

- Nie zamierzałem dzisiaj z panią rozmawiać. Miałem to zrobić kiedy indziej. Mam nadzieję, że nie nastraszyłem pani. Nie miałem takiego zamiaru. - Podrapał się w głowę lewą ręką i przygładził włosy - dziwny gest u kogoś, kto ma tylko tyle włosów co Carl Luppo w tej chwili. - Ale nakryła mnie pani, kiedy panią obserwowałem. Tam, na betonowej donicy w pasażu. Nieźle to pani wyszło. Zwykle niełatwo mnie nakryć. Potrafię być niewidzialny i je­stem w tym dobry. - Mrugnął do mnie.

Mimowolnie uśmiechnęłam się do niego. Ale przypomniałam sobie, co mówiono o mężczyźnie w spodniach khaki, który zabił Roberta. Wszyscy świadkowie mówili, że był prawie niewidzialny. Prawie nikt go nie widział.

Carl Luppo przechwycił moje spojrzenie i powiedział:

- Ja i pani, Peyton Francis, mamy wiele wspólnego.

Chmura przysłoniła słońce i światło wokół herbaciarni Duszanbe przyga­sło. Kolory na rzeźbionych ścianach wydawały się jeszcze bardziej żywe.

- Naprawdę? - wydusiłam z siebie.

- No jasne.

Kelnerka przyniosła kawę. Poczekał, aż odejdzie do następnego stolika i wtedy podniósł małą filiżankę ze spodeczka i przytknął ją do ust, mrużąc oczy - tak samo jak Robert, kiedy udawał, że zna się na winie.

- Espresso jest w porządku, jestem zaskoczony - powiedział. - Nawet zadowolony. Nie taka sama jak w domu w... ale... - Znowu drobne wzru­szenie ramionami. - Co pani zamierza?

- Wspominał pan, że mamy ze sobą coś wspólnego.

- Rzeczywiście, tak powiedziałem. Na przykład mamy tego samego le­karza. To już coś, prawda?

Boże. No tak. Cholera. Śledził mnie do pasażu, a potem tutaj od gabinetu doktora Gregory'ego. Byłam ciekawa dlaczego i opanowałam dreszcz, który chciał prześlizgnąć się po moich plecach. Czego on ode mnie chciał?

- Mamy też... tę samą niańkę. Straciłam opanowanie.

- Kim pan jest? - jęknęłam. Musiałam zwątpić w moją intuicję. Może jednak chodziło o Landon. Ale czy naprawdę? Miałam tylko jedną opiekunkę do dziecka. Była Azjatką o imieniu Viv. Mówiła, że w jej języku Viv znaczy siostra. Opiekowała się Landon, kiedy ja pracowałam w restauracji. Twierdzi­ła, że nie pracuje u żadnych innych rodzin. Landon uczyła się nawet jej języka.

Dziwne.

Carl Luppo dostrzegł panikę w moich oczach.

- Nie, nie, nie - powiedział, wykonując lewą ręką lekceważący gest. -Nie o to chodzi. Nie o niańkę do dziecka. Mówiłem o inspektorze Kriciaku. Przecież jest pani opiekunem, prawda? No i moim też. Ale z niego indywidu­um, mówię pani.

Nagle zrozumiałam, kim j est ten człowiek.

- Pan jest... - następne słowo, jakkolwiek miało brzmieć, uwięzło mi w gardle.

- Objęty programem? Tak. Od dziesięciu miesięcy. - Powiedział to jak alkoholik odmierzający okres trzeźwości.

Była to ostatnia rzecz, którą spodziewałam się usłyszeć z ust nieznajo­mego z ulicy. Właściwie nigdy bym się tego nie spodziewała. Świadomość tego, co się stało, poraziła mnie. Byłam w programie od niespełna miesiąca i już mnie znaleziono? Nakryto? Wspaniale. Po prostu wspaniale.

Poczułam w brzuchu otchłań, która mogłaby pomieścić całą wycieczkę grotołazów. Chciałam pobiec do samochodu, pojechać po Landon i uciec z nią na księżyc.

- Jest pani świeża - powiedział Carl Luppo. - Wiem, że jest pani ciężko. Ale chyba mogę pomóc. Ci ze Służby Marszali nie będą zawsze tacy pomoc­ni. Niedługo Kriciak przestanie tak często wpadać. Jak często teraz go pani widuje? Raz w tygodniu?

Kiwnęłam głową.

- Może dwa razy.

- Niedługo to będzie raz na dwa tygodnie, a nawet rzadziej. Dzwoni teraz do pani?

- Mniej więcej co drugi dzień - przytaknęłam.

- To też się skończy. Nie będzie już do pani tak często dzwonił, może nawet wcale, i będzie wpadał tylko z czekiem albo kiedy będzie czegoś od pani potrzebował. Zacznie spotykać się z panią z obowiązku, nie z ciekawo­ści. Nie będzie już uważał pani za priorytet. Wie pani, o czym mówię?

- Problemy, które będzie pani miała za jakiś czas - ciągnął dalej - nie będą takie same jak teraz, ale i tak to będą problemy. Nadal nie będzie pani wiedziała, komu ufać. I codziennie będzie pojawiać się coś trudnego. Coś dziw­nego. - Carl Luppo pokręcił głową. - Proszę mi wierzyć, wiem coś o tym. Dlaczego? Bo po prawie roku od wstąpienia do programu wciąż jest mi ciężko. Chce pani wiedzieć, co w tym wszystkim jest najgorsze? Chce pani?

Otworzyłam usta, żeby mu odpowiedzieć. Zamknęłam je. Wreszcie wydukałam:

- Jasne. Co jest najgorsze? - Wmawiałam sobie, że zadając to pytanie, do niczego się nie przyznawałam.

- Tęsknota za rodziną. To jest najgorsze. Świadomość, że nie można ich zobaczyć, choćby nie wiem co. A poza tym? Czuję się teraz bezużyteczny. Kiedyś miałem jakąś rolę w życiu. Czułem, że robię coś ważnego. A teraz? -Znowu wzruszył po swojemu ramionami. - Nie mam żadnej roli. Moja rola to czekanie. Gdyby wyeliminować te dwie sprawy - rodzinę i poczucie bezużyteczności - przysięgam, że poradziłbym sobie. Z moją odsiadką w tym pro­gramie. W więzieniu pod pewnymi względami było łatwiej. Spędziłem tam trochę czasu - sporo czasu, co tu kryć? - zanim objęto mnie programem. Tęskniłem tam za rodziną, ale przynajmniej nie byłem bezużyteczny. Miałem swój ą rolę, cel, miejsce, jeśli wie pani, o czym mówię. - Opróżnił miniaturo­wą filiżankę i odstawił ją nierówno na spodek. Kiedy znowu podniósł wzrok, uśmiechał się. - Ale tutaj przynajmniej mają lepszą kawę niż za kratkami. I mogę wypić wino do kolacji. Proszę posłuchać - spojrzał na mnie. - Zde­nerwowałem panią tym wszystkim. Przepraszam, nie miałem takiego zamia­ru. Proszę mi wybaczyć. - Posłał mi drobny ukłon.

Jestem prawnikiem. Kiedy zgodziłam się przystąpić do programu WITSEC podpisałam dokument, w którym wyszczególniono moje prawa i obo­wiązki. Zaczęłam szukać w pamięci zapisu, który ograniczałby moje kontakty z innymi uczestnikami WITSEC. Nie mogłam sobie niczego takiego przypo­mnieć, ale przecież nie zwróciłabym na taki zapis większej uwagi. Nigdy nie przypuszczałam, że może dojść do takiego spotkania.

- Wolno nam to robić? - zapytałam.

Carl Luppo bawił się lepiej ode mnie.

- Co? - zapytał. - Siedzieć w takim ładnym miejscu i pić kawę? Chyba wolno. Regulamin programu ma kilka zwariowanych punktów, ale tego chyba nie zabrania. - Przerwał i zabłysnęły mu oczy. - Chociaż niewykluczone, że mogą to uznać za narażenie bezpieczeństwa. Gdyby wiedzieli, że tu jesteśmy, pewnie wręczyliby nam przepustki. Ale nie mam zamiaru pani szkodzić. Więc jeśli chce pani, żebym wstał i sobie poszedł, już mnie nie ma. Ulotnię się.

- Wręczyliby nam przepustki? Co to znaczy?

- Przepustki to bilety na wyjście z WITSEC. Kiedy ktoś ma dość, prosi o przepustkę. Kiedy oni mają kogoś dość, bo według nich złamał zasady bez­pieczeństwa, dają mu przepustkę.

Moje oburzenie przebudziło się ze snu.

- A więc śledząc mnie, narażał mnie pan?

- Ale moja propozycja jest chyba tego warta. Ryzyko jest niewielkie. Ale do pani należy decyzja, nie do mnie. Jak powiedziałem, wystarczy jedno słowo, a zniknę bez śladu.

Byłam zdezorientowana, za bardzo zdezorientowana. Zrobiłam zmartwio­ną minę, kiedy pytałam:

- Więc naprawdę nie powie pan inspektorowi Kriciakowi o naszym spo­tkaniu?

Spojrzał na mnie jak na wariatkę.

- Co? Chyba pani żartuje!

- Tak, tylko żartuję - odparłam, przychodząc powoli do siebie.

Zawsze byłam grzeczna. Przestrzegałam regulaminu. Grałam fair. Prze­rażało mnie, że oto siedzę tutaj z tym człowiekiem, łamiąc zasady bezpieczeń­stwa WITSEC. Ale oprócz przerażenia czułam też coś innego. Fascynowała mnie perspektywa znajomości z kimś, kto przeszedł przez to, przez co ja prze­chodziłam.

- Jak mnie pan znalazł, panie Luppo?

- Mówmy sobie po imieniu. Ale to dobre pytanie, Peyton Francis. Wi­dzę, że zaczynasz myśleć. Jeśli chcesz pozostać w programie i pozostać przy życiu, jest ważne, żebyś cały czas myślała. Zniknięcie nie jest tak łatwe, jak może się wydawać. Ważne jest, żeby nie wpaść w samozadowolenie.

Słowo „samozadowolenie” zaskoczyło mnie w ustach Carlo Luppo.

- No więc? - zapytałam. - Jak mnie znalazłeś? Odczekał chwilę, zanim odpowiedział.

- Nie spodziewam się już wiele po ludziach. Kiedyś, owszem. Oczekiwa­łem szacunku, honoru, lojalności. To były dla mnie wielkie sprawy. I uczciwo­ści. Nie mogłem znieść pie... ludzi, którzy nie traktowali mnie uczciwie. No więc w ten okrężny sposób chcę wyjaśnić, że znalazłem cię przez przypadek, kiedy sprawdzałem uczciwość Rona Kriciaka. Śledziłem go od kilku dni, kiedy mi powiedział, że nie ma czasu, żeby coś dla mnie zrobić. Okazuje się, że kiedy deptałem mu po piętach, on prawie cały czas deptał po piętach tobie. I raz, kiedy go obserwowałem, wysadził cię przy gabinecie doktora Gregory'ego. Skojarzyłem fakty. To samo miejsce, w którym ja bywam raz na jakiś czas. Zawsze byłem dobry w skojarzenia, więc...

Zastanawiałam się, czy Carl Luppo nie próbuje przekazać mi zawoalowanej informacji o Kriciaku.

- Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem. Po co miałbyś sprawdzać inspektora Kriciaka? Przecież jest po to, żeby ci pomagać, no nie?

- Sama się przekonasz. Niektórzy z nich są po to, żeby pomagać. A nie­którymi kierują inne pobudki. Jakie? Jeśli chcesz wiedzieć, zrobią wszystko, żeby wyrzucić cię z WITSEC.

- Co?

Pochylił się nad stołem.

- Tak. Mówię poważnie. Niektórzy wyłażą ze skóry, żeby ci pomóc. Są jak do rany przyłóż, no wiesz. Jak rodzina. A inni? Innych rajcu... pardon, z niecierpliwością czekają na twoje potknięcie. Depczą ci po piętach, parkują przed twoim domem, śledzą cię w drodze do pracy, cały czas czekając, aż naruszysz choć trochę zasady bezpieczeństwa. Wtedy będą mogli donieść na ciebie do Waszyngtonu i wylecisz. Dostajesz przepustkę i wylatujesz.

- Więc czego konkretnie się dowiedziałeś, śledząc go? Czy Ron Kriciak traktował cię uczciwie?

Moje słowa wywołały kolejny uśmiech.

- Kolejne dobre pytanie, Peyton Francis. Może z moją pomocą poradzisz sobie w tym programie. - Na krótko zamknął oczy. - Odpowiedź brzmi: jesz­cze nie jestem pewien. W każdym razie wyrok na Kriciaka jeszcze nie zapadł.

I w ten oto sposób poznałam Carla Luppo. Wszystko w nim podpowia­dało mi, że będzie przyjaznym delfinem. Ale też wszystko w nim krzyczało: „Jestem z mafii!” O, matko!

Moja wiedza o zorganizowanej przestępczości ograniczała się do tego, czego dowiedziałam się z filmów z Alem Pacino, Robertem De Niro i Rober­tem Duvallem. Nie miałam odpowiedniego kontekstu, żeby zrozumieć Carla Luppo. Żadnego. Wydawał się miłym facetem. Po wypiciu z nim herbaty po­czułam, że mógłby być czyimś wujkiem. Czyimś ojcem.

Byłam też pewna, że spędziłby ze mną całe popołudnie na pogaduszkach przy espresso w herbaciarni Duszanbe, ale musiałam iść do pracy. Kiedy nadszedł czas, żeby przejść parę przecznic i rozpocząć dobrowolną służbę w kuchni restauracji Q’s w hotelu Boulderado, powiedziałam mu, że muszę już iść. Carl wstał szybko i pomógł mi odsunąć krzesło.

- Powinniśmy to powtórzyć - zaproponował.

Nie byłam, pewna, czy tego chcę. Nieumyślne, jednorazowe złamanie zasad bezpieczeństwa to jedno, umawianie się na następny raz - to co inne­go. Zrobiłam unik.

- Jest coś, co mnie ciekawi. Skąd wiedziałeś, że inspektor Kriciak nie spotyka się dzisiaj tutaj ze mną?

- Ron nie spotyka się w restauracjach. Jest zbyt nerwowy. Wolałbym nie oglądać Kriciaka po dwóch lub trzech kawach. Nie zauważyłaś? Wyglą­dasz na spostrzegawczą. Musiałaś zauważyć.

Oczywiście miał rację co do Rona. Był typem faceta, który nie może usiedzieć w miejscu i od razu przechodzi do rzeczy. Przypominał mi chłopa­ka, z którym chodziłam w college'u. I nie, nie wspominam go czule.

- Mogę to przemyśleć, Carl? Czy powinniśmy znowu się spotkać. Może zadzwonię do ciebie.

Sprawiał wrażenie zasmuconego moimi słowami, ale udało mu się ukryć rozczarowanie za wzruszeniem ramion, które należałoby chyba opatentować.

- Jasne, jasne - powiedział. - Pozwól, że dam ci mój numer. - Napisał go na odwrocie rachunku z herbaciarni (zapłacił gotówką) i podał mi go. -Zwykle można mnie pod nim zastać - oznajmił w sposób, który wyraźnie komunikował, że jest samotny, znudzony i chciałby inaczej spędzać czas. Na pewno liczył na to, że podam mu swój numer telefonu. Ale nie podałam.

Czułam niechęć do sygnału, który odbierał mój radar. Nie chciałam, żeby właśnie teraz ktoś mnie potrzebował. Ktokolwiek. Do czegokolwiek. Oprócz Landon, oczywiście.

A czasem wolałam, żeby nawet ona mnie nie potrzebowała.

- Pomyślę o tym. Obiecuję - powiedziałam, wsuwając do kieszeni ra­chunek z jego numerem telefonu, po czym minęłam go i ruszyłam w stronę ceglanego bruku pasażu. Kusiło mnie, żeby odwrócić się i posłać mu poże­gnalny uśmiech, ale pomyślałam, że nie powinnam, i nie zrobiłam tego.

Ron Kriciak zadzwonił do doktora Gregory'ego kilka minut po ósmej rano w sobotę. Alan już wstał, a jego żona Lauren zdążyła wyjść z domu. Ćwiczyła jogę z ich sąsiadką, Adrienne.

Ron nawet nie starał się udawać zakłopotania tym, że mógł obudzić Alana, dzwoniąc tak wcześnie w weekendowy poranek. W rekordowym czasie przeszli przez etap wstępnych pozdrowień.

- Planujesz dzisiaj pojeździć na rowerze? - zapytał Ron.

Alan rzeczywiście miał takie plany, ale nie szukał towarzystwa. Zazwy­czaj lubił jeździć samotnie.

- Nie myślałem o tym, Ron. Ale może. Zapowiada się ładny dzień, a w ta­kie dni zwykle jeżdżę.

- Podobno po południu ma wiać silniejszy wiatr. Wczoraj w Wondemi przekraczał siedemdziesiąt mil na godzinę. Pomyślałem sobie, że może rano będą lepsze warunki.

- Tak? Zapraszasz mnie na wycieczkę, Ron?

- Czemu nie? Zdaje się, że powinniśmy jeszcze porozmawiać o twoich nowych pacjentach. Pomyślałem sobie, że wspólna wycieczka to dobra oka­zja, żeby się lepiej poznać. Masz jakąś ulubioną trasę spod domu? Najlepiej na jakieś półtorej, dwie godziny.

- Górską?

- Nie. Nie dzisiaj. Coś płaskiego.

Alan zaczął się już zastanawiać, o czym będzie chciał rozmawiać.

- Mogę podzielić się z tobą tylko ogólnikami, Ron, nie mogę wyjawiać ci szczegółów tego, o czym rozmawiamy.

Ron nie przejął się tym.

- Wiem. Masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy pojechać?

- Jasne, jest parę tras od mojego domu. Wiesz, gdzie mieszkam?

- Pewnie w Boulder.

- W okręgu, nie w mieście. Trochę na wschód, niedaleko punktu wido­kowego przy autostradzie nr 36.

- Czyli w okolicach trasy Morgul-Bismarck. Wrzucę rower do wozu. Powiedz, jak dojechać.

Alan wytłumaczył mu.

- Mogę być na dziewiątą - zaproponował Ron.

- W takim razie do zobaczenia.

Alan nie przypominał sobie, kiedy ostatnio przeprowadził rozmowę tele­foniczną o równie znikomym ładunku serdeczności z kimś, kto nie chce na­mówić go do zmiany planów zawodowych.

Kriciak przyjechał dziesięć minut przed czasem. Gdy Alan uwijał się, przygotowując do wycieczki, Ron powtarzał: Spokojnie, nie ma pośpie­chu, a jednocześnie zerkał ukradkiem na swój efektowny zegarek. Alan miał ochotę powiedzieć mu, że pieprzy tę wycieczkę, ale przypomniał sobie słowa Teri, jak ważną rolę odgrywa inspektor w jej pracy dla WITSEC.

Ron miał prawie nowy tytanowy rower szosowy Serotta Legend i wypo­sażył go w dodatki, które prawdopodobnie podniosły jego wartość do ceny dobrego używanego samochodu. Bardzo dobrego używanego samochodu. Alan wyraził swój podziw, na co Ron odpowiedział rzutem oka na trzyletni rower Alanai słowami:

- Tak. Twój też jest w porządku. Miałem kiedyś taki.

Alan prowadził. Jechali na północny zachód piaszczystymi drogami, któ­re wiły się wśród falującej prerii i pastwisk wschodniej części Boulder County. Pięć lat wcześniej musieliby od czasu do czasu zwolnić przed traktorem, a nawet poczekać, aż stado krów przejdzie przez jezdnię z jednego pastwiska na drugie. Ale nie teraz. Teraz wąskie drogi pełne były chevroletów i fordów wiozących młodych graczy w piłkę lub hokeja na trawie z przedmieść Boul­der na sobotnie mecze z dzieciakami z centrum.

Ron trzymał się tylnego błotnika Alana, aż minęli Niwwot i zaczęli mijać pożerające farmerską ziemię budowy wokół Longmont. W miejscu, gdzie wydawało się, że mają drogę tylko dla siebie, Ron zmaterializował się obok Alana i powiedział:

- Myślałeś o materiałach, które dałem ci wtedy do przejrzenia?

- Których materiałach? -Alan dużo myślał zarówno o Peyton Francis, jak i o Carlu Luppo.

- O tej, jak ona tam się nazywa? Peyton.

- Owszem.

- Dokąd dojedziemy?

- Proponuję, żebyśmy zawrócili gdzieś w okolicy Hygiene. Może być?

- Pierwsze słyszę. Jesteśmy blisko?

- Jeszcze parę kilometrów. Przed Lyons.

Ron sięgnął po bidon i zaczął wysysać wodę. Kiedy skończył pić, powie­dział:

- Zrobimy sobie przerwę i wtedy pogadamy. - Zjechał z powrotem za rower Alana, żeby złapać jego strumień powietrza.

Alan nie był przekonany co do tego, czy Ron potrafi pracować w zespole.

- Tak jest, panie kapitanie - bąknął pod nosem. Jak na razie nie bawił się dobrze.

Wspomniane przez Rona materiały na temat Peyton zainteresowały Alana - choć znał już w ogólnym zarysie jej historię - ponieważ dawały możliwość spojrzenia z pewnej perspektywy. Okazało się, że groźba rzucona pod adresem Peyton Francis nie wywołała większego oddźwięku. Media przelotnie tylko zainteresowały się krótkim monologiem Ernesta Castro, w którym tak wyraźnie zagroził Kirsten Lord i jej rodzinie. Ograniczono się do krótkiego artykułu w lo­kalnej gazecie z Nowego Orleanu i małej wzmianki w komunikacie Associated Press. Jedynie inni prokuratorzy bardziej przejęli się tą sprawą.

Ale jeszcze wcześniej o Kirsten Lord było głośno w mediach.

Wcześniejsze materiały koncentrowały się na jej elokwentnych wystą­pieniach krytykujących sposób, w jaki Służba Marszali realizuje program WITSEC. Na długo przed aresztowaniem Ernesta Castro za gwałt w windzie na przykutej do wózka sekretarce Kirsten Lord głośno sprzeciwiała się polityce WITSEC wobec brutalnych przestępców. Prowadzona przez nią zjadliwa kry­tyka programu sprawiła, że z sekcji wiadomości lokalnych w „New Orleans Times-Picayune” przeniosła się do gościnnej kolumny na stronę redakcyjną „New York Timesa”, a potem występowała jako ekspert w programach „Lany King Live” i dyskutowała z Mattem Lauerem w „Today”.

Wkrótce potem ukazał się artykuł na jej temat w „Timie”, a następnie notka biograficzna w „People” ze zdjęciem, na którym Kirsten trzyma małe­go białego psa.

Większość materiałów opublikowanych po niesławnym dniu, kiedy w są­dzie padła groźba Ernesta Castro, dotyczyła zabójstwa Roberta Lorda, męża Kirsten. Kolejne artykuły, głównie w „Times-Picayune”, śledziły publiczny spór, który rozgorzał między prokuratorem okręgowym z Nowego Orleanu a lokal­nymi administratorami WITSEC. Władze lokalne i federalne spierały się, kto najlepiej ochroni Kirsten i jej córkę przed kolejnymi działaniami odwetowymi ze strony wysłanników Castro, którzy będą chcieli spełnić jego groźby.

Alan zjechał z drogi przy stacji Diamond Shamrock niedaleko Hygiene. Musiał opróżnić pęcherz i poprosił Rona, żeby popilnował jego roweru. - Pozwól, że pójdę pierwszy - powiedział Ron. - Zaraz eksploduję. Zeskoczył z roweru, zanim Alan miał szansę zaprotestować.

Po wizycie w toalecie Alan wyszedł na dwór. Zaciski na jego butach stukały o betonowe podłoże. Ron sprawdzał przy kompresorze ciśnienie w swo­ich oponach. Alan poczekał, aż skończy.

- Oglądałeś wczoraj wiadomości? - zapytał go Ron.

- Tak - odparł Alan, ale nie miał pojęcia, do czego konkretnie nawiązuje Ron. Może chciał porozmawiać o najnowszej trasie Rockies lub corocznym pobycie Broncos w Greeley?

- Wiadomość z Nowego Jorku? Cosa Nostral Przyznanie się do winy w procesie o odszkodowanie? Zwróciłeś na to uwagę?

- Niezupełnie.

- Przyznał się do winy dzięki naszemu chłopcu. Carlowi. To jego sprawka.

- Myślałem, że Carl jest w... Myślałem, że jest gdzie indziej. – Alan o mało nie wypaplał poufnej informacji z sesji z Carlem Luppo. Robienie z te­go tajemnicy przed Ronem Kriciakiem wydawało mu się dziwne, skoro prze­cież Ron musiał wiedzieć, dokąd Carl pojechał zeznawać w minionym tygo­dniu, ale pocieszył się, że zachowanie ostrożności jest zdrowym odruchem.

- Powiedział ci, że gdzie był? Ci faceci kłamią. - Ron roześmiał się i poczekał, żeby zobaczyć, czy Alan zamierza odpowiedzieć. Po chwili mil­czenia dodał: - Co zamierzasz zrobić?

Alan wzruszył ramionami. Nie wiedział, co zamierza zrobić.

- Jego zeznania pięknie wrobiły tego gościa w Nowym Jorku. Musiał się przyznać, nie miał ruchu. Mówiłem ci już, że Carl to gorący towar. Więc jeśli przedtem był gorący, to teraz jest rozpalony do czerwoności.

Alan odniósł wrażenie, że Ron jest dumny z Carla Luppo.

Obok nich zatrzymał się pikap dodge ram. Ron spojrzał na kierowcę i przez długi czas nie odwracał wzroku, jak gdyby zastanawiał się, czy poprosić ko­bietę za kółkiem o prawo jazdy i dowód rejestracyjny, czy o randkę w piątek. Wreszcie przestał się gapić i przeniósł rower do cienia pod billboardem na poboczu parkingu. Alan poszedł za nim.

- Carl jest niesforny. Bardziej inteligentny od większości chronionych świadków, z którymi mamy do czynienia, wyprzedza ich, powiedziałbym, o jakiś rok świetlny. Ostrożnie szacując. Niektórzy z tych bandziorów, którzy dostają się pod nasze skrzydła, mówię ci, nie są zbyt rozgarnięci. Ale Carl? To co innego. Ten facet wie, co ma myśleć.

Alanowi wydawało się, że Ron czeka na komentarz, zapytał więc:

- Naprawdę?

- Niewielkie formalne wykształcenie. Wątpię nawet, czy skończył średnią szkołę, ale mimo to jest mądry. Tak, swoją mądrość wyniósł z ulicy. To na pewno. Ale nie tylko. Lepiej sobie to dobrze zapamiętaj.

Alan chciał zachęcić Rona, żeby mówił dalej, więc powiedział:

- Przypuszczam, że taka inteligencja pomaga Carlowi w przystosowa­niu się do życia chronionego świadka.

- I tu się mylisz. - Ron odchrząknął i wypluł coś obrzydliwego na billboard. Przykleiło się, przez co stało się bardziej obrzydliwe.

- Najlepiej radzą sobie ci świadkowie, którzy zostawiają myślenie in­spektorom, zwłaszcza na początku. Ale to nie w stylu Carla. On robi wszyst­ko po swojemu. Strach nigdy go nie obezwładnia. W przypadku większości naszych świadków jest dokładnie odwrotnie. U nich strach bierze górę. Stają się bezwolni. Nieustraszoność Carla i jego upór sprawiają, że trudno utrzy­mać go w ryzach.

I znowu Alanowi wydawało się, że Ron oczekuje od niego jakiegoś ko­mentarza. Chciał powiedzieć, że te same cechy pozwoliły Carlowi odnieść sukces w poprzednim życiu. Ale zamiast tego powiedział:

- Będą o tym pamiętał.

- Ona też. Peyton. Jest zbyt inteligentna. Wie o tym, a wygląda na to, że mamy z niąjeszcze większy problem: nie ufa nam. W ten sposób podwójnie utrudnia nam zadanie.

Alan zastanawiał się, czy to możliwe, że Ron umieścił siebie i Alana w tej samej grupie. Skąd to „my”?

- Komu nie ufa? - zapytał.

- WITSEC. Inspektorom. Konkretnie mnie.

- W przeszłości między nią a WITSEC było... ostro, prawda? Trzeba przezwyciężyć mnóstwo uprzedzeń. Jeden z waszych świadków jest odpo­wiedzialny za zamordowanie jej męża. Potem za próbę porwania córki. I za to, że muszą się teraz ukryć.

- Nie jesteśmy doskonałą organizacją. Naprawdę dobrze pilnujemy na­szych podopiecznych, ale nie jesteśmy doskonali. A naszym świadkom bar­dzo, ale to bardzo daleko do doskonałości. Mimo to mniej niż dziesięć procent naszych świadków dopuszcza się poważniejszych przestępstw w czasie, gdy są pod naszą opieką, wiesz?

Alanowi wydawało się, że to całkiem spory odsetek potencjalnych gwał­cicieli prawa, ale w głosie Rona wyraźnie pobrzmiewała duma, jakby uważał tę liczbę za sukces. Alan zrobił więc obojętną minę i zatrzymał swoje opinie dla siebie.

- Wiesz - powiedział Ron - byłoby miło, gdybyś pomógł jej przezwycię­żyć tę nieufność. - Spojrzał w stronę gór. Alan odniósł wrażenie, że ten gest miał podkreślić wagę słów Rona. Ispektor wyraźnie próbował mu coś zasu­gerować.

Ale co? W świadomości Alana błysnęło ostrzegawcze światełko. Chciał, żeby Ron mówił dalej.

- Naprawdę? - zapytał Alan. - Ja?

- Serio.

- Jak miałbym to zrobić?

Ron roześmiał się i poklepał Alana po plecach, jakby byli starymi kumplami.

- Jak wy to robicie? Nie wiem, nie mój problem. Mój problem jest taki, że ona mi chyba nie ufa, nie szuka u mnie pomocy. Na początku świadkowie zwykle traktują mnie, jakbym był tylko nieco mniej nieomylny od samego papieża. Ale nie Peyton. Chyba nie mówi mi wszystkiego. Obawiam się, że jeśli zauważy jakieś oznaki niebezpieczeństwa, nie powiadomi mnie o nich. To stawia mnie w trudnym położeniu. Chodzi chyba o brak zaufania. Pozo­stałości po dawnych podejrzeniach.

Alan usiłował odczytać podtekst tej wypowiedzi.

- Czyżby Peyton obawiała się, że w WITSEC są ludzie... chodzi tu chyba o Służbę Marszali... których bardziej interesuje, jalc jej zaszkodzić niż jak ją ochronić?

Ron wsiadł na rower i zapiął pasek kasku.

- Wkurzyła wielu ludzi. Była naszym najbardziej zażartym krytykiem spoza Kongresu. Niektórzy stracili pracę. Załamało się trochę karier. Wielu ludzi w organizacji uważa, że niepotrzebnie szkodziła ich pracy.

- Nie jestem pewien, czy rozumiem. Czy to znaczy, że w WITSEC są ludzie, którzy chcąjej zaszkodzić?

- Nie wiem. Ale jestem pewien, że niektórzy nie uroniliby łzy, gdyby stało jej się coś złego. Albo gdyby coś schrzaniła i wyleciała z programu.

Alan próbował wyczytać coś z oczu Rona, ale przez szkła jego ciemnych okularów nie zauważył nic szczególnego.

- Z tego co mówisz, Ron, wynika, że Peyton ma powody, by nie ufać programowi.

- Nie. Goście, którzy najgłośniej sprzeciwiali się objęciu jej ochroną, nie wiedzą, gdzie ona jest. Ma w programie specjalny status. Tylko garstka ludzi z WITSEC zna miejsce jej pobytu. Wszystkie związane z nią informacje są zastrzeżone. Wie o tym wszystkim, ale mimo to jest ostrożna. Musi mi za­ufać. Ty musisz mi zaufać... To co, jedziemy dalej?

Ruszył na południowy wschód.

Alan pojechał za nim, myśląc: mogliśmy to omówić przez telefon.


KHALID


Wciągu pierwszych kilku dni po naszym spotkaniu doszłam do wniosku, że na mój stosunek do Carla Luppo wpłynęły raczej moje poglądy na temat WITSEC niż moje odczucia co do jego udziału w przestępczości zorga­nizowanej. Moje doświadczenia z przestępczością zorganizowaną ogranicza­ły się do lektury książek Maria Puzo i nie miały większego oparcia w rzeczy­wistości niż moje doświadczenia ze statkiem kosmicznym Millenium Falcon. Miałam natomiast pewne doświadczenia z programem WITSEC, sięgają one początków mojej kariery prokuratorskiej w Nowym Orleanie.

Wystarczyło jedno spotkanie z chronionym przez władze świadkiem, żeby gruntować moje uprzedzenia wobec WITSEC.

Tą pierwszą potyczkę stoczyłam z człowiekiem, który nazywał się Billy Foster.

Przepustka Billy'ego Fostera do programu WITSEC była typowa. We wcześniejszym życiu, „przed programem", Billy był nieudolnym dealerem narkotyków, naprawdę nazywał się Wayne Simkin i odsiadywał karę w więzieniu stanowym w Newadzie po tym, jak próbował sprzedać sporą ilość amfy policjantowi w cywilu podczas akcji zorganizowanej przez komendę w Reno. Gdy trafił za kratki, załamał się i zaproponował, że będzie donosił na niektórych współ­więźniów w zamian za ochronę w więzieniu i później, na wolności.

Informacje dostarczone przez Wayne'a okazały się na tyle cenne dla Agencji do Walki z Narkotykami, że wypracował sobie - w ramach tej części umowy, która dotyczyła ochrony na wolności - status uczestnika WITSEC, bilet do Luizjany i zatwierdzoną przez sąd zmianę nazwiska na Billy Foster. Zatrudnił się jako kierowca ciężarówki w firmie transportującej mrożonki. Po upływie sześciu miesięcy od przyjazdu na południe, w pewną parną sierpniową noc Billy został aresztowany przez policję z Nowego Orleanu na skraju francuskiej dzielnicy. Zadźgał nożem miejscowego dealera narkotyków, niejakiego Armanila Jonesa.

Billy Foster twierdził, że zabił Armanda Jonesa, działając w obronie własnej. Odciski palców Billy'ego Fostera, przepuszczone przez federalną bazę danych, doprowadziły miejscową policję prosto do Wayne'a Simkina. Okazało się, że Wayne Simkin już dwa razy powołał się na samoobronę, kiedy został aresztowany za podobne napady z nożem w ręku w Kalifornii i Nevadzie. Był jeszcze nieletni, gdy został skazany za te dwa incydenty. Nazwisko Simkina oczywiście doprowadziło policję prosto do WITSEC.

Sprawa Simkina/Fostera dostała się mnie. Chociaż wtedy byłam dopiero raczkującym prokuratorem i właściwie nie miałam powodu, żeby zaprotestować tak gwałtownie, narobiłam szumu wokół całej sprawy u mojego szefa, prokuratora okręgowego w Nowym Orleanie. Podczas narady zakwestionowałam politykę federalnego programu, który lokował szumowiny pokroju Billy'ego Fostera w społecznościach takich jak nasza, niewiele dbając o dobro prawomyślnych mieszkańców. Jeden z prawników twierdził, że Armando Jones był niezupełnie prawomyślnym członkiem naszej społeczności. Aleja nie ustępowałam. Po moim gorącym wystąpieniu spodziewałam się, że nazwą mnie naiwną i każą wracać za biurko. Tymczasem prokurator okręgowy wykorzystał mój młodzieńczy entuzjazm i święte oburzenie. Szybko zebrał akta pięciu innych spraw chronionych świadków, których aresztowano w jego okręgu w ciągu ostatnich kilku lat. Zlecił, żebym została ekspertem od tych spraw, a także od procedur i strategii WITSEC i wkrótce mianował mnie łącznikiem

między naszym biurem a miejscowymi przedstawicielami WITSEC z regio­nalnego oddziału Służby Marszali.

Natychmiast doprowadziłam do procesu Simkina/Fostera, chociaż on do samego końca wierzył, że ci z WITSEC ochronią go przed odpowiedzialno­ścią za ostatnie przestępstwa. Trzeba im przyznać, że nie zrobili tego. Gdy szykowałam się do procesu Fostera, przeprowadziłam małą publiczną kam­panię przeciw WITSEC. Obrabiałam tyłki miejscowym przedstawicielom. A je­den z inspektorów terenowych ze Służby Marszali, takich jak Ron Kriciak, oskarżył mnie wręcz, że żywię się krwią z jego hemoroidów.

Wkrótce potem kongresmanka z naszego okręgu poprosiła mnie, żebym wystąpiła przed komisją Kongresu badającą nadużycia WITSEC. Po tej afe­rze udzieliłam wywiadów do dziesiątek gazet i magazynów, występowałam w CNN, CNBC i w jakimś nocnym programie w stacji Fox, czego potem żałowałam. Producent programu „Today" namówił mnie do rozmowy na żywo z Mattem Lauerem. Zgodziłam się. Liczyłam na wycieczkę do Nowego Jor­ku, ale skończyło się na tym, że rozmawiałam z nim z miejscowego studia.

Publiczne debaty zawsze miały podobny przebieg. Zwykle zapraszano do udziału kogoś z WITSEC. Powoływał się - to był zawsze mężczyzna - na liczbę przestępców skazanych na podstawie zeznań chronionych świadków, na wzorową ochronę bezpieczeństwa świadków i na wielkie postępy poczy­nione w walce z przestępczością zorganizowaną i kartelami narkotykowymi. Ja w odpowiedzi powoływałam się na bezpieczeństwo publiczne i wskazy­wałam na cenę, jaką płaci społeczeństwo za wypuszczanie na wolność bru­talnych przestępców.

Prawda była taka, że po kilku tygodniach ludzi zmęczył nasz spór. Po kilku następnych tygodniach były nim też zmęczone media.

Wydawało się, że moje pięć minut dobiegło końca.

I wtedy pojawił się Ernesto Castro.

Tamtego dnia w sądzie wymierzył we mnie swój gruby paluch i powiedział:

- Zapamiętaj sobie. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

Te słowa sprawiły, że dostałam kolejne pięć minut i pół stada nowych wielorybów.

Podczas trzeciej sesji mój nowy terapeuta zadał mi oczywiste pytanie: zważywszy na konflikt i wszystko, co wiedziałam o najgorszych aspektach programu, dlaczego zdecydowałam się na wstąpienie do WITSEC?

- Są dobrzy w tym, co robią - powiedziałam. - W ochronie świadków. Nie ma lepszych. Po tym, co się stało w Slaughter z Landon... Matyldą... wszystko jedno, wiedziałam, że potrzebuję dla niej najlepszej możliwej ochro­ny. Ludzie Ernesta Castro znaleźli mnie w Luizjanie. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego. Wiedziałam tylko, że mnie znaleźli. Wiedziałam też, że potrzebuję lepszej ochrony niż ta, którą miałam w Luizjanie. Czułam, że WITSEC jest dla mnie jedynym wyjściem, więc poprosiłam przyjaciół, żeby skontaktowali się z prokuratorem generalnym w moim imieniu. I sprawdzili, czy może mi pomóc.

- Ale tak naprawdę nie ufasz im? - zapytał doktor Gregory. Zawahałam się przed odpowiedzią.

- Ufam im bardziej niż Ernestowi Castro.

- A to znaczy?

Podobał mi się sposób, w jaki mój terapeuta czasem mnie zmuszał do po­stawienia następnego kroku. Robert nigdy mnie nie naciskał, kiedy okazywa­łam niezadowolenie albo strach. Machałam mu przed nosem moim lękiem, udając niemal śmiertelnie przerażoną, a Robert podchodził do mnie, obejmował i cało­wał w czubek głowy. Zawsze wtedy głośno wdychał zapach moich perfum.

To wspomnienie - Roberta wdychającego mój zapach -jest małym del­finem. Wciąż mnie cieszy i wzrusza.

Wierzę, że Robert często wiedział, co się kryło za moimi unikami. Pro­blem polegał na tym - zdawałam sobie sprawę - że nigdy nie musiałam tłu­maczyć, co się za nimi kryło. Robert chronił mnie przed tym. Robert właści­wie lubił mnie przed tym chronić. Tak bardzo lubił być mężem. Jedyny prawdziwy problem w naszym małżeństwie polegał na tym, że bycie żoną nie zawsze było dla mnie aż tak dobrą sytuacją.

Doktor Gregory wciąż czekał, aż odpowiem na jego pytanie.

- Znaczy to, co znaczy - powiedziałam. Wiedziałam, że wystawiam na próbę jego cierpliwość. Wcale nie byłabym zawiedziona, gdyby wstał z fote­la, podszedł do mnie, objął i pocałował czule w czubek głowy. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby przy okazji powąchał moje perfumy.

Nie mrugnął nawet okiem. Nie wstał. Powiedział:

- Tak. Słucham dalej.

Sięgnęłam do kieszeni i rozwinęłam lizaka. DumDum. Ten był wiśniowy, nie przepadam za tym smakiem. Przede wszystkim lubiłam trzymać je w bu­zi. Moje spożycie lizaków podwoiło się lub potroiło od tamtego dnia przed Galatoire's. Z kilku torebek rocznie przerzuciłam się na kilka lizaków dzien­nie. Ta informacja zapewne dałaby wiele do myślenia doktorowi Gregory'emu. Ale na razie zatrzymałam ją dla siebie.

- O niektórych sprawach nie lubię mówić na głos - oznajmiłam, zwija­jąc woskowany papierek po lizaku w maleńką kulkę. Kubeł na śmieci stał na drugim końcu pokoju przy jego biurku. Nie mogłam się zdecydować, co zro­bić z papierkiem. Trzymałam go w dłoni i zwijałam w palcach.

- A jaka wynika z tego korzyść?

- Nie wiem - odparłam. Martwiłam się, że w moim głosie zaczyna po­brzmiewać rozdrażnienie. Landon wyczułaby je w mig; miała radar wykrywa-

jący rozdrażnienie. Miała w sobie wiele cech ojca. Między innymi dlatego ko­chałam ją tak bardzo, że nie mogłam znieść niebezpieczeństwa, które jej groziło.

- Może taka, że nie musi pani stawiać czoła prawdzie, że mnie też pani nie ufa.

Tu mnie zaskoczył.

- Co?

- Powiedziała pani, że ufa bardziej Służbie Marszali niż Ernestowi Ca­stro. Być może nie chce pani drążyć tego tematu... przynajmniej na głos... bo tak naprawdę nie wierzy pani, że zatrzymam dla siebie to, co mogłaby pani powiedzieć.

Powiedział to obojętnie, jakby tłumaczył mi, jak dojechać do nowej re­stauracji lub informował o zbliżającym się chłodnym froncie atmosferycznym.

- Myśli pan, że mu nie ufam? - Sprawnie przeturlałam lizaka językiem na drugą stronę.

Doktor Gregory pochylił się kilka centymetrów do przodu, zmienił pozy­cję w fotelu.

- Właściwie to jestem prawie pewny, że mi pani nie ufa. Zastanawiam się, dlaczego tak trudno jest się pani do tego przyznać.

Czułam się pokonana na słowa.

- Szansę, że Ernesto Castro dotrzyma obietnicy i skrzywdzi Landon lub mnie, są bardzo, bardzo duże. Szansę, że ktoś z WITSEC skrzywdzi mnie lub ją, są moim zdaniem mniejsze. Ryzyko istnieje, ale jest ograniczone. Stając się chronionym przez policję federalną świadkiem, godziłam się na to ryzyko.

- Postanowiła mi pani nagle zaufać? - zapytał.

- A nie tego pan chciał?

Spodziewałam się, że powie „tak” lub „nie”. Tymczasem zapytał:

- Jest dla pani ważne, żeby robić to, czego ja chcę?

Później, po zakończeniu sesji, wyszłam z jego gabinetu, nie mówiąc mu o Carlu Luppo, moich wycieczkach do banku ani o Khalidzie Grangerze.

Musiałam przyznać, że doktor Gregory miał rację. Chyba mu nie ufałam.

Na pewno nie ufałam Ronowi Kriciakowi. Bez powodu. Po prostu ryzy­ko było za duże, a Ron nie był człowiekiem, któremu łatwo mogłabym zaufać. Kiedy pracowałam jako prokurator, był typem gliniarza, którego zawsze nie­chętnie wzywałam do złożenia zeznań. Od pierwszego dnia mojej przygody z WITSEC postanowiłam korzystać z tego, co Służba Marszali ma do zaofe­rowania, a jednocześnie przygotować się na każdą ewentualność.

Na wszelki wypadek.

Carl Luppo czekał na chodniku przed gabinetem doktora Gregory'ego. Był widoczny jak na dłoni. Nie starał się być niewidzialny. Jego pulchne ręce zwisały swobodnie. Żadnej kurtki przewieszonej przez rękę. Żadnej rekla­mówki z Abercrombie ukrywającej Tec-DC9.

Nie jestem pewna dlaczego, ale jego widok nie zdenerwował mnie.

- Twoja kolej? - zapytałam, wskazując kciukiem budynek doktora Gregory'ego. Nie zwolniłam jednak kroku i maszerowałam dalej w stronę pasa­żu Pearl Street Mali. Carl musiał się pospieszyć, żeby mnie dogonić. Nie miałam żadnych konkretnych planów. Landon była na zajęciach przygoto­wawczych do turnieju ortograficznego. Miałam kilka wolnych godzin.

- Na terapię? Nie, nie dzisiaj. Przyszedłem, żeby zobaczyć się z tobą. Sprawdzić, jak ci leci. Było mi przykro, że się nie odezwałaś.

Czułam się pewniej przy Carlu Luppo niż przy doktorze Gregorym, choć nie wiedziałam dlaczego. Przecież to Carl był z pewnością bardziej niebez­pieczny.

- Od dnia, kiedy się poznaliśmy i piliśmy kawę, coś mnie intryguje. Dla­czego wstąpiłeś do programu, Carl?

Kątem oka zauważyłam, że wzruszył po swojemu ramionami. Nie owijał w bawełnę.

- Większość życia spędziłem w Cosa Nostra, Ale tego pewnie już się domyśliłaś, prawda? Podobno noszę włoską flagę na rękawie. To tekst mojej poprzedniej terapeutki. Tej, którą zastąpił doktor Gregory. Gdy mnie areszto­wano i wsadzono do paki, sprawy tak się potoczyły, że niektórzy z tych, z któ­rymi kiedyś pracowałem, złamali pewne obietnice. Postanowiłem się bronić. Dlatego wstąpiłem do programu. - Mówił spokojnym głosem. Bez dumy. Bez żalu. Zupełnie jakby miał dwa metry wzrostu i przyznawał, że grał trochę w kosza. Zakończył prostymi słowami: - Czym się zajmowałem? Byłem, po­wiedzmy, gorylem. Takim od mokrej roboty. Po drodze sprzątnąłem kilka osób. Tym się zajmowałem.

Ostatnie wypowiedziane przez niego słowa zabrzmiały nierealnie i osia­dły w moich myślach jak kęs niesmacznego jedzenia. Nie chciałam ich po­łknąć, nie mogłam wypluć.

Carl Luppo powiedział: Sprzątnąłem kilka osób.

Co? Zabrzmiało to zupełnie jak z filmu gangsterskiego.

Część mnie była w stanie mu odpowiedzieć. Pewnie była to ta część, która zawsze świetnie radziła sobie w kontaktach z nieznajomymi. Robert mówił, że jestem gwiazdą na przyjęciach. Nie wiem, czy to prawda. Wiem natomiast, że lubiłam spoglądać na drugi koniec zatłoczonej sali i widzieć jego oczy wpatrzone we mnie.

To mały delfin.

Oto co odpowiedziałam Carlowi Luppo:

- Nie, tego bym nie zgadła. Ale rzeczywiście wyglądasz na Włocha. Gdy­bym się zastanowiła, może i podejrzewałabym cię o związki z przestępczością.

Zauważył moje niedomówienie.

- Czyli o zabijanie? Czasem wydaje mi się, że powinienem uprzedzać o tym na samym początku. Ludzie zwykle mają pewne problemy ze zrozu­mieniem.

- Nie dziwię się - powiedziałam. Moja przyjaciółka Andrea miała po­dobny stosunek do uprzedzania partnerów o opryszczce, na którą chorowała. Zawsze mówiła im o niej od razu przy drinku. Nie była to rzecz, z której chciała się zwierzać, kiedy była już naga i leżała z rozłożonymi nogami.

- A ty? Dlaczego wstąpiłaś do programu? - zapytał jak gdyby nigdy nic. Nie przeczuwał, że podpalił lont od beczki z dynamitem. Czekaliśmy na zielone światło na skrzyżowaniu Pearl i Dziewiątej ulicy. Uznałam za paradoksalny fakt, że stojący obok mnie zabójca czeka cierpliwie na zmianę świateł. Zastanawiałam się, czy człowiek, który zabił Roberta, jest kimś, kto czekałby na zmianę świateł.

W głębi ducha wiedziałam, że tym pytaniem Carl próbuje odwrócić moją uwagę od tego, co właśnie powiedział o mafii. Pozwoliłam mu na to. Światło się zmieniło i ruszyliśmy dalej. Próbowałam przyjąć taki sam obojętny ton, gdy mówiłam mu o aresztowaniu Ernesta Castro, o groźbie, którą rzucił pod moim adresem w sądzie, i o zamordowaniu Roberta przed Galatoire's.

Nie powiedziałam Carlowi Luppo o kobiecie, która próbowała porwać mój ą córkę. Kobiecie, która według mojej córki miała na sobie ubrania z Aber­crombie.

- To, co zrobili twojemu mężowi... nazywaliśmy takie zamachy „samobójami”. Sprzątnięcie kogoś w ten sposób na ulicy przy tylu świadkach jest naprawdę ryzykowne. Goście od narkotyków - powiedział Carl, spluwając na bok. Splunięcie było oczywistą oznaką obrzydzenia. - Oni nie mają sza­cunku. Nigdy bym nie zabił człowieka w obecności jego żony. Nigdy. Gdy­bym zobaczył w pobliżu rodzinę, przełożyłbym robotę na inny dzień. Ale ci nowi goście od narkotyków są jak zwierzęta. Zwierzęta. Bez zasad, bez sza­cunku. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęły się narkotyki. Pamiętam czasy, zanim na ulicach pojawiła się ta trucizna. Widzisz, jestem aż tak stary.

- Ale zabijałeś ludzi, którzy mieli żony? - dociekałam. Jakimś cudem głos wydobywający się z moich ust brzmiał całkiem naturalnie, chociaż prawda o tym, czym zajmował się ten człowiek, stawała się dla mnie jasna jak słońce.

Carl Luppo był jednym z mężczyzn w spodniach khaki. Nosił przy sobie broń z tłumikiem i odbierał ludziom życie.

- Owszem - przyznał. - To była moja praca.

W pierwszym odruchu chciałam rzucić do ucieczki. Nie zrobiłam tego. Dostrzegłam okazję, żeby dowiedzieć się czegoś o mężczyznach w spodniach khaki. Musiałam dowiedzieć się czegoś o mężczyznach w spodniach khaki.

Przygotowałam się na utytłanie.

- Twoja praca? Jak kierowanie autobusem? Albo bycie brygadzistą w fabryce? Zabijanie ludzi było twoją pracą?

Znowu wzruszył ramionami. Był zakłopotany moim wybuchem? Nie wiem, chyba nie.

- Powiedzmy, że to był tylko jeden z moich obowiązków. A wszystko było częścią życia, jakie wtedy prowadziłem. Ludzie, których się likwidowało, zwykle znali reguły gry, wiedzieli, co mogą, a czego nie mogą. Trzeba było stosować się do pewnych zasad. Protokołu. Czasem z jakiegoś powodu ci ludzie decydowali się na łamanie reguł. Kiedy to robili, w głębi ducha wie­dzieli, że w końcu mnie spotkają. Mnie lub kogoś takiego jak ja.

- Ktoś taki jak ty zabił mojego męża - powiedziałam, niejasno zdając sobie sprawę, że dźgam ostrym kijem niedźwiedzia grizzly.

- Nie - odparł spokojnie, nie podnosząc głosu. Jego sprzeciw był mimo wszystko kategoryczny. Sposób, w jaki wypowiedział słowo „nie”, niósł w sobie cały konieczny sprzeciw. Ludzie pokroju Carla Luppo nie musieli podnosić głosu. - Gdybyś naraziła się moim ludziom, mogliby kazać zabić ciebie. Ale nie twojego męża. My nie działaliśmy w ten sposób. I nie zrobiono by tego przy nim. Nigdy. Szanowaliśmy rodziny. To różniło nas od tych, którzy handlowali narkotykami.

- Szanowaliście rodziny? I potwierdziłyby to wdowy po ludziach, któ­rych zabiliście, i ich osierocone dzieci? — Nie mogłam uwierzyć, że zadałam mu takie pytanie. Głos w mojej głowie krzyczał: Zamknij się, Kirsten!

Zanim odpowiedział, przeszliśmy jeszcze kilka kroków.

- No dobrze, dobrze. Zasłużyłem sobie - powiedział Carl Luppo. - Słu­chaj, bardzo mi przykro z powodu twojego męża. Przykro mi, że musiałaś wstą­pić do programu, że spotkało cię to wszystko. Co do mnie, wiele lat myślałem o moim losie i już dawno doszedłem do wniosku, że oprócz siebie nie mogę nikogo winić za to, jak wylądowałem w życiu. Ale jeśli chodzi o ciebie? Nie. To, co się przytrafiło tobie, jest niesprawiedliwe. Słucham twojej historii i wygląda na to, że jesteś po prostu i zwyczajnie ofiarą. Mogę to zrozumieć.

- Co? - Nie chciałam jego współczucia. Obniżało wartość mojego cier­pienia. Obniżało wartość ofiary Roberta. - Rozumiesz, że jestem ofiarą? Co ty, do diabła, wygadujesz?!

Wydawało się, że mój wybuch podziałał na niego.

- Zasłużyłem sobie - powtórzył. - Na te gorzkie słowa. - Przechodzili­śmy obok redakcji „Daily Camera”. Zanim znowu zaczął do mnie mówić, rozejrzał się na boki.

- Nie twierdzę, że mi się to podoba, ale nie przeczę, że sobie nie zasłuży­łem. Posłuchaj-powiedział głosem niższym nagle o oktawę-powinnaś o czymś wiedzieć. Ron Kriciak cię śledzi. Nie wiem, po co to robi. Ale pomyślałem sobie, że powinnaś o tym wiedzieć: depcze ci po piętach. To może być ważne.

Gapiłam się na niego, jak gdyby przemówił do mnie po włosku albo w ja­kimś innym niezrozumiałym języku.

- Masz mój numer - rzucił i przeszedł przez Pearl Street w niedozwolo­nym miejscu.

Stałam nieruchomo i patrzyłam, jak przeskakuje krawężnik i znika za ro­giem przy Tom's Tavem.

Potrąciła mnie nadchodząca z tyłu para; w przeciwnym razie sterczał­bym tam jak słup.

Nie przestawałam myśleć: Carl Luppo jest zabójcą.

Zabójcą.

Jezu!

Prawda była taka, że choć od zabójstwa Roberta trwał mój bieg po życie, jakoś i tak byłam zupełnie bez formy. Po nocy przy kuchennym stole w Q's, gdzie zarabiałam moją fikcyjną pensję, czułam, że zamiast ud mam parę wiejskich szynek.

Postanowiłam, że muszę odzyskać kondycję, ale nie czułam się bezpiecz­nie sama na dworze, a w Boulder było zbyt pięknie, żeby myśleć o ćwicze­niach, w domu. Miałam więc jeszcze jeden problem: powrót do formy. Prak­tycznie wszystko w moim życiu wydawało się problemem.

Co rano około dziesiątej krążyłam w pobliżu skrzynki na listy i wypatrywa­łam na horyzoncie jeepa listonosza. Z niecierpliwością czekałam na nową kartę kredytową i książeczkę czekową na nazwisko Peyton Francis z First National Bank of Boulder, które miały nadejść pocztą. Moje nowe życie było bez nich trudne. Sprzedawcy niechętnie przyjmują terminowe czeki od kogoś, kto zacina się przy wymawianiu własnego nazwiska. Trudno się dziwić.

Jeśli w ogóle byłam za coś wdzięczna losowi, to za fakt, że wstąpiłam do programu z wystarczającym zapasem gotówki, żeby pozwolić sobie na wyro­bienie nowej MasterCard. Księgowym z programu jakoś udało się przenieść wszystkie moje środki ze starego na nowe nazwisko. Jak to zrobili? Jestem pewna, że pomógł sędzia. Ron Kriciak poinformował mnie, że niewielu uczest­ników WITSEC wstępowało do programu z legalnie uzyskanymi aktywami płynnymi. Większość jest zmuszona przejść przez mozolny proces starania się o kredyt od zera, nie mając odpowiednio dużo własnych środków.

Inspektorzy, którzy wprowadzali mnie do programu, ostrzegali, jakto będzie. Ron ostrzegał mnie, jak to będzie. Wszyscy mówili, że przeżyję mnóstwo małych

upokorzeń, zanim dotrze do mnie fakt, że żyję bez przeszłości. Inspektorzy ze Służby Marszali nie zrobią nic, żeby pomóc mi stworzyć fałszywą przeszłość. Żadnych lipnych zaświadczeń o zarobkach. Żadnych podrabianych listów pole­cających. Jeśli zastosuję jakieś kłamstwa, będę musiała sama je wymyślić.

Inspektorzy powiedzieli mi też, że czeka mnie samotność.

I izolacja.

We wszystkim mieli rację.

Niemal codziennie pod nieobecność Landon myślałam o tym, żeby za­dzwonić do kogoś z mojej przeszłości. Czasem prowadziłam w myślach całe długie rozmowy z jedną z moich starych przyjaciółek z Florydy, ale zwykle był to ktoś z Luizjany, kto znał też Roberta. Ból wywołany zmianami w moim życiu nieco ustępował, kiedy mogłam sobie wyobrazić, jak dzielę się nim z kimś, kto znał mojego męża i mógł zrozumieć ciężar straty.

Czasem przykładałam słuchawką do ucha i słuchałam sygnału. Uspoka­jał mnie jak bliskość pluszowego misia.

Ron Kriciak dał mi dużo do myślenia, wygłaszając wykład o kontaktowa­niu się z ludźmi z przeszłości. Zdziwiło mnie, że nie zostało to kategorycznie zakazane. Ale poradził mi, żeby tego nie robić. Koniec kropka. Kiedy przygo­towywano mnie do udziału w WITSEC, poznałam zasadę, że nie wolno mi wyjawiać nowego numeru telefonu, nazwiska i miejsca pobytu znajomym z po­przedniego życia, ale mogę do nich dzwonić z telefonów z zastrzeżonym nu­merem. W okresie przygotowawczym inspektorzy ostrzegli mnie, że na blo­kadach zakładanych przez operatorów telefonicznych nie można polegać. Po prostu nie zawsze działają. Czasem zastrzeżone numery wyświetlają się. A więc ostrożnie. Zawsze ostrożnie. Inspektorzy kazali mi też zachować szczególną ostrożność przy korzystaniu z numerów zaczynających się od 800, bo automatycznie rozpoznają numer rozmówcy, nawet jeśli ma numer za­strzeżony, tak jak ja. To prawda: za każdym razem, kiedy korzysta się z takie­go numeru, osoba po drugiej stronie wie, kto dzwoni.

Operatorzy telefoniczni nie mówią tego swoim abonentom.

Ron poinstruował mnie, żebym, oczywiście, nie mówiła starym przyjaciołom, gdzie mieszkam. Więc nie robiłam tego, nawet w myślach. Podczas rozmów, które sobie wyobrażałam, mówiłam przyjaciołom, że nie mieszkam już na połu­dniu i że jest tu pięknie. Podczas tych wyimaginowanych rozmów niektórzy grali ze mną w dwadzieścia pytań, próbując wydobyć ze mnie nazwę miejscowości, a inni zachowywali się, jakby to była ostatnia rzecz, o której chcieliby wiedzieć.

Niektórzy nie pytali mnie nawet o moje nowe imię.

Pomimo przestróg Rona postanowiłam zrobić wyjątek. Wytłumaczyłam sobie, że zrobiłam ten wyjątek ze względu na Khalida.

Tak, Khalida. Ale o nim później.

Pierwszą rozmowę między teraźniejszością a przeszłością odbyłam z płat­nego telefonu w holu hotelu Boulderado, korzystając z karty telefonicznej kupionej na stacji benzynowej Total przy Dwudziestej Ósmej ulicy, gdzie tan­kowałam. Zablokowałam swój numer i zadzwoniłam do starej przyjaciółki Andrei Archer w Sarasocie. Delikatnie mówiąc, była zaskoczona, słysząc mój głos. Niemal natychmiast zapytała mnie, skąd dzwonię, a kiedy powie­działam, że nie wolno mi zdradzać miejsca pobytu, wylewnie mnie przeprosi­ła. Dwie minuty później chciała, żebym wyjawiła jej swoje nowe imię. Powie­działam, że teraz mam na imię Peyton. Rozśmieszyła mnie swoją reakcją:

- Skąd do cholery wytrzasnęłaś takie imię?

- Peyton Place - przypomniałam. Jęknęła.

- Nie znosiłaś Peyton Place.

Nie zdradziłam jej nowego nazwiska. Miałaby niezły ubaw, wybrałam je, bo strasznie nie cierpiałam Connie Francis. Andrea zawsze myliła ją z Anitą Bryant.

- Ludzie od ochrony świadków kazali mi wybrać imię, z którym nikt by mnie nie skojarzył. Wybrałam więc imię, którego nie znosiłam. Tak samo z nazwiskiem.

- Gdyby padło na mnie - powiedziała, nie wahając się dłużej, niż trwa machnięcie skrzydłami kolibra - nazywałabym się Menstruacja Pończocha. Ale słyszę po twoim głosie, że wybrałaś coś innego?

- Myślałam o nazwisku Roberts. Nie pozwolili mi. Powiedzieli, że za bardzo się kojarzy.

- Jesteś zbyt sentymentalna. Wiesz o tym? Wiedziałam, że w ustach Andrei nie jest to krytyka.

- To on był sentymentalny, nie ja - powiedziałam. - Co za ironia losu.

- Wiesz, co teraz robi Robert, prawda? Prawdopodobnie siedzi sobie w niebie, podziwia widoki i tłumaczy swoim towarzyszom, na czym polega paradoks tej sytuacji. Wiesz, że jest tam duszą towarzystwa.

Andrea zawsze potrafiła mnie rozśmieszyć, a czasem też wzruszyć. Wie­działam, że ma rację: Robert na pewno był tam duszą towarzystwa. Ale bar­dziej od jego kontaktów z anielskimi towarzyszami interesowało mnie, czy znalazł sobie kogoś w niebie. Chociaż bardzo mnie kochał, zawsze wydawało mi się, że można mnie zastąpić.

Mnie, tak. Landon - nigdy.

Nikt nie mógłby zastąpić Landon. Pocieszałam się myślą, że nie może mieć jej beze mnie. To mnie uspokajało.

Kiedy skończyłyśmy rozmowę, pomyślałam sobie, że dobrze zrobiłam, dzwoniąc do Andrei. Następnym razem wspomnę o Khalidzie.

Za drugim razem, kiedy zadzwoniłam do Andrei z Boulder, skorzystałam z domowego telefonu. Numer był zastrzeżony i użyłam karty telefonicznej, żeby rozmowy nie wyszczególniono na rachunku. Andrea była zachwycona, że znowu mnie słyszy, a na mnie dźwięk jej głosu podziałał kojąco. Ale bardzo szybko podczas naszej rozmowy zaczęłam się czuć, jakbym próbowała przełknąć kości kurczaka.

Khalid. Oto nadchodzi.

Początek rozmowy zaskoczyłby mnie, gdyby moim rozmówcą był ktoś inny, ale nie Andrea. Chciała wiedzieć, czy posłuchałam jej rady z poprzed­niej rozmowy i skonsultowałam się z dietetykiem.

- Z takim prawdziwym - dodała. - Który zna się na ziołach.

- Ziołach?

- No wiesz, chodzi mi o zielarza. No bo czytam właśnie coś, co dosta­łam od gościa z Winston-Salem... chyba tam nie mieszkasz? To by dopiero był numer. Więc on nie tylko jest dietetykiem, ale też zielarzem, a tak przy okazji, chętnie udziela porad przez telefon. Naprawdę, mógłby doradzić nam obu w tym samym czasie, wiesz, taka rozmowa konferencyjna za jedną stawkę; jemu w ogóle nie zależy na pieniądzach. Chciałby nawet założyć fundację, dasz wiarę? Żeby te informacje były dostępne dla wszystkich. Przeczytałam już trochę i muszę ci powiedzieć, że sok pomarańczowy, który pijesz co rano, jest fatalny. Do odstawki. Nie można w ten sposób zaczynać dnia. I chyba jemy nie te ryby, co trzeba, i musimy zamienić część gotowanych warzyw na surowe i soję. Zwłaszcza na surowego kalafiora. Nie twierdzę, że coś z tego rozumiem. Ale to nie takie trudne, no nie? Kalafior? Kto by pomyślał?

- Najważniejsze - ciągnęła dalej - żeby zacząć od oczyszczającego postu. To na początek. I masaże z olejkami eterycznymi. Ale tylko niektóry­mi. Podobno ciało nie wchłania pewnych olejków, jeśli twoja dieta nie jest zrównoważona. Tak samo nie możemy strawić niektórych potrzebnych skład­ników, jeśli dieta nie jest zrównoważona. Całkiem logiczne, nie? Ale najważ­niejsze na początek, to ten sok pomarańczowy. Musi pójść w odstawkę, w po­rządku? Masz faks? Te materiały mają tylko jakieś dziewięć stron. Jestem pewna, że jak je przeczytasz, będziesz tak samo podekscytowana jak ja.

- Przykro mi, nie mam tu faksu. Musiałabym podać ci mój numer, a nie wolno mi tego robić. - Z pewną dumą oświadczyłam: - Hej, dostałam dzisiaj kartę kredytową na nowe nazwisko. Oficjalnie wróciłam do życia.

W odpowiedzi usłyszałam mnóstwo słów, które w zasadzie sprowadzały się do krótkiego: „To miło”. Zwykle Andrea nie wykazywała braku empatii,

ale podejrzewałam, że wciąż nie może się otrząsnąć po mojej chłodnej reakcji na jej wezwanie do zrewolucjonizowania nawyków żywieniowych albo po odmowie powierzenia jej numeru telefonu. W każdym razie zaczynałam go­dzić się z faktem, że komuś, kto tego nie przeżył, trudno zrozumieć codzienne zmartwienia wynikłe z braku tożsamości.

Chwilę później poczułam te nieszczęsne kości kurczaka.

- Pamiętasz Khalida Grangera? - zapytała.

- Oczywiście - odparłam, czując pierwsze ostre draśnięcie w gardle. Czy pamiętam Khalida Grangera? Równie dobrze mogłaby zapytać, czy pa­miętam ojca. Wiedziała o tym.

Ale ona pierwsza o nim wspomniała, nie ja.

- Mówi się w sądzie, że w tym tygodniu zapadnie werdykt w sprawie ostatniej apelacji.

- I? - Nic innego nie udało mi się wydusić. Wymuszona nonszalancja Andrei w sprawie Khalida Grangera nie była zaraźliwa. Nigdy nie narzekała na to, co go spotkało, co mu zrobiliśmy.

- Jeśli przegra apelację, a raczej ją przegra... sędzia prawdopodobnie wyznaczy datę egzekucji.

Odchrząknęłam i zapytałam:

- Złagodzenie kary?

- Mało prawdopodobne. Nie w tym stanie. Nie z tym gubernatorem. Nie w tym środowisku. Nie, jeśli weźmie się pod uwagę, kim były ofiary.

- Jesteś gotowa dać sobie z tym spokój? - dodała. Powiedziała to ja­kimś dziwnym tonem. Odniosłam wrażenie, że byłaby zawiedziona, gdybym odpowiedziała twierdząco.

W chwili, gdy wspomniała o Khalidzie, przeniosłam telefon do kuchni, rzu­ciłam się do zlewu i nalałam sobie szklankę wody z kranu. Jeden z moich no­wych sąsiadów powiedział, że miejscowa woda pochodzi z lodowca niedaleko działu wód w Górach Skalistych. Pamiętałam tę informację, kiedy sączyłam wodę, przez chwilę zastanawiając się, jak dostawała się stamtąd tutaj.

- Chyba tak - odpowiedziałam w końcu.

- Co się dzieje? Masz dziwny głos. Andrea zawsze to zauważała.

- Chyba coś mnie bierze - skłamałam. - Tutaj klimat jest zupełnie inny. Kiedyś byłam osobą prawdomówną. Teraz kłamstwa rozkwitały bujnie jak tulipany wiosną.

- Zielarz pomoże - stwierdziła Andrea. - Nie odżywiasz się prawidło­wo. Obie o tym wiemy, kochana. Żyjesz w stresie, a wiemy, że stres nikomu nie służy. Czym się różni klimat?

Orka

Ta była zanurzona od dłuższego czasu. Kiedy rozmawiam z Andreą, za­wsze czuję ruch wody, gdy to potężne stworzenie ślizga się głęboko pod po­wierzchnią, ale rzadko widuję jego ciemne ciało lub białe podbrzusze. Ale Andreą zwykle nie wspomina o nim w rozmowach ze mną. Jestem jej za to wdzięczna.

Tą orką jest Khalid Granger.

Wtedy? Był dwudziestosiedmioletnim Murzynem mieszkającym na pół­noc od Sarasoty na Florydzie.

A ja?

Wtedy? Byłam dwudziestosiedmioletnią białą panią prokurator mieszka­jącą w tym samym okręgu co Khalid Granger.

Przez jakiś czas chodziliśmy po tych samych ulicach, wdychaliśmy to samo powietrze, urodziliśmy się w tym samym roku, a nawet w tym samym miesiącu. Ale pod względem społecznym, rasowym i ekonomicznym Khalid i ja mieszkaliśmy na różnych planetach.

Więc jak się poznaliśmy?

Khalid i ja zetknęliśmy się nad ciałami starszej pary menonitów z okręgu Lancaster w Pensylwanii. Zastrzelono ich podczas napadu na stację benzy­nową, który nie mógł skończyć się gorzej, nawet gdyby sprawca skrupulatnie zaplanował sobie, że będzie to prawdziwa katastrofa.

Szczegóły tej zbrodni zaczynają się zwyczajnie, stają się niemal komicz­ne, a kończą się potworną tragedią.

Było tak:

Samotny czarny mężczyzna w kominiarce podszedł do lady na całodobo­wej stacji benzynowej przy autostradzie numer 41 na pomoc od Sarasoty, wyciągnął bRon, wycelował w sprzedawczynię i zażądał pieniędzy. Sprzedaw­czyni, dziewiętnastoletnia Jo Beth Reynolds, której lista zaburzeń psychicz­nych była dłuższa od listy przewinień Khalida Grangera, spojrzała tylko na broń bandyty i padła zemdlona na podłogę. Jo Beth rąbnęła głową o lastryko i pozostała nieprzytomna przez cały czas trwania napadu.

Jej udział w incydencie był oficjalnie zakończony.

Bandyta oddał jeden strzał do kamery podwieszonej pod sufitem jakieś dwa metry za ladą i trafił. Prosto w obiektyw. Jeden strzał. Zapis wydarzenia na taśmie wideo był oficjalnie zakończony.

Mój opis tego, co się wydarzyło po utracie przytomności przez Jo Beth i zgonie kamery, jest z konieczności mieszaniną policyjnych przypuszczeń i wy­ników badań sądowych, przy czym niektóre fragmenty tej historii bardziej opierają się na przypuszczeniach, inne na badaniach.

Policja domyśla się, że bandyta nie mógł otworzyć kasy bez pomocy Jo­Beth, nieprzytomnej sprzedawczyni. Uznali, że sprawca nie był zbyt cierpliwy. Doszli do tego wniosku, bo zastosowana przez podejrzanego metoda polegała na podniesieniu całej wielkiej maszyny firmy Casio i ciśnięciu jej na podłogę przed półką ze słodyczami. Razem z nią runęło na podłogę całe mnó­stwo gum do żucia i dropsów.

Metoda ta była mało elegancka, ale za to dość skuteczna, choć ślady na kasie wskazują, że do jej otwarcia potrzebne były co najmniej dwa rzuty. Mone­ty leżały rozsypane w promieniu ośmiu metrów od kasy. Dwie ćwierćdolarówki znaleziono, jedną przy drugiej, pod automatem z napojami na zapleczu sklepu. Jak myślicie, jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia?

Wszystkie banknoty z kasy później zniknęły z miejsca przestępstwa.

Kiedy bandyta na czworakach zbierał banknoty, popełnił poważny błąd: odwrócił się plecami do drzwi.

Wchodzi starsza para menonitów z Lititz, małej mieściny w okręgu Lan­caster w Pensylwanii. Mąż otworzył drzwi przed żoną, która weszła do skle­pu pierwsza i prawdopodobnie natychmiast zdezorientował ją widok wywró­conej kasy na podłodze i młodego czarnego mężczyzny w kominiarce pośpiesznie zbierającego na kolanach pieniądze.

Według teorii detektywa prowadzącego sprawę, policjanta Mickeya Redondo, starsza pani stanęła na rulonie monet - chociaż jego partner Jack Tarpin głosił teorię, jakoby stanęła na opakowaniu dropsów - i natychmiast upadła głową naprzód. Sekcja zwłok wykazała, że podczas upadku złamała sobie nadgarstek i prawe biodro.

Upadając, być może krzyknęła, w każdym razie bandyta usłyszał za sobą zamieszanie i - prawdopodobnie w panice - zaczął strzelać.

Pierwszy strzał trafił starszego pana w gardło, prawie w sam środek, tuż obok jabłka Adama, i na pewno przebił tętnicę szyjną.

Krew tryskała obficie.

Drugi nabój przeleciał przez wciąż otwarte drzwi sklepu i później wydoby­to go zza licznika na dystrybutorze paliwa przed sklepem.

Trzeci i czwarty nabój wystrzelony przez złodzieja - a teraz i mordercę -utkwił w leżącym na wznak ciele starszej menonitki. Zmarła szybko od ran klatki piersiowej.

Miejscowa policja błyskawicznie zajęła się sprawą. Jedynym świadkiem tego, co się stało po napadzie i dwóch zabójstwach, był mężczyzna, który podjeżdżał na stację, żeby zatankować. Zeznał, że widział samotnego czarne­go mężczyznę wychodzącego ze sklepu i kierującego się na północ. Ten sam świadek znalazł też dwa martwe ciała i nieprzytomną sprzedawczynię za ladą. Scena, na którą natknął się w sklepie, sprawiła, że gdy przyjechała policja, męż­czyzna ten był całkowicie roztrzęsiony i jako świadek niezbyt wiarygodny.

Na scenę wchodzi Khalid Granger, który odpowiadał ogólnemu rysopiso­wi podanemu przez świadka na miejscu przestępstwa. Świadek zeznał, że widziany przez niego podejrzany nie miał na twarzy maski. Był samotnym czarnym mężczyzną - ani zbyt młodym, ani zbyt starym. Jak wspomniałam wcześniej, w chwili aresztowania Khalid miał dwadzieścia siedem lat. Świa­dek pamiętał, że podejrzany miał cienki wąsik, tak jak Khalid. Świadek ocenił też wzrost podejrzanego na metr osiemdziesiąt. Khalid miał nieco ponad metr osiemdziesiąt i ważył budzące respekt dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Obaj ubrani byli w luźne workowate spodnie.

Khalid szedł chodnikiem jakieś trzy i pół przecznicy od miejsca przestęp­stwa, kiedy zatrzymał go patrol przetrząsający okolicę w poszukiwaniu po­dejrzanego. Wypytano go o przestępstwo, które właśnie popełniono w skle­pie. Khalid zaprzeczył, jakoby wiedział coś na ten temat, ale został zatrzymany do dalszego przesłuchania. Prawdopodobnym powodem jego zatrzymania było podobieństwo do rysopisu podanego przez świadka. Ponadto w raporcie po­licyjnym odnotowano, że Khalida znaleziono w pobliżu miejsca zbrodni.

W organach ścigania pojęcie „w pobliżu” bywa szalenie elastyczne. Nie­mal tak elastyczne jak „domniemana wina”.

Policjanci znaleźli przy Khalidzie sto czterdzieści trzy dolary w małych nominałach. Banknoty były zwinięte i związane dwoma gumkami. Rulon za­wierał dwie dwudziestki, sześć dziesiątek, siedem piątek i osiem banknotów jednodolarowych. Suma w przybliżeniu odpowiadała szacunkowym wpływom w sklepie, które później obliczono na sto trzydzieści sześć dolarów. Zwitek Khalida był wciśnięty pod cholewkę lewego buta.

Po kolejnym przesłuchaniu Khalida aresztowano, a w końcu obwiniono o rozbój z bronią w ręku i zabójstwo pary turystów z Pensylwanii.

Żeby skrócić tę historię bardziej, niż na to zasługuje, wspomnę tylko, że pomogłam uznać Khalida Grangera winnym obydwu morderstw i przysłuży­łam się do tego, żeby skazano go za popełnione przestępstwa na śmierć na niesławnym krześle elektrycznym na Florydzie.

Ale nawet przed tamtym dniem - dniem, w którym go skazano - Khalid Granger stał się jedną z moich orek.

Teraz był jednym z najstarszych zwierząt w tym stadzie.

- Chcesz wiedzieć, kiedy zapadnie wyrok? Dam ci znać - zapropono­wała Andrea.

- W sprawie Khalida? - Z jakiegoś powodu nigdy nie nazywałam go Grangerem. O ile pamiętam, ani razu. Może w sądzie odnosiłam się do niego per „panie Granger”. Ale dla mnie zawsze był Khalidem.

- Tak, w sprawie Khalida.

- Nie, chyba nie. Może zadzwonię do ciebie i powiesz mi... no wiesz... sama nie wiem.

- Mogę zostawić ci gdzieś wiadomość. Z informacją, czy wyznaczono datę egzekucji.

- To nie jest konieczne, Andreo. Będę mieć oko na wiadomości z Flory­dy. W „USA Today” lubią relacjonować tego typu rzeczy. Lubię z tobą roz­mawiać. Wiesz, że wkrótce się odezwę.

- A co z naszą rozmową konferencyjną z zielarzem? Zrobimy to? Na­prawdę bym chciała.

- Muszę porozmawiać z kimś, żeby się upewnić, czy mogę. Sprawdzić, jak to zorganizować z mojej strony. No wiesz, bezpieczeństwo.

- Ojej, kochana, ciągle tylko gadam o sobie i nawet nie zapytałam. Jak tam twoja mała?

- Już nie taka mała. Wszystko w porządku, Andreo. Tęskni za ojcem. Ale w sumie poradziła sobie z tym, co się stało i z tymi wszystkimi przepro­wadzkami lepiej ode mnie. Jest bardziej wytrzymała.

- Ciągle pasjonuje się piłką i ortografią? Mam nadzieję, że nie interesuje się jeszcze chłopcami?

- Nie zauważyłam, i bardzo dobrze. Nie jestem jeszcze gotowa. To mia­ła być działka Roberta. Ale tak, nadal uwielbia piłkę i ortografię. Cały czas przegląda listy z trudnymi słówkami. Cały czas. A jej pokój wygląda jak świą­tynia na cześć Mii Hamm i Briany Scurry.

- Kogo?

- Mniejsza z tym.

Andrea na drugim końcu linii przez chwilę nic nie mówiła. Potem zapyta­ła po prostu:

- Bardzo za nim tęsknisz, prawda?

Łzy stanęły mi w oczach. Musiałam przełknąć ślinę i zacisnąć oczy, za­nim odpowiedziałam.

- Chciałabym, żeby ból zaczął ustępować. Wszyscy mi mówili, że jeśli się wypłaczę, wygadam i minie trochę czasu, ból zacznie ustępować. Nie wiem, dlaczego tak się jeszcze nie stało. Ciągle sięgam po niego w środku nocy i bu­dzę się zdziwiona, że pościel po jego stronie łóżka jest zimna. Czasem podnoszę słuchawkę, żeby do niego zadzwonić, kiedy czuję się samotna w pracy. Cza­sem w nocy śni mi się, a w ciągu dnia wyobrażam sobie, że będzie czekał na mnie w domu, że rozmasuje mi kark, pozwoli się wygadać i coś doradzi.

- Pracujesz? Jako prawnik? Roześmiałam się na samą myśl o tym.

- Nie, Andreo, możesz wierzyć lub nie, ale pracuję w restauracji. Je­stem kimś w rodzaju praktykantki. Chcę się uczyć. Na razie tak naprawdę nie potrzebuję pieniędzy.

W restauracji?

Tak. Podoba mi się tu. Nikt jeszcze mi nie groził.

Bo nie przypaliłaś nikomu barszczu.

To nie tego typu restauracja.

No to powiedz, jaka? Zdrowa?

Tobie by sią nie spodobała. Serwujemy mięso.

Andrea wcisnęła przycisk wyłączający funkcję głośnomówiącą i odwró­ciła się do mężczyzny, który siedział po drugiej stronie biurka.

- Mam nadzieję, że wszystko zrozumiałeś - powiedziała Andrea. - Jak ci mówiłam, jeszcze się nie otrząsnęła. Mówiłam, że tak będzie.

Podpierał brodę rękami.

- Zrozumiałem prawie wszystko. Na pewno nie ma wątpliwości? Wspo­minała coś o złagodzeniu kary.

Andrea wzruszyła ramionami. Gest ten umknął uwadze Dave'a Curtissa. Pochylił nisko głowę, eksponując łysinę na ciemieniu. Kolorem i kształtem przypominała jej lukrowanego pączka. Lukrowane pączki przypomniały jej byłego męża Patricka i seks w sobotnie poranki. Połączenie tych dwóch rze­czy przyprawiło ją o falę mdłości.

- Ma teraz tyle na głowie - wyjaśniła.

- Ale nie popiera nas w tej sprawie?

- Nie, jeszcze nie. Dlaczego miałaby popierać?

W jego głosie pobrzmiewała jękliwa, desperacka nutka.

- Ale może byłaby skłonna? Myślisz, że to możliwe? Gdybyś miała czy­tać między wierszami?

- Domyślam się, Dave, że sprawa Khalida Grangera w tej chwili nie jest dla niej najważniejsza. Sam słyszałeś: wydawała się zdziwiona, kiedy o nim wspomniałam.

- Dla mnie, odkąd dostałem ten list, ta sprawa jest najważniejsza.

- Wiem o tym, Dave. Dla mnie też.

- Musimy wiedzieć, jakie zajmuje stanowisko. Tak naprawdę musimy wiedzieć, że stoi po naszej stronie. - Klepnął oparcie fotela. - Decyzja w spra­wie tej cholernej apelacji zapadnie lada dzień. Jeśli cała nasza trójka zbierze siły, mamy jakąś szansę. Ale jeśli będzie nas tylko dwoje z trójki...

- Co możemy zrobić? Przecież nie mogę do niej pojechać i jej przeko­nać. Po pierwsze, nie wiem, gdzie mieszka. Po drugie, sprawa jest zbyt deli­katna. Za dużo przeszła, Dave. Zważywszy na to, co się stało, może w ogóle jej nie obchodzi, co zrobimy w sprawie Khalida.

Mężczyzna po drugiej stronie biurka był tylko dwa lata starszy od Andrei, ale wyglądał dwadzieścia lat starzej. Nosił swój niepokój jak kapelusz z pióro­puszem. Nie można było go nie zauważyć. Nad górną wargą lśnił pot. Twarz miała kolor miąższu arbuza. Trzaskał kostkami po kolei od małego palca do kciuka i z powrotem, kończąc ponownie na kciuku. Po zakończeniu całej se­kwencji zamienił ręce i zaczaj od początku. Kiedy zrobił przerwę w trzaska­niu kostkami, prawą ręką z roztargnieniem masował sobie mostek.

- Nie możemy ryzykować. A jeśli oskarżymy gliniarzy, a ona publicznie nam się sprzeciwi? Bylibyśmy ugotowani. Naprawdę nie wiesz, gdzie ona teraz jest?

- Nie, nie wiem - odparła Andrea. - Gdzieś, gdzie jest inny klimat niż na Florydzie lub w Luizjanie. Nic więcej nie wiem.

- Suchszy? Może jak na pustyni?

- Może. Albo w górach. A może jest w północnej Dakocie lub w Min­nesocie. Trudno powiedzieć.

- Nie ufa ci choćby na tyle, żeby powiedzieć, gdzie jest? Jesteś jedną z jej najlepszych przyjaciółek.

Andrea przybrała sarkastyczny ton.

- Staram się nie brać tego za bardzo do siebie, Dave. Kto wie, może ma swoje powody. Przecież może w ogóle nie powinna do mnie dzwonić.

Mężczyzna wstał i krzywo zapiął marynarkę od garnituru, więc wisiała na nim jak przekrzywiony obraz na ścianie.

- Musimy coś zrobić. Nie ma się nad czym zastanawiać. Ja nie mogę tak dłużej. Tracę na wadze, nie mogę spać. Moi partnerzy zaczynają rzucać mi dziwne spojrzenia. - Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się. - Jeszcze jedno. Żadnych komórek, kiedy o tym rozmawiamy. Moja fir­ma prowadzi rejestr rozmów. Jestem pewien, że twoje biuro też. Więc żad­nych telefonów służbowych ani domowych. Wiesz, że na taki rejestr można zdobyć nakaz. Musisz korzystać z telefonu na mieście.

- Z telefonu na mieście? Dave, musisz tak wydziwiać? Mogę korzystać z telefonu na mieście, kiedy rozmawiam z tobą, ale nie mam wyboru, jeśli chodzi o rozmowy z Kirsten. Nie mogę do niej dzwonić, pamiętasz? Czysty przypadek, że zadzwoniła, kiedy tu byłeś. Jeśli chce pogadać, dzwoni do mnie. Może zadzwonić do mnie do biura. Albo do domu. Nie mam na to wpływu. Nie da mi swojego numeru.

- Więc spróbuj go jakoś zdobyć.

-, Chyba nie sadzisz, że ci z programu ochrony świadków są na tyle głupi, żeby nie zastrzec numeru, Dave? Nie mamy do czynienia z idiotami. Położył rękę na klamce i odwrócił głowę.

- Musimy wiedzieć, jakie jest jej stanowisko. Nie możemy wystąpić pu­blicznie z naszymi wątpliwościami, dopóki nie poznamy jej stanowiska.

- Dla Khalida może być za późno, Dave. Skrzywił się.

- Nie chcę o tym słuchać.

Peyton poprosiła doktora Gregory'ego o dodatkową sesję. Spotkali się w piątek rano.

- To, co pan powiedział o moim zaufaniu do pana... że jest to proces, który trochę potrwa... nie jest już aktualne. Jest coś, z czym nie mogę sobie sama poradzić, więc muszę panu zaufać. I dzisiaj właśnie postanowiłam się przemóc. Zaufać panu.

Alan Gregory powoli wciągnął powietrze, wypełniając stopniowo płuca, żeby pacjentka nic nie zauważyła. Miał nadzieję, że jest przygotowany na to, co zaraz usłyszy. Powiedział tylko:

- Tak?

- Pewnego człowieka na Florydzie czeka egzekucja.

Gdy doktor Gregory słuchał jej słów, przeniosła spojrzenie w stronę okien. Chwilowo coś ją rozpraszało.

Kiedy znowu spojrzała na lekarza, dodała:

- Nazywa się Khalid Granger. Został skazany za zamordowanie dwóch osób podczas napadu na stację benzynową.

Doktor Gregory czekał. Zastanawiał się, jaki jest związek między Peyton Francis i Khalidem Grangerem.

- Pomogłam go skazać - wyjaśniła. - Dawno temu. Miałam dwadzie­ścia siedem lat i była to moja pierwsza sprawa o morderstwo. Mieszkałam wtedy na Florydzie.

A więc, pomyślał psycholog, stawka jest wysoka. Sprawa życia i śmierci. Był świadomy tego, że próbuje usilnie sprawiać wrażenie jak najbardziej obiek­tywnego i neutralnego, a jednocześnie posiadającego więcej współczucia niż drzewo.

- Problem polega na tym - ciągnęła dalej Peyton - że nie jestem już przekonana o jego winie. Nie jestem pewna, czy Khalid zabił wtedy tych ludzi. Nie wiem nawet, czy tam w ogóle był.

Spodziewała się, że teraz doktor coś powie. Chciała, żeby coś powiedział.

- Ma więc pani... poważny dylemat - ocenił.

- Owszem - potwierdziła - Mam. - Ulżyło jej, że najwyraźniej zrozu­miał, co jej leży na sercu.

Prawie całą sesję zajęło Peyton wyjaśnienie szczegółów domniemanej zbrodni Khalida i wskazanie dziur, które policja i prokuratura musiały wypeł­nić, żeby uzyskać wyrok skazujący.

Po zakończeniu prezentacji zaczęła podawać przyczyny swoich wątpli­wości.

- Gdy policja zatrzymała Khalida na przesłuchanie, szedł w stronę sklepu, a nie oddalał się od niego. Proszę mi powiedzieć, po co ktoś, kto próbuje uciec z miejsca przestępstwa, miałby kierować się z powrotem w tamtą stronę? To nigdy nie dawało mi spokoju. Nigdy. A pieniądze, które Khalid miał schowane w bucie? Chociaż suma była zbliżona do tej, którą skradziono, nie można ich było powiązać z napadem. Na ani jednym banknocie nie znaleziono odcisków palców Jo Beth Reynolds. Ani na jednym. Jo Beth była sprzedawczynią, pra­cowała na tamtej zmianie. Obracała wszystkimi banknotami w kasie. Jej od­ciski powinny być choćby na części tych pieniędzy.

Doktor Gregory po coraz szybszym tempie słów Peyton mógł poznać, że jeszcze nie skończyła swego wywodu.

- Khalid Granger był, i prawdopodobnie wciąż jest, złym człowiekiem. Takim, którego nikt nie chciałby spotkać na ulicy... takim, którego wolałoby się widzieć za kratkami. Czy był wcześniej karany? A jakże. Zanim skończył dwadzieścia siedem lat, trafił do aresztu jedenaście razy. W tym dwukrotnie za przemoc wobec swoich partnerek i dwukrotnie za brutalne przestępstwa uliczne. Te ostatnie to musiały być napady. Jako dzieciak kradł samochody. Zatrzymywano go za posiadanie i sprzedaż narkotyków. Jeśli pamięć mnie nie myli, w dniu tamtego napadu na sklep na stacji benzynowej cieszył się wolnością od ośmiu miesięcy i dwóch tygodni. Przedtem siedział w więzieniu stanowym.

- Po tych wszystkich latach - ciągnęła dalej - nie daje mi spokoju jesz­cze jedno: wszystkie cztery wcześniejsze poważniejsze przestępstwa Khalid popełnił z użyciem noża. Khalid Granger był nożownikiem. I proszę mi wie­rzyć, chełpił się tym. Na ulicy był znany z tego, że potrafi posługiwać się nożem. Kiedy go zgarniano, znaleziono przy nim nóż. Ale nie miał przy sobie broni. I żadna z osób, z którymi rozmawialiśmy, nigdy nie widziała go z bro­nią. Jest faktem, że broni użytej podczas napadu nie odnaleziono.

- Przypuszczam, że po aresztowaniu - powiedział doktor Gregory -poddano Khalida Grangera testowi na obecność cząstek metali. - Wiedział wszystko o takich testach od żony, która była prokuratorem.

Peyton uniosła brwi.

- Punkt dla pana. Skąd pan wiedział? - Nie spodziewała się, że odpo­wie, ale przerwała na wypadek, gdyby zechciał wyjawić jej coś o sobie. W koń­cu powiedziała: - Owszem, poddano go temu testowi. Wypadł pozytywnie.

- A więc wcześniej strzelał?

- Wyniki, które dostaliśmy z policji, wskazują, że podczas badania zna­leziono ślady metali. - Spojrzała z powrotem w stronę okna. - Ale dzisiaj? W tej chwili? Sądzę, że w ogóle nie strzelał.

- Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Sugeruje pani, że w bada­niach popełniono błąd? Czy też sugeruje pani, że badania zostały sfałszowane?

- Nigdy nie powiedziałam tego na głos. Ale z biegiem lat zaczęłam się zastanawiać, czy Khalid nie został po prostu wrobiony.

Doktor Gregory próbował ocenić, na ile Peyton jest przekonana do swo­jego oskarżenia.

- Kimkolwiek był człowiek, który obrabował sklep, musiał świetnie strze­lać, prawda? Jednym strzałem trafił w kamerę. To wymaga solidnego treningu.

- Albo... może... był amatorem, któremu się poszczęściło. Tak twier­dziła policja. Zdaniem Mickeya Redondo, głównego detektywa, zabójca miał jedną szansę na sto, że jednym strzałem trafi do kamery z broni ręcznej, a w dniu napadu dopisało mu szczęście. Według policyjnej teorii Khalid po­stanowił użyć do napadu broni, nie noża, i świetnie dał sobie radę.

- A strzały do staruszków?

- Policja wysunęła ten sam argument, jeśli chodzi o drugi strzał... ten, który trafił staruszka w szyję. Był to albo szczęśliwy stezał, albo nieudana próba strzału w tors. Kto wie? Zabójca chybił przy następnym strzale. Staruszek osu­wał się już na ziemię i chyba dlatego morderca spudłował. W każdym razie nabój utkwił w dystrybutorze na zewnątrz. Strzał czwarty i piąty? Stał nad kobietą, kie­dy leżała na podłodze. Nie potrzebował specjalnych umiejętności, żeby trafić.

- Czy zdecydowała już pani, co zrobić ze swoimi wątpliwościami? -zapytał doktor Gregory.

- Nie mogę jeszcze bardziej narażać Landon. Wiem o tym. I nie mogę pozwolić, żeby stracono Khalida za zbrodnię, której nie popełnił. O tym też wiem.

- Mam wrażenie, że występując publicznie w obronie Khalida, narazi pani siebie na niebezpieczeństwo. A narażając siebie, narazi pani córkę.

Rozbłysłyjej oczy.

- Myśli pan, że o tym nie wiem? Na tym polega mój dylemat.

Alan Gregory odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Chciał, żeby jego pacjentka spaliła trochę złości.

- Kiedy przyszła pani tu dzisiaj, na początku powiedziała pani, że musi mi zaufać. O co pani konkretnie chodziło?

Sięgnęła po lizaka, odwinęła go, ale nie włożyła do buzi. To był DumDum.

- Zawsze miałam w życiu jakieś wsparcie. Zawsze. Moi rodzice byli cudownymi ludźmi. Stali za mną, gdy odnosiłam sukcesy i gdy popełniałam błędy. A Robert był ideałem, nie spodziewałam się, że znajdę tak wspaniałego mężczyznę. Może nie zasługiwałam na niego. Uzupełnialiśmy się na tyle róż­nych sposobów. Podczas procesu Khalida nie byłam głównym prokuratorem,

tylko asystowałam. - Jej słowa zawisły w powietrzu. - Nie wypieram się roli, jaką odegrałam w skazaniu Khalida. Był czas, kiedy się tym szczyciłam. Chcia­łabym tylko, żeby dowiedział się pan o mnie czegoś bardzo ważnego. O tym, kim jestem. Jestem kimś, kto nie występował w życiu zbyt często bez aseku­racji. - Wsunęła lizaka do buzi i zapytała: - Chce pan? Lizaka? Doktor Gregory pokręcił głową.

- Nier dziękuję - odparł, zastanawiając się, czy nie pociągnąć wątku lizaków. Szybko jednak doszedł do wniosku, że w przyszłości będzie miał mnóstwo okazji, żeby zgłębić ten temat.

- A co z pani kampanią przeciw programowi ochrony świadków? Za­szła pani całkiem daleko bez niczyjej pomocy.

Pokręciła głową.

- Prokurator okręgowy z Nowego Orleanu czuwał nad każdym moim krokiem. Myślę, że miał swoje własne porachunki ze Służbą Marszali. Bez jego poparcia nic bym nie zrobiła. Gdyby kazał mi zarzucić sprawę, natych­miast bym to zrobiła.

- A teraz co? Chciałaby pani, żebym ja był dla pani wsparciem? Aseku­racją? - Nie był do końca pewien, co te słowa dla niej znaczą.

- Chcę, żeby pan we mnie wierzył. Nie pojmował, o co jej chodzi.

- Wybaczy pani, ale chyba nie rozumiem.

- Jeśli zacznę zgłaszać wątpliwości co do winy Khalida, niektórzy mogą na tym ucierpieć. I to poważnie. Na przykład moja najlepsza przyjaciółka z Flo­rydy, Andrea Archer. I jej szef, które też brał udział w tamtym procesie, Dave Curtiss. Andrea była głównym oskarżycielem, prowadziła sprawę. Nie przypo­minam sobie, żeby kiedykolwiek miała jakieś problemy z materiałem dowodo­wym. Równie dobrze mogli z Davem maczać palce w tym przekręcić. Zakła­dając, że mam rację, że moje wątpliwości są uzasadnione, ucierpią też policjanci, którzy byli zamieszani w zafałszowanie sprawy, sfabrykowanie dowodów.

Doktor Gregory poczekał, aż jego pacjentka skupi na nim uwagę. Kiedy znowu patrzyła na niego, powiedział:

- Ucierpieć może też pani. Peyton kiwnęła głową.

- Nie wiem, co robić. Nie mogę bardziej narażać mojego dziecka.

- Ale dlaczego teraz? Dlaczego nie pięć lat temu? Dlaczego dzisiaj zde­cydowała się pani o tym mówić?

- Bo orki wypływają na powierzchnię. Bo sąd ma wydać werdykt w spra­wie jego ostatniej apelacji. Bo... odebranie komuś życia jest dla mnie bardziej skomplikowane teraz niż wtedy. Dlatego. - Skrzywiła się i podniosła palce do oczu. - Martwię się, że może jest tu gdzieś moja wina. Poważna wina. Uwie­rzyłam, że aresztując i skazując złego człowieka - kogoś, kto pewnie zasłużył na więzienie za jakieś przestępstwo - postąpiliśmy słusznie. I cokolwiek myśla­łam sobie w głębi duszy o dziurach w tej sprawie, nigdy nie zachwiałam się w przeświadczeniu, że Khalid powinien siedzieć w więzieniu. Byłam pewna, że tam jest jego miejsce. Byłam pewna. Prawdopodobnie wciąż jestem.

- Ale jeśli nie obrabował tego sklepu i nie zabił tych staruszków z Pensyl­wanii, nie zasługuje na śmierć. - Peyton pomyślała o Robercie, a potem o Landon i zadała sobie pytanie, czy Khalid ma rodzinę. Próbowała przypomnieć so­bie fakty, ale nie pamiętała żadnych szczegółów. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić Khalida z dwójką dzieci i golden retrieverem..

- Wie pan - mówiła dalej - po zakończeniu procesu Mickey Redondo... ten detektyw, o którym już mówiłam... podszedł do mnie w sądzie i powie­dział: O jednego bandytę mniej na ulicach. Dobra robota, pani prokurator. Z perspektywy czasu wiem, że Mickeyowi było wszystko jedno, czy z ulic zniknie winny zabójstwa, czy jakikolwiek inny bandyta. Przypuszczam, że mnie też było wszystko jedno.

- A pani przyjaciółka Andrea? Jej zależało? Peyton wbiła wzrok w dłonie.

- Nie wiem, co wtedy wiedziała. Kiedy prowadziliśmy sprawę, nie kwe­stionowaliśmy materiałów, które dostaliśmy; cały czas robiliśmy wszystko, żeby wygrać. Nie doszukiwaliśmy się dziur. Czy współpracowała z policją, żeby wrobić Khalida? Szczerze wątpię. Czy przymknęłaby oko, gdyby my­ślała, że sprawiedliwości i tak stanie się zadość? Może. Andrea zawsze była bardziej ambitna ode mnie. Grała ostro. Zawsze była zdania, że sądownictwo karne nie jest zabawą dla wrażliwców.

Doktor Gregory patrzył, jak Peyton wysuwa lizaka z buzi, przełyka i kła­dzie go z powrotem na środku języka. Jej policzki zapadły się niczym kratery, gdy zaczęła mocno ssać.

- Ale to nie wystarczy, prawda? Jeśli dobrze zrozumiałem, na razie ma pani tylko podejrzenia co do działań policji. Z tego co wiem o procedurze sądowej, dość trudno unieważnić wyrok śmierci na tak późnym etapie. Nie potrzebuje pani dowodów?

Przesunęła lizaka z języka pod lewy policzek. Wydawało się, że jest zato­piona w myślach, ale udało jej się powiedzieć:

- Tak, żeby unieważnić wyrok śmierci, potrzebne są dowody.

- Są jakieś?

Zachowywała się, jakby go nie słyszała. Powtórzył swoje pytanie.

- Co? Dowody? Nic o tym nie wiem. Nie sądzę, żebym mogła coś udo­wodnić. Komukolwiek.

Podniósł wyżej głowę i zmrużył oczy.

- Gdzie pani przed chwilą była? Nie wahała się.

- Robert. Myślałam o Robercie.

Doktor Gregory nie wiedział, o co teraz zapytać, więc nie pytał.

- Kiedy się zniechęcałam... no, dobrze: złościłam... na pracę, ludzi albo życie, Robert wysłuchiwał mnie, zawsze cierpliwie, i w pewnym momencie mówił coś w rodzaju: Życie jest takie, jakie jest, kochanie. Hej, naszej trójce nie powodzi się najgorzej. Zobaczysz, jutro ci przejdzie i poczujesz się lepiej.

- Co to dla pani znaczyło?

- To znaczyło: bądź wdzięczna. Spróbuj docenić to, co masz. Czekał.

- Ale po zabójstwie Roberta nie byłam pewna, czy chcę, żeby życie toczyło się dalej. Czułam, że szczęście mnie opuściło. Robert, moja córka i praca tworzyły całe moje życie. Teraz została mi tylko córka i choć bardzo j ą kocham, nie czuję, żeby moje życie było pełne... Ciągle to powtarzał. Mó­wił: Życie jest takie, jakie jest. Dobrze, ale ja chcę takiego życia, jakie miałam kiedyś. To chyba źle, ale nic na to nie poradzę.

Doktor Gregory starannie dobierał słowa.

- A jaki ma to związek z Khalidem? - zapytał.

- Jakiś ma - odparła - ale nie wiem dokładnie. Myślę, że przydałaby mi się porada prawna. Konsultacja. Co do mojej sytuacji.

- Innego prokuratora?

- Tak.

- Może to pani zrobić poufnie? Kiwnęła głową.

- Jasne.

- Zna pani kogoś, kogo rady sobie pani ceni?

- Są ludzie, do których mogłabym zadzwonić. Znajomi z Nowego Orleanu. Nie mogę tak naprawdę zadzwonić do ludzi, z którymi pracowałam na Florydzie.

- Ale?

- Wolałabym raczej znaleźć kogoś, kogo nie znam. Kogoś, kto nie zna mojej przeszłości. Rozumie pan?

Nie rozumiał.

- Ale chciałaby pani też, żebym ja panią asekurował?

- Tak.

- Co to znaczy?

- Robert czasem mnie ostrzegał. Widział, jak szamoczę się ze sobą, z ja­kimiś problemami w pracy albo w domu... i pytałam go, jak on sobie z tym radzi, dlaczego nigdy nie wydaje się rozdarty lub zmartwiony. Mawiał wtedy: Musisz nauczyć się zamykać serce, Kirsten. Między innymi w ten sposób mnie asekurował. W chwilach, gdy czułam się najbardziej bezbronna, ostrze­gał mnie, kiedy jest czas, żeby zamknąć serce.

- Czy nie oddawał pani niedźwiedziej przysługi?

- Co takiego?

- Zastanawiam się tylko, czy nie zaszkodził pani, zachęcając, żeby izolo­wała się pani od swoich obaw.

- Co pan opowiada?

Terapeuta przerwał i spróbował innymi słowami.

- Może rady Roberta nie zawsze były słuszne?

- A pańskie są?

- Nie wydaje mi się, żebym teraz dawał pani jakieś.

Sprawiała wrażenie zaskoczonej. Jej następny argument w obronie nie­żyjącego męża był niezdarny. Oboje to wyczuli.

- Był dobrym człowiekiem-powiedziała.

- Tak.

Peyton wyciągnęła lizaka z buzi i wymierzyła małą kulkę na końcu paty­ka w swojego terapeutę.

- Nie rozumiem. O co panu chodzi?

Poruszył się nieznacznie w swoim fotelu, pochylając się lekko w jej stronę.

- Z pani opisu wynika, że Robert chronił panią przed uczuciami. Zachę­cał panią do chowania się przed nimi, zwłaszcza przed tymi, które były przy­kre. Zastanawiam się, czy naprawdę chronił panią, czy może chronił siebie przed tym wszystkim, czemu nie chciał stawiać czoła.

- On nie potrzebował ochrony. Robert był silny.

- Może pani też jest.

- On mnie chronił.

- Czyżby?

Stanowisko pracy Prowlera było wciśnięte w kąt strychu odremontowa­nego budynku sprzed wojny secesyjnej niedaleko Atlanty w Georgii. Strych pozbawiony był wszelkich ozdób i upiększeń. Stały tam dwa nowo­czesne komputery -jeden PC, drugi Mac - obydwa z 21 -calowymi monitora­mi. Łącze Tl do modemów. Dwa faksy, jeden kolorowy, na osobnych liniach telefonicznych. Dwa telewizory, jeden ustawiony na CNN, drugi na MSNBC. Prowler zastanawiał się, czy nie dodać jeszcze trzeciego z Fox News.

Podłoga przed sprzętem wyłożona była wypolerowanym lastryko. Męż­czyzna śmigał na fotelu na kółkach między klawiaturami, telefonem i faksem.

Jeden z jego telefonów zaświergotał niedługo po dwunastej w południe. Prowler opuścił mikrofon w zestawie słuchawkowym i wcisnął przycisk.

- Tak? - powiedział. W chwili, gdy odezwał się telefon, próbował od­gadnąć, kto do niego dzwoni i wyświetlony numer potwierdził już, że nie pomylił się w swoich domysłach. Prowler zawsze się cieszył, kiedy wyświetlał się numer, mimo iż rozmówca dzwonił z innego stanu. Głos po drugiej stronie zapytał:

- Prowler?

- Tak.

- Dzwonię, jak prosiłeś. Mam nadzieję, że masz coś dla mnie. Prowler już postanowił, jak obejdzie się z tym klientem.

- Zadanie może być trudniejsze, niż myślałem - powiedział. - Mój kontakt w WTTSEC nie ma dostępu do jej dokumentów. Mówi, że głęboko jązakopali, ale tego się spodziewaliśmy. Jeśli będzie nadal węszyć, tylko niepotrzebnie zwróci na siebie uwagę. Nikt nie może się dowiedzieć, że jej szukamy, zgadza się?

- I?.

- I... w tej chwili badam inne dojścia.

- Nie mamy z moim znajomym nieograniczonego czasu. Prowlerowi nie spodobał się, sposób w jaki jego rozmówca powołał się na „znajomego”.

- Zdaję sobie sprawę z ograniczeń czasowych. Ale potrzebuję od was więcej informacji o dziecku. Cokolwiek uda wam się zdobyć. Koleżanki, za­interesowania, hobby, kluby, sporty. Jak się uczy, słabe i mocne strony. Przebyte choroby. Przy okazji potwierdźcie jej datę urodzin. I to szybko.

- Myślisz, że można ją znaleźć poprzez... Prowler lekko dotknął przycisku, który ich rozłączył.

W ramach przysługi dla innego klienta zgodził się - acz niechętnie -pracować dla jego znajomego. Nie czuł się w obowiązku okazywać uprzej­mość sługusowi, który odgrywał rolę pośrednika.

Po dodatkowej sesji w gabinecie doktora Gregory'ego zadzwoniłam do Q's z wiadomością, że jestem chora.

Tak naprawdę nie musiałam wymyślać symptomów. Ścięgna z karku zamieniły się w twarde rury, pulsowało mi w skroniach i musiałam się hamo­wać, żeby nie przyklęknąć i nie zwymiotować do jednej z ceglanych donic z kwiatami w pasażu na Pearl Street.

Zastępca szefa kuchni w restauracji okazał się bardziej wyrozumiały, niż ja bym była na jego miejscu.

Z budki telefonicznej zadzwoniłam do Vrv, azjatyckiej opiekunki Landon, i powiedziałam jej, że sama odbiorę córkę ze szkoły. Zapytała, czy cieszę się z pogody. Odpowiedziałam twierdząco. Wcześniej umówiłam się z nią, że jeśli zadzwonię i zmienię plany, choćby o kilka minut, zapyta mnie, czy cieszę się z pogody. Odpowiadając twierdząco, informowałam ją, że wszystko jest w po­rządku. Gdybym zaś powiedziała coś innego, Viv miała natychmiast zabrać Landon w umówione miejsce, które już jej pokazałam.

Przed powrotem do domu wstąpiłam do banku. W hallu przystanęłam dwa razy i obejrzałam się. dyskretnie, lustrując przechodniów z pasażu - wy­patrywałam Rona Kriciaka. Nie widziałam, żeby się gdzieś czaił. Przy okien­ku kasowym zrealizowałam kolejny czek. Ten opiewał na kwotę ośmiuset dolarów. Pobrałam pieniądze w pięćdziesiątkach i dwudziestkach. Nawet gdyby Ron mnie śledził, pomyślałby sobie, że wstąpiłam do banku, żeby zrealizować czek lub założyć jakąś lokatę czy coś w tym rodzaju. To wszystko. Nie mógł wiedzieć, że pobieram tyle pieniędzy. A już na pewno nie mógł wiedzieć dlaczego.

Czemu Ron Kriciak mnie śledził?

Landon chciała pouczyć się słówek. Przygotowywała się do następnego wielkiego konkursu ortograficznego - szkolnych eliminacji do zawodów sta­nowych. Zaszyła się w swoim pokoju i chwilę później usłyszałam, jak włącza kompakt w swojej małej wieży. Nie umiałabym podać nazwy zespołu, które­go słuchała, nawet gdyby zależało od tego moje - lub jej - życie. W każdym razie jakaś dziewczęca grupa.

Tak mi się przynajmniej wydawało. Równie dobrze mogli to być chłopcy przed mutacją. Ostatnio mnóstwo jest takich zespołów.

Musiałam bardziej zainteresować się tą częścią jej życia. Robert, gdzie ty się, do diabła, podziewasz? Kurczę, to ty miałeś zajmować się jej muzyką.

Osiemset dolarów z banku wciąż tkwiło w mojej torebce. Wyciągnęłam pieniądze i dołożyłam je do reszty ukrytej w książce, w której wycięłam skryt­kę. Tą książką był Regulamin tłoczni win Johna Irvinga. Kupiłam duże wyda­nie w twardej oprawie w likwidowanym antykwariacie w pasażu. Kiedyś, jeszcze w Luizjanie, przeczytałam ją i bardzo mi się spodobała. Cięłam ją więc z bólem serca, ale nie miałam w Boulder innego tomu, który byłby na tyle gruby, żeby pomieścić wszystkie ukrywane pieniądze.

Mieszkałyśmy z Landon w wynajętym domu po wschodniej stronie Foothills Parkway niedaleko Arapahoe Road. Jeśli nie znacie Boulder, ta część miasta leży najdalej od gór. Rozkład domu typowy: na dole salon i jadalnia z aneksem kuchennym. Na górze dwie sypialnie, każda z łazienką. Do ko­mórki z pralką-suszarką wchodziło się z podestu schodów. Nie czułam się bezpiecznie w tym domu. Od wyjazdu ze Slaughter nigdzie nie czułam się bezpiecznie. Chociaż nie jest to do końca prawdą. Tuż po opuszczeniu Slaughter lu­dzie ze Służby Marszali zabrali nas furgonetką z przyciemnianymi szybami do miejsca odległego o dzień jazdy od Luizjany. Stamtąd zawieziono nas do jakie­goś miasta, chyba do Waszyngtonu, ale nie byłam pewna. Przenocowali nas w małym apartamencie w jakimś wielkim rządowym budynku. Schludny apar­tament nie miał okien. Tam zaczęli mnie przesłuchiwać, badać i instruować, jak może wyglądać moje życie w ramach programu WITSEC.

Przez te parę dni w tamtym nieciekawym budynku rządowym czułam się bezpiecznie.

Meble w naszym domu w Boulder były wypożyczone. Do mnie i Landon należał tylko mały telewizor, kilka sprzętów kuchennych i parę osobistych drobiazgów, a także nowe ubrania. Przed naszą przeprowadzką z Luizjany do Boulder Służba Marszali złożyła pozostałe rzeczy w magazynie.

Przed posłaniem po nie chciałam znowu poczuć się bezpiecznie. Bez­piecznie i jak u siebie. Wiedziałam, że to znaczyło też - poza programem. Dlaczego? Bo dano mi wyraźnie do zrozumienia, że nigdy nie dostanę zgody na sprowadzenie czegokolwiek, co miałoby związek z moim dawnym życiem z Robertem. A ja za niczym innym bardziej nie tęskniłam.

Czasem, gdy dopadała mnie chandra, zastanawiałam się, czy kiedykol­wiek jeszcze zobaczę te rzeczy.

Prawda była taka, że czułam się, jakby w magazynie, wśród należących do mnie przedmiotów zostało moje życie. Zamachowiec załatwił mnie tak samo jak Roberta.

Z tą tylko różnicą, że ja jeszcze nie umarłam.

Z kuchni nie widziałam podestu na dole schodów, więc usiadłam na pod­łodze jadalni dokładnie tam, gdzie stałby stół, gdybym zechciała go wypoży­czyć. Ale nie zechciałam. Usiadłam w tym miejscu, bo musiałam mieć pew­ność, że usłyszę Landon, gdy będzie schodziła po schodach. Jednocześnie nie chciałam być za blisko, żeby nie podsłuchała mojej rozmowy.

Trzymałam słuchawkę przenośnego telefonu w ręku. Numer Carla Luppo znałam na pamięć. Nie próbowałam go zapamiętać, ale to cholerstwo chodziło za mną jak jakaś głupia reklamowa melodyjka - wystarczyło, że raz zobaczyłam te cyfry na kartce papieru, którą mi podetknął, kiedy wychodzili­śmy z herbaciarni po pierwszym spotkaniu.

Wybrałam numer i usłyszałam trzy kolejne sygnały. Miałam już się rozłą­czyć, kiedy w słuchawce odezwało się: Halo.

- Carl?

- Cześć, Peyton. - Pozdrowienie nie było entuzjastyczne. Głos bez krzty emocji. Nie powiedziałabym nawet, że był przyjemny.

- Skąd wiedziałeś, że to ja?

- Nie odbieram zbyt wielu telefonów. Zresztą poznałem cię po głosie. Do tego akcent, no wiesz. Podobno mnie też można poznać po akcencie.

Chociaż perspektywa ciągnięcia tej towarzyskiej paplaniny była kusząca, dałam sobie z nią spokój i zdecydowałam się na mój prokuratorski ton. Dziwne wrażenie.

- Kiedy szliśmy po Pearl Street, pamiętasz?

- No.

- Powiedziałeś, że Ron Kriciak chyba mnie śledzi. Zgadza się?

- Mniej więcej. Ale nie powiedziałem „chyba”. Ja to wiem. Pomyśla­łem sobie, że też powinnaś wiedzieć.

- Skąd o tym wiesz? Śledziłeś mnie, Carl? Mnie czy Rona? - Starałam się nieprzybierać oskarżycielskiego tonu, ale jestem pewna, że mi się nie uda­ło. Przy Landon też się zapominałam. Robert wtedy odciągał mnie na stronę i wytykał mi, że przyciskam jądo muru pytaniamio koleżanki, szkołę lub nie­wykonane prace w domu.

Mówił mi, że problem tkwi w tonie mojego głosu.

A przy okazji, to mały delfin.

Carl milczał w odpowiedzi na moje werbalne ataki, a ja rozważałam moż­liwość - a raczej prawdopodobieństwo - że w tym czasie konstruował jakieś kłamstwo. Ale kiedy ja formułowałam następne przynaglające pytanie, za­skoczył mnie, mówiąc:

- Nie wiem, czy jesteś gotowa uwierzyć w moją odpowiedź. Więc po co mam ci ją podawać?

Okazałam oburzenie krótkim prychnięciem. Carl musiał usłyszeć ten dźwięk. Musiał.

- Zrozum, Peyton. Nie jesteś już tą samą osobą, co kiedyś. Ostatnie przejścia zmieniły cię. Nie mam racji? Tak samo jest ze mną. Nie jestem tą samą osobą, co kiedyś.

- Ale... ty byłeś zabójcą, Carl - te słowa wyszeptałam, żeby Landon na pewno ich nie usłyszała. - To się zmienia?

Jakbym usłyszała przez telefon, że wzrusza ramionami.

- Wiesz co? Może masz rację. Od dwudziestu lat nie byłem na mszy, ale wciąż uważam się za katolika. Nie zabiłem nikogo od kilkunastu lat, ale może w głębi duszy wciąż jestem gorylem i tylko wmawiam sobie, że nim nie jestem. Muszę się nad tym zastanowić. Teraz mam dużo czasu na roz­myślania.

Gorylem?

- Jeśli chcesz wiedzieć, a myślę, że chcesz, Kriciak śledził cię do tego starego dużego ośrodka przy Baseline Road pod górami. Wiesz, o czym mó­wię? To coś w rodzaju parku. Tylko że dużo tam budynków. Chautauqua?

Tak to się nazywa? Chyba tak. Zdaje się, że jest taka miejscowość w stanie Nowy Jork. Weszłaś tam do restauracji.

- Wczoraj?

- No. Dobre żarcie? Nigdy tam nie byłem.

- O Boże. Landon była ze mną. Była ze mną dziewczynka? To moja córka, Landon.

- Jasne. Ładna jest. Mam wnuczkę mniej więcej w jej wieku. Ale daw­no jej nie widziałem. Właściwie była niemowlęciem, kiedy ją widziałem ostat­ni raz. Nie przypuszczałem, dopóki was nie zobaczyłem, że jesteś z dziecia­kiem. To pewnie ma swoje plusy i minusy. No wiesz, masz ze sobą rodzinę. To może być błogosławieństwo. Prawdziwe błogosławieństwo. Ale jestem pewien, że martwisz się o nią.

Chyba chciał porozmawiać o swojej rodzinie. Tej, którą zostawił w Fila­delfii, Bostonie, Miami, skądkolwiek pochodził. Za bardzo przerażała mnie moja własna sytuacja, żeby zrobić dygresję na temat rodziny Carla. Z poczu­ciem winy zapytałam:

- Dlaczego miałby mnie śledzić, Carl? Jego milczenie trwało krótką chwilę.

- Odkąd tu jesteś, czy ktoś ci groził? - zapytał.

- Nie.

- A podejrzewasz, że ktoś cię odnalazł?

-. Nie. Nie zauważyłam, żeby ktoś mnie rozpoznał. Ron niczego takiego nie mówił. Ale nie jest to wykluczone. A co Ron zrobił potem, kiedy już trafi­łyśmy z Landon do Chautauąua?

- Podoba mi się jej imię. Landon. Ładnie. Pewnie nie jest prawdziwe. Tak jak Carl i Peyton, co? Ron oddalił się, kiedy zobaczył, co robicie.

- Chcesz powiedzieć, że odjechał, kiedy byłyśmy w restauracji?

- No.

- Nie zaczekał, aż skończymy jeść?

- Nie. Zmył się jakieś pięć minut po waszym wejściu do lokalu.

- Wiesz, gdzie pojechał?

- Nie.

- Dlaczego, Carl? Dlaczego miałby nas śledzić? Czy to należy do obo­wiązków inspektorów, kiedy przyjmują do programu kogoś nowego?

- Nie jestem ekspertem w tych sprawach. Ale chyba nie mają tego w zwyczaju. Na 99 procent jestem pewien, że mnie nikt nie śledził. Mam oczy z tyłu głowy i nigdy nie zauważyłem ogona. A już na pewno nie tak bezczelnego, jak ten, który domalował ci Ron.

- No to dlaczego?

- Nie wiem, dlaczego Kriciak depcze ci po piętach. Może ci ze Służby Marszali mają powody, żeby się o ciebie martwić. Może coś usłyszeli, dostali cynk i uznali, że stałaś się... no wiesz, gorącym towarem. A może chodzi o coś innego. Już ci kiedyś mówiłem, że co do Kriciaka, wyrok jeszcze nie zapadł.

- Nie powiedzieliby mi, gdyby uznali, że jestem gorącym towarem?

- Dali ci numer zaczynający się od 800 do Waszyngtonu? Gdzie masz dzwonić, gdyby coś się działo?

- Tak.

- W takim razie jesteś wystarczająco gorąca. Jeden inspektor powie­dział mi, że nie wszyscy go dostają. Ale nie wiem, co konkretnie myślą in­spektorzy. Odkąd tu jestem, próbuję ich rozgryźć. Jeśli uznają, że ryzyko jest za duże - i to ci mogę obiecać - migiem zwiną stąd ciebie i twoją córkę i przeniosą do nowego lokum z parą nianiek, zanim zdążysz otworzyć usta, żeby się poskarżyć.

- Chcesz powiedzieć, że znowu musiałybyśmy się przeprowadzać?

- Tak to działa.

- Bez ostrzeżenia?

- Żadnego.

- A ty musiałeś się przenosić?

- To mój drugi przystanek.

- Nie ufasz Ronowi? Co, Carl?

Znowu jakbym usłyszała, że wzrusza ramionami.

- Dlaczego mu nie ufasz?

- Do takich rzeczy ma się nosa - odparł. - W ten sposób można prze­trwać w dżungli.

Tam żyją goryle, pomyślałam.

- Muszę kończyć - powiedział.

- Zaczekaj chwilę. Jest jeszcze coś, co powinnam ci powiedzieć. Coś, czego ci jeszcze nie mówiłam.

- Tak?

- Kiedy byłam prokuratorem w Nowym Orleanie... krytykowałam pu­blicznie program ochrony świadków. Jestem pewna, że narobiłam sobie tym wrogów.

Wydał z siebie coś w rodzaju chrząknięcia, zanim zapytał:

- Co to znaczy „publicznie”?

- Zeznawałam przed Kongresem. Udzieliłam mnóstwa wywiadów. Raz byłam nawet gościem w programie „Today”.

- Byłaś w telewizji? - Wydawało mi się, że jego głos niósł ze sobą nie­pokój, tak jak fale niosą ze sobą wodorosty.

- Tak. Ładnych parę razy. Pisali też o mnie w „People”. Miałam swoje pięć minut, może dziesięć.

- Mówimy tu o sporym rozgłosie. Trudniej się wtedy ukryć. W ten sposób wpadł Sammy the Buli. Ktoś go poznał, bo wcześniej widział go w telewizji. Założę się, że ciebie też mnóstwo ludzi kojarzy z telewizji. Bardzo zmieni­li twój wygląd, kiedy cię przyjmowali?

- Włosy, oczy. Kiedyś nosiłam barwione szkła kontaktowe. Teraz noszę okulary. Mam ciemne włosy; kiedyś byłam blondynką. No wiesz. Żadnych operacji plastycznych, jeśli o to ci chodzi. Zrzuciłam też parę kilogramów.

- Powiedz mi coś więcej o swoich atakach na program. O WITSEC powinnaś wiedzieć jedno: ci ludzie nie lubią być w centrum uwagi. Nie doce­niają też rad.

Zrobiłam to. Opowiedziałam Carlowi Luppo o Billym Fosterze, który na­prawdę nazywał się Wayne Simkin, i o wszystkich kłodach, które rzuciłam pod nogi organizatorom programu ochrony świadków, gdy mieszkałam w No­wym Orleanie. Z jakiegoś powodu opowiedziałam mu też o matce Ernesta i o ciężarówce pełnej ciastek. Opowiedziałam mu o próbie porwania Landon w Slaughter w stanie Luizjana.

Kiedy opowiadałam mu moją historię, Carl nazwał Billy'ego Fostera „fra­jerem od narkotyków”, a potem stwierdził, że Ernesto Castro to jeszcze jeden frajer od narkotyków”.

Powiedział jeszcze:

- Naprawdę? Ciężarówka pełna ciastek? - To były jedyne jego wtręty. Kiedy skończyłam, zapytałam:

- No i co ty o tym wszystkim myślisz, Carl?

- Dostrzegam pewne potencjalne problemy. Poczułam, jak mój żołądek wykonuje jakieś akrobacje.

- Na przykład?

- Możliwe, że przy programie ochrony świadków pracuje ktoś, komu nie podobały się twoje wypowiedzi z czasów, kiedy byłaś prokuratorem. Z łatwością mógłby zawiadomić o twoim aktualnym miejscu pobytu tego gościa... jak mu tam? Castro. A ten cały Castro, którego wsadziłaś za krat­ki, ma zdaje się spore możliwości. Już się o tym przekonałaś, prawda? Prze­konałaś się też, że jest mściwym typem. Wiesz, o co chodzi? Mówię z sen­sem?

Wiedziałam, o co chodzi. Słyszałam łuski podskakujące na chodniku przy uchu Roberta.

- Albo... możliwe, że ktoś z programu chce cię nastraszyć. No wiesz. Żeby ci udowodnić, że nie jesteś bezpieczna.

- Ron?

- To nie miałoby sensu. Jeśli coś ci się stanie pod jego okiem, nie będzie to zbyt dobrze o nim świadczyło. Może coś usłyszał, jakieś głosy niezadowo­lenia wśród kolegów i dlatego depcze ci po piętach?

Gdy Carl skończył mówić, odsunęłam słuchawkę od ucha i nasłuchiwa­łam, czy Landon przypadkiem nie schodzi na dół. Ale nic nie usłyszałam.

Przysunęłam słuchawkę do ust i próbowałam zebrać się na odwagę i zadać pytanie, które od dawna chciałam mu zadać. W końcu odezwałam się:

- Carl?

- No?

- Nie wiem, jak o to zapytać, żebyś się nie obraził. Ale jak to jest, kie­dy. .. zabijasz człowieka, którego nawet nie znasz?

Nie odpowiedział od razu. Jego głos wydawał mi się trochę smutniejszy, kiedy wreszcie przemówił.

- Zastanawiasz się, jak czuł się ten gość, który zabił twojego męża? -Zaskoczyła mnie trafność jego pytania.

- Chyba tak. Nie jestem pewna.

- Pewnie tak. I rozumiem, dlaczego się zastanawiasz. Chodzi ci o po­czucie winy?

- Nie wiem, może.

- Nie myśl o tym. Podejrzewam, że dla niego to było po prostu kolejne zlecenie. Nic osobistego. Sprawca nie działał sam tego dnia. Tego możesz być pewna. Był członkiem grupy. Zlecono im tę robotę - a zważywszy na okolicz­ności, pewnie nawet dostali wskazówki co do tego, jak ją wykonać - więc poszli i zrobili to. Z twojego opisu wynika, że byli raczej doświadczeni. Tego typu akcja była dość ryzykowna, musieli być zawodowcami. Nie sadzę, żeby sprawca znał któreś z was - ciebie lub twojego męża. Całkiem możliwe, że gość był podniecony, no wiesz, pod wpływem adrenaliny, parę minut po sprząt­nięciu twojego męża. Może łyknął sobie parę głębszych, żeby przyjść do siebie. Omówił wszystko z resztą grupy. Może spotkał się ze swoją dziewczyną albo znalazł sobie dziwkę. Jeden z moich przyjaciół tak robił. Chodził do dziwki. Zwykle do tej samej. Kiedyś powiedziała mi, że któregoś razu, kiedy już z nią skończył, rozpłakał się. Nie wiem, ale nie mam powodów, żeby jej nie wierzyć.

- Niektórzy moi znajomi - ciągnął dalej - ucinali sobie drzemkę. Ale najczęściej sprzątnięcie kogoś nie było niczym nadzwyczajnym. Ludzie żyli. Ludzie umierali. Bez przemocy nie było sukcesu. A życie toczyło się dalej.

- Ale nie dla Roberta.

- Oczywiście, masz rację. Zły dobór słów. Przepraszam.

- A co ty robiłeś? Po wszystkim?

Zapadła cisza. Nie wiedziałam, czy w ogóle mogę liczyć na odpowiedź.

- Robiłem to, co inni - odparł wreszcie. - Wszyscy, co do jednego, pili­śmy. Szło się do klubów, barów, lokali będących własnością naszych przyja­ciół. A potem zwykle szedłem do domu. Jeśli miałem dziewczynę, czasem najpierw odwiedzałem ją.

Słyszałam jego oddech, kiedy przerwał na -jak mi się wydawało - wiecz­ność. Przerwa trwała może dziesięć sekund.

- Raz dostaliśmy zlecenie, żeby zlikwidować jednego nadzianego gościa. To była wielka rzecz, nieczęsto zdarzało się takie zlecenie. Bogacze byli zwy­kle nietykalni. Załatwiliśmy go w samochodzie, a potem zagrzebaliśmy całe cholerstwo - jego i samochód - na terenie wykopalisk. Zajęło nam to pół nocy. Pamiętam, że po robocie wróciłem do domu i grałem w baseball z mo­im synem. On uderzał, ja łapałem. Graliśmy kilka godzin. Uderzenie i chwyt. Lubiłem udawać, że jestem Yogi Berrą, a on Don Larsenem.

- Lubiłem też słuchać muzyki - wyznał. - Ballad. Sinatry. Czasem robi­łem wszystkim niespodziankę i gotowałem coś. Moją specjalnością był ma­karon. Najlepiej penne. Żona wołała wtedy do dzieciaków: „Uwaga, uwaga, wchodzi kluskowy król”.

- Kiedy kończyłeś swoją, swoją...

- Robotę.

- ... swoją robotę, chciałeś być z rodziną? Wracałeś do nich?

- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale tak, chyba tak. Najpierw byłem z kolegami, z jedną rodziną, a potem wracałem do domu, do mojej dru­giej rodziny. Tak, zazwyczaj po robocie wracałem do domu. W każdym razie trafiałem tam prędzej czy później.

Pomyślałam, że rozmowa o rodzinie mogła chwilowo osłabić czujność Carla.

- Śledziłeś mnie wczoraj, Carl? Mnie czy Kriciaka?

Zanim zdążył odpowiedzieć, przesłodzona melodia z odtwarzacza kom­paktowego Landon zabrzmiała głośniej przez otwarte drzwi jej pokoju.

- Mamo! - wydarła się z góry.

- Chwileczkę, Carl - rzuciłam do słuchawki. - Jestem na dole, kocha­nie. Co się dzieje? Czego chcesz?

- Widziałaś moje nożyczki?

- Sprawdź w pudełku po butach w komodzie.

- Sprawdzałam. Nie ma.

- A w szufladzie biurka?

- Tam też nie ma.

- A może...

- Mamo? Możesz przyjść i pomóc mi szukać?

Jej głos stał się płaczliwy, niewspółmiernie rozpaczliwy do sytuacji. Znałam to uczucie. Ostatnio często mnie dopadało. Musiałam ją pocieszyć.

- Chwileczkę, zaraz u ciebie będę - zawołałam w stronę schodów.

- Córka cię potrzebuje - stwierdził Carl. - To dobrze. Powinnaś to do­ceniać.

- Właśnie.

- Odpowiadając na twoje pytanie: zacząłem od obserwowania Rona. A kiedy zobaczyłem, za kim chodzi, zacząłem śledzić was oboje. Teraz, kiedy mi o sobie opowiedziałaś, zdaje mi się, że masz powody do zmartwień.

- Dzięki, że nie wciskasz mi kitu - powiedziałam. - A teraz muszę lecieć do córki.

Prowler poczekał, aż usłyszy burkliwe pozdrowienie w słuchawce, i powiedział:

- Mówiłem, że mój plan się powiedzie. Mamy trzy kandydatki. Wysy­łam kogoś, żeby osobiście je sprawdził. Powinienem mieć coś dla ciebie za góra trzy dni.

- Powiedz, jak do tego doszedłeś.

- Według danych, które mi dostarczyłeś, córka poszukiwanej jest mi­strzem ortografii. Od szóstego roku życia brała udział we wszystkich wielkich zawodach ortograficznych i odnosiła sukcesy. Coś w rodzaju cudownego dziec­ka w dziedzinie ortografii. Przejrzałem listy zawodników w turniejach stano­wych i regionalnych, szukając dzieciaków mniej więcej w jej wieku, które pojawiają się na listach zawodników w swoim stanie lub regionie po raz pierw­szy. Większość turniejów sponsorują gazety. To dobrze, mają dobre archiwa. Udało mi się dotrzeć do danych z czterdziestu trzech stanów, które odpowiadają za dziewięćdziesiąt trzy procent populacji Stanów Zjednoczonych.

- Musiałeś zweryfikować mnóstwo dzieciaków.

- Zgadza się.

- Dobra robota.

- Dziękuję. - Sarkazm Prowlera był zamierzony.

- Mów dalej.

- Zacząłem wykluczać uczniów w zależności od tego, jak długo miesz­kają pod adresem z formularza zgłoszeniowego lub j ak długo chodzą do swo­jej szkoły.

- Można uzyskać takie dane? Jestem pod wrażeniem. Świetnie, słu­cham dalej.

- Potem skreśliłem tych wszystkich, którzy urodzili się ponad sześć mie­sięcy wcześniej lub później. Nie sądzę, żeby w WITSEC zmieniono datę uro­dzin dzieciaka o więcej niż sześć miesięcy. Raczej o trzy. Albo nawet jeden. Ale musiałem działać zachowawczo. I w ten sposób lista skurczyła się do jedenastu pozycji.

- Jedenaście a trzy to wciąż duża różnica.

- Wykluczyłem czwórkę z Luizjany i Florydy. Nie sądzę, żeby zaryzy­kowano umieszczenie ich w którymś z tych stanów. Jej matka jest zbyt do­brze znana w tych dwóch miejscach. Służba Marszali uznałaby te terytoria za niebezpieczne.

- Zgoda. Zostało siedmioro.

- Wykluczyłem pozostałych czworo po kolei. Okazuje się, że dwoje miesz­ka w dzielnicach i chodzi do szkół dla czarnych -jedno na południu Chicago, drugie w Saint Louis. WITSEC nie może ukryć białego dziecka w takich dziel­nicach. To tak jakby chciał ukryć ziarno ryżu w pudełku czerwonej fasoli.

- Zostaje pięcioro.

- O jednej napisano artykuł w lokalnej prasie. Mam zdjęcie. To nie na­sza dziewczyna.

- Jeszcze jedno.

- Następnego nie mogłem wyeliminować od razu. Potem zdałem sobie sprawę, że nasz dzieciak nie miałby rodzeństwa w turnieju, a jedna z dziew­czynek zapisała się ze starszym bratem.

- Jestem pod wrażeniem. Gdzie mieszkają ostatnie trzy dziewczynki?

- W Carmel pod Indianapolis w stanie Indiana. W Oceanside w Kali­fornii - na północ od San Diego. I w Boulder w Kolorado.

- Podoba mi się Indiana.

- Mnie też. To nasz pierwszy przystanek.

- Jakie plany?

- Mamy adresy. Moi ludzie wezmą je pod lupę i potwierdzą tożsamość matki i córki. Wraz z potwierdzeniem powinienem mieć dla ciebie cyfrowe zdjęcia.

- Doskonale.

- A twoje obserwacje? Masz coś konkretnego? - zapytał Prowler.

- U niego jest już podsłuch. Ale nie u niej. Mieszka w strzeżonym bu­dynku. Ich biura też są czyste. Jak na razie słucham głównie jego córki, gdy plotkuje z koleżankami o chłopakach.

- Daj mi znać, jak będziesz coś miał.

- Dobra. Mój znajomy będzie zadowolony z postępów.

- Jest mi niezmiernie miło.


DWANAŚCIE KROKÓW


Mniej więcej w połowie drogi między domem Peyton a podnóżem wzno­szących się wysoko Gór Skalistych Lauren i Alan mieli się spotkać po pracy, żeby rozejrzeć się w sklepach za dziecięcym łóżeczkiem. Plan był taki, że żona będzie czekać na niego w Kids and Co. na Arapahoe Road niedaleko

Dwudziestej Ósmej, tuż obok sklepu z zabawkami Grand Rabbits. Kiedy do­tarł do sklepu meblowego, zauważył Lauren w środku, jak ogląda mahoniowe łóżeczko z rzeźbionymi prętami. Trochę w stylu wiktoriańskim.

Czarne włosy Lauren wciąż obcinała krótko. Miała gołą szyję i z tyłu trudno się było domyślić, że jest w ciąży. Przystanął na chwilę i przyglądał się jej sylwetce, dochodząc do wniosku, że nie ma pojęcia, w jaki sposób joga z Adrienne wyszczupli ten tyłek.

- Cześć ślicznotko - rzucił z odległości kilku kroków. - Ciekaw jestem, co robisz dziś wieczorem?

Nie odwracając się, odparła:

- Nie wiem. Ale wieczorem jestem raczej zajęta. Zamierzałam nadro­bić zaległości w dzienniku ciąży. Może też sprawdzę, jak działa mój nowy laktator. -I dodała zalotnie: - Zainteresowany?

- Ten fragment o laktatorze brzmi nawet całkiem interesująco. Odwróciła się i pocałowała go.

- Pewnie dlatego byłeś wolny, kiedy cię poznałam. Zmarnowałeś naj­lepsze teksty, podrywając kobiety w sklepach z dziecinnymi mebelkami i ar­tykułami dla niemowląt.

Zajrzał jej w oczy i pomyślał, że wygląda na zmęczoną. Ciągle martwił się o jej zdrowie. Ciąża i stwardnienie rozsiane. Stwardnienie rozsiane i ciąża.

- Ale koledzy mówili mi, że tam właśnie spotkam kobiety - zażartował. Uśmiechnęła się.

- Na szczęście dla mnie wszyscy twoi koledzy byli skończonymi głup­cami. Podoba ci się to łóżeczko?

Wciąż próbował wysondować, w jakim jest nastroju.

- Mam udać zachwyt, czy powiedzieć, co naprawdę myślę?

- Dopiero zaczynamy. Udaj zachwyt.

- W taki razie powiem, że rozmiar wydaje się idealny dla dziecka. To duży plus. A zważywszy na wzór, zdradza spory potencjał, jeśli postanowimy nazwać dziecko Beatrice lub Arthur.

Kopnęła go lekko w piszczel.

- Bądź grzeczny, Alan. Jestem w ciąży. Jestem zmęczona. I jestem głodna. Zerknął na zegarek.

- Sklep jest chyba otwarty do dziewiątej. Chcesz coś zjeść, zanim się za to weźmiemy?

- Full Moon Grill?

- Czytasz w moich myślach. Mamy rezerwację.

- Wiem, że czytam w twoich myślach - stwierdziła. - Zwłaszcza jeśli chodzi o pompkę do odsysania mleka.

Przeszli kilkadziesiąt metrów na zachód, podziwiając widok na parking supermarketu Safeway po drugiej stronie Arapahoe i płaskie skalne grzbiety odległych Flatirons. W restauracji zaprowadzono ich do dwuosobowego sto­lika w przyjemnym miejscu przy oknie.

- Wiesz co? Tak naprawdę mam ochotę na piwo - wyznała.

- Przykro mi, kochanie. Chcesz zamówić coś bezalkoholowego? Sharpsa albo cuttersa?

- Nie, chyba nie. Doszłam do wniosku, że pełna abstynencja jest ła­twiejsza. „Prawie” piwo to jak seks bez orgazmu.

Pomyślał o tym przez chwilę.

- Są gorsze rzeczy.

- Przypomnę ci to następnym razem, kiedy będziemy...

- Nie... nie to miałem na myśli.

Podeszła kelnerka i posłała im sztuczny uśmiech. Alan zamówił piwo. Lauren poprosiła o dużą szklankę lemoniady. Kelnerka obróciła się na pięcie i odeszła.

- Jak się czujecie? - zapytał Alan.

- Czujemy się dobrze. Jak już mówiłam, jesteśmy zmęczeni i głodni. Może trochę podenerwowani.

- No więc zamówmy coś na początek. - Wskazał na listę przekąsek w menu. - Ale jesteś zwyczajnie zmęczona i zwyczajnie podenerwowana? Nic szczególnego, czym mógłbym się zmartwić?

- Nic szczególnego - potwierdziła. - Jak ci minął dzień?

- W porządku. Zdaje się, że moi nowi pacjenci będą dla mnie ciągłym źródłem rozrywki i kłopotów.

Lauren natychmiast nadstawiła uszu.

- Jak to? - zapytała.

Musiał się zastanowić, ile można powiedzieć, nie łamiąc zasady poufności.

- Może nie powiem nic odkrywczego, ale mam wrażenie, że nikt niko­mu za bardzo nie ufa.

- Twoi pacjenci i Służba Marszali?

Sięgnął przez stół i odłamał skórkę z kromki chleba. Nie powiedział ani „tak”, ani „nie”.

- Wydawałoby się, że świadkowie powinni być wdzięczni inspektorom, którzy ich chronią- zgadywała Lauren.

- Na początkują też tak myślałem. Ale kiedy stawką jest życie, najwy­raźniej zaufanie nie przychodzi zbyt łatwo.

Lauren odczekała chwilę, żeby się upewnić, czy Alan skończył.

- Jeśli ta twoja pacjentka jest tą samą osobą, o której myślę, ma wiele powodów, żeby nie ufać tym ludziom od ochrony świadków. - Wypowiadając te słowa, Lauren nie podnosiła wzroku znad stołu.

Alan poczuł, że musi odwieść Lauren od dalszej rozmowy o Peyton.

- Miałaś z nimi kiedyś do czynienia? To znaczy na stopie zawodowej. Czy prokurator okręgowy z Boulder kiedykolwiek prowadził sprawę przeciw chronionemu świadkowi?

- Nie, nic mi o tym nie wiadomo. - Podniosła serwetkę, która przykry­wała chleb w koszyku i przyjrzała się dokładnie, co ma do wyboru. - Kocha­nie? - odezwała się.

- Tak.

Lauren pochyliła się do przodu i zniżyła głos do szeptu.

- Wiem, że nie możesz o niej rozmawiać. O swojej pracy z nią. Ale wiem też, co widziałam u ciebie w poczekalni. W porządku? To, co zrobiła, naświe­tlając problemy związane z programem ochrony świadków...

- Gwoli ścisłości nazwa brzmi WITSEC.

- Wszystko jedno, głupcze. Nie próbuj zmieniać tematu, nie uda ci się. Moim zdaniem zachowała się po prostu bohatersko, zwracając uwagę opinii publicznej na te problemy. A wszystko co przeżyła, kiedy już podjęła ryzyko -Boże, nie wyobrażam sobie tego. W mojej pracy najbardziej boję się właśnie czegoś takiego: że zrobię coś, co ściągnie jakiegoś świra do naszego życia -twojego, mojego i naszego dziecka - i będzie szukał na nas zemsty.

- Tak bardzo jej współczuję - kontynuowała. - Cieszę się, że jej poma­gasz i za żadne skarby nie zrobiłabym nic, co mogłoby zaszkodzić terapii. Proszę, zrozum to. Ale jeśli jest coś, co mogłabym zrobić, jakieś pytania, na które mogę odpowiedzieć, cokolwiek na temat pracy prokuratora, czego jesz­cze nie wiesz, proszę pytaj. Nie będę się wtrącać do waszej terapii. Ale poczułabym się wspaniale, gdybym mogła jej pomóc, nawet w najdrobniejszy sposób. Rozumiesz mnie?

- Chyba tak.

Kelnerka wróciła z napojami i zapytała, czy są gotowi złożyć zamówienie.

- Przepraszamy, ale nie zdążyliśmy nawet zajrzeć do menu - odparła Lauren. Kelnerka wymusiła kolejny uśmiech i przeszła do innego stolika. -Naprawdę - Lauren zwróciła się do Alana. - Chcę pomóc, jeśli tylko mogę.

- Nie wiem, co powiedzieć. Ale dam ci znać, jeśli będziesz mi jakoś mogła pomóc. Zgoda?

- Dobrze - powiedziała. - Wiesz, tej nocy śniło mi się, że nasze dziecko będzie miało jasne włosy.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem w oczach. Włosy Lauren były kruczo­czarne. Jego włosy miały brązowy odcień.

- Jasne? Skąd się to wzięło?

- Ty jesteś psychologiem, ty mi powiedz. Odchylił się do tyłu na krześle i uśmiechnął się do niej.

- Mam zinterpretować twój sen?

- Masz rację. To zły pomysł. - Sięgnęła przez stół, chwyciła jego piwo i zamoczyła górną wargę w pianie. - Zakazany owoc - rzekła. - No więc zastanawiałam się, czy powinniśmy kupić zwykłą elektryczną niańkę, czy jedną z tych nowych, wideofonicznych?

Alan odetchnął.

- Coś mi mówi, że myślałaś o tym dłużej ode mnie.

Wybór łóżeczka okazał się tak samo trudny jak wybór imienia dla dziec­ka. Lauren marzył się słodki, romantyczny, dziecinny pokoik, Alan wolałby zwykłą sypialnię, urządzoną wygodnie, praktycznie i z prostotą.

Chwilowo nie osiągnęli porozumienia i po wyjściu z Kids and Co. poje­chali na wschód do swojego domu w Spanish Hiłls. Gdy tylko drzwi garażu zamknęły się za ich samochodami, a Emily przywitała ich i zrobiła siusiu, Alan i Lauren usiedli razem na sofie stojącej przed zachodnimi oknami. Pod nimi iskrzyło się miasto, a pokryte lodem górskie szczyty jaśniały pod prawie peł­nym księżycem.

- Mam do ciebie pytanie - powiedział Allan. - To hipotetyczna sytu­acja, w której mógłby znaleźć się prokurator taki jak ty.

- Tak. - Głos Lauren był łagodny, nieco matowy. Sen był blisko.

- Jesteś zmęczona. Zapytam cię jutro - powiedział.

- Nie, dzisiaj. W porządku. - Stłumiła ziewnięcie.

- Hipotetycznie, rozumiemy się? Mruknęła potakująco.

- Powiedzmy, że jakiś czas temu brałaś udział w rozprawie. Może osiem, dziesięć lat temu. Asystowałaś przy dużym procesie o morderstwo. Wtedy fakty, na których się opierałaś, wyglądały nieźle - nie rewelacyjnie, ale podej­rzany pasował idealnie do zbrodni. Przebywał w okolicy i poszlaki przema­wiały przeciw niemu. Nieciekawy typ, wielokrotny recydywista.

- Mhm.

- Po nieskomplikowanej rozprawie zapada wyrok skazujący. Obrona oskarżonego była poprawna, ale David Kelley poprowadziłby ją z większą finezją. Facet zostaje skazany na śmierć za popełnione zbrodnie. Czujesz, że sprawiedliwości stało się zadość i twoje życie toczy się dalej - w kolejce na proces czekają następne gnidy, prawda? Bez większego wysiłku zapominasz o całej sprawie. Później, z upływem czasu, zdobywasz coraz większe doświad­czenie prokuratorskie i zaczynają cię dręczyć wątpliwości co do niektórych dowodów, które policja przedstawiła podczas tamtego procesu.

- Tak - Lauren zdołała trochę oprzytomnieć.

- Gość przez cały ten czas czeka na egzekucję i składa kolejne apelacje jak dziesięciołatek wydający kieszonkowe. Wkrótce zostaje mu już tylko jedna apelacja. Ale z każdą odrzuconą apelacją twoje wątpliwości nasilają się. Praw­da jest taka, że nie jesteś już przekonana, czy on to zrobił.

- Tak?

- Co wtedy?

- Najpierw parę pytań. Moi partnerzy? Ci, z którymi prowadziłam oskar­żenie? Co oni o tym myślą?

- Nie wiesz, co myślą. Nie współpracujesz już z nimi, ale wątpisz, żeby podzielali twoje wątpliwości. W każdym razie podejrzewasz, że woleliby nie wywoływać wilka z lasu.

- Mam jakieś dowody na poparcie tych wątpliwości?

- Myślisz, że ktoś sfałszował wyniki testu na obecność cząstek metali, chociaż nie jesteś pewna, czy winni są gliniarze, czy laboratorium. Reszta dowodów była poszlakowa.

- Ale mam też inne wątpliwości. Nie tylko związane z testem?

- Zgadza się.

- Czy podejrzewam policję?

Alan zastanowił się chwilę, nim odpowiedział.

- Choć niechętnie to przyznajesz, prawdopodobnie tak.

- Podejrzewam moich partnerów?

- Wzdragasz się przed tym. Chciałabyś wierzyć, że nie brali udziału w fałszowaniu dowodów.

Lauren wstała i powiedziała:

- Zaczekaj. Muszę zrobić siusiu. - Poszła do łazienki.

Alan wyciągnął się na końcu sofy, zrzucił buty i zapatrzył się w otwartą przestrzeń na południe od Flatirons, w stronę Eldorado Springs. Ruch na tra­sie wyjazdowej z miasta zatrzymał się. Pewnie jakiś wypadek. Próbował wyłowić pulsujące reflektory nadjeżdżających wozów policyjnych lub kare­tek pogotowia, ale nic takiego nie zauważył.

Emily zaburczało głośno w brzuchu.

Wróciła Lauren i usadowiła się obok, wspierając głowę na jego piersi. Zdążyła przebrać się w jedwabny szlafrok. Sięgnęła po jego dłonie i przyłoży­ła je do swego okrągłego brzucha. Wróciła od razu do omawianego tematu.

- Tak sobie myślę, że może być jeszcze jeden problem. Przez te wszyst­kie lata od procesu moje życie mogło się zmienić. Powiedzmy, że zmieniło się diametralnie i nie mam ochoty wracać do poprzedniego życia za głosem su­mienia i zrobić co trzeba w starej sprawie zakończonej wyrokiem śmierci. Kto wie? Może ta niechęć jest naprawdę silna. Czy to pasuje do twojego scenariusza?

- Jasne - odparł. Koniuszkami palców wymacał coś wypukłego wci­skającego się od środka w brzuch Lauren. Podejrzewał, że to łokieć lub kola­no dziecka. Nacisnął wybrzuszenie. Dziecko odpowiedziało tym samym. Ta zabawa bardzo mu się spodobała i zaczął szukać innego miejsca, które mógł­by nacisnąć.

- Kurczę, nie wiem, co bym zrobiła - stwierdziła Lauren. Przysunęła się bliżej niego i nawiązała kontakt wzrokowy. - Nieprawda. No pewnie, że wiem, co bym zrobiła. Nie wiem tylko jak.

- Co byś zrobiła?

- Zrobiłabym wszystko, co trzeba, żeby rozwiać moje wątpliwości. Musiałabym na nowo przekonać samą siebie, że ten facet jest winny.

- Jak byś się do tego zabrała?

- Wznowiłabym śledztwo. Zbadałabym najsłabsze ogniwa łańcucha do­wodowego. Porozmawiałabym z ludźmi odpowiedzialnymi za test na obec­ność metali. Z detektywem nadzorującym materiały dowodowe, z laboranta­mi, którzy je przeanalizowali. Zobaczyłabym, kto się nerwowo zachowuje.

- Jak byś rozwiązała drugi problem? Nie chcesz się ujawniać.

- Nie wiem - odparła. - Nie znam odpowiedzi. To nie pytanie do proku­ratora. To indywidualna sprawa.

- Co masz na myśli?

- Martwię się jeszcze o jedno. Przyjmijmy hipotetycznie, że mam dziec­ko. - Uśmiechnęła się i spojrzała w dół na swoje. - Mogę je narazić na nie­bezpieczeństwo, jeśli narobię szumu i postanowię ocalić życie jakiegoś kry­minalisty, którego miejsce może jest na krześle elektrycznym, a może nie. Muszę dokonać wyboru.

Alan zmienił pozycję, żeby wygodniej mu było głaskać brzuch żony.

- Czy to trudny wybór? Spróbujmy inaczej. Sytuacja jest inna: powiedz­my, że wchodzisz do banku, a tam jest napad. Gdybyś mogła wybierać: albo wypchnąć pod ostrzał tego samego przestępcę, żeby ocalić dziecko, albo wypchnąć pod ostrzał dziecko, żeby ocalić jego. Wybór byłby łatwy, praw­da?

- Jasne. Oczywiście. Poświęciłabym jego, żeby ocalić ją. Nie wahał­bym się ani sekundy.

- No widzisz.

- Ale to nie takie proste. Problem polega na tym, że w twoim scenariu­szu, prokurator... ja?... nie jestem tylko mamą, jestem też przestępcą. Nie tylko posyłam kogoś na śmierć, ale też trzymam w ręku bRon, która go zabije. Przez to wybór jest trudny. - Przerwała i pogłaskała go po dłoniach. - Widzę tylko jedno rozwiązanie: opuścić broń.

- Jak to się robi?

- Najpierw muszę poznać opinię moich partnerów, sprawdzić, czy ktoś podziela moje wątpliwości. Jeśli się okaże, że moim dawnym partnerom nie podobają się za bardzo moje pytania, mogę skorzystać z faktu, że nie wiedzą, gdzie mnie szukać.

- Dobrze.

- Jeśli się okaże, że mam sojusznika, korzystam z jego pomocy. Spraw­dza gliny, świadków, laboratorium. Wszystko.

- A jeśli nie masz sojusznika?

- Sytuacja staje się śliska.

- Śliska?

- Tak, śliska. Indywidualna sprawa, pamiętasz? Mam dziecko, o które się martwię.

- No tak, masz.

W piątek rano Andrea Archer wrzuciła dwie monety do publicznego telefonu przed Burger Kingiem w Sarasocie i wybrała numer Dave'a Curtissa. Z restauracji docierała do niej woń obsmażanego mięsa, przeciw której burzył się jej wegetariański żołądek. Ranek na wybrzeżu był szary, ale kiedy odwróciła się plecami do telefonu, żeby poczuć morską bryzę, zauwa­żyła skrawek słońca odbijający się w wodach odległej Zatoki Meksykańskiej.

Może pogoda się poprawi.

Gdy usłyszała w słuchawce sygnał, zrobiła piruet na jednej nodze i rozej­rzała się po nieznajomym otoczeniu restauracji. Pomyślała, że o to chodziło Dave'owi, gdy mówił o korzystaniu z „telefonu na mieście”.

- Dzień dobry. Larkspur, Granita and Warren - przywitała ją recepcjo­nistka.

- Z Dave'em Curtissem proszę.

Po chwili odezwał się inny anonimowy kobiecy głos.

- Gabinet pana Curtissa.

- Czy mogę rozmawiać z panem Curtissem? Mówi jego siostra. Po chwili usłyszała jego głos.

- Tu Dave - nie był pewien, czy jego rozmówczyni jest rzeczywiście siostrą Judy z Ohio, czy to Andrea Archer korzysta z hasła, które miała po­dać, dzwoniąc do niego do biura.

- Słyszałeś? - zapytała Andrea, jakby to było coś pilnego.

- Nie. Co? Znalazłaś ją? Wiesz, gdzie mieszka?

- Nie, nie wiem jeszcze, gdzie mieszka. Dzwonię, bo decyzja zapadła wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Odrzucono ostatnią apelację Khalida. Wyznaczono datę egzekucji.

- Cholera! Potrzebujemy czasu. Cholera jasna. - Przerwał. - Kiedy egzekucja?

- Na początku przyszłego miesiąca.

- Nie mamy dnia do stracenia. Musimy poznać stanowisko Kirsten w tej sprawie.

- Tak sobie myślałam, Dave, może ona ma w nosie, co się tutaj dzieje. No wiesz, ma na głowie niemało własnych problemów. Nie może publicznie wypowiedzieć się na ten temat.

- Kirsten jest ucieleśnieniem praworządności i porządku. Kara śmierci to dla niej duża sprawa. Wiesz, że mam rację: znasz ją lepiej ode mnie. Zanim cokolwiek zrobimy, musimy się upewnić, jakie zajmuje stanowisko, inaczej możemy się wkopać. Jeśli publicznie się nam przeciwstawi, będzie po nas.

- Co proponujesz, Dave? Zadzwonić do tych z WITSEC i poprosić o jej adres?

- Nie dzwoniła do ciebie od tamtego telefonu, kiedy byłem u ciebie?

- Nie. Ale teraz może zadzwonić. Powiedziała mi, że czytuje „USA Today”, żeby być na bieżąco z wiadomościami z Florydy, pamiętasz? Miejmy nadzieję, że w jutrzejszym wydaniu napiszą o apelacji Khalida. - Andrea po­czuła coś chropowatego przy uchu i przyjrzała się słuchawce telefonu. Ktoś wypełnił większość dziurek żółtą musztardą. Andrea zamarzyła o prysznicu. Nie - o saunie.

Kiedy przyglądała się słuchawce, nie usłyszała, co mówi Dave. Podnio­sła j ą do ucha.

-.. .i tak to widzę. Gdy zadzwoni, musisz z niej jakoś wyciągnąć, co są­dzi o decyzji w sprawie apelacji. Musimy znać jej opinię. Wtedy zdecyduje­my, co zrobić później.

- Przemyślałeś to, Dave? Wiesz, co zrobisz, jeśli okaże się, że nie stoi po tej samej stronie co my?

- Raczej: co zrobimy. Jeśli dobrze pamiętam, siedzimy w tym razem, zgadza się? Jestem optymistą, Andrea.

- Tak, a ja jestem supermodelką. Ty optymistą? Znam cię od czasów studiów w Penn, Dave. Kogo chcesz oszukać?

Carl spóźnił się kilka minut na poranne poniedziałkowe spotkanie z doktorem Gregorym. Jak zawsze usiadł na końcu sofy przy ścianie.

- Chcę wrócić do tego, o czym ostatnio mówiliśmy. Do moich pomysłów na biznes. Pamięta pan? Przedstawiłem wszystkie mojemu inspektorowi, Ronowi. Nie jest nimi zachwycony. Chce, żebym wykombinował coś takiego, żeby w razie konieczności można było zwinąć interes albo zabrać go ze sobą.

- A pan jak myśli? - zapytał doktor Gregory. - Rozumie pan jego stano­wisko?

- Chyba tak. Wie pan, wstąpienie do WITSEC nie zawsze oznacza bez­pieczeństwo. Jeśli otworzę jakiś bar w pasażu - włoski lokal z prawdziwego zdarzenia, żadnej mokki czy podobnego świństwa, to jeden z moich pomysłów

- i jeśli pojawi się ktoś z mojego poprzedniego życia i mnie nakryje, będę musiał się ulotnić, a wtedy co z moją inwestycją? Sama maszyna do espresso kosztu­je, kurczę, tyle co ostami model lincolna. Co się stanie z tymi wszystkimi grata­mi? Chyba tym się martwi Ron.

- Więc rozumie pan jego zastrzeżenia? Carl wzruszył ramionami.

- No nie wiem. Wiem, że muszę coś robić, doktorze. No bo co mogę robić, żeby nie trzeba było inwestować? Może pisać piosenki? Dwadzieścia, trzydzieści lat temu pisywałem piosenki i chciałem, żeby śpiewał je Sinatra. Napisałem ich z kilkanaście dla niego i tego drugiego. Engelberta jakiegośtam. Same słowa, bez muzyki. I dla Roberta Gouleta. Lubiłem Gouleta. A pan? Czy on jeszcze żyje? Chy­ba nie. Pewnie znów mógłbym pisać teksty. Ale kto teraz słucha ballad? Wie pan co? Zdaje się, że wszyscy trzej nie żyją. Lubię pisać teksty do ballad. Ale oni wszy­scy nie żyją. Wszyscy, którzy je śpiewali i połowa tych, którzy ich słuchali. Nie żyją.

Doktor Gregory nie był pewien, czy wszyscy ci piosenkarze nie żyją. Ale nie wtrącał się. Chciał zobaczyć, czy Carl chce dalej mówić o muzyce, pisa­niu tekstów i balladach. Ale najwyraźniej nie chciał.

- A gdyby tak gdzieś się zatrudnić? Zwykły etat od dziewiątej do piątej?

- zasugerował Carlowi.

- Dwa problemy. Po pierwsze, co mógłbym robić? Nie mam referencji. I jak już panu mówiłem, tak naprawdę nic nie umiem, więc co miałbym robić? Może mógłbym być bramkarzem w nocnym klubie. Po drugie, mam w zwy­czaju stawiać na swoim. To poważny problem. Chyba kiepski ze mnie mate­riał na dobrego pracownika. Gdyby szef mi dopiekł, prawdopodobnie trochę bym go przećwiczył. Nie sądzę, żeby to podziałało na moją korzyść. Najlepiej gdybym to ja był szefem. Tak sobie myślę, może coś w Internecie. Tak sobie tylko myślę.

Doktor Gregory odczekał chwilę.

Carl podniósł głowę i na krótko odwrócił wzrok.

- Poznałem kogoś - wyznał. - Wie pan, dziewczynę. Fajna jest.

Alanowi wydawało się, że Carl zaraz powie mu coś więcej, ale nie, wzru­szył tylko ramionami. Doktor Gregory przybrał zachęcający wyraz twarzy, myśląc, że Carlowi Luppo mogło zabraknąć słów. Psycholog miał wielką ochotę obejrzeć proces ich odnajdywania.

- Ta dziewczyna? - dodał Carl. - Jest młodsza ode mnie. Sporo, może jakieś dwadzieścia lat. Nie wiem, nie jestem aż tak dobry w odgadywaniu wieku. Ale jest młodsza ode mnie. Nie żeby miało to jakieś znaczenie, bo nie mam wobec niej romantycznych zamiarów, nic z tych rzeczy.

Carl siedział na skraju sofy. Łokcie opierał ciężko o kolana.

- Nie mam. Jestem żonaty, wie pan? Wciąż żonaty. Udział w programie nie zmienia tego. Przysięga to przysięga. - Głos Carla ucichł na myśl o żonie. Doktor Gregory zastanawiał się, czy obserwuje tęsknotę pacjenta za małżeń­stwem, czy też jego żal spowodowany faktem, że wciąż jest obciążony bala­stem w postaci żony. Jak dotąd Carl nie mówił dużo o rodzinie.

Carl podniósł wzrok, znowu wzruszył ramionami.

- Powie pan coś w końcu czy nie? Tylko będzie pan tak siedział? Jeśli chce pan wiedzieć, nieszczególnie mi to pomaga.

- Kiedy będę miał coś pożytecznego do powiedzenia, zrobię to. - Starał się zachować obojętność w głosie, nie okazywać rozdrażnienia. Nie przy tym gościu. -Nie jestem jeszcze pewien, dokąd pan zmierza. Nie chcę wybiegać przed pana. Tylko bym przeszkadzał.

- Myśli pan, że gdzieś zmierzam? No, nie wiem. Mówię panu tylko, że poznałem kogoś, z kim spędzam trochę czasu. Nie mam zbyt wielu przyjaciół, odkąd tu przyjechałem, wie pan, o czym mówię? - Carl uśmiechnął się i zdu­sił cichy rechot, jakby myśl o posiadaniu przyjaciół rozbawiła go.

- Ale lubi pan tę kobietę?

- Pewnie. Poznaliśmy się w tej herbaciarni po drugiej stronie Broadway. Jak się nazywa? Duszan coś. Chyba z Tybetu. Nie, nie, nie z Tybetu, jednego z tych państw ze „stan” na końcu. Uzbekistan. Afganistan. Wszyst­ko jedno, jest darem dla miasta od jakiegoś państwa z Azji. Czytałem o tym w przewodniku turystycznym.

- Duszanbe. - Alan wiedział, że chodzi o Tadżykistan.

- Tak, Duszanbe. Był pan tam? Widział pan te rzeźby i malowidła? Piękna, jakby budował ją Michał Anioł albo Bernini. Wystarczy przymknąć oczy i można poczuć się jak we Włoszech. Jak w małej Kaplicy Sykstyńskiej, czy coś takiego. Nie żebym ją ostatnio zwiedzał. Słyszałem, że odnowili ją od ostatniego razu, kiedy tam byłem. - Przerwał na dziesięć, może piętnaście sekund. - W każdym razie ładnie tam. Podejrzewam, że ona też jest samotna. Ta dziewczyna. Jak ja pod pewnymi względami. Ma... jak to się nazywa? Dylematy. Ma dylematy.

- Dylematy?

- Tak. Dylematy.

- Co się panu w niej podoba?

- Po pierwsze podoba mi się, że się mnie nie boi. W każdym razie nie tak bardzo. Rozmawiamy.

- Dlaczego miałaby się pana bać? Carl znowu wzruszył ramionami.

- Podobno jestem strasznym typem. Kiedy ludzie wyczuwają nosem kogoś z mafii, nawet jeśli nie poznają tego zapachu, przechodzą na drugą stronę ulicy.

- Myśli pan, że bierze pana za kogoś z mafii?

- Wystarczy na mnie spojrzeć. Posłuchać. Co innego może sobie pomy­śleć? Mam nosić na szyi tabliczkę., czy co?

Alan obejrzał Carla od góry do dołu.

- Widzę mężczyznę o życzliwej twarzy - powiedział. - Jest ubrany w mokasyny i ładną koszulę polo. Nie widzę, ani nie wyczuwam niczego, co wskazywałoby na członka mafii.

- Głupi pan, czy tylko zalewa?

- Mam nadzieję, że ani jedno, ani drugie.

- Ona widzi we mnie członka mafii.

- Na pewno?

- Na pewno.

- Ale i tak spędza z panem czas?

- Niedużo. Trochę. Widziałem się z nią parę razy. Rozmawiamy o jej kłopotach. Jej dylematach. Ja słucham. Jak mówiłem, nie chodzi o sprawy sercowe, nic z tych rzeczy.

- Lubi pan być jej pomocny?

- A czy to jakiś problem?

- Raczej nie.

- To dobrze. Miałem nadzieję, że tak pan powie.

Wróciłam do pracy w poniedziałek, chociaż nie czułam się zbyt dobrze. Ostatnią przerwę w pracy miałam o czwartej, długo przed kolacyjnym szczytem. Nie byłam głodna, więc zadzwoniłam w tym czasie do Viv, żeby zapytać o Landon, a potem spróbowałam dodzwonić się do Andrei, do jej mieszkania na Longboat Key w Sarasocie. Sprawiała wrażenie tak uszczę­śliwionej moim telefonem, że aż się rozrzewniłam.

Przede wszystkim tęskniłam za Robertem. Zaraz po nim byli moi przyjaciele.

- Zastanawiałam się, czy zadzwonisz. Miałam nadzieję. Musiałaś sły­szeć dzisiejsze wiadomości - powiedziała.

Pomyślałam sobie „o rany” i zaśpiewałam cicho:

- Cztery tysiące dziur w Blackburn.

- Co? - zdziwiła się. Nie poznała tekstu piosenki Beatlesów A Day in the Life. Z Sergeant Pepper, jednej z ulubionych płyt Roberta.

- Wszystko jedno. Nieważne. Tak, widziałam małą wzmiankę o Khalidzie w „USA Today”.

- Tego nie czytałam, ale założę się, że w paru linijkach nie zmieściło się za dużo szczegółów. W każdym razie po odrzuceniu ostatniej apelacji sprawę

Khalida mamy już prawie za sobą. Odżywają wspomnienia, co? Ty, Dave i ja tworzyliśmy zgrany zespół, zanim zjawił się Robert i porwał cię do Nowego Orleanu.

Coś mnie zaskoczyło w tonie jej głosu, ale nie byłam pewna, co takiego.

- Wciąż widujesz się z Dave'em, odkąd zdezerterował do prywatnej kancelarii?

- Spotykamy się na stopie zawodowej. Ale nie towarzyskiej. Jego żonie wydaje się, że chcę jej go wykraść.

- Dave'a Curtissa? Ty? - Peyton roześmiała się.

- Jego żona to sztywniaczka.

- Cieszę się, że nasza trójka zrobiła w swoim czasie trochę dobrego z prokuratorskiej ławy, Andreo.

Wydawało mi się, że wyczuwam wahanie, może nawet szybki nerwowy wdech, zanim zadała pytanie:

- Czy do tych dobrych uczynków zaliczasz sprawę Khalida? Zanurzyłam palec w wodzie na próbę.

- A powinnam? Od rana, odkąd czytałam tę gazetę, zastanawiam się, co mam myśleć o tym, że przyczyniłam się do czyjejś śmierci. Ty o tym nie myślisz?

Znowu wyczułam wahanie przed odpowiedzią. Wydawało mi się nawet, że słyszę taki sam wdech jak poprzednio.

- Moja droga, kiedy mówisz o przyczynieniu się do czyjejś śmierci, masz na myśli Khalida Grangera czy twojego Roberta? - zapytała.

Wypowiedziana na głos sugestia, że mogłabym być winna morderstwa mojego męża, sprawiła, że poczułam w sercu maleńkie kły. Przezwyciężyłam ból i zdobyłam się na odpowiedź.

- No właśnie, sama nie wiem. Ostatnio mam czasem takie wrażenie, że cokolwiek mówię, mówię o Robercie. Najpierw umarła moja matka, a potem Robert i teraz już nie wiem. Powiedz szczerze, czyja zwariowałam? Wiesz co? Zastanawiałam się nawet, czy nie pojechać do tej kobiety, wdowy po nauczycielu ze szkoły Columbine. Po tym, który zginaj podczas szkolnej strze­laniny. Myślałam sobie, że może jego żona nauczy mnie czegoś, co pomoże mi zacząć wszystko od nowa.

- Zadzwoniłabyś do niej tak po prostu?

- Albo odwiedziłabym ją. To nie tak daleko stad. - Powietrze uwięzło mi w gardle. - O mój Boże! Nie powinnam tego mówić. Proszę cię, udawaj, że tego nie słyszałaś.

- Chyba właśnie mi powiedziałaś, że ty i twoje kochane maleństwo miesz­kacie w Kolorado, tak?

- Proszę cię, zapomnij, że to powiedziałam. Po prostu nic takiego nie powiedziałam, dobrze?

Moja prośba osiadła jak kurz na ciszy między nami. Wreszcie odezwała się:

- No więc co dokładnie zamierzasz? Zapukasz do jej drzwi, powiesz, że chciałabyś przy herbatce pogawędzić o waszych zamordowanych mę­żach?

- To brzmi niedorzecznie, prawda? Znowu zamilkła na chwilę.

- Myślę, że jeśli dzięki temu będziesz mogła spać w nocy, to czemu nie? Poczułam, jak po karku przechodzi mi dreszcz.

- Andrea, ciekawa jestem, czy już wcześniej czegoś nie wypaplałam. Czasem tak mi trudno utrzymać wszystko w tajemnicy. Stałam się taka nie­zdecydowana. Muszę nawet chwilę pomyśleć, zanim podam komuś swoje imię.

- Mogę sobie wyobrazić, jak jest ci ciężko.

Zapadło zbyt długie milczenie - cisza na linii między dwoma starymi przy­jaciółkami była zasmucająca i kłopotliwa. Milczenie przerwała ona.

- Ładnie tam jest? Widziałam tylko zdjęcia.

- Przepięknie. Pogoda jest dużo lepsza, niż myślałam. To chyba dobre miejsce dla mnie i Landon.

- Landon?

- Nie mówiłam ci? To najnowsze imię Matyldy. Landon. Zaczynam się do niego przekonywać. Takie imię wybrałby dla niej Robert, gdybym mu po­zwoliła. Chciał, żeby to było coś oryginalnego. Imię, którego nie musiałaby dzielić z setką innych dziewczynek. Słuchaj, muszę wracać do hotelu, w któ­rym pracuję. Kończy mi się przerwa.

W głosie Andrei pojawił się niepokój.

- Proszę cię, zaczekaj. Musisz mi coś powiedzieć, Kirsten. Mówiłaś o przy­czynieniu się do czyjejś śmierci. Masz jakieś wątpliwości co do Khalida?

Dźwięk mojego prawdziwego imienia zaszokował mnie.

- Mów do mnie Peyton, dobrze? Jakiego rodzaju wątpliwości?

- Jakiekolwiek.

Milion. Bilion. Ale nie wiedziałam, dlaczego pyta, więc nie mogłam jej powiedzieć. Chciałam wierzyć, że podziela moje wątpliwości.

- Andreo, zaraz się spóźnię. Będę musiała zadzwonić do ciebie kiedy indziej.

Odwiesiłam słuchawkę i odeszłam powoli w stronę kuchni. Byłam świa­doma, że właśnie się sypnęłam. Miałam tylko nadzieję, że się na tym nie przejadę.

Mniej więcej godzinę później sprzątnęłam swoje stanowisko. Kilka minut zabrało mi zrzucenie kucharskich spodni w kratę i dwurzędowej bluzy i prze­branie się, zanim ruszyłam wzdłuż Trzynastej ulicy w stronę samochodu, któ­ry zostawiłam parę przecznic dalej między Spruce i Pine. Jeździłam parolet­nią czterodrzwiówką, którą razem z Ronem Kriciakiem wybraliśmy w komisie nazajutrz po moim przyjeździe do Boulder. Wyglądała jak pięć tysięcy innych paroletnich czterodrzwiówek, które stały na ulicach centrum Boulder o każ­dej porze. Wiedziałam, że o to właśnie chodziło. Raz nawet na parkingu jed­nego ze sklepów przy Dwudziestej Ósmej, zamiast do własnej, próbowałam władować się do czyjejś paroletniej czterodrzwiówki.

Tęskniłam za moim audi.

Podśpiewywałam sobie te nieliczne kawałki A Day in the Life, które pamiętałam - A crowd of people stood and stared/They'd seen his face before/Nobody was,really sure/If the wasfrom the House of Lords - kiedy zauważyłam Carla Luppo. Czekał na mnie na schodach kościoła na rogu Trzynastej i Spruce.

Spodnie khaki, tak. Cienka kurtka, tak, ale zarzucona na ramiona, nie przewieszona przez rękę. Wyglądał całkiem elegancko. Nie miał reklamówki Abercrombie, za to ręce trzymał w kieszeniach spodni. To były chyba dockersy.

Nie byłam w nastroju na spotkanie z Carlem. Wiedziałam już, że zabijał nieznajomych na ulicy, a potem wracał do domu do rodziny i grał z synem w baseball. Nie zwolniłam, żeby się z nim przywitać, nie spojrzałam nawet na niego, kiedy go mijałam.

- Nie teraz, Carl - rzuciłam. - Nie jestem w nastroju. - Wyraziłam się nie tak, jak chciałam. Bałam się, że zabrzmiało to jak: boli mnie głowa i nie mam ochoty na seks.

- Dobrze - burknął. - Ale powinnaś wiedzieć, że tam czeka na ciebie Ron. Zaparkował na Pine tak, żeby mieć w polu widzenia twoje auto. Tym razem nie jeździ już tym swoim wielkim pikapem, tylko jeszcze większym fordem expedition. Białym. Założę się, że skonfiskowała go DEA. Idź i sama się przekonaj.

Przystanęłam i odwróciłam się do niego. Byłam wściekła na ich obu. Na Rona i Carla. Ale Rona nie było pod ręką, więc wsiadłam na Carla, który pod ręką był. Robert zawsze mi mówił, że nie wybieram sobie wrogów ze staran­nością, z jaką dobieram przyjaciół.

Zdaje się, że Robert był cholernym geniuszem.

- Kto cię prosił? - Zasyczałam. Landon nie cierpiała, kiedy syczałam. Spokojnie znosiła moje wrzaski i krzyki, ale drżała na dźwięk moich syknięć. Starałam się zostawiać je na specjalne okazje.

Carl nie zadrżał. Spojrzał na palce lewej dłoni i paznokciem kciuka pod­ważył skórkę. Oczywiście nie był mężczyzną przywykłym do tego, że się na niego syczy. Wstał. Jako że siedział na trzecim lub czwartym stopniu kościoła, kiedy wstał, górował nade mną pomimo niewielkiego wzrostu.

- Nikt mnie nie prosił - przyznał. - Cóż, może to nasze spotkanie było wielką pomyłką. Pójdę już sobie. Cześć.

Położyłam ręce na biodrach i natychmiast poczułam się głupio. Zdejmu­jąc je z bioder, poczułabym się jeszcze głupiej.

- Może umówiłam się z Ronem po pracy. W ogóle brałeś pod uwagę taką możliwość? Brałeś?

- Ale się nie umówiłaś - powiedział. - Prawda? Posłuchaj, staram się być pomocny. Życzliwy. Myślałem, że może przydałoby ci się towarzystwo kogoś, komu zależy. Kogoś, kto może rozumie, co to znaczy żyć tak jak ty.

- Nic nie wiesz o moim życiu. Nic.

- No dobra. Może więc chodzi o bardziej egoistyczne powody. Może to, co robię, jest moją pokutą. Brałaś pod uwagę taką możliwość?

Nie chciałam w ogóle prowadzić tej dyskusji, a tym bardziej na ruchliwej ulicy w centrum Boulder. Weszłam dwa stopnie wyżej, żeby stanąć bliżej niego i zniżyłam głos, chociaż starałam się zachować jego syczące brzmienie.

- Nie chcę być częścią twojej pokuty, Carl. Myślisz, że co ja robię? Prowadzę klub dla anonimowych zabójców? Program dwunastu kroków? Mam dla ciebie propozycję. Może wejdziesz do kościoła i tam w podziemiach wygłosisz swoją mowę: „Cześć, jestem Carl i jestem byłym zabójcą”? Lepiej ode mnie przyjmą ją inni członkowie tego klubu, przysięgam. - Zważywszy na dawkę jadu w moich słowach, nawet ja zdałam sobie sprawę, że syczenie jest całkowicie zbędne.

Wtedy wynurzył się delfin. Tuż przede mną, jak zjawa. Był to delfin Ro­berta.

Robert i ja podczas jednej z rzadkich kłótni. O co? Nie pamiętam - w każ­dym razie to mniej ważne. Robert podchodzi powoli i ujmuje moją twarz w dło­nie. Mówi: Twój umysł tnie jak diament, K. (Czasami Robert nazywał mnie K. W myślach pisałam to jak C-a-y. Dlaczego? Nie wiem, zawsze wydawało mi się, że to jakiś zwyczaj z Florydy). Możesz władać nim jak chirurg skalpe­lem albo możesz kaleczyć ludzi jak uliczny chuligan nożem. Więc jak chcesz, żeby skończył się ten spór? Chcesz mnie uzdrowić czy mam wykrwawić się na śmierć?

Najszczersza prawda? Tu i teraz chciałam użyć noża myśliwskiego i chcia­łam, żeby Carl Luppo wykrwawił się na śmierć na granitowych schodach kościoła pod wezwaniem Czyimś Tam.

Jak Carl zareagował na moją tyradę? Wzruszył po swojemu ramionami i powiedział:

- Jak uważasz.

Ale nie mogłam go tak zostawić. Nie mogłam pozwolić, żeby po prostu odszedł. Dlaczego? Bo nie mogłam przestać myśleć o delfinie Roberta. Opu­ściłam ręce i powiedziałam już normalnym głosem:

- Co z tego, że mnie śledzi? Co ci do tego, że Ron Kriciak mnie śledzi?

Zauważyłam, że nie jest pewien, jak przyjąć moją nagłą przemianę w ko­goś łagodniejszego. Nie byłam jeszcze tak stuknięta, by myśleć, że Carl do­strzegł delfina Roberta, który wynurzył się i baraszkował w moim prywat­nym morzu.

- Nie moja sprawa - przyznał. - Tylko twoja. Ale może być twoja do­piero wtedy, kiedy ktoś ci powie, co się dzieje. Więc mówię ci, co się dzieje. To wszystko. Jeśli chcesz zignorować tę informację, masz do tego prawo.

Byłam na nogach non stop, odkąd zwlokłam się z łóżka o szóstej trzy­dzieści rano. Miałam wciąż nogi pani prokurator, a nie kucharki, i dawały mi się porządnie we znaki. Bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Zerknęłam na zegarek, żeby sprawdzić, za ile minut Viv musi zosta­wić Landon i pojechać do siebie, usiadłam na kamiennym stopniu i poklepa­łam zimny kamień obok. Carl też usiadł.

Ładne kobiety potrafią namówić mężczyzn do różnych rzeczy. Byłam ładną kobieta i wiedziałam o tym.

Ale Carl nie usiadł w miejscu, które poklepywałam, tylko dalej. Instynkt samozachowawczy tego emerytowanego mafioso pozostał w dużej mierze nietknięty.

- Myślisz, że to coś ważnego, Carl? Cała ta zabawa Rona w ciuciubab­kę. Nie mogę po prostu przyjąć, że Ron pilnuje mnie z większym zaangażo­waniem od innych?

- Możesz tak myśleć, jeśli chcesz - westchnął. - Ale po to przyjęli cię do programu i sprowadzili cię tutaj, żeby kiedy już wydrą dawne życie spod twoich stóp, podrą je na milion kawałków i skleja tak, że nawet ty go nie poznasz, nikt nie musiał cię pilnować. O to chodzi w tym całym zamieszaniu, prawda? Więc Ron cię śledzi, bo...

- Bo ktoś w WITSEC uważa, że wciąż grozi mi niebezpieczeństwo. To chciałeś powiedzieć?

- Tak - odparł, tłumiąc małe beknięcie. Zasłonił usta dłonią. - Przepra­szam: Czekając na ciebie, kupiłem sobie tam jedną empanadę. - Wskazał w stronę pasażu. - To dla mnie coś nowego, ale chyba mi posmakowało.

Znałam to małe stoisko z empanadami. Zaledwie parę przecznic od hote­lu. Mnie też smakowały.

Wstaliśmy i poszłam za nim wzdłuż Trzynastej ulicy do Pine. Na jego polecenie przeszliśmy pojedynczo na północną stronę ulicy i zajęliśmy punkt obserwacyjny za ciężarówką FedEx.

- Wystaw głowę, a zobaczysz białego forda expedition. Trzy samocho­dy od przecznicy, po drugiej stronie ulicy.

Wyjrzałam. Zobaczyłam mężczyznę siedzącego za kierownicą wielkiej białej furgonetki z łokciem opartym o krawędź okna. Nie widziałam jego twa­rzy, to mógł być Ron Kriciak. Wciąż nie wiedziałam, co o tym myśleć.

Cofnęłam się z powrotem za ciężarówkę i znalazłam się w odległości trzy­dziestu centymetrów od Carla Luppo. Dotarł do mnie subtelny zapach wody kolońskiej, którego nie poczułam ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy. Coś z nutą cytryny. Miał lekko zakrzywiony nos i miękką skórę bez zmarszczek. Czy ten facet nigdy się nie martwi? Nawet kobiety w moim wieku mogłyby mu pozazdrościć cery.

- To samo pytanie co ostatnio, Carl. Kiedy zauważyłeś dzisiaj Rona, śledziłeś jego czy mnie?

W głosie Carla pojawił się lekko karcący ton, jakby strofował ulubioną córkę.

- Jesteś za bystra, żeby znowu zadawać to pytanie. Nie rozumiesz? Śledzenie jego i ciebie to teraz jedno i to samo.

Przytrzymałam jego spojrzenie.

- No to co mam zrobić?

- Trudno powiedzieć. Jeśli chcesz, pomyślę o tym.

- Chciałabym, Carl - zgodziłam się i zrobiłam krok do tyłu, nagle zmie­szana naszą fizyczną bliskością.

- Pomyślałem jeszcze o czymś - powiedział, a ja struchlałam. Bałam się, że zaraz zaprosi mnie na randkę. - Za twoją zgodą mógłbym sprawdzić w więzieniu tego gościa od narkotyków, który kazał sprzątnąć twojego męża.

- Ernesta Castro. - Samo wypowiedzenie jego nazwiska przyprawiło mnie o mdłości.

- Tak. Ernesta Castro. Tak sobie myślałem, że mógłbym wykonać parę telefonów do zaufanych ludzi i dowiedzieć się, jakie są jego aktualne zamiary. Sprawdzić, czy coś robi, co zamyśla. - Carl przytknął dłoń do klatki piersio­wej tuż nad sercem, zupełnie jakby miał zaraz wyrecytować przysięgę wier­ności. - Oczywiście wykonałbym te telefony tylko za twoją zgodą.

Poczułam się, jakby moja własna klatka piersiowa wypełniała się wodą. Zdawało mi się, że już nigdy nie zdołam nabrać powietrza. W końcu udało mi się wykrztusić:

- Co masz na myśli, mówiąc o jego zamiarach? Co to znaczył - Ba­łam się, że Carl mówi jakimś mafijnym żargonem, którego nie potrafię prze­tłumaczyć.

- Zastanawiam się chyba dokładnie nad tym samym co ty. Czy ten cały Castro wciąż cię szuka. Czy ma ludzi, którzy mogliby cię wytropić. Może dlatego Ron wzmocnił ochronę? Może doszły ich słuchy o jakichś nowych groźbach, a może mają jakieś informacje, które ich zaniepokoiły. Możliwe, że zdobędę odpowiedzi na te pytania.

- Podejrzewam, że Castro wciąż mnie szuka. Codziennie budzę się z my­ślą, że Castro wciąż mnie szuka.

- Może masz rację. Ale możesz też się mylić. Czasem ludzie tracą zain­teresowanie. Niektórzy noszą w sobie pretensje z granitu, inni z lodu. Te wła­śnie topnieją. Sam przez to przeszedłem, więc wiem. Ten twój Ernesto Ca­stro jest teraz w więzieniu. Więzienie narzuca ludziom nowe priorytety. Przez to też przeszedłem, więc wiem.

Chciałam mu uwierzyć.

- Myślisz? - zapytałam.

- Tak. Myślę też, że mogę bez większych trudności sprawdzić zamiary pana Castro. Mogę wykonać parę telefonów. Może mam przyjaciół, którzy siedzą w tym samym pudle? Mógłbym się z nimi skontaktować, poprosić o przysługę. Gdzie on kibluje?

Powiedziałam mu.

- Możesz to zrobić bez podawania mojego miejsca pobytu?

- Twoje miejsce pobytu to moje miejsce pobytu. Mnie też grozi tutaj co nieco. Staram się zachowywać szczególnie ostrożnie.

Zupełnie zapomniałam, że Carl - tak jak ja - też jest przez kogoś poszu­kiwany.

- Muszę się z tym przespać - powiedziałam.

- Dobra, dasz mi znać.

Dobrze. I przepraszam za to, co wcześniej. Za to, jak się zachowałam wtedy przed kościołem.

- Bóg wybacza. - Wzruszył ramionami. - Kim ja jestem, żeby się obrażać?

Carl odszedł w kierunku Broadway. Ja zawróciłam do Spruce Street i do­szłam do samochodu tą samą trasą, którą bym obrała, idąc od strony restau­racji.

Carla niepokoiły zamiary Ernesta Castro. Tego dnia instynkt podpowia­dał mi, że mnie bardziej powinny niepokoić zamiary Rona Kriciaka.

Jechałam do domu powoli. Tylko raz straciłam z oczu wielkiego białego forda expedition Rona Kriciaka, który ciągnął się za mną. Kriciak miał na nosie ciemne okulary, a na głowie baseballówkę z emblematem jakiegoś ze­społu. Robert na pewno by wiedział jakiego. Ze słuchawką w ręku Andrea podeszła do przesuwanych szklanych drzwi i zapatrzyła się w wody zatoki. Osuszyła kieliszek z winem i odłożyła go na zgrabny rattanowy stolik przy oknie. Dopiero wtedy wybrała numer Dave'a Curtissa i poczekała, aż odbierze. Kiedy w słuchawce rozbrzmiewał sygnał, chodziła w tę i z powrotem przed szklanymi drzwiami, nie zwracając uwagi na swojego kota. Gdy tylko rozpoznała głos Dave'a, powiedziała:

- Spotkajmy się za dwadzieścia minut. Wiesz gdzie.

- Nie. Jestem sam z dziećmi. Nie mogę wyjść. Poza tym dłużej tego nie zniosę. Jestem już kompletnym wrakiem. Yicki mówi, że dostałem pokrzyw­ki. Wiesz, że miałem szansę... to znaczy prawdziwą okazję... zająć się ban­kowością inwestycyjną, a nie prawem? Mówiłem ci kiedyś? No tak, mówi­łem. I szkoda, że tego nie zrobiłem. Mówię ci, nie miałbym teraz tego pasztetu. W bankowości inwestycyjnej nie ma kary śmierci. Jeśli masz coś, na litość boską, gadaj zaraz.

- Jestem w domu, Dave. Nie dzwonię z miasta.

- Nie denerwuj mnie, Andrea. Nie jestem w nastroju. Mam nadzieję, że wreszcie z nią rozmawiałaś?

- Owszem.

- No to mów, co ci powiedziała.

- Niechcący powiedziała mi, że mieszka w Kolorado. Gdzieś blisko gór. Pracuje w hotelowej restauracji. Tyle wiem.

- Restauracje potrzebują prawników?

- Te kiepskie chyba tak. Nie, tak naprawdę uczy się gotować. Aha, gdziekolwiek jest, to niedaleko Littleton.

- Littleton?

- No wiesz, tam gdzie była ta szkolna strzelanina.

- Jezu. Moja córka jest w podstawówce. Nie chcę nawet myśleć o tej strzelaninie. Co Kirsten powiedziała o Khalidzie?

- Niewiele. Atak przy okazji, teraz ma na imię Peyton. Zabrakło nam czasu. Powiedziała, że jeszcze zadzwoni. Ale wydaje mi się, że ma jakieś wątpliwości.

- Jakiego rodzaju? Związane z egzekucją? - W jego głosie zaczęła po­brzmiewać nadzieja.

- Musiała wracać do pracy w restauracji. Nie wiem, jakiego rodzaju wątpliwości.

- Kiedy do ciebie zadzwoni?

- Nie wiem, Dave. Mam nadzieję, że niedługo.

Godzinę i piętnaście minut później zadzwonił telefon Prowlera na przed­mieściach Atlanty. Odebrał po pierwszym sygnale.

- Zapomnij o Indianie - powiedział jego rozmówca. - Podsłuch wresz­cie coś przyniósł. Jest w Kolorado. Natychmiast wyślij swoich ludzi.

- Z tych trzech możliwości, na tę stawiałbym na końcu. Masz potwier­dzenie?

- Tak. Przed chwilą powiedziała przyjaciółce, że jest w Kolorado, gdzieś niedaleko gór. Pracuje w hotelowej restauracji. Więc z twoich trzech możli­wości pozostaje Boulder.

- Jaką masz pewność?

- Stuprocentową. Mam to na taśmie. Chcesz posłuchać? Prowler zastanowił się nad propozycją.

- To nie będzie konieczne - uznał. - Masz jeszcze jakieś szczegóły? Nazwa restauracji? Nazwa hotelu? Coś pożytecznego?

- Nie, nie zaprowadzę cię za rączkę pod same drzwi. Ale znalazłem stóg siana, w którym siedzi. I zlokalizowałem, w której części. Twoi ludzie muszą tylko, kurwa, znaleźć igłę.

Prowler przetrawił krytykę i postanowił nie reagować.

- Jeśli te informacje okażą się rzetelne, możesz się spodziewać, że two­ja pierwotna prośba zostanie rychło spełniona.

- Nie martw się, informacje są pewne. Ale mój znajomy nie życzy sobie żadnych odstępstw od pierwotnego planu. Żadnych odstępstw. Wszystko trzeba skoordynować. Przyślesz mi zdjęcia, zanim podejmiesz jakiekolwiek działania?

- Taki jest plan.

- Dobrze.

- Jeśli druga rata przyjdzie z opóźnieniem tak jak pierwsza - dodał Prow­ler - konsekwencje będą przykre.

- Nie martw się. Mój znajomy pomylił tylko numer konta. Już ci mówiłem.

- Powiedz swojemu znajomemu - poprosił Prowler - że ja się nie mar­twię. Ja działam.


BARBARA BARBARA


Samolot z Indianapolis do Denver zbliżał się do lotniska DLA z północy, dając Barb Turner wspaniały widok na góry z miejsca przy oknie po prawej stronie samolotu. Była to pierwsza wizyta Barb w Denver i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w świetliste refleksy nad górami, gdy ostre zębiska odległych Gór Skalistych szarpały płynne podbrzusze zachodzącego słońca.

Podczas kołowania samolotu Barb sięgnęła pod fotel do torby, żeby się upew­nić, czy nikt tam nie grzebał, gdy była w toalecie. Wymacała dwa aparaty foto­graficzne. Dotknęła portfela. Wszystko było na miejscu.

Atmosfera lotniska w Denver rozstroiła Barb i wytrąciła ją z równowagi. Było rozświetlone, hałaśliwe, nowe. I duże. Za duże jak na miasto, które spo­dziewała się zastać. Zanim po raz pierwszy obejrzała miasto, doszła do wnio­sku, że wybudowano lotnisko rozmiar 14 dla miasta rozmiar 8. Barb szczególnie nie przepadała za nowymi lotniskami, które miały swój własny system komuni­kacji kolejowej. Ale odrobiła pracę domową- zapamiętała rozkład lotniska i szybko się zorientowała, gdzie co jest. Miała w zwyczaju wychodzić z samo­lotu w tłumie biznesmenów. Samotna podróżniczka mogłaby się łatwo zgubić. Całe stado zazwyczaj znało drogę. Jeśli skręcali w prawo, ona też skręcała w prawo. I szła za nimi po bagaż lub do naziemnych środków transportu.

Jak zawsze, i tym razem ta strategia sprawdziła się. Po kilku minutach -korzystając z chodników, ruchomych schodów i znienawidzonej kolejki -po pokonaniu, jak jej się wydawało, wielu kilometrów, znalazła się przed fontan­ną na środku głównego terminalu. Zadarła głowę i obejrzała wysoki przezro­czysty sufit. Celowo zachowywała się jak turystka. Stojąc przed fontanną, zauważyła po prawej stronie stanowisko wypożyczalni samochodów Avis.

Kiedy już Barb Turner odebrała swoją jedyną walizkę, wypożyczyła sa­mochód i wybrała trasę z lotniska do Boulder, zapadała noc. Góry rysowały się na tle ciemnego nieba, a szczyty wydawały się dużo bardziej odległe niż wtedy, gdy oglądała je z okna samolotu. Kobieta przy stanowisku wypoży­czalni samochodów poinformowała ją, że podróż do Boułder może potrwać około czterdziestu pięciu minut.

Manipulując przy radiu, próbowała znaleźć lokalną stację i zaczynała się oswajać z miejscową rzeczywistością. Czuła, jakby znała już to miasto, ale potraktowała to wrażenie z rezerwą. Wiedziała, że zna Boulder tak samo, jak zna Brentwood.

Brentwood wiązał się z O J. Simpsonem.

Boulder - z Jon Benetem.

Miasta takie jak Brentwood i Boulder stały się znane z powodu wyczy­nów amatorów. Barb Turner nie była amatorką. Była profesjonalistką. Pod­czas swojej wizyty nie zamierzała zostawić żadnych śladów. Nikt w telewizji nie będzie opowiadał o bałaganie, jaki po sobie zostawiła.

Nie miała rezerwacji w żadnym hotelu ani motelu w Boulder. Chociaż z natury była osobą zorganizowaną, niektóre rzeczy lubiła robić na wyczucie. Wybór noclegu należał do tych rzeczy.

Trzymała się autostrady numer 36, zwanej Boulder Turnpike, która prze­szła w Dwudziestą Ósmą ulicę i zakręciła na pomoc w głąb Boulder. Kiedy wjeżdżała do miasta, zauważyła po prawej stronie motel o nazwie Broker Inn. Później minęła Boulder Inn, Ramada Inn, a potem nieco ciekawsze miej­sce o nazwie Lazy L. O mało nie skusiła się na Lazy L, ale nie spodobała jej się lokalizacja. Dwudziesta Ósma ulica była zbyt dużą arterią. Trochę dalej, po lewej stronie, wypatrzyła wielopiętrowy hotel Regał Harvest House.

Nie. Żaden z nich nie pasował. Wzdłuż Arapahoe Road, przecznicy na następnym dużym skrzyżowaniu, ciągnęły się punkty handlowe i usługowe, więc skręciła w lewo. Ale dzielnica handlowa okazała się mała. Po minięciu paru przecznic znalazła się na wysadzanej drzewami dwupasmówce, przy której przeplatały się punkty handlowe z domami mieszkalnymi. Ta ulica rów­nie dobrze mogła przecinać tysiąc innych małych miasteczek na Środkowym Zachodzie. Minęła dużą szkołę, której nazwa wypisana była na kamiennej tablicy: Boulder High School. Za szkołą stało jeszcze kilka sklepów.

Barb pojechała dalej i zawahała się przy skrzyżowaniu z Broadway, następ­ną dużą arterią, rozglądając się za kolejnym motelem. Po minięciu Broadway Arapahoe Road ciągnęła się przez dzielnicę mieszkaniową, między partero­wymi domami z cegły, majestatycznymi wiktoriańskimi domostwami i kilko­ma anachronicznymi blokami. Barbara podejrzewała, że tutejsze domy z ce­gły są tak stare jak ten, w którym się wychowała w stanie Iowa.

Minęła nową bibliotekę, a potem szkołę z przełomu wieków w miejscu, gdzie Arapahoe łagodnie wznosiła się na zachód. Wyłoniły się przed nią wy­sokie góry. Po kilku przecznicach musiała pochylać się nad kierownicą i wy­ciągać szyję, żeby dostrzec choćby kawałek ciemnego nieba nad strzelistymi szczytami. Góry były blisko i nęciły ją. Jechała dalej, zwalniając przed serią rond umiejscowionych w zupełnie bezsensownych miejscach. Zaczęła już podejrzewać, że zawiódł ją instynkt, kiedy trafiła na kolejną małą dzielnicę handlową. Parę niewielkich biurowców. Kilka małych sklepików. Park przy strumieniu.

Arapahoe Road zwęziła się i przeszła w ulicę jednokierunkową. I wtedy, po lewej stronie, z ciemności wyłonił się czerwony napis WOLNE POKOJE. Sąsiednie słowo BRAK nie było podświetlone. Reszta szyldu tonęła w mro­ku. Podjechała bliżej, aż światła samochodu rozświetliły tablicę. Przeczytała: Motel Pod Górami. Licencja AAA. TV. Nad tablicą, na małym wzniesieniu, dostrzegła motel. Podejrzewała, że w trzech lub czterech starych, obitych drewnem budynkach mieści się jakiś tuzin pokoi. Na parkingu doliczyła się sześciu samochodów.

Zatrzymała się przed budynkiem z napisem RECEPCJA i zgasiła silnik. Była pewna, że znalazła swoją tymczasową kwaterę.

Pokoik recepcji był słabo oświetlony małą, starą lampką. Na stojaku przy ścianie leżała sterta broszur turystycznych i ulotek. Wysoki kontuar dzielił pomieszczenie mniej więcej na połowę. Za kontuarem przy małym biurku siedziała młoda kobieta. Stukała w klawiaturę laptopa otoczonego otwartymi książkami i kopiami artykułów prasowych.

Barb wiedziała, że w Boulder mieści się Uniwersytet Kolorado.

- Praca semestralna? - zapytała.

- Na jutro. Zawsze odkładam wszystko na ostatnią chwilę. Czym mogę służyć? Szuka pani pokoju?

- Tak, chciałabym pokój. Tylko proszę mi nie mówić, że wszystko zaję­te. Nie mam rezerwacji.

- Wszystko zajęte, ale właśnie jakaś rodzina odwołała rezerwację. Dwa pokoje. Zaraz sprawdzę... - Młoda kobieta złapała kołonotatnik pełen kartek podzielonych na dni tygodnia. - Mamy... maleńką dwójkę... i dwójkę z za­bójczym widokiem, ale ze starą łazienką. Mogę pani dać jeden albo drugi. Ten z widokiem szczególnie lubię. Ale może pani w nim zostać do... - Spojrzała na tę samą kartkę. - Może pani w nim zostać przez cztery doby.

- To żaden problem - stwierdziła Barb. - Jak stara jest ta łazienka? Rozumiem, że jest przynajmniej sedes?

Dziewczyna roześmiała się i wstała od biurka. Górowała nad Barb, która oszacowała, że młoda recepcjonistka ma co najmniej 185 cm wzrostu.

- Niech pani nie żartuje. W niektórych pokojach mamy nową armaturę. Ale właściciele nie wymienili jej jeszcze w tym pokoju. Wanna jest trochę dziwaczna, ale wszystko działa bez zarzutu. Obiecują, że jakoś przed sezo­nem piłkarskim zajmą się tym.

- Jeśli to pani ulubiony pokój, biorę.

- Świetnie. Proszę to wypełnić. - Podsunęła nowemu gościowi kartę rejestracyjną. - Jak długo pani u nas zostanie?

- Wezmę te cztery doby - zdecydowała Barb. - Tyle mniej więcej powin­no mi wystarczyć. - Barb spodziewała się, że za dwa dni już jej tu nie będzie.

- Skąd pani jest?

Barb na chwilę oderwała wzrok od formularza i popatrzyła na młodą recepcjonistkę.

- Z Indianapolis - odpowiedziała.

- Wizyta służbowa?

- Tak - odparła Barb Turner. - Mam parę spotkań na uniwersytecie. Z czego ta praca?

- Z psychopatologii.

- Ja zajmuję się pedagogiką. Obawiam się, że o psychopatologii nie mam pojęcia.

Jak blisko Gór Skalistych leżał Motel Pod Górami? Nazajutrz o świcie Barb przekonała się, że gdyby motel był domem, Góry Skaliste zaczynałyby się już w ogródku. Motel położony był właściwie w gardzieli szerokiego ka­nionu. Kolejna stroma skalna ściana wznosiła się kilkadziesiąt metrów od frontowych drzwi.

Przed pójściem spać Barb skorzystała z miejscowej książki telefonicznej, żeby przygotować listę przybytków, które nazywały się hotelami i które ofe­rowały własne restauracje. Nie było ich wiele. Między innymi mijany po dro­dze do miasta Regał Harvest House. Najbliżej położonym hotelem z listy było Boulderado. Zamierzała udać się tam na śniadanie.

Była pewna, że znajdzie poszukiwaną kobietę, zanim dzień dobiegnie końca.

Okazało się, że Barb miała rację.

Rano skorzystała z publicznego telefonu i zadzwoniła do restauracji w Harvest House Hotel i do Q's - lokalu w Boulderado Hotel. Za każdym razem prosiła, żeby połączono jaz kuchnią i za każdym razem chciała rozma­wiać z Peyton z kuchni. W Harvest House powiedziano jej, ze nikt taki u nich nie pracuje. Ale osoba, która odebrała telefon w Q's poinformowała ją, że Peyton nie ma w tej chwili, że pracuje na późniejszą zmianę, między pierwszą a piątą po południu.

Tylko tyle trudu musiała sobie zadać Barb Tumer, by zlokalizować Kirsten Lord w Boulder w stanie Kolorado.

O piętnastej trzydzieści Barb skorzystała z publicznego telefonu na Spruce Street, żeby zadzwonić pod znajomy numer w Georgii. Prowler odebrał po jed­nym jedynym sygnale.

- Prowler.

- Cześć, to ja. Znalazłam ją. Pracuje w restauracji Q's. Tylko wielkie „Q”, apostrof i „s”. Jest tam kimś w rodzaju praktykantki. Właściwie jeszcze jej nie widziałam. Gdy tylko zjawi się na swoją zmianę, porobię zdjęcia. Po­tem pojadę za nią do domu i zacznę układać plan działania.

- Imię, które podałem, zgadza się?

- Tak. Peyton jakaś tam. Adresu jeszcze nie znam. Do wieczora, naj­później do jutra powinnam mieć i adres, i nazwisko.

- Po przesłaniu pliku nasz klient w ciągu kilku godzin powinien potwier­dzić jej tożsamość.

- Doskonale.

- Dobra robota, Barbara.

- Nic dziwnego, że zarabiam tyle kasy - zażartowała Barb. Prowler roześmiał się. Barb napawała się tą chwilą. Wiedziała, że nie­często zdarza się usłyszeć śmiech Prowlera.

Ronowi Kriciakowi wydawało się, że poznał Fenstera Kastle'a na jednym z wyjazdów szkoleniowych dla członków Służby Marszali. Może semina­rium w Dallas? Czy Kastle przypadkiem nie występował z jakimś wykładem? Kwestie bezpieczeństwa w walce z handlem narkotykami? To było to? Ron czuł, że powinien go pamiętać. Fenster Kastle? Na litość boską, to brzmiało jak nazwa jakiegoś pomnika w Wielkiej Brytanii. Ron szczycił się swoją umiejętnością zapa­miętywania ludzi i kiedy zapuścił się do archiwum swoich wspomnień w poszuki­waniu wizerunku Fenstera Kastle'a, wydobył wizerunek pulchnego Murzyna o małych zębach i ciemnych guzikowatych oczach. Wyglądał na byłego sportow­ca. Ale Ron nie przypominał sobie, żeby Kastle był miękki. Przeciwnie.

Ron zapamiętał Fenstera Kastle'a jako faceta, z którym niekoniecznie chciałby mierzyć się na rękę w barze.

Nie miał jednak okazji przetestować, na ile niezawodna jest jego pamięć. Każdy kontakt Rona z Fensterem Kastle'em miał miejsce za pośrednictwem telefonu lub poczty elektronicznej. A każdy z tych kontaktów dotyczył ich wspólnej podopiecznej w ramach WITSEC, Peyton Francis.

Kastle był przełożonym z centrali, który koordynował udział Peyton w WITSEC.

Ostatnia wiadomość od Kastle'a dla Kriciaka brzmiała równie bezoso­bowo jak wszystkie poprzednie. „Musimy pogadać. Zadzwoń jak najszyb­ciej” - przeczytał w e-mailu.

- Fenster? Ron Kriciak z Denver.

Ron usłyszał po drugiej stronie stłumione głosy oraz trzaski, jakby ktoś próbował zasłonić mikrofon ręką. W końcu po ostatnim długim trzasku Fen­ster Kastle powiedział:

- Słuchaj, mam tylko minutę. Mamy tutaj urwanie głowy, a muszę za­wiadomić cię o nowym niebezpieczeństwie, które zawisło nad naszą przyja­ciółką.

Ron złapał za ołówek.

- Tak?

Natychmiast nabrał wątpliwości co do swojej odpowiedzi. Zbyt zdawko­wa? Czy nie okazał za mało szacunku Fensterowi?

- Wykryliśmy parę wewnętrznych prób przeszukania naszego systemu komputerowego. Zasadniczo wygląda na to, że kogoś interesuje jej miejsce pobytu. Zapora ogniowa przechwyciła obie próby, ale użytkownik był na tyle sprytny, że nie zdołaliśmy wykryć ich źródła. Wiemy tylko, że były wewnętrz­ne. Nasi spece sprawdzają, czy na pewno nikt nie przebił muru. W każdym razie jacyś ludzie próbująją zlokalizować. Chyba im się nie udało, ale obawia­my się, że cały czas szukają.

- Jesteś pewien, że to nasi ludzie?

- Nie ma co do tego wątpliwości. Ron postanowił przejąć inicjatywę.

- Jakieś plotki, o których powinienem wiedzieć?

- Wielu z naszych kolegów wciąż uważa, że nie powinniśmy chronić tej kobiety. To się nie zmieniło. Ten pogląd zyskuje sobie nawet chyba coraz większą popularność. Poza tym nie mam nic nowego.

- A liczba ludzi, którzy znają jej nową tożsamość i miejsce pobytu? Zmieniła się?

- Jest taka sama.

Ron zastanowił się nad wiadomościami z centrali. Ani go one za bardzo nie zaskoczyły, ani też za bardzo nie przeraziły. Sam doszedł do tego, że któ­ryś z jego kolegów ze Służby Marszali pragnie jako pierwszy ogłosić, że wy­tropił Kirsten Lord. Ron widział to już wcześniej, kiedy do programu włącza­no grubsze ryby z mafii. Ron nazywał ten proceder „dalekomorskimi połowami” i wiedział, że chodziło w tym wszystkim o materiał do przechwałek.

Co nie znaczyło, że ktoś chce zrobić komuś krzywdę. Ale mogło znaczyć, że ktoś ze Służby Marszali próbuje zdemaskować Peyton. To się cza­sem zdarzało.

- Fenster, myślę, że problem jest raczej wewnętrzny, chodzi o jakieś wygłupy w stylu macho. Ktoś chce ją znaleźć i udowodnić tym samym, że potrafi złamać system. Takie rzeczy już się zdarzały z niektórymi gwiazdami Cosa Nostra, które ukrywaliśmy. Naprawdę myślisz, że coś jej grozi z naszej strony?

Po długiej pauzie Fenster Kastle powiedział:

- Tak, tak właśnie myślę. I jeszcze jedno, Ron. Jeśli będziesz wiedział, co jest najlepsze dla ciebie i naszej przyjaciółki, rób to. Rozumiemy się?

W uszach Rona te słowa nie brzmiały jak słowa pulchnego, miękkiego mężczyzny.

Ronowi nie podobało się to ostrzeżenie od gościa z centrali gdzieś na wscho­dzie. Nie zdając sobie nawet sprawy, że postanowił zmienić temat, zapytał:

- Hej, Fenster, chciałbym cię o coś zapytać. Grałeś kiedyś w baseball?

- No.

- Gdzie?

- Savannah State. Grałem z Shannonem Sharpe'em. Jesteś z Denver, pewnie o nim słyszałeś.

- Z Shannonem Sharpe'em? Nie zalewasz? Fenstera Kastle'a nie dawało się łatwo zwieść.

- Nie zagaduj mnie, Ron. Jeśli ją stracimy, obaj nie będziemy dobrze wyglądać. Szefowie już mi przypomnieli, że chociaż nie zrobiła nam do­brej reklamy jako prokurator w Nowym Orleanie, dopiero nas obsmaruje, jeśli teraz nie zdołamy zapewnić jej ochrony. Zwłaszcza przed naszymi ludźmi.

Ron milczał.

- Czekam na potwierdzenie - powiedział Kastle.

- Tak jest. Zgadzam się.

- A tak przy okazji, jeśli nasza przyjaciółka będzie miała problemy z roba­kami w nowym domu, jeśli dostanie na rękach wysypki, chcę o tym wiedzieć. Jeśli jej córka opuści się w szkole, jeśli gdzieś w pobliżu niej zacznie dziwnie wiać wiatr, chcę być pierwszy, który się o tym dowie. Wyrażam się jasno?

- Jesteśmy po tej samej stronie barykady, Fenster. Już teraz cieszy się specjalnymi względami. Dopilnują, żeby poświęcono jej jeszcze więcej uwa­gi. Na jakiej pozycji grałeś w Savannah State?

- Na obronie, Ron. Na obronie. Zawsze na obronie.

Landon chciała spaghetti na kolację w poniedziałek, a mnie było wszystko jedno - było mi też wszystko jedno, co jemy na śniadanie i obiad. Zaczę­łam przyrządzać spaghetti. Landon kręciła się w pobliżu przez jakiś czas, żeby dopilnować, czy robię taki sos jak lubi: gładki, bez większych kawałków pomi­dorów. Moja córka tolerowała pomidory pod większością postaci, ale nie lubi­ła kawałków ugotowanego pomidora. Nie rozumiałam, co za różnica. Kiedyś nawet pokłóciłyśmy się o to, kiedy zaczęła wydłubywać pomidorowe grudki ze wspaniałej potrawy w modnej restauracji o nazwie Gumbo Shop we fran­cuskiej dzielnicy. Robert zjadł wybrane kawałki pomidora i został arbitrem naszego sporu. Na koniec wszyscy pękaliśmy ze śmiechu.

To mały delfin.

Landon zjadła dwa razy więcej spaghetti ode mnie. Posprzątałam w kuchni, kiedy ona się kąpała. Potem, ponieważ bardzo prosiła, odpytałam ją z setki słó­wek i przeczytałam jej do poduszki niejeden, tylko dwa rozdziały nowego Har­ry'ego Pottera. Moja córka była nałogową czytelniczką Harry'ego Pottera.

O ósmej trzydzieści zeszłam na dół. Wzięłam telefon bezprzewodowy, za­częłam krążyć po mieszkaniu, przechodząc z salonu przez jadalnię do pokoju dziennego w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, gdzie mogłabym usiąść.

Spróbowałam w kuchni, ale szybko wycofałam się do jadalni. Przestra­szyłam się już, że czeka mnie bezsenna noc i perspektywa pustych godzin przed świtem pozbawiła mnie resztek nadziei, którą zostawił mi dzień.

W opustoszałej jadalni nie znalazłam pociechy, więc przeniosłam telefon z powrotem do kuchni i wypiłam szklankę wody, zanim się zdecydowałam. Nie wiedziałam, co robić w związku z Ronem Kriciakiem, Ernestem Castro czy nawet Carlem Luppo. Wiedziałam natomiast, co muszę zrobić w sprawie Khalida Grangera. Musiałam pozbyć się wątpliwości. Po raz drugi tego dnia zadzwoniłam więc do Andrei na Florydę.

Odebrała po dwóch sygnałach.

- To znowu ja. Nie dzwonię za późno? - zapytałam.

- Kirsten, cześć. Przepraszam... Peyton, chciałam powiedzieć Peyton - poprawiła się. - Cześć. Nie, jeszcze się nie położyłam.

Poczułam się dziwnie wzruszona tym, że ktoś rozpoznał mój głos, kiedy wszystko wokół mnie siępozmieniało.

- Andrea, muszę coś wiedzieć - zaczęłam. - Jesteś zadowolona z tego, co się stało z Khalidem? Z wyniku jego apelacji?

- Nie - odparła Andrea głosem nieco tylko głośniejszym od szeptu. -Wcale nie jestem zadowolona. Dave też. A ty?

Poczułam, jak wypełnia mnie lekkość, jak unoszę się na grzbiecie fali. Przez chwilę widziałam światła migające na odległym brzegu. Wiedziałam, że to uczu­cie nie potrwa długo, że każda fala... każda co do jednej... musi w końcu opaść.

- Zastanawiam się, Andreo, czy on nie jest niewinny - powiedziałam. -Wydaje mi się, że Mickey i Jack mogli go wrobić.

Usłyszałam Jak odetchnęła - głośno.

- Razem z Dave'em doszliśmy do tego samego wniosku. Baliśmy się, że jeśli ujawnimy się z tym, będziesz przeciwna. Nie wiedziałam, jak do ciebie podejść, żebyś nas poparła. I nie chciałam zawracać ci głowy. Tyle przeszłaś.

- Dzięki Bogu, że coś powiedziałam. Bałam się, że tylko ja mam wątpli­wości. Myślałam, że nic nie uda mi się zrobić, jeśli tylko ja dostrzegam pro­blem. Jakie mamy opcje? Co możemy zrobić na tym etapie?

- Nie mamy odpowiedniego materiału dowodowego, na którym mogliby­śmy się oprzeć. Chyba że wiesz coś, o czym my z Dave'em nie wiemy. Ale zdaje się, że wiemy, gdzie szukać. Nawet jeśli coś znajdziemy, wiesz równie dobrze jak ja, że odwołanie wyroku na tym etapie nie będzie łatwe - ostrzegła Andrea. - Masz coś konkretnego? Błagam, miej coś, co nam pomoże.

- Nie, nic nie mam - przyznałam z żalem. - Oprócz przeczucia, że Mic­key nie grał fair.

- My z Dave'em też od tego zaczęliśmy po tym, jak Dave dostał list. Nie wiesz o tym. Parę miesięcy temu dostał anonim, w którym ktoś napisał, że Khalid nie zabił tych staruszków.

- Naprawdę? Co to był za list?

- Pamiętasz dawnego partnera Mickeya Redondo?

- Jasne. Jack Tarpin.

- Właśnie. No więc powiem ci, na czym stoimy.

Pięć tygodni wcześniej do kancelarii Dave'a Curtissa w Sarasocie przy­szedł odręcznie napisany list. Poczta dostarczyła kopertę, na której nie było adresu zwrotnego. Stempel na kopercie wskazywał, że list nadano we Florida Keys.

Nadawca zrobił błąd w nazwisku Dave'a, co nie zdarzało się rzadko. List długości dwóch linijek brzmiał następująco:


Panie Curtis!

Khalid Granger nie zabił tamtych dwojga menonitów. Proszę spraw­dzić, kiedy wykonano test na obecność cząstek metali.

Szczerze oddany Obrońca sprawiedliwości


W kopercie prócz króciutkiego listu był też wycinek z „Miami Herald” sprzed tygodnia o spodziewanym wyroku w sprawie Khalida.

Dave nie rozpoznał pisma autora listu. Andrea też nie, kiedy parę dni później umówił się z nią po pracy w barze i pokazał jej list. Szybko jednak doszła do tego samego wniosku co Dave.

- To musi być gliniarz - zawyrokowała. - Proszę sprawdzić, kiedy wy­konano test na obecność cząstek metali? Kto by się tak wyraził? To musi być albo gliniarz, albo kryminolog. Ktoś, kto zna się na rzeczy.

Andrea wciąż pracowała w biurze prokuratora okręgowego - Dave wcześniej przeszedł do prywatnej kancelarii - więc wyciągnęła stare akta sądowe Khalida i zaczęła przeglądać odręczne raporty w poszukiwaniu ta­kiego samego charakteru pisma. Nie znalazła. Miała nadzieję, że będzie pa­sowało pismo Jacka Tarpina, ale nie było nawet podobne.

Poszperała jeszcze głębiej w aktach i wyciągnęła kopie raportów o teście na obecność cząstek metali, któremu poddano Khalida Grangera tuż po zatrzy­maniu. Wykonanie tego testu polega na przetarciu rąk, ramion i twarzy podej­rzanego specjalnie przygotowanymi gąbkami, które mają zatrzymać określone chemikalia i mikroskopijne cząstki metali wyrzucane z gazami wybuchowymi podczas strzału z broni palnej. Gąbki są potem analizowane pod mikroskopem elektronowym.

Test Khalida wypadł obciążająco. Wykazał niezbicie obecność cząstek metali na jego rękach i przedramionach. Wynik testu stanowił poszlakowy dowód, że Khalid Granger znajdował się w pobliżu broni, z której strzelano.

Andrei nie dawały spokoju słowa autora anonimu: Proszę sprawdzić, kie­dy wykonano test na obecność cząstek metali.

Wróciła do raportów i sprawdziła godziny. W oficjalnym raporcie napisa­no, że próbki do testu zebrano z Khalida o drugiej piętnaście, jakieś cztery, pięć godzin po strzelaninie na stacji benzynowej, spokojnie mieszcząc się w ograniczeniach czasowych przyjętych dla tego typu testów. Próbki zostały zebrane przez Jacka Tarpina.

Kwit towarzyszący próbkom został podpisany przez Jacka Tarpina.

Wskazówka w anonimie wysłanym do Dave'a Curtissa nie miała sensu.

Andrea zadzwoniła do przyjaciela z policji i zapytała go, czy wie, co po­rabia Jack Tarpin na emeryturze.

- Jack? Próbuje sobie dorobić, organizując wyprawy rybackie z Plantation Key. Z tego co słyszałem, nie jest to złoty interes, ale poza tym wszystko w porządku. A co?

- Muszę z nim porozmawiać o jego starym kumplu. Masz jego numer?

- Będzie żałował, że ci go dałem?

- Nie. Właśnie zapinam na ostatni guzik przygotowania do procesu. Chcę po prostu wszystko sprawdzić.

- Nie będzie chciał zeznawać.

- Nie będzie musiał.

Przyjaciel Andrei podał jej numer Jacka Tarpina w Plantation Key.

Andrea nigdy nie przepadała za Jackiem Tarpinem. Od pierwszego dnia, kiedy się poznali.

W czasie kiedy Khalid został aresztowany za morderstwa na stacji benzy­nowej, Jack był już starym policyjnym wygą. Tarpin miał za sobą dwa małżeń­stwa i trzy terapie odwykowe, zanim nauczył się na dłużej utrzymać przy sobie żonę, a siebie - w trzeźwości. Przez ostatnie dwanaście lat pracy postrzegano go jako wypalonego policjanta, który odwala tylko robotę. Gdyby zapytać kole­gów Jacka o jego życiowy cel, dziewięciu na dziesięciu odpowiedziałoby, że stara się pozostać niewidzialny i żywy na tyle długo, by doczekać emerytury.

Trzecia żona - ta, która go nie opuściła, miała rodzinę w Keys, razem planowali tam zamieszkać i zająć się rybołówstwem, kiedy Jack przestanie być strażnikiem prawa w Sarasocie.

Ale Jack miał też swoich sympatyków. Niektórzy policjanci uważali Jacka Tarpina za starzejącego się frajera, a niektórzy po pewnym czasie dochodzili do wniosku, że nawet go lubią.

Andrea uważała Jacka za starzejącego się frajera.

Dave Curtiss zawsze go lubił.

Andrea szybko postanowiła, że właśnie Dave, czy mu się to podoba, czy nie, zadzwoni do Jacka. Ona sama miała skontaktować się ze znajomymi z laboratorium kryminalistycznego, żeby sprawdzić, czy dopatrzą się jakichś nieprawidłowości w wynikach testu.

Dave Curtiss znał Jacka Tarpina na tyle dobrze, by domyślić się, że Jack nic mu nie powie o Khalidzie Grangerze przez telefon. Dave wiedział, że będzie musiał odbyć podróż do Plantation Key i stanąć z nim twarząw twarz, jeśli chce wyciągnąć z Jacka, co wie o teście na obecność cząstek metali, któremu tyle lat temu poddał Khalida Grangera.

Dave Curtiss wiedział też, że podróż do Plantation Key oznacza przejazd przez Miami. Dave nie znosił Miami i nie znosił rojącej się od turystów trasy na południe do Florida Key s.

Dave wolałby raczej kolejne wziernikowanie esicy niż tę podróż.

Zadzwonił do Jacka w następną środę i rozmawiał z jego żoną, Pamelą. Po­dał fałszywe nazwisko i powiedział, że chce rozmawiać z Jackiem w sprawie wypożyczenia łodzi. Pamelą odparła, że mąż właśnie wypłynął, ale że będzie w domu następnego dnia, jeśli Dave zechce zadzwonić jeszcze raz. Dave nie zadzwonił, za to wstał wcześnie rano, zwolnił się z pracy i pokonał trasę, której tak bardzo nie znosił. W domu Jacka i Pameli zjawił się niedługo po obiedzie.

Jack Tarpin nie opalał się.

Takie wrażenie odniósł Dave na widok mężczyzny, który podszedł do drzwi małego drewnianego domu, gdzie mieszkał z żoną. Twarz, ręce, ramio­na i nogi Jacka eksponowały więcej odcieni czerwieni i różu niż sklep z oko­licznościowymi kartkami w Walentynki.

Ale też Jack nie wściekł się. Zmrużył tylko oczy - dając Dave'owi wy­raźnie do zrozumienia, że nie jest szczególnie mile widzianym gościem - pchnął drzwi z moskitierąi powiedział:

- Cześć, Dave. Wchodź. Właśnie zasiedliśmy do kanapek i mrożonej herbaty. Zjesz z nami.

Nie była to propozycja, tylko polecenie.

Okazało się, że Dave polubił Pamelę tak bardzo jak Jacka. Jej śmiech i autoironiczny humor sprawił, że Dave rozluźnił się pomimo oczywistej kon­sternacji Jacka wywołanej jego wizytą. Pamelą miała długie, brązowe włosy, była chuda jak patyk i uśmiechała się szeroko, od ucha do ucha. Miała na sobie męski T-shirt bez rękawów i bawełniane spodnie od dresu, które wy­blakły do koloru upieczonego ciasta. Ten strój pomógł Dave'owi dojść do wniosku, że cycki Jacka są dwa razy większe od piersi jego żony.

Kanapki, które zaserwowała Pamelą, składały się z tłustych kawałków grillowanej ryby pływającej w morzu majonezu z dodatkiem tabasco i posie­kanej cebuli. Rybnym farszem napełniła długie porcje pokrojonej włoskiej buł­ki z supermarketu, a na wierzch dodała grube plastry soczystych kiszonych ogórków. Po tygodniach pożywiania się przetworzonym indykiem i kanapka­mi z beztłuszczowym majonezem - tak jego żona wyobrażała sobie zdrowy na serce posiłek - Dave ugryzł bułę z grillowaną rybą Pameli i pomyślał, że umarł i poszedł prosto do nieba.

- Wczoraj łowiona - oznajmił z dumą Jack, widząc, z jakim apetytem zajada Dave.

- Wczoraj patroszyłam - dodała Pamelą. - Nie było to tak przyjemne jak łowienie, mówię wam.

Kiedy talerze opustoszały, a z herbaty pozostały zabarwione kostki lodu topniejące na dnie dzbanka, Jack powiedział:

- Nie przyjechałeś tutaj z tak daleka, żeby zjeść z nami lunch.

- Gdybym wiedział, że będzie taki dobry, to kto wie? Ale masz rację, Jack, chodzi o stare dochodzenie, które prowadziłeś.

- Słucham - powiedział Jack.

Dave patrzył, jak Pamelą odwraca wzrok i wstaje, żeby zebrać talerze ze stołu.

- Khalid Granger - zaczął Dave. - Na pewno go pamiętasz. Wy­czerpał już wszystkie apelacje, ale są pewne wątpliwości co do testu na obecność cząstek metali, który wykonano po jego zatrzymaniu. - Dave już wcześniej postanowił nie wspominać o liście, chyba że zajdzie taka koniecz­ność.

Jack podrapał się po głowie tak energicznie, że -jak wydawało się Dave'owi - musiało go zaboleć. Westchnął i rzekł:

- Oczywiście, że są wątpliwości. Dziwię się tylko, że dopiero teraz ktoś o nie pyta. Wiesz już, w czym problem?

- Niezupełnie - odparł Dave. - Szukamy, ale nic nie znaleźliśmy. Dlate­go przyj echałem aż tutaj.

- Powiedziałeś: szukamy. Kto jeszcze?

- Pamiętasz Andreę Archer? Nadal pracuje w biurze prokuratora okrę­gowego. Ja nie... zanim przeszedłeś na emeryturę, zatrudniłem się w pry­watnej kancelarii. Andrea wyciągnęła stare akta sprawy, żeby dojść, jak to było z tym cholernym testem.

- Nigdy się nie lubiliśmy - stwierdził Jack. - Uważała mnie za skończo­nego pijaka.

Dave starał się nie pokazać po sobie, że jest zakłopotany. W końcu kiw­nął głową i zerknął na Pamelę, która zaczęła zmywać naczynia. Jack podążył za spojrzeniem Dave'a.

- Nie martw się o Pammy - powiedział - wie o mojej reputacji i wie o Khalidzie. Dzień, kiedy oddałem odznakę, był też dniem, kiedy przestałem mieć przed nią tajemnice.

- Tu nie chodzi o pomoc Andrei, Jack - powiedział Dave.

- Tak, wiem. Ale tylko wy główkujecie nad tą sprawą? Nikt inny? A co z tamtą trzecią, która pracowała z wami?

- Kirsten? Kirsten Lord?

- Właśnie, co z nią?

- Będziemy z nią rozmawiać, jeśli ja dzisiaj coś wskóram. Jack kiwnął głową.

- Dobra. Czegoś nie rozumiem, Jack. Coś mi nie pasuje. Zrobiłeś Khalidowi test na obecność cząstek metali kilka godzin po strzelaninie. Wypadł pozytywnie. Nie widzimy z Andrea żadnych problemów z czasem wykona­nia testu, ani z samym testem. Wszystko wygląda czysto.

- Jeśli tak jest, to kto zgłasza te wszystkie wątpliwości? Wydawało mi się, że jeśli kiedykolwiek dojdzie do tej rozmowy, to z jakimś adwokatem z urzę­du, który będzie chciał ocalić tyłek Khalidowi.

Dave odsunął krzesło od stołu.

- Wielu ludzi ma wątpliwości. Andrea i ja czujemy się wyjątkowo podle, bo to my byliśmy oskarżycielami Khalida. Ale niektórzy zaczynają podnosić ostrzegawcze flagi.

- Kto taki?

- Dostajemy anonimy.

- Anonimy - skrzywił się Jack. - Martwicie się o siebie, czy o tę łajzę?

- Jeśli Khalid to zrobił, Jack, nie mam nic przeciwko temu, żeby się usmażył na krześle elektrycznym. Taka jest prawda, mogę przysiąc. Nie bę­dzie pierwszym skazanym, którego posłałem na krzesło. Powód, dla którego telepałem się tu z tak daleka, jest prosty. Chcę wiedzieć, czy były jakieś pro­blemy z testem na obecność cząstek metali lub z czymkolwiek innym, na co trafiliście z Mickeyem podczas śledztwa. To wszystko.

Jack odsunął się od stołu i splótł ręce za głową. Wpatrywał się w Dave' a, aż ten poruszył się na krześle i odwrócił wzrok.

- Problemy? Nie było żadnych problemów, nie licząc faktu, że to nie test Khalida wypadł pozytywnie.

- Co?

- Chcą go usmażyć, co?

- Khalida? Tak.

Jack potarł wierzchem dłoni o zarośnięte policzki.

- Wiesz, jaki był z niego śmieć, prawda? Ciął nożem kobiety, handlował narkotykami, okradał własnych sąsiadów. Nikt nie płacze, że facet jest w ki­ciu. Naprawdę nikt. Założę się, że jego własna matka się z tego cieszy.

- Wiem o tym, Jack. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, czy naprawdę zabił tych dwoje starszych ludzi na stacji. Nie próbuję wyciągnąć go z mamra.

Jack przechylił swoją szklankę prawie do poziomu, próbując oderwać od dna kostkę lodu. Ten sposób nie zadziałał.

- Mickey Redondo był, kurwa, najgorszym partnerem, z jakim przyszło mi robić, a przez wszystkie te lata miałem paru niezłych dupków. Ale to nie znaczy, że chcę mu zaszkodzić z powodu takiej łajzy jak Khalid.

- Rozumiem to, Jack - rzekł Dave, mając nadzieję, że Jack się przed nim nie zamknie.

- No więc mówię, jak było. Jestem pewien, że Mickey podmienił próbki, zanim dotarły do laboratorium.

- Nie rozumiem.

- Zrobiłeś szmat drogi. Masz pełny brzuch. Więc chyba masz czas, żeby posłuchać pewnej historyjki. Co się stało tamtego dnia? No więc tak...

Historia, którą Jack Tarpin opowiedział Dave'owi w Plantation Key, brzmiała mniej więcej tak. Trzeba oczywiście pamiętać, że usłyszałam ją z ust Andrei, nie Dave'a.

- Po zatrzymaniu Khalida przesłuchiwaliśmy go razem z Mickeyem na komendzie. Od razu pasował nam na mordercę tej pary staruszków na stacji. Odpowiadał rysopisowi podanemu przez naszego jedynego świadka, miał przy sobie odpowiednią ilość pieniędzy, znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nie­odpowiedniej porze i miał na koncie listę wykroczeń dłuższą od mojej linki wędkarskiej. Poza tym zachowywał się arogancko. Olewał nas, normalnie nas olewał. Ale przecież był już wcześniej aresztowany z tysiąc razy i wie­dział, jak z nami pogrywać. Prawda jest taka, że nie wyciągnęliśmy z niego zbyt wiele. Pewnie kombinował sobie, że go wypuścimy.

Na początku swojej relacji Jack wyciągnął z kieszeni zmiętą torebkę z pest­kami słonecznika i natychmiast zaczął wrzucać je sobie do buzi po pięć lub sześć naraz. Potrafił oddzielić łupinę zębami i językiem, w ogóle nie posługu­jąc się palcami, stosik wilgotnych pustych łupin, które zbierał na serwetce na stole, szybko się powiększał i robił się coraz bardziej obrzydliwy.

Dave siedział cicho, czekając, aż Jack wypluje kilka łusek i podejmie opo­wieść na nowo.

- Potem do Mickeya ktoś zadzwonił. Policjantka wsunęła głowę do po­koju, gdzie pracowaliśmy nad Khalidem, i przekazała Mickeyowi, że jest do niego telefon. Powiedział jej, że jesteśmy zajęci i żeby zapisała wiadomość. Tymczasem ona włazi do środka i szepcze mu coś prosto do ucha. Roześmiał się i powiedział: Bez jaj!, a potem wyjaśnił mi, że jednak musi odebrać ten telefon. Powiedziałem, że nie ma problemu i że sam zbiorę próbki do testu, kiedy jego nie będzie. Tak też zrobiłem. Miałem ze sobą zestaw i solidnie powycierałem Khalida, jak w podręczniku. Podczas zdejmowania próbek Khalid cały czas nawijał, że tracę czas, że nie używa broni palnej, tylko noża, i wszyscy o tym wiedzą. I że gdybyśmy oddali mu nóż, chętnie zademonstrowałby nam swój kunszt. Był całkiem zabawny, podobny do Chrisa Rocka. W każdym razie zebrałem materiał do testu. Oznaczyłem próbki, zakleiłem kopertę, wypełniłem jakiś głupi formularz i złożyłem swój podpis.

Sterta przeżutych łupinek słonecznika robiła się coraz większa, a on mó­wił dalej.

- W każdym razie Mickey wchodzi kilka minut później, ale zachowuje się zupełnie inaczej. Nie chce już męczyć Khalida. Nagle Mickey robi się superuprzejmy i wysztywniony i nie ma już więcej pytań do Khalida o podwójne mor­derstwo. Zanim zdążyłem się zorientować, już prowadził Khalida korytarzem, żeby wpakować go do ciupy za dwa morderstwa pierwszego stopnia i parę mniej­szych wykroczeń. Khalid się wkurza; nie może w to uwierzyć. Całkowicie stra­cił poczucie humoru. Ale Mickey jest zadowolony. Zabiera próbki, które zdją­łem z Khalida, parę innych formularzy i mówi, że wszystkim się zajmie.

- A ja? Zastanawiam się, dlaczego ten facet, który przez dwa lata, odkąd razem pracujemy, nie zrobi mi kawy, kiedy sam ją sobie nalewa, staje się nagle taki serdeczny i pomocny. Mówię coś w rodzaju: To dopiero musiał być ważny telefon. Oczy Mickeya zabłysły na chwilę i powiedział: Ktoś tylko dał mi znać, że mam tego, kogo trzeba. Zapytałem go, co to znaczy, ale on mnie zbył.

Jack przerwał, jakby pomyślał, że Dave sam zdoła dopowiedzieć sobie resz­tę, ale Dave wyznał, że wciąż nie rozumie, na czym polega problem z testem.

Dave nadążał.

- Dobra. O teście przypomniałem sobie dopiero w sądzie na procesie Khalida, kiedy zeznawałem jako świadek. Twoja znajoma Andrea Archer pokazuje mi różne raporty, dokumenty i dowody i co chwila pyta, czy jest mi znane to, tamto i siamto, a ja odpowiadam „tak, napisałem to” albo „tak, to mój podpis”. Potem wręcza mi kwit, który wypisałem - ten sam, który po­szedł do laboratorium z próbkami Khalida i pyta, czy go poznaję. Zanim za­wiesiłem na nim oko, odpowiedziałem, że tak, ale potem kątem oka zauważy­łem, że to jednak nie ten sam formularz, który wypełniałem. Więc szybko dodałem jak najbardziej nonszalanckim tonem: Tak, ja to podpisałem.

Dave przysunął się, omijając chwiejną stertę nasion słonecznika na stole.

- Jak to: nie ten sam formularz?

- Pismo nie moje. Owszem, podpis na dole mój, ale formularz wypełnio­no nie moim pismem. Tylko Mickeya.

Dave pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole, starając się nie ze­tknąć z Wezuwiuszem słonecznikowych trupków.

- Przypuszczam, że zapytałeś Mickeya o te rozbieżności?

- Jasne że tak. Na następnej przerwie.

- Powiedział, że wylała mu się kawa na starą kopertę, więc dał mi nowy formularz do podpisu, wypełnił go i zakleił w nowej kopercie.

- Jack naprawdę dał ci nowy formularz do podpisu? - naciskał Dave. -Pamiętasz to?

Jack pokręcił głową.

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że tak. I skłamałbym, gdybym po­wiedział, że nie. Ale gdyby mój partner poprosił mnie o podpisanie takiego formularza, pewnie bym to zrobił. Nawet jeśli prosiłby Mickey Redondo.

- Mówisz, że Mickey mógł podmienić próbki? Dlaczego tak sądzisz?

Pamela skończyła zmywać i dołączyła do nich przy stole. Jack natych­miast przestał podjadać pestki słonecznika. Jakaś niepisana umowa między nimi, pomyślał Dave.

- Już ci powiedziałem. Ten telefon do Mickeya wydawał mi się podej­rzany. Wróciłem do laboratorium, żeby się przekonać, o której godzinie przy­jęto próbki Khalida. Okazuje się, że te próbki dotarły do laboratorium dopiero przed ósmą wieczorem.

- To coś dziwnego?

- Wziął je ode mnie jakoś o wpół do czwartej. Laboratorium jest w tym samym budynku co nasza komenda. Więc co Mickey wyprawiał z tymi prób­kami przez ponad cztery godziny? Dziwne, cholera. Jeszcze dziwniejsze, kiedy się pomyśli, że między szóstą a siódmą Mickey Redondo spędził pół godziny na policyjnej strzelnicy.

- Był na strzelnicy? Co w tym dziwnego?

- Mickey nie znosił tego miejsca. Najczęściej trzeba go tam było zacią­gać siłą. Nie chciał nawet tam chodzić na testy. A żeby poświęcać czas na wizytę na strzelnicy w dniu, kiedy ma na głowie śledztwo w sprawie świeże­go podwójnego morderstwa? - Jack roześmiał się. - Tak, to jest dziwne.

- Skąd wiesz, że tam był? - zapytał Dave.

- Jak już mówiłem, nabrałem podejrzeń. Zajrzałem do rejestru. - Jack uśmiechnął się do żony. - Hej, przecież kiedyś byłem detektywem.

Dave chciał, żeby Jack jasno określił swoje podejrzenia.

- Więc sądzisz, że po wizycie na strzelnicy zebrał próbki do testu z sie­bie i złożył je w laboratorium?

- Tak właśnie sądzę - potwierdził Jack. - Zamienił próbki Khalida, któ­re ja zdjąłem na komendzie, i podłożył próbki zdjęte z siebie po wizycie na strzelnicy. Wniosek narzucał się sam. Nie zadawałby sobie tyle trudu, gdyby nie wiedział wcześniej, że wyniki testu Khalida będą negatywne. A do tego nie mógł dopuścić.

- Ten telefon - snuł domysły Dave Curtiss. - To musiał być bardzo ważny telefon.

- Też tak pomyślałem - powiedział Jack. - Później, po procesie, doszedłem do tego, że cokolwiek Mickey wtedy usłyszał przez telefon, musiał dowiedzieć się, kto zabił tych dwoje staruszków w sklepie. Mickey mógł mieć pewność, że Khalid tego nie zrobił tylko wtedy, jeśli wiedział, kto to naprawdę zrobił, no nie?

- No więc wróciłem na komendę - ciągnął dalej - i znalazłem dziew­czynę, która zawiadomiła go o telefonie podczas przesłuchania. Zapytałem ją, czy pamięta, kto wtedy do niego zadzwonił.

- I pamiętała?

- No pewnie. Pat Lieber.

Serce Dave'a przestało na chwilę bić, żeby po chwili załomotać szybciej.

- Naprawdę? Zalewasz. Ten trener piłkarski?

- Myślisz, że wciskałbym ci kit? Powiedziała, że gość chciał rozmawiać z Mickeyem Redondo.

- I chociaż Mickey przesłuchiwał podejrzanego o morderstwo, ona od razu po niego pobiegła?

- Tak. Też byś tak zrobił, gdyby zadzwonił do ciebie ktoś taki. Wiesz, jak sławny jest Pat Lieber na Florydzie. Był już wtedy. Bear Bryant i Vince Lombardi w jednym.

Dave Curtiss odchylił się do tyłu, bujając się na dwóch tylnych nogach krzesła. Paliło go w piersi. Zaczął ssać pepcid i poprosił Pamelę o szklankę zimnej wody.

Uśmiechnęła się grzecznie, wstała i podeszła do zlewu.

- Pat Lieber, co? Jack kiwnął głową.

- Pat Lieber.

- Poprosił o Mickeya? Nie o osobę, która prowadzi to śledztwo? Do­brze zrozumiałem?

- Tak, powiedziała, że poprosił konkretnie o Mickeya.

- Mickey znał Liebera?

- Przez te wszystkie lata doszedłem do wniosku, że musieli znać się wcześniej. Nic, co mógłbym udowodnić. Od czasu do czasu Mickey miał bilety na mecze, za które ja dałbym się posiekać. Parę razy próbowałem wyciągnąć z niego, skąd je ma. Odniosłem wrażenie, że właśnie od Liebera.

Dave zastanawiał się, co mogło łączyć najsłynniejszego trenera piłkar­skiego w stanie Floryda z Khalidem Grangerem.

- Nie możesz niczego udowodnić, prawda, Jack? Tego, co według cie­bie się stało?

Pamela podała mu wodę. Dave podziękował.

- Udowodnić? Co udowodnić? Na procesie zeznawałem zgodnie z prawdą. Na formularzu z testu był mój podpis. A wizyta Mickeya na strzel­nicy? Podejrzewam, że i teraz możesz wyszperać rejestr i sam to udowod­nić. A że podczas przesłuchania Khalida zadzwonił do niego Pat Lieber? Policjantka, która po niego przyszła, wciąż pracuje. Założę się, że nie zapo­mniała takiego telefonu. Ale nawet mając to wszystko, co możesz zrobić? Mickey nigdy się nie przyzna, o czym rozmawiał wtedy przez telefon. A Lie­ber? Zaprzeczy, że taka rozmowa w ogóle miała miejsce. Mickey nie jest w ciemię bity. Jeśli wziął kasę od Liebera, nigdy jej nie znajdziecie. To, co mamy, nie wystarczy, żeby sędzia zgodził się jeszcze raz zbadać sprawę Khalida. Obaj o tym wiemy.

Dave wiedział, że Jack ma rację.

- Nigdy nie sprawdzałeś, jaki związek z tym wszystkim ma Lieber?

- Kpisz czy o drogę pytasz? Sprawdzać Pata Libera na Florydzie? -Roześmiał się. - To jak sprawdzać papieża w Watykanie. Obejdę się bez takich kłopotów - powiedział Jack. - W tym cały urok. Mogę siedzieć tutaj i nie brudzić sobie rąk...

Wtrąciła się Pamela.

- Jacku Tarpinie, nie masz czystych rąk od dnia, w którym cię pozna­łam.

Jack uśmiechnął się do żony.

-.. .i pozwolić ludziom takim jak ty starać się o to, żeby uratować żało­sny tyłek Khalida przed sfajczeniem. I wiesz, co jeszcze bardziej mnie cieszy?

Teraz, kiedy powiedziałem ci o tym wszystkim, może przestanę budzić się w nocy. To byłoby coś pozytywnego.

- Nie sypia dobrze - potwierdziła Pamela. - Tak się rzuca, że czasem dostaję choroby morskiej, kiedy leżę obok niego.

Opowieść o liście i wizycie Dave'a w Plantation Key zajęła Andrei pra­wie godzinę.

Nie zdziwiłam się więc, że zanim jeszcze odłożyłam słuchawkę, otoczyło mnie znajome stado wielorybów.

Zazwyczaj wieloryby, które odwiedzają mnie na powierzchni, ukazują mi się jako obrazy, widzę wtedy coś, co albo pragnę przeżyć raz jeszcze, albo staram się zapomnieć. Czasem pojawiają się jako znajome zapachy - wanilii, magnolii lub woni włosów Roberta. A czasem pływają w ciemności i rozpo­znaję je tylko po dźwięku i drganiach wody. Najrzadziej pływają w płytkich wodach pod skórą i dostają się do mojej świadomości jako uczucia. Tym ra­zem właśnie wieloryby uczuć przejęły kontrolę.

Niewiele jest w moim życiu chwil, kiedy czas naprawdę zwolnił. Mogę je wszystkie policzyć na palcach i pamiętam je. Bardzo dobrze pamiętam.

Kiedy miałam siedemnaście lat, wjechałam samochodem ojca w tył miej­skiego autobusu. Włączałam właśnie radio i nie zauważyłam, że autobus przede mną zatrzymał się. Kiedy zadzwoniłam do domu, żeby powiedzieć rodzicom, co zrobiłam z samochodem, wydawało mi się, że telefon unosi się w mojej dłoni, a chwila trwająca ułamek sekundy wydawała się tak długa jak cały pierwszy rok studiów w Miami. Ciszę przerwał mój ojciec, pytając: Z tobą wszystko w porządku? Nic innego się nie liczy, kochanie. Jesteś cała?

Później czas się zatrzymał, kiedy drugi raz kochałam się z Robertem. Nie pierwszy, tylko drugi raz. Nasze pierwsze doświadczenie było impulsywne i nie­zdarne, jakbyśmy byli parą nastolatków. W rekordowym czasie przeszliśmy od wspólnej konsumpcji piwa na sofie do akrobacji na ławie. Muszę jednak przy­znać, że nawet teraz to wspomnienie ma w sobie pewien urok. Ale następnym razem... o Boże... była taka chwila między „prawie” a „już”, kiedy serce prze­stało mi bić, a wszystkie zegary na całej planecie przestały tykać i zdawało mi się, że ta chwila trwa całą wieczność. Rozciągała się przede mną jak światło letniego świtu. Szeroko, jasno i nieskończenie. Robert nigdy już nie zabrał mnie w to miejsce, chociaż nie można powiedzieć, że się nie starał, za to dla mnie osiągnięcie tych szczytów raz jeszcze stało się celem... jak dostanie się do nieba.

Trzecie wydarzenie, które zatrzymało czas, nastąpiło po urodzeniu moje­go dziecka. Tuż po tym, jak posłuchałam rozkazów mojej lekarki i zrobiłam ostatni -jak mi obiecała - wysiłek, przekonana, że wydatkuję ostatnie kalorie energii pozostałe w mym ciele, usłyszałam głos Roberta ponad innymi dźwię­kami sali porodowej. „K, to dziewczynka, cudna, cudna dziewczynka” i przy­sięgam, że dopiero godzinę później, może nawet jeszcze później, wręczono mi zawiniątko i mogłam spojrzeć na maleństwo, które na wieki zawładnęło moim sercem. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego wręczenie mi mojego ślicznego dziec­ka zabrało im całą wieczność.

Robert mówi, że to były dwie, góra trzy minuty.

Robert nie zawsze miał rację.

A czwarty przypadek, kiedy zatrzymał się czas?

Było to oczywiście tego dnia, kiedy zamordowano Roberta.

Byliśmy umówieni na lunch w Galatoire's we francuskiej dzielnicy jak co roku, odkąd przyjechaliśmy do Nowego Orleanu. Tego dnia obchodziliśmy rocz­nicę.

Przyszedł pierwszy i zajął miejsce w kolejce. Robert był wyższy od więk­szości przechodniów i zauważyłam jego jasną czuprynę z daleka. Kiedy po­deszłam bliżej, zobaczyłam mężczyznę w spodniach khaki z kurtką przewie­szoną jakoś dziwnie przez zgięte ramię. Nie wiem, dlaczego przykuł moją uwagę. Może dlatego, że jego oczy przeskakiwały z Roberta na mnie i z po­wrotem i poczułam, że przez jego twarz przemyka cień uśmiechu. Jego uśmiech zabolał mnie gdzieś w środku.

Jeszcze teraz pamiętam: zobaczyłam jego uśmiech i poczułam, jakby chlu­snął mi kwasem w oczy.

Czas się tam wtedy zatrzymał.

Na jak długo? Wystarczyło, żebym przeniosła się do sądu, do dnia, kiedy usłyszałam groźbę Ernesta Castro: Zapamiętaj sobie. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

Czas zatrzymał się na tak długo, żebym domyśliła się, że ten człowiek na chodniku przed Galatoire's jest ucieleśnieniem groźby Ernesta Castro. Czas zatrzymał się na tak długo, żebym nabrała pewności, że ten człowiek w spodniach khaki i z przerzuconą przez rękę kurtką zaraz spróbuje zabić mojego Roberta. Skąd wiedziałam? Nie wiem skąd. Po prostu wiedziałam. Czas zwolnił, przechwycił moje ostrzegawcze krzyki i protesty i uwięził je w moim gardle, by nigdy już ich nie wypuścić.

Czas zatrzymał się na tak długo, żeby moja pewność siebie zamieniła się w poczucie nieuchronności, które niemal pozbawiło mnie woli. Czas zatrzymał się na tak długo, żeby ogarnęło mnie poczucie całkowitej bezradności, pewność, że nie zdążę nic zrobić, zanim mój mąż zostanie zabity na moich oczach.

Czas zwolnił tak bardzo tego dnia, że do dzisiaj wydaje mi się, iż widzia­łam ołowiane naboje wydobywające się spod kurtki i przecinające te kilka­dziesiąt centymetrów leniwego, wilgotnego powietrza Luizjany, które dzieliły głowę mojego męża od lufy z tłumikiem.

To, co czułam przez lata, które minęły między chwilą, gdy zauważyłam mężczyznę w spodniach khaki, a momentem, gdy zorientowałam się, że mój mąż umiera w moich ramionach, było piekielną mieszanką odpowiedzialności i poczucia winy. Czułam każdym włóknem mojego serca, że to ja zwabiłam zabójcę do mojego męża, i wiedziałam, że to ja nie zdołałam przebiec tych nieszczęsnych trzech metrów, żeby powstrzymać zabójcę.

Wieloryby, które dołączyły do mnie po rozmowie z Andreą, były dwoma dobrze mi znanymi wielorybami uczuć - wieloryb odpowiedzialności i wielo­ryb winy. Kiedy mnie odwiedzały, zazwyczaj pływały razem.

Dlaczego wypłynęły właśnie wtedy?

Chyba żeby mi przypomnieć, że między innymi ja dopuściłam do tego, by u drzwi celi Khalida stanął kat. Owszem, niechcący. Owszem, bez złych za­miarów. Ale zakapturzony człowiek mimo to czaił się przed kratami celi Kha­lida. A teraz bałam się, że nie uda mi się powstrzymać go przed wykonaniem okropnej powinności.

Zgodnie z prawem.

Jak się czułam z tą świadomością? No cóż, wydawało mi się, że gdybym w tej chwili spojrzała w lustro, zobaczyłabym dwa odbicia.

Byłabym mężczyzną w spodniach khaki z dwudziestką dwójką z tłumikiem.

Byłabym też kobietą na Bourbon Street w ładnej garsonce. No wiecie, tą kobietą, której krzyk uwiązł w gardle.

Sprawdziłam dwa razy, czy drzwi są zamknięte i zgasiłam po kolei świa­tła na dole. Na górze spała Landon, leżała na boku, w rozkopanej pościeli. Ułożyłam ją wygodnie i przykryłam kołdrą. Ulubiony pluszowy miś zawsze czuwał przy niej. Pocałowałam ją we włosy, w ramię i znowu we włosy.

- Kocham cię, złotko. Dobranoc - szepnęłam. Na głos powiedziałam:

- Idźcie spać, szmery i trzaski.

W mojej sypialni we frontowej części domu było ciemno. Przy zgaszo­nym świetle podeszłam do okna i wyjrzałam przez szparę w zasłonach. Nie podziwiałam widoku gór ani nie szukałam konstelacji na nocnym niebie. Wy­patrywałam na parkingu i sąsiednich ulicach wielkiego białego forda expedition z zaspanym inspektorem za kierownicą.

Nie widziałam Rona Kriciaka, ale ani przez chwilę nie pomyślałam, że jego brak w polu widzenia oznacza jego nieobecność.

Po tym krótkim czuwaniu wróciłam do pokoju Landon. Zdążyła już się rozkopać. Poprawiłam pościel, tym razem przykrywając j ą tylko do brzucha. Byłam jej mamąj musiałam dbać o to, żeby było jej ciepło.

I żeby była bezpieczna.

Naprawdę chciałam wierzyć, że Służba Marszali może ochronić mnie przed Ernestem Castro. Ale w głębi serca wiedziałam, że przed jakimś rene­gatem ze Służby Marszali obronić się mogę tylko ja sama.

Zastanawiałam się, na kogo liczy Khalid - kto ochroni go przed niesław­nym elektrycznym krzesłem Florydy? Na pewno nie na mnie, Andreę lub Dave'a. Na pewno nie na Jacka Tarpina ani Mickeya Redondo.

Zastanawiałam się, czy Khalid stracił już nadzieję i czy w ogóle wie, że ma jakąś szansę.

Zaczynałam chyba utożsamiać się z Khalidem. Rozumiałam już, co czuje człowiek, którego szansę na apelację zmalały do zera.


PROGRAM OCHRONY PSÓW


Barb Turner nie lubiła gromadzić danych. Była kobietą czynu. Lubiła działać. Dlatego okazało się, że posada nauczycielki w szkole podsta­wowej w Galveston nie jest dla niej. Jeśli chodzi o pracę z dzieciakami w kla­sie, było w porządku. Najczęściej udawało jej się zmusić dzieci do wykony­wania poleceń. Ale użeranie się z rodzicami? I borykanie się ze sprawami administracyjnymi?

Zawsze kończyło się na tym, że miała ochotę kogoś zabić.

Postanowiła więc posłuchać spontanicznych rad przyjaciółek. Jej najlep­sze przyjaciółki powtarzały, że kobieta powinna znaleźć swoją pasję i iść za głosem serca. Barb o mało nie przegapiła pojawienia się Peyton w pracy.

Zaczęła obserwować z ukrycia wejście do restauracji o ósmej rano, tak na wszelki wypadek. W ciągu trzech następnych godzin kilka kobiet chwilowo przykuło uwagę Barb, ale żadna z nich nie była odmienioną Kirsten Lord. Barb przyjrzała się Peyton, gdy ta szła wzdłuż Trzynastej ulicy w stronę Boulderado, ale nie rozpoznała w niej Kirsten Lord, dopiero jakiś intuicyjny odruch kazał jej skierować aparat z powrotem w stronę tej kobiety. Nastawiła ostrość. Wysoka kobieta w kwiecistej letniej sukience długimi, zdecydowanymi krokami zbliżała się do wejścia Boulderado Hotel.

Barb wysunęła obiektyw. Może -pomyślała. Zrobiła jedno zdjęcie. Ciemne włosy. Krótkie włosy. Może - pomyślała znowu, robiąc większe zbliżenie i pstrykając kolejną fotkę. Okulary, to coś nowego.

- Proszę cię, moja droga - szepnęła - zdejmij te okulary. Daj mi zrobić takie zdjęcie, żeby Prowler był zadowolony. No, na co czekasz?

Jak na zawołanie Peyton zdjęła okulary. Złożyła je, wsunęła do futerału, a futerał schowała do torebki. Wyciągnęła inne okulary - bez oprawek, z ja­snymi szkłami - i nałożyła je sobie na nos w chwili, gdy zaczęła wchodzić po kamiennych schodach prowadzących do hotelowego wejścia.

Barb zdążyła pstryknąć jeszcze dwa szybkie zdjęcia. Klik, klik. W do­bie fotografii cyfrowej nie rozlegał się rozpraszający szum przewijanego filmu.

- Mam cię, pani Kirsten - mruknęła Barb Turner, opuszczając aparat. -Chyba cię mam, złotko. - Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je powo­li. - Niestety, następnym razem nie będę pstrykać fotek. Następnym razem, kochana, będę strzelać.

Carl Luppo po drugiej stronie Trzynastej ulicy obserwował kobietę, która mruczała coś do siebie, odkładając aparat na siedzenie obok. Siedziała w fo­telu pasażera granatowego dodge'a zaparkowanego po drugiej strome Trzy­nastej naprzeciw wejścia do hotelu. Carl doszedł już do oczywistego wniosku, że nieznajoma robiła zdjęcia Peyton.

Teraz chciał tylko wiedzieć dlaczego.

Barb potrzebowała swojego komputera, żeby pocztą elektroniczną prze­słać Prowlerowi cyfrowe zdjęcia z aparatu. Stwierdziła, że ma co najmniej kilka godzin na przesłanie danych i powrót pod hotel na czas, by móc poje­chać za Peyton do domu.

Włączyła silnik i dojechała najpierw do Broadway, a potem wzdłuż Broad-way w stronę Arapahoe. Po pięciu minutach jej samochód znalazł się z po­wrotem na parkingu przy Motelu Pod Górami.

Carl Luppo nadjechał jakieś piętnaście sekund później.

Martwił się.

Barb zaparkowała samochód tuż przed swoim domkiem i zabrała aparat do środka. Wyciągnęła dyskietkę z aparatu, wsunęła ją do komputera i sprawdziła jakość zdjęć na ekranie - nie doskonała, ale dobra - zanim przesłała pliki Prowlerowi. Dołączyła maila z obietnicą, że przed końcem dnia dośle adres domowy i zdjęcia uzdolnionego ortograficznie dzieciaka.

Kiedy Barb Tumer zmieniła zawód, dużo szybciej nauczyła się posługi­wać nową komputerową techniką niż bronią.

Carl Luppo zatrzymał samochód na parkingu przy pobliskim parku Eben Fine i na wielkiej skale nad rzeką Boulder Creek czekał, aż kobieta w motelu zrobi następny ruch. Czekając, czytał gazetę.

Carl Luppo zabił mnóstwo czasu, zanim zauważył, że Barb Turner wsia­da z powrotem do samochodu.

Wtedy już Carl Luppo opuścił stanowisko na skale nad rzeką i siedział za kierownicą samochodu, słuchając relacji z meczu Rockies na Florydzie. Ze­spół gospodarzy przegrywał sześć do jednego podczas drugiej rundy. Zasta­nawiał się, jak to możliwe, że jedna drużyna baseballowa może stracić tyle punktów. I wciąż nie dawała mu spokoju kobieta z Motelu Pod Górami. Barb przez krótki czas jechała na zachód, zanim skręciła z Arapahoe w Canyon i zaczęła kierować się na wschód. Carl jechał za nią. Osłonę prze­ciwsłoneczną miał opuszczoną. Założył ciemne okulary i dziwaczny okrągły kapelusz, który zakrywał niemal całe jego szerokie czoło. Domyślał się, że kobieta wraca do Boulder, żeby zaczekać na Peyton, więc nie zdziwił się, kiedy skręciła z Canyon w Trzynastą i sunęła dalej w stronę hotelu.

Barb zajęła jedyne wolne miejsce parkingowe naprzeciw hotelu. Carl zaczął się przyzwyczajać do problemów z parkowaniem w centrum Boulder i już wcześniej powziął alternatywny plan. Przejechał obok jej samochodu, przeciął Spruce, skręcił w prawo w Pine i zaczął jeździć w tę i z powrotem między Spruce i Pine ulicami na wschód od hotelu. Minęło prawie pięć minut, zanim zauważył samochód Peyton. Zaparkowała pół przecznicy dalej na za­chód od miejsca, gdzie parkowała dzień wcześniej.

Pod koniec dnia Barb Turner pojechała za Kirsten Lord/Peyton Francis od hotelu, w którym pracowała, do jej domu we wschodniej części Boulder. Barb podjęła rozmyślnie ryzyko i zatrzymała się przed domem ofiary, żeby pstryknąć kilka cyfrowych zdjęć fasady domu i - dopisało jej szczęście -parę fotek dziecka. Dziewczynka wyszła z domu jak na zawołanie - tak jak wcześniej jej matka, kiedy zdjęła okulary, jakby słyszała prośbę Barb.

Po zrobieniu ostatniego zdjęcia Barb ruszyła w drogę powrotną przez miasto do Motelu Pod Górami, układając w tym czasie plan ataku. Prowler już ją zawiadomił, że na wykonanie zadania będzie miała ograniczony czas. Powiedział: Trzeba ją załatwić w tym samym czasie co innych. Barb nie wie­działa, kim byli „inni”, zresztą nie obchodziło jej to. Nie wiedziała, kto wyko­nywał tamtą mokrą robotę. Właściwie wolała nie wiedzieć.

Obchodziło jąza to, czy będzie musiała zlikwidować dziecko. Nigdy jesz­cze tego nie robiła i tak naprawdę wolała nie zaczynać. Dziewczynka, mniej więcej dziewięcioletnia, mogłaby być jedną z jej uczennic w szkole w Teksasie.

Kiedy już znalazła siew swoim bezpiecznym schronieniu w motelu, Barb sprawdziła pocztę elektroniczną i znalazła wiadomość od Prowlera, na którą czekała: Twój ptaszek to ten, którego szukamy. Czekaj na instrukcje.

Przełożyła dyskietkę z czterema nowymi zdjęciami z aparatu do laptopa, sprawdziła jakość i przesłała Prowlerowi do Atlanty razem z zaszyfrowanym mailem zawierającym adres Peyton w Boulder i proste pytanie: Co mam zro­bić z drugą mieszkanką gniazda?

Barb miała ze sobą nowy film na DVD. Wild Wild West. Zamówiła pizzę z restauracji Blackjack, bo spodobała jej się nazwa, kupiła dwie puszki sprite'a z jaskrawo pomalowanego automatu przy recepcji i rozłożyła się na łóż­ku z laptopem i odtwarzaczem DVD.

Po prostu ubóstwiała Willa Smitha.


Nazajutrz był wtorek. Znowu po drodze do pracy zatrzymałam się w banku w pasażu. Jadąc przez miasto, zerkałam co chwila do lusterek, ale nie wydawało mi się, żeby ktoś mnie śledził. W banku podjęłam cztery tysią­ce dolarów w pięćdziesiątkach i setkach i była to największa kwota, jaką do tej pory kazałam sobie wypłacić. Wepchnęłam gruby plik banknotów do kie­szeni spodni i trzymałam je tam przez całą zmianę w restauracji. Po dodaniu ich do tego, co ukryłam w domu, w Regulaminie tłoczni win było tego pra­wie jedenaście tysięcy gotówką. Pomyślałam sobie, że John Irving, przymy­kając oko na okaleczenie książki, byłby zadowolony.

W pracy ubijałam białka, aż rozbolały mnie przedramiona. Szatkowałam dynię, a krojone przeze mnie paski były tak jednolite jak małe niemieckie żoł­nierzyki. Obrałam i oczyściłam dwie skrzynki pomidorów, potem ugotowałam i obrałam pięć kilo bobu. Z przyjemnością wzięłam udział w bardzo pożytecz­nej lekcji gotowania rosołu i nauczyłam się, jak wytapiać kaczy tłuszcz.

Kiedy dzień pracy dobiegł końca, wydawało mi się, że nogi bolą mnie jeszcze bardziej niż wczoraj. Doszłam do wniosku, że robię postępy.

W głębi ducha spodziewałam się, że Carlo Luppo będzie na mnie czekał, gdy po pracy szłam do samochodu. Wyszłam wcześniej, żeby zabrać Landon na eliminacje do turnieju ortograficznego. Ale Carl nie czekał na mnie. Zda­łam sobie sprawę, że czuję ulgę i jednocześnie lekkie rozczarowanie. Zaczy­nałam doceniać fakt, że nie spuszcza mnie z oka i pod jego nieobecność po­czułam drobne ukłucie strachu, jakby mój anioł stróż wziął sobie wolne popołudnie.

Jadąc do domu, starałam się zachowywać czujność i lusterka podpowie­działy mi, że Ron Kriciak nie śledzi mnie. Zdawałam sobie wyraźnie sprawę z tego, że nie postrzegam już Rona jako mego sprzymierzeńca. Ale pomimo ostrzeżeń Carla Ron jeszcze nie przekroczył granicy i nie stał się wrogiem. W każdym razie odpowiedzialność, którą pozwoliłam przejąć Ronowi za bez­pieczeństwo moje i córki w Boulder, znowu wzięłam na swoje barki.

Tak jak powiedział Carl podczas naszego pierwszego spotkania: wyrok na Rona Kriciaka jeszcze nie zapadł.

Viv miała jakieś pilne sprawy i wybiegła pośpiesznie, gdy tylko we­szłam do domu. Ledwie opiekunka znalazła się za drzwiami, a Landon już przyskoczyła do mnie. Chciała pojechać do parku i pograć w piłkę po elimi­nacjach.

- Obiecałaś - wytknęła mi.

Obiecałam czy nie obiecałam? Nie mogłam sobie przypomnieć. Przeklę­łam Roberta w duchu. Kopanie piłki z córką to miała być jego działka.

- Jasne, kochanie - zgodziłam się -jeśli skończymy o czasie, wrócimy tu po eliminacjach i przebierzemy się: wtedy będziemy mogły pojechać do parku. Może potem zjemy na mieście jakąś kolację.

- Pójdziemy na sushi?

Pomysł Roberta. Żeby zapoznać naszą córkę z sushi. Osobiście nie gu­stuję w surowych rybach.

- Zastanowię się - obiecałam. - Myślałam raczej o McDonaldzie.

- Ach tak - bąknęła, a ja poczułam się winna. Nie wiedziałam nawet, gdzie w Boulder można dostać dobre sushi. Podejrzewałam, że gdzieś w cen­trum niedaleko pasażu można znaleźć porządny lokal. Może tam, gdzie kiedyś stał New York Dęli. Ale przecież ja nie jadałam surowych ryb. Jak miałam poznać porządny lokal?

Dziesięć minut później jechałyśmy już na zawody.

Eliminacje okręgowe odbywały się w szkole niezbyt daleko od naszego domu. Zakładając, że będę błądziła, na pięciominutową jazdę przeznaczyłam dziesięć minut. Wykorzystałam ten czas, żeby przypomnieć Landon niektóre warunki, na których zgodziłam się na jej uczestnictwo w turnieju.

- Kochanie? - zaczęłam. - Wiesz, że to już ostatnie twoje zawody? Bez względu na wynik, nie możesz pojawić się w finałach okręgowych. To byłoby za duże ryzyko.

- Wiem - odparła. - Ze względu na kamery telewizyjne, tak? - Ton jej głosu wskazywał, że nie tylko wiedziała, ale też nie za bardzo chciała, żeby jej o tym przypominano i cały czas uważała całą sprawę za cholernie niespra­wiedliwą. Trudno było się z nianie zgodzić. Dodała jeszcze z wyższością: -Ale i tak się zakwalifikuję. Musisz o tym wiedzieć.

- A ja będę z ciebie dumna. Nawet jeśli nie będziesz mogła przejść da­lej. Musisz o tym wiedzieć.

- Powiedz mi jeszcze raz, mamo: ile osób zakwalifikuje się do finału?

- Tylko trójka z tych eliminacji, kochanie.

- Łatwizna - stwierdziła. - Ten, kto zajmie czwarte miejsce, będzie mi naprawdę wdzięczny, jak się wycofam.

Uśmiechnęłam się. Gdy dotarłyśmy do szkoły, okrążyłam ją dwa razy, wypatrując mężczyzn w samochodach, którzy nie pasowaliby do otoczenia. W końcu wjechałam na parking.

- Szukasz złoczyńcy? - zapytała Landon.

Jej przenikliwa uwaga była dla mnie jak cios w brzuch. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie skłamać, ale nie zrobiłam tego. Kiwnęłam głową.

- Tak, kochanie. Zawsze mam na niego oko.

- No to ja też będę miała na niego oko - zaofiarowała i wbiła wzrok w przednią szybę.

Zaczęłam płakać, kiedy to powiedziała. Szybko wjechałam na wolne miej­sce i wysiadłam z samochodu, mając nadzieję, że nie zauważy moich łez.

Weszłyśmy do szkoły w ślad za dwiema innymi matkami z dziećmi i ste­rylnymi korytarzami doszłyśmy do równie sterylnej sali.

- Do widzenia - rzuciła Landon i pośpiesznie dołączyła do innych dzieci na podwyższeniu. Przeniosłam składane krzesło pod ścianę, żeby mieć oko na audytorium, gdy nie będę obserwować dzieci. Rozejrzałam się bacznie po sali, wypatrując telewizyjnych kamer.

Jak zwykle podczas zawodów ortograficznych pierwsze trzy rundy służyły do przesiania zawodników. Po zaledwie trzydziestu minutach spośród dwudziestu sześciu uczestników na scenie zostało ośmioro dzieci. Była wśród nich Landon. Uśmiechnęłam się, kiedy po mistrzowsku poradziła sobie ze słowem „synekura”.

Mina mi zrzedła, gdy zauważyłam mężczyznę wchodzącego do sali. Był mniej więcej w moim wieku, krępej budowy ciała, o krótkich, rzadkich i ja­snych włosach. Na nosie miał okulary bez oprawek, które zdawały się po­większać jego niebieskie oczy. Miał na sobie granatową marynarkę. Kiedy zatrzymał się przy drzwiach i skrzyżował ręce, wydawało mi się, że widzę wybrzuszenie pod jego lewym ramieniem, bliżej pleców.

Serce waliło mi, gdy przyglądałam się temu wybrzuszeniu i chwilowo prze­stałam śledzić zawody na scenie. Mężczyzna zajął miejsce z tyłu małej sali i co najmniej przez minutę lustrował widownię. Wydawało mi się, że zatrzy­muje na chwilę wzrok na każdym obecnym rodzicu oprócz mnie.

Znowu skoncentrowałam się na scenie. Zostało sześcioro dzieci. Landon była najmłodsza z czwórki dziewczynek. Zaraz miała odpowiadać. Przeska­kiwałam wzrokiem z niej na mężczyznę w marynarce, jakbym oglądała mecz tenisowy, a nie zawody ortograficzne. Chłopiec przed nią wyłożył się na sło­wie „zadłużony”. Jakaś matka jęknęła. Wywołano imię Landon i podeszła do mikrofonu.

Miała słowo „ekwilibrystyczny”. Albo „ekwilibrystyka”. Ciężka sprawa. Sama nie byłam pewna, jak to się pisze.

Kiedy moja córka pochyliła się do mikrofonu i zaczęła literować słowo, zaczynając od „e”, blondyn wstał i ruszył między rzędami.

Ja też wstałam i zaczęłam zbliżać się do sceny, żeby móc ewentualnie stanąć między nim a córką.

W tej chwili salę wypełnił ogłuszający dzwonek - tak głośny i przenikli­wy, że aż bolały uszy. Dwoje dorosłych na scenie natychmiast przyskoczyło do dzieci biorących udział w konkursie. Kobieta obok mnie złapała mnie za łokieć i wskazała wyjście z tyłu sali. Wyrwałam się i próbowałam znaleźć wzrokiem blondyna w marynarce.

Był już prawie na schodach prowadzących na scenę.

Próbowałam dostać się do Landon, ale kiedy się odwróciłam, wpadłam prosto na kobietę, która wcześniej wskazywała mi drzwi. Obie runęłyśmy na podłogę. Upadając, jęknęła tak głośno, że usłyszałam ją pomimo przeraźliwe­go dzwonka. Bałam się, czy nie zrobiła sobie krzywdy, ale moje współczucie dla niej musiało poczekać. Podniosłam się. Nie widziałam Landon, za to blon­dyn był już na scenie.

Ktoś krzyczał:

- Proszę państwa! Rodzice! Mamy alarm pożarowy. Wychodzimy po­jedynczo przez drzwi na końcu sali. Bardzo proszę.

Akurat.

Wciągnęłam powietrze, ale nie wyczułam nic podejrzanego. Doszłam do wniosku, że alarm jest tylko fortelem. Czymś, co zainscenizował blondyn, żeby wywołać zamieszanie. Przeskoczyłam przez leżącą kobietę i wspięłam się na scenę. Dzieci już znikły za sceną, ale zauważyłam jeszcze plecy blondyna, kiedy wchodził do tego samego skrzydła. Siłą woli zmusiłam oczy, żeby przeniosły spojrzenie z marynarki na spodnie. Straciłam go z oczu, zanim mogłam ustalić, czy ma na sobie spodnie khaki. Zdawałam sobie sprawę, że ktoś do mnie krzyczy, żebym zeszła ze sceny. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Daj mi dwie sekundy, pomyślałam, a możesz być pewien, że zejdę z tej cholernej sceny.

Drzwi prowadziły ze sceny na słabo oświetlony szkolny korytarz. Po jed­nej stronie korytarza ściany wyłożono płytkami do wysokości barków. Po drugiej stronie ciągnęły się szafki. Nasłuchiwałam oddalających się kroków, dziecięcych głosów lub - Boże uchowaj - krzyków Landon. Ale potworny jazgot alarmu pożarowego zagłuszał wszelkie dźwięki oprócz wszechobecne­go echa groźby Ernesta Castro.

Pobiegłam w stronę samotnego zielonego napisu WYJŚCIE. Z każdym krokiem czułam, jak popycha mnie ryk niestrudzonego dzwonka. Linoleum zaczęło błyszczeć w miejscu przecięcia dwóch korytarzy. Skręciłam w pra­wo i ruszyłam w stronę odległych błysków szklanych drzwi.

Na końcu korytarza na tle tych drzwi rysowała się sylwetka mężczyzny w granatowej marynarce. Trzymał pod ręką dziecko, którego nogi w sporto­wych butach wierzgały dziko.

- Stać! - ryknęłam. - Moje dziecko!

Mężczyzna nie zwolnił. Jeszcze nigdy w życiu nie biegłam tak szybko -szybciej niż tamtego dnia w Slaughter. Wołałam do córki, żeby się nie bała (chociaż sama byłam w strachu), i krzyczałam do mężczyzny, żeby się zatrzy­mał.

Dzieliło mnie od niego może sześć metrów, gdy dotarł do drzwi. Kiedy otwierałam usta, żeby znowu krzyknąć: Stać!, alarm pożarowy raptownie umilkł, co sprawiło, że mój przeraźliwy krzyk wypełnił cały korytarz. Nogi mężczyzny znieruchomiały, w przeciwieństwie do nóg dziewczynki. Słysza­łam, jak piszczy. Obejrzał się na mnie przez ramię.

Usłyszał mnie.

- Puść ją - powiedziałam.

- Jest pani nauczycielką? - zapytał.

- Puść ją-powtórzyłam, podchodząc bliżej.

- Ma wizytę u ortodonty - zaczął się tłumaczyć. - Już jesteśmy spóź­nieni.

Ortodonta? Akurat!

- Puść -ją- rozkazałam cierpko. - W tej chwili!

Postawił ją na podłodze między sobą a drzwiami. Czekałam, aż sięgnie po broń schowaną pod marynarką. Zastanawiałam się, co zrobię, jak go roz­proszę, żeby Landon zdążyła uciec.

Wtedy wyłoniła się orka i usłyszałam dźwięk pustych łusek podskakują­cych na chodniku w Nowym Orleanie.

Przechylając głową, zapytał:

- Jest pani nauczycielką? Wystąpiła już w eliminacjach. Odpadła. A te­raz zabieram ją do ortodonty.

Z szerokim metalowym uśmiechem na twarzy dziecko wyjrzało zza krę­pego ciała mężczyzny i spojrzało na mnie.

- Ona nie jest moją nauczycielką, tato.

Gapiąc się na nieznajomą twarz z aparatem na zębach, wystękałam:

- Pomyliłam cię... z kimś innym. Bardzo... przepraszam. Mężczyzna zmrużył oczy i pokręcił głową tak samo jak ja, gdy widzę kierowców, którzy zajeżdżają mi drogę. Wziął córkę za rękę i zniknął w ośle­piającym południowym słońcu.

Miał na sobie obcisłe białe dżinsy. Nie spodnie khaki.

Oparłam się o ścianę wyłożoną płytkami i osunęłam się na podłogę. Za­nim się rozpłakałam, zaczęło mną trząść.

Pięć minut później znalazłam dzieci, które brały udział w eliminacjach, na boisku koszykówki po pomocnej stronie szkoły. Była wśród nich Landon. Za­uważyła coś w moim wyglądzie, gdy zbliżałam się do niej - może drżenie rąk albo zaczerwienione oczy. A może desperację w głosie, kiedy powiedziałam: Cześć, kochanie. Nie jestem pewna, co dokładnie zobaczyła, ale wyszła z sze­regu i podeszła do mnie.

- Wszystko w porządku? - zapytała. Kiwnęłam głową. Uśmiechnęłam się słabo.

- Jasne. Wszystko gra.

- Widziałaś złoczyńcę? - zapytała. Cholera. Pokręciłam głową.

- Nie - wydusiłam z siebie. - Tylko zaskoczył mnie ten alarm. To wszystko.

Odetchnęła i wzięła w swoje ręce moją dłoń. Z powagą w głosie, która zupełnie nie przystawała do jej wieku, rzekła:

- Mamo, pierwsza zasada ćwiczeń przeciwpożarowych brzmi: Nie wpa­dać w panikę. Będziesz o tym pamiętała następnym razem?

Odpowiedziałam, próbując znowu powstrzymać łzy.

- Dobrze. To dobra rada. Postaram się ją zapamiętać.

Landon dotrzymała obietnicy i uplasowała się w konkursie ortograficz­nym w pierwszej trójce, zajmując drugie miejsce. Słowo, na którym w końcu się potknęła, brzmiało „fungicyd”. Kiedy jechałyśmy do domu, nie opuszczał jej dobry nastrój.

Po doświadczeniu z alarmem pożarowym byłam roztrzęsiona. Gdy w mojej sypialni zadzwonił telefon, odebrałam pełna obaw. Przebierałam się właśnie w szorty i sportowe buty, żeby zgodnie z daną obietnicą pojechać do parku pograć w piłkę.

- To ja - odezwał się w słuchawce Carl Luppo.

- Cześć - powitałam go. Sama się zdziwiłam, jak bardzo ucieszył mnie jego głos. Zważywszy na to, co niedawno przeszłam, mój głos brzmiał bar­dziej życzliwie, niż wydawało mi się możliwe.

- Słuchaj, pamiętasz, o czym wczoraj rozmawialiśmy? O tym białym du­żym... Hej, nie muszę ci chyba tego przeliterować? Wiesz, o czym mówię, prawda?

- Tak. - Jego niechęć do konkretów ostrzegła mnie, że dzieje się coś niedobrego. Ścisnęłam kurczowo słuchawkę.

- Zdaje się, że teraz jest jeszcze jeden. Inny, ale ten sam rodzaj. Ten nowy jest jeszcze bardziej podejrzany. Tym razem nie podchodziłbym do spra­wy tak... nie wiem... niefrasobliwie jak wczoraj. Powinniśmy chyba poga­dać. I to szybko.

Niefrasobliwie? Czy Carl Luppo powiedział „niefrasobliwie”? Landon na pewno znała to słowo.

- Kiedy?

- Na przykład teraz. Zaraz. Walczyłam z paniką.

- Dobrze.

- Myślałem o miejscu, gdzie sprzedają to coś, co przyprawia mnie o lek­ką niestrawność. Pamiętasz?

Mówił o barze z empanadami na Trzynastej przy pasażu Pearl Street Mali.

- Tak, chyba tak. Powiedziałeś, że chyba ci posmakowały. W jego głosie zabrzmiała nutka wesołości.

- Dokładnie. Powiedzmy za dwadzieścia minut? Tam się spotkamy. Przypomniałam sobie o obiecanym parku i sushi.

- Muszę najpierw gdzieś pojechać. Z córką. Niech będzie siódma. W po­rządku?

Westchnął, zanim odpowiedział.

- Niezbyt dobry pomysł. Żeby właśnie teraz przebywać z córką poza domem.

Serce na chwilę przestało mi bić. Poczułam, jak rodzi się wieloryb. Zniżyłam głos, i szybko, z lekką zadyszką zapytałam:

- Co chcesz przez to powiedzieć? Co...? Głos Carla był opanowany.

- Nie tutaj. Nie teraz. Nie przez twój domowy telefon. Przez telefon na mieście albo osobiście. Zaufaj mi.

- Powiedziałeś, że za dwadzieścia minut?

- Pasuje.

Odłożyłam słuchawkę i odliczyłam do dziesięciu. Zanim zawołałam Lan­don, zmówiłam cichą modlitwę.

- Autobus odjeżdża na kolację za dwie minuty. Mała zmiana planów, jedziemy na empanady. Gotowa?

- Widziałaś moje ochraniacze na kolana? Mamo? Co to są empanady?

- Ochraniacze są tutaj obok butów. Ale nie będziemy od razu grać w pił­kę. Weź ze sobą czyste skarpetki. Empanada to taka potrawa z Ameryki Południowej. Trochę jak pieczona kanapka.

- Mamo.

- Myślę, że ci posmakują.

- Co w nich jest?

- Różne rzeczy. Można wybrać. Idziemy, kochanie. Bardzo cię proszę. To naprawdę bardzo ważne.

- A są takie z sushi?

Nie odpowiedziałam, bo nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Ilu dziewięciolatków zadałoby takie pytanie?

Kręciło mi się w głowie. Carl odkrył coś, co go przekonało, że mnie i Lan­don grozi niebezpieczeństwo. Musiał dojść do wniosku, że ktoś jeszcze nas śledzi. Oprócz Rona Kriciaka.

Zanim Landon zeszła na dół, podeszłam do półki z książkami i przełoży­łam całe dziesięć tysięcy osiemset dolarów z okaleczonej książki Johna Irvinga na dno torebki.

Sprawdziłam, czy mam klucze.

Dobrze.

Usłyszałam kroki córki zbiegającej po schodach. Moje serce dudniło jed­nak głośniej.

Nie zapomniałam czegoś?

Ernesto Castro? Naprawdę tak szybko mnie znalazłeś?

Rozległy trawnik rozciągający się między budynkiem sądu a pasażem był niemal wyludniony, gdy przyjechałyśmy z Landon na spotkanie z Carlem. Włóczędzy, których zwykle tam widywałam, tego wieczora opuścili swoje trawiaste królestwo wcześniej niż zwykle, a małolaty, które często się tam zbierały, najwyraźniej znalazły jakiś lepszy sposób na spędzenie reszty dnia. Kiedy zjedliśmy empanady i wypiliśmy lemoniadę, Carl zaproponował, że przez kilka minut pogra z Landon w piłkę na trawniku przed sądem. Nie wyglądał mi na sportsmena, ale nadrabiał entuzjazmem i wykazał się aktorską żyłką, której wcześniej u niego nie zauważyłam. Gdy w końcu dołączył do mnie w cieniu pod wielkim drzewem naprzeciw Antica Roma, Landon posta­nowiła zostać na trawniku i potrenować dryblowanie. Dzieliłam uwagę mię­dzy nią a Carla.

Po zabawie z Landon złapanie oddechu zabrało Carlowi kilka minut.

- Lubię twoją córkę - powiedział. - Jest grzeczna. Ale też trochę nie­okiełznana. Podobają mi się dziewczyny, które lubią sport.

Miałam nadzieję, że nie uważa mnie za jedną z takich dziewczyn. Odmó­wiłam cichą modlitwę, żeby nie zapytał mnie o piłkę nożną albo baseball.

- Dziękuję - powiedziałam. - Rzeczywiście jest taka. Czasem nieokieł­znanie bierze górę nad grzecznością... jeśli wiesz, co mam na myśli.

Zachichotał.

- Podobno moja wnuczka Amanda też jest taka. - Wskazał na Antica Roma. - Widzisz tamtą restaurację? Trattoria we Włoszech wygląda ina­czej. Przynajmniej na południu. Byłem tam kilka razy, żeby odwiedzić rodzi­nę. Ta tutaj jest trochę jak z Disneylandu. Jak turystyczna wersja czegoś autentycznego, wiesz, o czym mówię? - Uśmiechnął się. - Ale stąd jedze­nie pachnie w porządku. Nie uważasz? Byłaś tam kiedyś?

- Nie - odpowiedziałam i żeby przyciągnąć jego uwagę, przesunęłam palcami po wierzchu jego dłoni. Wydawał się zaskoczony tym gestem i na­tychmiast pogładził się po miejscu, którego przed chwilą dotknęłam. - Carl -zapytałam - skąd wiesz, że ja i Landon jesteśmy tu bezpieczne? To znaczy tutaj, na otwartej przestrzeni. Wydawałeś się podenerwowany przez telefon. Teraz zachowujesz się nonszalancko.

- Jak już ci mówiłem, z pracy do domu jechała za tobą jakaś kobieta. Zatrzymała się na chwilę przed twoim domem. Miała aparat. Twoja córka wyszła przez frontowe drzwi pożegnać się z tą kobietą, która się nią opiekuje.

- Viv.

- Wszystko jedno. Twoja córka wyszła na jakąś minutę, a ta kobieta pstryknęła jej dwa, trzy zdjęcia i odjechała. Siedziałem jej na ogonie, aż doje­chała do motelu, w którym się zatrzymała. Przy Arapahoe niedaleko gardzieli kanionu pod górami.

- I nie wiesz, kto to? Carl pokręcił głową.

- Przykro mi.

- Ze Służby Marszali?

Carl zacisnął pięść i przykrył ją otwartą dłonią.

- To nie miałoby sensu, żeby Służba Marszali wynajmowała dla kogoś ze swoich pokój w motelu. WITSEC mógłby zatrudnić ludzi na miejscu, gdy­by chcieli cię śledzić. Do diabła, po prostu zleciliby to Kriciakowi – zresztą i tak depcze ci po piętach. Albo mogliby zamontować ci w samochodzie na­dajnik i ułatwiliby sobie zadanie, zgadza się? Kiwnęłam głową.

- W tutejszym oddziale mają mnóstwo ludzi - ciągnął dalej. - Kiedy wyjeżdżałem stąd, żeby złożyć zeznania, pilnowało mnie co najmniej sześciu różnych inspektorów. A ten aparat fotograficzny? Ten aparat w ogóle mi nie pasuje. Przecież w WITSEC mają mnóstwo zdjęć twoich i twojej córki. Przed i po wstąpieniu do programu. Nic nie wskazuje na to, że ta kobieta jest ze Służby Marszali.

Pomyślałam o jego słowach i płynącym z nich wniosku. Jadąc z Landon do centrum, już się nad tym zastanawiałam.

- Więc nie ma co ukrywać, że mnie i Landon grozi niebezpieczeństwo, Carl.

Zanim się odezwał, spuścił wzrok, skubnął kilka długich źdźbeł trawy i zwinął je w palcach w pojedynczy gruby zwój. Kiedy znowu na mnie spoj­rzał, jego oczy mówiły: Bez picu, a po chwili powiedział:

- Obawiam się, że tak, Peyton.

- Mam powiedzieć Ronowi o tej kobiecie? Wzruszył ramionami.

- Chyba musisz. Najważniejsze, uważam, jak zareaguje.

- A jeśli ta kobieta jest ze Służby Marszali? Ma mi za złe krytykę WIT­SEC? Próbuje mnie wrobić, zemścić się? No wiesz, przyłapać mnie na łama­niu zasad bezpieczeństwa. Żebym dostała... przepustkę.

- Jeśli Ron nie bierze udziału w tej akcji, będzie miał problem. Znajdzie się między młotem a kowadłem.

Zastanowiłam się nad sytuacją Rona i pomyślałam, że blednie w porów­naniu do mojej.

- Czy stracę coś, jeśli powiem Ronowi o tej kobiecie? Carl roześmiał się ironicznie.

- Jeśli masz rację i ta kobieta jest ze Służby Marszali i ma swój własny plan, a Ron jest w to zamieszany... to znaczy, że już wie, gdzie cię szukać.

- Uwierzy mi?

- Jeśli nie jest zamieszany? Że ktoś z WITSEC może cię śledzić bez jego wiedzy? Pewnie nie. Że w WITSEC pewne siły mogą chcieć twojego odejścia? Jeśli nie jest zamieszany, nie będzie go łatwo o tym przekonać, ale też nie zdziwi się za bardzo.

- A co z tą kobietą? Jak mam mu o niej powiedzieć? Niby skąd wiem o niej? Nie mogę mu powiedzieć o nas.

- Nie, nie możesz mu powiedzieć, że mnie znasz. Podejrzewam, że Ron nie przyjmie tego w dojrzały sposób. Po prostu powiedz Ronowi, że widziałaś kobietę z aparatem fotograficznym przez okno. Nie chciałaś spuszczać oka z Landon, kiedy wychodziła i zauważyłaś kobietę, która robiła z samochodu zdjęcia twojej córce.

Pomyślałam przez chwilę o jego pomyśle i nie dostrzegłam w nim żad­nych oczywistych wad.

- No, to powinno zrobić swoje. Ale chciałabym też, żeby Ron wiedział, gdzie się zatrzymała, prawda? To znaczy w którym motelu.

. - Zawiadomię ich o tym jakoś, anonimowo. Jest sposób, żeby to zrobić. Przy okazji podam im numer tablicy rejestracyjnej jej samochodu. - Zmienił pozycję i jego noga wylądowała zaledwie parę centymetrów od mojego uda. Poczułam ciepło promieniujące w moją stronę. - Musisz pomyśleć o czymś jeszcze.

- O czym?

Oparł się na łokciu i wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na Landon, zanim jego wzrok spoczął z powrotem na mnie. Zmrużył oczy.

- A jeśli ta kobieta z aparatem nie jest ze Służby Marszali? Na chwilę zupełnie mnie zatkało. Z trudem odetchnęłam.

- Więc musiał ją przysłać Ernesto Castro - wydusiłam. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

Odruchowo zlustrowałam trawnik przed sądem w poszukiwaniu Landon. Zaczęła grać z trochę młodszym od siebie chłopcem. Dawała mu niezłą szko­łę. Uśmiechnęłam się.

- Castro to ten facet, który zlecił sprzątnięcie twojego męża? - zapytał Carl.

Swoboda, z jaką te słowa spłynęły z jego ust, przyprawiła mnie o drżenie. Dla Carla Luppo zlecenie morderstwa było jak zamówienie pizzy.

- Tak - odparłam.

Carl kiwnął głową i podrapał się za uchem.

- Nie wydaje mi się. Senior Castro nie jest typem faceta, który wysyła na mokrą robotę kobietę.

Starałam się nie czuć urażona stwierdzeniem Carla, ale też nie zamierza­łam wdawać się w zażarty spór i udowadniać, że mordowanie jest jedną z tych rzeczy, które kobietom wychodzą równie dobrze jak mężczyznom.

- Może Castro próbuje mnie przechytrzyć. Wysyłając kogoś, kogo się nie spodziewam. Kogoś takiego jak ona.

- Ten twój Ernesto Castro nie wygląda mi na spryciarza. Wystarczy przyjrzeć się jego życiu. Nie jest zbyt bystry. Sprzedaje ludziom narkotyki. A jak traktuje kobiety? Maltretuje prostytutki, zgadza się? A ta sekretarka na wózku inwalidzkim? Wziął i zgwałcił ją. Gwałcił też inne kobiety. Mam dobre informacje, prawda? Nie, ten cały Castro nie wynajmie kobiety do mokrej roboty. Nie ten typ. Kobiety mogą krwawić, ale same nie przelewają krwi.

- Ale kiedy mieszkałyśmy w Slaughter, kobieta próbowała porwać Landon.

- Porwanie to nie zabójstwo. Nie wysłałby kobiety, żeby cię sprzątnęła. Nie umknął mi paradoks tej sytuacji. Siedziałam o zmierzchu na trawniku kilka kroków od Gór Skalistych i gawędziłam z emerytowanym członkiem mafii - gorylem, jak sam siebie nazwał - a on rozwodził się o wadach cha­rakteru śmiecia, który kazał zabić mojego męża. Kilka razy zamrugałam po­wiekami i musiałam podjąć świadomą decyzję, żeby zamknąć usta, bo opadła mi szczęka.

Carl Luppo sprawiał wrażenie przekonanego o słuszności swojej charakte­rystyki Ernesta Castro. I ostre ukłucie w piersi podpowiedziało mi, że prawdopo­dobnie ma rację. Nie podobały mi się wnioski, które byłam zmuszona wyciągnąć.

- No więc kto?

Podniósł jeden gruby palec i powiedział:

- Masz swojego Ernesta Castro. - Podniósł drugi palec, czyniąc w ten sposób znak zwycięstwa. - Masz swoich wnerwionych inspektorów ze Służ­by Marszali. - Chwycił wolną ręką serdeczny palec. - Numer trzy? Jest jeszcze ktoś, kto za tobą nie przepada, Peyton?

Wzruszyłam ramionami.

- A dwoje nie wystarczy?

- Z mojego doświadczenia wynika, że wrogowie zawsze atakują stada­mi. Kiedy jesteś silna, na niebie nie ma ani jednego myszołowa, a gdy zaczy­nasz trochę krwawić, z chmur nadlatują czarne ptaszyska, żeby coś z ciebie dziobnąć.

Ledwie zmierzchało, ale nagle poczułam nieprzeniknioną ciemność, jak poduszkę na twarzy. I lęk, że się uduszę. Próbowałam rozjaśnić mrok.

- Ilu śmiertelnych wrogów może mieć jedna dziewczyna, Carl? - zażar­towałam.

- Z mojego doświadczenia wynika, że zwykle o jednego za dużo.

- A prasa? Może śledziła mnie jakaś reporterka - zasugerowałam.

- Na przykład?

- Nie wiem. Z jakiegoś brukowca typu „Star” albo „Enąuirer”. Może postanowili mnie wytropić.

Wyglądał na zdezorientowanego.

- Ale po co?

- A po co w ogóle robią to, co robią?

- No tak, masz rację. Nie mogę zaprzeczyć. Ale ujawnianie miejsca pobytu federalnych świadków? No, nie wiem, Peyton. Prosiliby się o zupeł­nie nowy rodzaj kłopotów.

Nie odpowiedziałam, a on nie naciskał.

Po mniej więcej minucie znowu się odezwał.

- Masz ochotę na kawę? - zapytał. - Możemy się przejść do Duszanbe. Po jedzeniu lubię napić się espresso.

Przechwyciłam jego spojrzenie i dostrzegłam tęsknotę, która kryła się w ich głębi. Nie proponował mi kawy. Nie proponował mi pomocy. Carl Luppo zapraszał mnie na randkę. Nie byłam nawet pewna, czy on sam zdaje sobie z tego sprawę.

Ale ja wiedziałam.

Musiałam mu odpowiedzieć. Ale zanim to zrobiłam, z wody wyskoczył wieloryb. Próbowałam się otrząsnąć, zmusić go do zanurkowania, ale nie po­trafiłam. Chodziło o Roberta, oczy Roberta i to coś, co zawsze podpowiadało mi, że mnie pragnie. Było to uczucie przyjemnego ciepła, siły połączonej z pożą­daniem.

Odpędziłam je.

- Nie dzisiaj, Carl - odpowiedziałam. - Za bardzo martwię się o Landon. Muszę wrócić do domu, zadzwonić do Rona Kriciaka, zdecydować, co mam teraz robić.

- Mogę kupić Landon lody? Jest takie jedno miejsce w pasażu. Bardzo bym się ucieszył, gdybym mógł kupić jej lody. Sprawiłoby mi to przyjemność. - Wskazał na zachód, w stronę gór.

Wiedziałam, że nie chce się rozstawać. Pomyślałam o wszystkich rozstaniach, za które był odpowiedzialny, o wszystkich pożegnaniach, których był sprawcą.

- Chyba nie. Powinnam wracać. Zadzwonić do Rona. Carl spuścił wzrok.

- Kiedy powiesz mu o tym wszystkim, przeniesie cię, wiesz o tym? Jesz­cze dziś wieczorem wyniesiesz się ze swojego domu do jakiejś przechowalni. Jutro będziesz w nowej przechowalni, a do końca tygodnia znajdziesz się w Topeka czy gdzieś tam.

Z jakiegoś powodu pomyślałam o pieniądzach wciśniętych na dno toreb­ki. Ci ze Służby Marszali przeszukają mnie. Pieniądze sprowokują pytania. Jak się wytłumaczę?

Spojrzałam na zachód, w stronę gór. Zachód słońca był monochroma­tyczny, złocisty jak świeże masło. Żółte światło roztapiało się za kanionem.

- Tam, dokąd pojedziemy, nie będzie tak pięknie.

- Kto wie? - powiedział. Jego spojrzenie było ciężkie i miałam wraże­nie, że wykrzesanie energii do dalszej rozmowy wymagało od niego zdwojo­nego wysiłku. - Może trzymają dla uczestników programu jakieś miejsce na Bermudach albo w Honolulu.

Roześmiałam się.

- Posłuchaj, ktokolwiek cię szuka, łatwo cię znalazł. Są mocni. Mają kontakty. Dobre kontakty. Niewykluczone, że znowu cię znajdą. Musisz cały czas być na wszystko przygotowana. Obiecaj mi to. - Znowu mówił jak oj­ciec do ulubionej córki. Napięcie erotyczne między nami uleciało wyżej, niesione swoim żarem. Carl i ja zostaliśmy na ziemi z naszym przygnębieniem i smutkiem. Czułam to od niego.

Czułam to w sobie.

Chciałam, żeby mój głos zabrzmiał wesoło.

- Kto się mną zaopiekuje? Kiedy wyląduje samolot, nie będę miała dru­giego Carla Luppo, prawda?

- Carl Luppo jest jeden w swoim rodzaju.

- Owszem - potwierdziłam i cmoknęłam byłego killera w policzek. Boże, ale moje życie się zmieniło!


Po szybkiej kolacji Prowler wjechał prywatną windą z mieszkania w piw­nicy do pracowni na strychu. Lokatorzy wynajmujący od niego cztery miesz­kania w tym domu nawet nie przypuszczali, że pod dachem budynku mieści się pracownia. Nie wiedzieli też, że darmowy dostęp do internetu, który zapewnił im gospodarz, dawał mu dostąp do dodatkowej linii telefonicznej, którą poprowadził z każdego mieszkania do pracowni na strychu. Nalegał, żeby każdy lokator ko­rzystał z usług internetowych na własne nazwisko i przekazywał mu miesięczne rachunki razem z czekiem za czynsz. Prowler potem odliczał tę kwotę od czyn­szu za następny miesiąc. Ten system dawał mu cztery niewykrywalne linie do wykonywania i przyjmowania miejscowych rozmów telefonicznych.

Otworzenie pomieszczenia na strychu wymagało klucza, sześciocyfrowego alfanumerycznego kodu i skanera tęczówki. Odpowiednia kombinacja w odpowiednim porządku nie tylko otwierała drzwi, ale również dezaktywowała komputerowy system ochronny, który zaprogramowano do natychmia­stowego sformatowania wszystkich napędów w pomieszczeniu na wypadek wtargnięcia osoby nieupoważnionej, nieoczekiwanego ruchu lub dźwięku tłu­czonego szkła. Okna na trzecim piętrze nie otwierały się; wszystkie były nie­przezroczyste i zrobione z pancernego szkła. Pomieszczenie ogrzewały rury opromieniowane, a przekrój przewodów wentylacyjnych był zbyt mały, żeby przedostał się przez nie człowiek.

Jeśli chodzi o system ochronny, jedyną osobą upoważnioną do przeby­wania na strychu był Prowler.

Po wejściu Prowler przełączał system na tryb „Stay”, co dezaktywowało czujnik ruchu.

Zauważył nadejście nowych cyfrowych zdjęć od Barb Tumer. Kilka ude­rzeń w klawiaturę i zachował je na trzech różnych twardych dyskach. Prowler nie wierzył w przenośne media. Bardzo trudno było je zniszczyć, a bardzo ła­two ukraść.

Dzieciak Kirsten Lord nie zainteresował go, a adres miał dostać później, jak obiecała Barb Turner. Stała się jego najbardziej solidnym współpracowni­kiem. Tak o niej myślał. Dla Prowlera Barb Turner była jak facet w przebra­niu. A to przebranie pomagało jej wtopić się w najbardziej niezwykłe lokaliza­cje. Jak na przykład Boulder w stanie Kolorado.

Wysłał jej e-maila z wiadomością, że nie widzi powodu, by niepokoić resztę gniazda. Pomyślał, że ta informacja uspokoi Barb. Prowler nie zatrudniłby kogoś, kto mógłby zabić dziecko bez najmniejszego żalu. Nie zatrudniłby też kogoś, kto nie zabiłby dziecka, gdyby dostał takie polecenie.

Prowler zajął się koordynacją następnego etapu, kiedy zadzwonił telefon. Jedną ręką opuścił mikrofon przy zestawie słuchawkowym i zanim spojrzał na monitor z numerem rozmówcy, spróbował zgadnąć, kto do niego dzwoni. Numer na ekranie wskazywał, że telefon jest z Waszyngtonu. Czyli Marvin. Prowler nie typował Marvina. Po raz pierwszy tego dnia spudłował. Wcisnął guzik.

- Prowler.

- Mamy tu w centrali zamieszanie.

- Słucham. - Zapisywał rozmowę na dysku.

- Mój człowiek przechwycił kilka poufnych e-maili. Okay? Czy to ja­sne? Zdaje się, że wykryto kilka aktywnych prób spenetrowania plików w cen­trali, łącznie z plikami osoby, która nas szczególnie interesuje. Nie wiadomo, czy odnotowano wcześniejsze starania mojej wtyczki, czy też miały miejsce jakieś niezależne próby przebicia się przez zaporę ogniową.

Prowler błyskawicznie przeanalizował problem.

- Wyjaśnić - rozkazał. - Jeśli zbierają dowody na temat twojej wtyczki, bądź gotów bezzwłocznie posprzątać po sobie.

- Próbujemy ustalić, co wiedzą. Mój człowiek musi szczególnie uważać, żeby nie zostawić żadnych elektronicznych śladów. To tylko pogorszyłoby sprawę. Nie chcemy do tego dopuścić.

Prowler wyczuł niezdecydowanie. Nie lubił niezdecydowania.

- Jesteś gotów zerwać więzy, Marvin?

- To nie będzie konieczne, Prowler.

- Powinieneś wiedzieć, że ja jestem gotów zerwać więzy. Podobno mały przykład może być cudownym środkiem motywującym dla podwładnego.

Prowler usłyszał, że jego rozmówca na drugim końcu linii przełknął gło­śno ślinę, zanim powiedział:

- Znasz mnie. Zrobię, co trzeba zrobić. Możesz być o to spokojny.

- Jestem spokojny. Zakładam, że plan jest gotowy.

- Owszem.

- To dobrze.

Prowler rozłączył się i wystukał jedenaście cyfr na klawiaturze telefonu. Odebrano po trzech sygnałach.

- Krist - zabrzmiało to jak angielskie słowo „Christ” - Chrystus. Komizm sytuacji nie umknął Prowlerowi.

- My tutaj jesteśmy gotowi. Co u ciebie?

- Wciąż zależy wam na wypadku? Czy może mam zostawić wiadomość?

- Sprawę trzeba załatwić po cichu.

- Jeśli będę miał trochę więcej czasu, mogę załatwić ich razem. Samo­chód w wodzie. Mamy tutaj mnóstwo wody.

- Ile czasu?

- Trzy, może cztery dni. Dosyć regularnie się spotykają i rozmawiają o naszej klientce.

- Nie masz tyle czasu. Sprawa musi być załatwiona w ciągu doby. Naj­lepiej do jutra w południe.

- W takim razie ona do wody, a on dostaje ataku serca. Ona jest lekko­myślna, a on ma chorobę wieńcową.

- Niech tak będzie - powiedział Prowler.

- A więc do roboty?

- Do roboty.


Nie chciałam uwierzyć, że Landon i ja wyjedziemy z Boulder w ciągu najbliższych godzin i wmówiłam sobie, że dlatego nie chciałam pożegnać się z Carlem Luppo, kiedy zostawiałyśmy go w pasażu Pearl Street Mali. Cho­ciaż nie przychodziło mi do głowy żadne niewinne wytłumaczenie faktu, że jakaś kobieta z aparatem fotograficznym śledzi moja córkę i mnie w Boulder, próbowałam przekonać samą siebie, że takie niewinne wytłumaczenie istnieje. Carl odprowadził nas do samochodu, który był zaparkowany na Trzyna­stej niedaleko hotelu, gdzie pracowałam. Kiedy wsiadłam do wozu i opuści­łam szybę, Carl Luppo pochylił się do mnie i powiedział:

Czułam jego oddech na twarzy i czułam jego zapach, mieszankę cytryny i słońca.

- Dziękuję, Carl. Za wszystko. Mówię poważnie.

Ze swojego miejsca na środku tylnej kanapy odezwała się Landon.

- Właśnie, dzięki za empanady i lemoniadę, wujku. I za to, że ze mną pograłeś. Ja też mówię poważnie.

Kiedy mówiła „wujku” na jego twarz wypłynął najszerszy uśmiech, jaki do tej pory u niego widziałam. Oczy zabłysły mu jak świętemu Mikołajowi.

Landon zaszyła się w swoim pokoju, gdy tylko wróciłyśmy do domu. Ten wieczór wydawał jej się normalny. Chciała posłuchać muzyki i przejrzeć listy słówek przed pójściem spać.

Zastanawiałam się, czy Ron Kriciak i Służba Marszali pozwoląjej cho­ciaż obudzić się w tym samym łóżku nazajutrz rano.

Co ja najlepszego zrobiłam mojej córeczce?

Zniosłam telefon na dół i usiadłam na podłodze w jadalni, w miejscu, gdzie stałby stół, gdybyśmy go miały. Usiadłam na środku pokoju bezpośrednio pod kiczowatym żyrandolem z zadymionego szkła i imitacji kryształu, zwisającym na niby antycznym łańcuchu z brązu. Zaczęłam wystukiwać numer pagera Rona Kriciaka, ale przerwałam jedną cyfrę przed końcem. Rozłączyłam się i sprawdzi­łam w torebce, czy mam inny numer. Znalazłam wizytówkę, której szukałam, i wybrałam numer. Wysłuchałam długiego komunikatu zachęcającego do zosta­wienia wiadomości i wykręcenia innego numeru na pager.

Zostawiłam następującą wiadomość:

- Mówi Peyton. Przepraszam, że zawracam panu głowę, ale coś wy­skoczyło i muszę jak najszybciej z panem porozmawiać. Oczywiście to bar­dzo ważne.

Zanim odłożyłam słuchawkę, podyktowałam mój numer.

Wybrałam numer pagera, wpisałam swój i czekałam.

Dwie minuty, trzy. Z mojego zegarka wynikało, że jest za pięć dziewiąta. Zegarek był zbyt elegancki na co dzień, ale i tak go zakładałam. Prezent od Roberta. Ale bez wygrawerowanego napisu. Po długiej kłótni inspektorzy ze Służby Marszali ulegli i pozwolili mi go zatrzymać.

W końcu telefon zadzwonił. Odebrałam natychmiast. Mój głos zabrzmiał chrapliwie. Zastanawiałam się, czy nie rozbiera mnie choroba. Niemożliwe, żeby miało to związek ze stresem.

- Peyton? - odezwał się mój terapeuta.

- Doktorze Gregory, dziękuję, że pan zadzwonił.

Dziesięć minut później, tak naprawdę nie oczekując odpowiedzi, zapyta­łam mojego psychologa:

- Więc myśli pan, że powinnam zadzwonić do Rona? Czułam, że się waha. Kiedy się odezwał, powiedział:

- Żałuję, ale nie mogę pani radzić w tych sprawach. Mógłbym znaleźć ar­gumenty za tym, żeby zadzwonić do Rona i za tym, żeby nie dzwonić do Rona.

Postarałam się, żeby w moim głosie zabrzmiała nutka rozpaczy, jak daw­niej, kiedy czułam, że Robert bezsensownie mi się sprzeciwia.

- Nie wiem, co robić. Przydałaby mi się rada. Odpowiedź doktora Gregory'ego zaskoczyła mnie.

- Trudno mi radzić. Wie pani, jak by to wyglądało? Jakbym stał, bez­piecznie z boku i mówił pani, jak macie przejść z córką przez pole minowe. Powiedzmy, że zasugeruję wam krok w złym kierunku - i bum! - będzie po was, a ja wciąż będę stał sobie z boku.

- Częściowo ma pan rację. Rzeczywiście czuję się jak na polu minowym - przyznałam. Wciąż byłam rozczarowana, ale moja rozpacz nieco zelżała.

Na początek powiedziałam mu wszystko, co wiedziałam o kobiecie z apa­ratem fotograficznym i o moich podejrzeniach, że Ron Kriciak jeździ za mną po Boulder od kilku dni. Ale nie powiedziałam doktorowi Gregory'emu wszyst­kiego. Nie powiedziałam mu o pomocy Carla Luppo.

Przyznałam też:

- Po prostu nie wiem, komu mogę zaufać.

Poza sobą, córką i emerytowanym mafioso.

I tobą, drogi doktorze, pomyślałam.

Po tym porównaniu z polem minowym zapytał:

- Co zamierza pani zrobić? Co?

Jak to?

Mój ojciec nie zadałby mi takiego pytania. Mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, kazałby mi do znudzenia analizować schematy-drzewka, marsz­cząc brwi, jeśli decydowałam się na złą gałąź i unosząc kąciki ust w uśmie­chu, jeśli wybierałam tę właściwą. Rozwiązywanie problemów było jak po­szukiwanie skarbów przy moim tacie, a ja zawsze uwielbiałam sięz nim bawić, bo pozwalał mi oszukiwać.

Uwielbiał, kiedy oszukiwałam.

Robert też nie zapytałby mnie, co zamierzam zrobić. Robert w chwilach mojej bierności wyliczał precyzyjnie, jakie mam możliwości, a potem elimino­wał po kolei te wszystkie, które jego zdaniem były idiotyczne, aż stawało się jasne, że każda rozsądna osoba - a przecież ja jestem rozsądna, prawda? -wybrałaby tę możliwość, którą Robert w swojej mądrości słusznie i sprawie­dliwie uznał za jedyną godną uwagi.

- Nie wiem, co zamierzam zrobić - wyznałam doktorowi Gregory'emu. - Chyba powinnam zadzwonić do Rona.

Po cichu przeklinałam bezosobowy charakter rozmowy telefonicznej i wy­obraziłam sobie, że siedzę przed doktorem Gregorym w jego gabinecie i przy­glądam mu się tak, jak kiedyś przyszpilałam wzrokiem świadków, gdy podej­rzewałam, że będą kłamać. Ale nawet w moich myślach doktor Gregory nie odwrócił oczu. Nie spuszczał ich ze mnie. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Skrzyżowane nogi ani drgnęły.

Potrzebowałam podpowiedzi.

Nie dostałam nic.

Sfrustrowana sięgnęłam do torebki i wygrzebałam z niej ostatniego liza­ka. Różowego. Czy lizaki DumDum mogły mieć smak arbuzowy? Owszem, mogły.

Ale ten był truskawkowy. Odwinęłam papierek i położyłam lizaka na środ­ku języka, starając się, żeby nie stuknął o zęby.

W końcu doktor Gregory odezwał się.

- Tak?

- Już raz panu mówiłam, że bardziej ufam Służbie Marszali niż Ernesto­wi Castro, prawda?

- Chyba tak.

- No więc idąc tym tropem, powinnam zadzwonić do Rona i powiedzieć mu, co myślę.

Najwyraźniej nie była to prawidłowa odpowiedź.

- Czego w tej chwili najbardziej się pani boi?

To znaczy oprócz nieznajomych w spodniach khaki albo w ciuchach z ostatniej kolekcji Abercrombie, chcących porwać moją córkę? I oprócz tego, że ten sam ktoś spróbuje zrobić jedną lub dwie dziury w mojej głowie za pomocą dwudziestki dwójki z tłumikiem? A może chodzi o inne lęki? Decyzje Sądu Najwyższego? Cena benzyny? Brak stabilizacji na Bałkanach?

- Gdy tylko zadzwonię do Rona - powiedziałam - stracę kontrolę. On przechwytuje pałeczkę. On decyduje, co się stanie. Z tego co wiem, do pół­nocy ewakuuje mnie z tego domu, a do jutra rana z Kolorado. Landon zosta­wi nowe koleżanki. Ja stracę pracę, którą lubię i znowu staniemy się pionka­mi przesuwanymi po wielkiej planszy WITSEC.

- Brakuje ci poczucia kontroli, prawda?

Jego słowa doprowadziły mnie do łez. Nie byłam pewna dlaczego. Nie chciałam szlochać do słuchawki. Nie chciałam, żeby słyszał moje chlipanie. Kiedy udało mi się dojść do siebie, potulnie odpowiedziałam na jego pytanie:

- Tak, od tamtego dnia pod Galatoire's.

- A ja myślę, że to zaczęło się wcześniej. Katherine Shaw z pewnością brakowało poczucia kontroli. Peyton Francis też go brakuje. A co zaskakują­ce - może dla nas obojga - chyba chcesz mi powiedzieć, że Kirsten Lord też miała z tym problem.

Zapamiętał wszystkie moje imiona i nazwiska. Byłam wzruszona. Mia­łam takie dni, kiedy sama ich nie pamiętałam.

- Co pan przez to rozumie? - zapytałam, podważając twierdzenie, jako­by Kirsten Lord brakowało poczucia kontroli.

- Myślę, że pani wie. Wiedziałam.

- Jest jakaś wskazówka w pana słowach? Coś, co mogłoby mi pomóc w podjęciu decyzji?

Czytał między wierszami.

- Chciałbym wiedzieć, co jest dla pani najlepsze. Gdybym wiedział, po­wiedziałbym pani.

Tata zawsze wiedział, co jest dla mnie najlepsze. Robert też zawsze wie­dział. I moi szefowie.

- Szkoda, że pan nie wie - powiedziałam, chyba rzeczywiście tego żałując.

- Zdaje się, że inni mężczyźni w pani życiu chętnie zachowywali się, jakby wiedzieli, co jest dla pani najlepsze, prawda? Jeśli pani wolała udawać bezradną.

Przełknęłam ślinę, tłumiąc w sobie buntowniczą falę złości. Chciałam się sprzeciwić, choćby tylko dla zasady.

- Robert - powiedział.

Byłam pewna, że słyszy mój oddech. Zrobiłam świadomy wysiłek, żeby nie ssać lizaka.

- Pani ojciec.

Poczułam się głupio, jakbym nie zdążyła na pociąg i teraz stała sama na peronie.

- Sugeruje pan, że z nimi współdziałałam? Że zachęcałam ich do podej­mowania decyzji za mnie?

Zaczął mówić, zawahał się, ale w końcu powiedział:

- Żeby ratować damę w opałach, potrzebna jest najpierw dama. Ja damą?

Robert roześmiałby się na tę myśl, a usłyszawszy ją, podbiegłby do mnie, pocałowałby mnie mocno, przynajmniej z jedną ręką na moim pośladku i był­by całkowicie zadowolony z tego opisu. Jesteś mpjądamą w opałach, powie­działby.

Ta refleksja na temat Roberta nie ogrzała mnie. Nie zapowiadała nawet wizyty wieloryba.

- Może... - powiedziałam - może dzisiaj nie powinnam zgrywać damy. Może to jest rada dla mnie.

- Może - powtórzył mój terapeuta.

- Kłopot w tym - rzekłam - że nie jestem pewna, jaką rolę dama ma odegrać dzisiaj.

Roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał jak muzyka.

Landon spała w ubraniu na boku. Z odtwarzacza kompaktowego płynęła piosenka jakiejś grupy, której sława z pewnością przeminie, zanim ja nauczę sięjej nazwy.

Jeśli moja córka nie była chora, spała jak suseł. Rozebrałam ją i wciągnę­łam jej przez głowę nocną koszulę, nie słysząc choćby najmniejszej skargi. Przemknęło mi przez myśl, żeby ją obudzić - mogłaby zrobić siusiu i umyć zęby - ale rozmyśliłam się. Wybudzenie jej z tego letargu wymagało dużo więcej energii, niż miałam, a prawda była taka, że zazdrościłam jej niewinno­ści i snu.

Zanim zgasiłam światło, przyciszyłam muzykę i kucnęłam przy jej łóżku. Szybko przeczytałam Księżycowi na dobranoc. Ten wieczorny rytuał odby­wał się dużo szybciej, kiedy nie musiałam pokazywać obrazków lub śmiać się na widok myszy, którą odnajdowała na każdej stronie.

Ostatnimi słowami przed „kocham cię” były niemal równie znajome „idź­cie spać, szmery i trzaski”. Zamknęłam książeczkę i pochyliłam się, żeby przy­tknąć usta do jej policzka. Poczułam słony smak, kiedy ją pocałowałam.

Moja córeczka, moja mała Mia.

Robert zwykle wyczuwał, kiedy byłam naga - tak naprawdę nie wiem, jak to robił - i zawsze mogłam liczyć, że nie zlekceważy mojej nagości. Cicho podchodził do mnie od tyłu i kładł swoje duże dłonie na moich piersiach albo przesuwał palcami po plecach, albo zrzucał wcześniej ubranie, odwracał się i przylegał do mnie plecami, splatał ze mną dłonie i tańczyliśmy nadzy, tyłek przy tyłku.

Śpiewał wtedy piosenkę, coś romantycznego.

Albo coś głupiego.

A teraz, na tym etapie mojego życia, nikogo nie obchodziło, że jestem naga.

Nikt nawet o tym nie wiedział.

Wieloryb Roberta odpływał już, kiedy usłyszałam kolejne stłumione kaszl­nięcie.

Tym razem odwróciłam się.

Czułam się tak wypompowana, że spacer między jej pokojem a moim zdawał się trwać bez końca, jakbym przemierzała cały kontynent. Moje zmę­czenie kojarzyło mi się z upalnym wczesnym popołudniem w Nowym Orle­anie. Ze sjestą. Z wentylatorem na suficie. Ale wiedziałam, że nerwy nie dadzą mi usnąć. Wciąż miałam zagadkę do rozwiązania: czy zakończyć ten dzień - i prawdopodobnie cały pobyt w Boulder - telefonem do Rona Kriciaka z informacją o kobiecie z aparatem fotograficznym, która zatrzymała się w motelu niedaleko kanionu.

W mojej sypialni było ciemno i nie zmieniałam tego stanu rzeczy.

Rozsunęłam zasłony i zaczęłam wypatrywać na niebie spadających gwiazd. Ani jednej. Zaczęłam wypatrywać na parkingu nieznajomych samo­chodów. Ani jednego. Starałam się nie patrzeć na jasną przestrzeń między parkingiem a nocnym niebem, bo to właśnie mogłam stracić. Boulder i wszyst­kie jego obietnice. Kolorado i całą jego urodę. Usłyszałam stłumione kaszlnięcie, zduszony cichy pomruk i znierucho­miałam, kontrolując oddech, aż upewniłam się, że Landon nie budzi się z kasz­lem.Policzyłam do dziesięciu. Nic. Jednym szybkim ruchem skrzyżowałam ramiona i zdjęłam bluzkę przez głowę, a potem zsunęłam stanik. Rozpięłam szorty i pozwoliłam, żeby opadły na podłogę tam, gdzie stałam. Zrobiłam krok do tyłu i powitałam wieloryba w samych majtkach.


Alan Gregory odłożył słuchawkę po rozmowie z Peyton i dołączył do żony na wąskim tarasie przy sypialni. Zanim usiadł, zarzucił jej na ramiona lekką narzutę w kolorze musztardy.

Niebo przed nimi było szare ze srebrnymi smugami. Powietrze zaczynało swoją przemianę z gorącego w ciepłe.

Podziękowała cicho za przykrycie i przez kilka minut siedzieli w milcze­niu. Na drugim końcu tarasu Emily bacznie przyglądała się wąskiej dróżce, która wiła się przez trawy prerii na zachód od domu. Korzystały z niej lisy podczas nocnych łowów. Emily nie zaszczekała, kiedy pierwszy lis pojawił się w polu widzenia, ale napięła wszystkie mięśnie i przywarła do podłogi tarasu.

Do czego się przygotowywała? Do skoku w mrok? Alan i Lauren nigdy tego nie wiedzieli.

Alan już miał coś powiedzieć o wyraźnym zwiększeniu się populacji zwie­rząt w okolicy, kiedy Lauren zapytała go:

- To było coś ważnego? Zastanowił się przez chwilę.

- Zdaniem pacjenta, owszem, było.

- Było?

Zaśmiał się z samego siebie.

- Chyba kiepski ze mnie cudotwórca. Jest. Jej zdaniem to jest coś waż­nego.

Drążyła dalej.

- Jej? I jesteś zadowolony z tego, w jakim stanie ją zostawiłeś? Domyślał się - ale nie miał racji - że Lauren obawia się, iż ten pilny telefon

może być pierwszym z całej serii, które zburzą im spokój tego wieczora.

- Nie - odparł - tak naprawdę cały czas się o nią martwię. Nie zdziwił­bym się, gdyby znowu zadzwoniła.

Lauren zmrużyła oczy, nie patrząc w jego stronę.

- Ja też powinnam się o nią martwić? - zapytała.

Rytm jego oddechu zmienił się. Wiedział o tym. Wiedział, że to zauważy­ła. Próbował wymazać tę zmianę z kosmosu, wyciągając do niej rękę i mó­wiąc:

- Tobie wolno martwić się tylko o nasze dziecko.

Lauren kiwnęła głową i zastanawiała się, co takiego dzieje się z Kirsten Lord, że aż dzwoni do jej męża po pomoc. Opuściła ręce pod swój wydatny brzuch i zamilkła.

- Właściwie myślałem, czy nie poprosić Sama, żeby wysłał wóz patrolo­wy pod jej dom dziś wieczorem, bo ma pewne... obawy.

- Tak?

- W końcu uznałem, że te problemy... obawy... mają raczej źródło w psy­chice, a nie... w rzeczywistości.

Lauren poczuła, jak wzrasta jej tętno. Dziecko zaserwowało jej kilka szyb­kich kopniaków w nerki.

- Nie wygląda na to, żebyś był do końca zadowolony ze swojej decyzji. Komu by zaszkodziło, gdyby kogoś tam posłać?

- Zastanowię się jeszcze - powiedział. Wstała. Musiała się wysiusiać.

Carl odprowadził Peyton i jej córkę wzrokiem, gdy odjeżdżały po wspól­nym pikniku w pasażu, zanim przeszedł do swojego samochodu. Prze­brał się w ubrania z worka, który trzymał w bagażniku. Najpierw wymienił okulary przeciwsłoneczne, potem włożył fioletową kurtkę Colorado Rockies, a całość dopełnił czapką z daszkiem kupioną na cześć drugiego zwycięstwa Bronco's w zawodach Super Bowl. Podczas swego pobytu w Kolorado Carl dość szybko odkrył, że ten właśnie strój jest odpowiedni praktycznie na każdą okazję w Denver i okolicach, nie licząc może ślubów i pogrzebów.

Jak dotąd nie brał udziału ani w jednych, ani w drugich.

Wsiadł do samochodu, cofnął się na południe i na Arapahoe skręcił na zachód, aż dojechał na parking przy parku Eben Fine. Po krótkim spacerze zauważył wóz „kobiety z aparatem fotograficznym” tuż przed bungalowem, w którym miał nadzieję ją zastać. Ucieszył się.

Obserwował chłopaka, który przywiózł jej pizzę - na dachu jego toyoty tercel była przytwierdzona reklama z napisem „Blackjack”. Dostarczenie pizzy było dobrą wiadomością. Carl domyślił się, że kobieta pozostanie w domu przez pewien czas.

Z tego, co wiedział, Peyton nigdy nie widziała jego samochodu, więc ruszył wzdłuż Arapahoe z powrotem na wschód, minął Trzynastą i Foothills Parkway, aż dotarł do osiedla Peyton. Objechał okolicę, wypatrując Rona Kriciaka lub kogoś innego ze Służby Marszati, ale nie zauważył nikogo podej­rzanego. Carl znalazł wolne miejsce pod drzewem przy sąsiedniej ulicy i wy­siadł z samochodu.

Powiedział na głos:

- Jeszcze nie wyjechała, prawda? Więc nasza robota jeszcze się nie skończyła. Dobrze mówię, tak czy nie?

Z tylnej kanapy doleciało ciche piśniecie.

- Chodźmy na spacer. Co ty na to? I tobie, i mnie przydałoby się rozpro­stować kości. No, już. Chodź.

Pies Carla Luppo był miniaturowym pudlem ważącym może siedem kilo­gramów. Kiedy kupił go od hodowcy kilka tygodni po przyjeździe do Kolora­do, pies miał już sześć lat. Zwierzak -jak domyślił się Carl - kończył właśnie karierę reproduktora. Unieszczęśliwiono go beznadziejnym imieniem Christopher. Pies miał dziwaczny zwyczaj stawania z odchylonymi do zewnątrz przednimi łapami, jakby pozował do psiego magazynu kulturystycznego. Carl pomyślał, że dzięki temu Christopher wyglądał jak twardziel i natychmiast przemianował czarnego psa na Anvila.

Wiele lat wcześniej, kiedy jeszcze mieszkał z własną rodziną, jego żona nie zadowalała się byle czym - miała dwa duże pudle i wydawała fortunę na ich strzyżenie, żeby wyglądały „frymuśnie”. Carl w dzieciństwie słyszał to słowo na ulicy, ale nie wiedział do końca, co znaczy. Był jednak całkiem pe­wien, że odnosiło się do wyglądu jego dwóch psów, kiedy już je przystrzyżono, wygolono, uczesano i wydawało się, że każdy z nich połknął tuzin napęczniałych kulek włosów.

Mimo wszystko Carl nauczył się doceniać charakter i elegancję jej dwóch pudli o imionach Lois i Clark i gdy tylko osiadł w Kolorado, zaczął się rozglą­dać za psem dla siebie. W dniu, w którym znalazł Christophera, musiał wy­słuchać wywodów właścicielki o tym, jak to jeden z pierwszych przodków psa trafił do samego Westminsteru. Ale Carl od razu zakochał się w psie, więc przymknął oko na właścicielkę i gdy tylko dostąpił zaszczytu kupna Christophera, natychmiast zapuścił mu włosy, żeby ukryć resztki „frymuśności”, która mo­gła czaić się w jego genach. Carl zdawał sobie sprawę, że z nową fryzurą, nowym domem i świeżo zmienionym imieniem, Anvil mógł równie dobrze pretendować do udziału w Federalnym Programie Ochrony Psów.

Carl postanowił nazwać nowy program DOGSEC. I nie tylko kierował tym programem, ale też robił to dobrze.

Jedyny pies zapisany do DOGSEC był tak dobrze zamaskowany, że nie musiał się o nic martwić. Carl był przekonany, że Anvil w nowym wcieleniu mógłby wskoczyć na podwórko starej właścicielki, a ona już by go nie rozpoznała.

Gdy Anvil przeskoczył z tylnej kanapy na przednie siedzenie, Carl przy­piął mu do obroży regulowaną smycz i wyciągnął ze schowka parę plastiko­wych torebek na nieuchronne psie kupki. Zaczęli we dwójkę spacerować po okolicy. Carl doceniał zalety posiadania psa, kiedy chciał wtopić się w tło dzielnicy mieszkaniowej. Wkrótce po nabyciu pudelka zorientował się, że Anvil jest niezawodnym magnesem na spódniczki, jak to określała jego starsza sio­stra. Kiedy czuł się samotny, co zdarzało się często, Carl bardzo sobie cenił właściwości tego magnesu. Ale kiedy starał się być niewidoczny, nie był już tego taki pewien. Przekonał się jednak, że pies jest tak śliczny, iż podchodzą­cy do niego nieznajomi rzadko kiedy spoglądają na właściciela.

Były chwile, kiedy Carlowi to nie przeszkadzało.


Proszę cię, tylko nie nabaw się kaszlu; niezbyt dobra pora na przeziębie­nie, kochanie - myślałam, ruszając w stronę pokoju Landon. Kierując się do drzwi sypialni, musiałam przejść obok mojego podwójnego łóżka.

Wypożyczyłam je -jak prawie wszystko w tym domu - wkrótce po przy­jeździe do Boulder. Styl utylitarny - materac sprężynowy osadzony na meta­lowej ramie, do której przytwierdzono zdobione intarsją dębowe płyty. Próbo­wałam złagodzić twarde linie mebla ładną pościelą i narzutą, dodałam nawet parę obitych poduszek kupionych w Pier One.

To, co zdziałałam, zadowalało mnie. Rzecz jasna nad łóżkiem miałam gołe ściany. I, oczywiście, stolik był oklejony dębowym, a nie klonowym fornirem ze słojami. Pokój z pewnością nie przypominał romantycznego gniazdka, jakie stwo­rzyłam dla siebie i Roberta w naszym domu w Nowym Orleanie, z materiałami i akcesoriami ze sklepu Frette na Manhattanie, ale... Robert nie żył, a ja wątpi­łam, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę Nowy Orlean. Co kiedyś wydawało mi się absolutną koniecznością - żeby codziennie w nocy poczuć na gołej skórze pościel z Frette - teraz wydawało się śmiechu wartą fanaberią.

Prawie już minęłam łóżko, kiedy usłyszałam stłumione kaszlnięcie po raz trzeci.

To nie była Landon.

Dźwięk dobiegł z prawej strony, nie z otwartych drzwi przede mną.

Zaczęłam odwracać głowę i kątem oka zauważyłam jakiś ruch. Wyglą­dało to, jakby oparte o zagłówek poduszki lewitowały i zawisły w powietrzu nad łóżkiem. Kiedy całkowicie odwróciłam głowę, frunęły w moją stronę przez pokój, a materac zaczął podnosić się szybko z ramy od strony głowy.

Znieruchomiałam, usiłując - bez skutku - zrozumieć, co się wokół mnie dzieje.

Spod podnoszącej się masy pościeli usłyszałam głęboki, basowy jęk i po­myślałam: Landon!

Rozległo się głośne - tym razem nie stłumione - kaszlnięcie.

Landon!

Materac ciągle się podnosił, aż przyjął pozycję pionową i przeważył w dru­gą stronę. Narzuta przykrywająca pościel zsunęła się na podłogę i materac zaczął opadać na mnie. Już miał przyszpilić mnie do ściany, kiedy kucnęłam, skoczyłam do przodu i pomknęłam na czworakach w stronę drzwi. Myślałam tylko o jednym: muszę dostać się do mojego dziecka.

Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

W chwili, w której wymknęłam się spod opadającego materaca, poczu­łam na prawej kostce u nogi uchwyt silnej ręki. Miałam wrażenie, jakby za nogę złapał mnie sam diabeł. Uchwyt był gorący, silny i nieugięty. Ta siła odciągała mnie od drzwi, odciągała mnie od córki.

Pomyślałam o spodniach khaki i broni z tłumikiem.

- Kochanie, uciekaj! - wrzasnęłam. - Uciekaj! On tu jest! Poczułam na sobie jego ciężar, a jedna dłoń w rękawiczce zasłoniła mi twarz.

Ugryzłam materiał rękawiczki, która próbowała mnie uciszyć - coś gumowego pokrytego maleńkimi okrągłymi wypustkami - ale nie mogłam rozewrzeć szczęk na tyle szeroko, żeby chwycić między zęby jego palce.

Mój następny krzyk uwiązł w jego dłoni.

Ale czy to mężczyzna? Czy Carl nie powiedział, że śledząca mnie osoba jest kobietą?

Ta myśl wyparowała, gdy próbowałam wyślizgnąć się spod niego. Nie mogłam. Przygniatający mnie ciężar wydawał się nie mniejszy od masy sa­mochodu. Leżałam rozpłaszczona z twarzą w dywanie, a zabójca wciskał mi wściekle rękę w usta.

- Uciekaj, kochanie, uciekaj! -próbowałam znowu krzyknąć. Ale skoń­czyło się na próbie.

Miałam mętlik w głowie. Myślałam o damach w opałach, o wezwaniu pomocy i o Ronię Kriciaku, któremu powinnam powiedzieć, że ktoś mnie śle­dził. Ale przede wszystkim myślałam o mojej córeczce i modliłam się, żeby obudziła ją ta szamotanina.

Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

Wyobraziłam sobie, jak zbiega po schodach niczym Mia Hamm pędząca jak wiatr w stronę bramki.

Gola, kochanie, gola!

Mężczyzna przesunął kolano na środek moich pleców i zaklejał mi czymś usta. Z trudnością mogłam oddychać.

Nie chciałam być związana. Tak bardzo nie chciałam być związana.

Zaczął krępować mi ręce w nadgarstkach za plecami. Taśmą, czułam nawet zapach kleju. Siłowałam się i na chwilę uwolniłam jedną rękę. Przyci­snął mnie mocniej kolanem. Przestraszyłam się, że zaraz trzaśnie mi kręgo­słup i dałam za wygraną.

Po skrępowaniu rąk w nadgarstkach zabrał się za nogi w kostkach. Czułam się jak związany przed pieczeniem indyk. Kiedy już całkowicie mnie spętał, nie powiedział ani słowa. Trzepnął mnie za to mocno w ucho. Odniosłam wrażenie, że jest to przedsmak tego, co mnie czeka. Podniósł się i stanął nade mną. Przez chwilę w ciemności dostrzegłam zarysy jego butów. Czarne, wiązane, z gumowymi podeszwami. Przylgnęłam do tego szczegółu, jakby był równie ważną częścią materiału dowodowego jak łańcuch DNA. Powtarzałam w myślach: Czarne wiązane z gumowymi podeszwami. Czarne wiązane z gumowymi podeszwami.

Mężczyzna odchrząknął i przełknął ślinę.

- Nie ukryjesz się - powiedział. Wyszedł z mojej sypialni i zamknął za sobą drzwi.

Przewróciłam się na bok i podniosłam się na kolana, zanim straciłam rów­nowagę i znowu upadłam, bliżej okna, dalej od drzwi.

Dalej od mojego dziecka.

Och, Landon!

Przytrzymując się okiennego parapetu, jakoś udało mi się stanąć na nogi. Właśnie miałam się odwrócić, żeby spróbować skrępowanymi rękami pomanipulować przy klamce okna i wezwać pomoc, kiedy zobaczyłam mężczyznę stojącego na chodniku przed moim domem. Trzymał na smyczy małego psa.

Gapił się prosto na mnie, w okno. Gapił się z otwartymi ustami.

Pies na smyczy był maleńkim czarnym pudełkiem o zagiętych przednich nóżkach.

Tym mężczyzną był Carl Luppo. Psa nie znałam.

Carl i Anvil minęli raz dom Peyton i zawracali już w stronę samochodu, kiedy Carl wyczuł jakiś ruch w jednym z okien na górze i pomyślał, że został nakryty. Wzruszył ramionami i spojrzał tam, gdzie wydawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch.

Carl Luppo później wyrzucał sobie, że zauważył najpierw nagość Peyton, a dopiero potem taśmę na jej ustach. Ale te dwie rzeczy nastąpiły tak szybko po sobie, że nie spowolniło to jego reakcji.

Anvil zachowywał się, jakby nagły sprint Carla do frontowych drzwi domu był oczekiwanym punktem ich wieczornego spaceru. Pies nie odstępował pana na krok, biegnąc na smyczy z uniesioną wysoko głową - wspomnienia z dawnych lat, kiedy występował na zawodach, podpowiadały mu, jak się zachować.

Chociaż Carl Luppo nie był potężnym mężczyzną, masa jego ciała nie była bagatelna. Gdy tylko dotarł do drzwi i ustalił, że są zamknięte, opuścił lewy bark i rzucił się na nie zwartym ciałem z wściekłością, dla której nie znajdował większego pożytku, odkąd wypuścili go z więzienia. Drzwi nie ustąpiły.

Carl przyjrzał się zamkowi. Oprócz klamki była też zasuwa. Przeklął i spró­bował raz jeszcze wyważyć drzwi. I jeszcze raz. Drzwi były zrobione z me­talu i obite imitacją drewna. Skutek jego wysiłków był za każdym razem iden­tyczny: drzwi ani drgnęły, za to coś drgało w układzie kostnym ramienia Carla. Na dźwięk uderzeń o drzwi Avil opuścił ogon z niemal idealnego pionu i zlokalizował go pewnie między nogami.

Przekonany, że drzwi nie ustąpią, Carl pobiegł sprawdzić, czy nie ma innego sposobu dostania się do wewnątrz. Oprócz wielkich drzwi do garażu innych możliwości nie było. Wrócił pod frontowe drzwi, wziął z ganku skrzyn­kę po mleku firmy Longmont Dairy i rzucił nią w najbliższe okno. Zrzucił fioletową kurtkę Colorado Rockies, owinął ją sobie wokół prawego przedra­mienia i pięści i oczyścił okienną ramę z resztek szkła. Sięgnął do środka, przesunął zasuwę, aż usłyszał kliknięcie i nacisnął klamkę.

Carl znalazł się w środku. Tuż przed nim wznosiły się schody, pierwszy stopień może trzy metry od wejścia.

Gdy zamieszanie związane z włamaniem się do domu dobiegło końca, Anvil odzyskał spokój. Wrócił na znajome terytorium u boku pana. Zadarł ogon i trzymał się Carla z lewej strony, kiedy ruszyli w stronę schodów.

Carl stanął na chwilę pod nimi, żeby ocenić sytuację. Kiedy pochylił się, chcąc pogłaskać Aiwila po głowie, wydawało mu się, że usłyszał ciche kaszl­nięcie z głębi domu. Czy to dziewczynka?

Jest na dole?

Natychmiast zrewidował swoje plany, które ograniczały się do wejścia na górę i wsparcia Peyton.

Zanim ruszył tam, skąd doleciało kaszlnięcie, Carl podniósł psa i postawił go na szafce przy drzwiach. Wiedział, że cokolwiek się stanie, Anvil nie zeskoczy ze swojej grzędy, wysokość zdawała się kompletnie paraliżować tego psa, przy czym „wysokością” było dla niego wszystko powyżej osiemdziesięciu centymetrów.

Carl obszedł salon sąsiadujący z korytarzem w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu posłużyć jako broń i zdecydował się na ciężki kryształowy wazon. Kwiaty i wodę wyrzucił na podłogę i zbadał wagę kryształu, trzymając go za jeden koniec. Uderzył dnem o otwartą dłoń. Było twarde jak młotek. Musiało wystarczyć. Chwycił wazon w prawą rękę i ruszył w kierunku, z którego -jak mu się wydawało - dobiegło kaszlnięcie.

Wąski korytarz prowadził do pustej jadalni, a potem do małej kuchni i po­koju dziennego. Carl poruszał się ostrożnie, lustrując każdą przestrzeń, gdy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Wszystkie trzy pomieszczenia wy­glądały na puste. Troje sosnowych drzwi wychodziło z kuchni, a przesuwane szklane drzwi oddzielały pokój dzienny od małego podwórka. Były zabloko­wane kijem od szczotki. W oddali Carl dostrzegał zarys drewnianego ogro­dzenia wokół maleńkiego podwórza.

Wszystkie drzwi były zamknięte. Musiał sprawdzić je po kolei.

Landon? Uciekłaś, kochanie? Kiedy opierałam się o okno, słyszałam, a nawet czułam wysiłki Carla, który próbował sforsować frontowe drzwi. Ale był pode mną, osłonięty dasz­kiem werandy i nie widziałam jego prób.

Dopingowałam go w myślach. Zrób to, Carl. Zrób to.

W końcu po serii głuchych odgłosów usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła i kilka sekund później szmer otwieranych drzwi. Czekałam, aż wyczuję drga­nia ciężkich kroków Carla na schodach.

Ale nie doczekałam się.

Chciałam krzyknąć do niego: Sprawdź najpierw, co z Landon. Na końcu korytarza. Lecz przez zaklejone usta było to niemożliwe.

Wytężałam słuch i wydawało mi się, że słyszę, jak krąży na dole. Ale nic do mnie nie mówił. Nie zawołał, że sprawdzi, co z dzieckiem. Próbowałam doskoczyć do drzwi, dotrzeć do niej korytarzem. Zamiast tego klapnęłam na twarz.

Gdybym mogła spełnić swoje marzenia, chciałabym móc powiedzieć: Nie martw się o Landon, już jej tu nie ma. Popędziła jak Mia Hamm. Jest bez­pieczna.

Ale moje marzenia były w rękach diabłów i zamiast ich spełnienia - za­miast tego - wszystkie zegary w domu przestały tykać, moje płuca wstrzy­mały pompowanie tlenu, moje złącza nerwowe przestał działać, a czas w mo­im wszechświecie stanął. Całkowicie.

Znowu.

Wydawało mi się, że czekam na jego słowa całą wieczność.

Powiedz, co z moim dzieckiem, Carl. Powiedz, co z moim dzieckiem!

Gdzieś na dole usłyszałam, jak otwierają się drzwi i zaczęłam odliczać. Przy sześciu drzwi się zamknęły.

Otworzyły się drugie drzwi. Doliczyłam do ośmiu, zanim się zamknęły.

Otworzyły się trzecie drzwi. Nie zdążyłam nawet doliczyć do jednego, kiedy usłyszałam głuchy łomot - odgłos, który przeszywa serce matki, odgłos, który mówi, że głowa dziecka zetknęła się z twardym przedmiotem i że przed­miot ten okazał się bardziej wytrzymały od głowy dziecka.

O mało nie zwymiotowałam w mój knebel.

W domu rozległ się jęk, jęk mężczyzny. Wydawało się, że ten barytonowy lament będzie trwał wiecznie, gdy urwał się nagle, jakby ktoś wyłączył radio.

Przez kilka sekund z dołu nie dochodziły żadne nowe dźwięki. Potem zaczęłam słyszeć szuranie, jakby po kuchennej podłodze pode mną coś cią­gnięto.

Znowu otworzyły się drzwi. Przypomniałam sobie o liczeniu i dotarłam do trzynastu, kiedy się zamknęły. Przez prawie pięć minut nie słyszałam nic innego.

W końcu usłyszałam kroki na schodach i głos Carla, który wołał, że chce sprawdzić, co z Landon.

Nie pamiętam dokładnie, jak to zrobiłam, ale jakoś udało mi się zaczepić kneblującą mnie taśmę o ostrą krawędź ramy łóżka i zerwałam ją z ust. - Carl? Landon? - ryknęłam i czekałam na odpowiedź następne sto lat.

Carl wrócił do domu z garażu i przystanął na chwilę, zanim odwrócił się w stronę schodów prowadzących do pokoju, w którym widział w oknie Peyton. Wykorzystał ten moment, żeby skatalogować w myślach wszystkie powierzchnie, których mógł dotknąć podczas szamotaniny.

Przy drzwiach Anvil stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zo­stawił, merdając jak oszalały stojącym w idealnym pionie ogonem. Carl pod­niósł psa z szafki, opuścił go na podłogą i razem ruszyli po schodach w stronę pokoju, w którym Carl widział Peyton.

Na górze zawołał:

- Siedź tam i nie ruszaj się. To ja, Carl. Najpierw sprawdzę, co z twoim dzieckiem. - Wcześniej widział, że Peyton miała zaklejone usta, więc nie spodziewał się odpowiedzi.

Puścił smycz Anvila i równymi krokami przemierzył krótki korytarz, wty­kaj ąc głowę przez drzwi przy podeście na piętrze. Maleńka łazienka była pusta. Komórka z pralką? Nie, tam też jej nie było. Następne drzwi prowa­dziły do komórki na pościel, tyle że prawie bez pościeli. W końcu Carl otwo­rzył drzwi do sypialni Landon i zatrzymał się w nich, uświadamiając sobie, że czuje coś, czego nie czuł od lat.

Krew jakby odpłynęła mu z serca i pomyślał przez chwilę, że zemdleje.

Anvil przyglądał się Carlowi, wciąż merdając ogonem, a smycz ciągnęła się za nim jak dziesięciotonowa kotwica za małą łodzią.

Kiedy Carl w końcu wszedł do mojego pokoju, nie przywitałam go, ani nie poprosiłam, żeby mnie rozwiązał. Pochyliłam się w lewo, a potem w pra­wo, żeby zajrzeć za niego, na korytarz, gdzie -jak przypuszczałam - zostawił moją córkę, kiedy przyszedł mnie rozwiązać.

Ale nie było jej tam.

Pomógł mi klęknąć, obrócił mnie i sięgnął do moich nadgarstków. Zaczął do mnie mówić, ale nie byłam w stanie przyswoić niczego oprócz widoku pustego korytarza. Znowu spojrzałam przez ramię, do góry, na sufit, w dół, wszędzie. Łzy, które zaczęły napływać mi do oczu, sprawiły, że nie widziałam prawie nic.

W końcu go usłyszałam. Mówił:

- Tylko jeden facet? Nikt więcej?

- Tak. Jeden. Moje dziecko?

- Mówiłem ci, śpi. Nic jej nie jest. Zupełnie jakby na dole zupełnie nic się nie stało.

- Moja mała, nic jej nie jest?

- Tak. Wszystko w porządku. Mówię przecież, że śpi.

Pochylił się do moich kostek i pociągnął za taśmę, która je krępowała. Próbowałam za szybko uwolnić się z tych pęt i o mało nie padłam na niego.

- Oddycha? Matczyne pytanie.

- Śpi, oddycha. Jak trzeba. Mówię, że nic jej nie jest. Tego gościa, który ci to zrobił, znalazłem na dole. Zaatakował mnie. Powiedzmy, że wziąłem nad nim górę. W tej chwili jest w bagażniku twojego samochodu. Hej, a gdzie Anvil? Widziałaś mojego psa?

Ale ja już zostawiłam go za sobą. Wypadłam na korytarz, do jej pokoju.

Carl się mylił. Moja córeczka nie spała. Siedziała w łóżku. Mały czarny piesek zwinął siew kłębek i leżał na niej, jakby to było jego najbardziej ulubio­ne miejsce na całym świecie.

Landon podniosła wzrok, zaskoczona. Zdałam sobie sprawę, że stoję w drzwiach do jej pokoju prawie naga. Z pewnością widziała za mną Carla, skojarzyła fakty i pomyślała sobie Bóg wie co.

Nie chcąc, żeby uchodzące już ze mnie przerażenie zabrzmiało w moim głosie, powiedziałam tylko:

- Cześć, kochanie.

Landon przytuliła zwierzątko jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe.

- Mamo - powiedziała - zobacz, wujek Carl przyprowadził swojego psa.

Carl patrzył, jak zakładam stanik. Nie sprawdzałam, czy mi się przygląda, ale czułam na sobie jego wzrok. Nie zależało mi. Miałam tysiąc pytań, milion rzeczy, o których musiałam pamiętać.

- Nie wiem, co jej powiedzieć - przyznałam. - Jak wstanie, zobaczy uszkodzone drzwi, zbitą szybę.

- W kuchni jest też trochę krwi. Ten facet schował się w spiżarni. Usły­szałem, jak kaszle.

- Jezu, ja też. Powiedział, że się nie ukryję.

- Tak powiedział? - zapytał Carl. - Ciekawe, co to do cholery znaczy. Powiedz córce, że odstraszyłaś drania. Może to wystarczy. Z dzieciakami czasem im mniej, tym lepiej.

Zaskoczyła mnie jego przenikliwość.

- Przy niej zawsze nazywałam go złoczyńcą. Tego, który zabił jej ojca i wypędził nas z Luizjany.

- Świetnie. Więc powiedz, że odstraszyłaś złoczyńcę. A Anvil i ja przy­szliśmy pomóc.

Wciągnęłam przez głowę T-shirt. Nie widziałam twarzy Carla, kiedy mó­wiłam:

- Nie mogę się połapać, kto to był, Carl.

- Ja też nie - przyznał. - Wyglądał cholera jak jakiś marinę. Może to glina.

- Ze Służby Marszali? - zapytałam.

- Nie wiem. Nie powiedział. Chcesz go zobaczyć?

- Nie mówił, że jest ze Służby Marszali?

- Kiedy dokonałem już formalnej prezentacji, nie był zbytnio rozmowny. Nie miał przy sobie dokumentów. Chcesz rzucić okiem, sprawdzić, czy go poznasz?

Wzięłam głęboki wdech i zapytałam:

- Czy on... nie żyje, Carl?

- Nie. Ale jest nieprzytomny. Huknąłem go w ucho wazonem, który stał w salonie.

Zadrżałam. Wazon był z kryształu. Taniego kryształu. Ale kryształu. Au.

- Co chciał...? - Dokończenie tego zdania oznaczało wyobrażenie so­bie serii zdarzeń, które były zbyt straszne, żeby je sobie wyobrazić. Zapyta­łam więc: - Chował się, kiedy wszedłeś?

- Może słyszał, jak próbuję dostać się do środka. Chwilowo zamknął się w spiżarni i pewnie zamierzał uciec, kiedy wejdę na górę. Tylko że ja nie poszedłem na górę.

Dręczyło mnie już ważniejsze pytanie. Zastanawiałam się, dlaczego -kimkolwiek był - chował się pod moim łóżkiem. Skoro był w domu na tyle długo, żeby schować się w mojej sypialni, miał mnóstwo czasu, żeby zrobić coś Landon albo ją porwać. Albo przeszukać dom i coś ukraść.

- Carl, myślisz, że policja jest już w drodze? Wzruszył po swojemu ramionami.

- Może. Z sąsiadami nigdy nic nie wiadomo. Czasem wszystko słyszą. Albo mają włączone telewizory i nic nie słyszą. Czasem wzywają policję. Albo nie chcą się wtrącać. Z mojego doświadczenia wynika, że ludzkich re­akcji nie można przewidzieć. Jedna z wielkich zagadek mojej profesji. Mojej dawnej profesji.

Odwróciłam się do niego plecami, zanim wciągnęłam dżinsy. Nie wiem, dla­czego to zrobiłam. Miałam wrażenie, że nie jest to wstydliwość, raczej coś innego.

- Carl?

- Tak.

- Możesz nas gdzieś dzisiaj podrzucić? Przetrawił moją prośbę i zadał swoje pytanie.

- Uciekasz?

- Naprawdę chcesz wiedzieć? To może być dla ciebie trudne. Zabłysły mu oczy.

- Coś mi się zdaje, że moje życie jest zbyt proste. Tak, chcę wiedzieć. Jego sarkazm sprawił, że się uśmiechnęłam.

- No więc tak, uciekamy. - Dziwnie było powiedzieć to na głos.

- Nie zadzwoniłaś do Rona Kriciaka? - zapytał.

- Nie.

Zmrużył oczy. Mogłam niemal czytać w jego myślach.

- Niełatwo jest zniknąć. Zwłaszcza bez niczyjej pomocy. Zadzwonił te­lefon. Słuchałam, jak włącza się sekretarka. Ktokolwiek zadzwonił, odłożył słuchawkę, nie zostawiając wiadomości.

- Za dużo ludzi się mną interesuje. Nie ufam Służbie Marszali. Chyba nie mamy wielkiego wyboru. - Nie odpowiedział. - Kupiłam trochę książek - doda­łam. - No wiesz, o tym, jak się ukryć. Przygotowuję się, odkąd przyjechałyśmy do Boulder. - Chciałam mu pokazać, że jestem rozważna, a nie impulsywna.

- Będziesz potrzebowała pieniędzy.

- Mam pieniądze.

- Mówię o gotówce.

- Mam gotówkę. Całkiem sporo.

- Pomogę ci.

Odniosłam wrażenie, że jest to szczery gest. Nie chciałam z niego korzy­stać, bo wymagało to zaufania, którego nie mogłam z siebie wykrzesać i uza­leżnienia, na które nie mogłam sobie pozwolić.

- Tyle już dla nas zrobiłeś, dzięki. Jest parę drobiazgów. W komórce na dole, tej przy drzwiach, są dwa worki. Gdybyś mógł postawić je przy drzwiach, dobrze? Aha, i wystaw ze spiżarni w kuchni chłodziarkę turystyczną. Wstaw ją do zlewu i wrzuć na dno trochę kostek lodu.

- Jasne. Ja tu jeszcze zostanę. Najpierw muszę wytrzeć parę rzeczy, na wypadek, gdyby ktoś chciał tu zdejmować odciski palców. - Wyszedł na ko­rytarz w stronę schodów i zatrzymał się. - Powinnaś obejrzeć tego gościa, zobaczyć, czy go znasz.

- Tak. Zaraz zejdę.

No, no, ale ze mnie dama.

Myśl, Peyton, myśl! Sprawdzić - worki, pieniądze, jedzenie, torebka.

Landon.

Zawołałam do niej przez korytarz.

- Za dwie minuty wychodzimy, kochanie. Jesteś ubrana?

Pomimo późnej pory Landon miała szeroko otwarte oczy, była posłuszna i pełna energii. Uwielbiała, kiedy wokół niej było zamieszanie. To wyostrzało jej umysł. Mentalność bramkarza.

- Jestem gotowa, mamo. Możemy zabrać Anvila?

- Anvil musi zostać z wujkiem Carlem. Naprawdę nie możemy dzisiaj wziąć psa.

- Gdzie jedziemy?

- Na spotkanie kolejnej przygody, kochanie. Kolejnej przygody.

- Wracamy do Luizjany?

- Niestety nie.

- Muszą zatrzymać moje stare imię, mamo? Czy mam wybrać sobie nowe? - zapytała i usłyszałam w jej głosie podniecenie, ale też coś innego, coś nieoczekiwanego, jakąś obawę.

Trzeba było dać jej trochę swobody.

- Razem zdecydujemy, ty i ja. Co ty na to?

- Ekstra! A co z wujkiem Carlem?

No właśnie, pomyślałam, co z wujkiem Carlem?

- Muszę sprawdzić coś w garażu z wujkiem. Przypilnujesz Anvila?

- Pewnie!


BIEG W MIEJSCU


Nie musiałam się zastanawiać, co teraz zrobić. Następne kilka kroków tego układu choreograficznego miałam starannie zaplanowane, chociaż zdeklarowana przez Carla chęć pomocy w realizacji mojego planu dała mi wię­cej swobody, niż oczekiwałam. Oczywiście gdyby przed opuszczeniem przez nas domu zjawiła się policja, wszystko by diabli wzięli. Nie przewidziałam wy­bitych okien i prób wyważenia drzwi.

Co stało się potem? Zadzwoniłam do Yellow Cab i zamówiłam taksówkę.

Kiedy dyspozytorka zapytała o adres docelowy, powiedziałam, że jadę na lotnisko w Detwer. Kierowca przyj echał pięć minut później. Władowałam worki i lodówkę turystyczną do bagażnika i kazałam Landon usiąść z tyłu. Miałam opusz­czoną głowę, kiedy powiedziałam kierowcy, żeby zabrał nas na dworzec autobu­sowy w Boulder, ten między Canyon i Walnut, niedaleko pasażu Pearl Street.

- Myślałem, że jedziemy na lotnisko? - W głosie taksówkarza słychać było oburzenie i rozczarowanie. Jego zarobek skurczył się właśnie o jakieś pięćdziesiąt dolarów.

- Nie, powiedziałam dyspozytorce, że jadę na lotnisko autobusem. Mu­simy się dostać tylko na dworzec autobusowy. - Miałam nadzieję, że ten drobny fortel wprowadzi małe zamieszanie w Służbie Marszali, zanim ustalą, czy wydostałyśmy się z miasta autobusem czy samolotem.

- Cholera - burknął pod nosem kierowca i zauważyłam, że Landon prze­wraca oczami. Była wciąż w tym wieku, kiedy niestosowne zachowanie do­rosłych bawi.

Jazda przez miasto trwała trochę ponad dziesięć minut. Wydawało mi się, że przystajemy na wszystkich światłach, a z każdego samochodu przynaj­mniej jeden pasażer gapi się na tylne siedzenie naszej taksówki.

Przeniosłam bagaż do wyludnionej poczekalni dworca autobusowego od strony Czternastej ulicy i pięć minut później, dokładnie tak jak poprosiłam, podjechał Carl z Anvilem. Carl został w samochodzie, kiedy ja pakowałam córkę i nasze rzeczy na tylne siedzenie.

Anvil ucieszył się na nasz widok.

Zgodnie z instrukcjami Carl wjechał do dzielnicy mieszkaniowej położonej za Uniwersytetem Kolorado, którą miejscowi nazywają Wzgórzem, i cofał się ma­łymi uliczkami na zachód od Szóstej ulicy. To dziwna okolica ze starymi drzewami i domami, które wyglądają, jakby miały wiecznie przymknięte oczy. Poprosiłam Carla, żeby zatrzymał się na zakręcie w miejscu, gdzie Szósta przechodzi w Euc-lid. Przez ponad minutę obserwowaliśmy ulicę w obu kierunkach. Podczas gdy Carl sprawdzał, czy nie mamy ogona, ja przeszłam na przednie siedzenie, nacią­gnęłam na głowę kapelusz, a na koszulkę nałożyłam czarny, bawełniany sweter rozpinany z przodu. Rzuciłam Landon baseballówkęi poliesterową sportową kurtkę. Na czapce był napis „AF”, a na plecach kurtki „Scurry”. Od mistrzostw świata w dziewięćdziesiątym dziewiątym była ulubionym bramkarzem Landon.

Landon włożyła kurtkę bez słowa protestu. Byłam zaszokowana jej wspa­niałomyślną chęcią współpracy. I byłam wdzięczna. Podejrzewałam, że za jej łaskawość odpowiadał Aiwil.

- Nie widzę, żeby ktoś nam deptał po piętach. A już na pewno nie to wielkie białe, czym ostatnio jeździ Ron - stwierdził Carl. - No to dokąd je­dziemy? Kanada czy Meksyk? Chyba muszę najpierw zatankować.

Miał tak poważną minę, że omal się nie nabrałam na jego żart. Wskaza­łam prosto przed siebie na przednią szybę, gdzie Szósta Ulica wznosiła się stromo na południe w stronę Flatirons.

- Jedziemy tam, Carl. Wynajęłam dom w Chautauqua. Jest tam cały kompleks małych domków wybudowanych na początku wieku. Zapłaciłam mojej nowej gospodyni gotówką i podałam fałszywe nazwisko. To przemiła staruszka po osiemdziesiątce, która myśli, że ukrywam się przez brutalnym mężem. Tam się zatrzymamy. Przynajmniej na jakiś czas.

Widziałam, jak podnosi brwi, ale nie byłam pewna, czy zdziwiła go gruntowność moich przygotowań, czy zaufanie, którym go obdarzyłam. Zmienił pozycję w fotelu, wyciągnął grubą szyję i zaczaj szperać przy otworze wen­tylacyjnym na desce rozdzielczej po stronie kierowcy, chociaż ani ogrzewa­nie, ani klimatyzacja nie były włączone.

- Więc bieg w miejscu?

- Taki jest na razie plan. Aż się dowiem, kto jest moim przeciwni­kiem. Przygotowywałam się do tej chwili, odkąd tylko przyjechałam do Boulder. Służba Marszali przypuszczalnie pomyśli sobie, że pojechałam gdzie indziej.

- Dlatego tak bardzo się zmartwiłaś, że Ron śledził cię wtedy do tamtej restauracji? Mam rację? Bałaś się, że widział wasz wynajęty domek? Bo tam pojechałyście po obiedzie?

- Zgadza się.

- Co mogę dla ciebie zrobić?

Wręczyłam mu kartkę papieru z adresem domku i narysowaną ołówkiem mapką poplątanych dróg na terenie Chautauąua. Nasz domek leżał przy Kinnikinic niedaleko Łupinę. Stał tyłem do rozległej otwartej przestrzeni przed Flatirons.

- Wysadź nas przed restauracją Chautauąua, jakbyś zostawiał nas na obiad, a potem odjedź na trochę. Jakieś piętnaście minut później wróć i zostaw nasze rzeczy przed domkiem. Weranda jest osłonięta siatką, ale drzwi są zawsze otwar­te. Staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Nie siedź tam za długo. Nie pukaj. My z Landon wejdziemy przez drzwi od tyłu od strony szlaku dla turystów.

- Jedzenie?

- Zapasy są przygotowane.

- Pieniądze?

- Mam dużo.

- Naprawdę? Mogę ci pomóc.

- Naprawdę, mam ich mnóstwo. Tysiące.

- Brzmi poważnie. Co potem?

- Zobaczymy. Kiwnął głową.

- Jak mam się kontaktować?

Sięgnęłam do torebki i wyjęłam długopis z nową kartką papieru.

- Tu masz numer do mojego domku... nie martw się, jest na nazwisko właścicielki, nie na moje. Jeśli będziesz musiał się ze mną skontaktować, za­dzwoń dwa razy z minutową przerwą i za każdym razem rozłącz się po jed­nym sygnale. To będzie nasz znak rozpoznawczy. Spotkamy się w Duszanbe... no wiesz, tej herbaciarni... dokładnie godzinę później.

- Tak samo będziesz kontaktować się ze mną?

- Tak.

Wyciągnął rękę i dotknął mojej dłoni.

- Pamiętasz o tej drugiej sprawie, którą miałem załatwić? Wciąż cze­kam na wiadomości o gościu, który kazał sprzątnąć twojego męża. No wiesz, o jego aktualnych zamiarach.

Wymusiłam uśmiech.

- Dzięki -powiedziałam. Myślałam, że znam aktualne zamiary Ernesta Castro.

Carl zerknął do lusterek i zaczął zjeżdżać z krawężnika. Zapytał Lan­don, czy zapięła pasy. Nie domyśliłabym się, że killerzy to ludzie, którzy przed włączeniem się do ruchu zerkają w lusterka i sprawdzają, czy dzie­ci zapięły pasy. Dwie minuty później zatrzymywaliśmy się przed restaura­cją Chautauąua. Wysiadłam z wozu i poprosiłam Landon, żeby puściła psa. Po raz ostatni przytuliła i pocałowała Anvila... a potem jeszcze raz lub dwa.

- Do widzenia, Peyton. Uważajcie na siebie - powiedział Carl.

- Ty też, Carl. Dziękuję za pomoc. Carl?

- No?

- Wspaniały pies.

- Dzięki. - Uśmiechnął się do mnie.

- Tak, wujku - przytaknęła Landon. - Anvil to wspaniały pies.

- Wiesz - powiedział Carl - może to jakiś debil włamał się do ciebie. Może to nic takiego.

Pochyliłam się do okna samochodu.

- Chciałabym, żeby to była prawda. Ale zdaje się, że ktoś próbuje prze­słać mi wiadomość. Muszę ją teraz rozszyfrować.

I wtedy ruszyłyśmy naprzeciw nowej przygodzie. Sięgnęłam do torebki po dwa lizaki.

Miałam tylko jednego.

Dałam go Landon.

Wolałaby twiksa, ale nie miałam żadnego.


Kiedy zadzwonił telefon, Barb przeżuwała już na pewno ostatni - jak sobie obiecała - kawałek pizzy. Zatrzymała film z Willem Smithem na DVD i odebrała. Oczekiwała jakiejś wiadomości z recepcji. Nie spodziewała się głosu z Atlanty.

- Mówi Prowler.

Barb wyprostowała się. Przeniosła laptopa z ud na wolne miejsce na materacu po prawej stronie.

- Tak.

- Jutro.

- Czas?

- Zanim wróci z pracy do domu. Najlepiej południe.

- Wszystko zgodnie z pierwotnym planem?

- Niech to wygląda na dalszy ciąg Nowego Orleanu. Sprzęt gotowy?

- Tak.

- Nic musisz potwierdzać. Potwierdzenie będę miał w wiadomościach. Plan ewakuacji?

- Zwracam samochód na lotnisku. Autobusem do Colorado Springs. Stamtąd lecę do Columbus. Z Columbus samochodem do domu.

Głośne walenie do drzwi przerwało rozmowę.

- Ktoś przyszedł. Pewnie do sprzątania. Coś jeszcze?

- Miłej podróży.

Carl Luppo przestał walić w drzwi motelu. Słyszał jej głos. Wiedział, że jest w środku. Carl nie lubił prowizorki. Nigdy. Pomyślał, że już jej nie polubi. A tym razem miał wrażenie, że to prowizorka. Był w mieście, którego nie znał zbyt dobrze. Odwiedzał nieznajomy motel. I miał się spotkać z kobietą, której w ogóle nie znał.

Zdecydowanie była to prowizorka. Pozwolił sobie na chwilę wahania, zanim po raz drugi uderzył w ciężkie drewniane drzwi bungalowu w Motelu Pod Górami. Wysiłek obudził ból w barku obtłuczonym mniej więcej godzinę wcześniej podczas nieszczęsnej próby wyważenia frontowych drzwi u Peyton. Mowy nie ma, żeby przyłożył ten sam bark do tych monstrualnych drzwi.

Mowy nie ma.

Przez zamknięte drzwi odezwał się głos, prawie kobiecy, prawie bez akcentu.

- O co chodzi?

- Jestem Phil... z „Blackjack”. Dostarczyliśmy dzisiaj pani pizzę. Zdaje się, że jest pewien problem.

Carl zobaczył, że oko kobiety przysłania wizjer pośrodku drzwi. Nie cof­nął się, ale postarał się, żeby nie zobaczyła jego rąk. Rękawiczki, które zało­żył, mogłyby nie wzbudzić jej zaufania.

- Pizzę dostarczył mi ktoś inny.

- No właśnie. W tym cały problem. Jestem jego szefem. Zniknął. Nie możemy go znaleźć. Musimy z panią porozmawiać.

- Ja nic nie wiem. Nie mogę wam pomóc.

Carl wzruszył ramionami, na wypadek, gdyby go obserwowała.

- Jeśli sam go nie znajdę, będę musiał wezwać policję.

Z opóźnieniem około dziesięciu sekund drzwi uchyliły się, może na trzy­dzieści centymetrów. Carl uśmiechnął się. Na razie widział tę kobietę tylko w samochodzie. Była drobna, może trochę szeroka w biodrach. Miał nad nią przewagę fizyczną i podobało mu się to.

A co do broni? W tej sprawie wyrok jeszcze nie zapadł. Carl jednak podejrzewał, że nie do niego należy przewaga.

Ona też się do niego uśmiechnęła. Jej oczy mówiły, że wcale nie ma ochoty się uśmiechać. Carl odnotował to.

Z ledwo skrywaną irytacją powiedziała:

- Jak mogę wam pomóc? Był tutaj... no, nie wiem... jakąś godzinę temu. Przywiózł pizzę. Z grzybami i bekonem. - Kciukiem wskazała za sie­bie, w stronę pudełka leżącego na łóżku. -1 potem odjechał.

Słuchając jej, Carl analizował sytuację. Widział już jej ręce. Były puste. Widoczna część pokoju wyglądała schludnie, nie licząc pudełka po pizzy i pa­ru puszek po sodzie na podłodze przy łóżku.

Już wcześniej postanowił, że chyba powinni porozmawiać.

Zrobił pół kroku do przodu, żeby jego ciężki but zablokował drzwi, zanim zatrzasną mu się przed nosem.

Spojrzała Carlowi w oczy i nagle sprężyła się jak do skoku. Zrobiła zwrot w prawo i rzuciła się za otwarte drzwi.

Carl był pod wrażeniem refleksu kobiety, ale przewidział jej ruch. Po pięciu sekundach leżała na podłodze twarzą do dołu. Kopniakiem zamknął za sobą drzwi, jednocześnie naciskając mocno przedramieniem na jej kark. Praw­dopodobnie wydawało jej się, że kręgosłup w każdej chwili może jej trzasnąć jak słony paluszek. Wiedział o tym.

Znowu poczuł się jak goryl.

Minęło trochę czasu, pomyślał, ale to tak samo jak z jazdą na rowerze.

Ze swojego miejsca zauważył aparat fotograficzny. Chociaż stał na ko­modzie na drugim końcu pokoju, Carl wiedział, że nie jest to kształt znanego mu starego canona 35 mm.

- Robisz zdjęcia? - zapytał.

Zmniejszył nacisk na tyle, żeby mogła mówić.

- Jestem turystką, na litość boską. Turyści robią zdjęcia - wydusiła.

Carl zignorował jej protesty. Najwyraźniej nie przestraszył jej dostatecz­nie mocno. To się czasami zdarzało. Zwłaszcza z zawodowcami. Chociaż nie tak często, jak mogłoby się zdawać.

- To jeden z tych nowych aparatów cyfrowych? - zapytał Carl. - Współ­pracuje z komputerem, który wywołuje zdjęcia elektronicznie? Tak to działa?

- Coś... aaaau... w tym stylu. Tak, tak - potwierdziła chrapliwie - to aparat cyfrowy. Możesz sobie go wziąć, komputer też. O, mój Boże! Możesz wziąć wszystko, co chcesz.

Carl powoli zwiększał nacisk na jej kark.

- Cieszę się, że tak mówisz. Bo rzeczywiście coś bym chciał. Ale nie twój aparat. Potrzebuję trochę informacji. W jej głosie brzmiała desperacja i ulga.

- Powiem wszystko.

- Dla kogo pracujesz?

Poczuł, jak jej mięśnie rozluźniają się i pierdnęła głośno. Carl uśmiechnął się do siebie. Poza nieprzyjemnym zapachem, pomyślał, było to lepsze od pieprzonego testu na wykrywaczu kłamstw.

Dał jej jakieś pięć sekund na podjęcie decyzji, czy odpowiedzieć na pyta­nie i znowu zwiększył nacisk na jej kręgosłup. Wyszedł z wprawy i miał na­dzieję, że niechcący nie przeholuje. Doświadczenie nauczyło go, że kiedy przeholowywał, kości trzaskały głośno.

Jak słony paluszek - bez ostrzeżenia.

Po chwili kobieta kopnęła w podłogę dwa lub trzy razy na zmianę raz jedną, raz drugą nogą jak dziecko w napadzie złości. Zważywszy na to, że być może w ten sposób chciała zasygnalizować chęć współpracy, Carl złago­dził nieco nacisk przedramienia.

Zakaszlała i wydała z siebie kilka zdławionych dźwięków.

- Nie rozumiem nic z tego, co mówisz - powiedział Carl.

- Jestem nauczycielką w podstawówce - wychrypiała głosem człowie­ka umierającego na pustyni.

- Tak, a ja jestem misjonarzem i pracuję z trędowatymi. -Przerwał. -Tyle że nie jestem tak cierpliwy ani tak dobry jak ojciec Damien, wiesz, o czym mó­wię? Na stole za drzwiami widzę pistolet kaliber 22. Po co nauczycielce broń ?

Dyszała. Chrząknęła. Ale nie odpowiedziała. Carlowi było wszystko jed­no. Wiedział, że dwudziestka dwójka była kiepską bronią dla nauczycielki, która nosi ją dla ochrony. Ale świetna dla zabójczym planującej mokrą robotę.

- No to zacznijmy od prostszego pytania. Jak się nazywasz?

- Barbara, Barbara Turner.

- Robisz zdjęcia mojej znajomej, Barbaro Barbaro Turner. Zauważ, że to nie było pytanie. Pytanie brzmi: dlaczego robisz zdjęcia mojej znajomej? -Zwiększył o kilka jednostek nacisk na jej kark. - Powinienem cię ostrzec: jeszcze jedno kłamstwo i nie żyjesz.

Wydusiła z siebie jedno słowo:

- Zlecenie.

Carl westchnął. Zaczynał wpadać w swój rytm. Ona też. Wzruszył ra­mionami, chociaż nie mogła tego widzieć ze swojej pozycji.

- Może i nie skłamałaś, ale też za bardzo się nie rozgadałaś. Mówiłem już, że mam w kieszeni nóż? Umówmy się, że jeśli bardziej się nie wysilisz, zacznę przecinać twoje ścięgna udowe. Pionowo, nie poziomo. Po jednym. Co ty na to?

Znowu pierdnęła.

Carl zyskiwał pewność, że kobieta nie jest przyzwyczajona do brutalnego traktowania. Gdyby zamienili się rolami, wiedział, że nie ustąpiłby ani trochę. Szydziłby z niej, wyrywał się, podjudzał, żeby go zabiła. Wiedział, że zgrywał­by twardziela.

- Dobrze - powiedział. - Chyba się rozumiemy. Od kogo dostałaś zlece­nie?

- Od Prowlera.

- Prowlera? Co? A kto to kurwa jest Prowler? Co to takiego? Imię czy nazwisko?

- Nie wiem. Jest z Georgii.

- Z Georgii? Gdzie?

- Na południu.

Musiał się pohamować, żeby nie uderzyć jej w twarz.

- Wiem, kurwa, gdzie leży Georgia. Pytam, gdzie konkretnie mieszka w Georgii.

- Pod Atlantą. Nic więcej nie wiem. Prowadzi agencję, dla której... czasami pracuję. Nigdy się z nim nie spotkałam.

- Dlaczego?

- Dlaczego się z nim nie spotkałam? Uważa, że tak jest lepiej. Ja też.

- Nie rozumiemy się. Dlaczego przysłał cię, żebyś zrobiła zdjęcia mojej znajomej? To coś normalnego dla nauczycielki na wakacjach? Mam w to uwierzyć?

- Nie wiem. Nigdy nie tłumaczy mi dlaczego. Ja nie pytam. Jakiś klient... chyba o to prosił.

- Chyba? Więc co to za agencja, dla której pracujesz?

- Prowadzimy dochodzenia.

- Dochodzenia? - Głos Carla doskonale wyrażał sceptycyzm.

- Szukamy ludzi. Informacji.

- No jasne. Więc jak przekazujesz te informacje Prowlerowi?

- Telefonicznie. E-mailem.

- Dostał już zdjęcia, które zrobiłaś? Wysłałaś mu je przez komputer? To znaczy Internetem?

- Tak.

- Zechcesz podać mi numer Prowlera?

Wykrztusiła numer i adres e-mailowy i Carl kazał powtórzyć je jeszcze dwa razy, rejestrując dane w pamięci. Gimnastyka pamięciowa była czymś, co ćwiczył w więzieniu po przeczytaniu paru książek Johna Lucasa na temat pamięci.

- Sprawujesz się dużo lepiej. Więc nie traćmy rozpędu. Coś jeszcze mnie zastanawia. Masz partnera? Kogoś, z kim pracujesz nad zleceniem od tego gościa z Georgii, Prowlera?

- Nie, nie, nie. Zawsze pracuję sama.

- Nie ma żadnego faceta w czarnych sznurowanych butach?

- Co? Nie, nie. Przysięgam. Tylko ja. Pracuję sama. Carl ocenił jej prawdomówność.

- Więc nie przysłałaś dzisiaj nikogo do mojej znajomej?

- Przysięgam. - W jej głosie narastał strach.

Wydawało mu się, że mówi prawdę. Ale jej odpowiedź zmartwiła go. Jeśli facet, który rzucał materacami i związał Peyton, nie był od Barbary Barbary Tumer, w takim razie od kogo? Może to naprawdę był ktoś ze Służby Marszali?

Coś jeszcze martwiło Carla. Znalazł się w sytuacji, w której nie spodzie­wał się już nigdy znaleźć. Musiał zdecydować o życiu tej kobiety. Tak czy; inaczej wiedział, że Barbara Barbara Turner nie przeprowadzi zamachu na Peyton. Jeśli puści ją wolno, jak najszybciej wyniesie się z miasta. Ale Prowler zinterpretuje jego wyrozumiałość jako oznakę słabości. Carl wiedział, że okazywanie słabości nie pomoże Peyton w przyszłości. Poza tym okazywanie słabości nie leżało w naturze Carla.

- Co jeszcze możesz mi powiedzieć? Czekam na coś, co być może po­głębi moje współczucie.

Barbara Turner milczała. Carl domyślał się, że się zastanawia. Powinna zgry­wać bohaterkę i cierpieć jak cholera? A może poddać się i cierpieć tylko trochę? Carl dał jej prawie pół minuty, zanim się odezwał.

- No więc?

- Prowler raz powiedział, że trzeba ją załatwić w tym samym czasie co dwoje innych. Nic więcej nie wiem, ale na pewno w sprawę zamieszani są inni.

- A ty nie masz z nimi nic wspólnego?

- Zgadza się.

- I powiedział: w tym samym czasie? Prowler tak powiedział?

- Tak.

Carl uważnie zastanowił się nad następnym pytaniem.

- Więc miałaś ją zabić? Moją znajomą?

Oboje zawahali się. Oboje zdawali sobie sprawę, że ta druga osoba się waha.

- Tak - wybąkała. - Tak. Tak. Tak. Miałam.

- Kiedy?

- Jutro.

Barb wiedziała, że nie żyje, zanim trzasnął jej kark.

Było już późno, po jedenastej, kiedy Alan Gregory wyłączył światło i wsu­nął się do łóżka obok Lauren. Pocałował ją w usta, a potem pocałował ją z pięć razy w brzuch.

- Śpijcie dobrze, oboje. Kocham was - powiedział.

Lauren przetoczyła się z pleców na bok, żeby go dobrze widzieć.

- Zadzwoniłeś w końcu do Sama w sprawie tej... pacjentki?

Oczy Alana nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności. Nie widział żad­nej podpowiedzi w jej oczach.

- Co?

- Zastanawiałeś się, czy nie zadzwonić do Sama Purdy'ego, żeby wy­słał wóz patrolowy pod jej dom. No więc zadzwoniłeś, czy nie?

- Nie. Nie dzwoniła więcej.

- I według ciebie to znaczy, że z nią wszystko w porządku?

- Zwykle tak to sobie tłumaczę.

Lauren poprawiła poduszki ułożone pod brzuchem i pod nogami.

- To może znaczyć coś przeciwnego.

Z małym zastrzykiem wesołości w głosie odparł:

- Trudno byłoby mi przejść przez życie, myśląc w ten sposób. Jeśli moi pacjenci się nie odzywają, próbuję brać to za dobry znak. Alternatywa byłaby załamująca.

- Ach tak? - W jej głosie było tyle powątpiewania, że zdawało się wy­pełniać cały pokój. Nie miał wyboru: musiał wdychać jej sceptycyzm.

- Co to miało znaczyć? - zapytał.

- Nie wiem. Może to nie jest zwykła pacjentka.

- Może - przyznał.

- Masz czasem przeczucia? - zapytała.

- Chodzi ci o intuicję? Tego rodzaju przeczucia?

- Chyba.

- Czasem.

- Ja też - odparła Lauren. Zadzwonił telefon.

Odebrał Alan, słuchał przez chwilę, zasłonił słuchawkę otwartą dłonią i powiedział:

- Do ciebie, kochanie; z policji. Masz dzisiaj dyżur? Nie wiedziałem. Najpierw kiwnęła głową, potem nią pokręciła. Sięgając po telefon, wyja­śniła:

- Jestem w rezerwie. Do słuchawki powiedziała:

- Mówi Lauren Crowder. - Słuchała przez chwilę, nie zadając ani jed­nego pytania. W końcu powiedziała: - Oczywiście, zaczekam, proszę mnie przełączyć.

Mniej więcej minutę później odrzuciła kołdrę i przewiesiła nogi przez kra­wędź łóżka. Podając Alanowi słuchawkę, żeby mógł ją odłożyć, zmusiła się do uśmiechu.

- Albo jestem na to za stara, albo w zbyt zaawansowanej ciąży-oznajmiła.

- Co się stało?

- Podobno zamordowano kogoś w małym motelu na zachodnim odcin­ku Arapahoe. Motel pod Górami. Znasz? Wzywają mnie na miejsce prze­stępstwa.

- No, znam ten motel. Jest czarujący, ale chyba nie tym razem. Może poprosisz kogoś, żeby cię zastąpił? Kto jest dzisiaj w rezerwie? Zadzwoń. Na pewno zrozumie.

- Już ci mówiłam. To ja jestem rezerwą. Fred ma dzisiaj dyżur, ale jego żona wyjechała, a dzieciak poważnie zachorował. Zdaje się, że to krup. Miej­sce przestępstwa jest małe; nie powinno mi to zabrać dużo czasu.

- Przecież chodzi o morderstwo. Nie będzie cię pół nocy i dobrze o tym wiesz. - Przerwał, zanim dodał: - Nie poprowadzisz tej sprawy, prawda? Niedługo idziesz na urlop macierzyński.

- Nie, zastępuję tylko Freda. Nie ma mowy, żeby kobiecie w takiej cią­ży wcisnęli morderstwo.

- Rozmawiałaś z Samem? On się tym zajmie?

Ich przyjaciel, Sam Purdy, był jednym z detektywów, odpowiedzialnym za ściganie zabójców. Kiwnęła głową.

- To był Sammy. Pozdrowię go od ciebie. Pięć minut później była już ubrana i w drodze.

Alan jeszcze nie spał, kiedy Lauren wsunęła się z powrotem do łóżka oko­ło drugiej czterdzieści pięć. O morderstwie w motelu mogła powiedzieć tylko tyle, że nie zgłosił się ani jeden świadek i śledztwo nie zapowiada się łatwo, chyba że sprawcą był mąż lub chłopak ofiary.

Zapytał, czy przydzielą jej tę sprawę.

- Już ci mówiłam: nie. - Jej ton dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie chce już rozmawiać o morderstwie w motelu.

Alan masował jej plecy przez kilka minut, gdy usiłowała ułożyć się wy­godnie, podkładając poduszki pod brzuch. Po minucie lub dwóch wcisnęła jeszcze jedną między uda.

Z rytmu jej oddechu domyślił się, że zapadła w sen dużo wcześniej od niego.

Budzik wyrwał ich ze snu zaledwie kilka godzin później.

O siódmej dwadzieścia w środę rano Ron Kriciak jechał ulicą, przy której mieszkała Peyton i zwolnił, żeby zatrzymać swego pikapa kilka domów od niej.

Czuł się nieswojo, rozciągając nad Peyton tak ścisłą kontrolę. W więk­szości przypadków Ron postulował, by podległym mu świadkom dawać moż­liwość samodzielnego sprawdzenia się. Nie lubił siedzieć na nich jak kura na jajkach, ale Fenster Kastie wyraźnie określił, czego chce: jeśli Peyton kichnie, Ron ma być na tyle blisko, żeby mógł podać jej chusteczkę.

Ponieważ Peyton nie odbierała telefonu, gdy Ron zadzwonił do niej o ósmej czterdzieści pięć zeszłego wieczoru, postanowił podjechać i sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Pięć sekund po wrzuceniu biegu na luz już wiedział, że nie wszystko jest w porządku.

Okno od frontu było wybite.

Ron zatrzymał wóz i zanim wyłączył silnik, sprawdził, czy ma broń w ka­burze pod ramieniem. Spod fotela wyciągnął rękawiczki z lateksu. Pomimo silnego niepokoju udało mu się podejść do domu z wypracowaną nonszalan­cją. Na werandzie jedną ręką wybrał numer Peyton na telefonie komórko­wym, a drugą przycisnął dzwonek przy drzwiach. Zadźwięczał głośno przez wybite okno. Ale nikt nie podszedł do drzwi. Po trzecim sygnale Ron odsunął komórkę od ucha i nasłuchiwał dźwięku telefonu z domu. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął lateksowe rękawiczki. Nacisnął klamkę przy drzwiach. Były zamknięte. Ron nie potrafił ocenić, czy zamknięte drzwi są dobrym czy złym znakiem. W końcu doszedł do wniosku, że to nie ma znaczenia. Wyciągnął bRon z kabury, sprawdził za­mek, sięgnął ręką przez wybite okno i wszedł się do środka.

Poza potłuczonym szkłem na podłodze pod oknem Ron nie dostrzegł w pierw­szej chwili żadnych innych szkód. Kątem oka zauważył, że na dywan w salonie wyrzucono kwiaty. Zastanowił się nad tym, ale nie spłodził żadnej hipotezy.

Wciągnął powietrze, ale jego nos nie wywęszył nic podejrzanego.

Koniuszkiem palca sprawdził, czy bRon jest odbezpieczona, i ruszył przez jadalnię w stronę kuchni i pokoju dziennego.

Kłopoty.

Drzwi do spiżami były otwarte, a na podłodze leżały rozrzucone produkty spożywcze. Od spiżami do drzwi po drugiej stronie kuchni prowadziły krople, plamy i smugi krwi. Ron domyślił się, że drzwi prowadzą do garażu.

W kuchennym zlewie leżał kryształowy wazon. Ron przypomniał sobie kwiaty i wodę na podłodze w salonie. Miał „a” i „b”. Ale wciąż nie był pe­wien, jaką dadzą sumę. Nie miał „c”.

Na ławie w pokoju dziennym leżał otwarty egzemplarz Regulaminu tłoczni win Johna Inringa. W środku książki żyletką wycięto wgłębienie. Skrytka była teraz pusta.

Ron zastanowił się, czy pójść śladami krwi. Ale nie, wycofał się na kory­tarz i ruszył do góry po schodach, mając nadzieję, że tam znajdzie Peyton i jej córkę. Obawiając się, że znajdzie Peyton i jej córkę.

- Cholera - powiedział, wchodząc do głównej sypialni.

Po pokoju walała się zużyta taśma samoprzylepna. Dwa wyraźne zwoje lepkiej szarej taśmy leżały na środku dywanu, a jeden mniejszy kawałek o dłu­gości niecałych piętnastu centymetrów spoczywał bliżej okna. Materac, skrzy­nia, poduszki i pościel rozrzucono bezładnie na podłodze. Na drugim końcu pokoju stała naga metalowa rama łóżka z dębowymi płytami.

Ron podejrzewał, że w pokoju doszło do szamotaniny, a taśmy użyto do skrępowania kogoś.

Peyton?

Mógł sobie zgadywać.

Łazienka przy sypialni, na oko Rona, była nienaruszona.

Podczas pobieżnych oględzin nie zauważył, że nie ma w niej ani szczotki do włosów, ani szczoteczki do zębów.

Pokój dziewczynki w głębi korytarza zastał w nieładzie, ale bez widocz­nych szkód.

Zawrócił, zszedł po schodach na dół i znowu zamyślił się nad wszystkimi kawałkami układanki. Nie potrafił połączyć ich w jedną logiczną całość.

Postanowił, że czas pójść po śladach krwi i sprawdzić garaż.

Przeszedł przez kuchnię, otworzył drzwi i włączył górne światło. Na środku garażu stało auto Peyton. Ron nie byłby sobą, gdyby nie zauważył, że sedanowi przydałoby się mycie. Ale zdziwiło go, że w ogóle zastał tu jej samochód. Spodziewał się, że zniknął razem z Peyton.

Zamrugał powiekami, jak gdyby mógł w ten sposób sprawić, że auto znik­nie. Ale sedan wciąż stał. I wciąż był brudny.

Ron zszedł z jedynego stopnia do garażu. Nie otwierając drzwi, zajrzał do samochodu. Był pusty.

Przeszedł do drzwi pasażera, otworzył je, nachylił się do środka i pocią­gnął za dźwignię otwierania bagażnika, zanim przeszedł na tył wozu.

- Nie wierzę - powiedział, podnosząc pokrywę bagażnika.

Palcami w rękawiczce sprawdził mężczyźnie w tętno, potem wyjął ko­mórkę i wcisnął numer Fenstera Kastle'a w Waszyngtonie.

Fenstera nie było przy biurku. Zlokalizowanie go zabrało komuś ponad minutę.

- Fenster, mówi Ron Kriciak i nie dzwonię z zabezpieczonego telefonu.

- Tak.

- Jestem w jej domu. U nas jeszcze nie ma ósmej. Wszystko wskazuje na to, że zniknęła. Okoliczności nieznane. Jeden z naszych, powtarzam, jeden z naszych... leży nieprzytomny w bagażniku jej samochodu. Prawdopodob­nie rana głowy. Do diabła, na pewno rana głowy. W domu są ślady włamania i szamotaniny.

- Co to za jeden?

- Chcesz znać nazwisko?

- Nie, chcę znać jego hobby i markę samochodu. Na tej podstawie spró­buję odgadnąć, kim jest. Boże, zlituj się.

- To miejscowy, nazywa się Ficklin. Znasz go?

- Imię?

- Ernest. Bernie.

- Powinien znać jej adres? Pracuje przy niej, a ja o tym nie wiem?

- Wykluczone - odparł Ron. Kastle odetchnął głośno.

- Sprowadź pomoc medyczną i zrób to dyskretnie. Kiedy znajdzie się w szpitalu, postaw przy nim strażnika i odizoluj, jakby był prezydentem USA, a reszta świata miała malarię. Rozumiesz, co mówię? Kiedy się obudzi i za­cznie mówić, chcę o tym natychmiast wiedzieć. Wybij sobie z głowy, żeby z nim rozmawiać przede mną.

- Tak jest.

- Wracając do naszej przyjaciółki. Uciekła, czy została uprowadzona?

- Nie potrafię powiedzieć.

- No to zgaduj.

- W sypialni jest taśma samoprzylepna. Zdaje się, że tą taśmą ją zwią­zano. Gdybym miał zgadywać, została porwana.

Na linii zapadło milczenie na tak długo, że Ron znowu zaczął się dener­wować.

- Chcę wiedzieć, co się stało w tym domu i chcę wiedzieć, gdzie poje­chała, z kim i kiedy. Jeśli będziesz potrzebował na miejscu jakichś posiłków, zorganizujemy je. Lokalna policja już wie?

- Wygląda na to, że nie.

- To dobrze. Niech tak zostanie.

- Rozkaz.

-, Masz mnie informować o rozwoju wydarzeń na bezpiecznej linii co godzina, począwszy od ósmej trzydzieści waszego czasu.

- Tak jest.

Gabinet Alana przy Walnut Street dzieliło od domku Peyton w Chautauqua jakieś dwanaście przecznic. Druga sesja tego dnia zaczęła się kilka minut temu. Na ścianie zaświeciła się czerwona lampka - sygnał, że przyszła następna pacjentka. Czerwone światło rozproszyło go na chwilę, bo wska­zywało, że następna pacjentka - kobieta, która nigdy w życiu nie pojawiła się nigdzie na czas - przybyła na spotkanie z nim czterdzieści minut przed czasem.

Tymczasem rozmawiał z Kelli Wynton. Była 34-letnią panną i cierpiała chronicznie na coś, co lubił nazywać „syndromem ego”. Podejrzewał, że wcześniej panna Wynton mogła przejść łagodniejszą formę tej choroby, „syn­drom Cosmo”, a także mogła być jedną z tych nieszczęśliwych nastolatek dotkniętych najwcześniejszą formą owej przypadłości - „syndromem Sie­demnastki”.

Wyobrażenie panny Wynton o stanie jej psyche było w dużym stopniu ukształtowane przez artykuły, ankiety i psychozabawy publikowane w popu­larnych pismach kobiecych, w których naczytała się o własnych ułomnościach. Ta ograniczona perspektywa sprawiła, że była całkowicie ślepa na sprawy mogące mieć rzeczywisty wpływ na jej zdrowie psychiczne.

Kiedy doktora Gregory'ego zdekoncentrowała mała czerwona lampka na ścianie, panna Wynton rozprawiała o metodach, które stosowała, żeby nakłonić mężczyzn do kontaktu z nią po pierwszej randce. Najwyraźniej sku­teczność tych metod nie osiągnęła choćby zadowalającego poziomu.

Terapeuta utracił kontakt wzrokowy z Kelli, gdy czerwona lampka zga­sła i po chwili znowu się zapaliła. Miał nadzieję, że nic nie zauważyła.

Pacjentka zaczęła właśnie wyjaśniać z ewidentną dumą, że ma mnóstwo pierwszych randek. Najczęściej po dwie w tygodniu. Czasem trzy. Następnie przeszła do rozwlekłego wywodu, że częstotliwość pierwszych randek musi świadczyć o jej atrakcyjności. Lampka znowu zgasła i zaraz się zaświeciła. Doktor Gregory usłyszał w oddali dudniący bas przebijający się przez dźwiękoszczelne ściany gabinetu. Jego pacjentka zdawała się nie zwracać żadnej uwagi na te odgłosy.

Doktor Gregory usłyszał stłumiony głos, Dianę, która wołała z korytarza przed jego gabinetem:

- Przepraszam, nie może pan tam wejść. Nie! Proszę nie wchodzić, ma teraz sesję.

Kilka sekund później drzwi otworzyły się i do gabinetu wparował Ron Kriciak. Miał na sobie roboczą białą koszulę z wełnianym krawatem i zielone spodnie, które nigdy nie widziały żelazka. Łokcie trzymał szeroko i wypinał pierś jak szympans.

- Muszę z tobą pogadać - oznajmił, wskazując ruchem głowy Alana. Mówił oskarżycielskim tonem, jak rodzic wpadający do pokoju nastolatka tuż po telefonie od dyrektora szkoły.

Usiłuj ąc zachować spokój, Alan wstał i odparł:

- Ron, tak być nie może. Jest u mniektoś. Jeśli musisz ze mną porozma­wiać, możesz zadzwonić i umówić się jak wszyscy inni. - Alan zwrócił się do pacjentki: - Przepraszani za tę przerwę. Postaram się to załatwić jak naj­szybciej.

- Dzwoniłem. I wysłuchałem, cholera, twojego nagrania. To nie może czekać, aż skontaktujesz się ze mną ,jak najszybciej”. To naprawdę pilne. Sprawa życia i śmierci - powiedział Ron.

- Więc usiądź w poczekalni. Daj mi kilka minut, żebym mógł zakoń­czyć...

- Nie - rzekł Ron. Odwrócił się do pacjentki i w jego dłoni zmaterializo­wała się odznaka. - Proszę pani? Jestem ze Służby Marszali. To sprawa służbowa. Zechce pani opuścić na chwilę gabinet i poczekać na korytarzu? Dziękuję za współpracę. Zajmie się panią, gdy tylko skończy ze mną.

Alan stanął oko w oko z Ronem i powiedział:

- Nie. Ty wyjdziesz do poczekalni. Pani i ja szybko dojdziemy do etapu, na którym będziemy mogli przerwać sesję i zaraz do ciebie wyjdę.

Kelli Wynton wstała i ruszyła w stronę drzwi.

- Nie, nie, nie. Już sobie pójdę. Naprawdę, to dla mnie żaden problem. -Niemal wybiegła przez drzwi w kierunku poczekalni. Nawet nie zabrała ze sobą torebki i żakietu od jasnoniebieskiego kostiumu.

Alan zauważył Dianę, która czekała na korytarzu przed jego gabine­tem z telefonem bezprzewodowym w ręku. Druga ręka wisiała nad przy­ciskiem alarmu zainstalowanym na ścianie. Podniósł rękę, żeby ją po­wstrzymać.

- Ron, co ty do diabła wyprawiasz - oburzał się. - Żeby wdzierać się tutaj w ten sposób?

- Nie ma jej. Peyton zniknęła. Nie możemy jej znaleźć.

Alan natychmiast pomyślał o jej wczorajszym telefonie i przeczuciu, że ktoś ze Służby Marszali ją śledzi. Próbował pojąć wagę słów Rona. Najpierw odwrócił się do otwartych drzwi i powiedział:

- Myślę, że wszystko w porządku, Dianę. Dzięki za pomoc. Zmarszczyła brwi, przekonana, że jej partner okazuje całkowity brak wyobraźni, i odeszła korytarzem, znikając mu z oczu. Alan nie słyszał, żeby Dianę zamknęła drzwi do swojego gabinetu i przypuszczał, że czai się gdzieś na korytarzu, nasłuchując.

Alan stanął przed Ronem i zapytał:

- Nie rozumiem. Jak to: Peyton zniknęła?

- Przejeżdżałem dziś rano koło jej domu. Nie było jej. Mieszkanie jest w opłakanym stanie. Potłuczone szkło, powywracane meble. Taki rodzaj znik­nięcia miałem na myśli.

- Jezu! - jęknął Alan.

- No więc wiesz, gdzie ona teraz jest? - zażądał odpowiedzi Ron. Alan pokręcił głową, a potem wyjaśnił, co ten gest tak naprawdę znaczy,

- Ron, współpracowałeś jakiś czas z Teri Grady przy innych sprawach. Na pewno wiesz, że nie mógłbym ci powiedzieć, nawet gdybym wiedział. I miał nadzieję, że Ron przetłumaczy jego słowa na: Nie, nie wiem, gdzie ona teraz jest.

Ron skrzyżował ramiona i przechylił głowę na bok.

- Powiesz mi, co wiesz.

Alan pomyślał, że Ron wygląda teraz jak bramkarz.

- Może najpierw ty mi powiesz, co wiesz. I nie groź mi, Ron. To na mnie nie działa.

- Nie wymądrzaj się, doktorku. Może jej grozić poważne niebezpieczeń­stwo,

- Już mi to powiedziałeś głośno i wyraźnie. Zrozum. Nawet jeśli tak jest, ja nic nie wiem. - Zastanowił się, czy to faktycznie prawda. Wczoraj Peyton powiedziała mu, że ktoś śledzi ją z aparatem fotograficznym. Była zaniepokojona. Wydawało się jej wtedy, że to ktoś z WITSEC.

- Wiesz, dlaczego mogła uciec? - zapytał Ron.

- Uciec? Dlaczego mówisz o ucieczce? Myślałem, że martwisz się, że mogła zostać uprowadzona lub zabita. Przecież włamano się do niej.

- Jeśli została uprowadzona, to już nie żyje. Jeśli uciekła, wciąż mogej uratować jej żałosny tyłek.

Alan przeszedł przez gabinet i zamknął drzwi.

- Usiądź - powiedział, wskazując na sofę.

Ron usadowił się na środku sofy i rozstawił nogi tak, że między jego kolanami było jakieś osiemdziesiąt centymetrów. Pochylił się i oparł na łokciach a wełniany krawat zwisał teraz między jego nogami jak wyjątkowo długi, uno­szący się w powietrzu wykrzyknik.

Alan mówił powoli, ostrożnie.

- Chyba nie wiem nic, co mogłoby ci pomóc ją znaleźć, Ron. - Pozwoli żeby jego słowa wybrzmiały.

Ron podniósł głowę. Alanowi wydawało się, że wciąż próbuje wyglądać j groźnie.

- Jak będzie trzeba, zdobędę nakaz sądowy, żeby zmusić cię do mówienia. W tych okolicznościach nie będę się cackał. Teraz są inne priorytety.

Alan bił się z myślami. Nie był pewien, czy Peyton chciałaby, żeby powierzył Ronowi Kriciakowi więcej informacji.

- Naprawdę? Przykro mi, ale to nie działa w ten sposób, Ron. Nie wiem,; czy już kiedyś przez to przechodziłeś, bo ja tak. Sąd może mnie wezwać, ale niej może mnie zmusić do mówienia. Nie wyjawię poufnych informacji zasłyszanych podczas sesji terapeutycznych z pacjentką. Mógłbym nadużyć jej zaufania tylko w jednym przypadku: gdyby była w niebezpieczeństwie, gdyby komuś groziła albo gdyby skrzywdziła dziecko. To wszystko. Ale w tych okolicznościach nawet to jest bez znaczenia, bo nie wiem nic, co ci pomoże ją znaleźć lub wyjaśnić, dlacze­go zaginęła. Chociaż chciałbym wiedzieć.

- Nie wspominała o tym, że może jej coś grozić? Nic w tym stylu? Nie mówiła, gdzie mogłaby pojechać, gdyby coś ją przestraszyło?

Alan odetchnął głośno i zanim się odezwał, wziął głęboki wdech.

- Podczas wcześniejszych rozmów z tobą odniosłem wrażenie, że po­strzegasz Peyton jako osobę, która wciąż czuje się niepewnie i... nie ufa prawie nikomu, także ludziom z WITSEC. Nie mam powodów, żeby nie zga­dzać się z twoimi spostrzeżeniami. Wyrażam się dostatecznie jasno?

Ron kiwnął głową, jakby wreszcie usłyszał.

- Ale gdzie mogła pojechać, gdyby spanikowała? Nic o tym nie mó­wiła?

- Nie wiem nic, co mogłoby ci pomóc. Nic.

- Miała jakieś konkretne obawy co do nas? Służby Marszali? Oczy Alana mówiły: tak.

- Cholera - zaklął Ron. Zaczął tupać lewą nogą. - Opowiadała, że wi­działa kogoś z przeszłości?

Alan wbił w niego wzrok.

- Nie mogę ci powiedzieć, co mi opowiadała. Powtarzam raz jeszcze, że nie wiem nic, co wyjaśniłoby obecną sytuację i mogę tylko potwierdzić twoje wcześniejsze odczucia, że bała się ludzi, którzy jej szukają, i miała pew­ne podejrzenia co do Służby Marszali.

Alan spodziewał się, że rozdrażni Rona tą wymijającą odpowiedzią, tym­czasem Kriciak zaczynał wreszcie rozumieć, że nic z niego nie wyciągnie.

- Nic?

- Przykro mi, nic.

- Lecisz ze mną w kulki? To jest oficjalne przesłuchanie. Jestem funk­cjonariuszem federalnym. Dobiorę ci się do dupy.

- Nie lecę z tobą w kulki, Ron. Robiła to już kiedyś? Znikała w nocy? Alan zauważył, że Ron zawahał się przed odpowiedzią.

- Nie obserwujemy jej non stop. Mogła kiedyś wyjechać w nocy. Ale na pewno nie zgłosiła nigdy wybitej szyby.

- Może pojechała gdzieś, żeby poczuć się bezpiecznie - zasugerował Alan- Możliwe, że nic się nie stało, prawda? Może istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie.

- Ma wybite okno. W jej sypialni panuje rozgardiasz. Są ślady krwi.

- Samochód?

- Został.

- Kiedy ostatni raz się z nią kontaktowałeś, Ron?

- Widziano ją wczoraj.

Alan odnotował tę osobliwą gramatykę.

- I...?

- I co?

- Czy ten, kto ją wczoraj widział, zauważył w jej zachowaniu coś szcze­gólnego?

Ron zawahał się, ale powiedział:

- Nie.

- Były jakieś nowe groźby pod jej adresem?

- To ja przesłuchuję.

Alan pozwolił myślom ułożyć niewinne wytłumaczenie.

- Miejmy nadzieję, że po prostu poznała kogoś, a jej córka przenocowa­ła u koleżanki. Módlmy się, żeby tak było.

Ron wstał.

- Nigdy nie wspominała o jakimś miejscu, gdzie czuje się bezpiecznie? Nawet mimochodem?

- Przykro mi, Ron.

Minutę później doktor Gregory wprowadził Kelli Wynton z powrotem do swojego gabinetu. Znowu przeprosił za nieoczekiwaną przerwę.

- Nic nie szkodzi - powiedziała. - To wszystko było nawet ekscytujące. - Zawahała się. - Naprawdę jest tym, za kogo się podaje?

Doktor Gregory kiwnął głową.

- Ma pan z nim jakieś... kłopoty?

- Współpracuję ze Służbą Marszali jako konsultant. To wtargnięcie było wynikiem niefortunnego nieporozumienia.

- Aha - powiedziała. - Aha... - Podniosła rękę i palcem wskazującym prawej ręki dotknęła miękkiego miejsca pod lewym uchem. - Nie zauważy­łam, żeby nosił obrączkę. Nie wie pan, czy się z kimś widuje?

Ron Kriciak skorzystał z publicznego telefonu, nie ze swojej komórki, żeby zadzwonić do Fenstera Kastle do Waszyngtonu.

- Rozmawiałeś z jej psychologiem? - zapytał Kastle.

- Tak - potwierdził Ron. - Właśnie wyszedłem z jego gabinetu. Trudno powiedzieć, czy coś wie.

- Jak to?

- Jest sprytny i wie, że nie musi ze mną rozmawiać, ale próbował dać mi do zrozumienia, że nie wie nic, co mogłoby nam pomóc. Wydawał się auten­tycznie zaskoczony wiadomością.

- Mamy na niego jakiegoś haka?

- Nie jestem pewien. Jego żona jest prokuratorem. To może pomóc. Chcę zadzwonić do kobiety, którą zastępuje i zobaczyć, czy ma jakieś pomy­sły, jak go ruszyć.

- Wiadomości z domu naszej klientki?

- Zero. Nadal nie mam pojęcia, co tam się działo. Wygląda na to, że intruzów było dwóch. Nasz człowiek to tylko jeden z nich i wciąż jest nie­przytomny. Mamy informację, że wczoraj o dziewiątej dwadzieścia wieczo­rem podjechała pod jej dom taksówka i zabrała jaz córką na lotnisko albo na dworzec autobusowy. Próbujemy ustalić, gdzie.

- Założę się, że na dworzec. Na lotnisku potrzebowałaby dokumentów. Sprawdzasz trasy i kierowców?

- Zgadzam się z tą wersją. Tak, sprawdzamy, dokąd mogła pojechać o tej porze.

- Miejscowa policja nie miesza się?

- Jak na razie.

- Co nasz człowiek robił w tym domu, Ron?

- Jeszcze nie mówi. Mogę tylko spekulować.

- No to spekuluj.

- Nie podobało mu się, że jest pod ochroną naszego programu. Był u niej albo po to, żeby ją przestraszyć, albo podłożyć coś, co by ją skompro­mitowało.

Kastle odczekał chwilę.

- Tak? Wiesz coś jeszcze. Nie baw się ze mną w ciuciubabkę, Ron. Nie jesteśmy na placu zabaw.

Ron odetchnął.

- Jeden z kolegów Ficklina stracił pracę przy programie po zadymie, jaką naszą klientka zrobiła w Kongresie. Ficklin bez przerwy się na to skarżył.

- Skąd wiedział, że tam mieszka? - zabulgotał Kastle.

- Nie wiem.

- Dowiedz się.

- Tak jest.

- Informuj mnie na bieżąco, Kriciak.

- Tak jest.


POCIĄG W PARKU


W moim planie ukrycia się z Landon wzięłam pod uwagę podstawowe rze­czy: schronienie, żywność, pieniądze. Nie wzięłam pod uwagę wolnego czasu.

Landon i ja dziwnie przywykłyśmy do roli więźniarek. Slaughter w Luizjanie było dla nas więzieniem. Boulder było dla nas więzieniem. Większym, ładniejszym - to pewne. Ale zawsze więzieniem.

Zmurszała stara chata w Chautauqua miała być zupełnie innym rodzajem więzienia. Zanosiło się na to, że na razie będziemy zamknięte w tej celi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To nam dawało mnóstwo wolnego czasu.

Czasu między posiłkami i spaniem.

Spakowałam nasz podróżny zestaw do gry w scrabble'a, którą Landon uwielbiała. Mnie gra w scrabble'a podobała się nieco mniej, częściowo dlatego, że nie pokonałam córki od dnia jej ósmych urodzin. Alternatywą dla scrabble'a były karty - grywałyśmy w tysiąca. W tej grze wciąż udawało mi się czasem wygrać.

Na miejscu znalazłyśmy w szafie niepełny zestaw domina, wybrakowanego chińczyka i monopol, który powinien raczej znaleźć się w sklepie z antykami.

Miałyśmy też książki. Landon i ja zawsze miałyśmy książki.

Pierwszej nocy w domku spałam na tapczanie w dużym pokoju i obudzi­łam się wcześnie z podkoszulkiem przyklejonym do pleców. Landon leżała zwinięta w kłębek na boku na podwójnym łóżku w jedynej sypialni. Byłam zbyt przerażona, żeby otworzyć wieczorem okna, więc w naszym domku było duszno. Unosił się tu nagromadzony przez pół wieku zapach potu kolejnych mieszkańców. W obu pokojach stały dumnie stare i obdrapane meble z okre­su misji hiszpańskich. Miałam wrażenie, że Myrna, nasza gospodyni, nie zdaje sobie sprawy, jaką mają wartość po tych wszystkich latach.

Wysiusiałam się, spryskałam twarz wodą i nastawiłam wodę w czajniku na kawę. Lekką plastikową łyżeczką wyjadłam kompot z jabłek z małego pla­stikowego pojemnika. Słodkie owoce tak bardzo mi smakowały, że otworzy­łam drugi plastikowy pojemnik i opróżniłam go, zanim zagotowała się woda. Zadzwonił telefon i ten dźwięk tak mnie przeraził, że o mało nie krzyknę­łam. Dzwonek nie był znajomym elektronicznym świergotem mojego domo­wego telefonu, ale staromodnym „drrrryń”. Gdybym rozmontowała wielki czarny aparat stojący na stoliku przy sofie, na pewno znalazłabym w środku prawdziwy dzwonek.

Poczekałam na drugi sygnał, ale telefon zadzwonił tylko raz. Znalazłam swój zegarek na stoliku przy drzwiach i obserwowałam sekundnik przesuwa­jący się gładko po tarczy. Gdy wskazówka obracała się, rozsunęłam zasłony po obu stronach pokoju i przyjrzałam się drodze przed domkiem. Widziałam te same samochody, które stały tam zeszłego wieczoru. Nie spodziewałam się zobaczyć nic podejrzanego, i nie zobaczyłam.

Po niespełna minucie znowu rozległ się dzwonek. Drrrrrrrryń.

Czekałam. Żadnych dodatkowych dźwięków.

Carl.

Była siódma dwadzieścia trzy. Ukrywałam się od dwunastu godzin, a on już chciał ze mną rozmawiać.

No dobrze, z perspektywy czasu wiem, że powinnam była przyzwyczaić Landon do wózka inwalidzkiego.

Kiedy weszłam do sypialni, żeby obudzić ją po telefonie Carla, wstała rozkapryszona i zdezorientowana. Nie, wcale się nie cieszyła, że będzie miała przefarbowane na czarno włosy. Nie podobały jej się okulary przeciwsło­neczne, które jej kupiłam. Uważała, że wybrane przeze mnie ubrania są „szczy­tem szkaradziejstwa”.

Studiowanie ortografii wzbogaciło słownictwo Landon aż do przesady. Często byłam z niej dumna. Czasem śmieszyła mnie. A od czasu do czasu denerwowała.

- Mówi się „szkaradzieństwa”, nie „szkaradziejstwa”.

- Wszystko jedno. W takim razie ciuchy, które mam założyć, są szczy­tem szkaradzieństwa.

Powiedziałam jej, że o to właśnie chodzi. Spojrzała na mnie, jakbym po­stradała zmysły i po raz piąty czy szósty w ciągu dwunastu godzin zadałam sobie pytanie, czy rzeczywiście sfiksowałam.

Zastanawiałam się nawet, czy nie zadzwonić do Rona Kriciaka i nie po­prosić go o pomoc. Jeden telefon i razem z Landon wkrótce znalazłybyśmy się w furgonetce Służby Marszali z dwoma lub trzema uzbrojonymi „opieku­nami”. Furgonetka miałaby ciemne szyby, a ja z córką obudziłabym się na­stępnego dnia w Omaha, Fresno lub Walia Walia.

Był tylko jeden problem. W głębi serca wiedziałam, że facet, którego ostami raz widziałam w bagażniku mojego samochodu, na pięćdziesiąt pro­cent był ze Służby Marszali. Gdybym zadzwoniła do Rona, miałabym jeszcze mniej pewności, że WITSEC i Służba Marszali zdołają nas ochronić, niż wte­dy, gdy przyjechałam do Boulder. I wciąż nie miałabym pojęcia, dlaczego Ron jeździł za mną po mieście i dlaczego facet w czarnych sznurowanych butach chował się pod moim łóżkiem.

Po ufarbowaniu włosów Landon - moje wcisnęłam pod beret nakłoni­łam ją do zajęcia miejsca w wózku inwalidzkim i rozpoczęłam długą podróż od naszej chaty w Chautauąua do Boulder. Przez pierwsze sześć przecznic Landon siedziała naburmuszona, nie chciała nawet bawić się ze mną w gry słowne. Udało jej się jakoś wykorzystać trzy okazje, żeby użyć w zdaniu sło­wa „szczyt”. Za każdym razem jej wymowa była idealna.

Szczególnie irytowało ją chyba to, że wózek nie był wyposażony w kierownicę.

Przeklinałam Roberta i tęskniłam za nim jak tonący tęskni za powietrzem.

Chautauąua zajmuje najpiękniejsze tereny Boulder przy Baseline Road, zanim Baseline zaczyna wznosić się stromo u podgórza Gór Skalistych. Kom­pleks Chautauqua z przełomu wieków, mieszczący sale wykładowe, audytoria i małe letnie domki, to kilka cennych akrów ziemi, które ciągną się poniżej wiel­kiej otwartej przestrzeni u podnóża wysokich Flatirons. Chautauqua położona jest wysoko i rozciągają się stamtąd wspaniałe widoki na zachód, pomoc i wschód. Leży samotnie na skraju miasta. Niewielki ruch, mało samochodów.

Odkąd znalazłam ogłoszenie z ofertą wynajęcia domku, pomyślałam, że byłoby to doskonałe miejsce na tymczasową kryjówkę.

Ale z Baseline Road do herbaciarni Duszanbe na piechotę jest bardzo daleko. Zanim dopchałam wózek z Landon do handlowej dzielnicy na Wzgó­rzu, którą od herbaciarni dzieliło jeszcze kilka przecznic, doszłam do wniosku, że muszę zaproponować inne miejsce spotkań z Carlem Luppo. Zdecydowa­łam też, że w drodze powrotnej skorzystamy z Landon z miejskiego autobu­su, żeby dojechać jak najbliżej do Chautauqua. Trasa z Chautauqua do cen­trum Boulder prawie cały czas prowadziła z góry na dół. Z centrum Boulder z powrotem do Chautauqua było pod górkę.

Nie zdążyłyśmy do Duszanbe na czas. Plan zakładał, że pojawimy się sześćdziesiąt minut po dwukrotnym sygnale Carla. Pojawiłyśmy się osiem­dziesiąt pięć minut później. Przystanęłam na chodniku i przypomniałam Lan­don, żeby zachowywała się spokojnie na widok Carla. Wprowadziłam wózek do środka i pomimo sporego tłoku w lokalu natychmiast go zauważyłam. Na stoliku przed Carlem stały dwie puste filiżanki po espresso. Kiedy weszłyśmy, spojrzał w stronę drzwi, prześlizgnął się po nas wzrokiem, zerknął na zegarek i znowu zainteresował się poranną gazetą.

Nie poznał nas. Zdumiewające.

To przez wózek inwalidzki. Ludzie nie chcieli się gapić. Ludzie nie chcieli nawet widzieć, że w wózku inwalidzkim siedzi dziecko. Pogratulowałam so­bie pomysłu.

Pchnęłam Landon w stroną stolika. Carl nie podniósł wzroku, dopóki nie podeszłyśmy na odległość półtora metra.

- Cześć - rzuciłam.

Landon uśmiechnęła sią po raz pierwszy tego dnia. Carl omal nie roześmiał się na głos, kiedy wreszcie nas poznał. Szybkim ruchem złożył czytaną gazetę i wstał, żeby się przywitać.

- Siadajcie. Właściwie to jedna z was już siedzi. Mniejsza z tym. Zaczy­nałem się już martwić.

- To długi spacer - wyjaśniłam.

- Ależ oczywiście, oczywiście. Na co macie ochotę? Kawa, herbata? Espresso jest w porządku. Gorąca czekolada dla mojej małej przyjaciółki? Co zamawiamy? Ciastka są całkiem dobre.

Domyślałam się, że są „całkiem dobre”, bo upieczono je w Kolorado, a nie tam, skąd pochodził Carl.

Podeszła do nas szałowa młoda kelnerka. Jej sięgające do pasa włosy miały odcień miąższu ciemnej wiśni. Zamówiłam herbatę. Landon zamówiła bezkofeinową mokkę - dziękuję, Robercie i czekoladowy rogalik. Przed Carlem najwyraźniej zgrywała grzeczne dziewczątko, ale nie zamierzałam jej tego wytykać. Przynajmniej znalazła powód, żeby przestać się dąsać i od naszego wejścia do lokalu ani razu nie wcisnęła do zdania słowa „szczyt”.

Landon pochyliła się do przodu i zapytała szeptem:

- Gdzie Anvil? Masz go ze sobą, wujku?

- Nie, złotko, został w domu - odpowiedział Carl. - Wiedziałem, że będę dzisiaj zajęty. Mam parę umówionych spotkań. A on nie lubi, kiedy ganiam z nim po mieście.

Minutę później kelnerka o cud włosach przyniosła nam napoje. Wydawa­ło mi się, że Carl jest lekko zdenerwowany, gdy podniósł gazetę i zapytał:

- Widziałaś poranną prasę?

Pokręciłam głową. Wręczył mi „Boulder Daily Camera”.

- Pierwsza strona - podpowiedział.

Natychmiast przestraszyłam się, że na pierwszej stronie na eksponowa­nym miejscu znajdę moje zdjęcie. Ale nie. Zobaczyłam tylko piękną kolorową fotografię golden retrievera baraszkującego w Boulder Creek. Nad zdjęciem były trzy artykuły. Szybko przejrzałam nagłówki, dochodząc do wniosku, że Carl nie próbuje zwrócić mojej uwagi na ostatni zamach terrorystyczny na Bliskim Wschodzie, ani na artykuł o problemach w administracji okręgowej.

Trzeci artykuł dotyczył morderstwa w motelu w zachodniej części mia­sta. Znaleziono tam kobietę ze skręconym karkiem, niejaką Barbarę Turner z Indiany, która przyjechała do Boulder, żeby wziąć udział w spotkaniach na uniwersytecie. Jej pokój nosił ślady walki. Według policji do zbrodni doszło podczas włamania.

Czytałam dalej i przyłapałam się na tym, że zaczęłam tupać nogą, żeby stłu­mić narastającą złość. Landon przyglądała mi się znad wielkiej filiżanki. Mimo iż próbowałam maskować uczucia, dostrzegła coś w mojej twarzy lub oczach.

- Co się stało, mamo? - zapytała.

- Nic - odparłam. Powiedziałam to takim samym nieszczerym głosem jak wtedy, kiedy zatrzymano mnie za przekroczenie dozwolonej prędkości. Głosem, którym zapytałam: Coś się stało, panie władzo?

W artykule wyjaśniono, że morderstwo miało miejsce poprzedniego dnia wieczorem w Motelu Pod Górami. Czy Carl wymienił tę nazwę, kiedy wspo­minał o kobiecie, która śledziła mnie z aparatem fotograficznym?

Chyba nie. Mówił tylko, że ten motel leży na zachodnim końcu Arapahoe. Czyli dokładnie pod górami.

Nie podnosząc wzroku, dotknęłam gazety i z wymuszonym opanowaniem zapytałam:

- Carl? Czy to... eee... ten sam motel?

- Ten sam co? - zapytała z zaciekawieniem Landon.

- Tak - powiedział Carl.

- Ten sam co? - bardziej stanowczo zażądała odpowiedzi Landon. Spojrzałam na Carla z największą intensywnością, na jaką potrafiłam się zdobyć. Determinacja jego spojrzenia dorównywała mojej.

Landon przerzucała spojrzenie ze mnie na twarz Carla i z powrotem.

- Co zrobił? - zapytała głośno. Przez chwilę Carl nic nie mówił.

- Nie przy dziecku - powiedział w końcu. - Nigdy, przenigdy nie mów o tym przy dziecku.

- To niesprawiedliwe - zaprotestowała Landon. - To szczyt niesprawie­dliwości. - Wydawało mi się, że ton jej głosu niebezpiecznie zbliżył się do jęku.

Carl chwilowo zignorował mnie i przemówił do Landon, jakby była jego ulubioną siostrzenicą lub wnuczką.

- Wiesz, czego mi wczoraj brakowało? Brakowało mi kogoś, z kim mógł­bym pograć w baseball. Chciałabyś sobie poodbijać?

- Wolę piłkę nożną-odparła Landon.-Jesteś całkiem dobry jak na... Już miała powiedzieć „staruszka”, czy coś w tym rodzaju i ugryzła się w ję­zyk. Ale jej słowa wisiały w powietrzu; nie wiedziała, jak dokończyć zdanie.

Carl uśmiechnął się do niej, spojrzał na mnie i powoli zamknął oczy.

Poczułam przejmujący chłód i dotkliwy ból w piersi. Moje usta otworzyły się w bezgłośnym krzyku, a każdy skrawek koloru w bogato zdobionej herba­ciarni przeszedł w barwę khaki.

Między Trzynastą a Broadway naprzeciw herbaciarni rozciąga się mały park. Zostawiłam wózek z Landon w alejce, skąd mogła oglądać starą loko­motywę, wagon pasażerski i wagon towarowy z budką hamulcową, a potem odeszłam, żeby porozmawiać na osobności z Carlem. Zdumiało mnie, że Lan­don tak bardzo zależało na dalszym odgrywaniu roli inwalidki i nie wstała z wózka.

Kiedy oddaliliśmy się od niej o jakieś trzydzieści metrów, zawołała:

- Hej, chyba mnie tu nie porzucicie, co?

Wszyscy, którzy usłyszeli jej krzyk, najpierw spojrzeli na nią, a potem na Carla i na mnie. Poczułam się, jakbym miała na sobie koszulkę z napisem WITSEC.

Albo tarczę strzelniczą.

Carl posadził mnie na ławce nad brzegiem Boulder Creek i odczekał do­bre dwadzieścia sekund, aż coś powiem. Pod nami wezbrane od topniejącego śniegu wody rzeki płynęły szybko przez gęste zarośla. Sceneria była tak ma­lownicza, że omal się nie rozmarzyłam. Carl na pewno spodziewał się, że go zaatakuję za to morderstwo w motelu. Ale wyjście z zatłoczonej herbaciarni i zaciszne miejsce nad rzeką jakoś mnie uspokoiły. Byłam gotowa go wysłu­chać.

Zerknęłam w stronę Landon. Siedziała dokładnie tam, gdzie ją zostawi­łam. Powiedziałam tylko:

- Słucham.

Wzruszył ramionami. Otworzył dłonie. Zamknął je.

- Ta kobieta z aparatem fotograficznym? Ta, która cię śledziła? Była zawodowcem. Wiesz, o czym mówię?

Spojrzał na mnie i utkwił wzrok w moich oczach. Pokręciłam głową.

- Pracowała dla niejakiego Prowlera spod Atlanty w Georgii. Jak po­wiedziałem, była zawodowcem. Ktoś chce cię sprzątnąć. Przyjechała tutaj, żeby to zrobić. Nie znała klienta. - Podniósł z ławki gałązkę i zakręcił nią między dłońmi. - Nie pojechałem tam, żeby ją wykończyć... czułbym się lepiej, gdybyś mi uwierzyła... ale gdybym ją puścił żywą, ty byś dzisiaj zgi­nęła.

Nie byłam wcale zdziwiona. Skleiły mi się usta. Musiałam rozdzielić je językiem.

- Oczywiście, że ktoś chce mnie sprzątnąć. Nazywa się Ernesto Ca­stro. On ją wynajął. - Mój głos nie wyrażał w pełni rozpaczy, którą czułam. Castro już mnie znalazł. Tak szybko, tak łatwo. Przed nim nie sposób się było ukryć.

- Nie sądzę - rzekł Carl.

- Dlaczego?

- Z dwóch powodów. Po pierwsze, jak mówiłem, była zawodowcem. Ludzie tacy jak Prowler i ta kobieta, Barbara Turner, sporo kosztują. Mówi­my tu o dużej forsie. Ten twój Castro nie ma tyle szmalu. Mam rację? -Kiwnęłam głową. - Gdyby to on zlecił zabójstwo, przysłałby jakiegoś pospo­litego bandziora, kogoś, kogo zna z ciupy lub z narkotykowego półświatka. Jak wtedy, kiedy spaprał porwanie twojej córki w... jak się nazywała ta miej­scowość?

- Slaughter. W Luizjanie.

- Właśnie, wtedy, co spier..., przepraszam, spieprzył sprawę.

- Ale Roberta zabił zawodowiec.

- Owszem. Ale może wtedy Castro miał jeszcze kasę. Albo ktoś był mu winien przysługę? Zarabiał mnóstwo forsy, handlując narkotykami. Pewnie odłożył sobie trochę. Ale później? Kiedy trafił do więzienia stanowego? A ty mieszkałaś, no wiesz, w Slaughter. Ta akcja w Slaughter była robotą amato­rów. I świadczy o tym, że jego studnia z forsą już dawno się wyczerpała. To nie on wynajął tego całego Prowlera z Georgii.

Rozważyłam jego argument.

- Dowiedziałeś się czegoś o Prowlerze od tej kobiety?

- Zdobyłem jego numer telefonu i adres e-mailowy. Ale założę się, że trop do Prolwera od Barbary Turner już pewnie jest zimny. Wkrótce zniknie. Możesz być tego pewna. A w mojej sytuacji nie mogę za bardzo liczyć na pomoc policji w sprawie Prowlera.

Przypomniałam sobie, że jeszcze niedawno sama byłam urzędnikiem są­dowym. Sojusznikiem policjantów, których teraz unikałam.

- Mówiłeś, że Ernesto Castro na pewno nie jest klientem Prowlera z dwóch powodów. Jaki jest drugi?

- Klient Prowlera chciał, żeby w tym samym czasie co ty zginęły jesz­cze dwie osoby. Gdzie indziej. Poinformował Barbarę Turner, że musi cię zlikwidować w tym samym czasie. Kogo jeszcze chciałby sprzątnąć Castro? Nikogo. Zależy mu na ukaraniu ciebie. Tylko ciebie.

Nic już z tego nie rozumiałam.

- No więc kto jeszcze miał zginąć?

- Ten biznes rządzi się swoimi prawami. Barbara Turner nie mogła tego wiedzieć. Znała tylko szczegóły swojego zlecenia.

Próbowałam zrozumieć, co mówi do mnie Carl. Kogo jeszcze oprócz mnie chciałby zabić Ernesto Castro? A jeśli nie Castro, kogo jeszcze zdegenerowany funkcjonariusz Służby Marszali chciałby zabić poza mną?

- Ten facet, który był u mnie wczoraj w nocy? Ten, który mnie zaatako­wał? Był z nią? Pracował z Barbarą Turner?

- Nie.

Przechyliłam głowę na bok i wbiłam wzrok w Carla.

- Co? - zapytałam grubszym głosem.

- Powiedziała, że nie.

- I uwierzyłeś jej?

Postarał się, żebym wciąż patrzyła mu w oczy, kiedy powiedział:

- Byłem dosyć przekonujący. Zadrżałam i poczułam na ciele gęsią skórkę.

- No to kim był ten facet w moim domu? Carl pokręcił głową.

Zgubiłam się. Próbowałam starannie wszystko przemyśleć, przeanalizo­wać moje teorie. Ale wciąż nie mogłam się połapać. Kawałki układanki nie pasowały do siebie.

- Jak chciała mnie zabić? - zapytałam niemal od niechcenia.

- Miała u siebie broń. Pistolet kaliber 22. Broń zabójcy. Przypuszczam, że spotkałoby cię to samo co twojego męża.

- A tłumik?

- Tak, znalazłem też tłumik. Dobry. Solidny. Zmontowany przez kogoś, kto zna się na swoim fachu.

- Miała też zabić Landon?

- Wiesz, nie zapytałem. - Skrzywił się. - To ważne. Przepraszam. Po­winienem był zapytać. To do mnie niepodobne.

- Jeśli będzie następny raz, nie zapomnij zapytać - powiedziałam i wsta­łam, żeby dołączyć do Landon przy starej lokomotywie.

Przeszłam połowę drogi do mojej przykutej do wózka córki, kiedy zobaczy­łam pozostałe fragmenty układanki wyraźnie, jakby były chmurami na błękit­nym niebie okalającymi szczyty Gór Skalistych. Krzyknęłam przez ramię do Carla:

- Może tu chodzi o Khalida. Muszę skorzystać z telefonu. I to szybko. Nie wiedziałam, co miał na myśli, odpowiadając:

- Wiesz co, ja też chyba muszę skorzystać z telefonu. Biegnąc w stronę herbaciarni, usłyszałam wołanie mojej córki:

- Tylko sobie nie myślcie, że możecie mnie tu zostawić!

Telefon Prowlera zadzwonił około jedenastej trzydzieści miejscowego czasu. Domyślał się, że to Krist dzwoni z najświeższymi informacjami lub potwierdzeniem wykonania dwóch zadań na Florydzie. Prowler wcisnął przy­cisk i powiedział do mikrofonu w zestawie słuchawkowym: - Prowler.

Odpowiedział mu głos, którego nie poznał.

- Prowler, świetnie. Posłuchaj. Nie znasz mnie, ale tak sobie pomyśla­łem, że chciałbyś wiedzieć, co się stało z twoją przyjaciółką, Barbarą Turner. Otóż nie żyje. Dzwonię z tą wiadomością, bo najwyraźniej jesteś tak jakby jej najbliższym krewnym czy kimś w tym rodzaju. Wiedz, że mam jej rzeczy. Wszystko. W każdym razie to, co najważniejsze.

Prowler wcisnął przycisk, który miał zniekształcać jego głos w czasie trwania rozmowy.

- Kim jesteś? - zapytał.

- Nieważne - odparł mężczyzna. - Powiedzmy, że kimś, komu nie po­doba się to, co knujesz.

Przerwa.

- A co według ciebie knuję?

- Nie wciskaj mi kitu, panie Prowler. Wiem, kim była Barbara. Wiem, jak zarabiała na życie. Wiem, kogo tu szukała. Wiem, jak się nazywasz i wiem, gdzie pracujesz.

- Jak się nazywasz?

- A ty?

- Czego chcesz?

- Bardziej powinieneś się zainteresować tym, czego nie chcę. Nie chcę żeby burzono spokój mojej znajomej. Zdecydowanie nie chcę poznać następcy Barbary Barbary Turner. Nie chcę tu znowu widzieć twoich ludzi. W przeciw­nym razie efekt będzie taki sam. A potem przyjadę do ciebie, bo mnie nie posłu­chałeś. Zrozumiano?

Prowler nie odzywał się.

- Świetnie-powiedział głos. Kliknięcie. Sygnał w słuchawce.

Prowler odchylił się do tyłu w fotelu i odsunął od ust mikrofon. Wyłączył funkcję zniekształcania głosu.

- Cholera - rzucił w powietrze.

Podjął szybką decyzję: musiał ostrzec Krista i przełożyć akcję na Flory­dzie do czasu, gdy porozmawia ze swoim klientem i otrzyma nowe instrukcje.

Przez krótką chwilę zastanowił się nad własnym bezpieczeństwem na skutek katastrofy w Boulder. Co ten gość mógł zabrać Barbarze? Aparat fotograficzny? Po przesłaniu pliku na pewno wyczyściła dyskietkę. Barbara była rozważna i solidna. Nie zapomniałaby o procedurze. Komputer? Bez pra­widłowego hasła po drugiej próbie uruchomienia go przez osobę nieupoważ­nioną twardy dysk sam się sformatuje. Każda próba otworzenia laptopa? Ten sam rezultat. Barbara była zbyt bystra, żeby zostawiać obciążające dane na twardym dysku. Broń? Nie martwił się o to. Broń i tłumik były nie do namie­rzenia. Komórka? Klon.

Na szczęście dla Prowlera, poza informacją, że mieszkał gdzieś pod Atlantą, Barbara Turner nie miała zielonego pojęcia, gdzie dokładnie zlokalizowany jest interes Prowlera. Ale facetowi udało się najwyraźniej wycisnąć z Barba­ry numer telefonu. Prowler wiedział, że Barbara raczej niechętnie rozstałaby się z taką informacją. Doszedł do wniosku, że jego rozmówca jest kimś, kto nie zawaha się użyć tortur jako narzędzia motywacyjnego.

Co znaczyło, że jest kimś takim jak on, pomyślał Prowler.

- Cholera - powtórzył.

Przez następne pięć minut Prowler surfował po sieci w poszukiwaniu wiadomości o śmierci Barbary Tumer. Na stronie „Boulder Daily Camera” znalazł prawie wszystkie informacje o morderstwie, których potrzebował.

Przez dodatkową minutę analizował sytuację, zanim przystąpił do działania. Przypuszczał, że jeśli Służba Marszali ma pojęcie o zamiarach Barbary Tumer, prawdopodobnie już przeniesiono Peyton Francis w jakieś nowe miejsce i razem z córką będąjuż kimś innym, zanim zobaczą następny wschód słońca.

Będzie musiał od nowa wszcząć poszukiwania.

W tych okolicznościach nie było możliwości dotrzymania wszystkich trzech warunków umowy.

Musiał odwołać dwa zabójstwa zaplanowane na ten dzień. Zadzwonił na pager Krista.

Krist nie odpowiedział.

Spróbował znowu.

Czekał.

Telefon Andrei zadzwonił tylko raz, zanim odebrała jej sekretarka. Powiedziała mi, że Andrea nie przyszła rano do pracy.

Natychmiast poczułam falę. Wieloryb wynurzał się tak blisko, że czułam na twarzy wodny pył.

Przedstawiłam się jako stara znajoma Andrei i zapytałam:

- Dzwoniła, że jest chora?

- Nie, ale kiedy wczoraj wychodziła, powiedziała, że nie czuje się do­brze, Pewnie została w łóżku.

- Co jej dolegało?

- Bolało ją gardło. Była rozbita. No, wie pani.

- Próbowała pani dzwonić do niej do domu?

- Nie. Przypuszczam, że odpoczywa.

Skorzystałam z karty telefonicznej, żeby zadzwonić do Andrei do domu. Trzy sygnały. Cztery, pięć...

Siedem... osiem.

Andrea należała do ludzi, u których automatyczna sekretarka włącza się po niemal nie kończącej się serii sygnałów. Eliminuję wiadomości od niecier­pliwych, wyjaśniła kiedyś.

Dziewięć.

Przygotowałam się do odsłuchania komunikatu, zastanawiając się, czy zmieniła go od czasów, gdy nagrała w tle śpiew Julio Iglesiasa. Miałam na­dzieję, bo nie znosiłam kiczowatych komunikatów na automatycznej sekre­tarce.

- Halo - odezwała się w końcu.

Dźwięk jej ochrypłego głosu wywołał szeroki uśmiech na mojej twarzy. Chciałam uścisnąć ją przez telefon.

- Andrea? Tu Kirsten. - Potknęłam się przy imieniu.

- Kirsten? To znaczy Peyton? Cześć.

- Ale chrypisz.

- Jestem chora. To chyba grypa. Albo jakiś wirus, którego się nie da odróżnić od grypy.

- Przykro mi.

- Mogło być gorzej.

Rzeczywiście, pomyślałam. Wieloryb jeszcze nie odpłynął. Widziałam, jak nieopodal wyskakuje z wody.

- Posłuchaj mnie, kochana, to zabrzmi dziwacznie. To, co ci teraz po­wiem. Staraj się niczemu nie dziwić.

Zakaszlała.

- Ktoś chce mnie tutaj dopaść, no wiesz, tu gdzie teraz mieszkam. Ktoś inny, jeśli dasz wiarę. Nie ci sami ludzie.

- Co? Ktoś jeszcze próbuje cię zabić?

Słysząc, jak wypowiada te słowa na głos, odniosłam wrażenie, że zagro­żenie stało się jeszcze bardziej realne. Objęłam się wolną ręką.

- Ta kobieta nie miała nawet szansy spróbować... już nie żyje. To długa historia. Co najważniejsze, nie przysłał jej Ernesto Castro. Na razie nadążasz?

- Staram się. Nic wam nie jest? Tobie i twojej córce?

- Jak na razie mamy się dobrze. Naprawdę. O co mi chodzi: wydaje mi się, że ta kobieta miała mnie zabić w związku z Khalidem. W związku z li­stem, który dostał Dave i rozmowami, które przeprowadziliście, wskazując na dziury w śledztwie. Nadal wszystko jasne?

Wydawało mi się, że jej głos zadrżał, ale prawie nie usłyszałam w nim chrypki, kiedy powiedziała:

- Tak.

- Przed... śmiercią, ta kobieta, która przyjechała do Boulder, żeby mnie zabić, powiedziała, że miałam zginąć w tym samym czasie co... dwoje innych.

- Tak ci powiedziała?

- Nie, nie mnie. Ktoś... mi pomaga. Powiedziała mu o tym, ale nie oby­ło się bez... użycia siły.

- I co? Myślisz, że chodziło jej o mnie i Dave'a? To my mieliśmy być tymi pozostałymi?

Wyczułam w jej głosie jedynie łagodne niedowierzanie.

- Tak myślę. Przynajmniej jest to możliwe. Naprawdę obawiam się, że to jest możliwe.

- Powinnam zadzwonić do Dave'a.

- Tak. Zadzwonię do ciebie za pięć minut, żeby dowiedzieć się, co on ma do powiedzenia. W porządku?

Zakaszlała.

Przy sąsiednim aparacie Carl zakończył już swój ą rozmowę. Poczekał, aż odwieszę słuchawkę.

- Zadzwoniłem do tego całego Prowlera. Postraszyłem go. Pewnie nic to nie da, ale chciałem, żeby wiedział, że zmusiłem jego kobietę do mówienia. Ważne, żeby to wiedział. Może wywoła to jakieś wątpliwości. Wahanie. Przy­najmniej będzie się zastanawiał, ile wiem.

Skinęłam głową w stronę aparatu, z którego przed chwilą korzystałam i powiedziałam:

- Rozmawiałam z moją przyjaciółką Andrea z Florydy. Zdaje się, że to ona miała zginąć w tym samym czasie co ja. Dzwoni teraz do naszego znajo­mego. Obie myślimy, że może być tym trzecim. Zadzwonię do niej za chwilę i zobaczymy, co nam powie.

Na twarzy Carla malowało się zwątpienie.

- Później wszystko mi, oczywiście, wyjaśnisz?

- Oczywiście., Stłumił ziewnięcie.

- Chyba zobaczę, co robi Landon, kiedy będziesz dzwonić.

Zdając sobie niejasno sprawę, że posyłam płatnego zabójcę do pilnowa­nia mojej córki, która właśnie udaje kalekę, powiedziałam:

- Dzięki, pewnie się tam wścieka, że ją zostawiliśmy samą.

Nie doczekałam pięciu minut i zadzwoniłam do Andrei po trzech. Numer był zajęty. Spróbowałam znowu po pięciu minutach. Wciąż zajęte. Osiem minut, to samo.

W końcu po jedenastu minutach i dwudziestu sekundach dodzwoniłam się. Andrea odebrała zapłakana.

- Kirsten?

- Tak?

- Dave nie żyje. Co ja mam teraz robić?

Z tego, co udało mi się wyciągnąć z Andrei, która usłyszała całą historię od bliskiej histerii żony Dave'a, Vicki, Dave Curtiss zaczął dzień od rutynowych czynności, które wypełniły kilka tysięcy poranków przedtem i powinny wypeł­nić jeszcze przynajmniej kilka tysięcy następnych. Pobudka o szóstej czterdzie­ści pięć. Pierwsza filiżanka kawy na stojąco w kuchni w samych bokserkach. Prysznic, golenie. Świeża koszula. Garnitur, który powinien już trafić do pralni. Odrzucił trzy krawaty zanim znalazł taki, który nie był poplamiony. Pocałował żonę. Docinki pod adresem najstarszej córki w związku z jej ostatnim chłopa­kiem, który wydzwaniał do niej rano, w południe i wieczorem. Druga filiżanka kawy, tost z masłem i rzut oka na „Wall Street Journal”. Nie tknął świeżej sałat­ki owocowej przygotowanej dla niego przez Vicki.

W tle słychać było program Today. Dave prawdopodobnie nie słyszał ani jednego słowa z tego, o czym mówiła prezenterka.

Przed ósmą Dave Curtiss zabrał teczkę, przeszukał pół domu w poszuki­waniu kluczyków do samochodu i pożegnał się z rodziną w kuchni. Przeszedł przez mały przedsionek i po betonowych schodkach wszedł do garażu. Po­dróż samochodem do biura zabierała mu dziesięć minut.

Około dziewiątej piętnaście znalazła go Vicki, gdy wychodziła na pierw­sze tego dnia zakupy. Dave siedział bokiem na przednim fotelu swojego lexusa, a jego duże ciało pochylało się nad deską rozdzielczą.

Początkowo myślała, że szuka czegoś, co spadło na podłogę samochodu.

Odwiesiłam słuchawkę i poszłam szukać Carla i Landon.

Musiałam przejść przez Trzynastą, żeby dostać się do parku. Nie pamię­tani, żebym widziała nadjeżdżające samochody, ale nie jestem pewna, czy bym je zauważyła. Kiedy przeszłam połowę drogi do starej lokomotywy, Carl podbiegł do mnie po trawniku.

Walczyłam z hiperwentylacją.

- Nie żyje - wydusiłam z siebie. - Mój znajomy Dave Curtiss nie żyje. To długa historia, ale myślę, że wszystko ma związek ze starą sprawą sądo­wą na Florydzie, w której byliśmy razem oskarżycielami.

Carl wziął mnie za ręce i zaprowadził przez park do ławki nad Boulder Creek. Posadził mnie. Żeby oczyścić myśli, zapytałam, co z Landon.

- Wesoła jak szczygiełek. Jeśli możesz w to uwierzyć, uczy się słówek. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Uśmiechnęłam się słabo.

- A teraz powiedz mi, jak zginął twój znajomy?

- Jak?

- Jakiej metody użyto?

Nie: Co się stało? Nie: Dlaczego? Ale: Jak

- Jego żona powiedziała mojej przyjaciółce, że lekarz z pogotowia stwier­dził atak serca. Znalazła go rano leżącego na kierownicy samochodu w gara­żu. Dave miał wcześniej kłopoty z sercem.

Carl kiwnął głową.

- Pewnie użyli narkotyków. Trudno będzie udowodnić, chyba że gliny się tym zajmą. Twoja przyjaciółka? Ta, do której zadzwoniłaś najpierw? Ona też brała udział w tamtej sprawie sądowej?

- Tak.

- Więc dlaczego komuś zależy, żebyście wszyscy byli martwi?

- Jesteśmy całkiem pewni, że wiele lat temu kogoś wrobiono w morder­stwo. Podejrzewamy, że to sprawka policji. Prowadziliśmy oskarżenie. Wszy­scy troje chcieliśmy teraz doprowadzić do obalenia wyroku.

- Dlaczego?

Carl wydawał się szczerze zdziwiony. Spróbowałam mu wyjaśnić.

- Człowiek, którego skazano za te zbrodnie, ma być niedługo stracony. Nie możemy do tego dopuścić. Planowaliśmy kampanię na rzecz wznowienia postępowania.

Wyraz twarzy Carla niczego nie zdradzał, kiedy powiedział:

- Ale mogliście spokojnie żyć przez wszystkie te lata, kiedy ten czło­wiek siedział w więzieniu? To wam nie przeszkadzało?

- Człowiek, którego skazano, nie jest święty. - Czułam, że przechodzę do defensywy. - Jest... przestępcą. Zasługuje na więzienie. - Moje wytłu­maczenie zabrzmiało świątobliwie, a zarazem pusto. Zwłaszcza że mężczy­zna stanowiący moje jednoosobowe audytorium też kiedyś był przestępcą, też według jakiegoś prokuratora zasługiwał na więzienie.

Carl puścił moje słowa mimo uszu.

- Masz dowody na poparcie nowej teorii? Podejrzewam, że nie. Pokręciłam głową.

- Wiemy mniej więcej, gdzie szukać dowodów. Z kim możemy rozmawiać.

- Przypuszczam, że plany waszej trójki nie uszczęśliwiły policjantów, którzy prowadzili wtedy śledztwo.

- Masz rację.

- Nie pozostaje mi nic innego tylko... jak to się mówi?... wydedukować, że Prowlera wynajął jakiś gliniarz.

Kiwnęłam głową.

- Mnie też się tak wydaje.

- Jak myślisz? Wiesz kto? Znowu kiwnęłam głową.

- Jesteś pewna?

- A co?

- Pytam z ciekawości.

- Prawie pewna.

- Podaj liczbę. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent?

- Na dziewięćdziesiąt procent.

Carl zrobił długi, wolny wdech. Przy wydechu powiedział:

- Ten gliniarz jakoś się nazywa?

- Mickey Redondo. Jest detektywem.

- Opowiedz mi o nim.

Spełniłam jego życzenie. Powiedziałam, co wiem o Mickeyu. Nie było tego dużo. Carl zadał jeszcze kilka pytań. Pamiętałam trochę szczegółów o Mickeyu, jego rodzinie i dzieciach. W miarę możliwości zaspokoiłam jego ciekawość.

Kiedy skończyłam, powiedział:

- Ale twoja przyjaciółka jak na razie ma się dobrze? Ta, z którą rozma­wiałaś.

- Zachorowała na grypę.

- Grypę?

- Została dzisiaj w domu przez grypę.

- Mieszka w domu czy w mieszkaniu.

- W apartamentowcu.

- Duży budynek?

- Spory.

- Ta grypa mogła uratować jej życie.

- Też jej to powiedziałam.

- Dam ci dla niej parę wskazówek. Musisz do niej zadzwonić i powie­dzieć, co ma robić.

- Dobra - zgodziłam się. - Co?

- Powinna zadzwonić na policję i wymyślić jakąś historyjkę, że boi się po śmierci znajomego. Niech poprosi o ochronę. Założę się, że człowiek Prowlera czeka, aż ona wyjdzie z domu. Jeśli ktoś tam jest, musi zobaczyć przyjazd policji.

- Co chcesz zrobić?

- Znowu zadzwonię do Prowlera. Wymienię nazwisko gliniarza, który według ciebie ma brudne ręce. Wprowadzę mały... jak to się mówi... za­męt.

Pod nami woda w Boulder Creek wciąż obmywała gładkie kamienie. Do tej chwili nie słyszałam ani jednego odgłosu rwącej rzeki i nie zauważyłam ani jednej przepływającej kropli.

Razem z Carlem znowu podeszliśmy do aparatów. Wykręciłam numer Andrei. Był zajęty.

- U niej zajęte - zwróciłam się do Carla. - Może już wzywa pomoc. Zanim znowu do niej zadzwonię, muszę coś wiedzieć. - Dotknęłam jego ra­mienia. - Wszystko w porządku? Mam na myśli wczoraj.

Zmrużył oczy.

- Nie wiem, o co ci chodzi. O to, co się stało u ciebie w domu? Zerknęłam na niego, żeby ocenić, na ile jest szczery.

- Mówię o tym, co się stało w motelu przy Arapahoe. Wszystko z tobą w porządku po tym, co się tam wczoraj stało?

Widziałam, jak podskakuje mu jabłko Adama, gdy przełykał ślinę. Zwilżył językiem wargi.

- Czy... ze mną wszystko w porządku?

- Kiedy rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu, wspominałeś, że jest cięż­ko... no wiesz, potem. To znaczy emocjonalnie. Mówiłeś o grze w baseball z dzieckiem i o gotowaniu ziti? Zastanawiałam się tylko, jak się dzisiaj czu­jesz, to wszystko. Martwię się. - Wbiłam wzrok w wody rzeki, a potem w swoje palce. Zaczęłam czuć się nieswojo i niezręcznie.

- Penne - poprawił mnie. - To nie to samo co ziti. W obu przypadkach są to małe rurki, ale tylko jeden rodzaj ma rowki: penne. I jest krojony pod kątem. Ten drugi jest zwykły, no wiesz, gładki, i trochę skręcony. Częściej gotuję penne; lubię, jak w rowkach zostaje sos.

- Nie znałam tej różnicy. Przepraszam.

- Nic takiego. - Dotknął mojej ręki. - Peyton, posłuchaj mnie. Skrzywdzi­łem w moim życiu wielu ludzi. Taka jest prawda. Skrzywdziłem. Ale większej liczbie ludzi pomogłem. Możesz nie wierzyć, ale to prawda. Więcej ludzi uratowa­łem, niż zabiłem. A wczoraj nie chodziło o to, że kogoś skrzywdziłem. Raczej komuś pomogłem, kogoś uratowałem. - Miałam mu teraz powiedzieć „dzięku­ję”? - Ale dzięki za pamięć. Później widzę się z doktorem Gregorym. No wiesz.

Nie wiedziałam, ale dałam spokój. Zebranie energii, by objąć współczu­ciem zabójcę wyczerpało wszystkie moje emocjonalne rezerwy. Nie mogłam zdobyć się na nic więcej.

Po prostu nie mogłam. Mimo że zabójca prawdopodobnie uratował mi właśnie życie.

Numer Andrei był wciąż zajęty, kiedy zadzwoniłam po raz drugi. Coraz bardziej się niepokoiłam. Stałam obok Carla i patrzyłam, jak dzwoni zno­wu do Prowlera. Carl wybrał numer z pamięci.

Nie wiem, co powiedział Prowler, ale Carl zaczął od:

- Tu znajomy Barbary z Kolorado. Pamiętasz... już rozmawialiśmy. Dobrze. Tak myślałem, że mnie pamiętasz. Słuchaj, jest coś, o czym zapo­mniałem ci wtedy powiedzieć... Pozwolisz? Mogę teraz?... Na pewno? Nie chcę przeszkadzać.

Głos Carla przybrał inny rytm. Skracał słowa, połykał spółgłoski. Była to całkiem nowa melodia przepełniona arogancją. Mówił jak mafioso z fil­mów.

Słuchając tego, co Prowler mówił w odpowiedzi, Carl powoli kołysał gło­wą do przodu i do tyłu i przewrócił oczami, jakby to, co słyszy, nudziło go.

- Bardzo dobrze. Cieszę się... O czym jeszcze zapomniałem? Już wiem. Zapomniałem poprosić cię, żebyś przekazał pozdrowienia Mickeyowi. Zro­bisz to dla mnie, co? Jego syn podobno wciąż studiuje w Duke. Elektro­technikę, czy coś w tym rodzaju. Mam dobre informacje? Córka właśnie kończy liceum? Ojciec powinien być dumny, naprawdę dumny z takich dzie­ciaków.

Gdy Prowler odpowiadał, w oczach Carla zabłysło lekkie zdziwienie.

- Pytasz mnie, jaki Mickey? A jak ci się, kurwa, wydaje, Mickey Mantle? Czy może Myszka Mickey, do kurwy? Ile znamy Mickeyów, Prowler? Nie przeciągaj struny. Tracę cierpliwość. Możesz zapytać swoją znajomą, Barbarę Barbarę Turner, jak to jest z moją cierpliwością.

Carl odwiesił słuchawkę.

Kiedy odwrócił się do mnie i znowu przemówił, głos mu złagodniał, dziw­na melodia znikła jak jeden z moich wielorybów.

- Wiadomość dostarczona. Jak przez firmę kurierską. - Przerwał. -Albo e-mailem. Wszystko jedno.

Moja kolej. Zerknęłam przez ramię na Landon. Wydawało się, że wciąż studiuje listy słówek. Zasłużyła na wielką nagrodę za posłuszeństwo. Może znajdę sposób, żeby poczęstować ją sushi.

Kątem oka zauważyłam, że Carl znowu rozciąga po swojemu szyję. Odwróciłam się i wcisnęłam długą serię numerów, które miały połączyć mnie z Florydą. Odebrała w połowie pierwszego sygnału.

- Andrea - powiedziałam - to znowu ja.

Mówiła niskim i ochrypłym głosem, jakby wcześniej piła. Miałam nadzie­ję, że to grypa, a nie alkohol. To, co miało się teraz wydarzyć, wymagało trzeźwości. Wypłynął z niej potok słów.

- Cześć. Po pierwsze, naprawdę, ale to naprawdę się boję. Jestem prze­rażona, rozumiesz? Po drugie, Dave'a chyba zamordowano, prawda? Nie wierzysz, że to był atak serca?

Starałam się, żeby w moim głosie zabrzmiał spokój, chociaż wcale go nie czułam. Instynkt podpowiadał mi, żeby zrównoważyć niepokój Andrei, tak jak to kiedyś często robił ze mną Robert. Żartował, że mój niepokój, gdy już zostanie rozbudzony, zachowuje się nieobliczalnie.

Niepokój Andrei też.

- Możliwe, że Dave został zamordowany - przyznałam. - Gdyby oka­zało się to prawdą, a nie wiemy tego na pewno, musimy obie zachować szcze­gólną ostrożność. Przede wszystkim musisz zapewnić sobie jakąś ochronę. Co masz zrobić? Jak tylko skończymy rozmowę, zadzwonisz na policję i po­wiesz, jak bardzo się boisz. Powiesz im, że dostawaliście z Dave'em pogróżki w związku ze starą sprawą sądową. Jak chcesz, możesz nawet wspomnieć o Khalidzie. Niech przyjedzie po ciebie policja i pomoże ci znaleźć jakieś bez­pieczne schronienie. Dobrze? Możesz to zrobić?

- Tak, tak, tak. Ja...

Usłyszałam szybki wdech, głośny łoskot i dźwięki, jakby ktoś pluł.

- Andrea? Andrea?

Żadnej odpowiedzi. Andrea nie wydała już żadnego dźwięku.

- Andrea! - krzyknęłam.

Mijały sekundy, a ja próbowałam wychwycić jeszcze jakieś dźwięki ze słuchawki, którą przyciskałam mocno do ucha.

- Andrea! - krzyknęłam znowu.

Idąca chodnikiem w stronę herbaciarni starsza kobieta próbowała uda­wać, że nie zwraca uwagi na moje krzyki.

Po twardym kliknięciu usłyszałam natychmiast ciągły sygnał. Z jakiegoś powodu wydawało mi się dziwne, że słuchawka nie zahaczyła o coś w dro­dze na widełki.

Puściłam słuchawkę i obiema rękami zakryłam usta.

- O Boże, nie.

- Co? Co? - dopytywał się Carl.

- Chyba właśnie ją zabili. Kiedy rozmawiałam z nią, chyba ktoś ją zabił.

- Co?

- Przestała nagle mówić, urwała w pół zdania. Słyszałam jakieś dziwne odgłosy -jakby uderzenie, plucie - a potem połączenie zostało przerwane.

Chwycił mnie za ramiona i spojrzał badawczo w oczy.

- Masz jej adres?

- Tak, tak, oczywiście - powiedziałam, grzebiąc w torebce. Nie musiał za­dawać mi kolejnych pytań. Natychmiast wybrałam znany mi numer komisariatu w Sarasocie i powiedziałam, że słyszałam kobiece krzyki w apartamentowcu w Longboat Key. Podałam adres Andrei. Próbowali zdobyć moje nazwisko i ad­res, ale powiedziałam tylko, żeby się pospieszyli. I odwiesiłam słuchawkę.

- Zważywszy na bieżące okoliczności - powiedział Carl -jesteś za dłu­go w jednym miejscu. Powinniśmy oboje się stąd wynieść. Chcesz, żebym was gdzieś podwiózł?

- Tak, byłoby miło - odparłam bezwolnie. Odwróciłam się, żeby pójść po Landon i jej wózek.

Ale jej nigdzie nie było.


Krist w końcu odpowiedział na wiadomość Prowlera. - Gdzieś ty się, do cholery, podziewał?

- Byłem już w odwiedzinach u drugiej kuzynki, kiedy dostałem od ciebie wiadomość na pager. Nie za bardzo mogłem wtedy wyciągnąć komórkę i so­bie pogawędzić.

- W odwiedzinach? U niej w domu? Myślałem, że to się stanie gdzieś poza domem. Wspominałeś coś o wodzie?

- Doszło do zakłócenia jej normalnego rozkładu zajęć. Została dzisiaj w domu. Musiałem zmienić plany, żeby dostosować się do harmonogramu.

- Korzystasz teraz z komórki?

- Tak. Ale bez obaw, to świeży klon.

- Nieważne. Chcę, żebyś się wycofał.

- Jak to: wycofał?

- Wstrzymał się. Straciliśmy koordynację na drugim końcu. Musimy dokonać przegrupowania.

- Nie mogę się wycofać. Jak powiedziałem, musiałem przejść do planu B, ale poszło sprawnie. U mnie już po odwiedzinach. Teraz jadę wykonać zrzut.

- Wykonałeś oba zadania?

- Zgodnie z rozkazem.

- Cholera! Gdzie teraz jesteś?

- Jadę na południe do Everglades. Planuję małą wycieczkę. Może na­karmię parę dzikich zwierząt.

Prowler jęknął.

- Nie chcę, żeby jakieś dowody... wypłynęły. Ani teraz. Ani w przy­szłym tygodniu. Nigdy.

- W takim razie zrezygnuję ze wzniesienia krzyża w miejscu pozosta­wienia zwłok. To zwykle kiepski kamuflaż.

- Nie jestem w nastroju na twoje żarty. I chyba muszę ci od razu zlecić jeszcze jedno zadanie. To które miało być skoordynowane z twoim. Cel się ukrywa, więc ta nowa robota będzie poza miastem. Zadzwoń do mnie, jak będziesz wolny.

- Potrwa parę godzin, zanim tam dojadę i podzielę wszystko na odpo­wiednio małe kawałki, żeby nakarmić aligatory.

Prowler zadrżał na tę myśl, odłożył słuchawkę i powiedział:

- Cholera!

Dwie minuty później Prowler miał zadzwonić do swojego klienta i prze­kazać mu złe wieści z Kolorado, kiedy telefon zadzwonił znowu. Tym razem był to Marvin z Waszyngtonu.

Prowler nie zgadł, kto dzwoni.

- Właśnie miałem telefon od mojego człowieka - powiedział Marvin. -Połowa personelu oszalała. Między centralą a terenem, zwłaszcza Kolorado, krążą e-maile. Zdaje się, że nie mogą jej znaleźć.

- Jak to: nie mogą jej znaleźć?

- Służba Marszali zgubiła ją. Zeszłej nocy czmychnęła i ukryła się gdzieś. Według mojego informatora złamano zasady bezpieczeństwa, ktoś z WITSEC dowiedział się, gdzie ona mieszka, i to ją wystraszyło. Uciekła. Sprawdzają autobusy i nic, dupa. Mówi, że rzucili wszystkie swoje siły, żeby ją wy­tropić.

- Są pewni, że znikła, a nie... zginęła?

- Nie, nie są pewni. To też rozważają. Ale jak na razie brak dowodów.

- Zadzwoń, jak ją znajdą. Zwłaszcza jeśli znajdą ciało.

- Natychmiast. Prowler?

- Tak?

- Mówiłem, że mój człowiek jest dobry. Prowler chrząknął i rozłączył się, nie odpowiadając.

Prowler opuścił mikrofon w zestawie słuchawkowym, wcisnął numer pagera swojego klienta, zostawił hasło oznaczające krytyczną sytuację i za­czął czekać. Dostał odpowiedź po osiemdziesięciu ośmiu sekundach.

- Prowler.

- Co się dzieje?

- Dzwoni pan z telefonu stacjonarnego czy z komórki?

- Z budki.

- Mój człowiek w Kolorado to już historia. Status celu jest nieznany. Istnieje niewielka szansa, że robotę odwalił za nas ktoś inny. Co bardziej praw­dopodobne, uciekła tym, którzy ją chronili.

- A co z Florydą?

- Zadania wykonano.

- Cholera. Wszystko miało być precyzyjnie zsynchronizowane. Nie wie­rzę, żeś spartaczył robotę.

- Słucham?

- Masz wiadomości o jej miejscu pobytu?

Prowler zastanawiał się, czyjego rozmówca sili się na sarkazm.

- Pracujemy nad tym. Wiemy, co wie Służba Marszali. Szukają jej w ca­łym kraju. Jeśli znajdą ją żywą, natychmiast przystąpimy do działania. W prze­ciwnym razie nie będziemy się musieli już o nic martwić.

- Przystąpicie do działania? Jeśli pierwsi ją znajdą, nie pozwolą jej wyściubić nosa przez wiele tygodni. Może miesięcy, Prowler. Umieszczą ją i dzie­ciaka w jakiejś kryjówce z całodobową opieką nianiek ze Służby Marszali. Musisz ją znaleźć pierwszy, nie drugi. Kiedy się dowie, co się stało z jej zna­jomymi, skojarzy fakty i dopiero zacznie śpiewać.

Prowler wiedział, że jego rozmówca ma absolutną rację, ale za nic nie chciał mu jej przyznać. Zachował milczenie. Klient ciągnął dalej.

- Wiesz, że nie dotrzymałeś naszej umowy. Zgranie w czasie, jak ma­wiają prawnicy, miało pierwszorzędne znaczenie.

- Grozi mi pan, że mi nie zapłaci?

- Wręcz przeciwnie. Gdy tylko skończymy tę rozmowę, uiszczam drugą ratę. Chcę tylko, żebyś na nią zarobił. Zostaw mi wiadomość na pagerze, jeśli będziesz miał coś nowego.

Prowler organicznie nie znosił, kiedy wydawano mu rozkazy. Czuł, jak napinają mu się ścięgna na szyi.

- Zanim pan odłoży słuchawkę, jest jeszcze coś, co mogłoby pana zain­teresować.

- No, co takiego?

- Człowiek, który prawdopodobnie zabił mojego wysłannika w Kolora­do. Zdaje się, że wie o panu.

- Co?

- Zadzwonił do mnie z informacją o fiasku misji w Boulder. A przy oka­zji, może być pan pewien, że do Kolorado posłałem kogoś solidnego. Wycią­gnięcie od niego mojego numeru telefonu wymagało silnej perswazji, zapew­niam pana. W każdym razie ten człowiek kazał mi pozdrowić „Mickeya”. Nie podał nazwiska. Ale wspomniał jeszcze coś o pańskich dzieciach. Naj­wyraźniej znał szczegóły dotyczące ich życia. Ma pan podobno syna w Du­ke? Studiuje elektrotechnikę czy coś takiego? Ten gość zasugerował, że po­winien być pan z niego dumny.

Mężczyzna roześmiał się nerwowo.

- Ty to wymyślasz, Prowler?

- Au contraire. Mam całą rozmowę na dyskietce. Chce jej pan sam po­słuchać?

- Kto to był? Ktoś ze Służby Marszali?

- Wątpię. Ale jeszcze może pan żałować, że Służba Marszali nie jest pańskim głównym problemem.

- Dlaczego? O czym ty mówisz?

- Nie ukrywam, że nie znam tożsamości tego faceta. Ale wyglądał mi na kogoś z branży.

- Z branży? Czyli co? Gangster?

- Tak, mafioso, jak Robert De Niro.

- Ale co ona ma wspólnego z mafią? W tym nie ma żadnego sensu.

- Też tak myślę. Jest przecież prokuratorem.

- Właśnie, jest cholernym prokuratorem.

- Bez sensu.

- Mafioso ostrzega mnie? W co wyście mnie wpakowali? Co ty za fu­szerkę odstawiasz, Prowler? Jak bardzo przecieka ten twój statek?

- Nie przecieka. I właśnie to powinno pana martwić. Pańskie imię nie jest nigdzie zapisane w moich aktach. Nigdzie. Ani na jednej kartce papieru. Ani na jednym pliku komputerowym. Właściwie nawet nie znam pańskiego nazwiska. Ludzie w terenie nigdy nie znają tożsamości klienta, więc nie mogą jej wyjawić, nawet jeśli są schwytani i... torturowani. Co, tak przy okazji, chyba przytrafiło się mojemu człowiekowi.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Że chyba spełniają się pańskie najgorsze obawy. Ten gość, który do mnie zadzwonił, przedstawił się jako znajomy naszej przyjaciółki w Kolorado. A to znaczy, że ona wie to samo, co on. Podała mu pańskie imię. A to zna­czy? Skoro on wie, kim pan jest, to prawdopodobnie ona też to wie. A to znaczy, że prawnicy, których zlecił pan zabić, wiedzieli dokładnie, kogo szukają. I może wiedzieli, dlaczego.

- Jezu. Naprawdę wspomniał o Duke'u i o elektrotechnice?

- Zgadza się.

- Jezu, Jezu.

Prowler przerwał połączenie, zanim to zrobił jego klient. Odchylił się do tyłu w fotelu i obrócił mikrofon tak, że zawisł w powietrzu pod jego brodą. Odepchnął fotel na kółkach od konsoli i zamknął oczy.

Nie tolerował porażek. A ta cała sprawa zaczynała śmierdzieć porażką. Musiał znaleźć Kirsten Lord czy Peyton Francis, czy jak tam się teraz nazy­wała, zanim znajdzie ją Służba Marszali.

Miała na początek piętnastogodzinną przewagę, ale pewnie ograniczała się do transportu samochodowego lub kolejowego. Miała nowe dokumenty? Nie wiedział, ale musiał założyć, że tak.

Prowier wstał z fotela i przeszedł na drugi koniec biura, gdzie stanął przed olbrzymią mapą Stanów Zjednoczonych, która prawie zakrywała dużą ścianę. Zaczął obliczać odległości od łańcucha Front Rangę w Kolorado, przerywając zadanie tylko po to, żeby wyjąć maleńką butelkę coca-coli z lodówki. Takie butelki sprzedawano w ulicznych automatach, kiedy był dzieckiem. Idealny roz­miar do wody sodowej. Każdy łyk był orzeźwiający, zimny i słodki zarazem. Zimne szkło doskonale trzymało idealną temperaturę napoju.

Zdjął kapsel otwieraczem - starym sposobem - i opróżnił butelkę dwo­ma długimi łykami, wpatrując się w mapę.

Z butelką w ręku zaczął się uśmiechać.

Wiedział dokładnie, gdzie znaleźć kobietę i jej córkę. Końcem butelki do­tknął właściwego miejsca na mapie, zanim odbył krótki spacer do swego ide­alnego fotela przy biurku.

Carl, nie ma jej. Landon zniknęła! Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Carl stał z rękami w kieszeniach i zastanawiał się nad czymś, wpatrzony w ziemię. Na moje słowa raptownie podniósł głowę.

- Co do... - bąknął.

Oboje zaczęliśmy biec. Słowa Ernesta Castro unosiły się nad moją głową jak szatańska aureola.

Za każdą cenną rzecz, którą stracę...

Wyeksponowany w parku pociąg był ogrodzony wysoką na jakieś 120 centymetrów siatką. Teren między pociągiem a rzeką- tam gdzie siedzieli­śmy wcześniej z Carlem - pokrywała głownie trawa.

...ty stracisz dwie.

Landon nie było nigdzie na otwartej przestrzeni. Musieliśmy obejść cały pociąg, żeby przeszukać park z drugiej strony.

- Ty idź tam - zawołałam, wskazując bliższy koniec siatki. Przypusz­czałam, że jestem szybsza od Carla i już zaczęłam biec w stronę dalszego końca siatki okalającej pociąg.

Wieloryby, wieloryby, wieloryby. Były wszędzie, przysięgam. Zupełnie jakby wyległy na ląd, musiałam je omijać, biegnąc.

Niecałą minutę później spotkałam się z Carlem po drugiej stronie trzywagonowego pociągu. Nic nie mówiliśmy; oboje tylko kręciliśmy głowami, a na­sze oczy gorączkowo szukały Landon. Natychmiast ruszyłam w stronę wiel­kiej białej muszli koncertowej i małego amfiteatru, które oddzielały północny kraniec parku od ruchliwego Canyon Boulevard.

Landon siedziała w wózku trzy metry od sceny, słuchając dwóch chłop­ców klika lat starszych od niej. Grali rap.

Rapowali beznadziejnie. Tańczyli beznadziejnie.

Ale mieli dużo zapału.

Przypomniałam sobie o oddychaniu. Przypomniałam sobie, żeby zosta­wić strach za drzwiami. Przypomniałam sobie, że to wszystko jest o wiele za trudne dla małej dziewczynki.

Carl doścignął mnie na tyłach amfiteatru. Dyszał ciężko jak po długim biegu.

- Dajmy jej minutkę - poprosiłam.

- Dobra. Pewnie jej potrzebuje.

Carl jechał na zachód wzdłuż Arapahoe, zanim skręcił w lewo w Dzie­wiątą. Na południowym krańcu starego pionierskiego cmentarza skręcił w pra­wo. Poprosiłam go, żeby się zatrzymał i wskazałam mały sklep spożywczy na rogu za nami.

- Następnym razem, kiedy będziemy musieli się spotkać, spotkajmy się tam, dobra? Będzie mi łatwiej.

- Jasne - odparł i ruszył dalej na zachód między poplątane uliczki po dru­giej stronie cmentarza. Zatrzymał wóz w cieniu wiązu, któremu bardzo przyda­łoby się podcięcie gałęzi, i zasugerował, żebym wysiadła z samochodu.

- Ale ja nie, co? - powiedziała Landon.

- Zgadza się - rzekł Carl. - Zaraz wracamy.

Wymamrotała coś, co na pewno uznałabym za złośliwe. W innych oko­licznościach zwróciłabym jej uwagę. Ale nie dzisiaj.

Wysiadłam z samochodu. Carl też. Staliśmy oparci o bagażnik, zapatrze­ni w stronę centrum miasta.

- Co zamierzasz? - zapytał mnie.

- Muszę się dowiedzieć, co się stało z moimi przyjaciółmi. To na początek.

- Niedobrze. To, co słyszałaś przez telefon, nie napawa nadzieją, że wia­domości będą dobre.

Mój głos drżał od tłumionego gniewu i z trudem powstrzymywanych łez.

- Co oni by jej zrobili, Carl? Gdyby mieli ją zabić w tych okolicznościach? W takim apartamentowcu? Jak oni by to zrobili? - Zadrżałam na dźwięk włas­nych słów.

Wzruszył ramionami.

- Zależy, jakie mieli zamiary. Czasem chcesz, żeby ktoś zginał i żeby wszyscy się o tym dowiedzieli. A czasem chcesz, żeby zniknęli, wyparowali.

- Śmierć Dave'a Curtissa była... czysta, prawda? Ten niby atak serca? Chcieli upozorować naturalny zgon? Żeby nie przyciągać uwagi?

- Tak, to była czysta akcja.

- Więc zadali sobie trochę trudu, żeby to wyglądało jak coś naturalnego. Przypuśćmy, że z Andreą też chcieli załatwić sprawę czysto. Co by zrobili?

- Ja na ich miejscu, biorąc pod uwagę, że to, co słyszałaś przez telefon, było planem zastępczym... nie mogli wiedzieć, że przez chorobę nie pójdzie do pracy... prawdopodobnie zrobiłbym coś prostego i dyskretnego. - Pod­niósł głowę i spojrzał szybko na mnie. - Udusiłbym ją. Prawdopodobnie drutem. Miałbym coś przygotowane do transportu ciała.

- Nie rozumiem.

Chociaż był to plan zastępczy, byłbym gotów wejść do niej, gdyby zaszła taka potrzeba. Pozbycie się ciała to skomplikowana sprawa. Prawdopodobnie wszedłbym do budynku przebrany za mechanika, no wiesz, może miałbym ze sobą pralkę lub lodówkę na wózku. Po robocie wepchnąłbym ją do środka i wywiózł. Nikt nawet by się nie obejrzał. Wchodzisz do budynku z lodówką, więc nikt się nie dziwi, kiedy wychodzisz z lodówką. Potem ukryłbym zwłoki gdzieś, gdzie nikt by ich nie znalazł.

- To aż takie proste?

Wzruszył ramionami.

- Mnie nigdy nie złapali. - Pozwolił, żeby ta myśl przeniknęła przez moje membrany, zanim dodał: - Zabójstwo na zlecenie to twardy orzech do zgryzienia dla policji. Motyw trudny do odgadnięcia. Jeśli niczego nie sknocisz, ujdzie ci bezkarnie. Może nie jest to proste. Ale jeśli zachowujesz ostrożność niezbyt trudne.

Jako prokurator, oczywiście, wiedziałam o tym. Ale nie chciałam, żeby tak się stało w przypadku zabójcy Roberta. Wciąż modliłam się o to, żeby facet w spodniach khaki dołączył do Ernesta Castro za kratkami.

- Kiedy już dowiesz się, co się stało z twoimi przyjaciółmi - ciągnął Carl - A co potem?

- Na razie? Będę próbowała się ukrywać.

- A co z tym gościem, którego mają usmażyć na Florydzie? Zapomnisz o nim?

- Nie, w tej sprawie będę potrzebowała pomocy.

- Jakiej pomocy? Może ja mógłbym coś zrobić?

- Chciałabym. Andreą i Dave mieli zająć się całą prawną stroną tej spra­wy. Byli na miejscu, znali wszystkich graczy. Dave rozmawiał już z dawnym partnerem Mickeya Redondo. Pomagał nam.

- Spójrzmy prawdzie w oczy - kontynuowałam - biorąc pod uwagę; moją sytuację, nie bardzo mogę pojechać na Florydę i wypytywać ludzi o tę starą sprawę. Jeśli mam działać skutecznie, potrzebuję prawnika. Kogoś kto zechce za mnie pojechać na Florydę. Kogoś, kto zechce mnie wes­przeć.

Chrząknął.

- I tego gościa, którego mają usmażyć.

- Tak - przyznałam. - I Khalida.

- Może i jest ktoś taki.

- Co? O kim myślisz, Carl? Znasz prawnika, który może mi pomóc?

- No, niezupełnie. A jakiego prawnika szukasz? Takiego jak ty? Proku­ratora? Pasowałby ci?

- Jasne. Gdyby tylko chciał zrobić to, co chcę. Prokurator zrozumiałby moją sytuację.

- W takim razie może znam kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać.

- Znasz prokuratorów? No pewnie. Jakich? Federalnych, stanowych? Ludzi, dla których zeznajesz? Kto to?

- Nie. Myślałem o żonie doktora Gregory'ego. O mało nie wybuchnęłam śmiechem.

- Słucham?

- Żona doktora Gregory'ego jest prokuratorem okręgowym... Tutaj, w Boulder.

Nie wierzyłam własnym uszom.

- Skąd o tym wiesz?

- Nie jestem zbyt... ufny. Sprawdziłem go, zanim zacząłem do niego chodzić. Ona jest prokuratorem. Nie nosi tego samego nazwiska co on. Mam to zapisane w domu. Zaufaj mi, wiem, co mówię.

Nie zwątpiłam w to ani przez chwilę.

- Znasz ją, Carl? Pokręcił głową.

- Osobiście nie. Ale nietrudno będzie się z nią zapoznać.

Kilka minut później Carl wysadził mnie i Landon przy wejściu do restau­racji w Chautauąua. Było to ryzykowne; czułam się widoczna jak na dłoni, kiedy wysiadałam w środku dnia na oczach kilkunastu osób, ale nie miałam siły, żeby przepchnąć wózek z Landon stromym zboczem prowadzącym od Baseline Road do naszego domku. Spacer ze stołówki miał być dużo łatwiej­szy.

Zaczęłam już powątpiewać w słuszność przykucia Landon do wózka in­walidzkiego.

Po odjeździe Carla zawiozłam ją w wózku do Kinnikinic i dalej w stronę Łupinę i naszego małego domku, uśmiechając się po drodze do paru mijanych sąsiadów.

Kiedy już znalazłyśmy się na osłoniętej werandzie, Landon wyskoczyła z wózka, odwróciła się do mnie i powiedziała:

- To jest tak strasznie niesprawiedliwe!

- Tak, masz rację. To szczyt niesprawiedliwości. Zaskoczyła mnie, uśmiechając się.

- Szczyt to za mało powiedziane. Raczej Mount Everest. Wymówiła: Mołnt Everest.

Nie poprawiłam jej.

Żeby udobruchać córkę, zagrałam z nią - i przegrałam - trzy razy w scrabble'a, zanim postanowiła zaszyć się w sypialni z przenośnym odtwa­rzaczem CD i ostatnim Harrym Potterem.

Zaparzyłam herbatę z ekspresowej torebki Liptona, która leżała chyba w głębi kuchennego kredensu od początku prezydentury Lyndona Johnsona. Zaniosłam swój kubek na osłoniętą werandę i położyłam się na starym drew­nianym szezlongu przykrytym popękanymi winylowymi poduszkami koloru wyschniętej natki. Szezlong był dużo wygodniejszy niż wyglądał.

Osłonięte siatką werandy, tak powszechne wokół mojego nowego domu, początkowo mnie zdziwiły. Zanim odkryłam Chautauąua, nie widziałam w Boulder ani jednej osłoniętej werandy. Nie widziałam też zbyt wielu owa­dów. Nie tak jak na południu.

Okolica mojej nowej kryjówki wyglądała jak ilustracja Normana Rockwella. Patrzyłam na dwie dziewczynki, starsza siostra wiozła w spacerówce młodszą. Wózek był stary, takie łóżeczko na kółkach. Dziewczynki zbliżały się do mnie wzdłuż Łupinę. Starsza dziewczynka śpiewała piosenkę, rozśmie­szając maleństwo. Po drugiej stronie ulicy kobieta w wieku mojej gospodyni rozwieszała pościel na sznurze rozpiętym między dwoma drzewami.

Pościel była biała. Po prostu biała.

Żaden z samochodów zaparkowanych przy wąskich uliczkach Chautau­ąua nie był nowym modelem. Do nowości było im daleko. Chociaż ceny dzia­łek w Boulder były absurdalnie wysokie, nie była to bogata okolica. Małe trawniki wyglądały na zaniedbane. Nie szumiała klimatyzacja.

Gdyby udało mi się zostać w Boulder, pomyślałabym, że byłoby to ideal­ne miejsce, by zacząć z Landon normalne życie. Ale teraz normalne życie było mrzonką.

Zamknęłam oczy i zaczęłam się zastanawiać, czy Carl Luppo ma rację - czy żona doktora Gregory'ego naprawdę może mi pomóc.

Prawie zasnęłam, kiedy rozmyślałam o starzeniu się.

Wcześniej przyjrzałam się moim dłoniom i zauważyłam, że moja niegdyś nieskazitelna skóra zaczęła się rozciągać i marszczyć. Każdego ranka lustro pokazywało mi, że skóra wokół oczu i ust lekko zwiotczała tam, gdzie kiedyś była mocno napięta. Mój tyłek robił wszystko, żeby dowieść praw grawitacji.

O tym właśnie myślałam, kiedy spośród fal wyskoczył wspaniały delfin.

Ostatniej nocy przed jego śmiercią, gdy kładliśmy się spać, stałam przed umywalką w łazience i lamentowałam nad utratą młodości. Robert opierał się o zagłówek łóżka i czytał jakiś raport do pracy. Złościłam się, jęczałam i trajkotałam, ale wydawało mi się, że mnie nie słucha.

Po cichu wsunął się do łazienki. Widziałam w lustrze, jak podchodzi do mnie. Bez ostrzeżenia zdjął ze mnie nocną koszulę, więc stałam przed nim zupełnie naga. Pochylił się i zaczął lekko całować moją wypucowaną twarz, dotykając ustami zmarszczek w kącikach ust, a potem maleńkich wgłębień, które niedawno powstały koło moich oczu.

Potem osunął się na kolana i przytknął wargi do mojego niegdyś płaskie­go, a teraz łagodnie zaokrąglonego brzucha. Dużymi dłońmi obrócił mnie i po­całował w obciążone grawitacją pośladki.

Kiedy znowu stanął przede mną, przysunął usta do mojego ucha i szepnął:

- Twoja uroda zmieniła się, K. Ale nie przeminęła.

To wspomnienie wycisnęło mi z oczu łzy. Delfin odpłynął.

Usnęłam na werandzie.

Ostatnią myślą przed zaśnięciem było, że Carl Luppo zabił kogoś dla mnie.

Nie umiałam znaleźć w moim życiu szuflady, do której ta myśl by pasowała.


WIZYTA DOMOWA


Tuż po południu Kriciak zadzwonił na pager Alana. Doktor oddzwonił za­ledwie kilka minut po tym, jak poczuł na biodrze wibracje pagera i tuż przed przybyciem umówionego na 13.00 pacjenta, Carla Luppo.

Zważywszy na burzliwy przebieg ich ostatniej rozmowy, Alan postanowił wyciągnąć rękę do pojednania, okazując inspektorowi wylewną serdeczność. Na krótkie „Kriciak” Kriciaka odparł:

- Ron, jak miło cię znowu usłyszeć. Tu Alan. Jak leci?

Na Ronię nie zrobiło to żadnego wrażenia.

- Odezwała się?

Alan stłumił westchnięcie.

- Jak już ci tłumaczyłem, Ron, gdyby się odezwała, nie mógłbym ci nic powiedzieć. Chyba że udzieliłaby mi zgody na rozmowę z tobą, rzecz jasna. Jeśli do mnie zadzwoni, na pewno zapytam ją, czy nie ma nic przeciwko temu,; żebym cię zawiadomił. Czy do was w ogóle coś dociera? - zapytał.

Ron nie odpowiedział.

- Więc dasz mi znać na pager, gdy tylko się odezwie?

Ron odłożył słuchawką. Alan doszedł do wniosku, że w przypadku Rona niewiele się zdziała serdecznością.


Carl Luppo przybył na spotkanie punktualnie. Gdy usiadł tam, gdzie zwy­kle, na sofie, doktor Gregory odniósł wrażenie, że jego nowy pacjent jest pogodny, mniej ponury niż zwykle.

Jakby czytając w myślach terapeuty, Carl zaczął od słów:

- Byłem zajęty. Lubię być zajęty. Doktor Gregory czekał. Carl czekał.

- Był pan zajęty - powiedział w końcu Alan Gregory. - Co pan robił?

- Pomagałem znajomej. Komuś, kto potrzebuje trochę wsparcia. Wydało mu się dziwne, że Carl nagle stał się tak nieskory do wyjawiania szczegółów.

- Wspominał pan kiedyś o młodej kobiecie, z którą spędza pan trochę czasu. O tej z „dylematami”. O tej, która się pana chyba nie boi. Tej znajom pan pomaga?

Carl uśmiechnął się.

- Tak. Czuję się potrzebny. Pożyteczny. Ostatnio niezbyt często się czułem.

- A Służba Marszali nie uważa, że jest pan pożyteczny? Te pański zeznania?

Carl pokręcił głową.

- To nie to samo. Robię to wszystko dla prokuratury, bo obiecałem. A j pomagam, bo chcę. To co innego.

Doktor Gregory w końcu zorientował się, że poprzednim pytaniem nie chcący skłonił Carla do zmiany tematu. Ale Carl natychmiast wrócił do dziew­czyny. Teraz Alan czekał. Nie bardzo wiedział, do czego zmierza.

- Niech pan posłucha - ciągnął dalej Carl - chcę coś ustalić. Jeśli panu powiem, ma pan nikomu nie powtarzać, zgoda? Ani Kriciakowi. szefowi Kriciaka. Ani nikomu.

Doktor Gregory starał się nie okazywać zaskoczenia.

- Bez pańskiej zgody nic nie powiem, chyba że w grę wchodzi molesto­wanie dziecka albo wisi nad panem bezpośrednie niebezpieczeństwo, albo komuś pan grozi.

Carl podniósł rękę.

- Żeby wszystko było jasne... na wypadek, gdyby były jakieś wątpliwo­ści... nie ma pan mojej zgody. OK? Bez obrazy, oczywiście. A teraz niech mi pan powie, o co chodzi z tym „bezpośrednim niebezpieczeństwem”? Brzmi jak komunikat o huraganie. Co to dokładnie znaczy? Bezpośrednie niebezpie­czeństwo?

- Powiedzmy, że usłyszałem od pana, że planuje pan kogoś zabić. Miał­bym obowiązek ostrzec tę osobę albo zawiadomić policję, żeby mogli ochro­nić jego lub ją.

Carl uniósł brwi i cofnął swój ą szeroką brodę.

- Po co miałbym panu coś takiego mówić?

- Nie twierdzę, że pan by to zrobił. Wyłącznie od pana zależy, co tu usłyszę. Podałem tylko przykład, czym jest bezpośrednie niebezpieczeństwo.

- I taki sam przykład podałby pan komuś innemu? Komuś o trochę innej przeszłości?

Doktor Gregory pomyślał o tym, zrozumiał stanowisko Carla. Ale powie­dział:

- Tak, często podaję ten przykład, gdy pojawia się to pytanie. Carl zastanowił się nad jego odpowiedzią.

- Ale gdybym powiedział panu coś innego... nie o kimś, kto ma być dopiero sprzątnięty, ale coś, czego Służba Marszali bardzo, ale to bardzo chciałaby się ode mnie dowiedzieć, i tak by im pan nie powiedział? Mówię o czymś, co już się stało, a nie o tych pierdołach z bezpośrednim niebezpie­czeństwem.

Carl nie przeklinał dużo podczas terapii. Jego terapeuta odnotował wul­garyzm, zanim odpowiedział:

- Nie, bez pańskiej zgody nie. Nie wyjawiłbym tego.

- A co pan na taką... jak to się mówi... hipotezę? Przypuśćmy, że jeden z pańskich pacjentów wie coś o innym pańskim pacjencie... powiedzmy, że są znajomymi.

Doktor Gregory wyczuł, że pacjent czeka na jakąś reakcję. Ostrożnie stwierdził:

- Nie przepadam za hipotezami.

- A ja nie przepadam za hemoroidami, ale jak dotąd nie pomogło mi to się przed nimi uchronić.

Uśmiechnął się.

- Tak?

- No wiec hipotetycznie. Nie mógłby pan wyjawić, co jeden pański pa­cjent powiedział o drugim? Skoro obaj są pacjentami, prawda?

Doktor Gregory poczuł, że zastawia się na niego pułapkę. Nie miał poję­cia, jak ją obejść.

- Jeśli dobrze rozumiem pańskie pytanie - zaczął - ma pan rację, nie mógłbym wyjawić niczego o żadnym z pacjentów. Ale mógłbym mieć wątpli­wości co do charakteru ich znajomości. Mam na myśli pacjentów.

I mógłby się zastanawiać, czy ich znajomość nie szkodzi psychoterapii.

- Tak? - zapytał Carl. Kiwnął głową.

- Jest coś, co chciałby mi pan powiedzieć?

Carl pokręcił głową. Patrzył tylko. W końcu odezwał się:

- Mówiłem już panu, że mam psa?


Landon odmówiła wyjścia z domu, jeśli będzie musiała siedzieć w wózku. Nie próbowałam jej przekonywać, bo sama odmówiłabym wyjścia z domi gdybym musiała pchać to cholerstwo pod górę. Postanowiłam więc, że cu­dem wróciła do zdrowia i zapytałam ją, czy chciałaby, żebym zaczęła nazy­wać ją Lourdes.

Nie zrozumiała żartu i nawet po moim wyjaśnieniu nie wyglądała na szczególnie rozbawioną.

Zgodziła się jednak pójść ze mną na spotkanie z Carlem - tym i o czwartej trzydzieści w nowym miejscu spotkań, przy sklepie Delilah's Good Grocery, który stał dużo bliżej Chautauqua niż herbaciarnia Duszanbe. Żeby się umówić, zadzwoniłam do Carla dwa razy około trzeciej trzydzie­ści, wyłączając się za każdym razem po pierwszym sygnale.

Próbowałam nęcić Landon nadziejami na spotkanie z Anvilem, ale przechodziła przez jedną z tych dziecięcych faz, kiedy nadzieja nie jest wystarczającą motywacją. Nie jest nawet planetą we wszechświecie. Powiedziałam jej więc, ż jeśli będzie grzeczna podczas spotkania, kupię jej coś niewymownie słodkiego.

Odparła, że posługuję się hiperbolom.

- Owszem, przesadzam. Ale chyba chodzi ci o hiperbolę. Pokręciła głową z dezaprobatą i powiedziała:

- Wszystko jedno.

Podczas krótkiego pobytu w mieście odkryłam, ku swojemu zdziwieniu że w krajobrazie Boulder wciąż występują małe sklepiki, takie jak Delilah’s.

Ten starzejący się sklepik typu mydło i powidło mieścił się w ciasnym, ale cudownym, starym kamiennym budynku na rogu Dziewiątej i Euclid w sa­mym środku mieszkalnej części dzielnicy, zwanej Boulder Wzgórzem. Sklep Delilah's był po części miejscem spotkań, po części tablicą ogłoszeń dla lokal­nej społeczności, a po części sklepem typu „7-Eleven”, ale bez plastiku i krzy­kliwego wystroju. Można tam było kupić pół litra mleka, bochenek chleba, zostawić ogłoszenie o rowerze do sprzedania, dowiedzieć się, gdzie przekłuć sobie pępek i w jakich godzinach zaczyna się co najmniej jedenaście różnych kursów jogi.

Dla mnie osobiście największym atutem Delilah był fakt, że od naszego domu w Chautauqua szło się tam cały czas z górki.

Byłam bardziej zdenerwowana podczas tej wycieczki niż podczas ranne­go wypadu z wózkiem inwalidzkim. Wcześniej w herbaciarni przy Carlu chy­ba uwierzyłam, że Służba Marszali dała się nabrać na mój wyjazd z Landon zeszłej nocy. Teraz nie byłam już taka pewna swojego sprytu. Śmierć Andrei na Florydzie wstrząsnęła mną i sprawiła, że poczułam się jeszcze bardziej bezradna, jeśli to w ogóle możliwe.

Ciągle próbowałam wyobrazić sobie Prowlera i jego wysłanników, ale widziałam tylko oczami wyobraźni armię Carlów Luppo.

Landon i ja dotarłyśmy na miejsce i zaczekałyśmy na Carla w sklepie. Moja córka przeżywała męki, próbując wybrać między zbożowym ciastkiem wielkości dysku, a starym dobrym batonem Butterfinger. Miała wyraźnie na­dzieję, że zgodzę się, by zjadła jedno i drugie. Jej oczy mówiły, że ojciec by pozwolił.

Prawdopodobnie miała rację.

Dzięki, Robercie.

Witaj, wielorybie.

Serce mi zadrżało, kiedy do sklepu wszedł Carl Luppo. Nie ze strachu, ale z dziwnie definiowanej wdzięczności. Chyba nawet z sympatii. Ten czło­wiek stał się dla mnie pewnego rodzaju idolem. Był obrońcą, przewodnikiem, mentorem.

Dostrzegałam paradoks tej sytuacji: uciekałam przed płatnym zabójcą w ramiona płatnego zabójcy.

Miał na sobie luźną koszulę w kratę i zielono-niebieską baseballówkę z na­pisem „AF”. Carl na pewno nie wiedział, że kupując ubrania w sklepie Abercrombie w pasażu przy Pearl Street, ubierał się zdecydowanie zbyt modnie jak na swój wiek.

- Ekstra czapka, wujku - oceniła Landon. - Przywiozłeś Anvila?

Dotknął daszka czapki.

- Dzięki. Jest w samochodzie. Przywitasz się z nim trochę później, do­brze?

Carl podszedł do mnie i pocałował mnie w policzek. Ten gest omal nie pozbawił mnie tchu. Nie byłam pewna dlaczego.

- Co się dzieje? - zapytał.

Dałam Landon dwa dolary i pozwoliłam jej wybrać, co chce z niekończą­cej się półki ze słodyczami. Kiedy odwróciła się ode mnie, dodałam, że będzie­my z Carlem rozmawiać przed sklepem. Na zewnątrz usiedliśmy przodem do Euclid. Oboje zwracaliśmy uwagę na każdego kręcącego się w pobliżu prze­chodnia, na każdego kierowcę, który zwolnił lub zaparkował przed sklepem.

- Podoba mi się twój pomysł, żeby skontaktować się z żoną doktora Gregory'ego. Chcę się z nią spotkać, zobaczyć, czy jest w stanie mi pomóc. Sprawdziłeś w domu, jak się nazywa?

Kiwnął głową, jakby spodziewał się tego pytania.

- Lauren Crowder. Jest zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder.

- Więc pracuje w Justice Centre przy Canyon.

- Tego nie wiem - przyznał. - Takie rzeczy powinnaś wiedzieć lepiej ode mnie. Ale chyba nie chcesz odwiedzić jej w pracy?

Chciałam.

- To nie byłoby zbyt mądre, prawda? - zapytałam.

- Prawda. - Zrobił przerwę. - Tam, gdzie pracuje, pewnie jest mnó­stwo gliniarzy. Mnóstwo prawników. Niezbyt dobrze, jeśli ktoś chce zacho­wać anonimowość. Chcesz wiedzieć, gdzie mieszkają?

- Wiesz, gdzie mieszkają? Wzruszył ramionami.

- Zabierzesz nas tam? - zapytałam.

- Teraz?

- Nie, wieczorem, kiedy oboje wrócą z pracy.

- Jasne. Nie mam żadnych planów na wieczór. Warto spróbować choć­by po to, żeby zobaczyć zdziwienie na twarzy Gregory'ego. - Carl uśmiech­nął się, chociaż jego oczy wydawały się smutne. Nigdy nie rozmawialiśmy o naszym wspólnym terapeucie.

W tym momencie ze sklepu wyszła Landon z dziewięcioma centami reszty, ciastkiem i batonem.

- Może mała zabierze Anvila na spacer? Na pewno bardzo by się ucie­szył.

Oczywiście zgodziłam się. Poszłam za nimi do samochodu Carla, który był zaparkowany po drugiej stronie ulicy przy cmentarnym ogrodzeniu z kute­go żelaza. Anvil był wniebowzięty naszym widokiem. Gdy tylko Carl otwo­rzył drzwi, Landon wzięła psa na ręce. Carl przypiął smycz do obroży Anvila

1 postawił go na chodniku.

Moja introwertyczna córka nagle zapytała:

- To chłopiec, prawda? A dlaczego nie ma jajek?

Carl spojrzał na Landon krytycznym okiem. A potem powiedział.

- Ależ Anvil ma jajka, moja mała przyjaciółko. Nie ma tylko orzeszków.

Landon i ja rozstałyśmy się z Carlem i Aiwilem po leniwym spacerze przez cmentarz Columbia. Szłyśmy uliczkami pod górę w stronę Chautauqua, trzy­mając się za ręce - znowu byłyśmy przyjaciółkami. Rozmawiałyśmy o szko­le, chłopakach, złoczyńcach i kłamstwach.

Po powrocie do domku przyrządziłyśmy kolację z zawartości puszek i pu­dełek i zjadłyśmy jąna werandzie, grając w karty. Bez przerwy zerkałam na drogę, mając nadzieję, że Landon tego nie zauważy.

Pokonała mnie dwa na trzy razy. I prawdopodobnie zauważyła.

Po kolacji, o siódmej znalazłyśmy samochód Carla zaparkowany przy Grant, jedną przecznicę na pomoc od Baseline, dokładnie tam, gdzie miał sta­nąć. Pomachał do nas z fotela kierowcy i wsiadłyśmy do środka. Ańvil na­tychmiast usadowił się na kolanach Landon.

- Mam nadzieję, że doktor Gregory i jego żona są w domu -powiedziałam.

Carl uśmiechnął się, jakby już wiedział.

Nie potrzebował mapy, żeby znaleźć ich dom stojący w części miasta, w której jeszcze nie byłam. Carl oddalił się od gór, a potem wjechał między wzniesienia tworzące wschodnią stronę doliny Boulder. Ostatni zakręt zawiódł nas na piaszczysto-żwirową drogę zakręcającą w stronę Boulder Turnpike. Na końcu drogi po obu jej stronach stały dwa domy, jeden wyżej, drugi niżej. Droga kończyła się przy podobnym do stodoły budynku tuż za domami.

- Możesz wierzyć lub nie, ale mieszkają w tym mniejszym.

Ten mniejszy nie był znowu taki mały, chyba że porównywało się go do bardziej okazałego sąsiada. Doktor Gregory mieszkał z żoną w parterowym domu pokrytym kamieniem i oblicówką, który meandrował nierówno od szczytu do szczytu, jakby był wznoszony latami przez wielu różnych właścicieli. Stro­my dach nad wejściem był obramowany podobnie jak dach nad oddzielnym garażem, chyba niedawno zbudowanym.

- Kochanie? - zwróciłam się do Landon. - Może założysz Anvilowi smycz i pospacerujesz z nim po tym placu, tutaj, między domami, dobrze? Nie odchodź daleko.

- I uważaj na lisy, kochanie - dodał Carl. - Widziałem ich tu parę, a oba­wiam się, że Anvil byłby dla nich smaczną przekąską.

- Lisy - zachwyciła się. - Super.

Gdy podchodziliśmy z Carlem do drzwi domu doktora Gregory'ego, słoń­ce zaczynało właśnie chować się za ostre szczyty odległych gór. Niebo nad górami mieniło się odcieniami błękitu i szarości. Widok zapierał dech w pier­siach.

- Pozwól, że ja to zrobię - powiedział Carl, naciskając dzwonek przy drzwiach.

Nie usłyszałam dzwonka. Usłyszałam za to straszliwy tumult i odgłosy psiego szczekania, które boleśnie wwiercało się w czaszkę. Kobiecy głos, wysoki ale spokojny.

- Cicho... Dobrze... Siad... Zostań. Szczekanie umilkło.

Czyjeś oczy wyjrzały przez małe okienko w drzwiach kilka sekund przed otwarciem drzwi. Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie

- Mogę w czymś pomóc? - zapytała, a jej niesamowite fiołkowe oczy przeskakiwały z Carla na mnie i ze mnie na Carla. W końcu skupiła uwagę na mnie i zmrużyła oczy.

Z niepokojem spojrzałam na psa, który przypominał małego niedźwie­dzia. Pies z trudem tłumił instynktowną chęć szczekania, rzucenia się na nas i zjedzenia Carla lub mnie na kolację.

- Właśnie - odezwał się Carl. - Tak, tak. Chyba może nam pani pomóc. Kobieta w drzwiach miała krótkie czarne włosy i śliczną twarz. Stała boso w czerwonych spodniach i rozepchanej bawełnianej bluzie. Była też w bardzo zaawansowanej ciąży. W jej oczach pojawił się błysk zaciekawie­nia, gdy zapytała:

- Czy my się znamy?

Mówiła o mnie. Odezwałam się po raz pierwszy, usiłując wyeliminować niepokój z mojego głosu.

- Nie, chyba nie - odparłam. - Chyba się nie poznałyśmy. Mieszkam tu od niedawna.

Kiwnęła głową, ale jej oczy mówiły, że wcale nie jest przekonana.

- Przepraszamy za to najście, ale moja znajoma potrzebuje pani pomo­cy, pani Crowder. Pomocy prawnej - wyjaśnił Carl.

Kobieta cofnęła się jakby odruchowo. Pies napiął mięśnie. Przytknęła otwartą dłoń do pyska psa i zwierzę zaskomlało. Kobieta jeszcze raz przenio­sła wzrok na Carla, zanim spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

- Proszę wejść, pani Lord. Jestem Lauren Crowder.

Serce zaczęło mi walić w panice, gdy usłyszałam dźwięk mojego praw­dziwego nazwiska. Jakoś udało mi się wyciągnąć rękę i uścisnąć jej dłoń, zanim podała ją Carlowi.

Chwycił ją niezdarnie i powiedział:

- Carl Luppo. Miło mi.

Otworzyła drzwi na oścież i powiedziała:

- Dajcie psu minutę. Przyzwyczai się do was. Ma na imię Emily. Carl dał psu do powąchania rękę i powiedział:

- O mnie proszę się nie martwić. Uwielbiam psy.

- Niestety, problem polega na tym - rzekła Lauren - że Emily nie za­wsze uwielbia ludzi.

Nie zbliżałam się do psa.

Wzrok Lauren minął mnie i znowu się uśmiechnęła.

- To pani córka, pani Lord?

- Mam na imię Kirsten. Ale proszę do mnie mówić Peyton. A to moja córka. Landon.

- Proszę ją przyprowadzić. Pieska też.

- Suka nie będzie miała nic przeciwko temu? - zapytał Carl.

- Nie, Emily uwielbia małe psy.

- Jakiej rasy jest Emily?

- Bouvier. Bouvier des Flandres.

- Szczeka gorzej, niż gryzie, co? - zażartował Carl.

- Wątpię- powiedziała Lauren. - Chociaż nigdy mnie nie ugryzła, je­stem raczej pewna, że jej ugryzienie jest dużo mniej przyjemne od szczekania.

Dom był urządzony prosto, ale elegancko. Chociaż dzień szybko prze­chodził w zmierzch, wnętrze zalewały długie strumienie światła. Podłogi były z drewnianej, wypolerowanej klepki. Niedawno wyremontowana kuchnia połączona była z jadalnią i salonem, w których ogromne okna wychodziły na Góry Skaliste. W miejscu, gdzie normalnie mieściłaby się jadalnia, stał ogromny stół bilardowy.

Carl trzymał na rękach Anvila, a wielki pies-niedźwiedź kręcił się pod jego nogami. Landon trzymała mnie za rękę. Lauren poprosiła, żebyśmy usie­dli.

Z niepokojem czekałam, aż wejdzie doktor Gregory. Dopiero się zdziwi, gdy zastanie nas w swoim domu.

- Rozpoznała mnie pani? - zwróciłam się do Lauren, zajmując miejsce obok córki na sofie.

- Teraz już dwa razy, chociaż wygląda pani zupełnie inaczej niż wtedy, gdy pierwszy raz widziałam panią w telewizji. Najpierw zobaczyłam panią pod gabinetem męża. Poznałam panią ze zdjęć. Byłam bardzo... nie wiem... przejęta tym, przez co pani przeszła na początku tego roku. No, wie pani, w pracy, w rodzinie. Tak mi przykro z powodu pani męża.

- Dziękują. Nie wiem, jak o to zapytać, ale czy doktor Gregory... nie, wiem...?

- Nie, nic mi nie powiedział. Mąż nie rozmawia ze mną o pacjentach -zapewniła Lauren, uśmiechając się do Landon. - Jesteś głodna, a może chce ci się pić? Mogę cię czymś poczęstować? Założę się, że gdzieś mam lizaka, jeśli twoja mama się zgodzi.

- Nie, dziękuję - odparła Landon.

Lauren spojrzała na mnie i zapytała:

- Chciałaby pani mojej porady prawnej w jakiejś sprawie? - Jej ton był serdeczny i życzliwy. Taki, jakim dama z Południa proponowałaby kolejną fi­liżankę herbaty.

Przytuliłam do siebie Landon i zapytałam:

- Mogłaby gdzieś pójść, gdy my będziemy rozmawiać? Wzięła trochę książek. Poczyta sobie. Obiecuję, że nie sprawi kłopotu.

- Na dole jest pokój z telewizorem, może zeszłaby tam i...

-Wtedy wszedł jej w słowo doktor Gregory. Dźwięk jego łagodnego głosu przestraszył mnie.

- Może zabiorę ją ze sobą? Właśnie szedłem na chwilę do Adrienne. Może Landon chciałaby poznać Jonasa? Jestem pewien, że Jonas bardzo by chciał się z nią spotkać i poznać psa. - Spojrzał na Landon. - Jonas jest młodszy od ciebie, Landon, ale chłopak przepada za psami.

Doktor Gregory stał w otwartych drzwiach po drugiej stronie pokoju, ubrany w T-shirt wyłożony na zielone spodnie od dresów. Był na bosaka i miał 1 mokre włosy, jakby przed chwilą się kąpał. Wszedł do pokoju i powiedział:

- Lauren, mogę cię zostawić samą z naszymi gośćmi?

- Oczywiście - odparła. Zerknął na Carla i powiedział:

- Witam, jestem Alan Gregory. Carl machnął do niego i rzekł:

- Hej. Carl Luppo. A ten tutaj wabi się Anvil. - Widziałam, że Carl powstrzymuje się od uśmiechu.

Zebrałam się w sobie i powiedziałam po prostu: Witam. Próbowałam wyczytać w oczach doktora Gregory'ego zdziwienie, oburzenie, złość czy coś jeszcze innego. Ale nie umiałam czytać w jego oczach, tak jak nie potra­fiłam zwracać się do mojego terapeuty per Alan.


Prowler nienawidził być świadkiem aktów przemocy, których osobiście nie popełniał, i nie znosił widoku krwi, której osobiście nie przelał.

Przez dwie godziny i piętnaście minut, kiedy z niecierpliwością czekał na kolejny telefon Krista, Prowler odpędzał myśli o tym, co robił jego człowiek, żeby pozbyć się ciała kobiety na Florydzie. W wyobraźni Prowler ciągle wi­dział wielkie zakrzywione jak maczety ostrza i podręczne małe piły do przyci­nania gałęzi. Odpędzał wyobrażenia kobiecych zwłok i natrętne myśli o miej­scowym rzeźniku ćwiartującym kurczaka. Bez przerwy przypominały mu się filmowe zdjęcia pokazujące zachowanie głodnych aligatorów.

Prowler próbował odwrócić uwagę od tej jatki, surfując po Intemecie. Jednocześnie popijał coca-colęz małej butelki, usiłując uspokoić żołądek.

Krist w końcu zadzwonił około trzeciej po południu. Prowler zaczął mówić, zanim jego człowiek miał szansę odsłonić szcze­góły ostatniej akcji w Everglades.

- Jedziesz do Boulder w Kolorado. Jeśli ruszysz od razu, zdążysz na samolot do Chicago lub Atlanty i tam się przesiądziesz. Mam przed sobą roz­kład lotów. Wybrać ci coś?

- Wczoraj chyba mówiłeś, że wyniosła się z Kolorado.

- Właśnie na tym jej zależy, żeby wszyscy tak myśleli.

- Jesteś pewien?

- Podróżujesz na mój koszt. Oczywiście, że jestem pewien. Przesłałem ci mailem wszystkie informacje o nowej kuzynce. Musisz wiedzieć, że jest z nią dziecko, dziewięcioletnia dziewczynka.

- I?

- I nic. Dzieciak nie jest dla mnie ważny. Masz wolną rękę. Co się stanie, to się stanie.

- Kapuję.

- A przy okazji, zapomniałem ci powiedzieć. Zdaje się, że ktoś jej poma­ga. Gość może być branżowy.

- Jak to: branżowy?

- Z mafii. Barbara nie żyje. Zadzwonił do mnie facet, który jest za to odpowiedzialny. Brzmiał całkiem jak mafioso. Ten sam akcent i zachowanie. Twardziel. Dużo gróźb.

- Zalewasz? Jak cię znalazł?

- Musiała mnie wydać.

- To do niej niepodobne. Torturował ją?

Tak mi się wydaje. Ale coś mi tu nie pasuje. Pracuję nad tym. Bądź ostrożny, kiedy znajdziesz się na miejscu. Ten gość może być nieprzewidy­walny. Jak wiesz, nie lubię niewiadomych.

- Ja też nie, Prowler. Kasa za tę robotę musi być podwójna. Jeśli okaże się, że muszę załatwić też tego mafioso - potrójna.

Prowler westchnął i powiedział:

- Wszystko jedno. - Ale zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby łatwiej zrezygnować z honorarium, załatwić za to klienta i zapomnieć o całej resz­cie. -Wysłałem ci już plik. Dostaniesz świeże informacje, gdy tylko coś zdo­będę. Zamelduj się po przyjeździe do Boulder.

Prowler położył dłoń na myszy i kliknął trzy razy, żeby ustawić zadanie, a potem kliknął jeszcze raz.

Głośniki hi-fi po obu stronach pokoju ożyły głosem Carla Luppo.

- Nie wciskaj mi kitu, panie Prowler. Wiem, kim była Barbara. Wiem, jak zarabiała na życie. Wiem, kogo tu szukała. Wiem, jak się nazywasz i wiem, gdzie pracujesz.

- Jak się nazywasz?

- A ty?

- Czego chcesz?

- Bardziej powinieneś się zainteresować tym, czego nie chcę. Nie chcę, żeby burzono spokój mojej znajomej. Zdecydowanie nie chcę po­znać następcy Barbary Barbary Turner. Nie chcę tu znowu widzieć two­ich ludzi. W przeciwnym razie efekt będzie taki sam. A potem przyjadę do ciebie, bo mnie nie posłuchałeś. Zrozumiano?

Prowler dotknął przycisków na myszy i kliknął jeszcze dwa razy, znowu odtwarzając cyfrowe nagranie. Za każdym przesłuchaniem był coraz bar­dziej pewien swoich wniosków.

Chociaż Prowler nie miał w zwyczaju mówić do siebie, tym razem po­wiedział:

- Ten gość od niej może i jest brutalny, ale nie jest aż tak bystry. Dzwoni do mnie dzień po morderstwie i mówi, że oboje są wciąż w Boulder. A to znaczy, że mam znowu stóg siana. Muszę tylko znaleźć parę igieł.

Zadzwonił do Marvina do Waszyngtonu i poprosił o aktualne wiadomości z kwatery Służby Marszali.

- Gadałeś ze swoim informatorem?

- Właśnie się rozłączyłem.

- I?

- Podłączył się na maksa. Dali sobie spokój z wewnętrznymi zabez­pieczeniami. Czyta wszystkie e-maile, które krążą w sieci. Zgubili ją. Nikt nic nie wie. Rozesłali wszędzie swoich ludzi. Rozmawiali z taksówkarzem, który wczoraj wieczorem odebrał ją spod domu, z jej szefem w pracy, z są­siadami, z nauczycielką córki, z jej psychologiem, opiekunką do dziecka, ...

- Z jej psychologiem? Chodzi do psychologa?

- No. Tak twierdzi mój informator.

- Nazwisko?

- Chwila. Gość nazywa się... Alan Gregory. Doktor Alan Gregory. Alan przez jedno „l”, no wiesz: A-l-a-n.

- Mieszka w Boulder?

- Chyba. Nie pytałem. Mogę to potwierdzić, jeśli chcesz.

- Nie kłopocz się. Doktor Gregory jest agentem federalnym?

- Nie. Podobno cywil.

- Potrzebuję więcej danych. Zdobądź wszystko, co się da. Nie czekaj na mój telefon. Masz mnie informować, jak tylko będziesz miał coś no­wego.

Prowler zakończył rozmowę bez pożegnania i zaczął zbierać z Internetu informacje o doktorze Alanie Gregorym z Boulder w Kolorado. Dziesięć mi­nut później przesłał Kristowi mailem zgromadzone dane - dość kompletne dossier z informacjami o życiu zawodowym i osobistym.

Potem Prowler zadzwonił na pager swojego klienta i czekał niespełna minutę na jego telefon.

- Sytuacja jest taka. Służba Marszali nie wie, gdzie ona jest. Ale my wiemy. Znaleźliśmy ją. Jest cały czas w Boulder. Mój najlepszy człowiek jest w drodze.

- Wiadomo, gdzie ukrywa się w Boulder?

- Jeszcze nie. Ale... sądzimy, że jej psycholog może nam powiedzieć.

- Chodzi do psychologa?

- Zdobyliśmy informację, że widuje się z doktorem Gregorym. Dokto­rem Alanem Gregorym.

- Natychmiast daj mi znać, co powie.

- O to proszę się nie martwić.

- Mój przyjaciel przelał resztę pieniędzy, Prowler. Ja się nie martwię. Martwiłbym się, gdybym był na twoim miejscu. On nie lubi rozczarowań.

Kiedy mój terapeuta wyszedł z Landon, a za nimi dwa psy, Carl zapytał Lauren, czy może sobie pograć w bilard, kiedy my będziemy rozmawia­ły. Wydawało mi się, że się zawahała, zanim wyraziła zgodę. Spojrzała na stół bilardowy tak samo, jak Robert kiedyś spoglądał na swoje porsche z 64, gdy ktoś pytał, czy może się przejechać.

A ja? Byłam wdzięczna Carlowi, że nie chce się wtrącać do mojej roz­mowy z Lauren.

Gdy Carl zajął się wydobywaniem bil z łuz i ustawianiem ich na stole, Lauren wzięła mnie za rękę i wyprowadziła na wąski taras przy salonie. Ta­ras wisiał nad morzem traw graniczącym z najwyższymi wzniesieniami doli­ny Boulder i rozciągał się z niego widok na tysiąc gór i bezkres nieba.

- Dlatego tutaj mieszkamy - powiedziała. - Co wieczór zachód słońca przypomina mi, dlaczego tu mieszkamy.

- Jest... przepięknie - stwierdziłam i dodałam szybko: - Strasznie prze­praszam, że przyszliśmy. Nie wiedziałam, że jesteś w tak... zaawansowanej ciąży.

Roześmiała się i położyła ręce na brzuchu.

- Tak? Trochę po mnie widać - przyznała.

- Kiedy termin?

- Dopiero pod koniec września, jeśli dasz wiarę. To znaczy, że jeszcze się rozrosnę. I proszę, nie przepraszaj, że przyszliście. Chciałabym ci pomóc. I to bardzo.

- Nie wiesz, o co cię poproszę. Nie wyglądała na zaniepokojoną.

- Przypuszczam, że potrzebujesz porady.

Pokręciłam głową.

- Chciałabym, żeby to było takie proste. Ale nie jest. Potrzebuję pomocy... prawdziwej pomocy... żeby uratować komuś życie.

Uśmiechnęła się lekko.

- I myślisz, że potrzebujesz do tego prawnika? Może mogłabym skontaktować cię z kimś z policji?

Pokręciłam głową.

- Chodzi o człowieka, którego pomogłam skazać na śmierć. Ale jest niewinny. - Pozwoliłam, żeby te prowokacyjne słowa zawisły w powietrzu, licząc na reakcję, ale w ukrywaniu uczuć Lauren była tak dobra jak jej mąż.

Powiedziała tylko:

- Tak ?

- Znasz moją sytuację ? Dlaczego jestem w Kolorado ?

- Że się ukrywasz? Chodziły plotki u mnie w pracy... pewnie wiesz, że jestem zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder... że po zamordowaniu męża objęto cię programem ochrony świadków.

- Właściwie weszłam do programu dopiero po próbie porwania mojej córki. Ale tak, jestem objęta programem ochrony świadków. A raczej byłam. - Westchnęłam. - Posłuchaj Lauren, zanim wejdę w szczegóły, chciała­bym, żebyś potwierdziła, że jest to konsultacja między prawnikiem i klientem. Po prostu zależy mi na poufności. Jeśli nie zgodzisz się mi pomóc po wysłu­chaniu tego, co mam ci do powiedzenia, w pełni to zrozumiem i nasza znąjomość skończy się dzisiaj. Tak czy inaczej, muszę wiedzieć, że to, co ci teraz powiem, będzie chronioną informacją.

Dotknęła ust palcami jednej ręki.

- Dobrze -powiedziała. -Przynajmniej w tej chwili jestem twoim prawnikiem.

- Nie wiem nawet, czy twój mąż o tym wie, ale od wczoraj uciekam przed Służbą Marszali i WITSEC. Mój udział w tym programie był kontrowersyjny od samego początku i wydarzyło się parę rzeczy, które przekonały mnie, że Służba Marszali nie może zagwarantować Landon i mnie ochrony przed, nie wiem jak to nazwać... zemstą?... samych członków tej organizacji.

- Słyszałam, że krytykowałaś program ochrony świadków. Zawsze uważałam twoje stanowisko za bardzo odważne.

- Miło słyszeć, chociaż... No cóż, przekonałam się, że niesamowicie łatwo przekroczyć granicę między odwagą i głupotą. Ponieważ moją krytyką programu zwróciłam na ten problem uwagę całego kraju, niektórzy ze Służby Marszali obarczają mnie odpowiedzialnością za cięcia budżetowe, zwolnie­nia, degradacje... możesz sobie wymieniać dalej. Jest wielu ludzi w tej orga­nizacji, którzy uważają, że Landon i ja nie zasługujemy na ich ochronę. Ze względu na naszą złą sławę, kiedy wchodziłyśmy do programu, przyznano nam specjalny status - nasze nowe nazwisko i miejsce pobytu miały być zna­ne tylko garstce osób.

- Dobra. Na razie wszystko jasne.

- Wczoraj wieczorem, właściwie mniej więcej o tej samej porze, ktoś... niewykluczone, że ze Służby Marszali... włamał się do naszego domu. Sądzę, że próbował dać nam do zrozumienia, że nie jesteśmy bezpieczne w WIT­SEC. Cóż, nie jestem głupia, zrozumiałam. Uciekłyśmy. Opuściłyśmy dom, w którym mieszkałyśmy, i ukryłyśmy się przed wszystkimi, którzy nas szuka­ją, łącznie z ludźmi z programu. Wskazałam za siebie na Carla, który przygo­towywał się do uderzenia w bilę. - Mój przyjaciel nam pomaga.

- Carl?

- Tak.

Kiwnęła głową. Widziałam, że ma parę pytań na temat Carla Luppo, ale była na tyle mądra, by ich nie zadać.

- A teraz jesteście u mnie - powiedziała. - Co dokładnie miałabym dla ciebie zrobić?

- Jest pewien człowiek - zaczęłam. - Nazywa się Khalid Granger i ma być stracony w stanie Floryda. Istnieje uzasadnione podejrzenie, że nie jest winny przestępstw, za które go skazano. Chcę, żebyś mi pomogła nie dopu­ścić do tej egzekucji.

Podjęłam już decyzję, żeby nie zakładać z góry, jakie jest zdanie Lauren Crowder na temat kary śmierci. Zastanawiałam się wprawdzie, czy nie wy­badać ostrożnie jej poglądów, zanim poproszę o pomoc, ale rozmyśliłam się. Miałam nadzieję, że poglądy Lauren na temat kary śmierci nie będą miały znaczenia; potrzebowałam kogoś, kto pomoże mi zrobić to, co trzeba. Koniec kropka.

- Jak miałabym to zrobić?

- Zdaje się, że detektyw prowadzący śledztwo, niejaki Mickey Redondo, ma brudne ręce. Wierzę, tak jak dwoje innych prokuratorów, którzy pracowali przy sprawie, że Mickey wrobił Khalida. Dlaczego? Nie wiem. Jak? Mamy pewne przypuszczenia.

Podniosła rękę, żebym zwolniła.

- Zaczekaj chwilę. A gdzie są teraz ci dwaj prokuratorzy? Dlaczego oni nie mogą ci pomóc?

Zaczęłam płakać.

- Oboje chyba zostali dziś rano zamordowani. - Łkając, dodałam: - Byli moimi przyjaciółmi.

Rozmawiałyśmy przez prawie godzinę. Po około czterdziestu pięciu mi­nutach usłyszałam, że doktor Gregory wrócił do domu z chłopcem, Landon i dwoma psami. Przez ramię zaobserwowałam, że Carl podał Landon kij bilardowy i zaczął ją czegoś uczyć. Lauren też to zauważyła. Nie sądzę, żeby była przyzwyczajona, że dziewięcioletnie dziewczynki pobierają lekcje na jej nieskazitelnym stole.

Najtrudniejszą częścią rozmowy z Lauren było unikanie wzmianek o Prowlerze, Barbarze-zabójczyni i wizycie Carla Luppo w motelu przy Arapahoe. Nie chciałam ujawniać miejscowej policji ani mojej tożsamości, ani miejsca pobytu i nie chciałam powiedzieć czegoś, co mogłoby wzbudzić por dejrzenia o udział Carla w morderstwie w motelu. O ostatnich wydarzeniach powiedziałam Lauren tylko tyle, że od śmierci Dave'a Curtissa i podejrzane­go zniknięcia Andrei dziś rano, obawiam się też o własne bezpieczeństwo. Wyczuwała, że nie mówię jej wszystkiego, widziałam to. Dlatego obie czuły­śmy się niezręcznie.

W pewnym momencie przerwała mi i zapytała, czy jej mąż wie coś na temat śmierci Dave'a i zniknięcia Andrei. Powiedziałam, że z tego, co wiem, nie wiedział.

Kiedy dobrnęłam do końca mojej opowieści, powiedziała:

- Mogę to podsumować, Peyton? Przypuszczasz, że człowiek, który na początku ci groził... ten, który, jak sądzisz, kazał zabić twojego męża... wciąż cię szuka?

- Ernesto Castro. Tak. Przypuszczam, że szuka nas obie. Landon i mnie.

- Dobrze. Dodatkowo masz powody sądzić, że program ochrony świad­ków nie jest ci już w stanie zagwarantować bezpieczeństwa? Że nawet w WITSEC są ludzie gotowi narazić na szwank twoje bezpieczeństwo i wy­stawić cię Ernestowi Castro?

- Tak. Wszystko wskazuje na to, że wczoraj w nocy odwiedził mnie ktoś ze Służby Marszali.

- A teraz jeszcze wydaje ci się, że ten detektyw z Florydy, Mickey Redondo, albo zabił, albo zaaranżował morderstwa dwóch prokuratorów, żeby ochronić siebie przed oskarżeniami o niewłaściwe postępowanie w związku z tą starą sprawą o morderstwo? Zgadza się?

- Tak.

- A to prowadzi nas bezpośrednio do wniosku, że Mickey Redondo... lub ktoś działający w jego imieniu... prawdopodobnie szuka też ciebie.

- Tego się obawiam, tak.

Lauren zmieniła pozycję, zanim podniosła się z trudem, przytrzymując się balustrady na tarasie. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

- Mogę cię przeprosić na chwileczkę? Muszę zrobić siusiu. Nie wierzę, że udało mi się tak długo wytrzymać. Od dwóch tygodni nie wytrzymałam tak długo. - Sięgnęła ręką do drzwi, zatrzymała się i powiedziała: - Peyton? Dla­czego mam wrażenie, że byłaś typem dziewczyny, która pakowała się w kło­poty, umawiając się z dwoma chłopakami na zabawę w szkole?

Pół minuty później drzwi znowu się otworzyły i miejsce żony na tarasie zajął doktor Gregory. Wciąż miał na sobie te same spodnie i T-shirt. Ale wło­sy już mu wyschły.

- Ma pani wspaniałą córkę, Peyton - powiedział. - Świetnie się bawili­śmy u sąsiadów.

- Dziękuję. Jest cudowna. Przynajmniej przez większość czasu.

- Mama Jonasa jest lekarzem - wyjaśnił. - Wezwali ją do szpitala, więc Landon i Jonas są tutaj ze mną. Bawią się na dole.

- Świetnie.

- Chyba musimy porozmawiać? Prawda?

Kiwnęłam głową, próbując powstrzymać świeże łzy. Naprawdę chcia­łam z nim porozmawiać, ale chciałam porozmawiać o strachu o Landon, o utracie przyjaciół na Florydzie i o niewiarygodnie poplątanych uczuciach, które wywoływał we mnie Carl, i o tym, co dla mnie zrobił. Ale nie to doktor Gregory miał na myśli, składając swojąpropozycję. Chciał porozmawiać o mo­im niezapowiedzianym pojawieniu się na jego progu z Carlem Luppo i chciał porozmawiać o tym, dlaczego widziałam się z jego żoną.

Wyciągnęłam z kieszeni lizaka, odwinęłam go z papierka i zapytałam go, czy chce jednego. Pokręcił głową. Umieściłam kulkę na środku języka i dwu­krotnie obróciłam patyczkiem. Ten był cytrynowy.

- Moją pracą rządzą pewne zasady etyczne - zaczął - tak jak pani. -Jedną z zasad... jedną z podstawowych zasad etycznych... w mojej profe­sji jest zakaz nawiązywania osobistych stosunków z pacjentami. W prakty­ce znaczy to, że nie wolno mi otoczyć profesjonalną opieką kogoś, z kim łączy mnie jakikolwiek rodzaj znajomości. Jakikolwiek rodzaj. Czy to jest zrozumiałe?

Jego słowa były zrozumiałe, ale nie byłam jeszcze gotowa mu odpowie­dzieć, więc pokręciłam głową.

- To znaczy, że nie mogę poddawać psychoterapii kogoś, do kogą cho­dzę ścinać włosy. Nie mogę przeprowadzić analizy syna najlepszego przyja­ciela. Nie mogę udzielić konsultacji personelowi mojego bankiera.

Jego argument był przekonujący. Stałam na środku torów kolejowych i widziałam nadjeżdżający pociąg, więc powiedziałam to, co było oczywiste.

- I nie może pan zapewnić pomocy kobiecie, która jest klientką pańskiej żony.

Kiwnął głową.

Przesunęłam lizaka w ustach, wyjęłam go i wymierzyłam w niego małą żółtą kulkę.

- A kto twierdzi, że jestem?

- Nie jest pani?

- Tego nie powiedziałam. Próbuję tylko zrozumieć, jak doszedł pan do tego wniosku.

- Słucham? Zaprzecza pani, że przyszła tu dziś wieczorem do mojej żony z prośbą o pomoc prawną?

Jego głos zdradzał pewną frustrację. Uznałam ten przełom w jego za­chowaniu za zwycięstwo.

- Niczemu nie zaprzeczam. Niczego nie potwierdzam. Zastanawiam się tylko, jak doszedł pan do tego wniosku. Przyszłam zobaczyć się z pańską żoną - ja tak to widzę. Jest kwestią otwartą, czy łączy nas coś innego niż tylko przypadkowa znajomość. W mieście wielkości Boulder na pewno utrzy­muje pan zawodowe kontakty ze znajomymi swojej żony. - Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułam się jak prawnik.

Szybko odzyskał pewność siebie. Przenosząc rękę w powietrzu między naszymi fotelami, zapytał:

- A więc chodzi tu o problem kontroli?

Czy było to oskarżenie, czy też celowo wskazywał mi rozwiązanie moje­go dylematu? Naprawdę nie wiedziałam.

- Czy psychoterapia zwykle kończy się, gdy pojawia się ten problem? -zapytałam.

- Zazwyczaj nie, nie. Ale czasami. Uznałam, że proponuje mi wyjście.

- W takim razie - powiedziałam - wygląda na to, że sprawa sprowadzi się do kwestii kontroli. - Wsunęłam lizaka z powrotem do buzi.

Popatrzył na najciemniejszą część nieba. Po mniej więcej minucie ode­zwał się:

- Ale jest jeszcze coś. Będziemy musieli porozmawiać o pani znajomo­ści z... Carlem.

Kiwnęłam głową i otworzyłam szeroko oczy.

- Dlaczego?

Wiedziałam, że nie może przyznać się do tego, że Carl jest jego pacjen­tem. Złamałby wtedy zasadę poufności. I jeśli Carl powiedział już doktorowi Gregory'emu, że się przyjaźnimy, doktor Gregory też nie mógłby mi o tym powiedzieć. Prawda była taka, że doktor Gregory i ja nie mogliśmy rozma­wiać o Carlu Luppo, chyba że ja poruszyłabym ten temat.

Doktor Gregory był w kropce. Wyraz jego twarzy wskazywał, że zdaje sobie z tego sprawę.

- Ron Kriciak pani szuka -powiedział.

- Tak przypuszczałam. Możliwe, że ktoś ze Służby Marszali... jeden z jego kolegów... włamał się wczoraj w nocy do mojego domu. Wyjechały­śmy stamtąd. Nie bardzo wierzę, że WITSEC może mnie ochronić.

- Ron wyglądał na szczerze zmartwionego.

- Nie jestem przekonana. Może tak, może nie. Niektórzy jego koledzy na pewno nie są zmartwieni.

Doktor Gregory przetrawił moje słowa.

- Kriciak chciał, żebym dał mu znać, jeśli się pani odezwie.

- Zrobi pan to? - zapytałam najspokojniej jak tylko mogłam.

- Nie bez pani zgody.

- Świetnie. No więc nie zgadzam się. Prawie się uśmiechnął.

- Z jakiegoś powodu podejrzewałem, że tak będzie - powiedział. Ssałam mocno lizaka. Tak mocno, że zapadły mi się policzki.

- Jest w porządku? Mogę być nadal pana pacjentką?

Wzruszył ramionami. Nie był to tak teatralny gest jak w wykonaniu Carla.

- Są pewne problemy związane z zaufaniem, kontrolą. Nie jestem prze­konany, czy możemy się z nimi uporać, ale nie chciałbym o tym dzisiaj decy­dować. Planuje pani przyjść na następną sesję?

- To może nie być... rozsądne z mojej strony. Staram się nie rzucać ludziom w oczy. Pracuje pan czasem przez telefon?

- W krytycznych sytuacjach, owszem.

Miałam nadzieję, że nasza rozmowa dojdzie gdzieś do tego etapu i wie­działam, co zamierzam mu zaproponować.

- To jest chyba krytyczna sytuacja. Może mi pan podać numer telefonu, który osobiście pan odbiera? Taki bez automatycznej sekretarki. Najpierw zadzwonię na pager i zostawię czterocyfrową wiadomość. To będzie godzi­na, o której zadzwonię.

Zanim zdążył się zgodzić lub nie, na taras wróciła Lauren. Doktor Gregory ustąpił jej miejsca. Opuściła się ostrożnie na fotel i powiedziała:

- Kiedy byłam w domu, zadzwonił do mnie jakiś Ron Kriciak. Mówił, że jest inspektorem ze Służby Marszali.

Poczułam nagle, że się duszę. Czyżby Ron mnie znalazł i przyjechał tu za mną?

Doktor Gregory stał wciąż przy żonie.

- Naprawdę? - zapytał. - Ron Kriciak chciał rozmawiać z tobą?

- Tak, poprosił o mnie. Chciał porozmawiać jak jeden funkcjonariusz wymiaru sprawiedliwości z drugim. Mano a mano. Zasugerował, żebym wpłynęła na ciebie i postarała się, byś na prośbę Służby Marszali udzielił pew­nych informacji o swoich klientach.

Westchnęłam z ulgą: a więc Ron wciąż mnie szukał.

- A ty mu powiedziałaś...? - zapytał doktor Gregory.

- .. .że mój mąż jest uparty i zazwyczaj odporny na większość form na­cisku.

- Większość form? - Jego głos chwilowo przybrał nieznajomy - przy­najmniej dla mnie - przekomarzający ton.

Odpowiedziała natychmiast tym samym tonem:

- Zgadza się, większość form.

- To dzisiaj nie pierwszy tego typu telefon od Rona Kriciaka - poinfor­mował doktor Gregory. - Dzwonił też do Teri Grady. Zatelefonowała do mnie późnym popołudniem z wiadomością, że Ron naciskał ją, by wpłynęła na mnie dokładnie w tej samej sprawie.

- Jak ona się czuje? - zapytała Lauren.

- Ma dość leżenia w łóżku - odpowiedział żonie doktor Gregory - ale ma się dobrze. Pytała o ciebie i kazała cię pozdrowić.

- Kto to? - zapytałam.

Doktor Gregory otworzył usta, jakby miał odpowiedzieć, ale nie odezwał się.

- Teri Grady jest psychiatrą z Denver - wyjaśniła Lauren. - Teraz jest na urlopie macierzyńskim, a pracuje jako konsultant przy programie WITSEC. Mój mąż ją zastępuje.

- Aha - powiedziałam.

Ludzie z WITSEC zdecydowanie chcieli mnie znaleźć. Wywierali nacisk na mojego terapeutę, a teraz jeszcze wywierali nacisk na mojego nowego prawnika. Ale przynajmniej nie wyglądało na to, żeby wiedzieli, że Landon i ja cały czas jesteśmy w Boulder.

Chociaż w nocy zrobiło się chłodno, Lauren otworzyła wszystkie okna w sypialni, zanim zdjęła koszulę nocną i wsunęła się do łóżka.

- Gorąco ci? - zapytał Alan. Kiwnęła głową i wskazała na brzuch.

- Czasem wydaje mi się, że mam w sobie mały piecyk. - Przystąpiła do skomplikowanego zadania układania poduszek.

Kiedy już Lauren skończyła gimnastykę z poduszkami, Alan zaczął ma­sować jej plecy i powiedział:

- Nie możesz jej pomóc, kochanie, wiesz o tym, prawda? - Tonem gło­su dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie powinna tego robić.

Lauren celowo zignorowała sugestię w jego głosie.

- Jak to: nie mogę jej pomóc? - zapytała. - Nic mi na ten temat nie wiadomo.

- To znaczy, że jest to zbyt niebezpieczne. Dla ciebie i dla dziecka. Lauren westchnęła i uspokoiła oddech.

- To dla nas... kłopotliwy temat, Alan. Musimy bardzo uważać. Są rze­czy związane z naszą pracą, o których nie możemy dyskutować. Zawsze to szanowaliśmy. - Cieszyła się, że światła są wyłączone i że jest odwrócona do niego plecami. Nie chciała, żeby szukał prawdy w jej oczach.

- Uważam i próbuję być dyskretny. Mówię tylko, że jej życie jest zbyt niebezpieczne. Nie powinnaś się mieszać.

- A ty powinieneś? - Gdy tylko wypowiedziała te słowa, pożałowała, że nie ugryzła się w język. Zabrzmiało to dziecinnie.

- Nie wiedziałem, w co się pakuję. Ty chyba wiesz.

- Może. Ale nie rozumiem, skąd możesz wiedzieć, w co się pakuję. Nic ci nie powiedziałam. A jeśli ona coś ci powiedziała, nie możesz ze mną o tym rozmawiać.

- Sam fakt, że nie chcesz o tym rozmawiać, podpowiada mi, że zaanga­żowałaś się w jej sprawę. Wystarczy, żebym zaczął się martwić o ciebie i o na­sze dziecko.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

Lauren poczuła się jak w pułapce. Właśnie udało jej się ułożyć poduszki tak jak trzeba - przez kilka niebiańskich chwil jej brzuch zdawał się osiągnąć stan nieważkości. Ale Lauren poczuła też silne pragnienie spojrzenia Alanowi w twarz przed kontynuowaniem tej rozmowy.

- Przejdź na chwilę na moją stronę łóżka - powiedziała.

- Co? Roześmiała się.

- Wstań i podejdź no tutaj. Chcę cię widzieć, a te cholerne poduszki są ułożone tak, że osiągnęły niemal szczyt doskonałości. Nie chcę się ruszać.

Wstał, po drodze ominął Emily i ukląkł przy żonie.

- Wiesz, wyglądasz ślicznie. Cindy Crawford nie mogłaby się z tobą mierzyć -powiedział.

Znowu się roześmiała.

- Wprawdzie całkiem mi się podoba, że klęczysz nago przy łóżku i uda­jesz, że jestem piękna, ale twoje pochlebstwa na nic się nie zdadzą.

Uśmiechnął się.

- Wyglądasz ślicznie, bez względu na to, czy moje pochlebstwa zdadzą się na coś, czy też nie.

Lauren spoważniała.

- Kiedy tylko zobaczyłam ją w twoim gabinecie, powiedziałam ci, żel chciałabym jej pomóc, prawda?

- Owszem, powiedziałaś.

- A teraz mam okazję.

Dotknął jej nagiego brzucha.ylko nie wspominaj o dziecku, Alan. Jestem tak samo jak ty zdolna; zaryzykować w granicach rozsądku.

- Jesteś pewna, że chcesz się do mnie porównywać?

- Wiesz, o co mi chodzi.

Dotknął jej nosa i ust, zanim powiedział:

- Ona nie wie, co się stanie. Ja nie wiem, co się stanie. Służba Marszali nie wie, co się stanie. Jak to możliwe, że ty potrafisz określić rozsądne grani­ce ryzyka?


ANGINA


Styl pracy w terenie Jeremiaha Krista różnił się diametralnie od tego, któ­ry reprezentowała Barbara Turner. Kiedy Krist dostawał zlecenie, wolał podróżować jako biznesmen. Gdy tylko było to możliwe, wybierał wielkie, anonimowe hotele i korzystając z jednego z wielu fałszywych dowodów toż­samości, rezerwował każdy szczegół podróży z góry za pośrednictwem Internetu. Podczas tej wyprawy był kierownikiem działu zakupów firmy Texas Instruments.

Lot z Saint Petersburg do Chicago został opóźniony z powodu burz i Krist ledwo zdążył na ostatnie połączenie z O'Hare do Denver - wbiegł jakieś trzy­dzieści sekund przed zamknięciem drzwi kabiny. Kiedy znalazł się bezpiecznie na ziemi w Kolorado, odjechał wypożyczonym samochodem - wielkim mercurym - z międzynarodowego lotniska w Denver i udał się prosto do ho­telu Omni Interlocken w Broomfield, jakieś dziesięć minut drogi na wschód od Boulder przy autostradzie numer 36.

Krist wybrał Omni, bo był duży, nowy i służył głównie podróżnym zała­twiającym interesy w pobliskim Centrum Biznesu Interlocken, a także dlate­go, że w każdym pokoju można się było podłączyć do Internetu.

Zasnął w swoim pokoju na czwartym piętrze przed północą. Ustawił podróżny budzik na piątą trzydzieści. Poprosił o okno wychodzące na za­chód, wiedząc, że kiedy się obudzi, będzie miał przed sobą cudowny widok na góry.

Pierwszą rzeczą, jaką Krist zauważył przy śniadaniu, był fakt, że w Ko­lorado interesy robiło się niekoniecznie w garniturze. Mimo iż w hotelu za­trzymywali się goście wielkich korporacji posiadających filie w pobliskim cen­trum, jedynie dwóch na około trzydziestu biznesmenów, których widział w hotelowej restauracji, miało na sobie garnitury.

A raczej garsonki, bo tą dwójką były kobiety.

Krawaty też wydawały się nieobowiązkowe. Przypuszczał, że nosi je tylko połowa mężczyzn.

Po powrocie do pokoju Krist przebrał się z brązowego garnituru w spodnie khaki i czarną marynarkę - charakter pracy Krista wymagał choćby mary­narki - ale zrezygnował z krawata. Szybki rzut oka na odbicie w lustrze prze­konał go, że wyglądał teraz jak prawdziwy biznesmen z Teksasu, który ma spotkanie w Sun Microsystems lub Level Three Communications.

Krist włączył laptopa i sprawdził, czy ma świeże e-maile od Prowlera. Nie przyszło nic nowego, więc przejrzał informacje, które już dostał na temat doktora Alana Gregory'ego. Stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak pójść tym tropem.

Czterdzieści pięć minut później Krist znalazł wolne miejsce przy parkometrze na Walnut Street w Boulder i przeszedł do budynku, w którym, we­dług jego źródeł, mieścił się gabinet doktora Gregory'ego. Wspiął się po drew­nianych schodach do starego wiktoriańskiego budynku. Tabliczka na zewnątrz wskazywała, że doktor Gregory dzieli gabinet z innym psychologiem, niejaką Dianę Estevez.

Krist zajrzał przez okno do poczekalni, którą oddzielały od reszty domu zamknięte drzwi. W poczekalni na bordowej sofie siedziała kobieta po pięć­dziesiątce i czytała „New Yorkera”. Podniosła wzrok i spojrzała na niego, by po chwili znowu zająć się lekturą.

Krist nie widział żadnej sekretarki ani recepcjonistki.

Wrócił na Walnut Street i znalazł budkę telefoniczną niedaleko Dziewiątej. Wystukał numer gabinetu doktora Gregory'ego. Kiedy odezwała się automatyczna sekretarka, Jeremiah odwiesił słuchawkę.

Prawdopodobnie psycholog nie miał recepcjonistki.

Chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy Krist doszedł z powrotem do budynku doktora Gregory'ego. Frontowymi drzwiami wiktoriańskiego domu wychodził mężczyzna ze spiętymi w kucyk długimi włosami i podrygującymi złotymi kolczykami w kształcie wielorybiego ogona. Po schodach wchodziła j młoda kobieta z plecakiem, miała nie więcej niż dziewiętnaście lat.

Gdy wchodziła, mężczyzna przytrzymał jej drzwi. Uśmiechnął się do niej. Jakby tego nie zauważyła.

Krist szedł dalej.

Chociaż nie miał nic przeciwko cudom, nie miał złudzeń, że jego ofiara akurat teraz przyjedzie na umówione spotkanie w gabinecie terapeuty. Krist liczył jednak na to, że punkt przyjęć doktora Gregory'ego okaże się trochę mniej anonimowy. Odpowiednio znudzona sekretarka lub recepcjonistka mogła zdradzić mu mnóstwo szczegółów o tym, gdzie co jest i kto jest kim za za­mkniętymi drzwiami w poczekalni.

Sfrustrowany, postanowił obejrzeć dom doktora Gregory'ego, mając na­dzieję, że okaże się bardziej przyjaznym miejscem na pogawędkę.

Po drodze do domu doktora Krist zgubił się dwa razy, skręcając z South Boulder Road. Mniejsze uliczki w tej części kraju były kiepsko oznaczone i Krist był niemal pewien, że na ściągniętej z Internetu mapie nie było co najmniej trzech mijanych przecznic. W myślach układał już sobie jadowitą krytykę, którą prześle e-mailem do firmy dostarczającej mapę.

Nie zatrzymywał się. Wydawało się, że droga, którą jechał, kończyła się ślepo przy ostatnich dwóch domach, równocześnie jednak rozszerzała się. Później mały plac przed stodołą wyznaczał koniec drogi.

Przed większym z dwóch domów mały chłopiec grał w jakąś własną od­mianę frisbee, która wymagała trafienia dyskiem w jedną z licznych balii roz­stawionych na trawniku. Podczas tej gry trzeba było dużo się nabiegać, naskakać i napiszczeć. Kobieta - z jej posępnego wyrazu twarzy Krist wyczytał, że chronicznie cierpi na depresję i ma ponad trzydzieści lat - siedziała w cieniu, od czasu do czasu dopingując chłopca wypowiedziami typu: Bardzo ładnie, Jonas.

Krist jechał bardzo powoli i udawał, że się zgubił. W jednym ręku ściskał mapę z wypożyczalni i rozglądał się dookoła, jakby miał nadzieję, że zaraz natknie się na coś znajomego.

Kiedy znalazł się naprzeciw domu, chłopiec o imieniu Jonas przestał bie­gać i wrzucać dyski do balii, wbił za to wzrok w Krista i mercurego.

Kobieta oderwała wzrok od chłopca, położyła dłonie na kolanach i zaczę­ła gapić się w samochód, jakby nie widziała ani jednego od tygodni.

Krist zauważył mosiężny numer na domu za nimi i wiedział już, że nie tego numeru szuka. Doktor Gregory mieszkał w tym drugim. Krist rzucił mapę, jakby poczuł do niej wstręt, dojechał do końca drogi, gdzie zawrócił i przeje­chał tuż pod frontowymi drzwiami doktora. Podczas tego powolnego manew­ru usiłował zapamiętać każdy szczegół domu i okolicy.

Jedną z pierwszych rzeczy, które zauważył, była mała tabliczka przy fron­towych drzwiach z napisem, że dom jest chroniony alarmem firmy Alarms Incorporated. Zauważył też ogrodzony siatką wybieg dla psa.

Stał tam wielki kubeł z wodą. Ale nie było psa. Kristowi wydawało się, że Gregory jest typem faceta, który powinien mieć golden retrievera lub czar­nego labradora.

Nie spoglądając już w stronę kobiety i chłopca, odjechał tą samą drogą.

Nie licząc alarmu i ewentualnej obecności psa, Krist nie mógł być bardziej zadowolony z tego, co zobaczył. Dom Gregory'ego nie leżał na całkowitym odludziu. Ale na to, co zaplanował na późniejszą część dnia, okolica była dosta­tecznie odludna.

Jadąc z powrotem w stronę Boulder, zatrzymał się na parkingu przy Dwudziestej Ósmej, przecznicę od biura Hertza. Wysiadł z wozu, podniósł maskę i otworzył scyzoryk. Po chwili zastanowienia wyciął dziurę w jednym z przewodów doprowadzających płyn do chłodnicy.

Gdy tylko upewnił się, że płyn wycieka swobodnie spod samochodu, wsunął się znowu za kierownicę i pojechał prosto do wypożyczalni, gdzie wymienił wadliwego mercurego na potężnego GMC.

Teraz lepiej pasował do Boulder.


Rano po naszej wizycie u doktora Gregory'ego Landon obudziła się ze wszystkimi objawami anginy. Gorączka, ból gardła i brzucha. Znałam symptomy anginy mojej córki równie dobrze jak objawy moich dolegliwości menstruacyjnych.

I czasem wydawało mi się, że zapadała na anginę z regularnością moje­go okresu.

Wiedziałam też, jakiej terapii potrzebuje. Lekarz zajrzałby jej do gardła, obmacał węzły chłonne, zrobił jej błyskawiczny test na obecność pacior­kowców i pobrał wymaz z gardła na posiew. Gdyby test wypadł pozytyw­nie - zawsze wypadał - lekarz zapisałby erytromycynę dwa razy dziennie przez dziesięć dni. Po jednym dniu zażywania leku Landon nie zarażałaby już innych. Po trzech dawkach leku przestałaby stanowić zagrożenie dla mnie.

To były ważne etapy.

Skutkiem nie leczonej anginy może być choroba reumatyczna. W ogóle nie brałam pod uwagę, by nie leczyć anginy Landon.

Problem polegał na tym, że nie wiedziałam, jak zdobyć leki, których po­trzebowała. Nie mogłam ryzykować wizyty u lekarza lub w szpitalu. Gdybym zarejestrowała Landon jako nową pacjentkę, dane z dostarczonych przez WITSEC dokumentów zostałyby z pewnością wpisane do jakiegoś systemu komputerowego współpracującego z jakimś innym systemem komputerowym i nasza obecność zostałaby zauważona przez jakiegoś czujnego funkcjonariu­sza Służby Marszali, który ma za zadanie gapić się w ekran, aż wyświetli się nazwisko Peyton lub Landon Francis.

Wiedziałam, że mogłam podać fałszywe dane, a potem zapłacić za lecze­nie gotówka, ale jeśli poproszą mnie o dokumenty? Nie wiedziałam, co bym zrobiła, więc wolałam nie ryzykować, jeśli miałam inny wybór.

Wydawało mi się, że mam. Zadzwoniłam do doktora Gregory'ego.

Nie wyszedł jeszcze do pracy, kiedy odpowiedział na moją wiadomość zostawioną na pagerze.

- Chciałabym prosić o przysługę - zaczęłam.

- Co miałbym zrobić? - zapytał głosem zupełnie wyjałowionym z emo­cji.

- Landon ma anginę. Obudziła się o piątej ze wszystkimi objawami. Zawracam panu głowę, bo chciałabym, żebyś pomógł mi pan w dwóch spra­wach. Po pierwsze, proszę powiedzieć mamie Jonasa, że jej syn prawdopo­dobnie się zaraził.

- Jeśli pani chce, mogę pani podać numer do niej.

- Z przyjemnością sama jej o tym powiem, ale do tej drugiej sprawy potrzebuję pana. Mógłby pan ją spytać, czy nie zapisałaby trochę erytromy­cyny dla Landon?

- Adrienne... mama Jonasa... jest urologiem, a nie pediatrą.

- Nie szkodzi. I tak może przepisać. Znam dawkowanie. Landon zapa­da na anginę dwa lub trzy razy do roku.

- Adrienne nawet nie leczy sama Jonasa, Peyton. W takich przypad­kach zabiera go do pediatry.

- Jestem w... szczególnej sytuacji, doktorze Gregory. Nie bardzo mogę zabrać Landon do przychodni, prawda?

Przez chwilę nic nie mówił.

- Zadzwonię, spróbuję ją namierzyć. Jak mam się z panią kontaktować?

- Oddzwonię za dziesięć minut. Możemy się tak umówić?

- Powiedzmy za pięć, ale... Peyton?

- Tak?

- To, na co się właśnie zgodziłem, wykracza poza granice relacji terapeuta-pacjentka. Nie jest mi z tym dobrze. Musimy porozmawiać o tym, cze­go w ramach rozsądku może pani ode mnie oczekiwać.

- Okoliczności są nadzwyczajne - argumentowałam. - Nie mam niko­go, do kogo mogłabym się zwrócić... kto zna moją sytuację.

Zaczął coś mówić, ale się zreflektował. Powiedział w końcu:

- Będę musiał powiedzieć Adrienne coś o pani, żeby nakłonić ją do zgo­dy. Musi się pani z tym liczyć.

- Jest dyskretna?

- Lepiej. To cicha anarchistka.

- Zgoda.

Zadzwoniłam do niego po pięciu minutach.

- Adrienne jest już w szpitalu. Wróci do domu dopiero po osiemnastej. To i tak wcześnie jak na nią. Zgodziła się przywieźć dwa testy na paciorkowce -jeden dla Jonasa - i trochę erytromycyny. Pytała, czy Landon może przyjmo­wać tabletki, czy musi być w płynie.

- Mogą być tabletki.

- Musi znać datę urodzin Landon i jej wagę. Powiedziałam mu.

- Chce obejrzeć Landon. Możecie być u niej o szóstej? - zapytał.

- Tak.

- Trzeba was podwieźć? To była propozycja?

- Nie, dziękuję. Zadzwonię do przyjaciela. Wydawało mi się, że słyszę westchnienie.

Nie było mi łatwo, ale doczekałam do południa i dopiero wtedy zadzwoni­łam do biura prokuratora okręgowego i poprosiłam do telefonu Lauren Crowder. Od razu mnie przełączono.

- Peyton, jeszcze nic nie mam - powiedziała na początek.

- Przepraszam, że jestem taka niecierpliwa. Tylko...

Przerwała mi.

- Nie o to chodzi. Wiem, że nie ma dużo czasu. Wykonałam parę wstęp­nych telefonów, ale nic to nie dało. Najpierw próbowałam się skontaktować z tym emerytowanym gliniarzem, który pomagał twoim przyjaciołom.

- JackTarpin.

- Właśnie. Jego żona mówi, że wyjechał na parę dni.

- Organizuje wyprawy rybackie.

- Pamiętam. Zostawiłam też wiadomość temu facetowi z Northwestern. Znasz go? To ten profesor dziennikarstwa, którego studenci wyciągnęli z celi śmierci tylu skazańców w Illinois. Jeszcze nie oddzwonił. Liczę na jakieś rady od niego, może powie, co mamy robić. Zostawiłam też parę wiadomości w Southern Capital Punishment Project, żeby sprawdzić, czy są w stanie pomóc Khalidowi. Ale z tego, co mi już powiedziałaś, wszystko zależy głównie od współpracy tego byłego gliniarza, Jacka Tarpina.

- A co z Patem Lieberem? - zapytałam. - Tym trenerem, który wtedy dzwonił do Mickeya Redondo?

- Jego też sprawdzam. Zleciłam studentowi prawa, żeby przejrzał archi­wa i poszukał o nim materiałów. Na to wszystko trzeba czasu. Przecież nie mogę po prostu podnieść słuchawki i zadzwonić do niego znienacka, pytając, czy pamięta, jak przekupywał detektywa w sprawie o morderstwo, prawda?

- Nie - potwierdziłam - nie możesz tego zrobić.

Poprosiłam Carla, żeby przyjechał po mnie i Landon pod sklep Delilah za piętnaście szósta. Kiedy czekałyśmy, Landon udało się chrapliwym i szorstkim jak koci język głosem naciągnąć mnie na piwo imbirowe. Nienawidziłam siebie, gdy dawałam się nabrać na te jej komedie. Kiedy Landon z zadowoleniem sączyła przez słomkę piwo, ja kupiłam wszystkie gazety, jakie były do kupienia, szukając wiadomości o Khalidzie lub o nas. Przejrzałam „USA Today” w po­szukiwaniu czegoś o zniknięciu Andrei lub śmierci Dave'a Curtissa. Nic nie znalazłam.

Ale „Boulder Daily Camera” zamieściła dwa duże i jeden mniejszy artykuł o niedawnym morderstwie w Motelu Pod Górami. Wynikało z nich, że policja nie potrafi rozwikłać tej zagadki. Szczególnie tajemniczy był motyw. W najkrót­szym artykule koledzy zamordowanej nauczycielki wspominali ją z rozrzewnie­niem. Chociaż nie pracowali z ofiarą od ponad trzech lat, byli - każdy bez wy­jątku - całkowicie zaszokowani i przerażeni jej brutalną śmiercią. Czy nie zawsze tak się dzieje?

Carl punktualnie zatrzymał swój wóz na krawężniku przed sklepem. By­łam ciekawa, czy punktualność jest wspólną cechą wszystkich członków Cosa Nostra. Jakoś w to wątpiłam, chociaż dostrzegałam logistyczną korzyść, jaką cecha ta dawała płatnym zabójcom.

Uśmiechnęłam się, widząc, że Carlowi towarzyszy Anvil. Pies tak się ucieszył na widok Landon, że bałam się, iż pęknie mu z radości jego małe serduszko.

Ja niemal tak samo ucieszyłam się na widok Carla. Kiedy usiadłam w sa­mochodzie obok niego, przysunęłam się i pocałowałam go w policzek. Było to dla mnie niemal tak samo żenujące jak dla niego.

Jego oczy złagodniały, kiedy zapytał:

- No i jak się czujesz, kochanie?

Zatkało mnie. Nie wiedziałam, czy mówi do mnie, czy do mojej córki. Landon oszczędziła mi upokorzenia i wychrypiała:

- Dobrze. Piwo imbirowe bardzo, ale to bardzo pomaga. Dziękuję, że wziąłeś ze sobą Anvila, wujku.

Dotknął mojego kolana. Miał gorące koniuszki palców.

- A ty? Jak się trzymasz?

Kiwnęłam głową i położyłam rękę na jego dłoni.

Kiedy pokonywaliśmy samochodem ostatnie sto metrów do domu doktora, zauważyłam, że właśnie wrócili z Lauren z pracy. Garaż był otwarty i oboje nieśli teczki, idąc w stronę frontowych drzwi. Jej teczka była co najmniej dwa razy grubsza od jego. Zatrzymali się na widok nadjeżdżającego samochodu Carla.

Lauren pomachała do nas. Mój Boże, ale miała brzuch. Usiłowała zapa­nować nad kaczym chodem, który pamiętałam aż nadto dobrze.

Doktor Gregory nie pomachał. Wiedziałam, że nie czuje się najlepiej w swo­jej roli w dramacie, którym stało się moje życie. Prawda była taka, że jego obecne położenie nie wzbudzało we mnie współczucia. Pomyślałam sobie: witaj w klubie.

Sądzę, że Carl także wyczuł tę niechęć u doktora Gregory'ego. Powie­dział do mnie:

- Wiesz co? Chyba zostanę w samochodzie z małą, dopóki nie poznamy planu gry.

- Świetnie. Wyjdę sprawdzić, co się dzieje, gdzie mam zabrać Landon na test. - Otworzyłam drzwi i wysiadłam.

- Witam - powiedział doktor Gregory. - Adrienne nie ma jeszcze w do­mu. Spóźni się. Właśnie ją wezwali.

Lauren podniosła swoją komórkę.

- Nie martw się, to nic wielkiego. Zawsze się spóźnia. Tym razem we­zwali ją do szpitala, żeby usunęła patyczek do bierek z penisa jedenastolatka. - Podniosłą rękę, jakby miała zaraz złożyć przysięgę jako świadek. - Nie żartuję. Jak się czuje córka?

Słyszałam, jak Landon komentuje z tylnego siedzenia:

- Brr... ohyda!

Sama musiałam się skrzywić, słysząc o przygodzie z bierką. Odpowie­działam na pytanie Lauren.

- Landon kiepsko się czuje, ale poczuje się lepiej, gdy dostanie antybiotyk. Jestem pewna, że czuje się lepiej od tego chłopca z bierką w... penisie. Dzięki, że pytasz.

- Wejdźmy wszyscy do środka, napijemy się czegoś chłodnego, wieczór jest ciepły.

- Wiesz - powiedziałam - chyba będę się czuła swobodniej tutaj. Lauren spiorunowała męża spojrzeniem typu: to twoja wina, słoneczko.

- No to może tylko Landon? W samochodzie jest jej zdecydowanie żal gorąco. Niech wejdzie do domu i położy się, a my poczekamy na Adrienne.

Powiedziała: 30 minut. Ale w jej przypadku pierwsza liczba, którą ci podaje zwykle niewiele znaczy. To jak cena wywoławcza przy kupnie samochodu.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Landon wyskoczyła z tylnego siedzenia ściskając Aiwila na rękach.

- Ja chętnie - powiedziała. - Dobry wieczór, pani Crowder. Dobry wieczór, doktorze Gregory.

Na Boga, pamiętała nie tylko ich nazwiska, ale i o dobrych manierach, j Już myślałam, że południowym zwyczajem zaraz zacznie dygać.

- Naprawdę nie powinnaś teraz przy niej być, Lauren. Ma przecież anginę, zawahała się przez chwilę.

- Masz rację. Ale coś ci powiem. Daj mi parę minut, żebym się przebrali ła, a potem pójdziemy we dwie na spacer z psami. Mamy parę spraw omówienia. Landon może wejść do domu z Alanem. Jeśli będzie miała ochotę, może pograć w bilard. Chyba się nie zarażę. Witam, panie Luppo. - Pomachała do Carla,

Patrzyłam, jak macha do niej bez entuzjazmu.

Lauren rzuciła mężowi kolejne spojrzenie - tym razem naprawdę groźne - zanim odwróciła się do Carla i powiedziała:

- Pana oczywiście też zapraszamy do środka, panie Luppo.

- Proszę mówić do mnie Carl. Pomyślę o tym - powiedział z tak silnym akcentem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam.

Landon wzięła doktora za rękę i razem weszli do domu kilka sekund po Lauren. Carl wysiadł z samochodu i stanął obok mnie.

- Dziwne, ta cała sprawa z psychoterapią, co?

- Właśnie. Nie wiem, jaką rolę mam przy nim grać.

- A trzeba grać? - zapytał.

Pozwoliłam jego słowom wybrzmieć, nasłuchując echa sarkazmu. Nie wychwyciłam go.

- Nie dosłownie, chyba nie - powiedziałam. - Ale jeszcze nigdy byłam w takiej sytuacji.

- Ja też. Jakby nie mógł pogodzić się z faktem, że się przyjaźnimy. To znaczy ty i ja.

- Coś mi mówi, że to nie takie proste. Carl udał zdziwienie.

- Co? To, że się przyjaźnimy? Myślisz, że sprawa jest bardziej skompli­kowana?

- Chodzi mi o niego. Ma dwoje pacjentów, którzy się przyjaźnią. Podej­rzewam, że wiążą się z tym jakieś problemy.

- Problemy? Chyba nie myślisz... ? - urwał.

- Co?

Wskazał grubym kciukiem najpierw na mnie, a potem na siebie.

- Że wydaje mu się, no wiesz, że jest coś między... no wiesz... między nami. Mam na myśli... no wiesz. Że chodzi mu o takie komplikacje?

Zaczerwieniłam się.

- Między nami? Ja, eee. Jasne... Cóż.

- No właśnie - powiedział Carl. - No właśnie.

Krist znalazł się z powrotem w Spanish Hills tuż po czwartej po południu. Jechał piaszczystą drogą w stronę domu doktora Gregory'ego, ale za­miast dojechać do końca, na ostatnim skrzyżowaniu skręcił na zachód w ko­lejną wyboistą drogę, aż jego samochód stał się niewidoczny dla tych, którzy zmierzali w stronę domu doktora. Pojechał jeszcze kawałek dalej.

Droga, którą jechał, biegła najpierw na południe po górskiej stronie domu, ale potem skręcała na zachód, nie docierając do niego. Pole między drogą i domem, który stał na łagodnym stoku, porośnięte było sięgającymi do pasa trawami. Najbliższy sąsiad doktora Gregory'ego oddalony był o dobre dwie­ście metrów na zachód.

Krist zatrzymał samochód za nasypem ziemnym, który musiał tam po­wstać w trakcie robót drogowych. Pomyślał, że nasyp stworzył prawdopo­dobnie jakiś niezbyt wykwalifikowany operator równiarki. Krist był mu wdzięczny za ten brak kompetencji. Wysiadł z wozu.

Popołudniowe słońce świeciło ostro, gdy Krist nakładał przez głowę jaskrawopomarańczową kamizelkę. Na wypadek, gdyby kogoś zaciekawiła jego obecność na drodze, dla kamuflażu rozstawił na zachodnim poboczu trójnóg geodety. Uwagę dzielił między swój przyrząd mierniczy i małą lornetkę, me­todycznie badając architektoniczne szczegóły domu doktora Gregory'ego i to­pograficzne detale okolicznych ziem. Dwa razy w ciągu dwudziestu minut przeniósł trójnóg i udawał, że spisuje nowe pomiary.

Po zakończeniu obserwacji Krist złożył trójnóg, wsiadł z powrotem do samochodu i ruszył dalej drogą wijącą się na zachód. Meandrowała przez prawie pół mili, a potem zawracała na północ i łączyła się z brukowaną dróg prowadzącą do skrzyżowania z South Boulder Road.

Znalazł już dwie trasy ucieczki - osobiste minimum przy każdym kontakt cię, który potencjalnie mógł zakończyć się krwawo. Planowane spotkanie z doktorem Gregorym zdecydowanie mogło tak się zakończyć. Krist nie wyobrażał sobie scenariusza wydarzeń, który pozostawiał doktora przy życiu kiedy już nakłoni go do wyjawienia jej aktualnego miejsca pobytu.

Rozumowanie Krista było proste. Żywy Gregory mógł ją ostrzec. Martwy nie mógł tego zrobić.

Chociaż Krist nie mógł sobie pozwolić na luksus dokładnego zapoznania się z rozkładem zajęć doktora Gregory'ego, kierował się założeniem, że psycholog ma mniej więcej regularne godziny pracy i nie spodziewał się go w domu jeszcze przez jakąś godzinę lub dwie. Mając do dyspozycji ten zapas czasu, Krist przejechał za domem i znów schował swój wielki wóz za nasypem, zdjął pomarańczową kamizelkę, zarzucił na ramię zielono-szary plecak i zaczął maszerować przez pole w stronę domu. Stawiał długie, zdecydowane kroki. Większą część drogi pokonał, idąc wąską ścieżką wydeptaną w trawie przez jakieś małe zwierzęta. Gdy już znalazł się pod domem, zajrzał przez okna na poziomie ogrodu, a potem wciągnął się na jeden z dwóch tarasów będących przedłużeniem górnej kondygnacji.

Gdyby nie prawdopodobna obecność systemu alarmowego, Krist po prostu włamałby się do środka i poczekał w wygodnych warunkach. Ale w cie­niu pod werandą mógł sobie zabijać czas całkiem przyjemnie, czekając, aż doktor Gregory wróci z pracy do domu i wyłączy alarm.

Suka doktora Gregory'ego, Emily, spała w sypialni swego pana, gdy usłyszała lub wyczuła - a może jedno i drugie - intruza na tarasie przy salonie.

Emily, jak każdy Bouvier de Flandres była czujna, ostrożna i towarzyska. Niektóre okręgi policyjne używają bouvierów do pracy.

Jeśli Emily kogoś nie znała, mogła być naprawdę podła.

Gdy Krist wspinał się na taras, nie słyszał psa zbliżającego się do przesuwanych szklanych drzwi za nim, ale kiedy Emily zaczęła szczekać wściekle trzydzieści centymetrów od jego ucha, Krist podskoczył, jakby jego buty były wyposażone w wyrzutnie.

Kiedy się odwrócił, żeby zlokalizować źródło zamieszania, ściskał już pewnie rękojeść broni. Patrzył na zwierzę po drugiej stronie szyby i przez chwilę wydawało mu się, że to oswojony niedźwiedź. Pies, który stał na tyl­nych łapach, skowycząc i obnażając zęby, był zwartym, silnym zwierzęciem bez ogona, o stojących na sztorc uszach i długiej brodzie. Krist ocenił wagę psa na jakieś pięćdziesiąt kilogramów.

Każde szczeknięcie przyprawiało Krista o drżenie. Czuł się jak pod ob­strzałem.

- Cholera - przeklął na głos. - Co to jest, do diabła?

Krist doszedł do wniosku, że pies nie uspokoi się, dopóki on nie zejdzie z tarasu. Przełożył nogę przez balustradę i zeskoczył na dół, przed dolną kondygnację domu wyeksponowaną na zachodnim stoku między dwoma tarasami.

Gdy szczekanie psa zaczęło cichnąć, Krist przystąpił do układania planu B. Plan B musiał zdecydowanie wziąć pod uwagę psa.

Krist oparł się o ścianę domu i nasłuchiwał dźwięku nadjeżdżających sa­mochodów.

Wreszcie usłyszał trzask żwiru na drodze, jeszcze zanim wychwycił dźwięk silnika. Początkowo wydawało mu się, że pod dom zajeżdżają dwa samochody. Ale zaraz za nimi przyjechał trzeci.

Nie był zadowolony. Nie życzył sobie tłumów podczas pogawędki z dok­torem Gregorym.

Zanim wychylił głowę zza rogu, żeby sprawdzić, kto przyjechał, usłyszał wycie domowego systemu alarmowego. Po kilku sekundach syrena ucichła. To znaczyło, że doktor Gregory lub jego żona - albo oboje - weszli do domu i wpisali kod, żeby uciszyć alarm.

Mniej więcej w tym samym czasie rozległy się dwa ostre szczeknięcia, jak grzmoty. Ale tylko dwa. Krist szybko wydedukował, że z gospodarzami jest ktoś, kto nie jest dla psa zupełnie obcy.

Krist wrócił w stronę tarasu. Plan B brał pod uwagę żonę doktora i jego psa, ale nie niespodziewanych gości.

Plan można było jednak skorygować. Krist wiedział, że główną zmien­ną jest liczba trupów, które zostawi za sobą po rozmowie z doktorem Gre­gorym.

Jeszcze przed przybyciem doktora Gregory'ego Krist wykonał dwa za­dania. Przeciął kabel telefoniczny prowadzący do domu doktora i do pobli­skiego domu sąsiadów. Zniszczył też zamek w jednym z okien na dole. Mając doktora w domu i wyłączony alarm, Krist zrobił następny krok - uchylił okno i wsunął głowę do środka.

Nie widział ani nie słyszał, żeby ktoś schodził po schodach, więc przeci­snął się przez okno i poczekał chwilę, nasłuchując przede wszystkim, czy pies nie nadchodzi, żeby go pożreć. Nasłuchując, trzymał w pogotowiu broń, celu­jąc w stronę schodów.

Nic.

Wystrój pomieszczenia pozwalał mu się domyślać, że jest w pokoju go­ścinnym.

Nad głową usłyszał kroki i stłumione głosy. Prześlizgnął się bezszelestnie do schodów i zatrzymał się, próbując ustalić, kogo spotka na górze. Gdzieś w pobliżu schodów kobiecy głos zawołał:

- Emily? Chcesz wyjść na spacer?

Krist słuchał frenetycznego tupotu psich nóg na drewnianej podłodze, gdy zwierzę podjęło desperacką próbę dotarcia do drzwi, zanim kobieta zmie­ni zdanie co do spaceru.

- Dobra dziewczynka. Dobra dziewczynka - pochwaliła ją kobieta, za­nim zmieniła ton i zawołała: - Alan, nie wychodzimy na bardzo długo, może na pół godziny. Na pewno będziemy z powrotem, zanim wróci Adrienne. Nie­długo do was dołączymy.

Do was”, pomyślał Krist. Powiedziała „będziemy”. Powiedziała „do was”. Potem zadał sobie pytanie: kim do diabła jest Adrienne?

Frontowe drzwi otworzyły się i zamknęły.

Krist ocenił sytuację. Na szczęście ten piekielny pies sobie poszedł. Ale niestety ktoś -jakiś nieznajomy - został z doktorem Gregorym.

Krist nie wahał się. Wyglądało na to, że ma tylko pół godziny, żeby wydu­sić z doktora aktualne miejsce pobytu Kirsten Lord. Przed upływem trzydzie­stu minut żona wróci ze spaceru z tym koszmarnym psem, a ktoś o imieniu Adrienne jeszcze bardziej skomplikuje mu życie.

Jeremiah Krist wiedział, że pół godziny wystarczy, by doktor Gregory zdradził mu tajemnice Kirsten Lord. Jeremiah Krist wiedział też, że zaraz potem doktor Gregory będzie już martwy.

Ruszył powoli po schodach na górę

Schody kończyły się niedaleko frontowych drzwi domu. Z wyciągniętą bronią Krist zatrzymał się i spojrzał w stronę wielkich okien wychodzących na zachód. Zauważył stół bilardowy, który widział już wcześniej z zewnątrz, zobaczył też taras, gdzie o mało nie umarł ze strachu na widok psa niedźwie­dzia.

Nie widział żadnych ludzi.

Pierwsze drzwi po lewej prowadziły do nowoczesnej kuchni - granitowe blaty i nowiutki sprzęt. Krist wsunął głowę na tyle daleko, żeby przekonać się, że nikogo tam nie ma. Wielki pokój z widokowymi oknami też był pusty. Korytarz na końcu dużego pokoju prowadził, jak przypuszczał Krist, do sy­pialni.

Tam spodziewał się znaleźć doktora Gregory'ego.

Pozostawała jeszcze druga osoba. Jego żona powiedziała: Niedługo do was dołączymy.

Do was. Czyli do kogoś jeszcze oprócz doktora.

Krist cicho przeszedł przez pokój, szukając dogodnego miejsca, gdzie mógłby się zaczaić. Wybrał kąt za stołem bilardowym. Idealne miejsce: bę­dzie stał za doktorem, kiedy ten wyjdzie z sypialni.

Dwa kroki dzieliły go od wybranego miejsca w kącie, kiedy usłyszał głos

doktora Gregory'ego:

- Chcesz coś zimnego do picia? Twoje gardło to zniesie? Ale nie wiem, czy mamy gdzieś piwo imbirowe. Chcesz sok pomarańczowy?

Krist obrócił się i stanął przodem do korytarza prowadzącego do sy­pialni.

Po dwóch sekundach w progu stanął Gregory. Nie zauważył Krista w ką­cie. Gregory ani trochę się nie zawahał; podszedł pewnym krokiem do sofy na drugim końcu pokoju.

Krist nie spuszczał go z oczu. Dopiero wtedy zauważył, że na sofie pod kocem ktoś leży.

Czy Gregory ma dzieci, o których nie wiem? - zastanawiał się Krist. Czy wywiad Prowlera jest aż tak kiepski?

Spod koca wyłoniła się dziewczynka i odwróciła się do doktora. Wtedy zobaczyła Krista.

Krist poczuł jej spojrzenie na sobie, gdy pokazała go palcem i powie­działa:

- Czy to ten zły człowiek, doktorze? Myślałam, że będzie wysoki.


Lauren wyszła z domu z Anvilem na rękach. Przed nimi szła suka - Emily rozciągnęła kabel regulowanej smyczy do maksimum. Wyglądała na do­statecznie silną, żeby holować samochód.

Carl wziął Anvila od Lauren i przypiął mu do obroży smycz. Pudełek podskakiwał u stóp Carla, merdając ogonem i wyciągając do góry długi pysz­czek.

- Wiem, że musicie porozmawiać o swoich sprawach - powiedział do mnie Carl. - Jeśli pozwolisz, będę się trzymał z tyłu za wami. Poza zasięgiem słuchu. Anvilowi i mnie przyda się trochę ruchu. Spacer dobrze nam zrobi, a poza tym Anvil musi się załatwić.

W ten sposób Carl pytał, czy pozwolę, by towarzyszył nam jako mój ochroniarz.

- Dziękuję ci, Carl - powiedziałam.

Lauren zmrużyła lekko oczy, słuchając naszej krótkiej rozmowy. Wydawało mi się, że leciutko kiwnęła głową, ale nie byłam pewna. Nagle dotknęła jedną rękę do swego wypukłego brzucha. - Au! - pisnęła - ale mi dowalił.

Carl odwrócił wzrok, udając, że nie słyszał tego, co właśnie powiedział.

Ja też przystanęłam zdziwiona tym doborem słów. Żeby zamaskować zmieszanie, odwinęłam lizaka i położyłam go sobie na języku. Ten był jabłkowy. Nie mój ulubiony smak. Poczęstowałam lizakiem Lauren i Carla, ale najwyraźniej nie podzielali mojej pasji.

Emily, nie mogąc się doczekać spaceru, prowadziła nas wszystkich drogą. Szliśmy w ostatnich ostrych promieniach popołudniowego słońca, ale niebo na północ od nas było szare jak mokry popiół, a błyskawice rysowały ogniste strzały między chmurami. Pionowe smugi deszczu wyznaczały granice burzy niczym powietrzny płot.

- Nadchodzi burza? - zapytałam.

- Nie - zaprzeczyła Lauren. - Pójdzie na północ lub na wschód. Rzadko docierają stamtąd na południe. Tak naprawdę nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.

O mało się nie roześmiałam z tej naiwnej uwagi.

Z wysokimi chmurami na zachodzie i potężną burzą rzucającą cień na północne równiny, zbliżający się zachód słońca zapowiadał się imponująco.

Carl i Anvil trzymali się z tyłu, wyprzedziłyśmy ich o jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów.

Zapytałam Lauren, jak się czuje.

Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

- W ciąży? Świetnie. Dobrze. No wiesz - przeszłaś przez to samo. Mę­czę się, często boli mnie kręgosłup. Połowy butów nie mogę wcisnąć na nogi. Jestem całkowicie gotowa urodzić to dziecko, ale dziecko nie jest jeszcze cał­kiem gotowe, żeby się urodzić. - Pies nagle wyrwał się do przodu z taką siłą, że obawiałam się, iż ramię Lauren wyskoczy ze stawu. Jej to najwyraźniej nie przeszkadzało. - Posłuchaj - ciągnęła dalej. - Wciąż czekam na odpowiedź Jacka Tarpina, a tymczasem mój student prawa, pamiętasz? Nazywa się Arturo Mota. Mówiłam ci, że zleciłam mu wyszukanie w archiwum materiałów o Lieberze.

- Tak. O tym trenerze. - Zdałam sobie sprawę, że próbuję doszukiwać się w jej głosie nadziei.

- Arturo jest bardzo inteligentny. Najlepszy student, jakiego miałam. W każ­dym razie w jedną godzinę przy komputerze dowiedział się tego wszystkiego, co ci zaraz powiem. Z informacji wyszperanych przez Arturo najważniejsza jest chyba ta, że żona Pata Liebera ma młodszego brata. Teraz ma jakieś trzy­dzieści sześć, trzydzieści siedem lat.

- Tyle co ja. Tyle co Khalid.

- Tak. Tyle co Khalid.

Przeszłyśmy kilka kroków, zanim odezwała się znowu.

- Szwagier nazywa się Princely Carter. Siedzi w więzieniu stanowym w Wirginii. Od 1995.I według ostrożnych szacunków, zostanie tam co naj­mniej do 2007.

- Założę się, że w ciupie nie używa imienia Princely. - Nie wiem dla­czego poczułam, że muszę z tego zażartować, ale zrobiłam to.

- To chyba bezpieczny zakład - powiedziała. - Siedzi za napad z bronią w ręku. Wiosną 1995 napadł na stację benzynową w Richmond. Jak się oka­zało, popełnił błąd, bo trafił akurat na koniec zmiany. Mąż sprzedawczyni był gliniarzem z Richmond i właśnie przyjechał po żonę na stację. Nie za bardzo spodobało mu się, że pan Carter mierzył do niej z broni.

Gdy Lauren kontynuowała swojąrelację, ja wlokłam się z tyłu, bo wielki pies ciągnął ją jak śmigło na pełnych obrotach. Właśnie dotarłyśmy do skrzy­żowania z inną piaszczysto-żwirową drogą. Podążałam za Lauren, która usi­łowała dotrzymać kroku zdeterminowanej Emily skręcającej w nową drogę. Na zakręcie obejrzałam się i zobaczyłam Carla i Anvila - szli w swoim tem­pie kilkadziesiąt metrów za nami. Anvil maszerował paradnym, wypracowa­nym krokiem u boku pana.

W tym momencie trudno mi było zrozumieć, dlaczego nauka jest przeko­nana, że pudel i bouvier należą do tego samego gatunku.

Jakieś sto metrów przede mną Emily stanęła w miejscu i zaczęła obwą­chiwać lewe pobocze piaszczystej drogi. Lauren miała wreszcie szansę od­począć.

Dogoniłam ją po kilku krokach.

- Pewnie już wiesz, dokąd zmierza ta moja historyjka o panu Princely -powiedziała.

- Mogę się domyślić. Dzień zabójstwa, dzień aresztowania Khalida. Jeśli rozmowa telefoniczna z Mickeyem Redondo przebiegła tak, jak sobie to wy­obrażamy, ten szwagier, Princely, mógł był sprawcą zabójstw w Sarasocie. Pat Lieber jakoś dowiedział się o tym -jeśli tak, to pewnie od Princely'ego. Za­dzwonił do Mickeya i dał mu do zrozumienia, że sowicie go wynagrodzi, jeśli uda mu się osłonić brata żony. Ta teoria tłumaczyłaby większość niejasności.

- Prawie tak samo to widzę. Ale wątpię, czy Lieber tego dnia zdradził przez telefon nazwisko swojego szwagra. Przypuszczani, że Lieber zadał Mickeyowi wystarczająco dużo pytań, by wyciągnąć od niego, że ma już dobrego podejrzanego. Potem już tylko zachęcił Mickeya, żeby postarał się o pogrążenie Khalida.

- Prawdopodobnie masz rację - powiedziałam. - Pozostaje jednak parę znaków zapytania. Można ustalić, czy ten cały Princely Carter był tamtego dnia w Sarasocie? I czy znajdziemy jakieś dowody łapówki, jaką Mickey dostał od Liebera?

- Arturo wciąż szuka, próbuje dowiedzieć się, czy Carter był już notowany na Florydzie, zwłaszcza w okręgu Sarasota. Sprawdza też poprzednie adresy. Znając Arturo, mogę się założyć, że na jutro będzie miał coś dla mnie.

- Niech pan Mota sprawdzi również okręgi Manatee i Charlotte. Ta, też powinny być jakieś ślady tego qui pro quo. Mickey musiał coś z tego mieć. Pieniądze można wytropić.

- Może. Ale z mojego doświadczenia tutaj wynika, że dużo trudnić sprawdzić takie rzeczy bez nakazu sądowego. Nie sądzę, żebyśmy zoba czyli jakieś dowody łapownictwa, jeśli najpierw nie udowodnimy tych pozostałych rzeczy. No wiesz, przedtem musimy przekonać sędziego do naszej teorii.

- Poczekaj, Lauren. Mówiłaś, że Carter był aresztowany w Wirginii napad z bronią, zgadza się?

- Tak.

- W sklepie przy stacji benzynowej?

- Mhm.

Oddychałam płytko. Poczułam się jak pierwszego dnia w Boulder, kiedy oszołomiło mnie powietrze na tak dużej wysokości - moje płuca potrzebowały więcej tlenu.

- Miał broń?

- Tak.

Czekałam, aż spojrzy na mnie. Kilka sekund później moje milczenie ściągnęło jej spojrzenie jak magnes przyciąga metal. Miała fascynujące oczy ciemnofioletowe i lśniące niemal tak bardzo jak jej czarne włosy.

- Na początku napadu przestrzelił obiektyw sklepowej kamery? - zapytałam.

Emily znowu puściła się biegiem, ciągnąc za sobą Lauren. Ruszyła do przodu, żeby nie stracić równowagi. Rzuciła przez ramię:

- Trafił za drugim razem, ale tak. Skąd o tym wiesz?

Przestraszyłam się, gdyż nagle wyrósł przy mnie Carl. Anvil otarł mi się o nogi jak kot.

- Zna pani ten samochód? - Carl zapytał Lauren. Duży zielony wóz stał: zaparkowany na poboczu. Był częściowo osłonięty wysokim do ramion ziemnym nasypem.

- Nie, nigdy go tu nie widziałam. Spaceruję z Emily tą trasą prawie codziennie. Nigdy nie widujemy zaparkowanych tutaj samochodów. - W jej głosie nie wyczuwało się niepokoju. Pomyślałam, że nie pływała z wielorybami tyle czasu co ja. Lauren wskazała na nasyp. - Nie ma powodu, żeby ktoś tu parkował. Najbliżej położonym domem od tego miejsca jest nasz.

Carl wręczył mi smycz Aiwila i zasłonił oczy przed słońcem, zaglądając przez ciemną szybę samochodu od strony pasażera.

- Wypożyczony, na fotelu leży mapa - powiedział. - A z tyłu jest pełno sprzętu do pomiarów geodezyjnych. Coś mi tu nie gra. - Rozejrzał się. -Gdzie jest ten cholerny geodeta i dlaczego używa wypożyczonego samocho­du? - Tak naprawdę nie mówił ani do Lauren, ani do mnie. Mówił na głos do siebie.

Kiedy staliśmy wszyscy, patrząc, jak Carl dokonuje dalszych oględzin wnętrza samochodu, Emily zanurzyła się w wysokich trawach porastających łagodne wzniesienie. Pies prawie całkowicie znikł nam z oczu.

Lauren zauważyła, że wodzę wzrokiem za psem i wyjaśniła:

- Czasem chodzi szlakiem lisów. Wariuje na punkcie czerwonych lisów. Carl odszedł od samochodu.

- Nie podoba mi się to. Wracam. Chcę, żebyście trzymały się z dala od domu, czy to jasne? Macie trzymać się z dala od domu, dopóki nie powiem, że wszystko w porządku.

Mówił przede wszystkim do mnie.

- Co się stało, Carl? - zapytałam.

- Ten wóz nie daje mi spokoju. Nie podoba mi się, że mała tam została. - Wskazał na dom. Mówił o Landon.

- Myślisz, że... - zaczęłam.

- Myślisz, że ktoś tam jest? - wtrąciła się Lauren. - W moim domu? -Nie dowierzała, ale jeszcze nie była przerażona.

Carl ustawił się między nami i spojrzał na mnie.

- Nie wchodzicie tam. Bez względu na wszystko, dobrze? Aż do odwo­łania.

Nie mogłam odpowiedzieć. Moja dusza zaczęła nagle boleć, jakby dosta­ła konwulsji. Pływałam we wzburzonym morzu i obijałam się o co najmniej tuzin wielorybów i groźnych orek.

Chór w moich uszach zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Słyszałam tylko obietnicę Ernesta Castro. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.

- Landon - powiedziałam. Chciałam wykrzyczeć jej imię, ale nie byłam w stanie. Zupełnie jakbym nagle nie wiedziała, jak to zrobić.

- Alan - powiedziała Lauren. - O mój Boże! Mam pójść do sąsiadki i zadzwonić na policję?

Carl spojrzał na mnie i znowu na Lauren.

- W tych okolicznościach nie jest to najlepszy pomysł. Kiedy ja tu je­stem. I ona tu jest. - Mówił o mnie. - Ma pani w domu broń?

Carl był zaskoczony, niemal zaszokowany, kiedy Lauren odpowiedziała twierdząco.

- Jaką i gdzie?

- Mała beretta 9 mm. Mam na nią zezwolenie, ale nie wnoszę jej do domu, kiedy są tam dzieci. Zostawiłam ją w samochodzie ze względu na Landon. Jest zamknięta w schowku.

- Naładowana?

- Oczywiście.

- Ma pani przy sobie kluczyki?

- Nie.

- Przypilnujcie psa - rozkazał i ruszył w stronę lisiego szlaku w morzu traw.

Najbardziej buntowniczym tonem, na jaki było mnie stać, zawołałam za nim:

- Nie mogę zostawić tam Landon, Carl. Idę z tobą. Zatrzymał się w miejscu i zmroził mnie spojrzeniem.

- Słuchaj się mnie. Słuchasz się mnie? - Zmrużył oczy. - To dobrze. Jeśli sprawdzą się moje domysły i ktoś tu jest, to przyjechał tu do ciebie. Kiedy cię dostaną, sprawa się rypnie. Wszyscy, którzy przypadkiem będą w pobliżu, mogą stracić życie. Twoje dziecko, twój psycholog, twoja pani pro­kurator, wszyscy inni. Jeśli chcesz uratować życie paru osobom, lepiej trzy­maj się z daleka od tego pieprzonego domu.

Pochylił głowę i zaczął wspinać się do góry, wymachując rękami.

- Wygląda jak żołnierz- powiedziała Lauren.

- Albo goryl-bąknęłam mimowolnie.

- Co?

Za każdą cenną rzecz. Za każdą cenną rzecz.


Jak na złoczyńcę Kris nie był wysoki.

W praktycznych butach mephisto, które wybrał do ostatniego - na co teraz już liczył - etapu tej przygody, Krist nie miał więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Przez całe życie nigdy nie ważył więcej niż sześć­dziesiąt kilogramów. Skłonność natury do ironii sprawiła, że rekompensatą za tak drobną sylwetkę była duża głowa i wielkie uszy, które mogłyby posłużyć za żagle.

Chociaż miał dopiero trzydzieści cztery lata, jego niegdyś blond włosy posiwiały i przybrały odcień matowego srebra.

Doktor Gregory nie od razu zrozumiał pytanie Landon o „złego człowieka”.

- Kogo masz na myśli? - zapytał. Landon wskazywała palcem.

- Tego za panem. Myślałam, że będzie większy. A pan?

- Proszę się powoli odwrócić, doktorze - powiedział Krist. - Sam się pan przekona.

Alan Gregory obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni powoli, jak mu kaza­no. Zobaczył mężczyznę stojącego w kącie za stołem bilardowym. Trzymał w ręku broń, automat. Gregory zauważył wydłużoną lufę i pomyślał: tłumik.

- Czego pan chce? - zapytał.

- Chodzi mi o jej matkę. - Krist nie mógł się nacieszyć obecnością dziew­czynki w salonie doktora Gregory'ego. Nie mógł uwierzyć we własne szczę­ście. Przyjechał tu na chybił trafił w poszukiwaniu swojej ofiary. Teraz liczył na to, że za parę godzin już go nie będzie w Kolorado.

Landon zaczęła kwilić.

- Niech pan nie robi krzywdy mojej mamie - powiedziała. - Niech pan nie robi krzywdy mojej mamie.

Krist zbliżył się o dwa kroki, stanął i zrobił jeszcze jeden krok. Uśmiech­nął się do Alana, i powiedział:

- Doktorze Gregory? Czekam, aż mi pan powie, gdzie mogę znaleźć jej matkę.

Gregory próbował coś wymyślić. Wymierzona w niego broń nie poma­gała mu się skoncentrować. Sytuacja przerażała go. Landon już znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. Peyton pewnie zginie w chwili, gdy pojawi się w drzwiach. Lauren i jego nienarodzone dziecko też były prawdopodob­nymi ofiarami. Alan Gregory dokonał wyboru.

- Ukrywa się- powiedział. - Opiekujemy się z żoną jej córką.

Z uśmiechem na twarzy Krist podniósł broń, żeby namierzyć cel i pocią­gnął za spust. Łoskot, który się rozległ, zagłuszył klapnięcie. Z pistoletu wy­skoczyła łuska i wylądowała na podłodze przy nogach bilardowego stołu.

- Zastrzelił Daphne! - krzyknęła Landon.

Tak nazywał się pluszowy miś Landon. Został trafiony prosto w zagięcie lewej łapy.

- Jestem bardzo dobrym strzelcem - przestrzegł Krist. - Następnym razem przy braku współpracy nie będę strzelał do misia.

Uśmiechnął sięjeszcze szerzej, bardziej złośliwie. Doktorowi Gregory'emu wydawało się, że facet dobrze się bawi. Podejrzewał też, że następny strzał będzie wymierzony w Landon, nie w misia.

- Jest na spacerze z moją żoną - powiedział. - Zaraz powinny wrócić.

- Żona mówiła coś o trzydziestu minutach. Zostało nam już tylko jakieś dwadzieścia pięć.

- Być może.

- Ten wasz wielki pies też, tak?

- Tak, pies jest z nimi.

- Kim jest Adrienne?

- Sąsiadką. Nie ma z tym nic wspólnego.

- Każdy, kto od tej pory pojawi się w tym domu, będzie miał z tym coś wspólnego.

Gregory poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Landon podniosła misia i powiedziała.

- Ona żyje. Daphne żyje. Jest tylko ranna. Trzeba strzelić w głowę, żeby zabić.

Złoczyńca uśmiechnął się, słysząc naiwne słowa dziewczynki, ale zwró­cił się do doktora Gregory'ego.

- Nie wydaje mi się, żebyś teraz kłamał. Ale na wypadek, gdyby tak było, oto powód, dla którego jeszcze nie jesteś martwy: jeśli okaże się, że kłamałeś, najpierw powiesz mi prawdę, a potem będziesz umierał powoli i w męczarniach. Jeśli przekonam się, że mówiłeś prawdę, zginiesz tą samą śmiercią co Daphne.

- Daphne wcale nie zginęła. Widzisz? - Obróciła misia i pokazała go Kristowi. Dziura po pocisku była prawie niewidoczna w gęstym futrze. -Właściwie Daphne jest szczytem żywotności.

Krist zignorował ją.

- Chciałbyś jeszcze coś dodać, Gregory? On nie wie o Carlu, pomyślał Gregory.

- Nie - rzekł. - Nie mam nic do dodania.

- Dobra. Ręce za głowę i siadaj w tym fotelu. - Gregory przysunął się do Landon. - Nie, nie obok niej. W tamtym. Tak... dobrze. - Zrobił głęboki wdech. - Lubię ten zapach. Kordyt. A wy?

- To ten, który zabił mojego tatę? - szepnęła Landon.

- Nie sądzę, kochanie. - Zabrzmiało to tak, jakby według doktora Gre­gory'ego ten miał zabić jej mamę.

- Macie w domu telefon komórkowy? - zapytał Krist.

- W moim samochodzie, w garażu. Zwykle go tam zostawiam.

- A twoja żona? Też ma komórkę?

- Tak.

- Gdzie?

- Musiałbym sprawdzić, ale pewnie się ładuje na stole w kuchni. - Prze­chylił głowę w stronę kuchni. - Ładuje ją codziennie, kiedy wraca z pracy. Ładowarka jest na stole.

Mężczyzna wycofał się w stronę kuchni. Bez ostrzeżenia wpadł do niej na chwilę i wrócił kilka sekund później z telefonem Lauren.

- To ta? Komórka twojej żony?

- Tak.

Mężczyzna upuścił aparat na podłogę i uderzył w niego obcasem buta. Telefon odskoczył w jednym kawałku. Krist podniósł go, rozejrzał się za twardą powierzchnią, o którą mógłby go roztrzaskać i z całej siły cisnął nim o podło­gę. Telefon rozpadł się na trzy części.

- Załatwiliśmy problem z telefonami. Spodziewasz się jakichś gości oprócz tej Adrienne, o której mówiła żona?

Alan zobaczył, że Landon otwiera usta. Uprzedził ją, zanim zdążyła po­wiedzieć coś na temat Carla.

- Adrienne jest lekarzem. Przychodzi z testem na paciorkowce dla dziew­czynki. Nikogo więcej się nie spodziewamy.

Krist uśmiechnął się.

- Nikt inny nie przyjdzie? - zapytał.

- Nie. Nikogo się nie spodziewamy.

- Ale przecież mnie też chyba się nie spodziewaliście, co?


Sunąc ciężko pod górę, Carl doszedł do wniosku, że albo zareagował histe­rycznie na widok wozu ze sprzętem geodezyjnym, albo wkrótce spotka się z zawodowcem, najprawdopodobniej kimś przysłanym przez Prowlera do posprzątania bałaganu, który zostawiła Barbara Barbara Turner.

Carl był jeszcze dobre pięćdziesiąt metrów od domu, kiedy zauważył ka­bel telefoniczny zwisający jak czarne spaghetti ze sfatygowanego słupa po drugiej stronie domu. Wtedy Carl wiedział już na pewno, że wcale nie histery­zuje. Wpatrywał się w kabel przez prawie dziesięć sekund i wymamrotał:

- Zadałbym sobie tyle trudu, gdybym planował rozbić się tu na dłużej. -Wniosek: nowy wysłannik Prowlera nie był pewien, co zastanie w domu dok­tora. Więc przygotował się na dłuższy pobyt.

Carl zwolnił kroku, podchodząc do dolnej kondygnacji domu. Chociaż zamek w oknie został wyłamany fachowo, Carl natychmiast zauważył uszko­dzenie. Mimo to robota włamywacza zrobiła na nim wrażenie. To nie był jakiś głupek z młotkiem i szmatą.

Carl okrążył dom od pomocy i wszedł do garażu przez boczne drzwi. Zatrzymał się i przejrzał zestaw narzędzi ogrodniczych doktora, wybierając w końcu toporek, który wyglądała na tak leciwy, że mógł należeć do doktora Gregory'ego, kiedy ten był jeszcze skautem.

Carl rozpoznał samochód swojego psychologa. Stał na drugim końcu gara­żu. Samochód zaparkowany bliżej bocznych drzwi musiał należeć do Lauren.

Drzwi od strony pasażera były zamknięte. Ale nie drzwi od strony kierowcy. Carl wpuścił się do środka, usiadł za kierownicą i spróbował otworzyć scho­wek. Tak jak obiecała Lauren, był zamknięty.

Bez wahania Carl zamierzył się toporem w zamek. W ciasnym wnętrzu samochodu nie mógł się dobrze zamachnąć, a ostrze topora było tak tępe, że pierwsze uderzenie ledwie wgięło twardy plastik na tablicy rozdzielczej. Ude­rzył w małe drzwiczki schowka jeszcze trzy razy - łup, łup, łup - tępą stroną narzędzia.

Drzwiczki odskoczyły.

Sięgnął ręką i wyciągnął berettę Lauren, sprawdził magazynek i odbez­pieczył broń. Potem załadował, położył pistolet na kolanach i sprawdził sobie puls. Spokojny i równomierny: siedemdziesiąt osiem.

- Jak przy jeździe na rowerze - powiedział do siebie i wrócił tą samą drogą do okna z wyłamanym zamkiem.

Carl z ledwością przecisnął się przez otwór okienny. Najpierw zabloko­wały się ramiona. Kiedy już je przepchnął, zaklinowały się biodra. W końcu musiał przekręcić się na bok, żeby dostać się do tego cholernego domu. Gdy zsunął się na podłogę głową do przodu, doszedł do wniosku, że ten nowy wysłannik Prowlera jest albo wężem albo muszką.

Carl podniósł się i wtedy podłogą nad jego głową wstrząsnął pojedynczy głuchy łomot. Zamarł i zaczął liczyć. Liczenie było więziennym odruchem - w ten sposób mierzył, kiedy strażnicy dojdą do jego celi. Kiedy doliczył do trzynastu, usłyszał na górze następny odgłos, tym razem ostrzejszy, gdy coś uderzyło w to samo miejsce na podłodze.

Carl puścił się biegiem w stronę schodów.

Był już blisko nich.

Usłyszał głosy.

Zaczął wchodzić po schodach. Dwa stopnie od podestu usłyszał, co mówi człowiek Prowlera:

- Ale przecież mnie też chyba się nie spodziewaliście, co?

Oni może się nie spodziewali - odezwał się Carl. - Ale ja tak. Carl Luppo nie utrzymałby się przy życiu w Cosa Nostra przez tyle lat, grając fair. Gdy tylko zobaczył broń wymierzoną w doktora Gregory'ego, nie czekał, aż mężczyzna odwróci się do niego, żeby wyrównać szansę. Carl strzelił mu prosto w plecy, umieszczając trzy pociski między łopatkami.

Beretta Lauren narobiła sporo huku w zamkniętej przestrzeni, a zapach spalonego prochu wisiał w powietrzu jak metaliczna mgła.

Chociaż Carlowi dzwoniło w uszach, wydawało mu się, że słyszy krzyk Landon z drugiego końca pokoju.

- Doktorze Gregory? - zawołał. - Z dziewczynką wszystko w porząd­ku? - Ale nie słyszał nawet własnego głosu, nie mówiąc już o odpowiedzi doktora.

Czas stanął na baczność. Zupełnie znieruchomiał jak wartownicy przed Pałacem Buckingham.

Jak oni się nazywają? Och, mniejsza z tym.

Za każdą cenną rzecz...

Za każdą cenną rzecz...

Od chwili, gdy Carl Luppo zaczął sunąć po zboczu złocistych traw do momentu, gdy usłyszałam strzał w domu doktora Gregory'ego, mogła minąć minuta, godzina, dzień, rok.

Wiem tylko, że trwało to całe życie.

Po ostrzeżeniu Carla, żebyśmy nie podchodziły do domu, Lauren ciągnę­ła mnie i dwa psy z powrotem w stronę skrzyżowania piaszczystych dróg. Chciała dobrze się ustawić, żeby zatrzymać Adrienne.

Stałyśmy tam, czekałyśmy na jakiś sygnał z domu i drżałyśmy ze strachu o naszych bliskich. Rozmawiałyśmy trochę, ale nie pamiętam ani słowa z tego, co mówiłyśmy, chodząc w tę i z powrotem po skrzyżowaniu. Pamiętam tylko gasną­ce światło - noc już prawie skradła resztki dnia. I pamiętam obawę - że zachód słońca jest metaforą czegoś, czego nie chciałam sobie nawet wyobrażać.

Lauren trzymała smycz Emily. Ja ściskałam Anvila na rękach. Szybkie bicie jego serca - jeszcze szybsze od mojego - pomogło mi udawać, że je­stem spokojna.

Nagły huk wystrzału, który doleciał z domu, sprawił, że obie z Lauren odskoczyłyśmy do tyłu, jakbyśmy robiły unik przed kulami. Emily spuściła uszy i zaskomlała.

Chwilę później Lauren krzyknęła: Alan! i zaczęła biec drogą.

- Moje dziecko - zawołałam i puściłam Anvila na ziemię. Po sekundzie wyprzedziłam Lauren.

Wszyscy wiedzą, że w chwili paniki matki biegają szybciej od zwykłych żon. Zwłaszcza kiedy te zwykłe żony są w ósmym miesiącu ciąży.


PODMIEJSKI BLUES


Kiedy wpadłam do domu przez otwarte drzwi, najpierw uderzył mnie zapach. Spalonego prochu.

Jakieś sześć metrów od drzwi zobaczyłam rozciągniętego na podłodze mężczyznę. Leżał w dziwnej pozycji - nienaturalnie wygięta ręka, przekrę­cona na bok głowa. Od razu wiedziałam, że nie żyje. Oparcie stojącej za nim szarej sofy było skropione ciemnymi plamkami różnej wielkości. Wiedziałam, że to plamy krwi. Nie widziałam twarzy, ale był drobny, zbyt drobny jak na mojego psychologa, zbyt chudy, żeby mógł być Carlem Luppo.

Chciałam zawołać córkę, ale nie wiedziałam, co się dzieje, a nie chciałam jej narazić na jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Za każdą cenną rzecz...

Lauren dołączyła do mnie w otwartych drzwiach. Obserwowałam jej oczy, gdy zobaczyła martwego mężczyznę na podłodze i potem, gdy zauważyła dwie sztuki broni na stole przy schodach. Jeden z dwóch pistoletów był przedłużo­ny tłumikiem. Zakryła usta rozczapierzonymi palcami i powiedziała cicho:

- O mój Boże.

Emily zaczęła szczekać na leżącego trupa. Obnażała kły, nie zważając na uspokajające komendy Lauren. Lauren z całej siły przytrzymywała smycz. Anvil dołączył do psiego chóru, ale szczekał cienko i bez przekonania. Nie wkładał w to całego serca.

Chciał się chyba tylko dostosować do sytuacji.

Carl usłyszał psi jazgot i wszedł do salonu przez szklane drzwi z tarasu.

- Witam - rzucił. - Byłem na zewnątrz, żeby was zawiadomić, że tutaj już po wszystkim.

Psy uspokoiły się. Nie byłam pewna dlaczego. Wydusiłam z siebie jedno słowo:

- Landon? Przechylił głowę.

- W porządku. Jest z powrotem w sypialni z panem doktorem. Pomyśleliśmy, że nie powinna być tutaj z tym... no wiesz... facetem.

- Czy ona...? - Nie potrafiłam dokończyć myśli. Carl wiedział.

- Słyszała, co się stało, ale nic nie widziała. Ten świrus strzelił do jej misia.

- Strzelił do misia? Daphne?

- A mój mąż? - zapytała Lauren. - Z Alanem wszystko w porządku?

- Jak najbardziej, jak najbardziej. Sytuacja była dość napięta... ale... wiecie, wszystko dobrze się skończyło.

Spojrzałam na mężczyznę na podłodze.

- Carl, eee, kto to jest? Carl wzruszył ramionami.

- Nie przedstawił się. Jakiś facet z bronią. Miał tu do wykonania zadanie i szukał ciebie, Peyton. Powiedział doktorowi Gregory'emu, że szuka ciebie.

Zaczęłam się trząść. Zaczęłam płakać. Głos Lauren zabrzmiał głucho.

- Musimy zadzwonić na policję - powiedziała.

- Tak - przyznał Carl. - Ale telefony nie działają. Przeciął kabel. Roz­walił też komórkę.

Usłyszałam nadjeżdżający drogą samochód. Emily odwróciła łeb i warknęła. Lauren objęła mnie, żeby choć trochę mnie pocieszyć.

- To pewnie Adrienne z testami na paciorkowce - powiedziała. - Bę­dzie miała telefon. Nie znacie jej, ale chyba się wścieknie, gdy się dowie, jakie emocje ją ominęły.

- Muszę się uspokoić, nie mogę iść do Landon taka zaryczana - powie­działam do siebie.

- Jasne, jasne - uspakajała mnie Lauren. Kiedy mnie obejmowała, czu­łam kopnięcia jej dziecka.

Trzasnęły drzwi samochodu. Dziesięć sekund później do domu wszedł Jack Tarpin. Natychmiast odepchnęłam od siebie Lauren i przestałam płakać. Najpierw pomyślałam, że nie zmienił się zbytnio przez wszystkie te lata.

A druga myśl? Jack miał na sobie spodnie khaki.

Przysięgam. Miał także znoszone mokasyny bez skarpetek i koszulkę polo w paski, która kiedyś była brązowo-żołta, a teraz - beżowo-biaława. Jack Tarpin był świeżym wielorybem ubranym w spodnie khaki. W ten sposób dowiedziałam się, że przyjechał mnie zabić. - Jack? - powiedziałam.

Musiałam użyć całej swojej samokontroli, żeby nie pobiec jak szalona w stronę sypialni do Landon. Nawet nie zerknęłam w tamtą stronę.

- Witaj, Kirsten - rzucił Jack. - Powiedziałbym: miło cię widzieć po tak długim czasie, ale to nieprawda. - Wypuścił powietrze głośno przez nos, wy­rażając w ten sposób pogardę. - Minęło tyle lat, ale ty, jak już się do czegoś przyczepisz... Nie wiem, czy to ci zrobi jakąś różnicę, ale gliniarze nigdy ci nie ufali. - Napełnił policzki powietrzem, a potem wypuścił je przez ściśnięte wargi. - Panie odejdą od tych pukawek, co leżą na stole.

Jeszcze zanim dokończył zdanie, usłyszałam za sobą stukot. Obejrzałam się i zobaczyłam szerokie plecy i ramiona Carla, który przeciął wąski taras i skoczył głową do przodu nad balustradą.

Nie widziałam, żeby Jack trzymał broń - nie wiem, gdzie ją schował - ale i kiedy odwróciłam się do niego, już strzelił. Kula świsnęła mi koło głowy. Huk sprawił, że ścisnęło mnie w żołądku.

Strzelił do Carla.

Zanim zdążyłam krzyknąć, Jack minął mnie, biegnąc w stronę szklanych drzwi. Pokonał sofę jak przeszkodę na bieżni i pędząc tam, gdzie Carl katapultował się z tarasu, zahaczył ramieniem o drzwi, który wypadły z szyn.

- Carl! - krzyknęłam. - Uważaj!

Jack przeszukał rejon pod tarasem, ale zapadła już noc i najwidoczniej nie zobaczył w ciemności nic, co warte byłoby oddania strzału. Patrzyłam, jak do­tyka balustrady małym palcem wolnej ręki. Podetknął palec pod nos i powąchał. Kiedy podniósł wzrok, zmrużył oczy i wymierzył broń prosto w mój brzuch.

- Rozumiem, że to ten twój mafioso? - zwrócił się do mnie.

- Co?

Podniósł mały palec jakby do osobliwego salutu.

- Zdaje się, że go trafiłem. Jest tam trochę krwi.

Zaczaj się śmiać, ale przestał, gdy tylko wszedł do środka i zobaczył leżą­ce przy sofie ciało.

- Psiakrew - powiedział, kręcąc głową. - Bardzo chciałbym wiedzieć, co się tu, do diaska, działo. - Wskazał na zwłoki lufą pistoletu. - Kto to kurwa, jest?

Żadna z nas nie odpowiedziała. Podniósł głos.

- Ten trup. Kto to?

- Ktoś się włamał do domu - wyjaśniłam. - Mój przyjaciel zastrzelił go. Wyglądało na to, że Jack zastanawia się nad moją historyjką, pocierając twarz wolną dłonią. Bardziej do siebie, niż do Lauren i do mnie powiedział:

- Pewnie jeszcze jeden od Prowlera. Cieszę się, że przyjechałem.

- Co? - zapytała Lauren. Pokręcił głową.

- Macie się obie położyć na tamtym stole bilardowym. - Machnął bronią. - No, już. Jedna i druga. Żebym miał was na oku. Nie spodziewałem się tutaj takich tłumów. Myślałem, że utnę sobie pogawędkę tylko z jakimś dok-torkiem. - Przejechał palcami wolnej ręki po gęstych siwych włosach i wes­tchnął. - Muszę się chwilę zastanowić, jak mam to zrobić, żeby mi to uszło na sucho.

Pocieszałam się myślą, że ze wszystkich rzeczy, o które posądzano Jac­ka podczas jego niezbyt chlubnej policyjnej kariery - pijaństwo, tchórzostwo, niekompetencja - nigdy nie posądzano go o nadmiar inteligencji.

Lauren tak zbladła, jakby miała zaraz zemdleć. Wzięłam ją za wilgotną dłoń i pomogłam wgramolić się na obitą filcem płytę stołu bilardowego. Ani przez chwilę nie wypuściła z raje smyczy Emily. Pies był dziwnie opanowany.

- Nie może zabić mojego dziecka, prawda? - Lauren jęknęła do mnie. -Nie zabije mojego dziecka?

Jack znowu przemówił.

- Kiedy ja będę sobie tu główkował, wy załóżcie ręce za głowę, wiecie, jakbyście robiły pajacyki lub skakały tyłem do basenu, czy coś takiego. -Wykonałyśmy polecenie. - Dobra. Niech tak zostanie.

Wydawało mi się, że Jack popełnia błąd, ignorując wielkiego psa. Ale też nie znałam zwierzęcia zbyt dobrze. Emily siedziała spokojnie na drugim końcu stołu bilardowego, Aiwil tuż obok niej.

Wróciłam myślami do Landon.

Za każdą cenną rzecz...

Kilka sekund później Lauren zaskoczyła mnie, mówiąc:

- To ty wtedy odebrałeś ten telefon, prawda? Nie twój partner.

Z mojego końca stołu nie widziałam twarzy Jacka. Właściwie nie wie­działam nawet, w której części pokoju się znajduje. Mijały sekundy i byłam już prawie przekonana, że jej nie odpowie.

- A więc wiesz o wszystkim, tak? - powiedział w końcu. - To ty musisz być tą prawniczką, która rozmawiała z moją Pamelą. - Mówił melodyjnym głosem, trochę jakby z irlandzkim akcentem.

- Tak.

- No to przykro mi, że tu dzisiaj jesteś, moja droga. Ale się wpakowałaś. Jeszcze z dzieciakiem w brzuchu. Bardzo mi przykro. Żal mi nas obojga. -Przerwał. - Trochę bardziej żal mi siebie niż ciebie, ale zawsze.

Zupełnie jakby nie zarejestrowała groźby w słowach Jacka, brnęła dalej:

- To do ciebie zadzwonił wtedy Pat Lieber, zgadza się? Tego dnia na komendzie. To ty podmieniłeś próbki. A potem wrobiłeś partnera na wypa­dek, gdyby coś poszło nie tak?

Jack nie odpowiadał.

- Powiedz tylko, czy to prawda.

Z głosu Jacka zniknęła śpiewność, gdy odpowiedział:

- A może byś się tak zamknęła, co? Ja tu próbuję myśleć.

Podniosłam głowę i zobaczyłam, że Jack siedzi na drugim końcu salonu w fotelu z prostym, wysokim oparciem. Wybrał pozycję, z której mógł nie tylko widzieć taras, na wypadek, gdyby wrócił Carl, ale też miał na oku fron­towe drzwi i schody prowadzące na dół.

Wyciągnęłam szyję jeszcze bardziej - dwóch pistoletów, które leżały na stoliku przy drzwiach, już tam nie było.

Jack był nieźle uzbrojony.

Opuściłam głowę i zaczęłam się modlić za Landon.

Pomyślałam o doktorze Gregorym.

Pomyślałam o Carlu.

Przestałam się modlić.

Jack wstał i podszedł do stołu bilardowego. Podniosłam głowę, żeby go lepiej widzieć. W prawej dłoni trzymał wielką automatyczną spluwę.

- Czy w domu jest jeszcze ktoś? - zapytał. - Na przykład tam - Wskazywał na korytarz prowadzący do głównej sypialni.

Prowadzący do Landon.

- Nie, nikogo tam nie ma - zapewniłam go.

- Gdzie twój dzieciak, Kirsten? Masz córkę.

Zawahałam się przez ułamek sekundy, wymyślając kłamstwo. Jack za­uważył moje wahanie.

- Jest tutaj, co? - zapytał, zanim zdążyłam skłamać.

- Nie - to wszystko, co powiedziałam. To pojedyncze słowo było raczej protestem niż zaprzeczeniem. Podniosłam głos. - Nie! Nie! Nie idź tam. -Doktor Gregory i Landon musieli mnie usłyszeć.

Musieli.

Jack już minął stół bilardowy i sunął w stronę sypialni. Zatrzymał się.

- Wstawaj - rozkazał Lauren.

Gdy z trudem zeszła na podłogę, zasłonił się nią jak tarczą i zaczął popy­chać korytarzem w stronę sypialni. Przez ramię rzucił jeszcze, żebym nie ruszyła się ani na centymetr, w przeciwnym razie zabije moją córkę.

Leżałam więc dalej na plecach na stole bilardowym i modliłam się, czekając na huk wystrzału.

Emily szczeknęła. Anvil zaskomlał.

Alan, oczywiście, usłyszał huk wystrzału, którym Jack Tarpin chciał unicestwić zeskakującego z tarasu Carla. Natychmiast wyprowadził Landon na taras przy sypialni, opuścił ją na ziemię, gdzie - miał nadzieję - nic jej już i będzie groziło.

Potem ruszył w ślad za nią. Znalazł Landon pod tarasem obok Carla Luppo.

- Zranili wujka Carla - szepnęła. - Ale nie umrze, bo trafili go w nogę, a nie w głowę. Mojego tatę trafili w głowę, bo tam trzeba strzelać, żeby zabić.

- To nie całkiem tak, robaczku - powiedział Carl.

- Jak to wygląda, Carl? - zapytał Alan. Carl zerknął na Landon.

- Niezbyt dobrze - przyznał. - Niezbyt dobrze. Nie strzelał do mnie z dwudziestki dwójki. Tracę dużo krwi.

Alan pochylił się i próbował obejrzeć ranę umiejscowioną wysoko na udzie Carla kilka centymetrów pod pośladkami. Carl zrobił już sobie z paska opa­skę uciskową wokół nogi w okolicy krocza.

- Kto jest tam z nimi? - zapytał Alan. - Kto do ciebie strzelał?

- Peyton zwracała się do niego „Jack”. Nie wiem. Musisz coś zrobić dla naszych pań, doktorze. Weź moją broń.

- Masz broń?

- Pożyczyłem od pewnej kobiety. Nie pytaj. Nie chcesz wiedzieć.

- Mam w samochodzie telefon. Zadzwonią po policję- zaproponował Alan.

- Nie ma czasu. Ten facet przyjechał tutaj, żeby zabić Peyton. Nie do­puści do tego, żeby twoja żona przeżyła jako świadek. Ją też zabije.

Alan spojrzał na Carla, ważąc bRon w dłoni.

- Gotowy do strzału? Nie znam się za bardzo na broni. Carl sprawdził, czy pocisk jest w komorze.

- Tak, gotowy. Ale to dwudziestka dwójka. Mały kaliber. Musisz po­dejść blisko, żeby strzelić mu w głowę.

- O czym ty mówisz?

- To duży facet. Ta pukawka nie ma mocy trzydziestki ósemki, czter­dziestki czwórki, czy nawet dziewiątki. Będziesz musiał trafić go w głowę, bo jak nie, to się odwróci i wszystkich was pozabija.

- A nie mówiłam? - powiedziała Landon. Carl pokazał za siebie.

Okno na dole jest otwarte. Jeśli chcesz, możesz się dostać do środka tamtędy.

Alan przełknął ślinę i zastanowił się.

- Jeśli mam podejść tak blisko, jak mówisz, zrobię inaczej. Landon, za­opiekuj się Carlem, dobrze?

Obiecała mu to.

Alan zaczął okrążać dom. Gdy wyszedł zza rogu, zauważył światła che-vroleta Adrienne podskakującego na drodze. Natychmiast zrewidował swój plan i wybiegł na spotkanie samochodu.

Adrienne zgodziła się nacisnąć dzwonek przy drzwiach do domu Alana i Lauren, a potem pobiec do swojego domu. Obiecała zadzwonić pod 911 z komórki, gdy tylko bezpiecznie dotrze do domu, do Jonasa i jego opiekunki.

Kiedy Adrienne naciskała dzwonek, Alan czekał pochylony za kierowni­cą jej chevroleta, który zatrzymał cztery metry od frontowych drzwi swojego domu. Pistolet, który dostał od Carla, wsunął pod prawe udo. Silnik pracował. Przednie światła były włączone. Długie. Potężny pojazd miał napęd na cztery koła. I włączone sprzęgło.

Alan miał ograniczoną widoczność nad krawędzią deski rozdzielczej. Widział za to wyraźnie wachlarzowate okno wycięte wysoko we frontowych drzwiach jego domu.

Utkwił wzrok w tym właśnie oknie i czekał.

Kiedy Jack poszedł przeszukać główną sypialnię, zabierając ze sobą Lau­ren, czas znowu się dla mnie zatrzymał. Nie wiem, jak długo nie było ich w salonie. Wydawało mi się, że rok lub dwa.

Ale prawdopodobnie trwało to mniej więcej minutę. Jack natychmiast kazał Lauren wracać na stół bilardowy, a potem znik­nął mi z pola widzenia.

- Gdzie twój dzieciak? - zapytał.

- U przyjaciół - powiedziałam. Przewidziałam to pytanie, a w zanadrzu miałam jeszcze cały zestaw kłamstw.

Ale nie poprosił o więcej kłamstw.

Przez dwie lub trzy minuty w pokoju było cicho jak w grobie. Jedynymi dźwiękami, które słyszałam, było dyszenie psów i bicie mojego serca.

- Musimy się stąd ruszyć - powiedział w końcu Jack. - Nie chcę robić tego, co muszę, tutaj.

- Czyli zabić nas? - zapytałam. Nie wiem, dlaczego chciałam, żeby przy­znał się do swoich planów, ale chciałam.

Zanim zdążył odpowiedzieć, zadzwonił dzwonek u drzwi i psy zaczęły ujadać, jakby kończył się świat. Emily wyrwała się w stronę drzwi. Lauren ledwo zdążyła chwycić rączkę smyczy. Psu prawie udało się ściągnąć panią ze stołu. Ściskałam mocno smycz Anvila, żeby nie mógł popędzić do drzwi.

- Wiesz, kto to? - zapytał Jack, przekrzykując szczekanie Emily. Lauren podparła się na łokciach.

- Moja sąsiadka - powiedziała. - Jest lekarzem. Miała mi coś podrzucić po powrocie z pracy. O niczym nie wie. Podejdź do drzwi i powiedz jej, że wpadnę później. Jeśli chcesz, sama to zrobię.

- Zostań na miejscu. A jeśli nie odpowiem?

- Słyszała psy. Może wejść, żeby je zabrać. Jej syn lubi się bawić z na­szymi psami.

- Ma klucz do twojego domu?

- Tak, ma klucz do domu. Jack Tarpin odwrócił się do nas.

- Jeśli któraś się ruszy, zabiję.

- I tak już nie żyjemy-skwitowałam.

Z bronią w ręku podszedł do frontowych drzwi.

- Jak wysoko jest taras? - szepnęłam do Lauren.

- Około trzech i pół metra.

- Musimy to zrobić. Chwyciła się za brzuch.

- Moje dziecko. Coś może mu się stać, jeśli skoczę.

- Może nie - powiedziałam. - Ale na pewno coś mu się stanie, jeśli nie skoczysz. On nas zabije.

- Przyjdzie Alan.

- Nie, Lauren - powiedziałam. - Musimy skoczyć. Pomogę ci przejść przez balustradę. Na trzy. Raz, dwa...

Zanim zdążyłam powiedzieć „trzy” frontowe drzwi eksplodowały i pokój zalały jasne światła. Ryk był ogłuszający i w twarze dmuchnęła nam chmura kurzu.

Chwyciłam Lauren za rękę i pociągnęłam ją w stronę tarasu.

Alan zobaczył cień padający na okno w drzwiach ułamek sekundy przed pojawieniem się w nim różowej twarzy.

Nie wahał się.

Wdepnął pedał gazu w potężnym chevrolecie Adrienne. Wydawało się, że samochód zawahał się przez chwilę, zanim pokonał kilka metrów żwiru i wskoczył na pojedynczy stopień werandy. Dwie ozdobne kolumny usunęły się z drogi samochodu i chwilę później ścięty przód chevroleta staranował drzwi domu. Alan siedział sztywno wyprostowany. Był przygotowany na eks­plozję poduszki powietrznej, ale i tak go ogłuszyła.

Frontowe drzwi z całą futryną zapadły się do wewnątrz. Wóz znów jak­by się zawahał. Alan wcisnął się w oparcie fotela i dał gaz do dechy. Wyda­wało mu się, że słyszy krzyk, ale echo detonującej poduszki powietrznej i ru­mor zniszczenia były zbyt głośne, żeby mógł być pewien.

Wóz przejechał jeszcze kawałek i zatrzymał się ze zgrzytem.

Alan chwycił bRon i wysiadł w zdemolowanym wejściu do własnego domu.

Gorączkowo przeszukiwał gruzy przed samochodem w poszukiwaniu mężczyzny o różowej twarzy. Powietrze było gęste od kurzu, a ostre światło reflektorów odbijało się i raziło go w oczy. Zauważył znoszony mokasyn przy swoich stopach. Potem znalazł frontowe drzwi. Leżały prawie płasko na pod­łodze. Nie było pod nimi mężczyzny.

Alan pochylił się, żeby zajrzeć pod samochód. Poczuł, jak czyjaś ręka zaciska się mocno wokół jego kostki. Zanim zdążył zareagować, zwalił się z nóg.

Kiedy upadł, zobaczył pomarańczowe kółka oczu Emily wyłaniające się zza kurzu i gruzów. Jej pysk otwierał się i zamykał, ale Alan nie słyszał szcze­kania.

Huk wystrzału był zbyt głośny.

Mężczyzna o różowej twarzy był uwięziony pod wozem. Jedna z jego raje zaciskała się na nodze Alana jak imadło. Druga ręka, przyciśnięta przez futrynę wyważonych drzwi, trzymała pistolet automatyczny. Mężczyzna strzelał do Alana, ale ręka z bronią była niemal całkowicie unieruchomiona i mężczyzna nie mógł prawidłowo wycelować. Jednak każdy kolejny strzał był bliższy celu.

Alan podniósł dwudziestkę dwójkę. Przez mgłę i kurz widział głowę i tors mężczyzny pod miską olejową silnika chevroleta. Alan podniósł wyżej broń, której lufę od głowy mężczyzny dzielił teraz już tylko jeden metr, może metr trzydzieści. Odchylił się do tyłu i wycelował, pamiętając radę Carla, że musi trafić w głowę z bliska.

Mężczyzna znowu wystrzelił. Pocisk wbił się w ścianę dosłownie o cen­tymetry od piersi Alana.

Alan zamknął oczy i strzelił.

Nie otworzył oczu, dopóki uścisk na nodze nie zelżał.

W końcu usłyszał szczekanie, a w oddali - syreny.


NA KINNIKINIC


Stan Floryda stracił Khalida Grangera wcześnie rano w moje trzydzieste szóste urodziny, trzy dni przed jego urodzinami. W dniu, w którym posłano go na krzesło elektryczne, nie kładłam się do późna w nocy. Siedziałam przyklejona do ekranu mojego nowego komputera, nie odrywając się od Internetu. Na próżno czekałam na wiadomość, że gubernator mojego rodzinnego stanu okaże odwagę i oszczędzi życie Khalida, któ­ry wprawdzie był złym człowiekiem, ale jednak nie zasługiwał na śmierć z rąk społeczeństwa.

Jego rzecznik poinformował, że gubernator położył się spać o zwykłej porze. Czyli dużo wcześniej niż ja tamtej nocy. Obawiam się też, że spał dużo lepiej ode mnie.

Czy spał lepiej od Carla Luppo?

Albo lepiej od Ernesta Castro?

Jakoś w to wątpiłam. Wydawało mi się, że wszyscy killerzy śpią jak nie­mowlęta.

Lauren i ja starałyśmy się. Boże, jak bardzo się starałyśmy. Myślałyśmy, że mamy dobry scenariusz wydarzeń. Nawet świetny. Ale na Florydzie pod­czas każdego jesiennego sezonu piłkarskiego nasz winowajca, Pat Lieber, jest bardziej popularny od Pana Boga. A prawda była taka, że nie miałyśmy ani skrawka fizycznego dowodu potwierdzającego naszą teorię o przekupie­niu przez Liebera Jacka Tarpina, który wrobił Khalida Grangera w morder­stwo dwóch menonitów na stacji benzynowej w Sarasocie.

Lauren powiedziała mi, że tak naprawdę mamy najlepszą receptę na pro­ces o zniesławienie, jaką w życiu widziała.

Dawałam posłuch jej częstym prośbom o rozwagę, więc działałyśmy ostrożnie. Ale robiłyśmy mizerne postępy.

Mogłyśmy udowodnić, że Jack odebrał telefon od Pata Liebera na ko­mendzie w dniu przestępstwa. Godzina? Tego nie mogłyśmy dokładnie usta­lić. Co zostało powiedziane? Lieber oczywiście nabrał wody w usta, nie od­powiadał nawet na nasze wiadomości. Moja ostatnia próba skontaktowania się z nim przez telefon skończyła się tym, że odesłano mnie do prawnika w Mia­mi. Specjalizował się w sprawach o zniesławienie.

Jack Tarpin, oczywiście, też nic nie mówił. Jack zmarł w ruinach frontu domu Alana i Lauren od pojedynczego strzału w głowę.

Pamela, wdowa po Jacku, przyznała się nam, że to ona napisała list do Dave'a Curtissa o niewinności Khalida Grangera. Wtedy wydawało jej się, że pisząc ten list, nie tylko postępuje jak dobry obywatel, ale też demaskuje Mickeya Redondo, a nie własnego męża. Ale jej słowa nie miały znaczenia; wszystko, co wiedziała o sprawie, było częścią steku kłamstw zapakowa­nych i podanych jej przez świętej pamięci męża. Nie była w stanie powie­dzieć Lauren i mnie niczego, co by nam pomogło.

Dokumenty z policyjnej strzelnicy potwierdzały, że Jack i Mickey byli na strzelnicy w dniu przestępstwa, żeby poćwiczyć strzelanie. Jeden z ich kolegów powiedział mi, że było to „absolutnie niewytłumaczalne w dniu podwójnego za­bójstwa. Wariactwo. Nie wiem, co im wpadło do łbów.”

Mickey Redondo cały czas utrzymywał, że nie wie, co mógł kombinować Jack. Nie pamiętał ani o wylaniu kawy, ani o podmienieniu kopert z próbkami. Mickey nigdy nie zachwiał się w przekonaniu, że Khalid Granger jest winny, a Jack Tarpin za głupi, żeby wbić gwóźdź w ścianę, a co dopiero wrobić w morderstwo niewinnego człowieka. Wydaje mi się, że jedno z dwojga było prawdą: albo Mic­key był integralną częścią tego całego bałaganu, albo za bardzo się wstydził, żeby przyznać, że przechytrzył go ktoś, kim pogardzał tak bardzo jak Jackiem.

Czasem byłam pewna, że to pierwsze było prawdą; innym razem znowu, że to drugie.

Zdołałyśmy odkryć, że zimą po morderstwach na stacji benzynowej naj­starszy syn Jacka dostał pełne stypendium akademickie na Uniwersytecie Tennessee, który przypadkiem był alma mater Liebera. Pat Lieber, jak się okazało, napisał żarliwy list popierający podanie o stypendium. Urzędnik re­krutacyjny wyznał nam nieoficjalnie, że dzieciak Jacka Tarpina „raczej nie zasługiwał” na takie wyróżnienie. Czyżby proces przyznawania stypendiów był skorumpowany? Nikt tego nie mówił na głos. Nie mogłyśmy nic udowod­nić. Ale list polecający Liebera popierający kandydaturę syna Jacka był tak płomienny, że aż iskrzył jak diament w południowym słońcu.

Czy to mogło dziwić? Tylko jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Pat Lieber nigdy nie poznał młodego Tarpina, a tego nie potrafiłyśmy ustalić.

Podejrzewałyśmy z Lauren, że stypendium było nagrodą od Liebera za pomoc Jacka Tarpina we wrobieniu Khalida. Eleganckie rozliczenie. Żadne pieniądze nie zmieniły właściciela. Gorliwi prokuratorzy nie mogli wytropić podejrzanych transakcji finansowych.

Prokuratorzy tacy jak my.

A Princely Carter? Był weteranem, należał do policji wojskowej, na li­tość boską! Czemu była to ważna informacja? Ze względu na medale, które zdobył Princely.

Na strzelnicy.

Cała sprawa śmierdziała. Boże, jak bardzo śmierdziała.

Ale nie śmierdziała na tyle, żeby uratować Khalida. Zaskakującym fak­tem związanym z procedurą odwołania wyroku śmierci jest to, że wymaga ono więcej dowodów, niż samo skazanie.

Nie widziałam Carla od dnia, w którym karetka zabrała go z domu dokto­ra Gregory'ego. Przez wiele tygodni jego ostatnie słowa brzmiały mi w uszach. Te słowa nie były nawet skierowane do mnie. Kiedy transportowano go na noszach do karetki, zawołał do Lauren:

- Zaopiekuj się moim psem. Nie do mnie. Do Lauren. Zaopiekuj się moim psem.

Wieloryby przestały mnie osaczać.

Dopiero po kilku dniach zauważyłam, że nie obijam się już o bestie wynu­rzające się niespodziewanie obok mnie. Wspomnienia - te łagodne i te smut­ne, te skłaniające do uśmiechu i te skłaniające do łez - teraz pływały ze mną przez większość czasu. Na otwartym morzu. Kiedy chciało mi się spojrzeć na horyzont mojego życia, widziałam je wyraźnie przede mną lub obserwo­wałam je kątem oka, kiedy płynęły po obu stronach. Były zawsze przy mnie. Czułam je.

To właśnie się zmieniło. Czułam je.

Uczucia były po to, żeby przypominać mi o ludziach, których kochałam. Żeby przypominać mi o ludziach, którzy mnie kochali. Żeby przypominać mi o poniesionych stratach i przypominać mi o stratach, których uniknęłam.

Ceniłam je wszystkie. Cieszyłam się z nich wszystkich.

Jakoś nauczyłam się doceniać czas, który spędziłam z Robertem, zamiast marnować całą energię na przeklinanie okoliczności, przez które go straciłam. Potrafiłam przyznać przed samą sobą, jak ograniczał mnie swojąmiłościąi zro­zumieć, w jaki sposób mnie nią ocalił.

Zaakceptowałam rolę, jaką odegrało moje niezdecydowanie w śmierci Khalida Grangera. I poprzysięgłam sobie, że nie wychowam niezdecydowanego dziecka.

Zważywszy na charakter mojej córki, była to najłatwiejsza przysięga, j aką kiedykolwiek złożyłam.

Ron Kriciak odwiedził mnie w dzień niedoszłych urodzin Khalida. Nie za­dzwonił wcześniej, po prostu zjawił się w drzwiach osłoniętej werandy ma­łego domku na Kinnikinic. Amy bawiła się z dziewczynką z tej samej ulicy.

- Mogę wejść? - zapytał. Cofnęłam się i zrobiłam mu przejście.

- Mogę usiąść?

- Oczywiście - odparłam. Przeszedł kilka kroków do sofy.

- Ty i... - Pstryknął palcami, próbując przypomnieć sobie imię.

- Amy. Moja córka naprawdę ma na imię Amy.

- U was wszystko dobrze?

- U nas wszystko dobrze - powiedziałam. - Zważywszy na sytuację.

- No tak.

- A u ciebie, Ron?

- U mnie... nie wiem. Zmieniłem się od tamtego dnia. Zmieniłem. Nie ukrywam tego. - Ron zjawił się jakieś trzydzieści minut po tym, gdy doktor Gregory wjechał wozem sąsiadki w swój dom. Jakieś dwadzieścia minut po tym, gdy doktor Gregory zastrzelił Jacka Tarpina. Tamtego wieczora nie roz­mawialiśmy dużo z Ronem. Miał ręce pełne roboty, licząc trupy i dziury po nabojach i usiłując ustalić dokładnie, co się wydarzyło. Podejrzewałam też, że targały nim sprzeczne uczucia: czy jak każe obowiązek chronić mnie i Carla, czy po prostu ulec pokusie i samemu nas pozabijać.

- Chyba wszyscy jesteśmy inni - powiedziałam. Widziałam, że Czuje się coraz bardziej nieswojo. No i dobrze.

Odchrząknął.

- To nie jest oficjalna wizyta.

- Tak, Ron, wiem. Nie łączą nas już żadne oficjalne sprawy. - Ruchem głowy wskazałam na drugi koniec pokoju. - Dostałam przepustkę. - Prze­pustka wisiała pod szkłem w taniej ramce, którą kupiłam w Walgreen's. Wi­siała nad sofą jak dyplom ukończenia kursu korespondencyjnego.

Założył nogę na nogę i podciągnął skarpetę nad sportowym butem.

- Chcę przeprosić za to, że cię zawiodłem. Po to przyjechałem. Nie potraktowałem poważnie zagrożenia od wewnątrz. Przepraszam. Powinie­nem był się domyślić, że ktoś mógł... - Urwał. - To, co się stało w twoim domu tamtej nocy, nie powinno się było wydarzyć.

Czułam wibracje jego przeprosin od stóp do czubka głowy, jakby Ron przyłożył mi do kręgosłupa drgający kamerton. Mówił o facecie, który przy­czaił się pod moim łóżkiem. O facecie, który związał mnie taśmą.

Kiwnęłam głową i zapytałam o coś, co bardzo chciałam wiedzieć.

- Powiedz mi coś. Miał zamiar coś nam zrobić? Amy i mnie? Pokręcił głową.

- Nie. Twierdzi, że nie. Chciał tylko was nastraszyć. Zrazić do progra­mu. Przekonać was, że nie możemy was ochronić.

- Dlaczego?

- Pamiętasz o tym, jak potoczyły się głowy z WITSEC, kiedy narobiłaś rabanu w Nowym Orleanie? O tych wszystkich, których wylano z pracy po twoim wystąpieniu przed Kongresem? Jeden z nich był jego przyjacielem. Nasz człowiek - ze Służby Marszali - ten, który włamał się do ciebie, mówi, że chciał się tylko zemścić.

Kiwnęłam głową. Tak podejrzewałam. W końcu powiedziałam:

- Dziękuję za przeprosiny, Ron.

- Są szczere - powiedział.

Podniosłam wzrok i zanim pomyślałam, zapytałam:

- A Carl Luppo? - Starałam się, by to pytanie zabrzmiało jak najbardziej nonszalancko, i zdawałam sobie z tego sprawę. - Masz od niego jakieś wia­domości? Mam nadzieję, że lepiej się czuje.

Ron odpowiedział, jakby czekał na to pytanie.

- Tak, czuje się lepiej. Rana się zagoiła. W każdym razie tak słyszałem. Możesz się pewnie domyślić, że nie jest już jednym z moich świadków. - Ron przerwał. - Dużo dla niego ryzykowałaś.

- Naprawdę?

Podejrzewałam, że Ron nawiązuje do umowy, którą zawarłam z WIT­SEC po niedoszłej katastrofie w domu doktora Gregory'ego. Umowa polega­ła na tym, że poproszę o przepustkę z WITSEC i na własne życzenie wyjdę z programu, ale tylko jeśli WITSEC nie ukarze Carla Luppo za kontaktowa­nie się ze mną. Moja karta przetargowa? Gdyby WITSEC nie przyjął mojej oferty, planowałam nagłośnić fakt, że jeden z członków Służby Marszali za­atakował mnie w moim własnym domu, kiedy byłam pod ochroną rządu.

WITSEC przyjął propozycję.

- Wciąż nie jestem przekonany, czy wyjście z programu było najlep­szym wyborem, jakiego mogłaś dokonać. Wciąż może grozić ci niebezpie­czeństwo. Tobie i eee...

- Amy.

- Właśnie, Amy. W każdym razie, zastanawiam się, dlaczego to dla me­go zrobiłaś. Dla kogoś takiego jak Carl.

Co zrobiłam? Ryzykowałam życie? Nie mam pojęcia.

- Prawie w ogóle nie znałam Carla Luppo - powiedziałam.

- Tak - odparł Ron. - Ciągle słyszę tę historyjkę.

Telefon zadzwonił godzinę po odjeździe Rona. Zadzwonił tylko raz. By­łam na werandzie i telefon zamilkł, zanim zdążyłam wejść do środka i ode­brać. Minutę później zadzwonił po raz drugi. Byłam gotowa.

- Halo - powiedziałam.

- No, to ja - rzekł. - Jak się masz?

- Cześć, Carl - hamowałam się, żeby nie zapiszczeć z radości. - Do­brze znowu cię słyszeć. Jak twoja noga? Dobrze się goi?

- Jest prawe jak nowa, tyle że wygląda, jakby do niej strzelano. Pierw­szą kulkę dostałem na emeryturze. Kto by pomyślał? A twoja mała? Co u niej.

- Dobrze, Carl, dzięki tobie.

- Dzięki mnie? No, nie wiem. Każdy z nas coś wtedy zrobił. Ty, ja, ona, doktorek, wszyscy.

- Powiedziałam: dziękuję, Carl. Doceń to, dobrze?

- Dobra, w takim razie: nie ma za co. Hej, mam parę wiadomości, które mogłyby cię zainteresować. Przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu, ale spo­ro się ostatnio działo... sama wiesz. W każdym razie w końcu dowiedziałem się czegoś o pewnych starych animozjach, którymi tak bardzo się martwiłaś. No więc roztopiły się. Tak jak myślałem - okazuje się, że były z lodu, a nie z kamienia. Rozmawiałem z pewnymi ludźmi, którzy rozmawiali z pewnymi ludźmi, wiesz, o czym mówię? Ci ludzie trochę przygrzali rzeczonemu panu i jego uraza do ciebie... roztopiła się. Powiedzmy, że się po prostu roztopiła.

- Ernesto...

- Tak, tak. Nie musimy używać imion. Wiesz, o kim mówię. Z nim ko­niec. Stare urazy? Koniec z nimi. Ma teraz na głowie inne zmartwienia. Nowe sprawy. Bardziej konkretne, które mogą wpływać na warunki jego codzien­nej egzystencji i poczucie bezpieczeństwa na dłuższą metę. Ty i twoja mała jesteście bezpieczne.

- Jesteś pewien?

- Absolutnie. Masz to jak w banku.

- Dziękuję ci, Carl. Boże, dziękuję. Aż trudno uwierzyć. Bałam się, że już nigdy nie da nam spokoju. - Słyszałam oddech Carla. Przypomniałam sobie gładkość jego skóry i jego zapach w samochodzie. Cytryna i wanilia. -A ty? Jesteś bezpieczny, Carl?

- Ja? Pewnie. Miasto, w którym teraz mieszkam, to nie to samo co Boulder, ale może być. Zaczynam się tu odnajdować. Otwierać trochę przed ludźmi; tego nauczyłem się w Kolorado. Mogę zadać pytanie?

- Jasne.

- Widujesz się z doktorem Gregorym? Jak tam mój pies?

Lauren urodziła cztery tygodnie przed terminem. Pomimo przedwczes­nego przyjścia na świat dziecko czuło się świetnie, matka też. Noworodek był piękną dziewczynką, Lauren z mężem nadali jej imię Grace.

W głębi serca czułam, że mnie i Lauren przeznaczona jest rzadka przyjaźń. Zważywszy na okoliczności, które nas zetknęły, wspólnie zgodziłyśmy się roz­wijać naszą znajomość powoli, ale ciągnęło nas z siłą przyciągania ziemskiego. Rozmawiałyśmy prawie codziennie. Podobało mi się to przyciąganie i poczu­łam, że próżnia powstała po śmierci Andrei zostanie wypełniona. Otchłań zni­kała, jej zarysy stopniowo rozmazywały się, tak jak znikają ślady stóp w piasku.

Po tym, jak doktor Gregory wjechał samochodem w swój dom, pomogłam Lauren przetoczyć się nad balustradą i angażując wszystkie siły, których tak naprawdę nie miałam, opuściłam ją z tarasu, żeby mogła skoczyć tylko z wyso­kości kilkudziesięciu centymetrów. Kiedy w końcu znalazłyśmy się na ziemi, okazało się, że jej dziecku nic nie jest. Mojemu też nic się nie stało.

Mąż Lauren, Alan, przestał być moim terapeutą. Po tamtym dniu w jego domu oboje wiedzieliśmy, że nie może być nim dłużej. Czasem martwiłam się o to, jak się czuje teraz, kiedy zabił Jacka Tarpina. Oczywiście nigdy mi tego nie powiedział. To nie byłoby w jego stylu. Ale domyślałam się, że było mu ciężko. Sądzę, że na jakimś poziomie było też ciężko Carlowi. Chodzi mi o zabijanie.

Doktor Gregory polecił mi paru innych psychologów w mieście, z który­mi mogłabym kontynuować terapię. Spotykałam się z jednym z nich. To ko­bieta. Chociaż nie byłam pewna, czy zdecyduję się na dalszą psychoterapię teraz, kiedy wieloryby nie czają się w pobliżu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
White Stephen [Program]
King Stephen Mroczna wieza I Roland (SCAN dal 990)
00 Program nauki Kusnierz 743 0 Nieznany (2)
00 Program nauki Krawiec 743 01 Nieznany
Salvatore R A Star Wars czesc 2 Atak Klonow (SCAN dal 1063)
suworow wiktor kontrola (scan dal 880)
Asimov Isaac Koniec Wiecznosci (SCAN dal 729)
Asimov Isaac Nagie slonce (SCAN dal 1013)
Van Vogt A E Ksiega Ptaha (SCAN dal 1019)
Lumley Brian Nekroskop II (SCAN dal 981)
May Karol Walka o Meksyk (SCAN dal 787)
Lofting Hugh Ogrod zoologiczny doktora Dolittle (SCAN dal 748)
Breskiewicz Zbigniew W Superumysl (SCAN dal 888)
Llosa Mario Vargas Pochwala macochy (SCAN dal 791)
Koontz Dean R Maska (SCAN dal 1050)
pagaczewski stanislaw porwanie profesora gabki (scan dal 711)
Masterton Graham Dzinn (SCAN dal 1029)
Llosa Mario Vargas Gawedziarz (SCAN dal 792)
Haldeman Joe i Jack Nie Ma Ciemnosci (SCAN dal 720)

więcej podobnych podstron