Krzysztoń Jerzy SEKRET I INNE OPOWIADANIA

Krzysztoń Jerzy

SEKRET I INNE OPOWIADANIA



. :— Najdziwniejsze, że ja go spotkałem — po­wiedział Jerzy i powiódł okiem po zebranych. — Raz tylko wyjechałem za granicę i... musiałem go spot­kać. No, kiedyś szanowałem go bardzo. Płakać mi się chciało, jak dał się zapędzić do pisania tych reporta­ży. Myślałem sobie: zaszczuli go...

U nas na Targówku — powiedział wolno kry­tyk -— grało się w klipę. Brutalizując... nie opowia­dało się głodnych kawałków. Nie rozumiem... Facet miał pięć wznowionych książek, willę pod Warszawą i roibi się z niego bohatera narodowego.

Wyjął kapciuch i nabił sobie fajkę. Siedzieli spo­rą gromadą w mocno już zadymionym pokoju. Po ścianach przesuwał się Picasso ze Swoją Guemiką. Niewiele mieli do roboty, więc przychodzili tu co śro­da, żeby nawzajem coś niecoś sobde przeczytać. Był to ani lepszy, ani gorszy od innych literacki kole­ktyw, w którym gospodarzył krytyk z fajką. Dla postronnych taki kolektyw byłby nie do zniesienia ze swoim gadulstwem i katolicką inspiracją światopo­glądową. Ale im pływało się tu świetnie. Pod jedną czy drugą butelkę francuskiego wina.

A ja wam powiem — zaczął młody poeta | ogromnym czołem, którego nigdy nie marszczył —

że jemu by nie wydali żadnej nowej książki. Chyba że zacząłby pisać pod obywateli X czy Y, albo pod alfę i omegę. A on był bardziej pisairzem niż my tu wszyscy do kupy... No, nie obrażaj się Balzak — i po­klepał po ramieniu zażywnego pana w tużurku, z wy­pielęgnowanym wąsem. — Bo on umierał, jak mu choć raz na tydzień czegoś nie wydrukowali. A nie umiał pisać do szuflady. I dlatego złapał się za re­portaże. Sam się złapał, Jureczku, dziecko. Bo to jest lustro — reportaż. Nie trzeba nic dodawać od siebie, tylko pokazać wszystko tak, jak stoi. Dlatego kupił sobie nowe, grube okulary. Myślał, że tym razem nie każą mu kłamać...

Nie jak stoi, ale jak się rozwija -4 sprosto­wał nieśmiałym głosem tłumacz z prowincji, który był bardzo dokładny. I zakaszlał. Bywał tu rzadko i zawsze czuł się skrępowany. Więc prawie nie zabie­rał głosu, chyba że należało coś sprostować. ■

Poeta machnął ręką. A Jerzy wstał i podszedł do okna. Były za nim wszystkie; światła Warszawy. Cała kopalnia diamentów.

Sir On był jednak pozer — powiedział cicho nie odwracając się do zebranych. — Byłem u niego w przeddzień wyjazdu... Mój Boże, któż to wiedział, jakiego wyjazdu. Kiedy zajrzałem, chodził po po­koju w wielkim szlafroku, bez okularów. A jak je zdjął, miał takie oczy, oo nic nie widzą. Chodził i ma­mrotał wiersz po wierszu: „Za kilka godzin różane zorze promieńmi błyśnie jasnemi... Obaczę niebo, obaczę morze... Lecz nie obaczę mej ziemi...“

Miał do ciebie zaufanie — powiedział poeta

że nie doniesiesz.

Jerzy obrócił się szybko z zaciśniętymi pięściami.

Co mam donosić? Wiersze?!

Ale poeta tylko przekornie się uśmiechał. Jerzy machnął ręką. Lubił poetę i tym jego przekornym dowcipem, choć na osobności zawsze brali się za łby Poeta miał za szerokie czoło i włosy mu coraz bar­dziej uciekały do tyłu. Ale go lubił, bo poeta napisał kiedyś do niego wiersz i żadna redakcja nie chciała go wydrukować, bo się zaczynał od słów: „A my na bębnach, na kontrabasach! My na nich, Jerzy... tego owego“.

■ —Ale powiedzcie, powiedzcie, jak to właści­wie z nim było? — zagadnął z uśmieszkiem eseista, ciekawski jak wszyscy eseiści. Pisał nudno, ale za to mógł o wszystkim. I jak się ktoś do niego przyzwy­czaił, zawsze się czegoś ciekawego nauczył. Był pod­porą dla każdeij redakcji, które wiedziały, że o n nie zawali, że on zawsze coś powie na temat, bo miałby pod łysą czaszką wszystkie biblioteki łącznie z alek­sandryjską, gdyby jej Omar nie spalił.

O tym cała Warszawa mówiła — żachnął się Balzak i zapiął tużurek.

Nie było mnie wtedy w Warszawie — wyja­śnił zimno eseista.

I — Mnie... też — dorzucił lękliwie tłumacz z pro­wincji i zakaszlał.

Pryncypialnie... To jest egzemplifikując... — zaczął dryblas czarny w okularach, ale go zgasi! drwiącym spojrzeniem starszy konkurent z fajką. Robili obaj w krytyce literackiej. Starszy pisał o li­teraturze, ale młodszy tylko o starszym. I dlatego od - zywał się raz na rok. Choć starszy mówił, że czeka, kiedy będzie mógł napisać o młodszym.

Ja uważam — powiedział poeta — że Jerzy powinien przeczytać tę całą historię.

Ma pan napisaną? —' zdumiał się Balzak.

Jerzy schylił głowę.

Tak trochę... własnymi słowami. Ale tó na­prawdę niewiele warte. 1

Nie znosił czytania na głos. Nie dlatego, że pas­kudnie się denerwował i musiał zmieniać potem ko­szule. Nawet nie dlatego, że przebiegał oczami swoje teksty po stokroć, nim je ludziom pokazał, więc kie­dy wreszcie czytał na głos, tekst mu twardniał w pal­cach na drewno. Ale dlatego, że miał przyjaciela, któ­ry z najgorszej ramoty potrafił zrobić arcydzieło swo­im melodyjnym, basowym murmurando. W czytaniu był zawsze jakiś dodatek szalbierstwa. Zazdrościł tyl­ko Gałczyńskiemu, u którego tekst prawie zawsze zgadzał się z głosem. Tak przynajmniej po jego śmierci mówiły płyty. A ty jesteś dezerter. Ty jesteś zdrajca.

No, niech pan czyta... przyzwolił Balzak: A trudno się nie zgodzić, kiedy Balzak przyzwala.

Nawet nie mam tytułu... — wymamrotał Jerzy.

Fraszka... tytuł — rzucił poeta. — Pokaż im, co umiesz, bez tytułu.

Jerzy zapalił papierosa. Już mu palce drżały. Po­trząsnął pudełkiem od zapałek. Chciał zrejterować. Ale zobaczył wlepione w siebie błagalne oczy pro­wincjusza i ciekawskie spojrzenie eseisty. Więc roz­piął kołnierzyk i wyjął rękopis z kieszeni. Nie po­winien był nosić ze sobą swoich rękopisów. To była zarozumiałość pod tym wszystkim, co deklamował na temat głośnego czytania.

Czarny dryblas wstał i wyciągnął się na tapcza­nie. — Walaj — mruknął. Prowincjusz odetchnął,

Śmierć C z a J 1 d Harolda

rzucił okiem na boki i ostrożnie. wycelował rękę po kieliszek. Eseista z pełną wyrozumiałością, o którą nikt go nie podejrzewał, nalał mu wina. Krytyk wy­jął kapciuch i nabił sobie nową fajkę, a Balzak prze­bierał na brzuszku palcami. Tylko ipoeta złożył gło­wę na ramionach jakby spał. Tak się zaczyna przy­powieść o Czajld Haroldzie:

Chodził po wartowni tam i z powrotem, tam i z powrotem. Chwilami przystawał pod okienkiem, rzucał szybkie spojrzenie na przecięte kratą sosny i szosę wpadającą w las. Miał. dosyć tej roboty. Od puców, od lakierowania spraw szorstkich, nawet tak na pozór nieistotnych, jak przymierze wartownika z ćwiartuchną. Mógł go wylać — no i co z tego? Mógł stu innych przegnać z tej budowy — no i co z tego?

Żeby tak sam umiał pisać! No, powiedziałby do .gazet, wrogom i towarzyszom ,-r-co to jest budowa. Go to jest człowiek na budowie. Co to jest przegra­na, co to jest wszystkiego dosyć. Ale wiedział pii nieprzespanych nocach, których mu żona nie darowa­ła, że on, pierwszy sekretarz, Sawicki, prędzej potra­fi wyrwać tę kratę z okna, wyrwać ten cały las z ko­rzeniami ‘— niż pokazać wszystkim, co to jest — bu­dowa. Przystanął i przybrudzoną chustką ocierał pot z czoła.

: Ciężkie zadanie — czekać na pisarza, kt6ry przed wojną wydał takie dobre książki'. Przez uchylone drzwi widział, jak wartownik drzemie w progu: Mu­chy gziły mu się na nosie. Sawicki z zaciśniętymi pięściami ruszył w stronę drzwi; Nagle zawahał się

i przystanął. Zupełnie jak wtedy, gdy chciał dać pó pysku temu dzierarrikarzynie z Lublina. Pamięta) dobrze jego mtadą, utuczoną twarz i słowa: „Towa­rzyszu, tak nie można, tego cenzura nie puści!“ A on idiota powiedział przedtem temu pętaczynie wszyst­ko. Dziś aż piekło go z żalu, że zamiast lunąć tamte­go w gębę, żeby się nakrył nogami, przystanął nagle i powiedział tylko, ściskając pięść do bólu: „Cenzu­ra jest w was, rozumiecie, w waszym sumieniu!“

Za okienkiem szosa była ciągle pusta, jakby się na niej nie miał nigdy pokazać prasowy samochód z Warszawy. Po obu jej stronach pełzły tylko żło­bione w piachu koleiny — ślad po wozach, które ran­kiem ciągnęły tędy z nowym transportem cegieł, rur i wapna na budowę. Odwrócił się od okna i oparł plecami o ścianę. Czuł, że koszulę ma mokrą od potu. Upstrzony budzik na stole wskazywał godzinę dwu­nastą. Ebonit telefonu przecięła smuga słońca wpa­dając chyłkiem przez uchylone drzwi. Przecież był gdzieś, u licha, człowiek! Nie będzie się bał jak ten spasiony szczeniak z Lublina. Pisarz, który wydał ty­le dobrych książek... Który zaufa jemu, pierwszemu sekretarzowi i nigdy nie naskrobie, że „ogorzały od słońca, rosły i barczysty, majster Swiętnicki, od świ­tu do nocy uwija się na budowie, krzepką ręką dzier­żąc brygadę, w poczuciu, że z każdą położoną cegłą utrwala się i rośnie socjalizm w naszej ludowej oj­czyźnie.“ Nie naskrobie, bo Swiętnicki wcale nie jest ogorzały i barczysty, bo Swiętnicki nigdy nie zatrzy­ma się na budowie poza przepisany czas, choćby na­wet — jak przed dwoma tygodniami — runęła źle zaprojektowana ściana, bo Swiętnicki patrzy tylko, ile mu przyniesie każda położona cegła, żeby mógł wreszcie postawić sobie dom na własnej parceli.'

Szczeniak o tym wiedział, szczeniak wiedział coś więcej — że on, Sawicki, pierwszy sekretarz, celowo powierzył Świętnickiemu najtrudniejszy odcinek nie tylko dlatego, że majster jest nie lada fachowcem, ale przede wszystkim dlatego, żeby pomóc majstrowi r zrozumieć — co to jest budowa. I kto wie, może, mo­że za rok, dwa, Swiętnicki nie tylko po to będzie zry­wał ludzi do współzawodnictwa, żeby wykończyć swój dom na parceli? Szczeniak wiedział to wszyst­ko, wiedział od Sawickiego. Pierwszy sekretarz do dziś w szufladzie, której nie otwiera, chowa obok pa­siaka z obozu — ten numer gazety lubelskiej, gdzie się ukazał reportaż o Swiętnickim.

Buldożery na budowie czknęły nagle, a w ich cichnące posapywanie wpadł metaliczny głos gongu. Przerwa obiadowa. Sawicki podszedł znów do okien­ka; zostawił wilgotny odcisk na ścianie. Samochodu ni śladu, tylko gdzieś w oddali miga między sosnami sylwetka waligóry otoczonego przez karzełki. Ol­brzym sadzi długim krokiem, obok podreptają malcy. Sawickiemu przypomniał się radziecki film koloro­wy. Stał przed okienkiem zapatrzony jak w ekran. Dopiero gdy zobaczył pobłysk szkieł rogowych oku­larów, błękitną chustkę na szyi waligóry i huśtający się jak zabawka aparat, wiedział, że to pisarz, autor tylu dobrych książek, otoczony sforą chłopaków z po­bliskiej wsi, zmierza na budowę. Sawicki nie był przesądny, ale jakaś radość błysnęła mu w sercu na to spotkanie z waligórą.

Podbiegł do drzwi, targnął śpiącego za ramię.

Wicek, wstań przywitać gościa.

Wartownik mrugnął okiem, wybełkotał:

Odczep się, Maryśka...

Sawicki chwycił go za oszewkę, za portki, dźwig­nął aż mu w krzyżach trzasnęło i wniósłszy do warto­wni trzepnął o zbarłożone łóżko połowę. Potem szyb­ko poprawił koszulę, podciągnął spodnie d przygładzi­wszy włosy Wyszedł otworzyć furtkę w bramie.

Na jego widok chłopcy przezornie zostali z tyłu, a waligóra zgarbiwszy się wpół dał nurka w furtkę. Sawicki przekręcił klucz w zamku, fuknął na chło­paków, a potem wyciągnął rękę do waligóry.

Towarzyszu...

Pisarz przecierał właśnie okulary i patrzył na świat bezbronnymi oczami krótkowidza. Nie podał ręki Sawickiemu, powiedział tylko:

, Ja nie należę do partii, proszę pana.

Sawicki drgnął, taśma się urwała i baśń umarła na ekranie. Stał jeszcze chwilę z wyciągniętą ręką,*® gdy tamten wolno wkładał okulary. Zacinając się po­wiedział:

Proszę za mną, pójdziemy na budowę.

Autor nałożył okulary, kraciastą chustkę we- 9 pchnął w kieszeń — i poszli. Tylko chłopcom, którzy j przywarli nosami do siatki w bramie, wydało się, że za chwilę cudak-waligóra da susa nad świeżym mu- rem cementowni i pójdzie het, het w zielone wzgó­rza płynące aż za granice widnokręgu.

...Dopiero jak autor idąc do samochodu przysła­nego z miasteczka i przecierając okulary potknął się

o ogromny głaz, który by stara szkapa spostrzegła, Sawicki zrozumiał, że popełnił błąd. Że nie napotka­wszy odpowiedzi na swoją wyciągniętą rękę, zamknął się przed tym człowiekiem na cztery spusty. Zapom­niał mu wszystkie dobre książki. Nie zaufał bezpar­tyjnemu waligórze, tak jak tamten dziennikarzyna lubelski nie zaufał jemu, pierwszemu sekretarzowi.

Chwyciwszy się kurczowo otwartych drzwiczek samochodu powiedział:

Zostańcje, ja wam przecie nic nie pokazałem.

Waligóra przysunął zegarek do oczu i z wyraź­nym zmęczeniem odparł:

Tak, tak, to piękna cementownia. Przyjadę tu jeszcze za ¡rok, pół roku...

Sawicki patrzył za niknącym samochodem. I na­gle szosa porwała wpół las, aż sosny wirem w mgłę się rozpłynęły.

r Wy powinniście należeć do partii, kolego Stefanie.

Człowiek w rogowych okularach drgnął i prze­niósł wzrok z okna otwartego na perspektywę War­szawy — ku niknącej niemal w głębokim fotelu pos­taci redaktora naczelnego, który przewrócił właśnie ostatnią kartę reportażu.

Po czym pan to wnioskuje? — spytał patrząc na posiekaną zmarszczkami twarz, na rozwichrzone resztki siwych włosów i dziwiąc się — po raz nie wiadomo który — czemu ten człowieczek nosi szkła w tandetnej drucianej oprawce.

Naczelny uniósł w zardzewiałych palcach żółty maszynopis. ...

Po tym właśnie — powiedział. — To daje więcej do myślenia niż wasze książki.

Człowiek w rogowych okularach wstał — gło­wą sięgając niemal powały — i przeszedł się kilka- kroó po pokoju, skupiony i zamknięty w sobie. Za­trzymawszy się u okna, rzucając szeroki cień na zruj­nowane w wiosennym słońcu domy i ulice, po­wiedział:

Śmierć Czajld Harolda

Z tego, na dobrą sprawę, nic nie należy wnio­skować.

Jak to? — naczelny stuknął dłonią o biurko.

Jak to, kolego?

Olbrzym pod oknem wzruszył ramionami. Na­czelny podbił się z fotela, schylił głowę, jakby miał koźlim truchtem wziąć olbrzyma na rogi. Spode łba zauważył, że głowa wielkoluda sięga aż za Wisłę i gu­bi się gdzieś wśród domków Saskiej Kępy.

Jak to, kolego — powtórzył. — Przecież wie­rzycie w to, coście napisali.

Olbrzym odwrócił się od okna. Stał teraz uśmie­chając się lekko na widok wzburzonych włosów na­czelnego.

Tak, tak — powiedział — to piękna cemento­wnia... Tylko że, widzi pan, to nie jest kwestia tego, czy ja wierzę, czy nie wierzę... To nie jest kwestia su­mienia.

Więc...? — spytał spode łba człowieczek w drucianych szkłach.

Więc... tak właśnie trzeba dziś pisać — od­parł wielkolud.

Człowieczek schował się nagle w fotelu jak śli­mak, którego dotknięto.

Wy... Wy nic nie rozumiecie — szepnął — hic nie rozumiecie...

Towarzyszu redaktorze! Gdzież ten reportaż? Rosły blondas wpadając do pokoju nie zamknął

nawet za sobą drzwi obitych skórą. Chrzęst maszyn do pisania wskoczył do gabinetu z siłą dziesięciu ty­sięcy świerszczy. Naczelny pospieszył zamknąć drzwi. Powiedział:

Nie będzie reportażu.

Blondasowi opadła szczęka. Chwycił się za głowę.

Smlerc Czaj ld Harolda

19

Znowu?... ttto nnnie... możliwe.

Naczelny ściągnął usta.

Możliwe — powiedział. — Dacie materiał za­stępczy.

Ależ towarzyszu redaktorze', na litość Boską, reportaż szedł zamiast wstępniaka! I nic nie ma na to miejsce!

Człowiek w żelaznych okularach spojrzał z zim­nym uśmiechem na wielkoluda, a potem nie odwra­cając szkieł machnął ręką blondasowi:

Towarzyszu Grzelak, napiszecie... na to miejsce.

Blondas zakręcił się w kółko i rozłożywszy ręce zatrzymał przed olbrzymem w rogowych okularach.

- Jak Boga kocham, ja tyle z siebie nie wydu­szę... — Drżący palec wymierzył w pierś wielkolu­da. — Wyście machnęli taką kobyłę, taką kobyłę...

Głos mu się załamał, tak że przez chwilę docho­dził do gabinetu tylko stłumiony szum maszyn, nim blondas wrzasnął:

Spóźnimy numer! Czyście poszaleli, towa­rzysze?!

Naczelny wstał i wolno podszedł do okna. Stał teraz z boku, w cieniu słonecznych domów i ulic — jakby nigdy nie wychodził z gabinetu. Stojąc tak i mrużąc oczy spytał twardo i głośno:

Wierzycie?

Wielkolud spojrzał nagle w błagalne oczy blon- dasa. Cement to podstawa naszego przemysłu. Uś­miechnął się blado.

Wierzę. Cement to wszystko.

Naczelny wyciągnął zardzewiałą dłoń, blondas

p

20

Śmierć C z a j 1 d Harolda

złapał za reportaż, a on zamknął za sobą obite skórą drzwi gabinetu.

...Credo in unum Deum, Patrem omnipoten- tem, factorem coeli et terrae... — Ukrywszy twarz w dłoniach mocował się z zawodzeniem niedzielnego tłumu. Kobiece dyszkanty pruły bezczelnie i tak chy­bioną w dewocji melodię: — Wierzęęęęę w Boga Oj­ca Wszechmoooogąceeegooo... — A on szeptał zawzię­cie, ukrywszy twarz w dłoniach: — ...et in unum Do- minum Jesum Christum, Filium Dei... — Nieznośny, spotniały tłum, który potrafił uzmysłowić człowieko­wi na czym polegała wszystka radość świętych pus­telników, skąd płynął ich spokój, skąd brała się ich czysta mądrość... Tłum, który przyszedł tu, aby za­manifestować... Co manifestować? Swoje przywiąza­nie do wiary — czy też swoje przywiązanie do skle­pów, których już nie mają, do przedsiębiorstw, któ­rych już nie prowadzą, do ziemi — która będzie wspólna? — ...propter nosłram salutem descendit de coelis... — Dyszkanty znów były przy swej najlepszej robocie, tak że kilka męskich basów nader nieśmiało mogło im sekundować. Haszysz, zwykły haszysz! Złapawszy się na tej myśli schylił głowę i choć inni stali, wparł kolana w posadzkę, aż czuł jak swymi szczerbami wżera mu się w ciało. — ...exspecto resur- rectionem mortuorum. Et vitam venturi saeculi. Amen... — Z boku, od jedwabnej sukni, która go musnęła, nadpłynął zapach dobrych perfum, perfum Ireny, aż odjął dłonie od twarzy i podniósł oczy. Przymknął je zaraz na widok wydekoltowanych ple­ców otyłej niewiasty. Miał pod powiekami krople po­tu lśniące na odchowanym, różowym karczku. Mo­

Śmierć C z a j I d Harolda

cował się z tym obrazem, aż tłum stęknął i padł na kolana po sanctusowych dzwoneczkach. A potem spłynęła melodia sędziwa, patyną wieków kryta, wy­rozumiale a stanowczo łagodząca wrzaskliwy ferwor dyszkantów, wyzwalała z barytonów i basów ów mę­ski ton spokoju. Odetchnął wpływając na szerokie wody modlitwy — w dalekomorską wyprawę. Za­chłysnął się uderzony nową falą perfum. Były nie­znośne tak bardzo przypominając Irenę. Wstał z ko­lan i brodząc przez rozśpiewany tłum, który mu led­wo sięgał piersi, szedł ku drzwiom kościoła. Mijał tych, co szli do komunii. W przedsionku niemal do­gonił go głos kapłana: —1 Pax Domini sit semper vobiscum.

Witek mi mówił — Irena jak zwykle usiadła na poręczy fotela i jak zwykle kiwała nogą w zgrab­nym pantofelku; Wituś był w Paryżu — że ty, Ste­fan, masz w sobie coś z ducha Stevensona, że gdybyś pisał tak, jak myślisz, i to, co myślisz, pisałbyś wła­śnie jak Stevenson.

W pokoju był półmrok. To dobrze, nie rzucały się w oczy spakowane walizki. Lampa prószyła przez abażur spokojnym światłem na rozsypane po biurku maszynopisy i noitatki, na kupki popiołu i pęk fajek w glinianej podstawce. Człowiek w rogowych okula­rach przeciągnął dłonią po czole. Za oknem skrzyła się wieczorna Warszawa.

—• Że niby... „Dr Jeckyll i Mr Hyde“? — spytał.

Grzeczniutkie rozszczepienie jaźni, co ?... No, je­mu to nie grozi... Wystarczy nic nie myśleć i trzy­mać się linii.

Irena odęła usta.

•— Akurat... Ze niby... „Wyspa skarbów", mój panie. Krytykował zresztą ostatnią twoją książkę. |H miał rację!

Trybuni i krzykacze wiecowi zawsze mają rację — odparł człowiek w okularach. Nie miałaś prawa pożyczać mu mojego maszynopisu!

Irena fiknęła paryskim pantofelkiem.

O la, la... Mówisz tak dlatego, że Witek — a nie ty — dostał w tym roku Nagrodę Państwową... A zresztą powiedz, po co ty się tak strzępisz na te re­portaże? Ta cała cementownia, miserable...

Zdjął okulary, przecierał je. Patrząc na świat bezbronnymi oczami krótkowidza, powiedział:

Buska, nie utrzymujmy fikcji.

Uśmiechnęła się niewyraźnie.

■— Też coś... Przecież ty całe życie utrzymujesz się z fikcji.

Nałożył okulary i z lekkim wahaniem w głosie rzeki:

Byłem wczoraj w kościele... — zająknął się, przesunął znów dłonią po czole — i przyszło mi na myśl, że... lepiej będzie dla nas, dla ciebie i dla mnie. jeśli...

Irena osunęła się w fotel.

Jeśli... co? — spytała.

No, widzisz — chrząknął — tobie będzie le­piej... z Witkiem.

W okno uderzyły wszystkie światła Warszawy. Zamknął oczy. Słyszał szybki oddech Ireny i szum świateł bijących o szybę... A potem — w czasie od­mierzonym tykaniem starego zegara, który wydzwa­niał kuranty Big-Benu — szum ścichł i oddech Ireny stał się prawie nieuchwytny. Przeciągnął po omacku dłonią po czole.

Bo to jest .tak,, jak u Jesienina... duszą, no, duszę może by się oddało rewolucji... no lutni miłoj

i nikamu nie...

Czego pozujesz? Ty...

Bo inaczej musiałbym wyjść i wyć na ulicy!

Histeria. Delirium tremens. Kiedyś nie byłeś taki, ¿1

Myślisz? Może... Kiedyś pisałem książki. Te­raz przyglądam się, jak we mnie marnieją, jedna za drugą... Jak długo można się przyglądać?

Nie trzeba tchórzyć tak jak ty!

Słusznie. Trzeba działać. Działać!... — zdjął okulary i drżącą ręką położył na biurku. — Otóż to... Właśnie działam. Piszę... reportaże. Pierwszy — odrzucili. Z drugiego wycięli pół. Nie odrzucili, w zapasie. Z trzeciego tylko parę zdań. Z ostatnie­go... nic! Ani słowa. Mój reportaż na pierwszej ko­lumnie! Mój?

Zerwał się z krzesła i szedł po omacku z wycią- • gniętymi rękami macając ściany i meble: co tu jest mojego? Co tu jest mojego?

Przestań się zgrywać — powiedziała Irena.

Przystanął i zaczął pospiesznie oklepywać kie­szenie.

Jest — uśmiechnął się. — Fajka.

A ja myślałam ||j powiedziała zimno 1— że wyjdę za mąż za pisarza, a nie za błazna.

Podszedł wolno do biurka, usiadł w fotelu i za­palił fajkę.

—• Tak — powiedział — ty wyjdziesz za błazna.

Nie twoja rzecz! On nie szanuje swoich rą­czek tak jak ty! On pisze książki. On ma upór. On ma...

Śmierć Czajld Harolda

Wyczucie rewolucji — wtrącił.

Nie. On ma odwagę! Ty...

Jemu wolno mieć odwagę... Foksteriery ma­ją odwagę, bo biegają zawsze z wysuniętym nosem.

.. -— Nie ma świństwa, którego byś mu nie zarzucił!

Dopiero teraz, gdy uczuł we wgłębieniu nosa ucisk rogowej oprawki, spostrzegł, że oto znana ak­torka stoi u okna w poblasku świateł wieczornych. Rozpalona, wściekła. Przesunął dłonią po włosach i wolno odłożył fajkę. Schylił czoło.

Nie będzie świństwa, którego mnie nie za­rzucą...

Za co?

Potem będziesz pytać: za co.

Czy to nowa poza... samobójcza?

Nie. Nie wiem...—■ podniósł na nią półprzy­tomne oczy. — Chyba nie... Ale myślę, że jak mi bę­dą wszystko zarzucać, nie zarzucą mi tylko jednego; że jak naczelny odwalił mój pierwszy reportaż, nie powiedziałem: wolno wam nie uznać prawdy, ale mnie nie wolno pisać inaczej! Tego mi nie zarzucą. Szkoda. Będzie to jedyna rzecz, jaką z pełnym pra­wem mogliby mi zarzucić...

Nie! — powiedziała zimno — coś więcej: pe- derastię słowa. Ciągoty do słów, które nic nie znaczą! Do niczego więcej...

Podeszła do biurka i powiedziała szeptem:

To jest różnica między Jesieninem, potężnym pijakiem, a tobą... cherlawym zboczeńcem

Kiedy uniósł głowę, nie było jej już w pokoju. Nie trzasnęła drzwiami — nauczyli ją tej wielkiej sztuki panowania nad nerwami, oddechem, sumie­

Śmierć C z a J l d Harolda

2f>

niem i fryzurą. Skrył twarz w dłoniach. Jakby nigdy i nigdzie, w żadnym zakamarku serca ani w żadnym zakątku ziemi, ani w żadnym zalewie oceanu — nie było wyspy skarbów, jak świat długi i szeroki.

Letniego wieczoru na molo gdyńskie wszedł wy­soki mężczyzna w angielskim, gabardinowym płasz­czu, z elegancką teczką w ręce. Miał na nosie duże, rogowe okulary. Młody milicjant — stojący u trapu prowadzącego na pokład statku, który odpływał

0 północy pod brytyjską banderą — wyciągnął dłoń

1 pomagając sobie kieszonkową latarką, sprawdzał dokumenty dryblasa.

Wasze nazwisko, obywatelu?

Zerknął znad paszportu i zobaczył, jak w gru­bych szkłach olbrzyma pełgają wszystkie światła Gdyni rozsypanej na nadmorskich pagórkach. Zre­flektowawszy się zapytał:

Your name, please?

Człowiek w okularach drgnął. Przeciągnął dło­nią po czole.

Czajld Harold — odparł.

Milicjant zwrócił dryblasowi papiery i przyłożył dwa palce do daszka. Mijając go i wchodząc na trap, człowiek w okularach nie uchylił nawet kapelusza.

3

Dym kłębił się w pokoju i roznosił ckliwy zapach fajki. Guemika była potworna. Jerzy pomaleńku ocierał pot z czoła. Wszyscy milczeli. Więc poeta

usiadł na stole i kiwając nogą zadeklamował smutny j> czterowiersz:

Nie żal mnie ziemi, gdziem młodość strawił Nie straszne podróże wodne Żałuję tylko, żem nie zostawii Nic, co by było łez godne...

No, ty wysiadaj ze swoimi wierszami — po­wiedział eseista.

O, cholera Hr zaklął dryblas na tapczanie. Bo wszyscy wiedzieli, że eseista ma w głowie milion to­mów wyjąwszy bibliotekę aleksandryjską, więc jakże mógł tak się pomylić?

Poeta podrapał się w łysinę, wstał, podszedł do eseisty i stuknął go palcem w czaszkę.

Homo accidentalis — powiedział odwracając się do zebranych.

Czego? — burknął eseista.

Poeta zajrzał mu w zdziwione .oczy.

To nie ja, dziecinko, to Mickiewicz.

Byron w przekładzie Mickiewicza — powie- dział tłumacz z prowincji i zamilkł.

Przepraszam, czy to szkółka? — obruszył się Balzak w fotelu.

—■- Nie — powiedział poeta. -— Ale ciebie to po­winno cieszyć, Balzak. Takie spotkanie z przodkiem. Przecież nic nie możesz mu zarzucić. Tyle że był ku­lawy i pisał gorzej od ciebie.

Wszystko jedno — powiedział eseista. — Ja chcę mówić o tym opowiadaniu, co je nam tu pan Jerzy przeczytał.

Więc krytyk wybił tytoń z fajki. Wyciągnął

Śmierć Czajld Harolda

z szafki nową butelkę, bo był dobrym gospodarzem, •j nalał wszystkim wina.

No, no... niech pan mówi — zachęcił lekce­ważącym ruchem ręki.

U mnie ze słuchem nietęgo — wyznał ese­ista. — Ale owszem, podobało mi się... parę metafor. Te świerszcze, co tam sobie ten tego jak maszyny do pisania... I ta, panie, wyspa ¿karbów. Ale z tymi bul­dożerami, to panu nie wyszło... Panie, to naturalizm czystej wody! Zresztą to nie są buldożery, to są e k s- kawatory. Niech pan to poprawi. Tak. A teraz powiedz mi pan, co to wszystko znaczy?

Więc jednak się nie myliłem — powiedział człowiek, który pisał wiersze —■ ty jesteś, dziecinko, troglodyta.

Jerzy odetchnął i uśmiechnął się do niego.

A z nią... co? — spytał niezrażony eseista.

—• Z Mm, orangutangu?

: No, z Ireną, z jego sympatią, ma się rozumieć.

Nic. Wyszła za Witka. Dobrze się jej powo­dzi... Suki nigdy nie dowiedziały się o tym, jak bar­da) je kochał Jesienin.

Jerzy nalał sobie wina i wypił.

Nam się dobrze powodzi li mruknął. — Wszystkim się coraz lepiej powodzi... Tylko nie je­mu... Nauczyliśmy go pisać antyludowe reportaże a jednak nie nauczyliśmy go pisać anty ludowych książek. Szkoda. Tam miałby jak znalazł. A tak zostało mu tylko wspomnienie godności pisarza... Czy nie rozumiecie, że myśmy go wychowali?

Maluczko — mruknął krytyk z fajką — a zechcesz wzaąć odpowiedzialność za plamy na słońcu.

Ciekawe... —powiedział prowincjusz i podra­pał się w głowę — jakim cudem on tę wizę podłapał? .

No, kolego, o tym cała Warszawa mówiła — j wypiął się Balzak w tużurku.

Ale ja... nie słyszałem — sumitował się par- j weniusz.

O wielu rzeczach żeście nie słyszeli, kole­go — zwrócił mu uwagę Balzak i z godnością spoi-M rzał na Jerzego. — No, mnie się to nawet... Każda część jest taką zamkniętą całością, że można by je | poprzestawiać bez szkody dla kompozycji. No, ale I moje gratulacje, panie kolego...

I wyciągnął swoją pulchną dłoń, którą Jerzy 1 z rewerencją uścisnął. Zapadło milczenie, bo poeta | tylko spluwał do chusteczki. Więc krytyk z obowiąz- I ku gospodarza pyknął z fajki i powiedział:

To są symbole — popatrzył groźnie na Jerze­go. — Ten twój okularnik, redaktor i wszystko. To są chodzące symboliki. I mógłbym to łatwo sparodio­wać, ale nie chcę. Jak nie przestaniemy zaśmiecać li­teratury symbolami, to zrobi się z niej jedna drętwa H mięta — jak to się u nas mówiło na... Bielanach.* I nikt jej nie weźmie do gęby... Ale St bo jak już za- i czął mówić, lubił mówić długo — najważniejszą spra- 9 wą, najbardziej ważką sprawą jest ten facet. My jes- teśmy wychyleni w przyszłość i w każdym z nas coś i się zmienia, więc chcielibyśmy wiedzieć, co się zmie- I nia w takim facecie. Albo — co się zmieniało. A ty I mu nie dałeś nawet nazwiska i zrobiłeś z niego in- 9 dywidualizm w okularach i na rachitycznych nóżkach. To nic, że on był wysoki. Nie przerywaj, cenny poeto. To zdaje się j a mówię teraz... Trzeba I umieć wziąć odpowiedzialność za rewolucję. Ty I jesteś dezerter. Pamiętacie? Za kandelabry. —

Śmierć Czajld Harolda

29

Sięgnął po wino i wypił cały kieliszek. Smakując miał zwyczaj mlaskać ustami. — Bo przecież są u nas pisarze, którzy się nie załamali. Którzy wiedzieli, co to znaczy pisać...

Do szuflady — wtrącił poeta z przekąsem.

Krytyk przyjrzał mu się zwężonymi oczami.

Mógłbym i to wykpić, ale nie chcę. Bo, moi drodzy, rzetelny facet od literatury, taki odpowie­dzialny facet od literatury nie będzie łgał, choćby mu zadek brali na haczyk, jak to się u nas mówiło na Powiślu. .

A jak mu każą? — spytał eseista, który .się nie rozumiał na subtelności słów.

To będzie sobie piórem dłubał w zębach. Po­wtarzam, byli u nas pisarze i są. O nich trzeba pisać. Napisz o nich — i skinął ręką Jerzemu.

No — powiedział poeta nad, że się dorwał do słowa. — Ty jesteś sztywniak, jak to się u nas mówi­ło na Bródnie. Szlachetniactwo na linii! Interesik czystych rączek. Cacy, cacy... To wyście nie potra­fili ani o żywych, ani o umarłych. Wy, krytycy.

Ale gospodarz nie podjął zaczepki, spojrzał kpią­co — i spokojnie palił fajkę. Więc poeta się zaczer­wienił.

Wyście tak mnie uczyli, co to jest poezja, ze chciałem pójść do pegieeru. Tak, cholera. Na te łany pszenne, ludowe, z tą nutą swojską rodzimą od wszystkich fujar do Lenartowicza. Nie, bo był jesz­cze Czechowicz i Kochanowski. Wszyscy święci i Mickiewicz. Ale coście z niego zrobili?

Dziady. W październiku — wtrącił prowin­cjusz, który kochał dokładność.

Słusznie — powiedział poeta. — Coście dra­

Śmierć Czajld Harolda

nie, wy, krytycy, zrobili ze słowa? Ze Gałczyński musiał się bronić jak ten pies i szczekać księżyce i kandelabry. A wy do niego z historią! A wy do nie­go z racją historyczną!... No i historia napluła wam w oczy, tak jej dojadło, takiej spokojnej historii. I powiem wam...

Przestań pieprzyć o d.... Maryny — powie­dział zza okularów czarny krytyk. A że się odzywał raz na rok, miał wielki autorytet. — Ja nic nie rozu­miem. Ja muszę to przeczytać jeszcze raz.

Konkurent z fajką przyjrzał mu się podejrzliwie.

Co, kretynie? — spytał zdumiony poeta.

■— Opowiadanie Jerzego, błaźnie.

Poeta wymieszał wszystkie włosy, jakie mu po­zostały na głowie. Wstał, ale był dużo niższy od dry­blasa. Więc podrapał się w czoło.

A ja bym to wydrukował — powiedział mie­rząc rękami w obu krytyków.

Czemu? — zdumiał się Balzak, a za nim jak echo ozwały się głosy parweniusza i eseisty. — Czemu?

I tak nie rozumiecie — czemu... No, czemu ja drukuję swoje wiersze — rozumiecie?

Nie — odpowiedzieli.

A krytyk z fajką przyglądał się mu z rozbawio­nym uśmiechem w kącikach oczu. Poeta dogonił ręką włosy na samym szczycie głowy i powiedział:

Bo się nie znacie na... poezji.

Śledzie w beczce — mruknął Jerzy spocony

i pobladły —: są razem, a nie mają sobie nic do po­wiedzenia. Jak życie staje się wegetacją, śmierć

Śmierć Czajld Harolda

31

jest wyzwoleniem... Ale ja nie mam tytułu — pos­karżył się.

Masz — powiedział poeta.

Wziął kartkę papieru, uśmiechnął się, w samym rogu napisał coś drobnymi literkami i podetkał Je­rzemu pod nos.

A było tam napisane: „Śmierć Czajłd Harolda“.

1954—1956

portret

rewolucjonisty

...Uż nie żdu at żizni niczewo ja,

I nie żal mnie proszławo niczut’..-

‘ „Na kapuście drobne liście.. .** Za oknem było nieciekawie. Na szczęście sypnął śnieg i tuż przed zmrokiem przykrył dwa przeobfite śmietniki. „Po­maleńku na mnie liżcie..Bure kocisko wysko­czyło z przeciwległych drzwi na podwórze. Potem przeszła — z dwoma ciężkimi wiadrami — bab­cia, której powierzano gospodarką pieczę nad dru­karnią wówczas, gdy milkły maszyny. Drukarenka była akcydensowa. Miasteczko stare, ale prowin­cjonalne. „Na kapuście ...“ Czasem robił się ruch, zecerzy i metrampaże biegali zacierając ręce, a dy­rektor zapalał fajkę z długim cybuchem. „. . po­maleńku na mnie..To wtedy, gdy przyszło za­mówienie z jakiegoś ministerstwa z Warszawy na druk takich czy innych formularzy. Los chciał, że tutaj miała przyjść na świat moja książka. Zado­wolenie — |... drobne liście...“ — było obopólne. Ludzie ż drukami dlatego, że nie formularz, ale bądź co bądź książka, chociaż — co prawda — nie 7 ministerstwa. Człowiek z Warszawy — dlatego, że to była pierwsza jego książka. „ ... na nie liż­cie ..Siedziałem nad korektą, właściwie — ostat­nią rewizją z maszyn, gdyż pech chciał, abym opie­kował się swoją próbą wkupienia się w liter atu-

36

Portret rewolucjonisty

rę — od chwili jej poczęcia aż po formalne narodzi­ny. Pokoik — dyżurka kierownika zecemi — przy­pominałby kubryk na jakimś pomniejszym sta­teczku, gdyby nie zalatywał tak farbą drukarską : kwaśnym zapachem cienkiego wina, którym za­kropiliśmy owe zadowolenie obopólne. ,,... Na ka­puście ...“

Ja już to umiem na pamięć, dziadku.

Niby co, panie? ~ spytał podnosząc za­mglone oczy znad solidnie czerwonego nosa, znad pajdy chleba ze schaboszczakiem, którą zagryzał naszą kwaskowa tą libację.

Niby te ... „drobne liście ...“ — odparłem osłoniwszy się jak pancernik kłębem dymu z pa­pierosa.

Dziadzio chciał mnie zajść od flanki, że niby to „piosenka jak piosenka, każda dobra“, ale po­tem wycofał się. Przegryzł schaboszczakiem, odcze­kał, aż zasłona dymna się przerzedzi, i palnął całą burtą: „Wolę mieć wrzo ... dy na dupie ... — ner­wowo zapaliłem następnego papierosa — ... niźli ba ... bę w chałupie ...“

Kiedy to wcale nie jest śmieszne — powie­działem głupkowato.

Dziadzio spojrzał na mnie przeciągle. Przez chwilę miał oczy Kolumba zawieszonego na bocia­nim gnieździe Powoli odłożył chleb, zawinął go pie­czołowicie w przytłuszczoną gazetę. Otarłszy usta grzbietem dłoni, sięgnął po faję.

Ze śmiesznym niejednako w życiu bywa, panie...

Nie przypuszczałem, że kubek cienkiego wina wyzwoli z ukrycia dziadczyną filozofię. Znów za­słoniłem się dymem.

Portret rewolucjonisty

37

... na ten przykład, śmiesznie się widzi to, że człowiek, ot, dostanie ruptury... Podniesie, na ten przykład, bele z towarem, bo dźwig-skurwiel się zatnie i.. ,'ruptura jest.

Kocur miauknął za oknem wiejąc przed wia­trem, który rozchichotał się pośród starych gon­tów i nieoliwionych okiennic. Nie czekając aż zacznę szczękać zębami, naciągnąłem na ramiona kurtkę. Dziadek pokuśtykał do żelaznego piecyka i podsypał mu trochę koksu.

... I paszoł w adstawku, bariń daragoj. . Sorok ljet pieriesłużił, ni chu-chu nie...

Drgnąłem, tym razem dziadzio "wypuścił zasło­nę dymną.

Tak, panie... Ot, to i bywa śmieszne ... Siadł na zadku i stróżuje... Za rupturę niby płacą, za siedzenie też zapłacą... Stary dziadku, siedź na zadku.

Od kiedy?

Niby ... jak? — zagadnął.

No, od kiedy ta ruptura i w ogóle? — wy­jaśniłem kryjąc się za dymem.

Dziadzio przy hołubił faję w dłoniach i strzyk­nął przez zęby. Trafiał akurat i bezbłędnie w po­pielnik u spodu piecyka.

W ogóle... to od dziecka, panie. A ruptura od sprzed wojny...

Gęsty dym przegnał gdzieś drukamiane wy­ziewy. Żarówka kopciła u pułapu. Wiatr zahuczał locząc fale śniegu ... Stało się naprawdę jak w ku- bryku. Oczy Kolumba były zamglone.

... w dziewięćset piątym, panie, dostało się szaszką po łbu! Na ulicy, rozumie się, dońskije ka- zaki, j uszka mnie zalała ze szczętem ... A bosma­

38

P ot tret r c w o 1 u c j o n i »,t y

nowi ucho przy samym policzku ciach! Łutsze czom brzytwoj ... — pochylił się nagle jak przed ciosem i chrapliwie zaczął: „O cześć wam panowie, magnaci, za kraj nasz krwią bratnią' zbryzgany . .10

Zakaszlał, splunął śmigle w popielnik.j^M.jO cześć wam panowie, książęta, prałaci...“

~ Nie bluźnij, stary! Znów schlał się i blu- żni . . powiedziała przepraszająco w moją stro­nę, odstawiając w kąt dwa puste kubły. Sam nie zauważyłem, kiedy weszła z dworu.

Dziadek zamrugał oczami. Wsitał i wygłosił: iłjjjgP Romantyczna panorama,

tu marynarz — przezwyciężając opory ruptury skłonił się nisko :-^r a dama.

Babcią zatrzęsło.

Tfuj! — splunęła. -— Stary zbereźnik, da^ rujcie panie, pierdziel stary ... Dobrej nocy, panie. Tfuj! Wyrzucić go za drzwi. Bóg z wami, panecz- ku...

Słychać było jej starczy kroczek na rozesehłej podłodze korytarza. Kolumb zaczął sentencjonalnie:

Lepiej mieć wrzody na...

To pan w marynarce wojennej służył? f i Spojrzał na mnie karcąco. Babcia-sprzątaczka

trzasnęła wyjściowymi drzwiami. Była już teraz ż wiatrem hulającym na dworze.

« Wojenna... — mruknął — to ona była od czasu do czasu... Ot, w dziewięćset .piątym tó ona była wojenna, i w siedemnastym, na ten przy­kład — też ... W siedemnastym, panie, było tak ..; j Ma pan trochę tabaki?

Rozprułem dwa „Sporty“ i odkładając na bok pokaźny korzeń resztę wsypałem mu do fajki. Dziadek upchał to palcem, a korzeń wziął i przez

Portret rewolucjonisty

chwilę popluwając dłubał nim w zębach. Cały był stary jak grzyb, tylko zęby miał mocne, choć żółte od używania.

W dziewięćset siedemnastym — zaczął plu­nąwszy z maestrią — służyłem na pancerniku. Idziesz prospektem, dziwki się oglądają ... Marjak! A u nas głód był, panie!... W mięsie glizdy jako- weś, białe to i lepkie. Nu, tak my... „Razprajebit’ wasze błagarodije, kuszat’ etawo nie budiem!'' Po­zwali okrętowego wracza w binoklach. Ślepi, ślepi na to padło i powiada: „Wsjo w parjadkie! Dazwo- leno k kuszamiju!“ Ech, ty... w rot, chachłackaja twaja mat’. No to i zbiórka na {»kładzie. Sierioznyj admirał skazał: „Wsje, katoryje kuszait’ nie cha- czut’, wystupitie!“ NakryU ich płachtą, a nam kara­biny w garść i sierioznyj admirał kriczit: „Agooń!“ Ech, my jemu agoń! aże kicnął za burtę a oficery za nim... A potem, panie, od portu aż gęsto od łódek, tak nam wieźli, panie, i wino, i żywe gęsi,

i pomarańcze, parnie, same bariszni podawały. j. A tam piękne kobity w tej Odessie, panie. .

Rozczulił się nad zagasłą fajką. Wiatr parł ca­łą mocą, aż kubryk trzeszczał w wiązaniach.

Ten pancernik — mruknąłem — nazywał się „Patiomkin“, nie? ,

Dziadzio zbył mnie milczeniem. Sięgnął po wę­gielek i zaćmił fajkę.

Tylko — dodałem po chwili — czy to przy­padkiem nie było w... dziewięćset piątym? U Eisen­steina, na filmie. Pan dobrze ten film...

Pod orlim wzrokiem Kolumba pożałowałem tych słów.

W dziewięćset piątym — odparł — o was, panie, jeszcze ptaszki nie świergoliły... A wasz

40

Portret rewolucjonisty

ojciec, panie, chodził wtedy — się mnie widzi — w krótkich majtkach. — Buchnąwszy dymną za­słoną odpalił ze wszystkich baterii: — W dziewięć­set piątym służyłem na Wiśle.

Gdzie?

Na Wiśle. Sandomierz, Kazimierz, Warsza­wa, Płock, Toruń ...

Gdańsk — dorzuciłem.

: ... Bydgoszcz, Tczew, a potem ... Gdańsk

poprawił.

I tam, was, dziadku, złapała ruptura...

Spojrzał na mnie z żalem.

Rupturę to ja sam złapałem, nie ona mnie. Złapałem w trzydziestym siódmym ..

Ni stąd ni zowąd zasłonił się gazetą, aż mi skoczyła w oczy pierwsza kolumna „Trybuny Lu­du“. Sięgnąłem po papierosa. „Na kapuście drobne liście ...“ Jednym ruchem ściągnąłem w kupę wszy­stkie odbitki szczotkowe. Na dłoni pozostała mi ciemna smuga od farby drukarskiej i odciśnięty bezbłędnie wiersz.

Panie, i to ma być rewolucja?

Tak — odparłem zapinając teczkę — to jest .właśnie rewolucja.

Wstał i patrzył gdzieś poza mnie, nade mną, gdzieś w śnieżną zamieć oceanu.

Nie, panie. — Fajka zadrżała mu w zębach.

Prawdziwą rewolucję, sieriozną, robiliśmy my, w dziewięćset piątym, w dziewięćset siedemnas­tym.. .

Gdy tak stał w wytartych portkach, z zapadłą piersią, ze szczęką wysuniętą — stetryczały Kolumb z rupturą, wiatr za oknem ucichał, gasł, układał się

Portret rewolucjonisty

41

do snu. I było tak, jakby przez iluminator do kub- ryku napłynęła mgła od spokojnego morza.

Myśmy ją bez pomocy ... Od dołu, tymi ręka­mi podnieśli w górę. — Uniósł dłoń zbrojną w płach­tę „Trybuny Ludu“. — To nie sztuka, panie, przy­nieść rewolucję... zasadzić w ziemi, niech rośnie. Sztuka była wysadzić ją spod ziemi jak... jak ten dynamit! v

Chwycił się za brzuch, kucnął, ale nim zdąży­łem mu pomóc, dowlókł się sam do krzesełka. Pod­niosłem tylko z podłogi zmiętą w połowie ..Try­bunę Ludu“.

Kiedy dyszał ciężko i postękiwał, mówiłem do kopcącej żarówki u stropu, że nie ma łatwych rewolucji, że i nasza dzisiejsza wcale nie jest ła­twa, że my też tymi rękami, że też dynamit, że też sierioznaja i w ogóle.

A tu jest, panie — w zacietrzewieniu nie zauważyłem, jak podszedł do stołu i rozłożył na nim gruby foliał ni to mszał, ni to księgę okręto­wą ij- ... tu jest TO — rzekł podając mi wyblakłą fotografię.

Spoglądał na mnie krępy chłop z wąsem a la dziewięćset piąty. Szeroki w barach. Prążkowaną koszulkę rozpierała twarda i autentyczna „grud’ rnarjaka“i

SS Co to jest... TO? — spytałem.

Dziadek pyknął z fajki.

To jest — szepnął — portret... ot, portret rewoluc j onisty.

Z dziewięćset siedemnastego? — spytałem zimno.

W odpowiedzi zatabaczony palec zatrzymał się na prawym bicepsie marjaka.

42

Portret rewolucjonisty

Pan popatrzy, o ... tu.

Popatrzyłem. Nawet wziąłem z szuflady po­większające szkło. Na bicepsie była dziewczyna piersista i biodrzasta. Zwykły marynarski tatuaż.

I gdy tak stałem pochylon, studiując szczegóły rysunku, wystrzeliło mi przed nosem nagie ramię, ażem się cofnął. Kolumb dotknął zwiotczałych muskułów.

Pan popatrzy, o... tu.

Popatrzyłem. Bez powiększającego szkła. Po­marszczona staruszka na dziadkowym ramieniu nie skusiłaby nawet nekrofila. I wtedy właśnie od mło­dniała. Kolumb ściągnął lewą ręką skórę na pra­wym bicepsie. Była teraz nawet ładniejsza od tej na wyblakłej fotografii. I gdy tak stałem zagapio­ny, dziewczyna ruszyła biodrami i tak jej piersi urosły, że obaj parsknęliśmy śmiechem.

Zostanie kamień z napisem: Tu leży taki a taki.

Każdy z nas jest Odysem, Co wraca do swej Itaki.

(L. Staff)

■ ■ ■ Miasta, o którym mowa, nie ma na mapie. Jeśli nawet kształt ulicy, kasztan u kościoła, fasa­da sędziwej kamieniczki — zachęcą czymś bliskim, wspomnijmy wówczas na daną naszemu życiu łaskę skojarzeń i wrażenia bliskości nie przypisujmy określonym ulicom, kasztanom i kamieniczkom. Jest to bowiem miasto urojone.

Ludzi, o których mowa, nie spotyka się co dzień na ulicy. Nie spotyka się ich w ogóle. Jeśli nawet błysk oczu, ciepło imienia, śmiesznostka w twarzy — nachylą się ku nam kimś bliskim, wspomnijmy wówczas na mnogość podobieństw właściwych naszym oazom, imionom i twarzom, a nie trudźmy pamięci wywoływaniem — w nie­pamięć odeszłych postaci Albowiem ludzie, o któ­rych mowa, również są urojeni.

A prawdę urojeń tylko rzeczywistość zdolna jest odmierzyć ...

Urwał. Zakaszlał. Nerwowo przełamał papie­rosa i ssał go chciwie przez drewnianą lufkę. Szczecina cieszyła się rosnącym wciąż prawem do żyda na jego od przypadku golonym obliczu. Gdy

tak trwał zgarbiony i przybladły, z oczkami peł­gającymi po stole zawalonym przez odpadki — raz jeszcze przypomniał jedynemu swemu słuchaczo­wi zagubionego w jamie borsuka.

" '-ar1 Co piszesz — spytał ^ Sewer? ...

W pokoju gęsto od dymu, który wraz z ku­rzem odebrał wszelką świeżość porzuconym książ­kom. Słychać, jak ogień sepleni w piecu i zima chrzęści za oknem. Skąd wziąć odpowiedź wiedząc, że człowiek polował z zawiścią, z uporem bor- suczym za słowem, którego trop biegł zwodnie po­przez księgę tę i ową, poprzez pustynie zapomnia­nych broszurek i druków — i gubił się gdzieś wśród sterty, całej sterty nadpleśniałych tomów, do których nikt rozsądny nie zagląda. I kiedy za­wodziła ostatnia karta solidnej encyklopedii, stawał w zadziwieniu przed zwykłą, gazetą, olśniony w szpalcie drugiej wierszu ósmym od dołu sło­wem, na które polował, nie wbitym jeszcze na gwóźdź, nie wędrującym jeszcze kanałami miej­skich ścieków.

Udało ci się, Zbyszek, wiesz.... z tą prawdą urojeń ... Daj papierosa.

Ćmili w milczeniu. Zbyszkowa lufka, jak zwykle, pochrapywała. Obaj nauczyli się długo milczeć, nim cokolwiek powiedzą, tak jakby przez to stawali się mądrzejsi. Jeden z nich, w tym kie­runku uzdolniony, ukuł niegdyś aforyzm o tym, co się dzieje, gdy przemówi „wielki milczący“. Afo­ryzm na nieszczęście zbyt trudny do powtórzenia. Przypuszczano, iż mogli się doskonale porozumie­wać zwykłym mrugnięciem powiek, Tylko że to nie była prawda.

A prawdę urojeń tylko rzeczywistość zdol­

Przysięga na wierność

47

na jest odmierzyć ... Dobrze powtórzyłem, co, Zby­szek?

Dobrze — mruknął tylko niby co z tego? Taką rzecz napisać, rozumiesz, trudno...

Otrzepał popiół ze spodni, którym już dawno za dobrą służbę należała się emerytura, i zwrócił swą żółtawą, skośną twarz, w której oczka kryły się głęboko, na rozwalonego w borsuczym wyrku Sewera. ;

B To ma być, wiesz, opowiadanie o środo­wisku akademickim ... Tak na gorąco. Najbliższy czas, niedawne laita ... A ten wstęp, ot, rozumiesz, ona ma wiele wyjaśniać ...

Sewerowi na dobrą sprawę wyjaśniał tyle, że za godzinę, dwie, zaczną się długie miesiące, kiedy nie wspomną zupełnie opowiadania, kiedy będą mówić o potrzebie eseju, o Żeromskim, o genezie przyj aźni i prozatorskich próbach Sewera, o nędzy polskiej kinematografii, o świętości i materializmie filozoficznym, doli i niedoli kolegów, o historycznej powieści i problemie: chrześcijaństwo a cywiliza­cja i kultura, o państwie jezuickim w Południowej Ameryce i o Lema wyprawach międzyplanetar­nych — ale nawet mrugnięciem powiek nie wspo­mną opowiadania, bo Zbyszek ani słowa więcej nie napisze. I Sewer posługując się frazą dramaturga, którego cenił, nazywał tę borsuczą skrytkę — „dnem studni niepamięci“.

Ot, popatrz, czytam Newerlego i myślę, co on znaczy po Żeromskim? ... Co ktokolwiek może zna­czyć po Żeromskim? — Gdy się uśmiechnął, poka­zywał sfatygowane tytoniem zęby. — Tak, wi­

48

Przysięga na wierność

dzisz. Sewer, nie wolno ... Za słowo płaci się dniem i nocą, za książkę — całym życiem.

W zapamiętaniu przeżuwali tę prawdę dopiero co objawioną. Znów ogień seplenił w piecu a zima chrzęściła za oknem. Tyle że dymu w pokoju było więcej.

2

Droga z uniwersytetu zasypiającymi ulicami na przedmieście graniczące z wsią — to ciężka droga, gdy się dźwiga na sobie chłód rannej pogoni do pracy, ckliwe wspomnienie dentystycznej kliniki honorowane miesięcznie skromnym zarobkiem, tę­sknotę za nie zjedzonym obiadem, znużenie polo­nistycznych wykładów i — nadzieję na takie same jutro.

Droga z uniwersytetu to ciężka droga, gdy się dźwiga na sobie pamięć nocy wycieńczonej nad rękopisem, który nie wiedzieć czy dostąpi druku; gdy się dźwiga na sobie senność egzaminów, chaos za wikłanych przez profesorów notatek i nadzieję na takie same jutro.

Droga z uniwersytetu to trudna droga, gdy człowieka bardziej niż znużenie pęta nieśmiałość, gdy każdy krok na lutowej gołoledzi trzebi szanse słów. Odebrawszy im odwagę, karczuje je, międli.. aż brzydną oszronione drzewa, aż iskierki mrozem wypalone na rzęsach gasną w nagłym skurczu po­wiek.

Bo droga z uniwersytetu, nawet jeśli padną te .słowa, nie stanie się jeszcze drogą nadziei...

Oto i ostatnia latarnia. Przystają oboje u nad­gniłego płotu. Tam dalej kończy się miejska cywi-

Przysięga na wierność

lizacja. Z najbliższego okienka sędziwej chaty pró­szy w ciemność mętny poblask lampy naftowej. Pies zaszczekał. Jeden. Drugi.

Dobranoc, Sewer.

Dobranoc, Joanno.

3

Uniwersytet chronił tradycję. Mury uniwer­sytetu zapaszek ni to koszar, ni to klasztoru, który tu niegdyś prosperował. Był czas, kiedy hi­storia nie omijała uniwersytetu. Potem przyszła okupacja. Wielki rwetes pierwszych lat po wojnie.

Gdy się później szło korytarzami, zwłaszcza przez ciemne zakamarki wokół zakładów poloni­stycznych — ów zapach atakował nozdrza ze zdwo­joną siłą. Niektórych, szczególnie studentów pier­wszego roku, przyprawiał o zawrót głowy. Inni dość szybko się asymilowali. Jedynie raz do roku, gdy otwierano na przestrzał okna, uniwersytet od­dychał nieco swobodniej i nie tylko do sal wykła­dowych, ale nawet w ciemne zakamarki przedosta­wał się daleki powiew wiosny. Studenci ruszali wtedy tłumnie na powitanie nowego świata — do ogrodu, który nie wiedzieć czemu nazywał się „saski“. W salach spętani sesją i przykuci tradycją trwali profesorowie. Potem wszystkich przeganiały wakacje.

Wielu jednakowoż wracało po nich z uczuciem wyczerpania, nadstrzępionymi nerwami i zachwia­ną pewnością siebie, domagając się — zwyczajną rzeczy koleją — prawa azylu. Uniwersytet — stróż tradycji — udzielał go chętnie, jako że był uniwersy­tetem chroniącym spokój. Zabudowany w czworo-

Przysięga na wierność

bok, z wykuszem u każdej flanki, z dziedzińcem zamkniętym na świat zewnętrzny — przypominał twierdzę nie do zdobycia, odporną jak ostatni sza­niec.

Wewnątrz jednak było bardzo spokojnie. Kar- tacze bijące ze wszech stron nie zdołałyby nic na­ruszyć w ustalonym tu porządku rzeczy. Był to bowiem spokój zapomnienia. Świat zewnętrzny do­cierał tu w odpryskach zbyt nikłych, aby były nie­bezpieczne. Czasem — z desek miejskiego teatru

przenikał cień dramatu scenicznego. Kiedyś po­wiało „Skandalem w Clochemerle“. Ale na ogół nie mówiło się nawet — przy daleko posuniętej stu­denckiej ascezie — o miejskim menu, ponieważ stołówka akademicka była na miejscu.

Zwyczajem uniwersytetu jest interesować się tym, co mu przysługuje. Mądrość tkwiła w księ­gach i głowach profesorów. Tradycja tkwiła w mu- rach. Mądrość razem z tradycją brało się za naj­lepszą monetę. Mądrość jednak, by ją wziąć, żąda skupienia, jest bowiem nader krucha. Skupienie płynie ze spokoju, spokój z zapomnienia. I uniwer­sytet, jako że był opatynowanym uniwersytetem, to wszystko gwarantował. Był to bowiem cierpliwy, sprawiedliwy i wyrozumiały uniwersytet. Dawał człowiekowi coś, czego nie da się zdobyć w świecie — posmak życia nie z tej ziemi.

I ci, co tu przychodzili, niejednokrotnie nie wiedzieli nawet, że z każdym dniem i z każdą go­dziną gaśnie w nich możliwość powrotu. Brali mo­netę nie sądząc, aby kiedykolwiek potrzebowali być wypłacalni. Tak ich zresztą przyuczano.

I kiedy przyszło im zacisnąć w dłoni uniwer­sytecki glejt na samodzielność — poczucie dumy

walczyło w nich z podejrzeniem banicji. Za bramą bowiem czekał świat niecierpliwy, niesprawiedli­wy, niewyrozumiały. Zły świat. Jakże mu było składać przysięgę na wierność?

4

Przyjaźń Zbyszka z Sewerem narodziła się ni stąd, ni zowąd. Znali się, co prawda, dużo wcześ­niej. To znaczy, Sewer — tuż po swoim powrocie z zagranicy — studiował frasobliwie dwutomowe materiały do dziejów pacyfikacji zamojszczyzny, w której to publikacji, jak się później okazało, udział miał Zbyszek. Ten zaś zapoznał się przypadkowo z takim czy innym Sewerowym pisaniem w jednym z katolickich tygodników. Ponieważ różnica w stu­diach — Zbyszek je kończył, Sewer był ledwie w po­łowie — me umożliwiała im zetknięcia na uniwersy­tecie, spotkali się dzięki wspólnym znajomym na te­renie neutralnym, w kawiarni. Kawiarnia miała re­nomę gwarantowaną przedwojennym nazwiskiem jej minionego właściciela, a ponieważ była jedynym tej miary przedsiębiorstwem w całym mieście, regio­nalna opinia publiczna uznała ją za dobrą kawiar­nię. Tu znajdowali schron artyści, których pech lub brak rozsądku zapędził na występy gościnne w te strony. Tu kiwało się nad stolikiem kilku wycofanych z obiegu literatów, marzących o zało­żeniu własnego pisma. Tu też, otoczony aplauzem statystów, pohukiwał na całą salę bas-baryton miejscowej operetki. Statyści rekrutowali się spo­śród studentów, którym wcale nie groziła kariera naukowa, albo groziło zwichnięcie tej kariery ze

przysięga na wierność

względów finansowych. Głębokim jednak wieczo­rem lokalowi dyktował ton schodzący na ziemię zespolik miejscowego teatru. Zbyszek z Sewerem dopiero znacznie później, gdy upodobali sobie wspólne sjesty nad kuflem piwa, wniknęli w istot­ne tajniki zwyczajów tego lokalu, nie do poznania dla przechodniów. W czasie odmierzonym kolejną wspinaczką po trzeszczących schodach do WC na półpięterku, odmawiali rzeczywistości praw do obiektywnego istnienia lub — przy lepszym piwie

przywracali jej tę godność. Proceder ten był w jakimś stopniu rodzajem rekompensaty za styl rozumowania przyjęty w czcigodnej Alma Mater. Uważano ich trochę za narwańców, trochę za dzi­waków, choć właściwie byli podobni do siebie jak pięść do nosa. Zbyszek cieszył się wprawdzie -— niezasłużonym, jak utrzymywał ^9 autorytetem wśród młodzieży uprawiającej tak zwaną twórczość własną, a Sewera wyróżniono jakąś tam nagrodą na którymś z akademickich konkursów 3=^5 ale w życiu uniwersyteckim znaczyli tyle, co krople , w morzu, których za mało na chmurę, a jeszcze mniej na deszcz. Pewni ludzie pokładali w nich,- owszem, pewne nadzieje. Opinia profesorska sta-", wiała raczej na Sewera, woląc stawiać na młodego a nie na starego konia, jakkolwiek niepodatnemu na wpływy Zbyszkowi przyznawano lojalnie więk­sze zdolności poparte wiedzą, którą ten — swoim zwyczajem — lubił wykorzystywać dość przekor­nie. Z tego, co przetrawił — a miał oskomę na wszystko wyjąwszy sport — czynił użytki wprost, ' niespotykane w kanonie powszechnie uznanych zasad gospodarowania talentem i wiedzą. Uwiel­biał bowiem zabawę z przymrużeniem oczu. Gier­

ki, w których ochotni smutnie się kompromitowali. Tylko Sewera i kilku wtajemniczonych brał na serio. No i wtedy dopiero stawał się naprawdę nieiznośńy. Był bowiem w istocie człowiekiem po­ważnym. Wówczas więc nicował wszystko z praw­dziwą maestrią. Przy Sewerze, z którym się przy­jaźnił najmocniej, tylko czasem mu ręka drgnęła- Stawał wtedy zakłopotany, marszczył czoło, prze­łamywał czym prędzej papierosa i chichotem krył konfuzję. Jednakowoż Sewer dobrze wiedział, że gdyby nie Zbyszek, cała Sewerowa pisanina by­łaby licho warta. Zbyszek bowiem wśród wielu trwonionych 'talentów miał jeden, który trwonił z miłością, którego nikomu' w żadnej godzinie dnia'i nocy nie żałował. A był to talent dopro­wadzania ' ludzi do ’ tego, co chcieli naprawdę po­wiedzieć. Stosował tu próbę dojścia do rozstrzy­gnięć ostatecznych, której to próby przypuszczal­nie nauczyło go życie, gdy leżał zeszlachtowany przez Niemców w krasnystawskich lasach. Był jednak dużo bardziej wyrozumiały choć równie nieodwracalny co doświadczenie, którego zakoszto­wał. Ironia tkwiła w tym, żę Sewer bez Zbyszka byłby tylko cieniem Sewera, lecz Zbyszek bez Se­wera pozostałby pełnym autentycznym Zbyszkiem. Może, co prawda, trochę zagubionym, ale niewiele.

Za drugą, trzecią skonów metą...“ Gunga Din .zakochał się w maupie! Gunga Din... Panowie i pa­nie staropolskim zwyczajem... Din! Din... No to, lu!

W- ciszy potrzebnej na złapanie oddechu po

54

Przysięga na wierność

cierpkiej szklance wina, ktoś powiedział: „A ja wam mówię, że to są katakumby...“

Aha — mruknęła niespeszona blondynka, pisująca humoreski — Umby... bumby... barabum- by... Gunga Din!

Jeszcze nim chór podjął: „zakochał się w mau- pie“ — niskie sklepienie sędziwej winiarni, w której pociągał ponoć sam Jan z Czarnolasu, stęknęło cięż­ko i głuchy głos huknął po schodach w samo dno piwnicy. Dym i para przesłoniły ciała lgnące do siebie pod lada pretekstem. Gunga Din! Ci ludzie się kochali... Złudnie lub przygodnie. Z nadzieją lub z rwanym zwarciem ust za całą nadzieję... Gun­ga Din! Świat to głupia karuzela! Uniwersytet? Jarmarczna buda! I wińsko zamierzone na in spe artystyczną kieszeń. Więc podłe. Więc kwaśne. Dorożkarskie.

Na tych piernikach można sobie zęby poła­mać — stwierdziła rezolutna, pisywała bowiem artykuły do miejscowego dziennika, czarna Ma­ryśka.

Spostrzeżenie przeszło bez echa i piwnice ode­tchnęły, bo blondynka od humoresek zakrztusiła się właśnie winem i nie mogła zaintonować: „...ęby... bęby... barabęby... Gunga Din!“, a cynicznie szar­mancki kołega-statysta wzniósł toast:

Za drogę twórczą naszej fundatorki... — „Hunha!“ wysapała blondyna. — Oby każdy dzień jej żywota podobny był niedzieli!

Stuknęły szklanice. Nad rozchylonymi ustami zawisła cisza. Z dołu, po schodach, szło staccato klasycznej czkawki pijackiej. Zaróżowiona, praw­dziwie pączkowata „fundatorka“ wachlowała się koronkową chusteczką aż jej perkaty nosek

Przysięga na wierność

zdsiwał się zdążać do nieba odciętego piwniczną DoWąłą. Dziś był jej wieczór. Wygłosiła bowiem w poważnej sali uniwersytetu kilka wierszy wła­snego pióra, których perłę stanowił ów niezapom­niany liryk:

A gdy ciebie nie ma Smutno jest w mym kątku A każda niedziela Podobna do piątku.

Na, co wyniosły młody człowiek, który swo­imi przekładami zakłócał spokój Heinemu, powie­dział jej: „No, talencik jest!“

No, temperamencik jest! — palnął ni stąd ni zowąd człowiek o twarzy satyra. Uszczypnąwszy się uprzednio, jak Sewer zauważył,w zadek.

Mencik ... mencik ... komplemencik. Hurra!... Gunga Din!

I znów strop stęknął a głuche głosy hukną­wszy po schodach zdusiły wreszcie upartą czkawkę w piwnicy.

Po czym człowiek o twarzy satyra wstał i wy­głosił istotnie celną satyrę. Nikt jej nie zapamię­tał, bo wszyscy mieli w czubie.

Tak oto marnieją dzieła sztuki — orzekł olimpijski tłumacz tuląc się do pączków „fundator­ki“.

Sewer nie wiedząc czemu strzelił z nagłą pustą szklanką w pułap. Szkło trysnęło na pseudostaro- polski stół. Z dołu, przecząc przemijaniu, znów odezwała się czkawka. — Gunga Din! — zawołała blondynka od humoresek wbijając kryształek po szklance w samo serce piernika.

Profesor miał uśmiech błyskawicę. Uśmiech \— cięcie. Po którym nie wiadomo było, 'czy też się uśmiechać, czy liczyć ciarki przebiega­jące po plecach. Tylko chronologia sprawiła, że

Wbijając oczy w przytulonych, lgnących, mglonych dymem i parą, krzywiąc usta

wińskiem siedzący na skraju ławy s- .—

tysta zaczął skandować:

Za drugą, trzecią skonów metą Gladiator rękę podniósł swą:

To — nie to, krzycząc, Miło ś.ć' iiie ty,

To nie to Przyjaźń, co dziś zwą.

I nagle nieświadom tego, że i tak godnie słu*: chali, szepnął coś do Sewera schwyciwszy go kur­czowo za rękę.

- Czego...? — mruknął Sewer.

Tamten omijając go- szklistym wzrokiem, wy­szeptał:

Na litość Boską, powietrza...

Gdy ich rześka noc uderzyła w twarze, kolega- -statysta, zapatrzony w stronę, gdzie za wieloma domami trwał uniwersytet, powiedział:

Cholera, to jednak są katakumby... Trzeba by się wyrzygać.

Sewer wzruszył ramionami i odwróciwszy się na pięcie, zaczął schodzić na powrót w podziemia. Słychać było, jak śnieg mu trzeszczy pod butami. Nad zejściem huśtała się czerwono staroświecka latarnia.

p iz ysięga na wierność

nie został archaniołem. Chodził niebiańsko. Z dala paliła się jego oliwna twarz do wniebowzięcia.

Co lubił? Don Kichota, dalekie wędrówki i młode studentki o ufnych oczach, które obdarzał uczuciem ojcowskim.

Ponoć, jak głosiła fama, której sam był dy­skretnym sprawcą, miał w młodości niejedną przy­godę, zwłaszcza gdy temperament zapędził go na włóczęgi po Andegawenii. Swój los życiowy po latach określał braterstwem do Don Kichota i sub­telnym znawstwem oręża wersyfikacji.

Wkupił się bowiem do rodu tych rycerzy nie­złomnych, którzy na tarczy noszą zawołanie: „WIERNOŚĆ SAMEMU SOBIE“ -? ryte złotą zgłoską. Świat mógł iść swoją drogą, a on zawsze szedł swoją. Byłby więc całkiem niegroźnym la- manczą deusieme siecle'u, jakich wielu wydała na­sza epoka, gdyby sam zachowywał wierność temu. co dźwigał na tarczy -¿-ii nie zabiegał o zastępy giermków, które podrepczą za nim jego drogą. Była to bowiem droga jedyna. Rosły na niej kwiaty czystej wiedzy, czystej odwagi, • czystej wiary, czystej nadziei i czystej miłości. Nawet kurz na tej drodze był czysty, wznosił się z gościń­ca id e i.-1 '

Za siódmą górą i rzeką: brudni i zasmoleni, z miłością sparzoną potem, z odwagą ciężką jak kamień, z wiarą aż ręce puchły, z nadzieją aż brzękły nogi. Za siódmą górą i rzeką.

A na gościńcu wniebowzięcia, gdzie rośnie ru­mianek... Ma się rączki — lilije. Tu zawsze były lilije. Jedzie się na rumaku, z tarczą i złotym gło­sem — a każda zgłoska: to wierność i ja.

Tak to profesor zemścił się na świecie. Bo-

Przysięga na wierność

niewątpliwie musiał być czas, kiedy świat zemścił się był na profesorze. .

Z poezji współczesnej profesor wyróżniał je­dynie twórcę „Ocalenia“. Nie wiadomo — dlaczego? W każdym razie wpajał studentom szacunek dla jego klasycyzującej strofy, a studentkom z przy­bocznej gwardii — miłość ku temu, co strofa ta w sobie niosła.

Pewien młody polonista śmiertelnie mu się naraził wygłosiwszy, potrząsając płonącą fryzurą, na akademickim wieczorku utwór własny:

Powiedzcież wreszcie do ciężkiej cholery,

Czy nam jest pokój potrzebny czy wojna?!

Miał odtąd solidne kłopoty z literaturą po­wszechną i znajomością wersyfikacji. Tym gorsze; y.e niespecjalnie przepadał za Don Kichotem.

„Czy już nie wróci czas siły— zupełnej...“ Szach królowi! „Ani ma jeszcze zasłynąć...“ Gardę! Zaraz leżysz... „Wiek, gdy po runo ważono się płynąć ze złotej uwite wełny?...“

Co to jest? — spytał Sewer zasłaniając się desperacko konikiem.

Norwid. Szach królowi. — Odparł spod nawisłego nosa bezwzględny kdlega-statysta.

Partia była przesądzona. Sewer od początku źle nią pokierował. Jeszcze co prawda bronił się koń wsparty o wieżę, ale już zewsząd nacierały białe pionki, białe wieże, białe laufry, białe konie.

Czy już nie wróci czas siły — zupełnej...“ Se­

Przy6lęga na wierność

wer budował pośpiesznie ostatnią barykadą. „Ani ma jeszcze zasłynąć...“ Przeciwnik taktycznie cofnął sią wieżą i nagle na białym koniu wjechał w samo serce bronionej pozycji.

W szachach — mruknął — nieznane jest samobójstwo... Mat!

Sewer wstał, przeciągnął się i zapaliwszy pa­pierosa izapadł w sędziwą kanapę. Światło dość niemrawo przenikało przez klosz sfatygowanej lampy. Spod oka przyglądał się statyście, który zaplótłszy swe długie łapska na chudej goleni, ki­wał się monotonnie, zamazując swój profil na ścia­nie.

Sewer zauważył, że cynik-statysta po swojemu się uśmiecha odsłaniając zza cienkich warg żółte zęby, z których każdy walczył o swoje interesy. Ktoś tam wyraził się kiedyś, że statysta mógłby nawet nieźle śpiewać, gdyby nie miał w gębie ca­łej walki klas. Sewer jednak lubił statystę, choć notorycznie przegrywał z nim w szachy. Lubił go dlatego, że statysta miał o wszystkim własny a tak odmienny sąd, iż powszechnie brano go za cynika, choć działał przez wiele lat w organizacjach mło­dzieżowych. Do dziś otaczała go jeszcze garstka niepełnoletnich wielbicieli. Teraz zaś, nie wiadomo czemu, studiował historię sztuki. I licho wie z ja­kiej przyczyny, zwłaszcza że w czasie wojny miesz­kał nie opodal Majdanka — nie cierpiał Żydów.

Szybkim ruchem zmieszał szachy i wsypał je do pudelka, Sewer zaciągnął się okurkiem papie­rosa i mrużąc oczy powiedział do statysty:

A jednak historia sztuki uczy niewiele... Bo jeśli się pomyśli o warunkach pracy w antycz­

przysięga na wierność

nych kamieniołomach, Wenus z Milo staje się zwy­kłą dziwką.

Otóż to — podskoczył statysta aż mu kro­pelka spod nosa pacnęła na stół, miał bowiem chroniczny katar w swym imponującym rozmiara­mi organie powonienia. — Otóż to... interes mas. Słusznie, socjalizm walczy o szlachetny in­teres mas. Cała bieda w tym, że masy nie znają swych interesów. No, a jeśli trzeba je uczyć... — zaśmiał się swoimi cienkimi wargami.

To co? — zapytał Sewer powstając. Przed­wojenne sprężyny stęknęły w kanapie.

To ss* wyjaśnił statysta — można je -na przykład nauczyć, ■ mój drogi, zapisywania się w historii. Dziś pierwszy lepszy murarz bardziej jest u nas znany niż Dunikowski. Tylko że to wszy­stko, pozwoli pan, iż go zacytuję, przypomina ka­mieniołomy. Tym, którzy dźwigają kamienny złom nie dane będzie ujrzeć żadnej Wenus z Milo. Bo, między nami, tylko ta nieznana Wenus z Milo na­prawdę zapisuje się w historii...

Patrzył swym zimnym, przymglonym wzro­kiem w Sewera.

Owszem — powiedział. --laB „Owszem > śmierć sama i jej piekieł-krater Cóż są?... rzecz wiel­ka Jub licha: W miarę tego, jak? jaki bohater? Dopełnił swego kielicha — Niechże więc Kolchów wiek sobie nie wraca, Współczesność w równej mam cenie“...

i

Czy to już koniec? ¡I| spytał Sewer.

Nie. Zostało jeszcze pół strofy. Ale to nie­ważne, mój drogi. Naprawdę nieważne. — Wycią­gnął swą wielką dłoń. — Cześć.

Sewer odprowadził go do drzwi. W korytarzu statysta się zatrzymał i powiedział na odchodne:

Historia sztuki, towarzyszu, uczy mniej więcej tyle, co Nietzsche, że prawie wszystko to, co zwiemy kulturą, polega na uduchowieniu i po­głębieniu okrucieństwa.

Wróciwszy do pokoju Sewer machinalnie zga­sił lampę i stał zamyślony patrząc w dalekie świa­tełka przedmieść za oknem.

Znacznie później, dopiero gdy statysta spełnił swój kielich, Sewer odszukał tomik Norwida i kart­kując ,r,z uwagą, natrafił na wiersz zatytułowany „Bohater“. Ostatnia strofa, której nie dopowiedział statysta, brzmiała:

Niechże więc Kolchów wiek sobie nie wraca, Współczesność w równej mam cenie:

Heroizm będzie trwał, dopóki praca,

Praca? dopóki stworzenie! ...

Potem również zgasił lampę i długo stał za­myślony patrząc w dalekie światełka przedmieść.

8

Na Wschodzie wybuchła wojna w Korei. Lu­dzie czytali komunikaty, poeci sypnęli wierszami. W domu pili wino i grali w karty. Mężowie stanu spokojnym głosem londyńskiego spikera uzasa­dniali konieczność uzbrojenia Wehrmachtu. Gene­rałowie SS rezygnowali z szubienic. W Stanach Zjednoczonych paliło się Mannem, Fastem i Gor­kim. ONZ debatowała nad możliwością kontroli

#2

Przysięga na wierność

broni atomowej, a w Chicago, w Detroit, w San Francisco i na Florydzie — dźwięk syren wpędzał dzieci pod krzesła.

Na uniwersytecie studenci chłonęli wiedzę

o przemianach spółgłoskowych, metrum poezji epickiej, pompejańskich zabytkach, wpływach Ca- stiglione’a na literaturę polską, balladach Niemce­wicza, wojnie trojańskiej, funkcji humoru u Chodź­ki, roli przemilczeń w dramatach Wyspiańskiego. W domu kuli do egzaminów.

Pod Krakowem budowała się Nowa Huta, w Warszawie i Lublinie — fabryki samochodów. Kościoły pękały od napływu wiernych. Nad Wisłą, po przerzuceniu Trasy W—Z, rosło nowe miasto. Gdzieniegdzie padał strzał zza węgła do działaczy partyjnych. W miasteczkach i wsiach zakładano światło i świetlice. Księża z ambon piętnowali brak religii w szkołach. Stare babcie chlipały a mieszcza­nie zacierali ręce. Pewien tygodnik warszawski z u- porem dowodził, że tak być nie powinno i nie będzie. Na biurkach redakcyjnych pojawiały się listy od by­łych analfabetów. Wieś broniła się przed wspól­nym włodarzeniem ziemią.

Na uniwersytecie studenci w przerwach mię­dzy wykładami rozmawiali o egzaminach, o pogo­dzie, wycieczce do Kazimierza, felietonach Kisiela, dziurach w bucie, sambie, subtelności Eliota i o te­orii literatury.

9

W życiu swoim Sewer odkrywał coraz to nowe pokłady jałowości. Zbył się ciężaru oświadczywszy się wreszcie pod ostatnią latarnią, u nadgniłego

płotu. Ale był tak niezdarny, tak niezaradny, tak w sobie samym okaleczony, że nic z tego nie wy­szło. Tyle że psy nad nim poszczekały aż księżyc przybladł. A wcześniej jeszcze ktoś zdmuchnął naftową lampę za szybką sędziwej chaty.

Zbyszek był nie do życia, gdyż zaszył się w wynajętym u faktycznej wdowy pokoiku, aby zrobić pracę magisterską i żwawo słał listy do wszystkich możliwych w Polsce profesorów z proś­bą o radę. Sewer więc tłykł się wygaszony, od- bębniał jakieś tam kolokwia, skwirczał po nocach, szachy mu zbrzydły, włóczył się po Starym Mieście, sypiał niewiele i to przeważnie na wykładach. Co niedziela wyczyściwszy buty i zgoliwszy miemawy zarost, omijał skrupulatnie wszystkie kościoły.

Cierpienie nauczyło Sewera tyle, że nie może być nonsensowne. Ale nie znosił, gdy w Bogu upa­trywano sprawcę wszelkiego cierpienia. Gdy nędzę przypisywano konieczności wyrzeczeń. W życiu zdarzyło mu się widzieć niejedno. I przeczuwał, że jeśli ktoś ubiera się dostatnio, a ktoś nie ma co jeść, to ten pierwszy — choćby sam nie tknął bra­ta palcem — jest odpowiedzialny za zbrodnię. A ponieważ tłukł się trochę po świecie, widział, iż bogatych braci było maluczko, a tych biednych

całe morza. Wrócił do kraju, który miał udowod­nić, że wyzysk będzie do usunięcia. I — jak inni mówili — że religia będzie przeżytkiem. A w głębi siebie uważał, że sami katolicy tego chcieli, kon­templując w kółeczku to, co z ducha swego było wbrew wszelkim kółeczkom. Kontemplując, kon­templując aż wszystko rozmienili na drobne, wpychane p>ospiesznie w przygodną dłoń pod ko­ściołem.

u

przysięga na wierność

Uważał tak, przypuszczał jeszcze więcej, ale nic mu z tego nie przychodziło. W pisaniu swoim był daleko poza krajem, w kręgu innych spraw. Ktoś nawet twierdził, że Sewer się skończy, gdy tylko zajeździ ulubiony temat. W życiu zaś pochła­niał go uniwersytet, wykłady, seminaria, egzaminy, wśród których nie było miejsca na... rzeczywistość. Jedyny zresztą wykład ekonomii socjalistycznej miał taki matołek, że czym prędzej odebrano mu prawo do głosu w czcigodnej auli Alma Mater.

Poza tym Sewer stronił od ludzi. Był cokol­wiek nieśmiały. Młodzieńczo cenił dyplomowane autorytety. Od profesorów, których polubił i z któ­rymi nawet zżył się na zasadzie trochę zdolności, trochę artystostwa, oddalał się stopniowo, stwier­dziwszy, że ich stosunek do tego, co się dzieje wo­koło, zamykał się na ogół w szekspirowskim:

There is some soul of goodness in things evil, Would men observingly distil it out.

Co prawda zachował w sercu wdzięczność ko­muś, kto zadał sobie pokutę posmakowania jego li­terackich planów, gdy były jeszcze całkiem zielo­ne, i komuś, kto nauczył go szacunku dla pięknej mowy Chaucerów, Szekspirów i Chestertonów.

A jałowość płynęła stąd, że nie bardzo wie­dział, co z tym wszystkim zrobić. Z wdzięcznością, z samotnictwem, z niewiarą, z oburzeniem. Trzy­mał to wszystko w sobie i kiwał się smutnie nad mądrością światłego Tomasza Morusa, zakreśloną czerwonym ołówkiem: „Jeśli nie potrafisz tego do­konać, aby w jakiejś sprawie zwyciężyło dobro, czyń przynajmniej wysiłki, aby wpływ zła jak naj­bardziej osłabić, niemożliwością jest bowiem ide­

alny stan rzeczy na świecie, chyba żeby wszyscy lu­dzie byli doskonali: lecz tego — kończył święty mąż — nie spodziewam się przed upływem wie­ków“.

10

Wyobraźcie sobie państwo — mówiła kor­pulentna dama vis-a-vis — ze oni odbierają czło­wiekowi nawet możliwość odpoczynku. Wczoraj znów było zebranie, prasówka.

Zgromadzone głowy kiwnęły nad talerzami. Nie wiadomo czy z uznania dla spostrzegawczości damy vis-a-vis, czy też z uznania dla talentów kulinarnych pani domu. Sewer znajdował się tu pośród dwóch mecenasów, lekarza, nauczyciela gi­mnazjalnego, księdza i kilku dam o pośledniejszym zajęciu — prawem krwi, czyli powinowactwem z gospodarzami domu.

A przedwczoraj, wyobraźcie sobie państwo, personalny łapie mnie na schodach i mówi, ze już trzeci raz się spóźniam i że on...

Zaniemówiła spostrzegłszy spływającego na stół szczupaka w galarecie. Oczyszczała czym prę­dzej talerz z szynki z chrzanem. Ktoś przez radio wpuścił Chaczaturiana. Ksiądz jadł. Nauczyciel gimnazjalny z gracją podał damie półmisek. Sre­brna szufelka prowadzona pulchną rączką sprawnie naruszyła w upatrzonym miejscu spokój szczupaka w galarecie.

Ach, więc proszę państwa, że on... nie wy­trzyma.

Jeden z mecenasów strzelił w nią zezem. Da­

66

przysięga na wierność

ma vis-a-vis dyskretnie zachichotała. Ksiądz różo- wiu tko jadł.

Przecież opowiadałam państwu...

O czym pani opowiadała? — spytał lekarz, który był głuchy i z tego uprzywilejowania, jeśli •nie pił, korzystał na swój sposób.

O naszym personalnym, panie doktorze — odparła dama, subtelnie podnosząc natężenie gło­su. Usłużny nauczyciel z gracją zamknął Chacza­turiana. — Wyobraźcie sobie państwo, trzeci raz się spóźniam, więc on nie wytrzyma. Wobec po­wyższego — odpowiedziałam mu stuknąwszy pa­rasolką — pan będzie łaskaw pamiętać, że ja przed wojną pracowałam u Braci Jabłkowskich!

No i co? — zaciekawił się drugi mecenas. Ksiądz jadł.

Posssedł jak zmyty — wysepleniła dama kła­dąc na talerz smażone półkurczę.

O, tak, tak — zaczął konfidencjonalnie na­uczyciel. I kiedy puścili w ruch języki, kiedy obro­bili kolejki przed sklepami i brak butów na sło­ninie, kiedy „ach, proszę pani, to współzawodnic­two“, kiedy przemacerowali małżeństwo Isi, Sisi i Pisi, kiedy posłali wszystek węgiel, zboże, maszy­ny i słoninę tam, do Moskali, kiedy w Nowej Hu­cie otworzyli fabrykę odrzutowców, a w Cemen­to wni-Re jo wiec — skład bomb atomowych, kiedy już w roku 49, panie, uśmiercili Stalina — Sewer był głęboko wdzięczny przygłuchemu lekarzowi za to, że wstał i włączył „Wolną Europę“. Tu nie zagłuszali. Ksiądz jadł.

Szkoda, że się nie zdecydowałeś. Przy takiej zwłoce, musiałem nająć inną załogę...“ Sewer nie znosił oczekiwania na listy. Gdy tylko zdarzało mu się posłać coś ze swojej pisaniny jakimś redakcjom, czyhał od tej chwili na listonosza i siedząc w domu z napięciem nasłuchiwał charakterystycznego brzę­ku metalowej zastawki, którą należało unieść, by wpuścić list do skrzynki. Ponieważ już trzy redak­cje nie odpowiadały — a jedna z nich była podobno nader solidną redakcją — Sewer wiercił się po pokoju i zamiast kuć, szperał niechętnie w notatkach. Gdyby nie pocztowa godzina, rzu­ciłby to wszystko i wyszedł na miasto. A tak — ziewnąwszy — wychodził tylko na balkon płynący na fali rozkwitłych wiśni i jabłoni. Oparty o bur­tę nadstawiał twarz chłodnej bryzie, która lekko unosiła płatki wonnej piany i pozwalała im spły­wać na pokład. Były to Sewerowe co wiosenne wy­prawy w świat siedmiu mórz, porzucony znienac­ka i znienacka powracający — wbrew wszelkim równoleżnikom — w rześki ranek wczesnej wiosny. Maleńkie, ponure zimą altany i szopy, gdzie skła­dano węgiel, wyłaniały się teraz spoza cichego w swej bieli falowania — zielenią spokojnych ar­chipelagów. Wróble, unurzane w morskiej pianie, rozgwarem przypominały mewy, lotem — fruwa­jące rybki, co niosą się tuż nad powierzchnią mo­rza w błysku srebrnych skrzydełek. Statek kołysał się miarowo, gdy bryza słabła...

...You may be surprised that I write in En­glish but that’s the unavoidable precaution...“ Sło­

Przysięga na wierność

wa te, w języku, który pachniał solą siedmiu mórz, spadły na Sewera, gdy za oknem przesilała się zima a balkon stał zakotwiczony w mętnym doku. Były jak wołanie od stron, które już dawno po­rzucił, jak mylny sygnał wzywający na szeroką przestrzeń oceanu, która — gdy pójść za nim — okazywała się zamuloną, błotną mielizną. Dziś Sewer wiedział o tym na pewno. Ale wówczas gdy sygnał przyszedł, był zdezorientowany. W sygnale bowiem szemrało coś z mowy siedmiu mórz, ku­szącej na powrót włóczęgów i żeglarzy, których powróciła innemu życiu trwała przystań. You may be surprised... Oczywiście był zdumiony ceną, jakiej wymagano, by zapłacił za powrót na włóczęgę. Skalkulowaną w szwajcarskich frankach, przeli­czoną na funty szterlingi. Głosem agenta okrętowe­go wzywano go na wolność. Głosem siedmiu mórz wołano, by wrócił. Trzeba było długich nocy, gdy zima za oknem przegrywała z wiosną, aby pojął, że bogactwo człowieka leży w tym, iż ma cm tylko jeden powrót. A jest to powrót do domu. Że czło­wiek winien służyć jedynemu prawu. A jest to su­werenne prawo jego domu. Podniecająca sól sied­miu mórz, gdy ją wziąć w usta, była gorzka, sku­teczniejsza niż wymiotnik lekarski. ... Może się zdziwisz — odpowiadał — że piszę po polsku, ale dla tych, co zrozumieli wartość zgody na donn, w którym żyją, ostrożność przestaje być nieodzow­na... Gdy to pisał, za oknem pojawiły się pier­wsze płatki na wczesnej fali wiosennego oceanu.

Szkoda, że się nie zdecydowałeś...“ odpo­wiedziano mu z centrali okrętowej. — „Przy ta­kiej zwłoce, musiałem nająć inną załogę..Na­

Przysięga na wie i? n ość

jąć — to było właściwe słowo we właściwym intere­sie. Przedtem — spowite w kokon słów o wolności, słów o walce, słów o odwadze, spowite tak prze­myślnie, sugerowało nagrodę za służbę sprawie. Teraz było tylko pańskim żołdem dla najemników. Dla oślepłych straceńców, których w podłej krypie kierowano na zwykłą mieliznę, aby stary rajfur, agent okrętowy, mógł wziąć prowizję za ubezpie­czenie. „...Nająłem nawet kapitana...“

Sewer patrzył w te słowa, w ten bzdurny szyfr, który wyjął dziś ze skrzynki zamiast listu z redakcji, w ten wyrok zagłady na kilku młodych chłopców z tego miasta, którego ulicami chodził co dzień, z tego uniwersytetu, którego korytarza­mi chodził co dzień, z tego kraju, dla którego rzu­cił wszystkie siedem mórz. Patrzył i widział, jak te zimne słowa odbierają kilku chłopcom miłość do tego miasta, którego ulicami chodzili co dzień, miłość do tego uniwersytetu, którego korytarzami chodzili co dzień, miłość do tego kraju, którego się wyrzekali dla zimnych, złudnych siedmiu mórz.

Wstał. Podarł te słowa, podarł ten bzdurny zapis zagłady — na drobne strzępy. Wyszedłszy na balkon cisnął je za burtę. Wzmagająca się bryza niosła pierwszy powiew szkwału.

12

W czerwcu Sewer kuł do egzaminów. Zasli- maczył się w upalnym już mieszkaniu, spływał potem i przystanąwszy u lustra oceniał wartość szczeciny na brodzie, uzasadniając w pamięci sieć wpływów włoskich oplatającą jednego z poetów

70

Przysięga na wierność

renesansowej Anglii. Szczecina — choć od ty­godnia nie tknięta żyletką — była mierna, lecz sieć wpływów rosła coraz bardziej. Ubiegłymi laty, w okresie przygotowań egzaminacyjnych zimą i w lecie, grywał dla odprężenia w szachy z kolegą-statystą. Tego jednak czerwca kolega-sta- tysta podróżował z nowozakupionym aparatem po kraju, żeby zebrać — jak mówił — trochę zdjęć do albumu sztuki współczesnej. Był teraz podobno w Nowej Hucie.

Mając przeto jedyną rozrywkę w liczeniu wło­sów na brodzie, Sewer wyraźnie się ucieszył z nie­spodziewanej wizyty Zbyszkowej. Po dyplomie, który zdobył własnym dowcipem i światłą radą profesorów, Zbyszek odmłodniał, odborsuczał i pa­trzył trochę na takiego ptaszka, co to czeka, by złapać pod skrzydła życie. Tak się w tym zacie­trzewił, iż po raz pierwszy zapomniał, że całe jego życie nie było niczym więcej jak właśnie czeka­niem na życie.

Patrząc na tę Zbyszkową zmianę piórek Se­wer podsuwał mu papierosy i zachęcał do gadania.

Każdy człowiek może uniknąć swego losu

mówił Zbyszek delektując się trafnością słowa.

Oknem wpadał jędrny zapach jabłoni. Był to czas, kiedy ludzie mają we krwi wonne ciepłe lato. '

Sewer rozmarzony i omotany siecią włoskich wpływów leżał na kanapie, od czasu do czasu chwytając uchem Zbyszkowe rewelacje, które w tym odurzającym upale wyglądały na całkiem sensowne.

No i wiesz — powiedział Zbyszek — mam już zakończenie.

Co?

No, zakończenie tego opowiadania ...

Jakiego znowu opowiadania?

Nie pamiętasz? — zdziwił się. — Czytałem ci kiedyś wstęp.

Bujasz — stwierdził Sewer, a wyplątawszy się do reszty z sieci wpływów powiedział:

Aha, tego o urojonym mieście i urojonych ludziach?

Właśnie — potwierdził Zbyszek. — Tego

o życiu akademickim ...

A środka... nie masz? — zagadnął Sewer

Nie. Ale mogę ci przeczytać zakończenie.

Sewer przeciągnął się, poprawił poduszkę i u-

łożył jak do długiego słuchania. — Walaj! — mru­knął.

Profesor — zaczął Zbyszek z namaszczeniem

nie przyjął apelu brudnych rąk. On czeka na ręce czyste. Z zimnym spojrzeniem, w za­cięciu ust, stoi i czeka. Gdy czytacie te słowa, on czeka. Jak myślicie, czy powinien się doczekać? Ufając, że sam ma ręce czyste? ...

Firanki w oknie wzdęły się jak żagle. Letni wiatr usypiająco muskał po twarzy. Gdy cisza stała się już wręcz podejrzana, Sewer spytał:

Tylko tyle?

Mało? — zagadnął Zbyszek. — To mało? Le­piej powiedz, oo o tym sądzisz?

Sewer uniósł się na łokciu i powiedział:

Sądzę, że profesor powinien się docze-

Przysięga na wierność

kać. Tylko... co to wszystko w kupę wzięte zna - czy?

Nie rozumiesz? He, he, to zrozumiesz jak poznasz całość. Ale samo zakończenie, co o nim po­wiesz?

Powiem, że przemilczę.

Czemu?

U diaska, zrozum, że czyste ręce i brudne ręce to... No, cóż to u licha znaczy?

Ale jak napiszę całość ...?

No, jak napiszesz całość...

Oknem wpadła pszczoła i buzując przysiadła

na jaskrach mieszczańskiego dywanu. Jej odwłok poruszał się rytmicznie, jakby naprawdę odkryła czułkiem nektar w pokładach kurzu tandetnej tka­niny. Sewer ziewnął szeroko, zapadając znów w sieć wpływów.

Jak napiszesz całość — mruknął — to ja założę ... pasiekę.

13

Siedzieli nad morzem blisko dwa tygodnie, kiedy nadjechała samowarkową kolejką spóźniona koleżanka od humoresek. Naręcz plotek, które przywiozła, starczyła na dobrych kilka dni waka­cyjnej słoty, nawiedzającej rokrocznie wybrzeża w okresie letnim. Deszczyk ciął muzyczką po da­chach, mżył dniem i mżył nocą, aż plotki do cna wyblakły a groszowe romanse Szpyrkówny, którymi pęczniała miejscowa biblioteka, przestały śmieszyć Straszyły. Słońce odeszło ku lepszym planetom; rybacy, którym grabiały ręce, klęli na zimno.

Któregoś wieczoru koleżanka od humoresek naciągnęła Sewera na kąpiel. Że niby o tej porze dnia woda jest mimo wszystko najcieplejsza. Tań­czyli jak poparzeni w arktycanym morzu, aż sa­motny rybak na molo wzdrygnął się, splunął, na­ciągnął kaptur i poszedł do gospody. Kiedy im wreszcie szczęki odmówiły posłuszeństwa, wrócili na brzeg.

Swoją drogą — powiedziała koleżanka od humoresek, nacierając się do rumieńców ręczni­kiem — to musi być cholernie zimno utopić się, co?

—• Aha — mruknął Sewer nurknąwszy mokrą głową w sweter.

Tak choćby, jak ten kolega-statysta — po­wiedziała wyżymając obmokłe warkocze koleżanka od humoresek.

Co ty pleciesz? Jaki statysta?

No ten, co się utopił.

Czyś ty zwariowała? — Sewer złapał ją za rękę.

Podaj mi buty — powiedziała. — Nie chcę stanąć na piasku. — Wsunęła w nie stopy nie schy­lając się. Taki już miała zwyczaj. — Nie wiedzia­łeś o tym?

Sewer usiadł na kępie trawy i jakoś głupio za­patrzył w brudne zacieki morza na piasku.

Wyobraź sobie, wiał przez rzekę. Przed po­ścigiem. Podobno nawet za nim strzelali...

Bzdury! — krzyknął Sewer.

Też coś — obruszyła się. — Przecież był agentem obcego wywiadu.

Ech, klepiesz jak najęta slogany!

No, wiesz.. i Napluję ci w ucho.

74

P rsysię g a na wierność

Idź do diabła!

Ale głupi, przecież on robił zdjęcia i z No­wej Huty, i z uniwersytetu, i z miasta co cieka­wsze obiekty, i posyłał to wszystko tam, aż go przychwycili. Mówią, że to samobójstwo, bo in­nych z tej paczki nakryli żywcem, po cichu... Że też o tym właśnie zapomniałam opowiedzieć wszy­stkim ...

No to idź, do diabła, i opowiedz!

Coś febry dostał, ty? — spytała zaczepnie.

Zostaw mnie w spokoju, dobrze? — błagał Sewer. — Zostaw mnie w spokoju, słyszysz?!

Kiedy już noc zapadła, Sewer zwlókł się z kę­py. Oślepłymi oczami patrzył w huczącą ciemność, w przeklęte wirowiska wszystkich siedmiu mórz. Wiatr ciął go po twarzy, a on patrzył i oczy miał ślepe. Potem poczłapał zgarbiony, z pochyloną głową. Nawet nie zauważył, kiedy pod nogi mu spadła jasna kładka rzucona przez morską lata­renkę.

14

... to ile lat nie byłeś u spowiedzi?

Trzy lata, ojcze.

I żałujesz za wszystkie swoje grzechy?

Żałuję, ojcze.

U kratek trzepotał oddech, u nisz okiennych świergot wieczornych ptaków.

A czemuś się teraz zdecydował?

Nie mogłem inaczej, ojcze.

Pomyśl. A jeśli ci będzie źle?

Nie może być gorzej niż jest, ojcze.

Przysięga na wierność

75

Gorzej... nie, ale jeśli trudniej? Jeśli ci będzie trudno? Właśnie... trudno? Ludzie się od ciebie odwrócą. Powiedzą, że się zawiedli. Jeśli przestaną ciebie rozumieć?

Nie myślałem] ojcze, ale chciałbym żyć tak, jak powinienem. Nie unikać własnego... losu.

A co nazywasz losem?

Powołanie.

Czy powołanie, jakie Bóg na nas nałożył?

Tak.

A miłujesz ty, bracie?

Nie rozumiem...

Miłujesz ty to powołanie?

Myślę raczej, że je mam.

Odezwały się organy głusząc szelest zapóżnio- nych stóp, spieszących na wieczorne nabożeństwo

Słucham? — spytał Sewer.

Różaniec... znasz?

Nie bardzo.

Za pokutę odmawiaj codziennie ... różaniec.

15

¿Zbyszek wiercił się po pokoju. Dreptał po­spiesznie, przystawał. Policzki mu pałały, bladły. Siadał i zrywał się znów na równe nogi. I cmoktał: Nie, nie, nie. Nie wolno ci było tak napisać. Nie!

Czemu? — spytał Sewer gryząc papierosa.

Czemu? Bo to nieprawda. Bo krzywdzisz ludzi! Bo wcale tak nie było! Kalasz uniwersytet!

Sewer strzepnął popiół na podłogę.

No, no, proszę, mów ... dalej.

Zbyszek sapnął i opadł w krzesełko. Skośnymi

Pi ty sięga na wierność

oczkami szacował przeciwnika. Wypieki przywarły mu do kości policzkowych.

Sewerku, zrozum, tak nie wolno ... Ja bym tego nigdy nie publikował. To, co napisałeś, zro­zum, to.. . krzywdząca przesada. Bić w uniwersy­tet? I to .. . ty, dziecko?

Wolałbyś — mruknął Sewer — aby kto in­ny uderzył?

Zbyszek znów dreptał po pokoju.

Niczego bym nie wolał. Niczego bym nie wolał. Tylko po coś ty to zrobił? No, po co? Komu to pomoże, komu się przyda?

W każdym razie — burknął Sewer — to­bie się przydało ...

Zbyszek skraśniał. Czym prędzej przełamał papierosa i wetknął go w astmatyczną lufkę. Potarł zapałkę, ale główka się ułamała.

Zrozum — stuknął ręką w rozpostartą ga­zetę. — Zrozum — zatabaczony palec wymierzył w jeden z artykułów — z każdą taką rzeczą ty się kończysz!

W czyich oczach?

Sapnął. Strzelił zezikiem w Sewera. Rozłożył

ręce.

W ogóle. W ogóle... się kończysz.

No, to by była jeszcze kwestia... — po­wiedział Sewer wstając i gasząc papierosa.

Nie ma żadnych kwestii. Nie ma żadnych kwestii — cmoktał. — Nie wolno. Skrzywdziłeś ludzi. Nie wolno ...

A czy ci ludzie — powiedział Sewer wcią­gając płaszcz — innych nie krzywdzili? ...

To nie twoja sprawa!

... Albo czy nie krzywdzili również samych

Przysięga na wierność

siebie? .. • Zresztą, nie wiem — mruknął — tyle lat czekałem na to opowiadanie.

Jakie opowiadanie? — zdumiał się Zbyszek.

Twoje opowiadanie.

Moje?

Twoje. Tak, twoje opowiadanie. O urojonych ludziach i urojonym mieście. . O środowisku ... a-ka-de-mic-kim. Twoje opowiadanie. Czytałeś mi wstęp, czytałeś mi zakończenie, tylko że brakowało środka. Otóż to, brakowało środka!

Więc ty myślisz, że to, to... ma być uzu­pełnienie?

Ja nic nie myślę. Bywaj zdrów.

Poczekaj ... Nie rozumiesz...

Nie wiem, kto z nas nie rozumie. Nic a nic. Bywaj zdrów.

Siedząc w taksówce Sewer jeszcze w zdener­wowaniu masował twarz dłonią. Od rana biegał jak ogłupiały po mieście, zbierając podpisy profesorów i wykładowców pod protestacyjnym apelem. By odetchnąć, wpadł na chwilę do Zbyszka. No i tak... O szyby taksówki tłukły Uście. Damy nad ulicą biegły krzywo, zakosami. Z nagła roz- szumiał się ogród zwany saskim. Na skwerku, spoza jesiennego- żywopłotu błysnęła tablica pomordo­wanych za okupacji partyzantów. Apel był wy­mierzony w przyszłość. Szofer mocując się z wia­trem uchylił drzwiczki, zmarszczył czoło i mruk­nął: — Paskudna pogoda.

Czekając w zakamarkach polonistycznych, obok pokoju dla profesorów, Sewer jeszcze pocierał twarz dłonią. Profesor-błyskawica, którego chciał prosić o podpis poid apelem, przyjmował właśnie za podwójnymi drzwiami. O tej porze ciemnym ko-

Przysięga na wierność

jr

rytarzem mało kto przechodził. Toteż Sewer kon­templował samotnie swoje stare buty i nasiąkłą porannym jeszcze błotem podłogę. Znany zapaszek ni to koszar, ni to klasztoru emanował z patyno- wych murów, z zaciekłego mętnym światłem stro­pu, ze szczelin w podłodze i z podwójnych drzwi, za którymi przyjmował profesor-błyskawica. Był to zapaszek stęchły, stężały, oczadzający. Ale na pewno nie katakumbowy, jak tego niegdyś chciał zagubiony norwidolog — kolega-statysta. Katakum­by bowiem, jak mniemał Sewer, pachniały czer­stwo i zdrowo, ponieważ zebrani tam ludzie daw­nymi czasy zwykli byli przełamywać się Chle­bem ... Przebiegło obok kilku studentów, organi­zujących wiec na cześć Światowej Federacji Mło­dzieży, gestykulując i pozdrawiając mimochodem Sewera. Podłoga pod ich mocnymi stopami zachy- botała jak tratew. Powiało świeżością tytoniu i zapachem spoconych koszul. Za nimi nadbiegła poprawiając włosy młodziutka studentka. Zatrzyma­ła się przed Sewerem. „Kolego, dziś o siódmej w auli..Uśmiechnął się nad jej rozwianą czu­pryną, myśląc, że teraz właśnie, już po wszystkim, bierze się go jeszcze za studenta. Dziewczyna rów­nież się uśmiechnęła pokazując drobne ząbki, nie poplamione szminką jak zęby dawnych koleżanek. Gdy pobiegła dalej, tratwa tylko leciutko pod nią zaskrzypiała. I znów było sędziwie i cicho. Tak sędziwie, aż Sewerowi zrobiło się żal Zbyszka, że go zostawił w złości i samotnego, i zamkniętego w borsuczej jamie. Zdawało mu się, że zza pod­wójnych drzwi ktoś wyjrzał, sięgnął więc w zana­drze po złożony w czworo apel. Ponieważ jednak nikt z pokoju nie wyszedł, pomyślał, że mu się

Przysięga na wierność

79

przywidziało. Z nudów zaczął studiować kilkana­ście profesorskich podpisów, złożonych pod ape­lem — plon całodziennej bieganiny i krótkich, po­spiesznych rozmów. Wszystkie kruczki logografów zdały mu się zawodne, gdyż ci z profesorów, któ­rych znal jako cichych, skromnych i opanowanych, mieli podpisy rzutkie acz zawile, natomiast ener­giczni, krewcy i zdecydowani kładli swoje nazwi­ska starannym, wystudiowanym pismem. Niemal za każdym z nich stała katedra i kilka książek. Trzech czy czterech osiwiało w pracy pedagogicznej, inni dopiero siwieli. Kilku nosiło sutanny, ale wszyscy byli katolikami. Sewer uśmiechnął się, gdyż żaden logograf tego by nie odczytał. Nawet Zbyszek, któ­ry od czasu do czasu wróżył z ręki i dotąd nie umiał określić swego losu.

Drzwi skrzypnęły pozwalając się wycofać z pokoju opasłemu dziewczęciu, całemu w rumień­cach i w dygach. Sewer zmiarkował, że błyska­wica jest w dobrym humorze, co go trochę pod­niosło na duchu, jakkolwiek dziewczę uspokoiwszy nogi zmierzyło go wyniośle zimnym spojrzeniem. Sewer minął je i dzierżąc apel w dłoni wszedł do pokoju.

Profesor błyskiem zębów uciął mu drogę tuż przy drzwiach.

Siedział z paltem na ramionach, w niszy u okna wykutego na uniwersytecki dziedziniec, gdzie w trawie wycięto wielki krzyż, po którym w tej chwili nikt prócz wron nie spacerował. Siedział zgarbiony, pod ostrołukami sklepionej celi, z ocie­nioną twarzą przeciętą tylko błyskawicą i szpar­kami oczu penetrujących twarz Sewera wydaną na blask okienny.

gO Przysięga na wierność

Sewer poczuł się nieswojo i sięgnął do kiesze­ni po papierosa. Profesor nie odczytawszy tego ge­stu powiedział:

Nie trzeba. Wiem, z czym pan przychodzi.

Nnnie rozumiem — wymamrotał Sewer.

No, nie potrzebuje pan szukać po kiesze­niach tego ... apelu.

Sewer do reszty zbaraniały mruknął:

Apel? Przecież mam go w ręce.

No więc. niech go pan dalej trzyma przy sobie.

Sewer pozwolił papierośnicy opaść na dno kie­szeni i przeciągnął spoconą dłonią po twarzy. Pro­fesor znów śmignął mu po krzyżach uśmiechem.

Z pańskich rąk nie przyjmę niczego.

Sewer przestępując z nogi na nogę i masując

brodę, spytał:

Czemu, panie profesorze?

Ze szparek spłynęło czymś zimnym, bezwzględ­nym. Odrazą.

Po pańskim paszkwilu na uniwersytet?^*!

Sewer poruszył się, sprężył nogi, ale stał

w miejscu przycięty uśmiechem.

Nie rozumiem... Czy chce pan przez to powiedzieć ... panie profesorze, że czytał pan ... mój artykuł?

Nie. Nie miałem przykrości.. . Opowia­dano mi. Wystarczy. Ci, co czytali. Opinia społecz­na jest przeciwko panu.

Z krzyża na dziedzińcu zerwały się z wrza­skiem wrony trzepocząc w kółko rozskrzeczaną gro­madą. Tak, jakby coś niewroniego wpadło pomię­dzy nie.

Przysięga na wierność gi

Społeczna czy raczej... środowiskowa? — spytał Sewer, masując z kolei policzek.

Czy nie wszystko jedno?

Wydaje mi-się, że nie — powiedział Sewer.

I nagle, parując cięcie uśmiechu spod okna, rzekł:

Ale to nie ma nic do rzeczy, przychodzę, jak pan profesor wie, z apelem, i proszę, aby pan złożył swój podpis. Tekst zatwierdził rektor. Jest to apel przeciwko wojnie i stosowaniu bro ...

Tym razem nie sparował uśmiechu.

Niech się pan nie trudzi — powiedział pro­fesor. — Żeby rozmawiać w takich sprawach, trze­ba mieć zawsze ręce czyste.

Sewer czuł, jak mu krew uderza na policzki. Od karku aż po łopatki swędział go spływający pot. Zagryzł usta. Wydało mu się, że gdzieś coś takiego słyszał, że gdzieś kiedyś coś takiego przeżył, ale nie pamiętał, kiedy i gdzie. Czyste ręce i brudne ręce. Skądś to znał, skądś to jakoś pamiętał. Ocie­rając twarz dłonią i podnosząc oczy mówił ku łu- kom ostrego sklepienia:

Proszę mnie uważać za zwykłe narzędzie. Za kogoś z ulicy, kto przyszedł i mówi: jeśli ludzie pomogą, nie powinien spłonąć dom. Dom, który jest ważniejszy niż człowiek, co przyszedł i mówi.

Patrząc w sklepienie nie musiał parować cięć.

Nie widzę rozdziału — powiedział profesor

między postawą publicysty a społecznika. Nie widzę rozdziału między tym, co się pisze a tym, co się robi.

Sewer wrócił na ziemię. Przyparty do dnzwi, przez chwilę zmagał się ze wzrokiem profesora.

Ja też nie widzę — powiedział.

MM

Przysięga na wierność

Więc niech się pan odpowiednio zachowa.

Za moich czasów przed odejściem składało się uni­wersytetowi przysięgę na wierność. Że nigdy się nie zbezcześci pamięci Alma Mater. A pan ledwie odszedł, zaraz uniwersytet. . . oszkalował. Więc niech pan wyciągnie z tego konsekwencje.

To znaczy? — spytał Sewer ocierając twarz drżącą dłonią. Jemu zawsze kazano wyciągać kon­sekwencje. Nawet z takiego zdania: „L’université c’est moi“. Z gościńca wniebowzięcia.

To znaczy, że kto publicznie pozwala sobie na napaść, niech ma odwagę publicznie tę napaść odwołać!

Sewer postąpił naprzód. Krok. Dwa.

Na litość Boską — szepnął — na litość Bos­ką .. . Przecież ja wierzę w to, co piszę . ; .

No, jeśli tak... — powiedział rycerz nie­złomny. Wstał i przesłonił sobą szeroki krzyż na dziedzińcu, który leżał wycięty w trawie. Wysta­jące kości policzkowe i zapadłe jamy, w których oczka zniknęły niemal, i usta napięte, odsłaniające szczęki pełne jeszcze zębów — formowały jego ocienioną twarz. Tylko nad włosami przywartymi do skroni krążyły kręgiem wrony. Kruki. Bez ustanku. Bez ustanku.

. . . Aż Sewerowi wydało się, że to wszystko jest minione. Że jakoś jest już poza nim. Że oto spadła pieczęć na księgę, której nikt nie otworzy, bo karty w niej zbutwiały zapełnione wiedzą o al­chemii, która już nikomu na nic się nie przyda Ujął klamkę i tak cicho wyszedł z pokoju, jak z celi nawiedzonej przez śmierć.

BibunhSun

Stał poręcznie, tuż za rogiem, o kilka kamienic przed biurem, gdzie odsiaduję swoich osiem godzin na dobę. Zielony i schludny, /. tabliczką spółdzielni inwalidów. Co rano idąc do pracy kupowałem tu dwadzieścia „Sportów" i zapałki. Za szybkami, ści­śnięte to jak śledzie w beczce — bo to była istna ciupka a nie porządny kiosk — siedziało dwoje wła- ścicieli. On był trochę podobny do naszego naczelni­ka: myślące czoło (bo nasz naczelnik — to głowa!), spokojne oczy, potężny kark — i tak samo rzadko się uśmiechał. Ona .. . No cóż, w przelocie, jnk się czło­wiek boi spóźnić do pracy, nie ozas przyglądać się lu­dziom i wszystko sobie w pamięci zapisywać. Tyle przy tym codziennym kupowaniu spostrzegłem, że rzadko widywała słońce, bo była całkiem blada. Zimą im w tej ciupce chyba było ciepło, jak się tak wzajem ogrzewali, ale latem, żeby w takim ścisku wytrzy­mać ... Aż mnie korciło kiedyś, jnk odbierałem swoje dwadzieścia „Sportów" i zapałki, zapytać przez te nagrzane szybki: — Nie jest tu państwu za ciasno?

Na to ona zamrugała oczami i powiada, pamię­tam jak dziś:

Dałby Bóg taką ciasnotę do samej śmierci.

Tak właśnie powiedziała, a on poważnie skinął głową, zupełnie jak naczelnik, i nagle się uśmiechnął

86

Kiosk

Zębów miał kilka złotych, porządne korony, widać było, że im ten interes dobrze szedł. A może miał je sprzed wojny, nie wiem. W każdym razie zauważy­łem, że co sobota pisał ołówkiem na odwrocie pudeł­ka „Wczasowych“, a ona zaglądając mu przez ramię

czytała, taka zadowolona jak nigdy. Widocznie dobrze im się co tygodnia targowało.

Z czasem była już między nami taka zażyłość, że jak mi zbrakło gotówki przed pierwszym, mogłem brać swoje „Sporty“ i zapałki na kredyt. Tak mnie znali, że uchyliwszy kapelusza kładłem pieniądze bez słowa, bo ani mi w głowie nie postało, że dadzą mi papierosy nie te, co lubię. Wiedzieli, że palę tylko „Sporty“. Zawsze też trzymali dla mnie te z radom­skiej wytwórni, najlepsze. Nie zdarzyło się, żeby mi podsunęli „Czyżyny“, zjełczałe paskudztwo. Nawet prasa o tym pisała.

Przyjemnie, że i mój służbowy wyjazd i urlop — jak przystało — odnotowali. Zawsze człowieka cenią.

Dawnośmy pana nie widzieli. Mąż myślał, że — nie daj Boże — choroba się jakaś do pana przy­plątała. Ale taki opalony, widać, że z urlopu. Wypo­czął pan chociaż?

A wypoczęło się, wypoczęło — odpowiadałem uchylając kapelusza.

A on poważnie kiwał głową i tak mi tym na­czelnika przypominał.

Tak to się zżyłem z tymi ludźmi, choć widzieli­śmy się ledwo parę minut na dobę. W tym socjalis­tycznym pośpiechu, gdy człowieka bez przerwy do pracy gonią, kiedy wszystko jest takie niepewne, do­brze wiedzieć, że jak się wyjdzie zza rogu, o kilka kamienic przed" biurem, jest kiosk, schludny i zielo­

ny, w którym człowiek zawsze dostanie swoich dwadzieścia „Sportów“ i zapałki.

Trzeba trafu, że w poniedziałek lecę do biura, późno, bośmy urządzili w niedzielą małego pókerka, patrzę — a tu kiosk zamknięty. Żadnej karteczki, żadnego „wyszliśmy do hurtowni“ — nic, deski za­sunięte, sztaiba na kłódkę, zamknięty i koniec. Taki pech! Musiałem pożyczyć parę groszy od referenta z sekcji zaopatrzenia, choć się krzywił jak zwykle.

Następnego dnia widzę — jest na kiosku klepsy­dra. Czytam. To on. Na pewno — sercowy. Teraz wszyscy umierają na serce. Nazwiska dobrego nie miał, jakieś pospolite. Szkoda, porządny człowiek, podobny do naczelnika.

Nikt kiosku nie otwierał może tydzień a może i więcej. Zacząłem kupować „Sporty“ na placu, koto przystanku, ale mi przekupka pchała do ręki „Czy- żyny“! Jak jej grzecznie zwróciłem uwagę, ona do mnie: „Po co ta mowa? — powiada — fabryka jes­tem, czy co?“

Tom się ucieszył, jak zobaczyłem wreszcie za ro­giem i te szybki połyskujące i odsłoniętą tabliczkę spółdzielni inwalidów. Zdjąłem kapelusz i położyłem pieniądze — zwyczajnie — bo i cóż było mówić?

A ona — zmizerowana bardzo, jakby posiwia­ła — patrzy na mnie i podaje mi paczkę... „Wczaso­wych“! Oczy ma takie zapłakane. Pomyliła się, ta­kie zmartwienie... Trudno. Nie wypomnę, nie wypa­da. Trudno. Chowam „Wczasowe“ do kieszeni.

Ona na to mruga tymi czerwonymi oczami i mówi:

Ależ nie, proszę pana. Przecież pan pali „Sporty“. Niech pan... zobaczy, co tam jest napisano...

Kiosk

Wyjmuję pudełko z powrotem, patrzą, na odwro­cie — pismo ołówkiem...

Jutro pójdziemy nad Wisłę...

Odczytałem to tak głośno, aż jakaś paniusia, co

szła po zakupy, roześmiała się, bo wyszło, jakbym się z nią, z tą zapłakaną wdową — umawiał!

To ostatnie jego słowa, proszę pana.

I... pani je zapisała? — powiedziałem, bo przecie trzeba było cokolwiek powiedzieć.

Znów popatrzyła na mnie, znów zamrugała, ta­ka zdziwiona.

Więc pan nie zauważył...?

Spoglądam na zegarek: siódma pięćdziesiąt sześć.

Owszem — powiadam. — Owszem, zauważy­łem, że pan... Kazimierz — niezręcznie to wyszło, ta­kie spoufalanie się-z nieboszczykiem tym imieniem, com zapamiętał z klepsydry — ...zapisywał na pu­dełkach tygodniowe rachunki... Bilanse...

Rachunki? Mój Boże, rachunki... Więc pan nie wie, że mąż... nie mówił? Tak, .proszę pana. Stra­cił mowę od powstania, jak nas przysypało na No­wym Swiecie...

Rzeczywiście. Takie nieszczęście. Pani rozu­mie... dyscyplina pracy. Pani daruje... — Zer­kam ukradkiem na zegarek: siódma pięćdziesiąt sie­dem. Za trzy minuty zabiorą listę do personalnego. Zwracam czym prędzej pudełko. Łapię swoje dwa­dzieścia „Sportów“ i zapałki. Kłaniam się.

Proszę pana...

Słucham — mówię. — Słucham.

Proszę pana... Pan jest starym klientem, sta­ry klient to jak przyjaciel...

j Tak. Tak. Oczywiście.

Kiosk

Do kogo mam się zwrócić jak nie do...

Słuszne. Tak.

Proszę pana...

Słucham!

Niech pan zabierze... Pracować nie mogę, nic robić nie mogę, pieniądze mi się... płaczę i płaczę, co popatrzę, to i płaczę... Pan zabierze...

Do dziś trzymam pudełko w swoim biurku. Upycham w najciemniejsze kąty szuflady, przykła­dam aktami, ale zawsze nawinie mi się przed oczy najmniej spodziewane. Dziś, uradowany podwyżką, porządkowałem papiery (awans o dwie grupy — na­czelnik to tęgi łeb), a tu znów te słowa: „Jutro pój­dziemy nad Wisłę!“ To nie do wytrzymania. To może człowieka rozstroić. Jutro pójdziemy nad Wisłę! Nie. Spalę je, dziś je spalę. Nie ma rady. Albo wrzucę do kosza.

Zielono. Gdzie nie spojrzysz — zielono. Kolec kościółka. Gołębie trzepoczą w zieleni. I ziemia — zielona, i rzeka zielona, i kwiaty, stogi, komary. Na łąkach rwą trawę krowy zielone. Dym ciągnie zielo­ny ku chmurom zielonym na niebie. Nad rzekę zmie- izają chybotliwym■ aiągiem kaczki — wszystkie zie­lone. Pod niebem zielonym, w piachu zielonym leży pies z zielonym ozorkiem i dyszy. Gościńcem zielo­nym koń tętni. Już pędzi przez łąki, już pędzi przez pola — nad rzeką, nad ziemią, kościołem i niebem powiewa zielona, wielka, wielka grzywa zielona ...

Franuś, zostawże to szkiełko. Słyszysz, Franuś?!

Przycupnął, odgarnął włosy z czoła. Powieki mu drżały.

Oczy masz całkiem mokre. Co ty tam wi­dzisz, Franuś?

Widzę, że jesteście zły.

Jestem twój starszy brat, Franuś. To przez te szkiełka tak widzisz, co? Przez te twoje szkiełka. Rzuć to, rzuć! Mówię ci jak brat bratu. Muszę się tobą opiekować, nie?

Musicie. Ech, żebyście wy nie musieli...

To co?

To ja bym poszedł na niwerstet

A co byś tam robił, Franuś?

Brzytew

Ja bym się uczył.

Strzyc byś się nauczył!

Pokój jest jaszcze zielony. Cały brunatnozielony Dwa stare grzyby-fotele, i komary nad cichą powierz­chnią luster, i kitle całe w jaszczurczych cętkach. Po­szycie w kępkach zielonych włosów. Puder podobny do szlamu. I głowa Ignaca z mchu utkana. Z tyłu, za oknem tętent konia.

Nie przyjmą? Niechby... Ja bym poszedł do samochodowej fabryki.

Tak?

Ja bym budował auta. Duże auta. Ja bym znaczek przyczepiał. Wszyscy by wiedzieli, że to zro­biłem ja, Franus Witczak. Tak, bo tak byłoby wy<- pisane...

* Tak?? A strzyc?!... No, ty strzyżesz ludzi jak baranów.

Ignac jest chromy. Stać w miejscu nie potrafi Zaraz się kolebie. Ni strzyc, ni golić. Przez tę krót­ką nogę.

Czemu wy? Przecie u mnie brzytew idzie gładziutko. Nawet proboszczowi krzywdym nigdy nie zrobił. A strzyżenie...

i— Ot, właśnie. Strzyc byś się mógł nauczyć Ignac ma gębę w piegach, lustra muchy upstrzy­ły, kitle są całe tłuste. Włosy leżą różne: rude, czar­ne, siwe. Brudne.

Kiedy nie chcę. Ot, co.

Ach, nie chcesz. No, to powiedz jak brat bra­tu, pomyśl se i powiedz: czego ty chcesz? Nie tam te auta i niwerstet, nie tam te różne fiu-bździu. Pomyśl se dobrze, jak chłop dorosły, tak se pomyśl.

Jużem pomyślał.

No?

Brzytew

Ja bym... poszedł na... marynarza. Ja bym po­płynął. Het, het. Ja bym znalazł wyppę. Ja bym zna­lazł taką wyspę. Taką wyspę... To by była wyspa bez fryzjerów. Cała wyspa i ani jednego fryzjera! Ot, co.

I sam byś wszystkich golił, nie?

Ignac...

Ale Ignac już się głęboko kłaniał w progu. Po­drygiwał na swej krótszej nodze, rozciągał blade usta w uśmiechu. I mamrotał:

Na wieki wieków, księże proboszczu, na wie­ki wieków.

Uff, spiekota, że nie daj Bóg, spiekota.

Rozpiął sutannę, usiadł i drapał się po włochate’

piersi Ignac ręcznikiem oganiał muchy.

Módlmy się, bracia, żeby nie było suszy. Pić. panie Ignacy. Do Matki Bożej się módlmy. Przyjdźcie wieczór na nabo — bobo... bobo... — bulgotał przez chwilę. — Ech, to ci kwas, panie Ignacy. Świętych Pańskich błagajmy, bracia... Na plebanii takiegom nie powąchał! Znakomity, panie Ignacy. I chłopca też zabierzcie... Chciałem się ogolić.

Ignac klasnął w ręce.

Zostawże to szkiełko! Słyszysz?

Chłopiec odjął zieloną płytkę od oczu i stał zgar­biony w oknie. Wzdrygnął się.

Chodź no tutaj! Chodź tu, mówię. Dawaj to.

Pobijecie?

Nie bój się, pokaż.

Ignac wziął płytkę, przetarł ręcznikiem i niosąc ją w palcach powiedział:

Ksiądz dobrodziej spojrzy, co mu to przy­pomina?

Ksiądz przestał się drapać. Wyciągnął rękę i ważył teraz w dłoni wszystek zielony świat: i go­

łębie, i rzeką, i kaczki, i dym na niebie, i psi jęzor, słoneczko, i wieżyczkę własnego kościoła — cały zielony świat — ważył i. nie wiedział, bo mówił: hm, hm, nie wiem. I pędzącego konia trzymał w wielkiej garści — a mówił: hm, doprawdy... nie wiem.

Ksiądz dobrodziej się dobrze przypatrzy — nalegał Ignac.

Proboszcz wytrzeszczył oczy, odął usta, kręcił płytką tak i siak.

Pach — fuknął — pach... Pić, panie Ignacy. Człowiek, jak wypije, lepiej myśli.

Chłopiec podał księdzu kwas. No, niech pije i pi­je, do woli, a grzywa i tak mu umknie między pal­cami. Tak jak umkła Ignacowi. Niech się gapią, niech się gapią. I tak nigdy nie zobaczą takiego konia, ot co, z grzywą zieloną.

Doprawdy... nie wiem, panie Ignacy. Nektar nie kwas.

Nic mu to nie przypomina, księże proboszczu?

Nic mi nie przypomina, panie Ignacy. Taka spiekota...

A w kościele jest okno puste...

Chłopiec drgnął. Ksiądz wetknął szkiełko w dłoń Ignaca. Wzdychał.

Tak, tak... Cóż, zbidnieliśmy, bracie... Domia­ry, dostawy, skupy, kontraktacje. Na tacę grosz wdo­wi... Ech, ten wasz kwas, panie Ignacy. Znakomity. A witraż był piękny, z twoim patronem, chłopcze, ze świętym Franciszkiem...

Więc...? — powiedział Ignac unosząc w górę szkiełko.

Co... więc? — sapnął proboszcz.

Więc mam dla księdza prezent.

Aaa... kwas!

Brzytew

Nie — powiedział Ignac obwodząc palcem cały zielony świat. — Ksiądz dobrodziej spojrzy, jak taka płytka jest skrojona. Dokładny szlif, brzegi rów­no przycięte, kolor... jak z witraża.

Z witraża, mówisz? —\ Ksiądz zagarnął płytkę.

Chłopiec chyłkiem zbliżał się do drzwi. Zza ok­na szedł tętent konia.

Otóż to! Otóż to! Ten chłopiec — donosił Ignac — ledwie klienci za drzwi, łapie szkiełko i do okna. Takie ma fiu... głupstwa w głowie. Ażem się zaciekawił. Muszę się nim opiekować jako starszy brat, nie? A szkiełka, zauważyłem, miał różne: żół­te, niebieskie, czerwone i zielone, jak to-to właśnie. Skąd je brał? Otóż to. Nie wiedziałem, skąd je... Stój mi tu, ani kroku! Tak księże proboszczu, znalazłem całą skrzynkę.

Całą skrzynkę, panie Ignacy?

Właśnie, księże proboszczu. Jak front tędy szedł, ksiądz dobrodziej...

Tak, wiem. Ja uciekałem za Wisłę.

...ksiądz dobrodziej pamięta: we wsi ży­wej duszy nie było. Właśnie, tak... No i widzi mi się, że ten-tu chłopiec wtedy...

Puść... — powiedział chłopiec.

Co jest? Spokój! Siądź tu i nie rusz mi się. Idę po skrzynkę. Ksiądz dobrodziej zechce mieć na ciebie oko.

Ech ty, ech ty, Ignac — powiedział chłopiec, a gdy ten wykusztykał za drzwi, dodał nie patrząc na księdza: — Czemu cię w tym lesie do reszty nie zaciukali?

Proboszcz wycmoktał butelkę. Mlasnął wargami

i położył chłopcu dłoń na ramieniu.

K

98

Brzytew

Świętokradztwo. Masz grzech śmiertelny. Zatajony grzech śmiertelny — powiedział i skręcił mu ucho.

Chłopiec syknął, przysiadł, chwycił rękę księ­dza i szybko pocałował.

Księże proboszczu, niech mi ksiądz te szkieł­ka zostawi. Niech. Ich mało, za mało, żeby się złożył święty Franciszek...

Potłukłeś, co? — Szczypnął go w policzek.

Księże proboszczu, ja... To Ignac! Ignac w złości... Ja bym nigdy nie... To kule, kule pobiły. 1 o kamienie, jak spadał, z całym oknem, święty Franciszek...

A po co ci te szkiełka? — uśmiechnął się pro­boszcz stuknąwszy palcem w płytkę.

Ksiądz...

No?

Ksiądz popatrzy...

No...

K... koń zielony.

Głupiś. Świętokradztwo... grzech śmiertelny.

Chłopiec przeciągnął językiem po wargach,

gdzie zasychał ślad pocałunku — słony pot. Splunął.

Wytrzyj mi zaraz podłogę, ty ćwoku ze wsi! Ksiądz daruje... — powiedział Ignac wchodząc i nio­sąc utkaną sianem skrzynkę. Postawiwszy ją na krześle, odsapnął i uchylił wieko. — Ksiądz dobro­dziej spojrzy...

Chryste Panie! Witraż... — zanurzył obie rę­ce w skrzynkę i ostrożnie przesypywał szklane płyt­ki. Oczy mu błyszczały. Świstał przez nos. — Bogu dzięki, Bogu dzię-ki...

Ignac kicał wkoło i chichocząc krzywił spiego-

Brzytew

99

waciałą mordkę. Chłopiec odwrócił się do nich ple­cami. W dużym, szabrowanym lustrze pełgały dwie uwłosione ręce przesypujące tłustymi palcami całe tęcze.

Chłopiec sięgnął po brzytew. Przymknął oczy.

Gdy je otworzył, w lustrze był już cały ksiądz.

Z brodawką na szczeciniastym podgardlu i nastro­szonymi brwiami. Palce biegły mu szybko, jakby odmawiał różaniec na guzikach zapinanej sutanny.

Bogu chwała! Innym razem, panie Ignacy. Dziś nie czas...

Jak to, księże proboszczu?

Chcę mieć zaraz witraż na plebanii. Nie bę­dę się golił. Znak Boży dla całej parafii...

To dobrze, że ksiądz nie będzie się golił — powiedział chłopiec wodząc palcem wzdłuż ostrza.

Ja bym księdzu...

Co??

Tę brodawkę... — dokończył chłopiec mie­rząc brzytwą w lustro.

Panie Ignacy... Panie Ignacy...

Chłopiec skulił się, przysiadł, ale ksiądz podbił spadającą pięść.

Nie godzi się, panie Ignacy. Nie godzi się w dniu tak szczodrym, gruchotać kości grzesznikom. A ciebie, chłopcze — uniósł dłoń nad rzeszą — bicz sumienia wychłoszcze...

Amen — dopowiedział Ignacy.

Dźwignęli skrzynkę. Nieśli. Uchodzili ze skrzyn­ką. Potwierdzały to lustra. Potwierdzały oczy.

Posprzątaj zakład! — rzucił Ignac rozkra­czony w progu i szepnął: — Ty gówniarzu...

Chłopiec spojrzał na brzytew, westchnął i zło­

żywszy ostrza wsunął ją w kieszeń. Poszedł wolno śladem siana, które smugą ciągnęło się po podłodze. Uchodzili ze skrzynką... Ten kulawiec i ten w su­tannie. Biegł za nimi pies z języczkiem różowym. Pasły się krowy łaciate. Szli po żółtym piachu. Mi- gła zwykła rzeka sina. Człapał zwykły kary koń pod niebem niebieskim. ...Tylko butelka z kolońską wodą pozostała zielona.

sekret

Albowiem rzadko trafia się człowiek, który by był zupełnie wolny od skazy szukania samego siebie.

(Tomasz a Kempis)

Na moim grobie będzie wypisane: Paweł Rosie- ki, lat dziewiętnaście. No, może: dwadzieścia... To zależy, czy się opłaci wycinać mi jeszcze te żebra. Bo jak mi mówił zecer Stenz, ten, co mu żona „by­tomski wurst“ przysyła, ten, co leży ze mną w jed­nej separatce — z rok można pociągnąć, kiedy te żebra wytną. Prawdę powiedziawszy to nie chciał­bym, żeby mnie cięli... Czasem dobrze wiedzieć, że człowiekowi trzy ćwierci do śmierci. A ja wiem, bo inaczej tyle by mnie obchodziło, co mi tam ra grobie wypiszą. Myślę sobie tak od wczoraj. Bo wczo­raj posłyszałem, jak doktor naczelny mówił do siost­ry Marii w sprawie tych moich żeber, że nie wie, czy się opłaci. I w nocy nie mogłem spać i myśla­łem sobie o tym i o owym, i 'przypomniał mi się grób mojego ojca. Wtedy postanowiłem, że u mnie nie może być wypisane: ZASNĄŁ W PANU. (Bo ojcu po śmierci przypięli to kłamstwo.) A matka się zgodzi­ła, matka sama tak chciała, bo matka zawsze na wszystko się godziła i czekała na miłosierdzie Boże. „W krzyżu — cierpienie, w krzyżu — zbawienie, w krzyżu — miłości nauka, kto krzyż odgadnie, ten nie upadnie...“ Ech, żeby choć miała ładny głos! Ale zawsze była zachrypnięta od nocnego wstawania do bramy. Ojciec nie mógł, bo na szóstą szedł do robo­ty. A my z bratem udawaliśmy, że nie słyszymy

Sekret

104

dzwonka... Zresztą nam sią nie kalkulowało. Nam każdy mógł wetknąć byle grosz na cukierki al­bo spytać za całą zapłatę: „Co to, chłopcze, mama chora?“ Ale lecieliśmy na łeb na szyją, który pierw­szy, jak był taki długi dzwonek, jednym ciągiem. Bo wtedy wracał pijany doktor z drugiego piętra, którego żona zdradzała. „Masz tu, synku, sto zło­tych... Ona mnie kocha do ostatniego grosza." Potem gramolił się na schody, na półpiętrze przystawał

i kiwał ręką, żeby podejść. „Wiesz co — mówił — a może ja się u was prześpię? Nie chciałbym prze­straszyć Kazika...“ Kazik to był jego syn. Za okupa­cji rozstrzelali go na Zamku. A kiedy był mały, to go doktor wróciwszy po pijanemu wystraszył tak, że Kazik zaczął się jąkać. Mój brat, który nie szanu­je nikogo, chyba że teraz — więziennego dozorcę, powiedział kiedyś doktorowi, jak tak stali w nocy na schodach: „Proszę pana, przecież Kazik dawno już ziemię gryzie.“ Wtedy doktor, wiem to od brata, chwycił go za policzek, przyciągnął do swojej twa­rzy i powiedział tak cicho, jak tylko można: „Ty durniu. Myślisz, że ja mógłbym o tym za­pomnieć.“

Mój brat tym bardziej się wtedy ześwinił, że doktor po śmierci ojca, w czterdziestym siódmym, pomagał matce przez kilka lat, dopóki miał dużą praktykę i pacjenci jeszcze nie zwąchali, że się cał­kiem rozpił. Doktor zresztą szanował ojca i nieraz przesiadywali wieczorem w ogródku, albo szli na ryby. A przed samą wojną, kiedy dla wszystkich ka­mieniarzy z naszego miasta skończyła się wielka ro­bota przy budowie klinkierowej szosy, doktor powie­dział, że wrócił właśnie z Krasnegostawu, nową szo­

Sekret

są, samochodem i że mój ojciec całą tą drogę prze­szedł na kolanach, i żebym się starał o tym pamiętać.

Tak mi się ten nasz doktor przypomniał... Bo moim zdaniem — mało kogo obchodzi drugi czło­wiek. Ot co. U nas na budowie był agitator Kraśko, z zawodu szofer. Jak tylko wysiadł z maszyny, to od razu kuśtykał między ludzi, bo mu stopę na froncie urwało, i przepytywał, co kogo boli. Miał taki gruby notes i spisywał wszystko z imieniem i z nazwiskiem. Że czemu nie płacą za nadliczbowe godziny, czemu jedzenie w stołówce marne, czemu w barakach tyle pluskiew i wszelkiego paskudztwa, co spać nie daje. A Józek, jak się spiknął z taką jedną, co zaszła w ciążę, i chcieli się żenić, spytał, czemu na nowym osiedlu dostał mieszkanie ten i tamten, a dla niego nie starczyło? A jakem wyjeżdżał z budowy, to lu­dzie się śmieli, że Kraśko już zapisał osiem notesów, takich grubych i że ma się już czym podcierać.

Zecer Stenz powiedział mi na to, że taki Kraśko to gnida, niedorostek i że niedorostków u nas cała ku­pa, ale po to jest socjalizm, pierzina, żeby ich było coraz mniej. A ja się pytam, kto miał dorosnąć, jak nie Kraśko, co mu tę nogę na froncie urwało, wszy go gryzły i wszystko? Ja miałem dorosnąć? Więc się pytam, kto miał dorosnąć, jak nie zecer Stenz, co za sanacji kolportował czerwone gazetki, siedział za kratkami ładnych parę lat, a teraz pietra się przed śmiercią, bo czemu by inaczej podciągał spirytus pod ten swój „bytomski wurst“ a potem przy siostrze Marii stroił miny i przebąkiwał niby tak sobie o księdzu?

On mnie zazdrości. Bo wie, że ja nie będę prosił

o księdza. I spirytus mnie niepotrzebny. I nie muszę

106

Sekret

robić głupich min do siostry. Bo jak siostra Maria wejdzie, to Stenz robi takie wielkie oczy jak kot. Choć sam wygląda jak szczurek, pokurcz taki. A jak siostra Maria wyjdzie, to mu się zaraz spomina tako staro śpiwka:

Dej mi, Panie Boże, żonkę jak najprędzej Co bym już nie cierpioł takiej wielkiej nędzy

Ale czasem myślę, jakby tak Stenz wiedział choćby to jedno, czy wtedy potrafiłby mi jesz­cze zazdrościć?

To dobrze, to bardzo dobrze, że Stenz mnie zaz­drości. Każdy każdemu powinien czegoś zazdrościć. Józek zazdrościł tym, co dostali mieszkanie. Mój brat — bogatym. Michał każdemu, kto miał swoje morgi i nie musiał tyrać tak jak on na budowie; ja nie zazdroszczę nikomu. Bo wiem, że każdy człowiek ma swoją skrytkę, taki sekret, o którym nikt nie wie, o którym nigdy nikomu się nie powie, i dla tego sekretu żadnemu człowiekowi nie trzeba zazdrościć.

Tak chciałbym zasnąć tej nocy. Zaraz przyjdzie siostra z termometrem. A tego kłamstwa przypiąć sobie nie dam. Nie zasnę w Panu.

Teraz czuję, że gnaty mnie bolą gorzej niż po pierwszej dniówce na budowie, kiedy kopaliśmy fundamenty pod halę montażową. Ale nie ma co na­rzekać, bo wtedy błoto było po kostki, deszcz zacinał, taczki się ześlizgiwały z desek, a wywrotka ugrzęzła po same osie i za cholerę nie dało się jej ruszyć. A te­raz deszcz tłucze, ale gdzieś po dachu, i siedzę sobie w czystym łóżku, i napchałem pod plecy podu­szek...

Piszę, bo jakbym nie pisał, to bym zwa­riował.

Więc chyba mnie nie będą wycinać tych żeber. Dzisiaj rano siostra Maria przyszła i zapytała naj­pierw, czy dobrze spałem tej nocy? Pewnie, że spa­łem i będę spał, ile mnie się tylko podoba. Widocznie Stenz mnie podsłuchał i zaraz poleciał z językiem. Bo on wszystko paple siostrze Marii, jakby się chciał jej przypodobać. Jeszcze mu zrobię taki kawał z tym spirytusem, że się wszyscy dowiedzą i ani się obej­rzy jak wyfrunie z Sanatorium. Stary osioł. Ale to był tylko wstęp, ma się rozumieć, to pierwsze pyta­nie, żeby zmylić Stenza. Bo potem siostra Maria ni­by to poprawiając poduszki coś mi tam szepnęła

0 księdzu.

Otóż ja musiałem ugryźć się w język. Musiałem mocno ugryźć się w język, bo siostra Maria ma już siwe włosy, i wielu ludzi odprawiła na cmentarz,

1 wszyscy ją szanują, i ma małego synka, Krzysia, któremu opowiadam o budowie, a on będzie... on mnie przynosi po kryjomu ołówki do pisania. Taka nasza koleżeńska umowa. Więc tylko zrobiłem ruch głową, że nie. Ale myślę, że niechby tak jeszcze słowo, to pies trącał ołówki, Krzysia i siwe włosy — po­wiedziałbym jej. Tak. A tu szkoda gadać... ona umie ludzi wyprawiać na cmentarz. A to trudna spra­wa i nie każdy to potrafi, nie każdy umie zmilczeć, kiedy trzeba, i jest w tym jakaś — jakby to powie­dzieć? — jakaś godność. Tak.

Ale jak siostra Maria wyszła, coś mi się przy­pomniało, i leżałem spocony, i wiedziałem, że to o n mi się przypomniał, zobaczyłem go tak, jakby sie­dział ot tu, zaraz, w rogu pokoju na łóżku, i czyścił te swoje buty. Bo on zawsze czyścił buty. 1 wtedy też czyścił buty i podrzucił włosy do tyłu, wyszcze­rzył zęby i powiedział: „A na cholerę, na cholerę

10S

Sekret

mnie żyć po śmierci.“ Bo u nas kiedyś była taka gad­ka, deszcz padał, forsy nie było i wszyscy się gzili w baraku, a spać było za wcześnie. I on wtedy po­wiedział: „A na cholerę mnie żyć po śmierci“ — i każdy się roześmiał.

Bo najpierw szło na powagę. Nawet rzec moż­na — całkiem twardo.

Michał, ten, co ciułał z sołtysowego przykaza­nia na prosięta, dwie krowy i konia, kładł się spać — jak to u chłopów bywa — z kurami. Ledwie się ciem­no zrobi, już śpi. Ale przedtem zawsze się modlił. Najpierw szedł się odlać, potem klękał przed łóż­kiem, żegnał się szeroko. Mamrotał, mamrotał. Znów się żegnał... I nikt tego Michała nie lubił. Nie za to, że się modli, ale że pies z niego był na pieniądze. Nigdy nikomu nie pożyczył i nigdy nikomu nie po­stawił. Nawet biskup by go nie namówił na ćwiartkę. A Józek wtedy przyszedł wściekły, bo z wąchał, że go wykiwali z przydziałem na mieszkanie i nie wie­dział, jak teraz zabajerować swoją dziewczynę, bo była już w siódmym miesiącu. Więc cholera go bra­ła, siedział na łóżku, kurzył „Sporty“ i pomrukiwał: skurwysyny, skurwysyny. Michał uklęknął, ale od­wrócił głowę i powiada: „Proszu. Pomilczy trocha. Pomodlić sia musza.“ Oho, dobra jest, szykuje się lepsza draka. Ale Józek popatrzył na niego, splunął i milczał. Patrzymy —j nic. Michał się modli. Józek ćmi papierosa. Deszcz pada. Michał już się żegna, chce wstawać, a tu Józek podskakuje do niego, ciśnie za ramiona do podłogi: „Klęcz — mówi — klęcz, ty hryciu skórkowany...“

Odczep sia — powiada Michał. — Odczep sia. Proszu.

Ale Józek ciśnie go z góry, aż mu twarz poczer­

Sekret

1UV

wieniała i ręce dygocą. Bo choć Józkowi nic nie brak, to z Michała jest lepsze byczysko. Nie da się tak trzymać i zaraz mu się wyrwie. Więc podnosi się już trochę z kolan, a wtedy Józek do niego:

Pomyśl no, hryciu — powiada — jakiej cho­lery się modlisz?... Ot, cała forsa ci przepada... Mod­lisz się wtedy czy nie modlisz, co?

Więc Michałowi kolana stuknęły o podłogę, schylił głowę i widać, że się zastanawia.

Eee, dumy... Na książeczce nie przepadnie.

A sołtys Maruśkę puszcza innemu. Bo zanim wrócisz, to jej cnota całkiem pajęczyną zajdzie... Modlisz się czy nie modlisz?

On jej nie wyda...

Dobra — mówi Józek. — Dobra... A jak Ma­ruśkę samą zaswędzi i nie zechce dłużej czekać?

Więc Michał wzdycha, siada w kucki i patrzy w okno. Obaj patrzą w okno, a za oknem deszcz pa­da. Tylko Józek jest czerwony i widać, że się śmieje, a Michał pobladł.

Boże broń — mówi. — Maruśka czeka.

Więc Maruśka śpi z chłopem, sołtys wódę rżnie, forsę ci zabrali, a ty się mod...

Nikt nie widział, jak to się stało, bośmy się wszyscy w kułak śmieli. Ale chyba Michał tak z na­gła podskoczył i zasunął Józkowi łbem podbródko­wego, .bo tylko szczęka klapnęła i Józek był gotów, na podłodze.

A Michał stoi, głowę trze, .patrzy na nas, patrzy na Józka, że mu krew z gęby wali. Więc idzie do wiadra, bierze kubek i leje Józkowi wodę na łeb. Potem bierze go pod ramiona i sadza na łóżku. Jó­zek się kiwa, pluje ma podłogę, grzebie za chustką, widać, że do dziesięciu leżał na deskach. Więc Michał

Sekret

otarł mu usta. I znów stoi, głowę trze, patrzy na nas, patrzy na Józka.

Modle sia, synku — mówi — bo człowiek ma duszu nieśmiertelnu.

A Józek się kiwa, jakby to była prawda. I my milczymy. I nikt nic nie mówi. Jakby to była prawda.

Byliście wy kiedy u rentgena?

Patrzymy — a to on siedzi w kącie i czyści buty.

Jakby tu nic w ogóle się nie stało, siedzi i czyści buty.

No więc — mówi — jak rękę wsadzisz pod ten rentgen, co widzisz? Kości, same kości. Co byś nie wsadził, widzisz kości. Żadnej duszy w tobie nie ma. Każden jeden wie od razu, że z niego trup na chodzie i tyle.

Niby to do nas powiedział, a niby do tych bu­tów. Bo cały czas nos wściubiał w buty. Więc jak podniósł głowę i zobaczył, że Michał stoi z roz­dziawioną gębą, to podrzucił włosy do tyłu, wysz­czerzył zęby i powiedział do Michała:

Na cholerę mnie żyć po śmierci, proszę księ­dza proboszcza?

I każdy się roześmiał.

Stenz wyjął spod poduszki harmonijkę ustną i gra. On bardzo lubi grać na tej harmonijce, choć siostra mu nie pozwala. Więc gra cicho, żeby nie usłyszała. I oczy ma całkiem przymknięte. Dobrze mu wychodzą takie różne kawałki, takie śląskie pieśni- czki, i wtedy się śmieje, i mruży oczy. Taki szczurek. Ale dziś ma oczy zamknięte, bo gra »Serenadę | Schuberta. A to jest bardzo smutna muzyka, choć

o miłości. I mój ojciec też ją lubił, najbardziej ze wszystkiego. Więc kupiliśmy mu na imieniny tę pły­

Sekret

tę, a brat wynalazł duże tekturowe pudło, płytą wsadził na spód i — żeby była heca — napchał pudło aż po wierzch papierami. I ojciec te papaerzyska po maleńku wyjmował i uśmiechał się, ale widziałem, jak się hoi, że to głupd kawał, że na dnie nic nie bę­dzie albo będzie para skarpetek czy mydło do golenia. Więc się zdziwił okropnie, że była płyta. Obracał ją w rękach tak i siak, chrząkał, potem wyjął płytę z ko­perty, usiadł, położył ją na kolanach, znów chrząkał i nie patrzył na nas. Aż pokazał palcem na czerwoną nalepkę i powiedział: „Chodź no tu, Paweł. Przeczy­taj.“ Umiałem napis na pamięć, ale udawałem, że czy­tanie to trudna sztuka i muszę się zastanowić. Dopie­ro jak ojciec zaczął: „No i po co ty w szkole miejsce...“ Odczytałem: „Franciszek Schubert. Serenada.“ — Zrobiło* się cicho. Aż ojciec wstał, wetknął mi płytę w ręce, powiedział: „To się jeszcze okaże“ — i wy­biegł z naszej sutereny na parter do Zambrowskich, żeby pożyczyć patefon. Bo Zambrowski jeździł z dy­rektorem cukrowni i nieźle zarabiał. Więc obsiedli- śmy stół, ojciec nabił fajkę, a ja nastawiłem patefon. Brat się do tego palił, ale ojciec kazał mnie. A jak płyta przeszła, ojciec nastawił ją sam drugi raz.

I chciał ją jeszcze raz nastawić, ale się zmiarkował i trzymając membranę w ręce powiedział do matki: „No, matka, co wolisz: W krzyżu cierpienie...“ —- nie przedrzeźniał, ale tak ją dobrze naśladował, a po­tem szybko dotknął igłą płyty i z patefonu zabrzmia­ło: „Przyjdź, ja kocham cię... Ach, przyjdź, mój śnie...“ Ojcu się wtedy doętało od matki, ale się cały czas uśmiechał i, jak się wyfukała, powiedział: „No, widzisz, Pawła dobrze czytać w szkole nauczyli.“ Więc pożyczaliśmy patefon od Zambrowskich. Aż kiedyś Zambrowscy pożyczyli płytę, na chrzciny.

112

Sekret

Ojca też na te chrzciny poprosili. Mój brat się śmiał, że stary poszedł tam tylko ze strachu, że mu płytę pobiją, bo przecie pić nie mógł, a jeść ledwie sucha­ry, bo miał wrzód żołądka. I na tych chrzcinach na­stawiono »Serenadę« i kilku takich, co to już nieźle sobie dali w gaz, zaczęło jej wtórować całą gębą. Aż u nas w suterenie szklanki na stole drżały. Ale nie dalej jak przy słowach: „Piękny wonny maj...“ — patefon przestał grać i zrobiła się taka cisza, jakby tam na górze, na tych chrzcinach, wszystkich szlag trafił. Potem drzwi stuknęły i słychać było, jak ktoś idzie w dół po schodach.

Dzisiaj myślę sobie, że jakby Zambrowscy byli mądrzy, to by się wtedy tak śmiertelnie na ojca nie obrazili. Bo to jest bardzo smutna muzyka i nie na­daje się na chrzciny. Tak jakby człowiek zamiast płakać — śpiewał. Jakby coś gdzieś zgubił i nie mógł odnaleźć i wiedział, że już nie odnajdzie. Ale się obra­zili i ojciec więcej tej płyty nie zagrał.

Bo jak brat kupił patefon, ojca już dawno nie było. Zresztą brat grał same dżezowe kawałki, dopó­ki go nie zamknęli. A potem matka sprzedała wszys­tkie płyty na adwokata i patefon też sprzedała. Zo­stawiła tylko »Serenadę«, ale nie graną, bo jak ją przedtem namawiałem, żebyśmy puścili, powiedziała, że ojciec by się w grobie przewrócił, jakby wiedział, że my jego płytę gramy na złodziejskim patefonie.

A szczurek leży, czoło ma mokre od potu, oczy zamknięte i gra. Żeby nie szczurek, może bym już więcej »Serenady« nie usłyszał. Gwizdałem ją kie­dyś... Zeby mi wtedy starczyło tchu... A szczurkowi starcza. Gra i gra. Bo Stenz gra, żeby się nie bać. Jak tylko zaczyna się bać, to od razu wyciąga spod po­duszki harmonijkę. I jak się mniej boi, to gra te swo-

S e k r e t

je śląskie pieśniczki, a jak więcej — najwięcej — to »Serenadę«. I od kilku dni gra »Serenadę«. Ale niech tam. Jemu się nie nudzi, mnie też. Bo zamykam oczy, słucham i widzę, jak siedzimy przy stole: ojciec z faj­ką w zębach, matka odświętnie ubrana, brat zado­wolony z całej hecy, jakby nie wiedział, co z niego wyrośnie, i ja dumny z tego, że nastawiałem pate- fon, jakbym nie wiedział, co ze mnie... Bodajby tego szczurka jasna cholera!...

Po południu przyszedł Krzyś. Stenz drzemał. Krzyś prosił, żebym mówił głośniej, bo nie może się do mnie zbliżyć. Mama mu zabroniła przychodzić d-) naszej separatki, ale on i tak będzie przychodził, choćby nie wiem co. I będzie siedział na stołeczku pod samymi drzwiami, bo zarazki tak daleko nie dolecą.

Smutno panu?

Aha.

Mnie by tam nie było smutno, jakbym miał niedługo pojechać samochodem.

Jakim znowu samochodem?

Dużym i czarnym. W tej fabryce, gdzie pan pracował, to będą robić samochody, nie?

* Tak. Samochody.

Duże i czarne?

Nie, skąd, zielone.

Ale z budą?

Z budą.

Tylko, że nie czarne?

A na co komu czarne ciężarówki?

Ja nie mówię o ciężarówkach, ja mówię o sa­mochodach z budą.

8 — Sekret

114

Se Kret

No tak, z budą...

Więc jakby pan niedługo jechał, to by ranie pan zabrał ze sobą?

No, jakbym jechał, to czemu miałbym cię nie wziąć?

Na pewno pan mnie zabierze?

Na pewno.

Słowo?

Słowo.

No, to ja panu przyniosłem nowy ołówek. Kładę tu na stołku i jak wyjdę, to pan go sobie weźmie.

Kiedy zamknął drzwi, wziąłem ołówek i wlazłem z powrotem do łóżka. Czułem, że się pocę. Stenz ot­worzył jedno oko, zamrugał i powiedział:

...jeeerrrona. On myśloł o karawanie.

Śniło się coś panu, panie Stenz?

Odwrócił głowę, popatrzył na mnie, podniósł się

na łokciu.

A może się i śniło — powiedział. — Może się i śniło... Tak.

Słońce dziś świeci od rana. Widać sosny. Góry też widać. Pierwszy to dzień tej jesieni, żeby było tak jasno i żeby deszcz nie padał. Wiem już na pe­wno, że mi żeber wycinać nie będą. „A na cholere mnie żyć po śmierci...“ Patrzę na te sosny i na góry, i na chmurkę jedną, drugą. I myślę: zamykam oczy i już jakbym nie żył. Nie ma ni gór, ni sosen, ni chmurek. Kto nie widzi, ten nie żyje. Co ja piszę? Co ja piszę?

On był mądry. Żeby nie był taki mądry, to może by Zośka za nim nie poszła. Bo jak już co po­wiedział... Jak z tym rentgenem. Siedzi, czyści buty

Sekret

115

i pawie tak, że mu nie zaprzeczysz, bo widzisz, że przy nim racja. Powie na przykład: „Z modlenia chleba nie będziesz jadł. Modlenie, uważasz, dobre dla pasibrzuchów. Ot, weź choćby w Krakowie przed wojną... W kościele co niedziela pełno: futra, szam­pany, czapy i lisy. Kamieniczniki, mecenasy, szam- belany. Parlefranse i dominuswobiskum. A u nich, bracie, ludzie w suterenach mieszkali. Krzywiceś, bracie, miał od urodzenia, a twój stary — reuma­tyzm...“ „Wrzód żołądka“ — poprawiłem. — „Zgoda, i wrzód żołądka." Albo znowu powie: „Weźcie, chło­paki, na zdrowy rozum, po co też ludziom Bóg? Póki człowiek był głupi a wszystkiego się pietrał — lasu i wody, ognia i nocy — kombinował se: zdałby się Bóg, żeby mnie... bronił.“

Ale po co — pytam się — po co on był taki mądry?

Przyszedł list od matki, pisany przez Kazię — szwaczkę. Litery takie okrągłe jak sama Kazia.

Matka Przenajświętsza ma mnie mieć w swojej opiece. Pranie robiła, bo gospodyni wydaje córkę za mąż. Kawaler, nie powie, elegancki. Uczy się na we- teryniarza. Widać bogaty z domu, bo płaszcz u niego z gabardiny, czysty zamsz na butach, skarpetki jed­wabne w prążki. Z koloru te same, co u naszego Ste­fana. Biedny on na tym Zamku. A chudy jaki, kapo­ta na nim wisi, a włosy mu znów do samej skóry ob­cięli... Gospodyni zadowolona bardzo. Jak oddawała pranie — samej bielizny panienki osiemnaście ka­wałków, a obrusy, a poszwy, a prześcieradła i wsy­py — to poprosiła ją gospodyni do kuchni na ar­ba tę. Z zięcia będzie pan całą gębą. Aby się tylko czasy zmieniły. Córka mu w wianie wnosi masarnię. »•

Sekret

Teraz to ona pod zarządem państwowym, ale wszys­tko to fiume, bo ci złodzieje powyzdychają bez pry­watnej inicjatywy, jeszcze przyjdzie koza do woza. A jakie będą wtedy kiełbasy i szynki! A jaki zięć zrobi majątek. Wiadomo — weteryniarz. I arbaty jej jeszcze dolała, mocnej jak smoła, angielskiej. „Pani to dobrze pamięta, pani Rosicka, jakie to w naszym sklepie przed wojną były rozmaitości.“ — Też, mogłaby nie pamiętać. Dopchać się było trudno. — „Ale dla pani co sobota dziesięć deka zawsze odkła­dałam.“ — Bóg zapłać, paniusiu... — „I kredyt pani u mnie miała otwarty.“

Tak. Nasza gospodyni to dobra kobieta. Przed­wojenne wychowanie. Nie to, co te dzisiejsze wywło- ki z awansu. Mieszkanie jem zaraz dają. A jak się taki chłop z babą wprowadzą, sami aktywiści, to na­wet nie wiedzą, po co jest wygódka. Za stodołę je­den z drugim chciałby biegać za swoją potrzebą. Tak i powiedziała naszej gospodyni, że święte jej słowa względem tej masami. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.

Z tych pieniędzy, co za pranie dostała, zrobiła paczkę dla Stefana. Dwa kilo jabłek, funt cukru, szklanka miodu, trzy piklingi — pamiętasz, synku, jak on za tymi piklingami? Pamiętam — papierosów pięć paczek, dwie chustki do nosa, wełniane skar­petki i kalesony ciepłe, dobry gatunek. Mało nie pła­kał, jak ją zobaczył. Bo on już na drugi raz nie będzie taki głupi. On się urządzi tak jak Paweł. (Tak jak ja?!) On się też gdzieś zadekuje, może nie w Sana- torii — bo ona mu opowiadała, com opisał, jaki w tej Sanatorii konfort: śniadanie do łóżka przynoszą, czysto, napchasz sobie pod plecy poduszek, pościel co tydzień zmieniają, świeża arbata — może w ja­

sekret 117

kimś innym szpitalu albo domu wypoczynkowym, bo on już wie, że socjalizm dba o ludzi pracy. I chce być człowiekiem pracy, tylko najpierw zachoruje, bo musi wypocząć po mamrze. I chwalił mnie, i mó­wił, że sprytny ze mnie facet, i odwołuje wszystko, co na mnie naszczekał, kiedyśmy się ostatni raz kłó­cili. I nie pogniewam się, że te pieniądze, com jej w każden miesiąc przysyłał, poszły na paczki dla mo­jego brata, Stefana. Teraz się nie pogniewam, praw­da? Na książeczkę nie było co odkładać. Mówią, że wojna będzie. A jej to, co ma, wystarczy...

Ona bo się cieszy, że mnie odesłali z tej budowy. Bo to odpocznę sobie i przyjadę do domu wypo­częty. Znajdę lepszą robotę, jestem chłopak zdolny, zarobić umiem. Jeszcze rok, dwa i Stefana wypu­szczą — a może i prędzej, jak będzie amnestia. Wte­dy będę pracować tylko na siebie. Ożenię się. Panny niedaleko szukać. Kazia-szwaczka ma na mnie oko. Ta spod piątego. Porządna dziewczyna i fach ma w ręku. A ona jeszcze będzie nasze dzieci niańczyć. Mam pamiętać, że Pan Bóg nierychliwy, ale spra­wiedliwy.

Chodzi co niedziela na grób ojca. Tabliczkę dała do odmalowania, bo zardzewiała, i teraz jest całkiem świeża. I modli się za Stefana, żeby go wypuścili, i dziękuje Bogu, że mnie jest dobrze w Sanatorium. Tylko czy ja chodzę do spowiedzi? Bo kto nie ma Bo­ga w sercu — mówił jej ksiądz u Wizytek — ten nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Żeby nie Matka Najświętsza, to by mnie dawno na świecie nie było. Bo jak miałem cztery miesiące, zachorowałem na za­palenie płuc. Ojciec był akurat bezrobotny, a za jej stróżowanie starczało ledwo na zupę. Przyszedł mło­dy lekarz, wypasał drogie recepty i powiedział, że

Sekret

on sam nic nie poradzi, że i tak nie bierze za wizyty, bo tylko co zaczął pracować. Więc ojciec biega! za zasiłkiem, ale takich, co biegali, było wtedy bardzo dużo. A ona wiedziała, że on nic nie przyniesie i mo­dliła się tylko do Matki Najświętszej o pomoc. I pa­mięta jak dziś, że kiedy trzeci raz odmawiała „Pod Twoją obronę“, wszedł pan doktor z drugiego piętra. I tylko spojrzał na mnie, na recepty, wyjął dziesięć złotych i kazał jej w te pędy lecieć do apteki. A jak wróciła, i jak się mną zaopiekował, to powiedział, że chciał ją poprosić, żeby mu gabinet wysprzątała, bo ich służąca jest chora. I za sprzątanie gabinetu poli­czył jej te dziesięć złotych. Czy pamiętam, co to za girosz był przed wojną? — Nie pamiętam. Więc mam pójść do spowiedzi. I pamiętać o Matce Najświętszej. Modlić się też za swojego brata, Stefana, żeby już więcej nie grzeszył i dziękować Bogu za to, że poz­wolił mi zamieszkać w Sanatoria, gdzie — jak stało w moim liście — jest taki konfort i spokój, i odpo­czynek dla ludza przemęczonych pracą, gdzie mi wszystko podają do łóżka. Mam być zdrów i niech mnie Matka Najświętsza ma w swojej opiece.

Dzisiaj gorączka spadła, ale przez dwa dni by­łem nie do życia. Taki- mały krwotok, pestka — moż­na powiedzieć, a jak człowieka potrafi wykończyć. Siostra Maria obkładała mnie lodem, a Stenz siedział cicho jak mysz pod miotłą. Tylko cały czas wodził oczami za siostrą Marią, a jak się nachyliła nade mną, i widać jej było w dekolcie trochę piersi, to mu oczka zaświeciły. Kiedy otrzeźwiałem, bałem się, że siostra Maria znowu mnie zapyta o księdza, ale ona kazała mi się wyspać, nic nie gadać i o niczym nie myśleć. Dobra! Dobra. Ale mnie czasu tracić nie

Sekret

wolno, bo do myślenia jeszcze to i owo pozostało. Myślenie do końca jest w człowieku, żeby każden jeden mógł jak najwięcej zrozumieć, zanim go zako­pią. A u mnie ze zrozumieniem nie wszystko jest po kolei. Wiem, że Bóg jest dla tych, co mają pietra przed śmiercią, ale w życiu nikomu On niepotrzeb­ny, znaczy, że Go nie ma, bo jak ma być tylko po to, żeby człowiekowi łatwiej było umierać — to na cholerę mu taki Bóg. Jakby Bóg naprawdę był, to by każden człowiek wiedział, jak żyć. A czy moja mat­ka wiedziała? Modliła się co dzień, a kadzi tej pas- karce pod przedwojenne rozmaitości! A Ste­fan? A ja... Mój ojciec, on jeden mógł wiedzieć, bo w Boga nie wierzył. Ale choć mógł wiedzieć, me mógł żyć tak, jak chciał. I dlatego był u ojca jak w »Serenadzie« ten żal. Jakby coś gdzieś zgubił i nie mógł odnaleźć, i wiedział, że już nie odnajdzie. A ja wiem, że śmierci nie trzeba się bać. I bardzo dobrze, że człowiek umiera...

A za grzechy Stefana nie myślę się modlić. Bo między nami jest taka różnica, że on udaje, że nie wie, jaki z niego drań. I krew mnie zalewa, że mat­ka te pieniądze, co jej posyłałem, wszystkie puściła dla niego na ciepłe gacie i piklingi.

Stenz śpi i wreszcie mam trochę spokoju. Spi jakby nigdy nic. Odwrócił się na drugi bok, wy­mamrotał: „Księże faroszu, na borgis nie uredza... Sursumkorda“. I znów zajechało od niego gorzałką On to tak nazywa: „gorzołka“, choć to jest zwykły spirytus. Pan Antoś, posługacz szpitalny, ten spiry­tus organizuje. Jak przychodzi do nas, to szczotkę opiera jednym końcem o nogę u mojego łóżka a trzo­nek wsadza pod klamkę u drzwi, że niby się zacięły,

Sekret

jakby kto chciał wejść. A potem wyciąga zza pazu- chy płaską butelkę, na której jest wyraźnie wypi­sane dużymi literami: KROPLE WALERIANOWE. Szczurek aż się kurczy i oczka mu się świecą. A pan Antoś bierze butelkę pod światło, mruży oczy i po­wiada: „Sursumkorda!“ Odkręca korek, nadpija i po­daje resztę Stenzowi. „Habemusadominum“ — mówi i obciera wąsy. Bo pan Antoś, zanim przyszedł na posługacza do Sanatorium, był parobkiem u księdza proboszcza. W czterdziestym siódmym „chłopcy z la­su“ stodołę proboszczowi z dymem puścili i popę­dzili ze sobą świnie i krowy, i konie, a w pięćdzie­siątym pierwszym ksiądz proboszcz ziemię pod spół­dzielnię oddał, bo by go i tak podatkami zarżnęli.

Z początku wszystko szło po kolei, jak zwykle: pan Antoś szczotką drzwi zabezpieczył, wyjął butel­kę, wziął pod światło. Szczurkowi oczka świecą... No, a wtedy Antoś odchrząknął, oczy za mrużył i powiada: „Będzie ostatnia rata... Sursumkorda!'‘ Na to Stenz zrobił taką minę, jakby nie wie­dział, o co chodzi, jakby nie pamiętał, że sprzedał swój kieszonkowy zegarek (Cyma, osiem kamieni) panu Antosiowi na raty płatne w spirytusie. Więc pan Antoś spokojnie odkręcił korek i już miał gol­nąć swój procent, kiedy Stenzowi to zamroczenie przeszło, i jak nie wrzaśnie: „Doezkej, jeeerrronie! Dejno tu cało gorzołka!“

No i pan Antoś się obraził, wąsy mu stanęły dę­ba. „Naści, chulero — powiedział. — Udław się.“ Wziął szczotkę i wyszedł.

Szczurek ciągnął za nim złymi oczami i, jak pan Antoś odwrócił się w drzwiach — popatrzyli nagle na siebie; i byczek Boży czmychnął.

A potem Stenz siedział i gapił się w butelkę

Sekret

121

Paznokciem odmierzał, ile wypić: najpierw tyciutko, potem kapinkę, i więcej, i jeszcze więcej, aż do na­lepki KROPLE WALERIANOWE. Ale coś sobie tam skombinował, że to będzie za dużo i na jutro mu nie wystarczy, więc znów podniósł palec pod samą szyj­kę... Zmrużył oko. Przymierzył. „Pierzina — pisnął

taki zygorek... Cyma.“ — I golnął sobie do dna.

Zwiesił z łóżka nogi, jeszcze chudsze niż moje, nalał wody z karafki, nadpił trochę i ze szklanką w ręce powiedział:

Żeby moja baba choć na jedną noc przyje­chała, ze mnie, pierzina, byłby inny człowiek.

Zaniknął oczy, tchu zaczerpnął i zawiódł zapija­czonym głosem:

W Bytomiu, miasteczku przekrasnem,

W Bytomiu, miasteczku jest dom,

Tamech ja chodzował,

Kochankę nawiedzał,

Coch ją szczerze kochoooooł...

Zrobiłem zdziwioną minę, bo mi się tak dziwnie ni stąd, ni zowąd przypomniało, że Stenz bardzo lu­bi, jak go siostra Maria dotyka i poprawia mu po­duszki, i zakłada termometr. A raz, kiedy się prze­wracał na bok, żeby mu mogła plecy natrzeć, to ją kuksnął ramieniem w piersi i ja myślałem, że to niechcący.

Stenz popatrzył na mnie i pokiwał głową:

Ty się ino śmioć poradzisz... Miołeś ty kiedy kobita? Rozumiesz ty, czamu chopu się styska bez baby w łóżku?

I nagle przeszedł na swoją zecerską polszczy­znę. Bo mówił zawsze, jak mu ochota przyszła, to po Śląsku, to po polsku.

Rozumiesz ty, Pawełku, czemu człowiek sie-

Sekret

dzi na nocnej szychcie przy maszynce i niby ślepi w tekst, i palcami po klawiszach lata, składa na pe­tit, składa na garmond, składa na borgis... a myśli sobie i myśli, jakie to u niej cycuszki i dupcia jaka... Popił wody. Znów łypnął na mnie okiem.

Tobie się widzi: Stenz sie uleloł i fanzoli... A jo ci padom: mosz szczyńście, chopoku, że ci się to-to nie spomni... Bo jak se raz pojedziesz na wiyrch i na dół... To aże ci mrówce po krzyżach lotają, jak se pomyślisz, że wól nie wól musisz...

Wtedy weszła siostra Maria. I stała w białym fartuchu, biała kobieta. Dobra do łóżka. I Stenz pa­trzył na nią tak, jakby to była jego żona, jakby mu wolno było z nią zrobić, co tylko zechce, bo wstał i szedł do niej w pidżamie, i śmiał się, i wyciągnął ręce i już nic chyba nie widział tylko to, co mu się zwidywało na nocnej szychcie, przy maszynce, r w tym oniemieniu ją obłapił, głowę wtulił w jej piersi i powiedział takim szeptem, jakby mu tchu zbrakło: ,,Śniło mi się dzisiok, żech był w niebie...1 Siostra Maria oderwała go od siebie, potrząsnęła nim raz i drugi, i powiedziała: „Boże, ten człowiek jest zupełnie pijany! Proszę mi pomóc, panie Pawle, od­prowadzić go do łóżka.“

Ale zanim zdążyłem wstać, stało się coś nie do wiary. Stenz jakby kropli spirytusu nie miał w us­tach, skłonił się głęboko przed siostrą i powiedział bez śladu tej swojej pierzińskiej gwary, gładziutko jak z nut albo z literatury:

Najmocniej przepraszam... Niepomiernie przykro, że siostra tak źle zrozumiała. Chciałem tyl­ko poprosić siostrę o księdza z Panem Bogiem.

Jeszcze raz się skłonił, podszedł spokojnie do łóżka, położył się i odwrócił twarzą do ściany.

Siostra Maria zasłoniła ręką oczy i tak jej usta drżały, jakby się po cichu modliła. Im dłużej tak sta­ła, tym bardziej mi się zdawało, że Stenz na pewno wyleci z Sanatorium. Ale siostra Maria westchnęła, podeszła do szafki i wzięła butelkę w palce.

Więc to były krople walerianowe?

Jak tylko wyszła od nas, Stenz zachrapał.

Więc jeszcze raz się przekonałem, że Stenz mnie zazdrości. On myśli, że mnie łatwo, bo nie mam cze­go żałować.

Nie mam szczyńścia, szczurku! Nie mam tego szczyńścia... Tobie się dobrze teraz chrapie. O niczym nic nie wiesz i o mnie nic nie wiesz. To dobrze, tak ma być. Jakbyś był trzeźwy i na trzeźwo mnie zaz­drościł, to ja bym może tobie powiedział, przypom­niał, że każdy człowiek ma swoją skrytkę, taki se­kret, o którym nikt nie wie, o 'którym nigdy nikomu się nie powie, i dla tego sekretu żadnemu człowieko­wi nie trzeba zazdrościć. I radziłbym ci nie nalegać i nie dopraszać się, co to takiego — ten sekret. Bo niechbym tylko powiedział, to by ci takie mrówce po krzyżach poszły, że w sądny dzień byś o nich pamię­tał. I zrobiłbyś się taki biały, szczurku, jak ta tutaj ściana. I zjeżdżałbyś stąd jak od zapowietrzonego. Ale śpij spokojnie. Bo w butelce nie ma już ani kropli i byczek Boży z pustego nie naleje, i trzeba będzie odtąd na trzeźwo aż do końca, szczurku. Więc śpij spokojnie. Za dzień, dwa przyjdzie tu ksiądz farosz i da ci bilet do Królestwa Niebieskiego. Nie martw się, nie do pierwszego rzędu, ale na galerie zawsze się pan zmieścisz. Tam jest miejsce dla robotników, szewców i drukarzy — w klasowym Królestwie Nie­bieskim. Wcale nie jest za późno, panie Stenz. Br-

124

Sekret

dziesz pan. jak ten najemnik w winnicy Pańskiej, co przyszedł, drań, na ostatku, a zapłacili mu jak pier­wszemu. To pan mosz szczyńście, panie Stenz. I trzy­maj je pan przy sobie. Bo są tacy, dla których nigdy nie będzie biletu ni wchodu nawet przez ucho od igły. I ci też nigdy o wchód nie poproszą. Bo to jest łatwo szukać rozgrzeszenia u Ojca Niebieskiego. Ale chciej pan sam siebie rozgrzeszyć! Tak na trzeźwo pomyśleć, coś ty człowieku zrobił, skąd się w tobie taka złość wzięła, skąd się w tobie wzięła taka niena­wiść? Odważnie, szczurku. Na trzeźwo... I jak się zo­baczy, że nie ma takiej kary, co by cię oczyściła, i nie ma takiej siły, co by ci darowała, i nie ma ta­kiej mocy, co by cię mogła usprawiedliwić... I lepiej

tak jak słońce jest na niebie — żeby ciebie na zie­mi nie było, i szkoda, -że cię matka nie poroniła, żeś

0 tych dziewiętnaście lat wcześniej nie uświrknął na zapalenie płuc... To co byś wtedy zrobił. No, co byś zrobił? Modliłbyś się? Zwiałbyś, szczurku. Ot co. Gdzie nikt ciebie nie zna, gdzie nikt prawdy o tobie nie wie. I co? I przyjdzie siostra Maria, i powie o to­bie: biedny człowiek; a o tym drugim pomyśli: szko­da chłopca, taki młody. A to nieprawda, nie szkoda. Bo co tylko dobrego ten chłopiec zrobić może, to wy­siąść jak najszybciej. Jedyny sposób, żeby było tro­chę mniej skurwysyństwa na świecie. Co pan na to powiesz, panie Stenz? No?... Tak. Tak. Spij spokoj­nie. I śmiej się tak jak teraz, i niech ci się przypomi­na: W Bytomiu, miasteczku przekrasnem, w Byto­miu miasteczku jest dom... Mrucz tę pieśniczkę. mrucz. Spokojna głowa. Będziesz miał bilet do Kró­lestwa Niebieskiego.

Więc śpij, a ja jeszcze sobie pomyślę o tym

1 o owym.

Sekret

...Drzwi były zamknięte na haczyk, koleżanki poszły do kina, a my siedzieliśmy na łóżku. Deszcz padał i było całkiem ciemno, że mówić nie było

0 czym. Zośka wzięła moją rękę. 1 uczułem pod pal­cami pierś. Całą Zośkę!... I nie zrobiłem — nic. Nie całowałem jej, nie objąłem, nie przycisnąłem do łóżka.

Przyszedł czas i odżałować nie mogłem, żem jej wtedy nie dostał. Ze nie przespałem się z nią. Bo wtedy by nie odeszła i wszystko byłoby inaczej...

...Spytałem Józka, co robić, bo wiedział, jak sprawy stoją. I w złą godzinę go spytałem. Akurat wykiwali go z tym mieszkaniem, ale jeszcze nikomu się nie przyznawał i całą złość dusił w sobie, żeby się ludzie nie poznali. I jak go spytałem, co robić, to popatrzył na mnie wilkiem, splunął i powiedział: ,,A bo ja wiem co. Oczy mu wykłuj czy jak. Gówno mnie to obchodzi.“

...Więc poszedłem z chłopakami na wódkę.

1 przysiadły się do nas dziewczyny, kurewki takie. Piłem jak każdy, w szklankach po musztardzie. A że nie opuściłem ani jednej kolejki i jeszcze postawiłem pół Siitra, to chłopaki się dziwili i powiadał jeden z drugim: „Toś ty kirus, Pawełku, kto by to pomy­ślał.“ A jedna taka maniana uszczypnęła mnie w udo i jak ją chciałem zwymyślać, objęła mnie za szyję, przyciągnęła do siebie i — „Cicho, chłopczyku

powiada — cicho. Pan jesteś równy facet.“ Więc jak chłopaki zobaczyli, że ona mnie ściska, dawaj ka­żdy swoją depache i idziemy na łąkę. A noc była jas­na, lipcowa. I księżyc się turlał po niebie, to tu, to tam Trawa miękka i wysoka. Więc chłopaki się układali

Sekret

po drodze, jeden za drugim. A ja słyszałem, jak się układają i jak dziewczyny chichoczą, i szedłem dalej, ale mnie pociągnęła nagle, obłapała za szyję i upa­dliśmy w tę trawę. Więc zły byłem i odsunąłem ją, a ona zrozumiała, że chcę, żeby się rozebrać, bo zrzuciła szybko bluzkę i spódnicę. A wtedy zobaczy­łem, że ma piersi krągłe takie i młode takie jak u Zośki. Zatrząsłem się cały... „Zimno ci? — I złapa­ła mnie za rękę. — Zimno? Chodź tu bliżej. Bliżej. Co się tak zabierasz jak do prawiczki.“ Ugryzła mnie w usta i pokazała drogę. Taka kurwa.

Przyszedł ksiądz do Stenza. Chudy taki i w sta­rej sutannie. Katar miał i pociągał nosem. Więc wziąłem swój zeszyt na kolana i udawałem, że coś tam sobie piszę. A kiedy Stenz wyspowiadał się i dostał bilet do Królestwa Niebieskiego, ksiądz usiadł na stołku, wyjął małą książeczkę, poślinił palec i przewracał w niej długo, zanim zaczął czytać. A ja notowałem w swoim zeszycie to, co czytał, bo tym sposobem łatwiej było udawać, że coś tam sobie pi­szę. Nie wiem, czy dobrze słyszałem, bo ksiądz mó­wił cicho, jakby mnie nie chciał przeszkadzać. Więc najpierw przeczytał takie słowa:

,,...A jeśli przyjdzie na niego jakie strapienie, choćby najbardziej był w nie uwikłany, prędzej go wyrwiesz lub pocieszysz... Albowiem nie opuszczasz tego, który aż do końca w Tobie pokłada nadzieję.“

I znów pociągał nosem, kartki przewracał. A szczurek leżał cicho z zamkniętymi oczami.

Albowiem, opuszczeni, toniemy i giniemy — czytał znowu ksiądz — a gdy Ty wejrzysz na nas, podnosimy się i żyjemy... Niestałymi zaiste jesteśmy,

lecz Ty nas utwierdzasz, stygniemy, lecz Ty nas za­palasz. • •

I na powrót szeleścił kartkami i pociągał nosem.

I jak tak siedział zgarbiony nad tą książeczką, chcia­łem go zapytać, czy sam w to wszystko wierzy. Czy nie znalazł sobie w życiu lepszej roboty niż agitowa­nie za Królestwem Niebieskim? Czy nie zwidują mu się te rzeczy, co Stenzowi się zwidywały, jak siedział przy maszynce?... Ale na nic by się to nie zdało. Bo on miał swoją książeczkę i trzymał się jej kurczowo i sam nic nie chciał powiedzieć, aby tylko książeczka przez niego mówiła:

Opuść wszysibko, a znajdziesz wszystko, porzuć wszelką żądzę, a znajdziesz spoczynek... Rozważaj to w sercu, a gdy to spełnisz, wszystko zrozumiesz...“

I poszedł, i zabrał swoją książeczkę. A Stenz nic nie powiedział, bo zasnął.

Pchają tu we mnie jak w tucznika. A mnie się dawno od tego żarcia rzygać chce. Ale dzisiaj wszys­tko zjadłem i mam apetyt. Bo przeczytałem w gaze­cie — Krzyś ją przyniósł — o nowym wynalazku me­dycznym. Nazywa się to: przeszczepienie rogówki. Mężczyzna, trzydzieści trzy lata, stracił wzrok w wy­padku, nic nie widział na oba oczy i zrobili mu ope­rację, to przeszczepienie, na rasie w jednym oku i on tym okiem znów widzi: rozróżnia kolory i kształty, i mówi, że żonę poznaje. Więc jak to przeczy­tałem, leżałem jak nieprzytomny. I jeszcze raz wyr­wałem Stenzowi gazetę z rąk, aż mnie ofuknął jak stodiobli. Ale tam stało czarno na białym — i to jest porządna gazeta, więc nie bujają. I uwierzyłem... Pomyślałem sobie, że nie we wszystkim miałem rac-

ję, bo nie ma takiej kary, co by mnie oczyściła, i nie ma takiej siły, co by mi darowała, i nie ma takiej mocy, co by mnie mogła usprawiedliwić... Ale jest taka sztuka, co może dużo naprawić i ta sztuka na­zywa się: medycyna. I jeśli mnie ona na nic, bo mnie już nic nie pomoże, to jemu ona pomoże na pewno. Więc poczułem jakby mnie ktoś ujął połowę ciężaru.

Postanowiłem zrobić wycinek z tej gazety i po­słać na adres Zośki, na ich adres. Stenz mnie wy­pisze kopertę, żeby Zośka charakteru pisma nie poz­nała, a Krzyś wrzuci do skrzynki.

Kiedy się trochę uspokoiłem, przyszło mi na myśl, że jeśli jest naprawa dla zbrodni, to nie jest ta­ka wielka zbrodnia. Bo tylko wielka zbrodnia nie da się naprawić. Ale w naszych czasach świat idzie na­przód i co wczoraj było wielką zbrodnią, dzisiaj już nie jest. Bo przyszły inne, jeszcze większe, i tamtych małych nikt już nie pamięta. I raptem lekko mnie się zrobiło na sercu jak nigdy. Postanowiłem, że ka­żę sobie wyciąć żebra, choćby nie wiem co, bo może jednak się opłaci. Bo może wygram rok! Nie — dwa! Nie — drugie tyle, drugie dziewiętnaście lat, i zacznę wszystko od nowa. Jakbym się na nowo urodził. I ta­ka mnie niecierpliwość wzięła, że chciałem już dzwo­nić na siostrę.

Ale wtedy zerwał się we mnie wielki śmiech. Wszystko się we mnie śmiało, bo w lusterku na szaf­ce zobaczyłem swoją twarz. A na tej twarzy wszys­tko było zapisane od sutereny do tej nocy na łące i tej butelki, którą strzeliłem jemu po oczach. I aż dusiłem się ze śmiechu, że nikt nic nie wie, i głu­pi Stenz nie wie, i siostra Maria, i Krzyś, i ksiądz nic nie wie, i moja matka... A ja wiem!... Nic nie da się zacząć od nowa! Nic nie da się zacząć od nowa!

A szczurek blady cisną} dzwonek i piszczał: „Chopie, chopie, ulelałeś się abo co?!‘‘ Przybiegła siostra Maria i powiedziała, że mam dużą gorączkę. A mnie się łzy ciurkiem lały od tego śmiechu.

Pusto i goło w tej separatce, muchy powyzdy- chały, jest tylko szklanka i karafka z wodą. Jak świeci słońce, to w tej wodzie pływa taki złoty pia­sek. Ale słońca już dawno nie ma, bo dzień i noc deszcz pada. Więc karafka jest całkiem zielona i wo­da zielona jak szkło, i wcale w niej nie ma złotego piasku. A jak był księżyc, to ta woda się tak błysz­czała, tak błyszczała =# zimne iskry z niej szły niby z lodu. Ogniki takie. Błysk. Błysk. A szklanka, kie­dy ją postawić do góry dnem, zupełnie jak lodowy pagórek, śliska taka. A jak nie ma księżyca, to już nie widać nic...

...Opuść wszystko a znajdziesz wszystko...“ Więc opuściłem. Odszedłem od Zośki i od niego, od miłości i nienawiści, odszedłem z budowy, od ko­legów, od żywego świata. Gruźlica mi pomogła, ale odszedłem. I jestem w czterech ścianach separatki, na ostatnim przystanku przed śmiercią. I co znala­złem? Czego się nauczyłem? Ze od siebie odejść nie- sposób.

Mała książeczko, co ty dalej mówisz: „...Porzuć wszelką żądzę a znajdziesz spoczynek...?“ Więc po­rzuciłem. I już nie tęsknię za żadną dziewczyną, ani za dotykiem piersi, ani za jedzeniem, ani za włas­nym zdrowiem. I znalazłem spoczynek? Znalazłem kuią chęć — za śmiercią.

Bo nie wiem, jak to się dzieje i nie rozumiem, dlaczego to się dzieje, że są w człowieku takie bak­

130

Sekret

terie, co muszą zabijać. Może najpierw one śpią i, jak ich nie obudzić, wszystko jest w porządku. A jak je zamknąć i przydusić — może nigdy nie będą groźne. Tylko kto to potrafi? Jaka siła? Bo ja sam. nie potra­fiłem. I jakbym żył, byłbym jak ta padlina, więc dobrze, że umieram. I powinni mnie wrzucić do dołu z wapnem.

Nawet gdybyś był, Ty, co tak chętnie odpuszczasz skruszonym, czy potrafiłbyś odpuścić tym, co w Cie­bie nie wierzą? Nawet gdybyś był, Ty, co tak chętnie odpuściłeś Stenzowi, jak się za nim wstawił Twój agitator, który ciągnął nosem — czy potrafiłbyś od­puścić padlinie? Nawet gdybyś był, Dobry Boże, mnie nie odpuszczaj.

Bo co mi z tego, że Ty byś mnie odpuścił, jak ja sam sobie odpuścić nie mogę.

Przyszedł list od matki. Nie czytałem. Czasu ma­ło. Niech im się dobrze powodzi.

W środku nocy odezwała się harmonijka. Ci­chutko, żeby siostra nie dosłyszała, szczurek grał. A grał »Serenadę«. Więc jednak wciąż się bal, mimo. wszystko się bał, nawet z biletem do Królestwa Nie­bieskiego... Biedny Stenz. Ale grać to on umie. Taką smutną muzykę. Bo to jest bardzo smutna muzyka. Jakbyś coś gdzieś zgubił, człowieku, i nie mógł od­naleźć i wiedział, że już nie odnajdziesz... Nie umia­łem Zośce powiedzieć, że ją kocham. Te jej włosy kędzierzawe od wiatru, ten. jej nosek trochę pod- darty i piegowaty, te jej oczy skośne i zmrużone. A dzień był wiosenny i dobre słońce świeciło na świeżą trawę, na młode kwiaty, na każdy kamyk i na nas. Więc tylko trzymaliśmy się za ręce. Usiedliśmy

nad wodą i patrzyliśmy z daleka na budową. A mó­wiliśmy o tym, jak urządzimy sobie mieszkanie. Że będzie radio i patefon, dywan nad łóżkiem i dywan na podłodze — ten drugi dla dzieci, żeby im się do­brze biegało — że będzie szafa dębowa i tapczan składany, żyrandol i lampka nocna z niebieskim aba­żurem. A kiedy doszliśmy do kuchni, zaczęła mówić tylko Zośka, a ja patrzyłem, jak to się pięknie w wo­dzie odbija jej perkalowa sukienka w kwiaty. I znów mówiliśmy, co Zośka będzie gotować na obiad: barszcz ukraiński, pierogi albo zupę pomidorową i bigos; rosół, złodziejskie kluski z serem albo ogór­kową i gulasz z makaronem. A dzień wiosenny i do­bre słońce świeci na świeżą trawę, na młode kwiaty, na każdy kamyk... Słońce na kwiaty i trawę, i ka­myk... Słońce, kwiaty, trawa, kamyk... kamyk, ka­myk, kwiaty, kamyk... kamyk, kamyk, kwiaty... KA­MYK... Biedny Stenz. To była dobra harmonijka.

Na łóżko po Stenzu na razie nie ma kandydatów, bo to jest separatka dla tych, co są na wymarciu. A podobnież więcej takich w Sanatorium teraz nie ma, zostałem się tylko ja jeden. Więc siedzę sobie, napchałem pod plecy poduszek i zeszyt trzymam na kolanach. Niedługo będę jak ten agitator Kraśko, bo już zapisałem trzy zeszyty. On zapisał osiem — i nic z tego ludziom nie przyszło. Ze mnie to samo. Bo lu­dzie mają swoje sprawy i mało kogo obchodzi drugi człowiek. Więc piszę, bo jakbym nie pisał, to bym zwariował.

Krzyś przyszedł po obchodzie, usiadł na stołku pod drzwiami i zapytał:

A tego pana, co grał na harmonijce, to już nie ma?

132

Sekret

Nie ma. Wyjechał.

A gdzie?

Daleko.

Bardzo daleko?

- Bardzo.

Pokiwał głową i uśmiechnął się:

Nieprawda, ja wiem, gdzie on wyjechał.

No?

Na cmentarz. A harmonijkę to jego żona za­brała. I mówiła, że ci lekarze to złodzieje, bo wzięli mężowi zegarek... Smutno panu?

Jakbyś zgadł.

- Niech się pan nie smuci. Pan też wyjedzie.

Może...

Na pewno pan wyjedzie.

Policzył coś na palcach i pokazał złożoną piąstkę:

Za tyle dni. Pan doktor mówił.

A ile to dni?

Dwa, trzy.

E, to jeszcze dużo czasu.

Dużo — przyznał Krzyś — a ja tak chcę, że­by pan już wyjechał.

Czemu?

Bo mnie pan ze sobą zabierze.

Nie. Nie zabiorę.

Nie?

Nie będę mógł.

To po co ja panu ołówki przynosiłem?

I byłby się rozpłakał, więc mu tłumaczyłem, że ja nic nie mam przeciwko temu, żeby on pojechał tym czarnym samochodem z budą, ale to naprawdę żadna przyjemność i na pewno lepiej jest jechać sa­nitarką, taksówką albo motocyklem. Tak, motocyk­lem najlepiej. Krzyś się zgodził, że najlepiej, i jak

będzie duży, to sobie kupi motocykl, ale tu w Sana­torium nikt motocykla nie ma, a sanitarką zawsze zwożą chorych, taksówki są daleko w mieście, więc pozostaje tylko czarny samochód z budą, bo w nim jest dziesięć miejsc, a on sam dużo miejsca nie zaj­mie, najwyżej tyle, co tu na stołeczku, a może i mniej, bo sobie tylko tak z brzeżka przykucnie. Co panu zależy? I jak panu jeszcze potrzeba ołówka, to przyniosę.

Nie. Nie trzeba.

A zeszyt?

Mam. Wystarczy.

No i czemu pan się na mnie gniewa? Ja pana lubię, jak panu teraz smutno, to ja tu będę częściej przychodził...

Jak tu strasznie ... pusto. Muchy powyzdychały. Szklanka i karafka z wodą. Jakby tak trochę słońca, to by w niej pływał złoty piasek. Takimi smużkami, do góry. A szklanka by się mieniła na wszystkie ko­lory, bo jest rżnięta w dobrym szkle. A tak — to wo­da jest zielona. Bardzo zielona. Żeby choć księżyc, to by się woda tak błyszczała, tak błyszczała ... A to jest zwykła woda, zastała i zielona. Mocno zastała. Bardzo zielona ;.. Myślisz, że ciebie nie widzą? Myśli, że jego nie widzę. To on mnie nie widzi, bo ja jego oślepiłem. Ale ja jego widzę ... Siedzi tu w rogu na łóżku i czyści buty. Może nie? Bo on zawsze siedział i czyścił buty. Więc i teraz je czyści... Przestań! Czasu mało. Słuchaj... Na cholere tyś od­stawił taką lipę?! Co oi przyszło do głowy? By­liby mnie do więzienia wsadzili, byliby mnie powie­sili jak psa... Lepiej. — Kapujesz? — Lepiej.'.. My­ślałeś, że to niechcący? Że to tylko tak w złości, że

134

sekret

mnie krew rozum zaćmiła? Nie, on wie dobrze, butel­kę dawno trzymałem pod ręką, ta butelka miała mu zepsuć oczy i zepsuła. Bo ja tak chciałem za to, że mnie zabrał Zośkę. Więc czemu mówił, że pierwszy dał mnie w mordę, że mnie wyzwał od ostatnich, że leżałem na ziemi i zaczął mnie kopać ... Co? Jakiej cholery żeś taką lipę odstawił, a oni, ci durnie, uwierzyli.

Myślałeś, że jak ich tak zabajerujesz, to Zośka za tobą pójdzie, chooiażeś ślepy? Z dobroci serca. Z litości? Zośka by i tak za tobą poszła, bo nauczy­łeś ją tego, czego ja nie umiałem nauczyć — kocha­nia. Więc? ...

Żal mu było tych godzin, kiedy mnie uczył, że nie ma Boga i ja się z nim zgadzałem? Że byłem jego najlepszym kumplem i we wszystkim się jego radzi­łem, i we wszystkim się jego słuchałem? Że mieli­śmy pójść razem na kurs wieczorowy i na politech­nikę, i budować elektrownie na Wiśle? Żal mu było tego? Rzuć te buty!... Zal ci było tego?

No to jakiej cholery tyś to zrobił?

Nie z litości, bo wyglądałem jak koń, może nie’ Sam czort by się nie poznał, że mam gruźlicę. Głu­pio mu było, że mnie Zośkę zabrał? Akurat! Wszyscy wiedzieli, że sama za nim poleciała, że jej ani nie na­mawiał, ani nie ciągnął, że nie mógł się od niej od­czepić... I dopiero potem sam polubił... No?

Rzuć te buty! Muszę z tobą gadać. Czas leci. Podnieś głowę! Nie może na mnie popatrzyć... Nic nie widzi. Ty jesteś ślepy! Choćbyś chciał, nie wdem jak, Zośki nie zobaczysz. A ona ma oczy skośne, śliczne oczy, jak się śmieje to mruży, a ona ma nosek perka­ty i piegi, każda złota, a ona ma włosy kędzierzawe, coraz to inne, inne jak słońce świeci, a inne jak pa­

Sekret

i

da deszcz, inne wieczorem o zmroku, a inne przy ele­ktrycznym świetle, inne jak siedzi w domu, a inne jak idzie ulicą w perkalowej sukience w kwiaty — i wszyscy ludzie się za nią oglądają, że taka śliczna dziewczyna idzie pod ręką z takim strasznym ślep­cem... No, jakiej cholery żeś taką lipę odstawił?

Tak. Siedź i czyść buty. Co ty innego możesz... Buty czyścić, koszyki pleść, na harmonii grać, stu­kać o chodnik białą laską. A gdzie twoja elektrownia na Wiśle? Gdzie twoje światło dla ludzi? Gdzie two­je linie wysokiego napięcia? Co? Pamiętałeś ty o tym, nim żeś tę lipę odstawił?

Nie. Nie odchodź. Zostań tu. Siedź! Ja ci jeszcze coś przypomnę... Deszcz padał i forsy nie było i wszy­scy się gzili w baraku, a spać było za wcześnie. I Jó­zek chciał zrobić balona z tego Michała, co się modlił A tyś wtedy powiedział... Pamiętasz?... Nie? Dziwne, bo ja pamiętam. Tyś wtedy powiedział: „A na cho- lere mnie żyć po śmierci!“ Może nie, co? Twoje sło­wa: „na cholere mnie żyć po śmierci.“ I wszyscy się roześmieli. A umiałbyś ty zaśmiać się teraz z tych swoich słów, umiałbyś ty je powtórzyć? Niby żyjesz, a jesteś jak umarły. Trup na chodzie! Myślałeś ty

0 takim życiu? Ty nawet śmierci po kolorze nie poznasz. Nikomuś niepotrzebny i wszystkim zawa­dzasz, i jeszcze cię Zośka puści kantem, i pójdziesz do domu inwalidów, i będziesz plótł koszyki. Bę­dziesz sobie plótł koszyki. Koszyczek za koszyczkiem. Koszyczek za koszyczkiem...

Człowieku! Po coś ty to zrobił?...

...Ja ci powiem jedno: żałuję, że ciebie nie zabi­łem. Bo jakbym zabił, nie mógłbyś lipy odstawiać.

1 wszystko byłoby proste. Jeden jednemu zabrał dziewczynę. Jeden jednego zabił. Tego, co zabił, trze­

ba powiesić, a zabitego — pochować. I jakby mnie zasądzili, to bałbym się stryczka i bałbym się śmier­ci. Jak należy, po ludzku. A wiesz ty, że teraz to ja się śmierci nie boję, to ja na nią czekam, to ja chcę jej zaraz, już, zaraz, jak najprędzej, żeby uciec przed tym, żeś ty mnie...

Człowieku, co z tego?

Pan mnie powie, kto zbudował góry?

Daj mi spokój.

No i czemu pan się gniewa? Pan mi powie...

Mama niech ci powie.

Mama mówi, że Pan Bóg. A ja nie wierzę. Bo Pan Bóg jest stary, a jak młody, to dźwiga krzyż

i stęka. Skały by nie uniósł... Pan mnie powie...

Odczep się. Góry są góry.

Ale kto je zbudował?

Smarkaczu, czego ty ode mnie chcesz?

Przyniosłem panu nowy ołówek.

Na cholere...

No i czemu pan się gniewa? Ja pana lubię. Pan mnie powie, kto zbudował góry?

Tysiąc aniołów z Panem Bogiem do kupy!

Pan nie buja. Anioły to są takie tłuste, małe dzieci, mniejsze niż ja. Pan nie buja, pan mnie powie...

Słuchaj! Ja jeszcze wstanę... I ciebie wyrzucę za drzwi.

A ołówek?

Na cholere mnie twój ołówek.

Ale rta ten samochód, to mnie pan zabierze, prawda?

Jak w tej chwili wyjdziesz za drzwi...

Dobrze. Ale mogę za drzwiami poczekać?

Och, ty...

Dobrze. Ja poczekam.

Co ja złego zrobiłem? Co ja komu złego zrobi­łem?... Jest przeszczepienie rogówki... Czy on zaw­sze czyści buty?... Coś ty zgubił, człowieku?... Kogoś ty szukał, człowieku?... Przestań! Paweł Rosicki nie zasnął w Panu, szczurku.

Tristan i Izo Ida zmarli w Bu- chenwaldzie (Haldor I,axness) A jeśli — nie?

Noc

1

Pamiętał dobrze swój pierwszy raid na kółkach. Ludzie już dawno załatali dziury po froncie, uprząt - nęli, co trzeba było sprzątnąć, w miejsce powalonych postawili nowe płoty. Znów było dobrze szybom w oknach i kwiatom w ogrodach. Bo front tu byl ła­godny i łaskawy. Oszczędzał ludzi i miasteczko. A jeśli skrócił miasteczkową społeczność o jedną pa­rę nóg — to raczej przez zwykły przypadek. Te nogi należały do Mikołaja i były jego bezsporną własno­ścią do siedemnastego roku życia.

Siostra w szpitalu odwracała głowę i połykała łzy, jakby był co najmniej kapitanem... drużyny futbolowej. A Krystyna siedziała blada, nic nie mó­wiła, tylko szarpała chusteczkę w palcach. Potem zostawiła mu fotografię ze starannym podpisem i wy­jechała na Zachód. To jednak świadczyło, że jego no­gi miały wartość. Dla wszystkich. Dla chi­rurga, który je ciął, dla siostry, która je opatrywa­ła, dla Krystyny, która nie mogła na nie patrzeć, dla całej miasteczkowej społeczności, której oczy męt­niały łaskawą litością. Tylko nie dla matki. Dla mat­ki jego nogi nie miały żadnej wartości. Kiedy leżał

zgangrenowany, gotów ostatecznie poświadczyć sąd naczelnego chirurga, że „wojna pociąga ofiary" — a krajać, proszę pani, za późno — matka nie poszła zamówić mu trumny w dębowy deseń, tylko złapała za rękaw najmłodszego chirurga z jednostki wojsko­wej i trzymała tak długo, dopóki nie uznał, że sie­demnaście lat to stanowczo za mało, żeby dobrze przyjrzeć się światu, wziął Mikołaja na stół, a po tein przez parę godzin pompował mu krew z zażywnej sanitariuszki, która miała dobre serce.

W ten sposób wspólnym wysiłkiem zamiast na cmentarz wykierowali go na wojennego inwalidę, czy raczej — jak to się potocznie w tych stronach mówiło: na kalekie. Było jednak coś z męskiej pociechy^ w tym, że się nogi straciło na wojnie. To naprawdę rzetelny pocisk artyleryjski rąbnął w klat­kę schodową. A że przechodniom ¡nie daje się krzy­ża zasługi, to nie wina sztabów wojskowych. Choć krzyż przydałby się ze względu na Krystynę. Zawsze lepiej kochać chłopaka z krzyżem zasługi niż chło­paka tylko bez nóg.

Zresztą nie miał prawa nic wyrzucać Krystynie. Gdyby nie ona, nigdy by sobie nie uświadomił tak dobrze, jaką to jego nogi miały wartość. Przeżuwał to odkrycie siedząc na łóżku pod oknem i łapiąc mu­chy. Kładł je na pudełku po papierosach, przytrzy­mywał palcem i pilnikiem od paznokci robił opera­cje. Amputował nogi, skrzydła, a kiedy doszedł do wprawy próbował nawet trepanacji na małych, czar­nych łebkach. Była to praca dająca dużo do myślenia. Pozwalała wyciągnąć pewne zasadnicze wnioski...

I pierwszy raid w fotelu na kółkach, który mat­ka spod ziemi wydobyła, prowadzi prosto na pomost wybiegający daleko w rzekę. Przy pomoście rybacy

Na kółkach

143

cumowali łodzie, chłopcy uczyli się skoków do wo­dy, okoliczne gospodynie przepierały szmatki, ale wieczorem było tu zupełnie pusto. Tak pusto, że kie­dyś pijany listonosz zjechał tędy na rowerze wprost do rzeki i nikt go nie usłyszał.

A rzeka wartka. Przyglądać się świa­tu — po co? Czarny. Światełka obraca w pył czar­na woda. Wartka, rwie się do morza. I kto w nią pa­trzy, rwie się do morza. A jak świat czarny i czło­wiek sam, to rwie się do morza. Nie ścierpi nic — żadnego pomostu. I nie potrzebuje nic — jednego pchnięcia ręką, jednego obrotu kołowrotka, co napę­dza kółka w inwalidzkim wózku. Nic więcej.

Tylko kretyn łapie węgorze. Bo tu, panie, są ka­mienie, a w kamieniach węgorz bierze jak nigdzie. Tylko kretyn odzywa się z nagła za plecami. To naj­lepsza ryba po wojnie, bo na Niemcach tuczona.

I, Panie świeć, na listonoszu... Tylko kretyn nie usza­nuje człowieka w ciemną noc. Bo każdemu śmierć od Boga pisana. I nie ma co wybredzać. Niedobrze, kie­dy o to głowa boli.

Czy mógłby przestać gadać?

Nie może przestać gadać. U rybaków milczenie bierze się stąd, że nie mają do kogo gęby otworzyć. Więc kiedy mają, to otwierają. Dzień czy noc. Ry­bak też człowiek jak każdy inny. Nie?

Więc wózek inwalidzki po omacku zrobił zwrot na pomoście w stronę lądu.

A dasz pan rady pod g ó r k i e ?

Ręce pracują na kołowrotku i kółka wrzynają się w piasek, i pot zaleje czoło, i zaschnie w gardle, nim kółka wespną się na twardy grunt. Pilnuj swo­ich wędek, kretynie! Pilnuj swoich wędek!

144

Na k:ót.k»ch

I jest noc. Noc.

Gdzieś ty był, synku?

2

Zdjęcie Krystyny spłonęło od zapałki. A rzeka okuła się lodem. Krystyna miała popielate włosy i dobrze się paliła. Popiół zachował kolor tych wło­sów. Ale nietrudno rozstać się z popiołem. Są na świecie książki. I jak człowiekowi zbrzydną muchy, mogą go zainteresować książki. Ostatnią porzucił na tajnym komplecie przed samą maturą. Było tam bi­cie w werbel na śmierć Wołodyjowskiego. Krystyna czytała tylko Rodziewiczównę i stąd miała przesa­dne mniemanie o męskiej urodzie. Ale wtedy nie znał książek, ni Landoma, ni Conrada, ni nic. Dał się wodzić za nos Zagłobie przez całych dwanaście to­mów. Zbereźniku, świat jest beczułką wina? A niech Wołodyjowskich, Wokulskich i innych durniów przysypują śmiecie! Świat jest beczułką wina.

Krystyna bardzo się śmiała, kiedy tę złotą myśl wpisał jej do pamiętnika. „Jesteś rozkoszny. Po woj­nie...“ Zdenerwował się wtedy. „Po wojnie — mru­knął — nie będzie Żydów.“ Krystyna zrobiła wiel­kie oczy. „A co to ma do rzeczy?“

Nic, nic. To nic nie miało do rzeczy. Dziewczy­nę się kocha nie za poglądy. Popiołu nie kocha się wcale, a zdjęcie dobrze się pali. Książki gorzej. Ale Krystyna, gdyby mogła, nie oszczędziłaby żadnej, prócz tych, które uczą, że świat jest beczułką wina.

Wodziła go za nos sprytniej od Zagłoby. Nie chciała, żeby miał kolegów. Więc nie miał ich. Nie • chciała, żeby miał przyjaciół, więc się ich pozbył.

Na. k,ó łk ach

145

O, bez przymusu, na ipewno. Krystyna wystarczała i za przyjaciół, i za kolegów. To nie ona była zaz­drosna o nich, to oni mu jej zazdrościli. A że mięk­ko wymawiał jej imię, przezwali go: K i s i a. Nigdy się nie zdradził, jaką mu to przezwisko sprawiało przyjemność. Cóż oni byli warci — szczeniaki, razem ze swoim pokątnym ćmieniem „petów“ i przechwał­ką, że pójdą do lasu. Na grzyby z koszyczkiem — śmiał się Mikołaj. — Kto was zechce? On sam mógł pójść, w każdej chwili. Jego by zechcieli, bo on miał dziewczynę i rozumiał się już na męskich sprawach.

Wieczorami przemykali się nad rzekę. Krysty- ■ na nie lubiła, żeby jej dotykać, choć nosiła cienkie bluzeczki. Nogi zawsze, jak usiadła, okrywała spód­nicą aż po kostki. Choć miała je zgrabne i smukłe. Ale za to bardzo lubiła się całować. Przymykała wte­dy oczy, tuliła jego głowę do siebie i jej wilgotne usta miały taki smak, który pozostawał przez całą noc i cały dzień aż do następnego wieczoru. Zimą było gorzej. Nie chciała, żeby przychodził do mej i siadał na pluszowej kanapie, kiedy starzy są w do­mu. Już samym tonem przypominała mu, że jest od . niego o dwa lata starsza, gdy mówiła: „Dorośli mają swoje interesy. Nie trzeba im przeszkadzać.“ Więc ją spytał, dlaczego tak często zmienia zegarki. Krys­tyna mrużyła oczy i wybuchała śmiechem „Boże, jacy ci Niemcy są głupi!“ Czemu? „Potem ci wy­jaśnię.“ — I nie wyjaśniała.

Zimą zaczęli Chodzić do kina. „W domu nie mo­gę, na ulicy nie będę. Wybieraj — albo w kinie, albo wcale.“ Wybrał i nie patrzył na ekran. Miał swoje dwie chwile, kiedy światło gasło. Potem podsuwał dłoń Krystynie, żeby miała co ściskać, podawał chus­teczkę, żeby sobie wytarła oczy — i modlił się, żeby

146

Ne kółkach

elektrownia nawaliła. Tym sposobem doczekał się swojego seansu. Może to było pięć minut, a może i dziesięć. Nieważne. Całował za całą zimę, pasku­dną zimę, za błoto na ulicach i za pluszową kanapę, na którą nie mógł się dostać, za wszystkie stracone seanse. Miał tę przewagę nad nią, że zamykała oczy przy pocałunku. Więc kiedy film pobiegł dalej, nie oderwał ust. Dopiero jak zaczęli psykać z tylnych rzędów.

To było jego zwycięstwo nad Luftwaffe. Pod­niósł oczy na ekran i patrzył kpiąco na wyleniałych Wikingów, którzy bombardowali pociągi, topili stat­ki, przewracali domy, utrącali skrzydła angielskim samolotom i fasowali Hackenkreutze. Był to jeden z tych nielicznych filmów, kiedy Krystyna nie po­trzebowała chusteczki. Szczypała go w ramię i sze­ptała do ucha: „Boże, jacy ci Niemcy są głupi.“

Na ulicy podszedł do nich Antek. Nie mógł, szczeniak, zapomnieć, że go Mikołaj posłał na grzyby. „Przepraszam panią" — powiedział sjJod oprychówki i chciał grzecznie odsunąć Krystynę na bok. Ale Krystyna się nie ruszyła. Wsadził więc ręce w kieszenie płaszcza i powiedział słowo po słowie: „Ty, Kisi u, świntuchu ty. Już nie pamiętasz, za co ci ojca rozwalili?“

Sam nie wie, co by wtedy zrobił. Chyba by uciekł. Tak. Bo nie można było dłużej stać. Trzeba było coś robić. Więc chyba by uciekł, gdyby nie Krystyna. Bo Krystyna wzięła Antka palcami pod brodę, zajrzała mu w oczy, spytała spokojnie: „A co to ma do rzeczy,?“ I Antek został z rozdziawioną gębą.

Tak. To nic nie miało do rzeczy. Ludzie giną zawsze, a na kolei o śmierć łatwiej niż w innym za­wodzie. Ojciec trzydzieści lat konwojował pociągi

Na kółkach

147

i matka zawsze się bała, że go kiedyś zderzaki ścis­ną. To był babski strach i ojciec za każdym razem, jak chciał matkę o czymś przekonać, mówił: „Niech mnie zderzaki ścisną." Oczywiście to był przypadek, że konwojował pociąg z Żydkami. Chciał im tam po­móc czy coś, więc go stuknęli. A za co? Kto ich tam wie.

Tyle powiedział Krystynie. Ściskała go mocno za rękę, a na pożegnanie pozwoliła się pocałować. Więc chciał jej jeszcze powiedzieć, że nie obchodzi go oj­ciec, ani matka, ani babka, ani cały świat. Sam nie wie, czemu się powstrzymał.

Może i nie dziwne, że chciał się topić, kiedy po­jechała na Zachód, a on został sam na trzech kół­kach? Z tego pomostu gładko zjechałby do wody. I miałby już dawno święty spokój, żeby nie głupi Madej, któremu akurat zachciało się łowić węgorze.

Bo jak człowiek chce ze sobą skończyć, musi być sam. Sam na całym świecie jak palec. Wtedy w czło­wieku rodzi się chęć za tym, żeby go nie było. Bo sam dla siebie człowiek wart tyle co nic, a jeszcze mniej, jak jest krótszy o obie nogi.

Mikołaj długo po nocach klął Madeja za to, że mu wtedy przeszkodził. Bo co taki Madej miałby do powiedzenia — że każdemu śmierć od Boga pisana, i nie ma co wybredzać, i niedobrze, kiedy człowieka

o to głowa boli?

Ale co Bóg miał wspólnego ze światem, Madeju? Gdzie był, jak człowiekowi obcinają nogi? Gdzie był, jak zabijają człowieka, bo wpuścił Żydkom do wa­gonu trochę powietrza? Gdzie jest, jeśli człowiek może być sam jak ten palec na całym świecie?

Boga można obciąć z nogami.

Głupi Madej się wplątał i przeszkodził. Żeby mu

Na k 6 ł k * c*h

ość w gardle stanęła i stała tak do śmierci! Uch, jaki to był obraz. Ta gęba wykrzywiona, z wybałuszony­mi oczami. Ten Madej z ością w gardle. Charczał tak, że Mikołaj z wrażenia wiercił się na łóżku. Pchał Madeisko palce do gęby, bił się pięścią w kark, a ość jak stanęła, tak stała. Więc charczał i wiercił łbem. Ze to nie on.

A więc... kto? — pytał Mikołaj i zasypiał spoco­ny nad ranem.

3

Z nową zimą, kiedy rzeka okuła się lodem a pu­szysty śnieg leżał na ganku, babka zaczęła rozmowę.

Z kim ty się tak tłuczesz po nocach? Brzuch cię boli?

Aha — skrzywił się Mikołaj, bo go znów za­piekły odparzeliny na bokach i pośladkach. Nie mógł się wdrożyć do siedzenia w fotelu.

Od czego?

Od jedzenia.

Fuj, ty! Twojemu ojcu gotowałam dziesięć lat, twojemu dziadkowi dwadzieścia cztery i żaden się nie poskarżył...

Życzę babci, żeby babcia mogła na tamtym świecie im gotować.

Babka się uśmiechnęła i zapatrzyła w okno. W ten puszysty śnieg, co na ganku leżał. Mikołajowi było głupio, że nie odczuła drwiny, że z takim po­wolnym uśmiechem zgodziła się na swój udział z wa- rząchwią w niebiańskich zakładach gastronomicz­nych, wśród cherubinów i serafinów zajętych zmy­waniem naczyń.

I tak uśmiechając się spytała:

Na k'ó 1 Jt a c h

149

Co widzisz za oknem?

Śnieg — mruknął Mikołaj pamiętając, że im kto starszy, tym głupsze zadaje pytania.

A na ganku?

Śnieg.

A na śniegu?

Śnieg.

A co ci przypomina...

Nic mi nie przypomina.

Naprawdę? — zdziwiła się babka, jakby było się czemu dziwić. — Naprawdę? — i popatrzyła mu w oczy. Długo, spokojnie. Aż jej gałki zaszły łzami. Wtedy chustką otarła powieki i uśmiechnęła się. — No to ja ci coś opowiem.

Babciu — spróbował Mikołaj — zupa wykipi.

Nie. Postawiłam na mały ogień.

Okazało się, że był z niego trzyletni brzdąc, kie­dy upadł taki sam śnieg jak dzisiaj — puszysty. Taki wprost z pierzyny, że się ciepło robiło od samego patrzenia. Upadł i leżał na ganku. Czyściutki, bie­lutki, bo po ganku jak i teraz nikt nie chodził, cho­dziło się kuchennymi drzwiami. Matka poszła na ry­nek, ojciec do roboty, a ona gotowała pierogi z serem, bo to był piątek. Brzdąca ubrała, założyła mu buciki i zostawiła w pokoju i zabawkami. Jak odstawiła pierogi, zajrzała, ale siedział niczym trusia, tylko nóżki podkulił, nos wściubił w drewniany samocho­dzik i coś tam. sobie majstrował. Tym sposobem nikt nic nie widział, póki ojciec nie wrócił z pracy. Bo po pracy lubił dla odpoczynku stawać w oknie i palić papierosa. Ale wtedy nie zapalił, tylko spytał: „A czyje to ślady?“

Podbiegły obie do tych tu oszklonych drzwi. Matka powiedziała: — ..Nie wiem.“ A były to ślady

bosego brzdąca. Widać było na śniegu stopkę i małe palce. A śnieg — taki jak dziś — puszysty.

Więc kiedy drugi raz zapytał, czyje to ślady — zimno jej się zrobiło i gorąco, bo żaden brzdąc tak ci­cho się nie bawi, jak on wtedy się bawił. I odpowie­działa: „Chyba... Mikusia.“ Przypomina sobie, co ojciec wtedy zrobił? No, jak to chłop, zaczął odpinać pasa.

A ty się schowałeś za matkę — ciągnęła bab­ka z uśmiechem — i matka chcąc nie chcąc powie­działa, żeby ciebie nie bił. „Czemu“ — spytał twój ojciec. — „Powiedz, czemu, kobieto?“ I widać było, że jest okropnie zły. A twoja matka nie wiedziała, co powiedzieć. Bo pobladła i zmarszczyła czoło. Albo wiedziała co, ale nie wiedziała jak. Bo się zro­biła buraczkowa na twarzy, schyliła głowę i pow­tórzyła: „Nie bij go.“ „Czemu?“ — pyta twój ojciec i tylko czeka z pasem w garści. „...Bo zaraz sto­pnieją“ — powiedziała twoja matka i zakryła oczy rękami.

Tak właśnie powiedziała: „Bo zaraz stopnieją.“ Więc twój ojciec popatrzył na mnie, na ciebie, na matkę jak burak czerwoną, i jak nie złapie się za brzuch! Aż się paskiem sam tłukł po kolanach, taką miał uciechę. I powtarzał te słowa za matką. I wo­łał: „Kobieto, to najlepszy wic, jaki w życiu sły­szałem!“

Dobrze, ale co z tego wynika, proszę babci?

zagadnął cierpko Mikołaj.

Spojrzała na niego oczami sprzed czternastu lat, tak były zapatrzone w przeszłość.

Kto ci powiedział, dziecko, że ze wszystkie­go coś zaraz musi wynikać?

Mikołaj skrzywił wargi.

Na kółkach

Babci pomyliły się lata, proszę babci. Bajki opowiada się dzieciom dla zabawy, ale starym ko­niom dla morału. Z morału niech się babcia wy­liczy.

Miała szczęście, bo wtedy właśnie wtargnął do pokoju kłąb pary.

Mój Ty Boże, wykipiała!

Słusznie — powiedział Mikołaj.

Kiedy wróciła do pokoju, udał, że czyta książ­kę. Podreptała więc tu i tam, zdmuchnęła gdzieś kurz, poprawiła serwetkę. Przysiadła na kanapie. Westchnęła raz i drugi. Widać było, że czeka od niego nawet na marne słowo. Ale Mikołaj się za­wziął i uważał, żeby starannie i nie za szybko prze­wracać kartki. Więc wyszła do kuchni. Był zadowo­lony, że się od niej odczepił, bo znów zaczęły go piec odparzeliny. Ale nie zdążył nawet zamknąć książki, kiedy była z powrotem.

Przyznaj się, to od tego fotela brzuch cię boli ?

Milczał. Czytał. Przewracał kartki.

Fotel należy się babkom — powiedziała.

Mnie. Mnie i tak brzuch stale boli.

Czytał sobie spokojnie. Znów dreptała tu i tam. otrzepywała nieistniejące kurze. A potem stanęła na środku pokoju i zapatrzyła się w okno.

Pójdę do Częstochowy. — Widocznie nie chciała tego powiedzieć, bo mówiła prawie szep­tem. — Do Matki Najświętszej...

Morał? — spytał Mikołaj przez zaciśnięte zęby.

Otrząsnęła się.

Chłopcze, co się z ciebie zrobiło ?

I uciekła do kuchni.

Na kółkach

4

Otoż Madej był głupi, ale babka nie była taka głupia jakby się wydawało. Bo kiedy nocami i w ciągu dnia Mikołaj rozpamiętywał tę rozmowę, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Madej nie kłamie, ilekroć charczę z ością w gardle, że to nie on.

A ostatecznie przekonał się o tym wiosną, jak matka weszła do pokoju z samego rana w jasnej, czystej sukience. Nie popatrzyła na fotel, nie po­patrzyła na spodnie podpięte agrafkami w nogaw­kach, nie pogłaskała go po głowie. Nie zrobiła żad­nej takiej demonstracji. Okryła mu tylko plecy kołdrą i na palcach wyszła z pokoju. Tak zwyczaj­nie dobiła ostatnią wątpliwość. Wiedział teraz na pewno, że to nie Madej mu przeszkodził, tylko matka.

Jej sąd o życiu różnił się zasadniczo od wszy­stkich sądów dotychczas przez Mikołaja sprawdzo­nych. A jeszcze bardziej od jego własnego. Dla niej każdy człowiek był na tyle wart, na ile w nim by­ło kochania. A jeśli tak, to przestają się liczyć rę­ce, nogi czy garby. Z matczyną filozofią można się świetnie czuć wśród trędowatych i nigdy nie mieć oczu rozkisłych od litości. Czy nie dlatego wolał przesiadywać miesiącami w domu, żeby się ludzie nie lepili do niego. Każdy chciał na nim zostawić etykietkę: żal mi ciebie. Taka litość może z człowieka zrobić szczura i zapędzić go na całe lata do nory. Ale matka nie miała litości. Matka była bezlitosna i dlatego mówiła chirurgowi: kraj, bo ręce i nogi są bez wartości, i dlatego przeszko­dziła Mikołajowi odjechać wózkiem na morze.

rfa kó tka c h

Madej tylko przyszedł łowić węgorza. Nic więcej. Bo gdyby dla matki nogi Mikołaja miały wartość — tak jak dla innych — pojechałby jesz­cze raz nad rzekę, w lepszy czas, kiedy by tam na pewno nie było Madeja.

Ale że była bezlitosna, posiadła taką władzę nad nim, jakiej inni ludzie nie mają. Nawet Kry­styna ze swoimi zamkniętymi oczami — była sła­biutka. Mogła go zapędzić na sam koniec pomostu, ale ani kroku dalej.

Przyszło mu na myśl, że matka jedna jedyna /.rozumiała, co chciał rzec Chrystus, kiedy mówił: ,,Nie przyniosłem pokoju, ale miecz“. Oczywiście to było mało, żeby mogła wytłumaczyć, dlaczego mu odjęto nogi. Tu jej wiedza musiała być równa wiedzy Mikołaja — pocisk artyleryjski. Ot i wszy­stko.

Ale matka była kiedyś śliczną dziewczyną. To pamiętał z chłopięcych lat i to w nim owego wio­sennego ranka odżyło, kiedy weszła taka czysta i świeża, żeby mu okryć plecy kołdrą. Właśnie czysta i świeża. Bo nigdy nie była ładna. Miała brzydki nos i za szerokie czoło. Ale śliczna była w tym czystym uśmiechu i błysku świeżych, moc­nych zębów, i w oczach po męsku bezlitosnych, i po kobiecemu niebieskich. I była zawsze wokół niej schludność nawet wtedy, gdy w starym szlaf­roku szorowała podłogę. Więc jak weszła świeżym rankiem wiosennego dnia, czas się cofnął do chło­pięcych lat i nie można było nie zrozumieć, co babka chciała powiedzieć przez swoją dziwaczną przy­powieść.

Tej nocy spał spokojnie i Madej z uśmiechem pokazywał mu wielką ość na dłoni. A kiedy się

obudził, chciał zapytać matki: — Po ooś ty mnie wyratowała?

5

Wychynąwszy spod lodów polarnych, w które zawiódł go London, Mikołaj mrużył oczy przed słoneczną zawieją rozkwitłych w ogródku jabłoni. Pachniało miodem i Mikołaj, osiadły w swoim fo­telu na kółkach, oddychał głęboko. Ręce miał twar­de jak ludzie u Londona, sposobne do męskiej pra­cy. Utrzymałby nimi statek na kursie w najwięk­szy sztorm.

Z Londonem zapoznał się przez Marcina Edena. To był równy chłopak, ten Marcin. Choć pił, i to jak pił, nie uważał świata za beczułkę wina. To był silny chłopak. Miał obie ręce i obie nogi, i twar­dą, upartą głowę. Z taką głową można było wziąć każdą przeszkodę i wleźć na każde urwisko. Ale nie wytrzymał, jak go ciągnęło za morzem, kiedy został sam jak ten palec na całym świecie. Gdyby miał matkę, chyba by się nie utopił. Nie dałby się tak daleko zapędzić. Ale to był silny chłopak, najsilniej­szy ze wszystkich, bo bardzo długo płynął, tak długo, że każdy już by dawno poszedł na dno, a on jeszcze trzymał się na wodzie, aż mu mięśnie opadły.

Bo morze jest największą próbą dla człowieka. I żaden człowiek nie ucieknie przed morzem. Choć-: by nawet chciał, choćby nawet uciekł tak jak Lord Jim. Morze czeka na każdego. Niedobrze, kiedy się

o tym nie pamięta. Bo nim człowieka zaszyją w płótno, powinien mieć swój własny sąd o morzu.

Dlatego Mikołaj tak bardzo pokochał Conrada. Conrad pisał dla tych, co choć raz stanęli na sa­mym krańcu pomostu, nad rzeką wartką od tęskno-

ty, trującą. I tacy też najlepiej go rozumieli, bo on sam najlepiej ich rozumiał. Tacy jak Kurtz, co mu odebrało mowę prócz jednego słowa: ohyda.

I jak Almayer, kiedy zatarł po córce ślad na piasku i został sam, sam w pustym domu. Tylko małpka Więc zaczęli razem jeść banany. I jak Lord Jim...

Ale nad wszystkimi tymi ludźmi, nad Kurtz em, Jimem i Almayerem stał kapitan Mac Whirr w sta­rej marynarskiej kurcie. On jeden umiał mierzyć prosto — w samo serce tajfunu. Dopiero jak się po­znało jego decyzję — niezawodne oko kapitana — można było zrozumieć tę całą chryję, w jaką Jim się wplątał. Bo kiedy „Nan-Shan“ niosąc potrzaska­ne maszty i reje przybijał do portu, wszystek bia­ły od soli, ludzie na brzegu mówili: Ten statek wraca z morza, z samego dna.

Kapitan Mac Whirr wiedział, co sądzić o morzu, i dlatego przestało być dlań ważne, że go kiedyś w płótno zaszyją.

Tak. Mikołaj rozumiał, że gdyby wtenczas stoczył się do rzeki, uciekłby wstrętniej od Lorda Jima i gorzej od Marcina Edena. Jim bał się o stło­czonych pielgrzymów, Marcin płynął do ostatka

a on? No, on był jak histeryczna dziewczyna, której się nie spodobała nowa sukienka.

Tylko kto mu tę sukienkę na kark wpakował?

I dlaczego właśnie jemu ? Dlaczego nie Antkowi, Krystynie albo komukolwiek innemu? ,

Czemu akurat on miał się do tego nadawać, kiedy żaden człowiek się nie nadawał?

Czemu miliony ludzi chodziło po ziemi na dwóch nogach, a jemu te nogi obcięli?

Na <to w żadnej książce nie było odpowiedzi. W tej wielkiej kłótni, jaką — odkąd człowiek za*

czął pisać — toczyły ze światem, nie było na to- odpowiedzi. Pocisk artyleryjski. To wszystko.

Więc odłożył książki. I ostatni wieczór spędził nad Ewangelią, którą mu matka bezskutecznie pod­suwała. Czytał przypowieść za przypowieścią. I Chrystus ciągle uzdrawiał chorych, oświecał: ślepców, oczyszczał trędowatych. I gdyby Ewan­gelii było nie cztery, ale osiem czy dwanaście ksiąg

ciągle by rotbił to samo: odkulawiał chromych, oświecał ślepców, oczyszczał trędowatych, I prze­baczał po siedemdziesiąt siedem razy. Ale — po co? Czemu był taki obłudny? Czemu ani razu nie obciął nikomu ręki, nie wydłubał oka, nie połamał nóg? Czemu robił z siebie baranka? Czemu uda­wał, że nie jest odpowiedzialny. Pnzecież wie­dział, że on sam odejdzie, a ślepi i chromi, i trędo-* waci pozostaną... Na świecie stworzonym przez Boga, za którego Syna się podawał.

Noc Bożej obłudy.

Jesteś odpowiedzialny za moje nogi czy nie jesteś? Nie narażałem się, chowałem się w sieni przed strzelaniną i pocisk rąbnął w klatkę scho­dową i wszystko żelastwo zwaliło mi się na nogi. Nie Ty wymyśliłeś wojny. Ale Twój Ojciec wy­myślił człowieka. Dał mu wolną wolę — rób, co; chcesz — więc człowiek zapędził Twoje stado do krematorium. No, znikomą część. I spuścił na nie taką bombę, po której z każdego baranka zostaje tylko cień na ścianie. No, nie z każdego, z kilku. I palnął w łeb mojemu ojcu!...

Więc gdybyś się teraz pojawił z Mateuszem, Markiem, Łukaszem i Janem j— napisaliby o Tobie, żeś ścierał cienie ze ścian i wywoził popiół z kre­matoriów. Nie trzeba było udawać baranka.

N!S k‘6'ł k&ch

6

Więc to była jeszcze jedna książka, którą trzeba odłożyć na cały stos w kącie, żeby okrywa­ła się kurzem.

Wziął się za nożyce. Wycinał bociany i myszy, pajęczynki i gołębie, sosny i kwiaty, sarny i gwiaz­deczki; Wszystkie te fidrygałki naklejało się na szkło i ludzie nawet chętnie kupowali. Nie chciał jechać do żadnej roboty, a matce trzeba było po­móc: pielęgniarki w szpitalu nędznie zarabiają. Nie. Za nic nie pojechałby do biura. Zresztą niewiele był wart, tyle że podłapał maturę na tajnym kom­plecie i zmógł wszystkie książki, jakie były w mia­steczku. Wolał, stanowczo wolał wycinanki. Mógł jeść, spać i wycinać. Nic też więcej nie robił. I nic więcej nie było mu potrzeba. Obłożył się wzorami, które przechodziły z pokolenia na pokolenie, bo sztuka ta była modna w okolicy. Ale nie szło mu

0 sławę ani o konkurencję. Ciął, bo jednak to by­ła praca a od trzech lat w ogóle nie pracował.

1 można było przy niej nie myśleć, tylko wpatrzyć się w papier i nożyce, ciąć, aż palce popuchły 1 głowa ze znużenia opadała — a wtedy kłaść się spać z przekonaniem, że jednak to jest pożyteczna praca i ludziom się przydaje. Czasem też robił coś dla domu, choć ludzie coraz chętniej kupowali i babka zaczęła przyjmować zamówienia. Zresztą to ona zrobiła mu taką reklamę, kiedy wyciął spe­cjalnie dla niej rozetę cudniejszą niż ta nad głów­nym ołtarzem w kościele. Nie poszła do Częstocho­wy, bo jednego roku zaniemogła, a drugiego uznała.

' że jest niezbędna w „interesie“. Istotnie zaczęli przychodzić chłopi z okolicznych wsi i zamawiać

158

Na kółkach

u babki wycinanki. Babka ładowała w spiżarnię ser, masło, jaja i kurczaki, a mleka nie chciała już przyjmować. Mikołaj się zdumiał potężnie, kiedy ni stąd ni zowąd zaczął płacić urzędowy podatek. Matka wymogła na nim, że sprawi sobie protezy. Więc sprawił, ale mało nie skonał od prób. Rzucił je w kąt, po części dla dobra interesu, bo nie można było jednocześnie wycinać i uczyć się na nich cho­dzić. To był ból, od którego świat się kręcił — wszystkie odparzeliny od siedzenia w fotelu piekły w porównaniu z nim tyle, co dziecięca wysypka. Mi­kołaj nigdy nie mógł zrozumieć, jak Polewoj nauczył na nich tańczyć swego bohatera.

W domu było zasobnie. I nikt nie pamiętał ta­kich dobrych czasów. Wprawdzie babka przebąki­wała coś o swoim dziadku, a Mikołajowym prapra- dziadzie, który ponoć miał sad na Ukrainie, ale to była legenda i babka w ten sposób chciała zazna­czyć, jak wysoko ceni obecną rzeczywistość. Miko­łaj posłał swoje wycinanki na jeden i drugi kon­kurs, tak że raz nawet go nagrodzili.

Ale życiowym sukcesem babki był ten dzień, kiedy odwiedził ich ksiądz wikary. Chciał zamó­wić u Mikołaja trochę bydlątek do stajenki. A to: dwa woły, sześć owieczek i baranków, osiołka i ko­zę. Wikarował u księdza Siwca. Ale że ksiądz Si­wiec był schorowany i leciwy, a także z innych względów mało zajmował się parafią, wikary nie cierpiał, kiedy tytułowano go wikarym i nigdy nie omieszkał upomnieć swego rozmówcy: — „Jestem tu proboszczem całą gębą!“

Mikołaj wymówił się od zaszczytu grzecznie, ale stanowczo. I nie mógł sobie darować skrytej uciechy na widok zdumionej twarzy księdza quasi-

Na kółkach

159

proboszcza. Wyszedł okadzany przez babkę, która się suplikowała do utraty tchu. Z taką orędowniczką Mikołaj musiał przegrać prędzej czy później. Na­produkował więc żądaną ilość bydlątek, a wi­kary przesłał mu przez babkę swoje błogosła­wieństwo.

Latem Mikołaj przesiadywał w ogródku, gdzie wypuszczał na wolność swoją menażerię. A zimą

u babki za piecem. Specjalizował się w gołąb­kach, kogutkach i rozetach. Nie czytał gazet, nie bywał w kinie ani w teatrzyku, który raz na mie­siąc odrabiał swoją objazdową powinność. Czasem słuchał radia, ale wyłączał komunikaty. Muzyka

to oprócz wycinanek była jedyna przyjemność. Lubił z Bacha przeskakiwać na dżez i zastanawiać się, czy człowiek współczesny zabija muzykę, czy też ją tworzy. Wydało mu się, że to jednak wojna zabiła muzykę narzucając człowiekowi nowy styl

epileptyczny. Dla uszu epileptyka ton Palestriny czy Bacha stał się muzyką nie z tego świata. Mikołaj dochodził do wniosku, że tylko nie­liczni ludzie tzdają sobie sprawę z tego, co wojna naprawdę z nimi zrobiła.

I choć najbardziej sobie cenił swoją beata so- litudo, coraz częściej wyjeżdżał na spacery. Lubił polne dróżki, chrzęst świerszczy i powiew szero­kiej przestrzeni, ale nie gardził też zawiłymi ulicz­kami miasteczka, które musiał budować ktoś z przekorną dziecięcą wyobraźnią. Ludzie szeptali jeszcze: „Patrz, to ten Mikołaj, co mu w czterdzie­stym czwartym nogi odjęło“. Ale kiedyś jakiś chło­piec na widok jego fotela powiedział do kolegów: „To ten pan, co robi wycinanki“.

Najdziwniejsze, że czuł zagięte palce u nóg i no­gi aż do kolan. Taka żywa drętwota, z którą się roz­stać niesposób. W pierwszych miesiącach łudził się, że potrafi wyprostować palce. Przymykał oczy, marszczył czoło, pocił się, dopóki nie zrozumiał, że jest to walka ciała z cieniem. Beznadziejne. Wi­docznie musiał mieć skurczone palce, kiedy obci­nali mu nogi. Nóg już dawno nie było, a skurczony cień pozostał. Niesamowite wspomnienie po wła­sności. Można było sobie powiedzieć: „Świat się nie kończy na moich nogach. Nie mam nóg. Kropka. Idźmy dalej“. Ale cień, ilekroć się obudził, przy­pominał: „Przecież ty miałeś nogi. M i a ł e ś“. A budził się często, w chwilach, kiedy umysł i wy­obraźnia łapią oddech, w chwilach ciszy. I nie mi­jał z latami, nie zmieniał się. Był taki jak na po­czątku: cień nie zmężniałych jeszcze nóg siedemna­stoletniego chłopca.

Może dlatego nie mógł darować babce, kiedy wreszcie piątego lata wróciła z pielgrzymki do Częstochowy. Nie chciał cudu.

Nie chce, nie chce, nie chce — przedrzeźnia­ła jak małe dziecko. — Ale powiedz, czemu nie chcesz?

Ba, jak jej miał wytłumaczyć? Przecież wyglą­dałby okropnie, potwornie: chłop jak dąb, ciężki tors na nóżkach siedemnastoletniego chłopca! Czy nie zauważyła, jak rozrósł się przez te lata?

Niepojętą siłę może mieć taki skurczony cień... Przecież nie dlatego cisnął w kąt protezy, że diabła zje, kto nauczy się na nich chodzić, ale dlatego, że były sztuczne i nienaturalne, a cień — szkoda słów

Na kółkach

i Al

własny, swój. I lepiej było z nim razem jeździć na kółkach niż męczyć się na protezach.

Oczywiście, żeby nie cień, życie wyglądałoby inaczej. Można by zapomnieć, że się miało nogi i iść dalej. Ale z cieniem to nie wychodziło. Choćbyś nie wiem jak chciał zapomnieć, cień na to nie pozwoli.

I niesposób ruszyć się z miejsca. Chyba

Ale tu się wplątał ksiądz Siwiec. To była dziwna figura — ten ksiądz, nawet pomijając fakt, że był cokolwiek poszkodowany na umyśle. Czyli

jak powiadał organista z pełną rewerencją — miał szmergla. Był to szmergiel dobrej mar­ki, obozowy. Ksiądz Siwiec odbębnił bowiem swoje cztery lata w Oświęcimiu. Spał na jednej pryczy

i pod jednym kocem z pewnym dostojnikiem Ko­ścioła. Ów dostojnik powiedział mu pierwszej nocy przed snem: „Ożeniono nas, bracie. Więc czujmy się tak swobodnie, jak należy.“ „Ekscelencjo?...“

spytał ksiądz Siwiec. — „No, jak ktoś z nas ze­chce sobie purtnąć — wyjaśnił dostojnik — to niech się nie krępuje“. Ta anegdotka była jedyną osłodą smutnego żywota księdza Siwca. I jedynym zbytkiem.

Mikołaj zaprzyjaźnił się z księdzem Siwcem, kiedy matka za usilnym wstawiennictwem babki zgodziła się zostać gospodynią i kiedy przenieśli się wszyscy na plebanię, gdzie był ogromny sad, dużo większy od tego, który ponoć prapradziadek miał na Ukrainie. Babka dostąpiła nieba na ziemi, bo wyglądała tak, jakby całe życie modliła się o to, żeby móc gotować na plebanii. A matka z ulgą, choć nie bez żalu, porzuciła beznadziejnie płatną pracę pielęgniarki szpitalnej. „Ja was tu wcale nie chcę — powiedział im ksiądz Siwiec na przywita-

N« kółkach

nie — to ten dureń, który nie może żyć bez jedze­nia“. Tak już było, że dla księdza Siwca wikary nie miał imienia ni nazwiska.

Ksiądz Siwiec nikogo nie lubił. Nie znosił zresztą samego słowa: lubić. Jeśli od czasu do czasu przemykał się chyłkiem do Mikołaja pod gruszę, to tylko po to, żeby z nim razem wycinać w papierze gołębie.

Była to praca iście zakonna, gdyż cechowało ją absolutne milczenie. Szanowali nawzajem swoją beata solitudo i zresztą od tej bernardyńskiej in­wokacji, wypowiedzianej stanowczym szeptem, ksiądz Siwiec zaczął współpracę z Mikołajem. Zło­śliwemu, bo młodszemu człowiekowi przychodziło na myśl, że powinni zamówić sobie tabliczkę z na­pisem: MIKOŁAJ ... SKI I WALERY SIWIEC, SPÓŁDZIELNIA Z OGRANICZONĄ ODPOWIE­DZIALNOŚCIĄ — i przybić do pnia gruszy, pod którą zazwyczaj siadywali. Ksiądz Siwiec miał skłonność do prymitywu i można było się od niego nauczyć ludowego spojrzenia na sztukę, choć w ter­minie u krawca wylanoby go od razu za nieporadne ruszanie nożycami.

Mikołaj złamał ślub milczenia tej niedzieli, kiedy cień prześladował go ze zdwojoną siłą. Chy­ba dlatego, że w sobotę po południu przytrafiła mu się niebywała rzecz. Pomagał babce wycierać na­czynia, bo mocno już niedowidziała. Płukała tale­rze pod kranem, a potem kładła na stół, skąd Mi­kołaj je brał i polerował do sucha ścierką. A była to jakaś diabelnie sędziwa porcelana, nad którą wikary drżał jak osika. Otóż w pewnej chwili bab­ka — czy to z zamyślenia, czy chwilowej ślepoty — chciała pofożyć ogromną salaterkę zamiast na

N.<a kółkach

stół... o dziesięć centymetrów przed stołem. Mi- kołaj krzyknął i zerwał się na równe nogi. Oczy­wiście rymnął na twarz i głową wybił babce z rąk tę diabelską porcelanę.

Był to na pięć lat jeden jedyny wypadek, kie­dy naprawdę zapomniał na mgnienie oka, że nie ma nóg. Ale gdy tylko ochłonął — i wytłumaczył wikaremu, że godzi się tę salaterkę uznać za doda­tek do błogosławieństwa w intencji stajennych by­dlątek, co na zawsze przekreśliło ich i tak zimne stosunki — cień wrócił ze zdwojoną siłą i nie da­wał mu przez całą noc spokoju. Z zawziętości Mi­kołaj jeszcze raz się pokusił i spróbował rozprosto­wać zagięte palce. Wsadził w to całą wolę i wy­obraźnię, i tę resztę siły, jaka pozostała w okrojo­nych mięśniach. A kiedy przegrał spocony i osłabły, przypomniał sobie pożegnalne słowa młodego chi­rurga: „Będą was męczyć bóle ducha. Ale to frasz­ka. Przyzwyczaicie się“. Tak to właśnie komicznie nazwał: bóle ducha.

Kiedy więc Mikołaj złamał ślub milczenia, ksiądz Siwiec spojrzał nań przeciągle i stuknął no­życami w pień, jakby się chciał przekonać, że gru­sza nie przestała być gruszą.

Tak, proszę 'księdza — powtórzył z uporem

śmieszy mnie programowe cudotwórstwo. Cała Ewangelia uczy znachorskiej moralności i dlatego nikt teraz nie potrafi poprzywracać ludziom rąk, nóg i oczu.

Ksiądz Siwiec pokiwał głową, wyciął gołąbka, dmuchnąwszy pozwolił mu pofrunąć i spytał:

Ty naprawdę* czytałeś Ewangelię?

r Czytałem — zapewnił Mikołaj.

Po co? Ewangelii ni-e‘trzeba ‘czy.tać

Na kotkach

powiedział ksiądz Siwiec i lekko się uśmiechnął

Ewangelię trzeba rozumieć.

Mikołaj się zdenerwował. Potrząsnął głową, aż mu włosy opadły na czoło.

Chciałem rozmawiać z człowiekiem, a nie z teologiem!

Ksiądz Siwiec podrapał się. za uchem.

Bracie, jaki tam ze mnie teolog.

Znów chwycił za nożyce i puścił w świat go­łąbka. Patrzył za nim, jak opada w trawę.

Ten dureń — mruknął — to jest dopiero teolog. On ma wszystko w... małym palcu.

Mikołaj demonstracyjnie ujął nożyce i zaczął wycinać. Robił rozetę, która księdzu Siwcowi nigdy nie wychodziła, bo nie starczało mu wprawy i cier­pliwości. Robił na złość bardzo starannie, bardzo spokojnie. Ksiądz Siwiec wiercił się na swoim stołku, a w pewnej chwili nawet spróbował gwiz­dać. Więc Mikołaj robił jeszcze staranniej, jeszcze spokojniej, każde światełko i każdy ząbeczek.

Znachorstwo, mówisz? — powiedział wresz­cie ksiądz Siwiec, tak jakby nie przed godziną, ale przed chwilą przestali rozmawiać. — A czemu to znachorstwo, mój bracie?

Więc Mikołaj przyjrzał się rozetce pod światło, a potem opowiedział wszystko o cieniu i czemu on się akurat do tego nadawał, kiedy żaden inny czło­wiek się nie nadawał, i kto bierze odpowiedzialność za jego nogi, i co to znaczy — pocisk artyleryjski?

i że można by iść naprzód, ale z cieniem to nie wy­chodzi. Niesposób ruszyć się z miejsca...

Chyba że uznasz za słuszne, że nie masz nóg, mój bracie.

Na kółkach

Kto uzna kwadratowe koło?! — odpalił mu z miejsca Mikołaj.

Ksiądz Siwiec znów ratował się gołąbkiem. A potem powiedział zupełnie od rzeczy:

Święty Paweł mówił tak: „Sumienie, co prawda, niczego mi nie wyrzuca, lecz przez to sa­mo nie jestem jeszcze usprawiedliwiony ..." Alę to chyba dlatego, że mu stale zarzucali przekup­stwo ...

Mikołaj uśmiechnął się z politowaniem, ale nie wytrzymał i palnął:

Mnie naprawdę mało obchodzi, co mówił święty Paweł!

Bo i nie każdego to musi obchodzić — zgo­dził się polubownie ksiądz Siwiec. Siedział z ręka­mi opuszczonymi między kolana i spod rękawa su- tanny wyjrzała mu na nadgarstku wytatuowana cyferka. — Otóż kiedyś, mój bracie, ja myślałem sobie tak: kiedy będę umierał, pomodlę się takimi słowami — bo miałem przygotowaną taką swoją modlitwę — „Dobry Boże, dziękuję Ci za to, żeś nie pozwolił mi zabić własnej matki; i za to, że nie okradłem przyjaciela, nie wybiłem nikomu zę­bów, nie podstawiłem wrogowi nogi, kiedy mogłem mu ją podstawić; i za to, że nie uwiodłem dziew­czyny, że nie włamałem się do banku i nie zawi­słem na szubienicy; i za to, że nie żyłem z cudzej pracy, nie miałem majątku ni fabryki, nie zwal­niałem z roboty dwudziestu tysięcy ludzi; i za to, że nie zaczynałem wojen, nie agitowałem za rasą, nie pędziłem nikogo do rzeźni. Dobry Boże, dzię­kuję Ci za to, bardzo Ci dziękuję, bo będzie mi łat­wiej wyliczyć się przed Tobą z tych mniejszych

166

Na k ółkach

świństw, jakie mam na własnym sumieniu ..Jak sądzisz, czy słusznie się modliłem, mój bracie?

Słusznie — potwierdził Mikołaj.

A mnie się wydaje, ze nie — uśmiechnął się ksiądz Siwiec i pokazał w tym uśmiechu wszy­stkie wybite zęby, bo on też nie chciał sobie wsta­wić protezy.

Można widzieć w Ewangelii gołąbka i ba­ranka — pochylił się ksiądz Siwiec i przestał uśmiechać. — I nie ma w tym chyba obłudy, mój bracie. Ale trzeba .przy tym widzieć miecz.

Kiedy to słowo uderzyło w grusze, jabłonie

i pszczoły, ksiądz Siwiec uniósł głowę, jakhy mu się jeszcze przyglądał. I na moment, na jedno mgnienie pojawił się w jego oczach stalowy błysk, zupełnie jak w oczach matki. Ale zaraz uśmiechnął się bezzębnymi ustami.

He jest Sakramentów świętych?

Siedem —• odparł Mikołaj raz jeszcze łapiąc się na tym, że z księdzem Siwcem trzeba być go­towym na wszystko.

Pomyłka —; mruknął ksiądz Siwiec i pu­ścił w świat jeszcze jednego gołąbka.

Tak pisze w katechizmie, proszę księdza.

Ba. W katechizmie zapomniano o ósmym.

Jakim?

O sakramencie kalectwa.

Wstał i pospiesznie obciągnął sutannę.

No... jedźmy na obiad. Bo ten d u r e ń go­tów pomyśleć, żeśmy zrezygnowali.

Tak się przedstawiały dzieje Mikołaja do chwi­li, kiedy spotkał się z Janką. A stało się to w sześć lat od tego czasu, gdy pocisk artyleryjski uderzył w klatkę schodową pewnej kamieniczki w małym miasteczku.

Dzień

1

N ie zauważył, kiedy przyszła i przykucnęła na stołeczku, na którym zazwyczaj siadywał ksiądz Si­wiec. Pozwoliła długo przyglądać się sobie, tak jak­by wyszła wprost z krzaków malin z lekkim ru­mieńcem na twarzy i przekornym uśmiechem w skośnych oczach — i chciała za chwilę odejść z powrotem bez słowa. Mikołaj poruszył się nie­spokojnie i naciągnął koc na okaleczałe nogi. Od czasów Krystyny nie miał do czynienia- z żadną żywą dziewczyną, miał do czynienia z dziewczy­nami swojej wyobraźni, ale one ginęły jedna za drugą i z nimi się nie rozmawiało. Zresztą one po­dobne były do Maji nagich, a rzadko, bardzo rzad­ko — i z wielkim wstydem •— do Krystyny. I wszy­stkie potrzebne na złudną chwilę, albo wtedy, jak nie można było zasnąć.

Wiatr przyniósł dźwięk organów z pobliskiego kościoła. Długie, namaszczone Amen spadło mię­dzy grusze i jabłonie, a dziewczyna potrząsnęła głową i powiedziała bardzo zwyczajnie:

Kalikuje przeciwko... rewolucji,.

Mikołaj się uśmiechnął. Takie dziewczyny nie wychodzą z krzaków malin. Przychodzą wprost przez plebanię albo furtką od tyłu ogrodu. Śledził

Na kółkach

16»

jej smukłe ręce, kiedy otworzyła małą torebkę i coś tam w niej długo szukała. Chyba jakaś zwariowa­na dziennikarka razem z tą swoją rewolucją.

Pan to robił, nie?

To łobuzerskie „nie?“, wprawiło go w świetny humor. Ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu, kiedy trzymała w palcach kogucika. Był to jeden z tych kogutków, które wypuszczał setkami. Ani ładniejszy, ani postawniejszy od innych. Z czupur- nym piórkiem i grzebieniem. Tyle że trochę po­mięty, bo się przeleżał u niej w torebce.

Ale ona patrzyła poważnie, bez cienia przekory w oczach.

To najśmieszniejszy kogutek, jakiego w ży­ciu widziałam. A znam się na tym, bo ojciec przed wojną miał aptekę. Teraz upaństwowili. Ależ on rzępoli...

I pomagała mu pani sprzedawać proszki od bólu głowy? — zaśmiał się Mikołaj.

Zgadł pan. Z pana jest całkiem do rzeczy chłopak, kiedy się pan śmieje.

Mikołaj spurpurowiał. Nie znał się na dziew­czynach, a z Krystyny zostało tylko blade wspom­nienie, zresztą nie pamiętał, żeby ona kiedykolwiek tak do niego mówiła. Więc 'krew go zalała, ie po­zwala z siebie kpić. Stuknął nożycami w poręcz fotela.

Czego pani się czepia? — mruknął. — Cze­go pani ode mnie chce?

Niczego — powiedziała i na chwilę prze­korny błysk zwęził jej oczy. — Poznać producenta kogutków. W takiej dziurze to nie lada pokusa. Artystów tu za dwa grosze...

Wtedy na ścieżce pojawił się ksiądz Siwiec.

170

Na kółkach

Szedł .patrząc na czubki swoich butów, więc jak podniósł głowę — stanął skamieniały. Mniej by się zdumiał, gdyby grusza w niebo uleciała — niż oglą­dając Ewę pod gruszą.

Dziewczyna skinęła mu ręką. Ksiądz Siwiec zamrugał powiekami, wspiął się na palce i poma­leńku boczkiem zaczął się wycofywać ...

Mój Ty Boże — ■ szepnęła dziewczyna — czyżbym się szminką umazała? ...

Wyjęła szybko lusterko.

Ksiądz Siwiec puścił się truchtem w stronę plebanii, aż mu siwa czupryna falowała.

Dziewczyna .westchnęła, poprawiła włosy, przyjrzała się podejrzliwie swoim oczom.

Nic nie widzę — mruknęła. — Dekolt w po­rządku. Któż to taki, u Boga Ojca?

Mikołaj objął ją roześmianym spojrzeniem.

Producent gołąbków.

To on z panem tu robi?

Jedna spółdzielnia. Zajęła pani jego stołek.

Do licha! — zerwała się i podbiegła ścieżką, ale po księdzu Siwcu nawet już trawa nie falowa­ła. Była zgrabna, choć miała trochę krzywe nogi

i stawiała je śmiesznie, odrobinę do środka. — Czemu mnie pan nie uprzedził?

Kiedy? Przecież pani bez przerwy gadała.

Gadałam. Bo co ma robić biedna dziewczy­na, kiedy się na nią gapią jak na malowane wrota.

Przepraszam — mruknął Mikołaj i spuścił oczy. — Tu się ciągle widzi te same twarze.

No, nie zawsze — powiedziała dziewczyna.

Ja dzisiaj zobaczyłam dwie nowe. Czy ten ksiądz mszy nie odprawia? Nie pamiętam, żebym widziała go w niedzielę ...

Odprawia. Ale bardzo wcześnie, o szóstej.

I kazań nie wygłasza?

Nie.

Szkoda. Ciekawe, co mógłby powiedzieć taki śmieszny staruszek? Co mu jest?

Szmergiel — mruknął ponuro Mikołaj.

Oo znaczy ... szmergiel?

No... piąta klepka.

Skąd?

Z obozu.

Aha — powiedziała dziewczyna — więc to jest ksiądz Siwiec! — I nagle jakby nie wiedziała, co ma zrobić z rękami, przetarła sobie twarz. — Moja matka zginęła w obozie... O, jakżeż on strasznie rzępoli! No, to ja już sobie pójdę.

Podniosła szybko z trawy torebkę, upakowała z powrotem kogutka i wyciągnęła rękę. Mikołaj uśćiśiiął ją modno, co mu pomogło wziąć się na od­wagę.

Żebym wiedział, jak się pani nazywa . ..

Jan Chrzciciel — uśmiechnęła się — bo nigdy nie było świętej Janiny. A nazwisko pan znajdzie na szyldzie, jeszcze się nie zatarło pod no­wą farbą ... Przecież mówiłam, że mój ojciec miał aptekę w rynku.

Pomachała mu ręką i poszła w stronę furtki na końcu sadu. Naprawdę bardzo śmiesznie sta­wiała nogi, tak jakoś odrobinę do środka.

2

To była wspaniała apteka, bo można było wje- flhać do niej wprost z ulicy przez maleńki prożek Nawet się kółka nie zacinały i szły gładko jak po

172

Na k ó ł k a c h

maśle. Jako stuprocentowy inwalida o widocznym kalectwie mógł kupować bez kolejki, ale wolał od­czekać przykładnie pół godziny po swoje pięć proszków od bólu głowy — ku zadowoleniu zasta­nych kolejkowiczów, którym się zawsze okropnie spieszyło. Był jednym z tych nielicznych członków Związku Inwalidów, którzy potrafią okazać, że szanują czas społeczny — jak się wyraził pewien mecenas w dowód wdzięczności. Mikołaj nie mógł darować dziewczynie, że udała, jak to ją drapie w gardle i krztusząc się wyjęła chusteczkę.

Najpierw kupował proszki raz na tydzień. Póź­niej — dwa razy na tydzień. A potem już codzien­nie. Dziewczyna brała słoik, łyżeczkę, wsypywała proszki do torebki, pisała na niej: od bólu gło­wy, i podawała z tym samym grzecznym uśmie­chem jak stu klientom przedtem i stu klientom po­tem. Czasem pukała w ścianę i kiedy w bocznych drzwiach pokazywała się rozczochrana głowa, py­tała ojca, czy już gotowe to, czy tamto. Ojca, bo to była całkiem siwa głowa i tak mu zresztą powie­dzieli klienci, kiedy dziewczyna znikła w sąsiednim pokoju. Poza tym przyjmowała recepty, skupowała puste butelki o .przeznaczeniu aptecznym i dora­dzała babkom, co robić na zaparcie. Szału można było dostać — i Mikołaj za każdym razem obiecy­wał sobie, że już tu więcej nie przyjedzie.

Ksiądz Siwiec omijał go z daleka, ale nie mógł wytrzymać bez gołąbków, więc zazierał od czasu do czasu i ponoć bardzo się złościł, że Mikołaj tak rzadko przesiaduje teraz pod gruszą. Tak mu przy­najmniej mówiła matka. Bo ksiądz Siwiec milczał, wycinał swoje gołąbki, ale bez animuszu i w ogóle

Na kółkach

173

był jakiś osowiały. Stary ptaszek. Raz tylko spytał z jakąś dziwną troską w oczach:

Kto to był u Ciebie, braciszku?

Jan Chrzciciel — odparł Mikołaj.

Zwariowałeś? To była dziewka.

Ba, kiedy mówiła, że święta Jamina należy do tych świętych Kościoła Rzymskiego, które nigdy nie istniały.

Nie wiem ■— mruknął ksiądz Siwiec. — Nie znam się na świętych. Trzeba by się spytać tego durnia...

I znowu czegoś się zasępił. Tak więc wrócili do bernardyńskich czasów i mądrych ślubów mil­czenia. Ale obaj czuli, że to już nie ta spółdziel­nia, co przed kilkoma tygodniami.

Mikołaj pchał te diabelskie proszki do kiesze­ni i hurtem pozbywał się ich przy końcu każdego tygodnia. „Od bólu głowy“ — głosił napis. Od bó­lu głowy! Szału można było dostać.

Ale kiedyś przy porządkowaniu wszystkich kie­szeni kurtki wpadła mu w ręce torebka, pokryta na odwrocie równym pismem. Myślał, że to pomyłka, ale było tam wyraźnie napisane: „Przestań kupo­wać te proszki. Kup choć raz w er amon. Przyda się na zęby. J. A.“ To „A“ się zgadzało, bo była to apteka Antosiewicza.

Gwizdnął więc babce jakąś starą receptę i na wolnym skrawku u dołu wypisał bardzo stanow­czo: „Muszę się z panią spotkać. Czekam na drodze ża cegielnią. Każdego wieczoru".

Przyjęła tę receptę, przebiegła oczami do końca i zaczerwieniła się okropnie. Tak okropnie, że lu­dzie w kolejce zauważyli i zrobiło się wszystkim

Na kotkach

bardzo głupio. Mikołaj się spocił i zaczął bezmyśl­nie przeczesywać palcami gęstą czuprynę.

To pomyłka — powiedziała na całą aptekę.

Po co panu płyn na porost włosów?

Zrobił się wielki śmiech, a Mikołaj śmiał się najgłośniej.

To nie dla mnie... dla babci.

I znowu wszyscy bardzo się śmieli, aż stary farmaceuta wysadził zza drzwi rozkudłaną głowę I przyjrzał się wszystkim poważnymi oczami.

3

Przyszła. Pierwszego wieczoru. A droga za cegielnią to najładniejsza droga w okolicy. Dlate­go, że mało kto tam chodzi, bo wszyscy wolą cho­dzić nad rzekę. Rosną tu młode topole i niebo jest zawsze wysokie, śpiewne od chrzęstu świerszczy. Z tej drogi można zjechać wprost na łąkę albo między pszenicę ugiętą przed żniwem.

Nie zniósłby tego, żeby ona szła przy fotelu trochę jak pielęgniarka, trochę jak opiekunka albo litościwa, bo za przystojna krewna. Zaproponował, żeby zjechali na ścieżkę w bok od drogi, jeszcze dalej w miękką trawę, gdzie można było usiąść i spokojnie ustawić fotel. Zdjął blezer, ale ona wo­lała podesłać własny żakiecik. Usiadła naciągając spódnicę aż po kostki, zupełnie jaik Krystyna. I też miała lekką bluzeczkę. To go jakoś dziwnie onie­śmieliło. Słuchał świerszczy i patrzył w przedwie­czorne niebo, jakby był sam i wcale nie czekał ną to spotkanie.

Pan nie pali? — spytała.

Zobaczył w jej ustach papierosa.

Na kółkach

176

Zapalę.

Podała mu papierosa i ogień, ale zapałka zga­sła na wietrze.

Lepiej tak — powiedziała marszcząc brwi

przypalić ...

Więc przypalił i znów siedział patrząc w niebo, słuchając świerszczy. Skąd przez te lata wzięła się w nim taka nieśmiałość? Z Krystyną przecież ga­dali bez ustanku. Czort wie, czy potrafiłby jeszcze całować. Niebo pokrywało się zmierzchem i jaskół­ki śmigały tuż nad samą ziemią.

Rozmowny pan nie jest — powiedziała mrużąc oczy przed dymem. — Ale ja-kie tu powie­trze ... — i odrzuciła papierosa. — Nie czuje pan, jak paruję?

Słucham?

No, nic pana w nosie nie świerzbi?

Pachnie polne ziele ...

A ja myślałam, że waleriana, mikstury i cały ten aptekarski ambaras! Przecież zawsze pa­ruję tym świństwem. Byłabym baletnicą, żeby się ojciec nie uparł... No, tiiech pan powącha... — I podsunęła mu rękę pod nos.

Pochylił się nisko i wyczuł lekki zapach per­fum. Przytrzymał jej dłoń i pocałował. Spojrzała zaskoczona, pokręciła głową.

Pan tak milczkiem, milczkiem... po swo­je, co?

Wtedy jeszcze raz zdobył się na odwagę i po­wiedział:

Pani Janko, ja od sześciu lat nie rozmawia­łem z żadną dziewczyną. Tyłko raz, jak pani przyszła do sadu. A teraz drugi.

I zaczerwienił się po same uszy.

Na jakim świecie pan żyje? Kto teraz z dziewczyną rozmawia? Mówi się: legaj, panna. I tyle.

Przepraszam... Ja doprawdy;... Ja nie wiem, czym panią obraziłem?

Przyjrzała mu się uważnie, przetarła oczy i uszczypnęła w kolano.

Panie, pan jesteś Tristan, jak Boga kocham!

Pomyłka — powiedział Mikołaj i ni stąd ni zowąd przypomniał sobie księdza Siwca, jak go pytał o siedem sakramentów świętych. — Pomył­ka, panienko. Mam wyobraźnię i z kobiet robię Maje rozebrane.

No — ucieszyła się dziewczyna — nareszcie męskie słowo w tej całej idylli. Ale mnie pan wy­obraźnią nie rozbierze.

Proszę pani, ja kiedyś miałem dziewczynę

uśmiechnął się Mikołaj. — Naprawdę. Jeszcze jak byłem, jak to się mówi, zdrów i cały. Całowa­łem ją...

I cóż z tego?

Nic. Nigdy nie poiwoliła się dotknąć.

A skąd pan wie, że ja pozwolę?

Mikołaj złapał się za głowę.

Proszę pani, ja nie wiem! Ja doprawdy nic już nie wiem...

Sięgnęła do torebki i powiedziała z przymil­nym uśmiechem:

Może... proszek?

Mikołaj ścisnął palcami krawędzie fotela, po­chylił się, aż mu żyły wezbrały na karku.

To nie pani — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Pani jest inna!

N a kółka c-h

1 77

Wyjęła lusterko i przyjrzała się bardzo poważ­nie i bardzo dokładnie swojej twarzy.

To wyobraźnia, miły panie.. Naucz się pan patrzyć na życie prosto!

Mikołaj opadł w fotel.

Przecież pani robi z siebie małpę!... A zresztą to już wszystko jedno.

—■ Skądże z pana taki menażer? Gołąbki i ko­gutki? Zgoda. Nie ja mówiłam, że od sześciu lat nie rozmawiałam z żadnym... chłopakiem. Ten post się odbija.

—■ Racja. Zmarzłem.

Chwycił za kołowrotek i ipognał ścieżką aż wózek podskakiwał na wybojach. Na zakręcie o ma­ły włos się nie przewrócił, ale przegiął się tuło­wiem w lewo i złapał równowagę. Zatrzymał się zdyszany dopiero u samej drogi. Otarł pot z czoła i klął po chłopsku, z zaciśniętymi wargami.

Co za wszechstronność... Menażer i ka- walerzysta — posłyszał głos dziewczyny.

Niech pani idzie przodem — powiedział przez ramię. — Do widzenia.

Chce pan, żebym zademonstrowała swoje zgrabne nogi?

Stanęła przy nim z tym swoim uśmieszkiem w oczach i wyciągnęła rękę. Przymknął powieki i udał, że nie zauważył. Miał jej dosyć razem z no­gami.

No, mógłbyś mnie pocałować.

Zacisnął ręce na krawędziach fotela, zamknął oczy i schylił na piersi głowę. Ale ona wsunęła mu dłoń we włosy i szybko, delikatnie dotknęła war­gami jego ust.

Gwiazdy już dawno wyszły na niebo, świer-

178

N » k (i I K n o ll

sy.tr/o przestały grać i odezwały «It» żuby. Chłód go przeszywa] nu wylot, ale siedział nieporuszony i smakowa! ten pocałunek.

4

Od tego spotkaniu na łące nie widział się z nią dziesięć dni. Raz, że się przeziębił, a nie może być gorszego draństwa, aniżeli grypa latem; dwa, że przez tydzień miał wątpliwości, czy mu już na­prawdę dziewczyny nie obrzydły. I czy nic lepiej nadużyć od czasu do czasu wyobraźni dla Maji na­giej-

Ksiądz Siwiec odstawił na bok matkę i babkę, parzył mu ziółka i był taki uśmiechnięty, jakby już dostąpił zbawienia. Razem wycinali gołąbki, a ksiądz Siwiec puszczał je z okna na podwórko. Któregoś dnia wszedł, kręcił się niespokojnie po izbie, potem usiadł na brzegu łóżka, wyjął bre­wiarz, podmuchał, wreszcie pieczołowicie wyciąg­nął dłoń i powiedział:

Mistrzu, mistrz popatrzy.

Mikołaj spojrzał zdumiony.

A była to rozeta najcudniejsza, jaką można wy­marzyć. Sam pająk by się nie powstydził takiej roboty. I nigdy by nie uwierzył, że takie coś da się zrobić z papieru.

Mój Boże — powiedział Mikołaj — Mój Boże...

Ksiądz Siwiec pokazał dwa wybite zęby w po­wściągliwym uśmiechu.

Ten dureń uczy dzieci: Nie będziesz wzywał imienia Pana Boga Twego nadaremno!. ].

N n ic V> t k u c h

17»

To dla ciebie, braciszku. Drugi raz bym czegoś ta­kiego nie zrobił. Choćby mi dopłacali.

Mikołaj się uśmiechnął,

Proszę księdza, ja zwijam interes. Nie wy­trzymam takiej konkurencji.

Kiedy chodzi o to, żebyś ją wytrzymał, bra­ciszku.

No, jeśli tu cię boli — pomyślał Mikołaj — to źleś się wybrał, ptaszku. W ten sposób nie zwycię­żysz z Ewą."

To naprawdę było i śmieszne, i żenujące, że ksiądz Siwiec stał się o niego zazdrosny. Kto by pomyślał! Stary dziwak. Wrobił go w sakrament kalectwa i jeszcze mu mało! Konlratra sobie zna­lazł, bratnią, kapłańską duszę. Ci księża są niesa­mowici. Dla nich wszystko może być kapłaństwem

nawet małżeństwo. Wszystko sakramentem. Uświęcać, uświęcać i uświęcać. O jasny gwintl Po co? Przecież są rzeczy, których żadną miarą nie da się uświęcić tak jak łajna na drodze. A zresztą cńt, to znaczyło — sakrament kalectwa? Albo

- dwa cacane słówka, albo... No, cóż, Chrystus powiedział do apostołów: „Nie wyście mnie wybra­li, ale jam was wybrał" — i te Jego słowa prze­drukowuje się na obrazkach rozdawanych na pa­miątkę prymicji. Mają więc jakiś związek z sakra­mentem kapłaństwa, a dla księży wszystko jest sakramentem kapłaństwa, tak samo jak dla księ­dza Siwca. Ale Chrystus powiedział te słowa tylko raz 1 do konkretnych ludzi, których znał jak wła­sną kieszeń. Więc każdy następny, kto je brał do siebie, brał jo z pewnym dodatkiem — poczucia własnej wartości. Ale to była pycha! Niebywała pycha, uznać, że akurat mnie a nie kogo innego

180

Na k ó ł kacii

Bóg sobie upatrzył. Skąd taka pewność, u diabła? I po co jeździć na kółkach z poczuciem, że się ob­wozi sakrament, co jest piekielnie krępujące, za­miast katulać się gładko z roku na rok z prostym i jasnym przekonaniem, że się obwoizi pozostałości po dwóch nogach, co jest stanowczo mniej krępu­jące.

Chyba że ksiądz Siwiec chciał coś innego przez to powiedzieć. Ale w takim razie — co?

No, nie pora była pytać o to, kiedy się stał ta­ki zazdrosny. Zazdrość — afekt oślepiający i do­póki trwa, starszego brata stać na każde łgarstwo.

Tak więc Mikołaj wielce się ucieszył, kiedy mu grypa przeszła, i skierował swój wózek w stronę apteki. A wózek miał lot rydwanu.

5

Była bardzo poważna i napisała mu na prosz­kach, żeby przyjechał wieczorem do apteki (tyl­nymi drzwiami), gdzie dzisiaj robi lekarstwa, bo ojciec wyjechał do Warszawy. Mikołaj wyrzucał sobie podłość, ale wziął do portfela rozetę księdza Siwca.

Przede wszystkim chciałabym cię przepro­sić — powiedziała znad jakiejś tykwy czy innego garnka, w którym ucierała maść.

Za co? — zdumiał się Mikołaj i wyjął rękę z kieszeni puszczając portfel.

No, za to liźnięcie. I nie mówmy więcej

o tym.

Więc o czym mamy mówić? — spytał zły. że tu w ogóle przyjechał. — O pigułkach?

Na kółkach

Nie podjęła zaczepki. Wierzchem dłoni odsu­nęła kosmyk włosów z czoła. Była śmiertelnie po­ważna.

Opowiedz mi coś.

I znów pochyliła się nad tą paskudną tykwą.

Cholera go brała od tego wszystkiego i od tych jakichś smrodów amoniakalnych, które gnieź­dziły się w tym pokoju za apteką. Patrzył na jej umazane palce i jednak nie mógł zaprzeczyć, że jest śliczna w tym białym fartuchu, z lekką zmar­szczką na czole i skupioną twarzą. Włosy umykały jej spod czepka, ładne, mocne, o kasztanowym od­cieniu. Silniej się zaczerwieniła niż przed kilkuna­stoma minutami, kiedy pokazał się we drzwiach.

No, albo opowiadaj, albo wynoś się. Nie cierpię, jak mi przy robocie ktoś gapi się na palce.

Proszę bardzo — powiedział Mikołaj i skier rował swój fotel do wyjścia.

Jesteś głupi — powiedziała. — A zresztą sam nie wyjedziesz z domu. Mam klucz od drzwi. Opowiadaj...

Już ja ci opowiem — myślał Mikołaj. — Już ja ci, dziewczyneczko, opowiem Że rzucisz tę ro­botę i będziesz mnie słuchać z otwartymi ustami.“

Opowiem ci, jak to obcinają nogi w szpitalu. To nienowe? Tak? No, a jak człowiek jest zgan- grenowany, co? Zgangrenowany, panienko. Nie, nie było penicyliny... Najpierw milczy i zaciska zę­by, a potem wyje z bólu, a potem wszystko mu się we łbie miesza i chce tylko pić, pić aż wpadnie głową do wielkiego dzwonu, który jest i mglisty i kryształowy i wierci się w strasznej ciszy jak karuzela i jest coraz większy, coraz przestrzenniej- szy, i jest już samą przestrzenią, samym światłem

Na kółka ch

wirującym i już ciebie nie ma, jest tylko światło, samo światło... aż cię stamtąd wyciągną za nogi. Obetną, co trzeba. I znów jesteś na ziemi, bo ci pompują krew z zażywnej sanitariuszki, która ma dobre serce. Pompują po raz trzeci.

I zostajesz na kółkach. I dziewczyna, która była twoją dziewczyną, zostawia ci fotografię z pięknym podpisem: Mikusiowi... tego owego. I wszyscy się kleją do ciebie ze swoją śmierdzącą litością. I gnają cię nad rzekę. Nocą. A rzeka rwie się do morza. I masz wszystkiego dosyć, tylko nie tej rzeki. I nawet tu ci przeszkodzą. Trafi się kre­tyn, Madej, węgorzysta. I pogna cię z powro­tem. I będziesz się katulał nowych sześć lat na kół­kach. Sam, sam jak ten palec na całym świecie Nawet matka cię nie dosięgnie. Tylko cień zawsze dosięgnie. Dopadnie w każdej chwili. I będziesz chciał rozprostować palce... I tylko raz zapom­nisz, że nie masz nóg, z trwogi, że babka... rozbije salaterkę!

' Wypuść mnie stąd! Ty... No już!

Zerwała się ze stołka, gdzie siedziała blada i zasłuchana. Schwyciła go za ręce.

Mikołaj, zlituj się. Odpocznij trochę...

Szarpał się z nią, a kiedy wyrwał z jej uścisku

ręce, powiedziała bezradnie:

Zrobię ci herbaty.

Udław się swoją herbatą!

Wyjął chusteczkę i zaczął starannie wycierać nadgarstki i dłonie umazane maścią. Narzuciła płaszcz na ramiona i otworzyła drzwi.

Pójdę z tobą — poprosiła.

Nic nie odpowiedział, tylko turlał się ogromny,

Na kółkach

pochylony — przez uśpione miasteczko. Nie podzię­kował, kiedy uchyliła^ mu furtkę do plebanijnego sadu. Nawet nie skinął głową.

6

Odrodziła się spółdzielnia pod gruszą. Praco­wali od rana aż do zachodu słońca. Na deszcz i bu­rzę przenosili się do plebanii. A potem wracali między świeżą trawę i nawisłe od kropli gałęzie. Ostatnie chmury uciekały niebem i musujący błę­kit nad nimi spajała mocna jak obręcz tęcza. Ja­skółki świetnie się czuły w tej całej bani.

Nie trzeba niczego uświęcać — mówił ksiądz Siwiec, i— Bo wszystko zostało już dawno uświę­cone, braciszku.

Nawet krematoria? — spytał Mikołaj.

Ksiądz Siwiec popatrzył w oczy młodszemu

bratu i na moment źrenice mu się zapaliły.

One przede wszystkim — odparł.

Mikołaj wyjął mu z rąk gołąbka, wziął nożyce i obciął gołąbkowi łebek. Resztkę oddał starszemu bratu.

Co chcesz przez to powiedzieć? — zdumiał się ksiądz Siwiec i zaopiekował resztką po gołąbku.

Nic od siebie. To Chrystus: „M i ł o s i e r- dzia chcę, a nie ofiary. Bom nie przyszedł wzywać sprawiedliwych...“

Bene. Zaczynasz rozumieć Ewangelię, bra­ciszku — powiedział ksiądz Siwiec. — Ale nie od tego końca... Każdy, kto tam szedł, rozumiesz, do ostatka bił się o tych, co go pędzili. To była właśnie próba miłosierdzia.

I kosztowała sterty dziecięcych bucików.

Na kółkach

Nie! Bo już więcej nikogo nie popędzą...

• — Myśli ksiądz? i

Ja nie myślę. Ja ci mówię!

Spółdzielnia nie pamiętała nigdy takich do­brych czasów. Babka pakowała towar i miała peł­ne ręce roboty. Przestańcie się tak spieszyć —mó­wiła Mikołajowi .— bo mi już dawno szkiełek nie starcza na naklejanie. — No, to niech babcia za­łoży magazyn. Aż przyszedł kiedyś chłopina, stary i wąsaty. Pokazywał swoje kogutki, serwetki i wzo­ry na ścianę. Powiadał, że on już tak pięćdziesiąt lat, ale tylko zimą, kiedy nie ma roboty w polu.

I tego lata ludzie przestali od niego kupować. Chy­ba wstrzymamy produkcję — powiedział Mikołaj. Ale ksiądz Siwiec się nie zgodził. — Bracie, niech posyła do Warszawy. Dam mu adres. Tam na pewno kupią:

. Więc szedł dzień za dniem pod gruszą, która rodziła dobre, soczyste owoce. Ksiądz Siwiec od- mlodniał i napomknął któregoś ranka, że chyba wstawi sobie zęby. Popijali dzbankami ciepłe mle­ko, a Mikołaj palił papierosy. Dużo tych papiero­sów palił. Święty Benedykt powiada — tak przy­najmniej utrzymywał ksiądz Siwiec — że nie ma grzechu w winie. -1 jeśli bracia chcą je pić, ¡niech piją. Ale grzech, jest w pijaństwie...

Jednak przyszła. Nad samym wieczorem. , j Zwykłego dnia, kiedy już dawno zwątpił. I usiadła na stołeczku księdza Siwca, który poszedł akurat podcinać kwiaty.

Czego chcesz?

Mc. Popatrzyć... Więc siedział i spokojnie prowadził przez pa­pier nożyce. Wiatr przyniósł dźwięk organów nie-

Na kójfcach

185

^pomych. ■ Myślał, że zaraz powie: kalikuje prze­ciwko rewolucji — ale nie powiedziała. Siedziała z rękami opuszczonymi między kolana, jak dziew­czyna, która wróciła z pola i nie chce nic mówić, ehce tylko sobie odpocząć. Milczeli. Wiatr szeleścił w gałęziach i podbierał ulom wonny zapach miodu.

Aż na ścieżce pokazał się ksiądz Siwiec i prze­tarł oczy.

Nie pozwoliła mu uciec. Podbiegła i za rękę przyprowadziła go do stołeczka. Usiadł, paskudnie skonfundowany. Kręcił coś tam nożycami, składał i rozkładał... Każdy by dostrzegł, że wstyd mu pizy niej wycinać gołąbki. Mikołaj popatrzył na nią zimno i źle. Jesteś bezczelna. Powinnać odejść. Ale wytrzymała to spojrzenie i nie spuściła oczu. Wziął więc na siebie obowiązek skrócenia męki • starszego bratai; , .

Ta pani uważa —r1 powiedział — że moje gołąbki są do niczego w porównaniu z tymi.

I pokazał na dowód jednego z gołąbków księdza

Nie kuś — szepnął patrząc w ziemię ksiądz Siwiec — abyś nie był kuszony.

Gołąbek sfrunął w trawę. Mikołaj sięgnął w za­nadrze, wyjął portfel, pieczołowicie rozłożył tek­turki i wyciągając ręce powiedział:

Proszę, niech pani popatrzy.

A była to rozeta cudniejsza od wszelkich sztu­czek pajęczych. I dziewczyna nic innego nie umiała powiedzieć, tylko tyle, co kiedyś Mikołaj.

Mój Boże...

Ksiądz Siwiec uniósł głowę i na jego zmar­szczonej twarzy pojawiła się duma budowniczych katedry w Chartres.

Niech pani to weźmie — powiedział Miko­łaj. — Od nas... Pitni się zna na sztuce.

Dziękuję — powiedziała dziewczyna i od­pięła torebkę.

Ksiądz Siwiec wyciągnął rękę, ale pogładził się nią po włosach. Zwiesił głowę. Zgarbiony i ma­leńki. Stary ptaszek. Siedział tak nastroszony. Zły. Jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Pofrunąć?..

I nagle zaczął gwizdać. Był to jakiś marsz, w miarę skoczny i w miarę dostojny. Ale słychać było, że gwiżdże go z wielką złością. Dziewczyna przysłu­chiwała się z uśmiechem w oczach.

To nie tak — powiedziała. — Tu się ksiądz pomylił.

I zagwizdała na nowo tę samą frazę. Ksiądz Siwiec zamrugał oczami, jeszcze bardziej się na­stroszył i... razem zaczęli od początku. Był to na­prawdę ładny marsz. I Mikołaj się bał, że ten rzę­polą kościelny wskoczy tu zaraz ze swoimi orga­nami. Ale nie wskoczył. Tylko ksiądz Siwiec urwał nagle, rzucił na ziemię nożyce i odszedł bez słowa. Patrzyła za nim smutna, z pobladłą twarzą. A po­tem usiadła na stołeczku.

Co to było? — spytał cicho Mikołaj.

No, mój drogi — i uśmiechnęła się. — Marsz weselny Mendelsohna.

7

Chodzili co wieczór na drogę za cegielnią. 1 były to długie, bardzo długie spacery. Taki ciepły wrzesień. Czasem zostawiał koło­wrotek i siedział zapatrzony z ramionami pod gło­wą, a ona pomalutku powoziła jego fotelem; kiedy się zmęczyła, pochylała się i całowała go we włosy.

Na kółkach

187

Ludzie ich znali na tej drodze i z daleka zdejmo­wali czapki. Ale to była najładniejsza droga, bo mało tu było tych ludzi. I świerszcze sobie dzwo­niły i kumkały żaby. Nie było smutno na tej drodze. Topole wirowały jak frygi. Jak cudne Maje ubra­ne. I księżyc przyglądał się z dala.

I nie ma się czym martwić. Bo ojciec naprawdę nie będzie miał nic przeciwko temu. On tylko tak wygląda jak zbój z rozkudłaną głową. Bo on nie może zapomnieć matki. Myśli, że była z nim bardzo nieszczęśliwa, bo nie chciała za niego wyjść za mąż i musiał ją długo, długo namawiać. I dlatego po­wiedział kiedyś: każda kobieta powinna wybrać sobie sama...

Czy może być taka droga? I księżyc, i topole?

O tak, kiedyś się pojedzie na studia. Budowa ma­szyn okrętowych. Wielkie morze. Prawdziwe mo­rze. Rozumiesz, kapitan Mac Whirr dał sobie rady z tajfunem na stokroć gorszych maszynach! Jest. Jest ta droga. I księżyc. I topole.

A ty jesteś Tristan, jak Boga kocham.

8

Wracali już do domu i spieszyli się, bo było bardzo późno. Księżyc dobrze świecił, więc dziew­czyna szła szparko a on nadążał obok na kołowrot­ku.

Jutro — powiedziała — przyjedzie tu mój narzeczony, ale nic się nie bój!

Co takiego?!

Czy to takie dziwne ...

Mikołaj zahamował i opuścił ręce.

Stój. Nic mi o tym nie mówiłaś.

Na kółkach

Bo i po co? On jest student.

No to co?

No, to dziwne, że w ogóle do mnie przy­jeżdża.

Więc jeszcze nie przyjeżdżał?

Nie. Odkąd wróciłam tu z Warszawy — nie.

A ile to tego czasu?

Dwa lata.

I ani razu się nie pokazał?

Ani razu.

Taki to i narzeczony — mruknął Mikołaj.

No widzisz. On jest student. On jest przede wszystkim student On jest medycyna. On naj­pierw chce skończyć swoje studia, a potem się ożenić.

Z tobą?

No, w tym wypadku ze mną... Choć mnie się wydaje, że jemu jest naprawdę wszystko jedno z kim. No, ale to jeszcze muszę sprawdzić.

Pocałowała go w usta i poklepała w policzek.

Dobranoc. Muszę być na jutro wyspana^

Pobiegła i z gęstniejącej ciemności doszedł go

jeszcze jej głos: — Poznasz go.

Istotnie — poznał. Wściekł się i czekając na I wizytę kazał matce podać pod gruszę wazę owoców, ciastka i dwie butle omszałego wina. Starszego bra­ta przeprosił bezceremonialnie: „Mam dzisiaj go­ści, proszę księdza“. A wikaremu kazał wypłacie żywą gotówką trzysta złotych za wino ku cichemu przerażeniu babki.

Więc pan pisze pracę doktorską? — pytał wściekły i zły na dziewczynę, że siedzi sobie i myśli

o gruszkach na wierzbie, albo z ukosa im obu się przygląda.

Na kółkach

lKt)

A przystojny medyk podnosił na niego siwe oczy i mówił:

Istotnie. Praca nosi tytuł: „Wpływ plemni­ków na obroty ciał niebieskich“.

Mikołaj wypluł z ust wino.

Jestem za stary na takie ginekologiczne dowcipy.

Zleś pan trafił — powiedział medyk. — Jestem chirurgiem. — I nagle się uśmiechnął spod płowego wąsa: — A ile ma pan lat?

O to niech pan pyta pacjentów.

No, bo intelekt — powiedział nie zrażając się medyk — pan ma dziecięcy. Ta skłonność do widzenia wszystkiego na opak.

Nie zdążyłem go sobie popsuć — mruknął Mikołaj.

Zapominasz, Marek, że rozmawiasz z arty­stą — wtrąciła dziewczyna.

Bodajby ją diabli wzięli.

Medyk błysnął zdrowymi 'zębami.

Ty jesteś niebywała! Ty w każdej dziurze odkryjesz geniusza, Jasieńko.

Odkryję albo nie odkryję — powiedziała pojednawczo i wszystkim nalała wina.

O, do diabła, to jest burgund albo calva­dos, albo coś jeszcze lepszego — powiedział medyk z miną kipera.

Whisky — wyjaśnił Mikołaj.

Przyszły doktorant złapał się za brzuch i chwi­lę przewracał oczami.

Panie, pan jesteś chodzący dowcip! To jest, chciałem rzec; jeżdżący dowcip. Przepraszam.

Dziewczyna się skrzywiła. A Mikołaj pobladł.

190

Na kółkach

Nie. powinieneś pić tego wina, Marek. Masz za słabą głową.

Medyk otarł pot z czoła i uśmiechnął się bez­radnie.

Słusznie — powiedział. — Przepraszam.

I skinął głową dziewczynie.

Zamilkli. Nie w smak było im wino, owoce i ciastka. Pili, bo cóż mieli robić. Mikołaj postano­wił, że nigdy nie daruje dziewczynie, że mu tu przyprowadziła narzeczonego. Tego durnia. Tego medyka od siedmiu boleści, nadzianego pychą jak kapłon. Co ona w nim widziała? Siwe oczy L kawał płowego wąsa? Pańskie maniery i preten­sje? Zaszczytny doktorat, kliniką i własny samo­chód? Czy tylko dwie nogi i dwie rące. Czy tylko wszystko — na miejscu ... ?

; Pójdziemy, Jasiu? — spytał medyk.

Och, jeszcze nie — powiedziała — tu takie dobre powietrze. Nie czujesz?

Czuję — mruknął młody człowiek. Przyj­rzał się jej i czegoś posmutniał. Wziął kieliszek. Wypił.

Nalej panu... jeszcze — powiedział .Mi­kołaj odstawiając na bok próżną butelkę.

Dziewczyna się uśmiechnęła i wzięła nową, omszałą butelkę. Medyk podstawiając kieliszek wlepił w dziewczynę oczy. Potem tak dziwnie za- strzygł wąsem i wypił.

Milczeli i nagle Mikołaj zauważył, że medy­cyna z uśmiechem mu się przygląda. Był to uśmiech dziwny, niby to ludzki, ale mętny.

Mam do pana dużą prośbą — powiedział bardzo wolno. — Jestem chirurgiem. Czy ja to

Na kółkaeh

191

panu mówiłem? — Rozejrzał się bezradnie. — Może i mówiłem... Pan pozwoli obejrzeć sobie nogi?

Mikołaj spurpurowiał. Dziewczyna zerwała się ze stołeczka. Zacisnął ręce na krawędziach fotela. Patrzyła mu prosto w oczy. Nigdy jeszcze nie pa­trzyli sobie tak prosto, w oczy. Dyszał. Czuł, że blednie. J

Pochylił się ciężko, odsunął na bok koc i za­czął starannie odpinać agrafki u zagiętych nogawek spodni.

9 '

To poszło łatwo. Bardzo łatwo. Mówiła, że to on przede wszystkim pomógł jej spławić Marka, który jeszcze tego samego dnia odjechał popołud­niowym pociągiem do Warszawy. Trochę był pod­pity, słusznie. Może nawet bardzo. Ale po tym

rozumiesz — po tym nie było sensu go py­tać, czemu się chce ze mną żenić. To był medyk przede wszystkim. To była chirurgia. A ona nie ma zamiaru wychodzić za mąż za chirurgię.

W ogóle była przesadnie rozmowna tego wie­czoru. Mikołaj milczał i kręcił kołowrotkiem. Szła obok, zaróżowiona, lekka i przyjmowała wiatr na wy­sunięte piersi. Jechali drogą wśród topól, a potem skręcili w zachodzące słońce. Minęli puste pola po zżętej pszenicy. Mikołajowi zdawało się, że widzi ba­bie lato, ale to chyba była omyłka. Minęli jedną łą­kę i drugą, aż wjechali miedzą tam, gdzie stały ko­pice siana. Nie spostrzegli się, kiedy tam wjechali i stanęli zdumieni przed zaciszną niszą w na pół zwalonym stogu.

Popatrzyli sobie w oczy. Mikołaj zdjął z opar­cia koc i rzucił na siano. Dziewczyna rozłożyła go w niszy i nagarnęła siana pod wezgłowie. Wokół •— jak okiem rzucić — nie było nikogo. Usiadła i na­ciągnęła spódnicę aż po kostki.

Pomóc ci? — spytała.

Mikołaj się uśmiechnął.

Poczekaj. Sztuka magika.

Zrobił skręt tułowiem, wsparł dłonie o poręcze fotela, aż mu żyły nabrzmiały na karku i na rękach, podbił się i skoczył. Usiadł z impetem, ale zgrabnie, w siano. Dziewczyna się roześmiała.

No, żebym ja ci nie zaczęła pokazywać sztu­czek magika. Swietnieś to zrobił.

O — powiedział z dumą — chodziłem kiedyś doskonale na rękach.

Lubiłeś sport? — spytała.

- Bardzo.

Ja też. I pewnie grałeś w nożną?

Zgadłaś.

Bardzo ci było szkoda?

Czego?

No, futbolu.

Nie. Najmniej ze wszystkiego.

Zamilkli. To jest jedyny zapach — zapach sia­na. Patrzyli w niebo. Mikołaj słuchał, jak mu serce wali. Niebo było w smugach czerwieni. I skądś z bardzo daleka szedł ledwie dosłyszalny dźwięk dzwonów. I ten zapach. Oto kończył się dzień. Gdzieś tam ludzie szli na nieszpory. Słońce zachodziło. T a- ki ciepły wrzesień. Zamknął oczy. Siano.

No — powiedziała cicho — masz wreszcie Maję rozebraną.

Spała. Leżał na wznak, z ramionami pod głową.

Na kółkach

Patrzył w bardzo głupi księżyc. I nie wiedział, że się modli. Powtarzał wolno słowo po słowie, tak jak się mówi: dzień dobry, tak jak się mówi: dobranoc. Ojcze Nasz. Dobranoc.

Umyli się rosą. Janka dla rozgrzewki się wy­gimnastykowała. A Mikołaj ri a ścieżce chodził na rękach, ale było za ślisko. Potem wytrzepali koc i złożyli go pięknie na oparciu fotela. Mikołaj poka­zał nową sztuczkę ze wskakiwaniem i pojechali w stronę topolowej alei. Ludzie szli kopać ziemnia- [ki i machali im z dala rękami.

To co... — powiedział Mikołaj kręcąc jak

I opętany kołowrotkiem. — To mógłbym porozma­wiać ze starszym bratem?

—■ Tak by wynikało.

10

...Otóż wśród siedmiu sakramentów świętych jest na pewno sakrament małżeństwa. To jest wszys­tkim znany sakrament i nie trzeba go wymyślać, tak jak sakramentu kalectwa. Jest to bardziej sakra­ment wyboru nóż wszystkie inne sakrament}'. Choć ten dureń mówi, że tu nie ma co wybierać...

A z kalectwem to jest tak. Bardzo prosto. To jest też sakrament wyboru, ale trochę na opak i dlatego dob­rze i prosto. To jest sakrament zgody- na wy­bór, braciszku. Qui Unigenitum tuum in cruce pen­dentem lancea militis transfigi voluisti... Co znaczy?

Ty chciałeś, by Jednorodzonego Syna Twego, wiszą­cego na krzyżu, włócznia żołnierza przebiła... Bóg upatrzył dla ludzi kalectwo. Czemu? To Jego taje­mnica. Tylko dureń myśli, że nie ma tajemnic na ziemi.

Na kółkach

Nie wyście mnie wybrali, braciszku, ale jam was wybrał. I nie ma w tym żadnej pychy. A dlaczego? Bo Chrystus wybrał apostołów, choć wiedział, że byli grosza niewarci. Miał tylko pewność, że jedenastu z nich obejdzie się bez laski, trzosa i sandałów. I że tylko po trzykroć się go za­prą... Gdzie tu miejsce na pychę, braciszku? Każdy z nas brzydko pachnie i co tu zrobić, że nosi przy tym iskrę Bożą...

Tak mówił ksiądz Siwiec pod starą gruszą, któ­ra rodziła soczyste owoce.

11

¡Dziewczyna z listem. Blada jak nigdy, z pod­krążonymi oczami. Że nie spała całą noc. Jak moż­na spać? No, niech Mikołaj sam powie, czy można.

Histeria.

A jak ktoś jest zgangrenowany... co? Ktoś obok zgangrenowany, chłopcze. Najpierw za­ciska zęby... Ciągle zaciska zęby... I chce mu się tylko pić... Więc pije: kieliszek za kieliszkiem. Calvados, burgund, stare wino, nie?...

Wódę! Wódę i spirytus. Bydlę nie chirurg, tak? A jeśli mu ktoś pod nożem... Bliski. Bardzo. Taki bliski, że warto litr za litrem... maladie bleu. Och, to nie wino, to taka choroba, uraz serca. Tak, wa­da. Poprawnie: wada serca. Wrodzona. Ktoś taki jak siostra. Młodsza siostra, którą się wychowywało. Pianistka. Ładna, mądra dziewczyna z maladie bleu. Czasem warto zostać chirurgią. Bo medycyna uczy, że będzie żyła najwyżej dwadzieścia pięć lat... Tysiąc skryptów, tysiąc ksiąg. I skalpel. Oko i ręka, żeby nigdy nie drgnęła ...

Na kółkach

Koszały, opały.

Tak. Dziewięć lat pracy... Z początku na tajnym, komplecie. Kilkaset godzin prosektorium. Słusznie, to nie ma nic do rzeczy. Ale skąd w takim razie wyjazd do Francji, do Szwecji, co? Te dwa lata, jaik się tu nie pokazywał. Nie, nie żeby zaimpono­wać, żeby się dobrze nauczyć otwierać klatkę pier­siową ... Ciebie to nic nie obchodzi? Maladie ... bluff! Przeczytaj... Nic mi z tego nie powiedział. Nic nigdy... Przeczytaj.

Medyk raczył spieprzyć operację. Przed trzema miesiącami wyprawił swoją siostrzyczkę na ksiuty do aniołków. Na przygotowanie jej do podróży po­trzebował tylko dziewięciu lat. Więc teraz od trzech miesięcy oblewa ten interes. Razem z życzliwym ko­leżką, który pisuje rzewne listy do jego narze­czonej! I płacze, bydlak, nad poszkodowa- n ą chirurgią ... Jak się obejdzie bez takiej przy­szłej sławy, która potrafi spieprzyć operację serca, choć się przedtem Crawfordowi patrzyła na palce!

Mikołaj targnął kołnierzykiem, aż guzik odsko­czył w trawę.

Boże, co za dureń! Jak on śmiał wziąć na stół własną siostrę!

Nie wiem... Może dlatego, że się nią od dziecka opiekował... Rodzice poszli do pieca ...

Mikołaj wyjął papierosa i nie częstując jej, za­palił. Zaciągnął się mocno.

Żydzi?

Masz dobre oko.

Siedział nieporuszany z papierosem w ustach. Powoli zaczął go gryźć. Widziała, jak mu mięśnie chodzą na szczękach.

Na kółkach

Pamięć nie oko! Czemu ci to bydlę nic nie powiedziało?

Żeby udowodnić, że nie jest bydlę.

A jak ty byś nazwała takiego chirurga? P o tym, co?

Schyliła głowę i siedziała z rękami opuszczony­mi między kolana. Histeryczka na odpoczynku.

A jeśli... Mikołaj, no, jeśli om chciał na to­bie . . . odzyskać wiarę w chirurgię?

Na mnie? Miał trupa. W prosektorium miał wiarę w chirurgię! A jak nie, to . .. czyścić wychod­ki! Zbożna praca, lepsza od aniołków.

Mikołaj . . .

Po co te miny? Mów ludzkim głosem. — Odrzucił papierosa w trawę. — Mów: c o j a jestem temu winien?

Popatrzyła na niego ze smutnym uśmiechem.

Ty ... nic.

Schylił głowę i zwiesił zaciśnięte pięści, jak wte­dy, kiedy tamten pchał mu się do nóg ze swoimi cie­kawskimi oczami. To była jedna bzdura. Od począt­ku do końca. Sześć lat.

Mikołaj .. .

Czego chcesz?

Ja muszę do niego pojechać.

Milczał i bladł coraz bardziej.

On był, wierz mi, zdolnym chirur­giem. I teraz...

Będzie ginekologiem albo innym diabłem!

Skąd wiesz, że będzie? On ma słabą gło- w ę. Nie pamiętasz?

No, to teraz ma jedyną okazję w życiu, żeby ją sobie wzmocnić!

To okrucieństwo, Mikołaj.

Na kółkach

A ty z czym do niego chcesz jechać — spy­tał i skrzywił wargi — z litością?

Wstała. Wyciągnęła rękę, tak jakby chciała wsunąć mu ją znanym ruchem we włosy.

Pieszczoty na potem — powiedział Mikołaj.

Nie dotykaj!

Zacisnęła ręce, aż kostki zbielały do cna.

Przecież on jest sam — powiedziała — Mi­kołaj ... jak ten palec na całym śwdecie.

To już cała edukacja, panienko?

Tak. Wystarczy.

Mikołaj spojrzał jej prosto w oczy.

-— Wystarczy dla ... żoneczki?

Widział, jak bladła tak bardzo, że już bardziej zblednąć nie można. Przełknęła ślinę.

Jeśli tego zechce... — powiedziała.

Och, jak mu było dobrze z rozpiętym kołnie­rzykiem. I ciasny guzik leżał w trawie. No tak, no­życe. Że tak trudno zwyczajnie wsadzić palce w no­życe. Ale papier wziąć już łatwiej. Wycinał powoli, starannie.

Mikołaj, zrozum, ja tylko ciebie ...

Tak jak kogutka — wtrącił nie podnosząc oczu.

Nie! Jak siebie samą.

Ja ciebie też — i powolny uśmiech wykrzy­wił mu wargi — tak jak dom publiczny dla poła­mańców.

Miała jednak diabelnie krzywe nogi i była okrutnie śmieszna, jak pędziła na tych nogach do furtki, a wiatr jej spódnicę podkasywał. Obrażona kaczka. No, księże Siwcze, w czas się ksiądz wybrał z błogosławieństwem. O rany, krzyżyk i ta uducho­wiona mina!

|qo Na kółkach

Bo szmergiel stał na ścieżce i kreślił krzy­żyki. Jeden. Drugi. I za chybocącą furtką. Trzeci. I nad Madejem, który w tej furtce stanął, jak tylko kaczka wybiegła. Czwarty. Więc Madej odstawił kosz z rybami, zdjął starą czapkę z głowy i szeroko się przeżegnał.

Mikołaj wbił nożyce w pień gruszy.

Powinieneś pójść do domu... starców! — zawołał.

Ksiądz Siwiec drgnął i z wyżyn błogosławień­stwa przydreptał z nadstawionym uchem.

Dokąd, bracie? — zapytał.

Do domu ... wariatów — szepnął Mikołaj.

Bo wtedy podszedł do nich z koszem Madej

i powiedział:

Pochwalony, księże proboszczu. Przyniosłem proboszczowi trochę rybek.

12

Noc. Ostatnia. I wszyscy spali. Zaraz zaczną piać koguty. Grusza szumiała jak rzeka. Czarna. Spłakał się do ostatka i nic mu nie pozostawało, tylko wziąć za kołowrotek i pojechać prosto za furtę.

Poczekaj.

Więc tylko ona nie spała.

Z trudem odsunął jej ręce.

Ty już raz mi przeszkodziłaś. Odejdź. Zostaw mnie samego.

Poczekaj. Nie znajdziesz chwili dla matki?

Zdumiał się. Jak bardzo rzadko z nią rozma­wiał. Nigdy z nią nie rozmawiał tak, jak z księdzem Siwcem, babką czy Krystyną. Dziwne — nie mieli

Na kółkach

sobie nic do powiedzenia. Że pogoda, że obiad i czy kółka u fotela naoliwione. Teraz było za późno.

Słucham.

Po omacku naciągnęła mu koc na ramiona. Przyniosła skądś tam stołeczek, na którym musiała siedzieć tę całą noc za jego plecami. Usiadła. Wzięła jego dłoń w swoje ręce. Mikuś. Synek. Gwiazdy już się przesypywały i na wschodzie niebo wolno, wol­no bladło.

To był mus. Ot co.

Mikołaj odparł w ciemność.

Była już taka, co też miała mus.

Tobie jeszcze ta dzierlatka tłucze się po gło­wie? Boże święty.To paskarskie nasienie, co ze­garkami handlowało?

Przestań. Krysia nie była taka.

A jaka? Wiesz, na coś jej był potrzebny? Na parawan. Żeby jej kto po ciemku na ulicy nie stuknął.

O, wa. Za co?

No, ona już dobrze wiedziała... za co. I jej starzy też. Boże święty, chłopaku... Za to, za co twojego ojca zamordowali. Za Żydków.

Co?! Co...

Patrzała, jak gwiazdy gasną i bladość zajmuje niebo. Wzdrygnęła się. Czemu płakał? Zimno było. Wsunęła ręce w kieszenie płaszcza... Wypadł z ko­łyski! Matko Najświętsza ... Ale był mocny, wy­trzymał. Mikuś. Synek.

Jakby Janka ciebie miała za nic, to by zosta­ła z tobą.

Trele morele — mruknął Mikołaj.

Nie rozumiesz?

Nie.

200

Na kółkach

To jakim cudem zrozumiałeś, że ja prosiłam, niech tobie nogi obetną?

Cóż to ma do rzeczy? ■— spytał Mikołaj i spostrzegł, że .się zaraził na całe życie pytaniem tamtej dziwki. A miała ładne imię: Krystyna.

Matka poruszyła się na stołeczku.

Jak ludzie nie chcą czegoś zrozumieć — po­wiedziała — to pytają: co to ma do rzeczy... Janka wiedziała, że ty jesteś chłopak silmy. Ty wytrzymasz.

Po co? Żeby mogła polecieć ze swoją lito­ścią? ... A uczyłem ją, że połamańcom litość na nic nie jest potrzebna! Na nic.

Tobie nie była potrzebna?

Była. Na wymioty.

- A skąd wiesz, że innym nie smakuje za­miast chleba?

Nie wiem.

No więc? .. . Jemu trzeba pomocy.

Skąd wiesz?

Wiem .. . Była u mnie.

Co za świnią ... Co za okrutna Świnia!

Och nie, nie myśl... Była, zanim ją prze­pędziłeś z sadu. I ksiądz Siwiec usiadł sobie w ką­cie . . . Kto wie, czemu on płakał?

Niebo całkiem pobladło. Lekki wiatr poruszył gruszą. Mikołaj przesunął dłonią po włosach, a po­tem obrócił się, sięgnął ręką i wyciągnął z drzewa wbite nożyce. Przyglądał się im.

Matka wstała.

Popatrz mi w oczy.

Czego?

Wzięła go pod brodę.

Patrzyli sobie w oczy.

Na kółkach

Ten krótki męski błysk: miałeś ją! Nie wytrzymał. i

Siedział ze zwieszoną na piersi głową. A potem wolno uniósł powieki i w bladym poblasku nieba zobaczył jej twarz. Mocno, mocno zniszczoną i nie­wyspaną. Z podkrążonymi oczami. Siedziała z po­wrotem na swoim stołeczku.

Słyszysz? Ptaki śpiewają ... To wilgi.

Machnął ręką.

Czego poleciała? Powiedz.

Bo musiała. Ona jedna.

Czego?

Bo musiała.

Przyjrzał się jej uważnie. Klepie jak papuga. Gada, jak ją nakręcili. Musiała! Co znaczy — mu­siała? Powiódł palcami po nożycach aż do ostrzy lepkich od soku. I przypomniał mu się ten dzień, kiedy ze starszym bratem rozmawiali pod gruszą. Pierwszy raz. Ta jego niewydarzona modlitwa i to wszystko, co mówił od rzeczy. Wytarł chustką z so­ku nożyce. To były twarde słowa. Twardsze niż kapitan Mac Whirr. Najtwardsze, jakie moż­na było powiedzieć.

Ty moja papużko — szepnął.

Co mówisz?

Nic. To ty mówisz jak ksiądz Siwiec za świętym Pawłem!

Co... ksiądz Siwiec?

To nie Siwiec, to Paweł: Sumienie niczego mi nie wyrzuca, lecz przez to samo nie jestem usprawiedliwiony.

Poczekaj — powiedziała matka. — Powtórz.

Więc powtórzył.

Na kółkach

. — Właśnie — powiedziała. — Właśnie. Chciałam tak powiedzieć jak święty Paweł.

Czuł, jak mu mięśnie twarzy odpoczywają, układają się zwyczajnie, na codzień.

Jak myślisz, wróci?

Janka?

No, chyba że nie królowa angielska!

Matka popatrzyła na niego i podrapała się

w głowę. Z latanii nabyła tego głupiego zwyczaju drapania się w głowę, kiedy nie bardzo wiedziała, co ma rzec.

Może i wróci — zaczęła. — A jakby nie...

Mikołaj pochylił głowę. Ptaki śpiewały jak

oszalałe. I w tym świergocie nic już nie umiał po­myśleć, tylko tyle: ten wyleniały kretyn będzie miał taką dziewczynę.

•— No to ja już sobie pojadę — powiedział do matki.

Dokąd?

Nad rzekę.

Wyciągnęła ręce, jakby go chciała zatrzymać, ale wsunęła je z powrotem w kieszenie płaszcza. Odprowadziła go na koniec sadu i otworzyła furtkę.

Z Bogiem.

A to może być wielka przyjemność — kręcić kołowrotkiem. Mięśnie się prężą i zaczynają żyć po nieprzespanej nocy. Oddech wchodzi w płuca rześ­ki od poranku. I nic nie pamięta się z drogi, którą jechało się kiedyś iprzed sześcioma laty na pierwszy raid na kółkach. Ani tych kamieni, które się uzbierały po bokach. Widocznie tu będą szosę budować. Ani tych wielkich brzóz. Ani wyszczer­bionego zjazdu na pomost, że wózek podskakuje

Na kółkach

203

jakby dostał febry. No, Madeja to się pamięta. Stoi na końcu pomostu i zaparł się nogami, bo myśli, że go Mikołaj do wody zrzuci. Nie. Nie! Uskoczysz, Madeju. Uskoczysz!...

Madej drżącymi palcami ścierał pot z czoła. Niewyspany. Musiał całą noc łowić węgorze.

Dobra maszyna. Ten wózek — pochwalił i przełknął ślinę, r-r Hamulce ma p i r s z a klasa.

Mikołaj siedział oddychając ciężko. Patrzył, jak biała mgła podnosiła się znad wody. A więc lak wygląda koniec pomostu. Deski. Więc tak wygląda rzeka. Inna niż nocą. Starsza o całych sześć lat.

Ni ma...? — spytał Madej cicho i urwał.

Cóż to za człowiek, ten Madej. Trzcina. Trzci­na nad rzeką.

■ — I... chciałeś się pan tego ... ?

Nie, panie Madej. Tym razem... nie.

No to... bierz pan w ę d k i e.

Dzięki, panie Madej.

Zarzucili. Mgła unosiła się coraz wyżej nad rzeką i Madej wyciągnął z wody małą rybkę. Uśmiechnął się, popluł na nowego robaka i powie­dział ni to do siebie, ni to do towarzysza:

Każdy od człowieka odejdzie, ale ryba od człowieka nie odejdzie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
PROJEKT Z ERGONOMII SEKRET, Inne
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Jeonghui Oh Miłość zeszłej jesieni i inne opowiadania
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bułyczow Kirył Retrogenetyka i inne opowiadania
Kochanski [Zabujca czarownic i inne opowiadania]
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania
Jerzy Pilch Inne rozkosze
Piechowski Jerzy Sekretarz Pilata scr
Steinbeck John Kasztanek i inne opowiadania

więcej podobnych podstron