Greg Bear - Muzyka Krwi
Istnieje w przyrodzie zasada, której, jak sądzę, nikt dotąd wyraźnie nie sformułował. Każdej godziny rodzi się i umiera myriady trylionów maleńkich żyjątek - bakterii, mikrobów, drobnoustrojów - i przemijałyby one niezauważenie, gdyby nie masowość ich istnienia i akumulacja mikroskopijnych tego istnienia efektów. Niewiele do nich dociera z otaczającego je świata. Nie cierpią wiele, śmierć stu miliardów jest niczym wobec śmierci jednego człowieka.
W ramach poszczególnych przedziałów wielkości, do jakich można zaklasyfikować wszystkie stworzenia, czy to małe, jak mikroby, czy tak duże, jak ludzie, obowiązuje pewna wewnętrzna zasada równości. Weźmy, na przykład, wysokie drzewo, którego górne gałęzie zebrane razem równoważą masę niżej położonych konarów, a z kolei wszystkie konary równoważy masę pnia.
Taka jest przynajmniej prawidłowość. Sądzę, że Wergil Ulam: był pierwszym, który ją pogwałcił.
Po raz ostatni widziałem Wergila przed dwoma laty. Jego obraz z tamtych czasów, jaki utrwalił się w pamięci, nie pasował zbytnio do opalonego, uśmiechniętego, elegancko ubranego gentlemana, na którego w tej chwili spoglądałem. Poprzedniego dnia umówiliśmy się telefonicznie na lunch i staliśmy teraz naprzeciwko siebie w szerokich, podwójnych drzwiach barku samoobsługowego dla personelu Centrum Medycznego Mount Freedom.
- Wergil? - zapytałem. - Mój Boże, Wergil!
- Rad jestem, że cię widzę, Edwardzie - potrząsnął silnie moją ręką. Stracił na wadze ponad dziesięć kilogramów, a to co pozostało, wyglądało zgrabniej i bardziej proporcjonalnie niż dawniej. Na uniwersytecie Wergil był zawsze pękatym, rozczochranym świszczypałą o wystających zębach, uwielbiającym podłączyć prąd do klamek i rozdawać nam na prawo i lewo kuksańce, od których nawet siusialiśmy na sino, jedynym, który nigdy nie umówił się na randkę z dziewczyna, nie licząc Eileen Termagent, dzielącej z nim wiele cech fizycznych.
- Fantastycznie wyglądasz - powiedziałem. - Spędziłeś urlop w Cabo San Lucas?
Przesuwaliśmy się wraz z kolejką wzdłuż lady chłodniczej i wybieraliśmy sobie dania.
- Ta opalenizna - powiedział biorąc karton czekoladowego mleka - to od trzech miesięcy pod kwarcówką. Zęby wyprostowały mi się zaraz po naszym ostatnim spotkaniu. Resztę też wyjaśnię, ale musimy znaleźć jakieś ustronne miejsce, gdzie nikt nas nie podsłucha.
Powiodłem go do kącika dla palących, gdzie rozsianych z rzadka po sześciu stolikach siedziało trzech zatwardziałych palaczy.
- Słuchaj, ja mówię poważnie - powiedziałem, kiedy rozładowywaliśmy nasze tace. - Zmieniłeś się. Bardzo dobrze wyglądasz.
- Zmieniłem się bardziej, niż przypuszczasz. - Mówił to filmowo złowieszczym tonem dodając słowom tajemniczości teatralnym uniesieniem brwi. - Co u Gail?
Poinformowałem go, że u Gail wszystko w porządku, że uczy w szkole pielęgniarskiej. Pobraliśmy się przed rokiem. Spuścił oczy w dół, na swoje danie - twarożek z plasterkiem ananasa i ciastko z kremem bananowym - i powiedział lekko schrypniętym głosem:
- Zauważyłeś coś jeszcze?
- Hmmm - zmarszczyłem brwi koncentrując się.
- Przyjrzyj mi się uważniej.
- Nie jestem pewien. A tak, nie nosisz okularów. Szkła kontaktowe? - Nie. Już ich nie potrzebuję.
- I elegant z ciebie. Kto cię teraz ubiera? Mam nadzieję, że jest tak samo seksowna, ile ma smaku.
- Candice nie ma... nie miała żadnego wpływu na mój styl ubierania się - powiedział. - Dostałem po prostu lepszą pracę. Więcej forsy na własne wydatki. Tak się już składa, że mam lepszy gust co do ubioru niż co do jedzenia - uśmiechnął się swoim pełnym samo dezaprobaty uśmiechem starego Wergila, okraszając go jednak osobliwym błyskiem w oku. - Zresztą odeszła ode mnie, mnie wylali z pracy, żyję z oszczędności.
- Zaczekaj - powiedziałem. - Nie wszystko na raz. Dlaczego nie opowiesz wszystkiego po kolei? Pracowałeś przecież. Gdzie?
- Korporacja Genetron - odparł. - Sześć miesięcy temu.
- Nie słyszałem o nich.
- Usłyszysz. W przyszłym miesiącu wypuszczają akcje. To będzie kij w mrowisko. Wypłynęli dzięki BZM-om. Bio...
- Wiem, co to są BZM-y - przerwałem mu. - Przynajmniej teoretycznie. Biochipy do Zastosowań Medycznych.
- Mają już kilka działających.
- Co? - Teraz ja, z kolei, uniosłem brwi.
- Mikroskopijne układy logiczne. Wstrzykuje się je do ludzkiego ciała, one zakładają warsztat tam, gdzie im się kazało i przystępują do wykrywania i usuwania usterek. Z błogosławieństwem doktora Michaela Bernarda.
To było imponujące. Bernard cieszył się nieposzlakowaną opinią. Nie tylko współpracował z największymi w inżynierii genetycznej, ale i sam przynajmniej raz do roku, dopóki nie odszedł na emeryturę, wprowadzał w swojej praktyce neurochirurga rozmaite nowinki naukowe. Okładki "Time", "Mega", "Rolling Stone"...
- To raczej tajemnica - akcje, przełom w nauce, Bernard, wszystko Rozejrzał się dookoła i zniżył głos. Ale rób sobie z tym, do diabła, co chcesz. Zerwałem z tymi sukinsynami. Gwizdnąłem.
- Mam okazję się wzbogacić, co? - Jeśli tego właśnie pragniesz. Ale poświęć mi trochę czasu, zanim zerwiesz się i pogonisz do swojego maklera.
- Oczywiście. - Nie tknął ani twarożku, ani ciastka. Zjadł jednak plasterek ananasa i wypił kubek czekoladowego mleka. - A więc opowiedz mi coś więcej o sobie.
- No cóż, na studiach medycznych przygotowywano mnie do pracy badawczej w laboratorium. W dziedzinie biochemii. Poza tym, zawsze ciągnęło mnie do komputerów. Przez ostatnie dwa lata starałem się więc łączyć te dwie moje pasje.
- Sprzedając pakiety oprogramowania Westinghouse'owi - powiedziałem.
- To miło, że moi przyjaciele pamiętają. W ten właśnie sposób zetknąłem się z Genetronem w momencie, gdy właśnie startowali. Mieli potężnych sponsorów, dysponowali wszelkimi środkami laboratoryjnymi, jakie można obie wymarzyć. Przyjęli mnie i szybko awansowałem.
Po czterech miesiącach prowadziłem już własne badania. Opracowałem parę nowatorskich rozwiązań - machnął lekceważąco ręką - zaproponowałem kilka tematów, które uznali za przedwczesne. Nalegałem, a więc zabrali mi laboratorium i przekazali je solidnej gliście. Zanim mnie wylali, zdołałem ocalić część wyników eksperymentów, ale nie zachowałem dostatecznych środków ostrożności... czy może zabrakło mi rozsądku. A więc teraz proces trwa dalej, poza laboratorium.
Zawsze uważałem Wergila za faceta ambitnego, trochę postrzelonego, ale nie nadmiernie uczuciowego. Jego relacje z powoływaniem się na autorytety nigdy nie były przejrzyste. Nauka była dla niego jak kobieta, której nigdy nie będziesz mógł zdobyć, która nagle otwiera przed tobą swe ramiona, na długo przedtem, zanim jesteś dojrzały do miłości - pozostawiając cię z poczuciem, że taka okazja już się nie powtórzy, że straciłeś swoje zdobycz, zbłaźniłeś się na całej linii.
- Poza laboratorium? Nie rozumiem. - Edwardzie, chcę, żebyś mnie przebadał. Chodzi mi o badanie ogólne, może pod kątem nowotworu. Później ci to wyjaśnię.
- Masz na myśli badania za pięć tysięcy dolarów?
- Co tylko możesz. Ultrasonograf, tomograf komputerowy, termograf, cokolwiek.
- Nie wiem, czy uda mi się to wszystko załatwić. Tomograf z pełnym wyposażeniem mieliśmy tu tytko przez miesiąc czy dwa. Do diabła, nie mogłeś chyba wybrać sobie kosztowniejszego sposobu na...
- Zatem ultradźwięki. To wystarczy. - Wergil, jestem położnikiem, nie wszystkomogącym laborantem.. Jeśli stajesz się kobietą, mogę ci pomóc.
Pochylił się do przodu wpadając niemal w swoje ciastko, ale w ostatniej chwili rozstawił łokcie i ominął je o zaledwie milimetry. Dawny Wergil powiedziałby prosto z mostu, o co mu chodzi.
- Zbadaj mnie dokładnie, a przekonasz się, że...
Zmrużył oczy i potrząsnął głową. - Po prostu zbadaj mnie.
- No to wypisuję ci skierowanie na ultradźwięki. Kto będzie płacił?
- Mam Błękitną Kartę - uśmiechnął się i wyjął ulgową kartę kredytową. - Pobawiłem się trochę z aktami personalnymi u Genetrona. Dowolne badania do sumy stu tysięcy dolarów. Nigdy tego nie sprawdzą. Nawet nie będą podejrzewali.
Pragnął, aby odbyło się to w tajemnicy, poczyniłem więc stosowne kroki. Własnoręcznie wypełniłem jego formularze. Dopóki opłaty były regulowane jak należy, większość badań można było przeprowadzać bez zakładania oficjalnej karty. Ze swojego honorarium zrezygnowałem. Mimo wszystko Wergil był moim starym przyjacielem.
Zjawił się późnym wieczorem. Nie miałem wtedy dyżuru, ale zostałem po godzinach pracy. Czekałem na niego na trzecim piętrze tej części szpitala, którą pielęgniarki nazywały skrzydłem Frankensteina. Siedziałem na plastykowym, pomarańczowym krześle. Jarzeniowe oświetlenie nadało postaci wchodzącego do pokoju Wergila oliwkową barwę.
Rozebrał się i kazałem mu położyć się na stole. Od razu zauważyłem, że jego kostki sprawiają wrażenie obrzmiałych, ale nie były spuchnięte. Zbadałem je kilkakrotnie palcami. Wszystko było w porządku, ale wyglądały dziwnie.
- Hmmm - mruknąłem. Przesunąłem nad nim sondami wyłapując obszary ciała trudno dostępne dla dużej jednostki i wprowadziłem dane do systemu przetwarzania obrazu. Potem obróciłem stół i wsunąłem go w emaliowany wór ultradźwiękowej jednostki diagnostycznej - do szumiącej dziury, jak nazywają ją pielęgniarki.
Zmieszałem dane z szumiącej dziury z tymi, które uzyskałem za pośrednictwem sond i wytoczyłem Wergila z aparatu. Włączyłem monitor ekranowy.
Obraz formował się przez sekundę, po czym zlał się w znaczącą całość przedstawiającą szkielet Wergila.
Trwał tak nieruchomo przez trzy sekundy, w trakcie których szczęka opadała mi ze zdumienia coraz niżej, i przełączył się a narządy wewnętrzne klatki piersiowej, potem na układ mięśniowy i w końcu na system naczyń krwionośnych i na skórę.
- Jak dawno miałeś ten wypadek? - spytałem, starając się opanować drżenie głosu.
- Nie miałem żadnego wypadku odparł spokojnie. - To było celowe.
- Jezu, pobili cię, żebyś zachował milczenie?
- Nie zrozumiałeś mnie:, Edwardzie. Przyjrzyj się jeszcze raz tym obrazom. To nie są skutki pobicia.
- Spójrz, tu jest zgrubienie - wskazałem na kostki - i te twoje żebra, ten zwariowany zygzakowaty system łączeń. Najwyraźniej były kiedyś złamane. A...
- Przyjrzyj się moim plecom - powiedział odwracając obraz na ekranie monitora.
O rany, pomyślałem. To było fantastyczne. Klatka z trójkątnych wybrzuszeń, wszystkie połączone ze sobą w sposób, którego nie potrafiłem uchwycić, a tym bardziej zrozumieć. Wyciągnąłem rękę i pomacałem jego plecy palcami. Podniósł w górę ramiona i zapatrzył się w sufit.
- Nie mogę tego wyczuć - powiedziałem. - Z zewnątrz wszystko jest w porządku. - Cofnąłem rękę i spojrzałem na jego klatkę piersiową. Potem obmacałem żebra. Były powleczone czymś szorstkim i elastycznym, Im silniej naciskałem, tym twardsza stawała się ta powłoka. Wtedy zauważyłem jeszcze jedną zmianę.
- Zaraz, zaraz - powiedziałem, ty nie masz wcale brodawek sutkowych. - Tam gdzie powinny się znajdować, widniały maleńkie plamki pigmentu, ale wzgórków brodawek nie było w ogóle.
- Widzisz? - powiedział Wergil zarzucając na siebie biały fartuch - Jestem przebudowany od środka.
Odtwarzając teraz w pamięci tę chwilę wydaje mi się, że powiedziałem
- A więc opowiedz mi wszystko. Być może, jednak, nie pamiętam, co wtedy naprawdę powiedziałem.
Wyjaśnił mi wszystko z tą charakterystyczną dla niego rozwlekłością. Słuchanie jego opowieści przypominało wyciąganie sensu spomiędzy wierszy prasowego artykułu upstrzonego lasem domyślników i graficznych upiększeń.
Uproszczę i skondensuję jego relację.
W Genetronie przydzielono go do zespołu zajmującego się wytwarzaniem prototypowych biochipów, maleńkich układów budowanych z molekuł proteinowych. Niektóre z nich łączono z chipami krzemowymi o wielkości niewiele przekraczającej jeden mikrometr po czym przesyłano poprzez arterie szczura do chemicznie zakodowanych miejsc, gdzie miały się połączyć ze szczurzą tkanką i przystąpić do prób monitorowania, a nawet kontrolowania wywołanych laboratoryjnie patologii.
- To było coś - mówił Wrgil. Poświęcając szczura, odzyskaliśmy najbardziej rozbudowany biochip, po tym przebadaliśmy go podłączając jego krzemowy składnik do systemu przetwarzania obrazu. Komputer wyświetlił nam wykresy wstęgowe, potem schemat charakterystyk chemicznych około jedenastocentymetrowego odcinka naczynia krwionośnego.., potem złożył to wszystko do kupy, żeby uzyskać obraz. Mknęliśmy jedenastocentymetrowym odcinkiem tętnicy szczura. Nigdy nie widziałeś tylu poważnych naukowców skaczących jak dzieci do góry, ściskających się i żłopiących kubłami nalewkę na pluskwach. - Nalewka na pluskwach to etanol laboratoryjny przyprawiony pieprzem.
Z czasem wyeliminowano całkowici struktury krzemowe na korzyść nukleoprotein. Wergil nie kwapił się do szczegółowych wyjaśnień, z jego słów wywnioskowałem, że opracowali metody konstruowania komputerów elektrochemicznych z ogromnych molekuł - tak wielkich, jak DNA i jeszcze bardziej złożonych - wykorzystując w charakterze "koderów" i "czytników" struktury rybosomopodobne oraz RNA jako "taśm. Wergil był zdolny do naśladowania w swych nukleoproteinach separacji reprodukcyjnej i do ich ponownego łączenia, z wprowadzeniem zaprogramowanych zmian w punktach kluczowych poprzez przełączanie par nukleotydowych.
- Genetron chciał, żebym przerzucił się na inżynierię supergenetyczną, bo taki był wtedy powszechny trend w tej dziedzinie badań. W modzie było tworzenie wszelkiego rodzaju stworzeń, przekraczających niekiedy granice naszych wyobrażeń. Ale ja miałem inne pomysły - przytknął palce do ucha i wydał dziwny dźwięk. - Nadeszły czasy dla szalonych naukowców, co? Roześmiał się i natychmiast spoważniał. - Wstrzyknąłem swoje najlepsze nukleoproteiny bakteriom z myślą o usprawnieniu duplikacji I tworzenia rozmaitych kombinacji. Potem zacząłem je tam zostawiać, żeby układy mogły współoddziaływać z komórkami. Były heurystycznie zaprogramowane; nauczyły się więcej, niż przewidywał to program. Komórki dostarczały komputerom chemicznie zakodowanych informacji, komputery przetwarzały je i podejmowały decyzje - komórki stały się świadome. Z początku, była to, oczywiście, świadomość wirka. Wyobraź sobie E. coli dorównującą świadomością płazińcowi !
- Wyobrażam sobie - skinąłem głową.
- Wtedy już naprawdę poszedłem na całego. Mieliśmy sprzęt, metody; a ja znałem język molekularny. Byłem w stanie produkować upakowane, naprawdę skomplikowane biochipy łączące ze sobą nukleoproteiny, przetwarzając je w małe mózgi. Przeprowadziłem pewne badania, które miały mi odpowiedzieć na pytanie, jak daleko, teoretycznie, mogę się posunąć. Trzymając się bakterii mógłbym im wyprodukować biochip o mocy obliczeniowej mózgu wróbla. Wyobraź sobie moje podekscytowanie! Potem dostrzegłem sposób na tysiąckrotne zwiększenie stopnia skomplikowania, polegający na wykorzystaniu zjawiska, które do tej pory uważaliśmy za efekt niepożądany - kwantowych przesłuchów pomiędzy odrębnymi elementami układu. Na tym poziomie wielkości, każda mała, najdrobniejsza nawet zmiana mogła rozerwać biochip. Ale opracowałem program, który potrafił przewidzieć i wykorzystać zjawisko tunelowania elektronów. Położyłem nacisk na heurystyczne aspekty zasady działania komputera i przesłuchy te posłużyły mi jako metoda zwiększenia stopnia komplikacji układu.
- Przestaję za tobą nadążać - powiedziałem.
- Wykorzystałem zasadę prawdopodobieństwa. Te układy same potrafiły się naprawiać, porównywać zawartości pamięci i korygować uszkodzone elementy. Całe bloki. Wydałem im podstawowe instrukcje: Rozwijać się nadal i rozmnażać. Wprowadzać ulepszenia. Na Boga, szkoda, że nie widziałeś niektórych kultur w tydzień później! To było zdumiewające. Rozwijały się zupełnie samodzielnie, jak małe miasteczka. Zniszczyłem je wszystkie. Myślę, że gdybym nadal je karmił, któraś z płytek Petriego wyhodowałaby sobie nogi i wyszła z inkubatora.
- Żartujesz? - spojrzałem mu w oczy. - Nie, ty nie żartujesz.
- Człowieku, one wiedziały, co to znaczy ulepszać! Wiedziały, w którym kierunku ma postępować ich rozwój, ale znajdując się w ciałach bakterii miały niewiele możliwości i środków do ich wykorzystania.
- Na ile były inteligentne?
- Pewności nie mam. Łączyły się w kolonie po sto do dwustu komórek, przy czym każda z tych kolonii zachowywała się jak autonomiczna jednostka. Każda z kolonii mogła się odznaczać inteligencją rezusa. Poprzez swoje włoski wymieniały informacje, wysyłały bity zawartości swojej pamięci i porównywały znaki. Były zorganizowane zupełnie inaczej od stada małp. Ich świat był, po pierwsze o wiele prostszy. Ze swoimi zdolnościami, były panami płytek Petriego. Wprowadziłem między nie fagi; fagi nie miały szans. Wykorzystywały każdą nadarzającą się okazję, żeby się zmieniać i rozwijać.
- Jak to możliwe?
- Co? - Wydawał się niemile zaskoczony, że nie przyjmuję wszystkiego, co mówi, na wiarę.
- Napchanie tylu rzeczy w coś tak małego. Rezus, to nie twój prosty kalkulator kieszonkowy, Wergilu.
- Widocznie nie wyraziłem się jasno - powiedział nie ukrywając irytacji. - Korzystałem z komputerów nukleoproteinowych. One, przypominają DNA, ale wszystkie informacje mogą w nich wzajemnie na siebie oddziaływa. Czy wiesz ile par nukleotydowych zawiera DNA pojedynczej bakterii?
Od mojej ostatniej lekcji biochemii upłynęło sporo czasu. Pokręciłem głową.
- Około dwóch milionów. Dodaj do tego zmodyfikowane struktury rybosomowe - jest ich piętnaście tysięcy każda o masie cząsteczkowej dochodzącej do trzech milionów - weź też pod uwagę kombinacje i permutacje. RNA przypomina zamkniętą pętlę taśmy papierowej otoczoną rybosomami wykonującymi instrukcje i wytwarzającymi łańcuchy proteinowe... - oczy mu pojaśniały i lekko zwilgotniały. Oprócz tego, wcale nie twierdzę, że odrębną całością była każda komórka. One ze sobą współpracowały.
- Ile było bakterii na tych płytkach, które zniszczyłeś?
- Miliardy. Sam nie wiem - uśmiechnął się głupawo. - Trafiłeś w sedno, Edwardzie. Zniszczyłem całą planetę E. coli.
- Ale nie za to cię wylali?
- Nie. Przede wszystkim, nie mieli pojęcia, co jest grane. Dalej eksperymentowałem z łączeniem molekuł, rozbudowując je i zwiększając ich stopień złożoności. Kiedy bakterie stały się już zbyt ograniczonym nośnikiem, pobrałem sobie krew, wydzieliłem z niej ciałka białe i wprowadziłem do nich nowe biochipy. Obserwowałem je, przepuszczałem przez labirynty i zadawałem małe problemy chemiczne. Były bystre. Na tym poziomie wielkości czas płynie o wiele szybciej - informacje mają do pokonania bardzo małe odległości, a i środowisko jest mniej skomplikowane. Potem zapomniałem wprowadzić plik z danymi do obszaru pamięci komputerów laboratoryjnych chronionego moim tajnym kodem. Ktoś natknął się na te dane i domyślił się do czego dążę. Wszystkich ogarnęła panika. Przestraszyli się, że ściągnie nam to na kark wszystkich społecznych działaczy z całego kraju: Przystąpili do niszczenia wyników moich prac i wymazywania programów. Kazali mi wysterylizować moje białe ciałka krwi. Chryste ściągnął biały fartuch i zaczął się ubierać. - Miałem tylko jeden, czy dwa dni czasu. Wypreparowałem najbardziej rozbudowane ciałka...
- W jakim stopniu rozbudowane? - Gromadziły się, jak przedtem bakterie, w stukomórkowych koloniach. Każda kolonia wykazywała inteligencję mniej więcej dziesięcioletniego dzieciaka - przez chwilę badał uważnie wzrokiem moją twarz. - Wciąż jeszcze masz wątpliwości? Chcesz, żebym wygłosił ci wykład na temat liczby par nukleotydowych mieszczących się w komórce ssaka? Tak zaprogramowałem moje komputery, żeby optymalnie wykorzystać pojemność białych ciałek krwi. Dziesięć miliardów par nukleotydowych, Edwardzie. Dziesięć do dziesiątej ! I nie są obciążone masywnym ciałem, o które musiałyby się troszczyć, sterowanie funkcjami którego zajmowałoby im większość czasu przeznaczonego na myślenie.
- Okay - powiedziałem. - Przekonałeś mnie. Co zrobiłeś potem?
- Zmieszałem moje ciałka z normalną krwią i wstrzyknąłem to sobie skończył zapinać koszulę i uśmiechnął się do mnie blado. - Zaprogramowałem je korzystając ze wszystkich zebranych do tej pory doświadczeń, używałem języka tak wysokiego rzędu, na jaki pozwalało mi stosowanie enzymów i tym podobnych środków przekazywania informacji. Potem były już zdane tylko na siebie.
- Zaprogramowałeś je, żeby rozwijały się, rozmnażały i wprowadzały ulepszenia? - powtórzyłem jego własne słowa.
- Sadzę, że rozwinęły pewne cechy nabyte już wcześniej przez biochipy w ich fazach E. coli. Białe ciałka krwi potrafiły wymieniać między sobą wspomnienia. Prawie na pewno wypracowały sposoby wchłaniania innych typów komórek i przebudowywania ich bez zabijania.
- Jesteś szalony.
- Widziałeś, co pokazywał ekran ! Edwardzie, od tamtego czasu ani razu nie chorowałem. Przedtem wciąż byłem przeziębiony. Nigdy nie czułem się lepiej.
- One są w tobie. Dokonują odkryć i przeprowadzają zmiany.
- A teraz każda z kolonii jest już tak samo inteligentna jak ty albo ja. - Zupełnie ci odbiło.
Wzruszył ramionami.
- Wylali mnie. Myśleli, że będę szukał zemsty za to, co zrobili z moją pracą. Wypędzili mnie z laboratoriów i aż do dzisiejszego dnia nie miałem żadnej możliwości, żeby się dowiedzieć, co się we mnie dzieje. Trzy miesiące.
- A więc... - w głowie miałem zamęt - a więc straciłeś na wadze, bo uregulowały ci przemianę materii. Masz silniejsze kości, całkowicie przebudowany kręgosłup...
- Nie dokuczają mi Już bóle w krzyżach, chociaż nadal sypiam na swoim starym materacu.
- Twoje serce wygląda inaczej.
- O sercu nic nie wiem - powiedział przyglądając się uważnie obrazowi na ekranie z odległości kilku cali. - Co zaś do nadwagi, to myślałem już o tym. Mogły zwiększyć liczbę ciałek czerwonych, doprowadzić do porządku przemianę materii. Ostatnio nie bywam już tak wściekle głodny. Moje upodobania kulinarne niewiele się zmieniły - dalej chce mi się tego samego, dobrego żarcia - ale coś skłania mnie do jedzenia tylko tyle, ile trzeba. Nie sadzę, żeby wiedziały już, do czego służy mój mózg. Jasne, rozgryzły już funkcje gruczołów, ale nie mają jasnego obrazu całości, jeśli rozumiesz o co mi chodzi. Nie wiedza, że jestem tam, w środku. Ale chłopie, na pewno zdają już sobie sprawę, do czego służą moje narządy płciowe.
Spojrzałem na ekran i z zażenowaniem odwróciłem wzrok.
- Tak, wyglądają zupełnie normalnie - powiedział ważąc bezwstydnie w dłoni swój woreczek jądrowy. Zachichotał nieprzyzwoicie. - Ale jak inaczej, według ciebie, trafiłbym taką klasa babkę, jak Candice? Nieźle się wtedy prezentowałem; nie byłem opalony, ale w dobrej kondycji, elegancko ubrany. Nigdy przedtem nie robiła tego bez pobudzacza. Dobre, co? Ale moi mali geniusze nie dali nam zasnąć przez pół nocy. Wydaje mi się, że za każdym razem wprowadzali poprawki. Miałem wrażenie, że trzęsie mną jakaś cholerna febra.
Uśmiech spełzł z jego twarzy,
- Ale pewnej nocy zaczęła mi pełzać skóra. To mnie naprawdę przestraszyło. Przyszło mi na myśl, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli. Uświadomiłem sobie, że nie mogę przewidzieć, co zrobią, kiedy pokonają wreszcie barierę krew-mózg i dowiedzą się o mnie - o rzeczywistej funkcji mojego mózgu. Rozpocząłem więc kampanię o utrzymanie ich w ryzach. Przypuszczałem, że powodem, dla którego chciały przedostać się do skóry, była prostota prowadzenia sieci obwodów po powierzchni. Dużo to ładniejsze, niż troska o utrzymanie sieci komunikacyjnych w mięśniach i organach wewnętrznych, w naczyniach krwionośnych i wokół nich. Skóra było tworzywem o wiele bardziej oczywistym. Kupiłem więc sobie lampę kwarcową. Podchwycił moje zdziwione spojrzenie. - W laboratorium rozbijaliśmy proteiny w komórkach biochipów wystawiając je na działanie promieni ultrafioletowych. Zastąpiłem lampę słoneczną naświetlaniem kwarcówką. Mogę na razie stwierdzić, że to trzyma je z dala od mojej skóry i nadaje jej przyjemną dla oka opaleniznę.
- I skończy się rakiem skóry - skomentowałem.
- Zajmą się tym prawdopodobnie. Jak policja.
- Okay, przebadałem cię, opowiedziałeś mi tu historię, w którą nadal trudno mi uwierzyć... czego ode mnie oczekujesz?
- Nie jestem taki beztroski, jakiego usiłuję udawać, Edwardzie. Niepokoję się. Chciałbym znaleźć jakiś sposób zapanowania nad nimi, zanim dowiedzą się o moim mózgu. Pomyśl tylko, wydaje mi się, że jest ich już tryliony, każde inteligentne. Do pewnego stopnia współpracują ze sobą. Prawdopodobnie, jestem w tej chwili najinteligentniejszą istotą na planecie, a one nie zaczęły jeszcze działać wspólnie. Nie chcę, żeby mnie opanowały - roześmiał się bardzo nieprzyjemnie, no wiesz, żeby ukradły mi duszę. Myślę więc o jakiejś kuracji, która zahamowałaby ich rozwój. Zastanów się nad tym. - Zapiał koszulę. - Zadzwoń do mnie. - Wręczył mi karteczkę ze swoim adresem i numerem telefonu. Potem podszedł do klawiatury i skasował obraz widniejący na ekranie wymazując z pamięci komputera wszystkie dane. - Tylko ty - powiedział. - Na razie nikt więcej. I proszę cię... pospiesz się.
Była trzecia nad ranem, kiedy Wergil wyszedł z pokoju zabiegowego. Dał sobie pobrać próbki krwi i potrząsnął moją ręką - dłoń miał wilgotną, nerwową - ostrzegając mnie na odchodnym przed niebezpieczeństwem, jakie mogło nieść ze sobą przedostanie się najmniejszej cząstki z tych próbek do mojego organizmu.
Przed wyjściem do domu przeprowadziłem jeszcze serię testów jego krwi. Wyniki były gotowe nazajutrz.
Odebrałem je w południe, podczas przerwy na lunch, po czym zniszczyłem wszystkie próbki. Robiłem to jak automat. Zaakceptowanie tego, czego się dowiedziałem, kosztowało mnie pięć dni i niemal bezsennych nocy. Jego krew była stosunkowo normalna, chociaż maszyny wydały diagnozę, że pacjent ma infekcję. Wysoki poziom leukocytów - białych ciałek krwi - histamin. Piątego dnia uwierzyłem.
Gail wróciła do domu przede mną, ale to była moja kolej na przygotowanie obiadu. Wsunęła jeden ze szkolnych dysków do domowej końcówki komputera i pokazała mi wideografikę tworzoną przez dzieci z jej klasy. Jedliśmy i patrzyliśmy w milczeniu.
Miałem dwa sny, które częściowo przyczyniły się do mojej ostatecznej akceptacji. W pierwszym, tego samego wieczora, byłem naocznym świadkiem zagłady planety Krypton - Ojczyzny Supermana. Wśród ścian ognia miotały się wrzeszcząc miliardy nadludzkich geniuszy. Obudziłem się zlany potem. Skojarzyłem sobie tę hekatombę ze sterylizacją próbek krwi Wergila, której dokonałem.
Drugi sen był gorszy. Śniło mi się, że miasto Nowy Jork gwałci kobietę. Pod koniec snu wydawała ona na świat małe embrionalne miasteczka, wszystkie spowite w przezroczystą błonę, zakrwawione w wyniku trudnego porodu.
Zadzwoniłem do niego szóstego dnia rano. Podniósł słuchawkę po czwartym sygnale.
- Mam trochę wyników - powiedziałem. - Nic rozstrzygającego, ale chciałbym z tobą porozmawiać. Osobiście.
- Nie ma sprawy - odparł. - Na razie nigdzie się nie wybieram. - Głos miał napięty; dawało się w nim wyczuć zmęczenie.
Wergil mieszkał w smukłym wysokościowcu wznoszącym się w okolicach brzegu jeziora. Wjechałem windą na górę słuchając po drodze paplaniny reklamowej i oglądając tańczące hologramy reklamowanych artykułów, ogłoszenia o mieszkaniach do wynajęcia i sprawozdanie z posiedzenia hostes budynku na temat prac społecznych planowanych na nadchodzący tydzień.
Wergil otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił mnie do środka. Miał na sobie szlafrok z długimi rękawami, a na nogach laczki. W dłoni ściskał niezapaloną fajkę. Nie odzywając się słowem odszedł w głąb mieszkania i usiadł, przez cały czas obracając ją w palcach.
- Masz infekcję - zagaiłem. - Tak?
- Tylko to wykazały analizy krwi. Nie mam dostępu do mikroskopu elektronowego.
- Nie wydaje mi się, żeby to naprawdę była infekcja - powiedział. mimo wszystko, to są moje własne komórki. To prawdopodobnie coś innego... świadectwo ich obecności, zachodzących zmian. Trudno od nas wymagać, żebyśmy rozumieli charakter zachodzącego procesu.
Zdjąłem płaszcz.
- Posłuchaj - powiedziałem, - zaczynam się o ciebie niepokoić - powstrzymał mnie wyraz jego twarzy, rodzaj szalonej błogości. Spojrzał w sufit i zacisnął usta.
- Golnąłeś sobie? - zapytałem. Potrząsnął głową, a potem skinął nią jeden raz, bardzo powoli.
- Nasłuchuję - powiedział. - Czego?
- Nie wiem. Właściwie... to nie są dźwięki. Coś jak muzyka. Serce, naczynia krwionośne, tarcie krwi o ścianki tętnic, żył. Aktywność. Muzyka krwi. - Spojrzał na mnie żałośnie. - Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Mam wolny dzień. Gail pracuje. - Możesz zostać?
Wzruszyłem ramionami.
- Chyba tak - w moim głosie przebijała nutka podejrzliwości. Rozglądałem się po mieszkaniu szukając wzrokiem popielniczek, rozrzuconych gazet.
- Nic nie piłem, Edwardzie - odezwał się Wergil. - Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że dzieje się coś wielkiego. Wydaje mi się, że odkryły, kim jestem.
Usiadłem naprzeciwko Wergila i przyjrzałem mu się uważnie. Zdawał się tego nie zauważać. Pochłaniał go całkowicie jakiś wewnętrzny proces. Kiedy poprosiłem o filiżankę kawy, wskazał ruchem ręki na kuchnię. Zagotowałem czajnik wody i wyjąłem z szafki puszkę rozpuszczalnej kawy. Z filiżanką w ręce wróciłem na swoje miejsce. Kręcił we wszystkie strony głową. Oczy miał otwarte.
- Ty zawsze wiedziałeś, kim chcesz zostać, prawda? - spytał ni stąd ni zowąd.
- Mniej więcej.
- Ginekologiem. Wytknięty cel. Żadnych fałszywych ruchów. Ja byłem inny. Jak mapa bez zaznaczonych dróg ; same miejsca. Nie dałbym złamanego centa za nic, nie licząc siebie samego. Nawet za naukę. To tylko środki. Dziwię się, że zaszedłem tak daleko. Ja nienawidzę nawet swoich bliskich.
Zacisnął dłonie na poręczach fotela. - Co się stało? - zapytałem.
- Mówią do mnie - powiedział. Zacisnął powieki.
Przez godzinę sprawiał wrażenie śpiącego. Sprawdziłem mu puls. Był silny i miarowy. Dotknąłem jego czoła - lekko chłodne. Zrobiłem sobie drugą kawę. Z braku innego zajęcia przeglądałem jakieś stare czasopisma, kiedy znowu otworzył oczy.
- Trudno sobie dokładnie uświadomić, czym jest dla nich czas. - powiedział. - Rozpracowanie języka, kluczowych ludzkich pojęć zajęło im trzy, cztery dni. Teraz już go znają. Wiedzą o mnie. Stało się.
- Jak to?
Powiedział mi, że do jego neuronów podłączyło się tysiące badaczy. Nie potrafił podać szczegółów.
- Wiesz, są cholernie sprawni zakończył. - Ale jeszcze mnie nie dostali.
- Należałoby umieścić cię w szpitalu.
- Co one, u diabła, mogą robić? Czy wymyśliłeś jakiś sposób przejęcia nad nimi kontroli? Przecież to są moje własne komórki.
- Myślałem nad tym. Możemy je zagłodzić. Sprawdzić, jakie różnice w metabolizmie...
- Sam nie wiem, czy chcę się ich pozbyć - powiedział Wergil. - Nie robią mi żadnej krzywdy.
- Skąd to wiesz?
Potrząsnął głową i podniósł w górę palec.
- Zaczekaj! Usiłują stwierdzić, czym jest przestrzeń. To dla nich trudne pojęcie. Liczą odległości w stopniach stężenia związków chemicznych. Dla nich przestrzeń jest jak intensywność smaku.
- Wergil...
- Zaczekaj! Pomyśl tylko, Edwardzie! - głos miał podniecony, ale równy. Obserwuj! Dzieje się we mnie coś wielkiego. Rozmawiają ze sobą poprzez płyny ustrojowe, poprzez przepony. Coś przygotowują - wirusy? - coś, o pozwoliłoby im przenosić informacje przechowywane w łańcuchach kwasu nukleinowego. Wydaje mi się, że mówią "RNA". To ma sens. To jedyna droga rozwoju, którą zasugerowałem im w programie. Ale są też struktury plazmopodobne. Może właśnie to twoje maszyny zinterpretowały jako objaw infekcji? Całe to ich gadanie w mojej krwi, pakiety danych. Smaki innych osobników. Równych im. Stojących wyżej. Niższych.
- Wergilu, słucham cię, ale nadal uważam, że powinieneś. znaleźć się w szpitalu.
- To jest mój występ, Edwardzie powiedział. - Jestem ich wszechświatem. Są zafascynowane nową skalą. - Znowu zamilkł na pewien czas. Przykucnąłem przy jego krześle i podciągnąłem mu rękaw szlafroka. Ramię miał pocięte siateczką białych linii. Miałem właśnie podejść do telefonu i wezwać pogotowie, kiedy wstał i przeciągnął się.
- Czy zdajesz sobie sprawę - zapytał - ile komórek zabijamy za każdym ruchem?
- Zamierzam wezwać pogotowie powiedziałem.
- Nie zrobisz tego - ton jego głosu kazał mi się zatrzymać. - Już ci mówiłem, nie jestem chory; to mój występ. Wiesz, co zrobiliby ze mną w szpitalu? Zachowaliby się, jak jaskiniowcy usiłując naprawić komputer z pomacą tych samych metod, które stosują do naprawy swoich kamiennych toporów. To byłaby farsa.
- To co ja tu, u diabła, robię? spytałem czując, jak narasta we mnie złość. - Nic ci nie mogę pomóc. Jestem jednym z tych jaskiniowców.
- Jesteś moim przyjacielem - odparł Wergil wbijając we mnie wzrok. Miałem wrażenie, że obserwuje mnie nie tylko Wergil. - Chcę żebyś tu był i dotrzymywał mi towarzystwa. - Roześmiał się. - Ale prawdę mówiąc, to nie jestem zupełnie sam.
Przez dwie godziny chodził po mieszkaniu przesuwając palcami po sprzętach, wyglądając przez okno i powoli, metodycznie przyrządzając sobie lunch.
- Czy wiesz, że one potrafią odczuwać własne myśli? - odezwał się wreszcie około południa. - Chodzi mi o to, że cytoplazma wydaje się wykazywać własną wolę, rodzaj podświadomego życia, w przeciwieństwie do racjonalizmu, który zaczęły przejawiać dopiero ostatnio. One słyszą chemiczny "szum", czy co tam wydają molekuły łącząc się i rozłączając wewnątrz nas.
O drugiej po południu zadzwoniłem do Gail, żeby ją uprzedzić, że się spóźnię. Byłem niemal chory z napięcia, ale starałem się panować nad głosem.
- Pamiętasz Wergila Ulama? Właśnie z nim gawędzę.
- Czy wszystko w porządku?
Było w porządku? Zdecydowanie nie: - Oczywiście - powiedziałem.
- Kultura! - odezwał się Wergil wystawiając głowę zza węgła kuchni. Pożegnałem się z Gail i odłożyłem słuchawkę. - One zawsze pławią się w tym morzu informacji. Wnoszą do niego swój wkład. To rodzaj gestaltu zorganizowanego zespołu przeżyć. Hierarchia jest absolutna. Wysłały specjalnie przygotowane fagi na poszukiwanie komórek, które nie współdziałają prawidłowo z innymi. Wirusy wytresowane w tropieniu pojedynczych takich komórek, bądź całych ich grup. Nie ma przed nimi ucieczki. Wirus przenika do komórki, ta rozdyma się, eksploduje i przestaje istnieć. Ale to nie jest zwykła dyktatura. Sadzę, że w praktyce mają więcej swobód niż to gwarantuje ustrój demokratyczny. Chcę przez to podkreślić, jak bardzo inaczej różnią się między sobą. Czy to ma sens? Różnią się między sobą w inny sposób niż my.
- Przestań, Werglu - powiedziałem chwytając go za ramiona. - Doprowadzasz mnie do granic wytrzymałości. Nie zniosę tego dłużej. Nic nie rozumiem, nie jestem w stu procentach przekonany...
- Nawet teraz?
- Okay, powiedzmy, że podajesz mi prawidłową interpretację. Przekazujesz mi ją na gorąco. Przypuśćmy, że to wszystko jest prawda. Czy zadałeś już sobie trud, żeby się zastanowić nad konsekwencjami? Co to wszystko znaczy, do czego to może doprowadzić?
Wszedł do kuchni i nalał sobie z kranu szklankę wody. Potem wrócił i stanął obok mnie. Wyraz dziecinnego zaabsorbowania malujący się do tej pory na jego twarzy ustąpił trzeźwemu niepokojowi.
- Nigdy nie byłem w tym dobry. - Nie odczuwasz strachu?
- Odczuwałem. Teraz nie jestem pewien. - Miętosił w palcach luźny koniec paska swojego szlafroka. - Słuchaj, nie chcę, żebyś sobie pomyślał, że ci nie wierzyłem, nie ufałem, czy coś w tym rodzaju. Ale spotkałem się wczoraj z Michaelem Bernardem. Przebadał mnie wszechstronnie w swojej prywatnej klinice, pobrał próbki do analizy. Kazał mi zaprzestać naświetlań lampą kwarcową. Zatelefonował dziś rano, tuż przed twoim przyjściem. Twierdzi, że wszystko się zgadza. I nalega, żebym nikomu nic nie mówił - urwał i na jego twarzy znowu . pojawił się wyraz rozmarzenia. Miasta komórek - podjął. - Edwardzie, one przepychają poprzez tkankę włoskowate rurki, rozprowadzają informacje...
- Przestań I - krzyknąłem. - Zgadza się? Co się zgadza?
- Bernard twierdzi, że wykrył w moim organizmie nienaturalnie powiększone makrofagi. I potwierdza zmiany anatomiczne. A więc to nie zwykłe złudzenie.
- Co zamierza?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że chyba nakłoni Genetrona do ponownego otwarcia laboratorium.
- Czy o to właśnie ci chodzi?
- Zrozum, że tu nie chodzi tylko o to, że będę miał z powrotem do dyspozycji laboratorium. Od kiedy przerwałem naświetlania, zmiany postępują nadal. - Rozwiązał pasek i zrzucił z siebie szlafrok. Skórę na całym ciele miał pokrytą siateczką białych linii. Na plecach linie te zaczynały już formować się w pręgi.
- O mój Boże - powiedziałem.
- Niedługo będę się nadawał już tylko do laboratorium. Nie będę mógł pokazywać się publicznie. W szpitalu i tak by nie wiedzieli, co z tym począć. Już ci to mówiłem.
- Ty... możesz nawiązać z nimi kontakt, nakazać im, żeby zwolniły tempo - powiedziałem i uświadomiłem sobie zaraz, jak śmiesznie to zabrzmiało.
- Tak, faktycznie mogę, ale nigdzie nie jest powiedziane, że mnie posłuchają. .
- Myślałem, te jesteś dla nich czymś w rodzaju boga.
- Te, które czepiają się moich neuronów, nie są klechami. One są badaczami, a przynajmniej spełniają tę samą funkcję. Wiedzą, że tu jestem, wiedzą kim jestem, ale to nie znaczy, że są przekonane co do mojej wyższości.
- Czyżby ją kwestionowały?
- Coś w tym rodzaju. Ale nie jest aż tak tle. Jeśli otworzą znowu moje laboratorium, będę miał dach nad głowa, miejsce i warunki do pracy. Patrzył przez okno, jakby kogoś obserwując. - Nic prócz nich mi nie pozostało. One się nie boją, Edwardzie. Nigdy nie czułem się tak blisko związany z nikim i z niczym. - Znowu błogi uśmiech. - Jestem za nich odpowiedzialny. Jestem ich matką.
- Nie masz pojęcia, do czego one dążą.
Potrząsnął głową.
- Nie, ja mówię poważnie - ciągnąłem. - Twierdzisz, że one przypominają cywilizację...
- Tysiąc cywilizacji.
- Tak, ale historia zna cywilizacje, które upadły. Wojny, choroby, środowisko...
Chwytałem się jak tonący brzytwy usiłując opanować ogarniającą mnie panikę. Nie byłem kompetentny do stawiania czoła potworności sytuacji. Wergil również. Był ostatnim, kogo nazwałbym wytrawnym dyplomatą.
- Przecież tylko ja tu ryzykuję.
- Skąd to wiesz? Jezu, Wergilu, spójrz, co one z tobą wyprawiają !
- Ze mną i tylko ze mną ! - powiedział podnosząc głos. - Z nikim więcej.
Potrząsnąłem głową i uniosłem ręce w górę w geście kapitulacji.
- No dobrze, a więc Bernard skłania ich do ponownego otwarcia laboratorium, wracasz teraz i stajesz się królikiem doświadczalnym. Co dalej?
- Dobrze mnie traktują. Jestem teraz czymś więcej od starego, poczciwego Wergfla Ulema. Jestem jakąś cholerną galaktyką, supermatką.
- Supernosicielem, chciałeś powiedzieć - przyjął tę uwagę wzruszeniem ramion.
Nie mogłem tego dłużej słuchać. Wymawiając się kilkoma mętnymi pretekstami opuściłem mieszkanie Wergila i usiadłem w holu, żeby trochę ochłonąć. Ktoś musiał mu przemówić do rozsądku. Kogo on posłucha? Był u Bernarda...
Z tego co mówił wynikało, że Bernard nie tylko mu uwierzył, ale również wykazał duże zainteresowanie. Ludzie kalibru Bernarda nie cackali się z takimi Wergilami Ulemami, o ile nie upatrywali w tym korzyści. dla siebie.
Miałem punkt zaczepienia i postanowiłem go wykorzystać. Podszedłem do automatu telefonicznego, wsunąłem w szczelinę swoją kartę kredytową i wykręciłem numer Gnetrona.
- Chciałem rozmawiać z doktorem Bernardem - powiedziałem zgłaszającemu się recepcjoniście. Po kilku pełnych napięcia minutach na linii zgłosił się Bernard.
- Kto mówi, u diabła - spytał cicho. - Nie mam dziś dyżuru przy telefonie.
- Moje nazwisko Edward Milligan. Jestem przyjacielem Wergila Ulema. Wydaje mi się, że mamy pewne sprawy do przedyskutowania.
Umówiliśmy się na spotkanie nazajutrz rano.
Wróciłem do domu i usiłowałem wymyślić jakaś wymówkę, która pozwoliłaby mi się wykręcić od dyżuru, jaki przypadał mi w szpitalu następnego dnia. W tym stanie ducha nie mogłem się skoncentrować na medycynie, nie mogłem zapewnić pacjentom czegoś nawet zbliżonego do należnej im opieki.
Niespokojny, pełen obaw, zdenerwowany, przestraszony.
Takiego zastała mnie Gail. Przyoblekłem na twarz maskę spokoju i wspólnie przygotowaliśmy sobie obiad. Po posiłku, przytuleni do siebie, obserwowaliśmy przez okno wychodzące na zatokę, Jak wraz z zapadającym zmierzchem zaczynają rozbłyskiwać światła miasta. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca szpaki wydziobywały coś jeszcze z ziemi na pożółkłym trawniku, a potem przegnał je podmuch wieczornego wiatru, który zaklekotał oknami.
- Coś cię gnębi? - zapytała cicho Gail. - Powiesz mi, co ci jest, czy dalej będziesz udawał, że wszystko w porządku?
- To przemęczenie - odparłem. Nerwy. Praca w szpitalu.
- O Boże - powiedziała siadając prosto. - Chcesz się ze mną rozwieść dla tej Baken - Pani Baker ważyła trzysta sześćdziesiąt funtów I aż do piątego miesiąca nie wiedziała, że jest w ciąży.
- Nie - zaprzeczyłem apatycznie. - Co za ulga - powiedziała Gail dotykając lekko mego czoła. - Wiesz przecież, że tego rodzaju introspekcja doprowadza mnie do szału.
- Przepraszam, ale na razie nie mogę ci nic powiedzieć, a więc... - poklepałem ją po dłoni.
- Zachowujesz się obrzydliwie protekcjonalnie - stwierdziła wstając. Idę zrobić herbaty. Chcesz? - była teraz naburmuszona, a ja siedziałem spięty i nie odzywałem się.
Dlaczego by jej nie powiedzieć? Pytałem sam siebie. Mój stary przyjaciel przeistacza się w galaktykę.
Zamiast tego sprzątnąłem ze stołu. Tej nocy nie mogłem zasnąć. Siedząc na łóżku z poduszką pod plecami spoglądałem na śpiącą obok mnie Gail i usiłowałem ustalić, co z tego, co wiem, jest realne, a co nie.
Jestem lekarzem, mówiłem sobie. Mam techniczny, naukowy zawód. Powinienem być uodporniony na takie sprawy, jak szok przyszłości.
Wergil Ulam przeistaczał się w galaktykę.
Co to za uczucie, być przywalonym przez trylion Chińczyków ? Uśmiechnąłem się w ciemnościach i w tej samej chwili omal nie krzyknąłem. To, co znajdowało się we wnętrzu Wergila było niewyobrażalnie bardziej obce niż Chińczycy. Bardziej obce niż cokolwiek, co ja - albo Wergil - mogliśmy objąć umysłem. Być może kiedykolwiek to pojąć.
Ale wiedziałem przecież, co jest realne. Sypialnia, miejskie światła przytłumione przez firanki. Śpiąca obok Gail. Bardzo ważne. Gali śpiąca w łóżku.
Zmorzył mnie sen. Tym razem miasto weszło przez okno i zaatakowało Gail. Było wielkim, zajadłym, świetlistym łupieżcą i bełkotało coś w języku, którego nie rozumiałem, składającym się z wycia samochodowych klaksonów, gwaru tłumów, ulicznej wrzawy. Próbowałam je odpędzić, ale dopadło do niej - i przeistoczyło się w deszcz gwiazd zraszający łóżko, wszystko. Zerwałem się przerażony i do świtu nie zmrużyłem już oka. Rano ubrałem się razem z Gail i pocałowałem ją, spijając realność z jej ludzkich, nie sprofanowanych warg.
Potem wyszedłem na spotkanie z Bernardem. Zajmował apartament w wielkim śródmiejskim szpitalu; wjechałem windą na szóste piętro i przekonałem się, co mogą znaczy sława i majątek.
Gabinet był urządzony ze smakiem - doskonałe grafiki na wyłożonych boazerią ścianach, meble połyskujące chromem i szkłem, kremowy dywan, chińska porcelana oraz inkrustowane szafki i stoliki.
Zaproponował mi filiżankę kawy. Skinąłem głową. Zajął miejsce w kąciku śniadaniowym, a ja usiadłem naprzeciw niego tuląc w wilgotnych dłoniach swoją filiżankę. W szarym garniturze wyglądał wytwornie; szpakowate włosy, ostry profil. Miał około sześćdziesięciu pięciu lat i był bardzo podobny do Leonarda Bernsteina.
- Co do naszego wspólnego znajomego - zagaił - pana Ulama. To geniusz. I nie zawaham się powiedzieć - odważny.
- Jest moim przyjacielem. Niepokoję się o niego.
Bernard podniósł palec.
- Odważny... i cholernie głupi. Nie wolno było w żadnym przypadku dopuścić do tego, co mu się przydarzyło. Być może, zmusiły go do tego okoliczności, ale to nie jest wytłumaczenie. No, ale co się stało, to się nie odstanie. Domyślam się, że rozmawiał pan z nim.
Skinąłem głową.
- Chce wrócić do Genetrona.
- Oczywiście. Tam ma do dyspozycji cały sprzęt. Tam, prawdopodobnie, będzie jego dom, dopóki tego nie przesortujemy.
- Nie przesortujecie - jak? Po co? - Trudno mi było zebrać myśli. Bolała mnie trochę głowa.
- Widzę mnóstwo zastosowań dla małych, supergęsto upakowanych elementów komputerowych na bazie biologicznej. A pan nie? Genetron dokonał już kilku przełomowych opracowań w tej dziedzinie, ale to jeszcze coś innego.
- Jakie są pana prognozy? - Bernard uśmiechnął się.
- Nie wolno mi tego właściwie mówić. To będzie rewolucja. Będziemy zmuszeni przetrzymywać go w warunkach laboratoryjnych. Trzeba będzie prowadzić doświadczenia na zwierzętach. Zaczniemy, oczywiście, od samego początku. Nie można przenieść... hmmm... kolonii Wergila. Bazują na jego białych ciałkach krwi. Zachodzi więc konieczność wyhodowania kolonii, które nie będą wyzwalały reakcji immunologicznych u innych zwierząt.
- Tak jak infekcja? - zapytałem.
- Wydaje mi się, że można się tu dopatrzeć pewnych cech wspólnych. Ale Wergil nie jest zainfekowany.
- Moje testy wykazują, że jest.
- Nie sądzi pan, że to prawdopodobnie bity danych unoszące się w jego krwiobiegu?
- Nie wiem.
- Proszę posłuchać, chciałbym, żeby wpadł pan do laboratorium, kiedy ulokujemy już w nim Wergila. Pańska ekspertyza może nam wiele pomóc.
Nam? Pracował za parawanem Genetrona. Czy może być obiektywny w swoich sądach?
- Czego pan się po tym wszystkim spodziewa?
- Edwardzie, zawsze znajdowałem się w awangardzie mojego zawodu. Nie widzę żadnego powodu, dla którego nie miałbym wziąć udziału w tych badaniach. Z moją znajomością funkcji mózgu i systemu nerwowego, z doświadczeniami nabytymi w trakcie badań w dziedzinie neuropsychologii...
- Może pan ochronić Genetrona przed wszczęciem śledztwa ze strony władz - powiedziałem.
- To szczera wypowiedź.. Szczera i krzywdząca.
- Być może. W każdym razie, zgoda. Przyjdę do laboratorium, kiedy Wergil już tam będzie. Jeśli po tej chwili szczerości, i nie tylko, będę tam nadal mile widziany. - Spojrzał na mnie z ukosa. Nie będę grał w jego drużynie; w tymi momencie , łatwo było odczytać jego myśli.
- Ależ oczywiście - powiedział w końcu wstając razem ze mną. Wyciągnął rękę na pożegnanie. Dłoń miał wilgotną. Był zdenerwowany tak samo jak ja, chociaż starał się tego nie okazywać.
Wróciłem do domu i nie wychodziłem już do południa. Czytałem i usiłowałem uporządkować sobie w głowie podstawowe fakty. Podjąć decyzję. Co było realne, czego miałem się trzymać.
Zmiana powinna przybierać takie tylko rozmiary, jakie każdy potrafi strawić. Innowacja, tak, ale powoli wdrażana. Nie na siłę. Każdy ma prawo do pozostania takim, jakim jest, dopóki nie zadecyduje inaczej.
Największa rewolucja w nauce od czasu...
A Bernard zrobi to na siłę. Genetron zrobi to na siłę. Nie potrafiłem pozbierać myśli. "NeoLudyta", powiedziałem do siebie. Piekielna bierność.
Kiedy nacisnąłem numer Wergila na tablicy łączności wewnętrznej budynku, w którym mieszkał, odezwał się niemal natychmiast.
- Tak - powiedział. Głos miał teraz ożywiony. - Wejdź na górę. Będę w łazience. Drzwi są otwarte.
Wszedłem do mieszkania, minąłem korytarz i wkroczyłem do łazienki. Wergil siedział w wannie, zanurzony po szyję w różowej wodzie. Uśmiechnął się do mnie niewyraźnie i podniósł z pluskiem ręce.
- Wygląda, jakbym podciął sobie żyły, prawda? - powiedział spokojnie. - Nie obawiaj się. Już wszystko w porządku. Genetron przyjmuje mnie z powrotem. Właśnie telefonował Bernard. .- Wskazał na telefon i domofon zainstalowani w łazience.
Siadając na sedesie dostrzegłem nie podłączony do sieci stojak lampy słonecznej stojący przy szafkach na bieliznę. Na krawędzi umywalki leżały rzędem żarówki.
- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? - spytałem i ramiona mi opadły.
- Tak, chyba tak - powiedział. Mogą zapewnić mi lepszą opiekę. Kąpię się właśnie, bo dziś wieczorem przenoszę się tam. Bernard przyjedzie po mnie swoją gablotą. Fason. Od dzisiaj wszystko z fasonem.
Różowawe zabarwienie urody nie pochodziło chyba od mydła.
- To płyn do kąpieli - spytałem. I w tym momencie doznałem nagłego olśnienia, zrobiło mi się słabo, to, co do mnie dotarło, było jeszcze jednym oczywistym i nieodzownym szaleństwem.
- Nie - powiedział Wergil. Wiedziałem już to.
- Nie - powtórzył - to z mojej skóry. Nie mówią mi wszystkiego, ale domyślam się, że wysyłają zwiadowców. Astronautów. - Spojrzał no mnie z miną, która wcale nie wyrażała niepokoju; bardziej ciekawość, jak zareaguję.
Potwierdzanie moich podejrzeń sprawiło, że żołądek skurczył mi się, jak w oczekiwaniu na cios. Tej możliwości nie brałem dotąd pod uwagę, może dlatego, że koncentrowałem się na innych aspektach.
- Czy to pierwszy raz? - zapytałem. - Tak - odparł. Roześmiał się. Korci mnie, żeby wyjąć korek i spuścić tych małych cwaniaków do ścieku. Niech sobie zobaczą, jaki jest naprawdę świat.
- Rozprzestrzeniłyby się wszędzie powiedziałem.
- Ani chybi.
- Jak.., jak się czujesz?
- Teraz czuję się całkiem dobrzy. Musi ich być miliardy. - Znowu pacnął ręką w wodę. - Jak mi radzisz? Wypuścić tych cwaniaków?
Szybko, nie zastanawiając się wiele, przyklęknąłem przy wannie. Moja ręka sięgnęła po wtyczkę lampy słonecznej i wsunąłem ją w gniazdko. Podłączał prąd do klamek, dawał mi kuksańce, robił tysiące głupich kawałów i nigdy nie dorósł, nigdy nie dojrzał na tyle, żeby zrozumieć, iż jest wystarczająco genialny, by naprawdę wpływać na losy świata ; nigdy nie nauczył się rozwagi.
Sięgnął do korka wanny. - Wiesz, Edwardzie, ja...
Nie zdążył skończyć. Chwyciłem stojak i wrzuciłem go do wanny, odskakując jednocześnie przed błyskiem, parą i iskrami. Wergil krzyknął, wyprężył się, wstrząsnęło nim kilka drgawek, a potem wszystko znieruchomiało i słychać było tylko ciche, jednostajne skwierczenie, a z jego włosów unosił się dym.
Podniosłem klapę sedesu i zwymiotowałem. Potem, zaciskając palcami nozdrza, wyszedłem do pokoju gościnnego. Tam nogi odmówiły mi posłuszeństwa i padłem ciężko na kanapę.
Po godzinie przetrząsnąłem kuchnię Wergila i znalazłem wybielacz, amoniak i butelkę Jacka Danielsa. Wróciłem do łazienki i odwracając wzrok od Wergila wlałem do wody najpierw alkohol, potem wybielacz, a na końcu amoniak. Chlorek zaczął musować. Wyszedłem zamykając za sobą drzwi.
Gdy znalazłem się z powrotem w swoim mieszkaniu, zadzwonił telefon. Nie podniosłem słuchawki. Mógł to być szpital. Mógł to być Bernard. Albo policja. Wyobrażałem sobie, co by się stało, gdybym zaczął wyjaśniać wszystko policji. Genetron milczałby jak grób. Bernard byłby nieuchwytny,
Byłem krańcowo wyczerpany. Wszystkie mięśnie pozbijały mi się w supły z napięcia i tego, co się czuje po...
Popełnieniu genobójstwa.
Jakież to było nierzeczywiste. Nie mogłem uwierzyć, że właśnie zamordowałem sto trylionów inteligentnych istot! Zgasiłem galaktykę. To było śmiechu warte. Jednak się nie śmiałem.
Wcale nie było mi trudno uwierzyć, że oto zabiłem jedną istotę ludzką, przyjaciela. Dym, stopione żarniki lamp, obluzowane gniazdko, dymiący kabel.
Wergil.
Zatopiłem podłączoną do sieci lampę w wannie, w której siedział Wergil.
Było mi niedobrze. Sny, miasta gwałcące Gail (a co z jego przyjaciółką, Candice). Dopuścić do spuszczenia wypełnionej nimi wody. Galaktyki rozpryskujące się na nas wszystkich. Co za horror. Ale przy tym, cóż za potencjalne piękno - nowy rodzaj życia, symbioza i transformacja.
Czy byłem wystarczająco skrupulatny, żeby uśmiercić je wszystkie? Na chwilę ogarnęła mnie panika. Jutro, pomyślałem, wysterylizuję jego mieszkanie. Jakoś nawet nie pomyślałem o Bernardzie.
Spałem na kanapie, kiedy Gail stanęła w drzwiach. Ocknąłem się rozbity, a ona spojrzała na mnie podejrzliwie.
- Dobrze się czujesz? - spytała przysiadając na krawędzi kanapy. Skinąłem głową.
- Co planujesz na obiad? - moje usta nie poruszały się prawidłowo. Wydobywające się z nich słowa były zniekształcone. Przyłożyła mi dłoń do czoła.
- Edwardzie, ty masz temperaturę powiedziała. - Bardzo wysoką temperaturę.
Powlokłem się do łazienki i spojrzałem w lustro. Gail stanęła za moimi plecami.
- Co to jest? - zapytała.
Wokół mojej szyi, pod kołnierzem, biegły linie. Białe linie przypominające obwodnice miast. Były już we mnie od dłuższego czasu, od kilku dni.
- Wilgotne dłonie - powiedziałem. Jakież to oczywiste.
Myślę, że byliśmy bliscy śmierci. Z początku stawiałem jeszcze opór, ale po paru minutach bytem już zbyt słaby, żeby się poruszać. Nim minęła godzina, Gail znalazła się w podobnym stanie.
Zlany potem, leżałem na dywanie w dużym pokoju. Gail leżała na kanapie; twarz miała białą jak kreda, oczy zamknięte. Wyglądała jak trup przygotowany do balsamowania. Przez chwilę myślałem, że umarła. Wściekałem się na ile pozwalała mi moja niemoc nienawidziłem, targało mną straszne poczucie winy na własną bezsilność, za opieszałość w uświadomieniu sobie wszystkich możliwości. Potem było mi już wszystko jedno. Byłem zbyt słaby, by mrugnąć powieką, zamknąłem więc oczy i czekałem.
W moich ramionach, w moich nogach pulsował rytm. Każdy impuls krwi wywoływał we mnie coś na kształt dźwięku. Dźwięku orkiestry złożonej z tysięcy muzyków, ale nie grającej unisono; grającej całe części symfonii na raz. Muzyka w krwi. Dźwięk ten, czy cokolwiek to było, przeszedł w zgrzytliwsze, ale bardziej skoordynowane ciągi fal znoszące się aż do wyciszenia, a potem rozdzielające na harmoniczne akordy.
Te akordy zdawały się wtapiać we mnie, w rytm mojego serca.
Najpierw ujarzmiły reakcje immunologiczne naszych organizmów. Wojna - a była to wojna prowadzona na skalę nigdy dotąd nie spotykaną na Ziemi, angażująca tryliony walczących trwała ze dwa dni.
Potem odzyskałem siły na tyle, by dowlec się do kuchennego kranu; czułem, jak pracują nad moim mózgiem, usiłując złamać kod i znaleźć w protoplazmie boga. Piłem aż do przesytu, potem jeszcze więcej, ale już umiarkowanie i zaniosłem szklankę Gail. Piła łapczywie. Wargi miała spękane, oczy przekrwione i otoczone obwódkami żółtawych wyprysków. Jej skóra nabrała barwy. W kilka minut później jedliśmy coś, bez apetytu w kuchni.
- Co to u diabła, było? - to były jej pierwsze słowa. Nie miałem siły jej wyjaśniać, potrząsnąłem więc głową. Obrałem pomarańczę i podzieliłem się z nią. - Powinniśmy wezwać lekarza - powiedziała. Ale wiedziałem, że tego nie zrobimy. Odbierałem już komunikaty: stawało się jasne, że poczucie wyzwolenia, jakie nas ogarnęło, było tylko iluzją.
Z początku komunikaty te były proste. W moich myślach zaczęły się krystalizować nie tyle same rozkazy, co ich niewyraźne zarysy. Nie wolno nam było opuszczać mieszkania - to pojęcie wydawało się zupełnie abstrakcyjne dla tych, którzy zawładnęli naszą wolą - i nie wolno nam było kontaktować się z innymi. Na razie mogliśmy tylko spożywać pewne produkty żywnościowe i pić wodę z kranu.
Wraz z obniżeniem się temperatury naszych ciał, proces transformacji przyspieszył i przybrał drastyczne formy. Niemal równocześnie zostaliśmy z Gail unieruchomieni. Ona siedziała przy stole, ja klęczałem na podłodze. Zdolny bytem zaledwie do spoglądania na nią katem oka.
Na jej ramieniu formowały się wyraźne pręgi.
We wnętrzu Wergila uczyły się; w nas dwojgu, ich taktyka była zupełnie inna. Przez około dwie godziny - dwie godziny piekła - swędziało mnie całe ciało, dopóki nie zrobiły wyłomu i nie znalazły mnie. Wysiłek, trwający w ich skali czasu całe wieki, wreszcie zaowocował. Komunikowały się teraz bez przeszkód i bezpośrednio z tą wielka, ospałą inteligencją, która kiedyś sprawowała władzę nad ich wszechświatem.
Nie były okrutne. Kiedy odkryły pojęcie niewygody i uświadomiły sobie, że jest to uczucie niepożądane, postarały się o jego złagodzenie. Przedobrzyły. Nim minęła godzina, unosiłem się w morzu rozkoszy, tracąc z nimi wszelki kontakt.
O świcie, następnego dnia, przywrócono nam swobodę ruchów; przede wszystkim po to, byśmy udali się do łazienki. Z pewnymi produktami odpadowymi naszych organów nie potrafiły sobie poradzić. Wydaliłem je - mój mocz był purpurowy - a Gail poszła w moje ślady. Potem staliśmy i patrzyliśmy na siebie bezmyślnie. Gail zdobyła się na słaby uśmiech.
- Czy do ciebie też mówią? - spytała. Skinąłem głową. - A więc nie zwariowałam.
Przez następne dwanaście godzin ich kontrola nade mną, na pewnych poziomach, była jakby słabsza. W tym czasie udało mi się spisać większą część niniejszej historii Podejrzewam, że toczył się we mnie jakiś inny rodzaj wojny. Gail była zdolna do wykonywania tylko ograniczonych ruchów i do niczego więcej.
Potem odzyskały nad nami pełną władzę i odebraliśmy polecenie objęcia się. Wypełniliśmy je skwapliwie.
- Eddie... - wyszeptała Gail. Moje imię było ostatnim dźwiękiem z zewnątrz, jaki usłyszałem.
Rośliśmy razem, stojąc. W ciągu kilku godzin nasze nogi rozdęły się i wypuściły pędy. Pędy te wydłużały się coraz bardziej, aż sięgnęły okna, żeby łowić światło słoneczne i kuchni, żeby czerpać wodę z kuchennego kranu. Wkrótce, wyrostki te dotarły do wszystkich zakamarków pokoju zeskrobując farbę i tynk ze ścian, zrywając obicia i wyściółki z mebli.
O brzasku następnego dnia transformacja dobiegła końca.
Nie mam jasnego obrazu naszego obecnego wyglądu. Podejrzewam, że przypominamy komórki - wielkie, płaskie, uwłóknione komórki, udrapowane celowo po większej części mieszkania. Wielkie powinno naśladować małe.
Proszono mnie o prowadzenie rejestracji zachodzacych procesów, ale wkrótce przestanie to być możliwe. Nasza inteligencja ulega w ciągu dnia fluktuacjom, w miarę, jak jesteśmy wchłaniani w istniejące w nas umysły. Nasza indywidualność maleje z każdym dniem. Jesteśmy przecież wielkimi, ospałymi dinozaurami. Nasze wspomnienia przejęte zostały przez miliardy tych istot, a nasze osobowości rozpływają się w przetransformowanej krwi.
Wkrótce centralizacja nie będzie już potrzebna.
Docierają do mnie informacje, że dokonały już inwazji na instalacje wodociągowe. Transformację przechodzą w tej chwili mieszkańcy całego budynku.
Nim miną trzy tygodnie, według starej rachuby czasu dotrzemy- do jezior, rzek i mórz i nic nas w tym nie powstrzyma.
Mogę zaledwie domyślać się rezultatów. Każdy cal kwadratowy tej planety będzie tętnił myślą. Za kilka lat, może o wiele wcześniej, stłumią swą osobowość - jakąkolwiek ją mają.
Powstaną wtedy nowe istoty. Ogrom ich inteligencji będzie niewyobrażalny. Cała moja nienawiść i strach już minęły.
Pozostawiam je - nas - z jednym tylko pytaniem:
"Jak wiele razy zdarzyło się to już gdzie indziej?" Wędrowcy z głębin kosmosu nigdy nie odwiedzili Ziemi. Nie mieli takiej potrzeby.
Znaleźli wszechświaty w ziarenkach piasku.