PS-55 SEBASTIAN MIERNICKI
PAN SAMOCHODZIK
I…
RELIKWIA KRZYŻOWCA
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Po zachodzie słońca piasek pustyni oddawał ciepło. Na pustkowiu, pod osłoną lichych skał stał maleńki namiot. Palił się przed nim ogień. Wokół, w cieniu leżeli arabscy najemnicy. Samotny rycerz siedział zamyślony, zapatrzony w płomienie. Pogardliwy uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy ujrzał, że najemnicy na dźwięk kopyt końskich podnieśli głowy, ale zaraz je strwożeni opuścili.
- Witaj! - rzekł przybysz, jeździec ubrany na czarno.
Zsiadł z konia przy samym ognisku. Szepnął coś do konia, a zwierzę cofnęło się o kilka kroków i czujnie rozglądało się na boki.
- Witaj! - odparł rycerz.
- Przysłał mnie Starzec z Gór.
- Mnie król Amalryk.
- Mamy to, na czym wam najbardziej zależy.
- Co chcecie w zamian?
- Nasz wódz proponuje sojusz przeciw Saracenom i przyjęcie przez nas chrztu.
- Nie wierzę.
Oczy czarnego jeźdźca pozostały nieprzeniknione.
- Chcesz to zobaczyć? - zapytał przybysz.
- Tak.
- Jedź za mną. Eskortę zostaw tu. Moi ludzie przypilnują, by nie stała im się krzywda.
Rycerz kopnął w jeden z najbliższych tłumoków.
- Przyprowadź konia - rozkazał. - I nie zapomnij o wodzie!
Najemnik skulony ze strachu rzucił się wykonać polecenie. Człowiek z gór patrzył po obozowisku i rycerz przysiągłby, że oczy tamtego mrużą się od uśmiechu.
Po chwili rycerz dosiadł konia. Jechał za czarnym jeźdźcem. Kilkadziesiąt sążni od obozowiska ujrzał zaczajoną w ciemnościach grupkę ubranych na czarno postaci. Był pewien, że ci izmailici, zwani też haszyszystami lub assasynami, w kilka chwil rozszarpaliby jego krwiożerczych najemników.
Przed świtem dotarli do podnóża gór, gdzie rycerzowi założono opaskę na oczy. Jechał głębokimi kanionami, aż dotarł do dziwnej fortecy w górach. Jego opiekun dał mu jeść i pić, owoce i zapas wody.
- Zaraz spotkasz naszego mistrza - oznajmił assasyn.
Rycerz poprawił swój płaszcz, pas i miecz, usiadł na ławie i czekał. Przez okno widział górzysty krajobraz Libanu, zielone gaje i daleką pustynię, a za nią siwobiałą smugę nieba nad morzem.
Nagle drzwi otworzyły się i do pomieszczenia gościa sekty wszedł Starzec z Gór, okryty czarną szatą z dużym kapturem. Z rękawów wystawały kościste dłonie, a na piersi srebrzyła się broda.
- Witaj! - rzekł starzec.
- Witam cię, panie! - rycerz pokłonił się.
- Podobno nam nie wierzysz?
- Taką mam misję, panie, by wszystko sprawdzić i rzetelnie zdać relację memu panu.
- Wiesz, że moglibyśmy twojego pana wysłać daleko stąd, a nawet jego samego tu przywieźć, by mu wszystko przed śmiercią na własne oczy pokazać?
- Czy nie nazbyt wiele buty przemawia przez ciebie, panie. Twoi ludzie natchnieni jakąś dziwną siłą są zaiste groźnymi wojownikami, ale to ludzie cienia, nocy, nie jestem pewien, czy daliby radę w walce w polu. Ty zaś proponujesz nam sojusz przeciw Saracenom. Dziesiątków tysięcy ludzi w zbrojach nie zabiją zatrute sztylety.
- Naszą siłą jest strach.
- Dlatego Frankowie i muzułmanie lękają się was, ale nie my, templariusze.
Starzec zdjął kaptur przed zakonnikiem. Ukazał straszną, pokiereszowaną walkami i chorobami twarz, zamglone, bladobłękitne oczy.
- Król wysłał tu templariusza? - zdziwił się.
- Tak, tylko nam mógł zaufać.
- Jesteście trochę podobni do nas. Zabiję wam mistrza, a wy wybierzecie innego. Wy i my jesteśmy jak mrówki. Muzułmanie i Frankowie są jak stado owiec, bezbronne bez dobrego pasterza.
- Pokaż dowód, panie - poprosił templariusz.
Starzec odsłonił płaszcz i pokazał zawieszoną na szyi sakwę. Wyjął z niej kawałek starego drewna, z wbitym gwoździem, śladem krwi.
- Nie jestem pewien, czy jesteś godzien trzymać to w dłoniach - rzekł templariusz. Czuł, że to jest to, czego szukali - największa relikwia. - Skąd to macie? - zapytał.
- Znalezione w pieczarze, w starej pustelni, razem z rozpadającymi się zwojami. Był tam też starzec, który twierdził, że przeżył dwieście lat. Gdy zabraliśmy mu to, zmarł.
Templariusz pokiwał głową.
- Wyślij, panie, swych emisariuszy do króla - powiedział. - Przekażę mu, że macie tę rzecz najcenniejszą.
Starzec uśmiechnął się, założył kaptur, zawiązał płaszcz i wyszedł. Do wieczora templariusz i assasyn czekali na wyjazd. Znowu była opaska, jazda w ciemnościach i powrót do biwaku pod skałą.
Templariusz obudził najemników i jeszcze tego dnia stawili się w komandorii. Potem zakonnik wyjechał na dwór króla, by czekać na przyjazd posłów.
Król Amalryk natychmiast przystał na propozycje posłów Starca z Gór, przekazał listy i dary dla ich szejka, prosząc o jak najszybsze odesłanie rzeczy najświętszej.
Templariusz w umówionym miejscu spotkał się ze specjalnie na tę okazję najętymi Genueńczykami. Wyruszyli w pościg za assasynami. Tym razem templariusz pod tunikę założył gęstą kolczugę. Genueńczycy mieli łuki i strzały zatrute specyfikami zakupionymi na targu.
Czekali do świtu przy obozowisku assasynów i gdy ci szykowali się do postoju, zaatakowali ich. Najpierw pięćdziesięciu Włochów ostrzelało obóz pięcioma salwami. Potem rzucili się z mieczami i toporami na sekciarzy. Kilkunastu ludzi z gór broniło się dzielnie. Przeżył tylko tuzin najemników. Strzały nie czyniły szkody skrytobójcom. Templariusz osobiście odciął głowę temu, który zaprowadził go do Starca z Gór. Potem napastnicy zabrali skarby, listy i umknęli.
Rozwścieczony król oblegał twierdzę templariuszy żądając wydania zakonnika-bandyty, który doprowadził do zerwania układów. Nagła śmierć króla przerwała burzę gradową zbierającą się nad zakonem.
Wielki mistrz serdecznie przywitał swego zakonnika.
- Masz to? - zapytał.
- Starzec z Gór dał mi to osobiście, nim się rozstaliśmy - oznajmił templariusz.
- Wyśmienicie, teraz ty będziesz stróżem naszej relikwii, Strażnikiem Krwi Chrystusa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WEZWANIE DO KOMENDY GŁÓWNEJ POLICJI • TAJEMNICZY WŁAMYWACZ • KIM JEST ĆMA? • WYJAZD DO STOP-SAMULEWA • KLUCZ DO KOŚCIOŁA • POKÓJ W HOTELU „RANCHO” • CZY KAŻDY DZIWAK TO CYRKOWIEC? • ZAGADKI OŁTARZA ŚWIĘTEGO JODOKA • ZAMASKOWANY KRZYŻOWIEC
Tegoroczna wiosna rozpoczęła się ciepłymi dniami, a mieszkańcy Warszawy chłonęli te pierwsze promienie ciepła wymykające się spod stalowych chmur. Z chodników zniknęły resztki lodu, brudnobiałe bryły zamarzniętego piasku - wspomnienia po „akcji zima”. Szedłem do naszego ministerstwa wprost z antykwariatu, w którym szukałem książek ze wspomnieniami uciekinierów z terenów byłych Prus Wschodnich, słowem przygotowywałem się do kolejnej akcji w terenie, gdy spod kurtki dobiegło mnie dyskretne pikanie dzwonka mojego telefonu komórkowego.
- Paweł? - usłyszałem głos zwierzchnika.
- Tak.
- Masz być za pół godziny w Komendzie Głównej Policji - w głosie szefa wyczułem napięcie.
- Tak jest - odpowiedziałem.
Czekając na tramwaj, wspominałem te pierwsze dni pracy, gdy trafiłem do samodzielnego referatu Tomasza N.N., zwanego Panem Samochodzikiem, za sprawą dziwnego wehikułu, którego był właścicielem. Jako absolwent historii sztuki, były żołnierz wojsk powietrzno-desantowych bytem uznany przez pana Tomasza za idealnego kandydata na jego następcę w walce ze złodziejami i przemytnikami dzieł sztuki. Oczywiście, okazało się, że do rozwiązywania zagadek historycznych nie wystarczy siła mięśni, chwyty ze wschodnich sztuk walki, gadżety zainstalowane w naszym samochodzie. Wiele się zmieniło przez ten czas, gdy pracowałem jako podwładny pana Tomasza w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Wehikuł stracony w wypadku został zastąpiony przez Rosynanta, a tego, zużytego wieloma przygodami, nowy mechaniczny potwór. Nie tak szybko przyjdzie mi zastąpić pana Tomasza, bo raz, że szef na szczęście doskonale się trzymał, dwa - wiele musiałem się od niego nauczyć. Również tego, jak zaskakiwać podwładnych.
W Komendzie Głównej pomocnik dyżurnego w biurze przepustek zaprowadził mnie do podziemi, długim, pogrążonym w mroku korytarzem do sali przedzielonej weneckim lustrem. Czekał tam na mnie pan Tomasz. Mój przełożony, mimo wieku wyglądał bardzo dobrze. Ostatni pobyt w sanatorium dobrze mu zrobił. Obok niego stał gruby policjant, z wąsami i szpakowatymi, zaczesanymi do tyłu włosami.
- Misikiewicz - przedstawił się podając mi rękę na powitanie.
Jego wzrok był skupiony na obrazie za lustrem. I ja tam zerknąłem. Na podłodze pokrytej linoleum stało pięć słoików.
- Próbki zapachów zebranych na miejscu przestępstw - wyjaśnił Misikiewicz. - Możecie zaczynać - powiedział do mikrofonu.
Do pomieszczenia za szybą wprowadzono psa, wilczura. Jego przewodnik wydał mu dyspozycje i zwierzę zaczęło węszyć. Zatrzymywało się przy próbkach numer dwa i cztery. Wreszcie niezdecydowany pies usiadł pośrodku, wywiesił jęzor i czekał na dyspozycje. Wprowadzono drugiego psa. Jego poszukiwania dały ten sam efekt.
- No właśnie - mruknął Misikiewicz. - Chodźmy na górę.
Labiryntem korytarzy i schodów dotarliśmy wreszcie do małego pokoju w najgłębiej oddalonym od ruchu ulicznego skrzydle. Pokój Misikiewicza był zastawiony półkami z segregatorami.
- To sprawy do rozwiązania, gdyby zabrakło nam pracy - zażartował pan Tomasz.
- No! - Misikiewicz z groźną miną pogroził nam palcem.
- Na razie uczciwie dzielimy się pracą - dodał szef uśmiechając się.
Obaj, szef i policjant roześmieli się. Ich znajomość musiała trwać od dawna, bo tylko między przyjaciółmi można pozwolić sobie na tego typu żarty.
Misikiewicz wskazał nam wolne krzesła.
- Od dwóch lat jesteśmy w kropce - opowiadał policjant parząc nam herbatę. - Dwa lata temu zarejestrowaliśmy serię włamań i kradzieży z kapliczek na Pomorzu Zachodnim. Ginęły cenne figury z XVII i XVIII wieku. Z naszego rozeznania wynika, że nie są to hity na aukcjach, ale kolekcjonerzy, poszukiwacze rarytasów płacą za nie przyzwoite pieniądze, nawet kilkanaście tysięcy dolarów. Mieliśmy pewne podejrzenia, nawet nasz główny podejrzany był w pobliżu tych kapliczek, ale świadkowie zdecydowanie twierdzili, że włamywacz wyglądał inaczej.
- Jak? - szybko zapytałem.
- Spokojnie - Misikiewicz podniósł dłoń. - Sprawa z powodu niewykrycia sprawcy na razie stała się „półkownikiem”. Zdjęliśmy ją z półki rok temu. Włamania powtórzyły się na terenie Podbeskidzia. Pies podjął trop, zaprowadził nas w pewne miejsce i zgubił ślad. Tam pobraliśmy próbki zapachów, ale nic poza reakcją psa tropiącego nie wskazywało na podejrzanego.
- Co to było za miejsce? - nie wytrzymałem.
- Cyrk - odpowiedział Misikiewicz. - Nazywa się „Titanic”.
- Cyrkowiec i włamywacz? - głośno zastanawiał się szef. - Jaka to wspaniała przykrywka! Włamywaczem może być dosłownie każdy pracownik, cyrk przenosi się z miejsca na miejsce...
- Włamanie w miejscu postoju cyrku od razu rzuca podejrzenia na przyjezdnych - zwrócił uwagę Misikiewicz. - Jest jednak jeszcze jeden problem - włamań dokonywano przed przedstawieniem. Pies tropiący stracił ślad w namiocie cyrkowym, w tłumie ludzi, na zapleczu kompletnie zgubił się wśród zapachów zwierząt.
- Skąd pochodzą próbki zapachów? - zapytałem.
- Z garderoby artystów i wozu z paszą.
- Czyli w grę może wchodzić któryś z cyrkowców występujących ze zwierzętami? - domyślał się pan Tomasz.
- Nie wyciągałbym pochopnych wniosków, nie chciałbym niczego sugerować tym bardziej, że mam do panów prośbę.
Przy ostatnich słowach policjant ściszył głos - odruchowo nachyliliśmy się do biurka.
- Wiemy, że włamywacz znowu uderzy - powiedział Misikiewicz.
- Prawo serii? - dopytywałem się.
- Popyt, konkretne zamówienie - odpowiedział szef. - Tym razem to ja uzyskałem cenne informacje z pewnego domu antykwarycznego w Berlinie. Miesiąc temu pojawił się tam człowiek pytający o figury z kapliczek. Według mojego informatora, był to kolekcjoner. Interesowały go konkretne zabytki.
- Co?! - nie wytrzymałem z ciekawości.
- Tym razem zaginione figury z ołtarza jednego z kościołów na Warmii. Kolekcjoner chciał zlecić poszukiwania ludziom z antykwariatu, dawał nawet konkretne wskazówki, ale zdecydowanie mu odmówiono. Tamten wychodząc mruknął: „Pozostał mi tylko Ćma”.
- „Ćma” to pseudonim człowieka, który w Europie Zachodniej sprzedawał kradzione dzieła sztuki - Misikiewicz uzupełnił słowa szefa.
- I tego Ćmy nie mamy w swoich kartotekach? - zdziwiłem się.
- Nic nie mam do waszych, ale nawet w moich nie ma takiego człowieka - powiedział policjant. - Otóż dwa dni temu cyrk „Titanic” zatrzymał się we wsi, w której stoi kościół, gdzie były figury interesujące kolekcjonera z Berlina.
- Panowie obserwują ten cyrk? - upewniłem się.
- Jasne, ale chłopaki w terenie działają rutynowo, wczoraj wieczorem cyrkowcy zaprosili ich na herbatę... - Misikiewicz bezradnie rozłożył ręce. - Jakby co, macie moje wsparcie ze stolicy, ale na miejscu musicie być szybsi od Ćmy.
- Musimy znaleźć lampę, która przyciągnie tego motylka... - mruknął zamyślony pan Tomasz.
***
Był początek kwietnia. Słońce zwabiło zielone pąki i młode źdźbła traw. Pierwsze ptaki zabawiały się wśród jeszcze rzadkich gałęzi krzewów, gdy jechaliśmy z Pawłem do niewielkiej wsi Sątopy-Samulewo. Założono ją w XIV wieku niedaleko Reszla. To w Sątopach znajdował się jeden z pałaców biskupów warmińskich, na pobliskich łąkach hodowano doskonałe konie kupowane przez konnicę Rzeczypospolitej. Pałac przez powojenne lata znalazł się we władaniu Państwowych Gospodarstw Rolnych, które zostawiły w nim lokatorów niezainteresowanych właściwym utrzymaniem tego, co do nich nie należało, więc pałac zniszczał prawie do szczętu.
Jedynym zabytkiem wsi był kościół parafialny zbudowany prawdopodobnie w drugiej połowie XIV wieku. Jego wieżę widzieliśmy z Pawłem z daleka jadąc od strony Lutr. Nagle zatrzymałem nasz nowy wehikuł sto metrów od tablicy z nazwą wsi.
- Co się stało? - zaniepokoił się Paweł.
- Będziemy uznani za cyrkowców - zauważyłem wskazując na nasz pojazd.
Byłem pewien, że jego nieco futurystyczny kształt dzięki wyklepanej karoserii po samochodzie rajdowym, długość 5 metrów, szeroki rozstaw kół, reflektory jak wielkie owadzie oczy, proste wnętrze ze skomplikowaną skrzynią biegów - to wszystko dla przeciętnego użytkownika marek samochodów niemieckich czy koreańskich stawiało nas w jednym rzędzie z ufoludkami lub właśnie cyrkowcami. Pod maską naszej maszyny krył się potężny silnik rajdowego aston martina. Do stu kilometrów przyspieszał w około osiem sekund, ale cóż z tego, że może nie tak szybko jak ulubione auta bandziorów, skoro nasz wehikuł gdy się rozpędził, dopiero łapał „drugi oddech” - silnik pracował lżej, a pod stopą na pedale gazu czuło się moc smoka. W tej maszynie nie istniały poślizgi, znoszenie boczne na zakręcie. Auto trzymało się drogi jakby jechało po szynach.
Paweł zrozumiał, o czym mówię. Z tylnego siedzenia zabrał mały plecak i wysiadł.
- Pilnować kościoła czy cyrku? - upewniał się.
- Pilnuj lampy, o którą Ćma ma sparzyć skrzydełka - powiedziałem.
Wykorzystując zjazd na polną drogę zawróciłem do O., do muzeum, by tam skonsultować się z miejscowymi kustoszami i z bliska obejrzeć wskazówkę.
***
Poprawiłem plecak, obejrzałem się za odjeżdżającym szefem i ruszyłem do wsi. Minąłem kilka gospodarstw ulokowanych wzdłuż drogi. W kilku zagrodach widziałem zadbane trawniki, kwietniki, wystawki starych maszyn rolniczych, zakonserwowanych i pomalowanych. Wkrótce dotarłem do krzyżówki. Wyblakła reklama zachęcała do wizyty w restauracji i hotelu „Rancho”. Na razie zrezygnowałem z wizyty w tym przybytku. Obok groty ze współczesną figurą Matki Boskiej wspiąłem się po schodach na wzgórze, na którym wznosił się gmach miejscowego kościoła. Wokół budowli znajdował się cmentarz, a teren świątyni był otoczony murem wysokim na półtora metra. Stanąłem przed wejściem. Obok drzwi zobaczyłem krzyż z postacią Jezusa Chrystusa. Przyjrzałem się jego piersi.
- To Rosjanie strzelali - usłyszałem za sobą dziewczęcy głosik.
Obejrzałem się. Przede mną stała para uczniów gimnazjum. Ona była blondynką, z dwoma warkoczami, z wielkimi okularami, niebieskimi oczami, noskiem jak kartofel - lekko zadartym. Była ubrana w niebieską sukienkę z białymi falbankami, a pod pachą trzymała skórzaną teczkę, która zawsze kojarzyła mi się z moim wujem kolejarzem. Chłopak miał jasne długie, proste włosy sięgające mu równą linię za ucho, co upodobniało go do Kopernika. Rysy twarzy miał podobne do towarzyszki, więc domyślałem się, że mam przed sobą rodzeństwo.
- To Niunia - chłopak przedstawił mi dziewczynkę - moja siostra, a ksywa pochodzi od zdrobnienia Elżunia, czyli Elżbieta. Ja mam na imię Rysiek.
Uścisnąłem podaną rękę.
- Pan jest z cyrku? - zapytała Niunia.
- Nie - odpowiedziałem z uśmiechem.
- To pewnie z policji? - dopytywał się Rysiek.
- Czemu uważacie, że każdy turysta w waszej wsi musi być cyrkowcem albo policjantem? - udawałem zdziwionego.
Niedobrze wróżyło to mojej pracy, skoro nawet dzieci we wsi wiedziały, że coś tu się dzieje niedobrego.
-Pan jechał takim dziwacznym samochodem? - pytała Niunia. - Widzieliśmy w Lutrach - dodała.
- Jakiś człowiek mnie podwiózł - kłamałem.
- A czemu tak pana interesuje kościół? - wypytywał Rysiek.
- Chyba każdego odwiedzającego waszą wieś interesuje ta budowla - odparłem. - Może oprowadzicie mnie?
- Jak pan poczeka, to przyniosę klucze - powiedział Rysiek, nim pobiegł ścieżką w dół wzgórza.
- Nasz tata jest organistą - wyjaśniła Niunia.
Pokiwałem głową na znak uznania.
- Jacyś cyrkowcy kręcą się tu po okolicy? - próbowałem dowiedzieć się od dziewczynki czegoś ciekawego.
- Noo... - przytaknęła. - A wie pan, jacy oni fajni? - wyraźnie ożywiła się. - Pan Ludwik wszystko pokazuje dzieciom i nawet pozwala bawić się ze swoją małpą...
- Zaraz, spokojnie - przerwałem dziewczynie. - Kim jest pan Ludwik?
- To dyrektor. Są jeszcze dwaj klowni, bardzo zabawni, jest czarodziej i Kosa.
- A Kosa to kto?
- Mówią na niego też Wayne, bo chodzi tak jak ten sławny aktor z westernów, ale ja tego kowboja nigdy nie widziałam. W każdym razie Kosa to naprawdę Kosiński, ale jego pseudonim pochodzi stąd, że zakosił parę rzeczy; podobno nawet siedział w więzieniu za te kradzieże. Ale nie wygląda na złodzieja. Przyjaźni się z czarodziejem...
- Prestidigitatorem albo prościej sztukmistrzem - wtrąciłem.
Niunia spojrzała na mnie zaskoczona.
- Policjantem to pan nie jest... Takie słowo pan wymyślił, to presti... gi... traktor... - powiedziała kręcąc głową. - To ten Kosa przyjaźni się z tym... magikiem. Kosa to taka złota rączka, nawet samochody ludziom we wsi naprawiał i to tak za parę jajek, mleko. Ludzie mówią, że fajny, tylko ma straszną twarz, taką całą w bliznach i z kropkami koło oczu.
Zapamiętałem, że trzeba sprawdzić przeszłość tego Kosy i dobrze by było zajrzeć do kartoteki tego sztukmistrza. Nadbiegł Rysiek niosąc wielki, długi na trzydzieści centymetrów klucz.
- Ten sam, od początku istnienia kościoła - wyjaśnił z uśmiechem.
Weszliśmy do kruchty pod wieżą. Z lewej była granitowa chrzcielnica, z prawej wąskie drzwi prowadzące na wyższe kondygnacje wieży. Rysiek otworzył jedno skrzydło kraty zamykającej wejście do kościoła.
- Wie pan, że to jedyny kościół w Polsce pod wezwaniem świętego Jodoka? - powiedział mój młodociany przewodnik.
- Nie - przyznałem. - To barokowy ołtarz, a co się stało z tym z okresu budowy kościoła?
- Podobno część zaginęła, a część jest w muzeum w O. - odparł Rysiek. - O to samo pytali ci cyrkowcy, jak ich oprowadzałem.
- Wszyscy? - zaciekawiłem się.
- Tak, nie pamiętam, kto pytał - Rysiek próbował sobie coś przypomnieć.
- Wszystko plączesz - odezwała się Niunia. - Sam im to powiedziałeś, a oni tylko dziwili się, jak mógł ołtarz zaginąć.
Oglądałem wyposażenie kościoła, piękną rokokową ambonę, uroczą drogę krzyżową, potem weszliśmy na chór, młodzież pokazała mi nawet górne pomieszczenie w wieży, do którego szło się wąskim na ledwie pół metra korytarzem ukrytym w murze wieży. Niezbyt uważnie słuchałem opowieści moich przewodników skupiony na tym, że cyrkowcy tak interesowali się przeszłością ołtarza. Wyszliśmy na zewnątrz i wręczyłem dzieciakom parę groszy na słodycze. Niunia trochę się krygowała, ale widać było, że Rysiek od czas do czasu dorabiał sobie w ten sposób i pieniądze wziął.
- Późno już - mruknąłem zerkając na zegarek. Było już popołudnie. - W tym „Rancho” można dobrze zjeść i przespać się?
- Niech pan lepiej jedzie do Reszla - powiedziała Niunia, a w jej oczach ujrzałem strach.
- Niektórzy tam zasypiają snem wiecznym - dodał Rysiek. -To wszystko prowadzi Grabarowa, wdowa po grabarzu, co się na sośnie w polu powiesił. Mówią, że to czarownica, złe uroki rzuca, zielara.
- Gdzieś indziej można zjeść i przenocować?
- W Reszlu - uparcie powtarzała Niunia.
- No, to spróbuję w „Rancho” - odparłem ze śmiechem.
Dzieciaki jeszcze długo stały na drodze, a ja maszerowałem aleją wśród topoli do opuszczonego dworku. Po kilku schodach doszedłem do drzwi między dwiema kolumnami. Nacisnąłem klamkę, było otwarte. Ze środka dobiegł mnie przykry, kręcący w nosie zapach stęchlizny. Odgarnąłem kotarę przegradzającą drogę do sieni. Panował tu półmrok. Zza drzwi po prawej stronie z napisem: „Restauracja” dobiegał cichy odgłos muzyki. Na wprost były schody prowadzące na piętro, a po lewej w futrynie wstawiono solidne drzwi dwiema judaszem. Przypuszczałem, że za nimi było mieszkanie właścicielki lokalu. Skierowałem się w prawo. Przeszklone skrzydło skrzypnęło. Wszedłem do typowej restauracji z kilkoma stolikami, wygodnymi krzesłami, długim barem z podświetlanymi reklamami, przebranym zestawem alkoholi na wystawie. Za barem siedziała barmanka, brunetka zaczytana w jakimś romansidle. Słysząc moje kroki podniosła wzrok. Zajrzałem wprost w czarne jak węgiel oczy wprawione w cudownie orientalną oprawę z ciemnych brwi, gęstej firany rzęs, drobnego, lekko zakrzywionego nosa, pełnych warg i ciemnych loków niesfornie kręcących się po ładnej, regularnej twarzy. Stałem oszołomiony tym widokiem. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, ale było w niej coś, co dodawało wieku i jednocześnie urody; czułem, jakbym miał kontakt z bardzo mądrą i doświadczoną kobietą.
- Słucham pana - powiedziała.
Milczałem szukając odpowiednich słów, a może kłamstw.
- Jestem taka brzydka? - zapytała zalotnie.
- Nie, wprost przeciwnie, tylko mówiono mi, że tu właścicielką jest jakaś... - zawahałem się.
- Wiem, to moja mama - brunetka smutno pokiwała głową. - Pan chce jeść, pić, spać?
- Wszystko na raz.
- Skąd się pan tu wziął?
- Mam wymienić wszystkie miejscowości, które przejechałem?
- Awanturnik? Może cyrkowiec?
- Czy w tej okolicy każdy dziwak jest od razu cyrkowcem?
- Pan by się nadawał do cyrku.
- Czemu?
- Byli tu ci cyrkowcy, pili tam w kącie. Oni, jak i pan mieli coś takiego dziwnego w oczach... Pan ma ryzykowne zajęcie?
- Nie, większość czasu spędzam w bibliotekach lub przy komputerze.
Tak gawędziliśmy, gdy brunetka zaprowadziła mnie do pokoju na piętrze. Opłatę wzięła z góry, „bo różni już tu bywali” i powiedziała, na którą przygotuje kolację.
Pokój miałem bardzo duży, z podwójnym małżeńskim łożem, wielką szafą, biurkiem pod oknem, z widokiem na aleję prowadzącą do dworku i drzwiami do łazienki ze staromodną wanną i mosiężnymi kurkami do wody.
Usiadłem przy biurku i odruchowo otworzyłem górną szufladę, pod blatem. Struchlałem. W środku była ćma przybita szpilką do dna szuflady.
***
W O. zajechałem pod zamek, w którym znajdowała się siedziba muzeum. Wierzyłem, że do wieczora uda mi się dołączyć do Pawła. Moja ministerialna legitymacja sprawiła, że wszyscy w muzeum byli niezwykle usłużni. Kustosz odpowiedzialna za sztukę średniowieczną zaprowadziła mnie do swojego gabinetu. Usiedliśmy w głębokich fotelach, a kobieta wypisała mi zezwolenie na wejście do magazynów muzealnych i udostępnienie do oględzin na miejscu interesujących mnie zabytków.
- Co się stało, że sławnego Pana Samochodzika interesują te starocie? - dziwiła się.
- Ktoś za bardzo interesuje się tym zabytkiem, a zwłaszcza jego zaginioną częścią - wyjaśniałem odbierając dokumenty.
Potem przejechałem się do magazynów muzealnych. Tam pracownik zaprowadził mnie do klimatyzowanych pomieszczeń i pokazał obiekty.
- To to - rzekł, nim odszedł na odległość kilku metrów, by zapewnić mi swobodę, a jednocześnie obserwować moje ruchy.
Z kieszonki marynarki wyjąłem lupę i rozpocząłem oględziny, jednocześnie przypominając sobie wcześniejszą rozmowę z panią kustosz.
- Co może mi pani powiedzieć na temat ołtarza z kościoła w Sątopach - Samulewie? - pytałem. - Starego czy nowego?
- Starego.
- Literatura dotycząca tego zabytku jest bardzo uboga - pani kustosz rozsiadła się wygodnie i odpowiadała na moje pytania, od czasu do czasu ssąc końcówkę ołówka. - W 1875 roku niemiecki konserwator zabytków w krótkiej analizie wskazywał jako autora ołtarza ucznia Wolgemutha lub Dürera, człowieka, który przebywał na dworze biskupa warmińskiego Łukasza Watzenrodego. Podobnym tropem szli następni autorzy zajmujący się tym obiektem. Tylko jeden z nich wskazywał dodatkowo pochodzenie artysty z Nadrenii lub Frankonii. Ołtarz był poliptykiem. W części środkowej, drewnianej skrzyni, ustawiono trzy figury: Madonny, świętego Jodoka i świętej Katarzyny, podobno obficie zdobione złotą polichromią - kustosz wyjęła z półki tom pisma historycznego z artykułem Ludomiry Brzozowskiej, gdzie odtworzono na rysunku pierwotny wygląd ołtarza. - Do tego dołączono dwie pary ruchomych skrzydeł. Otwarty ołtarz ukazywał więc trzy figury i cztery sceny z życia świętego Jodoka: Modlitwę, Cud u źródła, Nakarmienie ubogich, Uzdrowienie niewidomej. Zamykanie par drzwi powodowało prezentację scen pasyjnych. Pod koniec XVII wieku zmieniono wystrój kościoła, zdjęto skrzydła, które powieszono na ścianie, a losy gotyckiej skrzyni i figur nie są znane. Może zniszczały gdzieś w zakamarku?
- Podobno na jednym z malowideł był ukazany fundator ołtarza?
- To ciekawa teoria. Na fragmencie z „Cudem u źródła” jest postać konnego rycerza z zamaskowaną twarzą. - Na jego ubraniu jest jakiś napis?
- Tak, ale nie wszystko zobaczy pan nieuzbrojonym okiem. Normalnie widać fragment napisu: „...AN LEIDEN ... FRO...”. Podejrzewamy, że autor mógł być niepiśmienny, popełnił błąd przy kopiowaniu zleconego napisu, ale badania w podczerwieni wskazują, że pod farbą na płaszczu jeźdźca ukrywa się zamalowany krzyż i napis.
- Jaki? - powstałem zniecierpliwiony.
- Spokojnie, panie Tomaszu... - pani kustosz uśmiechnęła się zadowolona z efektu swych słów. - Po pierwsze, widoczne litery na obramowaniu płaszcza rycerza nie tworzą sensownego zdania. Jednak przed nowoczesną techniką nikt prawdy nie ukryje. Pod spodem są ślady dziwnej sentencji: „Alboż i lew czoła nie poddaje magowi?”. Dziwne, prawda? Na średniowiecznym ołtarzu słowo „magus”, co oznaczało bardziej...
- Czarodzieja we wschodnim, arabskim znaczeniu - podpowiedziałem.
- Tak. Najciekawsze jednak czeka pana dalej. Napis uwieczniony na lamówce kapy konia, w języku arabskim głosi: „Podążaj za Jodokiem, by znaleźć drzewo najświętsze, nasz skarb największy”. I co pan na to?
- I co ja na to? - powtórzyłem na głos, aż obejrzał się na mnie pracownik magazynu. - Muszę zapamiętać tę twarz, te dziwne, zmrużone oczy bezimiennego jeźdźca noszącego tyle tajemnic na sobie.
ROZDZIAŁ DRUGI
ĆMA W SZUFLADZIE • WSPINACZKA NA WIEŻĘ KOŚCIELNĄ • NOC NA CMENTARZU • IDZIEMY RATOWAĆ PAWŁA • CZY ROKSANA TO CZAROWNICA? • MOTOCYKL Z WYMALOWANĄ ĆMĄ
Nie jestem bojaźliwy, ale widok ćmy przybitej szpilką do dna szuflady trochę mnie przestraszył, tym bardziej że przecież mieliśmy pomóc w ujęciu włamywacza o pseudonimie Ćma. Szybko zamknąłem szufladę i usiadłem na krześle. Rozglądałem się po pokoju, by wreszcie na szafce przy łóżku zobaczyć broszurę księdza Józefa Leonowicza „Parafia Sątopy i Unikowo”. Rzuciłem się na łóżko i szybko ją przejrzałem.
Wieś Sątopy-Samulewo była dawniej nazywana Bischdorfem - biskupią wsią, bo w 1577 roku stała się własnością kapituły warmińskiej. Założyli ją 2 lutego 1337 roku prepozyt kapituły warmińskiej Jan z Nysy i wójt krajowy Henryk Luter. Zasadźcą był Prus z pochodzenia o nazwisku Santop. W 1343 roku biskup warmiński Herman z Pragi przeznaczył dochody z tej wsi na rzecz katedry fromborskiej i zapis ten obowiązywał aż do pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku. Budowę kościoła rozpoczęto w latach siedemdziesiątych XIV wieku. W 1382 roku proboszczem był tutaj krótko Henryk Vogelsang, który w 1386 roku zrezygnował z probostwa w Sątopach na rzecz Barczewa. Później, w latach 1401-1415, był biskupem warmińskim. Po bitwie pod Grunwaldem tenże biskup złożył hołd Władysławowi Jagielle, za co został przez wielkiego mistrza uznany za zdrajcę (Warmia była lennem Zakonu) i musiał ukrywać się w Niemczech, a po powrocie na Warmię został najprawdopodobniej otruty.
Dalej czytałem o dwóch dzwonach. Jeden z nich nazywa się Eugeniusz, na cześć dawnego proboszcza - Eugeniusza Bukowskiego. Drugi dzwon zawdzięcza imię patronowi kościoła - świętemu Jodokowi. Z ogromną ciekawością chłonąłem informacje o nieznanym mi wcześniej świętym. Święty Jodok żył w VII wieku w Normandii, a jego życiorys jest znany z dwóch odpisów z X i XI wieku. Jodok był synem Juthuela, władcy księstwa bretońskiego. Razem z bratem miał zapewniony udział we władzy, ale zrezygnował z życia na dworze na rzecz służby Bogu. Najpierw po przyjęciu święceń pozostał na dworze, ale po siedmiu latach powędrował do pustelni. Przypisywane mu są cuda uzdrowienia niewidomej dziewczynki oraz sprowadzenia czterech łodzi wypełnionych żywnością. Po tym jak uderzył laską o skałę trysnął strumień, a woda uratowała życie konającego księcia Haymona von Ponthieu. Był patronem pielgrzymów, niewidomych, chorych, przytułków, szpitali, miłości małżeńskiej oraz płodności, opiekunem piekarzy i żeglarzy. Chronił od zarazy, pożaru, burzy, gradobicia, sztormów i wypadków na morzu. Jego kult rozwijał się szczególnie w północnej Francji, Nadrenii, Bawarii i Szwabii, a w Polsce na Pomorzu i Śląsku. Może to za sprawą osadników, którzy bali się klęsk żywiołowych, Jodok - uniwersalny patron strzegący we wszystkich okolicznościach - został w Sątopach?
Wyposażenie kościoła: ambona i ołtarz, pochodzą z XVIII wieku. W ołtarzu głównym na czas Wielkanocy obraz świętego Jodoka wędruje do góry odsłaniając Grób Pański. Jego stare wnętrze wymaga renowacji. Z tego samego okresu co rokokowa ambona pochodzą miniaturki na ścianach. Wnętrze oświetlają witraże. Jeszcze przed potopem szwedzkim w Sątopach rozpoczęto budowę pałacu biskupiego. Budowę na czas wojny wstrzymano, ale zaraz po niej prace ruszyły jeszcze szybciej. Powstały też wtedy wspaniałe ogrody.
Półleżałem i wstając z przyjemnością wyciągnąłem ramiona. Niezauważenie za oknem zakradł się mrok. Spojrzałem na zegarek - była osiemnasta - czas, by zejść na kolację.
Brunetka czekała. Jeden ze stołów był zastawiony, a dziewczyna doniosła mi dzbanek z herbatą i smażoną kiełbasą w cebulce.
- Smacznego - życzyła mi pochylając się i stawiając przede mną talerz z jadłem. Od jej włosów biła przedziwna woń słodyczy, świeżego wiatru z pól i Orientu. Przez chwilę trwałem w lekkim odurzeniu.
- Jak ma pani na imię? - zapytałem odchodzącą dziewczynę.
- Roksana - odpowiedziała. - Nudzi się pan i szuka towarzyszki na wieczór? - była zadziorna.
- Nie - odparłem speszony. - Czy proboszcz mieszka tutaj na plebanii?
- Raz tu, raz w Unikowie - rozmawiała ze mną stojąc za barem.
- Czy to przyjazny człowiek?
- Jak to ksiądz - Roksana wzruszyła ramionami.
- Chodzi mi o to, czy pozwoliłby mi wejść na wieżę? Trochę fotografuję, a z takiej wysokości miałbym dobry widok.
- Niech pan spróbuje.
Jej ton głosu, który zmienił się po tym, jak ją zapytałem o imię, odstręczał mnie od dalszej konwersacji i jadłem w milczeniu. Ona przyglądała mi się z ciekawością. Dopiero teraz uderzyło mnie, że w tym lokalu nie było słychać muzyki. Panowała absolutna cisza, tylko wiatr za oknem pojękiwał.
- Dziękuję. Teraz przejdę się do proboszcza - powiedziałem wstając.
Uśmiechnąłem się, ale ona patrzyła na mnie tymi swymi czarnymi oczami, z których nie mogłem niczego wyczytać. Wszedłem jeszcze do pokoju i przezornie ułożyłem kawałek czarnej nitki w progu. Nie oglądając się za siebie wyszedłem na szosę. Potem skręciłem w prawo pod kościół i wspiąłem się do plebanii. Gospodyni poinformowała mnie, że proboszcz pojechał z posługą i już pewnie dziś nie wróci. Zapytałem więc, gdzie mieszka organista, bo z nim postanowiłem się dogadać w sprawie zwiedzania kościoła.
Musiałem zejść do mostu na potoku i przejść do zabudowań wiejskich. Odszukałem niewielki otynkowany na żółto domek. Szybko rozpoznałem, o który chodzi, bo na ławce siedział Rysiek.
- I co, zatrzymał się pan u czarownic? - przywitał mnie pytaniem.
- Tak. Jest twój tata?
- Jest - Rysiek otworzył drzwi i zawołał w głąb sieni: - Tata!
Po chwili wyszedł do mnie mężczyzna po czterdziestce wyglądający jak wierna kopia Rysia, tyle że miał wąsy.
- Niech będzie pochwalony - przywitał mnie.
- Na wieki wieków - grzecznie odpowiedziałem.
- To pan z moim chłopakiem zwiedzał kościół?
- Tak i, widzi pan, chciałbym tam zajrzeć jeszcze raz.
- Teraz?
- Tak - wymownie sięgnąłem do kieszeni.
- Nie o to chodzi - organista obejrzał się na dom. - Remont robię, muszę fachowców pilnować...
- To ja pójdę - zgłosił się Rysiek.
- Lekcje odrobiłeś? - upewnił się ojciec.
- Tak, prawie nic nam nie zadają - odpowiedział Rysiek.
Chłopak poszedł po klucz i latarkę. Ja swoje źródło oświetlenia miałem ze sobą, tak na wszelki wypadek. Wspięliśmy się na wzgórze, Weszliśmy do kościoła i zamknęliśmy drzwi od środka.
- Od czego zaczniemy? - zapytał Rysiek.
- Od wieży - zadecydowałem.
Drugi raz tego dnia wchodziłem po wąskich ceglanych schodkach do pomieszczenia nad kruchtą.
- Dawniej tu była sala katechetyczna, a teraz... - chłopak powiódł ręką wokół, wskazując na hełmy strażackie, toporki - składzik, bo nasi strażacy tu odpoczywali po wielkanocnej warcie przy Grobie Pańskim.
Pobieżnie rozejrzałem się po pomieszczeniu.
- Tam? - wskazałem na klapę w suficie.
- Tam jest brudno... - Rysiek próbował odwieść mnie od zamiaru wspinaczki.
- Co widać z samej góry? - Nawet Reszel...
Namówiłem chłopca, by przystawił drabinę i żebyśmy weszli wyżej. Gdy stanąłem na najwyższym szczeblu drabiny, dech mi zaparło na widok plątaniny grubych bali tworzących szkielet wieży.
- Bez użycia gwoździ i tyle wytrzymało - Rysiek z dumą klepał drewno - od średniowiecza...
- Tak - kiwałem głową wchodząc wyżej.
Stąpałem po skrzypiących stopniach, cienkich, uginających się przy każdym kroku. Wysoko słychać było trzepot skrzydeł, drobne kroki jakichś zwierząt. Rysiek przyświecał mi i ostrożnie szedł moim śladem.
- Tu widać więźbę stropu kościoła - poświecił w mrok.
- Ktoś tam chodził?
- Strach - Rysiek potrząsnął głową. - Nikt tam nie wchodził od wieków. Strop w kościele wygląda nieźle, dziury w dachówce łata się z zewnątrz. Te deski nie utrzymałyby chyba żadnego człowieka.
- Tam coś stoi - powiedziałem świecąc swoją silniejszą latarką.
- Jakieś szpargały ze starej plebanii, stare, połamane meble. Te katarzynki, co tu były...
- Jakie katarzynki? - zdziwiłem się.
- Przed wojną tam gdzie teraz jest plac przed grotą stał mały domek zajmowany przez siostry, podobno uczyły w szkole, pomagały rolnikom. Zimą 1945 roku albo uciekły, albo je wymordowano. Mój dziadek, który tu przyjechał z Kurpi, pamięta, że ten ich dom był wyszabrowany, gdzieś w kościele znalazł jeszcze jakieś stare księgi, ale potem je sprzedał.
Czułem, że teraz ocieram się o przygodę, o jakąś tajemnicę. Weszliśmy na samą górę, rozejrzałem się dookoła i zeszliśmy do dawnej salki katechetycznej.
- Chyba to był zły pomysł z tym nocnym zwiedzaniem - mruknąłem. - Jutro tu wrócimy?
- Rano?
- Nie masz szkoły? - przypomniałem chłopakowi.
- Po obiedzie? Zaczeka pan?
- Zaczekam - obiecałem.
Postanowiłem spędzić noc na pilnowaniu kościoła, rano mógłby mnie zastąpić szef, a po południu razem obejrzelibyśmy świątynię. Gdy wracałem do „Rancho” po ciepłe ubranie, termos z czymś gorącym do picia, zadzwoniłem do szefa. Odebrał i powiedział, że czeka na mnie w hotelu.
Zastałem go przy posiłku.
- Przyciągam pani klientów - uśmiechnąłem się do Roksany.
- Cieszę się - odpowiedziała grzecznie.
Pan Tomasz siedział jak król, zadowolony z tak fachowej i uroczej obsługi. Dosiadłem się do niego i zrelacjonowałem dotychczasowe poczynania.
- Cyrk widziałeś? - zapytał szeptem.
- Nie. Dziś w nocy popilnuję terenu, a rano obejrzymy ptaszki.
- Nie, wolałbym, żebyś im się nie pokazywał, być może trzeba będzie uruchomić plan „B”.
- Jaki?
- Zobaczysz.
Teraz pan Tomasz opowiedział mi, czego dowiedział się w muzeum.
- To wiemy, czego szukać - ucieszyłem się.
- Już rozszyfrowałeś słowa tajemnicy?
- Nie, ale zawsze można coś dopasować...
Szef uśmiechnął się pobłażliwie. Po kolacji odprowadziłem Pana Samochodzika do pokoju i wróciłem do swojego. Nim otworzyłem drzwi, sprawdziłem nitkę. Tak jak przypuszczałem - zniknęła. Znalazłem ją na dywanie. Kolejne niespodzianki czekały na mnie na biurku. Stał tam termos, kilka kanapek w lnianym woreczku i jeden baton czekoladowy o nazwie „Pawełek”. Na woreczku był wyszyty monogram R.G., co pewnie oznaczało Roksana Grabar. Zajrzałem do szuflady. Ćma tkwiła na swoim miejscu. Zabrałem ubranie, latarkę, prowiant, koc i zszedłem do baru. Roksana czytała tym razem wiersze.
- Dziękuję - uśmiechnąłem się do niej i posłałem całusa.
- Na zdrowie - odpowiedziała.
Korzystając z cienia otaczającego dworek przeszedłem na jego tyły, potem kładką przez potok, obszedłem wieś i od strony pól zakradłem się do kościoła. Znalazłem sobie ustronne miejsce w kącie, między murem a pniem grubego drzewa, z widokiem na tył i boki kościoła. Zakładałem, że włamywacz będzie omijał obficie oświetlone wejście. Okryłem się kocem robiąc z niego maleńki namiot. Zostawiłem tylko niewielki otwór, przez który widziałem teren. Popijałem gorącą kawę, zagryzałem ją kanapkami i czekałem, sam nie wiem na co. Około północy zaczął siąpić deszcz. Przemoczył mnie do pierwszej. O drugiej oczy zaczęły mi się kleić. Może nawet przysnąłem. O trzeciej zmęczony wpatrywałem się tylko we wskazówki zegarka, starając się wzrokiem popędzać czas, by ta trudna, zimna noc czym prędzej się skończyła. O czwartej zbudził mnie dziwny szmer. Podniosłem głowę. Jakiś cień przesunął się między nagrobkami. Wydawało mi się, że widzę ciemniejsza plamę koło przypory i bocznego wejścia do świątyni. Wyśliznąłem się z koca, niezgrabnie wstałem na zdrętwiałych nogach. Poprawiłem czarny kaptur bluzy i zacząłem się skradać. Nagle poczułem silne uderzenie w plecy. Upadłem, ale zdążyłem się odwrócić, by zobaczyć szpetną twarz jakiegoś człowieka, a potem dostałem drugi cios, po którym straciłem przytomność.
***
Przypuszczałem, że obecność Pawła na cmentarzu właśnie tej nocy jest zbędna. We wsi szybko się pewnie rozeszło, że w „Rancho” zatrzymało się dwóch obcych. Wieść ta dotarła do namiotu cyrkowego „Titanica” i mogła zaniepokoić włamywacza. Na jego miejscu przyczaiłbym się i obserwował nowych ludzi.
Do późna czytałem książkę o sztuce średniowiecznej. Zmęczony zasnąłem przy lekturze. Obudziłem się, gdy na dworze siąpił deszcz. Miałem nadzieję, że Paweł zrezygnował i wrócił do hotelu. Wtedy jednak przyszła mi do głowy zupełnie inna myśl.
- Może włamywacz uderzy właśnie dziś? - powiedziałem sam do siebie. - Zwróci na nas uwagę organów ścigania. To my jesteśmy nowi, a więc podejrzani.
Szybko wstałem, ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Na dole spotkałem Roksanę. Była już ubrana w krótki płaszczyk. Czarne włosy splotła w niezgrabny kucyk.
- Pan też? - przywitała mnie pytaniem.
- Co „też”?! - zdziwiłem się.
- Chodźmy - dziewczyna pociągnęła mnie za rękę na zewnątrz.
Szła szybko holując mnie.
- Mam przeczucie, że coś złego stało się panu Pawłowi - tłumaczyła.
- Jest pani czarownicą?
- Moja mama wróży z kart tarota. Może odziedziczyłam po niej zdolność przewidywania?
Szybko dotarliśmy pod kościelne wzgórze. Wspinaliśmy się ścieżką do furtki w murze od strony wsi. Nagle Roksana przystanęła.
- Czuję jakąś dziwną moc - szepnęła. - Czają się tu zło i zwierzęcy strach...
Nie rozumiałem jej tajemniczych słów i przyspieszyłem tym bardziej, że zza muru dobiegały mnie jakieś niepokojące odgłosy, szybkie kroki, czyjś stłumiony krzyk. Wbiegłem na teren przykościelnego cmentarza w samą porę, by ujrzeć tylko dziwne cienie umykające między drzewa. Wiedziony instynktem podążyłem w kąt, w którym sam bym czatował na złodzieja. Paweł leżał tam bez czucia. Bez słowa wskazałem go Roksanie. Podejrzewałem, że to przebudzenie bardzo będzie odpowiadało mojemu podwładnemu. Sam ostrożnie przeszedłem się po cmentarzu. Bez skutku. Obszedłem świątynię - nie znalazłem śladów włamania. Gdy znowu natknąłem się na Roksanę i jeszcze lekko oszołomionego Pawła, od strony bramy podbiegło do nas kilku miejscowych mężczyzn. Byli uzbrojeni w widły, grabie, trzonki do łopat i mieli groźne miny.
- Patrzcie, czarownica przyprowadziła hieny cmentarne - usłyszałem z mroku.
- Pewnie jakąś czarną mszę tu odprawiali - dodał ktoś inny.
- Pilnujcie ich, a ja sprawdzę, czy groby są całe - mruknął ktoś.
- Po co się bawić? Zróbmy im porządne lanie, a tę czarną jędzę to trzeba wypędzić...
- Spokój! - do rozmowy włączył się organista, który nadszedł z drugiej strony. - Znam ich, nic złego by nie zrobili.
- Ta czarna...
- Zaraz pójdzie do domu.
Tłumek rozeźlonych mężczyzn niechętnie rozszedł się.
- Ktoś widział, jak po cmentarzu kręcą się jacyś ludzie i wezwał sąsiadów - tłumaczył organista. - Musicie mi jednak wytłumaczyć, o co tu chodzi, bo oni - znaczącą wskazał na wieś - z ochotą wrócą.
Uradziliśmy, że pójdziemy do „Rancho”, gdzie wszystko opowiemy organiście. Na miejscu Roksana zaparzyła nam kawę i dosiadła się do naszego stolika. Paweł spojrzał na nią pytająco.
- Jestem wplątana w tę historię czy nie? - odparła.
Organista spokojnie kiwał głową, gdy mówiłem mu o tym, co mnie i Pawła sprowadza w te okolice.
- Niesamowite - kręcił głową z niedowierzaniem.
- Wiedziałam, że ci cyrkowcy to niezłe ziółka - powiedziała Roksana.
- Dobrze, z rana poszukamy tego lwa i maga - oznajmił organista. - Jak to było? „Alboż i lew czoła nie poddaje magowi” i „Podążaj za Jodokiem, by znaleźć drzewo najświętsze, nasz skarb największy”. Ciekawe...
Organista wstał i pożegnał nas. My też skłoniliśmy się Roksanie i poszliśmy do swoich pokojów. Byłem pewien, że ludzie ze wsi będą pilnować kościoła, więc mogłem uspokojony zasnąć. Jeszcze przed snem słyszałem delikatne pukanie do drzwi pokoju Pawła.
- Flirciarz - pomyślałem uśmiechając się do swoich myśli.
Swoją drogą czasy się zmieniły i teraz młodzi szybciej nawiązywali bliskie znajomości.
***
Na dźwięk pukania szybko zamknąłem szufladę. Ćma zniknęła!
- Przepraszam... - cicho odezwała się Roksana. - Mam tu coś na ranę głowy - pokazała mały słoiczek z brunatną masą.
Zauważyła moją minę, miejsce, w którym stałem i domyśliła się, o co mi chodzi.
- Sprzątnęłam ją - wyjaśniła. - Poprzednio mieszkał tu taki śmieszny wielbiciel motyli. Zbierał i nakłuwał je. Mówił, że tu jest mikroklimat i są jakieś dwa rzadkie gatunki...
Nie wierzyłem w to tłumaczenie tym bardziej, że nie podobało mi się to węszenie w moim pokoju. Udałem, że przyjmuję to za dobrą monetę i usiadłem na łóżku. Roksana weszła na nie i klęknęła za mną. Z wprawą zrobiła opatrunek, pomiędzy bandaże na stłuczeniu z tyłu głowy wkładając gazę nasiąkniętą tym dziwnym paskudztwem.
- Co to jest? - zapytałem.
- Tajemnica mojej mamy - odpowiedziała.
- To prawdziwa czarownica.
- Nie, dobrze rozumie ludzkie potrzeby.
- Ty też? - odwróciłem się do Roksany, by zajrzeć jej w oczy.
- Ja... - gwałtownie wstała. - Boję się czasami tego, co widzę w ludziach.
Poprawiła ubranie i wyszła z pokoju.
Mazidło musiało być bardzo dobrym lekarstwem, bo nazajutrz, po pobudce około jedenastej, czułem się wyśmienicie, a gdy macałem głowę, nie znalazłem nawet śladu opuchlizny. Zdjąłem opatrunek i powąchałem gazę. Śmierdziała okropnie.
Wziąłem prysznic, ostrożnie umyłem włosy i zszedłem do restauracji. Roksana podała mi śniadanie oglądając przy okazji ranę. Zadowolona kiwnęła głową.
- Pana szef niedawno poszedł do organisty - poinformowała mnie.
Szybko przełknąłem posiłek i wybiegłem za panem Tomaszem. Rzeczywiście był u organisty, razem siedzieli przed domkiem na ławeczce i wygrzewali się w promieniach wiosennego słońca.
- Jak szanowne zdrowie? - przywitał mnie. - Dobrze się spało? - przebiegle zmrużył oczy.
- Wszystko w porządku - odpowiedziałem.
Pan Tomasz i organista ustalili, że z inspekcją w kościele poczekają do powrotu Ryśka i Niuni. Miałem więc kilka godzin wolnego. Pożyczyłem od gospodarza lornetkę, wypytałem go o drogę i ruszyłem na przeszpiegi.
Namiot cyrkowy stał w małej kotlince przy skrzyżowaniu koło szkoły, za przejazdem kolejowym i wiaduktem na rozebranej linii do Reszla. Namiot otaczał wianuszek wozów cyrkowych, z kilku kominów wylatywały słabe smugi dymu.
Musiałem siedzieć w krzakach przy torach, ponad sto metrów od „Titanica”, by doczekać się, aż na schody wozu wyjdzie człowiek o szpetnej twarzy i zapali papierosa. Zaciągnął się dymem, zakaszlał, a ja przypatrywałem mu się przez szkła. Tak, to był ten, który uderzył mnie w głowę na cmentarzu. Drugim przestępcą był niewątpliwie ów tajemniczy sztukmistrz. Mogłem tylko podejrzewać, że jest nim elegant, który mignął mi przez chwilę, nim wszedł do namiotu.
Powoli nudziło mnie to czekanie na coś interesującego i słysząc buczenie lokomotywy jadącej przez przejazd zerknąłem w tamtą stronę. Przed szlabanem stał tylko jeden pojazd - sportowy motocykl pomalowany na czarno, z ubranym w czarny skórzany kombinezon kierowcą, z wizerunkiem ćmy na baku.
ROZDZIAŁ TRZECI
WRÓŻBA MAMY ROKSANY • SPRAWDZAMY STRYCH KOŚCIOŁA • CO ZNACZĄ SŁOWA ZAGADKI? • NOCNA ZASADZKA • POŚCIG ZA MOTOCYKLISTĄ • WYPADEK NA DRODZE
Widok motocyklisty zmroził mi krew w żyłach. Oznaczało to, że Ćma wcale nie kryje się i nawet motocykl pomalował w taki wzór. Czym prędzej zadzwoniłem z telefonu komórkowego do szefa.
- Panie Tomaszu! - krzyczałem. - Widziałem go, zaraz będzie przejeżdżał koło domu organisty! To Ćma!
Ramiona szlabanu uniosły się i motocyklista ruszył z miejsca. Pojechał drogą ku wsi.
- Widziałem go - powiedział po chwili Pan Samochodzik. - Spróbuję zainteresować nim policję. Czas, żebyś wracał, zjemy obiad i ruszamy do kościoła.
Szef rozłączył się. Ostrożnie, starając się nie zdradzić swojego punktu obserwacyjnego w krzakach, wróciłem do wsi i spotkaliśmy się z przełożonym przy krzyżówce poniżej kościoła, przy mostku.
- Widziałeś? - pan Tomasz wskazał na kępę pożółkłych traw obrastających szary kamień, granit równo ociosany na sześcian.
Zszedłem między trawy pod stary klon.
- Tu coś jest napisane, ale litery są prawie zatarte - zameldowałem.
- To kamień ku pamięci mieszkańców wsi zamordowanych przez Włochów powracających w 1812 roku spod Moskwy - wyjaśniał mi szef. - Czytałem w tej broszurce, która leżała w pokoju.
- U pana też? - zdziwiłem się.
- Może gospodynie „Rancho” starają się w ten sposób umilić czas nielicznym gościom? - wzruszył ramionami.
Wracaliśmy do gospody. Raz byliśmy chłodzeni porywistym wiatrem, który pędził białe obłoki, raz grzani cudownie piekącym po zimowej przerwie słońcem. Widziałem, jak zwierzchnik nadstawiał twarz do słońca mrużąc oczy skryte za wielkimi okularami nadającymi mu wygląd sowy.
Roksana przygotowała skromny, ale pyszny obiad, podała nam go obdarzając po równo każdego swymi tajemniczymi uśmiechami.
- Mogę pójść z panami? - zapytała, gdy posprzątała ze stołu.
- Oczywiście - Pan Samochodzik zgodził się. - Spotkajmy się na dole, powiedzmy za pół godziny - zaproponował zerkając na zegarek. - Pójdę na górę zabrać kilka rzeczy...
Szybko wstał i wyszedł.
- Pójdę się przebrać - powiedziała Roksana.
- Odprowadzę panią - zerwałem się z krzesła.
Roksana spojrzała na mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz.
- Chodź! - szepnęła kiwając na mnie palcem i słodko uśmiechając się.
Szła pierwsza, otworzyła drzwi naprzeciw restauracji, odchyliła ciężką kotarę i zaprosiła mnie do przedpokoju.
- Poczekaj turaj - wskazała mi salon z oknami wychodzącymi na ogród.
Pokój wypełniały stare meble, nie tak ciężkie jak gdańskie, ale wyglądające na solidne, zdobione oszczędnie, najczęściej ornamentami roślinnymi i tradycyjnie, jak to stare meble, łączone bez jednego gwoździa. Stanąłem przed oknem, czubkiem nosa prawie dotykając firanki.
- Witam pana! - usłyszałem za plecami.
Obróciłem się na pięcie. W drzwiach stała elegancka kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. W niczym nie przypominała swoich rówieśnic mieszkających na wsi. Miała starannie ułożone włosy, nienaganny makijaż, nie skrywała farbami siwizny. Ubrana była skromnie, ale schludnie, w spódnicę i białą bluzkę. Patrzyła na mnie tymi samymi oczami, które miała Roksana, lecz były one jakby odrobinę zamglone.
- Smakował panom obiad? - zapytała uśmiechając się.
- Oczywiście, pani córka pysznie gotuje - zapewniałem.
- Kuchnia to moja specjalność - mama Roksany uśmiechała się, ale i groziła mi palcem.
- Grabarowa - podeszła do mnie i podała mi dłoń, którą natychmiast ucałowałem.
- Paweł Daniec - odparłem.
- Niech pan usiądzie - wskazała mi miejsce na krześle koło okrągłego stolika. - Zna pan tarota?
- Podobno to karty naznaczone grzechem, które pochodzą od Saracenów i po arabsku nazywały się naib - odpowiedziałem. - Kiedyś oglądałem jakąś talię...
- Ten ktoś wróżył panu?
- Nie.
- A chce pan znać swoją przyszłość?
- Nie wiem, czy pani zdąży - obejrzałem się na korytarz, gdzie słyszałem krzątaninę Roksany. - Podejrzewam, że wróżby polegają tylko na głębokiej wierze tego, stawia robi pani kabałę, a potem on dopasowuje do pani słów wydarzenia, które i tak miałyby miejsce. Wróżba to wielka sztuka psychologii...
- Powiem panu trzy rzeczy - przerwała mi wróżbiarka. - Powiem, kto jest pana wrogiem, co pan będzie robił w ciągu najbliższego miesiąca i co wydarzy się dzisiejszej nocy.
- Dobrze - uśmiechnąłem się pobłażliwie.
Kobieta wyjęła z szuflady w stoliku talię kart, przetasowała ją i kazała mi przełożyć. Wykonałem polecenie.
- Nie pokażę panu kart - uniosła palec, rozłożyła karty w wachlarz i szybko wybrała trzy z nich. - Pański wróg to... - odsłoniła jedną z trzech, jej oczy powiększyły się - to ni człek, ni zwierz, to znak istoty dzikiej i rozumnej. Dziwne. Teraz co pan będzie robił w tym miesiącu? - zerknęła na kolejną kartę. - Koło fortuny może pana zmiażdżyć, gdy nie będzie pan uważał. Będzie pan robił rzecz niemożliwą - latał, ale spadnie pan...
- Będę unikał lotów samolotem - roześmiałem się.
- ... i będzie pan tańczył z ogniem - dopowiedziała.
- Mamo, skończ te czary - usłyszałem za sobą głos Roksany.
- Dobrze, dobrze - kobieta była niepocieszona, wstała, żeby odprowadzić nas do drzwi.
Przepuściłem Roksanę, a wtedy jej matka chwyciła mnie za rękaw i przyciągnęła mnie do siebie.
- Tej nocy stanie się krzywda komuś, kto stanie na drodze jeźdźca na rączym rumaku - szepnęła.
Wyprostowałem się i wyszedłem do Roksany. Ostatnie słowa jej matki wyglądały jak ostrzeżenie przed człowiekiem na motorze, bo czyż motor nie był współczesnym rumakiem.
- Bujdy - machnąłem ręką i otrząsnąłem się.
- Masz rację, ale kobiety ze wsi potajemnie przychodzą do mamy i mówią, że się sprawdza - Roksana uśmiechnęła się do mnie promiennie.
Czekaliśmy przed zajazdem na pana Tomasza, który wyszedł po chwili z małą torbą na ramieniu.
- Idziemy - rozkazał.
Szliśmy we trójkę mówiąc niewiele. Z daleka widzieliśmy, że przy bramie czekają na nas organista, Niunia i Rysiek. Dzieciaki na widok Roksany zrobiły zdziwione miny. Organista otworzył drzwi. Kolejny raz przekroczyłem próg świątyni.
Pan Tomasz przeszedł się wzdłuż ścian i wreszcie skupił uwagę na ołtarzu.
- Ma cechy rokoka, wykonany przez Chrystiana Bernarda Schmidta około 1765 roku - mówił Pan Samochodzik oglądając obiekt z bliska. - Ołtarze boczne autorstwa Jana Schmidta, brata Chrystiana Bernarda. Obaj mieli pracownię w Reszlu. W ołtarzu głównym obraz świętego Jodoka, chowany na czas Wielkanocy, za nim Grób Pański z malowidłami na drewnie. Myślałem, że znajdę tu jakiekolwiek ślady starego ołtarza.
Szef wyszedł i zadarł głowę patrząc na strop.
- Co tam jest? - zapytał.
- Rupieciarnia - odpowiedział organista.
- Pawle, byłeś tam? - Pan Samochodzik zwrócił się do mnie.
- Nie, bałem się, że deski nie wytrzymają - odpowiedziałem.
- Myślisz, że złodziej będzie się tym przejmował?
Zamilkłem skruszony.
- Gdybym przeszedł po belkach konstrukcji... - nieśmiało zaproponowałem.
- Ja pójdę - oznajmiła Roksana. - Jestem najlżejsza i dorosła - powiedziała widząc, że młodzi już rwali się na ochotnika do wyprawy.
Szef tylko skinął głową. Musieliśmy wrócić do starej sali katechetycznej, tam znowu przystawić drabinę i wejść na piętro wieży. Pan Tomasz wręczył Roksanie latarkę.
- Powodzenia - powiedział.
Patrzyliśmy, jak Roksana zwinnie szła po belce stropu święcąc dookoła latarką. Z mroku wychynęły jakieś stare gazety ułożone w rulony, kufer, pusta, niska półka, klęcznik. Szła coraz dalej, aż dotarła do końca. Pan Samochodzik wyjął drugą latarkę i poszedł w ślady dziewczyny.
- Co zrobić, gdy młodzi mają stracha? - mruczał, nim odszedł na tyle daleko, że nie było go słychać.
Gdy patrzyłem na te wszystkie graty, coś mi się przypomniało.
- Czy to tu pana tata znalazł te stare księgi? - zwróciłem się do organisty.
- Nie wiem - odpowiedział tamten. - Mogę do niego zadzwonić wieczorem i zapytać. Jest teraz w sanatorium i dopiero przed snem można go złapać w pokoju.
- Będę bardzo wdzięczny - odparłem.
Czekaliśmy na powrót naszej wyprawy badawczej. Oboje wrócili z zakurzonymi ubraniami i dłońmi.
- Dawno nikt tam nie chodził? - zapytał pan Tomasz.
- Ja tam nigdy nie wchodziłem - przyznał się organista.
- A wy? - szef podpytywał młodzież.
- Nie!
- A ktoś inny ma klucz do tego pomieszczenia? - Pan Samochodzik wskazał pod nasze nogi.
- Tylko proboszcz - odpowiedział organista.
- Ale on tam by nie chodził?
- Nie, bo po co?
- Ciekawe, kto tam chodził i to całkiem niedawno? - zastanawiał się Pan Samochodzik. - Ciekawe też, jak tu wszedł?
- Co?! - nie dowierzałem słowom szefa.
Wziąłem od Roksany latarkę i ruszyłem na belkę. Odległości między słupami podtrzymującymi dach starałem się przebiec, by wędrując po szerokiej na trzydzieści centymetrów belce nie stracić równowagi i nie upaść na, jak przypuszczałem, kruche deski. W najdalszym kącie znalazłem promieniem latarki ślady, odciski butów. Tajemniczy gość obejrzał dokładnie wszystkie szpargały, przejrzał zawartość kufra, w którym były tylko jakieś szmaty.
Wróciłem do reszty, śledząc po drodze ślady w kurzu.
- Wszedł przez okno w wieży - oznajmiłem. - To jedyne wejście. Nie wiemy, czy ten ktoś był złodziejem i wyszedł stąd z łupem, czy nie i będzie szukał dalej.
- Odwrót - zadyrygował pan Tomasz. - W nocy będziemy pilnować kościoła, a jutro jest sobota i od rana zajmiemy się badaniami najmniejszych śladów mogących pomóc w rozszyfrowaniu słów o lwie i magu.
Rozeszliśmy się, organista z dziećmi do domu, ja z szefem i Roksaną do „Rancho”. W swoim pokoju poszedłem pod prysznic, a gdy wyszedłem z łazienki przestraszył mnie dziwny łomot do szyby. Było już ciemno, ale widziałem, jak do okna dobija się wielka ćma, a na ścieżce prowadzącej z zajazdu do szosy ujrzałem tylne światełko motoru.
***
Stałem za firanką w ciemnym pokoju i patrzyłem na motocyklistę. Najpierw długo stał pod drzewem i patrzył na okna hotelu. Po kwadransie zadzwonił do kogoś z telefonu komórkowego. W ciemnościach było widać tylko rozświetlony ekranik. W końcu tajemniczy osobnik wsiadł na motor i odjechał. Po chwili Paweł dyskretnie zapukał do drzwi. Zajrzał do mojego pokoju.
- Widział pan? - upewniał się.
- Tak i nie myśl, że puszczę cię drugi raz samego pilnować kościoła - odpowiedziałem.
- Panie Tomaszu, będę uważał...
- Postanowiłem - twardo oznajmiłem. - Na pierwszej warcie będę z tobą, na drugiej zmienią nas organista i jego dzieci.
- Podczas zmiany warty złodziej wszystko zobaczy.
- I o to chodzi.
Umówiliśmy się, o której spotkamy się na tyłach dworku. Potem zeszliśmy na kolację i znowu obsługiwała nas Roksana.
- Przygotować wałówkę na nocne czuwanie? - zapytała.
- Oczywiście - skinąłem głową.
Dziewczyna od razu przyniosła nam z zaplecza kanapki i termos.
- Powodzenia - powiedziała.
Po posiłku mieliśmy jeszcze godzinę czasu i poświęciłem ją na drzemkę. Spóźniłem się na spotkanie z Pawłem, bo wpierw musiałem załatwić pewną sprawę. Milczeniem zbyłem pytające spojrzenie podwładnego. Uważam, że czasami szef ma prawo do niczym nieusprawiedliwionych wybryków.
Zajęliśmy pozycje na cmentarzu tak, by widzieć jak najwięcej, a przede wszystkim siebie nawzajem.
„Alboż i lew czoła nie poddaje magowi?” - jakbyście rozumieli te słowa? Lew mógł oznaczać silne, królewskie zwierzę, jak i króla w ogóle. Cóż to miałby być za król, który bałby się maga? Nie ma wątpliwości, że w dawnych czasach siła magów opierała się bardziej na sile sugestii, znajomości psychologii, kilku sztuczek z fizyki i chemii. Mogli oni znać kabałę, tajemnice mocy kamieni szlachetnych, ale nie było takiego, który nie uląkłby się zwykłego katowskiego topora czy dobrze wyposażonej sali tortur.
Druga sentencja kryła w sobie tylko tę tajemnicę, że zapisano ją po arabsku. Jej znaczenie najwyraźniej dotyczyło relikwii, kawałka drzewa z krzyża, na którym ukrzyżowano Jezusa Chrystusa. Wskazówka do ewentualnej skrytki prowadziła poprzez żywot świętego Jodoka. Ciekawe tylko, czy chodziło o alegorie wymalowane na ołtarzu, czy o podania o jego cudach?
Gdy tak siedziałem na ławeczce cmentarnej w cieniu pnia wielkiego klonu, skryty za nagrobkami, przyszła mi do głowa nowa myśl. Miałem przeczucie, że jeżeli organiście...
W tym momencie Paweł zerwał się ze swojego miejsca i popędził ku murowi kościoła.
- Stój! - krzyczał. - Policja! Będę strzelał!
Pospieszyłem w tym samym kierunku. Paweł gnał już między krzyżami za uciekającą postacią, a może dwiema. Szybko podszedłem do furtki w murze i ujrzałem, jak ubrany na czarno osobnik wskakuje na siodełko motoru, zapala silnik i ostro rusza. Zadowolony zatarłem ręce i zbiegłem po schodkach do starej szopy na wprost kościoła. Ukryłem w niej nasz wehikuł, pożyczywszy klucz od sąsiada organisty. Teraz wytoczyłem naszego potwora na szosę. Zatrzymałem się przy Pawle, który czekał na mnie przy drodze obserwując z uwagą pobocze.
- Wsiadaj! - otworzyłem mu drzwi.
- Możemy? - usłyszałem z tyłu.
To był organista z dziećmi.
- Niech pan wsiada, a młodzież niech pilnuje kościoła i w razie czego alarmuje całą wieś - zadecydowałem.
Niunia i Rysiek mieli zawiedzione miny, ale posłusznie pobiegli pod górkę. Wrzuciłem jedynkę, dodałem gazu i maszyna wyskoczyła do przodu. Miała silnik auta rajdowego, ale zmieniłem sekwencję biegów na dłuższą, więc miałem dość czasu na zmianę biegów. Zwiększało to zużycie paliwa, ale jazda po polskich drogach i zatłoczonych miastach nie zamieniała się w koszmar ciągłego operowania biegami. Zapaliłem wielkie owadzie reflektory umieszczone na masce z przodu. Zaraz świat wokół zamienił się w lodową pustynię.
Motor mógł odjechać daleko, ale już z rykiem silnika doganialiśmy go za przejazdem kolejowym.
- Dwa ostre zakręty i skrzyżowanie - poinformował mnie organista.
- Skręci do cyrku? - zastanawiał się Paweł.
Gdy wyjechaliśmy z drugiego zakrętu na wiadukt nad linią kolejową prowadzącą do Reszla, ujrzeliśmy mrożącą krew w żyłach scenę. Na drogę wybiegł jakiś mężczyzna i podbiegł w kierunku pędzącego motoru. Ten przyhamował, ale motocyklista obejrzał się na nas i dodał gazu. Potrącił człowieka na drodze!
- Łajdak! - krzyknął wzburzony Paweł.
- Zostań i wezwij pomoc, zawiadom policję - rozkazałem Pawłowi. - Już! - fuknąłem widząc, że nie chce wysiąść.
Paweł wysiadł, a ja ruszyłem z piskiem opon. Z doświadczenia wiedziałem, że żaden motor nie ma szans w pojedynku z samochodem. Wystarczyło być cierpliwym i czekać na błąd motocyklisty.
- Ile jest stąd do Reszla? - zapytałem organistę.
- Dziewięć kilometrów, głównie proste odcinki.
- Nie ma bocznych dróg?
- Są, ale liche.
- Dobrze, nie będzie ryzykował licząc, że na prostej nam ucieknie.
- Przyznaję, że pana auto ma przyspieszenie, ale wygląda jak straszny gruchot.
- I tak ma właśnie być... - uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Ile razy w przeszłości przeciwnicy lekceważyli wygląd mojego wehikułu i spotykała ich potem za to sroga kara. Dodałem jeszcze gazu i przy ponad stu kilometrach na godzinę silnik astona martina dopiero zaczynał żyć swoim rytmem. Gdy jechałem wolniej, czasami żalił się pojękując zaworami, prychając niezadowolony, kiedy staliśmy przed sygnalizacją świetlną.
Teraz bez trudu dopędziłem motor.
- Nie ma tablic rejestracyjnych - zauważyłem.
- To jakaś dziwna przeróbka - stwierdził organista zerkając mi przez ramię.
Próbowałem wyprzedzić uciekiniera, ale ten nagle zajechał mi drogę. Zatrąbiłem i powtórzyłem manewr - z tym samym skutkiem. Z prawej tak samo. Nie ryzykowałem ocierania się o drzewa i jechałem środkiem świecąc motocykliście długimi światłami.
- Dzwonił pan do taty? - zapytałem organistę.
- Tak. Bardzo dziwił się, że go o to pytam.
- Powiedział, gdzie znalazł księgi?
- Tak, na stryszku zakrystii. Wchodzi się tam z zewnątrz.
Z daleka widziałem światła Reszla, zaraz też zmieniłem światła na krótsze, bo na drodze stała blokada policyjna: dwa terenowe UAZ-y tarasujące drogę i trzech policjantów z pistoletami.
W tym momencie motocyklista skręcił w prawo i wyskoczył na łąkę. Hamowałem tak, by stanąć przodem do łąki i oświetlić uciekiniera. Ten z wielką wprawą przeskakiwał przez wszystkie nierówności i szybko zniknął w mroku.
- Pan Samochodzik? - zapytał mnie dowódca blokady.
- Tak.
- Dzwonili z Warszawy, że mamy panu we wszystkim pomagać. Zaraz zorganizujemy obławę - funkcjonariusz zasalutował i odszedł.
- To pan ma takie znajomości - dziwił się organista.
Zjechałem na pobocze i zadzwoniłem do Pawła.
- Zawieźli go do szpitala w Biskupcu - meldował mój podwładny. - To był Kosa. Lekarz mówił, że może z tego nie wyjść. Zaraz pójdę do cyrku i zobaczę, kogo nie ma.
- Nie idź! - krzyknąłem. - Sam to zrobię, a ty wracaj do „Rancho”. Natychmiast!
- Dlaczego?
- Później ci powiem.
Rozłączyłem się i zawróciłem do Sątop. O dziwo, wokół cyrku panowały ciemności. Tylko psy zamknięte w specjalnych wybiegach szczekały niemiłosiernie. Trąbiłem klaksonem, wołałem - nikt się nie zjawiał. Wreszcie po jakimś czasie nadbiegł chłop z zagrody stojącej tuż przy torach.
- Co się pan po nocy tarabanisz?! - warknął. - O, to pan - złagodniał na widok organisty.
- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki, przyjechałem na kontrolę... - skłamałem.
- Tu nikogo nie ma - odpowiedział rolnik. - Dziś po południu gdzieś wszyscy pojechali, został tylko cięć, ale może mu coś się stało, bo widziałem, jak tu karetka przyjechała. Co robić? - chwycił się za głowę.
- Proszę poczekać do rana, a wtedy policja już coś z tym zrobi - uspokoiłem mężczyznę.
Odwiozłem organistę pod kościół i kazałem mu zabrać dzieci do domu. Pojechałem do hotelu, gdzie przed schodami czekał na mnie Paweł.
- I co? - dopytywał się.
- Nic.
- Jak to?
- Nikogo nie ma. Był tylko Kosa, który teraz leży w szpitalu.
- W cyrku było pusto? - dziwił się Paweł.
- Tak.
- Wszyscy są zamieszani w kradzieże - ocenił mój podwładny.
- Mogą być co najwyżej podejrzani - strofowałem go.
- Co teraz robimy?
- Uruchamiamy plan „B”.
ROZDZIAŁ CZWARTY
SCHOWEK NAD ZAKRYSTIĄ • CZYM JEST PLAN „B”? • SPOTKANIE Z MISIKIEWICZEM • SKRYTKA W FIGURZE • ZNACZENIE OBRAZÓW Z OŁTARZA • ROZMOWA KWALIFIKACYJNA • MOJA NOWA PRACA
Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, co oznaczał plan „B” w rozumieniu mojego szefa. Pan Tomasz uparcie milczał nie zdradzając swych zamiarów. Nazajutrz poszliśmy pod wejście na stryszek zakrystii. Organista przyniósł drabinę i przystawił ją do muru.
- Policjanci złapali tego bandziora? - organista zapytał Pana Samochodzika.
- Nie - odpowiedział szef. - Porzucił motocykl, a psy zgubiły trop.
- To może tam już nie ma po co wchodzić?
- Mam nadzieję, że jest - szef poważnie kiwał głową patrząc na Roksanę, Niunię i Ryśka.
Ruszyłem pierwszy do otwartych drzwiczek. Wchodząc po szczeblach zastanawiałem się, jak złodziej mógł tu dotrzeć? Chyba tylko wykorzystując brakujące cegły, kraty na okienku. Włamywacz musiał być świetnie wygimnastykowany.
Zaświeciłem latarką do wnętrza pomieszczenia. Było niskie, zakurzone. Miało około dziewięciu metrów kwadratowych powierzchni. Pyłki unoszące się w powietrzu pod wpływem słabych podmuchów powietrza poruszały się jak wielka chmara planktonu, drażniąc nos. Gdy nie wytrzymałem i kichnąłem, powstało nowe kłębowisko kurzu. Szef miał niesamowity dar - doskonałą intuicję. To tu musiały stać figurki zdemontowane ze starego ołtarza. Zostały tylko dwie z trzech. Były w strasznym stanie: z dziurami, wyblakłą i miejscami niewidoczną polichromią.
Wyjrzałem na zewnątrz.
- Są! - krzyknąłem.
- Ile? - od razu zapytał szef.
- Dwie.
- Tak myślałem.
Na drabinę weszli Rysiek i organista i utworzyli żywy łańcuch, który przetransportował na dół figury. Obie miały około metra wysokości i mogłem się domyślać, że jedna z nich to święty Jodok.
Z latarką w dłoni dokładnie penetrowałem zgromadzone na małej przestrzeni meble i skrzynie. Były tam stare pisma, książki, listy. Ostrożnie przełożyłem papiery do skrzyń, które znosił organista. Pan Tomasz był zajęty oglądaniem rzeźb, a wszyscy zaglądali do skrzynek ciekawi, czy nie ma tam żadnych skarbów. Szef ograniczył się jedynie do ostrzeżenia, by niczego nie ruszać.
Zszedłem powoli na dół. Otrzepywałem kurz i podszedłem do Pana Samochodzika.
- Co teraz robimy? - zapytałem go.
- Jedziemy do muzeum w O. - odpowiedział. - Tam zdeponujemy nasze znalezisko.
- Widać, że pokrzyżowaliśmy plany Ćmy.
- Nie, to on stał się ofiarą rutyny.
O dziwo, szef kazał mi czym prędzej zejść do „Rancho” i tam czekać na siebie. Poszła ze mną Roksana. Pożegnała mnie przy wejściu do restauracji. Chwilę stałem na korytarzu patrząc, jak dziewczyna krząta się za barem. Wtedy za mną skrzypnęły drzwi. Ujrzałem twarz mamy Roksany.
- A nie mówiłam? - szepnęła i zamknęła drzwi.
Rzeczywiście, tej nocy Kosa stanął na drodze człowieka na motorze i drogo przyszło mu zapłacić za ten czyn. Otrząsnąłem się z ponurych myśli.
- Przypadek - machnąłem ręką i poszedłem do siebie spakować się.
Pan Samochodzik zjawił się po półgodzinie. Kazał mi pilnować wehikułu ze skarbami w bagażniku, sam zebrał swoje rzeczy z pokoju, zapłacił Roksanie za pobyt i dołączył do mnie.
- Schowaj się! - rozkazał, gdy ruszaliśmy.
- O co chodzi?! - pytałem zdumiony.
- Dowiesz się w swoim czasie.
Po godzinie dojechaliśmy do O. gdzie w muzeum spędziliśmy czas do wieczora spisując protokół przekazania eksponatów. Przed północą wróciliśmy do Warszawy. Do O. mieliśmy przybyć za kilka dni po wykonaniu specjalistycznych ekspertyz i doraźnych konserwacji.
***
Po kilku tygodniach szef zaprosił mnie na spacer po mieście. Rozpoczął się maj, ciepły, słoneczny. Usiedliśmy na tarasie kawiarni, która jako pierwsza wystawiła stoliki dla spragnionych słońca klientów. Za nami szumiał wąż samochodów, przed nami pączkami listków pyszniła się zieleń parku Agrykola.
- Pamiętasz o planie „B”? - zapytał mnie Pan Samochodzik, gdy podano nam kawę.
- Myślałem, że nie złapaliśmy Ćmy, ale odzyskaliśmy rzeźby i stare księgi - zdziwiłem się.
- Tak, jutro pojedziemy obejrzeć obiekty.
- Takie ciekawe?
- Tak.
Wtedy do naszego stolika dosiadł się Misikiewicz, policjant z Komendy Głównej Policji.
- Dzień dobry! - przywitał nas.
- Słyszeli panowie o Kosie? - zapytał.
- Nie - odpowiedział szef. - Czyjego stan się pogorszył? Myślałem, że będzie zeznawał.
- Tak jak przewidywali lekarze, zmarł dziś rano - policjant smutno pokiwał głową - w wyniku ran odniesionych w wypadku z motocyklem. Oznacza to, że motocyklista, włamywacz Ćma, jest mordercą.
- Wpadliście na jakiś ślad prowadzący do przestępcy? - podpytywałem policjanta.
- Tak - z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął wycinek z lokalnej gazety ukazującej się w Toruniu i podał mi go.
- Cyrk „Titanic” poszukuje konserwatora „złotej rączki” - czytałem. - Szybko się uwinęli. Dziś Kosa zmarł i dziś ogłoszenie w gazecie?
- To anons sprzed trzech dni - wyjaśnił Misikiewicz. - Dyrektor cyrku kontaktował się ze szpitalem, był nawet u Kosy osobiście. Nie mógł z nim porozmawiać, bo poszkodowany był nieprzytomny. Wiedział, że Kosa szybko nie wydobrzeje. Jest jeszcze coś, co wyjaśnił mi znajomy, znający obyczaje cyrkowców. W tym światku nikt nie poszukuje ludzi do pracy przez ogłoszenie prasowe, bo środowisko zna się doskonale. Zatrudnianie kogoś spoza branży to tylko grzanie stanowiska dla Kosy. Gdyby ten wydobrzał, to jego zmiennik wyleciałby z roboty.
- Znaleźli chętnych? - wypytywałem.
- Jeszcze nie - odparł Misikiewicz.
- Ale znam jednego bardzo zainteresowanego - dodał szef z uśmiechem.
- Ja?! - zdziwiłem się.
- Możemy wprowadzić naszego wywiadowcę... - wtrącił Misikiewicz.
- Może Ćma odszedł z cyrku? - upewniałem się.
Misikiewicz wyjął notatnik z kieszeni kurtki.
- W cyrku już jest ustalony skład. Ci sami, co byli na zimowisku w Sątopach, do tego woltyżerka z mężem, balet, brazylijska grupa akrobatyczna i „Clans”.
- „Clans” to...
- Taniec z ogniem - Misikiewicz czytał notatki.
- Dużo mają tego tańca, nawet balet - dziwiłem się.
- To jakieś dziewczyny, które postanowiły dorobić, występują w przerwach. Wie pan, zwierzątka dla dzieci, balecik dla tatusiów - policjant znacząco uśmiechnął się.
- Jak rozumiem, krąg naszych podejrzanych to dwaj klowni i sztukmistrz.
- Dyrektor i jego małpa - szef dodał z uśmiechem.
- Tak, zapomnieliśmy o małpie - roześmiał się Misikiewicz. - W każdym razie mógłby pan dołączyć do grupy i rozpracować Ćmę. Moje wątpliwości budzi jedynie fakt, że włamywacz mógł być spoza cyrku, a tylko współpracował z Kosą. Na czas gdy miało miejsce włamanie do kościoła w Sątopach, wszyscy artyści mają w miarę wiarygodne alibi.
- Jakie? - zaciekawiłem się.
- Świętowali w nocnym lokalu w O. podpisanie kontraktów na ten sezon.
- Gdzie planują tegoroczne występy? - zapytał szef.
Misikiewicz znowu sięgnął po notatki.
- Bierzgłowo, Golub-Dobrzyń, Pokrzywno, Radzyń Chełmiński, to w maju.
- Ciekawe - pan Tomasz zadumał się. - Co, drogi, Pawle mówią ci te nazwy miejscowości?
- Parę z tych miejscowości znanych jest z zamków - powiedziałem.
- Starych zamków - podkreślił szef. - Ziemia chełmińska, pierwsze posiadłości krzyżackie. Czyżby Ćma miał kolejne zlecenie?
- Panie Tomaszu, jestem pewien, że cyrk to fałszywy trop, zwłaszcza teraz, po śmierci Kosy. Co prawda ten sztukmistrz ma zachlapaną kartotekę, podrabiał czeki, a jeden z klownów miał problemy z alkoholem, ale jestem przekonany, że Ćma to ktoś z zewnątrz. Zgadzam się jednak, że trzeba sprawdzić wszystkie tropy. Pan Paweł to pański pracownik... - policjant patrzył na mnie wyczekująco.
- Zgoda, ale po dwóch tygodniach, jak nic nie zauważę, wracam do normalnego życia - zastrzegłem.
- Oczywiście - powiedział pan Tomasz.
- Proszę - policjant podał mi kopertę wyjętą z kieszeni.
***
Paweł pojechał na rozmowę kwalifikacyjną do Torunia, a ja odbyłem podróż do muzeum w O. Wprowadzono mnie do pracowni konserwatorskiej, gdzie rozejrzałem się szukając rzeźb, ale ich nie było.
- Wywieźliśmy je do Torunia - wyjaśnił kustosz, wysoki, łysiejący, z brodą i w okularach. - Mamy porozumienie z Instytutem Konserwatorstwa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, że studenci pod kierunkiem profesorów wykonują dla nas konserwacje jako swoje prace dyplomowe. Te dwie rzeźby wymagały natychmiastowej pomocy, podobnie jak znalezione tam woluminy. Nawet ich nie wertowaliśmy, tylko wysłaliśmy „na leczenie” do komory próżniowej. Jedna rzecz została przez nas zachowana specjalnie dla pana.
Kustosz podszedł do biurka i sięgnął po tekturową teczkę. Rozwiązałem kokardę - w środku były fotokopie starej księgi i płyta CD.
- Zgraliśmy kopie zdjęć na płytę - wyjaśnił kustosz. - Proszę - podał mi kolejne zdjęcia.
Przedstawiały one rzeźbę świętego Jodoka z otwartą księgą w dłoni.
- Zna pan arabski? - zapytał mnie kustosz.
- Nie.
- Tu jest tłumaczenie - muzealnik szukał kartki na biurku.
Przyglądałem się kolejnym zdjęciom figury zniszczonej przez czas i szkodniki. Zastanawiałem się, po co potrzebna była mi znajomość języka arabskiego. Może powielono gdzieś zapis zamalowany na obrazie?
- Tu - kustosz znalazł tłumaczenie.
- Skupiony w pokorze znajdę drogę do skarbu Twego - przeczytałem. - Ładne. Gdzie panowie tu znaleźli?
Kustosz bez słowa wskazał na fotografię księgi. Przyglądałem się ilustracji.
- Tak po prostu? - zdziwiłem się.
- Trzeba było odwrócić do góry nogami - kustosz pokazał mi jak i wtedy rzeczywiście ujrzałem charakterystyczne arabskie „robaczki”.
- Skąd na średniowiecznym ołtarzu arabskie inskrypcje? - zastanawiałem się.
- To zagadka w sam raz dla pana - kustosz uśmiechnął się. - Może to coś panu wyjaśni - postukał palcem w fotokopie. - Znaleźliśmy to w podstawie figury w przemyślnej skrytce.
- Jak ją znaleźliście?
- Przez przypadek, podczas wycierania kurzu nasza pracownica nacisnęła tu - kustosz odnalazł w pliku odpowiednie zdjęcie. W powiększeniu widać było fragment płaskorzeźby otaczającej stopień, na którym stała figura. Jakieś zwierzę klęczało tam przed człowiekiem.
- Alboż i lew czoła nie poddaje magowi? - głośno wypowiedziałem to, co napisano na lamówce stroju rycerza z obrazu na ołtarzu.
- Zarysy figur są niewyraźne - odezwał się kustosz. - Nie wiem, co studenci z tego zrobią. Trzeba było nacisnąć głowy zwierzęcia i człowieka, by usunąć bolce podtrzymujące od wewnątrz klapę zamykającą skrytkę. Nie rozumiem, po co takie zabiegi w średniowiecznym ołtarzu, co to za księga, bo dopiero zacząłem studiować fotokopie tekstu. To jakaś kronika dotycząca Ziemi Świętej, jakby opowieść pielgrzyma.
Już to wystarczyło, bym wszystko skojarzył. Artysta tworzący ołtarz namalował postać rycerza zakonnika, na którego płaszczu była wypisana wskazówka, że aby dotrzeć do relikwii, należy studiować żywot świętego Jodoka. Jednak słowa te zostały zamalowane, a jak odbiorca tych słów miałby je odkryć? Mógł jedynie spróbować rozszyfrować łacińskie litery zapisane na lamówce płaszcza. Dalej ten ktoś znajdował księgę i studiował ją, a w niej zapewne były kolejne wskazówki. Ciekawe, kim był więc twórca ołtarza, skąd znał język arabski, kto miał być odbiorcą wskazówek i czemu to wszystko schowano akurat w kościele w Sątopach?
Podziękowałem kustoszowi za pomoc, kopie, nagranie na płycie i postanowiłem odnaleźć panią kustosz, z którą kilka dni wcześniej rozmawiałem o ołtarzu. Niestety, wyjechała za granicę, więc pozostało mi skorzystać z muzealnej czytelni i tam poszukać szczegółowych informacji o ołtarzu.
Dłuższy czas szukałem albumów dotyczących sztuki sakralnej. Musiałem wykonać analizę porównawczą. Dobrze, że przed wyjazdem z Warszawy zamówiłem odbitki ze zdjęć zrobionych w magazynie muzealnym. Korzystałem też z rysunków z artykułu, który mi wcześniej pokazywała kustosz.
Rzeczą tradycyjną i powszechną w późnogotyckiej sztuce ołtarzowej była Santa Conversatione, czyli umieszczanie w szafie trzech wolno stojących figur. Najczęściej była to Madonna w otoczeniu dwóch świętych. Bogate złocenia miały nadawać blasku i jednocześnie odrealniać święte postaci. Ołtarz był poświęcony świętemu Jodokowi, więc sceny z jego życia: Modlitwę, Cud ze źródłem, Nakarmienie ubogich, Uzdrowienie niewidomej, przedstawiono na wrotach najbliżej centrum.
Pierwsza scena, Modlitwa, przedstawiała Jodoka czytającego księgę. Święty jest ukazany przed pustelnią, z której okna wygląda Wulmar, jego uczeń. U stóp świętego leżą insygnia królewskie, znak, że zrezygnował z władzy wybierając kapelusz pielgrzymi (na głowie świętego) i laskę. Przed świątobliwym mężem klęczą: sarna, jeleń, zając i... groźny lew!
- No, ładnie - powiedziałem sam do siebie, aż bibliotekarka zerknęła na mnie.
- W czymś panu pomóc? - zapytała uprzejmie.
- Nie, właśnie znalazłem interesującą mnie rzecz - wyjaśniłem.
Byliśmy sami w czytelni, więc pozwoliłem sobie na głośną rozmowę. Wziąłem do ręki następne zdjęcie, przedstawiające scenę z cudownym wytryśnięciem źródła. Jodok akurat oderwał laskę od skały, z której tryska woda, ma skupioną twarz, oczy zapatrzone w dal, jakby niedostrzegające ludzi, a jest tu ta arcyciekawa postać z zasłoniętą twarzą, zamalowanym napisem, krzyżem na płaszczu i ukrytą na lamówce wskazówką. Dotychczas historycy sztuki interpretowali te nieskładne, niewiele znaczące litery jako nieudolnie przerysowane przez analfabetę. Jedna próba rozszyfrowania napisu, nim dotarto do niewidocznych liter, prowadziła do zwrotu „In Leiden Fromm”, co miałoby oznaczać człowieka skromnego, dlatego zamaskowanego, fundatora ołtarza. Może rzeczywiście był to fundator, krzyżowiec, który w ten sposób dziękował za opiekę opiekunowi pielgrzymów?
Kolejna scena przedstawiała legendę, jak Jodok odjął sobie od ust, by nakarmić ubogich, a wkrótce do brzegu - gdzie przebywał - dobiły cztery łodzie wypełnione jadłem. Owych nakarmionych żebraków przedstawiono pod postacią Chrystusa, z typowymi w tym okresie atrybutami: aureolą z krzyżem i stygmatami. Jeden z podróżnych, kaleka, jest doskonale widoczny, trzej już odchodzą. Znaczenie takiego przedstawienia żebraków kryje się w słowach Chrystusa z Ewangelii świętego Mateusza: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Ostatni obraz z uzdrowieniem niewidomej wodą z naczynia, z którego przed chwilą pił święty Jodok, jest mocno zniszczony i prawie nieczytelny. Autorka inwentaryzacji ołtarza zwróciła uwagę na jeszcze jeden szczegół. W scenie pasyjnej Ukrzyżowania znajdował się mężczyzna sprawiający wrażenie osoby z zewnątrz, niezaangażowanej w to, co działo się wokół niego. Patrzy on na widza, z lekkim uśmiechem i w przeciwieństwie do pozostałych osób nie jest przedstawiony z profilu, tylko en face. Miał to być autor ołtarza.
Przyglądałem się zdjęciom przez lupę i zaskoczyło mnie podobieństwo owego autora z człowiekiem zamaskowanym. Tym co zwróciło moją uwagę, był wyraz ich oczu.
Zabrałem się teraz do poszukiwania inspiracji, szkoły, w której dorastał autor ołtarza z Sątop, do analizy porównawczej dzieł z tamtego okresu. Niewątpliwie było to dzieło, jak na ówczesne czasy bardzo dobre, świetnie skomponowane. Po pierwsze, artysta stosował czytelny podział obrazów, w których występowały po bokach dwie grupy ludzi, a oś symetrii stanowiła jedna osoba, często postać Chrystusa, wolna przestrzeń lub na przykład maszt statku.
Postacie były ostro zarysowane, wyraźnie odcinające się od tła. Malarz świetnie znał anatomię ciała człowieka, doskonale radził sobie z rysami twarzy. W „Gotische Malerei” Stangego i „Deutsche Staatenbildung und Deutsche Kultur im Preussenlande” Schmidta znalazłem reprodukcje dwóch obrazów z ołtarza przyszpitalnego w Królewcu. O dziwo, sposób kompozycji obrazów, szczegóły ubiorów, a nawet postać siepacza z opaską na nogawicy przypominały jako żywo obrazy z Sątop. Dalej wertowałem albumy, aż wreszcie tuż przed zamknięciem biblioteki byłem prawie pewien. Artysta, autor ołtarza z Sątop, jakiś czas przebywał w warsztacie Mistrza z Gościszowic, jednak jego kolebką artystyczną była Norymberga i warsztat Wolgemutha.
„Skoro kult świętego Jodoka był powszechny na Śląsku, to kapituła fromborska sprowadziła stamtąd artystę do wykonania ołtarza poświęconego tej postaci” - pomyślałem. Wciąż nie znałem nazwiska autora, ale miałem nadzieję, że fotokopia księgi znalezionej w rzeźbie dostarczy mi nowych śladów.
***
Namiot cyrku „Titanic” stał na obrzeżu wielkiego osiedla bloków w Toruniu. Dotarłem tam autobusem z dworca kolejowego. Miłą, młodą dziewczynę w kasie zapytałem o drogę do wozu dyrektora. Była tak zwinna, że wychynęła do połowy przez maleńkie okienko i wytłumaczyła mi, jak dojść do szefa „Titanica”. Podziękowałem jej promiennym uśmiechem, z podziwem patrząc na jej zgrabne ramiona i talię rysujące się pod skąpą bluzeczką na ramiączkach.
Wóz kempingowy dyrektora cyrku różnił się od pozostałych nalepką z bananem na szybie. Zapukałem do drzwi. Odpowiedziała mi cisza. Nacisnąłem klamkę i zajrzałem do środka. Było pusto, jeśli nie liczyć małpy, która siedziała za składanym stołem i przekładała karty. Wyglądało to tak, jakby układała pasjansa. Roześmiałem się.
- Czemu ludzie widząc małpę zawsze się śmieją? - usłyszałem za sobą stary, ale silny męski głos.
Obejrzałem się. Przede mną stał starszy pan, po pięćdziesiątce, z siwymi włosami, wąsem, lekko na końcu podwiniętym. Miał niebieskie oczy, mocno zarysowany podbródek. Był średniego wzrostu i średniej budowy ciała. W eleganckich spodniach, czarnych pantoflach, białej koszuli, kamizelce z apaszką pod szyją wyglądał jak szlachcic zacnego rodu.
- Bo widzimy w nich odbicie własnych słabości - odpowiedziałem.
Dyrektor, pan Ludwik, o którym opowiadała mi Niunia, tylko się uśmiechnął.
- Przepraszam - wskazałem na otwarte drzwi - nie miałem zamiaru wchodzić nieproszony.
- W porządku - dyrektor machnął ręką. - Widziałem pana.
Zaprosił mnie do środka.
- Złaź, mały - powiedział do małpy.
Szympans zerknął na niego, zrobił poważną minę, jakby się obraził i zszedł.
- Pan w sprawie pracy? - zapytał mnie dyrektor.
- Tak.
- Gdzie pan wcześniej pracował?
Wyjąłem z kieszeni przygotowane mi przez Misikiewicza zaświadczenia. Wszystkie fałszywe, nawet nie wiedziałem, że nasza policja potrafi przygotować taką legendę. Czytałem o tym w powieściach szpiegowskich.
- Pan Paweł Trznadelski? - upewnił się dyrektor zerkając w papiery.
- Tak.
- Sporo pan szkół zaliczył. Liceum, technikum samochodowe, elektromechaniczne - nigdzie dłużej niż dwa lata.
- Tak.
- Maturę pan ma?
- Nie - odpowiedziałem niepewnie.
- Dziwne...
- Szybko mnie wzięli do wojska.
- ...dziwne, bo wygląda pan na inteligentnego człowieka. W jakim wojsku pan służył?
- W polskim, w jednostce powietrzno-desantowej.
- Komandos?
- Prawie - uśmiechnąłem się.
- Pracował pan w... - dyrektor wrócił do przeglądania papierów.
- Nieźle! Po kolei mamy tu: warsztat samochodowy, budowa - zakładanie elektryki, muzeum - konserwator... To było pięć lat temu. Co pan przez ten czas robił?
- Byłem w legii cudzoziemskiej - bąknąłem.
- Ładnie... - dyrektor zamyślił się. - Uprawnienia pan ma?
- Mam - zapewniłem.
- Pokaże pan.
- Gdzieś się podziały... Musiałem szybko wyjeżdżać z Polski... Trafiła się okazją z tą legią...
- Niech mnie pan nie oszukuje! - dyrektor trzasnął otwartą dłonią w blat stołu. - Do legii można trafić w każdej chwili. Coś pan namotał w tym muzeum?
- Znajomy mnie namówił i taką jedną rzecz z magazynu wzięliśmy. Było zakurzone, jakby tego nikt nie oglądał. Kumpel mówił, że się nie zorientują. Zrobiła się afera, psy zaczęły tropić, chodzić za mną, to wyjechałem.
- Szczerość i lojalność cenię najbardziej - mruknął dyrektor.
- Trznadelski to pana prawdziwe nazwisko?
- Tak - uśmiechnąłem się. - W legii nikt nie potrafił tego wymówić.
- To jak tam na pana wołali?
- Małpa, bo niby taki zwinny byłem.
- Świetnie, Małpa, jesteś przyjęty do pracy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
HISTORIA TAJEMNICZEJ RELIKWII • JAK KRZYŻACY OSIEDLI W ZIEMI CHEŁMIŃSKIEJ? • NOWY DOM W CYRKU „TITANIC” • POZNAJĘ KOLEGÓW Z PRACY • WYJAZD NA ZAKUPY • KLOWN BĘDZIE CZEKAŁ PRZY KAPLICZCE
Dokonałem wyboru i tłumaczenia fragmentów kroniki Ansberta z Lamberku. Tłumaczenie łaciny średniowiecznej na język polski jest trudne, dlatego starałem się maksymalnie uprościć tekst. Nie miałem też zbyt wiele czasu, bo nie chciałem, by Paweł jechał do nowej pracy ze stosem fotokopii. Lepiej, aby zapoznał się z tekstem w drodze do Torunia.
Zgon Nur ad-Dina i niespodziewana śmierć Amalryka I pomogły Saladynowi rozwikłać skomplikowaną sytuację i zyskać na czasie przed marszem na północ. Saladyn był sunnickim wezyrem w szyickim Egipcie, jednak szybko przekonał lud do swej wiary, Fatymidów zamknął w pałacu, by tam oddawali się swym bezecnym rozkoszom.
Saladyn zajął się budową armii, a czerpał z europejskich wzorców rozdając skromne lenna wojskowe. Miało to tylko jedną wadę - w okresie żniw armia traciła ochotę do walki, bo każdy wojownik sam musiał pracować w polu. Najbardziej doborowymi oddziałami Saladyna stali się kurdyjscy sukmanowcy. Kolejnym dziełem Saladyna było wskrzeszenie idei , świętej wojny” - dżihadu. Jego fanatyczni wojownicy stawali się więc męczennikami walki z niewiernymi. (...)
Tak oto na wiosnę 1187 roku rozpoczęła się wojna tragiczna, bo zwycięska dla Saladyna. Armia krzyżowców liczyła podobno osiemnaście tysięcy z czego tylko cztery tysiące konnicy. Armia Saladyna nie była liczniejsza, lecz miała więcej konnych. Obie armie rozdzielał suchy płaskowyż, którego pokonanie oznaczało całodzienny marsz bez wody. Król Rajmund III, którego żona z nieliczną załogą broniła zamku Tyberiady odradzał ten marsz. Wtedy wielki mistrz templariuszy w nocy namówił króla do marszu. Wierzył w siłę przedmiotu, który w specjalnym relikwiarzu miał Strażnik Relikwii.
Tej nocy działy się na pustyni dziwne rzeczy: konie nie chciały pić, stara wiedźma obiegała obóz krzyżowców i złorzeczyła. W najgorszej porze, przed świtem rycerstwo ruszyło w drogę. Szli na wschód jałową doliną między wzgórzami o nazwie „Rogi Hattin” a brzegami Jeziora Tyberiadzkiego. Templariusze szli na końcu pochodu, w najbardziej niebezpiecznej części kolumny nękanej atakami Saracenów.
W środku dnia zrobiono następny błąd, zatrzymując się na biwak we wsi, w której wszystkie studnie wyschły do cna. Muzułmanie otoczyli krzyżowców. Tam templariusz zakopał swą relikwię, by po bitwie, wzięty do niewoli umrzeć przy palu umęczony przez derwiszów. (...)
We wrześniu 1187 roku Saladyn stanął pod murami Jerozolimy. (...) 2 października miasto miało się poddać, a ludzie wykupić za cenę podaną przez Saladyna. (...)
Wieść o klęsce pod Hittinem przyszła do Europy razem z pierwszymi uciekinierami. W samą porę odżyła sława dawnych normańskich najeźdźców, bo król Sycylii, Wilhelm II, wysłał rycerzy na pomoc oblężonemu Tyrowi. (...)
Niech chwała będzie cesarzowi Fryderykowi I Barbarossie za to, że na Wielkanoc 1189 roku w Ratyzbonie nad Dunajem zebrała się wielka armia. Było w niej ośmiu biskupów, dwudziestu dziewięciu hrabiów. Wśród rycerstwa był stryj mój, Olaf z Lamberku, rycerz czeski, którego opowieści posłużyły mi do spisania tej kroniki. Czeskimi wojskami dowodził książę Depold, którego oddział razem z węgierskim stanowił przednią straż armii cesarskiej. (...)
Wyprawa cesarza Fryderyka przeszła przez ziemie węgierskie i serbskie, aż w Tracji wjechała do Bizancjum. Krzyżowcy plądrowali dookoła wszystko, umierając od chorób, a potem od podjazdów Turków. Rok po wyjściu krucjata starła się z Turkami pod Ikonium, gromiąc to szatańskie plemię. Wkrótce spotkało wyprawę wielkie nieszczęście. W rzece Kalykadnos koło Seleukii cesarz Fryderyk utonął podczas przeprawy. Wielu nas wtedy zdradziło, uciekło do domów i drugi syn Barbarossy, Fryderyk, poprowadził nas ku chwałę oręża. Jakoż na początku 1191 roku i Fryderyk zmarł w Akce, a resztki naszych rycerzy utworzyły zakon. Tam mieszczanie z Bremy i Lubeki, odbywszy pielgrzymkę do Ziemi Świętej w Akce, założyli szpital pomagający wojskom walczącym z muzułmanami. Wtedy też podjęto starania, by papież nadal szpitalowi regułę zakonu jerozolimskiego joannitów w zakresie opieki nad pielgrzymami oraz templariuszy dla utrzymania reguł wspólnoty rycerskiej.
Wcześniej, w 1143 roku, papież Celestyn II wydał dwie bulle adresowane do Raymonda de Puy, mistrza zakonu joannitów, i braci szpitala jerozolimskiego na Niemcy. Nakazano w nich braciom z Niemiec podległość joannitom oraz obsadzanie godności przeora szpitala ludźmi narodowości niemieckiej. Już w 1198 roku Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego usamodzielnił się i stał się zakonem rycerskim. Wielu naszych rycerzy, którzy ocaleli, przystąpiło do tego zakonu, by w słusznej sprawie służyć Bogu i Cesarstwu. Służba w zakonie oferowała rycerzom dwie najważniejsze rzeczy dla średniowiecznego wojownika: sławę i łupy w wojnach, władzę na kolejnych szczeblach kariery i chwalę krzyżowca za walkę z poganami.
Stryj mój na łożu śmierci przyznał, że przywdzianie płaszcza zakonnego było dla niego odkupieniem win, jakie poczynił. Skłoniła go do tego także śmierć księcia naszego, Depolda. Nie w smak było niemieckiemu rycerstwu służyć pod dowództwem francuskiego króla Filipa II Augusta czy angielskiego Ryszarda I Lwie Serce. (...)
Po nieudanych rokowaniach Ryszarda Lwie Serce z Saracenami armia wyruszyła w listopadzie 1191 roku na południe. Po Bożym Narodzeniu byliśmy w połowie drogi do Jerozolimy, a pod mury Świętego Miasta dotarliśmy w styczniu roku następnego i wtedy starsi z zakonów przekonali króla, że szturm oznacza klęskę, nawet jeżeli miasto zostanie zdobyte. Po drodze wygraliśmy bitwę pod Arsuf, a to dzięki taktyce twardego trwania przeciw atakom Saracenów, Gdy ci byli zmęczeni kolejnymi atakami na szeregi pancernych, wtedy król porwał rycerstwo do zwycięskiego boju. Po walkach o Jaffę zawarto pokój z Saladynem. Pielgrzymi mogli podróżować do Jerozolimy. Stryj mój w tym czasie zdobył sławę dzielnego zakonnika i został przez samego mistrza wysłany na Węgry. W 1211 roku król węgierski Andrzej II nadał jego zakonowi ziemie w zamian za obietnicę obrony przed najazdami wojowniczych Połowców. Stryj angażował się w wypady na terytorium przeciwnika, w budowę silnych grodów, lecz król węgierski widząc rosnącąpotęgę Zakonu, przegnał stryja i braci jego. Stryj towarzyszył dworowi w wyprawie do Ziemi Świętej w 1217 roku i dotarł pod Damiettę, gdzie króla już zabrakło, a gdzie syn Saladyna za odstąpienie od oblężenia obiecał relikwię najświętszą - zdobiony złotem kawałek „ Prawdziwego Krzyża „, przywieziony spod Hittinu.
Stryj mój w Palestynie będąc na targu spotkał pewnego starego Sara-cena, który opowiadał o bitwie pod Hittinem. On to za kilka sztuk złotych monet wyjawił pewien sekret: „Templariusz na torturach powiedział o białym kamieniu z czerwonym krzyżem, który kryje krwawą tajemnicę”.
Stryj mój za zgodą mistrza krajowego w przebraniu, z zaufanymi sługami, wybrał się na pustynię, pod Hittinem. Dwa miesiące szukali w okolicy udając karawanę kupiecką. Gdy znaleźli kamień, ruszyli go, znaleźli drewnianą szkatułę - stryj mówił, że rzecz najświętszą.
W drodze do zamku ich karawana została napadnięta przez zamaskowany oddział i tylko stryjowi udało się zbiec. W Jerozolimie skrytobójcy próbowali go pojmać i zabić. Wtedy to starsi zakonu zdecydowali, że stryj powinien wyjechać z Ziemi Świętej. Tym razem jako zwykły pielgrzym popłynął statkiem do Wenecji, skąd odebrali go bracia nasi i odprowadzili w nowe miejsce, gdzie miał powstać zamek potężny, a siła Krzyża Świętego razić miała pogan.
Stryj mój w drodze odwiedził strony rodzinne, a potem przybył do zamku w ziemi chełmińskiej. Tam zręcznie ukrył skarb, zostawiając tylko wskazówkę: „Podążaj za Jodokiem, by znaleźć drzewo najświętsze, nasz skarb największy”.
Pod ostatnim akapitem było trzy czwarte pustej strony i tam ktoś, zupełnie innym charakterem pisma, niewprawną ręką wpisał:
To jedyne co wiem, choć i dziadek mój otruty w Toruniu, ojciec zamordowany w Rogoźnie i ja, najmłodszy z synów jego, szukałem tego, ale nie znalazłem, umrę więc skończywszy dzieło życia mego.
Paweł po przeczytaniu tego tekstu po powrocie z Torunia opowiedział mi o swoim pierwszym spotkaniu z nowym pracodawcą.
- I co sądzisz o tej kronice? - zapytałem go, gdy skończył czytać.
- Z tego co słyszałem, relikwii z Krzyżem Świętym krążyło w średniowieczu wiele, lecz nie wszystkie zostały uznane przez Kościół - odpowiedział.
- Zgadzam się, ale jak myślisz, gdzie stryj autora kroniki ukrył to co przywiózł?
- Czemu pan przypuszcza, że on to ukrył? Może relikwia, jeżeli to o nią chodzi, znajdowała się w skarbcu czy kościele zakonnym. Może zaginęła przez te wszystkie lata?
- Czego więc szukaliby potomkowie krzyżowca?
- Nie wiem - Paweł wzruszył ramionami. - Mrzonki, ułudy. Pan wydaje się być pewien, że ta relikwia istnieje.
- Tak - odparłem moszcząc się wygodnie w fotelu. - Konrad Mazowiecki po naradzie z wielmożami postanowił sprowadzić Krzyżaków do walki z najazdami pruskimi. To Krzyżacy byli zakonem, do którego wstąpił krzyżowiec z Czech. Książę Konrad 23 kwietnia 1228 roku nadał Krzyżakom ziemię chełmińską, a biskup pruski Chrystian uwolnił dobra nadane Zakonowi od płacenia dziesięciny. W tym samym roku do grodu nazwanego Vogelsang, najprawdopodobniej na terenie obecnego Torunia, przybyło trzech pierwszych braci zakonnych, a po dwóch latach - kolejnych siedmiu. Zakonnikom towarzyszyli giermkowie i służący. Pierwszą wyprawę wojenną na Prusów Krzyżacy zorganizowali zimą 1233/1234 roku. Wybrali tę porę roku, bo w puszczach trudniej było się ukryć pruskim wojownikom, rzeki, jeziora i bagna były zamarznięte, a na śniegu zostawały ślady wroga. W bitwie nad rzeką Dzierzgoń Krzyżacy dzięki wsparciu polskich książąt odnieśli zwycięstwo. Wkrótce zajęli gród w Kwidzynie i tu założyli miasto. Później Krzyżacy realizowali identyczne scenariusze. Najeżdżali pruskie grody, zajmowali je, budowali tam swe strażnice i zamki, z których przeprowadzali wyprawy wojenne. Cały czas korzystali z pomocy chrześcijańskich rycerzy, głównie z księstw niemieckich.
- Myśli pan, że trzeba szukać w Kwidzynie? - zastanawiał się Paweł.
- Nie, trzeba poszukać jednego z pierwszych krzyżackich zamków, nie jakiejś tam strażnicy, tylko solidnej twierdzy...
- I to się szczęśliwie pokrywa z trasą przejazdu mojego cyrku - Paweł uśmiechnął się ironicznie.
- Tak - wskazałem mu mapę. - Tam podano, kiedy wybudowano zamki na tamtym terenie.
- Uważa pan, że to nie przypadek, że ktoś z cyrku, może Ćma, próbował odnaleźć rzeźby z ołtarza, zapewne dobrać się do wskazówek, a następnie pod przykrywką trasy artystycznej cyrku odszukać skarb?
- Tak - poważnie kiwnąłem głową.
***
Po tej rozmowie z panem Tomaszem pojechałem do siebie i jak zwykle przed długim wyjazdem zrobiłem porządek w domu. Tradycyjnie uprosiłem sąsiadkę z trzeciego piętra, chyba starą pannę, by przyjęła do siebie moje dwa kwiatki na przechowanie. Nie były to jakieś szczególnie cenne gatunki - zwykłe kaktusy, ale gdyby i one uschły, nie miałbym w mieszkaniu już nic żywego. Przed snem spakowałem swoje rzeczy, nastawiłem budzik. Wstałem skoro świt, na śniadanie zrobiłem jajecznicę z resztek jajek, jakie miałem w lodówce, i pojechałem na dworzec. Pociągiem dojechałem do Torunia, a tam autobusem do cyrku. Całą drogę myślałem o dalszym ciągu dyskusji z Panem Samochodzikiem. Mój szef uważał, że zleceniodawca Ćmy wiedział, co jest ceną w grze i włamywacz dalej będzie działał. Ja byłem zdania, że owszem, złodziej będzie aktywny, ale jak dotychczas skupi się na kradzieżach dzieł sztuki. „Miej oczy szeroko otwarte” - powiedział szef na pożegnanie.
Cyrk „Titanic” stał tam gdzie wczoraj. Rano cyrkowcy krzątali się po namiocie szykując się do próby. Na twarzy pana Ludwika, dyrektora, zakwitł uśmiech na mój widok.
- Myślałem, Małpa, że zrezygnujesz - powiedział witając mnie. - Fortuny tu nie zarobisz.
- Wiem, ale i tak nie mam innej roboty, a zawsze trochę świata zobaczę - odpowiedziałem.
- Chodź, pokażę ci twój wóz kempingowy - dyrektor pociągnął mnie za ramię. - Odziedziczysz go po tragicznie zmarłym koledze. Mam nadzieję, że nie boisz się duchów?
- Nie wierzę w nie.
- I dobrze. Wysprzątałem go.
Po chwili stanęliśmy przed moim przyszłym domem. Wóz był niewielki, zbudowany na podwoziu forda w wersji pick-up. W szoferce, na szerokim siedzeniu mogły siedzieć nawet trzy osoby. Automatyczna skrzynia biegów była umieszczona przy kierownicy.
- Ma potężny silnik Diesla, więc pociągniesz jedną z przyczep, niewielką - tłumaczył mi dyrektor.
Pomieszczenie mieszkalne miało rozkładany tapczan po prawej stronie, kuchenkę gazową i szafki po lewej, schowek i pawlacz w zabudowie nad szoferką.
- Wystarczy?
- Tak - odparłem.
- O jedenastej przyjdź do namiotu, przed próbą poznasz zespół.
Miałem kwadrans wolnego. Rzuciłem worek na łóżko i zacząłem przeszukiwać szafki, poszukując potencjalnych skrytek. Faktycznie, wóz był gruntownie oczyszczony, nie znalazłem tu nawet najmniejszego śmiecia. Jednocześnie odkryłem, że Kosa, poprzedni właściciel, sam wykonał mieszkalną nadbudowę wozu. Miałem przeczucie, że było tu miejsce, o którego istnieniu nie wiedział nikt z cyrkowców, a tym bardziej Ćma, którego Kosa był chyba wspólnikiem.
Punktualnie, w roboczym stroju, to znaczy w wojskowych drelichach, stawiłem się w namiocie cyrkowym. Z zewnątrz nie wyglądał na obszerny, w środku wydawał się ogromny. W rzeczywistości miał może 12 metrów wysokości i około 50 metrów średnicy, z czego połowę stanowiła arena. Zespół cyrkowy był zajęty rozgrzewką lub pogaduszkami w pierwszych rzędach widowni. Dyrektor na mój widok zaklaskał w dłonie chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Proszę państwa, uwaga! - wołał. - Chciałem wam przedstawić naszego nowego pracownika. Jak wiecie, Kosa zginął w wypadku, ale znaleźliśmy odpowiedniego człowieka na jego miejsce. To Małpa, taką ksywę miał w legii cudzoziemskiej.
Szybko zlustrowałem towarzystwo. Pierwszy rzucił mi się w oczy sztukmistrz. Był po czterdziestce, łysiejący. Postawą i wyrazem twarzy przypominał zbankrutowanego arystokratę i w dodatku nosił białą koszulę i muszkę. Te muszki podczas naszej podróży zmieniały się jak w kalejdoskopie. Sztukmistrz miał sceniczny przydomek Black Hand - Czarna Ręka, ale wszyscy mówili do niego Czarek lub Cezary. Obok niego siedzieli dwaj klowni. Poznałem ich po uśmiechniętych minach i niedomytym po wczorajszym przedstawieniu makijażu. Obaj byli blondynami około trzydziestki. Dobrali się na zasadzie przeciwieństw. Gruby i wysoki miał na imię Bartek, drugi, chudy i niski - Darek, ale i tak wszyscy nazywali ich Gruby i Chudy.
Pan Ludwik przedstawił mi z kolei grupę akrobatyczną, trzech trapezistów, Brazylijczyków, braci, podobnych do siebie. Byli uśmiechnięci, mieli chłodne spojrzenie i czarne jak węgiel oczy i włosy. Nazywali się: Pedro, Auco i Sevro. Ich popisowym numerem było salto mortale.
Pięć dziewczyn z baletu prezentowało różne typy urody, ale łączyło je jedno - były piękne, zgrabne, wygimnastykowane. Dowodziła nimi Monika, dziewczyna z jasnymi jak perły włosami, dużymi niebieskimi oczami i czarującym uśmiechem. Byłem pewien, że podczas występów to ona przykuwała wzrok wszystkich mężczyzn.
Iwan i Katia byli Rosjanami, treserami koni. Małżeństwo cyrkowe było szczupłe, oboje mieli wysportowane sylwetki, widać było, że w zespole stanowili podgrupę. Jak się szybko przekonałem, cechował ich absolutny profesjonalizm w tym co robili.
Na końcu poznałem grupę „Clans”, żonglerów - tancerzy z ogniem. Ich szefem był Kajtek, któremu towarzyszyły Kasia i Dorota. Kajtek miał wygoloną na łyso głowę z zostawionym z tyłu długim kosmykiem włosów. Twarz jego znaczyły blizny, ślady oparzeń. Przed występami część z nich maskował pudrem. Dziewczyny były dwudziestoletnimi siostrami, wysokimi, zgrabnymi brunetkami, o długich kręconych włosach. Kasia miała brązowe, a Dorota zielone oczy.
- W której jednostce legii byłeś? - zapytał mnie sztukmistrz Cezary.
- W pułku spadochroniarzy cudzoziemskich.
- Masz we wszystkim zastąpić Kosę? - pytała Monika.
- Tak.
- Przyjdź do mnie, trzeba mi szafkę naprawić.
- Dobrze - obiecałem.
Iwan podszedł do mnie z kartką z bloku technicznego. Był na niej wyrysowany zegar z czynnościami, jakie powinienem wykonać przy zwierzętach o określonej porze. Moim zadaniem było donoszenie jedzenia i wody oraz czyszczenie klatek i boksów. Pedro, dobrze mówiący po polsku, także dał mi kartkę, ale o wiele większą.
- Ty się nauczyć tego do śniadań - powiedział kalecząc język polski.
Rozwinąłem rulon. Był to schemat trapezu.
- Ty pomagać nam budować trapez - wyjaśnił Pedro.
Z kolejnych rozmów wynikało, że wolnego czasu na poszukiwanie Ćmy będę miał bardzo mało. Miałem nadzieję, że jak już wykryję włamywacza, to śledzenie go będzie łatwiejsze, tym bardziej że krąg podejrzanych był ograniczony w zasadzie do uczestników zimowania cyrku: klownów, sztukmistrza i dyrektora.
- Jeszcze jedno, wypadam z występów, przynajmniej na początku trasy - przemówił dyrektor. - Papilio mi zachorował. Może wyjdę z nim do dzieci przed koncertem, ale żadnego numeru cyrkowego z nim nie zrobię.
Wszyscy wyrazili ubolewanie z powodu stanu zdrowia szympansa. Następnie wpadłem w młyn pracy. Kajtek pouczał mnie na temat zasad ubezpieczania podczas występu jego grupy. Potem to samo omówiłem z Brazylijczykami, z którymi rozmawiałem po angielsku. Przed wieczorem doniosłem do klatek jedzenie i wodę. Wtedy też znalazł mnie dyrektor.
- Małpa! - krzyknął. - Masz zapasy na trasę?
- Nie - zdziwiłem się.
- No to jedź do supermarketu. Jeszcze zdążysz.
Byłem trochę zakłopotany i odruchowo szukałem portfela, by sprawdzić, ile mam pieniędzy. Dyrektor zrozumiał to opacznie.
- Masz tu zaliczkę - dał mi dwa stuzłotowe banknoty. - Kup konserwy, wodę mineralną, soki. Resztę zawsze dokupisz na trasie. I jeszcze kup sobie coś - wymownie przymrużył oko. - W pracy nie wolno pić, ale jeden głębszy przed snem, po nocnej jeździe, nie zaszkodzi.
- Dobrze - kiwnąłem głową.
Okazało się, że do sklepu na zakupy jedzie też Monika. Ta, oprócz wspólnego z koleżankami wozu mieszkalnego miała też samochód terenowy. Przebrałem się i pojechałem z nią.
- Jak było w legii? - zapytała, gdy tylko wyjechaliśmy z terenu cyrku.
- Ciężko, ale jak człowiek przywyknął... - grałem twardziela.
- Słyszałam, że tam w wolnych chwilach to tylko wino, kobiety i śpiew.
- Prawda.
- A gdzie dziewczyny są najpiękniejsze?
- Na pustyni. Gdy człowiek wraca do bazy po dwóch tygodniach w piachu z kolegami, którzy gadają tylko o jednym, to potem każda dziewczyna jest piękna - roześmiałem się na koniec.
Monika chyba nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Wydęła wargi niezadowolona.
- Skakałeś na spadochronie? - pytała dalej.
- Tak - tym razem mówiłem prawdę.
- Walczyłeś, strzelałeś do ludzi?
- Tak.
- Jakie to uczucie?
- Marne. Tylko psychopata czułby zadowolenie. Strzelając do człowieka widać jego lęk, czuć strach, taki sam jak twój. Na wojnie nie jest się sobą, potem szuka się usprawiedliwienia swoich czynów. Niestety, człowiek potrafi być najokrutniejszym drapieżnikiem w przyrodzie.
- Czemu?
- Żadne zwierzę nie zabija dla samej chęci zabijania. Popatrz, w ilu wojnach giną bezbronni ludzie. To są ofiary morderców, zbrodniarzy.
Zajechaliśmy pod sklep. Tam Monika podpowiedziała mi, jakie zrobić zakupy. Widziałem, że sama nie żałowała sobie niczego i kupowała to co najlepsze. Hitem mojego koszyka okazała się konserwa z boczku, którą kiedyś jadłem na Mazurach i wtedy smakowała mi wyśmienicie. Żeby nie wzbudzić podejrzliwości koleżanki kupiłem też trochę alkoholu.
Wróciliśmy, podziękowałem Monice i pobiegłem znowu przebrać się w strój neutralny - czarny, w którym mogłem wykonywać prace, ale i znaleźć się w razie czego na scenie.
Podczas pierwszego występu stałem za kurtyną czekając na znak, czy będę potrzebny. Starałem się też dostrzec jakieś dziwne, tajemnicze zachowanie - ślad Ćmy. Nagle usłyszałem zdanie, które mnie zelektryzowało.
- Po drugim występie pojadę przed wszystkimi i będę czekał przy kapliczce - powiedział chudy klown do kolegi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
KOLEJNA WYPRAWA WEHIKUŁEM • ROZMOWA Z LEŚNICZYM • SPOTKANIE Z DRUHEM RAFAŁEM • CZY JESTEM SŁYNNYM PANEM SAMOCHODZIKIEM? • WIZYTA W SALONIKU MONIKI • NOCNY PRZEJAZD • GADATLIWA WSPÓŁPASAŻERKA • PUSTA KAPLICZKA
Po wyjściu Pawła spakowałem swoje rzeczy, namiot, przygotowałem listę spraw do załatwienia w biurze. Wstałem wcześnie, pojechałem do ministerstwa. Przed budynkiem stałych bywalców już nie dziwił widok mojego nowego wehikułu. Starsi traktowali wygląd pokracznego wozu jako wyraz dziwactwa emeryta, a młodzi czasami rzucali zwroty w stylu: „cool wozik”, „ale facet ma wkręt”, „ludzie mają polewkę z niego”. Zanotowałem je w pamięci, by zapytać Pawła, cóż mogą oznaczać te dziwne słowa.
Panna Monika, moja sekretarka była przyzwyczajona do tego, że często nagle wyjeżdżam w teren. Widząc moją zadowoloną minę czuła, że kroi się kolejna przygoda.
- Dokąd teraz? - zapytała.
- Do zamków krzyżackich na ziemi chełmińskiej - odpowiedziałem.
- Na jak długo?
- Aż rozwiążę zagadkę - odparłem.
Sekretarka szybko przygotowała delegację, którą bezzwłocznie podpisała przełożona naszego departamentu. Na stacji benzynowej uzupełniłem paliwo. Bak mieścił 75 litrów i nie bez powodu, bo nasz pojazd niczym ciężarówka potrafił palić nawet 15 litrów w ruchu miejskim. Jeszcze nocą studiowałem mapę, trasę przejazdu cyrku i zaplanowałem swoją bazę wypadową w samym środku rejonu interesującego cyrkowców. Stamtąd chciałem organizować wyjazdy do poszczególnych zamków, żeby być tam przed Ćmą, który, o czym byłem święcie przekonany, poruszał się razem z kolumną innych pojazdów „Titanica”.
Na mapie wypatrzyłem niewielkie jeziorko otoczone lasem, dwa kilometry od Radzynia Chełmińskiego i tam chciałem poszukać miejsca na obóz. Jeszcze rano udało mi się wyjechać z Warszawy.
Spokojnie jechałem trasą na Toruń, mijany przez samochody spieszących się kierowców. Niekiedy młodzi pasażerowie oglądali się za moim wehikułem.
Z prawdziwą radością zjechałem z głównej drogi, by dojechać do miejsca mojego przyszłego obozowiska nad Jeziorem Lamberskim. Gdy patrzyło się na nie na mapie, przypominało kształtem łabędzia z bagnistym, poszarpanym jak pióra zachodnim brzegiem, wygiętą szyją zatoki ciągnącej się na północny wschód i przesmykiem na południu i łączącym główny akwen z południowym jeziorkiem nazwanym rzecz jasna Lamberskim Małym, które wyglądało jak płetwa króla ptaków. U nasady łabędziej szyi upatrzyłem sobie dobre miejsce na biwak. Najpierw w leśniczówce zapytałem o pozwolenie. Leśniczy, młody człowiek, trochę dziwił się mojej prośbie.
- A nie spali mi pan lasu? - zapytał.
- Nie - a na dowód pokazałem mu swoją legitymację Ligi Ochrony Przyrody, Społecznego Strażnika Przyrody i na koniec służbową.
- Pan tu przyjechał w sprawach zawodowych? - dopytywał się leśnik.
- Tak, ale chciałbym zachować anonimowość - odpowiedziałem.
- Tajna misja? - leśnik popatrzył na mnie jak na wariata.
Starając się nie zdradzać tajemnic służbowych wyjaśniłem leśniczemu, na czym polega moja praca i jakie zadanie sprowadza mnie w te okolice.
- A tak, w naszej okolicy jest sporo kapliczek ze starymi rzeźbami - powiedział i pokazał mi na mapie ich lokalizację.
Leśniczówka była na przeciwległym brzegu łabędziej szyi i mogłem wjechać do wody wehikułem, by jak amfibią przeprawić się na drugą stronę, ale wolałem na razie nie zdradzać walorów mojego pojazdu. Byłem przekonany, że leśnik mówiąc o mnie będzie wymownie malował kółko na czole.
Znalazłem niewielką polankę otoczoną sześcioma sosnami. Przodem do leśnej drogi zaparkowałem wehikuł, a w cieniu wysokiego maliniaka rozstawiłem stary, czteroosobowy namiot. Musiałem go wielokrotnie łatać, zszywać. Miałem już kilka wzorów śledzi dokupowanych przez wiele lat w miejsce zgubionych lub zniszczonych. Uważałem, że w moim wieku nie ma już sensu kupować nowego namiotu, a stary przypominał mi lata młodzieńcze, pierwsze przygody.
Zadowolony z wiosennej, wspaniałej, słonecznej pogody wystawiłem przed domek kuchenkę gazową i przygotowałem sobie makaron muszelki i jajecznicę. Potem z kubkiem gorącej herbaty usiadłem na kocu pod drzewem i zapatrzony w wodę myślałem o tym, jakie powinienem poczynić kroki. Wtedy ciszę zakłócił terkot traktora i okrzyki młodzieży.
Początkowo przeraziłem się, że ktoś postanowił rozbić obóz tu gdzie i ja. Odetchnąłem z ulgą na widok harcerskich mundurków, bo z druhami zawsze udawało mi się jakoś ułożyć sobie życie. Mogłem nawet czerpać korzyści z obecności harcerzy, którzy mieliby przy okazji oko na mój namiot. Uśmiechnąłem się do wysokiego dryblasa z ogoloną na łyso głową, wystającą żuchwą, w wojskowym stroju, z zawiniętymi rękawami bluzy.
- Czuwaj! - przywitałem go.
- Czuwaj! - odparł. - Pan tu od dawna?
- Od dziś.
- To nie miał pan szansy spotkać naszego patrolu. Byliśmy tu wczoraj.
Z doświadczenia doskonale wiedziałem, co teraz nastąpi. Młodzi ludzie już dawno upatrzyli sobie to miejsce i teraz dryblasa czekała trudna operacja uprzejmego wyproszenia mnie. Dotąd ustępowałem, teraz postanowiłem, że będzie inaczej.
- Upatrzyłem sobie ten zakątek na mapie już tydzień temu - oświadczyłem.
- Ale to my byliśmy pierwsi...
- Bardzo się cieszę, że byliście tu wczoraj i jak prawdziwi turyści nie zostawiliście po sobie nawet jednego śmiecia, lecz są specjalne znaki... Teraz to już inne harcerstwo, czego innego was uczą - żartowałem zachowując powagę.
Młodzian stropił się. Chyba podświadomie czuł, że robię go w konia, ale szacunek dla starszych nie pozwalał mu polemizować. Postanowił grać na zwłokę.
- Pan pewnie stary harcerz?
- Zawsze sympatyzowałem z harcerzami.
- Lubi pan ciszę?
- Tak.
- Przyrodę?
- Oczywiście. Na tyle, żeby widzieć pod twoimi butami ledwo dyszącego z braku tlenu opliszka tatarskiego...
Dryblas odskoczył, pochylił się nad miejscem, gdzie przed chwilą stał.
- Gdzie on jest?
- Wymyśliłem tego niezwykle rzadkiego owada występującego tylko w jednym egzemplarzu.
Harcerz spojrzał na mnie spode łba.
- Lubi pan ciszę, przyrodę i dowcipy - prawie wysyczał. - To pewnie spodoba się panu towarzystwo setki harcerzy, którzy dookoła pana wybudują obóz. Tu - wskazał łachę piasku na brzegu - będzie nasza plaża. Niech pan nie przejmuje się chlupotem, bo będziemy kąpać się turami, nigdy w sto osób na raz. Tam - tym razem palec wskazujący druha był wycelowany dwadzieścia metrów ode mnie, za moje plecy - będzie plac apelowy. Rano zbiórka, wieczorem zbiórka. Do tego alarmy, nocne marsze, śpiewy, bo my - proszę pana - organizujemy kurs dla zastępowych.
- Bardzo się z tego cieszę - odpowiedziałem.
- Nie wyprowadzi się pan z tego miejsca?
- Ani mi się śni. Harcerze kochają ciszę i spokój jak i ja.
- Sam pan zrezygnuje. Jest tak jak pan powiedział, ale setki młodziaków nie da się upilnować.
- Zobaczymy.
Dryblas odwrócił się na pięcie do grupy podobnych do niego, tylko młodszych młodzieńców i traktorzysty spokojnie ćmiącego papierosa. Na przyczepie były ogromne płachty namiotów obozowych.
Harcerze szybko rozstawili namioty w wachlarz wokół mnie. Na przyczepie mieli też drągi i ścięte pnie młodych drzew, dar od leśnika, które wykorzystali do budowy bramy, wieży wartowniczej przy brzegu oraz parkanu.
Dryblas jeszcze raz przyszedł do mnie.
- Pan ma samochód? - zagadnął mnie.
- Owszem - podniosłem wzrok znad książek. - Mało jeżdżę.
- A gdzie wygodniej panu będzie jeździć przez bramę? Młodzian pokazał mi saperką przed siebie, dwie lokalizacje do wyboru. Wskazałem na jedną z nich i spokojnie dalej oddawałem się lekturze.
Wieczorem smażyłem na oleju ziemniaki i wtedy trzeci raz tego dnia do mojego obozu wszedł dryblas.
- Zrobiłem inaczej -oznajmił. - Zostawiłem panu przejazd przy brzegu jeziora, żeby nie musiał pan przejeżdżać przez nasz obóz.
- Dziękuję - skłoniłem się.
Widziałem, że harcerze nie byli złymi ludźmi i to ja pokrzyżowałem ich misterne plany. Byłem przecież niezbyt dokuczliwym sąsiadem i byłem ciekaw, jak dryblas zareaguje na tę przeciwność losu.
Po kolacji wiedziałem już, dokąd muszę pojechać, aby sprawdzić swe przypuszczenia i zasnąłem w przekonaniu, że od jutra ostro wezmę się do roboty.
Budząc się rano ujrzałem na ścianie namiotu dwa cienie osób stojących na zewnątrz. Zerknąłem na zegarek. Była siódma, trochę za późno na nocne napady, ale kto wie. Sięgnąłem do plecaka po straszak, który jeśli nie straszył wyglądem, to przynajmniej hukiem mógł zwrócić uwagę ludzi w okolicy. Ostrożnie wyjrzałem przez szparę powstałą po rozsunięciu zamka w wejściu. Na trawie stali ubrani w harcerskie mundury Niunia i Rysio.
- Druhu Rafale! - zawołali widząc, że dałem znak życia. Cofnąłem się chowając pistolet, przeczesując ręką włosy i przecierając oczy. Wyszedłem na dwór ubrany w pidżamę.
- Co tu robicie? - zdziwiłem się.
- Jesteśmy na obozie - odpowiedziała Niunia.
- To on - Rysiek zameldował dryblasowi, druhowi Rafałowi, gdy ten nadszedł.
- To pan jest sławnym Panem Samochodzikiem? - z niedowierzaniem zapytał dryblas.
- Nie wiem, czy sławnym, ale wiele osób wciąż nazywa mnie Panem Samochodzikiem - odpowiedziałem. - Donosiciel - szepnąłem do Rysia.
Chłopak zawstydził się i spuścił wzrok.
- Czemu pan od razu nie powiedział? - pytał druh Rafał.
- Po pierwsze, nie za bardzo lubię swój przydomek. Po drugie, jak to sobie wyobrażasz, że od razu będę każdemu mówił: „Dzień dobry, jestem sławnym Panem Samochodzikiem”? Po trzecie, uważam, że to kim jestem nie zmienia postaci rzeczy. Żyjemy w wolnym kraju i każdy może obozować gdzie chce, a od nas samych zależy, czy potrafimy współżyć, czy na przykład straszyć.
Rafał chyba pojął przytyk, bo przyznał mi rację kiwając głową.
- Rysio i Niunia mówili, ze będą panu pomagać w pracy - odezwał się Rafał. - Zgadzam się, ale później muszą douczyć się od kolegów.
Byłem zaskoczony takim obrotem sprawy. Spojrzałem na dzieciaki.
- Nie zdążyliśmy jeszcze panu powiedzieć... - zaczęła Niunia.
Rodzeństwo z lękiem w oczach istot przyłapanych na kłamstwie patrzyło raz na mnie, raz na Rafała.
-Jeżeli będziecie grzeczni - z druhem wpadliśmy na ten sam pomysł.
- ...i będziecie mieli dobre wyniki w szkoleniu - dokończył Rafał. - Kombinowaliście, więc teraz za karę, na „dzień dobry”, czeka was dodatkowy dyżur w kuchni.
Młodzi czmychnęli mówiąc mi „do widzenia”.
- Przepraszam i jak będzie potrzebna panu nasza pomoc, to jesteśmy gotowi - zapowiedział Rafał, nim odszedł.
Dwudniowy chleb przywieziony z Warszawy był już czerstwy. Wiedziałem, że przez najbliższe dni będę jadł tylko naturalne i zdrowe rzeczy, więc jakoś przełknąłem kanapki z pasztetem i mocną kawę. Potem wsiadłem do samochodu i odjechałem do pierwszego zamku, który zamierzałem zbadać.
***
Nie dowierzałem własnemu szczęściu. Już pierwszego dnia pracy wpadłem na trop Ćmy, którym mogli okazać się klowni. W przerwie między występami pomagałem Iwanowi przy zwierzętach, potem przyszykowałem swój wóz do drogi i już był czas drugiego wieczornego występu. Znowu trwałem za kurtyną, oczekując na to kiedy będę potrzebny. Widziałem, jak klown Darek zmył makijaż, wsiadł do samochodu osobowego i odjechał. Nie mogłem ruszyć za nim. Musiałem odczekać, aż skończy się pokaz baleciku Moniki. Rozbrzmiały brawa i dziewczyny przebiegały koło mnie. Wiedziałem, że teraz miałem dwie godziny wolnego do czasu, gdy zaczniemy zwijać namiot i ruszymy w drogę.
- Chodź, Małpko - usłyszałem, gdy Monika pociągnęła mnie za sobą. Była rozgrzana tańcem, pachniało od niej odurzającymi perfumami.
W wozie kempingowym, który zajmowała z dziewczynami miała oddzielne pomieszczenie z osobnym wejściem. Zaciągnęła mnie do siebie zamykając zamek za sobą.
Obejrzałem się na nią, usłyszawszy trzask przesuwanej zasuwy.
- To, żeby nie było głupich plotek, jak ktoś by nas zaskoczył - tłumaczyła Monika.
Wzrokiem wodziłem po zabałaganionym wnętrzu, gdzie walały się stroje estradowe, ubrania, bielizna.
- Będą jeszcze większe, gdy okaże się, że byliśmy za zamkniętymi drzwiami - mruknąłem.
- Niech gadają - Monika machnęła lekceważąco ręką.
- Gdzie ta szafa? - zapytałem sięgając do przybornika na narzędzia, jaki miałem przy pasie.
- Tu - Monika pokazała stos ubrań jak cyrk lodowcowy wydobywający się z miejsca, gdzie rzeczywiście mogła być szafa.
Bezceremonialnie, klęcząc, odpychałem pachnące zasoby odzieży i dotarłem do dolnego zawiasu jednego skrzydła szafy. Trzeba było dokręcić śruby, bo się poluzowały.
- Które są ładniejsze? - poczułem kopnięcie w podeszwę buta.
Odwróciłem się do Moniki i z wrażenia uderzyłem głową o niską półkę. Dziewczyna stała przede mną w samej bieliźnie, ale takiej, która więcej uwypuklała niż okrywała. W ręku trzymała coś, co wyglądało jak dwa centymetry koronki i trzy wstążki.
- To co masz na sobie jest super - powiedziałem szybko odwracając wzrok.
- Tu w cyrku musisz nauczyć się schować skromność do kieszeni - tłumaczyła mi Monika ubierając się. - Nagość jest rzeczą naturalną.
- Gotowe - mruknąłem wstając od zawiasu. - Wybacz, nie jestem przyzwyczajony.
- Za długo byłeś na pustyni - Monika roześmiała się.
Otworzyła mi drzwi, a przez rozpiętą bluzkę jeszcze raz mogłem obejrzeć jej ponętne kształty.
Pobiegłem do swojego samochodu. Podejrzewałem, że jeden z klownów pojechał przodem, włamie się do kapliczki i zaczeka na karawanę, do której dołączy bez większego problemu. Wiedząc, że jedziemy do Bierzgłowa, znałem trasę, wzdłuż której klown będzie na nas czekał.
- Pana też złapała - usłyszałem za sobą głos Beaty, jednej z dziewczyn z baletu Moniki.
Miała smutną minę.
- Kto mnie złapał? - zdziwiłem się.
- Monika. Faceci lecą do tego jej białego łba jak ćmy do świecy.
- Przyjaźniła się z klownami?
- Tak, z obydwoma po kolei. Tylko Kosa kochał ją naprawdę i tylko jego brzydziła się dogłębnie.
Oczy Beaty lśniły w mroku. Czułem, że dziewczyna mówi prawdę i chce mnie ostrzec przed Moniką. Z doświadczenia wiedziałem, że takich kobiet trzeba się wystrzegać. Takich jak Monika i takich jak Beata.
- Dzięki za radę, muszę lecieć - powiedziałem otwierając szoferkę.
- Dokąd? Dyrektor przysłał mnie do ciebie. Zwijamy się od razu.
Nie mogłem nawalić w nowej pracy, więc wróciłem do namiotu, by pomóc Brazylijczykom zwinąć ich trapez. Potem dołączyli do nas Iwan i Bartek. Wspólnie złożyliśmy wielki namiot.
Około pierwszej w nocy na przyczepach i wozach mieliśmy spakowane wszystkie nasze rzeczy. Koło toruńskich bloków został po nas placek wygniecionej trawy.
Beata wprosiła się do mnie do szoferki pod pretekstem, że jestem nowy i podpowie mi jak jechać w kolumnie.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w cyrku? - zagadałem dziewczynę.
- Normalnie, skończyłam liceum, rozpoczęłam studia na budownictwie. Już wcześniej tańczyłam w grupie tańca nowoczesnego. Dałam się namówić koleżance na wakacyjne dorobienie pieniędzy w cyrku. Wakacje trwały osiem miesięcy. Byłam w niemieckim cyrku. To były czasy! Miałyśmy własnego choreografa, a podczas spektaklu wychodziłyśmy pięć razy na scenę z układami trwającymi średnio do półtorej minuty. Naszym koronnym numerem był „Taniec klownów”. Właśnie jako klowni odwiedzałyśmy oddziały dziecięce w szpitalach, domy dziecka. Najtrudniejsze były wizyty na onkologii. W ten sposób właścicielka cyrku dbała, by jej grupa dobrze zapisała się w pamięci ludzi. Robiłyśmy to po godzinach pracy. Trzeba było zachować łzy w środku, a dla dzieci mieć tylko uśmiech, zrobić wszystko, by choć na moment zapomniały o chorobie. Potem był kolejny sezon w innym cyrku, występ na festiwalu w Paryżu-Masi. Wreszcie trafiłam do takiego, który wędrował po Polsce...
- I trafiłaś do rodzinnego miasta, gdzie wszyscy myśleli, że ten twój balecik to taki przy rurce? - dopowiedziałem.
- Chyba i tak ludzie myśleli - Beata pokiwała głową. - Z dziewczynami zaprosiłyśmy znajomych i rodziny, by zobaczyli, co naprawdę robimy w cyrku. Dyrekcja i koledzy przygotowali specjalny spektakl, z szampanem wnoszonym na widownię.
- A jak trafiłaś do „Titanica”?
- Monika zbierała dziewczyny, które odpadły z zespołów z powodu kontuzji. Jesteśmy taką „kompanią ozdrowieńców”, jak nas nazywa Bartek.
- A sam „Titanic” ma dobrą markę?
- To ostatni Mohikanin. Takich cyrków nikt już nie prowadzi. Bujamy się po wsiach i miasteczkach. Pan Ludwik ma ambitne plany, ale to już chyba jego ostatni sezon.
- Czemu?
- Z biletów starcza tylko na gaże dla artystów, nikt nowy już do nas nie dołączy, a to znaczy, że cyrk umiera.
- Co tu w takim razie robią Brazylijczycy?
- Niewiele o nich wiem, ale słyszałam, że są bardzo dobrzy, co zresztą widać podczas występu. Nie wiem, dlaczego wycofali się z Europy i występują u nas.
- Może ich sztuczki już się znudziły?
- Nie, bo są teraz tylko cztery grupy, które robią salto mortale. Pozostałe występują w Niemczech, Austrii i Portugalii.
- Portugalii? - zdziwiłem się takim rozrzutem.
- Tak. Tam cyrk to główna atrakcja. W małych miasteczkach wciąż kobiety muszą chodzić w długich spódnicach. Wyobrażasz sobie, jakie miałyśmy wzięcie podczas trasy? - Beata roześmiała się.
- A Iwan i Katia?
- Polska to etap w podróży do zachodnich cyrków. Wszyscy na świecie wiedzą, że Rosjanie są najlepsi w woltyżerce, ale etap występów w Polsce, nim ktoś ich przyjmie do niemieckiego cyrku, muszą przejść.
- Podoba ci się takie życie? Nie myślałaś o zamążpójściu, dzieciach?
- Życie cyrkowca to ciągła podróż, nie ma czasu na sentymenty, chorobę, przyjaźnie, kino, teatr, spacery. To wieczna pogoń za publicznością. Cyrkowcy sami dla siebie są rodziną i jedynym towarzystwem. Nikt nie pyta, czy ktoś jest zmęczony, myśli się tylko o pracy.
- Czy cyrk już się ludziom nie przejadł?
- Cyrk to sztuka umiejętności. Każdy artysta to osobistość, która wykonuje rzeczy niepojęte. Musi umieć się sprzedać. Cyrkowcy są elastyczni, dopasowują swój wiek do możliwości. Akrobaci stają się treserami, a ci klownami. Nigdy w życiu nie zrezygnują ze sceny. Moja mama nazywa to „cygańską chorobą”. Coś w tym jest, bo rzadko cyrkowiec osiada w jednym miejscu. Cyrki rzadko wracają w to samo miejsce w tym samym składzie. Widz musi zapomnieć, żeby znowu się zachwycić. Masz jednak rację. Za jakiś czas nie będzie cyrków.
Zapadło milczenie, a ja w mroku wypatrzyłem wóz klowna, zaparkowany obok kapliczki. Przysunąłem twarz do szyby - w niszy nie było figurki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
CZESKIE TROPY W PAPOWIE • KRADZIEŻ FOTOGRAFII • POSTÓJ W BIERZGŁOWIE • NOCNE WĘDRÓWKI PO ZAMKU • PUŁAPKA ĆMY • UWOLNIENIE Z WIĘZÓW • ZWIEDZANIE ZAMKU W BIERZGŁOWIE
Wiedziałem, że Paweł dziś w nocy wyjedzie z cyrkiem do Bierzgłowa. Postanowiłem nie pojawiać się tam, bo przecież Ćma, tajemniczy motocyklista, zaraz rozpoznałby mój wóz. Moim zamiarem było więc odwiedzenie pobliskiego zamku w Papowie Biskupim.
Trzeba było zjechać na wschód z szosy do Torunia. Z daleka, w płaskim krajobrazie był widoczny spiczasty dach kościoła w Papowie. Stanąłem przy świątyni, by ją obejrzeć. Była zamknięta, więc udałem się do ruin zamku.
Spytacie, czemu uznałem trop zamków za interesujący? Przecież stryj autora kroniki mógł schować relikwię w jakiejś strażnicy lub trafiła ona do skarbca zakonnego w Malborku. Uważałem, że oba rozwiązania były nierealne. Nikt wówczas nie ryzykowałby przechowywania rzeczy tak cennej w zwykłej strażnicy, a Krzyżacy budowle drewniano-ziemne szybko zamieniali na ceglane. Relikwia została ukryta tak przemyślnie, że żaden z poszukiwaczy na nią nie natrafił, a byłby tego ślad w późniejszych kronikach zakonnych. O niczym takim nie czytałem.
Uznałem więc, że należy penetrować stare zamki ziemi chełmińskiej w poszukiwaniu... właśnie czego, zapytacie? Na początku sam tego nie wiedziałem. Jedyną wskazówką były przecież słowa: „Podążaj za Jodokiem, by znaleźć drzewo najświętsze, nasz skarb największy”. Należało je rozumieć tak, że w alegorii życia świętego Jodoka są zawarte wskazówki dotyczące miejsca ukrycia skarbu. Gdzie na zamkach należało ich szukać, wówczas nie wiedziałem.
Z książek, jakie zabrałem ze sobą, wiedziałem, że Papowo w XIII wieku wchodziło w skład uposażenia biskupów płockich. W 1222 roku wieś podarowano misyjnemu biskupowi pruskiemu Chrystianowi. Od 1231 roku zamek był we władaniu zakonu krzyżackiego, który w drugiej połowie XIII wieku rozpoczął tu organizację komturii.
Wszedłem na nieregularne w kształcie wzgórze. Czteroskrzydłowy, warowny dom konwentualny ostał się do naszych czasów w formie szczątkowej. Zachowały się fragmenty północnego, wschodniego i zachodniego narożnika. Budowlę wzniesiono z łupanego kamienia narzutowego, na planie kwadratu o długości boku około 40 metrów.
Maszerowałem przez chaszcze wysokie po pas. Z monumentalnym charakterem budynku kontrastował jazgot muzyki dyskotekowej, dobiegający z domostwa położonego najbliżej zamku. Przez nieistniejące skrzydło południowe wszedłem na dawny dziedziniec. Po prawej widziałem relikty bramy, a na wprost przebite na wylot skrzydło północne, w którym zachowały się poziomy przyziemia i pierwszego piętra. Oprócz wieku zamku interesująca była jego historia. W 1454 roku wraz z pierwszymi działaniami zbrojnymi Związku Pruskiego w Toruniu, w Papowie schroniło się krzyżackie poselstwo w osobach wielkiego marszałka i komturów gdańskiego i grudziądzkiego. Już 7 lutego zamek zdobyli powstańcy pod dowództwem pruskiego rycerza Ottona Machwica, któremu w szturmie towarzyszyły czeskie oddziały najemne. Czyż autor ostatniego zapisku nie wspominał, że jego przodkowie zginęli podczas poszukiwań relikwii? Może udział czeskich oddziałów nie był przypadkowy?
Skupiłem się teraz na przypomnieniu sobie czterech obrazów ukazujących życie świętego Jodoka, którego los miał prowadzić do skrytki.
Usiadłem na kamieniu w dawnym przyziemiu i zacząłem studiować zdjęcia, które zrobiłem w muzeum w O. Na wszystkich czterech obrazach był widoczny zamek, który z każdym kolejnym wcieleniem stawał się potężniejszy. W pierwszej odsłonie przypominał bardziej gotycką katedrę, dalej był obwiedziony podwójnym pierścieniem murów, na trzecim obrazie miał wysoką wieżę - donżon, na czwartym niektóre wieżyczki miały już orientalne wykończenia, a fortyfikacje otaczały gmach przypominający do złudzenia malborski Zamek Wysoki. Musiałem się zdecydować, czy jest to konkretna wskazówka, czy luźna wizja artysty.
Na trzech obrazach widać pustelnię świętego Jodoka, z widocznym charakterystycznym murem pruskim i kryciem z drewnianych desek. Tylko na jednym obrazie nie było widać porzuconych na ziemi symboli władzy: korony i berła - gdy święty Jodok laską uderzał w skałę, by napoić spragnionych wędrowców, wśród których był i nasz tajemniczy, zamaskowany jeździec. Czy to miało jakieś znaczenie?
Zabrzęczał mój telefon komórkowy informując o nadejściu wiadomości tekstowej.
Ćma działa! W Bierzgłowie pierwsze starcie. Teraz chyba pojechał do Papowa.
Paweł
Aż dreszcz przeszedł mi po plecach na myśl, że miałbym znaleźć się tu sam na sam z mordercą Kosy. Nagle usłyszałem za sobą szmer. Szybko podniosłem się przestraszony. Zauważyłem tylko, że poruszały się krzaki, a zniknęły moje zdjęcia z odręcznymi notatkami na odwrocie. Ćma skradł mi informacje. Chwyciłem za telefon, żeby zadzwonić do Pawła.
***
Na widok wozu klowna, zaparkowanego obok kapliczki, natychmiast nacisnąłem pedał hamulca. Za sobą słyszałem pisk opon, gdy pozostałe auta gwałtownie hamowały.
- Co się stało? - zapytała zaniepokojona Beata.
- Chudy - pokazałem na klowna.
- Czekał na nas...
W tym czasie Chudy ruszył z miejsca i wjechał w kolumnę. Zjechałem na pobocze obok kapliczki. Za nami karawana wozów powoli ruszyła z miejsca.
- Czyś ty oszalał?! - krzyknęła Beata. - Psujesz szyk. Kolejność samochodów jest ważna, bo potem na placu nie ma miejsca na manewry!
Nie chcąc wzbudzać jeszcze większej jej nieufności ruszyłem, włączyłem się do konwoju i potem wyprzedzając wróciłem na swoje poprzednie miejsce.
- Czemu Chudy czekał tu na nas? - zapytałem Beatę.
- Dotychczas to Kosa był zwiadowcą, jeździł motocyklem i sprawdzał, czy miejsce na postawienie namiotu jest wolne.
- Co stało się z motocyklem Kosy?
- Ukradziono go. Kosa próbował zatrzymać złodzieja, a wtedy ten go potrącił, na tyle mocno, że Kosa zmarł w szpitalu.
- Kiedy to było?
- Wczesną wiosną, w jakiejś dziurze zabitej dechami.
- A skąd o tym wiesz?
Dziewczyna spojrzała na mnie jak na wariata.
- Wszyscy tak mówili.
Ciekaw byłem, kto opowiadał taką wersję wśród załogi cyrku. Przecież Kosa teoretycznie był wtedy sam, a Ćma miał niepodważalne alibi. Byłem pewien, że Misikiewicz wszystko sprawdził.
- Co zwykle robicie, jak przyjedziecie na nowe miejsce? - postanowiłem zmienić temat.
- Stawiamy namiot, idziemy spać, a od południa robimy próby.
- Kiedy macie czas na przyjemności?
- Jakie?
- Choćby na rozmowy z ładnymi dziewczynami - puściłem oko do Beaty.
- Po sezonie - odpowiedziała.
- Albo w nocy... - dodałem.
Po drodze dalej flirtowałem z Beatą chcąc zatrzeć złe wrażenie po akcji z Chudym. Wkrótce minęliśmy tablicę z nazwą miejscowości Bierzgłowo.
- Czemu stajemy w takim miejscu? - dziwiłem się. - Nie lepiej było zostać w mieście?
- Tu zostajemy na jeden dzień. W okolicy są kolonie, które już wykupiły bilety.
Na miejscu pan Ludwik dyrygował ruchem aut trzymając w jednej ręce latarkę, w drugiej czerwoną, świecącą pałkę. Każdemu wskazywał parking. Wszyscy mężczyźni pomagali w odczepianiu przyczep. Potem podłączyliśmy agregat prądotwórczy i przy świetle przenośnych lamp dużej mocy rozstawiliśmy namiot. „Aparat” Brazylijczyków mieliśmy montować przy dziennym świetle. Jako ostatni wyszedłem z namiotu po ustawieniu rzędów ławek na widowni.
Gdy zmęczony i zlany potem wracałem do swojego wozu kempingowego, zauważyłem, że wszędzie paliły się światła oprócz sypialni sztukmistrza Cezarego.
„Może już śpi” - pomyślałem.
Na wszelki wypadek sprawdziłem i podszedłem do uchylonego okienka. Zajrzałem do środka. Nikogo nie było, ale Cezary mógł kogoś odwiedzać. Wtedy zauważyłem dziwne błyski na zboczu wzgórza, które zajmował zamek. Staliśmy na łące około dwustu metrów od warowni. Wyraźnie widziałem odcinający się na tle nocnego nieba czarny kształt wieży bramnej. Światełko było na prawo od niej.
Szybko pobiegłem tam i znalazłem się w ciemnym wąwozie u podnóża zamku. Blask widziałem na lewo ode mnie, tam gdzie pomiędzy drzewami widać było regularny zarys budynku postawionego na murach zamkowych.
„Ćma włamuje się już pierwszej nocy?” - dziwiłem się.
Teraz skradałem się pomiędzy leszczynami starając się dojrzeć i usłyszeć przeciwnika. Znowu coś błysnęło pomiędzy liśćmi. Szedłem ocierając się lewym ramieniem o mur. Wtem zauważyłem ciemniejszą plamę. Wyglądało to na przejście w furcie pod murem. Mrużyłem oczy, pragnąc cokolwiek zobaczyć w absolutnych ciemnościach. Brnąłem przez stertę liści, śmieci. Starałem się jak najmniej hałasować, ale i tak było to nieuniknione. Dotarłem do kraty, była uchylona. Po schodkach wyszedłem na dziedziniec dawnego przedzamcza. Wszędzie było cicho i spokojnie. Szukając cienia penetrowałem podwórze, zajrzałem na dziedziniec zamkowy. Wreszcie postanowiłem, że dokładnej penetracji zamku dokonam jutro. Teraz nieznajomy uciekł mi i mógł czaić się w mroku, obserwować moje ruchy. Ćma już wiedział, że interesuję się tym, co on robi. Żałowałem, że nie sprawdziłem, czy są pozostali mieszkańcy wozów kempingowych. Może dowiedziałbym się, kto jest wspólnikiem Cezarego. Czyżby klowni?
Zszedłem do podziemnego przejścia. W połowie około ośmiometrowego tunelu żałowałem nawet, że nie wyszedłem przez otwartą bramę. Wędrowałem, lewą ręką badając ścianę, a prawą wyciągając przed siebie. Nagle poczułem obcy zapach i uderzenie w tył głowy. Zamroczyło mnie, ból przeszedł przez całe ciało jak silne wyładowanie elektryczne.
Obudziłem się nie wiem po jakim czasie. Napastnik związał mnie, zakneblował i zostawił w przejściu. Wiedziałem, że prędzej czy później ktoś mnie uwolni. Gdyby Ćma chciał mnie zamordować, uczyniłby to od razu. Siedziałem oparty o mur i ręce skrępowane za plecami już mnie bolały. Przechyliłem się i upadłem na bok. Ćma fachowo zawiązał supły, bo więzy przy każdym ruchu zaciskały się na moich ścięgnach, potęgując ból.
Miałem czas do rana, by pomyśleć i zaplanować następny ruch. Wiedziałem, że Ćma czegoś szuka, a może Pan Samochodzik miał rację, iż on i my idziemy tropem relikwii? Szukałem w pamięci informacji o relikwiach. Czytałem, że miasto Esztergom na Węgrzech otrzymało kiedyś fragmenty Krzyża Świętego jako podarunek od cesarza bizantyjskiego. Za to cesarz Justynian II przekazał w 569 roku relikwie Krzyża Świętego do Poitiers we Francji, do klasztoru, w którym żyła święta Radegonda. Jej klasztor został zaraz po tym przemianowany z Notre Damę na Sainte Croix. Katedra Notre Damę w Paryżu kryje w swoim skarbcu dwie relikwie Krzyża Świętego. Również i w wiedeńskim Hofburgu w skarbcu Habsburgów znajdują się fragmenty krzyża podarowane przez cesarza bizantyjskiego.
Cztery kawałki krzyża z europejskich kościołów - Sancta Croce w Rzymie, z katedry we Florencji, z katedr w Pizie i Notre Damę w Paryżu poddano badaniom mikroskopowym. Potwierdzono, że pochodzą z drzew oliwnych.
Inną relikwią jest Święty Gwóźdź. Czytałem o aż 33 takich relikwiach. Oczywiście nie oznaczało to istnienia 33 gwoździ, a tylko tylu odłamków, do których dodawano zeszlifowane fragmenty z prawdziwych. Najwcześniej wspomnianym prawdziwym jest Święty Gwoźdź z Sancta Croce. Jest charakterystyczny dla epoki rzymskiej: 11,5 centymetra długości (pierwotnie 14 centymetrów), kwadratowy trzpień o bokach szerokości 9 milimetrów.
Jeszcze inną relikwią są ciernie z korony cierniowej, którą zdobyli krzyżowcy i poszczególne ciernie rozeszły się do wielu kościołów w Europie Zachodniej.
Przyznam się jednak, że nigdzie w pamięci nie mogłem wygrzebać informacji o relikwii Krzyża Świętego w Polsce. Pamiętałem jedynie z wykładów o relikwiarzu komtura Kowalewa Pomorskiego Henryka von Bodego z 1365 roku i krzyżu relikwiarzowym z kaplicy zamkowej w Brodnicy wybudowanej w latach 1330-1340. Jak zauważyliście, oba obiekty były związane z historią zamków na trasie cyrku, ale oba pochodzą z XIV wieku i są obecnie dobrze zabezpieczone. Jeżeli relikwię krzyżowca odnaleziono by, to jego potomkowie nie szukaliby jej tak długo. Ona musiała tu gdzieś czekać na odkrywcę, na nas lub Ćmę.
Te rozmyślania sprawiły, że mimo upiornych warunków zasnąłem. Obudziło mnie potrząsanie za ramię. Widziałem, że już był ranek, a więc była szansa na uwolnienie wcześniej, niż sądziłem. Nade mną była pochylona Monika. Poczułem ten sam zapach co w nocy.
„Czyżby to ona była Ćmą?” - zastanawiałem się. „Raczej nie uwalniałaby mnie osobiście”.
- Chodźcie tu! - Monika kogoś wołała.
Zaraz w wąskim przejściu stanęło kilka osób. Wbijałem wzrok w ciemność, by zobaczyć, kto tu jest i jaką ma minę. Byli to: pan Ludwik, Pedro, Bartek, Beata. Brazylijczyk wyjął nóż i przeciął sznury. Pomógł mi wstać. Beata podpierała mnie z drugiej strony.
- Co się panu stało?! - niepokoił się dyrektor.
- Jakiś drań napadł mnie i uderzył od tyłu w głowę - odpowiedziałem.
- W takiej norze? - dziwiła się Monika.
- Widziałem, że ktoś tu łazi z latarką. W obozie brakowało tylko Cezarego, więc poszedłem do niego bojąc się, że coś się stało, może potrzebował pomocy. Nie wiem gdzie był, bo jak tu przyszedłem, to nikogo nie zastałem.
- Mogę poświadczyć, że Cezary był ze mną - powiedziała Monika.
- Uczył mnie kilku sztuczek - dodała słodkim głosem.
- Nie wątpię - roześmiał się Bartek, znacząco puszczając do nas oko.
- Były komandos dał się zaskoczyć... - Monika dokuczała mi.
- Bandzior zaczaił się w mroku i zaszedł mnie od tyłu - tłumaczyłem. - Wiem, po czym go rozpoznam.
- Po czym? - zaciekawiła się Monika.
- Po zapachu.
- Małpa, będziesz nas wąchać? - Monika rozpięła bluzę dresową wystawiając na widok swój dekolt.
Wszyscy ryknęli śmiechem, docinając mi, żartując z powodu nocnej przygody. Historia została zamieniona w dowcip, ale mnie wcale nie było do śmiechu. Musiałem dowiedzieć się prawdy o nocnym zajściu.
Po śniadaniu zjedzonym w samotności, w swojej naczepie, wypiłem kawę, zająłem się zwierzętami Iwana i wybrałem się na krótki spacer do zamku.
Z materiałów, które przygotował mi Pan Samochodzik wiedziałem, że Krzyżacy rozpoczęli w tym miejscu budowę warowni już pod koniec pierwszej połowy XIII wieku. Najprawdopodobniej od razu była to budowla z kamienia i cegły. Dwukrotnie, w 1263 i 1277 roku, zamek najechały oddziały litewskie. Do zamku wchodziło się przez wspomnianą wcześniej wieżę bramną. Jar, którym szedłem w nocy, był pozostałością po głębokiej fosie otaczającej wzgórze zamkowe od zachodu i południa. Podzamcze zajmowały obiekty gospodarcze przytulone do zewnętrznych murów. Jednym z tych budynków był ten zdewastowany wewnątrz, w którego przejściu podziemnym zostałem uwięziony. Teraz uzbrojony w latarkę, zszedłem po kamiennych schodkach do tunelu. Zaraz z ciemności wyłuskałem spory otwór w ścianie powstały w wyniku wybicia cegieł. Był z prawej strony i zapewne stamtąd w nocy Ćma wyszedł i zaatakował mnie od tyłu. Zaświeciłem do pomieszczenia, które znajdowało się za tym przejściem. Najpierw zobaczyłem stos cegieł, które włamywacz wybił. Dalej był niewielki pokoik o bokach ścian długości trzech metrów, sklepiony łukami. Na środku był niewielki postument z granitu, prosty, niczym niezdobiony sześcian. Dokładnie zbadałem pomieszczenie. Na podłodze były ślady wielu butów. Nigdzie nie widziałem szczególnych znaków. Zastanawiało mnie, czemu miałoby służyć takie pomieszczenie na podzamczu? Przecież nikt nie decydowałby się robić skrytki dla rzeczy cennej w tak łatwo dostępnym miejscu. A może Ćma miał od kogoś konkretne wskazówki?
Z drugiej strony to tu były kaplica, kapitularz i refektarz połączone gankiem z domem konwentu na zamku. Na dziedziniec zamkowy wchodziło się przez mur kurtynowy z bramą ozdobioną portalem, w którego ostrołukowej arkadzie znajdował się trójdzielny maswerk. Pośrodku był konny rycerz, a po bokach piesi z włócznią i z mieczem.
Dom konwentu w latach przedwojennych został odnowiony i przebudowany. Jako zwykły turysta nie miałem szans na dokładną penetrację pomieszczeń zajętych przez różne organizacje, a na razie wolałem nie zdradzać się, kim jestem. Nawet na rozkaz Misikiewicza nie miałem ze sobą dokumentów na moje prawdziwe nazwisko.
Zbliżało się południe i postanowiłem wysłać do szefa przez telefon komórkowy wiadomość tekstową o zajściach dzisiejszej nocy. Gdy wychodziłem z terenu zamku przez bramę, zobaczyłem wychodzących z lewej strony, z jaru Bartka i Cezarego. Obaj żywo o czymś dyskutowali. Nie chciałem im przeszkadzać, więc przyspieszyłem, tym bardziej że musiałem pójść do namiotu na próby sprawdzić, czy nie jestem do czegoś potrzebny. Gdy siedziałem na krześle w pierwszym rzędzie przypatrując się treningowi Iwana i Katii, dosiadł się do mnie Cezary.
- Witam! - powiedział podając mi rękę.
- Witam - odpowiedziałem.
- Słyszałem, że to ja jestem winny pańskiego poturbowania - sztukmistrz starał się zajrzeć mi głęboko w oczy.
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Powiedział pan, że u wszystkich w obozie paliło się światło, tylko nie u mnie.
- To prawda.
- Doskonale pan chyba zdaje sobie sprawę, że świat to jedna wielka iluzja i wszyscy siebie nawzajem oszukujemy?
- Tak, chyba tak jest. Często gramy innych niż jesteśmy. Kłamstwo pociąga nas jak ćmy przyciąga światło.
Świadomie użyłem przydomku włamywacza, chcąc sprawdzić, jaka będzie reakcja Cezarego na to słowo. Zachował spokój, a nawet lekko się uśmiechnął.
- Jak na żołdaka, ma pan wyjątkowo dziwne porównania - rzekł Cezary. - Chciałem powiedzieć, że może rzeczywiście nie było mnie w moim pojeździe, ale nie ja jeden organizowałem tej nocy wędrówki do zamku.
Sztukmistrz mówiąc te słowa wstał.
- Kto jeszcze? - udałem zaciekawionego, chociaż byłem pewien, że kłamie.
- Sam pan do tego dojdzie.
- Jak?
- Nigdy nie czytał pan kryminałów? Przestępcy zawsze wracają na miejsce zbrodni.
Cezary wyprostował się i wyszedł z namiotu. Wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy. To był pan Tomasz. Szybko wybiegłem przed namiot szukając zacisznego miejsca.
- Tak? - zapytałem szefa.
- Ćma ukradł mi dokumenty i zdjęcia - usłyszałem.
- Kiedy?
- Przed chwilą.
- Gdzie pan teraz jest?
- W Papowie Biskupim.
- Zaraz oddzwonię - powiedziałem i rozłączyłem się.
Dwadzieścia minut zajęło mi sprawdzenie, kogo z cyrkowców nie ma. Iwan i Katia wyjechali gdzieś, ale jeszcze przed chwilą widziałem ich na próbie. Dyrektor wyjechał ze swoją małpą do weterynarza. Oprócz nich brakowało klowna Chudego, Moniki i dwóch dziewczyn z baletu oraz całej grupy „Clans”. Ze wszystkich najbardziej podejrzana była Monika. Jedną z towarzyszących jej dziewczyn była Beata. Postanowiłem podpytać ją, co robiła Monika. Stanąłem za przyczepą, na której wieźliśmy złożony namiot, na samym skraju obozu. Szybko zadzwoniłem do Pana Samochodzika i opowiedziałem mu o moich nocnych przygodach.
- Jesteś absolutnie pewny, że tam w nocy czułeś ten sam zapach, którego używa panna Monika?
- Tak.
- Dziś wieczorem, gdy zrobi się ciemno, przyjadę obejrzeć to miejsce. Wy po drugim występie wyjeżdżacie?
- Tak. Tylko niech pan uważa na siebie, szefie.
Wyłączyłem telefon. Wtedy poczułem, że ktoś stoi za mną. To była Beata. Uśmiechnąłem się do niej.
- Szukałem cię - powiedziałem.
- Tak? A do kogo dzwoniłeś i mówiłeś „szefie”?
ROZDZIAŁ ÓSMY
NOCNY KOSZMAR I ĆMA W SAMOCHODZIE • WALKA W RYTM CAPOEIRY • LEKARKA JEDNEGO KONTAKTU • O TRESURZE ZWIERZĄT • PRAGNIENIA TANCERKI • KTO KIERUJE SZTUKMISTRZEM?
Zaniepokoiło mnie to, że Ćma działa tak sprawnie i zdążył już upokorzyć Pawła. Dziękowałem w duchu Misikiewiczowi za przygotowanie Pawłowi fałszywych dokumentów. Dzięki temu Ćma przeszukując kieszenie i dokumenty Pawła, nie znalazł niczego, co wskazywałoby na jego pracę w Ministerstwie Kultury i Sztuki - kto wie, jak mógłby na to zareagować tak bezwzględny przestępca.
Wróciłem do wehikułu. Czułem się zmęczony ciągłą pogonią za przestępcami, którzy byli coraz gorsi. Wiedziałem, że zło zawsze w ostatecznej rozgrywce przegrywało, ale forma jaką przybierało w tych czasach, przytłaczała mnie. Wróciwszy do obozu, zastałem tam harcerzy, którzy właśnie skończyli zajęcia terenowe. Podzieleni na grupy dźwigali pontony. Rafał, komendant obozu, wskazał im odpowiednie miejsce na składowanie łodzi pneumatycznych, przystawił gwizdek do ust i gwizdnął.
- Zbiórka! - krzyknął. Kontynuował, gdy wszyscy stanęli przed nim w karnym dwuszeregu. - Wszyscy oprócz funkcyjnych mają wolne. Można leżeć, kąpać się w jeziorze, spać. Rozejść się!
Druhowie rozbiegli się do swoich namiotów, a do mnie podeszli Niunia i Rysio.
- Co pan robił dziś przed południem? - zapytała Niunia, gdy się przywitaliśmy.
Opowiedziałem jej o swoich przygodach w Papowie Biskupim.
- Ten Ćma mógł pana zabić - jęknęła dziewczyna.
- Co ty, miałby całą policję na karku - Rysio zwrócił jej uwagę. - Pan Samochodzik to prawie policyjny detektyw. Ma pan broń?
Uśmiechnąłem się z pobłażaniem.
- Największą bronią człowieka jest jego rozum i zdolność przewidywania - odpowiedziałem. - Powinienem był zachować większość czujność. Ćma podszedł mnie bezszelestnie i zniknął bez śladu. Używając języka sportowego zdobył pierwszy punkt.
- A co robi teraz pan Paweł? - wypytywała Niunia.
- Wykonuje pewną tajną misję - odparłem przybierając tajemniczą minę. - Nie pytajcie mnie, co robi i gdzie.
- Nie może pan go tu sprowadzić? - dziwił się Rysio.
- Nie.
- To my będziemy pana chronić - zapowiedział chłopiec. - Proszę bez nas nigdzie nie jechać.
- Obiecuję - podniosłem dwa złączone palce.
- To co będzie pan robił po obiedzie? - Niunia nie dawała mi spokoju.
- Muszę pojechać w pewne miejsce na spotkanie z moim informatorem - fantazjowałem.
- Pan ma przed nami tajemnice? - oboje oburzyli się.
- Jeszcze dziś nie mogę was zabrać, ale obiecuję, że od jutra będziemy jeździli razem.
Młodzi chyba nie do końca mi wierzyli i ze smętnymi minami odeszli do namiotów. Korzystając z tego, że do wieczora miałem dużo czasu, zagłębiłem się w lekturze książek, jednocześnie mieszając zupę gulaszową.
***
Zastanawiałem się, co odpowiedzieć Beacie. Nie spuszczała ze mnie wzroku w charakterystycznie kobiecy sposób próbując mnie w ten sposób złapać na kłamstwie. Widocznie niewiasty doskonale potrafią rozszyfrować mowę ciała.
- Coś kombinujesz - rzuciła.
- Nie, to kumpel z woja - wymyślałem na poczekaniu. - Sierżant, szef z drugiej kompanii naszego batalionu. Też Polak, przyjechał na przepustkę. Zapraszał na kawę...
- Kłamiesz! - tym jednym słowem smagnęła jak biczem. - Myślisz, że ci wierzę?! „Na kawę” - przedrzeźniała mnie.
Roześmiałem się.
- A ciebie mogę zaprosić na kawę? - zapytałem dziewczynę.
- Naturalnie, dziś na nowym miejscu czy jutro po śniadaniu? Teraz muszę iść do dzieci. Pan Ludwik chce, byśmy przed występami prowadzili warsztaty, a potem najzdolniejsze dzieciaki pokażą przed innymi, czego się nauczyły.
Poszedłem za Beatą do namiotu cyrkowego. Tam Cezary, klowni, Iwan z Katią i tancerki podzieliły chętne dzieci z kolonii mieszkającej w pobliskiej szkole na grupy. Na środku areny stał zespół „Clans”. Kajtek włączył muzykę o dziwnym rytmie, z bębnami, folkowym instrumentarium. Widząc, że przypatruję się temu co robi, zaprosił mnie gestem do siebie.
Położył mi ręce na ramionach, gdy stanąłem przed nim. Był ubrany w luźne czarne spodnie i koszulkę bez rękawów.
- Zamknij oczy i powiedz, co słyszysz? - zapytał.
- Słyszę fajną muzykę - odpowiedziałem.
- Znasz jakieś sztuki walki?
- Tak.
- Potrafiłbyś je zatańczyć?
Otworzyłem oczy zdziwiony jego propozycją.
- Spróbuj - zaproponował.
Patrzyłem na jego bladozielone oczy, kosmyk włosów na łysej głowie, blizny od ognia na policzkach, na ramionach.
- Wiesz, co to capoeira?
- Nie - odpowiedziałem.
- Capoeira to afro-brazylijska sztuka łącząca elementy walki, tańca, akrobatyki, muzyki i śpiewu - tłumaczył mi Kajtek. - Większość ruchów jest improwizowanych, a całość ma opowiadać historię zawartą w tekście piosenki. Capoeira pomaga rozwijać się fizycznie, poprawia samopoczucie psychiczne, a także uczy tolerancji i szacunku dla drugiego człowieka.
- Skąd tyle wiesz o tej sztuce walki czy tańcu?
- Tam jest mój mistrz - Kajtek pokazał ku trapezowi. Na huśtawce siedział Pedro i wesoło pozdrawiał mnie machaniem ręki. - Spróbujesz?
- Czemu nie? - odpowiedziałem zdejmując buty i skarpetki. Podwinąłem nogawki roboczych spodni.
W tym czasie muzyka zagrzmiała głośniej, a światła w cyrku skierowano tylko na nas. Zrozumiałem, że ktoś przygotował na mnie zasadzkę. Do tej pory nie brałem pod uwagę, że Ćmą mogą być „Clans” lub Brazylijczycy, ale kto wie?
Kajtek stanął wyprostowany trzy metry ode mnie. Najpierw jego ciało w rytm muzyki zaczęło falować, wyginać się. Trochę przypominało to modny niegdyś taniec break-dance. Potem mój przeciwnik wpadł w rodzaj transu i zaczął krążyć wokół mnie. Doskoczyła do mnie zielonooka Dorota, partnerka Kajtka z zespołu. Przywarła do mnie całym ciałem, objęła mnie za szyję, jakby chciała pocałować, ale zaraz wywinęła się za moje plecy i zakryła dłońmi moje oczy. Nie wiem, jak to się stało, ale za jej sprawą zacząłem tańczyć. Bębny huczały w mej głowie, dziwnie brzmiące orientalne instrumenty wirowały dźwiękami, porywały do tańca. Tak z zamkniętymi oczami tańczyłem z Dorotą, gdy nagle ta puściła mnie i otworzyłem oczy. Na wprost mnie ujrzałem atakującego Kajtka. Skoczył na mnie z wysuniętą do przodu prawą nogą. W jednej chwili otrzeźwiałem i odskoczyłem w bok. Poczułem lekkie pchnięcie i już leżałem na piasku areny. To Kajtek upadając zdążył mnie położyć na ziemi i teraz szykował się do tego, by z wybicia wskoczyć na moją klatkę piersiową. Przetoczyłem się w bok. Kajtek stanął nade mną w rozkroku.
Nie wiedziałem, co mam robić, czy traktować walkę serio, czy tylko jako zabawę. Zaraz Kajtek udzielił mi odpowiedzi tłukąc mnie pięścią z całej siły w mostek. Aż mi dech zaparło. Gdy ochłonąłem, chwyciłem go za nogę tak, że uginając kolano padł twarzą na piasek obok mnie. Wykręciłem mu dłonie na plecach.
- To był tylko taniec? - szepnąłem do ucha Kajtka.
Milczał patrząc mi zimno w oczy. Nagle w tym jego spojrzeniu dostrzegłem błysk rozbawienia. Zeskoczyłem z jego pleców i plecami oparłem się o jeden z masztów namiotu cyrkowego. Przede mną poruszył się czarny cień. To był Pedro, który zszedł z trapezu i postanowił zastąpić swojego ucznia. Najpierw wprowadził się w taneczny trans. Tym razem do Doroty dołączyła Kasia. Próbowały rozgrzać mnie do walki, mimo że ja wciąż oglądałem się, co robi Pedro. Nagle zostałem sam na sam z nim. Muzyka jakby złagodniała, nie było w niej już tej zwierzęcej siły kojarzącej się z tropikalną dżunglą.
Pedro wirował na jednej stopie, a ja stałem przygotowany na atak. W momencie gdy spokojny rytm powrócił do dzikiego tempa, Pedro skoczył. Lecąc na mnie poruszał rękoma, jakby to były skrzydła wielkiego motyla-ćmy! Potężny cios w pierś powalił mnie na ziemię, a Pedro zniknął w mroku. Leżałem wpatrując się ze zdumieniem w jupiter wiszący pod sufitem. Podszedł do mnie Kajtek i pomógł mi wstać.
- Nie martw się, tego ataku jeszcze nikt nie zatrzymał - powiedział.
- Jakoś to się nazywa?
- Nie wiem, to jakaś czarodziejska sztuczka - Kajtek mówił o tym, jakby opowiadał o duchach w starym zamku. - Nie widziałem jeszcze nikogo, kogo ten ruch skrzydeł by nie zaczarował.
Rozcierałem obolałe miejsce na piersi, a szefowie poszczególnych grup zachęcali dzieci do powrotu do zajęć. Wszyscy widzowie byli pod wrażeniem tego, co pokazał Pedro.
Postanowiłem poleżeć w swoim wozie. Gdy padłem na tapczanik, ktoś delikatnie zapukał do drzwi.
- Proszę! - krzyknąłem.
To była Dorota.
- Mam wyrzuty sumienia, że cię w to wciągnęłam - powiedziała na wstępie. - Może zrobić ci kawę?
Zaskoczony tą wizytą pokiwałem głową. Dorota podeszła do kuchenki, podpaliła gaz, postawiła na palniku czajnik z wodą. W szafce znalazła kawę i cukier. Z kieszeni wyjęła mały woreczek z dziwnym proszkiem. Dała mi go powąchać. Pachniał jak mieszanka ziół.
- To w przyszłości uchroni cię przed takimi atakami - wyjaśniła. - Zostawię ci to.
- Jesteś zielarką, szamanem?
Dorota uśmiechnęła się podeszła do mnie i położyła mi swój palec na ustach.
- Podobno nazywają cię Małpa? Ty przypominasz mi te z biurka Canarisa, szefa Abwehry. Nic nie widziały, nie słyszały, nie mówiły, a chciały wszystko wiedzieć. Ty też jesteś małpą nieczułą, co pomoże ci pokonać kiedyś samego siebie.
Gotująca się woda zasnuła parą okienko i Dorota szybko przygotowała mi kawę. Posłodziła ją, doprawiła mieszanką ziół, postawiła kubek przy mnie na podłodze i ruszyła do wyjścia.
- Nie licz, że jeszcze do ciebie się odezwę - powiedziała wychodząc.
- Czemu? - zerwałem się na nogi, by ją zatrzymać.
Ona tylko powtórzyła gest z palcem na ustach i wyszła. Zrezygnowany usiadłem i powąchałem, cóż to za mieszankę ziół przygotowała dla mnie ta niezwykła dziewczyna. Pachniały jak każda lecznicza mieszanka, może tylko wybijał się tam zapach cykorii, a kawa z takim dodatkiem smakowała wyśmienicie. Chwilę odpocząłem i wyszedłem ze swojego domku na kółkach. Widziałem, jak na łące Iwan z Katią uczyli dzieci podstaw jazdy konnej. Gdy podszedłem do nich, Iwan skończył lekcję i podał mi lejce.
- Zajmij się nim, zaraz dołączę - powiedział.
Odprowadziłem konia do jego stajni na kółkach. Nie miał tam luksusów, ale podczas postojów Iwan zawsze wyprowadzał swoje trzy konie na pastwisko, płacąc miejscowym rolnikom za to. Zdjąłem z konia siodło, wycierałem go i czesałem specjalnym grzebieniem.
- Robisz to z uczuciem - pochwalił mnie Iwan. - W legii mieliście konie? - zażartował.
- W wojsku były tylko konie mechaniczne - odpowiedziałem. - Lubię zwierzęta. W tym cyrku jest ich bardzo mało - zauważyłem. - Tylko twoje konie, małpa dyrektora i nic więcej.
- I my, to wystarczy - Iwan wprowadzał do boksu obok drugiego konia. - W wielu krajach jest zabroniona tresura dzikich zwierząt.
- Słyszałem, że zwierzęta są bite, traktowane prądem elektrycznym, okaleczane...
- Różne rzeczy opowiadają ekolodzy. Może rozdmuchują jednostkowy przypadek? Nie wiem. Nigdy nie widziałem takich rzeczy, o których mówisz. Praca ze zwierzętami daje efekty tylko przy odpowiednim systemie nagród. Zwierzę ma swój rozum, ale nawet ludzie czasami nie dostrzegają, że za złe uczynki może ich spotkać kara, a co dopiero nasi, cytując świętego Franciszka z Asyżu, „bracia mniejsi”. Uważam, że karanie ich nie ma sensu i dlatego pracuję z koniem, bo wykorzystując pewne jego nawyki można osiągnąć dobre wyniki.
- Pan Ludwik jest tego samego zdania?
- Wiem tylko tyle, że przedstawił mi ostre kryteria przewozu, trzymania zwierząt. Pewnie nie każdy potrafiłby ich dotrzymać. Dyrektor sam ma zwierzę, traktuje tego swojego szympansa jak domowego pudełka, więc chyba nie jest złym dyrektorem. To ostatni Mohikanin. Ten rok jeżdżę z nim tylko dlatego, że to ostatni sezon „Titanica”.
Skończyliśmy pracę. Teraz musiałem zająć się porządkiem w cyrku: sprawdzić, czy ogrodzenia są całe, czy nie ma śmieci w namiocie, czy krzesła równo stoją, a na koniec ubezpieczać Beatę, która sprzedawała bilety. Podczas przedstawienia krążyłem wokół namiotu wypatrując, czy nie widać gdzieś pana Tomasza. Po półgodzinnej przerwie, kiedy znowu pomagałem Iwanowi przy koniach, rozpoczął się drugi spektakl. Teraz stałem za kurtyną, obserwując popisy dzieci wspomaganych przez cyrkowców. Potem znowu czuwałem na zewnątrz. Żaden z cyrkowców nie oddalił się poza teren cyrku. Nigdzie nie widziałem też pana Tomasza. Gdy ostatni widzowie wyszli z cyrku, pomagałem złożyć namiot, uprzątnąć teren. Cały czas obserwowałem podejrzanych: Cezarego, Monikę, klownów, nawet Brazylijczyków. Wszyscy krzątali się, dokładnie wypełniając swoje zadania. Wkrótce ustawiliśmy się w karawanę. Zadzwonił mój telefon komórkowy sygnalizując, że dostałem wiadomość tekstową.
Szerokiej drogi. Nikt oprócz dzieci nie wchodził do zamku. P.S.
Ćma z nieznanych powodów zrezygnował z akcji. Może już znalazł to czego szukał?
- Można? - do szoferki wskoczyła Beata. - Kierunek Golub-Dobrzyń - oznajmiła.
***
Zjadłem obiad, potem oddałem się lenistwu, wpatrując się w białe obłoki szybujące po niebie. Na godzinę przed pierwszym spektaklem, czyli około szesnastej, wyjechałem z obozu. Nie podjechałem pod sam zamek, tylko korzystając z mapy zaparkowałem wehikuł na skraju lasu dochodzącego do zamku od strony zachodniej. Musiałem przejść przez las pół kilometra. Zabrałem ze sobą latarkę i spacerkiem przeszedłem się ledwie widoczną ścieżką. Na stoku pagórka znalazłem dobry punkt widokowy. Widziałem z niego i zamek, miejsce, w którym jak opisywał Paweł miało być tajne przejście, oraz na lewo ode mnie namiot cyrkowy. Na razie wolałem nie penetrować odnalezionego przez Ćmę pomieszczenia. Mógłby mnie przypadkowo spotkać. Czekałem więc do końca drugiego spektaklu. Widząc kolumnę wozów cyrkowców szykującą się do odjazdu, wysłałem do Pawła wiadomość tekstową. Cieszyłem się, że swobodnie posługiwałem się tym wynalazkiem, bez którego młodzi ludzie chyba już nie potrafili żyć.
Widząc jak światła pozycyjne ostatniego wozu znikają na drodze do szosy Toruń - Gdańsk, powstałem z miejsca. Z latarką w dłoni oglądałem tunel. Wyglądał na dobrze utrzymany przez wieki użytkowania, za to wybita ściana była niewątpliwie wynikiem nocnych wydarzeń. Uważnie obejrzałem postumencik i stwierdziłem, że to pomieszczenie było puste. Równa, wieloletnia warstwa kurzu nie budziła wątpliwości, że nic tu nigdy nie stało. Obejrzałem rogi pomieszczenia, ściany. Niewątpliwie była to część piwnicy, z nieznanych przyczyn odcięta murem od reszty podziemnych pomieszczeń. Wyszedłem na dziedziniec podzamcza. Stamtąd przez rozbite drzwi zszedłem do piwnic. Już w czasach powojennych musiał tu być magazyn z otynkowanymi ścianami. Miejscami biała farba odchodziła całymi płatami. Grzyb w jednym z rogów rozszedł się brązową plamą.
Intuicja podpowiadała mi, że to nie to miejsce. Wróciłem do wehikułu i późno w nocy zjawiłem się przed swoim namiotem. Przed nim siedzieli, a właściwie spali siedząc Rysio i Niunia. Podszedłem do nich i potrząsnąłem ich za ramiona.
- Chyba pora już iść spać do swoich namiotów - szepnąłem widząc, że oboje otworzyli oczy.
- Czekaliśmy na pana - powiedziała Niunia, przecierając zaspane oczy.
- Udało się spotkanie? - dopytywał się Rysio.
- Nie wiem, chyba wystraszyliśmy przestępcę - odpowiedziałem.
- To dobrze czy źle.
- Dobrze, jeżeli uciekł z niczym. Źle, jeżeli nadal chce działać. Będzie ostrożniejszy, a więc trudniej będzie go złapać na gorącym uczynku.
- Co jutro będziemy robili? - pytała Niunia.
- Wy macie zajęcia, a ja będę odsypiał nocną eskapadę - odparłem.
Szybko zrobiłem sobie jeszcze gorącą herbatę, założyłem pidżamę, położyłem się w śpiworze i wypiwszy herbatę z sokiem malinowym, zasnąłem. Męczyły mnie koszmary, jakieś dziwne stwory kręciły się wokół mojego namiotu, a ja zdjęty strachem nie mogłem poruszyć nawet koniuszkiem palca. Na koniec zajrzałem w dziwne, ciemne oczy. Przebudziłem się zlany potem. Zdziwiło mnie, że miałem otwarte poły namiotu. Może zmęczony w nocy nie zauważyłem tego i teraz poranna mgła wdzierała mi się do namiotu. Szybko zasunąłem wejście i położyłem się do snu. Reszta nocy upłynęła mi spokojnie. Obudziły mnie krzyki na zewnątrz.
- Panie Tomaszu! Pobudka! - wołali Niunia i Rysio.
Zaspany wyjrzałem do nich.
- Wagarujecie? - zapytałem.
- Nie, szybciej skończyliśmy swoje zadania i po obiedzie mamy wolne - oznajmił Rysio. - Pan obiecał, że będziemy razem jeździć.
- Tak, tak - kiwałem głową i wtedy między trampkami Niuni dojrzałem coś dziwnego.
Wyczołgałem się z namiotu.
- Co to jest? - założyłem okulary i przyglądałem się śladowi. Przypominał on odcisk bosej stopy ludzkiej, ale jakiejś zniekształconej.
- Pan lunatykuje - zaśmiał się Rysio.
- O ile wiem, to nie - odpowiedziałem.
Rozglądałem się na wszystkie strony w poszukiwaniu innych tropów. Wokół było wiele odcisków harcerskich butów. Wstałem i wyprostowałem się. Za szybą wehikułu, w jego wnętrzu dojrzałem jakiś szary, niewielki kształt. Podszedłem do wozu. Szyba od strony kierowcy była lekko uchylona, tak jak ją zostawiłem. Otworzyłem drzwi. Na desce rozdzielczej leżała wystraszona dziennym światłem ćma. Tego było za wiele. Czułem, że mój przeciwnik był tu, a owad mógł sam wczoraj wlecieć, nawet mogłem go nie zauważyć. Dzieci zauważyły mój niepokój i patrzyły na nocnego motyla rozpłaszczonego na wprost kierownicy.
- Myśli pan, że on tu był? - zachrypnięty głos Niuni wytrącił mnie z zamyślenia.
- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Może to wszystko przypadek, ale popytajcie tych, którzy mieli nocne warty, czy nie zauważyli niczego niepokojącego. Ja w tym czasie zjem śniadanie.
- Chyba obiad - Rysio wymownie spojrzał na zegarek.
Oboje pobiegli do druhów, a ja zająłem się toaletą i posiłkiem. Świeże powietrze nad jeziorem sprzyjało długiemu spaniu. Jeżeli Ćma tu był, to oznaczało, że nie miałem czasu, a co gorsza wróg znał mnie, zaś ja jego nie.
Gdy nad atlasem samochodowym planowałem trasę dzisiejszego objazdu, przybiegli do mnie młodzi przyjaciele. Byli zdyszani i wyraźnie czymś podekscytowani.
- Jeden z wartowników zapamiętał tylko, że nad ranem słyszał w pobliżu silnik motocykla - relacjonował Rysio.
- A pan mówił, że Ćma jeździ motocyklem - dodała Niunia.
***
Do Golubia jechaliśmy przez Kowalewo Pomorskie i Lepnice. Po pustych bocznych szosach poruszaliśmy się względnie szybko.
- Czemu jedziemy do Golubia, przecież tam jest zamek ze słynnymi turniejami rycerskimi, kto będzie chciał do nas przychodzić? - dziwiłem się.
Beata przeciągnęła się.
- Nie bój się, jeden cyrk więcej tylko nakręci ludzi do oglądania widowiska - tłumaczyła. - Zostajemy tam dwa dni.
- Kto to wymyślił?
- Dyrekcja.
- Pan Ludwik?
- ...i Cezary, i Monika. We trójkę decydują o wszystkim.
- Kto teraz wyjechał na zwiad? Chudy jedzie z nami.
- Pan Ludwik.
Rzeczywiście, w Kowalewie Pomorskim przy rynku czekał na nas dyrektor cyrku. Dalej jechałem żartując z Beatą, zanudzając ją historiami z wojska i odrobinę flirtując. W Golubiu byliśmy około północy i o dziwo nie rozstawialiśmy namiotu, tylko pan Ludwik kazał nam od razu kłaść się spać. Wyznaczył jeszcze nocne dyżury, bo w mieście zawsze można było spodziewać się przykrych niespodzianek. Ja miałem mieć służbę następnej nocy. Leżąc na tapczaniku w swoim wozie, popijając kawę, dyskretnie wyglądałem przez zasłonę i obserwowałem obóz. Do szefa wysłałem wiadomość, gdzie teraz jestem.
Nagle skrzypnęła klamka w moich drzwiach i do środka weszła Beata ubrana w szlafrok. Aż usiadłem z wrażenia na taką wizytę.
- Zrobisz mi kawę? - zapytała.
Gdy byłem zajęty przygotowaniem napoju, usłyszałem niedaleko odgłos odjeżdżającego motocykla. Rzuciłem się do okna, żeby zobaczyć, kto to jedzie, ale na drodze stanęła mi Beata. Nie wiem, czy celowo, czy przypadkiem jej szlafrok rozchylił się ukazując zmysłowe, nocne odzienie. Nie mogłem się z nią szarpać, by wyjrzeć, zresztą było już za późno. W ciasnym wnętrzu wozu cofnąłem się o krok, a Beata szybko zawinęła poły szlafroka. Z zalotnym uśmiechem wzięła z szafki kubek z kawą i usiadła na moim tapczanie.
- Chyba możemy się dogadać? - powiedziała.
- O co ci chodzi?
- Najpierw ustalmy, o co tobie chodzi?
- Nie rozumiem.
- Od samego początku tylko węszysz. Musisz być przyjacielem lub protegowanym Kosy, skoro dyrektor przyjął cię tak szybko. Zdążyłeś w tak krótkim czasie zarobić w głowę, mieć romans z Moniką, pobić się z Kajtkiem i Pedrem, zaprzyjaźnić z naszą zielarą...
- Dorota to zielara?
- Tak. „Lekarka jednego kontaktu”, jak ją nazwał Bartek. Każdemu pomaga tylko raz. Ciebie szybko polubiła.
- Nie miałem romansu...
- Wszyscy widzieli, jak wychodziłeś z wozu Moniki.
- Nie ja zaczynałem bójkę...
- Ale tylko cud sprawił, że ją przegrałeś.
- Wiesz, kto mnie ogłuszył w lochach Bierzgłowa i dlaczego?
- Mogłeś widzieć za dużo. Jesteś uważany za człowieka pana Ludwika, a są ludzie, którzy chcą przejąć jego cyrk.
- Kto taki?
- Cezary i Monika. Tak naprawdę tylko Monika, a ona kieruje Cezarym, który się w niej kocha, jak wszyscy faceci, po których wyciąga rękę.
- Ty chcesz powstrzymać Monikę?
- Tak - Beata odstawiła kubek, a przy okazji poły szlafroka znowu niebezpiecznie rozchyliły się.
- Chcesz to zrobić przy pomocy zwykłego konserwatora? - zdziwiony puknąłem się w pierś.
- Nie tylko, przy pomocy twojego szefa, bo w bajkę o koledze z wojska nie wierzę...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ŚLADY RELIKWII W KOWALEWIE POMORSKIM • GDZIE STAŁ ZAMEK? • WIZYTA W KURZĘTNIKUI BRODNICY • NOCNE ODWIEDZINY BEATY • PRZEPROSINY I SZANTAŻ SZTUKMISTRZA • KĄPIEL W DRWĘCY • NOCNE WŁAMANIE
Wiadomość o nocnej wizycie tajemniczego motocyklisty zmroziła mi krew w żyłach. Ćma był tu, zapewne zaglądał do mojego namiotu, kto wie, czy nie przeglądał moich dokumentów, książek. To był niezwykle sprawny i bezwzględny włamywacz. Wiedziałem, że od tej pory muszę starannie planować każde swoje następne posunięcie.
Dzieciaki pilnie mi się przyglądały.
- Co teraz będziemy robili? - zapytał Rysio.
- Dokąd pojedziemy? - dopytywała się Niunia.
Zerknąłem na mapę. Cyrk Pawła pojechał do Golubia-Dobrzynia. Paweł napisał mi, że będą tam dwa dni. Nie wiem, czy rzeczywiście cyrk spodziewał się aż tylu widzów, czy Ćma, który w jakiś sposób miał wpływ na pracę cyrku, potrzebował tyle czasu w tym miejscu. Sądziłem, że raczej potrzebował dobrej bazy wypadowej. W pobliżu było kilka interesujących zamków. W pierwszym rzędzie postanowiłem odwiedzić Kowalewo Pomorskie. Poczekałem, aż harcerze zjedzą obiad i zaprosiłem dwójkę młodych przyjaciół do wehikułu.
Jechaliśmy przez ziemię chełmińską, szpalerem drzew rosnących wzdłuż szosy. Opowiadałem harcerzom o tym, co przeczytałem w kronice znalezionej w rzeźbie z Sątop.
- Czemu wybrał pan Kowalewo? - dopytywał się Rysio.
- Jedziemy do Kowalewa Pomorskiego, a kiedy indziej pojedziemy do innych zamków, bo to w którymś z krzyżackich zamków była ukryta relikwia przywieziona z Ziem i Świętej. Kowalewo jest interesujące z tych samych względów co Papowo, to jeden z wcześniejszych zamków. Najpierw w 1222 roku gród zwany „Koualeuo” książę Konrad Mazowiecki nadał misyjnemu biskupowi pruskiemu Chrystianowi, a ten po dziewięciu latach przekazał grodek Krzyżakom. Ci wybudowali w tym miejscu strażnicę, a dopiero około roku 1280 rozpoczęto budowę murowanej warowni.
- Przecież ten krzyżowiec przybył na te ziemie na początku XIII wieku, a nie pod jego koniec - zauważył Rysio.
- Zgadza się - pokiwałem głową. - Nie zapominaj, że murowane warownie często budowano na fundamentach poprzednich, które mogły mieć piwnice - tradycyjne miejsce skrytek - uśmiechnąłem się. - Pamiętajcie, co w owych czasach było najważniejsze: walka z niewiernymi. To właśnie Kowalewo w latach 1269-1271 najeżdżali Bartowie i Jaćwingowie zjednoczeni pod komendą Skomandusa, a w latach następnych pod dowództwem Dywana, który prawdopodobnie podczas oblężenia krzyżackiej strażnicy stracił życie. W latach 1286-1287 okolice te najeżdżali Litwini. Był to zamek graniczny, stojący na drodze do Torunia, którego żadna armia nie mogła zostawić na swoich tyłach. Tylko podczas wojny we wrześniu 1330 roku armia polskiego króla Władysława Łokietka, wspomagana posiłkami węgierskimi i ruskimi, plądrowała ziemię chełmińską, gdy wojska zakonne zamknęły się na zamkach. Łokietek zapuścił się wtedy aż do rzeki Osy. Kowalewa nawet nie próbował zdobywać. W czasie wojen Zakonu z królem Jagiełłą zamek w Kowalewie przechodził z rąk do rąk, by po wojnie trzynastoletniej znaleźć się w polskim władaniu, a w połowie XIX wieku popaść w ruinę.
- No dobrze, Kowalewo około 1231 roku przejęli Krzyżacy; był to zamek graniczny, bliski poganom, ale to wszystko, co nas tam sprowadza? - dopytywał się Rysio. - Czy ten zamek może mieć jakikolwiek związek ze świętym Jodokiem?
- A Bierzgłowo miało?
- Nie wiem.
- Ćma znalazł tam tajne, na szczęście puste, pomieszczenie. Kowalewo jest o tyle dla nas interesujące, że na zamku znajdowała się kaplica pod wezwaniem Świętego Krzyża. Nic po niej, jak po samym zamku nie zostało, ale wszystkie ślady trzeba sprawdzić.
Właśnie wjechaliśmy na podłużny, niewielki rynek Kowalewa. Zaparkowaliśmy przy klombach rosnących na środku wysepki. Zaraz zbiegły się miejscowe dzieciaki ciekawe wehikułu.
- Czy wiecie, gdzie tu stał zamek? - zapytałem.
Dziatwa wydawała się zaskoczona takim pytaniem.
- U nasz nie ma szadnego szamku - mały blondyn odpowiedział straszliwie sepleniąc.
- Jak to nie ma?! - udawałem zdziwionego. - Czytałem o tym zamku w przewodniku.
- Niemoszliwe - odparł poważnie ten sam umorusaniec.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Chodźcie, to wam pokażę, gdzie był wasz zamek - powiedziałem do gromadki.
Ruszyliśmy na zachód. Przeszliśmy koło starej fary, równej wiekiem zamkowi, skręciłem za jej murem w prawo i stanąłem wśród drzew, które niegdyś stanowiły park.
- Tu kiedyś było przedzamcze, a tam gdzie widzicie ten pagórek, był zamek - wyjaśniłem.
- Czo to jeszt podszamcze? - zainteresował się blondynek.
- To takie miejsce, gdzie dla załogi zamkowej pracowali rzemieślnicy różnych zawodów, mogły tam być magazyny, spichrza, stajnie, zbrojownie. Sam zamek był mieszkaniem i punktem obrony Krzyżaków.
- A pan jest Kszyszakiem?
- Nie - roześmiałem się. - Czemu tak uważasz?
- Pan tak duszo wie o Kszyszakach.
- Po prostu trzeba interesować się historią swojej miejscowości, wtedy sam wszystko będziesz wiedział. Chodźmy dalej.
Spacerkiem przeszedłem po wzgórzu. Po prawej stronie ujrzałem przepiękny ogródek otoczony ścianami z kamieni. Początkowo myślałem, że to jakaś kompozycja z modnym ostatnio zastosowaniem skałek. To były resztki murów obwodowych zamku!
- Może pójdę się zapytać, czy nie znaleziono tam czegoś? - zaoferował się Rysio wskazując na gospodynię zajętą pielęgnowaniem kwiatków.
- Wybacz, ale nie będę się tobą wyręczał. Byłoby nietaktem, gdybym ciebie wysyłał na przeszpiegi.
Zaprowadziłem gromadkę dzieci pod wieżę ciśnień zajmującą najwyższy punkt wzniesienia, na którym stał zamek. Przed nami, poniżej stromej skarpy była droga, a nad nią filar dawnego gdaniska.
- Tu było gdanisko... - zacząłem.
- Czo to było gdaniszko? - blondynek nie ustawał w pytaniach.
- Średniowieczna toaleta, a przy okazji ostatni punkt obronny, wieża wysunięta za obręb murów i skutecznie blokująca napastników - próbował wytłumaczyć Rysio.
- Aha - mruknął blondynek, chyba nie do końca rozumiejąc w czym rzecz.
Ostrożnie zeszliśmy do asfaltu i obeszliśmy domki jednorodzinne dochodząc do tego, w którego ogródku widzieliśmy resztki murów.
- Dzień dobry! - skłoniłem się siwiutkiej babuni z motyczką, porządkującej tulipany.
- Dobry - odpowiedziała staruszka.
Wyprostowała się kładąc jednocześnie dłoń na kręgosłupie zmęczonym wygięciem.
- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Przyjechałem w sprawie murów.
Babcia podeszła do płotu.
- Znowu będziecie robić jakąś inwentaryzację? - zapytała. - Kiedyś byli tu tacy studenci, cały ogródek przekopali.
- Czego szukali?
- Mówili, że jakiejś osady, pamiątek. Wykopali jakieś monety, groty strzał i włóczni. Potem zapłacili odszkodowanie i poszli. Ot i cały zamek - zamachnęła się ręką pokazując na kamienie.
- Ci studenci nie znaleźli żadnych komnat, przejść podziemnych?
- Nie. Taki profesor, który z nimi przyjechał, mówił, że zamek miał takie tajne przejście, prawdopodobnie do kościoła i nad jezioro. Opowiadał, że gdzieś czytał, jak w czasie potopu szwedzkiego grupa żołnierzy przepadła bez wieści.
Jeszcze parę minut staruszka opowiadała nam o wykopaliskach pod dawnym zamkiem. Dzieci słuchały tego z otwartymi buziami.
- Ala fajne historie - jęknął blondynek.
Zaraz też powiedział „do widzenia” i zaprowadził swoich towarzyszy na górkę, gdzie z patykami w dłoniach zaczęli się bić jak rycerze.
Podziękowałem miłej gospodyni za pomoc i wróciłem z harcerzami na rynek. Wsiedliśmy do wehikułu.
- Mamy jeszcze dużo czasu do kolacji - powiedział Rysio. - Może pojedziemy gdzieś jeszcze?
Zerknąłem do atlasu samochodowego i przeliczyłem liczbę kilometrów do przejechania.
- Zgadzam się, pojedziemy jeszcze do Brodnicy i Kurzętnika. Nie sądzę, żebyśmy znaleźli tam interesujące nas ślady, ale przynajmniej wy będziecie mieli jakąś korzyść.
Ruszyliśmy na północny wschód, drogą na Ostródę.
- Niech pan powie, czego właściwie powinniśmy szukać? - prosił Rysio. - Jedziemy oglądać zamki, ale nie wiemy, co tam jest najważniejsze.
- Przyznam się wam szczerze, że sam nie wiem. Jedyną wskazówką ma być żywot świętego Jodoka. Czego mamy szukać? Nie wiem. Czegokolwiek. Boję się, że Ćma ma od swojego mocodawcy jakieś wskazówki. Jakim cudem w Bierzgłowie od razu wszedł do podziemnego przejścia i znalazł ukrytą komnatę?
W Brodnicy zaparkowałem przy uliczce równoległej do Drwęcy. Przeszliśmy przez most. Po lewej stronie widzieliśmy relikty miejskich murów i pałac Anny Wazówny, po prawej sterczała w niebo wysoka, ośmioboczna wieża zamkowa. Dawne mury zamku były widoczne tylko w zarysie. Przeszliśmy przez kolejny most nad fosą.
- Zamek wybudowano w pierwszej połowie XIV wieku, a zburzono w 1787 roku - Rysio przeczytał z tablicy informacyjnej. - Zachowała się tylko wieża wysokości 55 metrów. Skoro tak, to nie mamy tu czego szukać.
Chłopak gotów był odwrócić się na pięcie i odejść, tym bardziej że głośna muzyka z ogródków piwnych nie nastrajała do zwiedzania.
- Poczekaj, nie wolno lekceważyć żadnego śladu - zatrzymałem go.
Weszliśmy po kilku schodkach pod podest przed drzwiami do wieży. Wrota były zamknięte, a my z tego miejsca mieliśmy lepszy wgląd w charakter nieistniejącej budowli. Rozglądałem się na wszystkie strony, po wieży, studni, odsłoniętych piwnicach. Jakaś iskierka zrozumienia zaczęła tlić się w mej głowie, ale nie potrafiłem schwytać jej jeszcze i rozdmuchać, żeby zajaśniała.
- Jedźmy jeszcze do Kurzętnika - zaproponowałem.
- Najpierw nas pan zatrzymuje, a teraz popędza? - dziwiła się Niunia.
- Przecież widzicie, że teren dokładnie przebadano przy odgruzowaniu. Trzeba by mieć solidne przesłanki, żeby dostać pozwolenie na jakiekolwiek prace w tym miejscu. Oczywiście Ćma nie będzie bawił się w takie ceregiele i przyjdzie tu w nocy, ale sądzę, że to nie o ten zamek chodzi.
Wyszliśmy z ruin zamku, przeszliśmy do wehikułu i pojechaliśmy dalej drogą w kierunku Ostródy. Tuż przed Nowym Miastem Lubawskim, gdy droga zjeżdżała z garbu, po lewej stronie znajdował się parking. Zjechałem tam i poprowadziłem młodych ku schodkom na górę.
Gdy wspięliśmy się na szczyt wzgórza, ujrzeliśmy malowniczo położone ruiny - ledwie kilka ścianek z kamienia, a pomiędzy nimi ogromne chaszcze. Tylko w jednym miejscu czytelna była forma otworu okiennego czy drzwiowego.
- Pan nas specjalnie wozi w nudne miejsca, żeby nas zniechęcić - stwierdził Rysio.
- Czemu nudne? - zdziwiłem się chodząc wśród murów. - Tu stał zamek kapituły chełmińskiej wybudowany podobnie jak warownia w Brodnicy w pierwszej połowie XIV wieku. W latach 1414 i 1454 został zniszczony w czasie działań wojennych. Przed bitwą pod Grunwaldem, tu na brodzie, na Drwęcy, wojska zakonne stanęły na drodze armii Jagiełły. Krzyżacy chcieli bronić przepraw licząc, że forsujące je wojska polskie wykrwawią się. Zamek odbudowano, ale w czasie potopu szwedzkiego popadł w ruinę.
- Pan już wie, gdzie jest skrytka - nagle stwierdził Rysio. - My się męczymy, chodzimy po krzakach, a pan stoi na ścieżce i przemawia tonem przewodnika. Chce pan tylko, żebyśmy się czegoś nauczyli.
- Mamy wakacje - oświadczyła Niunia rozcierając podrapane jeżynami łydki.
- Wracamy do obozu - rozkazałem. - Chciałem mieć pewność, do jakich miejsc należy zawęzić poszukiwania i mam pewne pomysły.
Właśnie chciałem coś więcej o tym powiedzieć, gdy zadzwonił mój telefon.
***
Propozycja i słowa Beaty rozśmieszyły mnie. Musiałem zachować powagę, by nagłym wybuchem nie rozdrażnić jej. Nie mogłem sprawić jej przykrości, bo pewnie w akcie zemsty rozgadałaby wszystkim o mojej rozmowie telefonicznej, z której nawet nie wiem, ile słyszała. Sytuację komplikowała jej postawa, z której wynikało, że chce wejść ze mną w bliską zażyłość. Gdybym ją przegnał, miałbym w niej wroga. Bałem się też nadużywać jej zaufania.
- Muszę to przemyśleć i skonsultować z szefem - powiedziałem tajemniczym głosem. Starałem się, by brzmiało to jak żart.
Beata potraktowała te słowa poważnie.
- Dobrze - zgodziła się. - Czy ty czasami sypiasz?
Spojrzałem na nią zdziwiony.
- Unikasz łóżka - pogłaskała pościel na moim tapczaniku.
- Uważam, że jeszcze za mało się znamy... - zacząłem.
- Jestem za brzydka w porównaniu z Moniką? - zrobiła obrażoną minę.
- Nie, skąd, tylko mam pewne zasady, a z Moniką nic mnie nigdy nie łączyło - tłumaczyłem się.
Beata zrobiła obrażoną minę, wstała i wyszła trzaskając drzwiami. Odetchnąłem z ulgą i zacząłem rozbierać się do snu. Ten tryb życia mógł mnie szybko wykończyć. Gdy byłem już tylko w spodniach, rozległo się pukanie. Nie zdążyłem sięgnąć po koszulkę, gdy do środka wszedł Cezary.
- Witam - rzekł uśmiechając się szeroko.
- Witam, co sprowadza pana do mnie o tak dziwnej porze? - starałem się być uprzejmym.
- My, mężczyźni, powinniśmy czasami grać w otwarte karty.
- Tak? I pan to mówi, sztukmistrz, mistrz iluzji?
- Teraz mówimy o kobietach.
- Tak?
Cezary wyraźnie speszony podrapał się po głowie.
- Już pan wąchał?
- Co?
- No, miał pan rozpoznać napastnika po zapachu...
- I rozpoznałem.
- Kto to taki?
- Po co panu ta wiedza?
Cezary westchnął, pogładził bródkę, poprawił kamizelkę.
- To była panna Monika? - zapytał z godnością.
- Nie wiem, czy to ona mnie uderzyła, ale ona tam była...
- Pan wie, kto z nią był?
- Domyślam się...
- Wiem, już pan wspominał wszystkim, że mnie nie było w wozie.
- Właśnie - smutno pokiwałem głową.
Sztukmistrz był zażenowany.
- Pan wie, że obowiązkiem mężczyzny jest bronienie honoru kobiety?
- Tak, naturalnie.
- Otóż, widzi pan, wtedy w tunelu to ja byłem z panną Moniką i to ja pana zdzieliłem przez łeb...
To oświadczenie zaskoczyło mnie.
- Przepraszam, łeb mają zwierzęta. Panna Monika jest uroczą i mądrą kobietą i nie da się ukryć, że... - sztukmistrz chrząknął - zakochałem się w niej. Wiem, wiem, co pan zaraz powie, że jestem stary i głupi, a tu taka młoda dziewczyna...
- Nic takiego nie miałem na myśli...
- Umówiłem się z nią pod zamkiem i nagle okazało się, że pan idzie w naszym kierunku. Pomyślałem, że to na przeszpiegi i doniesie pan o wszystkim dyrektorowi, więc zrobiliśmy zasadzkę. Był tam jakiś tunel, jakiś boczny pokoik i...
- Zaraz, to nie pan rozbił mur?
- Nie... No i wtedy stuknąłem pana, przepraszam. Sam pan rozumie. Teraz z panną Beatą też będę milczał jak grób...
- Napadł mnie pan i chciał przeprosić?! - prawie krzyknąłem.
- Tak.
- Nie, pan przyszedł mnie szantażować. Mieni się pan dżentelmenem i stosuje takie chwyty? Wstydziłby się pan. Nie obchodzą mnie pana stosunki z panną Moniką. Nie jestem człowiekiem, który o wszystkim plotkuje. Nie jestem też człowiekiem, który szukałby tylko przygód. Oświadczam, że nic mnie nie łączy z Beatą prócz przyjaźni i jeżeli usłyszę jakąkolwiek bzdurę na jej temat, jej odwiedzin u mnie, będę bronił jej czci i to wcale nie szantażem. Teraz mógłby mi pan już dać spokój!
Z każdym słowem sztukmistrz jakby się kurczył, wreszcie mówiąc „dobranoc” wymknął się z mojego wozu. Czym prędzej zgasiłem światło, zamknąłem drzwi na klucz i ułożyłem się do snu.
Obudziło mnie stukanie do drzwi. Było już jasno.
- Do roboty! - krzyczał Iwan.
Zerknąłem na zegarek, rzeczywiście zbliżała się pora, abym zajął się jego zwierzętami. Szybko ubrałem się i wybiegłem na dwór. Mimo wczesnej pory powietrze już było duszne, zapowiadał się skwarny dzień. Dopiero teraz mogłem dobrze rozejrzeć się po okolicy. Staliśmy na nadbrzeżnych łąkach Drwęcy. Przed nami, na drugim brzegu, były nowe osiedla Golubia, na lewo od nas, za zakrętem rzeki, stare miasto z rynkiem, a prawie za naszymi plecami, na wzgórzu, stal zamek. Pobiegłem do koni, gdzie już na mnie czekali Katia i Iwan. Trzymali za lejce dwa konie, jeden był biały, a drugi czarny.
- Umiesz jeździć konno? - zapytała Katia.
- Tak.
- Na oklep? - Iwan uśmiechnął się.
- Nigdy nie próbowałem.
- Zawsze jest pierwszy raz - Katia weszła do wozu i wyprowadziła trzeciego konia. Dla mnie został kasztanowy wałach.
Podała mi lejce, a sama wskoczyła na swojego konia. Na plecach miała nieduży plecak.
- One są do tego przyuczone - pouczał mnie Iwan. - Zdejmij jeszcze buty i skarpety.
Zostawiłem obuwie w stajni. Konie znały mnie i mój zapach, ale mimo to stanąłem przy pysku, konia, by oswoił się ze mną. Potem wskoczyłem na jego grzbiet. Rumak nawet nie drgnął. Lekko trąciłem go piętą zachęcając do marszu. Ruszył z miejsca. Spokojnie, prawie w ślimaczym tempie jechaliśmy we trójkę nad rzekę.
Wjechaliśmy końmi do rzeki, tak że woda sięgała im do brzuchów. Rosjanie pozwalali swoim koniom zamoczyć pyski. Zeskoczyli z grzbietów zwierząt, a Katia z plecaka wyjęła narzędzia do czyszczenia koni. Rzuciła mi szczotkę.
- Do dzieła! - krzyknęła.
Płukaliśmy i czesaliśmy konie, które stały najwyraźniej zadowolone z zabiegów, lekko drżały im mięśnie na nogach. Potem chwilę staliśmy z nimi na brzegu, by wyschły. Wreszcie Iwan kazał nam puścić zwierzęta luzem. Stał i patrzył, jak jego konie chodziły po łące, od czasu do czasu schylając łeb, jakby wąchały kwiatki. Po około dwudziestu minutach Rosjanin klasnął, krzyknął i konie przybiegły do niego.
- Widzisz, bez porażania prądem potrafią być posłuszne - powiedział do mnie.
Wróciliśmy do obozu, gdzie nasz powrót obserwowała Beata. Podziękowałem rosyjskim cyrkowcom za przejażdżkę i wróciłem do siebie, postawiłem czajnik z wodą na gaz i zacząłem przygotowywać śniadanie. Otworzyłem konserwę, pokroiłem chleb na kanapki, gdy do mojego wozu, bez pukania, z kubkiem kawy w ręce, weszła Beata.
- Trzymasz teraz z Ruskimi? - zapytała z wyczuwalną zaczepką w głosie.
- Trzymam głównie z samym sobą - chłodno odpowiedziałem. - Na tym człowiek najlepiej wychodzi.
- Słusznie - Beata pokiwała głową. - Czy dzisiaj wieczorem też będziesz taki opryskliwy?
- Czemu pytasz?
- Bo chyba wiem, czemu w nocy chciałeś mieć święty spokój.
- Tak?
- Szykuj się, że będzie cię przesłuchiwać policja.
- Czemu, przecież nie mam nic na sumieniu?
- My przyjechaliśmy tej nocy, więc jesteśmy głównymi podejrzanymi, a w nocy ktoś próbował włamać się do zamku.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ZAPROSZENIE BEATY DO SALTA ŚMIERCI • ZWIEDZANIE ZAMKU W GOLUBIU-DOBRZYNIU • PRZESŁUCHANIE U MISIKIEWICZA • MANUALNY TALENT PAPILIO • WYPADEK BEATY
Nim w cyrku pojawiła się policja, odbyliśmy normalne próby, a potem warsztaty z dziećmi. Rosjanie zachęcali miejscową młodzież dojazdy konnej, Kąjtek uczył żonglerki, a Cezary prostych sztuczek z kartami. Największą furorę robił jednak Papilio, szympans dyrektora. Pan Ludwik i jego zwierzę z anielską cierpliwością znosili wygłupy małoletnich. Małpa popisywała się sztuczkami z wyciąganiem dzieciom z kieszeni cukierków, jazdą na rowerze, wspinaczką po drabince sznurowej Brazylijczyków. Najbardziej dzieciaki lubiły bawić się z Papilio w coś, co w moich młodzieńczych latach nazywało się grą „w łapki”. Dzieci trzymały przed sobą dłonie spodem do góry, a ich zdaniem było lekko uderzyć Papilio w jego dłonie od góry. Śmiać mi się chciało, gdy widziałem autentyczną radość na buzi małpy, gdy udało jej się uciec od ciosów dzieci.
Pomagałem Brazylijczykom przy montażu ich „aparatu”, masztów, usztywnionych naciągniętymi linami, pomiędzy którymi były zawieszone trapezy i siatka. Pedro pilnował, by wszystko trzymało idealny pion lub poziom. Ważne też było mocowanie siatki asekuracyjnej.
Zdziwiłem się, gdy na próbie Beata wspinała się na górę razem z Brazylijczykami.
- Pedro poprosił mnie, żebym uświetniła występ - wytłumaczyła mi stawiając stopę na pierwszym szczeblu drabinki. - Chłopcy uznali, że bez dziewczyny nie potrafią skupić uwagi mężczyzn na widowni.
Postanowiłem na razie nie przejmować się tym dziwnym zachowaniem Brazylijczyków i poszedłem się przebrać w normalne ubranie. Wychodząc z terenu cyrku natknąłem się na pana Ludwika.
- O, Małpa! - zawołał na mój widok. - Dokąd idziesz?
- Obejrzeć zamek - odpowiedziałem.
- Lepiej tam nie chodź.
- Czemu?
- Wiesz, co o nas mówią i tym nocnym incydencie?
- Ja mam czyste sumienie - wzruszyłem ramionami.
- Uważaj na siebie!
Na skróty, przez łąki, pod górkę dotarłem na wzgórze zamkowe. Z daleka zamek przypominał skrzyżowanie średniowiecznego zamku z renesansowym pałacem. W miejsce przedzamcza było wielkie pole turniejowe służące współczesnym rycerzom i „panom szlachcicom” do pokazów. Dalej przeszedłem do bramy. Kupiłem bilet wstępu i wszedłem na nieduży dziedziniec. Usiadłem na ławeczce przy wejściu do kawiarni w piwnicy. Doskonale widziałem wszystkich wchodzących na zamek. Wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem do pana Tomasza.
- Witaj, Pawle - usłyszałem w słuchawce znajomy głos. - Coś się stało?
- Tak, ktoś podobno usiłował włamać się do zamku w Golubiu-Dobrzyniu.
- Jak, kiedy, co było celem złodziei? - dopytywał się szef.
- Nie znam szczegółów, policja ma nas dziś przesłuchiwać.
- Masz jakieś podejrzenia?
- Całe mnóstwo...
Starałem się streścić szefowi ostatnie wydarzenia. Potem pan Tomasz opowiedział mi o swoich przygodach,
- Cezaremu bym wierzył - stwierdził na koniec naszej rozmowy. - Sam też kiedyś miałem słabość do kobiet, a u ciebie Pawle jest to chyba stan nieustający? Uważaj na tę pannę Beatę. To niebezpieczne ziółko, bo najwyraźniej chce zająć miejsce panny Moniki. Zainteresuj się tą pięknością, ale dyskretnie, byś nie zrobił sobie wroga ze sztukmistrza Cezarego. Odnoszę wrażenie, że straciłeś z oczu obu klownów, a oni przecież byli w głównej grupie naszych podejrzanych.
Podeszła przewodniczka, która miała oprowadzać mnie i innych turystów po zamku.
- Witam państwa serdecznie na naszym zamku - przywitała nas. - Będę się starała przybliżyć państwu dzieje zamku w Golubiu-Dobrzyniu. Gdyby państwo mieli jakieś pytania, to z ochotą odpowiem.
Dziewczyna była młodą blondynką ubraną w dżinsy i kwiecistą koszulę. Włosy spięła w kucyk. Wydawała się być zmęczona swoją pracą, bo mówiła monotonnie, jakby odtwarzała płytę.
- Zamek wybudowali Krzyżacy w latach 1300-1306 na ziemi przejętej od biskupa kujawskiego. Początkowo był to dom konwentualny zbudowany z cegły, mniej więcej do wysokości obecnego drugiego piętra - wszystkie głowy skierowały się ku górze. - W 1466 roku, po drugim pokoju toruńskim, zamek znalazł się w rękach polskich. W latach władania starostwem golubskim przez Annę Wazównę dobudowano w miejsce piętra spichrzowego piętro renesansowe. Zmieniono też zwieńczenie narożnych wież. Teraz przejdziemy do sali muzealnej.
Przeszliśmy do salki na parterze, w której wyłożono narzędzia pracy miejscowych chłopów sprzed stu i więcej lat. Przewodniczka zdawkowo tłumaczyła, co do czego służy. Wyszliśmy do sieni. W murze widać było głęboką wnękę.
- A to, proszę państwa, jedno z trzech tajnych przejść znajdujących się na zamku. Pierwsze liczące kilkanaście kilometrów podobno łączyło ten zamek z zamkiem w Radzikach, drugie prowadziło do gotyckiego kościoła w mieście i trzecie do sypialni Anny Wazówny...
Tej ostatniej uwadze towarzyszył porozumiewawczy uśmiech. Na fotosach na dziedzińcu widziałem zdjęcia z odbudowy zamku po wojennych zniszczeniach. Skoro Ćma próbował się włamać, oznaczało to, że miał konkretne wskazówki, a skrytka była w takim miejscu, które nie uległo zniszczeniu. W grę wchodziły więc piwnice.
Przeszliśmy na drugą stronę dziedzińca, do wysokiej na pięć metrów klatki schodowej, w której wbudowano szerokie, wygodne do wchodzenia schody.
- To są końskie schody - opowiadała przewodniczka. - W dawnych czasach rycerze zakonni wjeżdżali do swych komnat konno, bo mieli tak ciężkie zbroje, że mogli je zdjąć dopiero w pokojach, gdzie były specjalne urządzenia...
Dalszy ciąg wywodów przewodniczki puszczałem już mimo uszu. Może dziewczyna wiedziała, że plecie bzdury, może tekst został przygotowany z myślą o nie wyrafinowanych turystach żądnych sensacji? Na krużganku mieliśmy okazję podziwiać kolekcję kopii buzdyganów i buław, do kupienia na miejscu. W sali rycerskiej, dawnej kaplicy, wystawiono zbroje i uzbrojenie miejscowego bractwa rycerskiego. W kolejnej sali, sypialni Anny Wazówny, przewodniczka pokazała nam wyjście z jednego z tajnych przejść ukrytych w murach, kazała stanąć w niszy, gdzie stało łóżko Wazówny, pomyśleć jakieś życzenie i to już właściwie był koniec zwiedzania.
Wyszedłem rozczarowany. Wtedy zadzwonił do mnie pan Tomasz.
- Pawle, przyjedzie do was Misikiewicz - mówił szef. - Wspólnie ustaliliśmy, że może Ćma mnie obserwuje, ale niech lepiej od razu nie kojarzy mnie z organami ścigania. Misikiewicz poda ci szczegóły i z nim wymienisz się informacjami.
- Dobrze - przytaknąłem.
Wróciłem do cyrku. Policjanci już przesłuchiwali pracowników. Niektórzy cyrkowcy nerwowo palili papierosy.
- Po co taki stres przed występem?! - biadolił pan Ludwik.
U policjantów znikała obojętność z twarzy, gdy w stroju scenicznym defilowały przed nimi dziewczyny z baletu lub z grupy „Clans”.
- Paweł Trznadelski? - zapytał mnie jakiś policjant.
- Nie - odparłem odruchowo. - To znaczy tak.
Tę moją pomyłkę, złą reakcję na fałszywe nazwisko zauważyli sztukmistrz, Chudy i Beata. Wystarczająco dużo osób, by Ćma o wszystkim się dowiedział.
- Chcielibyśmy pana przesłuchać - mówił policjant. - To tylko formalność.
Delikatnie wziął mnie pod rękę i wyprowadził za teren cyrku, do radiowozu. W środku czekał Misikiewicz.
- Pilnuj nas, żeby nikt tu nie podszedł - Misikiewicz rozkazał policjantowi.
- Ale to przecież były legionista... - zająknął się policjant. - Jak zechce uciec...
- Nie zechce - uspokajał go Misikiewicz.
Zatrzasnął suwane drzwi i zaczął przeglądać notatki.
- Z zeznań cyrkowców wynika, że miło spędza pan tu czas - stwierdził Misikiewicz.
- Aż tak mnie nie lubią?
- Tylko Rosjanie nic o panu nie mówili. Reszta wciąż uważa pana za obcego i na pana chce skierować naszą uwagę. Prowadzi pan hulaszczy tryb życia - Misikiewicz zerkał w notatki. - W tak krótkim czasie doliczono się trzech romansów. Co noc inna kobieta? Oberwanie w głowę, bójka z dwoma artystami... Dobrze, że jednak nie wysłałem swojego człowieka, rozwód miałby murowany.
- Kto nie miał alibi na tę noc? - przerwałem żarty Misikiewicza.
- Wygląda na to, że panna Beata po wyjściu od pana resztę nocy spędziła z dyrektorem. Przynajmniej tak ona twierdzi. Dyrektor zeznał, że spał, później przyznał, że był z kobietą, ale nie może powiedzieć z którą, bo to dżentelmenowi nie wypada. Reszta też spała.
- Co to było za włamanie?
- Komedia - Misikiewicz lekceważąco machnął ręką. - Gdyby nie powaga sytuacji, uznałbym to za żart. Ktoś zarzucił cienką linkę z kotwiczką na dach. Cienka linka, ale może utrzymać duży ciężar. Wyposażenie profesjonalistów, dobrze wygimnastykowanych.
- Brazylijczycy, „Clans”? - podpowiadałem.
- Paweł Trznadelski, były legionista... - dopowiedział Misikiewicz.
- Linka została, brak śladów, by ktokolwiek z niej korzystał, gdziekolwiek wchodził. Oczywiście nie można wykluczyć, że ktoś lub coś wypłoszyło włamywacza.
- Zgadzam się, że to komedia obliczona na zrobienie zamieszania, tylko w jakim celu? Mówił pan, że na mnie chcą zwrócić waszą uwagę, tylko kogo kryją i to w dodatku tak zgodnie?
Misikiewicz bezradnie wzruszył ramionami.
- Niech pan ma na wszystko oko - powiedział podając mi rękę. - W razie czego jeden telefon do mnie lub pana Tomasza i będzie pan miał wsparcie policji. Proszę się tylko za szybko nie spalić.
- Jasne - mruknąłem wysiadając z wozu.
Wiedząc, że cyrkowcy z pewnością mnie obserwują, zagrałem. Wzruszyłem ramionami, jakbym cale przesłuchanie uważał za jakąś bzdurę i leniwie wróciłem do namiotu.
Za pół godziny miało rozpocząć się wieczorne przedstawienie. Szybko pobiegłem zjeść kolację, przebrać się, a potem jeszcze pomóc Iwanowi przy koniach.
- Przesłuchiwali cię? - pytał Rosjanin.
- Tak.
- O co pytali?
- O wszystko, ale o wiele ciekawsze jest to, czego się tam dowiedziałem.
Iwan zerknął na mnie zaciekawiony.
- Wszyscy równo na mnie donosiliście opowiadając plotki i wymyślone bajki na mój temat, nawet to, że byłem w legii - wyjaśniłem.
- Gdyby nie to, że parę osób w nocy mnie odwiedzało, to ja bym był podejrzany o zarzucenie linki na zamek. Wszystko to jakaś straszna bzdura.
Iwan zamilkł.
- Ja na nikogo nie donoszę - powiedział po chwili. - Wychowałem się w Związku Radzieckim. Kiedyś miałem szansę wyjechać na zagraniczny kontrakt. Nie wyjechałem, bo kolega doniósł, że opowiadam polityczne dowcipy. To mój pierwszy wyjazd.
Żal mi się zrobiło Rosjanina, który dopiero teraz posmakował prawdziwej wolności. W jego słowach wyczułem szczerość.
- Wiem, Iwan, jesteś w porządku - pokiwałem głową.
Skończyliśmy przygotowanie koni i poszedłem za kurtynę, by jak zwykle pilnować wszystkiego podczas spektaklu.
Widowisko rozpoczął pan Ludwik z nieodłącznie towarzyszącym mu Papilio. Szympans był ubrany w krótkie spodenki i koszulkę z tarczą i krzyżackim herbem, taką jaką można było kupić na stoiskach przed zamkiem. Widzowie śmieli się z min małpy i jej stroju.
- Cyrk „Titanic” wita wszystkich na dzisiejszym przedstawieniu - pan Ludwik przemawiał, a głos miał tak silny, że nie potrzebował mikrofonu. - Dziś poznacie wiele tajemnic, zobaczycie taniec ogni i sławne na całym świecie salto śmierci.
Widownia zaklaskała. Obok mnie na scenę przebiegli klowni. Zaraz zaczęli robić sobie sztubackie dowcipy, a dzieciaki płakały ze śmiechu, widząc kwiatek w klapie tryskający wodą, sztuczną rękę podawaną przyjacielowi na powitanie, uciekający po arenie portfel na sznurku jednego z klownów.
Potem rozbrzmiała muzyka i na scenę wbiegł balet Moniki. Dzieci zanurzyły dłonie w kubłach z prażoną kukurydzą, a tatusiowie, patrząc czy ich żony przypadkiem nie przyglądają im się z boku, uważnie śledzili ruchy tancerek.
Obok mnie stanął dyrektor cyrku.
- Jak przebiegło przesłuchanie? - zapytał.
- Myślałem, że Iwan już wam wszystko doniósł - odpowiedziałem z żalem w głosie.
- Nie rozumiem o czym mówisz, Małpa?
Poczułem, że ktoś grzebie mi w kieszeni kamizelki. Szybko położyłem dłoń na kieszeni. Za mną rozległ się pisk, to był Papilio.
- Nie wygłupiaj się! - pan Ludwik strofował szympansa. - Zrobił się z niego kieszonkowiec. Wytłumacz mi, o co ci chodzi?
- Policjanci wiedzieli o mnie wszystko, o legii, o tym co się ze mną tu działo przez te dni. Pan chyba wie, że nie zależy mi na tym, żeby policjanci nagle się mną zainteresowali. Zastanawiam się, czy ktoś mnie tu w coś nie wrabiał, bo zarzucono linkę na zamek, podejrzenia padły na cyrkowców, a cyrkowcy w swoim gronie błyskawicznie wskazali czarną owcę. Jeżeli jestem tu niepotrzebny, to mogę się z państwem pożegnać.
Pan Ludwik słuchał tego co mówiłem z wyraźną troską malującą się na jego twarzy.
- Małpa, żądasz od nas lojalności, ale...
Wtedy wbiegły między nas baletnice.
- Spotkajmy się po spektaklu - powiedziała do mnie Beata. - Przyjdę do ciebie.
Pobiegła przebrać się do numeru z Brazylijczykami.
- Przepraszam na chwilę... - pan Ludwik skłonił mi się i wyszedł na scenę, by zapowiedzieć następny numer, woltyżerkę Rosjan.
Gdy konie zaczęły biegać po scenie, pan Ludwik z Papilio wyszli z namiotu głównym wyjściem.
Klowni szykowali się do następnego wejścia na scenę smarując poduszki z gąbki udające ciasto biszkoptowe bitą śmietaną w sprayu. Ledwie Rosjanie wyprowadzili konie, klowni wbiegli na arenę okładając się tymi niby tortami.
- Proszę - pan Ludwik zaszedł mnie z tyłu i podał mój telefon komórkowy. - Przepraszam, Papilio jest nieznośny.
Udając obojętność włożyłem urządzenie do zapinanej kieszeni w koszuli. Po klownach do przedstawienia szykowali się „Clans”. Teraz musiałem być w pogotowiu z gaśnicą w rękach. Przez szparę patrzyłem na to niezwykłe widowisko, gdy tańczyli z płonącymi pochodniami, przy wygaszonych światłach w namiocie. Widzowie byli jak zwykle oczarowani. Po skończonej prezentacji „Clans” pod sufit wspięli się Brazylijczycy i Beata.
Zadaniem Beaty było stanie na jednym z podestów przy maszcie namiotu i taniec w rytm latynoamerykańskiej muzyki. Trapeziści skakali pomiędzy trapezami, porozumiewając się okrzykami w sobie tylko znanym języku. Skakali po dwóch na raz, pojedynczo, mijając się w powietrzu. Wreszcie Pedro wykonał potrójne salto mortale. Widzowie oszaleli z podziwu i oklaskiwali artystę. Teraz Beata miała jeszcze przejść na drugi maszt. Najpierw bujała się z Auco, który miał podać dziewczynę prosto w ręce Pedra.
Po dwóch wahnięciach Auco puścił Beatę, ta chwilę szybowała i minęła się z dłońmi Pedra. Dziewczyna z okrzykiem pełnym strachu spadała na siatkę asekuracyjną. Beata wpadła w nią z taką prędkością i w takiej pozycji, że nie miała szans wyhamować, siatka wybiła ją w górę i zaraz Beata spadła na arenę. Pierwszy do niej dobiegłem. Kręgosłup miała chyba cały, ale biodro było dziwnie wykrzywione. Klowni przynieśli nosze, a Brazylijczycy popisowo zeskoczyli na ziemię korzystając z siatki.
- Boże, takie nieszczęście! - biadolił pan Ludwik, gdy przybiegł do nas.
Wynieśliśmy ranną. Beata płakała, wyła z bólu i rozpaczy, że pewnie już nigdy nie będzie mogła tańczyć. Na szczęście karetka przyjechała szybko i zabrała biedną tancerkę.
Mimo że spektakl przerwano, widzowie byli zadowoleni, ujrzeli wypadek, dowód, że pokazy na trapezie są niebezpieczne. Upadek Beaty był dla nich ważniejszy niż salto mortale Pedra.
Pomogłem Iwanowi przy koniach, a potem zadzwoniłem do szpitala w Toruniu.
- Pana koleżanka ma operację - powiedziała mi lekarka.
Wieść o wypadku lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy i przed drugim spektaklem przed namiotem zebrał się tłum chętnych. W tym samym czasie przyjechała do nas policja, już drugi raz tego samego dnia. Znowu był tu Misikiewicz, tym razem w towarzystwie prokuratora.
- Bardzo mi przykro, proszę państwa, dziś ze względu na wypadek naszej koleżanki musimy odwołać drugi spektakl - pan Ludwik przemawiał do zawiedzionej gawiedzi.
Dyrektor zapewnił, że jutro odbędą się oba zaplanowane widowiska. W tym czasie w namiocie przesłuchiwano nas wszystkich, szczególnie Brazylijczyków.
- Ktoś zmienił naprężenie siatki - słyszałem, jak Pedro się tłumaczył. W rozmowie używał języka polskiego i angielskiego. - Sprawdzałem przed numerem, było wszystko w porządku. Potem, jak skakałem, poczułem, że jest za bardzo napięta. Sam w pierwszym momencie przestraszyłem się. Ktoś manipulował też przy trapezie; ten, z którego skakała Beata, jakoś inaczej dziś chodził. Dlatego numer nam nie wyszedł. Sam ryzykowałem wykonując moje salto mortale...
- Kto jest odpowiedzialny za montaż państwa urządzenia? - dopytywał się prokurator.
- My i Paweł Trznadelski - odparł Pedro.
Misikiewicz słysząc te słowa poważnie pokiwał głową. Zdjęto odciski palców z bloków i napinaczy siatki. Potem razem zabrano mnie i Brazylijczyków na komisariat. Tam musiałem przejść procedurę z pobraniem odcisków moich linii papilarnych.
Prokurator przesłuchiwał Brazylijczyków. Misikiewicz zamknął się ze mną w jednym z pokoi. Siedzieliśmy w milczeniu czekając na wyniki ekspertyz specjalistów od daktyloskopii. Po dziesięciu minutach zadzwonił telefon na biurku, przy którym siedział Misikiewicz.
- Tak? - policjant podniósł słuchawkę. - Ciekawe - mruknął odkładając japo wysłuchaniu meldunku. - Na urządzeniu, przy którym ktoś zmienił naciąg siatki nie ma żadnych odcisków palców, starannie je wytarto. Niech mi pan powie, komu zależałoby na wypadku panny Beaty?
- Ciekawe, czy chodziło akurat o nią? Nie wiem, czy Brazylijczycy specjalnie ją spuścili na źle umocowaną siatkę?
- Sugeruje pan, że ktoś fingując wypadek akrobatów chciał na pana rzucić podejrzenie?
- Chyba tak - pokiwałem głową.
- Kto?
- Nie wiem.
Zwolniono mnie w tym samym czasie co Brazylijczyków. Czekając aż prokurator skończy ich przesłuchiwać, obejrzałem swój telefon. Nosił ślady, jakby Papilio go gryzł. Nie wiem, czy ktoś przeglądał moją książkę telefoniczną, notatki w organizerze, bo mam taki model, który podłącza się do komputera i można w niego wgrywać i kasować dane. Przed tym zadaniem wyczyściłem go ze wszystkiego, co mogłoby świadczyć o mojej tożsamości. Telefony do szefa i Misikiewicza znałem na pamięć. Teraz zadzwoniłem do pana Tomasza, by mu opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach.
- Ćma domyśla się twojej roli i chce na ciebie rzucić podejrzenia - stwierdził pan Tomasz, gdy mu już wszystko opowiedziałem. - Przeczucie mówi mi, że dziś w nocy Ćma uderzy jeszcze raz, tym razem na zamek...
Jeszcze kilka minut rozmawiałem z szefem. Potem Misikiewicz uprzedził mnie, że zaraz dołączą Brazylijczycy. Wyłączyłem telefon, usiadłem na ławce na korytarzu i czekałem. Akrobaci nawet na mnie nie spojrzeli. Byli chyba przekonani, że to ja jestem wszystkiemu winny.
W milczeniu wracaliśmy do cyrku. Tam pan Ludwik zwołał zebranie zespołu.
- Kochani! - zaczął. - Dzieją się tu ostatnio dziwne rzeczy, dziwne i straszne, jak dzisiejszy wypadek Beaty. Doszły mnie słuchy, że ktoś z zespołu zaczął jątrzyć, donosił policji na kolegów. Uważam, że jak wielka rodzina powinniśmy najpierw wszystkie sprawy załatwiać we własnym gronie. Jestem już stary, wszyscy wiedzą, że to mój ostatni sezon. Nie mam żadnego sposobu, żeby was dyscyplinować, skoro nie szanujecie zasad panujących w tym cyrku. Oświadczam, że jeżeli się dowiem o kimkolwiek, że rozpowiada plotki o kolegach, doprowadza do bójek, w jakikolwiek sposób jest nielojalny, wyrzucę go na zbity pysk z cyrku. Wiecie, co to oznacza?
- Plajtę cyrku - mruknął Chudy.
- Tak jest - pan Ludwik skinął głową. - Mamy słaby program, a bez jednego punktu wszystko się sypnie. Odejście jednego oznacza katastrofę dla wszystkich. Przy czym pozostali mogą liczyć na niewielką odprawę. Wszyscy za to będziecie mieli sezon w plecy.
- Sugeruje pan, że powinniśmy pilnować siebie nawzajem? - zapytał sztukmistrz.
- Tak - dyrektor skinął głową.
- To system radziecki - oburzył się Chudy.
- Ważne, żeby był skuteczny - oświadczył pan Ludwik. - Do rana macie wolne, zastanówcie się nad swoim postępowaniem.
Po zebraniu jeszcze raz zadzwoniłem do szpitala w Toruniu.
- Koleżanka ma operację - brzmiała odpowiedź na pytanie o stan zdrowia Beaty.
Poszedłem do namiotu obejrzeć wszystkie urządzenia składające się na „aparat” Brazylijczyków. Od razu widać było, że zapięcia i napinacze były poruszone przez tajemniczego złoczyńcę, prawdopodobnie Ćmę. O ile pamiętałem, żadnego z nich nie dotykałem, bo moja rola przy ustawianiu „aparatu” ograniczała się do pomagania przy naciąganiu lin, ich mocowaniem zajmowali się osobiście akrobaci. Pedro zeznając przed prokuratorem chciał mnie pogrążyć. Usiadłem na obrzeżu areny, zamyślony starając się odtworzyć z pamięci sceny z dzisiejszego dnia, znaleźć lukę, w której pojawiłby się Ćma.
Nagle ktoś, kto podszedł do mnie od tyłu, położył mi dłoń na ramieniu.
- Nie będę więcej ryzykował - usłyszałem głos Pedra. - Jutro wystąpisz z nami.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PRZYGOTOWUJEMY ZASADZKĘ NA ĆMĘ • NOCNE WYPADKI W OBOZIE CYRKOWCÓW • POŚCIG ZA CIENIEM • W LABIRYNCIE PODZIEMI • ZAMKNIĘCI W KOMNACIE • KTO NOCOWAŁ W HOTELU?
Telefon od Pawła o próbie włamania do zamku w Golubiu-Dobrzyniu zelektryzował mnie. Mogło to świadczyć o tym, że Ćma znowu dysponuje konkretnymi informacjami o skrytce. Harcerzy wysłałem na lody, a sam zadzwoniłem do Misikiewicza. Ustaliliśmy, że to on weźmie pieczę nad śledztwem w sprawie zamku i póki jest tam cyrk, ja tam nie przyjadę.
- Czy coś się stało? - zapytał Rysio, gdy z Niunią wrócili z lodów.
- Ktoś usiłował włamać się do zamku w Golubiu-Dobrzyniu - odpowiedziałem.
- Czy coś zginęło?
- Nie, nawet nie ma śladów, by złodziej próbował wejść na zamek. Zostawił linę na murach i uciekł, jakby chciał dać znak.
- Miał pan nam opowiedzieć o swoich pomysłach w sprawie skrytki - przypomniała Niunia.
- Zapraszam was wieczorem na oglądanie fotografii - odpowiedziałem z tajemniczym uśmiechem.
Wróciliśmy na biwak nad jeziorem. Harcerze pobiegli do swojego obozu, a ja przygotowałem sobie herbatę i chleb z masłem. Podczas kolacji zadzwonił do mnie Paweł opowiadając o wypadku w cyrku. Powiedziałem, że pewnie Ćma uderzy tej nocy, bo nikt nie będzie się spodziewał jego akcji tak szybko.
- Musisz też dowiedzieć się, o czym chciała ci powiedzieć Beata - podpowiadałem Pawłowi. - Może wiedziała coś, co stało się przyczyną jej wypadku?
Tak żałowałem, że nie mogłem być tam na miejscu, by właściwie ocenić sytuację. Usłyszałem kroki. To szli do mnie Rafał, Rysio i Niunia.
- Czuwaj! - przywitałem komendanta.
- Czuwaj - odpowiedział Rafał.
Niunia zajęła się przygotowaniem wszystkim herbaty, a ja rozłożyłem kserokopię tekstu o ołtarzu z Sątop, bo przecież zdjęcia ukradł mi Ćma, i wyjąłem książkę o polskich zamkach. Zakładkami miałem zaznaczone zamki w najbliższej okolicy.
- Od druhów słyszałem, że zajmuje się pan jakąś niebezpieczną sprawą - zaczął Rafał.
- Przeciwnik jest groźny, ma na sumieniu życie człowieka, ale chociaż prawdopodobnie miał okazję, nie zrobił mi krzywdy - odpowiedziałem. - Najgorsze jest to, że ma nade mną przewagę. Wie, jak wyglądam, kim jestem, wie o poszukiwanej skrytce więcej niż ja. Okradł mnie, prawdopodobnie był tu.
Rafał siedział zamyślony.
- Niunia i Rysio pytali mnie o pomysły na to, co mamy robić dalej - kontynuowałem. - Po pierwsze, uważam, że należałoby obserwować zamek w Golubiu-Dobrzyniu, nim nie wyjedzie stamtąd cyrk, bo to w cyrku ukrywa się Ćma. Po drugie, jestem przekonany, że tajemnicę skrytki kryją zdjęcia - palcem postukałem w kserokopie. - Niestety, mam tylko to.
Rafał nachylił się nad kopiami przyświecając sobie latarką. Zrobił to o czym myślałem, czyli zaczął szukać podobieństw pomiędzy malowidłami a zdjęciami w albumie o zamkach.
- Na pierwszy rzut oka, bo może istotne szczegóły na tych kopiach nie są widoczne, jest charakterystyczne, że na każdym z czterech obrazów przedstawiających żywot świętego Jodoka jest zamek - powiedział Rafał.
- Za każdym razem stoi on nad wodą, może to być jezioro, rzeka, ale i fosa. Za każdym razem zamek wygląda inaczej, ale w trzech jest wysoka wieża, a w czwartym długi most prowadzący do fortecy.
- Najbliżej nas to Radzyń Chełmiński i Pokrzywno, które były położone obok dużych zbiorników wodnych - dopowiedziałem. - Rogoźno leży co prawda na wysokim wzgórzu o stromych zboczach, ale ta - nazwijmy to górka - to również cecha wspólna tych czterech obrazów. To w Rogoźnie był długi most prowadzący na zamek przeciągnięty nad głęboką fosą. Rogoźno pasuje do tych ilustracji także ze względu na wielość baszt, które były na zamku.
- Myśli pan, że malarz tworzący ołtarz mógł wskazywać konkretny zamek? - zapytał Rafał. - Skoro wiedział, o który chodzi, to czemu nie opróżnił skrytki?
- Malarz żył w czasach bliskich swojemu przodkowi. Mógł rozpytując na zamkach dowiedzieć się, gdzie mieszkał jego przodek. Do odnalezienie skarbu nie starczyło mu sprytu, czasu lub po prostu się bał.
- Czyli co, dziś w nocy służba pod zamkiem w Golubiu, a jutro wyjazd w teren? - zapytał Rafał. - Nie przyjmuję do wiadomości prób pozbycia się mnie. Muszę wziąć udział we wspólnej akcji z Panem Samochodzikiem.
- My też! - zawołali Niunia i Rysio.
- Już dobrze - uśmiechnąłem się.
Komendant poszedł do obozu wyznaczyć zastępstwo i wrócił przebrany na czarno, z kocem, pałatką i płachtą siatki maskującej pod pachą.
- Przygotujemy stanowisko obserwacyjne i zaczekamy - oznajmił.
***
Czekanie musi wejść w krew każdemu detektywowi. Przygotowałem sobie dobre stanowisko na obrzeżu krzaków na zboczu wzgórza zamkowego. Z daleka widziałem cały cyrk zalany srebrzystym blaskiem księżyca. Około północy widziałem, jak niżej nad rzeką, też pod krzakami, instalował się zespół złożony z dwóch osób dorosłych i dwóch młodszych. Domyślałem się, że to Pan Samochodzik przyjechał na czaty i są z nim Niunia i Rysio. Nie wiedziałem, kim jest drugi dorosły. Może Misikiewicz? Spojrzałem na zegarek. Było wpół do pierwszej. Musiałem wracać do obozu, by objąć nocną wartę. Zastąpiłem Chudego, który rzucił „dobranoc” i prawie pobiegł do swojego łoża. Dwie godziny kręciłem się wokół cyrku, aż zastąpił mnie Sevro, jeden z Brazylijczyków.
Korzystając z momentu, kiedy poszedł do namiotu, wybiegłem za teren naszego obozu i wróciłem na swoje stanowisko pod krzakami. Bardzo chciało mi się spać, ale obiecałem sobie, że odeśpię w dzień. Pamiętałem z Sątop, że Ćma lubił działać tuż przed świtem, około trzeciej, czwartej. Musiałem leżeć jeszcze godzinę. Z daleka widziałem, jak Sevro stał w cieniu wozów, palił papierosy, pił z termosu, wreszcie przysiadł na schodkach swojego wozu i sprawiał wrażenie jakby przysnął.
Wtedy przez obóz przemknął jakiś cień. Brazylijczyk zerwał się na równe nogi i pobiegł za cieniem do namiotu. Już stamtąd nie wyszedł. Kusiło mnie, żeby zbiec do cyrku, ale nie widziałem drugiej strony namiotu, gdzie stały wozy dyrektora, sztukmistrza, tancerek, klownów. Może Brazylijczyk był tam. Nie podnosił alarmu, bo zapewne nic się nie stało. Wtedy na łące zobaczyłem ubraną na czarno postać, która schylona szła szybko przez wysokie trawy, na przełaj w kierunku zamku. Dotarła do szosy. Przystanęła na moment, rozejrzała się na boki i ruszyła w kierunku miasta. Ostrożnie wstałem z miejsca i szedłem po zboczu, starając się trzymać cienia krzaków. Wydawało mi się, że w bazie Pana Samochodzika na dole także zapanowało ożywienie.
Cień, którym pewnie był Ćma, szedł coraz szybciej, aż wreszcie skręcił w lewo z szosy prosto na wzgórze zamkowe, jakby chciał wejść na zamek od południowego wschodu. Rosły tam lipy, krzaki leszczyn, prawdziwy gąszcz. Podejrzewałem, że jego celem jest zamek, więc skradałem się do niego. Pod samą budowlą, w promieniu kilkunastu metrów od niego był tylko trawnik oświetlony reflektorami.
Ćma szybko wdrapał się pod mur zamkowy. Zerknął w górę, przytknął dłonie do ust i zahuczał jak sowa. Z górnego piętra, tam gdzie był hotel, ktoś zrzucił linę. Ćma wdrapał się na górę. Pomimo oświetlenia nie widziałem jego twarzy. Był ubrany w czarny kombinezon i długą kurtkę z kapturem. Twarz skrywał za kominiarką. Jego pomocnik pomógł mu, gdy Ćma stanął na parapecie okna, a stamtąd dostał się po drugiej linie na dach zamku.
Szybko pobiegłem do bramy. Była zamknięta. Zastukałem w nią. Nikt nie reagował. Szukałem dzwonka. Wtedy otworzyła się furtka w bramie, rzuciłem się do niej, usłyszałem ciche „paf”.
„Gaz” - pomyślałem, nim upadłem zemdlony.
***
Z daleka widzieliśmy, jak Paweł rzucił się w pogoń za ubraną na czarno postacią. Potem wspinaliśmy się pod mury zamkowe. Rafał szedł pierwszy, ja za nim, a na końcu Niunia i Rysio. Młodzi dźwigali rzeczy, z których skonstruowaliśmy naszą kryjówkę. Musiała być bardzo dobra, skoro Ćma nie dostrzegł nas przechodząc zaledwie kilka metrów od naszego stanowiska obserwacyjnego. Pod mury zamkowe dotarliśmy w samą porę, by zobaczyć, jak w jednym z okien znika lina.
- Ćma ma wspólnika - szepnął Rafał.
Ciekawiło mnie, gdzie mógł się podziać Paweł. Szybko obeszliśmy zamek docierając do bramy. Furtka była uchylona, a w powietrzu czułem dziwny zapach. Rafał szedł pewnie przed siebie. Przeszliśmy ciemnym korytarzem na dziedziniec. Wszędzie panowały ciemności i cisza. Z lewej strony usłyszeliśmy stukot butów na drewnianych schodach. To było zaledwie w odległości kilku kroków.
- Tam - Rysio wskazał na otwarte drzwi.
Skręciliśmy w lewo i weszliśmy do wysokiej klatki schodowej. Rafał dalej skradał się pierwszy. Minęliśmy pierwsze półpiętro, dotarliśmy do poziomu krużganków. Mogliśmy wchodzić wyżej, ale przez szparę w drzwiach zobaczyliśmy, jak Ćma wchodzi do sal wystawowych.
Rafał nie czekając na komendę wyszedł na ganek. My stąpaliśmy za nim starając się, by nie zaskrzypiały deski pod naszymi nogami.
- Ćma wszedł do hotelu i z niego przeszedł do klatki schodowej na ganek - Niunia wyrysowała w powietrzu trasę przemarszu Ćmy.
Mnie niepokoiło to, gdzie zniknął Paweł. Nie było jednak czasu na zastanowienie, bo Rafał już wszedł do pierwszej sali wystawowej zastawionej różnorodną bronią. Drzwi do sąsiedniej komnaty były otwarte na oścież. Była tu wystawa malarstwa współczesnego. Rozglądałem się za alarmem, lecz żadnego tu nie było. Weszliśmy do komnaty, w której odbywały się chyba jakieś uczty z racji znajdujących się tu stołów połączonych w jeden ciąg obstawiony krzesłami i ławami. Na lewo od nas portret Anny Wazówny był uchylony. Przez wysokie okna wpadało do środka światło księżyca. Rafał uchylił obraz, który okazał się drzwiami kryjącymi wejście do tajemnego korytarzyka. - Idziemy! - zadecydował.
Korytarzyk miał najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów wysokości i pół metra szerokości. Musieliśmy iść gęsiego, ja i Rafał schylając się. Na razie nie włączaliśmy latarek, by przedwcześnie nie zdradzić swojej obecności. Szliśmy po omacku, ścierając palcami kurz ze ścian. Korytarzyk piął się do góry, ale po przejściu trzech metrów poczuliśmy podmuch zimnego powietrza z lewej strony. Stamtąd też, na dole zobaczyliśmy słabe światło, odbite od ceglanych ścian. Zejście w lewo, powstałe w świeżo wybitej ścianie, było strome, bez schodków. Wymagało mocnego zaparcia się o ściany. Gdy zaczęliśmy schodzić, odległa poświata zniknęła. W ciemnościach uderzyłem o plecy Rafała. - Usłyszał nas - szepnął komendant obozu.
Wtedy najpierw zatrzymała się na mnie Niunia, a potem Rysio. Takiego ciężaru nie wytrzymałem i zepchnęliśmy jeszcze Rafała. Harcerz, próbował hamować ze wszystkich sił i pewnie dlatego zjazd z wysokości kilku metrów nie skończył się dla nas tragicznie.
Siedziałem trzymając się napiętej nogi Rafała. O dziwo, moje wyciągnięte do przodu stopy nie miały żadnego oparcia. Na mnie opierali się młodzi harcerze. Czułem, że Rafał traci siły, bo cały ciężar trzech osób spoczywał na jego jednej nodze.
Wymacałem rękoma wokół siebie cegły, lekko cofnąłem się odciążając Rafała i sięgnąłem po latarkę. Zapaliłem ją i aż mi się zrobiło słabo.
Przed nami ział czarny otwór głębokiej studni. Przed nią korytarz jeszcze węższy i niższy skręcał w lewo w dół. Rafał stał jedną nogą opierając na krawędzi cembrowiny, a drugą trzymając w powietrzu. Na szczęście był dryblasem i jego długie ręce opierały się o ściany.
- W ostatniej chwili ją wyczułem - szepnął. - Nagle powiało chłodem i wyczułem tę dziurę.
Rafał cofnął się, wziął moją latarkę i zaświecił w dół.
- Dwadzieścia metrów - jęknął. - Chciał nas zabić - powiedział o Ćmie.
Nie czekając ani chwili wszedł w korytarz. Miał on metr wysokości i czterdzieści centymetrów szerokości. Zerknąłem za siebie.
- Dacie radę wejść? - zapytałem młodych harcerzy wskazując zjazd, który przed chwilę pokonaliśmy.
Oboje zaświecili latarki i przecząco pokręcili głowami. Ciężko westchnąłem żałując pochopnego pościgu za Ćmą. Rafał schodził zapierając się rękoma i kolanami. Przyświecał sobie latarką trzymaną w dłoni. Ostrożnie brnęliśmy za nim. Tunel schodził pod łagodniejszym kątem niż poprzedni. Po paru minutach takiego czołgania się weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia. Oprócz tego korytarza, którym tu dotarliśmy, były jeszcze cztery, jeden równoległy do naszego i po jednym na każdej z pozostałych ścian.
- Tędy - pokazałem ślad na wielowiekowym kurzu w tunelu sąsiadującym z naszym.
- Tutaj też - Rafał poświecił na pozostałe wyjścia także noszące ślady, że tamtędy ktoś się czołgał.
O ile w piwniczce mogliśmy stanąć prawie wyprostowani, o tyle korytarze stawały się niebezpiecznie niskie, nawet półmetrowej wysokości.
- Jesteśmy w kropce - powiedział Rafał. - Jeżeli wejdziemy w ślepą uliczkę, to będziemy musieli czołgać się tyłem, bo nie zawrócimy. Z nas czworga tylko ja mogę wrócić tą samą drogą i sprowadzić pomoc, ale wtedy Ćma ucieknie. Co wybieramy?
- Gonimy! - orzekli Rysio i Niunia.
- Szukajmy innego wyjścia i nie rozdzielajmy się - zaproponowałem.
- Sprawdzę te korytarze, każdego kilka metrów - zdecydował Rafał.
Wszedł w pierwszy od lewej obok naszego. Wrócił po minucie. - Ślepa uliczka - zameldował.
Kilka razy głęboko odetchnął i zanurkował w następny tunel. Tym razem nie było go trzy minuty.
- Ślepa uliczka - poinformował nas. - Tunel, trzydzieści metrów pod górkę skończony zawaliskiem.
Rafał zniknął nam trzeci raz, na dłużej. Po pięciu minutach zaczęliśmy go wołać i świecić latarkami w głąb tunelu. Minęło jeszcze kilka minut, nim zobaczyliśmy go ponownie. Był brudny i spocony.
- Dziękuję! - każdemu z nas kolejno uścisnął dłonie.
- Co się stało? - zapytałem.
- Zabłądziłem w labiryncie - opowiadał Rafał. - Tam była zapadnia, na dnie studni leżał szkielet. Dalej były już tylko korytarzyki, w górę i w dół, krzyżujące się, z silnymi przeciągami, prowadzące donikąd. Makabra, powietrze dostawało się do środka przez mały otwór, zaledwie pięć centymetrów średnicy. Wiało tak, że włosy mi falowały. Gdyby nie wasze krzyki i światło, zostałbym tam na wieki jak jeszcze jeden koleżka, którego znalazłem przy tym otworze. Chyba ten Ćma nam ucieknie.
- Niech diabli porwą Ćmę - byłem wściekły sam na siebie. - Mam nadzieję, że Paweł go złapie. Niech druh wraca i przyprowadzi pomoc, a właściwie przyniesie liny, przy których pomocy wyjdziemy do zamku.
- Sprawdzę jeszcze ten - Rafał był uparty i wszedł w czwarty tunel. Wrócił po minucie.
- Chodźcie - zachęcał wynurzając głowę. - Dalej jest wysoko, szerzej, wygodniej. Droga prowadzi na wschód...
Skuszeni tymi słowami ruszyliśmy za Rafałem. Było tak jak mówił. Korytarz poszerzył się do metra, a wysoki był znowu na 160 centymetrów. Jeżeli prowadził w dół, to po ceglanych schodkach. Szliśmy świecąc przed siebie, a widoczność mieliśmy na trzydzieści metrów. Obliczałem, że pokonaliśmy około stu metrów. Nad głowami od czasu do czasu słychać było jakiś hałas.
- Pewnie jesteśmy pod miastem - domyślał się Rafał.
Wreszcie zobaczyliśmy przed sobą szeroko otwarte dwuskrzydłowe wrota osadzone w ozdobnym portalu.
Zwolniliśmy kroku, niepewni tego co nas czeka.
- Czyżby to miała być skrytka? - zastanawiał się Rafał.
Rafał i harcerze weszli do krótkiego przejścia za portalem, a ja jeszcze sprawdziłem, czy skrzydła ruszają się, nie zatrzaskują, nie stanowią kolejnej pułapki. Oczywiście zardzewiałe zawiasy nie chciały od razu drgnąć, ale stwierdziłem, że nie są one połączone z żadnym mechanizmem. Poszedłem za harcerzami.
- Niech pan patrzy! - zawołał mnie Rafał.
Oświetlał dwie ciężkie, otwarte skrzynie stojące w rogu długiego na dwadzieścia i szerokiego na pięć metrów pomieszczenia z rzędem filarów biegnących środkiem pomieszczenia. Pobiegliśmy do skrzyń. Rzecz jasna były puste, a za nami rozległ się przeraźliwy zgrzyt starych drzwi i stukot, gdy je zatrzaśnięto.
***
Gdy ktoś was oszołomi gazem, to przebudzenie jest bolesne. Tym bardziej jeżeli zostaliście rzuceni w jakieś kolczaste krzaki. Spojrzałem na zegarek. Nie było jeszcze trzeciej. Byłem bez czucia najwyżej pół godziny. Rozejrzałem się dokoła. Bandyta przyholował mnie tu, rzucił w krzaki na północ od zamku. Obok widziałem schody prowadzące do warowni. Podszedłem do nich. Każdy gwałtowny ruch przyprawiał mnie o ból głowy. Wchodziłem powoli, jak pijany. Dotarłem do bramy. Była zamknięta. Zastukałem, waliłem pięścią. Nie było przycisku dzwonka. Szukałem w kieszeniach telefonu komórkowego, by zadzwonić po Misikiewicza. Nie miałem go, Ćma mi go zabrał.
Bębniłem pięścią we wrota, aż usłyszałem czyjeś kroki. Na wszelki wypadek odsunąłem się, gdybym znowu miał być poczęstowany gazem.
- Czego?! - otworzył mi wielki facet z brodą. Zaświecił mi w twarz latarką.
- Ty, ja cię znam! - zawołał. - Witaj, bracie, pamiętasz poznaliśmy się pod Grunwaldem.
Jedna z moich przygód zaprowadziła mnie pomiędzy bractwa rycerskie, które spotkały się na inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Tam poznałem wielu współczesnych rycerzy, a wśród nich i tegoż jegomościa.
- Co się stało? - zapytał mnie stróż.
- Znowu było włamanie do zamku - powiedziałem. - Nie widziałeś tu starszego pana z harcerzami?
- Co tu gadasz? Jakie włamanie?
- Wezwij policję - prosiłem.
Mężczyzna pełniący obowiązki stróża nie wezwał policji, bo stwierdził, że nikt się nie włamał do zamku.
- Sprawdźmy - błagałem go.
Przeszliśmy się po salach wystawowych.
- Kto mieszka w pokoju w tej części zamku? - pytałem wskazując tę część drugiego piętra, gdzie przebywał pomocnik Ćmy.
- Jakaś babka - odparł stróż. - Ty, chuchnij, możeś coś pił?
Pozwolił mi zadzwonić do Misikiewicza.
- Wyślę naszych, żeby sprawdzili teren - obiecał policjant.
- Ale jesteś namolny - stwierdził brodacz. - Oberwę za to, że ciebie tu wpuściłem.
Poczekaliśmy na patrol policji, który zjawił się po kwadransie. W obecności policjantów obejrzeliśmy mury zamku. Okno, z którego rzucono linę było otwarte. Wymusiłem, byśmy sprawdzili ten pokój, który według brodacza zajmowała jakaś babka. Był pusty.
- Dobrze, że zapłaciła z góry - mruknął brodacz.
Obejrzałem framugę okna, parapet, łóżko. Spod łóżka wyciągnąłem mały bloczek przywiązany na krótkiej lince do nogi dużego łoża.
- Uciekli po linie - oceniłem. - Na parapecie znajdziecie ślady przetarcia liną.
- Czemu uciekła, przecież zapłaciła? - dumał brodacz.
- Właśnie, jaki to ma sens? - żachnął się dowódca patrolu.
- Bo ta babka nie była sama, musiała jakoś wyprowadzić stąd włamywacza - tłumaczyłem.
Zastanawiało ich zachowanie tajemniczej mieszkanki pokoju, ale chyba wobec braku śladów włamania uznali, że lepiej mieć spokojną noc, niż zawracać sobie głowę wymysłami jakiegoś szaleńca.
- Idź już lepiej spać - poradził mi brodacz.
- Dobranoc panu - mruknął dowódca patrolu.
Pobiegłem do obozu, wbiegłem do swojego wozu. Mój telefon komórkowy leżał na łóżku. Byłem pewny, że wziąłem go ze sobą. Przypomniałem sobie coś. Wyjrzałem przez okno. Nigdzie nie było widać wartownika. Wyszedłem i wtedy napotkałem Pedra, Auco i Chudego.
- Gdzie byłeś? - Pedro trzymał w ręku krótką pałkę.
- W mieście - odpowiedziałem.
- Kiedy tam poszedłeś?
- Po swojej warcie.
- Czemu uderzyłeś Sevro?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Zrozumiałem, co oznaczało zniknięcie Brazylijczyka w namiocie. To Ćma go obezwładnił.
- Czy tylko mnie nie było w obozie? - zapytałem.
- Nie kręć, obudziłem się i zdziwiłem, że mnie jeszcze nie obudzono na wartę - opowiadał Chudy. - Wstałem, poszukałem Sevro i go znalazłem. Ty go tak walnąłeś?! Co ci zrobił?
Awantura obudziła wszystkich cyrkowców i przybiegli otaczając nas ciasnym kręgiem. Nikogo nie brakowało.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
WROTA NIE DO POKONANIA • TAJEMNICE SKRZYŃ • POJAWIENIE SIĘ ROKSANY • ZNIKNIĘCIE RAFAŁA • WIADOMOŚĆ OD BEATY • ZWIADOWCA W SPÓDNICY • TRENING NA TRAPEZIE • PIERWSZY UPADEK
Rafał natychmiast skoczył do wrót, naparł na nie z całej siły. Daremnie. Brał rozpęd i w ten sposób próbował je sforsować. Bezskutecznie. Wyjął finkę i próbował nią podsadzić belkę zamykającą skrzydła drzwi. Rysio biegał wzdłuż ścian szukając wyjścia. Niunia po prostu usiadła pod filarem i rozpłakała się.
Skupiłem się na oglądaniu skrzyń. Były to kufry podróżne z przełomu XIX i XX wieku, zamykane na klucz. W jednym z nich w samym rogu była prymitywna kasetka, o dziwo wydawała się zamknięta. Delikatnie poruszyłem wieko. Spróchniałe drzewo odchodziło od przerdzewiałej blachy.
- Rafał, możesz pożyczyć mi nóż?! - krzyknąłem.
Ten nie odpowiedział, za to Rysio, który wykonywał kolejną rundę, podał mi swój scyzoryk. Włożyłem go pod wieko, podważyłem, naparłem całym ciałem i zamek wyskoczył ze swojego mocowania. Okazało się, że w dodatkowej kasetce nic nie było.
Przyłączyłem się do Rysia. Oglądałem lity mur. Z poszukiwań skarbu templariuszy wyniosłem pewne doświadczenie w sprawie tajnych przejść. Krzyżacy mogli korzystać z podobnych pomysłów. Ta komnata była jednak ślepą uliczką. Ciekawiło mnie, co mogło być w tych skrzyniach, kto je tu zostawił, a przede wszystkim jak je tu wniósł i to całkiem niedawno, bo pewnie niecałe sto lat temu, a może podczas drugiej wojny światowej?
Teraz skupiłem swoją uwagę na stropie. Było to nienaruszone sklepienie kolebkowe, wciąż z oryginalnymi średniowiecznymi cegłami. Podszedłem do Rafała.
- Myśli pan, że ktoś tu po nas przyjdzie? - zapytał.
- Za parę dni - odpowiedziałem. Ściszyłem głos, by młodzi nie słyszeli naszej rozmowy. - Nawet te parę dni wystarczy, byśmy tu umarli chociażby z pragnienia.
- Mam trochę wody - Rafał poruszał manierką wiszącą u jego pasa.
Woda cicho zachlupotała. Harcerz zdał sobie sprawę, jak mały to zapas dla czterech osób. - Przecież rano ktoś zacznie nas szukać - wymyślił po chwili.
- Kto? Z jakiej przyczyny? - powątpiewałem. - Paweł, o ile ma swobodę działania, bo nie zapominaj, że gdzieś zniknął, zadzwoni do mnie rano, wieczorem. Może dopiero wtedy zacznie się niepokoić. Rano zawiadomi policję. Rozpoczną się poszukiwania. Kto wpadnie na to, że jesteśmy w przejściu podziemnym? Jestem pewien, że Ćma i jego wspólnik starannie zatarli wszystkie ślady swojej obecności.
- Mówił pan, że za parę dni...
- Tak, bo za parę dni rodzice Niuni i Rysia, twoi krewni, Paweł nie będą dawali spokoju policji i ci jeszcze raz, tym razem gruntownie sprawdzą zamek. O ile Ćma nie zabawił się w nocnego murarza i nie zamurował ścianki, którą tej nocy zburzył, to mamy szansę, że ktoś nas tu odnajdzie.
- To co możemy zrobić?
- Wyjść.
- Którędy?
- Tędy - wskazałem wrota.
- Jak?
Rafał bezskutecznie usiłował wcisnąć ostrze noża pomiędzy skrzydła drzwi. Były ciężkie, wykonane z drewna obitego blachą. Nie konserwowane przez te wszystkie lata mogły okazać się słabsze niż wyglądały. Podzieliłem się z Rafałem swoimi spostrzeżeniami, a ten natychmiast znalazł miejsce, gdzie mógł podsadzić nożem płat zbrojenia drzwi. Zaczął się z nim szarpać. Pokaleczył sobie dłonie, ale oderwał spory, czterdziestocentymetrowej średnicy kawałek.
- Jesteśmy na dobrej drodze - cieszył się Rafał krusząc drewno.
***
Stałem sam przed wzburzoną grupą cyrkowców. Czułem, że teraz Ćma dopiął swego i czekał mnie lincz. Nawet życzliwy mi dyrektor zachowywał neutralną postawę.
- Paweł! - usłyszałem za sobą znajomy kobiecy głos.
Zza rogu mojego wozu wybiegła Roksana. Dobrze, że zespół „Titanica” nie widział mojej miny. Roksana świetnie grała. Udała speszoną, że spotkaliśmy się przy tylu świadkach.
- Zapomniałam ci coś powiedzieć, ale... widzę, że jesteś zajęty - wyjąkała.
Chciała odwrócić się na pięcie, ale Monika zareagowała pierwsza.
- Przepraszam, to pani była z Pawłem? - zapytała.
- Tak, a czemu to państwa interesuje? - Roksana zrobiła słodką minę, ale w jej głosie było słychać zajadłość, wyraźne ostrzeżenie dla Moniki, że Roksana nie da sobie w kaszę dmuchać.
Z do tej pory żądnych krwi cyrkowców jakby uszło powietrze.
- Małpa, przedstaw nam panią - poprosił pan Ludwik.
- Jestem narzeczoną Pawła - Roksana powiodła po cyrkowcach wzrokiem, szczególnie więcej czasu poświęcając dziewczynom, a najwięcej Monice. - Nie przyznał wam się?
- Paweł jest nieśmiały - stwierdziła Monika.
- I skryty - dodała Dorota.
- Ale jest w porządku - powiedział Iwan i odwrócił się, by odejść do swojego wozu.
Chociaż sprawa pobicia Sevro była bardzo ważna, wszyscy poczuli się nieswojo i niepewnie mówiąc „cześć!” odchodzili. Został tylko pan Ludwik.
- Przepraszam, czy państwo są już... - podkręcił wąsika - po słowie?
- Tak, proszę pana - Roksana skromnie spuściła wzrok.
- Czemu pani z nami nie wyruszyła w trasę? Istniała taka możliwość.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Paweł uznał, że to będzie dobra próba naszej miłości - odparła Roksana.
Dyrektor uśmiechnął się.
- Ale długo bez siebie nie wytrzymaliście?
- Tak, chciałam przy okazji omówić jeszcze parę spraw związanych ze ślubem...
- A kiedy, jeśli wolno zapytać?
- 12 września - odpowiedziała Roksana. - To dzień moich urodzin.
Roksana była tak słodka, że rozbroiłaby chyba każdego mężczyznę, a co dopiero pana Ludwika.
- Panie Pawle, wstyd mi za pana! - dyrektor udawał oburzonego.
- Jak pan mógł spotykać się z narzeczoną gdzieś nocą, po kątach? Co prawda cyrk to miejsce pracy, ale i pana dom, a my jesteśmy jak pana rodzina, chociaż może nie zawsze nam się dobrze układa...
Pan Ludwik poklepał mnie konfidencjonalnie po ramieniu i odszedł do siebie. Roksana rzuciła mi się na szyję.
- Musiałam przyjechać, weź mnie teraz na ręce i zanieś do siebie - szepnęła.
Wziąłem Roksanę na ręce jak małe dziecko i wniosłem do swojego wozu. Posadziłem ją na łóżku i chwyciłem za telefon.
- Poczekaj moment - poprosiłem dziewczynę.
Wystukałem numer telefonu Pana Samochodzika. Głos z automatycznej sekretarki beznamiętnie powiadomił mnie, że szef jest poza zasięgiem. Wściekły wyłączyłem aparat.
Usiadłem obok Roksany i rozmawialiśmy szepcząc sobie do ucha.
- Skąd się tu wzięłaś?! - zapytałem.
- Przyjechałam, bo myślałam, że się przydam - odpowiedziała Roksana. - Tata Niuni i Rysia mówił, że spotkali oni Pana Samochodzika. Postanowiłam przyjechać do was i pomóc wam w poszukiwaniach. Najpierw znalazłam obóz harcerzy. Tam powiedzieli mi, że ich komendant i dzieci naszego organisty wyjechali z Panem Samochodzikiem do Golubia. Zostawiłam u nich plecak i jakoś dojechałam tu PKS-em, a w mieście zobaczyłam plakat reklamujący cyrk, ten sam, który był u nas, w Sątopach. Domyśliłam się, że znajdę was w pobliżu tego cyrku, że go śledzicie, ale ty po prostu zostałeś cyrkowcem.
- Przecież to szaleństwo! Jak mogłaś tu jechać tak na ślepo, bez uprzedzenia?!
- Chcesz znać prawdę?
- Tak!
- Chciałam wyrwać się z domu. Mama wróżyła i wywróżyła, że obaj znajdziecie się w pułapce i że ty wiesz, co moja mama ma na myśli. To prawda?
- Tak - roześmiałem się. - Coś mi tam wróżyła. Można nawet powiedzieć, że przepowiedziała śmierć Kosy. Mój szef zniknął, ale to chyba tylko przypadek.
Zadzwoniłem do Misikiewicza i powiadomiłem o zniknięciu pana Tomasza.
- Popędzę chłopaków - obiecał policjant.
Teraz wybrałem numer telefonu szpitala w Toruniu, żeby zapytać o zdrowie Beaty.
- Już jest po operacji - powiadomiła mnie pielęgniarka. - Pan jest jej narzeczonym?
Milczałem zaskoczony.
- Pan Paweł Trznadelski? To pan dzwonił do nas wcześniej kilka razy?
- Tak.
- Beata czuje się dobrze, lekarze mówią, że będzie chodzić, ale rehabilitacja potrwa minimum pół roku. Mówiła też, że ciocia Monika zamieszkała w hotelu na zamku, ale nie zdążyła panu o tym powiedzieć.
- Dziękuję pani bardzo i proszę przekazać Beacie, że jest kochana, i że ją odwiedzę najszybciej jak tylko będę mógł.
- Dobrze - najwyraźniej pielęgniarkę cieszyło przekazywanie takich szyfrów, czułości zakochanych par.
Rozłączyłem się.
- Co to za Beata? - zapytała Roksana.
- Jesteś zazdrosna?
- Nieładnie odpowiadać pytaniem na pytanie.
- Beata to koleżanka, która miała wypadek i przekazała mi teraz ważną wiadomość.
- Tak? Jaką?
- Wiem, kto jest wspólnikiem Ćmy.
***
Niestety, radość Rafała była przedwczesna. Pod warstwą drewna odkryliśmy gęstą kratę z wciąż solidnie trzymających się prętów. Niunia od razu popadła w histerię i wielkie łzy zaczęły płynąć po jej policzkach. Rysio także zrezygnowany usiadł pod filarem. Rafał otarł pot z czoła.
- To musiał być skarbiec - stwierdził. - Żelazna krata wzmocniona dębowymi klepkami i blachą? Do tego potrzeba mocnego tarana.
- To jest myśl - powiedziałem oglądając się na skrzynie w rogu.
- Przecież ich nie podniesiemy, a co dopiero rozpędzić się i uderzyć z całej siły - zauważył Rafał. - Nawet jeżeli zrobimy to raz, to na drugi nie starczy nam sił.
- Spróbujmy - poprosiłem.
Podeszliśmy z Rafałem do kufrów. Oba miały nosidła na węższych ściankach i miałem nadzieję, że gdy złapiemy za nie i rozbujamy skrzynię, to ta - uderzając o wrota metalowymi wzmocnieniami na rogach - w końcu rozbije belkę zamykającą z drugiej strony. Jeden z kufrów był bardzo ciężki, drugi mniejszy i lżejszy, Gdy tylko go podnieśliśmy i przesunęliśmy w bok, w miejscu gdzie stał zobaczyłem otwór w podłodze.
- Ale numer - westchnął Rafał.
Szybko odsunęliśmy drugi kufer. Naszym oczom ukazał się niewielki prostokąt o bokach długości pół i całego metra. W świetle latarek widzieliśmy strome schody i niski korytarzyk.
Rafał zszedł pierwszy.
- Masz wrócić najdalej za minutę - powiedziałem do niego.
Martwiło mnie, że nasze latarki traciły moc. Jedynie czołówka Rafała wyposażona w specjalną energooszczędną żarówkę, opracowaną dla grotołazów, wydawała się niestrudzona. Jedna latarka na cztery osoby to było jednak za mało.
- Zgaście światło - rozkazałem młodzieży.
Sam zgasiłem także swoją latarkę. Siedzieliśmy w ciemności, a ja obserwowałem fosforyzujące wskazówki mojego zegarka. Po minucie pochyliłem się nad otworem.
- Rafał! - zawołałem. Odpowiedziała mi cisza.
- Co teraz? - zapytał Rysio.
- Czekamy - odpowiedziałem.
***
Za oknem świtało. Nie mogłem wytrzymać bezczynności, szczerze mówiąc denerwowała mnie obecność Roksany. Czułem się przytłoczony obecnością tej dziewczyny. Zasługiwała na to, żeby się nią zająć, zaopiekować, pożartować, poflirtować, ale nie mogłem. Cały czas mój umysł zajmowała myśl o tym, że Monika współpracowała z Ćmą. Kto mógł nim być? Może Monika była Ćmą, która wabiła do siebie różnych mężczyzn, namawiała do włamań korzystając ze swojego wdzięku osobistego. Może kimś takim był właśnie Kosa? Przecież ktoś mówił mi, że Kosa podkochiwał się w Monice, a sama Monika zażartowała ze mnie pytając, czy będę zastępował Kosę we wszystkim. Teraz w szponach urody Moniki znalazł się sztukmistrz Cezary.
Myślałem, czy którykolwiek z cyrkowców nie dałby rady wejść po linie. Szczerze mówiąc mógł to zrobić każdy z nich, nawet dyrektor i Gruby Bartek. Wciąż nie wiedziałem, kim był człowiek, który zaatakował Sevro, wyszedł z terenu cyrku i dołączył do Moniki. To on zapewne oszołomił mnie gazem i stał za zniknięciem pana Tomasza, chociaż miałem nadzieję, że z harcerzami nie mogło mu się stać nic złego.
- Cały czas myślisz o niej? - dopytywała się Roksana.
- O kim?
- O tej Beacie.
- Nie, boję się, czy mój szef nie ma kłopotów.
Opowiedziałem Roksanie o nocnych przejściach.
- Idź, zapytaj na zamku, czy ta babka, która uciekła, wyglądała jak Monika - zaproponowała Roksana. - Albo sama pójdę, ty mnie tylko odprowadzisz.
Zgodziłem się, bo robienie czegokolwiek było lepsze niż stagnacja. Czekałem na parkingu, sto metrów od zamku na wyniki dochodzenia Roksany. Nie było jej pół godziny. Zamartwiałem się o dziewczynę cały ten czas i co chwila dzwoniłem do szefa, nieodmiennie z tym samym skutkiem.
Wreszcie zobaczyłem Roksanę jak szła do mnie lekkim krokiem. Dopiero teraz dostrzegłem, że miała na sobie obcisłe dżinsy, koszulkę na krótki rękaw, proste ubranie, ale uwypuklające jej kobiece kształty. Zawadiacko zarzuciła sobie torebkę na plecy i z daleka uśmiechała się do mnie.
- Zgadnij, co mam? - zapytała stając przede mną.
- Co?
- Zapach Ćmy i jej barwniki. Zaprosisz mnie na lody?
Spojrzałem na zegarek.
- O tej porze? Jeżeli reflektujesz na takie ze sklepu...
- Wystarczy bułka z kefirem na śniadanie - Roksana uśmiechnęła się.
Zeszliśmy do miasta i w pierwszym napotkanym sklepie zrobiliśmy zakupy. Wróciliśmy do obozu. Roksana nawet nie chciała słyszeć, że będę gotował i pierwszy raz od paru dni zjadłem ciepły posiłek - jajecznicę ze smażoną kiełbasą. Jedliśmy śniadanie, gdy do mojego wozu weszli dyrektor i Pedro.
- Smacznego! - powiedział pan Ludwik uśmiechając się. - Małpa, jesteś szczęściarzem - dodał wciągając nosem zapach potrawy. - Do rzeczy, Małpa, będziesz skakał z Brazylijczykami. Sevro tak oberwał w głowę, że chyba przez kilka dni nie będzie w stanie z nami występować.
- Wczoraj Pedro mnie tym straszył, ale ja nie potrafię i się nie nauczę - odpowiedziałem.
- Wszystkiego się nauczysz - stwierdził Pedro. - Będziesz latał.
- Przykro mi to mówić, Małpa, ale nie masz wyjścia - rzekł dyrektor.
- Jeżeli ci to nie pasuje, to cóż... droga wolna. Ze swej strony mogę cię zapewnić, że chłopcy tak ustawią układ, byś miał jak najmniej pracy.
- Jeden skok i trzy asysty - wtrącił Pedro.
Bezradnie opuściłem ramiona. Jedynym wyjściem było jak najszybsze znalezienie Ćmy, a do tego musiałem zostać przy cyrku jak najdłużej.
- Trudno - ponuro pokiwałem głową. Pan Ludwik zadowolony klasnął w dłonie.
- Za godzinę w namiocie - zapowiedział Pedro. - Zwolnię cię z roboty u Iwana.
- Może pani potrafi robić jakieś sztuczki? - dyrektor zwrócił się do Roksany. - Oczywiście oprócz jajecznicy.
- Wróżę z kart.
- Świetnie, zechce pani przyjść w południe do namiotu, kiedy będziemy prowadzili zajęcia dla dzieci?
Już chciałem powiedzieć, że Roksana wyjeżdża, ale ona mnie ubiegła.
- Z przyjemnością, tylko pojadę po swoje rzeczy, które zostawiłam u znajomych - powiedziała.
- Paweł mógłby z panią pojechać, chyba w godzinę zdążycie?
- Poproszę o dwie - Roksana uśmiechnęła się promiennie.
Pan Ludwik pytająco zerknął na Brazylijczyka.
- Ani minuty dłużej - rzucił Pedro.
Dyrektor pożegnał nas i wyszedł za akrobatą. Szybko zjedliśmy, przesiedliśmy się do szoferki i wyjechałem z obozu. Roksana powiedziała mi, jak dojechać do harcerzy. Cieszyłem się, że tam jadę, bo może był tam pan Tomasz.
- Co za zapach Ćmy zdobyłaś? - zapytałem Roksanę, gdy wyjechaliśmy z Go lubią.
Roksana wyjęła z torebki mały flakonik perfum. Odkręciła korek i podetknęła mi buteleczkę pod nos.
- Monika - rozpoznałem.
- Widzę, że ją dobrze znasz - zauważyła Roksana. - Czy śladów jej szminki mam szukać na twoich kołnierzykach? - to mówiąc wyjęła szminkę.
- Skąd to masz?
- Poszłam do zamku, przedstawiłam się jako siostra Moniki, a miła pani z recepcji powiadomiła mnie, że siostra nagle wymeldowała się z hotelu i że zostawiła w łazience na półeczce perfumy i szminkę.
- Szkoda, że nie szczoteczkę do zębów - mruknąłem. - Według mnie, to świadczy o tym, że Monika nie jest profesjonalnym włamywaczem. Tacy na akcję nie zabierają gadżetów, nie chcą pachnieć ani zmysłowo wyglądać. To oznacza, że ktoś zwerbował Monikę do tej operacji.
- Czy Monika ma perukę?
- Bo co?
- Bo w pokoju była zameldowana brunetka.
- A pod jakim nazwiskiem?
- Innym niż Moniki. Zapytałam, czy siostra miała ze sobą paszport, bo planujemy wkrótce wyjechać za granicę, a recepcjonistka wygadała się, że gość hotelowy okazał się dowodem osobistym - z tego wynika, że podrobionym.
- Najważniejsze, czy w obozie spotkamy Pana Samochodzika. Jeżeli nie, to znaczy, że coś się stało mojemu szefowi.
Niestety, na miejscu okazało się, że ani Pan Samochodzik, ani harcerze jeszcze nie wrócili. Instruktorzy byli poważnie zaniepokojeni zniknięciem swojego komendanta. Zadzwoniłem do Misikiewicza.
- Chłopcy przeszukali zamek - powiadomił mnie. - Nie było tam śladu włamania. Nikt nie widział tam pana Tomasza ani harcerzy. Jedyna dziwna historia to ta ze zniknięciem mieszkanki hotelu. Zapłaciła za nocleg, więc tak naprawdę nie ma powodu, żeby jej szukać.
- Kiedy będziecie szukać pana Tomasza?
- Gdy ktoś złoży oficjalne zawiadomienie. Panie Pawle, niech pan zrozumie, że będzie dym na całą okolicę, zlecą się media. Na razie bym poczekał, bo jak znam Pana Samochodzika, to cało wychodzi z różnych opresji. Poczekajmy do wieczora. Zgadza się pan?
- Tak.
Rozłączyłem się i wróciliśmy z Roksaną do cyrku. Ona przebrała się za Cygankę i wróżyła dzieciom z kart. Opowiadała im różne historie, jakie będą mieli oceny w szkole, jakie szkolne miłości. Ja też się przebrałem w spodenki gimnastyczne i koszulkę.
- Właź - Pedro położył mi rękę na ramieniu i wskazał na drabinkę przy maszcie.
Wspiąłem się na pierwszy podest. Gdy zerknąłem w dół, poczułem się niepewnie. Obok mnie stał Pedro, na drugim maszcie był Auco.
- Pierwsza lekcja to wiszenie na trapezie - powiedział Pedro.
Złapaliśmy się drążka i obaj wybiliśmy się. Bujaliśmy się parę razy. Wystarczył nieznaczny ruch ciałem, by wprawić trapez w ruch.
- Lekcja druga, gdy spadasz, ułóż ciało tak, by uderzyć o siatkę plecami i wyprostowanymi nogami - tłumaczył Pedro, gdy wisieliśmy pod kopułą namiotu, a sześć metrów pode mną była siatka asekuracyjna. - Gdy wbijasz się w nią samymi nogami, wybijesz się jak z trampoliny i spadniesz Bóg jeden wie gdzie...
Nagle Pedro puścił się jedną ręką i uderzył mnie pod mostkiem w splot słoneczny. Zrobił to lekko, tylko tak, bym odruchowo oderwał dłonie od drążka i spadł.
Starałem się wykonać polecenia Pedra. Uderzyłem bokiem, a upadek znacznie wyhamował moją prędkość. Jeszcze raz siatka mnie podrzuciła i zaraz znalazłem się w jej bezpiecznych objęciach. Wypatrzonym u cyrkowców wymykiem zeskoczyłem z siatki na arenę.
Na znak akrobaty wszedłem na maszt. Pedro siedział na trapezie, huśtał się jak małe dziecko i uśmiechał się do mnie. Mówił do mnie raz przybliżając się, raz oddalając.
- Upadek będzie jak mój cios, niespodziewany. Nie możesz pracować na trapezie myśląc o upadku, ale musisz być przygotowany na niego psychicznie. Nie możesz czuć lęku przed siatką. Teraz skocz!
Chciałem automatycznie wykonać polecenie, ale właśnie Brazylijczyk odjeżdżał ode mnie. Widząc moją gotowość, momentalnie zawisł głową w dół, zaczepiając się nogami o liny podtrzymujące drążek trapezu. Pedro bujał się, patrzył mi w oczy i klaskał w dłonie.
- Skacz! Na co czekasz? Musisz zaufać moim dłoniom, ale patrz mi w oczy! Już! Skacz! Byłeś spadochroniarzem, to wykonaj rozkaz, żołnierzu! Alle! Saute! - na koniec krzyknął po francusku.
Akurat nadszedł dobry moment do skoku, gdy trapez z wiszącym Pedrem wspinał się w kierunku mojego masztu. Rozpaczliwie wyciągałem do niego ręce, by go schwytać. Pedro, mimo że był drobniejszej budowy, złapał mnie, jeszcze rozbujał i gdy wspinaliśmy się w kierunku drugiego masztu, puścił mnie, a Auco wypuścił w moją stronę pusty trapez.
Szum adrenaliny, strach, bezradność, chęć machania rękoma jak ptak i wreszcie przebłysk instynktu, że trzeba chwycić się drążka. Nadziałem się na niego twarzą i moje dłonie rozpaczliwie złapały się lin. Po chwili wisiałem wyciągnięty jak struna, a po kolejnych sekundach podciągałem się, by usiąść na huśtawce. Gdy już ochłonąłem, zobaczyłem uśmiechnięte twarze Pedra i Auco.
- Prawdziwy legionista! - śmiał się Pedro. - Zapamiętam sobie, że do ciebie dociera tylko język koszarowy!
- Czemu nie uprzedziliście mnie?! - krzyczałem wściekły. - Tam w powietrzu mało nie dostałem zawału.
- Przez chwilę byłeś jak pisklę wyrzucone z gniazda - zaśmiewał się Pedro. - Teraz Auco da ci uprząż z asekuracją, tak na wszelki wypadek, ale pierwsze lody i tak już przełamałeś.
W porze obiadowej potrafiłem powtórzyć przejście z jednego trapezu na drugi i wiedziałem, kiedy należy wypuścić trapez do jednego z numerów.
- Świetnie! - Pedro klepał mnie po zalanych potem plecach.
Nie wiem, czy robił sobie żarty, czy chciał mnie pozytywnie nastroić przed wieczornym przedstawieniem, podczas którego miałem podzielić los Beaty.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
IDĘ TROPEM RAFAŁA • ZNALEZIENIE WYJŚCIA • POSZUKIWANIE PANA TOMASZA • TANIEC OGNIA • PIERWSZY WYSTĘP • WYJAZD DO RADZYNIA CHEŁMIŃSKIEGO
Czekanie, zwłaszcza gdy wpatrujemy się w tarczę zegarka, ciągnie się niemiłosiernie. W ciemnościach słyszałem pochlipywanie Niuni.
- Nie rycz! - pohukiwał na nią Rysio. - Mnie się chce pić i nie histeryzuję!
- Nie jestem histeryczką! - krzyknęła Niunia.
- Nie krzyczcie - prosiłem dzieciaki. - Kłótnia w takiej chwili w niczym wam nie pomoże. Jest już ranek, niedługo Rafał sprowadzi pomoc - pocieszałem młodych współtowarzyszy. - Najlepiej spróbujcie się zdrzemnąć.
- Łatwo panu powiedzieć - Rysio zamruczał pod nosem.
- Łatwo - potwierdziłem. - Kiedyś byłem uwięziony w pułapce templariuszy i jak widzicie jestem cały i zdrowy.
- Jak to się stało? - zapytała Niunia.
- Kto pana uwolnił? - dołączył Rysio.
- W miejscu, gdzie miał stanąć zamek krzyżacki znalazłem studnię - opowiadałem. - Tajemny znak obok studni oznaczał, że trzeba zejść dziewięć metrów. Zszedłem do studni i wpadłem w pułapkę. Dlatego, że zżerany żądzą odkrycia skarbu wszedłem w pierwszy napotkany korytarz, który był zaledwie sześć metrów od powierzchni ziemi. Pamiętacie, że trzeba było zejść dziewięć? Wtedy uwolniła mnie konkurentka do skarbu templariuszy... - rozmarzyłem się na wspomnienie Karen i przeżytych niegdyś przygód.
- Na pomoc Ćmy nie mamy co liczyć - rzekł Rysio głośno ziewając.
- Tak - smutno pokiwałem głową. - I teraz popełniliśmy jakiś błąd. No bo gdzie skrył się Ćma, który zamknął nas od zewnątrz? To moja wina, że nie sprawdziłem tych wrót przed wejściem do komnaty. Mam nadzieję, że Rafał wkrótce nas odnajdzie...
Nagle zdałem sobie sprawę, że harcerze śpią. Poświeciłem latarką. Siedzieli na złożonej pałatce i siatce maskującej, oparci o jeden z filarów, przykryci kocem. Niunia położyła głowę na ramieniu Rysia. Chłopak cicho chrapał. Kilka razy głęboko nabrałem powietrza. Wiedziałem, że pierwsza faza snu jest najgłębsza, więc dzieciaki nieprędko się obudzą. Niepokoiła mnie tak długa nieobecność Rafała. Podejrzewałem, że musiało mu się coś stać, więc pozostało mi pójść jego tropem i być ostrożniejszym niż on.
Z kieszeni marynarki wyjąłem notesik, napisałem krótki list do harcerzy, zostawiłem go na kolanach Rysia i zszedłem po schodach. Znalazłem się w bardzo wąskim przejściu ze spiralnymi schodami zakręcającymi w prawo. Ta ciasnota przytłaczała, przyprawiała o duszność, powodowała, że straciłem orientację. Nagle z lewej strony dostrzegłem wejście do niskiego korytarza. Zaświeciłem w jego czarne wnętrze. Tunel łagodnie piął się ku górze. Na razie zostawiłem go i schodziłem niżej. Schody urywały się nagle na brzegu studni o średnicy cembrowiny na górze pół metra. Widać było, że im niżej, tym jest szersza. Do lustra wody były trzy metry. Co gorsza, w ciemnej toni widziałem jakby słabe światełko latarki Rafała. Mogło to oznaczać, że harcerz uznał studnię za typowy syfon, próbował zanurkować i niestety utonął.
Otarłem zimny pot z czoła. W uszach dudniło mi bicie mojego serca. Przecież nie byłem w stanie nawet spróbować powtórzyć wyczynu Rafała. Wierzyłem, że druh miał poważne powody do podjęcia takiego ryzyka. Usiadłem zrezygnowany, zgasiłem latarkę i zastanawiałem się, co robić. Zauważyłem, że woda w studni zmieniła barwę. Pochyliłem się nad nią. To zgasła latarka Rafała. Może baterie się wyczerpały, a może woda zalała latarkę? Zgasło światło, ale na dnie ujrzałem słaby blask naturalnego światła. To dlatego Rafał zanurkował!
Zerknąłem na zegarek. Harcerz zniknął godzinę temu. Do tej pory przyprowadziłby pomoc, chyba że coś mu się stało... Czemu Rafał zrezygnował ze zbadania ciemnego tunelu? Wróciłem do czarnej dziury. Wspinaczka przy zapieraniu się plecami i kolanami nie była trudna. Czułem, że wycieram ubraniem pokłady kilkusetletniego kurzu. Parłem jednak przed siebie, aż ujrzałem wyjście. Wyczołgałem się do innego, prostego, większego tunelu. Wyprostowałem się i wtedy przed moimi oczami pojawiły się gwiazdki, zrobiło mi się ciemno, na przemian zimno i gorąco. Zakłuło mnie w klatce piersiowej. Ciężko upadłem pod ścianę, a nim zemdlałem ujrzałem widok, który mnie uradował.
***
Roksana przygotowała nam pyszny obiad. Nie wiem, kiedy miała czas, żeby zrobić zakupy. Z jednej strony dorobiłem się trochę uciążliwego współmieszkańca, z drugiej wspaniałej kucharki. Jadłem więc zupę szczawiową z jajkiem, wpatrując się w dymiącą, pachnącą porcję pulpetów z ziemniakami i sałatką jarzynową. Jadłem i rozmarzonym wzrokiem wodziłem za Roksaną. Pewnie byłaby świetną żoną, ale pan Tomasz, stary kawaler, ostrzegał mnie, że przed ślubem wszystkie kobiety są takie, że do rany przyłóż, a potem zaczynają się schody. Jak tygrysice bronią swojego gniazda rodzinnego i ograniczają swobodę mężów. Szef potrafił na poczekaniu przytoczyć dowody, wskazać konkretne przykłady urzędników z naszego ministerstwa, którzy z miesiąca na miesiąc mniej jeździli na giełdy kolekcjonerskie, na ryby, na polowania, a coraz częściej punkt piętnasta wybiegali z biura, by zdążyć na obiad, bo potem żona miałaby pretensje, że musi podać zimne drugie danie.
Moje rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. To dzwonił Misikiewicz.
- Panie Pawle, niech pan jak najszybciej uda się do szpitala w Toruniu - powiedział policjant. - Z Drwęcy wyłowiono jakiegoś topielca. Facet był nieprzytomny, upaprany błotem. Gdy na krótko się przebudził, mówił coś o podziemiach, o głębokiej studni. To podobno jakiś harcerz, więc może ktoś od Pana Samochodzika...
Podziękowałem za informację i rozłączyłem się.
- Zrób porządek, jedziemy - rozkazałem Roksanie. Wyskoczyłem z wozu i pobiegłem do pana Ludwika.
- Panie dyrektorze, mój brat leży w szpitalu w Toruniu - wysapałem. - Czy może ktoś pożyczyłby mi normalnego samochodu?
- Może być motor?
- Tak - odpowiedziałem.
Dyrektor zaprowadził mnie do jednej z przyczep z technicznym wyposażeniem cyrku. Na samym końcu długiej budy były dwa stojaki do transportu motocykli. W jednym stała maszyna przypominająca pojazdy motocrossowców. Pan Ludwik podał mi kask wiszący na haku.
- Pamiątka po Kosie - tłumaczył pan Ludwik. - Musisz pewnie zatankować, ale silnik jest w porządku, bo Kosa o niego dbał.
Motocykl był przygotowany do jazdy po szosie, miał światła, nawet kierunkowskazy, tablicę rejestracyjną. Faktycznie, w baku było mało paliwa.
- Dziękuję - powiedziałem dyrektorowi i wyprowadziłem potwora z przyczepy.
Podjechałem do czekającej na mnie Roksany.
- Jadę sam! - przekrzykiwałem ryk silnika.
- A drugie? - usłyszałem, nim odjechałem.
Motor miał bardzo dobre przyspieszenie, siedziało się na nim wygodnie. Zatankowałem na stacji przy wyjeździe z Golubia. Zadzwoniłem do Misikiewicza prosząc, by uprzedził drogówkę na trasie, żeby mnie nie zatrzymywali. Pędziłem szosą do Torunia i dużo więcej czasu straciłem w miejskich korkach. Zaparkowałem pod szpitalem, zdjąłem kask i pobiegłem do izby przyjęć.
- Gdzie leży topielec przywieziony z Golubia?
Pracownica szpitala zadzwoniła do policjanta, który pilnował poszkodowanego. Chwilę z nim rozmawiała.
- Pan Paweł? - upewniła się.
- Tak.
Wskazała mi drogę na oddział intensywnej terapii. Przed salą, gdzie leżał mężczyzna wyłowiony z Drwęcy, stał trzydziestoletni, a już z brzuszkiem policjant.
- Od Misikiewicza? - zapytał mnie.
- Tak.
Weszliśmy do pokoju.
- Nieprzytomny - relacjonował mi policjant. - Znaleziono go rano na brzegu Drwęcy, gdzieś poniżej zamku w Golubiu. Gadał coś o podziemiach, żeby ratować jakiś samochód...
- Pana Samochodzika - wtrąciłem.
- Może i tak. Nasi ludzie pojechali do obozu harcerskiego koło Radzynia, skąd podobno był ten facet. Kadra rozpoznała w nim komendanta obozu i od razu zapytano o jakieś dzieciaki. Od południa płetwonurkowie ze straży pożarnej przeszukują Drwęcę.
- A zamek?
- Co zamek?
- Przecież facet mówił o podziemiach - zauważyłem.
- Nic nie wiem... - policjant wzruszył ramionami.
Zdegustowany wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem do Misikiewicza.
- Potrzebuję pana pomocy - mówiłem, gdy odebrał telefon. Opowiedziałem mu o tym, czego się dowiedziałem i czego się domyślałem. - Jadę do zamku w Golubiu. Pan Samochodzik z harcerzami zeszli do podziemi. Wpadli w tarapaty, skoro tylko ten facet i to w takim stanie stamtąd się wydostał. Chcę, żeby czekało tam kilku dobrych ludzi, z linami, latarkami, sprzętem łączności i niech wezmą wodę, jakieś słodycze.
Misikiewicz zapewnił, że postara się to dla mnie zorganizować. Próbowałem zagadać do leżącego komendanta, ale ten był zupełnie bez czucia.
- Na razie - pożegnałem policjanta i wybiegłem do motocykla.
Drogę powrotną odbyłem jeszcze szybciej niż do Torunia. Zajechałem od razu na wzgórze zamkowe, na parking. Postawiłem motor obok budki z pamiątkami, a sklepikarce oddałem na przechowanie kask. Błyskawicznie dotarłem do grupki sześciu policjantów stojących przed bramą. Wszyscy byli ubrani na czarno, krótko ostrzyżeni, mieli ze sobą broń krótką. Dowodził nimi czterdziestoletni mężczyzna. Towarzyszyli im kierownik hotelu i jeden z przewodników. Kierownik był eleganckim mężczyzną, a przewodnik był w wieku emerytalnym, nosił kamizelkę z wieloma kieszeniami i czapkę z daszkiem.
- Puchacz - przedstawił się podając mi dłoń dowódca policjantów.
- Kogo będziemy szukać?
- Trójki ludzi w podziemiach - odpowiedziałem. - Starszy pan i dwójka nastolatków. Zaginęli dziś w nocy.
- Jeżeli ich nie przysypało, to żyją - ocenił Puchacz. - Najgorzej z tym staruszkiem.
- Był z nimi jeszcze jeden człowiek, jakoś wydostał się do Drwęcy. Leży w szpitalu w Toruniu. Jakby pan mógł poprosić strażaków na rzece, żeby nie szukali ciał, tylko jakiegoś wejścia do studni, podziemi, korytarzy.
- Dziadek opowiadał mi, że całe wzgórze jest poryte korytarzami - odezwał się jeden z funkcjonariuszy.
Odwróciłem się do mówiącego.
- Podobno po wojnie, gdy zamek był ruiną, wielu cwaniaków szukało skarbów, które niby Niemcy tam przed ucieczką pochowali. Niejaki Fąfecki dobrał sobie dwóch kompanów i zniknęli ludziom z oczu na dwa dni. Wrócił sam Fąfecki. Ludzie mówili, że tamtych zabił, a wrócił ze skarbami. Podobno chciał willę pod Warszawą kupić. Milicja nie znalazła ciał tamtych dwóch, więc Fąfecki był bezkarny, bo co, za plotki mieli go zamknąć? Siostra tego Fąfeckiego była bardzo chytra na pieniądze, a on nie chciał jej dać na ślub i wesele. Którejś nocy zniknął Fąfecki, a jego siostrę znaleziono z przetrąconym karkiem w jednej z sal zamkowych. Podobno miała na rękach zaprawę i pył z cegieł. Po paru dniach ciało Fąfeckiego wyłowiono z rzeki. W kieszeniach miał jakieś złote monety, naszyjniki. Nawet w ustach trzymał złoto. Wszyscy opowiadali, że chciał zabrać jak najwięcej złota, a zapomniał o powietrzu...
- I tak skąpstwo zostało ukarane - wtrącił Puchacz. - Jeżeli ta opowieść jest prawdziwa, to by oznaczało, że rzeczywiście jakieś podziemia są pod tym zamkiem.
Pamiętałem, co przewodniczka opowiadała o przejściach podziemnych, więc zaprowadziłem policjantów do sieni na parterze. Zdziwieni patrzyli, jak wchodzę we wnękę i wycofuję się po kilku sekundach.
- Zamurowane - zameldowałem.
- No pewnie - przewodnik wzruszył ramionami. - Tylko to przejście u Anny Wazówny jest drożne.
Poszliśmy do komnaty na piętrze.
- Mają panowie klucz do tych drzwi? - zwróciłem się do przewodnika i kierownika hotelu.
Kierownik wyjął pęk kluczy.
- Tylko pan ma te klucze? - zapytałem kierownika.
- Ja i pan kasztelan...
Puchacz odsunął mnie na bok i świecąc sobie ołówkową latarką obejrzał zamek.
- Prosty zamek, proste włamanie - stwierdził. - Nawet złodziej pofatygował się i zamknął drzwi.
Kierownik otworzył nam drzwi. Szczerze przyznam, że oczekiwałem odnalezienia pana Tomasza tuż za drzwiami. Niestety, było tam pusto. Wziąłem od jednego z policjantów latarkę i wszedłem pierwszy. Za mną szli policjanci i przewodnik. Kierownik hotelu zrezygnował z wyprawy. Korytarz prowadził w górę.
- Do salonu kasztelana - wyjaśnił przewodnik. - W sylwestra, w przebraniu, schodzi tędy na bal.
- A to? - zapytałem wskazując niedawno rozbitą ścianę po lewej stronie i korytarz w dół.
Przewodnik, który był na końcu naszej grupy, wychylił się, żeby zobaczyć przejście.
- To coś nowego - stwierdził.
Puchacz przewiązał się liną, przeprowadził ją przez bloczek. Wolny koniec uwiązał do uprzęży, którą mi podał. Założyłem ją i ostrożnie zszedłem po stromiźnie. Zatrzymałem się na niewielkim podeście, za którym była studnia. Zajrzałem do niej.
- Chyba pusto - wyraziłem nadzieję i zszedłem w kolejny korytarz. Prowadziłem policjantów niczym jamnik uwiązany na długiej linie.
Wkrótce dotarliśmy do podziemnej komnaty z kilkoma wyjściami. W świetle latarki oglądałem ślady na podłodze.
- Poszli tędy! - wskazałem na korytarz równoległy do tego, którym przyszliśmy.
- Jeden wrócił - Puchacz pokazał mi pojedynczy odcisk buta. To był odcisk typowego obuwia sportowego.
- Może któreś z harcerzy? - przypuszczałem.
Szybko weszliśmy w długi, prosty korytarz. Z daleka, w świetle latarek zobaczyłem skurczoną postać przy zamkniętych wrotach, w które ktoś od wewnątrz stukał i wołał o pomoc.
Ocuciłem pana Tomasza, a policjanci uwolnili harcerzy.
- Pan Tomasz przepadł! - krzyknęła Niunia na widok mundurowych. - Tam, pokażę wam, gdzie wszedł...
Puchacz uspokoił dziewczynę, przewodnik uspokoił Rysia. Policjanci nakarmili i napoili zaginionych, a Puchacz i ja poszliśmy obejrzeć komnatę, spiralne schody i tunelik, którym wspinał się mój szef. Zeszliśmy nad studnię.
- Tu zanurkował ten harcerz - stwierdził Puchacz. - Ma chłopak charakter, ale chyba doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia. Skusiło go to światełko - policjant wskazał na słaby odblask światła dziennego w wodzie. - Będę musiał z chłopakami sprawdzić to.
Zwartą grupą wróciliśmy do sali muzealnej. Wyszliśmy ze ściany, akurat gdy była kolejna wycieczka i przewodniczka, ta sama, która mnie tu oprowadzała.
- ...i z tego przejścia... - głos uwiązł jej w gardle, gdy najpierw ja, potem pan Tomasz, przewodnik, harcerze i policjanci wychodziliśmy kolejno zza sekretnych drzwi.
Natychmiast turyści wyjęli aparaty fotograficzne, kamery wideo, żeby nas sfilmować, obfotografować, zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie. W tym momencie zadzwonił mój telefon.
- Małpa, gdzie jesteś?! - krzyczał pan Ludwik. - Za pół godziny zaczynamy spektakl!
- Będę na czas! - odpowiedziałem.
- Co z bratem?
- Jakim...? W porządku, wyjdzie z tego - zająknąłem się.
Dyrektor rozłączył się. Podziękowałem Puchaczowi, jego policjantom i przewodnikowi za pomoc, uścisnąłem szefa i harcerzy i pobiegłem na parking. Gdy byłem tak blisko Ćmy, nie mogłem sobie pozwolić na to, by nagle stracić pracę w cyrku. Zajechałem pod namiot, oddałem motocykl dyrektorowi.
- Brat leży u kominiarzy? - drwił pan Ludwik patrząc na mój zabrudzony strój.
- Jechałem na skróty - tłumaczyłem się.
- Co właściwie stało się bratu?
- Podtopił się i to niedaleko, tu w Drwęcy. Chciał pokazać dziewczynie, jak świetnie pływa... - zrobiłem minę, jaką zwykle robi się opisując czyjeś szaleństwo.
Pobiegłem do swojego wozu. Roksany nie było. W kabinie prysznicowej zmyłem z siebie brud, założyłem obcisłe spodnie, przypominające kalesony i ciasną koszulkę opinającą tors i ramiona. To był strój Brazylijczyków, nawet ktoś ozdobił go cekinami.
Wyszedłem zakładając na to normalne dresy. Roksana w przebraniu Cyganki sprzedawała bilety.
- Później ci wszystko opowiem - zapewniałem ją i poszedłem na swoje tradycyjne stanowisko za kulisami. Tym razem uważnie obserwowałem to co działo się w namiocie.
Podczas występu „Clans” czułem jak przez moje ciało przebiegają dreszcze. Bałem się występu z Brazylijczykami. Jeżeli Ćma wiedział, kim jestem, to mógł chcieć pozbyć się mnie choćby w ten sam sposób co Beaty.
Żeby się uspokoić, patrzyłem na taniec ogni w wykonaniu „Clans”. Najpierw Dorota wyszła na środek z dwiema pochodniami. Już dwa ognie wystarczyły, by wokół niej wyczarował się kłąb świetlistych punkcików, gdy zaczęła tańczyć, obracać się, wyginać ramiona. Nagle te dwie pochodnie okazały się wachlarzem kilku. Widzowie byli oszołomieni. Potem Kajtek i Kasia otoczyli Dorotę płonącymi łańcuchami, kręcili nimi młynki. Na czarno ubrane postacie w świetle tych ogni wydawały się giąć, łamać, znikać i pojawiać jak duchy. Granica między ogniem, widzami, ciemnością i artystami zdawała się mamidłem, iluzją.
Gdy wreszcie zapłonęły światła, a „Clans” kłaniali się publiczności, rozległa się burza braw. Teraz dyrektor zapowiedział występ brazylijskiego tria trapezistów. Zdjąłem dres.
- Witaj, Brazylijczyku - Pedro uśmiechnął się i poklepał mnie po plecach.
Wbiegliśmy na arenę. Najpierw musieliśmy przedstawić się widzom.
- Paulo! - krzyknął Pedro wskazując na mnie.
Pierwszy raz w życiu klaskano mi. Udając radość z występu na wysokości wspinałem się za Pedrem na pomost. Pedro skoczył na trapez, chwilę bujał się, zawisł do góry nogami, złapał Auco, posłał go do mnie, a Auco lekko mnie pchnął do Pedra.
Pierwszy skok był połączony ze strasznym lękiem, czy Pedro mnie złapie. Złapał i od razu rzucił ku wolnemu drugiemu trapezowi. Szczęśliwie wykonałem przejście, ciężko dysząc. Z dołu usłyszałem burzę braw. Z tej perspektywy świat wydawał się wypełniać wielką kulę. Budowa namiotu cyrkowego i ustawienie widowni robiły takie wrażenie.
Pedro dał mi znak, żebym przeszedł na drugi pomost. Gdy mój trapez znalazł się blisko drugiego pomostu, skoczyłem. Nie był to balet w powietrzu, więc i nikt mnie nie oklaskiwał. Teraz musiałem złapać pusty trapez i trzymać go. W tym czasie Auco rozbujał drugi, zawisł w pozycji nietoperza, chwycił Pedra za dłonie. Pedro był zrelaksowany, patrzył mi w oczy. Ode mnie zależało, czy uda się salto mortale. Musiałem pchnąć trapez w jego kierunku w odpowiednim momencie, by nie spadł, ale i nie uderzył w niego za wcześnie.
Na dole werble z magnetofonu budowały napięcie, a Pedro wciąż bujał się, wreszcie klasnął w dłonie dając znak, że zaraz skoczy. Wygiąłem ramiona trzymające drążek trapezu, by nadać mu jak największą prędkość. Auco puścił Pedra. Ten wyleciał ku górze jak z procy. Podkulił nogi, wirował w powietrzu lecąc tyłem do mnie. Wykonał pierwszy obrót, wstrzymałem oddech; drugi obrót, pchałem drążek i puściłem go. Pedro wyszedł z trzeciego obrotu z wyciągniętymi rękoma prawie na ślepo szukając trapezu. Znalazł go tam w najbardziej odpowiednim momencie. Wyglądało to tak, jakbyśmy od dawna ćwiczyli ten numer. Publiczność biła brawa Pedrowi, ale ja słyszałem tylko te, które bił mi Auco. Pedro jednym wymykiem znalazł się obok mnie na pomoście i z uśmiechem na ustach wyściskał mnie.
- Jakbyś nie mógł kiedyś znaleźć pracy... - zażartował.
- Będę pamiętał - odpowiedziałem odwzajemniając uścisk.
Zjechaliśmy po linie, ukłoniliśmy się widzom i weszliśmy za kulisy.
Cały zespół cyrkowy witał nas tam brawami.
- Ładnie ci w tym stroju - szepnęła mi na ucho Monika.
- Mam coś dla ciebie - odpowiedziałem jej. - Wpadnę dziś do ciebie, więc nie organizuj randki z Cezarym.
Tancerka obdarzyła mnie lodowatym spojrzeniem, lecz zaraz chłód zastąpiła wyuczona kokieteria.
- Będę czekała - zamruczała.
Cyrkowcy klepali mnie po plecach, gratulowali pierwszego występu. Na miękkich od zdenerwowania nogach dotarłem do swojego wozu. Zaraz przyszła tak Roksana.
- Wszystko widziałam - oznajmiła.
- Nie było tak pięknie jak wyglądało - odparłem z uśmiechem. - Chyba nie nadaję się do lotów na takich wysokościach.
- Mam na myśli Monikę...
- Chcę z nią dziś poważnie porozmawiać.
- Uważaj, bo uwierzę... Dyrektor mówił, że godzinę po występie pakujemy się, nie będzie drugiego spektaklu.
- To dobrze, będę miał motywację do odnalezienia Ćmy.
Do drzwi mojego auta zastukał Cezary.
- Jedziemy do Radzynia Chełmińskiego - powiadomił nas.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
NARADA Z MISIKIEWICZEM • ZAPACHY MONIKI • ODBIERAMY RAFAŁA ZE SZPITALA • SPOTKANIE Z PAWŁEM W POKRZYWNIE • PIERWSZY ELEMENT ZASADZKI • DZIEJE ZAMKU W ROGOŹNIE • NOCNI STRÓŻE
Po uwolnieniu z podziemi musiałem w miejscowym komisariacie policji złożyć zeznania. Na szczęście dojechał Misikiewicz, bo to przecież on prowadził sprawę. Zamknęliśmy się w jednym z pokoi. Opowiedziałem policjantowi wszystko ze szczegółami.
- To Ćma wprowadził nas do podziemi - mówiłem. - Wydaje mi się, że dysponował dokładnym planem przejść i korytarzy. Bezbłędnie prowadził nas do tej komnaty, zaczaił się w przejściu zasłoniętym otwartym skrzydłem, a potem nas zamknął. Następnie wrócił do wspólnika, po drodze zamykając wyjście z podziemi. Razem wymknęli się z hotelu po linie, przez okno. Ćma nie chciał pokazywać się pracownikom hotelu, a Monika? Może liczyła, że nikt nie odkryje jej zniknięcia do rana?
- Na co liczył Ćma zamykając was w podziemiach? - zastanawiał się Misikiewicz. -Przecież w końcu rozpoczęlibyśmy poszukiwania...
- .. .ale kto wie, czy nie byłoby wtedy za późno? - wtrąciłem. - Gdyby nie Rafał, nigdy nie wpadlibyście na to, co się stało. Jeżeli posiedzielibyśmy tam dłużej, to w końcu wyczerpałyby się nam baterie w latarkach. Jakbyśmy ominęli pułapki?
- Czyli co, Ćma próbował was zabić?
- Gdyby chciał, zrobiłby to z Pawłem. Przecież Paweł zamiast unieszkodliwiony gazem mógł być zastrzelony z broni z tłumikiem. Sądzę, że Ćma prowadzi z nami walkę psychologiczną, próbuje nas poznać, nastraszyć, zniechęcić. Pamiętajmy, że Ćma nie działał sam, a z Moniką. Paweł porozmawia z nią. Oczywiście dziewczyna będzie wszystkiemu zaprzeczać, ale wierzę w Pawła, że umiejętnie ją zastraszy, zasieje do spółki Ćma - Monika ziarenko wątpliwości. Z pewnością ta historia wykazała lepsze przygotowanie Ćmy, a nas zmusi do większej ostrożności, więc będziemy wolniejsi. Musimy przewidzieć następny krok Ćmy...
- ... i złapać go na gorącym uczynku - dokończył Misikiewicz.
- Tak - pokiwałem głową. - Co my mu udowodnimy łapiąc go w chwili, gdy będzie wyjmował skarb? Powie, że zabezpieczał znalezisko przed złodziejami. Mamy go śledzić i czekać, aż spróbuje przemycić łup?
Policjant uśmiechnął się pod wąsem.
- Słyszałem, że lubi pan efektowne zakończenia. Coś wymyślimy...
Misikiewicz pojechał ze mną i harcerzami do obozu nad jeziorem.
Niunia i Rysio natychmiast pobiegli do swoich druhów opowiedzieć im o nocnych przygodach. My we dwóch siedzieliśmy przed namiotem popijając herbatę i planując następne posunięcia.
Wieczorem policjant przez telefon wezwał radiowóz. Musieliśmy poczekać jeszcze pół godziny.
- Będę w pobliżu - zapowiedział Misikiewicz na widok nadjeżdżającego policyjnego UAZ-a. - Wykiwamy drania!
***
Cyrk „Titanic” bardzo przypominał swego morskiego odpowiednika. Niby życie toczyło się dalej, sprawnie zwinęliśmy namiot, wieczorny spektakl odbył się bez wpadki, ale wszyscy byli świadomi, że dzieje się coś niedobrego. Wypadki Beaty i Sevro, atmosfera podejrzeń wokół mojej osoby psuły wszystkim dobry nastrój. Cyrkowcy czuli, że jestem kimś obdarzonym niezwykłą siłą, bo to wraz z moim pojawieniem zaczęły w cyrku dziać się dziwne rzeczy.
Jak zwykle pomagałem w złożeniu „aparatu” Brazylijczyków, namiotu, zdemontowaniu widowni, pakowaniu przyczep. Około dwudziestej pierwszej wyjechaliśmy z Golubia. O północy byliśmy w Radzyniu Chełmińskim i rozstawiliśmy obóz u stóp wzgórza zamkowego. Ta zrujnowana warownia w nocy, w świetle księżyca, robiła piorunujące wrażenie, ze swymi dwiema strzelistymi wieżami, z wielkimi oknami dawnej kaplicy zamkowej.
Rozstawiliśmy namiot i około drugiej w nocy byłem wolny. Usiadłem na schodkach swojego wozu i patrzyłem na mury zamkowe. Coś w tym zamku było przyciągającego. Czułem, że to właśnie tu dojdzie do rozstrzygającego starcia z Ćmą. Czekałem, aż ustanie ruch w obozie. Odebrałem wiadomość tekstową od szefa. Wtedy poszedłem do Moniki odprowadzany wściekłym wzrokiem Roksany. Delikatnie zapukałem do drzwi buduaru tancerki.
- Wejdź, Pawełku - zaćwierkała słodkim głosem.
Nacisnąłem klamkę, uchyliłem drzwi i zobaczyłem nagą Monikę wycierającą się ręcznikiem. Szybko cofnąłem się.
- Poczekam, aż się ubierzesz - powiedziałem.
Nawet specjalnie nie przejmowałem się tym, że ktoś mnie usłyszy, zwłaszcza jeżeli to będą koleżanki Moniki.
- Wchodź - Monika otworzyła mi, już ubrana w szlafrok.
Wszedłem i usiadłem na taborecie przed toaletką. Monika zajęła pozycję na łóżku.
- O czym chciałeś ze mną porozmawiać? - zapytała.
- O twoim zapachu.
- Mam ich wiele, jak każda kobieta.
- Jeden jest szczególny. Tak samo pachniałaś, gdy pierwszy raz przyszedłem do ciebie, gdy Cezary uderzył mnie w głowę w podziemiach Bierzgłowa i gdy rzucałaś Ćmie linę z okna hotelu w zamku w Golubiu.
Słuchała mojej wypowiedzi, a czerwień zalewała jej piękną brzoskwiniową cerę.
- Wymyślasz jakieś bzdury! - stwierdziła.
- Ćma to niebezpieczny złodziej - ciągnąłem niezrażony. - Czy wiesz, że to on zabił Kosę? Pamiętasz tego brzydkiego faceta, który kochał się w tobie bez opamiętania? Bawiłaś się nim, możesz być lalką, ale trochę serca chyba miałaś dla swojego pajacyka?
- Kosa zginął w wypadku samochodowym! - krzyknęła Monika.
- To Ćma na motocyklu, takim samym, jaki miał Kosa, a którym jechałem do Torunia, przejechał go po dokonaniu włamania do kościoła w Sątopach. Ktoś cię okłamał. Kto ci tak powiedział?
Monika już otworzyła usta, ale w porę się powstrzymała.
- Tak, to Ćma to powiedział - nie dawałem jej spokoju. - To on namówił cię, byś mu pomagała, zamieszkała w hotelu.
- Nie mieszkałam w żadnym hotelu - zimno oświadczyła Monika. Już odzyskała spokój.
- Nie?! Co powiedziałaś Cezaremu, gdy wczoraj w nocy chciał jak zwykle przyjść do ciebie? Nieważne, ale jak zareaguje nasz sztukmistrz, gdy dowie się, że znalazłem to w hotelu w Golubiu? - wyjąłem perfumy i szminkę Moniki. - Twój zapach i kolor twych ust rozpozna na odległość.
- Nie wiem, skąd to masz, pewnie mi ukradłeś. Kim ty właściwie jesteś? Gliną?
- Nie, właściwie nikim ważnym...
- Jesteś przyjacielem Kosy?
- Nie. Ćma wie, kim jestem i to wystarczy.
- Może to ja jestem Ćmą.
- Naturalnie - wstałem wzruszając ramionami. - To do ciebie podobne, żeby zabić Kosę, a potem doprowadzić do wypadku Beaty.
- Beata miała wypadek - Monika wstała wyraźnie zdenerwowana i zagrodziła mi wyjście.
- Oczywiście, oficjalnie tak. Policja nie znalazła niczyich odcisków palców przy napinaczach. To Beata mówiła mi, że ty i Cezary macie ochotę na przejęcie cyrku, to ona chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła.
- Co chciała ci powiedzieć?
- Że to ty zamieszkałaś w hotelu.
Widziałem, że szefowa tancerek była przybita wiedzą, którą jej przekazałem. Odsunąłem ją i wyszedłem. W połowie drogi do swojego wozu coś sobie przypomniałem. Wróciłem do Moniki, otworzyłem drzwi. Monika leżała na łóżku i płakała. Bez słowa postawiłem perfumy i szminkę na jej toaletce. Wróciłem do siebie. Roksana czekała na mnie z kubkiem gorącej herbaty. Siedziała na łóżku, przykryta do pasa kołdrą, ubrana w półprzeźroczystą koszulę nocną.
- Jak randka? - zapytała.
- Dobrze - odparłem siadając na brzegu swojego tapczaniku, w nogach Roksany. Opowiedziałem jej przebieg rozmowy z Moniką. - Wiem, że zachowałem się jak sadysta, ale Monika dojrzała do tego, by sama podjąć decyzję. Znalazła się w takim momencie swojego życia, że albo zwiążę swój los z Ćmą, albo stanie po naszej stronie.
- Czy wiesz, kto jest Ćmą?
- Domyślam się.
- Kto?
- Nie powiem.
Dopiłem herbatę, wstałem, zabrałem z szafki koc i śpiwór.
- Dokąd idziesz? - dziwiła się Roksana.
- Spać do szoferki.
- Czy to nie będzie dziwnie wyglądało, że narzeczeni...
- Możemy mieć staromodne poglądy - wzruszyłem ramionami.
- Poza tym przestało mi zależeć na kamuflażu. Chcę zmusić Ćmę do ujawnienia się.
Siedzenie w kabiny kierowcy było na tyle szerokie, że mogłem się na nim wyciągnąć. Ułożyłem się w śpiworze. Noc była ciepła, więc koc zwinąłem w rulon i zrobiłem sobie z niego poduszkę. Czułem, że ta noc będzie spokojna. Widziałem w bocznym lusterku, że Monika wróciła skądś zapłakana, a zaraz przybiegł do niej Cezary. Nie chciałem podsłuchiwać ich rozmowy, bo nie było w moim stylu podkradanie słów pocieszenia wypowiadanych przez zakochanego człowieka. O świcie obudził mnie pan Ludwik.
- Weźmie pan motor i objedzie miasteczka wkoło z naszymi plakatami - rozkazał mi.
Wręczył mi kluczyki do stacyjki, kask i wielką torbę wypchaną plakatami. Zjadłem więc śniadanie, ubrałem się odpowiednio dojazdy i ruszyłem w objazd po okolicy. Gdy wyjechałem z Radzynia, zadzwoniłem do Misikiewicza i umówiłem się z nim na spotkanie. Obiecał, że postara się przywieźć to, o co prosiłem.
***
- Mamy wolne - stwierdzili Niunia i Rysio, gdy przyszli do mnie po śniadaniu. - Panie Tomaszu, dokąd dziś pojedziemy? - zapytał Rysio.
- Do Torunia - odpowiedziałem.
- Po co? Przecież tamten zamek to kompletna ruina...
- Do szpitala - podpowiedziałem. - Do waszego komendanta, druha Rafała. Poproście instruktorów, by dali rzeczy potrzebne Rafałowi w szpitalu.
Harcerze pokiwali poważnie głowami i pobiegli do obozu harcerskiego. Wrócili po paru minutach z małym chlebakiem.
- Jesteśmy gotowi - oświadczyła Niunia.
Zaprosiłem ich do wehikułu. Pojechaliśmy do Torunia. Po drodze zatankowałem paliwo. Przyjechaliśmy do szpitala i okazało się, że Rafał już wczoraj wieczorem odzyskał przytomność. Twierdził, że czuje się bardzo dobrze. Musieliśmy poczekać do końca porannego obchodu. Ordynator potwierdził, że komendant rzeczywiście może wrócić do normalnego życia.
- Tylko bez ekscesów! - żartobliwie pogroził Rafałowi.
Ten uśmiechnął się promiennie, posłał całusy pielęgniarkom i zaraz był przy nas.
- Wiecie, na co mam ochotę? - westchnął Rafał, gdy wyszliśmy przed szpital.
- Na co? - zapytaliśmy.
- Na wielką porcję mięsa, może być pieczony kurczak, stos hamburgerów, cokolwiek, byle było dużo, bo strasznie jestem głodny.
Roześmiałem się zadowolony z dobrego stanu ducha naszego przyjaciela. Zostawiliśmy wehikuł na parkingu obok jednego z mostów i poszliśmy na toruńską Starówkę. Tam znaleźliśmy bar, w którym sprzedawano dania na wynos. Rafał rzeczywiście zamówił sobie pieczonego kurczaka.
Wróciliśmy nad Wisłę, usiedliśmy na betonowym nadbrzeżu, każdy ze swoim daniem zawiniętym w folię aluminiową.
- Twoje zdrowie! - wzniosłem toast kubeczkiem kefiru. - Dziękujemy za ocalenie. Gdyby nie twoje poświęcenie, świat nigdy nie zwróciłby uwagi na podziemia.
- Przesadzacie - mruknął Rafał z ustami wbitymi w udko kurczaka.
- Niech druh opowie, jak to było - prosiła Niunia.
Rafał z żalem odłożył obgryzione kości i patrzył na drugą, czekającą na spożycie połowę kurczaka.
- Schodziłem po tych krętych schodach i doszedłem do studni - opowiadał Rafał.
- Nie widziałeś tego korytarza w bok? - wtrąciłem pytanie.
- Widziałem, ale zostawiłem go sobie na później. Doszedłem do studni, patrzę, a tam woda jakaś taka dziwna. Zgasiłem czołówkę i zobaczyłem, że to światło dnia, tak jakby ta studnia była syfonem. Trzeba było zanurkować i przepłynąć do studni obok, gdzie dochodziło światło słoneczne. Pomyślałem, że w razie czego wrócę, jakoś wlezę na górę albo was zawołam. Wszedłem do studni, woda była zimna jak lód. Szybko zanurkowałem, ale okazało się, że jest głębiej, niż myślałem. Trzeba było zejść cztery metry, by przepłynąć do drugiego kanału. Zaczęło mi brakować powietrza. Po drodze otarłem głową o ściankę i na dno spadła mi latarka. Może jeszcze tam leży i się świeci...
- Już nie - powiedziałem.
- Szkoda, fajna była. Wypłynąłem i okazało się, że jestem w Drwęcy. Nim się obejrzałem, prąd wepchnął mnie na jakiś betonowy słup, uderzyłem w niego głową. Aż gwiazdki zawirowały mi przed oczami. Tak mnie bolało, że prawie na oślep płynąłem do brzegu, a tam nie miałem już sił na nic. Gdybym...
- Lepiej nie gdybaj, tylko jedz - przerwałem komendantowi. - Sprawiłeś się dzielnie. Ten boczny korytarz prowadził do wyjścia obok wrót do tej komnaty, gdzie byliśmy uwięzieni. Nie powinieneś mieć do siebie pretensji, bo tego nikt nie mógł przewidzieć. Tylko Ćma znał rozkład pomieszczeń.
- Skąd? Był tam wcześniej? - dopytywał się Rafał.
- Nie, myślę, że miał plan. Takie przypuszczenie nasunęło mi się, gdy Misikiewicz, mój znajomy z Komendy Głównej Policji, opowiadał mi legendę zasłyszaną od jednego z policjantów o miejscowym, niejakim Fąfeckim, który szukał pod zamkiem skarbów ukrytych pod koniec wojny.
- Ma pan na myśli mapy hitlerowskich skrytek? - domyślił się Rysio.
Poważnie pokiwałem głową.
- Zleceniodawca Ćmy ma dostęp do dobrych materiałów - powiedziałem. - Może są tam zaznaczone skrytki, a może to tylko dokładne plany budowli.
- Z tymi hitlerowskimi skrytkami to będzie niezła zabawa, gdy Polska znajdzie się w Unii Europejskiej - wtrącił Rafał. - Znajomy poszukiwacz skarbów, który chodzi po Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym opowiadał mi o akcji niemieckiej armii, która podjeżdża pod poniemieckie bunkry i zamurowuje ich wejścia. Podobno chodzi o ochronę nietoperzy, ale naprawdę o utrudnienie dotarcia do ukrytych tak skarbów. Kiedy Polska będzie w Unii bez granic, wtedy wszystkie skrytki zostaną opróżnione, a dzieła sztuki, zabytki frrruuu...
Przyznam, że te słowa Rafała napawały mnie lękiem. Wiedziałem, że już niedługo będziemy z Pawłem musieli prowadzić prawdziwą obronę polskich pamiątek, kolekcji, skarbów ukrytych, zakopanych. Nagle kilka zagadek drugiej wojny światowej zostanie rozwiązanych.
- Zjedliście? - zapytałem harcerzy.
- Tak!
- Odwieziemy komendanta do obozu i ruszamy w trasę - zadecydowałem.
- Beze mnie?! - oburzył się Rafał. - Jadę z wami!
Wróciliśmy do wehikułu.
- Wpierw pojedziemy do Pokrzywna - stwierdziłem patrząc na zegarek. - Ten zamek nas interesuje, a mamy tam też spotkanie.
- Z kim? - zaciekawił się Rysio.
- Zobaczycie - uśmiechnąłem się robiąc tajemniczą minę.
Wyjechaliśmy z Torunia na drogę do Grudziądza. Wygodna szosa, ciepła i słoneczna aura nastrajały mnie do opowiadania.
- Zamek w Pokrzywnie należy do najstarszych warowni krzyżackich na ziemi chełmińskiej - opowiadałem. - Dawny gród wymieniany w kronikach jako „Copriven” biskup misyjny Chrystian przekazał Krzyżakom w 1231 roku. Jak sami zobaczycie, zamek z przedzamczami został dostosowany swym kształtem do uwarunkowań naturalnych, stąd jego trochę niezwykły kształt. Zamek ten interesuje nas ze względu na dwa fakty. Po pierwsze, lustrator zamku z 1765 roku pisał o długich lochach i korytarzach ciągnących się z suchej fosy w różne kierunki do miejsc zmyślnie zamaskowanych ruinami. Po drugie, jedna z budowli na zamku miała grubość murów dochodzącą do ośmiu metrów! Jest jeszcze historia obalonego wielkiego mistrza Henryka von Plauena, który został zesłany przez swego następcę właśnie do Pokrzywna. Najbardziej zajmują mnie jednak te podziemia - uśmiechnąłem się do trochę wystraszonych współpasażerów. Jeszcze godzinę musieliśmy jechać do Pokrzywna.
- Wybudowana w XIX wieku szosa przecięła na pół zewnętrzne podzamcze - opowiadałem harcerzom stając na poboczu poniżej reliktów średniowiecznej bramki między przedzamczem zewnętrznym i wewnętrznym.
Za nami, z lewej strony, pod zagajnikiem rosnącym nad jarem niewielkiej rzeczki widzieliśmy resztki muru obwodowego.
- Tu - zakreśliłem koło wokół siebie - było przedzamcze zewnętrzne wybudowane później, pełniące funkcje gospodarcze. Pokrzywno było ważnym spichrzem w państwie krzyżackim. Za tą bramką stojącą nad suchą fosą jest dawne przedzamcze wewnętrzne... - przerwałem, bo zobaczyłem Pawła, który wyszedł z krzaków z lewej strony.
- Dzień dobry! - skłonił się nam.
Mój podwładny przywitał się z harcerzami, szczególnie mocno wyściskał Rafała.
- Widziałem cię wczoraj w szpitalu - powiedział. - Dziękuję ci za uratowanie szefa, gdyby nie ty, nie wiedzielibyśmy, gdzie szukać.
- Sprawdziłeś te podziemia? - zapytałem Pawła.
- To co jest dostępne jest zasypane śmieciami. Ściany rozkute niemożliwie, miejscami strach chodzić, bo wszystko wygląda, jakby miało zaraz runąć. Szkoda czasu, schodzone. Nie sprawdziłem tych piwnic na górnym przedzamczu.
- Tam pójdziemy razem - zapowiedziałem.
Weszliśmy na dziedziniec przedzamcza wewnętrznego. Przed nami był wysoki budynek dawnego spichrza, który pełnił także funkcje obronne. Na lewo od niego były już ruiny domów przebudowanych w XX wieku.
- Wejście tam jest niebezpieczne - powiedział Paweł pokazując na spichrz. - Wszędzie wiszą tabliczki, że budynek grozi zawaleniem.
Weszliśmy do starych piwnic ze sklepieniem beczkowym. Były to dwa duże puste pomieszczenia, z dwoma czarnymi kręgami po ogniskach, bielonymi ścianami.
- Nic - Paweł zrezygnowany wzruszył ramionami.
Przeszliśmy do reliktów zamku górnego. Najlepiej była widoczna brama z pomieszczeniem dla wartownika, pierwszym piętrem, na którym historycy architektury umieszczali pomieszczenie o znaczeniu sakralnym, i wyższym poziomem obronnym. Układ pozostałych budynków pozostał nieczytelny.
Gdy harcerze chodzili po ruinach, miałem czas, by omówić z Pawłem najbliższe plany walki z Ćmą.
- Schowałeś prezent od Misikiewicza? Myślisz, że Ćma da się skusić? - zapytałem Pawła.
- Przyjmie wyzwanie - zapewniał.
Dołączyli do nas harcerze i rozstaliśmy się z Pawłem. Daniec wyprowadził z krzaków ukryty tam motor i pojechał dalej rozwieszać plakaty reklamujące cyrk. My skierowaliśmy się do Rogoźna.
- Zamek w Rogoźnie wybudowano w miejscu niezwykle obronnym - opowiadałem harcerzom. - Już w XII i XIII wieku w tym miejscu był gród. W latach 1250-1260 bracia zakonni na zdobytym grodzie wybudowali swoją strażnicę przy drodze z ziemi chełmińskiej do Pomezanii. Na przełomie XIII i XIV wieku wybudowano trójczłonowy zamek konwentualny. Ciekawe, że w XIV wieku do zamku w Rogoźnie pretensje rościł sobie cesarz Karol IV. Niestety, nie wiemy, co było przyczyną takiego zachowania. Czy mogło tak być na przykład ze względu na relikwię ukrytą w tym miejscu przez Czecha, wasala cesarza?
- Naprawdę tak było? - zdziwiła się Niunia.
- Mogło, ale nie było - odpowiedziałem.
Jechaliśmy doliną wśród wysokich wzgórz. Po lewej stronie szosy, na górze, wśród drzew ciemniały mury i wieże zamku. Musieliśmy skręcić w lewo i wjechać na podwórze nieistniejącego Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Zatrzymaliśmy się przed budowlami wyglądającymi na dziewiętnastowieczne. Za drewnianym płotem pomiędzy budynkiem mieszkalnym a gospodarczym skakały olbrzymie rotweilery. Pierwszy budynek wymagał remontu, ten drugi miał nową dachówkę i nowe rynny. Po chwili wyszedł do nas potężny mężczyzna z długimi włosami. Miał około trzydziestu pięciu lat, sprawiał wrażenie bardzo poważnego i odważnego.
- Dzień dobry, nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Czy możemy obejrzeć zamek?
Na wszelki wypadek wyjąłem legitymację, którą olbrzym obejrzał i oddał mi.
- Jestem tu stróżem - powiedział zapędzając psy do kojca - ...właściciela nie ma - dokończył, gdy wrócił. Otworzył furtkę. - Proszę.
Weszliśmy na zadbane podwórze, z wybiegami dla koni, stajniami.
Całość była ogrodzona wysokim płotem, murem lub budynkami. Przed nami była droga do zamku. Ochroniarz prowadził nas do resztek mostu.
- Tyle zostało - powiedział. - Może kiedyś tu coś powstanie, jakiś hotel, centrum konferencyjne, ale na to trzeba ogromnych pieniędzy...
Z mostu zostały tylko przęsła. Przed nami stała dumna wieża bramna, z broną, z przytulonymi do niej murami, z narożną basztą ze spiczastym dachem po naszej lewej stronie, nad wąwozem i szosą.
- Można tam jakoś przejść? - zapytałem.
- Tamtędy - wskazał dziurę w płocie - ...ale niech państwo uważają.
Poszliśmy we wskazanym kierunku. Najpierw musieliśmy przejść głęboką fosę, potem wspiąć się na zamek, przejść przez dziurę w murze. Gdy zziajani usiedliśmy wśród chaszczy, podjąłem się roli przewodnika.
- Zamek główny i wewnętrzne przedzamcze Krzyżacy usytuowali na naturalnym cyplu u ujścia rzeki Gardęgi do Osy - opowiadałem. - To co przed chwilą przeszliśmy, fosa, powstała po wykonaniu sztucznego przekopu. Stajnie, konie, tamte budynki, których pilnuje stróż, rozplanowano na 4,5 hektara. Wieżyczki czworokątnego domu konwentualnego wybudowano od strony północnej. Wszystkie skrzydła, oprócz północnego, były podpiwniczone, a pośrodku dziedzińca była studnia sięgająca podobno nawet pięćdziesięciu metrów. Zamek górny zajmował prostokąt o bokach 40 i 45 metrów. Niestety, w czasach potopu szwedzkiego na zamku eksperymentowano z nowymi sposobami minowania murów.
Poszukiwania czegokolwiek wśród takich zarośli nie miały sensu. Zmęczeni wróciliśmy po godzinie do stróża, który stał tam, gdzie go zostawiliśmy.
- I co? - zaciekawił się.
- Chaszcze - odparł Rafał.
- Tamte budynki - stróż pokazał na stajnie i dom - stoją na fundamentach średniowiecznych. Jak pan szuka średniowiecza, to nic oprócz murów tam pan nie znajdzie. Wszystko wiele razy przebudowywano.
- Proszę mi powiedzieć, czy pan na noc spuszcza psy?
- Tak.
- Tam zamku też pilnują?
- Tak, bo co?
- To dobrze. Wie pan, dowiedzieliśmy się, że po okolicznych zamkach krąży człowiek, który kuje ściany, czegoś tam szuka. Najczęściej działa w nocy, ale jak pan spuszcza psy, to już jestem o Rogoźno spokojny - uśmiechnąłem się zadowolony.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ZAKŁADAM SIDŁA • ZWIEDZAMY ZAMEK W RADZYNIU CHEŁMIŃSKIM • SPOTKANIE Z PANEM TOMASZEM • PODSŁUCHANE W CELI POKUTNEJ • KRADZIEŻ ŁAŃCUCHÓW OGNIA • KOLEJNY WYPADEK W CYRKU • CZY ĆMA TO PAPILIO? • POLICYJNA ZASADZKA
Pożegnałem pana Tomasza i jego towarzyszy. Zajechałem do jednej z wiosek, rozwiesiłem plakaty i pojechałem do Rogoźna. Zostawiłem motor w krzakach obok jakiejś starej gorzelni i wspiąłem się po stromym stoku. Potem przeskoczyłem przez resztki muru najpierw na drogę okalającą górny zamek, potem na sam zamek. Wspiąłem się na ruinę i z daleka widziałem, jak pan Tomasz rozmawiał ze stróżem. Razem odchodzili od fosy. Miałem około pół godziny, nim ochroniarz skończył rozmowę z moim szefem. Musiałem poszukać dobrego miejsca. Znalazłem we wschodniej części zejście do niewielkiej piwniczki. Była to zaledwie trzydziestocentymetrowa szpara między stertą gruzu a poziomem dawnej podłogi. Szybko rozgrzebałem cegły i kamienie. Znalazłem odpowiednią cegłę, do której przywiązałem cienki sznurek. Drugi jego koniec był uwiązany do niewielkiego urządzenia, które pewien mój znajomy nazywał „granatem sygnałowym”. Tak naprawdę był to niewielki pojemniczek wielkości pudełka zapałek. Miał wbudowany alarm, działający jak potykacz. Wyjęcie zawleczki powodowało włączenie sygnału. Ten nastawiłem na częstotliwość niesłyszalną dla człowieka, ale na przykład dla psów jak najbardziej. Gdyby Ćma rozgarniał gruz w wejściu, miał wyjąć „granat”, a zawleczka uwiązana do sznurka zostałaby w piwnicy. Nie podejrzewałem, żeby działając w nocy zwracał uwagę na drobiazgi.
Dla pewności omiotłem pomieszczenie światłem latarki. Było zaśmiecone, z rozkutymi przez poszukiwaczy skarbów ścianami.
Wymknąłem się z ruin i wróciłem do motoru. W lusterku przyjrzałem się swojej twarzy i zadowolony odpaliłem silnik. Wróciłem do Radzynia. Widząc, że cyrkowcy korzystają ze słonecznego dnia i wygrzewają się na leżakach przed wozem dyrektora, zajechałem wprost do nich.
Wszyscy spojrzeli na mnie z ciekawością, tylko Monika miała zaciętą minę i wyjątkowo okrywała swe ponętne ciało pod koszulą i długimi spodniami.
- Gdzie byłeś? - zapytał mnie Chudy.
- Rozwoziłem plakaty - odpowiedziałem.
- A gdzie konkretnie? - dopytywał się pan Ludwik.
- Byłem między innymi w Pokrzywnie i Rogoźnie - opowiadałem. - Tam są fajne zamki, właściwie ruiny, ale podziemia można zwiedzać.
- Znalazłeś tam jakieś skarby? - wtrącił się Cezary.
- Mój skarb to ona - odparłem wskazując na Roksanę. - W jednym miejscu stała jakaś stara figura.
- Masz brudną twarz - dyrektor zwrócił mi uwagę.
Wytarłem się rękawem jeszcze bardziej rozmazując kurz i sadze.
- To w tych piwnicach... - wyjaśniałem.
Oddałem panu Ludwikowi kluczyki do motocykla, kask, torbę i poszedłem do siebie. Gdy brałem prysznic, do wozu weszła Roksana.
- Myślałem, że będziesz bardziej dyskretna - zwróciłem jej uwagę.
- Wstydzisz się? W tym stroju gimnastycznym, wczoraj na trapezie wyglądałeś bardzo męsko - zażartowała.
Poprosiłem ją, by jednak wyszła na moment, abym mógł się ubrać.
- Ubiera się - usłyszałem po chwili głos Roksany na dworze.
Byłem już w spodniach, więc wyjrzałem. To Pedro rozmawiał z Roksaną.
- Za dwie godziny próba - powiadomił mnie, odwrócił się na pięcie i poszedł.
- Pójdziemy na krótki spacer? - zaprosiłem Roksanę.
- Będziemy trzymać się za ręce?
- Jeżeli tylko zechcesz.
Do cyrku zaczęły się schodzić pierwsze dzieciaki zainteresowane zajęciami w cyrku, a my poszliśmy na zamek. Przeszliśmy przez przedzamcze i groblę na dawnej fosie do ruin zamku. Do naszych czasów w najlepszym stanie wytrzymało południowe skrzydło, gdzie była brama. W przejściu bramnym, po prawej stronie była kasa, gdzie zapłaciliśmy za bilety wstępu.
W dawnej sali przyziemia nie było stropu. Dlatego łączyła się z poziomem kaplicy. Oglądając wystawę zdjęć lotniczych zamków ziemi chełmińskiej mogliśmy patrzeć w puste oczodoły gotycko sklepionych okien bez witraży.
Sprzedawczyni biletów wyszła z nami na dziedziniec. Stanęliśmy frontem do bramy.
- Widoczne na dawnym krużganku wejścia, to od prawej: cela pokutna, wyjście z klatki schodowej, cela, biuro komtura i klatka schodowa prowadząca na wyższe poziomy - opowiadała kobieta. - W celach pokutnych zamykano braci zakonnych za różne przewinienia. Mieli tam tylko wąskie okienka z widokiem na ołtarz. Modlitwą i rozmyślaniami mieli odkupić swe winy. Wyższe piętra były przeznaczone na magazyny i spichrze. Tu są wejścia do piwnic, tam - pokazywała schody niknące w ziemi - a tam była wieża obronna, oktogon - spojrzeliśmy na ośmioboczny kształt.
- Dziękujemy - powiedziałem.
Ruszyliśmy na zwiedzanie zamku rozpoczynając od skrzydła południowego. Klatka schodowa była wąska i niska. Roksana mogła iść wyprostowana, ale ja musiałem się schylać. Na wybetonowanym balkonie w miejscu dawnego krużganku wyszliśmy z ozdobnego portalu i skręciliśmy w prawo do pierwszej z cel pokutnych. Staliśmy przytuleni do siebie. Włosy Roksany łaskotały mnie po twarzy, gdy wyglądaliśmy przez szparę w grubym murze na miejsce, gdzie dawniej stał ołtarz.
- Za jakie grzechy Krzyżacy tu przesiadywali? - zastanawiała się Roksana.
- Za złamanie ślubów zakonnych. Pamiętaj, że rycerze zakonni nie cierpieli biedy, wychowani w świeckich rodzinach w kulcie cnót rycerskich byli odważnymi, posłusznymi wojownikami. W grę wchodziły więc złamane serca i śluby czystości - zażartowałem. - To były ciężkie czasy na pograniczu z plemionami pruskimi, które prawie do końca XIII wieku urządzały wyprawy łupieskie. Prusowie byli groźnymi przeciwnikami, bo tak naprawdę nieobliczalnymi. Nie kwapili się do walnych bitew preferując działania z zaskoczenia w kniei, nocne najazdy. W takiej walce mieli większe szanse z ciężkozbrojnymi braćmi. Postaw się w roli dowódcy takiej warowni. Mężczyźni z dala od ojczyzn, w obcym kraju, walczący na chwałę Zakonu, stale narażeni na śmierć. Czy czasami nie przymykałabyś oka na drobne wykroczenia? Dopiero gdy państwo zakonne okrzepło, nie było zagrożone tak częstymi najazdami, zaczęto dbać o dyscyplinę...
Wyszliśmy z celi, obejrzeliśmy komnatę komtura, małą salkę z dwoma oknami, następną celę i weszliśmy na spiralną klatkę schodową. Wyszliśmy na podest, na którym były zamknięte drzwi i schody wyżej. Za tym drzwiami zapewne swoją siedzibę miało miejscowe bractwo rycerskie. Wyszliśmy na trzecie piętro, a właściwie pomiędzy trzecie i czwarte piętro, bo betonowy krużganek wylano na takiej wysokości, że u dołu mieliśmy okna z widokiem na kaplicę. Przeszliśmy do wschodniego korytarza, który po lewej urywał się wraz z ruiną i mieliśmy ładny widok na parking przed miejscowym hotelem i restauracją. Na zapleczu tegoż obiektu dostrzegłem znajomy mi pojazd. Schylając głowy przeszliśmy pod południowo-wschodnią wieżę, skręciliśmy w prawo i przeszliśmy całą długość południowego skrzydła pod południowo-zachodnią wieżę. Na nią nie można było wejść, tam też korytarz urywał się nad ruinami. Stamtąd mieliśmy dobry widok na dziedziniec, dojście do nas, cyrk i parking. Tam też czekał na nas pan Tomasz.
- Dzień dobry! - Roksana dygnęła przed moim szefem jak przedwojenna pensjonarka.
- Dzień dobry! - Pan Samochodzik przywitał ją całując jej dłoń.
- Gdzie pana harcerze? - zapytałem szefa.
- Rafał został w obozie, Niunia i Rysio poszli do cyrku. Mam wolne popołudnie - szef roześmiał się.
- Czemu panowie spotykają się w takiej konspiracji? - zapytała Roksana.
- Żeby Ćma wpadł w naszą pułapkę - odpowiedziałem.
- Może Ćma to ja?
Spojrzeliśmy z panem Tomaszem na siebie ze zdumionymi minami. Rzeczywiście, nie wiedzieliśmy, kim jest Ćma, mógł być każdym, także Roksana. Dziewczyna widząc nasze miny parsknęła śmiechem.
- Widać jak sobie przypominacie, czy kiedykolwiek byłam przy was, gdy pojawił się Ćma - śmiała się. - Podpowiem wam, nigdy mnie nie było. Pójdę więc na czaty.
Puściła do mnie oko i odeszła krużgankiem pod drugą wieżę.
- Rezolutna osóbka - mruknął pan Tomasz.
- A co... - zacząłem.
- Nawet o tym nie myśl - szef próbował rozwiać moje wątpliwości. - Trzymamy się planu.
- Dobrze, Ćma dostanie nauczkę, ale co z poszukiwanym przez pana skarbem?
- Nie wierzysz w tę skrytkę?
- Nie - przyznałem się. - A pan ma jakiś pomysł?
- Oczywiście, przyszedł mi do głowy, gdy tu stałem i czekałem na ciebie.
Rozejrzałem się dokoła. Spojrzałem na pusty dziedziniec, zarys fundamentów oktogonu, ruin murów zewnętrznych, fosę, miasteczko.
- I co? Nic? - szef uśmiechnął się.
- Nic.
- Może więcej byś zrozumiał, gdybyś wszedł na tamtą wieżę, sam, jak pustelnik przeciwstawił się wiatrowi.
Pan Tomasz dopiął kurtkę, bo tu rzeczywiście trochę wiał wiatr, poprawił czapeczkę.
- Do wieczora - powiedział. - Trzymaj się podczas lotów!
Razem przeszliśmy do Roksany pilnującej korytarza w resztkach wschodniego skrzydła.
- Chodźmy na wieżę - zachęcałem dziewczynę.
Pan Samochodzik zniknął na krużganku, a my wspięliśmy się po drewnianych schodach. Przed nami były jeszcze trzy poziomy, nim dotarliśmy do podestu w ostrokącie wieńczącym wieżę. W jednej ze ścianek było maleńkie, średnicy około pół metra, przejście na wąski ganek przy krenelażu. Roksana zwinnie wyszła na zewnątrz. Wkrótce dołączyłem do niej. Ciężko oddychałem, gdy oparty o dach ledwo mieściłem stopę i z wysokości kilkudziesięciu metrów patrzyłem na świat wokół.
- Mało miejsca - stwierdziła Roksana.
- Żeby wartownicy nie spali - powiedziałem z uśmiechem.
Patrzyłem, jak pan Tomasz wychodzi z zamku, jak wokół namiotu cyrkowego kręcą się dzieci i jak stamtąd wychodzą Monika i pan Ludwik.
- Pociąga cię ta piękność? - Roksana próbowała mi zajrzeć głęboko w oczy.
- Raczej niepokoi.
- Światło też niepokoi i przyciąga ćmy, a one się przez to zabijają.
- Wracamy? - zapytałem nie chcąc kontynuować tej rozmowy.
Już schodziliśmy na balkon pierwszego piętra, gdy usłyszałem rozmowę. To przemawiała Monika. Rozpaczliwie rozglądałem się za kryjówką. Pociągnąłem Roksanę i wepchnąłem ją do pierwszej od naszej strony celi pokutnej. Usiadłem na kawałku murku, posadziłem sobie Roksanę na kolanach i zatopiłem twarz w jej włosach, jednocześnie uważnie nasłuchując, o czym mówi tancerka. Rozmówcy weszli do sąsiedniej komnaty komtura.
- Mówił, że wie, kim jest Ćma - powiedziała Monika.
- Kogo wskazał? - zapytał pan Ludwik.
- Nikogo; mówił, że go złapie. Kto to jest? Gliniarz? Jak to było z Kosą? Kto go zabił? A Beata?
Pytania Moniki przerwał odgłos policzka, jakim zapewne dyrektor obdarzył tancerkę.
- Gdyby policja miała dowody przeciw Ćmie, to by już weszli do cyrku. Nie panikuj, nic na ciebie nie mają. Od kiedy to nie wolno zamieszkać w hotelu, zgubić perfum? Jesteś czysta. Tak jak ci obiecałem, odchodzę na emeryturę i cyrk będzie twój...
Usłyszałem, że wychodzą, zaraz mieli przekroczyć próg celi pokutnej, w której byliśmy ukryci. Obróciłem do siebie twarz Roksany i pocałowałem ją w usta, zamknąłem oczy, jakbym bez reszty oddawał się pocałunkowi. Roksana pewnie miałaby ochotę opierać się, ale wiedziała, że to dla dobra sprawy, więc objęła mnie za szyję.
Usłyszałem chrząknięcie pana Ludwika. Otworzyłem oczy i udałem zaskoczonego i zmieszanego...
- Tylko nie spóźnij się na próbę - życzliwie przypomniał mi dyrektor.
Monika ponuro patrzyła mi w oczy próbując wyczytać z nich, czy słyszałem rozmowę. Mogłem, ale przecież wyglądało to tak, jakbym oddawał się tu innym przyjemnościom.
- Nie przeszkadzajmy - pan Ludwik delikatnie pociągnął za sobą Monikę.
Gdy usłyszeliśmy, że oboje weszli na górę i po górnym ganku poniosły się odgłosy ich kroków, Roksana głęboko nabrała powietrza i głośno je wypuściła. Zmieszana potarła czoło.
- Potrafisz poświęcić się dla pracy - stwierdziła. - Kamuflaż był nawet przyjemny, ale czy skuteczny?
- Jestem pewny, że Ćma przyjmie wyzwanie.
- Czy to dyrektor jest Ćmą? Czemu Monika z nim rozmawiała?
- Ty jesteś Ćmą - żartobliwie uszczypnąłem nos Roksany.
Wstaliśmy i zeszliśmy na dziedziniec. Zwiedziliśmy podziemia i wróciliśmy do cyrku. Spieszyłem się na próbę z Brazylijczykami. Czekali na mnie we trzech.
- Sevro lepiej się czuje i spróbuje z nami - wyjaśnił Pedro.
Przez dwie godziny do późnego popołudnia ćwiczyliśmy wczorajszy układ, w kółko to samo. Pod koniec naszego treningu przyszedł pan Ludwik. Zjechaliśmy po linach do niego.
- Jak spisuje się wasz nowy Brazylijczyk? - zażartował dyrektor.
- Poprawnie - uśmiechnął się Pedro. - Sevro już wraca do dawnej formy. Zrobimy tak, że pierwsze przejście wykona Małpa, potem zejdzie z trapezu i dalej będzie skakał Sevro. Małpa tak się napracował, że szkoda mu odbierać drugiej szansy występu.
- Z przyjemnością zrezygnuję - zastrzegłem się.
- Musimy wejść wszyscy czterej - argumentował Pedro. - Sevro wtedy oceni, czy da radę, czy nie. Sam z Auco nie zrobię salta mortale.
- Zgadzam się - przytaknął dyrektor. - Małpa, robisz przejście, tam będzie na ciebie czekał Sevro i powie ci jak się czuje. Jasne?
- Tak - kiwnąłem głową.
Wychodząc z próby słyszałem, jak Kajtek klął szukając czegoś.
- Co ci zginęło? - zapytał go dyrektor, który szedł za mną.
- Łańcuchy ognia - odpowiedział Kajtek.
- Pana szympans nie zabrał tego? To straszny kleptoman...
- Zaraz sprawdzę - zapewnił pan Ludwik.
Przypomniałem sobie, że teraz jest pora na zajęcie się końmi Iwana. Pobiegłem do ich stajni.
- Odpowiedzialność to twoje drugie imię - zakpił Iwan na mój widok.
Chciałem się wytłumaczyć, ale on mi przerwał.
- Wiem, że pracowałeś, nic nie mów, tylko bierz się do roboty - rzekł podając mi szczotkę. - Jak ci leci? - zapytał po chwili pracy w milczeniu.
- Dobrze, a czemu pytasz?
- Sprawiasz wrażenie, jakbyś pracował na kilku etatach.
- Czasami czuję, że tak jest.
- Mam nadzieję, że to co robisz ma sens - powiedział Iwan. - Życzę ci powodzenia.
- Czy się z nami rozstajesz? - zdziwiłem się.
- Nikt nie ma stuprocentowej pewności, co się wydarzy, ale nasz cyrk coraz bardziej przypomina ten transatlantyk. Wiesz, statek idzie na dno, a orkiestra gra dalej.
Skończyliśmy pracę, pobiegłem do siebie przebrać się, ugryźć kanapkę, wypić herbatę. Smakowała jakoś dziwnie.
- Co do niej dałaś? - zapytałem Roksanę.
- Miałeś tam jakieś zioła. Nawet nie wiem, co to za mieszanka...
Nie wiedziałem, czy teraz mi nie zaszkodzą. To był prezent od Doroty, dziwnej dziewczyny z „Clans”. Zrezygnowany machnąłem ręką i wyszedłem na swoją pozycję za kulisy. Gdy przyszła kolej na Brazylijczyków, zrzuciłem dres i w nieco komediowym kostiumie wybiegłem na arenę i razem z dwoma trapezistami wspinałem się na pierwszy maszt. Na drugim czekał Sevro, którego zadaniem było puszczanie do nas trapezu.
Najpierw na pierwszym trapezie Auco i Pedro zaprezentowali sztuczki akrobatyczne, zwisanie, przejścia, wymyki. Potem Pedro został sam i czekał, aż skoczę do niego.
- Alle! - krzyknął wypróbowaną już komendę.
Skoczyłem, Sevro puścił do mnie drugi trapez, Pedro wyrzucił mnie w tamtym kierunku, zrobiłem obrót w powietrzu, złapałem się drążka i wtedy razem z trapezem zacząłem spadać. Widziałem w kącie, jak niezablokowany kołowrotek obraca się wyprowadzając linę.
Widownia zamarła wstrzymując oddech. I tu, do Radzynia, dotarła wiadomość o wypadku w cyrku. Teraz na oczach tylu ludzi miała wydarzyć się druga tragedia. Puściłem drążek, odchyliłem się do tyłu, jakbym chciał położyć się w łóżku i rozłożyłem ramiona. Modliłem się, żeby napinacze siatki nie były podobnie poluzowane jak liny trapezu. Uderzenie odebrało mi dech w piersiach, Wyrzuciło mnie w górę. Szybko zerknąłem przez ramię, czy siatka jest wciąż pode mną, Była. Spadłem i tym razem palcami zaczepiłem o oczka siatki.
Tłum odetchnął z ulgą. Przetoczyłem się na bok i zeskoczyłem z siatki.
- Proszę państwa, zaraz po krótkiej przerwie dokończymy przedstawienie! - krzyczał pan Ludwik, który wszedł na arenę.
Milcząc, wściekły wyszedłem z namiotu. Nie miałem wątpliwości, że Ćma chciał mnie zabić. Wszedłem do swojego wozu i zacząłem się przebierać.
- Jesteś cały? - wpadła zdyszana Roksana.
- Tak.
- Co się właściwie stało?
- Skończyły się żarty - powiedziałem.
Przedstawienie zakończono po zabezpieczeniu drugiego trapezu. Podobno Brazylijczycy strasznie bali się skoków. Klowni i „Clans” zrobili dodatkowe numery, żeby zrekompensować widowni zepsuty spektakl.
- Spakuj się! - rozkazałem Roksanie, gdy w cyrku wszystko się już uspokoiło.
Co prawda co jakiś czas ktoś przychodził, żeby zobaczyć, jak się czuję, pocieszyć mnie, ale to wszystko nie miało już znaczenia. Tej nocy mieliśmy jeszcze zostać w Radzyniu. Cyrkowcy zażądali od dyrektora jednego dnia odpoczynku.
Wieczorem wziąłem plecak Roksany i razem wyszliśmy z mego wozu.
- Dokąd idziecie? - zapytała Monika, która czaiła się w cieniu jednej z przyczep.
- Odprowadzam Roksanę do PKS-u - wyjaśniłem. - Po dzisiejszym ma dość.
- Wrócisz?
- Tak, mam tu coś do załatwienia - zapewniałem tancerkę.
Nic nie odpowiedziała. Była jakby pogodzona z losem, załamana, ale zarazem widać było, że podjęła jakąś decyzję. Może powinienem był pociągnąć ją za język, ale byłem umówiony i nie mogłem się spóźnić.
***
Wieczorem Rafał z żalem nas żegnał. Miał ochotę wziąć udział w zasadzce na Ćmę, ale musiał zostać, by poprowadzić nocne zajęcia. Zwolnił Niunię i Rysia, uspokojony, że tym razem wszystko będzie pod kontrolą i nikomu nic się nie stanie.
- My wiemy, kto jest Ćmą! - oświadczył Rysio, gdy jechaliśmy do Radzynia.
- Tak? - udawałem zaciekawionego.
- Dzięki łacinie.
- A gdzie nauczyłeś się tego języka?
- Kilka lat już służę do mszy i proboszcz uczy nas łaciny.
- Dobrze, kim jest Ćma? - zapytałem rozbawiony.
- Małpa.
- Paweł?
- Nie, szympans.
- Jaki szympans? - w pierwszej chwili nie potrafiłem niczego sobie skojarzyć.
- Ten pana Ludwika z cyrku. On potrafi kraść ludziom z kieszeni różne rzeczy, chodzić po drabinie, po linie. Widzieliśmy w cyrku.
- Nie sądzę, że szympans potrafi jeździć motocyklem...
- Pan Ludwik potrafi - wtrąciła Niunia.
- Ja też - pochwaliłem się - a i Rysio z pewnością niedługo posiądzie tę sztukę.
- Pan Ludwik kiedyś z Kosą jeździli na motocyklach na linach rozpiętych pomiędzy wysokimi na dziesięć metrów masztami - opowiadał Rysio. - Dowiedzieliśmy się tego od Rosjanina. Mówił, że Kosa i pan Ludwik jak byli młodsi, to występowali jako kaskaderzy w filmach.
- To nie są jeszcze przekonujące dowody - stwierdziłem.
- A imię szympansa?
- Jak się nazywa?
- Papilio, co znaczy...
- ... po łacinie to motyl... - powiedziałem.
- ...a Ćma jest motylem - z dumą oświadczyła Niunia. - Czy pana zdaniem to przypadek?
Właśnie wjechaliśmy na ryneczek w Radzyniu. Roksana i Paweł już tam czekali. Plecak dziewczyny wrzuciliśmy do bagażnika. Roksana usiadła z harcerzami z tyłu, a Paweł obok mnie. Już chciałem wyrazić swoją opinię o imieniu małpy dyrektora, ale Roksana mnie ubiegła.
- Ćma znowu zaatakował i Paweł o mało nie zginął - powiedziała.
W drodze do następnego punktu naszej wyprawy Paweł opowiedział mi szczegóły wypadku. Na miejscu ukryłem wehikuł w stodole i dalej poszliśmy pieszo. Ubrana na czarno postać powitała Pawła, powiedziała nam „dobry wieczór” i poprowadziła przez ciemne krzaki. Ten człowiek miał chyba kocie oczy, skoro bez trudu poruszał się ciemnościach. Podobnie było z Pawłem. Zapytałem go o to.
- Roksana, też to masz? - zapytałem dziewczynę.
- Co?
- To widzenie w nocy.
- Mam - przyznała.
- To od tych ziółek - stwierdził Paweł. - Gdy spadałem, widziałem w ciemnym kącie, jak odwijała się lina. Normalnie nigdy bym tego nie zobaczył. Będę musiał spytać Dorotę, co to za świństwo, że tak skutecznie działa.
- Cicho! - strofował nas przewodnik.
Wreszcie zapadliśmy w zasadzce w ciemnym, zakurzonym pomieszczeniu.
- Usiądźcie - prosił nas ubrany na czarno.
Usiedliśmy. On wyjął aerozol i rozprowadził w powietrzu chmurę gazu.
- Żeby nas nie wyczuł - wyjaśnił.
Czekaliśmy godzinę. Wreszcie zaskrzeczało coś w słuchawce osobnika ubranego na czarno.
- Puchacz, co jest? - zapytał go Paweł.
- Przyjechał - odpowiedział policjant. - Łazi po fosie.
Minęło pół godziny. Radio znowu zaskrzeczało.
- Dobra, zrozumiałem, bez odbioru - rzekł Puchacz.
Wyłączył radio.
- Idzie do nas - powiedział.
Siedzieliśmy w starym spichrzu zamku w Pokrzywnie. Na jego pierwszym piętrze była kiedyś kaplica. Tu, w jednej z nisz, umieściliśmy współczesną figurę świętego Wawrzyńca, sztucznie postarzoną przez policyjnych techników. Pracowali nad tym od czasu mojej narady z Misikiewiczem.
Przy drzwiach usłyszeliśmy hałas, gdy ktoś odsuwał drewniane skrzydło. Wąskie światełko latarki ślizgało się po murach.
- Idź i przynieś - usłyszeliśmy czyjś szept.
W ciemnościach rozległy się ciche kroki. Ktoś, jakiś zgarbiony cień zakradał się do naszej figurki. Twarz świętego rozjaśniała blada poświata księżyca. Na rzeźbie spoczęły czarne jak smoła palce, wydawało się, że to rękawiczki.
- Stój, policja! - krzyknął Puchacz, zapalając latarkę i wyjmując pistolet.
Tego co zobaczył chyba się nie spodziewał. Przed nami mrużąc oczy kucał Papilio, szympans pana Ludwika.
- A ja się dziwiłem, po co kazaliście nam kupić banany - zdumiony Puchacz pokręcił głową.
Na zewnątrz słychać było krzyki, pojedynczy strzał. Puchacz włączył radio.
- Uciekł na motorze - zameldował.
- Do Radzynia czy Rogoźna? - zapytałem.
- Do Rogoźna.
- Uparty drań - mruknąłem.
Papilio był zdenerwowany, ale obecność Niuni i Rysia, których znał, trochę go uspokoiła. Harcerze mogli przetransportować zwierzę do radiowozu.
Wyszliśmy na łąkę przedzamcza wewnętrznego. Czekała tam reszta ekipy Puchacza i Misikiewicz. - Niech mi pan wytłumaczy, po co była ta szopka z aresztowaniem małpy? - pytał Puchacz.
- Chodziło o pokazanie mechanizmu - wyjaśniał Misikiewicz. - Dyrektor cyrku wyszkolił szympansa na złodzieja, włamywacza. Małpa wykonywała najprostsze czynności, niekiedy wspinała się, sprawnymi łapkami wyjmowała łup, działała w rękawiczkach. Rękawiczki też zostawiają odcisk, ale nikt z techników nie potrafił zrozumieć, jak można mieć taką dłoń. Gdy Paweł jeździł po wsiach motocyklem, żeby rozwiesić plakaty, spotkał się ze mną i naszymi technikami. Zdjęliśmy odciski palców z motocykla. Dotykali go tylko Kosa i pan Ludwik. Próbki gruntu pobrane z bieżnika opon i w miejscach, gdzie ostatnio jeździł Ćma, miały identyczny skład chemiczny. Przed chwilą zakończyło się przeszukanie w wozie dyrektora. Znaleziono tam jedną ze skradzionych z warmińskiej kapliczki rzeźb. Ta dzisiejsza akcja służyła tylko zdenerwowaniu Ćmy i rozdzieleniu pana Ludwika od jego małpy. Panie Tomaszu, jedziemy do Rogoźna?
- Tak - przytaknąłem.
Nasz konwój czym prędzej wyjechał z Pokrzywna. Wpierw jechał radiowóz Misikiewicza, potem policyjny furgon z grupą Puchacza i Papilio zamkniętym w klatce, a na końcu my.
Zaparkowaliśmy koło nieczynnej gorzelni, w miejscu wskazanym przez Pawła. Idąc szeroką tyralierą wspinaliśmy się na górę. Zaledwie przeszliśmy kilka metrów, usłyszeliśmy szczekanie psów i straszny łomot łamanych gałęzi.
- Do samochodów! - krzyknąłem.
Charchot wydobywający się z rozwścieczonych psich gardeł był wystarczającym dopingiem dla wszystkich.
ZAKOŃCZENIE
Myślałem, że psy stróża z Rogoźna wystarczająco wystraszą Ćmę - pana Ludwika. Niestety dyrektor zdążył doskoczyć do motocykla ukrytego niedaleko nas i uruchomić silnik. Rotweilery nie biegły za uciekającym dalej niż do połowy stoku.
- Dobry alarm - stwierdził zadowolony Paweł.
Radiowozy i ja na końcu ruszyliśmy w pogoń za motocyklistą. Pędziliśmy w nocy szosą, a światła reflektorów, błysk policyjnych świateł przeszywały ciemność jak sztylet. Ćma widząc, że jest ścigany, przyspieszył.
Mimo późnej pory na drodze panował ruch. Dojechaliśmy do TIR-a, który by nie szorować bokiem wozu po gałęziach jechał środkiem. Widząc policyjny pościg zwolnił i zjechał na prawą stronę. Ten moment wykorzystał Ćma, gwałtownie przyspieszając i wyprzedzając ciężarówkę. Kierowca wozu Misikiewicza poszedł w ślady uciekiniera. Zrobił błąd. Zza zakrętu wyjechał drugi TIR, pędził jak wariat i gwałtownie hamował dodatkowo trąbiąc. Ćma zdążył przemknąć między ogromnymi autami, nim się minęły, a kierowca Misikiewicza musiał uciekać na lewe pobocze. Jego samochód miał niskie zawieszenie, dobre na pościgi po autostradach, a nie po polskich szosach. Przodem zarył o wystający pień ściętego drzewa, dachował, przewrócił się na bok i z jękiem amortyzatorów stanął na kołach.
Ciężarówka przemknęła obok nas wciąż trąbiąc. Radiowóz Puchacza rzucił się do przodu, a ja zatrzymałem wehikuł koło Misikiewicza. Policjant był potłuczony, ale wysiadł z wozu i podbiegł do nas. Dosiadł się do tyłu, gdzie zrobiło się ciasno.
- Co z pana kierowcą? - zapytałem.
- W porządku - mruknął Misikiewicz. - W drogę, Panie Samochodzik!
Nigdy nie miałem żyłki sportowej i ścigałem się tylko wtedy, gdy wymagała tego wyjątkowa sytuacja. Błyskawicznie, na trójce wyprzedziłem TIR-a, potem dużego fiata wyładowanego młodzianami wracającymi z dyskoteki. Nawet chcieli się z nami ścigać, ale Misikiewicz pokazał im przez okienko policyjny lizak i miłośnicy tańców i nocnych wyścigów zrezygnowali.
Wehikuł sprawował się wspaniale, jak potwór połykał kilometry szosy, zżerał zdziwionych użytkowników drogi. Wkrótce dogoniliśmy radiowóz Puchacza. Wtedy Ćma nagle skręcił na polną drogę w prawo.
- Jedzie na skróty do Radzynia? - dziwił się Paweł.
- Tam w cyrku już czekają nasi - uspokajał nas Misikiewicz.
Furgon na zakręcie niebezpiecznie przechylił się na lewy bok, opadł na cztery koła, gdy auto znalazło się na piaszczystej drodze. Nagle wozem zarzuciło, zatańczył jak na lodzie i wjechał na łąkę ogrodzoną drutem kolczastym przebijając sobie dwie przednie opony.
Nasz wehikuł dzięki szerokiej sylwetce i rajdowemu rodowodowi wspaniale wszedł w zakręt, a potężne amortyzatory tylko zabujały nami, gdy wjechaliśmy na nierówności.
Pędziliśmy za Ćmą, świeciłem przed siebie długimi światłami, które przebijały tuman kurzu wzniesionego przez motor uciekającego. Przejechaliśmy przez jakąś wioskę, kolonię domków. Nie mogłem nic zrobić, by zatrzymać Ćmę. Musiałem jechać za nim, a Misikiewicz organizował blokadę na drodze rozmawiając z oficerem dyżurnym przez radiostację.
- Gotowe! - ucieszył się i rozsiadł wygodniej. - Teraz zobaczycie akcję.
- Sprawdzaliście jego przeszłość?
- Nie, a co? - zaciekawił się Misikiewicz.
- Pan Ludwik był akrobatą jeżdżącym na motocyklu i kaskaderem - odezwał się Rysio.
- Dopiero teraz mi to mówicie?! - oburzył się Misikiewicz.
Było za późno. Zbliżaliśmy się do blokady ustawionej na drodze do Radzynia. Po obu stronach drogi były pola, w poprzek ustawiono dwa policyjnej polonezy, rozłożono kolczatkę. Ćma tylko dodał gazu i wyskoczył przez rów na pole. Musiałem zahamować, by nie przebić sobie opon. Policjanci z zasadzki ze zdumieniem obserwowali wyczyn Ćmy.
- Z drogi! - krzyczał do nich Misikiewicz.
Gdy usunięto pułapkę i radiowozy, gwałtownie ruszyłem i po minucie dogoniłem Ćmę. Ominął zjazd do pola, gdzie stał namiot cyrkowy, skręcił w prawo, w lewo, koło zamku i nagle wjechał na alejkę prowadzącą na przedzamcze. Wyhamowałem i pojechałem jego śladem. Ćma wjechał na dziedziniec zamku, my zablokowaliśmy wehikułem bramę. Kazałem harcerzom i Roksanie zostać w wozie. Paweł, Misikiewicz i ja wbiegliśmy do zamku. Na balkonie pierwszego piętra zobaczyliśmy cień biegnącego Ćmy, Rzuciliśmy się do klatki schodowej. Pierwszy był oczywiście Paweł, za nim policjant, a na końcu ja. Ćma uciekał po krużgankach, kierował się do południowo-zachodniej wieży, tam gdzie spotkałem się z Pawłem. Byłem na odkrytym ganku, gdy zobaczyłem, jak Paweł wbiega pod wieżę i nagle rozlega się tam błysk. Zdyszany potruchtałem w to miejsce.
Pan Ludwik stał plecami do poręczy, za którą była przepaść dobrych dwudziestu metrów, ruiny i ciemność. W ręku trzymał dziwną pochodnię, do rękojeści przymocowany był łańcuch, na którego końcu była płonąca kula.
Przed nim stał Paweł. Czułem swąd spalenizny.
- Niech pan na niego uważa - Paweł odwrócił się do mnie pokazując spaloną na piersi koszulę i przypieczoną skórę.
Za Pawłem stał Misikiewicz z wycelowanym w dyrektora pistoletem.
- Niech pan się podda - prosił policjant.
- Nigdy! - wołał Ćma. - Chcecie, żebym poszedł do więzienia? A co zrobicie z Papilio? Tylko on mi został...
- Będzie miał opiekę w dobrym zoo - zapewniałem. - Wiem, że nie chciał pan zabić Kosy, ale za każdy zły uczynek trzeba odpowiadać - przemawiałem.
- Nie! - krzyknął Ćma. - Jako kaskader zawsze bałem się ognia, a teraz jest moim przyjacielem - wzrokiem szaleńca patrzył na płonącą kulę. - Nigdy się nie poddam!
W tym momencie zamachnął się na nas. Paweł zdążył odskoczyć. Kula z cichym furkotem przeleciała nam nad głowami i okręciła się wokół szyi Ćmy. Ten rozpaczliwie próbował wyplątać się z łańcucha, zdusić ogień, który przeskoczył na jego włosy i odzież. Cofnął się gwałtownie, przechylił przez barierkę i wypadł. Nie krzyczał. Gdy wyjrzeliśmy na dół ujrzeliśmy, jak ogień w pochodni wygasł.
***
Jeszcze tej nocy Monika złożyła wyjaśnienia w sprawie Ćmy. Pan Ludwik podróżując po Europie Zachodniej poznał kolekcjonerów dzieł sztuki, którym podczas wojaży po Polsce załatwiał różne eksponaty, skupował, czasami z pomocą Kosy kradł. Wykorzystywał też biednego Papilio, bo wiedział, że małpa będzie potrafiła wejść w wiele miejsc bez używania uprzęży, lin, drabiny.
Po śmierci Kosy Ćma szukał wspólnika. Uznał, że dobrym będzie Monika, ambitna szefowa tancerek. Obiecał jej, że przechodzi na emeryturę i że tanio sprzeda jej cyrk, tylko musi mu pomóc w poszukiwaniu pewnej rzeczy, rodzinnej pamiątki jakiegoś Niemca - tak mówił Monice.
To ona mieszkała na zamku w Golubiu i w zasadzie do tego ograniczyła się jej rola w całej historii. Miała też wyciągnąć informacje ze mnie, bo pan Ludwik, mimo że przyjął mnie do pracy, nie ufał mi, podejrzewał mnie. Gdy zobaczył, że Beata przyjaźni się ze mną, namówił Brazylijczyków do przyłączenia jej do występu, a następnie poluzował zabezpieczenia. Chciał pozbyć się Beaty i rzucić podejrzenie na mnie.
Wreszcie rano wszyscy: pan Tomasz, Roksana, ja, część harcerzy przyprowadzonych przez Rafała, w tym Niunia i Rysio weszliśmy na zamek w Radzyniu. Po nocnej tragedii nie było prawie śladu, nie licząc osmolenia i ciemnej plamy na fragmencie murów.
Pan Samochodzik stanął na fundamencie oktogonu. Miejsce to przypominało przykrytą betonem cembrowinę ośmiokątnej studni.
- Zamek w Radzyniu Chełmińskim ma podobną historię jak inne fortece ziemi chełmińskiej - opowiadał pan Tomasz. - Początkowo była to własność biskupa misyjnego Chrystiana. W 1234 roku strażnicę rozbudowywali Krzyżacy pod przewodnictwem mistrza krajowego Henryka Balka. W 1285 roku był tu już kościół grodowy pod wezwaniem, uwaga, Świętego Krzyża! Zamek główny wybudowano na planie czworoboku o wymiarach 52 na prawie 53 metry. Oddzielnym obiektem w obrębie murów był ten ośmioboczny stołp o średnicy blisko dziesięciu metrów. Miał to być ostatni punkt obrony. Z myślą o tym miał magazyny żywności podobno na dwa lata, studnię i tajne przejście do gdaniska - szef pokazał na zachód. - Do gdaniska prowadził arkadowy krużganek, ale było też podziemne połączenie. Jak wiecie, szukamy relikwii, do której ma nas zaprowadzić żywot świętego Jodoka. Rafale, czy przywiozłeś sprzęt, o który cię prosiłem?
- Tak jest - Rafał zasalutował.
- Dobrze, żywot świętego Jodoka to cztery ważne wydarzenia: pustelnia, nakarmienie głodnych, wytryśnięcie źródła od dotknięcia laski Jodoka i wyleczenie niewidomej. Pierwszy punkt: pustelnia. Może to być samotnia, a może i budynek stojący oddzielnie, samotnie. Widzieliście makietę z zapałek na sali wystawowej? Daje ona wyobrażenie, jak kiedyś wyglądał zamek i stołp. Stał jak samotny strażnik. Moim zdaniem, tu kryje się skrytka, trzeba tylko się do niej dostać, przez ten wąski otwór - szef wskazał na zagruzowaną dziurę półmetrowej średnicy.
Pan Tomasz miał wszystkie pozwolenia na tę operację, a w razie nowych okoliczności miał konsultować się z wojewódzkim konserwatorem zabytków. Harcerze wyjmowali cegły i odkładali je na stos na dziedzińcu.
W kilkanaście minut mogliśmy z Rafałem wśliznąć się do środka. Staliśmy lekko schyleni. Rozglądaliśmy się na wszystkie strony po piwnicy. Najwięcej gruzu, w kształcie stożka było pod samym otworem, przez który wszyscy usiłowali zajrzeć do środka. Pomieszczenie, w którym byliśmy, miało kiedyś cztery filary, teraz zostały tylko ich podstawy.
- Szukajcie czterech żebraków! - krzyknął do mnie szef.
Najpierw szukaliśmy zejścia niżej. Znaleźliśmy je w kącie przy zachodnim murze, pod warstwą cegieł. Pół godziny szarpaliśmy się z gruzem. Dalej było już łatwiej. Zakrzywione schody prowadziły nas na drugi poziom. Stąd rzeczywiście prowadziło jakieś wyjście pod zachodni mur, ale po przejściu zaledwie dwóch metrów przekonaliśmy się, że dalej jest już tylko zwalisko ziemi i cegieł. To było tajemne przejście do grodziska. Nas ono nie interesowało, bo nie sądziłem, że w takim miejscu chowano by rzecz świętą.
Komnata miała cztery proste filary i zejście niżej w południowym kącie. Przejście miało zaledwie półtora metra wysokości. Zeszliśmy niżej. Wilgoć kapała ze ścian, między zaprawę dostały się mineralne nacieki. Przed nami stały cztery filary.
- O rany! - jęknął Rafał.
- Czterech żebraków - potwierdziłem jego spostrzeżenie.
Filary miały słupy w kształcie wędrowców w skromnym, pielgrzymim odzieniu, z laskami podróżnymi, workami. Ludzie ci byli przeraźliwie chudzi.
- Głodni, ale pamiętają o celu swej podróży, o Ziemi Świętej - powiedziałem. - Dobre przesłanie dla braci zakonnych potrzebujących pocieszenia w trudnych chwilach oblężenia.
- Co teraz? - Rafał rozglądał się na boki, świecił po podłodze w poszukiwaniu zejścia niżej.
Oglądałem rzeźby żebraków.
- Święty Jodok nakarmił żebraków - tłumaczyłem Rafałowi. - Gdyby w grę wchodziło jakieś tajne przejście, mechanizm, to trzeba byłoby rzeczywiście włożyć jakieś dźwignie w usta tych wędrowców. To jednak lite figury, bez otworów. Pozostaje nam odszukanie studni, stuknięcie laską w skałę, ciekawe gdzie?
Ściany w piwnicy były wykonane z kamienia. Mogły pamiętać najwcześniejsze czasy strażnicy krzyżackiej. Może te kamienie były skałami. W jednym z nich, sześćdziesięciocentymetrowej średnicy, przy samej podłodze, dostrzegłem wydrążony otwór.
- Rafał, daj finkę! - poprosiłem harcerza.
Podał mi nóż. Włożyłem jego rękojeść w otwór, ale nie miałem jak pchnąć, żeby się nie pokaleczyć. Rafał w lot zrozumiał, w czym rzecz i odpiął od pasa jeszcze pochwę. Założyłem ją na ostrze i pchnąłem z całej siły. Coś w ścianie chrupnęło, zgrzytnęło i kamień drgnął. Naparliśmy na niego z całej siły i wtedy on zaczął chować się w ścianie. Odsuwając go odsłanialiśmy cembrowinę studni. Powiało chłodem wody. Zajrzałem do środka. Ów kamień okazał się grubą zaledwie na dziesięć centymetrów kamienną płytą. Nie mogłem dostrzec, co go z drugiej strony podtrzymywało, by nie wywrócił się, ale jakaś podpórkę musiał mieć.
Do lustra wody było nie więcej niż metr.
- Mamy źródło i co dalej? - zapytałem sam siebie.
- Zapytam Pana Samochodzika - powiedział Rafał i pobiegł na górę.
Po kilku minutach usłyszałem kroki. To schodzili Rafał i pan Tomasz.
Pan Samochodzik obejrzał piwnicę, studnię.
- Święty Jodok uleczył niewidomą przemywając oczy wodą z miski, z której pił - przypomniał sobie pan Tomasz. - My też musimy przemyć oczy, ale nie mamy miski. Może po prostu trzeba zanurzyć twarz... Trzymajcie mnie mocno.
Pan Tomasz położył się na ziemi i z latarką w dłoni wpełzł prawie do pasa do studni.
- Jest! - krzyknął i rzucił się do przodu.
Po chwili zaczęliśmy go wciągać do siebie. Pan Samochodzik wynurzył się z otworu z mokrą twarzą.
- Element świętości tkwił w zbiorniku - powiedział pokazując nam złoty, czterdziestocentymetrowej wysokości, bogato rzeźbiony, krzyż relikwiarzowy wysadzany szafirami i rubinami. Tam gdzie krzyżowały się ramiona, była srebrna płytka, którą szef delikatnie podważył ostrzem noża.
- To jest właśnie to, czego szukaliśmy - rzekł odsłaniając kawałek pociemniałego ze starości drewna.
®Darkman