PS-32 SEBASTIAN MIERNICKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
SKRYTKA TRYZUBA
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
Z oddali słychać było odgłosy strzałów ciężkiej artylerii rosyjskiej. Zresztą innej na tym froncie już nie było. Niemcy dawno zrezygnowali z walki o te tereny. Ważniejszy był Śląsk. Zbliżały się hordy bolszewickich rabusiów.
Półślepa kobyła, której nie zarekwirowali Niemcy ani nie zabili Ukraińcy, ciągnęła furmankę po drodze wśród porośniętych lasem szczytów. Wóz był obciążony ładunkiem kilku skrzyń. Na koźle siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał się prosto, miał starannie wyprasowane ubranie i ściskał w dłoniach myśliwski sztucer. Jego zielony płaszcz myśliwski zakrywał liberię.
Drugi był ubrany w mundur koloru feldgrau z odprutymi naszywkami niemieckimi. Na wierzch zarzucił plamiastą chustę maskującą. Obok niego leżał niemiecki pistolet maszynowy. Za cholewy wysokich butów wsunął dwa granaty z drewnianymi trzonkami, tak zwane “tłuczki do ziemniaków”.
Tylko huk dział przerywał ciszę.
- Jedziemy przez Ustrzyki? - zapytał woźnica lokaja.
- Hrabia zapłacił ci, żebyś bezpiecznie przeprowadził wóz w umówione miejsce - rzekł lokaj. - To ty chwaliłeś się, że masz znajomości u Niemców i Ukraińców. Ciekawe, co z ciebie za Polak?
Woźnica przemilczał tę uwagę.
Obaj czekali do zmroku na odpowiedni moment. Potem ukryli skrzynie. W drodze powrotnej ktoś strzelił z przydrożnych krzaków. Seria zabiła kobyłę i raniła lokaja w pierś. Woźnica ściągnął rannego z kozła za wóz. Rzucił w krzaki granaty. Po wybuchach słyszał tylko jęki rannych.
- Musisz uciec - szeptał lokaj. Cienko oddychał, a z każdym oddechem z dziur w klatce piersiowej wypływały strumyki krwi. - Powtórz hrabiemu moje słowa...
Woźnica obiecał wypełnić misję do końca. Zostawił lokajowi dwa granaty i uciekł do lasu. Z oddali usłyszał jeszcze odgłosy walki.
“Lokaj walczy do końca” - pomyślał wodnica
Kilka dni później dotarł do pałacu. Zebrała się tam polska ludność z okolicy. Członkowie polskiej samoobrony początkowo nie chcieli wpuścić woźnicy za mury. Po godzinie na pałac przeprowadzono szturm, na szczęście odparty. Woźnica nie znalazł hrabiego, wiec zostawił wskazówki i zniknął... na trzy lata.
Dowódca sotni był zadowolony z wymiany. SS-man dał mu pistoletów automatycznych i dwie skrzynki amunicji w zamian za mgliste informacje o miejscu ukrycia skarbu hrabiego.
“Jak można wierzyć prostemu wieśniakowi, który coś tam widział w nocy” - myślał rysując Niemcowi prosty szkic.
Skarbnik sprawdził miejsce wskazane przez dowódcę. Rzeczywiście coś tam było, ale zbyt cenne, żeby spieniężyć od razu. Kurier wedrujący do zachodnich Niemiec miał tam poszukać nabywcy. Gdy przyszedł odpowiedni czas, skarbnik ukrył w tym samym miejscu jeszcze małą skórzaną teczkę. Był w niej zapis wszystkich kontaktów z tajnymi przedstawicielami Polaków i Rosjan.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NOWY WSPÓŁPRACOWNIK * PO CO FREDZIO PRACUJE W MINISTERSTWIE? * WIECZORNY TRENING * OKULARY NA ZŁOM * TAJEMNICZA BLONDYNKA * PROPOZYCJA BATURY * RAPORT ALFREDA KOBYŁKI
Nocne niebo przeszyła kolejna niebieska nitka błyskawicy. Po ubraniu ściekały ciężkie krople deszczu. Woda wlewała mi się do ust i nosa. Z trudem otwierałem oczy. Ręce strasznie mnie bolały, trzymany ciężar sprawiał, że już brakowało mi tchu. Kiwałem się na boki jak wahadło. Co chwila obijałem się o ceglany mur zamku. Czułem, że krew przestaje docierać do prawej stopy. W łydkę wżynała mi się cienka lina. Wisiałem tak, głową w dół, od kilku minut. Wiedziałem, że pode mną jest kilkumetrowa przepaść. Gdybym spadł, rozbiłbym sobie głowę o dno fosy. Alfred Kobyłka nie ratował mnie, a miał być takim świetnym pomocnikiem...
Zapowiadał się ładny czerwcowy dzień. Jak zwykle pojechałem do pracy Rosynantem, zaparkowałem go na ministerialnym parkingu. Wbiegając po schodach posłałem czarujący uśmiech nowej pracownicy, asystentce w naszym biurze prasowym. Na biurku leżała codzienna porcja gazet do przejrzenia. Od dawna nic się nie działo, więc miałem nadzieję, że właśnie tam znajdę jakiś ciekawy temat. Do kolejnej kampanii wyborczej było jeszcze daleko, nie zdarzyła się żadna katastrofa, więc dziennikarze mogli napisać coś, co by mnie zainteresowało.
Zrobiłem sobie mocną kawę, założyłem nogi na stół i zanurzyłem nos między strony gazet. Ciszę panującą w pokoju zakłócało jedynie bzyczenia much obijających się o szyby. Nagle zadzwonił telefon na biurku.
- Jesteś w pracy? - pytał Pan Samochodzik.
- Oczywiście - odpowiedziałem.
- Fajnie, wpadnij do mnie za kwadrans - zaprosił mnie.
- Jakiś nowy trop? - próbowałem podpytać szefa.
- Zobaczysz - rzucił i zaśmiał się.
Ostrożnie odłożyłem słuchawkę, jakby była wykonana z miśnieńskiej porcelany. Takie: “Zobaczysz” mogło oznaczać kłopoty.
Po kwadransie posłusznie stawiłem się w sekretariacie pana Tomasza. Panna Monika zapowiedziała mnie i mogłem wejść do pokoju przełożonego. Pan Samochodzik spojrzał na mnie i uśmiechnął się pod nosem.
- Przeczytaj to - powiedział podając mi plik kartek formatu A4 z równymi rzędami tekstu napisanego na komputerze.
Było to podanie o przyjęcie do pracy w naszym ministerstwie, list motywacyjny i życiorys młodzieńca, nazywającego się Alfred Kobyłka. Pobieżnie przejrzałem dokumenty.
- No i co? - zapytałem oddając szefowi papiery.
- To nasz nowy pracownik - oznajmił pan Tomasz i uśmiechnął się. - Twój kolega i pomocnik.
- Do tej pory dawałem sobie radę sam - próbowałem protestować - Nasi szefowie zamiast zatrudniać nowego człowieka mogli dokupić nam trochę nowoczesnego sprzętu...
- Zapominasz, że w naszej pracy liczy się siła intelektu, a nowinki techniczne to tylko gadżety skracające proces naszych przemyśleń - ripostował.
- Szefie, weźmy go na okres próbny. Przetestujemy go i zobaczymy, co potrafi.
- Pawle - oblicze pana Tomasza przybrało groźny wyraz - zapominasz, że kiedyś też byłeś nowy i popełniałeś błędy Czytałeś, ten chłopak wykazał się już wiedzą i umiejętnościami.
- Dobrze - mruknąłem zrezygnowany.
- Najpierw z nim porozmawiam, a potem przyślę go do ciebie - powiedział Pan Samochodzik. - Wprowadzisz, go, jak to wy młodzi mówicie, “w temat” i dasz jakieś łatwe zadanie na początek
- Tak jest - odpowiedziałem wstając.
W swoim pokoju łyknąłem zimnej kawy i posępnie spojrzałem na drugie, puste biurko, które miało być wkrótce zajęte. Zająłem się czytaniem gazet, a potem buszowałem w Internecie. Około trzynastej zszedłem do ministerialnej stołówki na obiad. Gdy jadłem porcję leniwych z podwójną sałatką, na ceracie stolika pojawił się cień. Spojrzałem do góry. Przede mną stał wysoki i przeraźliwie chudy młodzieniec w wielkich okularach. Blond włosy miał starannie zaczesane na bok z równym, jak linijka, przedziałkiem. Miał na sobie śnieżnobiałą koszulę z. krawatem pod kolor pulowera. Ciemne spodnie zaprasował na kancik, a pantofle mogłyby służyć każdemu pucybutowi jako ideał wypastowanego hula
- Alfred Kobyłka - przedstawił się podając mi wypielęgnowaną dłoń.
- Jestem Paweł, siadaj - zaprosiłem go gestem do stolika.
- Najmocniej przepraszam, ale nie przygotowałem się na jadanie posiłków w stołówce - cicho tłumaczył się. - Nie mam na razie dość finansów, żeby wykupić abonament na obiady. Mama obiecała, że przywiezie mi obiad.
Leniwe były smaczne, ale gdy usłyszałem ten wywód, zakrztusiłem się.
- Nie ma sprawy, już kończę - mruknąłem.
Po chwili zaprowadziłem nowego kolegę do naszego pokoju. Ledwo zamknąłem drzwi, a już zadzwonił telefon.
- Panie Pawle - usłyszałem głos strażnika z dołu. - Przyszła jakaś pani do Alfreda Kobyłki, który z panem pracuje.
- Ma garnki? - nie wytrzymałem.
- Nawet dwa - cicho powiedział ochroniarz.
- Niech pan ją wpuści - szepnąłem zrezygnowany. - Mama do ciebie - powiadomiłem Alfreda Kobyłkę.
Po minucie drzwi naszego gabinetu otworzyły się i do środka weszła elegancko ubrana kobieta w wieku pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Kręcone blond włosy sterczały jej we wszystkich kierunkach. Nie był to wynik zaniedbania, lecz efekt żmudnej pracy fryzjerki - taka była moda. Mama Alfreda za wszelką cenę starała się wyglądać młodziej, niż na to wskazywała jej metryka. Pewnie dlatego założyła mini-spódniczkę, czarne pończochy, tak zwane kabaretki, wysokie buty, błyszczącą koszulę i takież bolerko. Patrzyłem na to zjawisko zadziwiony, a mój nos delektował się aromatem zupy jarzynowej i gołąbków w sosie pomidorowym. Kobieta odstawiła na moje biurko czarną torbę z garnkami i podała mi pachnącą dłoń.
- Irena Kobyłka - rzuciła. - Prezes Kobyłka International Company i mama Fredzia.
- Mamooo... - jęknął młody Kobyłka. - Ten miły pan jest moim kolegą i nie interesuje go, czy prowadzisz obrót artykułami kosmetycznymi oraz czy jesteś prezesową. Chciałbym, żebyś wykupiła mi obiady w ministerialnej stołówce, albowiem pragnę dzielić z kolegami z pracy ich dole i niedole.
- Fredziu - pani Irena widocznie nie znosiła sprzeciwu - mówiłam ci, że te studia, ślęczenie nad książkami nic ci nie dadzą. Po najlepszych muzeach świata mogłeś jeździć i bez studiów. Wiesz, że niczego bym ci nie odmówiła. Poszedłbyś na jakieś zarządzanie albo marketing. Pan ma rodzinę? - nagle zapytała mnie.
- Nie - odpowiedziałem.
- No, widzisz Fredziu - Irena Kobyłka kontynuowała tyradę- ten pan nie ma nawet domu. Bez obrazy - na chwilę zwróciła twarz w moją stronę. - Ty też zamiast żyć jak normalni ludzie, będziesz ganiał po chaszczach, szukał skarbów i co? Nawet nic sobie nie możesz zatrzymać. Słyszałam, że tu rządzi Pan Samochodzik, jakiś dziwak i stary kawaler. A Alinka, ta od Kurbowieckich, tych od napojów gazowanych, jest niczego sobie i jeszcze wolna...
Wyszedłem bez słowa. Stanąłem przy oknie, skąd widziałem wyjście z ministerstwa. Wróciłem do siebie, gdy zobaczyłem, że Irena Kobyłka wyszła.
- Przepraszam pana za mamę - powiedział zmieszany Alfred. - Mama czasami nie panuje nad tym, co mówi.
- Trudno - machnąłem ręką. - Jestem Paweł, nie żaden “pan”. Powiedz, jak mam się do ciebie zwracać, bo chyba nie “Fredziu”
- W szkole wołali na mnie “Kobyła” - rzekł młodzieniec.
- Dobra, bierzmy się do roboty - powiedziałem i posadziłem kolegę przed ekranem swojego komputera.
Najbliższe godziny poświęciłem na pokazywanie mu banku danych ze zdjęciami i informacjami na temat handlarzy dziełami sztuki. Rzecz jasna najwięcej uwagi poświęciłem Jerzemu Baturze, naszemu największemu wrogowi. Potem przyszła kolej na spisy poszukiwanych przez nas zbiorów i pojedynczych zabytków. Chłopak chłonął wszystko jak maszyna. Podziwiałem go za tak doskonałą pamięć. Po treningu umysłu przyszła kolej na ćwiczenie ciała.
- W życiorysie napisałeś, że znasz sztuki walki - mruknąłem złowieszczo.
- Trochę - stwierdził Kobyła.
- Świetnie, wobec tego potrenujemy - zatarłem ręce.
- Nie mam odpowiedniego stroju - Kobyła znowu był speszony.
- Nie szkodzi - poklepałem go po ramieniu. - Zajedziemy do twojego domu po strój. Przygotuj na jutro plecak z ubraniami i rzeczami, które będziesz ze sobą zabierał w teren. W każdej chwili może nam wypaść nagły wyjazd.
- Pycha! - Kobyła uśmiechnął się od ucha do uchu.
Zajechaliśmy pod willę jego mamusi. Chłopaka nie było parę minut. Wrócił z torbą foliową. Pojechaliśmy do sali sportowej wynajmowanej przez ministerstwo dla pracowników. Przychodzili tam i młodzi pracownicy, i ci starsi chcąc udowodnić, że wciąż mają świetną formę. Tego wieczoru było tam jednak tylko kilka osób skupionych wokół przyrządów w siłowni. Przebraliśmy się w szatni. Zauważyłem, że Alfred starannie złożył ubranie w kostkę. Z torby foliowej wyjął dres adidasa. Na pierwszy rzut oka mało używany.
Z kąta sali wytargałem na sam środek kilka materaców. Z szafki wziąłem piłkę do kosza.
- Zagramy jeden na jednego? - zapytałem stając pod koszem.
Kobyłka przetarł okulary rąbkiem bluzy.
- Dobra - zgodził się.
- Ty pierwszy! - krzyknąłem rzucając w niego piłką.
Nie zdążył jej złapać i uderzyła go w klatkę piersiową. Chłopak trochę się zachwiał. Popatrzył na piłkę, cofnął się za linię rzutów za trzy punkty i parę razy odbił piłkę od parkietu. Potem nie przymierzając się rzucił. Spojrzałem w górę. Piłka powoli zmierzała prosto do celu, nie odbijając się od tablicy wpadła do kosza i uderzyła mnie w twarz.
- Nieźle! - pochwaliłem kolegę za rzut. - Teraz ty bronisz!
Zamieniliśmy się miejscami. Ruszyłem do przodu kozłując. Ostro wszedłem pod Kobyłkę, starał się mnie przyblokować, lecz go stanowczo odepchnąłem. Będąc pod koszem podskoczyłem chcąc wykonać klasyczny wsad. Niestety, moja dłoń z piłką została zatrzymana przez Kobyłkę, który wyskoczył wyżej niż ja i zrobił mi “czapę”. Nie spodziewałem się takiej sztuczki i upadłem na parkiet. Piłka potoczyła się w kąt.
- Teraz ja atakuję? - spytał Alfred.
Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, choć każdy koszykarz cieszyłby się z tak udanego bloku. Wstałem otrzepując spodenki. “Nigdy nie można lekceważyć przeciwnika” - przypomniały mi się słowa sierżanta Kopytki, mojego instruktora od broni ciężkiej z czasów służby w wojskach powietrzno-desantowych. Od tej pory grałem już ostrożniej. Kobyłka zaskakiwał mnie precyzją ruchów, ale wyczuwałem, że ta zabawa nie sprawia mu przyjemności. Po godzinie biegania i kozłowania osiągnęliśmy remis.
- Zróbmy przerwę, a potem pójdziemy na matę - zadecydowałem. Kobyłka tylko skinął głową.
- Jak było? - zagadnąłem go, gdy odpoczywaliśmy oparci o drabinki.
- W porządku - mruknął.
- Czas na trochę walki - powiedziałem wskazując mu materace.
Kobyłka podszedł do nich powoli i rozejrzał się o sali.
- Podsuńmy je pod ścianę, to nie będą rozjeżdżać się - zaproponował.
Tak też zrobiliśmy. Stanęliśmy naprzeciw siebie. Kobyłka ukłonił się i czekał w pozycji wyjściowej. Rozpoznałem, że musiał rzeczywiście chodzić na treningi do jakiejś szkoły walk Wschodu. Czekałem na jego ruch, a on na mój. W końcu nie wytrzymałem i błyskawicznie wyskoczyłem w górę. W powietrzu moje nogi zaczęły zadawać mu ciosy, lecz on je parował stojąc spokojnie. Obróciłem się i turlając spadłem na materace. Leżąc wykonałem zwrot i kopnąłem Kobyłkę w kolano.
Chłopak odruchowo ugiął nogę, ale szybko złapał moją stopę, zgiął moją nogę, przekręcił ją i usiadł mi na plecach. Tego było już za wiele. Wyprężyłem grzbiet jak kot. Kobyłka był lekki jak piórko, na chwilę stracił równowagę; wykorzystałem to i przewróciłem się na bok. Puścił moją nogę, a ja chwyciłem go za szyję i usiadłem mu na klatce piersiowej.
- Tak duszą tylko zbiry - wycharczał.
Puściłem go.
- W ciemnej ulicy nikt nie będzie liczył się z regułami, które wpojono ci na zajęciach - rzuciłem wstając.
- A co ty trenowałeś?
- W wojsku nauczono mnie Combat 56. To połączenie wszystkich stylów walki z dodatkiem zagrywek zawodowych morderców, kolesi wysiadujących po bramach, wszystko co chcesz.
- To walka bez żadnej filozofii.
- Nie. Jedyna obowiązująca filozofia to przeżyć. Improwizuj, wyprzędź myśl przeciwnika, znajdź jego słaby punkt i uderz tam.
- Jasne - mruknął Kobyłka.
Ponownie stanęliśmy naprzeciw siebie. Tym razem to Kobyłka zaatakował. Zadawał ciosy specyficzne dla karate, kung-fu, nawet kick-boxingu. Wszystkie parowałem, co go jeszcze bardziej denerwowało. Czekałem na odpowiedni moment, aż zapamięta się w ataku na tyle, żeby moja riposta była szczególnie bolesna. Alfred wciąż szarżował, a ja powoli cofałem się plecami w stronę drabinek. Gdy chłopak ruszył na mnie z furią, odsunąłem się na bok. “No to po bryłach” - pomyślałem z satysfakcją. Chłopak jednak nie wyrżnął głową w ścianę, lecz ruszył na nią z impetem. Takiej rzeczy jak żyję nie widziałem. Wbiegł po ścianie na wysokość trzech metrów, wygiął się lekko do tyłu i jego nogi oderwały się od drabinek.
Wykonał w powietrzu pełny obrót i runął na mnie z góry. Gdyby uderzył we mnie nogami, leżałbym na podłodze jak trup. Gdybym odsunął się, to on po wylądowaniu mógłby uderzyć mnie stopą, kolanem czy rękaw dowolne miejsce ze straszliwą siłą. Pozostało mi tylko jedno.
Poderwałem się w górę, przyciągnąłem kolana do piersi, zacząłem się obracać. W chwili gdy nadszedł odpowiedni moment, wyprostowałem nogi. Moje stopy uderzyły go prosto w twarz. Alfred padł na podłogę. Na nosie wisiały mu nędzne resztki okularów. Pochyliłem się nad nim.
- Wiesz, że gdybym uderzył mocniej, nie miałbyś oczu - zasyczałem mu w twarz. - Przyznaję, że jesteś dobry, ale na przyszłość nie przesadzaj ze sztuczkami. Okulary ci odkupię.
- Nie trzeba - oczy Kobyłki wyrażały pokorę. - Zawsze mam w domu dwie zapasowe pary.
Wtedy sala aż zagrzmiała od oklasków.
- Brawo! To była walka! Powinniście grać w filmach! Paweł, naucz nas robić tak jak ten chłopak! - rozlegały się okrzyki ministerialnych urzędników.
Nie oglądając się na nich zabrałem Kobyłkę do szatni, a potem do Rosynanta. Odwiozłem go pod willę mamusi.
Następnego dnia gdy przyszedłem do biura Alfreda Kobyłki jeszcze nie było. Za to szef przypiął mi do ekranu komputera żółtą karteczkę. “Paweł. Przyjdź do mnie natychmiast. Szef - przeczytałem krótki list. Czym prędzej poszedłem do pana Tomasza.
- Podsekretarz stanu wzywa nas do siebie - powiedział Pan Samochodzik.
- O co chodzi? - zaniepokoiłem się.
- Nie wiem. Był zdenerwowany.
- Panie Tomaszu, kto polecił przyjąć do pracy Alfreda Kobyłkę?
- Podsekretarz stanu... - szef nie dokończył i tylko spojrzał na mnie groźnie. - Ty coś wiesz?
- Domyślam się... - westchnąłem.
Wysoki rangą urzędnik przyjął nas natychmiast.
- Co macie do powiedzenia w tej sprawie? - zaczął ostro.
Pan Samochodzik spojrzał na mnie zakłopotany.
- Najmocniej przepraszam za to zajście, ale poniosło nas... - zacząłem wyjaśniać.
- Gdzie was poniosło?! - nie wytrzymał podsekretarz. - Słyszałem o tej walce. Wszyscy opowiadają, jak bawiliście się w karateków. Pani Irena Kobyłka twierdzi, że dotkliwie pobił pan jej syna i straszył bandytami. Nie! - krzyknął widząc, że chcę coś powiedzieć. - Rozumiem, że wasz referat ma specjalne metody pracy, ale tym razem przekroczyliście wszelkie granice.
- To się więcej nie powtórzy - zapewniał pan Samochodzik - już postanowiłem, że Alfred Kobyłka otrzyma samodzielne i odpowiedzialne zadanie. Jestem przekonany, że będzie mógł się wykazać swymi umiejętnościami.
- No! - ważny urzędnik wycelował we mnie palec, jakby mierzył z pistoletu.
W drodze na nasze piętro szef nie odezwał się, ani słowem Smutno spojrzał w moją stronę, gdy wchodziłem do swojego pokoju, i zniknął mi z oczu.
Kobyłka siedział przy komputerze.
- Cześć! - rzucił nieśmiało.
Milczałem.
- Przepraszam za mamę - jęknął chłopak.
- Powiedz mi tylko, w jakich godzinach będzie przynosić ci obiady, a ja będę wtedy wychodził - powiedziałem.
Do południa przeglądałem pocztę przesłaną na mój internetowy adres. W naszym pokoju panowała martwa cisza. Po dwunastej postanowiłem coś zjeść w mieście, pospacerować i zaplanować jakiś wyjazd, żeby zapomnieć o historii z Kobyłką. Gdy stałem na chodniku niezdecydowany, w którą stronę mam iść, do krawężnika podjechała terenowa toyota. Za kierownicą siedziała ładna blondynka. Uśmiechnęła się do mnie.
- Zapraszam na obiad - powiedziała.
Zdziwiła mnie ta propozycja. Nie byłem sławny i bogaty, nawet specjalnie przystojny.
- Ktoś chce z tobą porozmawiać - wyjaśniła, jakby czytając w moich myślach.
Domyślałem się, że to dziewczę było kolejną zdobyczą Jerzego Batury. Rozejrzałem się na boki. Wśród samochodów zaparkowanych przy chodniku dojrzałem czerwone alfa romeo mojego wroga. Kierowca auta zasłonił się wielką płachtą gazety.
- Jerzy nie będzie zazdrosny? - zapytałem dziewczynę, wsiadając do toyoty.
Blondynka na chwilę zmieszała się.
- On nigdy nie jest zazdrosny - odpowiedziała. Włączyła radio i resztę drogi milczała. Zajechaliśmy pod hotel “Bristol”.
- Wiesz, o kogo pytać - powiedziała.
- Wiem.
Wysiadłem i skierowałem się do wnętrza eleganckiego hotelu. Poszedłem w stronę restauracji.
- Jestem umówiony z panem Baturą - oznajmiłem kierownikowi sali.
- Tak, wiem - miły pan ukłonił mi się. Jednocześnie krytycznie spojrzał na mój strój nie bardzo pasujący do tego lokalu.
Batura już czekał. Wstał i podał mi dłoń.
- Fajnego masz kolegę - rzekł na powitanie.
- Już wiesz? - udałem zdziwienie.
Jerzy tylko uśmiechnął się. Podszedł kelner i Batura zamówił dla nas posiłek. Chwilę rozmawialiśmy o pogodzie i zbliżającej się aukcji antykwarycznej w Krakowie.
- Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia - oznajmił Batura, gdy piliśmy kawę. - Musisz tylko pozbyć się tego Kobyłki.
Przy tych słowach koło naszego stolika przeszła Irena Kobyłka prowadząc ze sobą Alfreda. Oboje udali, że mnie nie dostrzegają.
- O co chodzi? - zapytałem.
- O skarb - odpowiedział Batura. - Ja ci wskażę miejsce, a ty mi oddasz tylko jedną rzecz. Chodzi o trochę zabytkowych, złotych precjozów kościelnych. Mnie interesuje tylko mała puszka po masce gazowej. Musisz obiecać, że nie zajrzysz do niej.
- Jeśli wiesz, gdzie jest schowek, to do czego jestem ci potrzebny?
- Potrzebuję autorytetu ministerialnego urzędnika.
- Wiele razy podszywałeś się pod Pawła Dańca.
- Tym razem nie chcę. Ty zyskasz sławę i prestiż mocno ostatnio nadszarpnięty, a ja dostanę to, o co mi chodzi. Zapewniam cię, że w tej puszce nie ma żadnych zabytków ani cennych dzieł sztuki.
- Tylko maska gazowa i stare onuce? - kpiłem.
- Tak - Batura uśmiechnął się.
- Pomyślę - powiedziałem wstając.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i wyszedłem na dwór. Nie mogłem pojąć, dlaczego Batura chciał ze mną współpracować.
Gdy wróciłem do biura, Alfred Kobyłka już tam był i zawzięcie coś pisał klepiąc w klawiaturę komputera. Potem wydrukował tekst i wyszedł. Po półgodzinie zadzwonił do mnie szef.
- Znowu trenowałeś z Kobyłką? - zapytał.
- Nie, nie dotknąłem go ani nawet z. nim długo nie rozmawiałem.
- Wzywa nas podsekretarz stanu.
Tylko jęknąłem.
Tym razem podsekretarz stanu przywitał nas z groźnym uśmiechem na twarzy. Przed sobą miał gęsto zadrukowaną kartkę papieru podał ją panu Tomaszowi.
- Co pan na to? - zapytał, gdy szef skończył czytać.
- Nic - Pan Samochodzik spojrzał na mnie zrezygnowany.
- Coś wam przeczytam! - zawołał urzędnik. - Paweł Daniec, pracownik specjalnego referatu naszego resortu, dziś o godzinie trzynastej jadł obiad w hotelu “Bristol” z niejakim Jerzym Baturą. Jak wiem z dokumentów naszego referatu, jest to znany handlarz dzieł sztuki, mający powiązania ze światem zorganizowanej przestępczości. Batura zaproponował coś Pawłowi Dańcowi, lecz jak usłyszałem, warunkiem realizacji planu miało być pozbycie się Alfreda Kobyłki, to znaczy mnie. Podsłuchałem także, że chodzi tu o jakiś skarb, prawdopodobnie zrabowane dobra kościelne.
Milczałem oniemiały.
- Dodajmy, że pan Paweł już chciał się pozbyć Fredzia bijąc go wczoraj na sali sportowej pod pozorem treningu - dodał podsekretarz stanu.
- Mogę to wyjaśnić, ale tylko panu Tomaszowi - odezwałem się. - To sprawa bardzo poufna.
- Nie ma tajemnic, gdy raport o tym spotkaniu otrzymał nasz wydział kontroli wewnętrznej - rzucił urzędnik.
- Myślę, że odpowiednie wyjaśnienia znajdą się w relacji Pawła z tego spotkania, którą przedstawi mnie i panu ministrowi na piśmie - wtrącił się pan Tomasz.
Urzędnik chwilę milczał i w końcu skinął potakująco głową.
Pan Tomasz i ja wyszliśmy z gabinetu urzędnika. Pan Samochodzik spojrzał na mnie groźnie.
- Fredzio jutro jedzie w teren, otrzyma ważne zadanie w Iławie - mówił zdecydowanie. - Ty, Pawle, zajmiesz się Baturą. Sprawdź, co on knuje.
ROZDZIAŁ DRUGI
WYJAZD ALFREDA KOBYŁKI DO IŁAWY * TAJEMNICA ZAMKU W SZYMBARKU * NIEPRZEKUPNY STRÓŻ * TAJNE PRZEJŚCIE * FORSUJEMY ZAMKOWE MURY * RATUJĘ ŻYCIE BATURZE * MAPA “SKRYTKI TRYZUBA”
No to miałem w pracy kapusia. Na szczęście pan Tomasz postanowił nas rozdzielić. Następnego dnia obaj odwieźliśmy Alfreda Kobyłkę na dworzec kolejowy i wsadziliśmy go do pociągu odjeżdżającego do Iławy nad uroczym Jeziorakiem, najdłuższym jeziorem w Polsce. Szef wręczył mu kopertę.
- Otwórz ją dopiero na dworcu w Iławie i natychmiast spal - powiedział pan Tomasz konspiracyjnym tonem.
- Dobrze - przytaknął Kobyłka.
- Masz zapałki? - zapytałem.
- Nie - odpowiedział.
- Weź moje - podałem mu pudełko.
Obaj z Panem Samochodzikiem głośno westchnęliśmy, gdy pociąg odjechał.
- A jak go okradną? - zażartowałem. - Prezesowa Kobyłka każe nas rozstrzelać.
Pan Tomasz roześmiał się.
- Pawle, bierz w obroty Baturę, tylko uważaj, bo to cwany lis - pouczał mnie.
- Szefie - na chwilę zatrzymałem pana Tomasza - co to za historia z krucyfiksem z Polejkowa na Kaszubach? Kobyłka w życiorysie wymienił to jako swój sukces.
- Fredzio w czasie studiów podobnie jak ja wykazał się żyłką detektywistyczną. Proboszcz z Polejkowa wynajął w czasie wakacji studenta, artystę malarza, do odmalowania złoceń na ołtarzu. Ów chłopak, gdy nikt nie patrzył, wyniósł złoty krucyfiks i zawiózł go do kolegi odlewnika. W ciągu jednej nocy wykonali wierną kopię, tyle że z miedzi, i pokryli swoje dzieło cieniutką warstwą złota. Niestety, Alfred Kobyłka, który akurat wypoczywał w Polejkowie i chodził co niedziela do kościoła, zauważył, że krucyfiks jest jakiś inny. Nawet ksiądz nie dostrzegł różnicy, a nasz nowy pracownik zwrócił uwagę na niedokładnie wykonany jeden szczegół. Powiedział o swoich spostrzeżeniach księdzu, opłacił ekspertyzę, a policja bardzo szybko skojarzyła fakty i aresztowała studenta i odlewnika. Aż gwizdnąłem z podziwu.
- To taki kozak - mruknąłem.
Po powrocie do ministerstwa zadzwoniłem do Batury.
- Cześć Jerzy - przywitałem go.
- No, cześć. Wysłaliście Kobyłkę? - Jerzy nie ukrywał zadowolenia. - Jak rozumiem, przyjąłeś moją propozycję. To świetnie.
Na chwilę zatkało mnie, że znał każdy nasz ruch.
- Tak - rzuciłem.
- Cieszy mnie to. Słyszałem, że narobił niezłego bigosu. To taki poczciwy chłopiec. Trochę nadgorliwy, co?
- Porozmawiajmy o twojej propozycji.
- Wpadnę do ciebie wieczorem - zapowiedział Batura i odłożył słuchawkę.
Resztę dnia spędziłem spotykając się z moimi dwoma informatorami ze światka handlarzy dzieł sztuki. Jeden z nich był prawdziwym “głębokim gardłem” (określenia takiego używali dziennikarze śledzący aferę Watergate, w którą był wmieszany Richard Nixon, były prezydent USA), czyli dobrze zakamuflowanym źródłem informacji i udzielił mi informacji, które pozwoliły na przygotowanie się do spotkania z Batura.
Wieczorem siedziałem w mieszkaniu popijając zieloną herbatę i oglądając wiadomości w telewizji. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. To był Jerzy Batura. W ręku trzymał jakąś mapę.
- Skromnie żyjesz - powiedział rozglądając się po moim mieszkanku.
- Nie potrzeba mi luksusów - odpowiedziałem.
Poczęstowałem go kawą i usiedliśmy w fotelach.
- Mam nadzieję, że dotrzymasz warunków umowy - zaczął Batura.
- Tak, jest tylko jedno małe “ale” - stwierdziłem. - Chciałbym obejrzeć zawartość puszki po masce gazowej.
- W żadnym razie - Batura poderwał się z fotela. - Łamiesz warunki, które postawiłem.
- Nie gorączkuj się - uspokajałem go. - Wiesz, dokąd pojechał Kobyłka? Nie? Do Szymbarka koło Iławy. Oficjalnie ma dokonać oceny stopnia zachowania murów zamkowych, napisać protokół z wytycznymi dla nowego właściciela obiektu, który chce tam zrobić hotel.
Jerzy zaklął.
- Skąd wiedziałeś?! - nie wytrzymał. - Zresztą nieważne - machnął ręką. - Sam sobie dam radę.
- Kobyłka już tam jest i wie, co ma robić. Będziemy tam siedzieć jak pies ogrodnika, sami na razie nic nie ruszymy, ale i tobie nic nie damy.
Jerzy usiadł i zamyślił się. Sięgnął po telefon komórkowy i wystukał jakiś numer.
- Jak tam? - zapytał kogoś.
Chwilę słuchał, a jego twarz nabierała barwy głębokiej purpury. Wyłączył telefon i zamyślił się.
- Dobra, na razie wygrałeś - mruknął. - Co wiesz o Szymbarku?
- Zamek w Szymbarku wybudowano pod koniec XIV wieku i był własnością kapituły pomezańskiej - recytowałem z pamięci. - Ma kształt prostokąta o bokach 71 na 83 metry. Miał dwanaście wież. W czasie wojny trzynastoletniej przechodził z rąk do rąk walczących stron. W 1527 roku, po sekularyzacji zakonu krzyżackiego, kapituła pomezańska przekazała zamek księciu Albrechtowi Hohenzollernowi, który oddał go w 1532 roku biskupowi Jerzemu Polentzowi. Potomkowie biskupa dziedziczyli warownię aż do 1699 roku, kiedy to kupił ją Ernest Finck von Finckenstein. Jego rodzina była właścicielem zamku do 1905 roku. Od 1945 roku, kiedy podpalili go żołnierze Armii Czerwonej, zamek jest ruiną. Nie miał szczęścia do właścicieli. Na przykład pewna fundacja wyburzyła tam zabytkowe stropy piwnic chcąc wybudować basen.
- Teraz ja - przerwał mi Batura. - Jak wiesz, wokół każdego zamku na terenach należących dawniej do Niemiec narosło wiele legend o tajemniczych transportach wjeżdżających do warowni, o zakopywanych tam skarbach. O dziwo, o Szymbarku było cicho, choć to drugi co do wielkości, po Malborku, zamek średniowieczny na terenie dawnych Prus Wschodnich. Dotarłem do ciekawych wskazówek dotyczących ukrytych tam skarbów. Na początku stycznia 1945 roku podobno pewien oficer SS odpowiedzialny za zabezpieczanie dóbr kultury ukrył tam trochę złotych precjozów zebranych z okolicznych kościołów. Zostawił także notes z informacjami o innych skrytkach.
- Cwaniak z ciebie - pokręciłem głową. - Chciałeś mi rzucić ochłapy, a sam spijać śmietankę.
Batura wzruszył ramionami.
- Jak się domyślasz, wiem, gdzie SS-man zrobił skrytkę, a ty pomożesz mi do niej się dobrać...
- ...I później będziemy się ścigać w drodze do kolejnych schowków - dokończyłem.
- Wygra lepszy - stwierdził Batura.
Umówiliśmy się, że wyjedziemy następnego dnia rano. Jeszcze przed snem zdałem dokładną relację z tej rozmowy panu Tomaszowi.
Następnego dnia wyjechałem z Warszawy drogą na Gdańsk. Umówiliśmy się z Baturą na pierwszej stacji benzynowej za miastem. Jerzy już czekał.
- Jedziemy - powiedział.
Pojechaliśmy trasą E-7 do Ostródy, a stamtąd do Iławy. Tam zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w stronę Szymbarka, leżącego na północny zachód od Iławy, nad Jeziorem Szymbarskim. Zamek, mimo że był ruiną, robił ogromne wrażenie. Ceglany mur wznosił się wysoko na kilkanaście metrów. Gęsto rozstawione wieże i wieżyczki nadawały budowli charakter mrocznej warowni. Z dwóch stron zabytek otaczały szerokie pasy łąki, a z pozostałych wysokie lipy i buki. Do bramy w wieży prowadził most wybudowany z kamienia i cegieł. Dawniej do zamku można było dostać się jedynie po moście zwodzonym. Staliśmy na moście i podziwialiśmy budowlą.
- Gdzie jest skrytka? - zapytałem Baturę.
- Tam - rękę pokazał w prawo, na narożną wieżę.
- Skąd wiesz, że akurat tam?
- To miała być trzecia wieża od bramy.
- Dobrze, ale w którą stronę?
- Z tamtej widać zabudowania folwarku - wyjaśnił Batura.
- Od kogo masz takie dokładne wskazówki?
- Od znajomego.
- Ciekawych masz kolegów, którzy służyli w SS.
- Mój kolega to poszukiwacz skarbów. Sam niczego nie szuka, ale zajmuje się badaniem archiwów, docieraniem do odpowiednich ludzi. Potem sprzedaje informacje.
Podeszliśmy do bramy. Zastukałem w drewnianą furtkę umieszczoną we wrotach.
- Słucham panów? - po chwili drzwi otworzył nam jakiś starszy mężczyzna.
- Pan jest tu stróżem? - Batura próbował podpytać go.
- Tak, bo co?
- Moglibyśmy obejrzeć zamek?
- Tu nie ma co oglądać. Same ruiny.
- Jesteśmy z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wtrąciłem się do rozmowy. - Czy jest tu może Alfred Kobyłka?
- Może - stróż stał się jeszcze bardziej czujny. - Któryś z panów to pewnie Paweł Daniec?
- Tak - przyznałem.
- Pan Alfred mówił, że może tu taki przyjechać. Powiedział, żeby nikogo nie wpuszczać, bo może to być oszust. Opisał nawet tego fałszywego, to pewnie pan jesteś ten niby Daniec - mężczyzna wskazał Baturę. - Pan Alfred uprzedzał przed panem, boś pan podobno oszust.
- Zaraz - wyjąłem z kieszeni legitymację służbową. - Proszę, to ja jestem Paweł Daniec.
- To dobrze - stróż wzruszył ramionami. - Ja i tak mam nikogo tu nie wpuszczać.
Westchnąłem.
- Gdzie jest pan Alfred? - pytałem. - Skontaktuję się z nim i on nam z pewnością pozwoli wejść.
- Pojechał do Olsztyna, do Państwowej Służby Ochrony Zabytków, przejrzeć dokumentację zamku - usłyszałem odpowiedź. Zaraz potem drzwi zamknęły się z hukiem.
- Uczeń przechytrzył mistrza? - zażartował Batura.
Zadzwoniłem do Olsztyna, lecz tam powiedziano mi, że Kobyłka już wraca do Iławy. Pozostało nam tylko czekać na jego powrót.
Batura położył się na łące i żuł źdźbło trawy. Nagle zadzwonił jego telefon komórkowy.
- Mów - rzucił Batura odbierając telefon.
Chwilę słuchał w skupieniu i w końcu wściekły wstał.
- Musimy się streszczać - oznajmił mi.
- Dlaczego?
- Zaraz zobaczysz. Schowajmy samochody.
Ukryliśmy nasze pojazdy w krzakach. Batura zaprowadził mnie w zarośla pod interesującą nas wieżę, skąd widzieliśmy most i bramę. Po kwadransie zajechał tam samochód terenowy. Przyłożyłem do oczu lornetkę. To był nissan z niemieckimi numerami rejestracyjnymi. W środku siedziało czterech mężczyzn.
- Chyba nie powiedziałeś mi wszystkiego - szepnąłem do Batury.
- Tak - przyznał się. - To konkurencja. Poszukiwacze skarbów z Niemiec. Wiedziałem, że przyjechali do Polski i udało mi się przejrzeć ich rzeczy, gdy jedli kolację w hotelowej restauracji. Dlatego potrzebowałem ciebie, żeby przed nimi dostać się do zamku.
W tym czasie stróż odprawił Niemców. Nie chciał nawet przyjąć zwitka banknotów.
- Jak myślisz, co zrobią? - zapytałem Baturę.
- Nie wiem. Pozostaje nam czekać.
Leżeliśmy w krzakach, a Niemcy rozpoczęli spacer wokół budowli. Jakiś czas stali w fosie pod mostem. Dyskutowali o czymś zadzierając głowy.
- Tam jest dziura - wyjaśniał mi Jerzy. - Jeśli mają linę z wystrzeliwaną kotwiczką, to mogą spróbować wejść tamtędy.
Czterech wysportowanych Niemców powoli zbliżało się do naszej kryjówki. Musieliśmy się cofnąć i nie słyszeliśmy, o czym rozmawiali. Chwilę debatowali przy północnym murze, tym od strony folwarku, i zniknęli za rogiem. Ruszyliśmy ich tropem. Ostrożnie wyjrzeliśmy zza załomu ściany. Zobaczyliśmy już tylko, jak Niemy odjechali.
- Chodź, coś ci pokażę - Batura pociągnął mnie za ramie.
Zaprowadził mnie do głębokiej dziury w ziemi. Otwór miał średnicę pół metra. W środku ujrzałem jakąś grubą rurę w niedużym pomieszczeniu.
- Myślisz, że to jakieś tajemne przejście? - zapytałem Baturę.
- Może.
Jerzy położył się na ziemi. Z kieszeni kurtki wyjął latarkę i poświecił do środka.
- To świeże zwalisko - relacjonował. - Ziemia musiała zapaść się w czasie ostatnich deszczów. Widzę jakiś otwór od strony zamku. Wrócimy tu, bo sądzę, że tędy będzie można przejść do piwnic zamkowych. Podobno w niektórych miejscach miały trzy kondygnacje.
Powoli zapadał zmrok. Jeszcze raz podeszliśmy do bramy i zapukaliśmy. Stróż chyba cały czas przy niej czuwał, bo natychmiast otworzył maleńkie drzwiczki.
- Pan Kobyłka jeszcze nie wrócił? - zapytałem uprzejmie.
- Nie - mruknął stróż i zamknął furtkę w zamkowych wrotach.
Zeszliśmy do fosy. Batura sięgnął po telefon komórkowy.
- Kwiatuszku, podjedź w pobliże mostku na tej strudze wpływającej do Jeziora Szymbarskiego - poprosił.
- Ta blondyna obserwowała Niemców? - domyśliłem się.
Batura tylko skinął potakująco głową.
Czekaliśmy kilka minut i podjechała do nas toyota kierowana przez blondynkę. Batura otworzył bagażnik i wyjął z niego dwa nieduże plecaki.
- Jak zobaczysz Kobyłkę, to dzwoń - poinstruował partnerkę. - Zrób to samo, gdy podjadą Niemcy lub jakikolwiek inny pojazd.
Dziewczyna mruknęła na znak, że zrozumiała.
Wróciliśmy do dziury w ziemi. Batura przecisnął się do środka pomieszczenia.
- Jest przejście - zawołał.
Wszedłem za nim. Byliśmy w niskiej piwniczce o powierzchni czterech metrów kwadratowych. Od strony murów zamkowych widzieliśmy wielką dziurę w ścianie. Zaświeciliśmy w mrok. Naszym oczom ukazały się równe rzędy cegieł tworzących korytarzyk, który natychmiast skręcał w prawo. Na czworakach ruszyliśmy przed siebie.
Przeczołgaliśmy się tak kilkadziesiąt metrów, a korytarzyk cały czas zakręcał w różne strony. Nagle Batura zatrzymał się.
- Co jest? - zaniepokoiłem się.
- Studnia - szepnął. - Jesteśmy prawie na środku dziedzińca, ale około piętnastu metrów niżej. Co gorsza - mówił świecąc w górę - cembrowinę zabezpieczono płachtą blachy. Gdybyśmy ją ruszyli, natychmiast narobilibyśmy hałasu.
- Może w ścianie są jakieś otwory, inne korytarze? - zasugerowałem.
- Nie - Batura pokręcił głową.
Wróciliśmy za mury. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nadmiernie ryzykowaliśmy; przecież nikt nie wiedział, że weszliśmy pod ziemię.
- Trzeba szturmować mury - stwierdził Batura.
Wyjął z plecaka małą kuszę, nałożył zamiast strzały kotwiczkę z przywiązaną do jej końca linką. Wystrzelił jaw górę i gdy haki zaczepiły się o flanki, pociągnął za sznur sprawdzając, czy mocno trzyma. Powoli wspinał się na mur. Usiadł okrakiem na jego szczycie i czekał na mnie. Chwilę obserwowaliśmy dziedziniec zamkowy. Na jego środku, obok studni, rosła dorodna lipa. Za nami, od wschodu, tam gdzie dawniej były kuchnie, rozpoczęto chyba budowę hotelu. Zamiast piwnic było widać świeżo wykonane fundamenty.
Od strony zachodniej, tam gdzie była brama, sterczał szkielet dawniej dwupiętrowych pomieszczeń mieszkalnych. Stróż siedział w pokoiku w bramnej wieży, bo tam paliło się słabe światło lampki. Jerzy zrzucił linę na dziedziniec i zeszliśmy lądując miękko na trawie. Cicho zakradaliśmy się do narożnej wieży. Niebo zasnuły czarne burzowe chmury.
Przeszliśmy pod ceglanym portalem i mogliśmy wyjrzeć przez wysokie otwory okienne do fosy. Na pierwsze piętro dawnych mieszkań prowadziły spróchniałe schody. Minęliśmy je i wśliznęliśmy się do wieży.
Batura cicho zaklął patrząc w górę. Nad nami było tylko betonowe sklepienie, żadnego wejścia. Za to w rogu znajdowały się schody prowadzące do podziemi.
- Trzeba wejść po tamtych spróchniałych schodkach? - zapytałem.
- Jasne - mruknął Batura.
Na dworze padał deszcz. Grube krople bębniły o kurtki. Szum ulewy tłumił nasze kroki. Weszliśmy na piętro i ponownie skierowaliśmy się do wieży.
- Jasny gwint - Batura nie wytrzymał.
Znowu mieliśmy nad sobą tylko betonowy sufit.
- Na którym poziomie jest skrytka? - zapytałem.
- Piętro wyżej - odpowiedział.
Natychmiast podskoczył, złapał się resztek ceglanej framugi okna i już siedział na samym szczycie szczerbatego muru.
- Jest wejście - poinformował mnie.
- Czekaj! - zawołałem. - Rzucę ci linę. Będę cię asekurował.
Zrobiłem na sznurze pętlę, żeby Batura mógł łatwiej ją złapać.
- Mam was! - nagle usłyszałem krzyk.
Aż podskoczyłem zaskoczony i lina wypadła mi z rąk. Batura stal na murze oniemiały. Nim zdążyłem zareagować, zmurszałe cegły zaczęły wysypywać się spod mych stóp. Na moment straciłem równowagę i wyleciałem przez parapet na zewnątrz. Jakimś cudem moja stopa weszła w przygotowaną przeze mnie pętlę i mój lot ku ziemi został zatrzymany szarpnięciem. Niestety, nie zdążyłem osłonić głowy przed uderzeniem o mur. W tym czasie Batura zeskoczył i usiłował walczyć z człowiekiem, który wszedł na piętro. Po sekundzie sam też wyleciał. W ostatniej chwili usiłowałem złapać go. Moje palce ześliznęły się po jego mokrej kurtce. Zdążyłem chwycić jego dłoń.
Tak wisieliśmy na murze zamku w Szymbarku, a nad nami szalała burza. Ciężar, jaki musiała utrzymać moja obwiązana liną stopa, był zbyt duży.
- Dzięki - szepnął Batura.
- Kobyłka, wciągnij nas! - zawołałem resztką sił.
Alfred Kobyłka, bo to on wyrzucił Baturę za obręb murów zamkowych, wyjrzał z okna. Poświecił na nas latarką.
- Złapałem was na gorącym uczynku, jak włamaliście się do zamku - stwierdził. - Jednak potwierdziły się moje podejrzenia, że coś kombinujesz z tym złoczyńcą.
- Alfred! Zrób coś, bo mi urwie stopę i będziesz podwójnym mordercą! - próbowałem trafić do jego zdrowego rozsądku.
- Powiedzcie, czego szukaliście?!
- Zabije nas - usłyszałem wystraszony głos Batury. - Powiedz mu coś.
- Najpierw nas wciągnij! - wołałem do Kobyłki.
- Mówcie!
- Drugie piętro w wieży! - krzyczał Batura. - Skrytka jest pod oknem od strony folwarku.
Głowa Kobyłki zniknęła, a my wisieliśmy jak dwa zające, które muszą skruszeć, nim zostaną upieczone. Alfred wspiął się po murze i wszedł do wieży. Nad nami szalała burza.
- Żyjecie jeszcze?! - usłyszałem głos stróża wyglądającego z okna nad nami.
Nie miałem siły odpowiedzieć. W końcu po jakimś czasie, który wydawał się wiecznością, Kobyłka wrócił do nas.
- Znalazłem skarb! - krzyczał.
Powoli, razem ze stróżem zaczęli nas wciągać. Gdy już byliśmy w bezpiecznym miejscu, po wewnętrznej stronie muru padliśmy z Batura jak trupy. Jerzy był nieprzytomny ze strachu, miał dreszcze. Moja stopa uwolniona z liny pulsowała.
- Policja już tu jedzie - dumnie oświadczył Kobyłka.
Stróże prawa przyjechali po kwadransie, przesłuchali mnie i Baturę. Zadzwonili do Pana Samochodzika, napisali krótki raport i wymownie stukając się w czoło odjechali.
Do rana Kobyłka opróżnił schowek. Było w nim pięć złotych kielichów mszalnych bogato zdobionych klejnotami i jeden krucyfiks. Oprócz tego była puszka po niemieckiej masce gazowej. W środku znaleźliśmy kartkę zwiniętą w rulon. Był to odręczny szkic jakiejś górzystej okolicy. Ktoś narysował na nim niebieskim atramentem, pod szczytem jednej z gór, znak.
- Co to może oznaczać? - zastanawiał się Kobyłka.
- To znak Tryzuba - wyjaśniłem mu rozcierając kostkę.
ROZDZIAŁ TRZECI
NOWY BOHATER MINISTERSTWA * KOLEJNA AKCJA ALFREDA KOBYŁKI * CZY WYRZUCĄ MNIE Z PRACY? * MACIEK I GUSTLIK ZABIERAJĄ MNIE W GÓRY * SZUKAMY CZARNEJ I BANDERASA * POLICJANCI-PRZEBIERAŃCY * IMPREZA NA DACHU WIEŻOWCA
Resztę nocy spędziłem w Rosynancie. Jerzy Batura i blondynka odjechali do Iławy. Alfred Kobyłka zamknął się na zamku ze stróżem i zapewne spali na skarbie. Rano, po porannej toalecie i śniadaniu, cierpliwie czekałem na przyjazd pana Tomasza i specjalnej opancerzonej furgonetki. Pojawił się o dziesiątej rano. Furgonowi towarzyszyła lancia. Wysiedli z niej podsekretarz stanu i Pan Samochodzik.
- Znowu pan rozrabiał - przywitał mnie urzędnik. - Policzymy się w Warszawie, a teraz pokażcie mi ten skarb.
Razem z ochroniarzami podeszliśmy do zamkowej bramy. Otworzył nam Kobyłka i zaprowadził do stróżówki. Na drewnianym stole stały kielichy i monstrancja. W dziennym świetle sprawiały imponujące wrażenie. Blask złota i szlachetnych kamieni bił nas po oczach. W milczeniu podziwialiśmy kunsztowną pracę rzemieślników.
- Początek XVIII wieku - ocenił wiek precjozów pan Tomasz.
- Zgadzam się z panem - odezwał się Alfred. - Moim zdaniem, dwa kielichy wykonano w Królewcu, kolejne dwa w Gdańsku, ale jeden z nich i monstrancja musiały być zamówione na zachodzie Europy.
Strażnicy ochraniali Kobyłkę niosącego pudło ze skarbem do furgonetki. My poszliśmy za nimi. Przy moście stała czwórka Niemców, którzy w milczeniu oglądali wszystko. Po pięciu minutach byliśmy już. w drodze do Warszawy. Jechałem sam w Rosynancie, za furgonem. Po trzech godzinach byliśmy pod ministerstwem. Dziennikarze już czekali. Błyskały flesze aparatów fotograficznych, oślepiały nas lampy przymocowane do kamer telewizyjnych.
- Zaczyna się sezon ogórkowy - podsekretarz szepnął do pana Tomasza. - Mamy szansę być na pierwszych miejscach we wszystkich serwisach informacyjnych...
Głównym bohaterem konferencji prasowej był oczywiście Alfred Kobyłka. To on odkrył skrytkę w czasie rutynowej kontroli stanu zachowania murów w Szymbarku - taka była oficjalna wersja zdarzeń. Ministerialny urzędnik przed naszym odjazdem z Szymbarka pouczył stróża na zamku, żeby nikomu nie wspominał o nocnych zajściach. Postanowiłem, że lepiej będzie, jeśli na jakiś czas zniknę wszystkim z oczu. Jednak po półgodzinie pan Tomasz wezwał mnie do siebie.
- Paweł, wiesz, że cię szanuję, ale teraz narobiłeś niezłego bigosu - powiedział smutnym tonem. - Znowu idziemy na dywanik.
Po chwili siedzieliśmy przed obliczem naszego zwierzchnika.
- Panie Pawle! - zaczął patrząc mi prosto w oczy. - Pan Tomasz ręczy za pana głową, lecz nocne zajścia na zamku przeczą pańskiej dotychczasowej opinii. To już trzeci raz w tak krótkim czasie muszę z panem wyjaśniać pewne drażliwe kwestie. Za miesiąc stanie pan przed komisją weryfikacyjną powołaną przez nasz dział kontroli wewnętrznej. Doprawdy współdziałania z Jerzym Baturą, naszym najgroźniejszym przeciwnikiem, niczym się nie da wytłumaczyć...
Miałem dość tej urzędniczej nowomowy. Wstałem z fotela i, nie zważając na zdumione spojrzenia urzędnika i pana Tomasza, wyszedłem. Siłą woli powstrzymałem się przed trzaśnięciem drzwiami.
W pokoju zacząłem pakować rzeczy do dużej torby. Alfred Kobyłka przyglądał mi się z uwagą.
- Nie chciałem, żeby przypisano mi sukces odnalezienia skarbu - jęknął w pewnym momencie. - Mogłeś powiedzieć, że przyjedziesz do Szymbarka z Batura, bo chcesz go wykorzystać - mówił. - Chcesz, to razem zajmiemy się rozwiązaniem “Zagadki Tryzuba”.
- “Zagadki Tryzuba”? - zapytałem zdumiony. - Kto wymyślił taki kryptonim?
- Podsekretarz stanu kazał mi zająć się tą sprawą - wyjaśniał Kobyłka. - Sądzi, że ten SS-man musiał ukryć jakiś skarb i mapa znaleziona przez nas prowadzi prosto do niego.
- Powodzenia - mruknąłem. - Wiesz chociaż, gdzie szukać? Co oznacza ten znak?
- Nie - przyznał się. - Porównam tę mapę z innymi topograficznymi wizerunkami polskich gór i może będę wiedział.
- Aha - uśmiechnąłem się.
Odwróciłem się, żeby wyjść.
- Mogę prosić o kluczyki do Rosynanta - Kobyłka wstał zza biurka. - Samochód nie będzie ci potrzebny, skoro przez miesiąc jesteś zawieszony w obowiązkach...
- Co?! - nie wytrzymałem.
- Nie powiedzieli ci? - Kobyłka był zdziwiony. - Taką podjęli decyzję w drodze powrotnej...
- Nie powiedzieli, bo nie zdążyli - pan Tomasz zajrzał do naszego pokoju. - Paweł tak szybko wyszedł, że pewne słowa uszły jego uwagi. I nie jest zawieszony, a urlopowany.
Stałem jak słup soli i w szoku nie potrafiłem niczego powiedzieć. Rzuciłem kluczyki do Rosynanta Kobyłce i ruszyłem w stronę drzwi. Pan Tomasz zastąpił mi drogę.
- Paweł, chodź do mnie - wycedził przez zaciśnięte wargi.
Pomaszerowaliśmy do jego gabinetu. W sekretariacie nie było panny Moniki.
- Co ty wyprawiasz?! - Pan Samochodzik krzyknął na mnie, gdy już byliśmy sami w czterech ścianach. - Śmiertelnie obraziłeś wysokiego rangą urzędnika. W porządku, możesz go nie lubić, ale to twój zwierzchnik, tak samo jak ja. Mnie też będziesz tak traktował?!
Pokręciłem głową na znak, że nie.
- Wyprowadzasz się gdzieś? - palcem wskazał torbę.
Na chwilę zapadło milczenie.
- Dobrze - szef już trochę się uspokoił. - Oficjalnie wysyłam cię na urlop. Możesz ten czas wykorzystać dowolnie. Mam dla ciebie interesującą propozycję...
W tym momencie podszedł do telefonu i wcisnął guzik interkomu.
- Panno Moniko, czy już wróciliście z obiadu? - zapytał sekretarkę.
- Tak jest, panie Tomaszu - odpowiedziała.
- Smakowało im?
- Tak.
- Świetnie.
Szef podszedł do drzwi gabinetu i zajrzał do sekretariatu.
- Zapraszam, wejdźcie - powiedział do kogoś.
Do gabinetu weszło dwóch rosłych młodzieńców ubranych w wojskowe mundury armii amerykańskiej, z jedną tylko różnicą - na kapeluszach mieli przypięte harcerskie lilijki. To byli Maciek i Gustlik. Moje serce aż podskoczyło z radości na ich widok.
- Czuwaj! - zawołałem.
- Czuwaj, panie Pawle! - odkrzyknęli.
Uściskaliśmy się serdecznie. Chłopcy dzielnie sekundowali mi w czasie poszukiwań skarbu generała Samsonowa. Od tamtej pory wyrośli i jakby zmężnieli.
- A gdzie wasz wódz, druh Jacek? - dopytywałem się.
- O, to teraz szycha w hufcu, strasznie zadziera głowę i nie zadaje się ze zwykłymi kapralami - Gustlik spojrzał ku górze pokazując, jak Jacek traktuje swoich kolegów
- Nie zgrywaj się - Maciek trącił Gustlika w ramię. - Jacek to nasz człowiek w zarządzie hufca. Pomaga naszej drużynie ile może, ale nie ma czasu, żeby z nami wyskoczyć na obóz w Bieszczady...
- Jedziecie w Bieszczady? - przerwałem mu.
- Mówiłem, że to będzie kusząca oferta urlopu - rzucił pan Tomasz. Jednocześnie mimo poważnego wyrazu twarzy lekko zmrużył oko.
- Chce pan z nami pojechać? - ucieszył się Gustlik.
Nim zdążyłem przytaknąć, odezwał się Maciek.
- Mamy tylko jeden problem - powiedział. - Pan nam pomoże i może z nami jechać, powiedzmy jako specjalny konsultant.
- Co się stało? - zainteresowałem się.
- Szukamy pewnej dziewczyny i chłopaka - wyjaśnili jednocześnie.
- Zakochana para? - próbowałem zgadnąć.
- Nie, nasi obozowicze - Maciek smutno pokręcił głową. - Niestety, uciekli i nie są razem. Mamy namiary na ich znajomych w Warszawie. Jeśli nie znajdziemy ich do północy, do akcji wkroczy policja, a to oznacza, że nie będzie obozu.
- Czekajcie chwilę - poprosiłem i wybiegłem z gabinetu szefa.
Alfred Kobyłka był jeszcze w pracy. Niestety, odwiedziła go mama w towarzystwie elegancko ubranej, młodej blondynki o twarzy znudzonego psa mopsika.
- O, przepraszam - mruknąłem stając w progu. - Mogę cię prosić na chwilkę - zwróciłem się do Kobyłki.
Chłopak wyszedł na korytarz.
- Daj mi na ten jeden wieczór kluczyki do Rosynanta - zagadnąłem go. - Tylko do północy. Proszę...
Bez słowa podał mi kluczyki
- Ta młoda piękność to Alinka Kurbowiecka? - zapytałem.
Alfred skinął głową.
- Fajna laska - rzuciłem, nim zwiałem mu sprzed oczu.
Wróciłem do chłopaków i pana Tomasza.
- No, to do roboty - powiedziałem.
Wyszedłem z harcerzami na parking i wsiedliśmy do Rosynanta.
- Mówcie, jakie macie namiary - zagadnąłem harcerzy.
- Pierwsza osoba, której szukamy, to dziewczyna o pseudonimie Czarna - referował Maciek. - Ma siedemnaście lat, jest bardzo ładną brunetką, zaliczyła kilka ucieczek z domu. Będąc na gigancie kradła. Od piętnastego roku życia pod stałą opieką kuratora. W Warszawie ma koleżankę. Drugi poszukiwany przez nas człowiek to koleś o ksywie Banderas, bo podobny do znanego aktora. Ma na koncie kilka kradzieży samochodów. Jeszcze nie siedział, bo brakuje mu pół roku do pełnoletności. Chłopak jest z Warszawy, więc zna tu każdy kąt.
- To teraz takich ludzi przyjmuje się do harcerstwa? - żartowałem.
- Później to wyjaśnimy - odpowiedział Maciek. Podjechaliśmy pod dom koleżanki Czarnej.
- Czarna jest u Jadźki - ledwo miała siłę cokolwiek powiedzieć zaspana, krótko obcięta blondynka. - Nie tylko wy jej szukacie. Gania za nią taki jeden łysy dresiarz z Mokotowa. Wpadła mu w oko.
Dowiedzieliśmy się, że Jadźka mieszka w Wilanowie. Pojechaliśmy tam. Przed bramą willi stał długi rząd mercedesów i BMW.
- Zjazd dyplomatów - zamruczał Gustlik.
Chwilę siedzieliśmy obserwując domek. W środku odbywała się niezła impreza. Po okolicy niosły się dźwięki najnowszych przebojów. Samochody odjeżdżały i przyjeżdżały. To goście jeździli do sklepów uzupełnić zapasy, najczęściej alkoholu. Czarnej nie widzieliśmy.
- Damy radę tam wejść i wyjść wynosząc Czarną? powątpiewał Maciek.
- Nii... - Gustlik pokręcił głową. - Pijany jest zawsze agresywny, gotów bić się z byle powodu. Moglibyśmy przez jakiś czas obronić się, ale potem przykryliby nas czapkami. Za dużo tu nagrzanych ludzi.
- Trzeba użyć fortelu - szepnąłem.
- Jakiego? - zapytali mnie jednocześnie.
- Zdejmijcie wszystkie harcerskie odznaki - rozkazałem.
Potem wycofałem Rosynanta za róg ulicy. Wysiadłem i z bagażnika wyjąłem małą czarną skrzyneczkę. Podałem chłopcom kominiarki i czarne kamizelki kuloodporne. Na plecach miały miejsce, żeby na rzepy przyczepić taśmę z napisem. Akurat miałem takie z napisem: “Policja” harcerze założyli to, co im dałem. W połączeniu ze swoimi amerykańskimi mundurkami wyglądali jak prawdziwi antyterroryści.
Ostro ruszyłem i z piskiem opon zahamowałem przed willą rodziców Jadźki. Już gdy wysiadaliśmy, zrobiliśmy na gościach dobre wrażenie. Dziewczyny zapiszczały, dresiarze nerwowo sięgali do rękawów w poszukiwaniu kijów baseballowych, reszta gasiła papierosy.
- Konrad, policja po ciebie! - ktoś krzyknął.
- Proszę się rozejść! - mówiłem przeciskając się przez tłum na schodach, jednocześnie wymachując swoją legitymacją służbową.
We trzech weszliśmy do środka domu. Tu był inny świat. Ledwo co widzieliśmy przez gęsty dym papierosowy, który rytmicznie falował w rytm muzyki eksplodującej z ogromnych kolumn.
- Maciek! Zostań przy drzwiach. Gustlik, za mną! - wydałem polecenia.
- Panowie, zaraz, macie nakaz? - zaczepił nas chudy młodzieniec o ptasiej główce i haczykowatym nosie.
Rozglądałem się we wszystkie strony wypatrując dziewczyny pasującej z opisu do Czarnej.
- Mistrzuniu! - Gustlik naparł całym ciałem na chudzielca. - Zanim przywiozę ci nakaz, to ty wylecisz w powietrze razem z tą tancbudą.
- Co jest? - młodzian lekko się przestraszył.
- Trzeba wszystkich ewakuować! - wydarłem mu się wprost do ucha. - Tu jest gdzieś bomba. Ile osób jest na górze?
- Czarna z chłopakiem - poinformował mnie chudzielec.
Przebiegłem przez salon ze skórzanymi kanapami i kominkiem, minąłem kuchnię i ruszyłem po wąskich, krętych schodach na pierwsze piętro. Niestety stał tam już komitet powitalny. Trzech młodzieńców ogolonych na łyso, w dresowych spodniach i skórzanych kurtkach.
- Kolega jest zajęty - stwierdzili.
- Tu jest bomba! - próbowałem ich nastraszyć.
- Co ty, kolo, Brzytwa już ją rozbraja - powiedział i roześmiał się pierwszy z lewej.
Nie wytrzymałem i zaatakowałem środkowego strażnika uderzając go głową w brzuch. Dwójkę po bokach obezwładniłem jednocześnie ciosami pięści w sploty słoneczne. Gustlik pilnował, żeby dresiarze nie mieli sił wstać, a ja penetrowałem pokoje na piętrze. Wzdłuż długiego korytarza znajdowały się cztery pokoje, po dwa z każdej ze stron, oraz łazienka na końcu, przy szczytowej ścianie.
W drugim pomieszczeniu po lewej stronie, w sypialni z ogromnym łożem i szafą z lustrami na drzwiach, zastałem Brzytwę, który uganiał się za pijaną i zapłakaną Czarną. Nawet nie zwrócili uwagi na to, że wszedłem.
- Czarna, nie denerwuj mnie! - wołał Brzytwa, próbując złapać dziewczynę.
- Nie! Nie chcę! - krzyczała nie mając sił na dłuższe bieganie.
Gdy mnie mijali, podstawiłem nogę Brzytwie. Padł na podłogę rozbijając czołem lustro w drzwiach szary.
- Siedem lat nieszczęść przed tobą - rzuciłem.
Chwyciłem oniemiałą Czarną wpół, zawiesiłem ją sobie na ramieniu i próbowałem wyjść z sypialni. Brzytwa z rozbitym czołem stanął mi na drodze. W jego dłoni błysnęło ostrze noża sprężynowego.
- Czekaj, położę ją - powiedziałem do nożownika.
Zrobiłem ruch w stronę łóżka, a potem błyskawicznie obróciłem się, aż długie i opalone nogi Czarnej, z butami na wysokich i cienkich obcasach trafiły w twarz Brzytwy. Chłopakiem aż zarzuciło na szafę i padając rozbił drugie lustro.
- Na jego miejscu siedziałbym w domu przez następne czternaście lat - zażartował Gustlik pojawiając się w drzwiach. - Niech pan się pośpieszy, goście na podwórku zaczynają się niecierpliwić.
Nie mówiąc do nikogo ani słowa zanieśliśmy Czarną do Rosynanta. Nikt nas nie zatrzymywał, gdy odjeżdżaliśmy. Za rogiem ulicy wcisnąłem na desce rozdzielczej guzik zmieniający kolor samochodu oraz tablice rejestracyjne.
- Jedziemy do mnie - poinformowałem chłopców.
Po drodze zdjęliśmy kominiarki i kamizelki kuloodporne. Maciek z Gustlikiem wzięli pijaną Czarną pod pachy i wnieśli do mojego mieszkanka. Kazałem im wrzucić ją do wanny.
- Gustlik, w szafce kuchennej znajdziesz puszkę po herbacie “Lipton”. Są tam zioła - informowałem. - Zaparz dwie łyżeczki w kubku gorącej wody. Maciek, przygotuj koc i suche ubrania z mojej szafy
Gdy zostałem sam z dziewczyną, odkręciłem kurek prysznica z zimną wodą i skierowałem strumień lodowatych igiełek w twarz dziewczyny. Po minucie odkręciłem kran z gorącą wodą i tak regularnie zmieniałem temperaturę kąpieli przez pięć minut. Początkowo Czarna próbowała walczyć, potem oklapła zrezygnowana, żeby na koniec trochę otrzeźwieć.
- Żyjesz?! - szarpnąłem ją za ramię.
- Co to za życie - burknęła. - Ciężko jest lekko żyć.
Rozglądała się zdziwiona i próbowała ogrzać pocierając dłońmi po mokrych ramionach.
- Gdzie jestem? - wychrypiała.
- Na długim leczeniu odwykowym - rzuciłem zirytowany. - Zdejmij mokre ubranie i wytrzyj się tym ręcznikiem - powiedziałem wychodząc z łazienki.
Maciek wrzucił dziewczynie suche ubrania i czekaliśmy w pokoju. Po pięciu minutach przyszła do nas. Rzeczywiście była bardzo ładną dziewczyną, trochę przypominała w typie urody Włoszkę albo Hiszpankę.
- Co jest? - zapytała patrząc na nas.
- Jedziesz z nami - odezwał się Maciek. - Podpisałaś zobowiązanie. Wybrałaś obóz w górach zamiast wakacji z codziennymi wizytami kuratora. To twój podpis? - podsunął jej przed oczy jakiś dokument.
- Tak - szepnęła Czarna. - Ale jaja, to wy naprawdę istniejecie?! Myślałam, że to jakiś żart, więc podpisałam. Miałam nadzieję, że tego obozu nie będzie, a zanim kurator się połapie, to trochę odpocznę.
- Pij - Gustlik podał jej kubek z ziółkami.
- Co to jest? - Czarna podejrzliwie wąchała parę ulatującą z naczynia.
- Coś na syndrom dnia drugiego, czyli przepicie - wyjaśniałem. - Dobre na zatrucie alkoholem. To napar z liści ogórecznika.
- Śmierdzi - Czarna pokręciła nosem.
- Musi - powiedziałem z przekonaniem. - Alkohol też śmierdzi, a go piłaś. Masz wybór: albo kubek albo powrót do kuratora.
Czarna wypiła napar duszkiem, skrzywiła się i zniknęła w łazience.
- Gdzie jest Banderas? - przepytywałem ją, gdy stała nachylona nad muszlą klozetową.
- Daliście mi truciznę - usłyszałem odpowiedź.
- Pomogę ci, jak powiesz, gdzie on jest...
- Spadaj, harcerzyku...
Kolejne silne konwulsje wstrząsnęły jej ciałem. Odwróciłem wzrok, żeby nie patrzeć na to co się z nią działo.
- Gustlik, zaparz tym razem pieprzowej mięty! - krzyknąłem.
Chłopak przechodząc obok łazienki aż zatoczył się ze śmiechu patrząc na wymizerowaną twarz Czarnej. Wytrzymała jeszcze dwa skurcze żołądka i zgodziła się powiedzieć, gdzie jest Banderas.
Gdy wypiła mięty, która łagodzi wszelkie kłopoty z przewodem pokarmowym, otuliła się kocem i zasnęła. Zostawiliśmy ją pod opieką Gustlika i pojechaliśmy pod wskazany przez nią adres. W dziesięciopiętrowcu wjechaliśmy windą na samą górę i po drabince wspięliśmy się na dach, gdzie bawiła się grupka młodzieży.
- Patrzcie, przyszedł Rambo jeden i Rambo dwa! - przywitał nas zgodny okrzyk.
Na leżaku spoczywał rozwalony wysoki, dobrze zbudowany chłopak o śniadej twarzy i długich, czarnych, gładko zaczesanych włosach. Patrzył na nas spod przymrużonych powiek. Trzymał gitarę i leniwie uderzał w jej struny. Reszta towarzystwa leżała na kocach i zapatrzona w nocne światła Warszawy słuchała dźwięków gitary.
- Jedziesz na kolonię - Maciek pokazał chłopakowi papier podobny do podpisanego przez Czarną.
Banderas przestał grać i ostrożnie odłożył gitarę. Spojrzał na dokument i lekko się uśmiechnął.
- Skopiemy ich? - leżący do tej pory młodzieńcy poderwali się z miejsc.
- Nie - Banderas zatrzymał ich ruchem ręki.
Schował gitarę do brezentowego futerału i stanął przed nami.
- Jedźmy - powiedział spokojnie.
Zeszliśmy do Rosynanta.
- Jeszcze nikt ci go nie rąbnął? - zapytał mnie.
- Paru próbowało - odpowiedziałem.
Banderas zamilkł i tylko uważnie nam się przyglądał. Pojechaliśmy po Gustlika i Czarną. Potem całą czwórkę odwiozłem na dworzec kolejowy, gdzie reszta obozowiczów czekała pod opieką policjantów. Miałem dołączyć do nich za trzy godziny. Musiałem się jeszcze spakować. Przedtem jednak oddałem wóz i kluczyki Alfredowi Kobyłce. Życzyłem mu powodzenia w poszukiwaniach i udałem się do domu. Była prawie pierwsza w nocy, gdy zapakowałem plecak, karimatę i mały zapas żywności.
Nieoczekiwanie ktoś zapukał do drzwi. To był pan Tomasz,
- Jedziesz z harcerzami? - domyślił się patrząc na plecak
- Mam tu coś dla ciebie - podał mi białą kopertę. - Może ci się przyda.
- Do zobaczenia na połoninach! - pożegnałem wychodzącego szefa. Pan Samochodzik skinął głową i wyszedł. Otworzyłem kopertę.
W środku były dwie zalaminowane kserokopie mapy znalezionej w skrytce w szymbarskim zamku.
ROZDZIAŁ CZWARTY
PARSZYWA DWUNASTKA NA DWORCU * GDY KOLONISTA MYLI DRZWI * CO ALFRED UKRYŁ W KIESZENI * PRZEWODNIK PO SKRYTKACH * OBÓZ W MUNDURACH * KLASZTOR W ZAGÓRZU * PUŁAPKA W KRYPCIE
O trzeciej rano dworzec kolejowy przypomina noclegownię trampów i włóczęgów. Prawie wszyscy śpią. W powietrzu unosi się lekki smród smażonych hamburgerów. Ktoś cicho siorbie kawę. Maciek, Gustlik i dwunastu członków naszego obozu stało, siedziało lub leżało na peronie. Zdziwiło mnie, że tylko jeden chłopiec oraz harcerze mieli plecaki, i to nieduże. Chłopak miał około piętnastu lat, czarne włosy, drobną figurę i lekko uginał się pod ciężarem dobytku, który niósł na plecach. Czytał tygodnik polityczny i trwożliwie spoglądał na towarzystwo. Wyraźnie nie pasował do reszty. Kilka metrów od nas, pod lampą, stało czterech policjantów, którzy czujnie spoglądali w naszym kierunku.
- Zbiórka! - ryknął Maciek widząc, że zbliżam się.
Wszyscy niemrawo powstali z miejsc i ustawili się w niezgrabnym szeregu.
- Panie Pawle - meldował mi Maciek. - Oto nasza parszywa dwunastka. Czarną i Banderasa pan już zna. W tym zespole jest tylko jeden chłopak, który nie miał wcześniej konfliktów z prawem. To Waldemar Korbek - harcerz wskazał chłopaka z gazetą.
- Gdzie zebraliście taką ekipę? - pytałem zdumiony.
- Nasz obóz został zorganizowany jako element policyjnego programu “Bezpieczne wakacje” - tłumaczył mi Maciek. - Ci tutaj byli często notowani w aktach policyjnych, ale podobno dobrze rokują na przyszłość i da się z nich zrobić ludzi. My, harcerze, na obozie wędrownym w Bieszczadach mamy ich reedukować. Oni sami wybrali wyjazd w góry - alternatywa: kurator, kolegium, poprawczak.
- A co tu w takim razie robi Waldek? - nie wytrzymałem.
- Ojciec wykupił mu uczestnictwo w naszym obozie - Maciek wzruszył ramionami. - Podobno chciał, żeby syn przeszedł twardą szkołę życia. Do tej pory Waldek odezwał się do nas dwa razy.
Kolejarze podstawili na peron pociąg odjeżdżający do Zagórza. Zajęliśmy zarezerwowane dla nas trzy przedziały.
- Co będzie, jeśli zaczną rozrabiać? - zaczepiłem Maćka.
- Rozwiązujemy obóz, a oni stają do dyspozycji wymiaru sprawiedliwości - sucho stwierdził Maciek. - Wiedzą o tym, więc na razie mamy spokój. Tym pościgiem za Czarną i Banderasem udowodniliśmy, że jesteśmy twardzi.
Gdy pociąg ruszył, wszyscy zasnęli. Usiadłem na rozkładanym foteliku w korytarzu i czytałem akta obozowiczów, które miał Maciek.
Bejsbol, krępy, łysy, był typowym dresiarzem zatrzymanym w czasie burd na stadionie. Gruzin, syn Polaka i Gruzinki, wyglądał jak Grigorij z “Czterech pancernych”, miał szesnaście lat, terroryzował całą szkołę i pół osiedla pobierając haracze od młodszych kolegów. Misiek, piętnastolatek, kradł radia samochodowe. Marchewa mając czternaście lat chciał okraść sklep. Wszedł do spożywczego tuż przed zaniknięciem i usiłował sterroryzować ekspedientkę pistoletem zabawką na plastykowe kulki. Złapał go właściciel sklepu uzbrojony w kij baseballowy, prawdziwy. Wdowa, szesnastolatka, próbowała otruć chłopaka, który ją rzucił. Grucha, uczennica liceum, kilka razy została schwytana w czasie kradzieży w supermarkecie. Psycholodzy stwierdzili, że jest kleplomanką. Mały, ponury siedemnastolatek, pewnego dnia pobił pijanego ojca, który usiłował kolejny raz sprać mamę Małego. Mama Małego rozwiodła się z jego ojcem, ale ten wciąż nachodził ich dom. Biały był farbowanym blondynem zamieszanym w przemyt papierosów przez granicę. Najciekawszym uczestnikiem był Zet, piętnastoletni haker. Łamał kody bankowe. Większość członków naszego obozu miała nieszczęście urodzić się w rodzinach określanych przez policję mianem patologicznych.
- Niezłe asy? - zapytał mnie Maciek wyglądając przez okno
- Prawdziwa parszywa dwunastka, jak w tym znanym filmie - stwierdziłem.
Razem z nami w wagonie była grupa kolonijna. Kilkuletnie dzieciaki ani na moment nie przestawały biegać po korytarzu. Wychowawczynie, młode studentki, nie mogły sobie z nimi dać rady. Kierowniczka, blondynka o kręconych włosach ze sweterkiem zarzuconym na ramiona, co chwila podejmowała próby zapanowania nad wychowankami. W sąsiednim wagonie byli harcerze. Ubrani w wojskowe stroje wyglądali schludnie i zachowywali się bardzo spokojnie. Musiała to być jakaś grupa starszoharcerska, sądząc po wieku jej członków.
Obok nasz przeciskał się pierwszoklasista ubrany w dresik.
- Przepraszam, gdzie jest toaleta? - grzecznie nas zapytał.
- Za rogiem - Maciek wskazał kierunek.
Chłopczyk zniknął za zakrętem. Maciek nagle pobiegł za nim.
- Stój! - usłyszałem krzyk Maćka.
Zerwałem się z miejsca i pobiegłem za Maćkiem. Kolonista wisiał na otwartych drzwiach wyjściowych. Maciek już go trzymał za ramię i wciągał do środka.
- Tak myślałem, że pomyli drzwi - Maciek był blady jak ściana. - Na kursie instruktorów mówili, że to się zdarza, ale wtedy w to nie wierzyłem.
Zaalarmowana przez kogoś przybiegła kierowniczka, jej białe pantofelki na wysokim obcasie stukały po podłodze.
- Bardzo panom dziękuję - mówiła. - Te dzieciaki wiercą się, jakby je coś gryzło w końcówkę pleców, i cały czas latają.
- Dokąd pani z nimi jedzie? - uprzejmie spytał Maciek.
- W Bieszczady, do Myczkowiec - odrzekła.
- To tak jak my - mruknął Maciek - ale potem idziemy dalej, na południe.
- To pewnie spotkamy się na szlaku - usłyszeliśmy za sobą czyjś tubalny głos.
W przejściu pomiędzy wagonami stał kierownik starszoharcerskiej grupy z. wagonu obok. Był wysokim i szczupłym blondynem o silnej, ale nie muskularnej budowie ciała. Miał krótko ostrzyżone włosy i surowe spojrzenie.
- Z jakiej jesteś drużyny? - zwrócił się do Maćka.
Maciek wymienił numer i hufiec, do którego należał. Blondyn nagle roześmiał się.
- Ach, to wy robicie szkołę przetrwania dla tych praworządnych inaczej - śmiał się. - Ciekawe, ilu ich wróci z Bieszczad. Dowodzę najlepszą drużyną survivalową w Polsce. Może spróbujemy się z tymi “kryminałkami”, trochę utrzemy im nosa...
- Jasne - nagle odezwał się Banderas.
Blondyn zmierzył go wzrokiem.
- Tacy jak ty nie potrafią ani uczciwie pracować, ani walczyć - wycedził harcerz. - Nie jesteś dla nas godnym przeciwnikiem.
Banderas ledwo powstrzymał się od rzucenia się na harcerza z pięściami.
- To do zobaczenia na szlaku - powiedział Banderas. - Pilnujcie flagi! - rzucił wchodząc do toalety.
Blondyn wrócił do swoich harcerzy, a ja usiadłem w przedziale, żeby się zdrzemnąć. Obudził mnie Gustlik szturchając w ramię.
- Panie Pawle, jesteśmy w Zagórzu - zameldował.
Po pożegnaniu z Pawłem pojechałem taksówką do domu. Chłopak sam sobie napytał biedy, ale miałem nadzieję, że moje wstawiennictwo załatwi wszystko. Na razie musiałem uporać się z tym, co w ministerstwie szumnie nazwano “Zagadką Tryzuba”. Najpierw sięgnąłem po opracowania historii Polski i jej stosunków dyplomatycznych z kozacką Ukrainą. Następnie próbowałem odnaleźć cokolwiek na temat dziejów Ukraińskiej Powstańczej Armii. W końcu z największą przyjemnością sięgnąłem po książki Pawła Jasienicy, który udowadniał tezę, że Ukraina nie po to istnieje na świecie, by podlegać Polsce czy Rosji. Wciąż czytałem, gdy do okien mojej kawalerki nieśmiało zawitały pierwsze promienie słońca.
Na chwilę ułożyłem się na tapczanie, żeby się zdrzemnąć przed wyjściem do pracy. W gabinecie stawiłem się punktualnie o ósmej.
- Panie Tomaszu! - przywitała mnie panna Monika. - Szuka pana podsekretarz stanu. Alfred już tam jest.
- Czyżby i mnie chcieli zwolnić? - zażartowałem.
Panna Monika zrobiła przerażoną minę.
- To prawda, że Paweł wyleciał z roboty? - zapytała. - Szkoda, taki miły chłopiec.
- Nie, skąd - uspokajałem ją. - Zobaczysz, że może wróci tu szybciej, niż się spodziewasz.
Udałem się do podsekretarza stanu. On i Alfred siedzieli w głębokich fotelach przy niskim stoliczku i popijali kawę z filiżaneczek.
- O! Dobrze, że pan wreszcie przyszedł - zawołał urzędnik. - Gdzie podział się pan Paweł Daniec?
- Wyjechał na urlop - odpowiedziałem.
- Dokąd, jeśli wolno spytać? - dociekał podsekretarz stanu
- W góry.
- To bardzo dobrze, ten wyjazd uspokoi jego nerwy. Będzie miał czas na przemyślenie swojego postępowania.
Milczałem. Urzędnik potarł ręce zdezorientowany. Widocznie spodziewał się przeprosin w imieniu Pawła. Czekałem, co tym razem uknuł nasz zwierzchnik.
- Panowie! - przemówił. - W waszych rękach wasz los. Konsultowałem już to z panią Iwonką z biura prasowego ministerstwa. Wiecie, że zbliża się lato, czas posuchy, tak zwany sezon ogórkowy. Dziennikarze z byle bzdury mogą zrobić wiadomość dnia. Jeśli tego lata uda nam się rozwikłać jakąś ciekawą zagadkę, to będzie super. Ostatni sukces w Szymbarku i następny w operacji nazwanej przeze mnie “Zagadką Tryzuba”, odpowiednio nagłośnione w mediach, dadzą nam poważne karty w czasie debat nad przyszłorocznym budżetem naszego resortu. Jak pan myśli, co ukrył ten SS-man? Może to Bursztynowa Komnata? Mam nadzieję, że nic rosyjskiego. Musielibyśmy to zwrócić Rosjanom, a od nich nie dostalibyśmy nawet złamanej kopiejki, choć sporo nam mają do oddania.
- Mamy jeszcze to - wtrącił się Alfred Kobyłka i wyjął notes w skórzanych okładkach. - To było w skrytce - oznajmił.
Podsekretarz wyczekująco spojrzał na mnie.
- Przejrzałeś zawartość notesu? - zapytałem Alfreda.
- Tak, to chyba przewodnik po skrytkach, wraz ze szkicami sytuacyjnymi - opowiadał Kobyłka. - Co ciekawe, na każdym planie jest znak Tryzuba.
- Co zostało tam ukryte? - zastanawiał się podsekretarz stanu.
- Jeśli przyjąć tezę kolegi Kobyłki o przewodniku po skrytkach - przyjąłem oficjalny ton - to byłyby skarby zrabowane na Wschodzie, a więc do zwrotu naszym wschodnim sąsiadom.
Urzędnik zafrasowany drapał się po głowie.
- Tak pan myśli? - rzucił zamyślony.
- Tak - odpowiedziałem. - Czy wiedzą panowie, czym jest Tryzub?
Pokręcili przecząco głowami.
- To herb hetmana Iwana Mazepy - opowiadałem. - Tę postać znacie na pewno, jeśli nie z historii, to przynajmniej z lekcji języka polskiego. Był to człowiek niewygodny ze względów politycznych. Polscy historycy określali go mianem “awanturnika”, a rosyjscy “zdrajcy”. Był on rodowitym Ukraińcem, szlachcicem herbu Kurcz. Nie wdając się w szczegóły, próbował na początku XVIII wieku doprowadzić do powstania samodzielnej Ukrainy wykorzystując walki pomiędzy Szwedami a Rosjanami oraz spory o następstwo na polskim tronie. Właśnie wtedy przyjął jako swój herb Tryzub. Oczywiście moglibyśmy pójść na łatwiznę i stwierdzić, że mapa prowadzi nas do skrytki z legendarnymi skarbami Mazepy. Wiadomo, że po bitwie pod Połtawą w 1709 roku przeprawiał się przez Dniepr wioząc baryłki ze złotem. Iwan Mazepa zmarł prawie trzy miesiące po bitwie w Benderach nad Dniestrem...
- Trzeba w takim razie powiadomić Rosjan i rozpocząć wspólne poszukiwania - stwierdził Alfred Kobyłka.
- Zaraz - powiedziałem zirytowany, że mi przerwano. - Mówiłem, że to pójście na łatwiznę. Nie sądzę, że SS-man ukryłby w Szymbarku bezużyteczną mapę.
Otworzyłem zaspane oczy i wyjrzałem przez okno. Właśnie przejeżdżaliśmy przez tunel. Prawie wszyscy turyści w pociągu wystawiali głowy przyglądając się górskiemu krajobrazowi, zielonym wzniesieniom, wdychali świeże, czyste poranne powietrze.
Budynek stacji w Zagórzu był typowym dla małych stacyjek. Nieduży, ze spadzistym dachem, charakterystycznymi ławkami i poczekalnią, z której wychodziło się na peron albo do miasta. Obok niego znajdowała się wysoka rampa. Stały na niej dwa autobusy i jeden policyjny star z dużą budą, z kratami w oknach. Poczekaliśmy, aż wysiądą obładowani plecakami koloniści i wyszliśmy na tory.
Kierowniczka poprowadziła swoją grupę do jednego autokaru, a blondyn harcerzy do drugiego. My podeszliśmy do stara.
- Fajny mamy obóz wędrowny! - krzyknął Biały i przesunął okulary przeciwsłoneczne z czoła na nos. - Dobrze, że koledzy mnie nie widzą.
Gustlik i Maciek podeszli do kierowcy stara, a potem weszli na tył samochodu. Zaczęli wyjmować wojskowe plecaki, duże brezentowe wory i torby foliowe.
- Zbiórka! - zawołał Gustlik.
- Słuchajcie! - przemówił Maciek. - W torbach foliowych są wasze rzeczy osobiste: bielizna, przybory toaletowe i ręczniki. Plecaki mają wypisane imię i nazwisko każdego z was. W środku znajdziecie ubrania, w których będziecie chodzić, czyli wojskowe mundury starego typu, tak zwane “deszczyki”, wojskowe dresy, podkoszulki, kalesony i co najważniejsze buty. Zostały dobrane według rozmiarów podanych przez waszych rodziców. Jest tam też specjalny zestaw “ostatniej szansy”. Jak go używać, dowiecie się w trakcie wędrówki. W workach są namioty, śpiwory i karimaty. Dziewczyny mają jeden namiot. Chłopcy mają dwuosobowe, wiec muszą sami dobrać się w pary. Pan Paweł będzie w parze z Waldkiem.
Widziałem, że w tym momencie Waldemar Korbek odetchnął z ulgą.
- A teraz przebierajcie się - kontynuował Maciek. - Jeszcze dziś musimy przejść dystans dwudziestu kilometrów w linii prostej, więc pewnie wyjdzie około trzydziestu.
Wszyscy jęknęli.
- Jak komuś nie odpowiada, to droga do domu wolna - Maciek ręką wskazał wnętrze policyjnego stara.
Zet pierwszy odszukał swój plecak i zaczął się przebierać w wojskowy mundur.
- Co zrobić z cywilnymi ciuchami? - zapytał rzeczowo.
- W reklamówkę i do stara - odpowiedział Gustlik.
- Mogę skoczyć po fajki - dopytywał się Biały.
Maciek skinął głową. Spojrzałem na harcerza zdziwiony.
- Rzuci palenie - wyjaśnił Gustlik. - Jak mu płuca padną, to nie będzie miał ochoty na trucie się.
Dziewczyny niechętnie ruszyły przebrać się do dworcowej toalety.
- Gitary nie zostawię - twardo stwierdził Banderas.
- Przyda się - orzekł Maciek. - Ale sam ją będziesz niósł.
Po dwudziestu minutach wszyscy wyglądaliśmy jak drużyna żołnierzy. Nawet Waldek założył mundur. Kolejne dziesięć minut zajęło obozowiczom dobranie się w pary i rozdzielenie między siebie worków z namiotami.
- Dzisiaj ja niosę namiot - oświadczyłem Waldkowi. Bałem się, że chłopak nie wytrzyma pierwszego dnia marszu z dużym obciążeniem.
- Przypominam, że na drogach poruszamy się w zwartej kolumnie, kto się będzie ociągał, ten robi pompki - zakomunikował Maciek.
Chłopak założył plecak i ruszył przodem. Gustlik ustawił się w środku grupy, blisko dziewczyn, a ja maszerowałem na końcu razem z Waldkiem.
Maciek nie wyjmując mapy skierował się na południe. Szliśmy długą ulicą, wzdłuż której stały niskie, niekiedy drewniane, domki z ogródkami.
- Długa jak Piotrowska w Łodzi - skomentował Zet.
Po kwadransie marszu dotarliśmy ulicą Piłsudskiego do cerkwi prawosławnej. Świątynię wybudowano w 1836 roku jako cerkiew grecko-katolicką pod wezwaniem świętego Michała. Masywna wieża zasłania od drogi gmach składający się z półkolistego prezbiterium, niskiej zakrystii i kwadratowej wieży zachodniej. Nie zatrzymaliśmy się przy zabytku, tylko skręciliśmy wzdłuż drucianego ogrodzenia w brukowaną drogę prowadzącą nas mrocznym wąwozem do torów kolejowych. Za przejazdem szliśmy przez pola, mając po lewej stronie dolinę rzeki Osławy i zielone pagórki za nią. Przed nami piętrzyły się jakieś ruiny.
- Zupełnie jak domek Gargamela - Wdowa przyrównała ten widok do siedziby czarownika z kreskówki o leśnych ludkach Smurfach.
Powoli zbliżaliśmy się do dawnego klasztoru karmelitów bosych. Podziwiałem majestatycznie wyglądające resztki zabudowań i murów obronnych, gdy nagle z zadumy wyrwało mnie delikatne szarpnięcie za ramię.
- Pan był w wojsku? - spytał mnie Waldek.
- Tak - odpowiedziałem.
- A w jakiej formacji?
- W “czerwonych beretach”, byłem spadochroniarzem.
- O, słyszałem, że w wojskach desantowych dużo się chodzi.
- Owszem, robiliśmy dosyć długie wycieczki z pełnym plecakiem oraz uzbrojeniem, w sumie pięćdziesiąt kilogramów.
- To może mi pan poradzi, co zrobić, żeby się nie męczyć?
Rozbawił mnie tym pytaniem.
- Jest tylko jeden sposób - trzeba dużo trenować. Gdy nie masz kondycji, jesteś skazany na zmęczenie. Mogę ci jedynie polecić, żebyś dbał o stopy. Myj je codziennie, a za każdym razem starannie wysusz. Zrób wszystko, żeby nie zamoczyć butów. Twoje skórzane kamasze schnąc na palącym słońcu albo przy ognisku mogą się skurczyć, nawet popękać. Jeśli czujesz, że spociły ci się stopy, zmień skarpety. Zawsze noś zapasową parę w bocznej kieszeni plecaka. Oprócz tego polecam ci ssanie mocnych miętowych cukierków, które inhalują górne drogi oddechowe. Idź równym krokiem, takim, jaki ci odpowiada. Pierwszy dzień będzie najgorszy, jutro odpowiednio poustawiamy was w grupie i zobaczysz, że będziesz pokonywał na piechotę takie odległości, o jakich jeszcze nie marzyłeś.
- Wujek “Dobra Rada” przemówił - zakpił ze mnie Marchewa, który szedł przed nami i wszystko słyszał.
- Pan z tymi spadochronami mówił poważnie? - dopytywał się Misiek idący obok Marchewy.
- Tak - niechętnie przyznałem.
Maciek przystanął przed niską bramą znajdującą się w murze. Nad nim była spora tablica z informacjami dla turystów na temat klasztoru. On jednak nie spojrzał na nią ani razu, nie korzystał nawet z notatek.
- Jesteśmy na terenie dawnego klasztoru karmelitów bosych - zaczął Maciek. - Czy ktoś z was wie, co to za zakon?
Odpowiedziała mu cisza.
- Co wam mówi jego nazwa? - nie dawał spokoju.
Wszyscy ledwo dyszeli i chyba nie byli zdolni do myślenia.
- Byli bosi - zażartował Biały - nie mieli szewców.
- A może nie chcieli mieć butów? - Maciek cierpliwie pytał.
- Byli kimś w rodzaju franciszkanów - stwierdziła Grucha. - Pewnie pragnęli żyć w ubóstwie oddając swoje życie i pracę Bogu.
- Brawo! - klasnął Maciek. - Wreszcie ktoś tu myśli. Znajdujemy się na szczycie wzgórza nazywanego Mariemontem...
- To jakby Góra Marii - mruknął Zet
- Klasztor ufundował Franciszek Stadnicki - opowiadał Maciek. - Prace budowlane rozpoczęto w 1700 roku, a czternaście lat później nastąpiło uroczyste otwarcie klasztoru, w którym brał udział Jan Kazimierz de Alten Bokum, biskup przemyski. Po 1730 roku wzniesiono mury obronne. Wyposażenie ufundowała Anna Stadnicka sprzedając swoje klejnoty i srebra.
- Po co mnisi postawili sobie fortyfikacje? - zapytał Bejsbol.
- Do obrony przed takimi jak ty - rzucił Banderas. - Myślisz, że wtedy nie było zbójów?
- Dlaczego klasztor jest zniszczony? - pytał Zet. - Ktoś go napadł? Karmelici mieli jakiś skarb?
Maciek zamilkł zakłopotany.
- Karmelici byli zakonem propagującym nowoczesne metody upraw rolnych - przyszedłem mu z pomocą. - Mieszkając tu mieli opiekować się szpitalem, w którym przebywało 12 weteranów, żołnierzy wskazanych przez właściciela leskich majątków, oraz pokazać miejscowej ludności, jak prowadzić wzorowe gospodarstwo rolne. Żyli z tego, co sami wyhodowali i sprzedali, a także z darowizn. Klasztor spłonął 26 listopada 1822 roku, kiedy to jeden z zakonników, podobno zgorszony zepsuciem moralnym w zakonie, podpalił wszystko.
Członkowie grupy spoglądali na mnie z zainteresowaniem.
- O proszę, komandos zna historię - zadrwił Zet. - Armia tradycyjnie broni, uczy i wychowuje.
Przemilczałem tę zaczepkę. Weszliśmy za mury, żeby zwiedzić resztki kościoła. Świątynię wybudowano na planie greckiego krzyża. Nad ośmioboczną nawą główną wznosiła się niegdyś płaska kopuła. Światło do środka dochodziło z licznych bocznych kaplic i kruchty. Pod prezbiterium i skarbczykiem przygotowano krypty. Na ścianach zachowały się resztki ołtarzy wykonanych w połowie XVIII wieku. Za kościołem znajdował się szkielet klasztoru postawionego na planie czworokąta. Z tego co widziałem, wnioskowałem, że miał on dwa piętra.
Członkowie naszej wycieczki rozbiegli się na wszystkie strony myszkując wśród ruin. Biały zapalił papierosa, ale Mały, który właśnie przeżegnał się, zabrał mu go z ust i zgasił w swoich dłoniach.
- Kmiocie, jesteś w kościele! - rzucił i podszedł w miejsce, gdzie dawniej znajdował się ołtarz główny. Zadarł głowę i w milczeniu podziwiał malunki.
Waldek wyjął z plecaka aparat fotograficzny zapakowany w wodoszczelny futerał i wszystko fotografował. Z Gustlikiem wyszliśmy na południowy stok wzgórza klasztornego i grzejąc się w palącym słońcu podziwialiśmy widok odległych bieszczadzkich gór.
- Co nas tam czeka? - zapytał.
- Miejmy nadzieję, że spokój i cisza - odpowiedziałem.
- Oby - mruknął. - Czarno to widzę.
- Idziemy! - wołał Maciek.
Stał przed kościołem i patrzył, jak wszyscy powoli się schodzą. Zauważyłem, że Bejsbol, Gruzin, Misiek i Marchewa wymieniali spojrzenia, jakby skrywali jakąś tajemnicę. Biały siedząc na worku z namiotem palił papierosa, a dziewczyny poprawiały fryzury. Banderas oglądał gitarę. Zet ukradkiem przyglądał się Czarnej.
Nagle z wnętrza świątyni dobiegł nas rozpaczliwy krzyk Waldka. Zerwaliśmy się na równe nogi. Wbiegliśmy do kościoła.
- Pomocy! Moja noga! - krzyczał Waldek.
Zajrzałem do dziury w podłodze, skąd słyszeliśmy krzyki chłopca.
- Tam są jakieś krypty - wyjaśnił mi Biały.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
- Weszliśmy tam - opowiadał Biały. - Wkoło leżały tylko trumny i czyjeś kości.
- Zapewne tutejszych zakonników - powiedziałem zanurzając się w podziemia.
Silnym promieniem latarki rozświetliłem każdy kąt ogromnej krypty, po części zawalonej gruzem. Zajrzałem za filary. Pusto. Nigdzie nie było Waldka.
- Waldek! - zawołałem. - Odezwij się! Gdzie jesteś?!
- Tutaj! - krzyknął.
Jego głos słyszałem z kąta, gdzie leżało kilka trumien. Za mną szedł Maciek. Powoli zbliżyliśmy się do trumien. Dno jednej z nich było zawalone. W czarnej czeluści, w świetle latarki błyszczały okulary Waldka. Co gorsza, chłopak leżał na minie przeciwpancernej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
JEDZIEMY W BIESZCZADY * W KRASICZYŃSKIM PARKU * ZWIEDZANIE ZAMKU SAPIEHÓW I POTOCKICH * UNIESZKODLIWIAM MINĘ * KORYTARZ W ZAMKOWYM MURZE * TAJEMNICZY NAPIS * KOMANDOSI LIKWIDUJĄ ARSENAŁ * PRZEPRAWA PRZEZ OSŁAWĘ
Kobyłka i podsekretarz stanu spojrzeli na siebie.
- Dlaczego bezużyteczną? - dziwił się podsekretarz stanu.
- Mapę ukryto pod koniec 1944 lub na początku 1945 roku - tłumaczyłem. - To okres, kiedy nawet najbardziej zagorzały nazista nie wierzył, że Wehrmacht kiedykolwiek odrzuci Rosjan i powróci nad Dniepr. A Mazepa gdzieś na Dzikich Polach ukrył swoje złoto.
- Jaki ma pan więc pomysł? - zapytał urzędnik.
- Trzeba pojechać w Bieszczady - oznajmiłem. - Znaku Tryzuba używali jako swojego godła żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Podsekretarz wstał, założył ręce za siebie i patrząc przez okno intensywnie myślał.
- Nie mamy jakiejś innej, ciekawszej sprawy na tapecie? - pytał. - Jakiś hitlerowski skarbczyk? Po co grzebać się w tematach związanych z UPA? Od razu zainteresują się tym jacyś nacjonaliści. A jeśli tam będzie jakieś archiwum UPA?
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- Proponuję jednak zająć się tą sprawą - powiedziałem po chwili. - Po pierwsze, pojedziemy w Bieszczady w zupełnie innym celu. Jest tam kilka zabytków, skontrolujemy stan ich zabezpieczeń, a przy okazji rozejrzymy się po okolicy. Nie będzie żadnej akcji “Zagadka Tryzuba”, tylko zwykła inspekcja. Po drugie, sprawdzimy, jakie mogły być powiązania tego SS-mana z UPA, czyli skąd wziął tę mapę. Po trzecie, rozwiązaniem zagadki zajmę się osobiście, a Alfred Kobyłka pojedzie ze mną, żeby naprawdę przeprowadzić kontrolę i napisać interesujący raport
Widziałem, że Kobyłka żachnął się oburzony odsunięciem go na boczny tor.
- Nie chcę obrazić kolegi Kobyłki, ale jest jeszcze za młody, żeby poruszać się w tak delikatnej materii - kontynuowałem. - Z własnego doświadczenia wiem, że sukces, jak ten w Szymbarku już na początku kariery, może każdemu przewrócić w głowie.
Urzędnik z uwagą wysłuchał moich słów.
- No, nie przesadzajmy - rzekł. - Akceptuję pana pomysł. Macie zielone światło.
Wyszliśmy z gabinetu podsekretarza stanu.
- Jesteś spakowany? - zapytałem Kobyłkę.
- Nie - odpowiedział speszony.
- To zostaw mi kluczyki do Rosynanta i biegnij do domu po bagaż - rozkazałem.
Chłopak szybko zniknął mi z oczu. Umówiliśmy się na spotkanie za trzy godziny przed ministerstwem. Sam także pojechałem do domu po plecak i namiot. Po powrocie do firmy wykonałem kilka telefonów do znajomych w Bieszczadach. Wysłałem także Pawłowi wiadomość tekstową na numer jego telefonu komórkowego. Nie mogłem wprost zadzwonić, bo w ministerstwie sprawdzano billling naszych rozmów. Nie chciałem, żeby ktoś wiedział, że dzwoniłem do Pawła przed naszym wyjazdem w Bieszczady.
Po dwóch godzinach byłem z powrotem w swoim pokoju i czekałem na Alfreda Kobyłkę. Przeglądałem przewodniki po Bieszczadach i piłem herbatę. Kobyłka przyszedł z pięciominutowym spóźnieniem
- Alfredzie! - zakrzyknąłem z udawanym oburzeniem i wymownie spojrzałem na zegarek.
- Wiem i przepraszam.
Wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy w południowo-wschodni kraniec Polski.
- Byłeś kiedyś w Bieszczadach? - zapytałem Kobyłkę
- Nie.
- No to jeszcze całe życie przed tobą - stwierdziłem.
- Co to oznacza?
- Kiedyś miałem wykładowcę historii średniowiecza, który mówił do nas, studentów w powyciąganych swetrach lub golfach, tak: “Nie zna życia, kto nie służył w marynarce”. Sam spędził trzy lata na okręcie podwodnym. A tak naprawdę miał na myśli to, że żaden z. nas nie chodził w marynarce. Każdy z nas miał po jednym garniturze i trzymaliśmy je na specjalne okazje, takie jak egzaminy, prywatki, ślub kolegi.
- Przyznam, że nadal nie rozumiem.
Zaśmiałem się.
- Bieszczady to cudowna kraina pełna dwuznaczności, ludzi uciekających przed powszedniością, zgiełkiem. To dzikość, którą się kocha i chętnie do niej powraca.
- Aha.
Od tej pory Alfred Kobyłka tylko patrzył przez szybę na wioski i miasta, które mijaliśmy. Pewnie wypatrywał tych nadzwyczajnych gór, o których mu mówiłem. Noc spędziliśmy się w Przemyślu, a następnego dnia rano pojechaliśmy do Krasiczyna. Zatrzymaliśmy się na parkingu przed kompleksem krasiczyńskiego zamku.
- Zrobimy tak - zwróciłem się do Kobyłki. - Ty pójdziesz tam oficjalnie jako pracownik ministerstwa, a ja - jako jeden z turystów. Spotkamy się tu w porze obiadowej.
Kobyłka skinął głową i ruszył w stronę bramy prowadzącej do zamkowego parku, a dalej - na zamek. Ochroniarzom w czarnych uniformach okazał legitymację służbową i został wpuszczony do środka. Odczekałem chwilę i jako turysta kupiłem bilety do parku i do zamku.
Wpierw zgodnie z wszelkimi regułami zwiedzania obiektów zabytkowych obszedłem go dookoła. O parku krasiczyńskiego zamku słyszałem już dawno temu. Znajomy przyrodnik zachwycał się gatunkami rzadkich drzew tutaj rosnących. Przyznam, że części z nich nie potrafiłem od razu nazwać i niekiedy przystawałem, żeby “przeszukać pliki” mej pamięci. Rosły tu daglezje, aleje obsadzono tujami, a przy nich, w skupiskach, pięły się ku niebu modrzewie. Podobały mi się także sosny wejmutki bardzo rzadko spotykane w lasach. Wśród gałęzi różnych drzew liściastych śmigały popularne zięby, bogatki, szpaki, pleszki, kawki. Zauważyłem też rzadsze ptaki, takie jak grzywacze, kopciuszki, kosy, wrony siwe, pustułki, muchołówki szare, a nawet jednego dzięcioła dużego.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżał się czas, gdy miałem razem z wycieczką i przewodnikiem zwiedzić zamek. Skierowałem się do wschodniej bramy, przed którą stały dwa siedemnastowieczne działa. Przewodnik sprawdził nasze bilety i weszliśmy na dziedziniec.
Zamek w Krasiczynie zbudowano na planie kwadratu. Na rogach umieszczono okrągłe baszty. Wszystko było zgodne z arkanami renesansowej sztuki wojennej, gdzie baszty, czyli basteje, a później bastiony, służyły jako wysunięte przed linię murów punkty, skąd artyleria mogła razić atakującego przeciwnika we wszystkich kierunkach. Mury kurtynowe pomiędzy basztami obsadzano lżejszymi działami i strzelcami uzbrojonymi w muszkiety czy rusznice. Każda z baszt miała swoją nazwę; były to kolejno: Boska, mieszcząca dawniej kaplice i mauzoleum rodu Sapiehów, Papieska, Królewska, największa z sześcioma mniejszymi wieżyczkami w koronie baszty, oraz Szlachecka. W północnym skrzydle kiedyś znajdowały się najokazalsze apartamenty posiadłości i tam jeszcze w XVI wieku była główna brama. Pomiędzy basztami Papieską i Boską umieszczono wieżę zegarową, częściowo rozbitą, przez artylerię austriacką w 1915 roku. Pod wieżą znajdowała się kolejna brama. W południowym skrzydle, z budynków mieszczących arsenał, prowadziło przejście do ogrodów.
- Proszę państwa! - przewodnik rozpoczął swoja, opowieść. - W 1540 roku do wsi Śliwnicy, jak wówczas nazywał się Krasiczyn, przybył Jakub z Siecina, który wraz z ręką Barbary z Orzechowskich otrzymał pokaźny mająteczek złożony z czternastu wsi. Wybudował tu niewielki dwór obronny. Jego syn, Stanisław Krasicki, cieszący się wielkimi względami królów polskich, postanowił wybudować okazałą rezydencję. Czworobok murów otoczono fosą. Dzieło Stanisława ukończył jego syn, Marcin. Mówi się, że jedynie Wawel i Baranów Sandomierski były wspanialszymi rezydencjami. Sale i komnaty lśniły wzorzystymi, kolorowymi ozdobami z adamaszku, atłasu, brokatu i jedwabiu, znajdowały się tu cenne gobeliny z herbami Krasickich, dywany tureckie i perskie. Nie brakowało obrazów w złotych oprawach, stropów kasetonowych, rzeźbionych z piaskowca i marmuru portali i kominków...
Na chwilę przestałem słuchać tych ogólnikowych zachwytów i skupiłem swoją uwagę na sgraffito, czyli przecudnych freskach wykonanych przez włoskich artystów na prawie wszystkich ścianach dziedzińca. Przedstawiały one polskich królów, mitycznych wodzów i herosów.
Przewodnik zaprowadził nas do baszty Boskiej i do mauzoleum rodu Sapiehów w jej przyziemiu.
- Leon Sapieha kupił Krasiczyn w 1834 roku i od razu musiał wykonać gruntowny remont obiektu - opowiadał przewodnik. - W 1852 roku, w przeddzień ślubu Adama Sapiehy z Jadwigą Sanguszkówną, na zamku wybuchł pożar, który doszczętnie zniszczył północne skrzydło.
W grobowcu obejrzeliśmy rozbite nagrobki części rodziny Sapiehów. Tego aktu wandalizmu dopuścili się żołnierze Armii Czerwonej w 1945 roku. Później powróciliśmy na dziedziniec i wkroczyliśmy do pokojów męskiej części rodu, czyli do sal myśliwskich, gabinetów, bibliotek.
Mogliśmy jedynie podziwiać resztki dawnej świetności tej posiadłości. Przewodnik twierdził, że zamek zostanie odrestaurowany w ciągu czterech lat. W pokoju myśliwskim głowy rodu zobaczyliśmy ukryte w szafie wejście do tajnego przejścia, które jeszcze do niedawna było zamurowane.
- Nie wiadomo, czemu lokaj Leona Sapiehy, ostatniego właściciela tego zamku, zamurował to wejście - mówił przewodnik. - Powiem tylko, że prowadzi ono do dawnych komnat księżnej pani.
Wszyscy uśmiechnęliśmy się ze zrozumieniem.
Ostatnim etapem wycieczki miało być wejście do baszty Królewskiej. Zrezygnowałem z tego i postanowiłem wejść do tajemnego przejścia. Z niezrozumiałych dla mnie względów przyciągało mnie i intrygowało. Miałem ze sobą kieszonkową latarkę na płaską baterię, więc tylko nabrałem potężny haust świeżego powietrza i zanurzyłem się w ciemność.
- Waldku! Leż spokojnie - powiedziałem jak najłagodniej. - Maciek, zabierz wszystkich ze wzgórza.
- Gustlik, sprowadź wszystkich z tej górki - Maciek przekazał mój rozkaz koledze, który zszedł do nas.
- Maciek, ty też stąd znikaj i sprowadźcie pomoc, najlepiej saperów - powiedziałem spokojnie, ale stanowczo.
Chłopcy posłusznie wykonali moje polecenie. Wsadziłem głowę w otwór, przez który wpadł Waldek. Było to pomieszczenie o ścianach długości piętnastu metrów. Prawie całą podłogę ktoś zastawił drewnianymi skrzyniami. Część z nich miała niemieckie napisy i znaki Wehrmachtu, a reszta nie miała żadnych oznaczeń. Ostrożnie zsunąłem się do tego pomieszczenia. Spojrzałem na Waldka. Chłopak miał bladą twarz.
- Nie ruszaj się, a ja sprawdzę, czy mina miała zapalnik - poprosiłem Waldka.
Tylko przytaknął ruchem głowy. Włożyłem rękę pod jego plecy. Palcami wymacałem otwór w górnej części talerza miny. Nie było tam zapalnika. “Daniec, pamiętajcie, że dobra mina-pułapka to taka, której się nie boicie, czyli wybuchająca w najmniej spodziewanym momencie” - przypomniały mi się słowa porucznika Makreby, naszego instruktora minerstwa w desancie.
Myślałem i rozglądałem się na boki. Nigdzie nie było min, tylko ta jedna leżała tuż pod klapą. Nie miała tradycyjnie umieszczonego zapalnika, ale... Zauważyłem, że talerz nie leży równo. Przyłożyłem twarz do podłogi i zaświeciłem pod spód miny. Tak, tam był zapalnik. Miał zadziałać po zmniejszeniu nacisku na minę, czyli gdyby w tej chwili Waldek wstał, to cała piwnica i ruiny klasztoru zamieniłyby się w jeden wielki krater, bo podejrzewałem, że skrzynie zawierały broń i amunicję.
- Waldek, zrobimy tak: będę wsuwał jedną ze skrzyń na minę, a ty będziesz powoli zsuwał się na bok. Rozumiesz?
- Tak - Waldek przełknął ślinę.
Szybko sprawdziłem, która ze skrzyń była dość ciężka i zacząłem ją przesuwać w stronę Waldka. Operacja zamiany ciężaru na minie-pułapce trwała minutę. Potem mogliśmy wyjść z piwniczki. Zaświeciłem w górę, podskoczyłem i chciałem chwycić się brzegu otworu, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem.
Przejście miało niecałe pół metra szerokości i zajmowało jedną trzecią grubości murów. Podłoga składała się z równego rzędu cegieł. Głową co jakiś czas wycierałem kurz z sufitu. Na początku korytarzyk delikatnie opadał i teraz prowadził na tym samym poziomie. Podejrzewałem, że wędrowałem pomiędzy kondygnacjami dwóch pięter. Nagle moja lewa stopa zahaczyła o występ muru. W świetle latarki na wysokości kolan zobaczyłem niski korytarzyk prowadzący w głąb budynku. Schyliłem się i bez namysłu wszedłem do niego. Pod sobą, w otworze średnicy kilku centymetrów ujrzałem żyrandol zwisający w holu zamkowego muzeum. Właśnie przechodziła tamtędy moja wycieczka. Przewodnik patrzył na turystów z niepokojem.
- Kruca bomba! - denerwował się. - Brakuje tego starego ramola, co w ogóle mnie nie słuchał. Jak mu się nie podobało, to mógł powiedzieć i sobie pójść. A tak, ani be, ani me, ani kukuryku i zniknął. Teraz, człowieku, sprawdź wszystkie pomieszczenia, czy gdzieś nie zbłądził, czy nie zwalił sobie jakiejś cegły na głowę...
- Jak wyglądał ten pan? - zapytała pani sprzedająca pamiątki.
- Taki wysoki, przygarbiony, w wielkich okularach, kiedyś go gdzieś widziałem, w telewizji czy na zdjęciu w gazecie....
Wtedy zobaczyłem, że tyradzie przewodnika z uwagą przysłuchiwał się Jerzy Batura prowadzący pod rękę urodziwą blondynkę. Pewnie zamieszkał w jednym z zamkowych apartamentów, w których nocleg kosztował 350 marek. Może Batura nie zwróciłby większej uwagi na słowa przewodnika, gdyby nie Alfred Kobyłka. Chłopak wychodził właśnie z części administracyjnej zamku, za plecami Batury. Zamiast wycofać się, Kobyłka podszedł do Jerzego.
- Dzień dobry! - powiedział do zaskoczonego Batury. - Już tu jesteśmy, więc niech pan niczego nie próbuje...
Na twarzy Batury zobaczyłem wyraz pełnego zrozumienia.
- Nic nie kombinuję - odpowiedział bardzo spokojnie. - Przy okazji niech pan pozdrowi pana Tomasza.
W tym momencie Batura wskazał palcem na sufit i spojrzał do góry. Dałbym sobie głowę uciąć, że mnie zauważył, bo lekko się uśmiechnął.
- Proszę też przygotować wannę z gorącą wodą i dzbanek kawy - dodał. - Pan Tomasz wróci zakurzony i będziecie mieli nad czym myśleć całą noc.
Z tych słów wynikało, że Batura już spenetrował to przejście. Czym prędzej czołgałem się niskim korytarzykiem. W takiej sytuacji nie mogłem przeoczyć najmniejszego szczegółu. Niestety, nic nie znalazłem i wycofałem się do głównej części tajemnego przejścia. W końcu dotarłem do muru. Jedną cegłę wybito i przez szparę widziałem jakieś zdewastowane wnętrze niegdyś ogromnej sali z kominkiem w rogu. Zrezygnowany świeciłem po ścianach korytarza i nagle zamarłem. Na suficie, na białym tynku ktoś napisał czerwoną farbą, może krwią: “Pod koroną carycy, tam gdzie ruski Ignac i pobożny Michał mają baczenie, znajdziesz Panie drogę do skarbu swego”.
Cicho gwizdnąłem. Wróciłem do salonu myśliwskiego. Potem otrzepałem się z kurzu i z następną wycieczką wyszedłem z zamku. Alfred Kobyłka czekał przy Rosynancie.
- Nie uwierzy pan, kogo spotkałem! - krzyknął.
- Jerzego Baturę - odpowiedziałem spokojnie. - Gdzie jest wanna i dzbanek kawy? - zażartowałem.
Alfred na chwilę zdębiał.
- Dobra - uspokajałem go. - Wrócisz do zamku i zapytasz o to, co ci zaraz powiem. Zapisz dokładnie pytania i odpowiedzi....
Alfred wrócił po godzinie.
- Wsiadaj, jedziemy w Bieszczady - rozkazałem mu.
- Nie pilnujemy Batury? - dziwił się.
- Batura już wie, że my wiemy.
- Dziwnie pan mówi, zupełnie jak Paweł, zanim...
- Stop! Czytaj, co ci powiedziano.
Kobyłka sięgnął po notatki.
Brzegi otworu wykonano z cienkich deseczek, które odchylały się ku dołowi jednocześnie pełniąc funkcję potykaczy czterech granatów obronnych wiszących pod sufitem. Gdybym złapał się jednej z takich listewek, już byłoby po nas. Całe szczęście, że nie dotknąłem ich skacząc te trzy metry w dół.
- Co teraz? - zapytał Waldek.
- Oczekując pomocy sprawdzimy, co tu mamy - gestem dłoni wskazałem skrzynie.
Starym, zardzewiałym łomem odbijaliśmy po kolei wieka skrzyń i stwierdzaliśmy, że leżały tam karabiny, naboje, granaty, nieuzbrojone miny. Najmniejsza skrzynka zamknięta na kłódkę kryła w swym wnętrzu plik zetlałych map i zeszyt, którego pierwsze trzy strony były zapisane jakimś szyfrem. Dalsze cztery stronice to były szkice.
- Jest tam kto?! - zawołał ktoś przerywając naszą penetrację.
- Tak, uważajcie na brzegi otworu! - krzyknąłem.
Czyjaś głowa w kevlarowym hełmie z wielkimi goglami wsunęła się do środka i promień latarki oświetlił sufit skupiając się przez chwilę na granatach. Promyk powędrował niżej, na nasze pokryte kurzem twarze i pootwierane skrzynki. Rozległ się cichy gwizd. Widocznie ten arsenał zrobił wrażenie na żołnierzu. Przez kilka minut czekaliśmy na to, co się wydarzy. Wreszcie zjechał do nas przypięty na szelkach saper. Miał jakiś dziwny mundur, w innym wzorze niż wojskowy. Do tego nasz gość miał lepsze wyposażenie osobiste niż tradycyjny polski żołnierz. Przyjrzałem się odznace na jego ramieniu. Należał do elitarnej jednostki GROM. W ciągu minuty rozbroił potykacze połączone z granatami.
- Opuszczajcie mnie! - rozkazał kolegom na górze. - Wpierw zabierzemy te dwa misie...
- Nie! - krzyknąłem.
Ciemne gogle skierowały się w moją stronę.
- Co jest? Chcesz ten arsenał zabrać ze sobą na wycieczkę w chmury? - w głosie usłyszałem autentyczne zdziwienie.
- Pod tą skrzynią jest mina - szybko wyjaśniałem. - Umieszczono pod nią przerobiony zapalnik. Jeśli zdejmiesz tę skrzynię, to wszystko wybuchnie. Jeśli staniesz na skrzyni i zmniejszysz nacisk schodząc z niej, stanie się to samo. Można zwiększać nacisk, ale jego zmniejszenie to pewna eksplozja.
Żołnierz zawisł na szelkach równolegle do podłogi. Zajrzał pod skrzynię. Wyprostował się.
- Dawaj chłopaka - powiedział.
Gdy tylko Waldek podszedł do niego, chwycił chłopca i podał go wyżej. Ja dałem sobie radę bez tej pomocy. Następne dwie godziny żołnierze GROM-u likwidowali arsenał. Okazało się, że ten elitarny oddział przybył w Bieszczady na ćwiczenia i zgodził się rozbroić “Jakąś tam minę”, jak przekazał oficer policji przyjmujący zgłoszenie Maćka. Nasi obozowicze mogli z bliska obejrzeć pracę komandosów. Ich dowódca wezwał mnie na krótką rozmowę.
- Znaleźliśmy tu skrzynię z mapami i jakimiś dokumentami. Pan jako muzealnik pewnie wie, komu to trzeba przekazać? - spytał dowódca oddziału.
Poprosiłem go, żeby zadzwonił do pewnego człowieka. Po dziesięciu minutach nasi obozowicze byli gotowi do drogi. W oddali widziałem już wielkie furgony telewizji, pojazdy kilku rozgłośni radiowych i gazet. Maciek zaprowadził nas na południowo-wschodni kraniec półwyspu.
- Moglibyśmy zawrócić i przejść po moście, ale szkoda czasu, a przy okazji zobaczymy, jak potraficie działać w grupie - oznajmił.
Staliśmy na stromym zboczu. Pod nami nurt Osławy z hukiem przetaczał się przez kamienie tworząc na nich fascynujące widowisko z białych grzebieni fal. Podwodne głazy pobłyskiwały miodowo-złotą barwą odbijając promienie słoneczne.
Gustlik rozebrał się do pasa, zdjął wojskowe buty, założył tenisówki i powoli zszedł do wody. Dziewczyny z zapartym tchem podziwiały jego muskularne ciało. Maciek rzucił koledze linę, którą Gustlik przewiązał się w pasie.
- Co on robi? - zapytał mnie Waldek.
- Przeprawimy się przez rzekę - wyjaśniałem mu. - Jak widzisz, nurt nie należy w tym miejscu do najwolniejszych, więc chłopcy przeciągają linę, której będziemy trzymać się w czasie przeprawy. Jeśli masz tenisówki, załóż je. Bose stopy mogą ślizgać się na kamieniach, a trampki szybko wyschną na słońcu.
Gustlik przeszedł na drugą stronę i koniec liny przywiązał do drzewa.
- Przechodzimy pojedynczo - rozkazywał Maciek. - Pierwsi pójdą Bejsbol i Gruzin, potem dziewczyny, ja i reszta chłopaków.
- Czemu właśnie tak? - dziwił się Bejsbol.
- Patrząc na was, dziewczyny zapamiętają niebezpieczne miejsca - chłodno stwierdził Maciek. - Nic wam się nie stanie, jeśli trochę zmokniecie.
Wpierw Bejsbol, a potem Gruzin przeszli w poprzek pięćdziesięciometrowego koryta rzeki. Obaj pośliznęli się w tym samym miejscu i wpadli w wodę po szyję. Gustlik pomógł im wejść na przeciwległy brzeg.
Dziewczyny przeprawiły się bez problemów, Maciek i reszta grupy też. Po stronie klasztoru zostaliśmy tylko ja, Waldek i Mały. Gustlik wrócił do nas, żeby idąc na końcu zabrać linę. Widziałem, że Waldek boi się iść przez rzekę. Wziąłem od niego worek z naszymi śpiworami i karimatami i przymocowałem go do plecaka.
- Wezmę twój plecak - powiedział Mały do Gustlika.
- W porządku - zgodził się Gustlik.
Ruszyłem pierwszy, plecak ciążył mi niesłychanie, a przywiązane do niego buty co chwila uderzały mnie w bok. Szybko znalazłem się na drugim brzegu. Z niepokojem patrzyłem na Waldka. Chłopak zszedł do wody niepewnym krokiem. Szedł zanurzony po pas w wodzie. Trzymając się liny jakoś wędrował. Za nim przedzierał się Mały. Nagle Waldek pośliznął się i wpadł pod wodę. Puścił linę i zobaczyliśmy tylko jego stopy w mokrych trampkach. Skoczyłem do wody. To samo zrobił Gustlik. Szybszy od nas był Mały. Zarzucił plecak Gustlika na ramię, puścił linę i złapał Waldka za kołnierz bluzy. Mały stał nieporuszony, chociaż ani chłopak, ani plecaki nie były lekkie.
Podbiegłem do niego i wyciągnąłem głowę Waldka na powierzchnię wody. Dołączył do nas Gustlik. We dwóch nieśliśmy podtopionego Waldka, a za nami maszerował Mały. Na brzegu okazało się, że Waldek tylko nałykał się wody i lekko się przestraszył.
- Mięczak - rzucił Biały, gdy już Waldek oprzytomniał po przygodzie.
- Pożyjemy, zobaczymy - Mały bronił Waldka.
Gustlik wrócił po linę i po kwadransie mogliśmy ruszyć dalej. Przed nami było jeszcze około dwudziestu kilometrów i bałem się, co jeszcze dziś może się wydarzyć.
- Tak - Kobyłka zaczął czytać jednocześnie poprawiając okulary na nosie. - Pytanie pierwsze: Czy przed wojną na zamku były cenne zbiory muzealiów lub dzieł sztuki? Odpowiedź: W 1876 roku do Krasiczyna przywieziono galerię kodeńską, zbiór portretów rodzinnych...
- On teraz znajduje się w Muzeum Przemyskim - wtrąciłem. - Postaw przy tym zdaniu ptaszek, taką małą literkę “v”.
- Jeszcze w 1860 roku z Warszawy do Krasiczyna przywieziono bibliotekę gromadzoną przez pokolenia rodu Sapiehów - czytał Kobyłka. - Zbiór liczył dwadzieścia tysięcy tomów. We wrześniu 1939 roku kolekcję wywieziono do Korytnika, co uratowało bibliotekę przed wandalizmem żołnierzy Armii Czerwonej. Potem zaopiekował się nią kardynał Adam Stefan Sapieha, lecz w 1951 roku z Kurii Metropolitalnej w Krakowie zabrali ją funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Przekazali tomy do zbiorów państwowych. Od 1860 roku uzupełniano archiwum rodu i zgromadzono pięćdziesiąt tysięcy dokumentów i odpisów. Archiwum znajduje się we Lwowie. Jeżeli chodzi o uratowane zbiory, to w przeddzień wkroczenia tu Rosjan Leon Sapieha wywiózł najcenniejsze rzeczy do innych majątków. Istnieje jednak legenda, jakoby lokaj Leona Sapiehy został wysłany z rozkazem ukrycia rodzinnych skarbów.
- Jakich skarbów? - zapytałem.
- Tego nikt nie wiedział. Podobno chodziło o kolekcję numizmatyczną, inni powiadali, że o walizkę ze sztabami złota, jeszcze inni, że o worki dolarów.
- Cuda wianki - machnąłem lekceważąco ręką. - Tak możny ród nie ratowałby takich głupstw, raczej musiałyby to być jakieś pamiątki rodzinne, coś o wartości emocjonalnej. A co z trzecim pytaniem?
- Powiedziano mi, że UPA atakowała zamek trzykrotnie między 1944 a 1946 rokiem...
- I co?
- Zamku nie zdobyto.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ATRAKCJE LESKA * CO DAJĄ STUDIA? * WEZWANIE DO ZAGÓRZA * OPOWIEŚĆ O “HNACIE” * WSPINACZKOWY ZAKŁAD * PIERWSZA LEKCJA SURVIVALU * WALDEK OKOPUJE NAMIOT * ZAGINIĘCIE MAPY * LISTA SKRYTEK
Maciek prowadził nas teraz wzdłuż niewielkiego strumyka wpadającego do Osławy. Szliśmy przez las mieszany, z którego co jakiś czas wypadały chmary małych muszek. O wiele groźniejsze były gzy - po ich ugryzieniu zostawał bolesny bąbel. Dotarliśmy do leśnej drogi. Gdy wspinaliśmy się nią na zachód, przypominała dno kamienistego strumienia. Widzieliśmy pod stopami łachy piasku naniesionego przez deszcze i burze. Na podkoszulkach od razu pojawiły się ciemne plamy potu. Każdy ciężko dyszał. Maciek szedł na czele nie oglądając się do tyłu. Gustlik i Mały wzięli ciężkie worki od dziewczyn. Z lasu wyszliśmy pomiędzy pola uprawne i łąki. Kilometr przed nami, za szczytami niewielkich pagórków widzieliśmy zabudowania wsi Postołów nad Sanem. Przeszliśmy przez most i dalej już szosą maszerowaliśmy do Leska. Żeby dojść do centrum miasteczka, musieliśmy jeszcze wejść na górkę mijając dworzec autobusowy i zamek.
Lesko otrzymało prawa miejskie w 1470 roku. Było wówczas własnością możnego rodu Kmitów, który rezydował na szczycie pobliskiej góry Sobień, w warowni nad Sanem. Po tym jak rozbójnicy węgierscy napadli na zamek na Sobieniu, Kmitowie wybudowali okazałe zamczysko w Lesku. Miało ono fortyfikacje, których resztki do dziś można oglądać w zamkowym parku.
Szliśmy zmęczeni wzdłuż siatki ogrodzenia, zza którego obserwowali nas turyści mieszkający na zamku. Właśnie, jeszcze przed obiadem, uciekali przed upałem na odkryty basen położony nad Sanem. Po przejściu przez skrzyżowanie weszliśmy na teren parku miejskiego. Przy samym wejściu w alejki z ławeczkami stał wysoki na trzy metry, ostro zakończony słup poświęcony Tadeuszowi Kościuszce. Głębiej, w cieniu młodych lip, krył się pomnik ku czci Armii Czerwonej, która wyzwoliła miasto.
- Dobra, pół godziny przerwy - oznajmił Maciek. - Kto zostaje przy plecakach?
Zgłosili się Mały i Waldek.
- Świetnie - ucieszył się Maciek. - Reszta może zwiedzać miasto, polecam lody w lodziarni “Złoty Róg”. Gustlik i ja pójdziemy kupić coś na spóźniony obiad, który zjemy na trasie.
Chwilę jeszcze zostałem przy Waldku i obejrzałem jego stopy. Były całe w bąblach z ropą. Sięgnąłem do plecaka po zasypkę dla dzieci i posypałem nią rany.
- Idź i kup sobie mąkę ziemniaczaną - poradziłem mu. - To dobre na odparzenia i takie bąble. Ani mi się waż ich przekłuwać. Załóż suche skarpety i tenisówki.
Zauważyłem, że Mały uważnie przyglądał się temu, co robię. Wyczuwałem, że on też ma odciski.
- Masz - podałem mu pudełko z zasypką. - Później Waldek ci pożyczy. Nie masz butów na zmianę?
- Adidasy zostawiłem w reklamówce - wyjaśnił Mały. - Szkoda mi ich było w góry, a tu dostałem nowe, wygodne buty...
Czekałem, aż Waldek wróci z mąką. W tym czasie obserwowałem, co robią obozowicze. O dziwo, wszyscy siedzieli, a właściwie leżeli na ławkach w parku. Z zazdrością patrzyli na Waldka, który szedł oblizując gałki lodów. Wtedy zrozumiałem, że oni po prostu nie mieli pieniędzy.
- Schowaj mąkę i chodź ze mną - powiedziałem do Waldka.
Chłopak posłusznie szedł za mną do lodziarni, gdzie kupiłem czternaście porcji lodów. Szybko wracaliśmy do parku. Byli tam już Maciek i Gustlik.
- Co pan robi? - dziwił mi się Maciek.
Wcisnąłem jemu i Gustlikowi po lodzie i poszedłem dalej rozdając resztę uczestnikom naszej wycieczki. Początkowo nie chcieli ich brać, traktując to jako jałmużnę.
- Nadszarpnąłem nasz fundusz kulturalno-oświatowy, ale te lody są tego warte - tłumaczyłem Maćkowi.
Gdy już wszystkie lody i wafelki zniknęły, a palce zostały starannie oblizane, mogliśmy iść dalej. Poszliśmy przez parking, wąską uliczką wprost pod synagogę. Przypomina maleńki zameczek, a to przez smukłą wieżyczkę. Postawiona w XVI wieku łączy w sobie elementy architektury renesansu, cechy budowli obronnej i miejsca kultu religijnego.
- Ciekawe, po co ta wieża? - zastanawiał się Zet. - Może to była dzwonnica.
- Nie, tam więziono Żydów skazanych przez żydowski sąd - wyjaśniłem.
- A te szlaczki pod wizerunkiem dziesięciorga przykazań? - dopytywał się Waldek.
- To po hebrajsku - dalej tłumaczyłem. - Oznacza to mniej więcej: “To miejsce przejmuje grozą, bo to dom boży”.
- Widzisz, a ty chciałeś palić w kościele na tej górce - Mały wypominał Białemu. - Już kiedyś ludzie wiedzieli, co to jest kościół i gniew Boga.
- Skąd pan zna hebrajski? - zapytała mnie Czarna.
- Ze studiów - odpowiedziałem. - Poznałem też łacinę, trochę greki, a znam także kilka bardziej współczesnych języków.
- Pan jest lingwistą? - rzuciła Wdowa.
- Nie, muzealnikiem.
- Fajnie, a dużo zarabia muzealnik? - dociekał Biały.
- Różnie z tym bywa - udzieliłem wymijającej odpowiedzi. Zeszliśmy trzysta metrów dalej ulicą Moniuszki i zatrzymaliśmy się przy płocie kirkutu, żydowskiego cmentarza, leżącego na górce. Podobno było tam dwa tysiące nagrobków. Pół godziny spacerowaliśmy po wzgórzu. Czasami udało mi się odszyfrować hebrajskie napisy. Potem szliśmy za wymalowanymi na drzewach i słupach znakami zielonego szlaku turystycznego.
Gdy wyszliśmy za miasto, na wzgórza, ujrzeliśmy cudowną panoramę bieszczadzkich gór. Widziałem, że młodzieży aż dech zaparło.
- To wszystko mamy przejść na piechotę? - nie dowierzał Biały.
- To miejsce przejmuje grozą, bo to dom boży - Czarna zacytowała mu napis z synagogi. - Czuję, że te zielone pagórki dadzą nam w kość. Słyszałam, że Bieszczady to dzika kraina, taka naturalna.
- Ludzie trochę tu rozrabiali - stwierdziłem. - Masz rację, że te góry są tak piękne, jakby były siedzibą Stwórcy. Wiecie, skąd się wzięła nazwa Bieszczady?
Wszyscy pokręcili głowami.
- Podobno dawniej mieszkały tu same diabły - opowiadałem. - Ludzie bali się tu osiedlać. Jakimś dziwnym trafem w piekle wyhodowano nowe generacje czortów: Biesy i Czady. Z czasem jednak Czady nabrały dobrych manier i trochę pomagały pierwszym osadnikom. Ludzie, którzy codziennie spotykali tu Biesy i Czady, nazwali ten region “Bieszczady”.
Powoli zbliżaliśmy się do Kamienia Leskiego, czyli wysokiej na około trzydziestu metrów skały z piaskowca. Szkółka wspinaczkowa z Krakowa prowadziła tam zajęcia dla młodych harcerzy.
- Powspinałbym się - westchnął Banderas.
- Co ty - śmiał się z niego Biały - takie coś to trzepak na podwórku w porównaniu z prawdziwymi skałami.
- Nie mów, że potrafiłbyś tam wejść - rzekł oburzony Banderas.
- Pewnie, że tak - Biały wydął usta. - Nie mamy liny, a szkoda, wtedy pokazałbym ci, co potrafię...
- Tak się składa, że mamy dwa zestawy do wspinaczki - stwierdził Gustlik patrząc na skałkowców.
Biały lekko zbladł, ale głupio mu było wycofać się.
Zdziwiłem się, gdy zadzwonił do mnie mężczyzna przedstawiający się jako major i znajomy Pawła Dańca.
- Mamy tu taką skrzyneczkę dla pana, panie muzealnik - relacjonował oficer. - Wie pan, gdzie są ruiny klasztoru w Zagórzu?
- Tak.
- Czekam na pana, tylko proszę się pośpieszyć.
Delikatnie docisnąłem pedał gazu. Kobyłka spojrzał w moją stronę zaintrygowany. Niczego mu nie tłumaczyłem. Po niespełna godzinie wjechaliśmy na klasztorne wzgórze. Przeszedłem przez kordon dziennikarzy i gapiów otaczających mury klasztoru. Podszedł do mnie major dowodzący akcją.
- Proszę, to ta skrzyneczka - wskazał mi niewielki pakunek. - Przesłuchujemy miejscowego, jakiegoś staruszka, który może coś panu powie ciekawego.
Ze względu na obecność Kobyłki nie mogłem zapytać żołnierza o Pawła, więc zacząłem przeglądać znalezisko. Skrzynka miała wielkość walizki, a w środku były zetlałe mapy sztabowe Bieszczad. Delikatnie przeglądałem je w poszukiwaniu jakichś tajemniczych znaków. Potem wziąłem do rąk rozpadające się kartki papieru. Ktoś wypisał na nich rozkazy po ukraińsku. Najciekawszy był chyba zeszyt w skórzanych oprawach.
- To szyfr - stwierdził Kobyłka zaglądając mi przez ramię.
- Skąd wiesz?
- Ktoś pisał to po niemiecku, niech pan spojrzy na charakterystyczny znak podwójnego “s”, o tutaj - wskazał mi. - Zapiski nie mają sensu, więc ktoś tu coś zaszyfrował.
- Brawo - pochwaliłem współpracownika. - Teraz chodźmy do żywej historii.
Zbliżyliśmy się do siedzącego na trawie staruszka w starym wojskowym płaszczu. Młody podoficer GROM-u podał mu kubek z herbatą.
- Dzień dobry! - przywitałem staruszka o twarzy pomarszczonej jak skórka rodzynka. - Nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Zajmuję się poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki. Przypadkiem byłem w okolicy i wezwano mnie tu.
Staruszek spojrzał na mnie chytrze.
- Był pan przypadkiem? - mężczyzna rozsiadł się prostując nogi obute w stare i dziurawe skórzane oficerki. - Kręcisz pan. Zupełnie jak ten “Hnat”, co tu siedział.
- Więziono go tu? - zapytałem wskazując ruiny.
- Skąd, panie - staruszek zmrużył oko i spojrzał na mnie uważnie. - Pan jest starszy, to może i pamięta pan, co tu się działo. Oni nas, a potem my ich...
- Kto kogo? - dziwił się Kobyłka.
- Czy to ważne? - mężczyzna na chwilę zamyślił się. - Pamiętaj, synku, wojna to bezsens, zwłaszcza gdy walczą ze sobą sąsiedzi.
- A co ten “Hnat” tu robił? - podpytywałem.
- Czaił się na skarb hrabiego z Krasiczyna. Jego służący ukrył w górach jakiś wielki skarb. Lokaja złapali ci z UPA, ale lokaj nic im nie powiedział. Zabili go. Podobno jednak był ktoś, kto wiedział, gdzie jest skrytka i ten człowiek przyjeżdżał trzy razy na zamek do Krasiczyna. Za każdym razem UPA próbowała zdobyć warownię. Zadaniem “Hnata” było kontrolowanie skarbców UPA, których było kilka w całych Bieszczadach. Część rozkradli polscy żołnierze, część wykopali sami Ukraińcy. Jednak największy skarb został w górach.
- Jak “Hnat” mógł pilnować czegoś, o czym nie wiedział, gdzie jest schowane? - zastanawiałem się.
Staruszek uśmiechnął się.
- “Hnat” był cierpliwy. Wiosną 1947 roku, gdy przeprowadzano akcję “Wisła”, pojawił się tu człowiek hrabiego. Wynajął przewodnika, z którym miał przez Czechosłowację przejść ze skarbem do Niemiec. Wtedy “Hnat” z resztką swych ludzi zaczął pościg. Ścigał tę dwójkę prawie do połonin. Przewodnik zorientował się, że są śledzeni i razem z człowiekiem hrabiego zaczął uciekać na zachód. Wtedy ludzie “Hnata” ostrzelali ich. Przewodnik cudem przeżył i uciekł w stronę Jabłonki. Tam widział coś, czego nie powinien.
- “Hnat” nie szukał przewodnika? - podpytywałem starca.
- Szukał, ale wtedy głupio wpadł w zasadzkę.
- A skąd pan to wszystko wie? - odezwał się Kobyłka.
Starzec znowu uśmiechnął się.
- Chodźmy - pociągnąłem Kobyłkę za rękę.
- Dlaczego? - Kobyłka był zdziwiony.
- Ten pan powiedział już wystarczająco dużo szczegółów.
- To co? - Banderas patrzył na Białego z uśmiechem.
- Załóżmy się - Biały myślał, że tym zniechęci kolegę.
- O co? - rzeczowo zapytał Banderas.
- Przegrany wniesie bagaże zwycięzcy na Czulnię - zaproponował Gustlik.
Wszyscy staliśmy u podnóża skały otaczając Białego i Banderasa.
- Zgoda - Banderas wyciągnął dłoń do Białego.
Ten przyjął zakład. Maciek i Gustlik wyjęli z plecaków liny, uprzęże.
- Możemy skorzystać z waszych haków? - zapytałem instruktora ze szkółki wspinaczkowej.
- Nie ma sprawy - rzucił patrząc w górę na dziesięciolatka, który na szczycie skałki wypinał się z uprzęży i szykował się do zjazdu z drugiej strony.
Instruktor był niskim, szczupłym brunetem w okularach. Zza szkieł spoglądały oczy o wesołych ognikach.
- Głupi zakład - skomentował.
- Co zrobić - wzruszyłem ramionami. - Młodość, chęć pokazania, że jest się najlepszym.
- Wie pan, do czego to prowadzi? Do niepotrzebnego kalectwa. Wspinał się pan?
- Tak - odpowiedziałem.
Kamień Leski ciągnie się prawie idealnie ze wschodu na zachód. W zachodniej części znajduje się wysokie wypiętrzenie skały o łagodnie zaokrąglonym szczycie. Spacerując po jego grzbiecie, długim na około sto metrów, mamy po jednej stronie kilkunastometrową przepaść, na której dnie staliśmy, a po drugiej, łagodne zbocze, skąd doskonale widać masyw Czulni.
- Kamień Leski ma podobno diabelską moc - opowiadałem młodzieży jednocześnie przyglądając się przygotowaniom do zawodów. - Jest wiele legend opowiadających o tym, jak powstał. Jedna mówi, że to panna, która nie doczekała się swego ukochanego, zamieniła się w głaz. A to znów, że bies Czulniasty chciał ów kamień zrzucić z pobliskiego szczytu Czulni na kościół w Lesku, lecz gdzieś w oddali uderzono w dzwon kościelny i diabelska moc uciekła, a czarci ładunek upadł właśnie tutaj.
Biały i Banderas stali już gotowi do wyścigu. Instruktor wszedł na szczyt skałki, żeby stamtąd obserwować zawody. Ja asekurowałem Banderasa, a Maciek Białego. Chłopcy mieli ułatwione zadanie, bo haki były już wbite w skałę, więc pozostawało im tylko wspinać się i wpinać do kolejnych ubezpieczeń. Na trasie mieli tylko trzy poważne przeszkody: gładką ścianę na dole, przewieszkę na wysokości dziesięciu metrów i szeroki kołnierz metr wyżej.
- W górę, chłopaki! - krzyknął Gustlik.
Uczniowie ze szkółki i nasi obozowicze kibicowali wskazując najlepsze ich zdaniem ścieżki. Banderas wpierw uważnie przyjrzał się skale. W tym czasie drobniejszy od niego Biały, wyszukując drobne szczeliny w gładzi skały, piął się ku przewieszce. Gdy Biały był już trzy metry nad nami, Banderas podskoczył. Wybił się wysoko i w chwili, gdy miał już opaść, znalazł szczelinę i wbił w nią palce. Dzięki temu jednemu skokowi szybko dogonił Białego. Obaj kilka minut walczyli przy nawisie skalnym wystającym na prawie pół metra. Biały próbował znaleźć jakiś uchwyt w łatwiejszym miejscu. Banderas, który najpierw oglądał skałę, wiedział, że tam gdzie nawis był największy, była dość szeroka szpara, żeby można było wejść wyżej.
Banderas, gdy był dokładnie pod interesującym go miejscem, odbił się nogami od ściany ku górze. Wyciągnął długie ramiona i już wisiał trzymając się wpierw jedną, potem drugą ręką. Biały widząc to nic wytrzymał nerwowo i powtórzył manewr Banderasa. Niestety, nie zdołał złapać się skały i poleciał do tyłu. Wtedy okazało się, że nie wpiął dobrze karabińczyka do ostatniego haka. Groził mu upadek z kilku metrów plecami na kamienie u naszych stóp. Maciek rozpaczliwie ciągnął linę chcąc zatrzymać lot Białego. Banderas spojrzał tylko na mnie i puścił się. Lewą ręką chwycił prawą dłoń Białego. Aż mnie podniosło, taki obaj stanowili ciężar. Gustlik skoczył do mnie, żeby mi pomóc, ale już spokojnie stałem i asekurowałem obu chłopców wiszących na haku Banderasa.
Z pomocą Banderasa pomogliśmy zejść Białemu.
- Nie wpuściłeś mnie! - krzyknął Biały do Banderasa.
Banderas wzruszył ramionami nie rozumiejąc zarzutów konkurenta.
Po chwili bez słowa podał mu swój plecak. Biały po chwili wahania, widząc nasze wymowne spojrzenia, wziął go. Spojrzałem do góry. Instruktor z niesmakiem kręcił głową.
Maciek wyjął kompas i mapę i ruszył w las, a za nim reszta wycieczki. Zostaliśmy z Gustlikiem, żeby zwinąć liny.
- Ciekawy gość ten Banderas - stwierdził Gustlik. - Zet i Biały oglądają się za Czarną. Misiek i Marchewa tylko spiskują i stoją z boku. Bejsbolowi podoba się Wdowa. Mały sprawia wrażenie, jakby mu wszystko było obojętne, ale ma refleks. On jeden, gdy Biały leciał w dół, szybko wyjął apteczkę.
Gustlik miał rację. Nasi podopieczni mogli nam przyszykować jeszcze wiele niespodzianek. Szybko pobiegliśmy za resztą. Maciek prowadził nas przez las starą trasą zielonego szlaku. Wpierw szliśmy wzdłuż jednego strumyka, przeszliśmy przez kolejny i rozpoczęliśmy wspinaczkę leśną dróżką po coraz bardziej stromym zboczu Czulni. W lesie było duszno, pot lał się z nas strumieniami. Po dwóch godzinach dotarliśmy na szczyt Czulni na wysokości 575 metrów nad poziomem morza. Rosły tam strzeliste sosny. Były też cztery ścieżki prowadzące w cztery strony świata. Rozsiedliśmy się pod drzewami.
- Kto robi kanapki na obiad? - zapytał Maciek.
W leśnej ciszy rozlegało się tylko ciężkie dyszenie.
- Misiek, Marchewa, Mały i Biały - wymieniał Maciek. - Wy zajmiecie się posiłkiem. Macie tu puszki i chleb. Mamy też półlitrowe butelki z wodą mineralną.
- Czemu tak mało wody? - dziwiła się Wdowa.
- Woda dużo waży - wyjaśniał Maciek. - Nauczymy was, jak uzdatniać wodę z górskich potoków i wtedy będziecie jej mogli nabrać tyle, ile chcecie. Musicie też nauczyć się dawkować płyny. Wasze manierki mieszczą litr wody. Nie radzę tam wlewać innych napojów, a w żadnym wypadku kawy czy herbaty.
- Dlaczego? - zapytał Marchewa oglądając swoją manierkę.
- Na ściankach powstanie osad, który ciężko zmyć - tłumaczył Maciek. - Jeśli użyjesz płynu do mycia naczyń, to później będziesz musiał go długo wypłukiwać, a i tak ohydny smak pozostanie. Poza tym napoje gazowane i soki tak naprawdę gaszą pragnienie na krótko. Manierka to nie termos, a z zimnej kawy nie ma żadnego pożytku.
Wyznaczona czwórka szybko robiła kanapki; chociaż kromki i plastry mięsa z konserwy były grube, to nikt nie narzekał. Po trzydziestu minutach skończyliśmy posiłek. Zbliżała się szesnasta.
- Zbieramy się - Maciek popędzał wszystkich. - Teraz już będzie tylko z górki.
Zeszliśmy stromym stokiem po zachodniej stronie do wsi Zwierzyn. Minęliśmy dużą drewnianą stodołę i weszliśmy na wąski metalowy most na Sanie.
- Możemy tu nabrać wody? - pytał Bejsbol wskazując dogodny do kąpieli brzeg.
- Nie radzę - Maciek pokręcił głową. - W górę rzeki jest bród, gdzie miejscowa ludność lubi poić bydło.
Minęliśmy maleńki kościółek i wyszliśmy na polną drogę. Przed nami po prawej stronie ujrzeliśmy wysoki metalowy krzyż. Maciek prowadził nas w jego stronę.
- Podobno w tamtym miejscu dawno temu kopano studnię - opowiadał. - Znaleziono wtedy inkrustowany drogimi kamieniami krzyż bardzo misternej roboty. Od razu studnię otoczył nimb świętości i zaczęły tu przychodzić pielgrzymki. Ten krzyż można zobaczyć w Muzeum Diecezjalnym w Przemyślu. Woda ze strumienia, który tu wypływa, ma podobno lecznicze właściwości.
- Waldek przemyje oczy, to nie będzie nosił bryli - zażartował Biały, który odzyskał już siły po wspinaczce na Czulnię z podwójnym obciążeniem.
- Ty za to będziesz musiał polać się po głowie - Mały bronił Waldka. - Słońce ci szkodzi.
Święty strumyczek wypływa z maleńkiej groty w skarpie nad Sanem. Za kratami chroniącymi ołtarz z Matką Boską jest także tablica informacyjna. Chwilę tam odpoczywaliśmy patrząc na małe grupki pielgrzymów, którzy modlili się i nabierali wody w butelki.
Po kwadransie wspięliśmy się po schodkach na szczyt skarpy i skierowaliśmy się na południowy wschód. W oddali, po lewej stronie widzieliśmy domki wsi Myczkowce i białe skały na przełomie na Sanie. Po chwili weszliśmy do młodego lasu mieszanego, z przewagą leszczyn i buków, przecięliśmy chodnik prowadzący z, lamy na Jeziorze Myczkowskim do elektrowni. Szliśmy wschodnim bokiem zbocza Grodziska, przez mostek na rzeczce Bereźnicy. O osiemnastej byliśmy już w harcerskiej bazie “Berdo” położonej na stoku góry, nad samym Jeziorem Myczkowskim. Maciek dowiedział się od komendanta bazy, gdzie możemy ustawić nasze namioty.
Rozglądaliśmy się ciekawie na wszystkie strony. Przed nami, po lewej stronie, znajdowała się piętrowa, przeszklona stołówka, W przyziemiu, pod salą jadalną, były sanitariaty. Niżej wybudowano pływający pomost ze starych metalowych beczek. Do niego przycumowano “Bieszczadzki Cybuch”, czyli szalupę umożliwiającą dostanie się na drugi brzeg, do wsi. Pomiędzy wysokimi świerkami, wzdłuż alejek z płyt chodnikowych, stały czteroosobowe domki. Za nami, na stoku góry Berdo pociętym na mini-tarasy, rozstawiono harcerskie namioty; wyżej były boiska sportowe i hala do gry w koszykówkę.
W bazie był tłok, więc pozwolono nam rozbić namioty koło boiska do piłki nożnej, w pobliżu płotu. Naszymi sąsiadami byli harcerze, których poznaliśmy w pociągu. Po ośrodku jak szaleni biegali koloniści. Obok nas stały też dwa indiańskie tipi. Maciek z Gustlikiem sprawnie postawili swój namiot. Waldek leżał na ziemi i ledwo dyszał, nawet nie zdjął plecaka. Cała robota spadła więc na mnie.
- Weźmiesz saperkę i okopiesz nasz namiot - powiedziałem.
- Po co? - spytał zdziwiony.
- Musisz wykopać niezbyt głęboki rów, coś w rodzaju fosy, żeby jak spadnie deszcz, woda nie lała się nam do środka - wyjaśniałem mu.
Zet studiował instrukcję i z Banderasem jakoś sobie dali radę, a potem pomogli dziewczynom. Domostwa reszty bardzo szybko stały się pośmiewiskiem sąsiadujących z nami harcerzy.
Wyjąłem z plecaka przybory toaletowe i ręcznik, rzuciłem Waldkowi saperkę i poszedłem wykąpać się. Za pół godziny mieliśmy obiadokolację. Gdy wyszedłem spod prysznica, na dworze było ciemno, zbierały się deszczowe chmury. Właśnie zbliżałem się do namiotu, gdy nagle moja noga wpadła po kolano w dół. Mało sobie nie złamałem kończyny. Marchewa i Misiek pokładali się ze śmiechu, widząc jak świeżo wykąpany znowu się ubrudziłem.
- Waldek! - krzyknąłem.
Chłopak wynurzył się z drugiej strony namiotu. W ręku trzymał saperkę. Poprawił zapocone okulary na nosie i spojrzał na mnie.
- Co to jest? - zapytałem go wskazując dół.
Waldek w odległości metra od namiotu wykopał rów głęboki miejscami na pół metra.
- Kazał pan, żebym wykopał coś w rodzaju fosy - odpowiedział.
Nie mogłem powstrzymać śmiechu.
- Waldek, to miał być płytki rowek, a nie okop - mówiłem. - Po kolacji zasypiesz go i wykopiesz nowy, nie tak głęboki, tuż przy ściankach namiotu. I jeszcze jedno, nie kazałem ci go kopać, tylko prosiłem. Myślałem, że podzielimy się obowiązkami. Kiedy ja ustawiałem namiot, ty odpoczywałeś, nabrałeś sił, więc mogłeś trochę podłubać w ziemi.
Sięgnąłem do plecaka po mapy podarowane mi przez pana Tomasza. W kieszeni była koperta, ale mapa była tylko jedna. Schowałem ją do kieszeni bluzy.
-Waldek, ktoś wchodził do naszego namiotu? - spytałem chłopaka.
Przecząco pokręcił głową. Maciek wołał, że musimy iść na kolację. Zeszliśmy na posiłek do stołówki i usiedliśmy przy wyznaczonych nam stolikach. Harcerze, nasi sąsiedzi, nim zjedli, zaśpiewali starą harcerską przyśpiewkę “Smacznego, smacznego życzymy wam”. Koloniści śmiali się z tego, a nasi obozowicze nie wiedzieli, jak się zachować.
Jadłem rozmyślając, kiedy i gdzie mogła zniknąć jedna mapa.
- O czym pan myśli? - zapytał mnie Maciek.
- Zginęła mi ważna mapa - oznajmiłem. - Później wam wyjaśnię, o co chodzi. Wśród naszych obozowiczów jest złodziej.
Wsiedliśmy do Rosynanta i zjechaliśmy do Zagórza. Tam skserowałem notatki i szkice. Następnie korzystając z napisanej mi przez Pawła ściągawki wysłałem krótki list na adres skrzynki poczty elektronicznej znanego mi komputerowca, specjalisty od spraw kaukaskich, współpracującego z polskim wywiadem.
- Co pan robi? - dziwił się Kobyłka.
- Korzystam z pomocy - odpowiedziałem i niecierpliwie spoglądałem na ekran naszego pokładowego komputera. Po chwili ujrzałem odpowiedź. Pobiegłem z kserokopiami na pocztę i wysłałem je faksem pod podany w poczcie elektronicznej numer.
Pozostało nam już tylko czekać. Po godzinie znajomy dat znak życia przesyłając kilka stron tekstu w języku niemieckim.
- To spis skrytek - Kobyłka jęknął z zachwytu.
- Tak, identyczny z tym, który znalazłeś w Szymbarku - dodałem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
WYZWANIE NA POJEDYNEK * CO OZNACZA TRYZUB? * KRADZIEŻ FLAGI * AKCJA RATUNKOWA W KAMIENIOŁOMIE * CZEGO HAKER ZET SZUKAŁ W INTERNECIE?
Gustlik i Maciek spojrzeli na siebie.
- A więc to nie przypadek, że pan zgodził się z nami jechać - stwierdził z wyrzutem w głosie Maciek. - Myślałem, że chce pan z nami pochodzić po górach, a tu proszę, jakieś tajemnice...
- Spokojnie - próbowałem ich uspokoić. - Wszystko wam wyjaśnię wieczorem, zresztą od samego początku miałem taki zamiar. Teraz martwi mnie zniknięcie mapy. Muszę powiadomić o tym pana Tomasza. Jeśli ukradł ją ktoś z obozowiczów, to będzie próbował dowiedzieć się, o co chodzi. Na tej mapie nie ma żadnych nazw miejscowości, rzek ani gór.
- To skąd pan wie, że chodzi właśnie o Bieszczady? - zapytał Gustlik.
- Jest tam pewien znak kojarzący mi się z Ukraińską Powstańczą Armią, a ta działała właśnie w Bieszczadach - odpowiedziałem.
- Nie ma nic prostszego niż porównanie mapy Bieszczad z tą, którą pan ma i wszystko stanie się jasne - stwierdził Maciek.
- Mam kserokopię mapy wykonanej w 1945 roku, od tamtej pory wiele się zmieniło, była akcja “Wisła”, w czasie której zlikwidowano wiele bieszczadzkich wiosek - mówiłem. - Mam pewne podejrzenia, ale o tym później...
- Smacznego! - usłyszeliśmy nad sobą tubalny głos komendanta harcerskiego obozu, którego poznaliśmy w pociągu. - Jestem Piotrek - przedstawił się i przysiadł się do nas. - Słyszałem, że przeciągnęliście tych swoich z Zagórza do Myczkowiec na piechotę. Nieźle - pochwalił nas - i to z plecakami, namiotami. Naprawdę nieźle. Jutro mamy dzień na aklimatyzację, ale może pojutrze zmierzymy się i zagramy w paintballa.
- Dobra - zgodził się Maciek. - Pojutrze, po obiedzie, w dolinie Bereźnicy.
- Pokażemy wam, na co nas stać - zapowiedział Piotrek wstając od stołu.
- Dobranoc! - wtrąciłem się do rozmowy. - Pilnujcie flagi, bo obawiam się, że ta zapowiedź w pociągu to nie był żart.
Harcerz odszedł bez słowa. Jeszcze w czasie kolacji zaczął padać ulewny deszcz.
- Kładźcie się spać - rozkazał Maciek naszym obozowiczom. - Jutro po śniadaniu rozpoczynamy trening przed marszem po górach.
Wszyscy byli tak zmęczeni, że nie mieli sił na żadne harce. Siedziałem z Maćkiem i Gustlikiem w ich namiocie. Przez uchylone wejście obserwowaliśmy rozbłyski błyskawic.
- Niech pan opowiada, o co chodzi, co to za mapa - prosił Gustlik. Opowiedziałem im o moich przygodach w Szymbarku.
- Ten Kobyłka to palant - stwierdził Maciek. - Naprawdę zwolnią pana z pracy?
- Nie sądzę - pokręciłem głową. - Najwyżej dostanę upomnienie albo naganę.
- A ta mapa? - Gustlik nie dawał mi spokoju.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem kserokopię przy gotowaną przez pana Tomasza. Chłopcy chwilę ją studiowali.
- Mamy tu kilka znaków topograficznych, takich jak oznaczenia kościołów - powiedział po chwili Maciek.
- Zapewne chodzi o cerkwie - zwróciłem mu uwagę. - SS-man mógł nie przywiązywać większej uwagi do różnic religijnych. Dla niego kościołem było wszystko to, co miało krzyż na szczycie wysokiej wieży.
- Są też jakieś domki - mówił dalej Maciek. - Zapewne chodzi tu o osady, wsie. Ciągłe linie to zapewne drogi. No i jest ten znak, to Tryzub, tak?
- Tak - potwierdziłem.
- Co on oznacza? - zapytał Gustlik.
- Tryzub to inaczej trójząb - wyjaśniałem. - Jak wiecie z mitologii greckiej, był symbolem Posejdona, władcy mórz. Ma też swoje znaczenie z wczesnej epoki chrześcijańskiej. Był zakamuflowanym symbolem krzyża, który w pierwszych latach chrześcijaństwa mógł nowym wyznawcom nieznanej dotąd wiary źle się kojarzyć. Trójząb był włócznią rybaków, a przecież zgodnie z ewangelią Chrystus był “rybakiem ludzi”. W historii Ukrainy Tryzub pojawił się w chwili chrztu Rusi w X wieku.
Prawdopodobnie był on oznaką chrześcijańskiego władcy. Jeśli przyjrzycie się Tryzubowi, to przypomina on swym kształtem koronę, a więc kolejny atrybut władzy. Myślę jednak, że Tryzub na mapie ma jakiś związek z UPA, która używała Tryzuba jako swojego godła. O wiele ciekawsze jest to, gdzie go umieszczono. Patrzcie, znajduje się on w środku pomiędzy czterema wsiami. Przez środek znaku przepływa jakaś rzeczka. Zewnętrzne ramiona zlewają się w jedno ze zboczami dwóch gór. Jak sądzę, Tryzubem oznaczono jakąś przełęcz, przez którą przepływa rzeczka. Prawdopodobnie tam coś ukryto, skoro u podstawy znaku SS-man postawił czerwony krzyżyk.
- Po co zrobił mapę, skoro nie można z niej odczytać, o jaki region Europy chodzi, nie ma tu żadnych nazw? - dziwił się Gustlik.
- Niemiec myślał, że niewiele osób wie, z czym należy kojarzyć ten znak - powiedziałem. - Mapę mógł wykonać też ktoś inny i SS-man dostał ją w prezencie lub, co bardziej prawdopodobne, zdobył ją.
- Porównajmy mapy - Maciek sięgnął po mapę Bieszczad.
- Poczekaj - uniosłem dłoń. - Takich miejsc, które pasowałyby do mapy Niemca, sam znam kilka. Pamiętaj jednak, że w Bieszczadach od zakończenia wojny wiele się zmieniło. Części wsi już nie ma. To wystarczy, żebyśmy szukali igły w stogu siana.
- Więc jak znaleźć to miejsce? - pytał Gustlik.
- Musimy dowiedzieć się, czego szukamy. Inną skrytkę szykuje się ukrywając skarb, a inną - broń. Kolejny etap to poznać tereny, gdzie UPA była szczególnie aktywna, bo tam pewnie jest interesujące nas miejsce.
W tej chwili w obozie harcerzy podniósł się straszny rwetes. Słyszeliśmy krzyki, widzieliśmy błyski latarek. Wybiegliśmy na dwór. Deszcz już tylko lekko siąpił.
- To wasi ludzie! - krzyknął Piotr wpadając pomiędzy nasze namioty. - Ktoś ukradł naszą flagę. Wartownicy zagapili się, ale widzieli, że uciekł w góry.
- Zaraz sprawdzimy - spokojnie powiedział Maciek.
Zajrzał do wszystkich namiotów.
- Brakuje Banderasa - oznajmił.
- No właśnie - Piotr chwycił się pod boki.
- Idzie - pokazałem postać wspinającą się po skarpie do obozu.
- To ty - Piotr chwycił go za kołnierz tuż pod brodą.
- Ja - spokojnie odpowiedział Banderas. - Ma pan coś do mnie?
- Nie bądź bezczelny! - nie wytrzymał Piotr.
- O co chodzi? - zapytał Banderas.
- Flaga - Piotr wyciągnął rękę po flagę. - Masz ją pod pachą, nie udawaj - palcem wskazał zgrubienie pod kurtką Banderasa.
Banderas zimno patrzył w oczy harcerza i ani drgnął.
- Jeśli ktoś wam ukradł flagę, to - jak pamiętam z lektur szkolnych - powinniście teraz biadolić i czekać na list z żądaniami od tego spryciarza - powiedział po chwili.
- Sztuka polega nie tylko na tym, żeby wykraść flagę, ale i nie dać się złapać - zauważył Maciek.
- Skoro wam tak bardzo zależy, ale się zmoczy na deszczu... - Banderas wyjął zza pazuchy swój ręcznik, owo intrygujące Piotra zgrubienie. - Już się wykąpać w spokoju nie można...
Piotr odwrócił się na pięcie i wrócił do swojego obozu.
- Dobranoc! - powiedziałem i zniknąłem w swoim namiocie.
Maciek też poszedł spać, a Gustlik pokazał Banderasowi uniesiony w górę kciuk. Banderas tylko wzruszył ramionami.
Rano obudził mnie gwizdek. Natychmiast otworzyłem oczy. Spojrzałem na zegarek, była szósta. Gwizdał Maciek. Wsadzał głowę do każdego namiotu i tak nas budził. Obaj z Gustlikiem byli ubrani w dresy.
- Rozgrzewka! - krzyczał Maciek.
Po pięciu minutach staliśmy na dworze przecierając zaspane oczy. Przy wierzchołkach gór unosiły się kłębki waty. W bazie wszyscy spali, w kuchni dopiero rozpalano ogień w piecach.
- O rany! - jęczała Czarna. - To przecież kolonia karna, a nie obóz w górach. Skąd mamy brać siły na to wszystko?
- Mamy zakwasy - dodał Misiek.
- Zakwasy mięśni trzeba rozruszać - stwierdził Gustlik.
- Biegniemy - oznajmił Maciek.
Ruszył przodem na leśną drogę prowadzącą przez dolinę Bereźnicy. Biegliśmy za nim lekko powłócząc zesztywniałymi nogami. Lodowate, poranne powietrze wdzierało się w płuca. Rosa moczyła nam nogawki. Musieliśmy przeskakiwać przez kałuże błota powstałe po nocnej ulewie.
- Mamo, mamo, jak mi źle, że do wojska wzięli mnie - śpiewał Zet.
Tak przebiegliśmy ponad kilometr. Maciek zatrzymał nas na środku polany, niedaleko brodu na rzeczce. Tu poprowadził klasyczną rozgrzewkę. Na koniec mężczyźni musieli wykonać po trzydzieści pompek, a dziewczyny po trzydzieści przysiadów. Po kwadransie znowu biegliśmy do bazy. Widząc bramę wszyscy nieznacznie przyśpieszyli chcąc czym prędzej zakończyć męczarnie. Maciek był jednak nieubłagany. Tuż przed bramą skręcił w prawo na ścieżkę prowadzącą w górę, na szczyt Berdo. Maciek i Gustlik biegli, a my wspinaliśmy się za nimi.
- To zdrowe górskie powietrze nas zabije - stwierdził zasapany Zet. - Już tęsknię za miejskimi spalinami.
Na zarośniętym lasem szczycie usiedliśmy na zwalonych pniach drzew. Opuściłem głowę, żeby uspokoić oddech.
- Wiecie, co to jest paintball? - zapytał Maciek.
- To gra, w której strzela się do przeciwników kulkami z farbą - odpowiedział Waldek. - Widziałem o tym program w telewizji. Kulki napędza sprężone powietrze z niedużej butli. Po trafieniu kulka rozpryskuje się na ubraniu, chociaż czasami może zostawić na skórze siniak wielkości pięciozłotówki.
- Bardzo dobrze - pochwalił go Maciek. - Zostaliśmy wyzwani na pojedynek przez harcerzy, naszych sąsiadów, i musimy wystawić dwunastoosobową drużynę. Kto zgłasza się na ochotnika?
- Nie będę strzelał do ludzi - oświadczył Waldek.
- My też mamy dość biegania - oświadczyły Czarna i Grucha.
- Świetnie - Gustlik zatarł ręce. - W ten prosty sposób mamy ustalony skład naszej drużyny.
- Dziś przed południem wybierzemy się na krótki spacer do kamieniołomów w Bóbrce, po południu na Grodzisko, a jutro rano potrenujemy w lesie - Maciek przedstawił nasze najbliższe plany.
Już powoli wróciliśmy do obozu. Po śniadaniu wsiedliśmy do “Bieszczadzkiego Cybucha”, żeby przewieziono nas na drugi brzeg jeziora. Musieliśmy wcześniej przepuścić kolonistów, którzy także wybierali się do kamieniołomów. Harcerze poszli do lasu pograć w paintballa.
Gdy wysiedliśmy z szalupy, wspięliśmy się ścieżką wzdłuż płotu jakiegoś ośrodka wypoczynkowego na grzbiet góry Koziniec. Maciek miał ze sobą plecak, a reszta maszerowała bez obciążenia. Szliśmy powoli wąską ścieżką. Nikt nie odzywał się. Po bokach mieliśmy strome zbocza porośnięte lasem bukowym i leszczynami. Miejscami z ziemi wystawały płyty bazaltowej skały. Po czterdziestu minutach dotarliśmy do niewielkiej łączki porośniętej malinami, a potem na sam szczyt kamieniołomu. Na kopczyku kamieni stał brzozowy krzyż upamiętniający śmierć turysty, w którego w tym miejscu uderzył piorun. Ten człowiek zachował się nierozsądnie, a niestety góry potrafią ukarać ludzką głupotę.
- Pamiętajcie, w czasie burzy schodźcie ze szczytów, unikajcie otwartych przestrzeni, bo pioruny uderzają w najwyższy punkt w okolicy - pouczał Maciek. - Oby wasza głowa nie była tym punktem.
Podziwialiśmy piękną panoramę, która otworzyła się przed nami. U naszych stóp była dwustumetrowa przepaść kamieniołomu. Ludzie wryli się w górę tworząc coś w rodzaju amfiteatru z trzema tarasami. Po nich kiedyś jeździły ciężarówki wywożące kamienie. Teraz tą drogą można było zejść na sam dół kamieniołomu, a dalej do wsi Bóbrka. Wieś była nieduża, miała zaledwie kilkanaście domów. Na prawo od niej widzieliśmy Jezioro Myczkowskie wyglądające w tym miejscu jak szeroka, spokojna rzeka. Dalej dwa zbocza gór spinała szara, betonowa ściana zapory-elektrowni na Zalewie Solińskim. Szare wody Jeziora Solińskie-go sięgały prawie horyzontu zlewając się z barwą przedpołudniowego nieba. W oddali ciemniały wysokie, łagodnie zaokrąglone wierzchołki gór. Jeden z grzbietów był jaśniejszy.
- Tam będziemy za kilka dni - powiedział Maciek. - To połonina Caryńska.
- Pójdziemy tam na piechotę? - Czarna nie dowierzała.
- Tak - Maciek uśmiechnął się. - Dlatego was teraz tak katuję, żebyście tam doszli, bez trudu weszli i mogli nacieszyć się pięknymi widokami. Pot i trudy, które teraz znosicie, zaprocentują tam.
- Patrzcie! - krzyknął Zet. - Idą kajtki z kolonii. Wyglądają jak mrówki.
Ostrożnie wychyliliśmy się za krawędź i obserwowaliśmy, jak koloniści powoli idą drogą ciężarówek. Bardzo szybko ich grupa rozciągnęła się przypominając z góry rozpadający się sznur korali.
- W górach grupa stanowi jedność - Maciek znowu nas pouczał. - Nigdy nie wolno nikogo pozostawić samego w tyle. Nikt też nie powinien wybiegać przed przewodnika. Jesteśmy jedną drużyną i nawet jeśli się nie lubimy, to musimy stanowić całość, bo...
- Jakiś dzieciak zgłupiał - przerwał mu Banderas.
Wyjrzałem w dół. Jeden z chłopców biegnących na czele kolonistów postanowił skrócić sobie drogę z najwyższego tarasu na szczyt i zaczął wspinać się po skalnych blokach. Z dołu wyglądały one zapewne na łatwe do sforsowania, ale to było tylko złudzenie. Chłopak wszedł już kilkanaście metrów i zawahał się. Nie wiedział, jak ma dalej się wspinać. Spojrzał w dół i bał się zejść. Kierowniczka kolonii stała u dołu i krzyczała.
- Marek! Masz natychmiast zejść! - usłyszeliśmy.
- Nie mogę - padła odpowiedź.
Trzynastoletni, zdezorientowany chłopaczek zaczął płakać. Kierowniczka na przemian krzyczała na niego i bez celu kręciła się w kółko.
- Mamy do niego piętnaście metrów - oceniłem. - Macie liny? - zapytałem Maćka.
- Tak, mamy nasze dwa zestawy - odpowiedział.
- Schodzę - powiedziałem.
- Idę z panem - oświadczył Maciek.
- A kto cię będzie asekurował?
- Ja - zgłosił się Banderas.
- Potrzeba jeszcze dwóch - mówiłem. - Któryś z nas będzie trzymał dzieciaka, to podwójny ciężar.
Zgłosili się Mały i Bejsbol. Czym prędzej założyliśmy uprzęże i chłopcy zaczęli nas opuszczać po ścianie. Wyprostowaliśmy nogi i nimi odbijaliśmy się od ściany. Po kilku sekundach byliśmy już przy koloniście.
Końcówki palców zaciśniętych na kamieniach zbielały, chłopak miał sine usta, zasmarkany nos i mokre od łez policzki.
- Już jesteśmy - uspokajałem go.
Stanąłem za nim, rękoma chwyciłem się skały. W ten sposób Marek był jako tako ubezpieczony przed upadkiem.
- Co teraz? - zapytał mnie Maciek.
- Zrób z kawałka liny prowizoryczną uprząż i przywiąż mi go do pleców - rozkazałem.
W tym momencie kolonista zemdlał i puścił się skały. Ponad nami i na dole rozległy się okrzyki przerażenia. Ledwo zdążyłem go złapać. Maciek ocucił kolonistę i dopiero wtedy głęboko odetchnął.
- Marku - zwróciłem się do kolonisty - Maciek przywiąże cię do moich pleców. Jeśli nie będziesz się szarpał, to spokojnie zjedziemy w dół. Rozumiesz?
Marek skinął głową i rozpłakał się.
- Szybko - popędzałem Maćka.
Maciek błyskawicznie przygotował ratowniczą uprząż. Z lin zrobił szelki, które obejmowały mnie i kolonistę.
Szybko zjechaliśmy do kierowniczki kolonii, która na przemian krzyczała na Marka i płacząc tuliła go.
- Dziękuję - wychlipała.
Towarzystwo na górze klaskało i gwizdało gratulując nam udanej akcji ratunkowej. Zdjęliśmy uprzęże i wspięliśmy się na górę. Koloniści zawrócili do Bóbrki, żeby wrócić na przystań w Myczkowcach szosą. My poszliśmy z powrotem tą samą drogą. Zauważyłem, że nastrój w naszej grupie poprawił się. Zaczął się rodzić duch drużyny. Powiedziałem o tym Maćkowi, gdy we dwóch maszerowaliśmy na końcu naszej wycieczki.
- Mam nadzieję, że tak jest - stwierdził Maciek. - Może zrozumieją, jak można zdobyć szacunek innych. Zobaczymy, jak sobie damy radę w paintballa.
- Masz jakiś plan?
- Tak - uśmiechnął się. - Musimy przewidzieć, co zrobi druh Piotr.
- Wiesz, że zdobyliśmy nad nim przewagę?
- W jaki sposób?
- Ktoś ukradł im flagę. Daję sobie rękę uciąć, że zrobił to ktoś od nas.
- Kto? Banderas?
- Pewnie tak. Twoi podopieczni potrafią działać w grupie, zaplanować i skutecznie przeprowadzić to, co chcą. Twoim zadaniem jest ukierować ich pomysłowość na inne tory.
- Co zrobimy ze sprawą flagi? Jak znajdziemy złodzieja mapy?
- Kiedyś widziałem Jacka siedzącego pod masztem jachtu przycumowanego do brzegu wyspy Gilmy na Jeziorze Dobskim na Mazurach. Zapytałem go, co robi. Odpowiedział, że obserwuje wychowanków. Nam pozostaje chyba to samo.
Powoli zbliżaliśmy się do płotu ośrodka wypoczynkowego.
- Hej! - krzyknąłem. - Wasz szef, druh Maciek, postanowił kolejny raz naruszyć nasz fundusz kulturalno-oświatowy. Idziemy na lody.
Nasi podopieczni spojrzeli na nas zdziwieni.
- Jak wrócę z Bieszczad z chrypką, to rodzice nie uwierzą, że to od lodów - żartował Zet. - Będą mnie posądzać o eskapady do lokali.
- Wystawię ci odpowiednie zaświadczenie - odpowiedziałem.
Zeszliśmy do baru w ośrodku i kupiliśmy każdemu po lodzie. W recepcji siedziała młoda praktykantka i wokół niej skupili się Banderas, Zet i Biały. Dziewczyna miała jakieś kłopoty z komputerem. Zet natychmiast zaoferował swoją pomoc i po kilku minutach odblokował komputer. W zamian mógł spędzić jakiś czas buszując w Internecie. Gdy schodziliśmy na przystań, gdzie czekał na nas “Bieszczadzki Cybuch”, Zet opowiadał o czymś szeptem Banderasowi i Białemu.
Wróciliśmy do bazy na obiad. Gdy jadłem zupę, podszedł do naszego stolika druh Piotr.
- Gratuluję! - powiedział.
- Powinieneś pogratulować także chłopakom, którzy nas asekurowali - zwróciłem mu uwagę.
- A którzy to? - zapytał.
Wskazałem mu Banderasa, Małego i Bejsbola. Niechętnie, ale im także podał dłoń. Mały i Bejsbol ucieszyli się z tego, że doceniono ich wysiłek.
- Zobaczymy po jutrzejszej grze, czy też będziecie nam tak ochoczo gratulować - ironizował Banderas.
- Zobaczymy - odpowiedział Piotr. Odchodząc wymierzył w Banderasa palec niczym lufę pistoletu, udał, że strzelił i potem dmuchnął na końcówkę palca, jakby zdmuchiwał niewidoczny dymek po wystrzale.
Po obiedzie Maciek zaordynował nam dwugodzinną sjestę. Cichaczem wymknąłem się z obozu na brzeg jeziora do hangaru, gdzie była wypożyczalnia sprzętu pływającego. Od ratownika wziąłem wiosło i kamizelkę ratunkową. Wsiadłem do kajaka o dumnej nazwie “Fąfel”.
- Życzę miłej podróży - śmiał się ze mnie ratownik.
Zgodnie z jego zapowiedzią kajak był nad wyraz niesterowny i płynąłem szlaczkiem, mimo ciągłego kontrowania wiosłem kierunku rejsu. Wołałem jednak kajak od ciężkiego rowera wodnego. Przybiłem kajakiem do przystani w Myczkowcach i przespacerowałem się do recepcji ośrodka, w którym jedliśmy lody. Na szczęście siedziała tam ta sama praktykantka. Pozwoliła mi sprawdzić coś w komputerze, z którego korzystał Zet i już zadowolony mogłem wrócić do bazy.
Na plaży leżeli Gustlik i Maciek. Na mój widok wstali.
- Nieładnie - Maciek pogroził mi palcem. - Znowu pan coś przed nami ukrywa.
- Zaraz usłyszymy bajeczkę, że był w ośrodku po drugiej stronie, bo spodobała mu się praktykantka - żartował Gustlik.
- Prawie trafiłeś - zaśmiałem się. - To bardzo miła dziewczyna i pozwoliła mi zajrzeć do swojego komputera.
- Zajrzeć do komputera, tak to się teraz nazywa? - Gustlik nie przestawał żartować.
- I co ciekawego pan tam zobaczył? - spytał Maciek.
- Zet sprawdzał w Internecie informacje na temat znaku Tryzuba - oświadczyłem. - Jak myślicie, skąd wiedział, że coś takiego istnieje.
- On ma mapę - zamruczał Maciek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
JAK ROZPALIĆ OGIEŃ W MOKRYM LESIE? * PODGLĄDAMY MANEWRY HARCERZY * PODCHODY NA GRODZISKU * ĆWICZYMY GRĘ W PAINTBALLA * KOŁYSANKA BANDERASA
Zadzwonił mój telefon komórkowy dając mi sygnał, że otrzymałem SMS-a, czyli krótką wiadomość tekstową. Spojrzałem na ekranik. To pan Tomasz wysłał te informacje. “Jedziemy w Bieszczady, trzymaj dystans” - głosiła pierwsza z nich. Oznaczało to, że Pan Samochodzik jedzie w Bieszczady w towarzystwie Alfreda Kobyłki, więc na razie musimy działać oddzielnie. “Pod koroną carycy, tam gdzie ruski Ignac i pobożny Michał mają baczenie, znajdziesz Panie drogę do skarbu swego” - przeczytałem w drugiej. Tego już nie rozumiałem, lecz tekst ten na wszelki wypadek zostawiłem w pamięci telefonu.
Wszedłem do swojego namiotu i położyłem się na karimacie. Waldek spojrzał na mnie badawczo.
- Gdzie pan był, jeśli wolno spytać? - odezwał się.
- Pływałem po jeziorze kajakiem - powiedziałem półprawdę.
- Aha - młody człowiek mruknął, jakby mi nie dowierzał.
Zastanawiałem się słowami zagadki przesłanej mi przez pana Tomasza, gdy do środka włożył głowę Maciek.
- Panie Pawle! - zawołał. - Waldek! Idziemy na spacerek.
Telefon, którym się bawiłem, schowałem do kieszeni i wyszedłem na dwór. Tym razem Gustlik niósł plecak, a Maciek tradycyjnie prowadził nas w las. Zamiast przez kładkę poprowadził nas na bród na Bereźnicy. Oczywiście, część obozowiczów skorzystała z okazji i postanowiła pobrodzić w wodzie, inni skakali po ułożonych kamieniach, a Maciek i Banderas przeskoczyli aż czterometrowy pas wody. Maciek i Gustlik uważnie rozglądali się po okolicy i nawet sobie rysowali jakąś mapkę. Przy starym dębie skręciliśmy w prawo, na drogę do Zwierzynia. Doszliśmy do chodnika łączącego szczyt tamy w Myczkowcach z elektrownią wodną na Sanie i niemal zawróciliśmy wchodząc na ścieżkę prowadzącą na szczyt Grodziska.
- Podobno rzeczywiście kiedyś znaleziono tam jakieś szczątki grodziska - opowiadał Maciek - ale nikt dokładnie nie przebadał tego terenu. Jedyne co tam zobaczycie, to resztki fundamentów wieży strażniczej.
- A czego pilnowali strażnicy? Może skarbów? - dopytywał się Bejsbol.
- Tak, skarbów - Maciek słabo uśmiechnął się - skarbów tej ziemi, czyli lasów. Leśnicy patrzyli z niej, czy gdzieś nie ma pożarów.
Zbocze było strome, ale z zadowoleniem obserwowałem, że mimo zmęczenia nikt nie narzeka ani nie ociąga się. W nagrzanym słońcem lesie pachniało próchnem, mokrymi liśćmi, niemal tropikalną dżunglą. Przechodziliśmy przez zwalone wichurą pnie. Nasze buty grzęzły w lepkim błocie. Po godzinie od wyjścia z ośrodka byliśmy na zarośniętym drzewami szczycie Grodziska. W dole, pomiędzy bukowymi pniami, mogliśmy dojrzeć dolinę Sanu i odległy szczyt Czulni.
Rozsiedliśmy się na betonowych klocach, resztkach fundamentów wieży. Gustlik zdjął plecak i postawił go przed sobą.
- Przyszedł czas na odrobinę nauki - zaczął Maciek. - Każdy z was ma w namiocie plecak z amerykańskiego demobilu, miejscami są one połatane, poszarpane, ale to dobry sprzęt. Każdy z nich oprócz głównej komory ma trzy boczne kieszenie. Harcerskie doświadczenie nauczyło nas, że w plecaku na samym dnie układa się bieliznę, skarpetki, podkoszulki, a potem piętrami ku górze: kalesony, spodnie, swetry, pałatkę przeciwdeszczową, kurtkę i śpiwór. W bocznych komorach lepiej schować zapasowe skarpety, pastę do butów, apteczkę i rękawiczki. W trzeciej kieszeni trzymajcie zapas prowiantu. “Zestaw ostatniej szansy” najlepiej mieć cały czas przy sobie, zwłaszcza, gdy będziemy wędrować w górach, coś się stanie i nasza grupa rozpadnie się na mniejsze. Dlatego daliśmy każdemu z was tę małą torbę po masce gazowej. Jak widzicie, ma ona normalny pasek umożliwiający noszenie jej na ramieniu, ale ma także dwie szlufki, dzięki którym zamocujecie ją u pasa - Maciek przemawiając wszystko demonstrował. - Osobiście proponuję to drugie. W zestawie macie: latarkę z zapasem dwóch baterii, kryształki nadmanganianu potasu, tabliczkę gorzkiej czekolady, zapałki i draskę zatopione w wosku, świeczki, gwizdek sygnałowy, apteczkę, agrafki, żyletki, zwykłą folię i koc z dwustronnej folii. Osoba owinięta srebrną stroną będzie zatrzymywać ciepło, a złotą oddawać je na zewnątrz. To wszystko powinno wam pomóc utrzymać się w dobrej kondycji do chwili nadejścia pomocy. Stanowczo zabraniam otwierania zestawu bez wyraźnej potrzeby.
Młodzież patrzyła z zainteresowaniem na ten pokaz. Pierwszy odezwał się Gruzin.
- Czy możemy się tu zgubić tak, że będziemy musieli żyć jak Rambo w dżungli przez kilka dni? - zapytał.
- Po co tyle dźwigać? - dziwiła się Czarna.
- Kto z was potrafiłby teraz rozpalić ognisko? - nagle zapytał Gustlik. - Skąd wzięlibyście wodę do picia? Jak wzywalibyście pomocy, gdybyście mieli złamaną nogę?
- Mam zapalniczkę - ripostował Biały.
Gustlik wyjął ją z rąk chłopaka, rzucił na ziemię i lekko przydeptał butem. Potem podniósł zapalniczkę i podał Białemu.
- Teraz zapal - powiedział ponuro. - Widzisz, zapalniczka to skomplikowany mechanizm, który kiedyś zepsuje się - dodał widząc, jak Biały bezskutecznie próbuje wskrzesić iskrę. - Gdybyś ją trzymał w szczelnym opakowaniu, to może miałbyś jakieś szansę na jej użycie w sytuacji ekstremalnej.
- Można mieć zapałki - Marchewa wyjął pudełko.
Gustlik położył je na pniu obok swojego, wyjętego ze specjalnego zestawu.
- Załóżmy, że je zamoczyłeś - mówił wylewając na oba opakowania wodę z manierki. - Moje zapałki w szczelnej otulinie z wosku są bezpieczne, a twoje niestety nie. Dla was te wszystkie rzeczy to oznacza być “Rambo”. Tak nie jest. Sztuka przetrwania to przede wszystkim umiejętność logicznego myślenia, przewidywania i improwizowania. Jak osuszyłbyś zapałki, gdyby wokół padał deszcz, twoje ubranie byłoby mokre i nigdzie nie byłoby źródła ciepła?
Marchewa, nie wiedząc co powiedzieć, wzruszył ramionami.
- No właśnie - Gustlik podszedł do Marchewy z mokrą zapałką w dłoni.
- Wszyscy to macie, ale w życiu byście na to nie wpadli - w tym momencie kilka razy przeturlał zapałkę przez włosy Marchewy. Potem pociągnął zapałką po drasce swojego pudełka i siarczany łebek zajął się ogniem.
- Czary - zażartował Zet.
Młodzi ludzie roześmieli się.
- Rozumiecie? - Maciek spojrzał badawczo na całe towarzystwo.
- Gustlik improwizował, ale wiedział, że człowiek przez głowę traci najwięcej ciepła, a więc włosy najszybciej schną.
Jeszcze chwilę rozkoszowaliśmy się ciepłem popołudniowego słońca i już szliśmy południowo-zachodnim zboczem Grodziska. Miejscami ściana miała nachylenie bliskie pionowi i wtedy zjeżdżaliśmy na butach, schodziliśmy zygzakami lub po prostu zbiegaliśmy. Gdy byliśmy w głębokim siodle pomiędzy Grodziskiem a sąsiednią górą Kamieniec, Maciek skręcił w lewo na zwierzęcą ścieżkę prowadzącą przez dżunglę leszczyn, brzózek i młodych buków wspieranych w dolnych partiach przez kolczaste zasieki malin i wysokie zagony pokrzyw. Maciek prowadził nas na wschód sprawdzając co jakiś czas nasz kurs ze wskazaniami kompasu. Po blisko półgodzinie przedzierania się ujrzeliśmy łąkę porośniętą wysoką do pasa trawą i zbocza góry Berdo nad harcerską bazą, w której nocowaliśmy. Przed nami w dole był bród i dolina rzeki Bereźnicy. Teraz schodziliśmy już spokojnie chłonąc resztki promieni słonecznych zaglądających do doliny, której barwa z zielonej zmieniła się w pomarańczową. Nad łąką krążył bielik, największy polski drapieżnik, który - gdy nas dostrzegł - majestatycznie odfrunął na wschód.
Nagle Maciek uniósł do góry prawą rękę z zaciśniętą pięścią.
- Padnij - szepnął rozkaz Gustlik. - Szybko, nosy w glebę.
- Teraz będziemy czołgać się przez pokrzywy - mruczał Zet.
- Cicho - skarcił go Gustlik.
Poczołgałem się wzdłuż całej kolumny i ułożyłem się koło Maćka, który klęczał za zwalonym pniem starego świerku.
- Co tam widzisz? - zapytałem go.
Podał mi lornetkę, więc ostrożnie wyjrzałem. W dole, przez bród, przeprawiali się harcerze Piotra. Wszyscy mieli na twarzach specjalne maski, a w rękach trzymali markery.
Siedzieliśmy z Kobyłką jak zaczarowani. Spider, którego poznałem przy okazji poszukiwań Wilka Kaukazu, okazał się mistrzem sztuki surfowania po Internecie. Jak nam wyjaśniał, połączył się z kolegą, kryptologiem z niemieckiego wywiadu. Lista znaleziona w ruinach klasztoru była zapisana niemieckim szyfrem “Gamma” z okresu drugiej wojny światowej, opracowanym na potrzeby SS.
- Skąd członek UPA znał szyfr używany przez jednostki Waffen-SS? - dziwił się Kobyłka.
- To proste, część członków UPA służyła w niemieckiej SS-Freiwilligen-Division “Galizien” - wyjaśniłem.
- To co robimy? - spytał Kobyłka.
- Wyciągnij mapę Bieszczad i zobaczymy, dokąd zaprowadzą nas te zapiski - odpowiedziałem.
Pochyliliśmy się nad mapą.
- Pierwsza skrytka to “Kamienna warownia Kmitów”, druga to “Jaskinia Dobosza”, trzecia to “Ruiny klasztoru”, czwarta to “Kamień bankiera”, a piąta, ze znakiem zapytania, to “Skrzynie hrabiego” - czytałem. - Przy każdej kryjówce zapisano liczbę ukrytych tam skrzyń.
- Wiem! - krzyknął Kobyłka. - “Ruiny klasztoru” to jest to miejsce.
- Masz rację - powiedziałem. - Spójrz na szkic w notesie. Wykonano go identycznie jak mapę SS-mana znalezioną w Szymbarku. Do tego notatki naszego SS-mana i “Hnata” zgadzają się co do joty. Z tego wynika, że “Hnat” miał kontakt z SS-manem.
- Swoją drogą to ciekawe, skąd ten staruszek wiedział tyle o “Hnacie”? - dziwił się Kobyłka.
- Nie zrozumiałeś? To on był tym wynajętym przewodnikiem.
- To mogliśmy go przycisnąć!
- Jakie masz dowody, że mówił prawdę, a nie opowiedział nam miejscowej legendy?
Kobyłka zamilkł. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i skierowałem Rosynanta w stronę Załuża.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Kobyłka.
- Do “Kamiennej warowni Kmitów”.
***
- Robią ćwiczenia - mruknąłem.
- Popatrzymy? - zaproponował Maciek.
- Tak, niech Gustlik gdzieś ukryje całe towarzystwo.
- Może niech popatrzą, to czegoś się nauczą.
- Dobrze - zgodziłem się.
Wkrótce Gustlik odprowadził w krzaki malin większość naszej grupy. Do nas dołączyli Banderas, Biały i Zet. Godzinę obserwowaliśmy manewry harcerzy. Maciek robił sobie jakieś notatki, a ja starałem się zapamiętać ich najczęstsze szyki. Banderas z Białym cicho komentowali ćwiczenia.
- Czas wracać - szepnął Maciek. - Wychodzimy czy czaimy się i nie dajemy znać po sobie, że cokolwiek widzieliśmy?
- To zależy od ich gadulstwa - ruchem głowy wskazałem Banderasa i jego kolegów.
Maciek spojrzał na nich pytająco. Zet zrobił gest, jakby zamykał swoje usta na zamek błyskawiczny.
- Będziemy milczeć jak groby - przyrzekł Banderas. - Mamy coś do załatwienia z ich szefem.
- A reszta? - spytałem.
- Jak muszkieterowie - obiecywał Biały - Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Poczołgaliśmy się do innych, wypoczywających w leszczynowym zagajniku, gdzie w powietrzu unosiły się stada komarów.
Teraz zmieniliśmy szyk. Maciek nadal prowadził grupę, lecz Gustlik zamiast w środku szedł z boku, kilkanaście metrów od nas, w dół zbocza. Jego zadaniem było wypatrywanie ewentualnych czujek harcerzy. Maszerowałem na swoim tradycyjnym, ostatnim miejscu w grupie. Nasz marsz był trudny. Przedzieraliśmy się przez dziewiczy młodnik, gdzie zwisały z góry i zagradzały nam drogę różnej grubości gałęzie. Niekiedy tworzyły tak gęstą ścianę, że musieliśmy czołgać się pod nimi. Jednak nasza konspiracja była niezbędna, gdyż co prawda harcerze ćwiczyli kilkadziesiąt metrów od nas, to jednak mogli wysłać kogoś do lasu na patrol, tak na wszelki wypadek. I oto po kwadransie nasza zapobiegliwość została wynagrodzona. Na skraju młodnika i starszego lasu porastającego Grodzisko w trawie leżało dwóch harcerzy, którzy obserwowali drogę ze Zwierzynia. Wiedzieli, że poszliśmy na Grodzisko i spodziewali się, że tamtędy będziemy wracać. Gustlik zauważył ich pierwszy i dał znak ręką wskazując kierunek, gdzie zaczaili się harcerze.
Klepnąłem w ramię idącego przede mną Małego i pokazałem mu, żeby ułożył się na ziemi. To samo zrobili wszyscy. Maciek chwilę obserwował zachowanie wartowników i potem rozejrzał się za dogodnym obejściem. Już wcześniej zrobiłem to i wiedziałem, jaką chłopak podejmie decyzję.
Zbocza Grodziska były strome, ale te od strony wschodniej szczególnie. W dolnej partii ściany rósł rzadszy las z grubym kożuchem paproci i ogromnych liści łopianu. Jeśli bez hałasu przeczołgalibyśmy się przez paprocie i łopian za plecami harcerskich strażników, mogliśmy dotrzeć za zakręt drogi i stamtąd niewidoczni zejść w maliny porastające brzegi małego kanionu, którym płynęła Bereźnica.
Maciek odwróciwszy się do nas wskazał paprocie, dłonią wykonał gest naśladujący ruchy węża, a na koniec klepnął się w zadek.
- W paprociach są węże i Maciek ma nas gdzieś - przetłumaczył gesty Zet.
Po grupie przeleciał cichy szelest śmiechu. Ktoś dusił radość parskając prosto w ziemię. Ten szmer usłyszeli harcerze i obejrzeli się za siebie. Myślałem, że to już koniec naszych podchodów, lecz obozowicze wyczuli niebezpieczeństwo i zamarli w bezruchu. Leżeliśmy tak kilka minut, nim za Maćkiem poczołgaliśmy się w krzaki. Na szczęście Maciek oczyszczał nam drogę z wszelkich pułapek, takich jak suche gałązki, kolczaste pnącza, kopy zeschniętych liści. Dlatego nasza przeprawa trwała długo, ale odbyła się bez żadnej wpadki.
Na skraju drogi Maciek zatrzymał się, ostrożnie rozejrzał się na boki i skulony przeszedł na drugą stronę. Zatrzymał nas gestem ręki, więc mieliśmy dłuższą chwilę na obserwację intymnego pożycia w ściółce leśnej mrówek, żuczków, chrabąszczy, pajączków i wszelkiego innego robactwa. W tym czasie Maciek wyciął swoją maczetą niski tunel wśród malin skosem do ścieżki prowadzącej do kładki na rzeczce. Gustlik ułożył się na skraju drogi po stronie malin i obserwował harcerzy dając nam znak, kiedy mamy przeskakiwać przez drogę.
Jako przedostatni zanurkowałem w malinowy tunel i zjechałem po zabłoconej skarpie lądując na plecach Małego. Mnie z kolei przygniótł Gustlik.
- Co jest? - spytał zaniepokojony.
- Ktoś pewnie za mocno przytulił się do Czarnej - zażartował Mały.
Po chwili zator na przedzie rozładował się i wyszliśmy na ścieżkę. Wszyscy byliśmy umorusani błotem, mieliśmy liście we włosach, a podejrzewam, że u wielu z nas zagnieździły się w zakątkach ciała i ubrań jakieś mniej i bardziej groźne żyjątka.
- Teraz biegniemy! - rozkazał Maciek. - Gdy droga do ośrodka będzie wolna, to prujecie do namiotów, przebieracie i grzejecie pod prysznice. Na razie nie pierzcie mundurów, bo obeschną i błoto otrzepiecie, a jutro i tak je wybrudzicie w czasie gry.
Wszyscy kiwnęli głowami na znak, że rozumieją. Maciek szybko sprawdził, że na drodze do bazy nikogo nie ma i sprintem pomknęliśmy do namiotów. Potem podobny wyścig wykonaliśmy w drodze do łazienek.
Gdy harcerze wrócili z łąki umorusani farbą z kulek, my siedzieliśmy przed namiotami i udawaliśmy, że nie zwracamy na nich uwagi. Zauważyłem, że Piotr przyglądał nam się przez chwilę, a potem coś mówił do swojego zastępcy wskazując nas palcem.
W czasie kolacji w jadalni panowała miła atmosfera.
- Podchody i utrzymanie tajemnicy zgrały naszą ekipę - stwierdził Maciek.
- Nie mów hop! - Gustlik studził jego zapał.
- Musimy opracować mądry plan działania - powiedziałem.
- Co pan proponuje? - zapytał Maciek.
- Musimy podzielić nasz dwunastosobowy zespół na mniejsze sekcje - mówiłem. -Wybrać dowódców, z nimi ustalić ogólny plan, przygotować znaki, którymi będziemy się porozumiewać. Jutro może na to być za późno. Powinniśmy też dostać markery, żeby naszym zawodnikom pokazać, jak działają.
- Może dziś po kolacji zrobimy trening ze strzelania, a jutro przed obiadem przeprowadzimy ćwiczenia w terenie - rzucił Gustlik.
- Dobry pomysł - poparłem go.
Maciek podszedł do stołu Piotra. Chwilę z nim rozmawiał i wrócił zadowolony.
- Załatwione - powiedział. - Przed strzelaniem musimy jeszcze zebrać chrust na wieczorne ognisko. Zrobimy wieczorek zapoznawczy.
Pół godziny po kolacji spędziliśmy w pobliskim lesie zbierając chrust. Trochę opału wzięliśmy też ze składziku przy kuchni. Potem poszliśmy na boisko do piłki nożnej. Piotr już czekał. Na kocach leżały markery i maski.
- Wiecie, o co w tym chodzi, czy mam wam przeszkolić drużynę? - zapytał Maćka.
- Damy sobie radę - odpowiedział Gustlik.
Piotr położył się na murawie, włożył do ust źdźbło jakiegoś zielska i uważnie obserwował nasze poczynania.
Wpierw Gustlik wyjaśnił wszystkim, a potem każdemu z osobna zasadę działania i budowę markera. Przypominał on zwykły pistolet. Miał długą na dwadzieścia centymetrów lufę, komorę zamka, spust. Nad komorą było kolanko, przez które spadały kulki z magazynka w kształcie dużego banana.
Kulki z farbą miały około dwóch centymetrów średnicy i były wystrzeliwane przez sprężone powietrze z butli. W półautomatycznych markerach pociski same opadały do komory zamkowej po każdym strzale, w “pompkach” trzeba było przeładować mechanizmem podobnym do stosowanego w strzelbach typu shot-gun. Magazynek mieścił do dwustu pięćdziesięciu kulek.
Specjalne maski ochraniały nie tylko twarz, ale i część szyi. Uderzenie kulki nie jest bolesne, a w czasie gry, gdy w uszach szumi adrenalina, prawie niewyczuwalne, jednak może pozostawić solidny siniak.
Maciek wpierw kazał nam założyć maski i wykonać w nich pięć okrążeń wokół boiska. Wszyscy mieliśmy zaparowane szyby.
- Starajcie się oddychać nosem - tłumaczył nam. - Wiem, że to będzie trudne, ale próbujcie. Sami widzicie, że po krótkim biegu nie jesteście w stanie nic zobaczyć.
Potem każdy z dwunastu członków naszej drużyny otrzymał marker. Oczywiście wszyscy chcieli mieć półautomaty.
- Nieważne, czym teraz ćwiczycie - powiedział Maciek. - Po dziesięciu strzałach wymienicie się, żeby każdy umiał obsługiwać półautomat i pompkę.
Strzelaliśmy do pni drzew ćwicząc celność i szybkość strzelania. Wkrótce wyczerpaliśmy zapas kulek podarowany nam przez Piotra. Na koniec Maciek poprowadził nas do lasu.
- Nauczcie się biegać i chodzić z markerem - powiedział i ruszył sprintem na leśną ścieżkę.
Bieganie w masce, z ciężkim markerem w dłoni nie było łatwe. Nasz sprint przez krzaki trwał kwadrans. Wróciliśmy do bazy i oddaliśmy sprzęt Piotrowi.
Przed dwudziestą pierwszą usiedliśmy wokół kupy chrustu, którą uzbieraliśmy w lesie.
- Kto ułoży stos na ognisko? - zapytał Maciek.
Nikt się nie zgłosił.
- Mokre gałęzie nie będą się palić - stwierdził Bejsbol.
- Drewno z drzew liściastych daje dużo dymu i długo trwa, zanim się rozpala - dodał Waldek.
- Nie mamy nic na podpałkę - zauważył Marchewa.
- Brawo! - Maciek klasnął. - Zaczynacie myśleć, jak mistrzowie sztuki przetrwania. Znacie problemy, teraz powiedzcie, jak je rozwiązać.
- Zróbmy tak - odezwał się Biały. - Nim my wpadniemy na dobre rozwiązanie, to te śliczne kawałki kiełbasy mogą zacząć żyć własnym życiem i pójść sobie. Pewnie bez benzyny nie rozpalilibyśmy tego ogniska nawet przez tydzień. Zróbcie nam lekcję pokazową.
Maciek zgodził się.
- Pierwsza rzecz to gniazdko dla ognia - zaczął wykład. - Mądry traper zbiera odpowiednie materiały w czasie całodziennej wędrówki. Dobrym materiałem są ptasi puch, drobne gałązki świerkowe, suche trawy, nawet zużyte chusteczki higieniczne, które w ciągu dnia zamieniają się w suche kuleczki. Tutaj mamy parę pniaczków brzozowych, a kora brzozowa, nawet mokra, dobrze się pali.
To mówiąc Maciek wyjął zza pasa nóż i szybko obdarł pniaki z białych pasków kory.
- Każdy z was - wtrącił się Gustlik - ma przy sobie mnóstwo dobrego materiału na podpałkę. W każdej kieszeni spodni i bluzy z czasem zbiera się masa paprochów, które są suche. Wyjmijcie te śmieci...
Wszyscy wyjęliśmy te kruszyny, jakieś kłębki nitek. Gustlik uzbierał tego całą garść.
- Teraz ogień - Maciek zrobił dramatyczną przerwę. - Macie oczywiście zawoskowane zapałki i te zwykłe także. Cudownym niekiedy okazuje się nadmanganian potasu. Zmieszajcie go z cukrem w proporcji dwa do jednego - Maciek wyjął kryształki nadmanganianu, a Gustlik podał mu z namiotu torebkę z cukrem. - Tę mieszankę włóżcie pomiędzy dwa kawałki suchego drewna na podpałkę i zacznijcie trzeć. Wasz wysiłek zostanie nagrodzony.
Maciek tarł, a Gustlik zaczął układać drewno na ognisko.
- Ognisko musi mieć cug, tak jak w kominie - opowiadał i od razu demonstrował Gustlik. - Dlatego najpierw układamy gniazdko, czyli wszelkie śmieci, jakie od was zebrałem, a nad nim - na kształt indiańskiego tipi - mniejsze, względnie suche kawałki drewna, najlepiej z drzew iglastych. Jeśli mamy gałęzie z drzew liściastych, na przykład z buczyny, można je lekko naciąć siekierką albo nożem tworząc takie zawinięte warkocze z kory. Większe bierwiona układamy wokół serca ogniska tak, jakby to był domek z zapałek.
Kawałki drewna, które pocierał Maciek, zajęły się ogniem. Harcerz wsunął je do ogniska. Błyskawicznie cała konstrukcja zapłonęła, w górę strzelały snopy iskier, a my opędzaliśmy się od dymu. Sięgnęliśmy po patyki i kiełbaski. Pętka smakowicie skwierczały nad płomieniami, w których co chwila eksplodowały krople tłuszczu. Nad nami świeciło gwiaździste niebo. Takiego nigdy nie ujrzycie w mieście. Czasami w bezchmurne noce bije od gwiazd taki blask, że niemal chciałoby się czytać gazetę.
Gdy jedliśmy, ogień ogrzewał nam twarze, a chłód letniej nocy pełzał po plecach.
- Może coś zatańczymy - zaproponował Banderas.
- Bez muzyki? - dziwiła się Czarna.
Banderas poszedł do swojego namiotu po gitarę. Chwilę w nią brzdąkał, a po przećwiczeniu kilku chwytów spojrzał na nas z uśmiechem.
- Coś wam zaśpiewam - zapowiedział. - Ta pieśń pasuje jak ulał do tego regionu Polski i coś czuję, że wprowadzi nas w odpowiedni nastrój przed tym, co nas czeka.
Banderas spojrzał głęboko w oczy Czarnej, a potem zaśpiewał na skoczną nutę:
Ty horilko biła, biła
ja by tebe łożkom piła.
Ja za tebe sribro, złoto
a ty mene buch! - w bołoto.
Ja za tebe sribniaki
a ty mene w buraki.
robisz z mene duraka.
Ja za tobom jak za paniom
a ty mene w kałabanku.
Banderas musiał kilka razy powtarzać te słowa. Wpierw Marchewa, Misiek i Bejsbol zatańczyli wokół ogniska udawanego “zbójnickiego”, a potem Biały, Gruzin i Zet porwali dziewczyny do tańca.
- Skąd znasz tę piosenkę? - zapytałem Banderasa.
- Prowadzałem wózki na Ukrainę - odpowiedział.
- To pieśń Bojków, nie Ukraińców.
- Ale ładna - mruknął. - A teraz będzie kołysanka - uprzedził. - Myślę, że nasi wychowawcy chcieliby, żebyśmy poszli już spać.
Oj! lulu, lulu, popid Dulu
popid zełenoju
Ja te budu kołysaty
aż na wełykoju.
Może to nastrój, może zmęczenie sprawiło, że rzeczywiście wszyscy ziewali i przebąkiwali o potrzebie szybkiego pójścia spać. Wtedy przysiedli się do mnie Biały i Zet.
- Niech pan opowie, jak się szuka skarbów? - poprosił Zet.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ZAMEK NA GÓRZE SOBIEŃ * SKRYTKA, KTÓREJ NIE MA * ALFRED KOBYŁKA ZWIEDZA SOLINĘ * SPOTKANIE NA TAMIE * KŁÓTNIA O SALAMANDRĘ * STRATEGIA GRY * POD OSTRZAŁEM
Zatrzymałem Rosynanta na parkingu u stóp niewysokiego wzgórza porośniętego drzewami, głównie bukami.
- Panie Tomaszu, czemu tu przyjechaliśmy? - zapytał Kobyłka.
- To “Kamienna warownia Kmitów” - odpowiedziałem patrząc w kierunku przebłyskujących z mroku lasu białych, kamiennych murów.
- Skąd pan wie, że akurat o to miejsce chodzi?
- Kmitowie, możny ród mający swe posiadłości w Bieszczadach, wznieśli w XIV wieku właśnie tu zamek wybudowany z kamienia...
- Jadąc w Bieszczady przygotował się pan bardzo dokładnie - Alfred pochwalił mnie.
Jego słowa połechtały moją próżność, ale zaraz pospieszyłem z wyjaśnieniem.
- Widzisz, nie przygotowałem się na zagadki związane z dziejami rodu Kmitów, ale już dawno nauczyłem się kojarzyć fakty historyczne, a żeby je łatwiej zapamiętać, stosuję metodę skojarzeń. Najbardziej znany Kmita to Piotr, marszałek wielki koronny i wojewoda krakowski. Oznacza to, że to jego rodzina od dawna była związana z dworem królewskim. Następne skojarzenie to król Władysław Jagiełło, który brał ślub z Elżbietą Granowską w Sanoku i, jak kiedyś słyszałem, spędził noc poślubną na zamku Sobień.
- Nie rozumiem - Kobyłka zrobił zdziwioną minę.
Wysiedliśmy z Rosynanta i ruszyliśmy krętą ścieżką pod górę.
- Kmitowie, mający związki z dworem królewskim, musieli mieć rezydencję, w której mogliby przyjmować samego króla - tłumaczyłem Kobyłce. - Dlatego wybudowali nową w Lesku. Nie mogli go gościć w zamku wybudowanym w stylu gotyckim, bo byłby on zbyt ciasny. Teraz sprawdziłem na mapie, gdzie leży Sobień, a gdzie Lesko. To odległość zaledwie kilku kilometrów. Uznałem więc, że Sobień należał do Kmitów.
- A skąd pan wiedział, że zamek wybudowano z kamienia?
- Wapień to surowiec, którego w Bieszczadach jest pod dostatkiem.
Serpentyną ścieżki podeszliśmy do drewnianych schodków prowadzących do dawnej bramy zamkowej. Fragmenty wokół tego wejścia zachowały się najlepiej. Kamienne mury sięgały pierwszego piętra, na co wskazywały wysoko umieszczone otwory okienne. Po kilku metrach przedzierania się przez haszcze pokrzyw dotarliśmy pod kilka pojedynczych murów. Nad skarpą otwierającą się na zakole Sanu wybudowano drewniany podest. Usiedliśmy na nim i patrzyliśmy na mury.
Kobyłka miał wyraźnie zmartwioną minę.
- Co teraz? - zapytał.
- Szukamy podziemi albo jaskini - podpuszczałem go.
W pierwszej chwili zerwał się na równe nogi gotów penetrować ruiny.
- Czy to nie nazbyt banalne?
- A gdzie zrobiłbyś tu skrytkę? - dziwiłem się. - Przecież od kiedy banda węgierskich rozbójników spaliła zamek w drugiej połowie XV wieku, nikt tu nic nie robił. Każdy zamek ma piwnice albo przynajmniej loszek.
- Ale przecież tu pod ziemią jest skała - upierał się Kobyłka.
- No więc, co nam pozostaje? - podpytywałem współpracownika.
Chłopak zafrasowany podrapał się po głowie.
- Nie wiem - powiedział ze szczerą bezradnością w głosie.
Zrezygnowany spojrzałem w dół na San i dalej na południe, w stronę Leska.
- Co zauważyłeś wchodząc na tę górkę? - zadałem Alfredowi pytanie.
Wzruszył ramionami.
- Pamiętaj, żeby zawsze uważnie lustrować teren. Przy parkingu stała tablica. Nawet na nią nie zwróciłeś uwagę, więc nie wiesz, że góra Sobień to rezerwat przyrody zamieszkały przez rzadkie owady, w tym korsarza, relikt z trzeciorzędu występujący tylko w dwóch miejscach w Polsce. Wchodząc tu pewnie nawet nie zauważyłeś wielkich betonowych bloków u stóp wzniesienia, od strony Załuża.
- Nie.
- Idziemy - rozkazałem.
Wróciliśmy do bramy i zaczęliśmy schodzić po stromiźnie w stronę nędznych resztek niemieckiego bunkra z okresu drugiej wojny światowej. Kobyłka skakał po blokach betonu jak po wielkich krach lodowych, a ja stałem zasmucony.
- No to po skrytce - mruknąłem.
- Czemu? - Alfred spojrzał na mnie zaskoczony.
- Ten niemiecki bunkier postawiono przy Sanie po 1939 roku, gdy hitlerowskie Niemcy do spółki ze Związkiem Radzieckim podzieliły się Polską, a San był rzeką graniczną. Jeżeli wzgórze nie nadawało się na ukrycie czegokolwiek ze względu na skalne podłoże, to bunkier był z paru względów idealną kryjówką, lecz jak widzisz został wysadzony w powietrze. Spójrz na szkic. Jest zaznaczona góra, ruiny, zakręt rzeki, ale mały krzyżyk jest u stóp wzniesienia, tu gdzie teraz stoimy. Na początku lat pięćdziesiątych XX wieku polskie wojsko otrzymało rozkaz zniszczenia umocnień ze strzelnicami skierowanymi na wschód. Teraz przyjrzyj się uważnie tym kawałkom betonu.
Kobyłka zastanawiał się i robił mądrą minę.
- Spójrz, w jakich odległościach od siebie są te bloki - tłumaczyłem mu. - Musiano by podłożyć tu ładunek o ogromnej sile, żeby dokonać takich zniszczeń. Podejrzewam, że pod bunkrem była niewielka salka wypełniona tym samym co podziemia w ruinach klasztoru. Dlatego schron jest tak zniszczony.
- To może wszystkie skrytki to małe arsenały? - zasugerował Kobyłka.
- Na razie musimy darować sobie poszukiwania w tym miejscu. Potrzebujemy sprzętu do sprawdzenia struktury wnętrza skały góry Sobień, musimy przejrzeć wyniki przeprowadzonych tu badań archeologicznych i sprawdzić, co na temat tego miejsca można przeczytać w wojskowych archiwach.
Wróciliśmy do Rosynanta i skierowaliśmy się do Soliny. Jechaliśmy przez Myczkowce, brzegiem Jeziora Myczkowskiego. Na szosie minąłem jakąś grupę kolonijną. Potem przez Bóbrkę, most pod zaporą na zalewie, wjechaliśmy do Soliny. Tak jak było uzgodnione, w Domu Wypoczynkowym “Tarnica” już czekały na nas dwa pokoje. Prosiłem, żeby zameldowano nas po przeciwnych stronach budynku, aby mieć trochę swobody i móc niepostrzeżenie wyjść z hotelu.
- Pójdę obejrzeć tamę - powiadomił mnie Kobyłka.
- Dobrze, spotkamy się wieczorem na kolacji - odpowiedziałem. - Cały czas będę u siebie.
Wpierw wziąłem prysznic, w kiosku przy parkingu zrobiłem małe zakupy i usiadłem na balkonie podziwiając wody Jeziora Myczkowskiego, tamę i ten szczątek Zalewu Solińskiego, który widziałem. Pode mną defilował kolorowy tłum turystów. Nie powinno więc dziwić, że mój wzrok częściej wędrował ku drugiemu brzegowi, gdzie widziałem ciemny wierzchołek góry Jawor, a dalej, za Bóbrką, grzbiety Ostrego Działu i Małego Króla. Uważnie oglądałem zakupy, których dokonałem. Sięgnąłem po telefon komórkowy i wysłałem do Pawła SMS-a.
Około dziewiętnastej przyszedł do mnie Kobyłka. W ręku miał ciupagę, w kieszeni oscypka, a na głowie góralski kapelusik z piórkiem. Ledwo powstrzymałem wybuch śmiechu.
Zeszliśmy do piwnicy “Tarnicy”, gdzie w pomieszczeniu klubowym, przy trzaskających w kominku szczapach drewna, mogliśmy zjeść kolację. Co prawda odniosłem wrażenie, że większość klientów tego przybytku nastawiała się raczej na picie tu mocnych trunków, ale zdołaliśmy spożyć posiłek przed ich nadejściem. Potem zamówiliśmy po kawie.
Rozeszliśmy się do swoich pokojów obiecując sobie wzajemnie, że będziemy myśleli nad zagadkami.
Wieczorem zobaczyłem na ekranie telefonu, że Paweł przysłał mi odpowiedź. Przeczytałem ją i po godzinie zasnąłem. Przed snem postanowiłem, że jutrzejsze przedpołudnie Alfred Kobyłka spędzi na oglądaniu obiektów sakralnych w Lesku i w Myczkowcach, a ja zostanę na Solinie.
Nazajutrz, gdy Alfred pojechał załatwiać służbowe sprawy, spacerowałem po tamie na Solinie. Patrzyłem na Jezioro Solińskie o powierzchni 22 km2, które powstało w 1958 roku, po wybudowaniu najwyższej tamy w kraju, mierzącej aż 82 metry wysokości. Przez siedem lat siedem tysięcy budowlańców miało tu pracę. Wśród nich był Paweł Jasienica, autor znanych esejów historycznych, ale także kolega mojego wuja, którego za karę wysłano do obozu pracy w kamieniołomie w Bóbrce. Trzeba też pamiętać, że aby powstało “bieszczadzkie morze” władze wysiedliły trzy tysiące ludzi. Pod wodą znalazło się 185 gospodarstw i całe wsie: Solina, Teleśnica Sanna, Chrewt, Sokole, Rajskie, Podleszczyny, Berestyszcze, Polana, Zawoź, Zadział i część Wołkowyi. Aż trudno sobie wyobraź tę ilość wody, którą tu zgromadzono. Gdyby tama pękła, w dolinę Sanu popłynęłoby pięćset milionów metrów sześciennych wody. Ta tama to także elektrownia wodna.
Bawiłem się gazetą trzymaną w ręku i przyglądałem się wycieczkom zmierzającym na tamę. Wreszcie ujrzałem jakąś szarozieloną masę, przed którą wszyscy rozchodzili się na boki. Wyróżniały się w niej trzy postacie ubrane w mundury o innym odcieniu zieleni. Rozłożyłem gazetę i zza jej rąbka obserwowałem wycieczkę. Najpierw szara masa runęła na tamę. Młodzież w jednakowych odzieniach podziwiała widoki biegając z jednej strony tamy na drugą. Raz spoglądali w dół, w osiemdziesięciometrową przepaść, pokazywali sobie kamieniołom w Bóbrce i żywo przy tym dyskutowali. Po chwili przenosili się na drugą stronę tamy, żeby patrzeć na tę masę wody, tajemnicze zatoki otwierające się na horyzoncie i zielone wzgórza nad Solina, o których śpiewał kiedyś Wojciech Gąssowski.
Nie lepiej zachowywali się dwaj młodzieńcy w tych lepszych mundurach. Na końcu maszerował Paweł Daniec. Specjalnie zatrzymywał się, żeby obozowicze z Maćkiem i Gustlikiem zniknęli w handlowym centrum Soliny na drugim końcu tamy.
Musiałem jeszcze odczekać kwadrans, żeby Paweł mógł do mnie podejść. Uścisnęliśmy się serdecznie.
- Jak wasi wychowankowie? - zapytałem.
- W porządku, będą z nich ludzie - odpowiedział.
Staliśmy na tamie patrząc na jezioro. Kilka metrów pod nami uwijały się w wodzie pstrągi, klenie, brzany i głowacze, a także zarybiane tu szczupaki, okonie, leszcze, trocie i karpie. Wpierw krótko opowiedziałem Pawłowi o moich przygodach, a potem on o swoich.
- Co powiedziałeś Zetowi o metodach szukania skarbów? - spytałem na koniec.
Paweł uśmiechnął się.
- Prawdę, że trzeba mieć masę szczęścia i dużo wiedzy.
- Myślisz, że to Zet zabrał ci mapę?
- Nie.
- Może to ten Waldek?
- W żadnym wypadku.
- Jak znajdziesz złodzieja?
- Poczekam - mówił Paweł. - Pewne jest jedno. Zet wie, co to za znak, a on trzyma z Banderasem i Białym i ta trójka może mi najbardziej się przydać w poszukiwaniach skrytki. Złodziej, zdziwiony, że nie podniosłem alarmu z powodu zaginięcia mapy, zrobi błąd i wtedy go zdemaskuję.
- Rozumiesz coś z tego hasła, które znalazłem w Krasiczynie?
- Nic. Trzeba popytać wśród miejscowych, może istnieje taka góra, którą potocznie nazywa się koroną carycy, może kiedyś w Bieszczadach była caryca? Ciekawe też, kim jest ruski Ignacy, bo pobożny Michał to zapewne święty Michał. Taki święty mógł być patronem kościoła albo kapliczki.
- Nasze myśli podążają tymi samymi ścieżkami - przyznałem.
- “Skrzynie hrabiego” w naszym spisie to zapewne skarby wywiezione z Krasiczyna. Batura zna wskazówki prowadzące do tej skrytki.
- Batura nie ma mapy, listy kryjówek ani szkiców - zauważył Paweł.
Kątem oka spostrzegłem grupę młodzieży w wojskowych drelichach.
- Idą - pokazałem ich Pawłowi.
- Miejmy nadzieję, że jeszcze nas nie zauważyli - mówił Paweł.
- Maciek i Gustlik gotowi byliby się obrazić. Mogliby pomyśleć, że konspiruję z panem. Będziemy w kontakcie.
Tylko machnął ręką na pożegnanie i zniknął mi z oczu w tłumie turystów. Odwróciłem się w stronę jeziora i odczekałem, aż miną mnie obozowicze.
Przemykałem między ludźmi jak uciekinier z więzienia kryjąc się przed wzrokiem Maćka i Gustlika. Zdążyłem dobiec do krótkiej promenady ze straganami ustawionymi po zachodniej stronie tamy. Tam znaleźli mnie harcerze.
- Czemu pan do nas nie dołączył? - zapytał mnie Maciek. - Puszczaliśmy kaczki na jeziorze. Kamień Marchewy wykonał najwięcej skoków.
- Tak się zapatrzyłem na jezioro, a potem bałem się, że was nie znajdę w tłumie - tłumaczyłem się.
- Wie pan, że Czarna i Wdowa dostały propozycję zagrania w teledysku, który tu kręcono? - odezwał się Zet.
- Zgodziłyście się? - zwróciłem się do dziewczyn.
- Co pan?! - zaprzeczyły. - Miałyśmy się wyginać do disco polo?
Rozśmieszyło mnie to.
- Zaczęłybyście w disco polo, skończyłybyście w balecie - żartowałem.
Wracaliśmy do bazy “Berdo”. Za hotelami, wśród których był dom wypoczynkowy “Tarnica”, skręciliśmy na szutrową drogę, żeby nie maszerować w dół szosą wdychając spaliny. Zeszliśmy do wsi Zasan, minęliśmy kościółek i skierowaliśmy się na mostek nad potoczkiem bez nazwy.
Za nim od razu Maciek rozpoczął wspinaczkę, wpierw po łące, potem kamienistą ścieżką wśród młodych buczków na szczyt skalnej ścianki. Idąc na Solinę wchodziliśmy na Berdo, lecz w połowie długości jego grzbietu zeszliśmy do lasu, żeby ćwiczyć szyk i sygnały do zbliżającej się potyczki w paintballa. Teraz mieliśmy przejść całe Berdo.
Podejście było strome i wchodzenie ułatwiały jedynie drzewka bukowe. Poruszaliśmy się jak Tarzan od pnia do pnia. Nagle po lewej stronie otworzyła się kilkunastometrowa przepaść. To była bazaltowa ściana odsłonięta w zboczu góry. Po prawej, w prześwitach pomiędzy drzewami, widzieliśmy kamieniołom w Bóbrce.
- Zostaw, ona jest prawnie chroniona! - usłyszałem głos Waldka.
Właśnie szliśmy grzbietem takiej szerokości, że ledwo tam mieścił się jeden człowiek. Musiałem skakać po kantach kamieni wystających z ziemi, żeby podbiec do środka. To samo robił Maciek, tyle że od przodu grupy.
Waldek stał naprzeciw Miśka, który ściskał w dłoni salamandrę, czyli jaszczurkę o charakterystycznych pomarańczowych lub żółtych plamach na ciemnej skórze.
- Przetrzyj binokle! - Misiek krzyczał na Waldka. - Gdzie ona ma napisane, że jest taka święta?
- Nie musi! - krzyknąłem stając dwa metry od nich. - Salamandra jest pod ścisłą ochroną. Coś jej zrobisz, to złamiesz prawo, a wiesz, co to dla ciebie oznacza...
- A tam! - Misiek machnął ręką. - Głupia jaszczurka, co mi za nią mogą zrobić.
Misiek zrobił zamach, żeby rzucić biedne zwierzę daleko w dół, lecz przeszkodził mu Waldek, który bez namysłu rąbnął go pięścią w splot słoneczny. Chłopak się zgiął, ale salamandra poszybowała w stronę dziewczyn. One natychmiast podniosły krzyk. Mały w porę złapał jaszczurkę i ostrożnie ułożył ją pomiędzy wystającymi z ziemi korzeniami buka.
- Oberwiesz! - Misiek pogroził Waldkowi.
- Cicho bądź! - krzyknął Maciek na Miśka.
- Ruszysz Waldka, to się tobą zajmę - Mały wymierzył palec w pierś Miśka.
Słowa Maćka nie wywołały takiej reakcji jak zdanie wypowiedziane przez Małego. Misiek na moment zbladł, a potem udawał, że poprawia sobie buta.
To krótkie zdarzenie zepsuło nam wszystkim humor. Widziałem, jak w obozie Banderas i Biały wzięli Miśka na bok i coś mu długo tłumaczyli. W czasie obiadu wyczuwałem w naszej grupie duże napięcie. Wszyscy czekali na wynik starcia z harcerzami, którzy patrzyli w naszą stronę z pobłażliwymi uśmieszkami na twarzy. Po posiłku siedzieliśmy w naszym obozie i szykowaliśmy się do walki. Tak naprawdę szykowali się tylko Maciek i Gustlik. Mieli specjalne szminki do malowania twarzy. Wkrótce przypominali kupki zieleni z błyskającymi białkami oczu i białymi zębami w szerokim uśmiechu.
Przyglądaliśmy się ich przygotowaniom nie bardzo wiedząc, czy powinniśmy zrobić to samo czy nie. Przyszedł do nas Piotr, który wyglądał prawie identycznie jak Maciek i Gustlik. Reszta harcerskiej drużyny miała oprócz pomalowanych twarzy siatki maskujące, na markerach celowniki kolimakterowe, czyli popularną czerwoną plamkę. Waldek i dwie dziewczyny, mimo że nie grali, postanowili pójść z nami na pole walki. Zeszliśmy do doliny Bereźnicy nad bród. Piotr wyjął monetę.
- Będziemy losować, kto idzie do Berezki - oświadczył.
- To kawał drogi - zdziwiłem się. - Nie lepiej walkę stoczyć gdzieś tu?
- Nie - zaprzeczył Piotr. - I tak wam damy wycisk.
Sędziami byli harcerze z grupy Piotra. Co prawda nasi podopieczni podważali ich bezstronność, ale jakoś miałem zaufanie do harcerskiego honoru i czułem, że Piotr chce grać fair, bo tylko to mogło gwarantować dobrą zabawę. Do każdej z drużyn przydzielono po trzech sędziów. Jeszcze jeden pilnował flagi pozostawionej w ruinach wsi. Losowaliśmy i to my mieliśmy tu pozostać.
Po chwili zostaliśmy sami z markerami, maskami i zapasem amunicji po dwieście kulek na każdego.
- Co robimy? - zapytał Zet, gdy nasi przeciwnicy zniknęli nam z oczu w ścianie lasu po drugiej stronie ogromnej łąki.
- Róbcie co chcecie, ale możecie ruszyć stąd dopiero za godzinę - oznajmił nam jeden z sędziów.
Nasza grupa sędziowska ułożyła się pod balami ściętych brzózek i spokojnie czekała.
- Podzielmy się - zaproponowałem. - Dwie osoby zostaną tu na łące jako ostatnia deska ratunku. Reszta idzie do przodu.
- Nie lepiej zostawić większy odwód? - pytał Banderas.
- Sądzę, że całą dwunastką ruszą po flagę, a potem rozdzielą się - stwierdził Maciek. - Przynajmniej w pierwszej fazie rozgrywki będą mieli ogromną przewagę liczebną. Z flagą wyślą trzy- lub czteroosobowy oddział, który będzie szedł bocznymi ścieżkami, żeby tu potajemnie dotrzeć i wygrać wszystko. Reszta będzie wiązała nas walką w lesie i odciągała naszą uwagę od grupy z trofeum.
- Właśnie tak bym na ich miejscu zrobił - poparłem Maćka. - Oni mogą jednak zawsze zmienić plan i na to musimy być przygotowani. Ci, którzy tu zostają, dostaną półautomat i pompkę z dwustu pięćdziesięcioma kulkami. Oni mają najmniejsze szansę postrzelać, ale wykonają bardzo ważne zadanie, czyli będą musieli powstrzymać siły przeciwnika.
- Kto zostaje na ochotnika? - spytał Gustlik.
- My - zgłosili się Bejsbol i Gruzin.
- Świetnie - ucieszyłem się, że chłopaki trzymają się razem, co dawało szansę, że nieźle przygotują się do obrony. - Następny zespół powinien liczyć cztery osoby. Będzie odwodem głównej grupy szturmowej lub ewentualnie zorganizuje pościg za tymi z flagą. Do niego zgłaszam się ja. Czy ktoś jeszcze?
Natychmiast ręce podnieśli Mały, Zet i Wdowa.
- Zatrzymamy sobie dwa półautomaty i dwie pompki - kontynuowałem. - Na półautomaty weźmiemy po dwieście kulek, a na pompki po sto pięćdziesiąt. Maciek i Gustlik poprowadzicie resztę, weźmiecie także nadwyżkę kulek, bo w pierwszym starciu musicie mieć dość amunicji.
Przez pół godziny siedzieliśmy nad mapą doliny Bereźnicy omawiając różne warianty działania. Na koniec wskazałem Bejsbolowi i Gruzinowi, gdzie powinni ukryć się w zasadzce.
- Czas, start! - nagle ryknął jeden z sędziów.
Poderwaliśmy się z miejsc i ruszyliśmy biegiem do lasu. Na razie nie zakładaliśmy masek, tylko mieliśmy je oparte na czole. Kulki w magazynkach grzechotały. Po dziesięciu minutach biegu zatrzymaliśmy się, żeby włożyć zabezpieczenia na twarz. Teraz przodem biegła grupa dowodzona przez Maćka. Moja czwórka poruszała się o wiele wolniej. Mały i ja mieliśmy półautomaty. Przeszliśmy przez bród i zbliżaliśmy się do resztek Małej Berezki, wsi wysiedlonej w czasie akcji “Wisła” w 1947 roku. Zostały tu tylko szpalery topoli i olch, zapadające się piwnice i cmentarz z prawosławnymi krzyżami. Na środku dawnej wiejskiej drogi była wbita pomarańczowa flaga. Wokół nas świergotało leśne ptactwo. Maciek leżał przy drodze po prawej stronie, a Gustlik po lewej. Po bokach mieli Banderasa i Białego. Do przodu skradali się Misiek i Marchewa.
Podniosłem do góry pięść zatrzymując swoją grupę. Misiek i Marchewa skuleni podchodzili do flagi. Wokół nas zrobiło się cicho. Gdy Misiek wyciągnął dłoń po drążek flagi, nagle z krzaków rozległy się niezbyt głośne pykania. Z luf harcerskich markerów wydobywały się białe dymki sprężonego powietrza wypychającego kulki. Misiek natychmiast zamienił się w kukłę w pomarańczowe plamki. Zdziwiło mnie, że tak nim rzucało po każdym trafieniu. Marchewa co chwila przeładowywał swoją pompkę i strzelał w krzaki, skąd padły strzały. Maciek osłaniał go ogniem, a Gustlik z Białym ruszyli lewym skrzydłem za cmentarzem. Rozejrzałem się na boki. Za nami zauważyłem jakiś ruch wśród leszczyn. Natychmiast tam strzeliłem. Marker dziwnie podskoczył mi w dłoni. Ta broń miała odrzut, jakiego nie powinna mieć. Piotr, zapewne, żeby zwiększyć nasze doznania, wmontował w markery twarde sprężyny nadające pociskom większą prędkość i lepszą celność. Niestety, trafienie musiało być piekielnie bolesne. Przez chwilę współczułem Miśkowi, ale zaraz przypomniałem sobie, jak potraktował salamandrę.
- Wycofujemy się! - rozkazałem swojej grupie.
- A oni? - zapytał Mały, wskazując walczącą grupę Maćka.
Obejrzałem się. Marchewa trafiony kilka razy w brzuch i nogi też schodził na bok z wysoko podniesionymi rękoma. Na szczęście w to samo miejsce, koło głównego sędziego maszerowało także dwóch harcerzy. Niestety, flaga zniknęła.
Na migi pokazałem Maćkowi, że rozpoczynam szukanie grupy z flagą na wschód od rzeki. Chłopak skinął głową na znak, że zrozumiał. Teraz poprowadziłem swoją grupę obok cmentarza w stronę koryta Bereźnicy. Gdy tak szliśmy, nagle wokół nas na gałęziach zaczęły rozbijać się kulki przeciwników. Padliśmy na ziemię. Rozpaczliwie rozglądałem się na boki szukając jakiegokolwiek schronienia. Co gorsza, straciłem z oczu swoją grupę, a nawet oddział Maćka i Gustlika. Skryłem się za wątły pieniek buku. Próbowałem wyjrzeć z jego lewej strony. Momentalnie wokół mnie ziemia zrobiła się pomarańczowa. Spróbowałem z prawej - z tym samym skutkiem. Wyjrzałem jeszcze raz, ponownie z lewej, tylko niżej. Zobaczyłem, że skradało się do mnie dwóch przeciwników korzystających z osłony ogniowej kolegów z tyłu. Wystrzeliłem w ich stronę na postrach, zerwałem się na równe nogi i zacząłem umykać strzelając w biegu za siebie. Przed sobą ujrzałem krawędź dołu, który wyglądał jak okop. Już chciałem do niego wskoczyć, gdy zauważyłem wycelowane w siebie trzy lufy markerów.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
KAWA Z BATURĄ * RANDKA ALFREDA * ZASADZKA W DOLINIE BEREŹNICY * WDOWA STRZELA JAK SNAJPER * WYGRYWAMY BÓJ * DYSKOTEKA Z HARCERZAMI * PRZYBYWA PREZESOWA IRENA KOBYŁKA
Gdy tylko Paweł zniknął mi z oczu, zasłoniłem się gazetą. Obok mnie przedefilowali jego obozowicze. Potem poszedłem na drugą stronę tamy, do centrum rozrywek i pubów. Tak jak myślałem, na parkingu na górce stał nissan Jerzego Batury. Dotknąłem maski auta. Była jeszcze ciepła. O dziwo, zaraz przyjechał tu Rosynantem Alfred Kobyłka.
- Ale bomba, szefie! - krzyczał.
Grupka dziewczyn obejrzała się za mną. Zainteresowało je, kim jest szef chłopaka jeżdżącego takim ładnym pojazdem jak Rosynant.
- Mów - poprosiłem Alfreda.
- Szefie, byłem w Lesku, gdy zobaczyłem samochód Batury - zaczął opowieść.
- I postanowiłeś go śledzić - wtrąciłem. - Wydaje ci się, że cię nie widział i tylko przypadkiem tu przyjechał.
- Tak pan myśli? - zasmucił się.
- A co robił nasz podejrzany? - zapytałem.
- No, nic. Przyjechał tu.
- Chodź na kawę - zaprosiłem chłopca.
Niestety, wszystkie ogródki kawiarniane i piwne były zajęte, lecz nagle zobaczyłem, że ktoś do nas macha ręką. To był Jerzy Batura.
- Nie napiszesz na mnie raportu? - zwróciłem się do Kobyłki.
- Już wiem, że macie niekonwencjonalne metody pracy...
Przecisnęliśmy się pomiędzy stolikami do Batury. Siedział z urodziwą blondynką o dużych niebieskich oczach, opalonym ciele okrytym tylko bardzo obcisłą i krótką sukienką. Wszyscy mężczyźni w okolicy rzucali w jej stronę ciekawskie spojrzenia. To zainteresowanie wyraźnie schlebiało Baturze.
- Proszę, niech pan usiądzie - zaprosił mnie. - Czyżby tutaj szukał pan “Skrytki Tryzuba”? - pytał jednocześnie dając znać kelnerce, żeby nam przyniosła kawę.
- Czego? - spytałem.
- Proszę nie udawać - Batura rozsiadł się w plastykowym foteliku. - Obaj wiemy, że zna pan treść przesłania lokaja z Krasiczyna, ma pan także listę skrytek zdobytą przez Alfreda w Szymbarku...
- No i tę z klasztoru - pochwalił się Kobyłka.
- Przyznam się, że to dwa identyczne spisy - dodałem.
- Ale się pan wygadał - zwrócił mi uwagę Kobyłka.
Przemilczałem tę uwagę.
- A co pana tu sprowadza? - zapytałem Jerzego Baturę.
- Zielone wzgórza nad Soliną i oczy pewnej damy - wymownie spojrzał na swoją towarzyszkę.
- To my nie będziemy państwu przeszkadzać - rzekłem.
Pożegnaliśmy się z Baturą i jego towarzyszką.
- Alfred, pożyczę od ciebie kserokopie stron tych wskazówek dotyczących skrytek - zwróciłem się do młodszego kolegi.
- Myślałem, że pan wszystko ma w głowie.
- Mam, ale chciałem się upewnić...
- Miałem nadzieję, że jeśli po południu przestudiuję te zapiski, to coś wymyślę. Pan nie chce dać mi szansy rozwiązania zagadki - Kobyłka spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Oddam ci te odbitki za pół godziny - zapewniłem.
Gdy byliśmy już w “Tarnicy”, Kobyłka niechętnie podał mi plik kseropkopii. Ślęczałem nad nimi równe pół godziny. Kobyłka zapukał do drzwi mojego pokoju, więc odłożyłem długopis z czarnym wkładem i oddałem chłopakowi notatki.
Długo nie mogłem zasnąć i wsłuchiwałem się w odgłosy na korytarzu. Turyści zamykali się w swych pokojach. Po godzinie usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Ktoś przekręcił klucz w zamku i szedł korytarzem. Szybko wstałem, założyłem spodnie, koszulę i buty. Ostrożnie wyjrzałem na korytarz. Nikogo już nie było. Podbiegłem do schodów. Niżej na poręczy ujrzałem dłoń Alfreda schodzącego do restauracji w piwnicy. Skradałem się za nim. W pierwszej części lokalu, tam gdzie płonął ogień w wielkim kominku, nikogo nie było. Wyjrzałem zza załomu muru. Kobyłka siedział na kanapie, a obok niego ujrzałem blondynkę Batury. Alfred pokazywał jej swoje kserokopie notatek.
Na szczęście to byli Mały, Zet i Wdowa.
- Na glebę! - krzyknął Mały.
Padłem natychmiast. Nade mną zaczęła się strzelanina. Mały kilkoma strzałami najpierw ufarbował jednego ze ścigających mnie harcerzy, a potem trafił drugiego przygwożdżonego do ziemi ostrzałem Zeta i Wdowy. W tym czasie wczołgałem się do rowu.
Podkradł się do mnie Gustlik.
- Zdobyliśmy przewagę liczebną - relacjonował. - Oni stracili czterech zawodników, a my dwóch. Na miejscu zostało według naszych obliczeń dwóch, czyli z flagą umyka sześciu.
- Ten z krzaków ucieka - zameldował Zet.
- Gonimy tego i będziemy szli prawym brzegiem Bereźnicy, a wy lewym - mówiłem do Gustlika. - Jak coś się będzie działo, to wzywamy się potrójnym gwizdnięciem gwizdka.
- Maciek z Banderasem już pobiegli do brodu - Gustlik powiedział odchodząc.
- Mały, idziemy na przedzie - rozkazywałem swojej grupie. - Wdowa i Zet, osłaniacie nas.
Przemieszczaliśmy się w stronę rzeki przeskakując od pnia do pnia. Raz ja ubezpieczałem skok Małego, potem on mój. Tak dotarliśmy nad brzeg.
- Potrzeba kogoś do sforsowania tej rzeki - powiedziałem do Małego.
- Szuka pan kamikadze? - zapytał. Po chwili obrócił się i wymownie spojrzał na Zeta.
Mimo maski na twarzy Zeta zobaczyłem, że chłopak uśmiechnął się.
- To robota dla takiego mistrza wszystkich strzelanek jak ja - oznajmił przeczołgując się obok mnie.
Nagle wstał i biegiem ruszył do rzeki. W tym miejscu Bereźnica nie była zbyt szeroka, ale za to głęboka na metr. Haker wskoczył do wody sięgającej mu prawie do pasa i wtedy z krzaków na przeciwnym brzegu wyłoniła się lufa markera. Rzeczywiście Zet musiał mieć niebywały refleks nabyty w czasie gier komputerowych, bo nim przeciwnik strzelił, nasz zawodnik dwukrotnie nacisnął spust i zanurzył się w rzeczce zostawiając nad powierzchnią jedynie marker. Było ustalone i pilnowali tego sędziowie, że liczą się tylko trafienia w głowę i korpus. Harcerz z drugiej strony zrezygnował z walki i zniknął nam z oczu.
Zet wyszedł na brzeg i dał nam znać, że możemy pojedynczo forsować rzekę. Potem przeszliśmy około stu metrów pod baldachimem gałęzi drzew i wyszliśmy na łąkę porośniętą wysokimi na ponad metr trawami i chwastami. Po lewej stronie mieliśmy Bereźnicę, a po prawej strome wzniesienia przechodzące na wschodzie w grzbiet Berce. Środkiem biegła wąska ścieżka, niezbyt uczęszczana.
- Poszli ścieżką - stwierdziła Wdowa.
- Czemu tak myślisz? - Zet obejrzał się w jej stronę.
- Trawy pochylone są tylko wzdłuż ścieżki - odpowiedziała. - Gdyby poszli gdzieś w bok, widzielibyśmy szlak, którym przeszli.
Teraz wszyscy spojrzeli na mnie oczekując rozkazów.
- Oglądaliście filmy o wojnie w Wietnamie? - spytałem.
- Jasne, szukamy Vietcongu - ucieszył się Zet.
- Tylko nie licz na wsparcie kawalerii - zażartował Mały.
Właśnie w tym momencie z daleka dobiegły nas odgłosy strzelaniny.
To grupa Maćka z kimś się starła.
- Dobra, biegniemy ścieżką - powiedziałem. - Nie mamy czasu i miejmy nadzieję, że ten harcerz nie zrobił tu zasadzki.
Mały ruszył przodem, za nim Zet i Wdowa, a na końcu ja i nasz milczący sędzia. Biegliśmy, a kulki grzechotały w magazynkach. W każdej chwili oczekiwaliśmy strzału spomiędzy traw. Przeszliśmy łąką już około stu metrów, przed nami było drugie tyle, gdy nagle ze skarpy po prawej stronie padł jeden strzał. Zet aż zachwiał się, tak go zaskoczyło trafienie w maskę. Cała jego twarz przypominała pomarańczowy placek. Harcerz, który do nas strzelał, w tym czasie zmienił pozycję strzelecką i skrył się za innym krzaczkiem. Był na szczycie wysokiego na pięć metrów garbu. Jak pamiętałem, tamtędy przebiegała droga prowadząca do brodu. Zet odszedł od nas wysypując koło Wdowy stos swoich kulek. Skuleni za trawą podzieliliśmy się darowizną “martwego” kolegi. Sędzia nie śmiał protestować.
- Harcerze zrobili nas w balona - tłumaczyłem. - Nieważne czy podstępem, czy dzięki szybkości zdobyli flagę. W ruinach wsi zostawili czterech, którzy mieli nas na chwilę zatrzymać. Na obu drogach powrotu do brodu zasadzili się snajperzy; słyszeliście, że Maciek też ma kłopoty. Gdy my tu sterczymy w trawie, sześciu przeciwników zasuwa prosto na Bejsbola i Gruzina. Zaatakują ich od wschodu, czyli od brodu, a nie tak jak myśleliśmy z południa, z łąki. Ta szóstka harcerzy idzie ścieżką, szczytem tego garbu. Tego snajpera nie możemy zostawić za sobą...
- Za dużo pan gada - przerwała mi Wdowa.
Dziewczyna nagle wstała, wycelowała w krzaki i raz strzeliła. Błyskawicznie usiadła.
- Dostałem! - usłyszeliśmy głos harcerza.
Sędzia i Zet bili brawo. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, Mały poderwał się z miejsca gotów do biegu w stronę zbocza. Wtedy z krzaków padło kilka strzałów, a pierś Małego ubarwiła się pstrokatą mozaiką barw. Tak jak podejrzewałem, został jeszcze jeden przeciwnik, ten, którego przegnaliśmy znad rzeki.
Mały zdziwiony oglądał swoją bluzę.
- Zrobisz to jeszcze raz? - poprosiłem Wdowę.
Widząc, że jest gotowa wstałem i na oślep ostrzelałem krzaki. Nim skryłem się wśród traw, zobaczyłem, skąd wyleciały w moją stronę kulki.
- Na jedenastej, dwa metry poniżej brzózki - zameldowałem dziewczynie.
Wstała, trzy razy przeładowała i naciskała spust, a potem opuściła markera.
- Dostałem! - drugi raz padło z krzaków.
- Grzejemy - zawołałem do Wdowy.
- Powodzenia! - usłyszeliśmy Zeta.
Pobiegliśmy przez łąkę. Wtedy zobaczyliśmy, którędy na zbocze weszli harcerze. Musieli przebiec ścieżką przez całą łąkę, pod las, i cofali się wzdłuż zbocza, gdzie przy stromiźnie nie było tak dużo traw, a więc i nie mogli tam zostawić śladów swojej przeprawy.
Koło nas schodzili dwaj harcerze z zainteresowaniem patrzący na Wdowę. Wdrapaliśmy się po wyschłej trawie i piaskach na ścieżkę wśród krzaków. Teraz zobaczyłem, że tędy musiała biec większa grupa ludzi. Pobiegliśmy przez las ich śladem.
Na szczęście harcerze nie zostawili kolejnej zasadzki. Po pięciu minutach dotarliśmy do brzegu lasu. Przed nami, w dole, w odległości stu metrów był bród, a za wąską linią drzew łąka. Zbiegliśmy do brodu.
- Za późno! - krzyknęła zrozpaczona Wdowa.
Rzeczywiście, Bejsbol i Gruzin na środku łąki ustawili ze ściętych pniaczków brzozy barykadę. Chłopcy wpatrzeni byli w las przed sobą, a nie widzieli skradających się za ich plecami dwóch harcerzy.
Wdowa wycelowała w harcerzy, zrobiłem to samo, lecz nagle z prawej strony w krzakach wyrósł Piotr z markerem w dłoni. Byłem szybszy i trafiłem go w pierś. Wdowa także strzeliła bezbłędnie trafiając jednego z harcerzy w plecy. Z traw obok barykady poderwał się Biały i trafił drugiego przeciwnika.
Wtedy z ukrycia wybiegli harcerz i harcerka niosąca flagę. Chłopak próbował strzelać do nas wszystkich. Jego koleżanka miała zaledwie kilka metrów do punktu “zero” zapewniającego zwycięstwo harcerzom. My byliśmy od niej w odległości czterdziestu metrów, więc nie mieliśmy szans ją trafić. Zauważyłem, że Piotr już się zwycięsko uśmiechał.
- A kuku! - zawołał Banderas wstając kilka metrów przed harcerzami. W obu dłoniach trzymał półautomaty Maćka i Gustlika. Szybko naciskał spusty, a z obu markerów wylatywały fontanny kulek. Harcerka aż pisnęła z bólu.
- Uuuuuu! - wył z radości Biały.
Banderas szczęśliwy strzelał w powietrze. Kazałem Wdowie, tak dla formalności zanieść flagę do punktu “zero”. Piotr przyglądał się temu wszystkiemu z ponurym wyrazem twarzy.
- Co się stało z Maćkiem i Gustlikiem? - spytałem Banderasa.
- Dziabnął ich na brodzie snajper - wytłumaczył mi. - Do spółki z Białym zdjęliśmy go i grzaliśmy tu, ile sił w nogach. Zdążyliśmy dosłownie pół minuty przed harcerzami. Widziałem, jak się przyczaili, a potem usłyszeli waszą strzelaninę i ruszyli do ataku.
Po paru minutach na łąkę przyszli wszyscy uczestnicy gry, w tym smutni Maciek i Gustlik.
- Daliśmy się podejść jak dzieci - oświadczył Maciek.
- Za bardzo się spieszyliśmy - dodał Gustlik.
- Spokojnie - podszedł do nich Banderas. - Sami mówiliście, że w górach liczy się tylko drużyna, a to my jako grupa daliśmy im łupnia.
- Zgadza się - przyznał Piotr. - Przepraszam za te słowa w pociągu - wyciągnął dłoń w geście pojednania w stronę Banderasa.
- Jasne, druhu Piotrze - odpowiedział mu Banderas. - Nie mamy cienia urazy.
- Chciałbym was jeszcze zaprosić do nas na ognisko - powiedział Piotr, gdy wszyscy byliśmy skupieni wokół niego zdając markery.
Oczywiście przyjęliśmy zaproszenie. W drodze do bazy każdy rozprawiał o tym, jak się krył, jak strzelał i kogo trafił.
W bazie poszliśmy umyć się przed kolacją, a w czasie posiłku inni mieszkańcy ośrodka harcerskiego patrzyli na nas jak na bohaterów. Tuż przed zmrokiem stawiliśmy się w obozie harcerzy. Czekali na nas z zapaleniem ogniska. Potem wszyscy usiedliśmy wokół ognia i harcerze zaczęli śpiewać. Banderas tradycyjnie już sięgnął po gitarę i pięknie nam wszystkim zagrał.
- Powiedzcie mi, jak długo tu będziecie? - Piotr zapytał Maćka.
- Jutro ruszamy na południe - odpowiedział Maciek.
- Pytam, bo jeszcze jedna kwestia została do załatwienia - Piotr podrapał się po głowie. - Nie daje mi spokoju sprawa flagi...
Zauważyłem, jak Banderas pochylony nad gitarą lekko się uśmiechnął.
- Niestety, nie możemy ci pomóc - rzekł Gustlik. - Nawet rewizja w namiotach nic by nie dała.
- Jasne - Piotr wstał. - Uwaga druhowie i nasi drodzy goście! - zawołał. - Komendant bazy wyjątkowo wyraził zgodę na zrobienie dyskoteki w hali sportowej, a sprzęt grający i kasety już tam czekają...
Piotr nawet nie skończył wypowiedzi, a wśród młodzieży zapanowało poruszenie. Chłopcy niepewnie przeczesywali palcami krótko ostrzyżone włosy. Dziewczyny od razu wstały, żeby pobiec do namiotów, a potem zniknąć na dłuższy czas w łazience.
- O której jutro wstajemy? - Czarna zapytała Maćka.
- O czwartej - odpowiedział. - Jutro będziemy długo szli, ale w południe, w porze największych upałów, zrobimy dłuższy postój, to odeśpicie.
Odpowiedzią był zgodny jęk wszystkich naszych obozowiczów. Tylko Waldek od razu rozebrał się do snu. Wszedłem do namiotu szukając fajki i tytoniu. Zdziwiony spojrzałem na współlokatora.
- Czemu nie idziesz na dyskotekę? - zapytałem.
- Nie lubię tego typu rozrywek - odburknął.
- Nie wierzę - rzuciłem, żeby go podrażnić. - Wstydzisz się tańczyć z dziewczynami.
- Wcale nie - Waldek poderwał się z miejsca. - Po prostu nie lubię tego typu muzyki.
- Rób jak chcesz - wzruszyłem ramionami. - Na twoim miejscu poszedłbym tam...
- No dobra - Waldek wyczołgał się ze śpiwora. Sięgnął do plecaka po elegancki komplet dżinsowy, w sam raz na taką okazję.
Wyszedłem przed namiot. Skierowałem się nad jezioro. Okazało się, że oba pomosty były zajęte przez zakochane pary, którym nie chciałem przeszkadzać w wieczornych amorach. Zaszyłem się więc na zboczu góry Berdo. Nie usiedziałem w spokoju nawet kwadransa, bo moje rozmyślania przerwał łomot muzyki dyskotekowej. Za to do moich nozdrzy doleciał zapach innego tytoniu fajkowego.
- Czemu młodzi tak kochają hałas? - zapytał mnie siwy Indianin.
Mężczyzna usiadł obok mnie. Miał około pięćdziesiątki, długie siwe włosy, opaloną, pomarszczoną siateczką zmarszczek twarz, strój stylizowany na indiański. W ustach trzymał fajkę podobną do mojej, ale miał bardziej aromatyczny tytoń.
- Przywilej wieku - odpowiedziałem. - Część dorosłych nadal bawi się jak dzieci w...
- Chciałeś, bracie, powiedzieć, że bawią się w Indian. Ty za to bawisz się w komandosa, a może w “czterech pancernych”. Masz rację: to przywilej wieku, muszą tylko wiedzieć, gdzie jest granica.
- O, to już jest prawdziwa sztuka dostępna tylko doświadczonym.
Zrobiłem delikatny ukłon w stronę sąsiada.
- Szydzisz, bracie - Indianin spojrzał na mnie badawczo. - Gdy ty wchodziłeś pod szafę, ja już chodziłem w dzwonach i słuchałem bitu.
- Stare dzieje - przyznałem.
- O tak. Bieszczady też wtedy były inne i po co innego się tu przyjeżdżało.
- A czego teraz synowie prerii tu szukają?
- Od wieków tego samego, czyli wiecznego spokoju. To ostatni skrawek Polski, gdzie można się ukryć przed ludźmi.
- Już wiem! - krzyknąłem. - Jesteś Henio Kaczor, żywa legenda Bieszczad, miłośnik kultury indiańskiej...
- Dość! - przerwał mi. - Wolę moje indiańskie imię Dusza Sokoła. Nie jestem żadną legendą. Po prostu, stary hippis jestem. Tu zwiałem przed wojskiem i milicją ganiającą takich odmieńców jak ja.
- A co teraz robisz?
- Przyjechałem ze znajomymi na zlot.
- To wy mieszkacie w tych tipi obok nas? - domyśliłem się.
- Tak, jeśli chcesz, znajdziesz nas na zlocie, a będzie nas wtedy więcej.
Indianin wstał i zszedł do bazy. Po paru minutach ruszyłem jego śladem i poszedłem do hali, gdzie odbywały się tańce.
Przy drzwiach stali Maciek, Gustlik i Piotr. Obserwowali tańczących. Harcerze i nasi obozowicze bawili się świetnie. Dziewczyny wykonywały skomplikowane figury, wymachiwały na wszystkie strony długimi włosami, a ich ramiona wiły się jak węże. Chłopcy niekiedy przestępowali z boku na bok, ale częściej dorównywali kunsztem koleżankom. Nawet Waldek tańczył wolny kawałek mocno przytulając do siebie jakąś harcerkę.
- Jak tam tajna misja na wzgórzu? - spytał mnie Piotr. - Widziałem płomyki z waszych fajek - wyjaśnił, widząc moje zdumione spojrzenie.
- Spotkałem legendę - odpowiedziałem z uśmiechem.
Wtedy poczułem, jak zadrgała bateria wibracyjna mojego telefonu komórkowego. Szybko spojrzałem na ekranik. To szef przesłał mi wiadomość tekstową: “Zadzwoń”. Zdenerwowany rozejrzałem się na wszystkie strony.
- Co się stało? - zaniepokoił się Maciek.
- Muszę zadzwonić - wyjaśniłem.
- To tylko ze szczytu góry, ale podejdź w stronę Soliny, gdzie są maszty przekaźnikowe - poradził mi Piotr.
Pobiegłem do namiotu po latarkę.
Cofnąłem się do holu. Sięgnąłem po telefon komórkowy. Wysłałem Pawłowi SMS-a i już chciałem wracać do pokoju, gdy drzwi “Tarnicy” otworzyły się i weszły dwie panie: mama Kobyłki oraz młoda blondynka, którą była - jak się domyśliłem - Alinka Kurbowiecka.
- Alinko, chodźmy na drinka - rozkazała Irena Kobyłka swej towarzyszce.
Czułem, że mogło dojść do katastrofy, gdyby przyszła żona Alfreda ujrzała go w urodziwym towarzystwie.
- Może ja paniom pomogę? - odezwałem się schylając się po ich walizki.
- Patrzcie go! - zawołała pani Irena. - Jakiś hotelowy podrywacz! Na którą z nas ma pan... - urwała, gdy mi się przyjrzała. - O! To Pan Samochodzik. Najmocniej przepraszam. A gdzie Fredzio?
- Już śpi - skłamałem. - Miał bardzo pracowity dzień.
- Wiedziałam - pani Irena westchnęła. - Ta praca go zabije. W tej sytuacji my też idziemy spać.
Obie panie wynajęły pokój, a ja pomogłem im wnieść ciężkie walizy. Potem zmęczony usiadłem na łóżku. Zadzwonił mój telefon. To był Paweł. Przekazałem mu najnowsze wieści.
- Batura wykiwa Kobyłkę - stwierdził Paweł.
- Zobaczymy - mruknąłem. - Mam pomysł, jak pozbyć się ich obu - dodałem po chwili.
Paweł słuchał mnie z uwagą.
- Wedle rozkazu! - zawołał na koniec naszej rozmowy. - Zajmę się “Kamieniem bankiera”.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
WYPALAM FAJKĘ Z DUSZĄ SOKOŁA * “SREBRNA DOLINA” * CO CZARNA CHCE WYCIĄGNĄĆ Z WALDKA? * DEBATA NA MOŚCIE * IDZIEMY DO “JASKINI DOBOSZA”
Podziękowałem panu Tomaszowi za wskazówki i rozłączyłem się. Wracając do bazy ponownie spotkałem Duszę Sokoła. Siedział na pniu drzewa i ćmił fajkę.
- Dobre czy złe wieści? - pytał wskazując ręką mój telefon komórkowy.
- Każda wiadomość, nawet zła może zamienić się w dobrą - powiedziałem przysiadając się do niego. - Właśnie los dał mi szansę.
- Niezbadane są ścieżki, którymi kroczy wola Manitou - Indianin spojrzał ku niebu.
Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu wsłuchani w szelest liści poruszanych łagodnymi powiewami wiatru. Nad nami gwiazdy błyskały jak tysiące oszalałych dyskotek. W bazie zapanowała cisza. Skończyła się dyskoteka. Dusza Sokoła wypuścił z ust kłąb dymu i spojrzał w moją stronę.
- Niewiele bladych twarzy potrafi docenić tę ciszę - stwierdził. - Zgodzisz się wypalić ze mną fajkę? - spytał.
- Tak po indiańsku? - byłem zaskoczony.
- Tak po indiańsku wypalimy później, jeśli zechcesz uczestniczyć w prawdziwym indiańskim rytuale - mówił Dusza Sokoła. - Teraz po prostu zapalimy, a ty zrobisz to tak, jak czujesz.
Dusza Sokoła wystukał z cybucha resztki tytoniu i starannie wklepał je w ziemię. Z maleńkiego kapciucha wyjął kolejną garstkę ziela i starannie je zapalił. Wydmuchał dym w cztery strony świata, a potem ku niebu i ku ziemi. Powtórzyłem jego ruchy. Dusza Sokoła spojrzał na mnie i pomimo mroku poczułem jego świdrujące spojrzenie.
- Kiedy zgubisz drogę do mrocznej tajemnicy, to znajdź mnie - powiedział wstając.
- Jaką tajemnicę masz na myśli?! - zawołałem za nim.
- Tę, która cię gnębi. Trzymasz ją na sercu - usłyszałem.
Odruchowo klepnąłem się w okolice serca i poczułem w kieszeni bluzy mapę ze znakiem Tryzuba.
Zszedłem do obozu. Zauważyłem, że na maszt u harcerzy wróciła ich flaga. Waldek nie spał i sprawiał wrażenie, jakby czekał na mnie.
- Jak było? - spytałem go szykując się do snu.
- Fajnie - odpowiedział.
- Tańczyłeś z dziewczynami?
- Pewnie, i to z trzema - pochwalił się.
Uśmiechnąłem i natychmiast zasnąłem. Wydawało mi się, że spałem zaledwie kilka minut, gdy obudziło mnie szarpanie za ramię.
- Pobudka! - krzyczał mi nad uchem Maciek. - Idziemy!
Ktoś stukał w drzwi mojego pokoju. Przetarłem oczy.
- To ja - usłyszałem głos Alfreda.
Otworzyłem mu drzwi.
- Wie pan, kto przyjechał? - Kobyłka był podekscytowany.
- Twoja mama z Alinką.
- Skąd pan wie?
- Wczoraj wieczorem, wyglądając przez okno widziałem je, jak wysiadały z samochodu na parkingu. Nie chciałem cię budzić, więc zszedłem pomóc im z bagażami.
Na wspomnienie wczorajszego wieczoru Kobyłka lekko się zaczerwienił i spojrzał w bok, na okno.
- Zaraz przyjdę na śniadanie - powiedziałem znikając w łazience.
W restauracji “Tarnicy” Kobyłka i obie panie już śniadali, jak to się dawniej mówiło. To słowo najlepiej chyba określa to, co widziałem: stół zastawiony talerzami, półmiskami, filiżankami. Pani Irena wmuszała w Alfreda kolejne potrawy, czemu z obojętną miną przyglądała się Alinka. Jej uwagę bardziej przyciągała obecność dwóch dobrze zbudowanych młodzieńców, którzy jedli przy stoliku obok.
- Dzień dobry! - przywitałem się z paniami. - Czemu zawdzięczamy zaszczyt odwiedzin obu pań?
- Martwiłam się o Fredzia - odpowiedziała mi pani Irena. - Alinka też była ciekawa pracy Fredzia. Przecież Fredzio to prawie jak szpieg.
- W naszej pracy liczy się głównie siła intelektu - wtrąciłem nieśmiało.
- Mój papa mówi to samo - rzekła Alinka spoglądając na napięte mięśnie klatek piersiowych młodzieńców ubranych w obcisłe koszulki.
- Z Alinką będziemy latać helikopterem - pochwaliła się pani Irena.
- Papa lubi latać - Alinka mówiła żując kawałek chleba. - Ma swój helikopter i będziemy oglądać jego nowe nabytki w jakiejś dolinie.
- A wy co planujecie? - dopytywała się pani Irena.
- Dziś Alfred zaprowadzi mnie do “Jaskini Dobosza” - oznajmiłem.
Niechętnie założyłem chłodne ubranie i wyszedłem na dwór. W powietrzu unosiła się gęsta mgła. Część naszych namiotów była już zwinięta. Gustlik, Biały i Mały nieśli z kuchni kosze z prowiantem. Potem Maciek rozdzielił pomiędzy wszystkich nasze zapasy żywności, jakie mieliśmy wziąć ze sobą oraz patelnie i dwa czajniki.
- Skończyły się wczasy, gdy ktoś wam przygotowuje i pod nos podaje papu - przemówił Maciek. - Od tej pory jesteśmy zdani tylko na siebie.
Po kwadransie byliśmy już na dobrze nam znanej drodze do brodu na Bereźnicy. Banderas mijając harcerski obóz zasalutował harcerzowi pilnującemu flagi.
- Jak to zrobiłeś? - zagadnąłem go, gdy już byliśmy w lesie.
- Co? - Banderas udawał niewiniątko.
- Jak ukradłeś tę flagę?
- Czarna odwróciła uwagę wartownika, Biały zaniósł do łazienki ręcznik, a ja po prostu byłem cichy i szybki - zaśmiał się.
- Czemu oddałeś zdobycz?
- Pokazaliśmy, kto jest lepszy w uczciwej walce i odechciało mi się dalej bawić się z harcerzami. Flagę umieściłem na miejscu bardzo dyskretnie, żeby nikt nie widział.
- A właśnie - Maciek, który przysłuchiwał się naszej rozmowie zaczął grzebać w kieszeni bluzy. - Mam coś dla ciebie od Piotrka.
Po chwili Maciek wyjął harcerską plakietkę do przyszycia na ramię.
- Piotrek powiedział, że to za dyskrecję - wyjaśnił Maciek. - Na pamiątkę.
- Co to jest? - dziwił się Banderas.
- W drużynie Piotrka przyznają takie odznaki najlepszym tropicielom - mówił Maciek. - Nie jesteś harcerzem, więc Piotr ją trochę zmodyfikował i przygotował specjalnie dla ciebie.
Banderas przyglądał się pamiątce. Odznaka miała kształt tarczy. Na jej prawej połowie była połówka lilijki, a na lewej skradający się Indianin. Wszystko było wyszyte czarnymi nićmi na zielonym tle. Chłopak zadowolony przymierzał plakietkę do ramienia.
Maciek od razu narzucił ostre tempo prowadząc nas doliną Bereźnicy za znakami zielonego szlaku. Z Gustlikiem zostaliśmy trochę z tyłu, żeby chwilę w spokoju porozmawiać.
- Myślał pan, jak odnaleźć złodzieja mapy? - zapytał mnie Gustlik.
- Mam pewien pomysł - odpowiedziałem. - Złodziej z pewnością doszedł do wniosku, że jedyną szansą na zrozumienie treści mapy jest konfrontacja jej z rzeczywistością. Musimy też zauważyć, kto kupi sobie mapę Bieszczad. Złodziej będzie szukał na mapie podobnych miejsc i postara się nas tam zaprowadzić albo ucieknie tam na własną rękę.
Na razie mogliśmy rozkoszować się widokami, na które nie zwracaliśmy uwagi w czasie wczorajszej gry w paintballa. Po obu stronach doliny wznosiły się zielone wzgórza, wielkie garby skrywające pod ścianą zieleni tajemnice, spokój, zwierzynę. Tylko znaki szlaku turystycznego przypominały nam, że jesteśmy w cywilizowanym świecie. Wysoko nad nami krążył bielik z charakterystycznie wyciętym ogonem, a niżej nerwowo wiercił się nad łąkami myszołów. Przechodziliśmy przez Bereźnicę po wielkich głazach leżących w jej nurcie albo po pniach drzew zwalonych nad wysokimi brzegami rzeczki. Wraz ze wschodem słońca przeganiającego gęste kłęby porannej mgły czuliśmy, jak nagrzewamy się. Po dwóch godzinach dotarliśmy do szosy łączącej Myczków z Hoczewem na południowy wschód od Berezki. Dalej szliśmy przez pola.
- Może wreszcie zatrzymamy się - zaproponowała Wdowa przecierając chustą spoconą twarz.
Maciek przystanął na chwilę.
- Słuchajcie, jest dopiero ósma - przemówił spoglądając na zegarek. - Pomyślcie, co będzie działo się w południe, gdy słońce zacznie naprawdę prażyć. Lepiej wtedy być w cieniu. Mamy jeszcze do przejścia około sześciu kilometrów, żeby skryć się w lesie, a potem będzie już z górki i po południu wykąpiemy się w Solince.
Nikogo te słowa chyba nie pocieszyły, ale szliśmy po niezbyt stromym zboczu góry, która na mapie nosiła nazwę Wierchy. Doszliśmy tam z częstymi przystankami po kolejnych dwóch godzinach. Na Wierchach, grzbiecie porośniętym mieszanym lasem bukowym i świerkowym, Maciek zarządził postój.
- Zaufajcie mi i chodźcie jeszcze dwieście metrów - prosił.
Obozowiczom było już wszystko jedno, więc posłusznie ruszyli za nim powłócząc nogami. Nagle przed nami otworzył się las ukazując wspaniały widok. Na wschodzie, jakby u naszych stóp, choć w odległości kilku kilometrów, rozpościerały się wody Zalewu Solińskiego, a właściwie jednej z jego zatok. Bliżej nas widzieliśmy zabudowania Wołkowyi. Gdy spojrzeliśmy na południe ujrzeliśmy coś, co sprawiało, że czuliśmy, jakby nasze dusze uniosły się w powietrzu. Horyzont zamykały nam garby połonin, lekko szare w tak silnym słońcu. Bliżej nas kłębił się tłum zielonych garbów niższych i wyższych, szerokich, spłaszczonych, a w dolinie pomiędzy nimi srebrzyła się nitka rzeki Solinki. Miejscami wody błyszczały tak, jakby po kamieniach przelewały się tony srebrnych monet. Rozglądałem się jak zaczarowany.
- Maciek, skąd wiedziałeś o tym miejscu? - spytałem zdumiony. - Jesteśmy kawałek drogi od zielonego szlaku...
- Niech pan spojrzy do góry - odpowiedział.
Wysoko nad sobą ujrzałem szybko lecącego niedużego drapieżnika.
- No i co? - pytałem.
- Dusza Sokoła poradził mi tu przyjść - tłumaczył Maciek. - Powiedział: “Zobaczycie »Srebrną Dolinę«, która zaprowadzi was do rozwiązania zagadki...”
- Jakiej zagadki? - wtrącił się Zet.
- Zagadki bytu - szybko wymyśliłem. - Dusza Sokoła to miejscowy filozof, może trochę dziwak, ale, jak widzisz, zna ładne miejsca.
Odeszliśmy z Maćkiem na bok.
- Pytałeś Duszę Sokoła, o jaką zagadkę mu chodzi? - wypytywałem chłopaka.
- Tak, odpowiedział, że pan wszystko wie i o nic więcej nie pytałem, pamiętając, że pan z nim wczoraj długo rozmawiał.
Było już za późno, żeby wracać do Myczkowiec. Machnąłem ręką.
- Ot, wymyślił sobie jakieś dziwactwo - pocieszałem się, chociaż doświadczenie nauczyło mnie, że nie wolno lekceważyć nawet takich dziwnych poszlak.
W tym czasie wszyscy już padli w cieniu niskich krzaków, zakrywając oczy przed słońcem i starając się jednocześnie chłonąć widoki. Tę sielankę przerwał Maciek.
- Uwaga! Dziś w kuchni dyżur mają dziewczyny, jutro ja, Gustlik i pan Paweł, a w następne dni dwie czwórki chłopców. Od razu wyjaśniam, że dziewczyny dziś robią strawę, bo dziś jest łatwiejszy dzień. Jutro będzie piekło i wiem, że nie będziecie mieli sił na kucharzenie, więc dyżury przejmuje kadra.
Dziewczyny jęcząc usiadły pod drzewami i zaczęły robić nam kanapki. Głośno nie protestowały wierząc, że jutro jak i w następne dni rzeczywiście przejdziemy duże odległości i opadniemy z sił.
- Nie ma wody na herbatę - oświadczyła Czarna pokazując prawie puste butelki z wodą mineralną, które wszyscy ściskali w dłoniach jak największe skarby.
- To nie będzie herbaty - stwierdził Maciek.
- A co będziemy pili przez resztę dnia? - dopytywała się Wdowa poprawiając włosy.
Maciek zafrasowany drapał się po głowie.
- Bejsbol, Gruzin, Misiek, Marchewa! - zawołał. - Zbierzcie do dwóch worków od namiotów wszystkie puste butelki i za mną.
Piątka chłopców zniknęła w lesie, by pojawić się po niecałej godzinie. Maciek szedł na czele, a za nim reszta wycieczki niosąc wypakowane butelkami worki. Pod ich nieobecność podjęliśmy kolegialnie decyzję o rozpoczęciu posiłku. Właśnie kończyliśmy swoje porcje kanapek z konserwą turystyczną, słoną jak cała kopalnia soli, gdy pojawili się dostawcy wody.
- Dawajcie! - Banderas wydarł z worka jedną z butelek i zaraz ją przytknął do ust.
- Spokojnie - Maciek uderzył rękaw butelkę, aż plastyk stuknął o zęby Banderasa. - Jeśli w strumyku, z którego czerpaliśmy wodę, kąpały się miejscowe piękności, to nic ci się nie stanie, ale jeśli to były krowy...
- To czemu taką wodę zabraliście? - dziwił się Zet.
- To biegnij do wsi cztery kilometry w jedną stronę - Misiek wzruszył ramionami.
- To będziemy gotować tę wodę? - zastanawiał się Biały. - Zajmie to przynajmniej godzinę.
- Wiem! - nagle krzyknął Waldek. - Użyjemy tych fioletowych kryształków, które mamy w “zestawach ostatniej szansy”!
- Brawo! - ucieszył się Gustlik. - Wiesz, jak tego użyć?
Waldek tylko pokręcił głową.
- To proste jak konstrukcja cepa - zażartował Gustlik. - Nadmanganian potasu zwykle jest sprzedawany jako fioletowe kryształki. Widzieliście, że użyłem go do rozpalenia ognia. Teraz musicie wrzucić trzy albo cztery kryształki do litra wody. Nie będzie ona smakować rewelacyjnie... Po pierwsze, starajcie się nie przedawkować nadmanganianu potasu, bo to jednak chemia. Po drugie, macie manierki i wszystkie są puste, bo ich nie napełniliście w bazie. Ustalmy jedną rzecz. Każdy ma mieć pełną manierkę traktowaną jako zapas na czarną godzinę. Musi tam być przegotowana woda, którą w miarę możliwości często wymieniajcie.
Wszyscy grzecznie potakiwali i niecierpliwie czekali, aż rozpuszczą się fioletowe kryształki. Następnymi etapami było przytknięcie butelek do ust i skrzywienie się.
Maciek tylko się śmiał i popijał drobne łyki ze swojej manierki. Również Gustlik i ja zaopatrzyliśmy się w wodę jeszcze w bazie “Berdo” i oszczędzaliśmy ją.
Pomiędzy czternastą a piętnastą wstaliśmy ze swoich legowisk porozkładanych po krzakach i ruszyliśmy dalej. Poobiednią sjestę przespałem, więc nie dokonałem tak ciekawych obserwacji jak Gustlik. Maszerowaliśmy na szarym końcu grupy.
- Wie pan, co widziałem? - zapytał mnie Gustlik.
- Nie.
- Biały leżał obok Czarnej i próbował ją objąć albo pocałować...
- Nieładnie, podglądaczu - pogroziłem Gustlikowi palcem.
- To jeszcze nic - Gustlik podniósł wskazujący palec do góry. - Czarna powiedziała, że zaraz przyjdzie Waldek i ona będzie go obrabiać. Misiek i Marchewa prawie cały czas grali w karty z Gruchą i Wdową. Zet i Banderas siedzieli nad jakimś notesem i coś w nim rysowali.
- Co? - zaciekawiłem się.
- Nie wiem - Gustlik smutno pokręcił głową. - Na mój widok zamknęli kajet i udawali, że podziwiają widoki. Nie interesuje pana to, że Czarna chce obrobić Waldka. Może mu coś zginęło, a on jeszcze o tym nie wie...
- Myślę, że Czarna nie miała na myśli kradzieży, lecz namówienie Waldka do współpracy, żeby donosił im o wszystkim, co wiem i mówię w namiocie; liczą, że powiem coś, co pozwoli im rozszyfrować mapę.
- To kto, pana zdaniem, ukradł mapę? Banderas, Zet, Biały?
- Nie, żaden z nich.
Schodziliśmy do Wołkowyi.
- Wieś powstała w XV wieku - opowiadał Maciek - jako element dóbr rodu Balów, a jej nazwa rzeczywiście powinna być przez was kojarzona z wilkami. W lipcu 1944 roku rozwiązano tu partyzancki oddział Mikołaja Kunickiego “Muchy”.
- Kim był ten “Mucha”? - spytał Zet.
- To był interesujący gość - stwierdził Maciek. - Ten człowiek dowodził oddziałem radzieckich partyzantów, którzy przedarli się tu z Ukrainy. Potem połączył się z jednostką porucznika Pawłusiewicza, przedwojennego oficera rodem z Soliny, który w czasie wojny zajmował się przerzucaniem ludzi na Węgry. Kiedy go zdekonspirowano, przyłączył się ze swoimi ludźmi do “Muchy”. Latem 1944 roku, dzięki sprytnemu wybiegowi, napuścili na siebie formacje Wehrmachtu i własowców. Potem przedarli się razem z kobietami i dziećmi przez front do Wołkowyi. Tu odbyła się ostatnia msza polowa i rozstali się.
W Wołkowyi zrobiliśmy krótki postój, podczas którego młodzież w ciągu kwadransa wykupiła chyba cały zapas wody mineralnej. Po przejściu czterech kilometrach dotarliśmy do Bukowca, skąd w 1946 roku deportowano prawie wszystkich mieszkańców do ZSRR, a niedobitki, które ukrywały się w lasach w czasie akcji “Wisła”, do ówczesnego województwa olsztyńskiego. Z Bukowa mieliśmy jeszcze dwa kilometry do wsi Terka. Tam, w zakolu Solinki, znajduje się niewysoka górka, na której w XV wieku stał klasztor, stąd nazwa wzniesienia: Monaster. W samej wsi tuż po wojnie dochodziło do odrażających scen przemocy. Najpierw Ukraińska Powstańcza Armia wymordowała mieszkających tu nielicznych Polaków. Potem, 9 lipca 1946 roku, żołnierze polscy w odwecie spalili w jednej z chałup dwudziestu ośmiu zakładników. Maciek podawał suche fakty na temat walk UPA z polskim wojskiem. Widziałem, że młodzież nieco gubiła się w zawiłościach historii.
- Wieczorem, na biwaku porozmawiamy o historii tych ziem - wtrąciłem się do wykładu Maćka.
Z Terki szliśmy na .południe w stronę maleńkiej wioski Polanki wzdłuż Solinki, po jej wschodnim, wysokim i skalistym brzegu. Przed Polanką i mostem po lewej stronie Maciek skręcił w przydrożne krzewy i zaprowadził nas na maleńką łąkę nad rzeką.
- Możemy biwakować na dziko? - dziwiłem się.
- Mamy pozwolenia od leśników, o ile nie będziemy spalać całych połaci lasów - wyjaśnił mi Maciek.
Godzinę trwało zorganizowanie życia obozowego, rozstawienie namiotów, wyznaczenie miejsca na ognisko, kuchnię i latryny. W końcu przed dziewiętnastą mogliśmy odpocząć.
- Kto chce, może kąpać się w rzece! - wołał Maciek. - Gustlik i ja będziemy was asekurować.
Prawie wszyscy oprócz Waldka i Gruchy poszli nad brzeg. Chłopcy z uwagą obserwowali Czarną i Wdowę, które weszły do wody w strojach kąpielowych. Nagle Banderas, Zet i Biały wstali. Usłyszałem, jak powiadomili Maćka, że idą na most, który widzieliśmy z prawej strony. Był to niewielki betonowy mostek. Wsunąłem się do wody i pod wodą skierowałem się z prądem do tej wątłej konstrukcji. Ukryłem się pod nią i marznąc w lodowatej rzece czekałem na przyjście chłopców. W końcu pojawili się. Stanęli przy barierce i zaczęli rozmawiać, a ja podsłuchiwałem.
- Nie palisz? - Banderas pytał Białego.
- Nie, chyba bym płuca potem wypluł na tych górkach - odpowiedział Biały.
- Dobra, kupiłem mapę - Zet przerwał dysputy kolegów. - Już w namiocie porównywałem mapy, ale nic z tego.
- Słyszałem, że polskie wojsko przeorało Bieszczady niszcząc i wysiedlając tubylcze wioski - mruknął Banderas.
- Co oni zrobili naszym dzielnym wojakom? - zapytał Biały.
- Ucz się trochę historii - strofował go Zet. - UPA zabiła w Bieszczadach generała Świerczewskiego i za to wysiedlono stąd wszystkich Ukraińców, którzy byli zapleczem UPA. To była akcja “Wisła”, przeprowadzona w 1947 roku.
- Jakieś głupoty wypisali ci w Internecie, a ty to łykasz jak poranne mleczko - drwił Banderas. - Dziadek mi opowiadał, że Świerczewski był niewygodny dla władz, bo zasłużony, walczył w czasie wojny domowej w Hiszpanii, pisał o nim Ernest Hemingway. Wiecie, to dziwne, że UPA zaczaiła się przypadkiem przy drodze i złapała konwój z generałem. Potem, jak sprawdzano ślady po kulach w ciele Świerczewskiego, to okazało się, że ktoś strzelił mu w plecy i to nie był upowiec. Słyszałem, że po wojnie tu był Dziki Zachód.
- A tam, twój dziadek... - Zet machnął ręką.
- Zobaczysz, co powie muzealnik wieczorem przy ognisku, pewnie przygotował długą gadkę, bo wiem, że jest co opowiadać - powiedział Banderas i skierował się do obozu. Zet podążył za nim. Został Biały, który wyjął paczkę papierosów. Z oddali dobiegał odgłos pracy silnika. Podjechała terenowa toyota, z której wysiadł Jerzy Batura. Biały spojrzał w jego stronę.
“Więc to takie buty” - pomyślałem.
Szybko kazałem Kobyłce zabrać plecak i stawić się na parkingu, przy Rosynancie. Zszedł po pięciu minutach.
- Ale mnie pan załatwił z tą “Jaskinią Dobosza” - rzekł z wyrzutem. - Nawet nie wiem, gdzie to jest, a pan jak gdyby nigdy nic stwierdza, że dziś wybieramy się do jednej ze skrytek UPA.
- To jest twój specjalny plecak na wycieczki w góry? - zapytałem go.
Skinął głową. Skierowałem się na południe do Ustrzyk Górnych. Tam zatrzymaliśmy się na krótko, żeby w hotelu PTTK obok stacji Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego wynająć dwa pokoje i zostawić swoje rzeczy. Wzięliśmy ze sobą tylko lekkie plecaki, do których włożyliśmy to, co niezbędne podczas górskich wypraw. Potem podjechaliśmy Rosynantem na przełęcz Nad Berehami. Kupiliśmy bilety wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i rozpoczęliśmy niezbyt męczącą wspinaczkę na połoninę Wetlińską. Cały czas milczałem, ale widziałem, że Kobyłka ukradkiem spogląda w moją stronę.
Gdy wyszliśmy z niskiego lasu sosnowego na łąki połoniny i w górze widzieliśmy dach schroniska, chłopak nie wytrzymał.
- Skąd pan wie, gdzie jest skrytka? - zapytał.
- Przeczytałem - mruknąłem.
- W której książce?
- W ciekawej.
- Czemu ma pan przede mną tajemnice?
- Spójrz na parking - obróciłem się. - Cały dzień ktoś za nami jechał czarną terenową toyotą. Teraz ten ktoś zatrzymał się obok Rosynanta i za chwilę będzie robił to co my. Masz lornetkę? To ją wyjmij i powiedz mi, kto to jest.
Kobyłka sięgnął po lornetkę i przytknął je do oczu.
- To Batura ze swoją dziewczyną - zameldował ze ściśniętym gardłem.
- Mamy mało czasu - stwierdziłem.
Przyspieszyłem kroku. Po dwudziestu minutach wędrówki zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek przy maleńkiej chatce schroniska. Usiedliśmy na drewnianej ławie i podziwialiśmy widok na południe, na Wielką i Małą Rawkę, na Krzemieniec. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w stronę Smerka.
Ścieżka po południowej stronie grzbietu połoniny prowadziła cały czas prosto w kierunku kamiennego żlebu. Weszliśmy po nim na kamienny grzbiet. Szlak wił się wśród kamieni wystających z góry niczym zęby wielkiego smoka. Zatrzymałem się na chwilę.
- Daj lornetkę - poprosiłem Kobyłkę.
Przy schronisku byli już Batura ze swą śliczną towarzyszką. Oboje byli ubrani w sportowe stroje znanej firmy i lekkie buty trekkingowe.
Znowu przyspieszyłem. Przeciskaliśmy się pomiędzy skalnymi przeszkodami. Idąc w stronę przełęczy Orłowicza i szczytu Smerka mieliśmy po lewej stronie kilkunastometrowej wysokości przepaść, a z prawej rumowiska głazów. Spojrzałem na szkice z notatnika “Hnata”, potem na mapę Bieszczad i skręciłem w prawo. Znalazłem szczelinę pomiędzy skałkami i tam ulokowaliśmy się. Czekaliśmy dwadzieścia minut.
- Pan Samochodzik już tu gdzieś się włóczy, ciekawe tylko, czemu go jeszcze nie spotkaliśmy - usłyszeliśmy głos Batury.
- Pewnie znaleźli już wejście do jaskini - wysapała blondynka.
- To niemożliwe, żeby tak szybko doszedł na Hnatowe Berdo, bo wyszliśmy zaledwie kilka minut po nich - powiedział Batura. - Najgorsze, że mam dziś wieczorem umówione spotkanie...
- Przecież oni zaraz dojdą do jaskini - wyszeptał Kobyłka.
- Skąd wiesz, gdzie ona jest? - zapytałem.
- No, oni tam idą...
- Idą tam, gdzie nic nie ma - sucho stwierdziłem.
Poprowadziłem Kobyłkę w dół północnego stoku.
- “Jaskinia Dobosza”, jak przeczytałem w książce z bieszczadzkimi legendami autorstwa Andrzeja Potockiego, znajduje się tuż pod szczytem połoniny Wetlińskiej - wyjaśniłem Kobyłce. - Dobosz był zbójem z południowych Karpat, który przeniósł się w Bieszczady, żeby odpocząć. Tu na połoninie skrył się w jaskini. Na Hnatowym Berdzie ukrył podobno skarb, jeden z wielu.
- To oni jednak dobrze idą - jęknął Kobyłka.
- Koło jaskini biło źródełko, a takowe znajduje się trochę dalej. Chodź, musimy ominąć Baturę i jego towarzyszkę.
Dwie godziny szliśmy po zielonym zboczu. W oddali, na zachodzie, widzieliśmy szczyt Hnatowego Berda i dwie maleńkie postacie. My kierowaliśmy na Przełęcz Orłowicza. Droga prowadziła wąską ścieżką nad przepaścią z lewej i gęstymi zaroślami karłowatych, wysmaganych przez wiatr drzew.
- W tym lasku musi być ta jaskinia - stwierdziłem patrząc na szkic.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
BATURA UMAWIA SIĘ NA CARYŃSKIEJ * W JASKINI * WALDEK SZUKA SKARBU I ODDAJE MI MAPĘ * ULEWA NAD SOLINKĄ * DZIEJE BIESZCZAD * DLACZEGO ZGINĄŁ GENERAŁ KAROL ŚWIERCZEWSKI * ZNIKNIĘCIE PLECAKÓW * NOCNE SPOTKANIE Z LEŚNIKIEM
Biały skierował wzrok na rzekę i rzucił do wody papierosy, a potem zapalniczkę.
- Precz z nałogiem - mruknął i pobiegł za kolegami.
Batura stanął na miejscu, gdzie niedawno dyskutowali chłopcy. Po chwili z lasu po drugiej stronie wyszedł mężczyzna, szczupły, nieogolony, w brudnych spodniach i starej wojskowej kurtce. Podszedł do Batury.
- Przysłał cię Ekonomik? - upewnił się.
- Tak - odpowiedział Batura.
- Przyjechałeś w sprawie wycieczki czy tranzytu?
- Szukam pewnego człowieka - zaczął Batura. - Takiego, który zna te góry jak własną kieszeń, a przede wszystkim wie, co tu się działo po wojnie. Dobrze zapłacę - widziałem, jak Batura wyjął z kieszeni portfel i dał jakiś banknot człowiekowi z gór.
- Pojutrze Jasik przyprowadza wycieczkę... - w tym momencie jakiś samochód przejechał przez most i przez chwilę nic nie słyszałem.
Batura i mężczyzna pożegnali się.
- Będę czekał na Caryńskiej! - zawołał Batura.
Skręciliśmy w lasek. Schyleni prawie do ziemi przeciskaliśmy się pod mocarnymi konarami drzew. Nagle idący dwa metry ode mnie Kobyłka zniknął mi z oczu, jakby zapadł się pod ziemię. Niestety, tak było w rzeczywistości. Chłopak zniknął w otworze o wymiarach około półtora metra na osiemdziesiąt centymetrów. Zaświeciłem do środka latarką. Kobyłka spoczywał na pryzmie ziemi i zeschłych liści i patrzył oniemiały do góry. Zajrzałem w głąb jaskini. Było to pomieszczenie o nieregularnym kształcie z przejściami w dwóch przeciwległych końcach. W plecaku miałem kilkunastometrowej długości odcinki liny wspinaczkowej.
Jeden z końców liny przywiązałem do solidnie wyglądającego pnia drzewa, a drugi wrzuciłem do jaskini. Zszedłem do Alfreda.
Promienie naszych latarek błądziły po ścianach jaskini. Widniały tam napisy stare i nowe. Ze starszych zauważyłem słupek dat, dni i miesięcy z lat 1943-1947.
- Myśli pan...? - w głosie Kobyłki wyczuwałem nadzieję.
- Chyba to tu.
- A jeżeli chodzi o Hnatowe Berdo, przecież wędrujemy kierując się wskazówkami członka UPA o pseudonimie “Hnat”. Może to nie przypadek.
- Pożyjemy, zobaczymy - powiedziałem wymijająco.
Zanurzyłem się w czeluść jednego z przejść. Światło latarki ledwo rozjaśniało mrok. W ostatniej chwili zatrzymałem się, gdy intuicyjnie wyczułem przed sobą bezmierną pustkę.
Nie chciało mi się płynąć w lodowatej wodzie pod prąd, więc wróciłem do obozu na piechotę, tyle że drugim brzegiem i potem przeszedłem przez rzekę.
- Już się o pana martwiłem - przywitał mnie samotnie stojący na brzegu Maciek. - Niech pan spojrzy - wskazał palcem niebo.
Na niebie pojawił się olbrzymi cumulonimbus zwiastujący burzę. Szybko się ubierałem i nerwowo spoglądałem w stronę obozowiska.
- Jesteśmy przygotowani - uspokajał mnie Maciek.
- Masz dokładną mapę Bieszczad? - zapytałem Maćka zapinając się pod samą szyję, bo czułem już pierwsze zimne powiewy wiatru.
- Pięćdziesiątki wystarczą?
- Tak.
Pobiegłem do swojego namiotu. Waldek siedział na karimacie zawinięty w śpiwór, jedząc kanapki i popijając je gorącą herbatą z menażki.
- Dla pana jest tam - pokazał mi ręką moją kolację, nie odrywając się od lektury przewodnika po Bieszczadach. - Namiot okopałem - dodał.
- Świetnie - pochwaliłem go szukając w plecaku swetra i aspiryny. - Co czytasz?
- Przewodnik - zamruczał.
- Czego szukasz?
- Jakiejś wzmianki o skarbie.
Uważnie przyjrzałem się Waldkowi. On udawał, że czyta.
- A skąd u ciebie pomysł z tymi skarbami? - podpytywałem. Waldek wyjrzał zza książki.
- Nie powie pan nikomu? - wyszeptał.
Podniosłem dwa złączone palce do góry.
- Studnia milczenia to moje drugie imię - odpowiedziałem.
- Bo, widzi pan, znalazłem mapę...
Waldek wyjął moją mapę i podał mi ją ostrożnie, jakby to była mina przeciwpancerna.
- Kiedy ją znalazłeś? - rozpocząłem delikatne przesłuchanie.
- Jeszcze w Myczkowcach, pierwszego dnia po przyjeździe - szybko powiedział, jakby zawczasu przygotował sobie odpowiedź.
- Gdzie?
- Koło naszego namiotu.
- Może tę mapę ktoś zgubił?
- Może - Waldek wzruszył ramionami. - Nikt jednak nie mówił, że ją zgubił, przecież by jej szukał...
- Tak, masz rację - przytaknąłem.
- Wie pan, co to za znak?
- To Tryzub, czyli po ukraińsku trójząb.
- Co on oznacza? - tym razem Waldek mnie przesłuchiwał.
- To ukraińskie godło państwowe.
- Eeee... myślałem, że chodzi o jakiś skarb... - Waldek wydawał się być zawiedziony.
- Może chodzi o skarb, może o bazę jakiejś sotni, grób jakiegoś ważnego Ukraińca - wyliczałem. - Waldku, zwróć uwagę, że jest to tylko kserokopia.
- A UPA nie ukryła żadnego złota? - dziwił się Waldek.
- A skąd by je mieli? Po sześciu latach wojny i głodu mało kto miał złoto. Mogli co prawda odkryć jedną ze skrytek dawnych zbójców, którzy grasowali w Bieszczadach, ale członkowie UPA przeżyli akcję “Wisła” i mogli tu wrócić po swoje złoto.
O tropik namiotu zaczęły uderzać pierwsze grube krople deszczu. Założyłem kurtkę z kapturem i wyszedłem na dwór. Maciek i Gustlik też stali na deszczu i spoglądali w niebo. Podszedłem do nich.
W tym czasie na niebie rozpoczęło się burzowe widowisko. Wpierw usłyszałem nad sobą straszliwy huk. Odruchowo spojrzałem w górę i moim oczom ukazał się mały świetlisty punkcik. Rzuciłem się w stronę chłopców i pchnąłem ich na ziemię. Piorun uderzył w drzewo kilkanaście metrów od naszego obozu.
Nad nami czarne kłęby chmur przesuwały się ze wschodu na zachód, gdzie jeszcze świeciło słońce. Nagle zza grzbietu góry usłyszeliśmy dziwny szum. Pojawiła się biała ściana i uderzyła w nas fala gradu, którego kuleczki były wielkości grochu.
- Idźcie do namiotu! - krzyknąłem do Maćka i Gustlika. - Później się zamienimy.
Chłopcy przeszli się po obozie i kazali wszystkim spakować do plecaków wszystko co zbędne. Gradobicie odeszło tak szybko, jak się pojawiło. Pod stopami chrzęściły teraz topiące się kuleczki lodu. Rozpoczęła się regularna ulewa. Sięgnąłem do namiotu po pałatkę i czuwałem spoglądając często w stronę Solinki, której stan systematycznie podnosił się. Teraz grzmoty burzy odbijały się metalicznym echem wśród gór, sucho trzaskały, jakby tajemniczy olbrzym łamał drzewa. Po półgodzinie Gustlik wyszedł z namiotu.
- Może pan zagrzeje się u nas w namiocie, a ja popilnuję - zaproponował.
To była okazja, żeby na spokojnie porozmawiać z Maćkiem wiedząc, że nikt nas nie podsłucha.
- Popatrz - pokazałem Maćkowi drugi egzemplarz mapy.
- Skąd pan to ma?
- Waldek mi ją dał. Twierdzi, że znalazł w Myczkowcach.
- Niby taki laluś, a tak kłamie. Cicha woda brzegi rwie...
- Nie osądzałbym go tak pochopnie. Widzisz, dziś na postoju Gustlik podsłuchał, że Czarna miała zamiar obrabiać Waldka. Może oczarowała go i wciągnęła do spisku. Oddali mi mapę przez Waldka, żebym mu zaufał i zdradził swoje tajemnice. Może Banderas, Zet i Biały chcieli dostać od Waldka tę mapę. Mógł im ją pokazać i schować. W tej sprawie mamy zbyt wiele znaków zapytania. Nasi obozowicze kupili sobie mapę i szukają interesującego ich miejsca. Jak sądzę, zrobili sobie kserokopię mojej mapy. Najciekawsze zostawiłem na koniec... - opowiedziałem Maćkowi o podsłuchanej rozmowie Batury.
Maciek natychmiast wyjął mapy Bieszczad, jakie posiadał.
- Jak to Batura powiedział? - pytał sam siebie spoglądając na mapy. - Będę czekał na Caryńskiej?
- Tak. Nie chodzi chyba o połoninę Caryńską, lecz o jakieś inne miejsce o identycznym drugim członie nazwy.
- Mam! - krzyknął Maciek. - To ruiny wsi Caryńskie w dolinie koło Nasicznego. Przepływa tamtędy potok o tej samej nazwie.
Spojrzałem na miejsce, które wskazywał Maciek. Znajdowało się ledwie kilkanaście kilometrów od granicy z Ukrainą. Maciek zauważył moje spojrzenie.
- Czemu pan patrzy na granicę?
- Człowiek, z którym ma spotkać się Batura, zajmuje się przeprowadzaniem wycieczek. Wiesz, o co może chodzić?
- O przemyt ludzi do Europy Zachodniej?
Drobny kamyczek spadł odbijając się od ściany. Promień latarki halogenowej nie mógł przebić mroku.
- Co jest? - zapytał Kobyłka.
- Chyba ślepa uliczka - odpowiedziałem.
Wyjąłem czterdziestometrową linę i zacząłem ją opuszczać w przepaść. Karabińczyk przypięty do końcówki liny nie sięgnął dna.
- Spróbujemy z drugiej strony - powiedziałem kierując się do drugiego przejścia.
Tam mieliśmy więcej szczęścia. Weszliśmy do kolejnej komnaty-kiszki, a potem jeszcze do dwóch. W ostatniej zachowały się ślady po ogniskach. Dalej nie było przejścia. Usiadłem zmęczony i wyjąłem szkic. Autor planu narysował trasę dojścia w to miejsce od strony Berehów Górnych i od wsi Smerek przez szczyt o tej samej nazwie. Jaskinię oznaczono dziwnym znaczkiem w kształcie trójzęba. Dolny koniec trójzęba miał jeszcze poziomą poprzeczkę.
Szybko wstałem i przeszedłem do środkowej komnaty. Kobyłka lekko przestraszony podążał za mną.
- Alfredzie, popatrz na plan - poprosiłem młodzieńca. - Trójząb to jakby trzy komnaty. Ze środkowej powinno prowadzić przejście w dół do kolejnych dwóch.
Zaczęliśmy szukać tego przejścia.
- Nie założono tu żadnego skomplikowanego mechanizmu - głośno myślałem. - Wokół nas jest lita skała bez znaków montażu jakichkolwiek urządzeń. Pozostaje więc domysł, że “Hnat” wykorzystał stary sposób maskowania przejścia, a jeśli prowadzi ono w dół, to przyjrzyjmy się podłodze.
Wodziliśmy dłońmi po podłodze szukając regularnych rys. W kącie moja dłoń trafiła na wgłębienie mające jakby wyżłobienia specjalnie na palce. Zaparłem się i poczułem, że kamienna płyta lekko drgnęła. Kobyłka widząc moje manipulacje podbiegł i pomógł mi. Po minucie mogliśmy zajrzeć w głąb komina o średnicy około dwóch metrów i wysokości około siedmiu metrów. W środku stała zmurszała drabina. Na dole widzieliśmy przejścia w dwóch kierunkach. Obwiązałem Alfreda liną, wrzuciłem jej drugi koniec do dziury i czym prędzej zjechałem na dno. Moje stopy dotknęły mokrego piachu, z którego wystawały ludzkie kości.
- Panie Pawle, musimy powiadomić pograniczników - stwierdził Maciek.
- Fajnie, powiedz mi tylko jak - ripostowałem. - Nie mamy jak zadzwonić, bo tu każdy może współpracować z przemytnikami. Telefony komórkowe nie działają, na dojście do Wetliny stracimy cały dzień, a możemy nie zostać wpuszczeni do Caryńskiej i nie będziemy wiedzieć, czego tam szuka Batura.
- To co robimy?
- Idziemy do Caryńskiej.
Wyszedłem z namiotu Maćka i natychmiast uderzyła we mnie fala lodowatego deszczu. Po glinianym podłożu, na którym postawiliśmy nasze namioty, spływały strumienie wody. Zaszyłem się w swoim śpiworze. Waldek już chrapał. Spałem może dwie godziny, gdy obudziło mnie szarpanie za ramię.
- Panie Pawle! - krzyczał Gustlik. - Pakujemy się! Solinka wylała i musimy wiać wyżej.
Z przerażeniem zauważyłem, że przez nasz namiot płynie cieniutka struga wody. Waldek zwijał swoje posłanie i mocował je do plecaka. Zrobiłem to samo. Byle jak zwinęliśmy namiot i włożyliśmy go do worka.
- Idziemy! - krzyknął Maciek.
W ciągu minuty byliśmy przemoknięci na wylot. Maciek prowadził nas pod górę, Gustlik oświetlał środek kolumny, a ja pilnowałem, żeby nikt nie pozostał w tyle. Szliśmy pod górę na wschód i po kwadransie marszu stanęliśmy przed resztkami jakiejś chałupy. Jej drewniany dach był dziurawy, ale trzymał się w miarę prosto. Pośrodku frontowej ściany znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do sieni przecinającej domostwo na pół. Po lewej i po prawej mieliśmy po jednej izbie, a w każdej był piec. Drabina z rozbitymi szczeblami wiodła na strych.
Skryliśmy się pod okapem. Maciek i Gustlik obeszli dom, zaglądali do środka przez powybijane okna.
- Nikt tu nie mieszkał od bardzo dawna - poinformował mnie Maciek. - Dach wygląda solidnie i chyba nie zwali się nam na głowę.
- Nie ma na co czekać, wchodzimy - powiedziałem.
W izbie po prawej zamieszkały dziewczyny, Waldek, Maciek, Gustlik i ja, a po lewej reszta chłopaków. Okna pozasłanialiśmy płachtami namiotów, część z nich rozłożyliśmy na trzeszczącej podłodze pod nasze posłania. Dziewczyny odgrodziły się od nas tropikiem i ulokowały się w kącie, przy piecu. Gustlik zajrzał do pieca.
- Można w nim napalić, będzie ciepło, ale trzeba będzie wystawić wartownika, żebyśmy nie spłonęli - stwierdził.
Maciek poprowadził mały patrol, który wyruszył na poszukiwanie opału. Gustlik sprawdzał stan komina i wszedł na stryszek, a ja wyszedłem przed chatę. Bieszczadzka burza szalała na całego. Jezioro Solińskie trzymało burzowe chmury na uwięzi nie puszczając ich dalej na północ. Jest to znane zjawisko meteorologiczne, że burze nie mogą przejść nad dużymi jeziorami i potem szarpią się jak dziki koń na uwięzi, krążąc po okolicy. Tak było i tym razem. Pioruny biły w las raz bliżej, raz dalej. Chłopcy wracali niosąc kilka grubych bali drzewa.
- Skąd to macie? - zapytałem Maćka.
- Za tymi drzewami stała jakaś stodoła, teraz zawaliła się, więc zabraliśmy trochę drewna.
Zapaliłem fajkę i rozkoszowałem się widowiskiem typu “światło i dźwięk”, a z sieni dobiegały mnie odgłosy rąbania drzewa. Gdy wróciłem do izby, to w piecu paliło się, wszyscy trzymali menażki z gorącą herbatą, a dla mnie przygotowano honorowe miejsce na przypiecku.
- Teraz opowie nam pan o historii Bieszczad - poprosił Zet.
- Musielibyśmy pewnie siedzieć tu kilka dni - zaśmiałem się. - Spróbuję w skrócie. Jak każdy prawdziwy przewodnik, zacznę od prehistorii. W Bieszczadach prehistoria rozpoczęła się w epoce brązu, z którego to okresu znaleziono w okolicach Sanoka różne pamiątki. Przez te tereny w czasach rzymskich prowadziły szlaki handlowe na północ. Wiecie po co?
- Po bursztyn - zgłosił się Waldek.
- Tak jest. W okresie wędrówek ludów tereny Bieszczad opustoszały i osadnicy pojawili się tu dopiero w VII wieku, a byli to członkowie tajemniczego plemiona Białych Chorwatów rodem z pomocnego Kaukazu. W czasach piastowskich zamieszkiwali te tereny Lędzianie, zwani przez wczesnych kronikarzy ruskich Lachami. Dopiero pod koniec średniowiecza w góry przybywali gospodarze sprowadzani tu przez dwa możne rody: Balów i Kmitów. Złoty okres polskiej szlachty zostawił trwałe piętno na charakterze tej krainy. Bywali tu Tatarzy, kozacy i węgierscy tołhajowie...
- A co to za jedni? - zapytał Zet.
- Ludzie, którzy łupiestwo doprowadzili do perfekcji. Napadali na wsie i uprowadzali z nich wszystko, co się ruszało wraz z wszelkim ruchomym dobytkiem. Do tego drobni szlachetkowie walczyli między sobą. Przyznacie, że te góry - jak mało które miejsce w Polsce - idealnie nadawały się na kryjówkę banity, złodzieja czy bandyty. Później, do czasów pierwszej wojny światowej panował tu względny spokój.
- Walczono w Bieszczadach? - zdziwił się Biały.
- Z pewnością odwiedzimy takie miejsca, gdzie prowadzono walki - opowiadałem. - Po pierwszej wojnie światowej doszło do starć polsko-ukraińskich, gdyż oba narody szybko starały się stworzyć swoje państwa. W 1939 roku Niemcy i ZSRR równo podzieliły się Bieszczadami tworząc na Sanie granicę. W 1944 roku przetoczył się tędy front...
- A co z UPA? - dopytywał się Banderas. - Jedni mówią, że UPA mordowała Polaków, a inni, iż to Polacy akcją “Wisła” skrzywdzili Ukraińców.
- Nie możemy patrzeć na UPA i ukraiński ruch narodowowyzwoleńczy tylko przez pryzmat zbrodni - tłumaczyłem młodzieży. - Po Wiośnie Ludów w 1848 roku, kiedy to w wielu krajach podniósł się bunt przeciwko staremu porządkowi świata, na Ukrainie zaczęło się budzić poczucie tożsamości narodowej. Bieszczady miały szczęście być na terenie ówczesnej Galicji, a jak zapewne pamiętacie z lekcji historii, zabór austriacki był najmniej uciążliwy w porównaniu z germanizacją w pruskim czy zsyłkami i torturami w rosyjskim. Tak więc w chwili powstania II Rzeczypospolitej Ukraińcy byli już gotowi do tworzenia własnego państwa. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, w skrócie OUN, na czele ze Stefanem Banderą, postanowiła walczyć metodami terrorystycznymi, a więc organizując zamachy na polskich polityków i działaczy. Nie ma co się oburzać, bo przecież i Józef Piłsudski przez krótki czas należał do terrorystycznej bojówki PPS. Polskie władze surowo traktowały członków OUN i wkrótce aresztowano ich i zatrzymano w Berezie Kartuskiej. Jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej Abwehra, niemiecki wywiad wojskowy, nawiązała kontakt z OUN, co powojenni historycy wykorzystali do prezentowania członków UPA w negatywnym świetle. Na przełomie 1942 i 1943 roku OUN zaczęła scalać pojedyncze oddziały ukraińskiej partyzantki i wtedy rozpoczęły się straszliwe rzezie ludności polskiej na Wołyniu. Gdy na tereny Ukrainy wkroczyła Armia Czerwona, to natychmiast utworzyła bataliony niszczycielskie, do których chętnie wcielano Polaków ze wsi atakowanych przez UPA. Jak się domyślacie, takie skłócenie dwóch nacji było na rękę władzom ZSRR, które miało pretekst do totalnej pacyfikacji terenu pod pozorem zaprowadzenia porządku pomiędzy Polakami i Ukraińcami.
- A co działo się w Bieszczadach? - pytała Czarna. - Myślałam, że tu były największe walki z UPA.
- Masz rację - potwierdziłem. - Te góry to idealny teren do prowadzenia walk partyzanckich. Tu działały cztery sotnie dowodzone przez “Hrynia”, “Bira”, “Stacha” i “Brodycza”. Starały się utrzymać kontrolę nad skrawkiem Bieszczad terrorem, na co władze nowej Polski odpowiadały tym samym. W ten sposób dotychczasowi sąsiedzi we wsiach zmuszeni byli ze sobą walczyć. Pod koniec kwietnia 1947 roku rozpoczęła się akcja “Wisła”, czyli masowa deportacja miejscowej ludności na Ziemie Odzyskane. Trafiła ona na północne rubieże Polski, na tereny opustoszałe, poniemieckie, rozkradzione przez szabrowników; część deportowanych skierowano do obozu koncentracyjnego w Jaworznie.
- Ale to chyba były represje za zabicie Świerczewskiego - nagle odezwał się Bejsbol. - Ukraińcy zabili polskiego generała!
- Nie byłbym tego taki pewien - pokręciłem głową. - Generał Karol Świerczewski przybył w Bieszczady na inspekcję, prawdopodobnie przed planowaną akcją przesiedlenia Ukraińców, Bojków i Łemków. Był wówczas wiceministrem obrony, dowódcą II Armii, szefem Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Żywa była jego legenda człowieka “co się kulom nie kłaniał”, jeszcze z okresu jego walki w Hiszpanii. Teraz uwaga! Przed inspekcją wymieniono starą gwardię ochroniarzy generała na nowych ludzi. Jeden z samochodów ochrony od razu zepsuł się i zawrócił; ale wrócił już po śmierci generała. Wloty kuł na płaszczu generała świadczą o tym, że ktoś strzelał Świerczewskiemu w plecy, chociaż ten cały czas stał przodem do pozycji ostrzeliwujących go upowców. Trumnę zalutowano i nie pozwolono przeprowadzić obdukcji zwłok. Skąd na płaszczu generała ślady po ciosie bagnetem, skoro napastnicy znajdowali się sto metrów od niego, w lesie. Wspomina się, że dwie sotnie mogły zorganizować zasadzkę na generała w odwecie za spalenie przez polskich żołnierzy bunkra ze szpitalem UPA. Do dziś nie wiemy wszystkiego, więc nie wyrokujmy.
- Ci z UPA nic nie mówili na temat śmierci generała? - zdziwił się Banderas.
- Nie. Co prawda istnieją zdjęcia ukazujące wizję lokalną z udziałem członków UPA, ale żaden z nich nie przeżył. Wszyscy albo zginęli, albo otrzymali wyroki śmierci.
- Ślady zatarto i zostawiono nas z domysłami - rzekł Zet.
- Dość! - Maciek klasnął. - Mamy środek nocy, a wy tu sobie organizujecie pogaduszki. Biorę pierwszą zmianę warty.
Chłopcy niechętnie powstali i przeszli do izby po drugiej stronie sieni. Do naszych uszu dotarły głośne przekleństwa.
- Wszyscy będziecie zaraz robić pompki - groził Gustlik ruszając w stronę drzwi.
- Ktoś nam zwinął nasze rzeczy - zameldował zrozpaczony Zet.
Podskoczyłem zaskoczony takim znaleziskiem. Odpiąłem uprząż i skierowałem się do pomieszczenia po lewej ręce. Było prawie idealnie okrągłe i puste. Wróciłem do komina. Kobyłka świecił na mnie z góry.
- I co? - dopytywał się.
Pochyliłem się nad kośćmi wystającymi z piachu. Delikatnie zacząłem odgarniać go. Zachowały się jeszcze resztki ubrania. Nieboszczyk miał nawet rozbity zegarek na ręku. Usłyszałem westchnienie Kobyłki, gdy odsłoniłem szkielet. Był dziwnie poskręcany. Zauważyłem, że kość udowa była zgruchotana. Znalazłem nawet pocisk karabinowy.
- Tego człowieka raniono w nogę i pewnie zabił się spadając w czasie schodzenia do tej części jaskini - wyjaśniłem Kobyłce.
Skierowałem się do drugiego pomieszczenia. Tam leżały trzy nieduże skrzynie. Ostrożnie obejrzałem je szukając miny-pułapki. Okazało się, że nawet nie miały zamknięcia. W pierwszej znalazłem niemiecką radiostację, maszynę do pisania i zniszczone przez czas i wilgoć resztki dokumentów. Mogłem jedynie stwierdzić, że były to jakieś rozkazy. Druga skrzynia zawierała zetlałe bandaże, narzędzia chirurgiczne i lekarstwa w buteleczkach z etykietami w języku niemieckim. Za to trzecia była małym skarbczykiem. Były tam niemieckie marki z okresu drugiej wojny światowej oraz rozpadający się ze starości plik dolarów. W szkatułce były wyroby ze złota: obrączki, pierścionki, zegarki i złote zęby. Wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Okrutne prawa wojny sprawiły, że rabowano nawet nieboszczyków. Włożyłem szkatułkę do plecaka. Nie chciałem, żeby ktoś łatwo wzbogacił się zabierając ją. Miałem nadzieję, że może dzięki wygrawerowanym napisom na zegarkach czy obrączkach uda się ustalić, kim byli właściciele zrabowanych przedmiotów. Resztą znaleziska powinni zająć się specjaliści.
Wróciłem do Kobyłki i wsunęliśmy kamienną płytę na miejsce. Wyszliśmy na górę. Tam odetchnęliśmy głęboko.
W ponurych nastrojach wracaliśmy na parking. Po drodze, ze szczytu połoniny, wezwałem ekipę specjalistów z naszego ministerstwa. Umówiłem się z nimi na poranek następnego dnia.
Przeszedłem do drugiej izby, która faktycznie była pusta. Zostały tylko płachty namiotowe rozwieszone w oknach. Maciek poświecił latarką po podłodze i natychmiast schylił się. Ukląkłem obok niego.
- Co pan o tym sądzi? - zapytał Maciek wskazując palcem odciski wielu butów.
- Ktoś nam zrobił żart - stwierdziłem. - Wszystkie ślady mają identyczny wzór butów używanych przez wojsko, oddziały powietrzno-desantowe. Było ich trzech, z czego jeden miał naprawdę dużą stopę.
- Zgadza się - przytaknął Maciek. - Zgasić latarki! - rozkazał wszystkim.
Chwilę staliśmy w ciemnościach, aż Maciek pociągnął mnie do okna. Ostrożnie odsunęliśmy płachtę i wyjrzeliśmy na dwór. Z oddali, przez szum deszczu, dochodził do nas czyjś śmiech.
- Idziemy czy ich podchodzimy - pytał Maciek.
- Idziemy wypalić fajkę pokoju - uznałem. - Jeśli się nie kryją, to może mają dobre intencje.
- Jakby co, to proszę gwizdnąć - powiedział Bejsbol stojący przy drzwiach. Trzymał wyciągnięty nie wiem skąd kawał drąga.
- Widzisz, jaką mamy gwardię - trąciłem Maćka łokciem. Chłopak tylko się uśmiechnął.
- Gwardia ginie, ale się nie poddaje - Zet zacytował słowa jednego z napoleońskich generałów.
Ruszyliśmy we dwóch kierując się w stronę ludzkich głosów i zapachu dymu z ogniska.
- To gdzieś przy tej zawalonej stodole - Maciek powiedział mi na ucho.
Szliśmy wolno starając się robić jak najmniej hałasu. Po chwili położyliśmy się w mokrej trawie i dalej czołgaliśmy się. Dojrzeliśmy, jak pod kawałkiem dachu stodoły płonie małe ognisko. Plecaki i rzeczy chłopców leżały zwalone na stos. Przy ogniu siedziało trzech mężczyzn w wojskowych mundurach spadochroniarzy, z karabinami. Jeden miał amerykański kapelusz dżunglowy, a dwaj czerwone berety wetknięte za pagony.
- Zmokliście w tej trawie, a gorąca herbata was rozgrzeje, zwłaszcza jeśli się tyle gadało - odezwał się żołnierz w kapeluszu siedzący do nas tyłem.
Głos i sylwetka mężczyzny wydały nam się znajome. Wstaliśmy, patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom.
- Michał! - krzyknąłem.
- Leśnik! - zawołał Maciek.
To był nasz stary przyjaciel, Michał, którego nazywaliśmy Leśnikiem. To komandos z GROM-u, wielbiciel starych fortyfikacji, człowiek, który pomagał nam już w rozwiązywaniu zagadek służąc swoją wiedzą i niezwykłymi umiejętnościami. Jego muskularna postura, krótko ostrzyżone czarne włosy, czarujący uśmiech sprawiały, że nie było kobiety, która by się za nim nie obejrzała.
- Kopę lat! - ryknął Michał ściskając nas obu.
Nie byliśmy ułomkami, ale na moment straciliśmy oddech.
- Zeszliście na psy, skoro pozwalacie sobie zabrać bagaże - Leśnik pogroził palcem Maćkowi. - Zapomnieliście, czego was uczyłem? A teraz śmigaj po tych chłopców przecudnego intelektu, niech przyjdą po swoje graty.
Maciek zniknął, a ja przysiadłem się do ogniska. Zaraz wstałem.
- Porucznik Makreba! - ucieszyłem się poznając drugiego z mężczyzn.
- Teraz już kapitan - wtrącił drugi spadochroniarz.
Kapitan Makreba był szefem wyszkolenia w naszej kompanii. Był surowy i szorstki jak papier ścierny, ale to był doskonały fachowiec. Miał około czterdziestki, początki siwizny na skroni, ogorzałą twarz naznaczoną zmarszczkami i bliznami. Miał tylko jeden feler: do każdego mówił per “wy”.
- Siadajcie, Daniec, na rykowisko jeleni jeszcze za wcześnie - wydał z siebie metaliczny głos. - Poznajcie kaprala Makrebę.
Uścisnąłem dłoń młodego Makreby, wykapanego ojca. Wkrótce nadeszli chłopcy, żeby zabrać swoje plecaki. Ciekawi obserwowali żołnierzy i naturalnie największe ich zainteresowanie budziła broń. Powiedzieli: “Dobranoc” i poszli do chałupy.
- Co cię sprowadza w Bieszczady? - zapytał mnie Leśnik.
- Kłopoty - rzekłem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
SKARBY DOBOSZA * KRADZIEŻ FURGONETKI * INDIANIE I RANCHO TEXAS * KIM JEST “RUSKI IGNAC” * DUSZA SOKOŁA OPOWIADA O SKRZYNIACH HRABIEGO * POŚCIG ZA ZŁODZIEJEM
Opowiedziałem Leśnikowi o moich dotychczasowych przygodach w Bieszczadach. Słuchał z uwagą.
- A ty co tu robisz? - zapytałem na koniec opowieści.
- Bierzemy udział w ćwiczeniach “Wiatr Połonin” i tak się składa, że czekamy na oddział, który mamy poprowadzić do ataku na most - zaśmiał się. - Jesteśmy grupą rozpoznania, ludzie z kompanii kapitana Makreby ćwiczą skryte podejście i nie mogą nas odnaleźć. Czekaliśmy na nich już na dwóch punktach kontaktowych. Nie wiemy, czy spóźniali się, czy nie dali rady podejść. Może zostali schwytani do niewoli przez uczestniczącą w ćwiczeniach Straż Graniczną? Stwierdziliśmy, że musimy we trzech wykonać zadanie przeznaczone dla całej drużyny.
- Przeniosłeś się do desantu? - wypytywałem Leśnika
- Nie - zaprzeczył. - Teraz prowadzimy wspólne manewry z “beretami”, a za miesiąc z pułkiem specjalnym z Lublińca. Może znajdziemy chętnych do GROM-u?
- Do rzeczy, Daniec - przerwał nam kapitan Makreba. - Jak rozumiem, macie problem z tym Baturą. O tej, jak słyszeliście, wycieczce trzeba powiadomić Straż Graniczną, ale gdybyśmy to zrobili, to całe nasze ćwiczenie pójdzie na marne, bo się zdekonspirujemy. Mamy radiostację, ale możemy nadawać tylko w poważnych sytuacjach. Proponuję zrobić tak: pójdziemy z wami do tej miejscowości, sprawdzimy, co się tam dzieje i wezwiemy kawalerię, czyli naszych chłopców i Straż Graniczną. W czasie gdy oni będą zajęci, my zrobimy to, co do nas należy.
Jeszcze godzinę ustalaliśmy szczegóły naszego planu, a potem ułożyłem się do snu w chałupie. Wydawało mi się, że spałem bardzo krótko; na dworze świtało, a Maciek potrząsał moim ramieniem. Pokazał mi palcem konserwy.
- Dziś mamy dyżur w kuchni - wyszeptał.
Wyszedłem na dwór. Nabrałem ze studni wody poobijanym, starym wiadrem i umyłem się. Szczękając z zimna zębami otwierałem konserwy, potem kroiłem mięso na plasterki, a Gustlik układał je na kanapkach. O siódmej rano, gdy poranne mgły rozproszył wiatr i ujrzeliśmy błękitne niebo, obudziliśmy wszystkich. Dziewczyny rozgadane pierwsze wyszły do studni umyć się, kategorycznie zabraniając nam wychodzić za nimi. Jakaś dziwna cisza związana z ich zniknięciem zaniepokoiła nas i postanowiłem sprawdzić, w czym rzecz. Stanąłem na progu chałupy i także zamarłem, tyle że ledwo powstrzymywałem śmiech. Nasze trzy panny stały jak zaczarowane, wpatrzone w muskularną sylwetkę Leśnika, który rozebrany do pasa jak gdyby nigdy nic lał na siebie wiadro wody prosto ze studni.
- Cześć Paweł! - zawołał. - Ładne masz przedszkole - zażartował.
Dziewczyny udając oburzenie takim stwierdzeniem odwróciły się i powróciły do chałupy.
- Cześć Michał - przywitałem się z nim. - Wasze plany nie zmieniły się?
- Nie - odpowiedział. - Ukryliśmy broń w plecakach, w końcu jesteśmy bandą trochę starszych harcerzy, a karabiny i tak na nic się nie zdadzą, bo mamy ślepą amunicję.
- Dobra, zajdziemy po was, jak będziemy szli - powiedziałem wracając do śniadania.
- Ten pana kolega to pewnie z muzeum kulturystyki? - Zet zapytał mnie.
- Nie, to żołnierz.
- Żonaty? - Czarna rzuciła pytanie.
- Z tego co wiem, to kawaler.
Po śniadaniu w ciągu kwadransa spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy, ugasiliśmy ogień w piecu, posprzątaliśmy i ruszyliśmy w drogę.
- Którędy nas poprowadzisz, wodzu? - zagadnąłem Maćka
- Przez Rancho Texas - odrzekł pokazując mi mapę.
Rano specjaliści z ministerstwa stawili się o umówionej godzinie w Ustrzykach Górnych. Trzej mężczyźni byli zaspani i leniwie spoglądali na góry i palące kolejny dzień słońce. Jechali furgonetką za nami na parking, a potem zaprowadziliśmy ich do jaskini. Dokumentowanie obiektów, fotografowanie i zniesienie ich na dół zajęło nam czas do czternastej. Potem furgonetka pojechała przez Ustrzyki Górne w stronę Lutowisk, Sanoka i dalej do Warszawy. Poszliśmy z Alfredem na obiad do hotelowej restauracji. Tam zastała nas pani Irena z nieodłączną Alinką.
- Jak tam “Jaskinia Dobosza”? - zapytała pani Irena.
Kobyłka opowiedział nasze przygody ze szczegółami. Panie były przerażone, a ja dostrzegłem, że pani Irena podjęła mocne postanowienie wyrwania syna z tak niebezpiecznej pracy.
- Jak udał się lot nad górami? - zapytałem.
- Papa przyleci dopiero pojutrze - krótko stwierdziła Alinką.
Po obiedzie poszedłem do ratowników mających swoją siedzibę obok hotelu. Chciałem z nimi porozmawiać na temat jaskini. Przywitało mnie dwóch mężczyzn. Jeden był średniego wzrostu, szczupły i tak siwy, że aż biały. Dlatego koledzy mówili do niego “Biały”. Szef stacji był wyższy, tęższy i na jego okrągłej twarzy wiecznie gościł uśmiech.
- Każdy słyszał legendę o jaskini Dobosza i ukrytym tam skarbie - rzekł Biały. - Nawet kiedyś tam byłem, ale nigdy nie rozgłaszaliśmy, że coś takiego jest. Zawsze znaleźliby się odważni, którzy chcieliby tam wejść i kłopot gotowy. Ktoś wiedział, że panowie tam poszliście?
- Nie - przyznałem się.
- No właśnie - szef ratowników smutno pokiwał głową. - Ludzie wychodzą w góry, gubią się, nie wracają na noc i szukaj wiatru w polu. Zawsze trzeba przynajmniej w recepcji, u szefa schroniska zostawić informację, dokąd idziemy, jaką trasą i o której chcemy wrócić. Powiem panu, że o tym kominie i tych dwóch komnatach na dole nie wiedzieliśmy.
- Pamiętam, jak kiedyś stary żołnierz opowiadał mi o pościgu za jakąś parą upowców - wtrącił się do rozmowy trzeci ratownik. - Podobno było to po 1947 roku. Gonili ich aż od Nasicznego. Ścigani zwiali na połoninę Wetlińską. Zaczęli się ostrzeliwać. Jeden z nich zginął, a drugi był ranny. Jednak wtedy myśleli, że im uciekł.
Milczenie, które zapadło po tych słowach przerwał dzwonek mojego telefonu komórkowego.
- Panie Tomaszu - odezwał się jeden ze specjalistów. - Zatrzymaliśmy się w Lutowiskach na obiad i ktoś nam ukradł furgonetkę. Wychodząc widzieliśmy, jak odjeżdżała w stronę Ustrzyk Górnych. Policję już powiadomiliśmy...
Zaszliśmy po żołnierzy, którzy ustawili się na końcu naszej kolumny. Maciek skierował się na południe. Dotarliśmy do strumyka w głębokim parowie. Po kamieniach leżących na dnie wspinaliśmy się ku górze. Nasz marsz obudził jakieś niezwykle odporne na chłód takiej wody komary, które rozpoczęły bezlitosny atak na nasze spocone i rozgrzane ciała. Trochę się ślizgaliśmy na kamieniach, ale chyba wędrówka ta była lepsza niż taplanie się w świeżej bryi błota leżącego na zboczu góry. Doszliśmy do maleńkiej łączki, która była szczytem góry, ale pół kilometra od nas był drugi czubek tego samego wzniesienia, tyle że porośnięty gęstym lasem. Musieliśmy przedzierać się przez gęste zarośla pokrzyw. Maciek skręcił na wschód i nagle po krótkim zjeździe ze zbocza byliśmy na ścieżce zielonego szlaku. Po dwudziestominutowej wędrówce byliśmy już na Przełęczy Szczycisko. Teraz szliśmy utwardzoną drogą, miejscami asflatową, miejscami szutrową.
Po półtorej godziny wyszliśmy na stok. Po prawej mieliśmy zielony szczyt góry, a po lewej cudowny widok na dolinę Sanu sunącego leniwie jak wąż w stronę Jeziora Solińskiego. Widzieliśmy także jakieś ruiny i indiańskie tipi.
- Rancho opanowali Indianie - stwierdziłem. - Może zejdziemy tam? - zwróciłem się do Maćka.
Chłopak kiwnął głową.
- Czemu pan mówi o rancho? - dopytywała się Czarna jednocześnie zalotnie spoglądając na Leśnika idącego obok mnie.
- Latem 1957 roku w Tworylnem, bo tak nazywa się to miejsce, które widzisz przed nami - opowiadałem - pojawiło się dwóch mężczyzn na koniach. Postanowili, że będą wypasać bydło w stylu Dzikiego Zachodu. Choć było to tylko spełnienie marzeń tych dwóch panów, a dosyć mizerny efekt finansowy przedsięwzięcia, to wieść o tym rozniosła się po całej Polsce. Rok później kręcono tu film pod tytułem “Rancho Texas”, a po kolejnym władze zorganizowały akcję “Rancho ‘59”. Potem nadzór nad tym terenem przejęły służby Rady Ministrów organizując tu łowisko dla prominentów. W 1991 roku w tym samym miejscu zorganizowano międzynarodowy zjazd miłośników kultury indiańskiej.
Z daleka zobaczyliśmy, jak w naszym kierunku ruszyła grupka mężczyzn z piórami we włosach, ubranych w przedziwne skórzane stroje.
Spotkaliśmy się na łące koło ruin jakiegoś domostwa. Na czele Indian stał Dusza Sokoła, który spoglądał na nas ponuro. Towarzyszący mu Indianie mieli groźny wyraz twarzy, a w rękach ściskali toporki.
- Chyba czerwoni bracia są na wojennej ścieżce - rzekł Leśnik.
- Blada twarz z rządowej armii ma rację - przyznał Dusza Sokoła. - Jakieś blade twarze pod nieobecność wojowników napadły na naszą wieś strasząc niewiasty i dzieci. Napastnicy byli ubrani jak armia, czyli jak wy.
Wystąpiłem przed grupę.
- Dusza Sokoła wie, że choć nasze dusze nie są wolne od grzechów, to jednak nie bylibyśmy zdolni do takich rzeczy - odezwałem się. - Chciałbym też porozmawiać na inny temat...
Dusza Sokoła zainteresował się moim ostatnim zdaniem. Odwrócił się do swoich Indian i o czymś z nimi szeptał.
- Dobrze - zgodził się. - Możecie zejść do doliny, ale nie zbliżajcie się do naszego obozu.
- Fajnie tak zostać Indianinem - przemówiła nieco rozmarzona Czarna. - Zrzucić te wojskowe łachy i pochodzić w sukience, spać w ciepłym posłaniu...
- Na to fajne życie trzeba niekiedy zarabiać cały rok - stwierdził Leśnik - o ile ktoś nas nie okradnie, nie pobije lub dla zabawy nie napadnie. Wtedy to wszystko traci sens.
Zeszliśmy nad kamienisty brzeg Sanu. Obozowisko Indian było sto metrów od nas; Indianie wystawili dwóch wartowników, którzy cały czas nas obserwowali. Zostawiłem plecak i ruszyłem do namiotu Duszy Sokoła, który stał w środku wioski liczącej kilkanaście szałasów.
- Siadaj, bracie - Dusza Sokoła wskazał mi miejsce. - Mów, co cię do mnie sprowadza.
- Powiedziałeś Maćkowi, że dolina Solinki doprowadzi nas do rozwiązania zagadki. Co miałeś na myśli?
- Jesteś na tej drodze i to najważniejsze.
Dusza Sokoła sięgnął po fajkę i kapciuch z tytoniem.
- Chodź, przejdziemy się - zaprosił mnie.
Wyszliśmy z obozowiska nad San. Szliśmy wzdłuż brzegu. Dusza Sokoła milczał, więc ja nie przerywałem ciszy. San raz szemrał jak maleńki strumyk, w innym miejscu huczał jak rozbrykana orkiestra. Po kilkuset metrach Dusza Sokoła wskazał mi duży nagrzany kamień w zaroślach. Usiadł na nim wskazując mi miejsce obok siebie.
- W czym ci mogę pomóc? - zapytał zapalając fajkę. Jej dym miał jakiś dziwny zapach, więc na wszelki wypadek odwróciłem głowę, żeby go nie wdychać.
- Czy Caryńskie to dolina koło wsi Nasiczne?
- Pewnie, że tak. Pytasz mnie o prozaiczne sprawy.
- Nie ma innego miejsca o takiej nazwie?
- Nie. Tam zmierzamy, jutro chcemy tam rozbić obóz na dłużej.
- Lepiej wstrzymajcie się, przynajmniej na dwa dni.
Dusza Sokoła spojrzał na mnie uważnie.
- Rada plemienia podejmie decyzję - rzekł po chwili.
- Nie powinno tam być ludu tak miłującego pokój jak wy. Powiedz mi, Duszo Sokoła, czy słyszałeś o czymś, co nazywa się “koroną carycy”?
- Nie, ale może chodzi o Carynę, raczej połoninę Caryńską, która ma cztery wierzchołki układające się w kształt korony...
- A ruski lgnąc?
- Chodzi ci po prostu o Hnata, to ruskie tłumaczenie imienia Ignacy. W masywie połoniny Wetlińskiej jest Hnatowe Berdo. Podobno tam ukrył swoje skarby Dobosz, znany miejscowy rozbójnik.
Te tłumaczenia wydawały mi się zbyt ogólne i mętne. Postanowiłem uderzyć prosto z mostu.
- Czy słyszałeś o czymś w rodzaju skarbca UPA?
- UPA miała kilka skarbców, ale większość opróżniła przed 1947 rokiem. Kiedyś pewien stary pasterz opowiadał mi o “krwawej skrzyni”. Podobno było to w czasach, gdy wybuchła druga wojna światowa i miała tu wkroczyć Armia Czerwona, sprzymierzona w dziele rozbioru Polski z nazistami. Lokaj jakiegoś księcia czy hrabiego wywiózł na wozie dwie skrzynie. Kilku opryszków widząc to postanowiło zaczaić się na niego, jak będzie wracał i wyciągnąć z niego informację o miejscu ukrycia tego niby wielkiego skarbu. Jak uradzili, tak zrobili. Złapali tego człowieka po dwóch dniach na drodze na północ od Ustrzyk Górnych. Wzięli go na spytki, ale on nic im nie wygadał, więc go ze złości zatłukli, a potem powiesili.
- Skąd nazwa “krwawe skrzynie”?
- Cierpliwości, młody człowieku. Traf chciał, że o tej historii usłyszał oficer SS, który sprzedawał upowcom broń. Niemiec podobno zbierał dzieła sztuki i twierdził, że chodzi tu o zbiór zabytków jakiegoś hrabiego. SS-man miał dostać mapę z zaznaczoną skrytką w zamian za broń. Upowcy szukali człowieka, który podobno znał miejsce ukrycia skarbu. Ludzie mówili, że nawet dlatego napadali na zamek w Krasiczynie.
Serce mi żywiej zabiło.
Wybiegłem od ratowników pospiesznie się z nimi żegnając, na parkingu zdążyłem wsiąść do Rosynanta, gdy na drodze mignął furgon naszego ministerstwa. Natychmiast przyspieszyłem. Dogoniłem złodzieja tuż za mostem na Wołosatce. Kierowca furgonu zauważył, że jadę za nim, więc dodał gazu. Na prostych odcinkach drogi on przyspieszał, usiłując jednocześnie zagrodzić mi drogę. Przed zakrętami zwalniał, zmuszając mnie do gwałtownego hamowania. Silnik Rosynanta nie był tak wspaniały jak mojego starego wehikułu, ale i tak doskonale dawał sobie radę.
Pędem minęliśmy przełęcz w Berehach Górnych i zaczęliśmy wspinać się serpentynami. Przejechaliśmy przez Wetlinę i Kalnicę. Na skrzyżowaniu w Cisnej złodziej zahamował i zakręcił w prawo. Na drodze od strony Komańczy stała już blokada Straży Granicznej. Teraz pogranicznicy ruszyli za nami. Musiałem ich przepuścić i odtąd mogłem być jedynie niemym świadkiem pogoni.
Bardzo szybko dojechaliśmy do Jabłonki, miejsca, gdzie zginął generał Karol Świerczewski. Już z daleka widziałem radiowozy ustawione w poprzek drogi, czyli kolejną blokadę. Furgonetka zwolniła, jej kierowca na hamulcu ręcznym zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i minął pojazd pograniczników. Również zawróciłem, a Rosynant świetnie dał sobie radę forsując wysokie pobocze.
Pędziliśmy w stronę Cisnej. Na jednaj z serpentyn nagle zza zakrętu wyłoniła się czarna toyota. Zatrzymując się na moment zablokowała nam możliwość ścigania furgonetki. Za kierownicą toyoty siedział Batura, więc domyślałem się, kto kieruje furgonetką. Oczywiście Jerzy nie chciał narazić się policji i szybko wycofał swój wóz, dał jednak szansę swej wspólniczce. Gdy dojechaliśmy do Cisnej, furgonetka stała na parkingu w centrum miejscowości. Szybko stwierdziłem, że drzwi od części bagażowej były nietknięte, więc skarb został nienaruszony. Pokazałem policjantom, że to ten samochód skradziono. W jednym z radiowozów byli pracownicy muzeum. Zrugałem ich strasząc napisaniem raportu. Policjanci i pogranicznicy byli zajęci, a szukanie złodzieja w tłumie turystów było pozbawione sensu. Mój wzrok przykuł lokal o nazwie “Siekierezada”, nawiązującej do twórczości Fdwarda Stachury, niepokornego poety, który kiedyś uciekł w Bieszczady. Wiedziony niewytłumaczalnym impulsem poszedłem tam. Blondynka Batury siedziała przy stoliku i piła soczek. Przysiadłem się do niej.
- Pojedzie pani ze mną? - zapytałem.
- Podrywa mnie pan? - odpowiedziała pytaniem.
- Nie, chcę porozmawiać.
- Dobrze - zgodziła się i wstała.
Wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy w stronę Ustrzyk Górnych.
- Gdzie pan był? - Maciek spytał z wyrzutem.
- Zagadałem się z Indianami, przepraszam.
Wyszliśmy z Tworylnego na południe, w górę strumienia Tworylczyk, aby po dwudziestu minutach skręcić na wschód i maszerować mając po lewej stronie San. Szedłem na końcu grupy i rozmyślałem o rozmowie z Duszą Sokoła.
Szliśmy w poprzek stoku rozległej góry, granicą rezerwatu “Krywe”. Zamilkliśmy, żeby nie przeszkadzać sobie w kontemplacji widoków. Na rozległych łąkach migały nam przed oczami białe kity saren. Zapewne wśród licznych krzewów kryli się drapieżnicy, tacy jak rysie, a może nawet wędrujące z miejsca na miejsce wilki. Z pewnością mielibyśmy okazję spotkać tu nocą niedźwiedzia. Wysoko na niebie widziałem krążących skrzydlatych drapieżców: orliki krzykliwe, jastrzębie i pustułki. Nagle aż podskoczyłem. W trawie obok nas coś się poruszyło. Obaj z Leśnikiem zamarliśmy w bezruchu. To pełzał polski dusiciel, czyli wąż Eskulapa, długi na około półtora metra, gruby prawie jak mój nadgarstek, z szarozielonym grzbietem upstrzonym granatowymi plamkami i jasnożółtym spodem. Dwie plamki podobnej barwy miał z tyłu głowy.
Dotarliśmy do resztek wsi Krywe, w której honorowe miejsce zajmowały ruiny cerkwi Świętej Paraskewii z 1842 roku. Chwilę oglądaliśmy zniszczoną świątynię.
- Co się stało z wsią? - dziwił się Zet patrząc na terakotowe fragmenty posadzki, nagrobki wokół cerkwi, ruiny nad rzeką.
- Zniknęła wtedy, kiedy i inne - smutno powiedział Leśnik.
- Słyszałem, że w tej cerkwi w latach osiemdziesiątych XX stulecia znaleziono w skrzynce po amunicji archiwum Służby Bezpieczeństwa UPA - dodał kapitan Makreba. - Oczywiście nic nie opublikowano.
- Czym zajmowała się ta Służba Bezpieczeństwa? - dopytywał się Zet.
- To była formacja zbliżona charakterem do normalnej żandarmerii wojskowej, stosująca jednak o wiele mniej cywilizowane metody do utrzymania porządku w szeregach UPA i w podległych jej wsiach - tłumaczył kapitan.
Z Krywego po dwóch godzinach, mijając Hulskie, dotarliśmy do Zatwarnicy.
- Zatwarnica powstała pod koniec XVI wieku - zaczął Maciek tonem przewodnika. - Przed drugą wojną światową liczyła tysiąc dwustu mieszkańców, a obecnie sześć razy mniej. Były tu trzy karczmy, szkoła, posterunek policji, tartak, młyny i szyby do wydobywania ropy naftowej. Po wojnie władza ludowa chciała stworzyć tu ośrodek administracyjny, lecz pięć kilometrów stąd, w Suchych Rzekach sotnia UPA dowodzona przez “Bira” miała swoją kwaterę główną. Milicjanci musieli wynieść się do Wołkowyi, a “Bir” rozpoczął swoje rządy na tym terenie od wymordowania w Zatwarnicy nielicznych polskich rodzin. Później wieś spłonęła w czasie walk UPA z wojskiem polskim. Okazało się, że większość chałup miała piwniczki, w których ukrywali się członkowie UPA.
Współczesna Zatwarnica wyglądała jak każda inna polska wioska, z hotelem, przystankiem PKS-u, dwoma sklepami po przeciwnych stronach szosy. Maciek poganiał nas i nie zatrzymaliśmy się w tej wsi, tylko szliśmy wzdłuż potoku Głębokiego na południe, aż zniknęliśmy w lesie. Wtedy Maciek z kapralem Makreba zaczęli rozglądać się za dobrym miejscem na biwak. Znaleźli maleńką łączkę o średnicy kilkudziesięciu metrów nad potokiem płynącym z siodła pomiędzy dwiema potężnymi górami. W dolinie szybko zapadał zmrok. Musieliśmy spieszyć się z rozstawieniem namiotów. Potem chłopcy przynieśli z lasu chrust i mogliśmy rozpalić ognisko. Okazało się, że kapitan Makreba zdążył w Zatwarnicy kupić solidny zapas kaszanki. Teraz wyjął dwie konserwy turystyczne, roztopił je na naszej ogromnej patelni i dodawał kaszanki. Potem dorzucił kilka ząbków czosnku i masę majeranku.
- Nie powinno tuczyć, bo czosnek skubnąłem z płotu, a kradzione nie tuczy - żartował. - Majeranek zbierałem po drodze. Nikt z was nie zauważył tego zielska.
Początkowo dziewczyny wzbraniały się przed zjedzeniem takiej dziwnej bryi, ale gdy kapitan rozsmarował ją na naszym czerstwym chlebie i podsunął kolejno wszystkim pod nos, od razu nabraliśmy ochoty na zjedzenie tego specjału. Nie polecam szykowania go w normalnych, domowych warunkach, bo nigdy nie będzie tak smakował jak wtedy w lesie, przy ognisku, gdy tuż obok szemrze strumyk, na niebie świecą gwiazdy i jesteśmy sami na pustkowiu.
- Właściwie czemu nocujemy tutaj, a nie we wsi, gdzie moglibyśmy kupić świeży chleb, może zjeść normalny obiad? - zastanawiała się Wdowa.
- Działamy w konspiracji - oświadczył jej Maciek.
Przed snem Gustlik rozdzielił warty i zasznurowaliśmy się w namiotach. Bardzo szybko w obozie zrobiło się cicho, tylko wartownicy siedzący przy ognisku coś tam szeptali i wyjadali resztki z patelni. Mnie i Waldkowi wypadło czuwanie od północy do drugiej. Obudzili nas Misiek i Marchewa, nasi poprzednicy w odpowiedzialnym dziele czuwania.
Usiedliśmy po przeciwnych stronach maleńkiego ognia. Resztkami chleba wycieraliśmy patelnię i popijaliśmy to świeżo zaparzoną herbatą. Wyjąłem z kieszeni mapę, którą otrzymałem poprzedniego wieczoru od Waldka. Chłopak widząc to lekko zbladł.
- Powiedz, kto ukradł mi tę mapę? - zapytałem Waldka. - Tylko nie kręć. Wiem, że Zet jeszcze w Myczkowcach sprawdził znaczenie Tryzuba, przy innej okazji do spółki z Banderasem i Białym zrobił kserokopię. Tobie kazali dowiedzieć się, czego szukam w Bieszczadach.
- Grucha - szepnął Waldek.
- Grucha?
- Ta kleptomanka ukradła panu mapę, kiedy wjeżdżaliśmy do Zagórza, a pan wyszedł na korytarz. Potem nie wiedziała, jak ją oddać, więc poprosiła mnie, żebym to jakoś załatwił, ale o wszystkim dowiedzieli się chłopcy i przyszli do mnie.
- I co dalej?
- Zabrali ją, a potem oddali i kazali mi...
- Kazali ci?
- Poprosili, żebym coś z pana wyciągnął.
Poleciłem Waldkowi kłaść się spać, a potem obudziłem naszych zmienników.
- Jeszcze mamy godzinę snu - oburzył się Banderas spoglądając na zegarek.
- Siadajcie! - zaprosiłem Banderasa i Zeta. - Musimy pogadać o Tryzubie...
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZMOWA Z SIŁAMI ZŁA * W DOLINIE CARYŃSKIEGO * RUSZAMY DO “KAMIENIA BANKIERA” * PODZIEMNY BUNKIER UPA * KULINARNY PODSTĘP * NOCNA WYCIECZKA * KOMANDOSI W AKCJI * ARESZTUJEMY BATURĘ * UWOLNIENIE KAPITANA MAKREBY
Jechałem powoli rozglądając się po otaczających nas soczyście zielonych górach. Blondynka siedziała obok mnie i milczała zapatrzona w przednią szybę Rosynanta. Zjechałem wprawo, na parking na Przełęczy Wyżniańskiej. Za sobą miałem szczyty Małej i Wielkiej Rawki, a przed sobą połoninę Caryńską i na lewo od niej Wetlińską. Pomiędzy tymi grzbietami płynęła rzeczka. Ten widok coś mi przypominał, lecz w tej chwili nie mogłem sobie skojarzyć co.
- Jerzy mówił, że jest pan romantykiem - rzekła blondynka stając obok mnie.
- Skąd Jerzy mnie tak dobrze zna?
- Jego ojciec dużo o panu opowiadał.
- Pewnie Waldek nie wspominał mnie najlepiej.
- Uważam, że Jurek nie pamięta już rad ojca i lekceważy pana, a chyba niesłusznie.
Przyznam, że takie słowa wypowiedziane przez urodziwą, młodą dziewczynę schlebiały mej męskiej próżności. Spojrzałem na jej twarz. Była bardzo ładna, jedynie w niebieskich oczach ujrzałem lekki błysk lodu, który mnie natychmiast orzeźwił.
- Czemu pani przeszła na stronę zła? - zapytałem ją.
- O co panu chodzi? - zdziwiła się.
Staliśmy oparci łokciami na drewnianym płocie parkingu. Dziewczyna przeczesała długie włosy spływające jej na plecy, przeciągnęła dłońmi po obcisłych dżinsach i sięgnęła do kieszeni czarnej skórzanej kurtki. Wyjęła papierosa i zapaliła go.
- Pan jest człowiekiem starej daty, za uczciwym - stwierdziła patrząc ku niebu. - Jerzy jest wspaniałym mężczyzną, oferującym kobiecie wszystko to co najlepsze. Handluje dziełami sztuki, co nie jest zakazane, i świetnie zarabia.
- Dla niego ukradła pani nasz furgon - mruknąłem.
- Jaki furgon? - bezczelnie udała zdziwienie.
- Dobrze - wyprostowałem się. - Widzę, że jedzie pani przyjaciel, więc powiem krótko. Wczoraj nas śledziliście, ale was zgubiliśmy. Batura namówił panią na kradzież auta, czyli “krótkotrwały zabór mienia”. Pewnie tłumaczył pani, że mając czystą kartotekę w policji nic pani nie grozi. Jednak kradzież nie udała się i zapewniam panią i Baturę, że wasze przygody w Bieszczadach źle się dla was skończą.
Podjechała czarna toyota prowadzona przez Baturę. Wychylił się przez okno.
- Dziękuję za podwiezienie dziewczyny! - zawołał.
Zostałem sam na parkingu, żeby rozkoszować się ciszą wieczoru. Przed odjazdem sięgnąłem po telefon.
Ta noc była długa i położyłem się spać dopiero wtedy, gdy Banderas i Zet budzili następną zmianę warty. Obudziliśmy się około siódmej. Na ognisku szumiała woda w czajnikach. Jajecznica skwierczała na patelni, a skórka świeżego chleba z masłem chrupała nam pomiędzy zębami. Okazało się, że Makreba starszy i syn pobiegli do wioski po zakupy.
- Dzisiaj mamy krótki, ale bardzo ciekawy kawałek drogi do przejścia - wyjaśniał nam Maciek. - Zatrzymamy się w dolinie, gdzie kiedyś była wieś Caryńskie. Zazwyczaj można tam spotkać różnych dziwnych ludzi, więc wystawimy warty w obozie i proszę was o ostrożność w kontaktach z obcymi.
Po ósmej byliśmy gotowi i wyszliśmy na drogę prowadzącą na południe. Po dziesięciu minutach doszliśmy do dwukaskadowego wodospadu na Hylatym Potoku. Woda spadała z niewielkiej, bo może dwuipółmetrowej wysokości, ale i tak robiło to wrażenie. Minęliśmy jeden strumień wpadający do Hylatego z lewej, a przy drugim Maciek wprowadził nas w chaszcze. Co chwila spoglądał na mapę, my z Leśnikiem też. Wzdłuż tego potoku powinna według kartografów znajdować się leśna droga lub przynajmniej ścieżka. Ostatnio szedł tędy niedźwiedź i dwa lisy. Przejście trzech kilometrów zajęło nam blisko dwie godziny. Do spodni uczepiły się pajęczyny, kolce jeżyn, nasiona traw, a buty mieliśmy zabłocone. Wyszliśmy na łąkę na przełęczy pomiędzy dwoma szczytami. Usiedliśmy zmęczeni i patrzyliśmy na ten bieszczadzki busz wokół nas. Na południu sterczał Jawornik, a na północy Dwernik-Kamień.
Maciek ocierał pot z czoła swoim kapeluszem. Obozowicze nauczyli się już oszczędzać wodę i pić ją drobnymi łykami.
- Te dwie łysiny na południe od nas to połoniny - wyjaśniał Maciek ciężko dysząc - Wetlińska i Caryńska. Wkrótce na nie wejdziemy.
W milczeniu rozglądaliśmy się dookoła podziwiając niezwykły krajobraz, wierzchołki gór skrywających się w morzu zieleni. Nie zdobywaliśmy Dwernika-Kamienia ze skalnymi ścianami, tylko zeszliśmy do wsi Nasiczne, a z niej wspinaliśmy się na następną przełęcz. Po kolejnych dwóch godzinach byliśmy już w sercu doliny Caryńskiego. Stały tu namioty, szałasy i tipi. Niby wszyscy trzymali się oddzielnie, a jednak sprawiało to wrażenie, jakbyśmy byli świadkami wędrówki ludów. Przyglądaliśmy się grupom survivalowców, Indian ze szczepu Duszy Sokoła, podstarzałych hippisów, punków, skinów, młodzieży o długich włosach słuchającej poetyckich piosenek, ludzi czytających Biblię, kaznodziei, znachorów i miłośników Edwarda Stachury.
- Hej! Się ma! Strzałka! Piąteczka! - witały nas okrzyki.
Mijaliśmy ten-różnokolorowy tłum ciekawie rozglądając się dookoła. Szukaliśmy dobrego miejsca na biwak. W końcu Maciek wskazał niewielką polankę wśród leszczyn nad brzegiem potoku Caryńskiego.
Ustawiliśmy nasze namioty w okrąg. Pośrodku przygotowaliśmy miejsce na ognisko.
- Popołudnie macie wolne, na tak zwane zajęcia w podgrupach, tylko proszę, żeby mi mówić o każdym waszym wyjściu z obozu - ogłosił Maciek.
Po obiedzie złożonym z zup w proszku każdy gospodarował wolnym czasem jak chciał. Dziewczyny prały ubrania. Kilku chłopaków opalało się. Banderas wyciągnął na spacer po dolinie Zeta i Białego. Makreba i syn studiowali mapy i przewodnik pożyczony od Waldka. Waldek uczył się od Miśka, Małego i Marchewy grać w brydża.
- Pójdziemy do jaskiń? - zaproponował Michał.
Zgodziłem się bez chwili wahania. Komandos wziął ze sobą plecak. Szliśmy drogą na zachód, w stronę Nasicznego.
- Gdzieś pod tym szczytem są jaskinie - powiedział Leśnik. - Są tylko dwie i to w dodatku bardzo płytkie, ale to i tak ewenement jak na Bieszczady.
Pół godziny krążyliśmy po krzakach szukając owych jaskiń. W końcu je znaleźliśmy. Ledwo wcisnęliśmy się do środka przez wąskie przejścia. Szybko wyszliśmy na zewnątrz przegnani fetorem ulatniającym się z wielkich kup śmieci. Leśnik wyjął lornetkę i zaczął obserwować dolinę.
- Wspaniale wszystko widać - ucieszył się.
Wyjął małą radiostację i zaczął ją stroić.
- Pawle, sprawdź, czy nikt nas tu nie widzi - poprosił.
Zrozumiałem, że chce, żebym odszedł i nie podsłuchiwał, jak będzie z kimś rozmawiał. Łaziłem po krzakach, a potem wspiąłem się na samą górę wzniesienia. Patrzyłem w stronę nie tak odległej połoniny Caryńskiej i coś w jej kształcie zaczęło mnie zastanawiać. Właśnie wtedy poczułem na ramieniu dłoń Leśnika.
- Wszystko gotowe - oznajmił. - Kawaleria może w każdej chwili zagrać wsiadanego. Możemy wracać do obozu.
- Nie - zatrzymałem go. - Pójdziemy na małą wycieczkę znacznie dalej.
- Dokąd?
- Do “Kamienia bankiera”.
Tego dnia wolałem nigdzie się nie ruszać oczekując telefonu od Pawła. Już nawet wymyśliłem sobie dobry pretekst, że jestem zmęczony wczorajszymi przeżyciami. Nieoczekiwanie przy śniadaniu pani Irena pomogła mi. Idąc do hotelowej restauracji chwyciła mnie pod łokieć i lekko zatrzymała. Kobyłka i Alinka minęli nas.
- Ładna z nich para, prawda? - szepnęła pani Irena.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Pan i ja wiemy, że chłopak tylko marnuje się pracując z panem - pani Irena na moment położyła mi dłoń na ramieniu. - Proszę się nie gniewać, ale sam pan rozumie: Alinka to taka miła dziewczyna.
Mruknąłem, że rozumiem.
- Widzi pan, dziś jest niedziela, może Alfred zabrałby Alinkę na jakąś wycieczkę, trochę by się zżyli, porozmawiali, a i pan odpocząłby.
- Nie jestem zmęczony - dumnie wyprężyłem pierś. - Dla Alfreda i jego szczęśliwej przyszłości zgadzam się.
Przy śniadaniu pani Irena oznajmiła młodym dobrą nowinę, że mają cały dzień dla siebie.
- A co pan będzie robił? - zapytał mnie Kobyłka.
- Pana Tomasza biorę pod swoją opiekę - zapewniła pani Irena. - Twojemu szefowi należy się odpoczynek.
Po posiłku młodzi wsiedli do samochodu pani Ireny i pojechali do Soliny. Mama Kobyłki zniknęła w salonie masażu, a ja usiadłem nad brzegiem Wołosatego przepływającego tuż za hotelem. Nie lubiłem takiej bezczynności, ale teraz byłem na nią skazany tym bardziej, że widziałem czarną toyotę przejeżdżającą przez Ustrzyki i zatrzymującą się na parkingu przy skrzyżowaniu.
Michał był uradowany perspektywą nowej przygody. Szybko wyjąłem mapę i kompas.
- Musimy zawrócić, ale sam rozumiesz, że nie mogłem wybrać się na poszukiwania z młodzieżą - tłumaczyłem Leśnikowi.
Szliśmy na zachód przez Nasiczne, do przełęczy pod Jawornikiem. Tam skręciliśmy na ścieżkę pro wadzącą na północ. Po półgodzinie dotarliśmy pod ścianę szczytu Dwernik-Kamień.
- No i co? - Michał podrapał się po głowie. - Czemu twój szef uważa, że tu była skrytka.
- Ze względu na nazwę - wyjaśniałem Leśnikowi. - Czytał w zbiorze legend bieszczadzkich, że w pobliskim Dwerniku mieszkał w XVII wieku bankier miejscowych zbójów, a zwłaszcza jednego, popa Wasilija z Zatwarnicy. Mudryk Dwernicki, bo tak się nazywał bankier, przeniósł się z Dwernika do Ustrzyk Górnych. Tam prowadził swe niecne interesy do dnia, gdy na jego dwór napadli rabusie rodem z Węgier. Złupili dwór, ale skarbów nie znaleźli.
- Szukamy skarbu z XVII wieku? - nie dowierzał Leśnik.
- Chodzi o powiązanie nazwy skały z nazwiskiem bankiera, rozumiesz? Szef zapytał ratowników o lokalną nazwę tego miejsca. Podobno jeszcze w latach pięćdziesiątych XX stulecia mówiło się o tym szczycie jako o “Kamieniu bankiera”. Na mapie widać jak na dłoni, że Dwernik-Kamień leży na linii łączącej Zatwarnicę i Ustrzyki. Koło tego miejsca prowadziły wszystkie szlaki pomiędzy obiema miejscowościami.
- Czego szukamy?
- Nie wiem. Do tej pory skrytki umieszczono pod bunkrem, w piwniczce klasztoru i w jaskini.
Leśnik rozejrzał się po okolicy.
- Stawiam na bunkier - rzekł po chwili.
- Dlaczego?
- To miejsce to doskonały punkt do obserwacji i obrony. Podejrzewam, że główne wejście do bunkra jest już zawalone i zostało zapasowe. Mamy masę terenu do przeszukania.
Dwie godziny krążyliśmy po lesie wokół szczytu. W pewnym momencie usłyszałem cichy gwizd Leśnika. Podszedłem do niego. Bez słowa wskazał mi dużą norę pod korzeniami ogromnego dębu.
- Zwykła nora - wzruszyłem ramionami.
Leśnik wyjął nóż i stuknął jego ostrzem w brzeg otworu. Posypały się grudki piachu, ale rozległ się odgłos stuknięcia metalu o metal. Pierwszy zapaliłem latarkę i włożyłem głowę w otwór. Po metrze czołgania się zawalonym korytarzem, niegdyś wyłożonym i zabezpieczonym drewnem, dotarłem do małego pomieszczenia ze stołem i dwoma taboretami. Myślałem, że Leśnik będzie mnie asekurował, a on już po kilku minutach był przy mnie. Przeglądałem pliki kartek rozłożone na stole. Były tam rozkazy dowódcy jednej z sotni UPA, wyroki śmierci na milicjantów i zdrajców.
- Kiedy wyjdziesz, to czeka cię poważna rozmowa - rzekł Leśnik.
- Co się stało? - zaniepokoiłem się.
- Nic, zobaczysz - Leśnik machnął lekceważąco ręką.
Rozglądaliśmy się po ścianach i stropie schronu. Sprawdzaliśmy, czy belki wytrzymają i nie zasypie nas ziemia. Z tego pokoiku przez klapę w podłodze zeszliśmy do długiego korytarza. Niestety, chyba ktoś już tu dawno był przed nami. Sześć pomieszczeń było spenetrowanych, wszystkie skrzynki i worki otwarto. Prawdopodobnie był tu jakiś szpital polowy, bo wszędzie pełno było małych buteleczek po lekarstwach i bandaży. Na łóżkach polowych leżały brudne szmaty, zapewne koce i pościel. Dotarliśmy do drewnianych schodów na górę. Niestety, klapa w suficie nie dawała się ruszyć.
Zszedłem ze schodów i zauważyłem u góry w rogu nieduży otwór. Ktoś, kto był przed nami, wyciął tam kilka fragmentów belek i dostał się do pokoju wyżej. Podskoczyłem, podciągnąłem się na rękach. Klapa, którą próbowaliśmy otworzyć, była pod ogromną pryzmą ziemi i belek.
- Ktoś wrzucił tu granat albo nawet większy ładunek wybuchowy i wszystko się zawaliło - ocenił Leśnik.
Staliśmy na ocalałych od zniszczeń dwóch metrach kwadratowych podłogi. W nosie kręcił mnie już charakterystyczny zapach ziemi. Oświetliłem ściany za nami i promień latarki wyłowił dwie pary drzwiczek umieszczonych tuż przy podłodze. Przyklęknąłem. Były to dwie niewielkie szafki zamykane na kłódki, które ktoś wyłamał i opróżnił skrytkę.
- Pewnie UPA albo polskie wojsko wysadziło ten bunkier w powietrze, a potem ktoś tu dotarł i zabrał zawartość tych dwóch szafek - powiedziałem do Leśnika.
- Czemu tak myślisz?
- Przyjrzyj się kłódkom i resztkom drzwiczek, są trochę odkształcone, jak po wybuchu.
Michał kiwnął głową.
- Wracamy - mruknął.
Wyczołgaliśmy się na dwór, gdzie czekał na nas Gustlik.
- Oszukał nas pan - rzekł z wyrzutem w głosie.
- Przepraszam, ale to była niebezpieczna wyprawa i nie chciałem was w to angażować.
- Akurat - rzucił Gustlik.
- Obiecuję, że przy odkryciu najważniejszej skrytki będziecie obecni.
Tą obietnicą jakoś udobruchałem chłopca. Wysłałem do Pana Samochodzika SMS-a opisując rezultat naszych poszukiwań. Wróciliśmy na nasz biwak. Michał podszedł do Makrebów i o czymś z nimi szeptał. Obaj wstali i wzięli plecaki.
- To my się pożegnamy - rzekł kapitan Makreba. - Michał jeszcze z wami zostanie, ale my musimy wracać do roboty. A wy, Daniec, jeszcze mi udowodnicie, czego się u nas nauczyliście - pogroził mi palcem.
Pożegnaliśmy żołnierzy, a oni bardzo szybko maszerowali w stronę Nasicznego, tam gdzie byliśmy z Leśnikiem. Nieśli ze sobą plecak z radiostacją. Podszedł do mnie Maciek.
- Co robimy wieczorem? - zapytał. - Niech pan mi powie, gdzie pan wysłał Banderasa z kolegami?
- Chłopcy mają mnie poinformować, kiedy przyjdzie wycieczka, a reszta należy już do Leśnika - odpowiedziałem Maćkowi. - Powiedz mi, dokąd jutro idziecie?
- Czemu pan pyta?
- Może będę musiał dzisiaj w nocy być zupełnie gdzieś indziej...
- Niech pan powie, o co chodzi.
- Spłacę dług wdzięczności.
- No, dobra - Maciek posmutniał. - Nie chce pan nic powiedzieć. Jutro tu zostaniemy.
- Świetnie, tu was znajdę.
- Obiecuje pan, że nie będzie szukał skarbów bez nas...
- Przyrzekam - położyłem dłoń na sercu.
- Co pana zdaniem było w tej skrytce?
- Mogła tam być jakaś kasa UPA lub ważne dokumenty - odpowiedziałem. - W Ustrzykach Górnych do maja 1946 roku niepodzielnie rządziła sotnia UPA dowodzona przez “Bira”, Jego żołnierze mieli swoje bazy także w pobliskich Berehach Górnych i Suchych Rzekach, gdzie było podobno całe podziemne osiedle ze szkołą podoficerską. Po akcji “Wisła” sotnia wycofała się do ZSRR, gdzie została rozbita.
Powoli zapadał zmierzch. Banderas z kumplami nie pojawili się na kolacji. Leśnik zniknął od razu po posiłku. Wyszedłem z obozu i skierowałem się na zachód, gdzie w wojskowych namiotach jakiś przedsiębiorca przygotował kuchnię z wojskową grochówką, postawił nalewak z piwem i tylko liczył brzęczące monety wpadające do jego trzosa. Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że kelnerami w tym przybytku są Banderas, Zet i Biały. Zet mieszał chochlą w wielkim kotle z zupą. Biały przewracał kiełbaski na ruszcie grilla, a Banderas polewał piwo. Przy długich ławach siedziało różnorodne towarzystwo i słuchało relacji sportowych w radio albo oglądało teledyski w muzycznym kanale telewizji. Nad grupką namiotów, które nosiły szumną nazwę “Grand Caryna” wysoko w niebo wznosił się cienki pal. Na jego szczycie umocowano antenę satelitarną. Prądu do przedsięwzięcia dostarczał agregat na ropę.
- Co tu robicie? - zapytałem Banderasa nachylając się do jego ucha.
- Biały to panu wyjaśni - odpowiedział Banderas.
- Mieliście wypatrywać wycieczki - szeptałem do Białego. - Zaufałem wam...
- Rozmawia pan z profesjonalistą - oświadczył Biały posypując kiełbaski ziołami. - Niech się pan teraz nie ogląda. Przy wrotach do tego przybytku siedzi kierowca stara-chłodni.
- No i co z tego? Może tu jest najtańsze piwo w okolicy.
- Takimi wozami przewozi się azjatyckie importy na zachodnią granicę - tłumaczył mi Biały. - Instalacja chłodnicy jest zmodernizowana tak, żeby Azjaci nie podusili się ani nie zamarzli. Często widziałem takie wycieczki, pan wie, co robiłem na granicy.
- Tak - smutno pokiwałem głową.
- Star stoi tyłem do lasu - kontynuował Biały. - Z nadejściem zmroku pojawią się Azjaci, który cały ten dzień przesiedzieli gdzieś w głuszy. Wtedy do kierowcy podejdzie przewodnik, a potem pojawi się pilot.
- Jaki pilot?
- Ale pan nietutejszy - Biały cmoknął poirytowany. - Ktoś musi pilnować kierowcy.
Nie pozostało mi nic innego jak zamówić grochówkę, potem kiełbaskę z grilla, bigos i czekać. Nudziłem się i jadłem prawie do północy. Wtedy do kierowcy podszedł jakiś mężczyzna. Kierowca był ubrany w stare dżinsy i koszulkę dziurawą pod pachami. Przewodnik miał na sobie stary wojskowy mundur i tenisówki. Obaj przywitali się i wymownie spojrzeli w stronę baru. Banderas jak błyskawica wyskoczył zza lady z na-lewakiem i podszedł do nich. Przyjął zamówienie i w pierwszej kolejności zaniósł im duże kubki piwa. Po pięciu minutach doniósł zupę.
Mężczyźni zanurzyli łyżki w grochówce, pochłonęli ją i zamarli. Ich twarze stawały się purpurowe, a potem sine. Wtedy na drodze zamigotały światła dwóch pojazdów. W jednym z nich rozpoznałem toyotę Batury. Kierowca i przewodnik wybiegli z namiotu. Stanęli w odludnym miejscu i zajęci byli wypluwaniem posiłku. Podbiegł do nich Biały z kubkami wypełnionymi wodą.
- Spadaj, mały! - krzyknęli na niego.
Kierowca złapał Białego za klapy bluzy.
- Coś ty mi dał, gnojku?! - ryczał. - Tego nie da się jeść.
- Przepraszamy, kolega jest nowy...
Wtedy zauważyłem, że ręce Białego cały czas penetrowały kieszenie obu mężczyzn. Chłopak wyrwał się kierowcy i pokazał Banderasowi puste ręce. Jednocześnie ruchem głowy wskazał światła nadjeżdżających pojazdów. Oprócz toyoty jechał terenowy mercedes z szóstką ludzi w środku.
Banderas sprintem wybiegł z namiotu w stronę stara-chłodni. Zet także ruszył ze swojego miejsca przy kotle. Biegłem kilkanaście metrów za Banderasem. On podbiegł do stara, najpierw zajrzał do ładowni, potem wskoczył na stopień szoferki. Kilka sekund zajęło mu sforsowanie zamka w drzwiach i drugie tyle uruchomienie pojazdu.
- Nie! - krzyknąłem do niego.
Wtedy mercedes ruszył w moją stronę. Stałem na środku drogi. Banderas już pędził prosto na mnie, z drugiej strony samochód z szóstką krótko ostrzyżonych facetów. Skoczyłem przed siebie w krzaki. Na wąskiej drodze Banderas nie miał jak zawrócić i pozostało mu jedynie pędzić na mercedesa. Pasażerowie terenowej limuzyny wysiedli z auta i wyjęli broń. Wszyscy byli ubrani w dresy, jednakowo ostrzyżeni i uzbrojeni w kałasznikowy. Wymierzyli w szoferkę stara. Banderas przyhamował i wrzucił wsteczny bieg jednocześnie dodając gazu. Spod kół ciężarówki trysnęła fontanna piachu i kamieni. Zerwałem się z miejsca i w biegu wskoczyłem do szoferki.
W tym czasie na niebie wykwitło kilka białych rac rozświetlających nocny mrok. Na drogę wskoczył Leśnik uzbrojony w kałasznikowa, nacisnął spust mierząc do szóstki łysych. Oni prysnęli na boki.
- Rambo! - krzyczał Banderas kierując i patrząc we wsteczne lusterko. - Rozwalił sześciu! Ale jatka!
- Nie pleć bzdur - uspokajałem go. - Michał był na ćwiczeniach i miał tylko ślepą amunicję.
Otworzyłem drzwi i stanąłem twarzą do kierunku naszej jazdy, aby kierować Banderasa.
- To po co to zrobił?! - dziwił się Banderas mając na myśli Leśnika.
- Dał nam kilkanaście sekund drogocennego czasu na ucieczkę - wytłumaczyłem mu.
Wtedy nad doliną Caryńskiego rozbłysły światła i zaszumiały wirniki trzech ogromnych helikopterów typu Mi-17. Zawisły nad doliną na wysokości kilkunastu metrów. Z bocznych i tylnych drzwi wyrzucono liny desantowe i po nich zaczęli zjeżdżać żołnierze. W oddali na drodze z Nasicznego i Dwernika widziałem migające światła policyjnych radiowozów oraz samochodów Straży Granicznej.
- Hamuj! - krzyknąłem do Banderasa. - Tu skręć w lewo, skryjemy się w krzakach.
Posłusznie wykonał moje polecenie.
- Wysiadaj! - rozkazałem chłopakowi. - Zmykaj do namiotu. Lepiej, żeby policja nie łączyła ciebie z tymi wydarzeniami.
Banderas zniknął wśród krzewów. Podbiegłem do tyłu stara i zajrzałem do ładowni. Siedziało tam około trzydziestu osób, głównie Azjatów, ale i Rumunów. Wszyscy byli zabrudzeni, potwornie zmęczeni i spoceni. Małe dzieci zawinięte w koce spoczywały na kolanach matek jak nieżywe.
Stałem oszołomiony tym widokiem. W jak potwornych warunkach musieli przebywać ludzie, którzy chcieli zrealizować swoje marzenia o bogatej przyszłości w zachodniej Europie.
- Mamy cię! - usłyszałem czyjś krzyk.
Obejrzałem się. Stało za mną czterech osiłków w dresach i wycelowali we mnie karabiny.
- Rozwalmy go od razu - zaproponował pierwszy z lewej.
Nagle cała czwórka została powalona na ziemię. Cały czas ktoś wystrzeliwał w niebo rakietnice oświetlające dno doliny. W ich migającym świetle zobaczyłem, jak żołnierze z odznakami GROM-u na ramionach błyskawicznie przewracali na ziemię i krępowali przeciwników.
- Chodź, szkoda czasu - szepnął mi do ucha Leśnik.
Ciągnął mnie za rękę jak dziecko przez dolinę, w której rozpętało się piekło. Każdy, kto miał coś na sumieniu, starał się uciec przed stróżami prawa, którzy przygotowali prawdziwy najazd na dolinę. Brakowało chyba tylko pracowników służb sanitarnych i inspekcji handlowej. W mroku migały kurtki policji, Straży Granicznej, UOP, Centralnego Biura Śledczego. Szliśmy przez ten dziwny krajobraz przez nikogo nie zaczepiani.
- Bierz graty - rozkazał mi Leśnik, gdy stanęliśmy na środku naszego obozu.
Wszyscy obozowicze z Banderasem, Zetem i Białym siedzieli przy ognisku. Banderas śpiewał harcerskie pieśni i wszyscy sprawiali wrażenie, jakby nic nie obchodził ich rwetes w dolinie.
- Co się dzieje? - obojętnym głosem zapytał Gustlik.
- Sajgon przed wkroczeniem komunistów - zażartował Leśnik.
W kwietniu 1975 roku, gdy komunistyczne wojska północnego Wietnamu wkraczały do Sajgonu, stolicy południowego Wietnamu, w mieście panował nieopisany bałagan i szerzyła się panika. Wszyscy chcieli uciec do Ameryki helikopterami startującymi z dachu ambasady amerykańskiej w Sajgonie. Tutaj, w dolinie, jedynym w miarę bezpiecznym miejscem .dla uciekających przed stróżami prawa okazywał się las. Właśnie tam prowadził mnie Leśnik. Szliśmy wzdłuż jakiegoś potoku pod górę. Michał prowadził i co jakiś czas oglądał się na mnie. Za nami noc w dolinie zamieniła się w małe Las Vegas. Błyskały światła radiowozów i latarek. Do naszych uszu jeszcze bardzo długo dochodziły krzyki, a w lesie słyszeliśmy trzask łamanych gałązek.
- Szybciej, Paweł! - poganiał mnie Michał. - Musimy zdążyć przed świtem.
Gnał, a ja ledwo za nim nadążałem. Wspinaliśmy się pod straszną stromiznę, niekiedy musieliśmy podpierać się rękoma. Parę razy zjechaliśmy na małych lawinach błota. Po dwóch godzinach wyszliśmy z lasu na połoninę Caryńską; to znak, że przekroczyliśmy granicę tysiąca metrów nad poziomem morza. Z tej perspektywy cztery szczyty Caryńskiej rzeczywiście wyglądały jak korona.
- Padnij! - Leśnik pchnął mnie ku ziemi. Zrobił to tak silnie, że zjechałem w dół szorując brzuchem po trawie. Wyszarpnąłem zza pasa nóż i wbiłem go w zbocze. Zazgrzytał na kamieniach kryjących się pod trawami i mchem, ale zatrzymałem się.
Leśnik cicho skradał się ku górze. Teraz zobaczyłem, że siedział tam jakiś mężczyzna w wojskowym berecie i palił papierosa trzymając go ukrytego w dłoniach. Po chwili Michał zamachał do mnie, dając znak do dalszej wspinaczki. Sam podszedł do tego żołnierza i o czymś z nim deliberował.
- Mamy problem - wyjaśnił mi, gdy wchodziłem na szczyt. - Po drodze Makrebowie wpadli w zasadzkę żandarmów i kapitana schwytano. Odwieźli go do Wetliny, do strażnicy pograniczników.
- No i co? - zapytałem.
- Musimy ojca uwolnić i to za wszelką cenę - odpowiedział kapral Makreba. - On też miał ładunki pozoracyjne w plecaku. Bez nich nie wykonamy zadania, czyli pozorowanej akcji wysadzenia mostu.
- Na ile możemy sobie pozwolić w czasie uwalniania kapitana? - pytałem.
- Na nic - mruknął młody Makreba. - Jest nas za mało na atak. Nie możemy tam wejść podając się za kogoś innego, bo mają nasze rysopisy...
- Chyba, że użyjemy postaci zupełnie im nie znanej... - wtrącił się Michał wymownie patrząc na mnie.
Obu, Makrebie i Leśnikowi w mroku nocy zabłysły oczy. Następne cztery godziny spędziliśmy w trasie. Najpierw godzinę schodziliśmy z połoniny Caryńskiej, potem półtorej wchodziliśmy na Wetlińską. Mieliśmy kilkunastominutową przerwą na przepuszczenie konwoju radiowozów pędzących z Nasicznego do Wetliny przez Berehy Górne. Po szczycie Wetlińskiej biegliśmy korzystając z pierwszych promyków słońca. Przebiegliśmy przez Hnatowe Berdo ścieżką w dół do Wetliny. Ledwo wytrzymywałem mordercze tempo. Nogi co chwila ślizgały się na kamieniach. Wreszcie padliśmy w krzakach w pobliżu strażnicy w Wetlinie. Kręciło się tam mnóstwo żołnierzy. Michał obserwował ich uważnie. Nagle ujrzałem, jak z budynku wychodzi Jerzy Batura. Pocierał sobie nadgarstki, jakby dłuższy czas miał skute ręce.
- Tego znam, tylko skąd? - szepnął Leśnik.
- To Batura - odpowiedziałem mu. - Mam pewien pomysł...
- Jasne - Leśnik uśmiechnął się w mig rozumiejąc moje intencje.
Batura ruszył szosą w stronę Berehów Górnych. Skradaliśmy się za nim. Na jednym z zakrętów Makreba wyskoczył przed niego i wycelował w Baturę broń.
- Dokumenty do kontroli! - krzyknął kapral.
- Zgłupieliście? - oburzył się Batura. - Przed chwilą wypuściliście mnie na wolność po bezprawnym aresztowaniu...
W tym momencie Michał zaszedł Jerzego od tyłu i zarzucił mu na głowę worek od śpiwora. Batura szamotał się, ale Leśnik był silniejszy. Zaciągnęliśmy Baturę w krzaki, przywiązaliśmy go do drzewa, zamaskowaliśmy chustami swoje twarze. Leśnik i Makreba założyli hełmy, a ja pożyczyłem kapelusz Michała.
- Czego dowiedziałeś się od przewodnika? - zapytał Makreba.
Wcześniej ustaliliśmy, że to on będzie pytał, bo Batura nie zna jego głosu. W worku coś zabulgotało. Leśnik zerwał go z głowy Batury.
- Ratu...! - Jerzy umilkł zakneblowany starymi skarpetami Makreby.
- Kotku, będziesz mówił, bo jak nie, to przywołamy pewnego złego ducha... - Makreba syczał bawiąc się nożem.
W tym momencie Leśnik na chwilę odsłonił chustę i uśmiechnął się. Batura zbladł, widocznie pamiętał swoje poprzednie spotkanie z Michałem w hotelu w Mikołajkach.
- No więc...? - kapral popędzał Baturę.
Batura pokiwał głową na znak, że będzie mówił. Michał odkneblował go.
- Paweł! Pożałujesz tego! - zaczął od gróźb. Domyślał się, że milczący świadek przesłuchania to ja. - Przewodnik nic mi nie powiedział, bo zatruł się grochówką i większość czasu spędza w toalecie strażnicy. Na mnie policja nic nie miała, więc mnie wypuszczono, tyle że samochód mam w dolinie i muszę tam dojść na piechotę. Puśćcie mnie, bo szkoda czasu na gadanie.
- Rozbieraj się - rozkazał Makreba rozcinając więzy Batury.
- Zdumieliście? - protestował Batura.
- Wiesz, że ciebie nie zastrzelimy, ale możemy obezwładnić i sami odebrać twoje rzeczy - rzekł Makreba.
Batura zdjął koszulę w kwiatki, rozpinany sweter i białe spodnie.
- Buty też? - Batura wskazał swoje beżowe pantofle.
Michał pokręcił przecząco głową. Zostawiliśmy Baturę w samych butach i spodenkach-bokserkach i zawróciliśmy w stronę Wetliny. Założyłem ubranie Batury, swoje chowając do plecaka.
Makreba i Leśnik ustawili się za mną, jakby prowadzili jeńca. Obaj nie mieli dystynkcji, więc wyglądali na zwykłych szeregowców. Posłusznie salutowali wszystkim napotkanym oficerom. Wprowadzili mnie do strażnicy pograniczników. Biuro znajdowało się na parterze dwupiętrowego budynku. Za drewnianym kontuarkiem wszystko stukało i dzwoniło. Jednocześnie prowadzono manewry i akcję oczyszczania doliny Caryńskiego. Co chwila wprowadzano i wyprowadzano zatrzymaną młodzież. W kącie siedział kapitan Makreba. Na stole leżał jego plecak, którego zawartość przeglądali jacyś dwaj oficerowie.
- Co jest? - zapytał major Straży Granicznej.
- Melduję posłusznie, że mamy jednego z tych desantowców - odpowiedział Leśnik salutując.
Major spojrzał na mnie krytycznie.
- Wygląda jak nietutejszy, ale chyba w życiu w wojsku nie był - mówił. - Białe spodnie w góry? Koszulka w kwiatki?
- Niech pan spojrzy na buty - zwrócił mu uwagę Makreba.
Major wyjrzał zza kontuaru i zerknął na moje trapery.
- Plecak - wyciągnął rękę.
Leśnik podał mu mój plecak. Pogranicznik zajrzał do środka i gwizdnął. Pokazał kolegom mój wojskowy strój i pistolet włożony tam przez Leśnika.
- Mamy drugiego ptaszka, to został jeszcze tylko jeden - stwierdził. - Zawieziemy was do sztabu, do Cisnej. Wy skąd jesteście? - zwrócił się do Leśnika.
- Grupa alarmowa kompanii sztabowej - meldował Michał. - Ściągnęli nas w trybie alarmowym. Naszych już odwieziono do Cisnej.
- Pojedziecie w konwoju z naszym porucznikiem - zadecydował major. - Masz dokumenty? Kim jesteś?
Milczałem. Pod budynek strażnicy podstawiono tarpana honkera. Obok kierowcy usiadł młody porucznik. Kapitan Makreba i ja usiedliśmy z tyłu na ławkach wzdłuż ścian pojazdu, twarzami do siebie. Leśnik usiadł obok kapitana, za kierowcą. Młody Makreba spoczął przy mnie, od strony drzwi. Do tyłu wsiadło jeszcze dwóch żandarmów, którzy zajęli wolne miejsca. Obaj mieli kałasznikowy.
Wyjechaliśmy z terenu strażnicy.
- Poruczniku, można zapalić? - zapytał Leśnik.
- Palcie, a jeńcom też dajcie.
Michał i kapral wyjęli paczki papierosów. Wystawili je w stronę siedzących naprzeciw nich żandarmów. Obaj chętnie sięgnęli po papierosy. Teraz nasi koledzy sięgnęli po zapalniczki, które zamiast ognia kryły w sobie małe porcje gazu usypiającego. Żandarmi zgaśli jak świeczki.
- Co tak dziwnie śmierdzi? - dziwił się porucznik obracając się w naszą stronę.
- To koniec pańskich manewrów - oświadczył mu Leśnik kierując w jego stronę lufę kałasznikowa.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WYSADZAMY MOST * LEGENDA O POSŁAŃCU CARYCY * CZY ZGINIE DOLINA CARYŃSKIEGO? * PRZYBYCIE CHULIGANÓW * BATURA WYPROWADZONY W POLE * ZAGINIĘCIE HELIKOPTERA
Porucznik zamarł. Kierowca zwolnił.
- Skręć, synku, tu w prawo - nakazał mu Michał.
W tym czasie kapral rozkuł mnie, a potem rozbroił i skuł żandarmów. W krzakach przy drodze dokonaliśmy zamiany i teraz z przodu siedzieli obaj Makrebowie, a ja z Leśnikiem przy drzwiach. Zdjąłem ubranie Batury i schowałem do plecaka, zakładając ponownie swoje.
Zawróciliśmy do Wetliny, minęliśmy ją i wtedy ujrzeliśmy na drodze faceta w spodenkach i butach, w szerokim rozkroku, opartego o radiowóz. Jeden z policjantów trzymał pistolet wycelowany w Baturę, a drugi rozmawiał z kimś przez radio.
- Zatrzymaj się - Michał poprosił kaprala, który prowadził auto.
Leśnik wysiadł z honkera i podszedł do policjantów.
- To ci! - zawołał Batura odrywając dłonie od dachu radiowozu.
- To oni mi zabrali ubranie!
- Spoko, synu! - Michał pchnął Baturę z powrotem na dach, a policjant zacisnął dłoń na jego karku. - Jesteśmy z ćwiczeń “Wiatr Połonin” - Leśnik pokazał obu funkcjonariuszom identyfikator. - Schwytaliśmy już prawie całą grupę spadochronową - wskazał honkera. - Uważajcie, podają się za żandarmów i zdobyli nawet mundury pograniczników. Ten w majtkach był ich szpiegiem. Złapali go pogranicznicy, ale - jak widzicie - zwiał na golasa. Weźmiemy go.
- Jasne - odrzekł policjant, który rozmawiał przez radio.
- Nie! - krzyknął zrozpaczony Batura. - Ten gość to troglodyta!
- Chodź, bratku - Leśnik wykręcił rękę Batury i ciągnął go do honkera.
Jerzy wsiadł do środka, a ja bez słowa podałem mu jego ubranie. W tym czasie na drodze usłyszeliśmy odgłos syren samochodów jadących z Wetliny.
- Gazu! - krzyknął kapitan Makreba.
Kapral wrzucił jedynkę i z piskiem opon wyrwaliśmy do przodu. Kapitan podkręcił głos w radiostacji i usłyszeliśmy, że już wszyscy szukają naszego honkera, który nie dojechał do sztabu w Cisnej.
- Znasz się na tym? - zapytał Leśnik wyjmując z plecaka kilka ładunków pozoracyjnych.
- Jasne - odpowiedziałem.
- Jak się zatrzymamy, umieścisz je na pniach przydrożnych drzew - rozkazał mi Michał. - Ja pozbędę się naszych pasażerów.
Gdy minęliśmy wiatę tuż przed serpentynami prowadzącymi na Przełęcz nad Berehami, kapral Makreba wcisnął hamulec. Wybiegłem z auta i umocowałem parami, po przeciwnych stronach drogi, sześć ładunków połączonych cienkimi drutami. Przejeżdżający samochód zwalniał zawleczkę i wybuchała mina wyładowana magnezją. W tym czasie Leśnik przykuł naszych jeńców do drzew, a Baturze kazał uciekać do lasu. Kapitan Makreba tymczasem przygotował cztery bomby, które mieliśmy podłożyć na moście.
Pościg już się zbliżał. W biegu wskoczyliśmy do honkera. Na pierwszym zakręcie usłyszeliśmy za sobą serię wybuchów.
- Tu obserwator, tu obserwator! - słyszeliśmy w radio. - Miny-pułapki na drodze, zdjęto dwa samochody i dwudziestu dwóch ludzi.
- Masz ciężarówkę na koncie - Michał wyjaśnił mi tak dużą liczbę wyeliminowanych przeciwników.
Na drugim zakręcie za nami pojawiły się dwa radiowozy: policyjny i żandarmerii. Za nimi jechało auto obserwatorów z białą flagą z niebieskim kółkiem. Leśnik otworzył tylne drzwi honkera i zaczął strzelać ze ślepaków.
- Oba radiowozy zdjęte - stwierdził przez radio obserwator, który teraz jechał za nami.
Błyskawicznie pokonaliśmy przełęcz i zjechaliśmy do Berehów Górnych, gdzie stał most na rzeczce o nazwie Prorocza. Kapral Makreba zaparkował honkera na środku, zaciągnął hamulec ręczny i zaniósł kluczyki samochodowe do budki pracownika Bieszczadzkiego Parku Narodowego. W tym czasie jego ojciec rozmieścił na moście miny. Leśnik stał na moście obserwując drogę od strony Wetliny. Kapral robił to samo na drugim brzegu. Mnie pozostało zabrać plecaki kolegów i zacząć wspinać się na połoninę Caryńską. Wszedłem po skarpie na łączkę, przez którą prowadził czerwony szlak ku górze. Z lewej strony, za drewnianym płotkiem, dostrzegłem jakieś nagrobki. Zaintrygowany podszedłem bliżej. Dogonili mnie komandosi.
- Później odwiedzisz grób posłańca carycy - sapnął Leśnik. Odebrał ode mnie swój plecak i pobiegł w las.
Cały dzień nie mogłem doczekać się wiadomości od Pawła. Wieczorem Alinka i Kobyłka przyjechali z wycieczki do Soliny. Sprawiali wrażenie bardzo szczęśliwych. Rano wreszcie na ekraniku mojego telefonu pojawiła się wiadomość od Pawła. Zasmuciłem się wynikami jego poszukiwań.
- Czy Fredzio może z nami dziś polecieć helikopterem? - zapytała mnie pani Irena.
- Nie - powiedziałem stanowczo. - Dziś musimy załatwić bardzo ważną sprawę.
Po śniadaniu kazałem Kobyłce spakować plecak na górską wycieczkę. Wsiedliśmy do Rosynanta i wyjechaliśmy na Przełęcz Wyżniańską.
- Dokąd pójdziemy? - pytał mnie Kobyłka.
- Masz randkę z pewną urodziwą blondynką i nie jest to Alinka - zażartowałem.
Kobyłka poczerwieniał.
Szliśmy kierując się znakami zielonego szlaku najpierw na Wierch Wyżniański, potem stromym i męczącym podejściem na Małą i Wielką Rawkę, z których przeszliśmy na Kremenaros, czyli Krzemieniec, szczyt, na którym zbiegają się trzy granice państwowe: Polski, Ukrainy i Słowacji. Cały czas pilnowałem, żeby trzymać się po polskiej stronie i jednocześnie szukałem wśród drzew dobrego punktu obserwacyjnego.
- No co jest, Daniec! - ryknął kapitan Makreba. - Jakieś specjalne zaproszenie trzeba wam wysłać?!
Ten okrzyk wyrwał mnie z zadumy i ruszyłem w ślady żołnierzy. Biegliśmy przez bukowy las, przeskoczyliśmy po kamieniach przez strumyk, a potem rozpoczęliśmy szybką wspinaczkę. Leśnik cały czas nas popędzał. Po trzydziestu minutach biegu wyszliśmy ponad granicę lasu. W dole widzieliśmy most, do którego zbliżała się kolumna pojazdów: ciężarówki, honkery i jeden wóz pancerny. Na drogę wysypała się gromada żołnierzy. Wycelowali karabiny w honkera i wtedy kapitan wyjął mały nadajnik radiowy.
- Zadziała? - Michał zapytał kapitana.
- Musi - odpowiedział starszy Makreba i nacisnął mały czarny guziczek.
Nad mostem wyrosły fontanny fajerwerków. Michał włączył radio.
- Tu obserwator! Cel numer trzy zniszczony!
- No, to mamy problem z głowy - ucieszył się Leśnik.
- Powtórz mi, co mówiłeś tam na dole o posłańcu carycy? - poprosiłem Michała.
- Nie znasz tej opowieści? - zdziwił się. - Chodźmy na górę. Tam ulżymy ci zdejmując trochę ciężaru z twoich pleców i pogadamy.
Rzeczywiście mój plecak oprócz moich rzeczy mieścił także ciężką reklamówkę włożoną tam przez Leśnika.
Powoli wchodziliśmy kamienistą ścieżką. Co jakiś czas spoglądaliśmy w dół, na zamieszanie przy moście. Po dwudziestu minutach siedzieliśmy na zachodnim szczycie połoniny i grzaliśmy się w pierwszych porannych promieniach słonecznych.
Michał sięgnął po torbę z mojego plecaka. Otworzył ją i wyjął trzy puszki piwa. Dwie podał Makrebom.
- Dla ciebie nie braliśmy, bo ty nie pijesz - stwierdził.
Potem wyciągnął cztery woreczki z aluminiowej folii z pieczonymi kurczakami i chlebem. Dodatkowo dostałem butelkę soku pomidorowego.
- Kazałeś mi dźwigać piwo? - oburzyłem się.
- Cicho, Daniec - zachrypiał kapitan Makreba. - Wiecie, jakie prawa ma nowy i w dodatku cywil w czasie akcji?
Zaśmiałem się. Przypomniałem sobie pewnego dziennikarza, którego przysłano do nas, żeby zrobił materiał: “Jak to jest być spadochroniarzem”. W magazynie dostał pełny sort mundurowy i ekwipunek. Karabin miał dziurę w zamku i duży biały napis “Ćwiczebny”. Podobnie było z łyżką, ale dziennikarz przekonał się o tym w polu, gdy nie miał szans ukraść ze stołówki normalnego sztućca.
Michał jadł kurczaka i przyglądał się okolicy.
- No, mów - popędzałem go.
- Na dole, w Berehach Górnych są resztki cmentarza - opowiadał. - W większości leżą tam Bojkowie, ale jeden z najstarszych grobów ma wyrzeźbioną carską koronę. Podobno tu w drugiej połowie XVIII wieku zginął kurier przewożący listy dla carycy Katarzyny II.
- Na nagrobku jest carska korona? - dopytywałem się.
- Tak.
- A skąd w tej dolinie cmentarz? - zastanawiał się kapral Makreba.
- Kiedyś, do wiosny 1946 roku Berehy były ostoją UPA - mówił Leśnik. - Polskie wojsko zdobyło i zrównało wieś z ziemią. Na początku lat sześćdziesiątych łupiono cmentarz, żeby zdobyć materiał na budulec drogi. Ocalało tylko kilkanaście pomniczków ozdobionych ornamentami geometrycznymi i płaskorzeźbami. Jak tam zejdziesz, to przy drewnianym krzyżu znajdziesz podmurówkę dawnej cerkwi.
- Pod wezwaniem? - zapytałem.
- Mojego patrona, Michała Archanioła - odrzekł Leśnik.
- Rozwiązałeś zagadkę - powiedziałem.
Sięgnąłem po telefon komórkowy i wystukałem numer telefonu szefa.
- Panie Tomaszu! - przekrzykiwałem trzaski. - Już wszystko wiem! Michał, ten komandos, pomógł mi.
- Mów - poprosił szef.
- To bardzo proste. Niech pan spojrzy na znak Tryzuba na mapie. Jego dwa boczne ramiona przypominają stoki gór opadające ku wąziutkiej pionowej kresce. Na niej umieszczono czerwony krzyżyk. Niech pan spojrzy na mapę Bieszczad. Z lewej połonina Wetlińska, po prawej Caryńska. Środkiem płynie rzeczka o nazwie Prorocza. W Berehach Górnych była kiedyś cerkiew.
- To zadziwiający zbieg okoliczności - stwierdził szef.
- To nie przypadek. Pamięta pan słowa listu do hrabiego? “Pod koroną carycy, tam gdzie ruski Ignac i pobożny Michał mają baczenie, znajdziesz Panie drogę do skarbu swego”.
- No i co? - pytał zaspany Pan Samochodzik.
- Ignac to w staroruskim Hnat. Na połoninie Wetlińskiej jest miejsce nazywane Hnatowe Berdo. Cerkiew była pod wezwaniem Michała Archanioła, a na cmentarzu jest nagrobek z carską koroną. Podobno pochowano tam kuriera carycy Katarzyny II. Dodam jeszcze, że pewien stary bywalec Bieszczad opowiadał mi legendę, według której ktoś ukrył skrzynie w okolicach jakiejś cerkwi. W skrytce miały być dzieła sztuki...
- Dość! - przerwał mi pan Tomasz. - Załatwię tylko jedną sprawę i spotkamy się w obozie. Gdzie się zatrzymaliście?
- W dolinie Caryńskiego.
- Będę po południu.
Wyłączyłem telefon. Kobyłka patrzył na mnie uważnie.
- Na co czekamy?
- Raczej na kogo. Na twoją znajomą i jej przystojnego towarzysza. O! Już idą!
Faktycznie Batura i jego blondynka szli tą samą ścieżką co my. Chwilę stali przy słupku granicznym i patrzyli na jakieś szkice. W końcu rozejrzeli się na wszystkie strony i weszli na terytorium Ukrainy.
Wróciłem do komandosów. Zebrali już wszystkie swoje rzeczy i byli gotowi do drogi. Pożegnałem się z Makrebami. Komandosi zeszli zielonym szlakiem po południowym stoku w stronę Przełęczy Wyżniańskiej.
- Hej! - krzyknął Michał będąc pięćdziesiąt metrów niżej niż ja. - Wiedza to prezent od pewnego szamana!
Komandos zbiegł, jakby obawiając się, że zechcę go zatrzymać. Stałem oniemiały.
- Czyżby Dusza Sokoła kierował moim życiem? - zapytałem sam siebie.
Moje słowa porwał wiatr, a wysoko nad sobą zauważyłem sokoła wiszącego z rozpostartymi skrzydłami na prądach wznoszących nad górą. Kierowałem się szczytem połoniny na południowy wschód, w stronę zejścia do Ustrzyk Górnych. Nie śpieszyłem się rozkoszując się chłodnym porankiem.
Po lewej stronie, na północy, porośnięte lasami góry były przedzielone pasmami jasnej zieleni tam, gdzie były doliny. Po prawej horyzont zamykały garby grzbietów Małej i Wielkiej Rawki, Kremenarosa, a dalej słowackiej i ukraińskiej części Bieszczadów. Za sobą miałem ostro wypiętrzoną połoninę Wetlińską z ledwie widoczną chatką schroniska. Jednak prawdziwa zapowiedź niezwykłych przygód kryła się przede mną tam, gdzie ku niebu sterczały szczyty Tarnicy, Krzemienia, Szerokiego Wierchu. Pomiędzy nimi czaił się labirynt dolin, które ciągnęły każdego podróżnika obietnicą odkrycia nieznanych miejsc. Szedłem grzbietem Caryńskiej ścieżką szerokości niecałego metra po wystających ostrymi krawędziami kamieniach.
Ścieżka schodziła ku wypłowiałym łąkom połoniny. W końcu sprowadziła mnie na południową stronę grzbietu, gdzie już zaczęło być gorąco. Wędrowałem ku granicy lasów mając przed sobą mlecznobłękitną dolinę rzeki Wołosatki. Skręciłem na północny stok, tam gdzie prowadziły znaki zielonego szlaku. Wśród drzew schodziłem w stronę Przełęczy Przysłup, skąd skręciłem do doliny Caryńskiego.
W obozie opowiedziałem wszystkim o nocnych przygodach, pomijając wątki związane z moją pracą. Wśród indiańskich tipi zauważyłem charakterystyczną sylwetkę Duszy Sokoła. Poderwałem się z miejsca i pobiegłem w jego stronę.
- Duszo Sokoła, czemu postanowiłeś pomóc mi w odszukaniu skarbu, skąd wiedziałeś, gdzie on jest, dlaczego sam go nie wykopałeś? - zasypałem go pytaniami.
Ten zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na mnie smutnym wzrokiem.
- Serce Duszy Sokoła cieszy się z twojego sukcesu, lecz jednocześnie zalewa je fala goryczy - rzekł spokojnie. - Pomogłem ci, bo masz czyste serce i dobrą duszę. Sam znalazłeś drogę do tego twojego skarbu. Prawdziwie cennych rzeczy nie wykopuje się z ziemi, tylko z wnętrza samego siebie. Sam to kiedyś zrozumiesz.
- Skąd wiedziałeś, czego szukam? - nie dawałem za wygraną.
Indianin szedł nie odzywając się do mnie. Usiadł nad brzegiem Caryńskiego i zapatrzył w stronę połonin.
- Pomożesz mi? - nagle przerwał milczenie. - Wtedy odpowiem na wszystkie twoje pytania.
- Jasne, ja i moi przyjaciele. Mów, o co chodzi.
- Pamiętasz, że nasz obóz napadły łyse blade twarze? To byli źli ludzie nasłani przez bladą twarz zwaną Inwestorem. Wykupił on całą dolinę znajdującą się na obrzeżach Bieszczadzkiego Parku Narodowego i chce tu zrobić wielkie centrum turystyczne. Wiesz, co to oznacza?
Wyobraziłem sobie parkingi zastawione samochodami, dyskoteki, hotele w stylu pseudogóralskim, turystów ganiających po szlakach i śmiecących gdzie popadnie. Zielona dolina Caryńskiego, dawna Mekka tych, którzy kochali ciszę i spokój, mogła zniknąć.
- Rozumiem, że czerwoni bracia przeciwstawiają się tym planom, więc nasłano wynajętych bandziorów, żeby was stąd przegnać.
- Inwestor ma podobno zjawić się tu dziś swoim ryczącym pojazdem latającym jak ważka.
- Nie sądzę - powiedziałem patrząc na pochmurne niebo.
- Ta blada twarz w związku z naszymi protestami chce zorganizować konferencję prasową, na której chce przedstawić swe wspaniałe plany.
- Jak mogę wam pomóc? - zapytałem.
- Nie wiem - Dusza Sokoła wzruszył ramionami. - Nasze protesty nie robią wrażenia na białych wodzach w Warszawie. Kiedyś ktoś nas czasami słuchał. Teraz szanuje się święte prawo własności. Może słusznie, ale co na takie porządki powiedzieliby prawdziwi właściciele tych ziem, ludzie, którym ją odebrano? Szczerze ci powiem, że nie mam już sił, żeby walczyć o ideały rodem z powieści Karola Maya. Naszej garstce wystarczy jakiś skrawek ziemi, gdzieś w dolinie Mucznego, może sobie coś kupimy tu, na Mazurach albo gdzie indziej. Będziemy uciekać przed zgiełkiem, aż wszędzie będzie cywilizacja białego człowieka. Tylko ptaki będą mogły czuć się wolne.
- Dlatego nazwano cię Duszą Sokoła? - domyślałem się. - Chcesz być wolny jak ptak?
- Czy to tak wiele? - Indianin wydawał się być szczerze zdziwiony.
- Nie martw się, może coś wymyślimy...
Dusza Sokoła wstał i przygarbiony ruszył do swojego tipi. Wróciłem do naszego obozu. Po drodze widziałem trzy busy, które przywiozły grupę około trzydziestu krótko ostrzyżonych młodzieńców. Rozstawiali oni koślawe namioty, ale głównie zajmowali się noszeniem skrzynek z piwem.
- Co pan na to? - Gustlik pełen niepokoju siedział na poboczu drogi, skąd widać było obóz łysych.
- Będzie niezła draka; wśród nich jest nasz dobry znajomy.
- Batura?
- Nie, niedoszły narzeczony Czarnej, niejaki Brzytwa.
Niespokojnie spojrzałem na niebo. Bardzo szybko nad naszymi głowami przesuwały się ciemnoszare chmury deszczowe.
- Wracamy - powiedziałem do Kobyłki.
- Panie Tomaszu, po co tu przyszliśmy? Żeby zobaczyć, jak Batura przechodzi przez granicę?
- Widzisz, Alfredzie, on nielegalnie ją przekroczył, a to zupełnie co innego. To nic znaczącego, bo nie dopełnił tylko jednego wymogu formalnego. Jestem przekonany, że nie otrzymał odpowiedniego zaświadczenia umożliwiającego swobodny ruch w strefie przygranicznej.
- Co się z nimi stanie?
- Nic złego, co najwyżej spędzą dwa dni w ukraińskim areszcie. My w tym czasie dokonamy ważnego odkrycia.
- Skąd pan wiedział, że tu przyjdą?
- Otóż to, mój drogi Watsonie - parodiowałem Sherlocka Holmesa. - Przeczuwałem, że nawiążesz współpracę z Baturą i korzystając z krótkiej chwili, jaką mi dałeś, nieco zmieniłem treść szkiców ze skrytek w Szymbarku i w klasztorze.
Kobyłka zrobił się czerwony na twarzy aż po czubki włosów.
- Myślałem, że ona rzeczywiście chce coś powiedzieć o Baturze. Mówiła, że ma już dość...
- To czemu dałeś jej szkice?
- Nie dałem, ona je tylko sobie przerysowała...
- Nieważne, zdradziłeś tajemnice służbowe, a wiesz, co to oznacza. Na szczęście byłem czujny...
Kobyłka załamany szedł patrząc pod nogi.
- Jak pan ich oszukał?
- Jak się domyślasz, na połoninie Wetlińskiej zamazałem jeden krzyżyk malując drugi na szczycie Hnatowego Berda. Dzięki temu wiedziałem, że złapali przynętę, a jednocześnie byli dostatecznie daleko od nas. Z kserokopii mapy usunąłem korektorem wskazówki dotyczące “Kamienia bankiera” oraz “Skrzyń hrabiego”. Za to narysowałem jeden znaczek na południowy wschód od szczytu oznaczonego liczbami dwanaście i dwadzieścia jeden. Mogłoby chodzić o numer słupka granicznego, ale tak naprawdę to wysokość szczytu Krzemieniec, czyli Kremenaros. Batura jest bystry i od razu domyślił się, o co chodzi. Nie zawiódł mnie i chciwość zaprowadziła go wprost w otwarte ręce ukraińskich pograniczników.
Alfred nie odzywał się przez resztę drogi. Wróciliśmy do Rosynanta, gdy o jego dach zaczęły uderzać ciężkie krople deszczu. Mimo wczesnych godzin wieczornych na dworze było już ciemno. Z oddali dobiegał mnie dziwny dźwięk, jakby silnika helikoptera. Zadowolony spojrzałem na czarną toyotę wciąż stojącą na parkingu obok naszego samochodu.
Gdy zajechałem pod hotel w Ustrzykach Górnych, do drzwi podbiegli ratownicy ubrani w kombinezony przeciwdeszczowe. Na czołach, na specjalnych taśmach, mieli umocowane latarki.
- Widzieliście może helikopter? - zapytał jeden z nich przekrzykując pierwsze grzmoty burzy.
- Nie, a co się stało?
- Wieża kontroli lotów zameldowała, że godzinę temu stracili z nim kontakt. Ukraińcy i Słowacy nic nie wiedzą. Lutek ze schroniska na połoninie Wetlińskiej dzwonił, że słyszał dziesięć minut temu straszny huk. Podejrzewamy, że w tej burzy śmigłowiec uderzył o zbocze góry.
- Mama i Alinka! - wykrzyknął Alfred Kobyłka.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
KTO NIE BOI SIĘ ŁYSYCH * ZNAJDUJEMY WRAK HELIKOPTERA * CHULIGANI PODPALAJĄ OBÓZ * ŚLADY SZPILEK * RYBA PANA STASIA * SKRYTKA W GROBIE
Gustlik zmartwiony podrapał się w głowę.
- To trzeba wiać, lepiej nie wdawać się z nimi w bójkę - orzekł.
Podeszliśmy do ogniska. Gustlik chwilę myślał i wezwał wszystkich. Powiedział im o sytuacji Indian i o tym, kto przyjechał do doliny.
- Może być tutaj straszna zadyma - stwierdził Maciek.
- Powiedzcie, powinniśmy zostać czy wycofać się uznając, że nas to nie dotyczy? - zapytał Gustlik.
Wszyscy obozowicze zwrócili się w moją stronę oczekując tego, co powiem.
- W dolinie zostaliśmy tylko my, Indianie i łysi - powiedziałem. - Słyszałem, że nawet sklepikarz chce się jutro wynieść z tej okolicy. Reszta towarzystwa została przegnana wskutek wczorajszej akcji wojska i policji. Nie mamy co liczyć, że Indianie staną do otwartej walki z łysymi. To przecież mimo wszystko poważni ludzie, odpowiedzialni za swe rodziny. Nikt nie będzie wam miał za złe, jeśli pójdziecie dalej udając, że was to nie dotyczy. Pamiętajcie, że Maciek i Gustlik są odpowiedzialni za wasze życie i zdrowie. W razie jakiejś draki nie możemy liczyć na szybką pomoc. Zwłaszcza w taką noc jak ta.
Dla podkreślenia mych słów rozległ się w oddali pierwszy grzmot nadchodzącej burzy.
- Czemu pan mówi o nas, a nie o sobie? - zapytał Banderas.
- Bo zostaję.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu - powtórzyłem.
- Szkoda gitary, ale też zostaję - oświadczył Banderas.
- Może będzie jakaś okazja, żeby kogoś podtruć - Biały podniósł rękę przyłączając się do kolegi.
- Trzej amigos zawsze razem! - zawołał Zet wskazują na siebie, Białego i Banderasa.
- Jak można kogoś sprać w słusznej sprawie... - Bejsbol zakasał rękawy.
- Pan ma jakiś plan? - podpytywał mnie Mały. - Nieważne, też zostaję.
Po kolei zgłaszali się wszyscy obozowicze.
- Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - stwierdziła na koniec Czarna.
- To jaki mamy plan? - nie wytrzymał Maciek.
- Użyjemy indiańskiego podstępu... - mruknąłem.
W kącikach oczu Kobyłki zakręciły się łzy.
- Gdy przejeżdżaliśmy przez Berehy Górne, słyszałem odgłos silnika helikoptera - powiedziałem ratownikom.
- Jeżeli to był ten bogacz, który miał przelecieć się nad doliną Caryńskiego i słyszał go pan koło przełęczy, a do Lutka dotarł już tylko huk, to znaczy, że grzmotnęli w zbocze połoniny Caryńskiej od północnego zachodu - orzekł jeden z ratowników.
Zaoferowaliśmy swoją pomoc w poszukiwaniach, którą przyjęto chyba tylko przez wzgląd na osobę zrozpaczonego Kobyłki. Pojechaliśmy za ratownikami do Berehów Górnych. Tam przydzielono nas do grupy pana Jana, szefa bieszczadzkich ratowników. Wspinaliśmy się najpierw idąc czerwonym szlakiem. Ratownicy tworzyli rząd z rzadka rozświetlany promieniami latarek. Co chwila głośno sprawdzali obecność. Po kilkudziesięciu minutach wchodzenia na połoninę skręciliśmy ze szlaku na północ. W świetle rozbłysków burzy stwierdziłem, że wyszliśmy z lasu na łąkę połoniny i szliśmy wzdłuż jej krawędzi. Nie mogliśmy wejść wyżej ze względu na możliwość uderzenia w jednego z nas pioruna.
Po dziesięciu minutach zostaliśmy rozstawieni w szereg liczący dziesięciu ludzi idących w odległości dwudziestu metrów od siebie. Nawet w ciemnościach i w deszczu wystarczało to do sprawdzenia sporego terenu połoniny. Druga grupa ratowników miała sprawdzić okolice połoniny Wetlińskiej.
Nocny marsz po górze w czasie burzy i ulewnego deszczu nie był łatwy. Co chwila potykałem się o kamienie, moje buty ześlizgiwały się po mokrych kępach traw. Po godzinie wędrówki, gdy wydawało mi się, że idziemy w kółko, rozległ się donośny gwizd. Ratownicy i my natychmiast podbiegliśmy do nawołującego nas gwizdkiem mężczyzny.
W świetle latarek ujrzeliśmy szczerniały i kompletnie roztrzaskany wrak helikoptera Mi-2. Po twarzy Alfreda spływały wielkie łzy, a przez szum deszczu dobiegało jego łkanie. Przytuliłem chłopaka...
Maciek wyjął z plecaka szminki do maskowania twarzy. Posmarowaliśmy sobie twarze i dłonie. Potem weszliśmy w krzaki. W tym czasie obozowicze pod wodzą Gustlika pakowali nasz obóz.
W odległości kilkunastu metrów od obozu łysych zaczęliśmy czołgać się. Ich obóz składał się z dziesięciu dużych namiotów. Pośrodku obozowiska rozpalili duże ognisko i raczyli się piwem. Z przenośnego magnetofonu dobiegały naszych uszu rytmy modnych przebojów. Planowaliśmy zrobić łobuzom dowcip i włożyć do ognia kamienie z rzeki; to stary indiański sposób na przestraszenie śpiącego przeciwnika.
- Nie uda nam się włożyć tych kamieni do ogniska - szepnął Maciek.
Zimne kamienie włożone w żar pękały ze straszliwym hukiem przypominającym odgłosy strzałów. Mieliśmy nadzieję, że taka nocna przygoda zachęci ich do wyjazdu. Niestety, łysi podpici nabrali animuszu.
- Idziemy na czerwonych! - krzyknął Brzytwa.
Jego towarzysze ochoczo zerwali się ze swych miejsc. Ktoś wyjął butelki ze szmatami owiniętymi wokół szyjek.
- Chcą podpalić obóz Indian - przeraził się Maciek. - Przygotowali “koktajle Mołotowa”.
- Wracamy do naszych - pociągnąłem chłopaka za ramię.
Szybko wycofaliśmy się w miejsce, gdzie był nasz obóz. Gustlik poprowadził już wszystkich do obozowiska Indian. Pobiegliśmy w tamtą stronę.
Przed tipi stał Dusza Sokoła, który coś tłumaczył Brzytwie i jego kolegom uzbrojonym w kije basebolowe, siekiery i noże. Obok stali nasi obozowicze.
- Coś ich mało - stwierdził Maciek mając na myśli towarzyszy Brzytwy.
- Wysłali drugą grupę, która zaatakuje od tyłu - powiedziałem.
Gdy dobiegliśmy do Duszy Sokoła, łysi trochę się zawahali patrząc na nasze mundury i wymalowane twarze. Wtedy Brzytwa rozpoznał mnie.
- Kolo, ja ciebie znam! - zawołał do mnie.
- Ciekawe skąd? - zapytałem.
- Zabrałeś mi Czarną! - Brzytwa ruszył w moją stronę, a za nim dwóch opryszków.
Brzytwa miał kij, a jego koledzy po nożu. Najpierw zaatakował Brzytwa unosząc w górę kij. Zablokowałem cios lewym przedramieniem i jednocześnie kopnąłem go w prawo kolano. Gdy padał obok mnie, uderzyłem go jeszcze w splot słoneczny eliminując na jakiś czas. Nożownicy ruszyli na mnie z dwóch stron. Gdy uchyliłem się przed ciosem jednego z nich, drugi trafił mnie w bok na wysokości żeber. Zimne ostrze przecięło bluzę i przeorało skórę. Zdążyłem złapać jego dłoń i wykręcić ją ze stawów. Bandyta ukląkł krzycząc. Łysy, który nie trafił mnie za pierwszym razem, ponownie chciał mnie dosięgnąć. I tym razem wykonałem unik kopiąc go w krocze.
Reszta napastników runęła w moją stronę. Z obozu Indian wybiegli mężczyźni i nasi obozowicze pod wodzą Maćka i Gustlika. Gdy obie grupy znajdowały się w odległości kilku metrów od siebie, nagle wokół wszystko pojaśniało. To namioty Indian płonęły jak wielkie pochodnie. Z lasu rozległy się okrzyki triumfu podpalaczy.
Żadne słowa pocieszenia nie mogły uśmierzyć bólu Alfreda.
- Nie czas na płacze - stwierdził pan Jan oświetlając wrak śmigłowca. - W środku nie ma ciał. Chyba pasażerowie tej maszyny mieli szczęście. Patrzcie, dwadzieścia metrów stąd uderzyli podwoziem w zbocze. Pilotowi pewnie udało się jeszcze chwilę utrzymać maszynę w powietrzu. W tym czasie wszyscy wyskoczyli. Są nawet ślady w miejscach, gdzie skakali. Na koniec pilot posadził helikopter na zboczu i zdążył uciec, zanim wszystko zaczęło się palić.
- Dokąd mogli uciec? - zapytałem.
Pan Jan porozumiał się z kolegami przez radio. Wyładowania atmosferyczne skutecznie zakłócały transmisję.
- Patrzcie! W dolinie coś się pali! - krzyknął jeden z ratowników.
- Panie Tomaszu, musimy sprawdzić szczyt połoniny, bo rozbitkowie mogli tam wejść. Wy poszukajcie ich niżej kierując się na ten pożar - rozkazał mi pan Jan. - Jeśli nic nie znajdziemy, pójdziemy za wami. To więcej niż pewne, że pilot i jego pasażerowie pójdą w stronę tych ogni. Nasi koledzy schodzą z Wetlińskiej i będą sprawdzać las idąc od dołu.
- Burza zaraz ugasi pożar - powiedziałem.
- Może nawet nie dojść do doliny zatrzymując się nad połoniną - rzucił jeden z ratowników.
Rozstaliśmy się z grupą obiecując, że będziemy uważać na siebie. Maszerowaliśmy w dół. Kobyłka szedł jak automat. Nie rozglądał się na boki, więc musiałem pracować za niego i mieć oczy naokoło głowy. Doszliśmy do granicy lasu i wtedy zauważyłem na ścieżce słaby odcisk damskiego buta.
- To twoja mama - trąciłem Kobyłkę w ramię pokazując mu ślad.
- Akurat - wychlipał.
- Która kobieta, jeśli nie twoja mama, wędrowałaby po górach w szpilkach?
Kobyłka natychmiast otrzeźwiał. Pochyleni, z nosami tuż przy samej ziemi, lustrowaliśmy ścieżkę.
Szliśmy po ledwie widocznych śladach. Wynikało z nich, że dwie kobiety, zapewne pani Irena i Alinka, niosły między sobą kogoś, kto nie mógł maszerować, na co wskazywały głębsze odciski damskich butów po wewnętrznych stronach i dwa ciągłe wyżłobienia pomiędzy nimi.
- Zaniosły go do lasu - stwierdziłem.
Deszcz już nie padał tak mocno, więc mogliśmy przyspieszyć kroku. Kobyłka rozglądał się po lesie i świecił latarką. Nagle zatrzymał jej promień na daszku jakiejś małej wiaty.
Podbiegliśmy tam. Pod skośnym dachem leżeli pani Irena, Alinka i jakiś postawny mężczyzna.
Rozległy się krzyki kobiet. Mężczyźni stanęli zaskoczeni. Łysi zdumieni patrzyli na widowisko.
- Butle z gazem! - Dusza Sokoła pierwszy oprzytomniał.
Ruszyliśmy biegiem do obozu Indian, żeby ratować co się da. Nasze dziewczyny zabrały obozowe graty na drogę. Chłopcy wyrywali i wyłamywali gałęzie i krzewy, żeby zdusić ogień.
Indianie potykali się o różne graty, biegali bez sensu. Maciek i Gustlik usiłowali kierować akcją ratunkową.
Z jednego namiotu wybiegła kobieta, na której płonęła sukienka. Przeraźliwie krzyczała. Doskoczyli do niej Mały i Biały. Biały złapał ją wpół i rzucił na ziemię. Mały przykrył ją własnym ciałem dusząc płomienie. Bejsbol, Gruzin, Misiek i Marchewa gasili ogień.
Obok mnie przebiegał dwuletni chłopczyk płacząc i krzycząc: “Mama!”. Złapałem go i zaniosłem do dziewczyn na drogę. Tam Waldek, Czarna, Wdowa i Grucha zorganizowali punkt opatrunkowy. Na szczęście we wszystkich naszych plecakach zestawy ostatniej szansy, opatrunki i lekarstwa były w tym samych miejscach, więc nie potrzeba było dużo czasu, żeby zorganizować mały szpital. Zet zabrał jednemu z oszołomionych łysych telefon komórkowy i usiłował dodzwonić się po pomoc. Gustlik, który pobiegł do sklepiku, wrócił z wiadomością, że sklepikarza nie ma.
- Panie Pawle, część kobiet i dzieci jest mocno poparzona, trzeba ich czym prędzej zawieźć do szpitala.
Wściekły obróciłem się do łysych.
- Kto ma kluczyki do busów?! - ryknąłem.
- Brzytwa - powiedział ktoś z ciemności.
Brzytwa już doszedł do siebie i wyrwał jednemu z kolegów siekierę z dłoni. Nie czekając na jego ruch kopnąłem go mocno w pierś. Wtedy poczułem, jak wypływa mi strumień krwi z rany na klatce piersiowej. Brzytwa padł na ziemię jak długi. Stanąłem nad nim i zacząłem przeszukiwać kieszenie jego kurtki. Nie było tam kluczyków.
- Gdzie one są? - potrząsałem Brzytwą.
- Wyrzuciłem - uśmiechnął się bezczelnie.
- Ratujcie moje dziecko! - nagle krzyknęła jedna z matek. - Moja Weronika!
Z płonącego obozu, którego już nikt nie usiłował gasić, słyszeliśmy płacz dziecka. Pobiegłem w tamtym kierunku.
- Gdzie moja gitara? - usłyszałem, jak Banderas wypytywał dziewczyny.
Po chwili słyszałem tupot jego nóg tuż za sobą. Skręciłem w prawo pomiędzy tipi. Tam na ziemi leżał siedmioletni chłopiec. Był nieprzytomny, pewnie zaczadzony Wtedy rozległ się huk.
- Butle z gazem - pomyślałem tracąc przytomność.
Przytuliłem chłopca do piersi zasłaniając go od ognia. Czułem, jak parzy moje płonące ubranie, jak ktoś mnie ciągnie za ramiona, a potem polewa wodą. Leżałem dwadzieścia metrów od obozu. To Gustlik i Mały wyciągnęli mnie z ognia. Płomienie ponuro mruczały w mroku. Z tyłu słyszałem płacz, okrzyki rozpaczy. Obok mnie Czarna i Maciek reanimowali siedmiolatka. Patrzyłem na płonące tipi, jak waliły się drągi podtrzymujące płachty namiotów. Wzbierała we mnie wściekłość na łysych. Chciałem wstać, ale prawa noga jakoś dziwnie mnie zabolała. Upadłem i wtedy wśród płomieni zauważyliśmy wysoką postać Banderasa. Szedł wyprostowany niosąc w prawej dłoni tlącą się gitarę, a na lewym ramieniu miał wtuloną w niego dziewczynkę.
Natychmiast Gustlik i Mały podbiegli do niego. Jeden zabrał dziecko, a drugi podtrzymał chłopaka. Całe ubranie Banderasa było zwęglone, dłonie miał poparzone od gaszenia ubrania małej Weroniki. Jego gitara była już tylko szczerniałym pudłem.
Alfred nie potrafił powstrzymać wzruszenia.
- Mamo! - krzyknął.
Pani Irena powoli podniosła głowę.
- Synku - wyszeptała.
Wyszedłem na ścieżkę. Sięgnąłem po gwizdek i zacząłem gwizdać, jednocześnie wykonując koła zapaloną latarką. Po kwadransie usłyszałem tupot butów ratowników. To była drużyna pana Jana. Natychmiast owinęli rozbitków kocami termoizolacyjnymi. Na nogi ojca Alinki założyli łupki. Wszystkim podali herbatę z kubków.
- Gratuluję - powiedział do mnie pan Jan.
- To on to zrobił - wskazałem Kobyłkę.
Chłopak siedział obok matki i nie odrywał od niej oczu.
- Dziękuję ci, synu - ojciec Alinki podał Kobyłce dłoń.
- Lecimy do doliny - rozkazał pan Jan. - Ty i ty, zejdźcie do Berehów po samochody.
Poszedłem z dwoma ratownikami po Rosynanta.
Po godzinie forsownego marszu i kwadransie jazdy byliśmy w dolinie Caryńskiego. Było tam istne piekło. Spalił się jakiś obóz. Widziałem mnóstwo poparzonych i rannych ludzi, wśród których uwijali się harcerze. Zauważyłem Pawła leżącego przy drodze z bandażami na boku klatki piersiowej i na prawej nodze.
- Co ci jest? - pytałem, jednak Paweł patrzył na mnie niewidzącymi oczami.
- Ma pan telefon? - podszedł do mnie chłopak w mundurze, podejrzewałem, że był to Zet.
- Mam, ale ma za słaby zasięg, żebyś się gdzieś dodzwonił. Spróbujemy z samochodu...
Zaprowadziłem Zeta do Rosynanta. Gdy chłopak zobaczył nasz komputer pokładowy stwierdził, że niczego więcej mu nie potrzeba. Przez Internet zaczął wzywać karetki pogotowia. Łączył się z lekarzami. Harcerze zbierali informacje o poszkodowanych, których jak się okazało było około setki. Nie było szans, żebyśmy szybko otrzymali jakąkolwiek pomoc, gdyż na jednej z bieszczadzkich dróg do rowu wpadł bus przewożący turystów z Ukrainy. Kilku z nich było rannych.
- Misiek! - Zet zawołał kolegę. - Dasz radę ruszyć busy łysych?
- No pewnie - odrzekł były złodziej samochodów.
Jednak nie poszło mu tak łatwo. Uruchomił tylko jeden pojazd. Przy drugim samochodzie pomógł mu Banderas.
Zet cały czas przez Internet przesyłał do najbliższych szpitali informacje o obrażeniach poszkodowanych. Wkrótce zorganizowaliśmy pierwszy konwój z najciężej rannymi.
Sześć pojazdów zniknęło za zakrętem drogi. Leżałem zmęczony. Z wdzięcznością przyjąłem manierkę podaną mi przez Wdowę.
- Najważniejsze, że wszyscy przeżyli - powiedziała.
- Co z łysymi?
- Uciekli. Chyba ich złapią.
Wtedy przez potok przeszła na naszą stronę grupa ratowników niosąca trzy ranne osoby. Wśród ratowników zauważyłem Kobyłkę. On mnie nie spostrzegł zapatrzony w swoją mamę i Alinkę leżące na prowizorycznych noszach. Ranny mężczyzna zdziwiony rozglądał się po pogorzelisku. Maciek, który podał mu kubek ze świeżo zaparzoną herbatą, opowiedział mu, co się tu wydarzyło.
Po szosie wędrowały grupki turystów z plecakami. Wmieszałem się w ten niezwykły tłum. W Bieszczadach spotykają się luzacy, podróżnicy obładowani najlepszym sprzętem, z godnością dźwigający wielopiętrowe konstrukcje na plecach, miłośnicy survivalu z wielkimi nożami w stylu Rambo. Pomiędzy nimi zwykle biegają koloniści pijący coś gazowanego z wielkich plastykowych butelek i zajadający chipsy. Tu umówiłem się z panem Tomaszem. Trzy dni po zajściach w dolinie Caryńskiego nikt już o nich nie pamiętał.
Przez Ustrzyki prowadzi trasa Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Wzdłuż niej stoją budynki pogotowia GOPR, “Hotel Górski” PTTK, domki letniskowe na wynajem, kilka knajp i sklepów, a po drugiej stronie mostu na Wołosatce bar. Skierowałem się w stronę skrzyżowania zamienionego na plac, gdzie stawały autokary i busy. Rozejrzałem się na boki w poszukiwaniu spokojnego miejsca. Nieco niżej niż poziom szosy znajdowało się zejście do lokalu bez nazwy, ale znanego mi z opowiadań znajomych. Wszyscy wspominali o pewnym rzeźbiarzu, który zaszył się w Bieszczadach i w Ustrzykach prowadził knajpę. Należał on do pokolenia tak zwanych bieszczadników, ludzi kochających wolność, szukających własnej drogi życia.
Rzeźbiarz wywiesił na drzwiach kartkę “Zamknięte” i siedział z nożykiem w dłoni dłubiąc w kawałku drewna.
- Przepraszam - zagadnąłem go.
Niski, korpulentny mężczyzna zadarł głowę, żeby na mnie spojrzeć. Miał niebieskie oczy, brązowe włosy, twarz z bruzdami zmarszczek wokół ust, szerokie bary i dłonie pulchne jak bułeczki.
- Mam prośbę do pana... - zacząłem.
- Na kredyt piwa nie daję! - przerwał mi stanowczym tonem.
- Stasiu! Nie bądź żyła! - odezwały się dwa głosy za moimi plecami.
Obejrzałem się. Siedzieli tam typowi przedstawiciele miejscowej populacji: brudni, nieogoleni, cuchnący alkoholem, ubrani w stare, poprzecierane marynarki. Na pierwszy rzut oka widziałem, że ich pojmowanie świata ograniczało się do wyrobienia niezbędnej normy potrzebnej do zakupu flaszki trunków wyskokowych.
- Cicho, Wacek - rzeźbiarz uspokajał jednego z nich.
- Mam taką prośbę do pana - znowu grzecznie ukłoniłem się. - Widzę kartkę i wiem, że lokal jest nieczynny, ale czy mógłby pan coś mi sprzedać do jedzenia, cokolwiek, bo ci turyści... - ręką pokazałem tłum.
- Niech pan siada - rzekł pan Stasio.
Usiadłem przy tubylcach. Wacek był szczuplejszy i wyższy od kolegi. Zapewne też bardziej otwarty na nawiązywanie przyjaźni z obcymi.
- Gdzie pan lecisz? - zapytał mnie.
- Tak po Bieszczadach - wykonałem ruch wskazując dłonią okoliczne góry.
W odpowiedzi usłyszałem niecenzuralne słowo świadczące o niezrozumieniu moich szczerych intencji poznania całych Bieszczad. Takie stwierdzenie mogło nie spodobać się ludziom, którzy większość czasu spędzali na wędrówkach pomiędzy dwiema wsiami: od tej, gdzie pracowali, do tej, gdzie pili. Ich spracowane, pokiereszowane dłonie zacisnęły się na szyjkach butelek piwa. Czubki palców tak zbielały, że brud za paznokciami stał się równymi, półokrągłymi kreskami.
- No... teraz to do Wołosatego - zreflektowałem się.
- To my pana odprowadzimy - zaoferował się Wacek.
- Świetnie - udałem uradowanego. - Jeszcze dziś przyjdzie wycieczka moich przyjaciół z pracy. Zrobiliśmy sobie taki policyjny rajd pieszy...
- Policjanci to równe chłopaki - wtrącił się kolega Wacka.
- Tak, to straszne bystrzachy - orzekł Wacek. - My, takie nędzne łachudry, nie jesteśmy potrzebni policjantom.
Obaj czym prędzej skończyli degustację płynów zawartych w butelkach i zniknęli złorzecząc na swój los koczownika.
Pan Stasio podszedł do mnie z tacą, na której był półmisek z pstrągiem, sałatka, kawałek cytryny i kromki chleba.
- Takiego pstrąga nigdzie panu nie podadzą - zapewniał.
Posmakowałem kawałek ryby. Rzeczywiście była smaczna i miała “czad”, czyli była solidnie przyprawiona.
Przed knajpką rzeźbiarza zrobił się tłum ludzi, którzy chcieli także zjeść taką rybę jak ja. Pan Stasio postanowił więc otworzyć lokal.
- Rybka na koszt firmy! - zawołał odchodząc do kuchni. - To za to, że przegnał pan Wacka i jego kolegę. Wszystkich turystów mi wystraszyli.
Głupio mi było odmówić, więc zjadłem pysznego pstrąga i ruszyłem do drogi prowadzącej na północ, do Lutowiska. Przeskoczyłem przydrożny rów i ułożyłem się w trawie, w cieniu jarzębiny. Czekałem dwie godziny.
- Witaj, Pawle! - usłyszałem głos Pana Samochodzika.
Uniosłem głowę.
- Jest pan sam? - zapytałem z nadzieją.
- Nie - szef smutno opuścił głowę. - Nasz kolega Alfred bierze prysznic, a potem wybiera się na obiad.
Spojrzałem na szefa zdziwiony.
- To jedziemy! - krzyknąłem szczęśliwy.
Po pięciu minutach pędziliśmy Rosynantem do Berehów Górnych. Zauważyłem na przydrożnym parkingu czarną toyotę, którą jeździła blondynka Batury. Pokazałem samochód szefowi, a on tylko machnął lekceważąco ręką. Zatrzymaliśmy się przed wejściem na połoninę Caryńską.
- My tu jesteśmy służbowo - wyjaśniłem bileterce, która natychmiast na nasz widok wybiegła ze swojej budki. - Z Ministerstwa Kultury i Sztuki, dokonujemy pomiaru cmentarza - machnąłem jej przed oczami legitymacją służbową.
Weszliśmy na cmentarzyk otoczony płotem z długich drągów. Wśród wysokich zarośli zachowało się zaledwie kilkanaście nagrobków. Ponad kwadrans zajęło nam odnalezienie kamiennej tablicy z carską koroną. Była wysoka na metr, zakończona półkolem. Oprócz korony był tam prawosławny krzyż i ledwo widoczny napis.
- Włodzimierz... Nasiczy... nie mogę dalej odczytać - stwierdziłem wodząc palcami po napisie.
- Spokojnie - rzekł pan Tomasz klękając przy grobie. - Widać, że nikt nie ruszał tej kamiennej płyty od bardzo dawna. Ciekawe więc, gdzie jest skrytka.
- Panie Tomaszu, jaka była ta wskazówka?
- Pod koroną carycy, tam gdzie ruski Ignac i pobożny Michał mają baczenie, znajdziesz Panie drogę do skarbu swego - zacytował Pan Samochodzik.
- Wyraźna jest wskazówka: “Pod koroną carycy”. Trzeba delikatnie rozgrzebać ziemię tuż przy kamieniu.
Usłyszeliśmy za sobą ciężkie oddechy i odgłosy kroków. To był cały obóz prowadzony przez Maćka i Gustlika. Nikt z obozowiczów, nawet poparzony Banderas, nie zrezygnował z dalszej wędrówki.
Maciek i Gustlik nerwowo rozglądali się na boki. Też czułem dreszczyk niepewności, bo po co naruszać spokój duszy człowieka leżącego w tym grobie. Wpierw nakłułem ziemię nożem. Czubek stuknął o coś. Ostrożnie kopałem saperką przyniesioną przez Gustlika. Po chwili rozległ się metaliczny odgłos stuknięcia.
- Metalowa skrzyneczka - stwierdził Maciek.
Po paru minutach wyjął ją z dołu. Był to sześcian o ściankach długości pół metra. Nigdzie nie było nawet skrawka ozdoby, a jedyne zamknięcie stanowiła kłódka.
- Dziwna skrzynka - byłem nieco zawiedziony znaleziskiem.
- Nie marudź, tylko otwieraj - poganiał mnie pan Tomasz.
Szybko otworzyłem kłódkę i uniosłem wieko. Leżały tam zaśniedziałe monety ze znakiem Tryzuba, carskie złote ruble, ale także jakieś kwadraty pokryte chińskimi literami, złote dolary amerykańskie z XIX i XX wieku, cienkie złote sztabki z nacięciami.
- Co to jest? - dziwili się. - To chyba nie jest skrytka ze skarbcem UPA?
- Nie, to fragment kolekcji numizmatycznej z Krasiczyna - orzekł pan Tomasz. - Ale to jeszcze nie koniec - dodał zaglądając głębiej do dołu.
ZAKOŃCZENIE
W stylowej winiarni pałacu w Krasiczynie kończyła się konferencja prasowa. Ojciec Alinki oznajmił dziennikarzom, że zrezygnował z zamiaru inwestowania w kompleks turystyczny w dolinie Caryńskiego. Zamierzał zorganizować tam park przyrodniczy, gdzie można będzie zobaczyć zwierzęta zamieszkujące Bieszczady w ich naturalnych warunkach.
W drugiej części konferencji podsekretarz stanu pokazał przedstawicielom mediów kolekcję numizmatów, ale także zawartość dwóch skrzyń ukrytych na cmentarzu w Berehach Górnych. Były tam srebra rodowe z XVII wieku, niezwykle bogato zdobione motywami zwierzęcymi i roślinnymi. Równie cenny był tuzin złotych kielichów z nóżkami w kształcie orlich szponów, przy czym szpony wykonano z diamentów, jak również pistolety pojedynkowe inkrustowane złotem. Zaprezentowano także przedmioty znalezione w “Jaskini Dobosza”. Przyglądałem się temu wszystkiemu z ostatniego rzędu krzeseł. Bandaże jeszcze trochę mnie uwierały.
Spojrzałem do głównego holu, gdzie zjeżdżali się goście weselni. Odświętnie ubrany Alfred Kobyłka witał wszystkich. Dziś rano widziałem pannę młodą. Alinka bardzo ładnie wyglądała w sukni ślubnej. Pani Irena biegała załatwiając jak zwykle mnóstwo bardzo ważnych spraw i nie rozstawała się z telefonem komórkowym.
Po konferencji podsekretarz stanu wezwał pana Tomasza i mnie do małego pokoju. Razem z nim wszedł człowiek w ciemnym garniturze, który przedstawił się jako pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, specjalista od stosunków polsko-ukraińskich.
- Przyznam, że to ciekawy materiał - rzekł podsekretarz stanu kładąc dłoń na pożółkłej teczce z dokumentami.
- Historycy powinni go poznać - stwierdził pan Tomasz.
- Panie Tomaszu, po co pisać historię od nowa - urzędnik pokręcił nosem. - I tak wszyscy podejrzewają, że tak było, tylko nigdy nie było konkretnych dowodów, same poszlaki. Co tu zmieni pamiętnik jakiegoś upowca? Po co rozdrapywać rany? Po tylu latach szukać winnych?
Wzruszyłem ramionami załamany taką postawą.
- Niech pan nie wzrusza ramionami - podsekretarz stanu pogroził mi palcem. - Alfred Kobyłka się żeni i rezygnuje z pracy, więc ma pan szansę pokazać, że warto jeszcze panu zaufać. A ta teczka znajdzie się w archiwum.
Wsadził plik dokumentów do czarnego nesesera, który natychmiast zabrał człowiek z MSZ. Zdążyłem zauważyć na okładce teczki z dokumentami napis po ukraińsku: “Jak zginął generał Karol Świerczewski”.
Pan Tomasz wyprowadził mnie do parku.
- Jak tam parszywa dwunastka? - zapytał.
- Podobno się ustatkowali. A Batura?
Pan Tomasz uśmiechnął się.
- Zawartość jego plecaka zrobiła na Ukraińcach wrażenie - powiedział. - Wykrywacz metali, saperka, łom, siekierka, mały ładunek wybuchowy z zapalnikiem sterowanym radiem... Do tego nielegalne przekroczenie granicy.
- Rozmawiałeś z Duszą Sokoła?
- Nie, zniknął jak duch.
Zapadło milczenie. Słuchaliśmy świergotu ptaków zagłuszanego czasami przez muzyków strojących instrumenty. Myślałem o teczce i wykwintnym jedzeniu, jakie miało być podane na weselu Alfreda i Alinki.
- Nie korci cię? - Pan Samochodzik ponownie spytał mieląc w dłoni niewielką fiolkę po lekach. W środku był brezent z dziwnymi znakami.
- Trochę - mruknąłem.
Pan Tomasz zamachnął się i fiołka wylądowała na dnie parkowego jeziorka.
®Darkman