PS-52 SEBASTIAN MIERNICKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
SZAMAN
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Hiszpańska korweta wioząca przeklęte złoto azteckiego kapłana nie spodziewała się, że nagle zza wyspy wypłynie brygantyna sławnego pirata Morza Karaibskiego. Red Baron stał na dziobnicy, opierając dłoń na rękojeści pistoletu zatkniętego za pas. Ze zmrużonymi oczami patrzył na hiszpański okręt, oceniając według jego zanurzenia, ile wiezie złota.
Dał znak do oddania salwy armatniej. Hiszpan odpowiedział tym samym, ale już był unieruchomiony. Specjalne zapalające pociski zniszczyły jego żagle i teraz tylko dryfował.
Piraci zawyli z radości. Okręt Red Barona złapał wiatr w żagle i niczym kartagińska galera wbił się bukszprytem w burtę przeciwnika. Hiszpańskie szpady łamały się jak zapałki w zetknięciu z pirackimi kordelasami. Co chwila rozlegały się wystrzały z broni palnej.
Hiszpańska załoga próbowała zorganizować obronę na pokładzie rufowym. Daremnie. Jej duch bojowy upadł, gdy zobaczyła, jak piraci przytykają noże do białych, odsłoniętych piersi seniorit, które trwożliwie spędzały bitwę w kajutach pod pokładem.
Wkrótce hiszpańska załoga pożegnała się ze złotem i seniorkami. Piraci oprócz towarzystwa niewiast i skarbów lubili także rum, a tego mieli pod dostatkiem.
***
W cichej zatoczce, na dużej wyspie Red Baron w dwóch kryjówkach przygotował skrytki. Jaskinia na dole skrywała mniej wartościowe i lżejsze skarby. Na górze była trudniej dostępna, a przez to pewniejsza, więc tam trafiły cięższe skrzynie. Kryjówki pirat fantazyjnie oznaczył na swojej mapie jako dwie wieże.
Red Baron zapomniał, że było to przeklęte złoto i wkrótce zginął w zasadzce Hiszpanów. Oficer, który go zabił i zdobył mapę, sam chciał posiąść tyle złota. Ruszył na wyspę na poszukiwania. W walce z tubylcami został ciężko ranny i zdołał ukryć się w jakiejś jaskini.
***
Wiele lat później jaskinię odwiedzili czerwonoskórzy wojownicy. Dowodził nimi człowiek ciekawy świata, szaman, który zabrał mapę. Po latach szaman wrócił na miejsce i odnalazł jeden ze skarbów, ale wtedy nadszedł czas azteckiej klątwy. Minęło sto lat i klątwa wróciła. Zawsze wracała, gdy na złoto padł wzrok białego człowieka.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PRZEDŚWIĄTECZNE ZAKUPY • SPOTKANIE Z AMERYKAŃSKIM
MILIONEREM • KOGO MOŻNA KUPIĆ ZA PIENIĄDZE? • SPOSÓB NA ZABICIE KAROLA • WEZWANIE DO PANI MINISTER • MAPA ZNALEZIONA NA ALASCE • SKARBY WIELKIEJ ARMII NAPOLEONA
Każdy z Was doskonale zna ten czas gorączki przedświątecznych zakupów. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem współczesna Polska przestawała pracować zajęta przygotowaniami. Przypomniały mi się lata dzieciństwa, jakże różne od zabieganego życia w nowych czasach. Babcia przygotowywała pyszne pierogi, jedne z makiem z przydomowego ogródka, drugie z kapustą i z grzybami. Piekły się w piecu z fajerkami. Niezapomniany pozostał zapach ciast nadziewanych bakaliami. Postna wieczerza wigilijna, przy której, przed wyjściem na pasterkę, a trzeba było maszerować dwa kilometry, babcia podawała domowe wino z malin, które latem z wysiłkiem zrywałem z kolczastych krzewów. We współczesnej atmosferze świąt nie było tamtej mocy, niecierpliwości oczekiwania, podjadania smakołyków cichcem porwanych z kuchni.
Maszerowałem ulicami Starówki sunąc jak Arka Noego wśród oceanu ludzkich niepokojów i gonitw. Nigdy nie spodziewałbym się, że właśnie pod koniec grudnia mogę otrzymać wezwanie do przygody.
- Przepraszam, czy Pan Samochodzik? - nagle usłyszałem pytanie zadane w języku angielskim.
Ktoś, sądząc po akcencie Amerykanin, znał moje przezwisko, które zyskałem dzięki posiadaniu niegdyś wehikułu. Z zewnątrz wyglądał jak pojazd kosmitów po twardym lądowaniu, ale pod maską skrywał imponujący silnik ferrari, powypadkowy, odremontowany przez mojego świętej pamięci wuja. Dzięki temu niezwykłemu połączeniu uzyskiwałem niepozorny pojazd, który swoją prędkością zaskoczył niejednego przestępcę, jaki stanął na mojej drodze.
Naprawdę nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki, zajmującym się poszukiwaniem i odzyskiwaniem zaginionych w czasie drugiej wojny światowej dzieł sztuki. Nie ukrywam, że najlepsze lata sił witalnych mam już za sobą, więc pracuje ze mną Paweł Daniec, były komandos i absolwent historii sztuki. Okazał się bardzo cennym nabytkiem.
Ostrożnie obejrzałem się za siebie. Ujrzałem wysokiego, szczupłego mężczyznę w okularach. Miał około pięćdziesięciu lat, a ubrany był w lekki kożuszek i kowbojski kapelusz. Obok niego stał młodzieniec w eleganckim płaszczu, czarnych spodniach, z białym kołnierzykiem i krawatem wystającym spomiędzy równo założonego jedwabnego szalika.
- Pan Samochodzik? - upewniał się starszy Amerykanin.
- Tak - przyznałem niechętnie, albowiem nie lubiłem swojego przezwiska.
- Willy Bytes - Amerykanin przedstawiając się, wyciągnął do mnie kościstą, silną dłoń. - To mój syn, Bruce.
Uścisnąłem dłonie obydwu.
- Czym mogę panom służyć? - zapytałem.
- Możemy porozmawiać? - Bytes uśmiechnął się. - W bezpiecznym miejscu.
Bez słowa wskazałem wejście do najbliższego lokalu, okazało się, że to herbaciarnia.
Od razu otoczył nas zapach herbat z najróżniejszych stron świata. W czajniczkach na maleńkich maszynkach parzyły się smakowicie pachnące mieszanki tego cudownego napoju.
Usiedliśmy w kącie sali pomiędzy wachlarzem zdobionym chińskim pismem a utrzymaną w dziewiętnastowiecznej manierze mapą Afryki.
- Słucham - powiedziałem popijając pierwszy łyk mieszanki herbacianej, która
nazywała się „Słodka Luizjana”.
- Może zachowujemy się zbyt obcesowo, ale cóż... - Bytes uśmiechnął się szeroko - wy, Europejczycy, uważacie nas za ludzi prostolinijnych, kowbojów... - wymownie stuknął w rondo kapelusza leżącego na krześle - Mamy do pana sprawę.
- Tato... - Bruce z wyrzutem zerknął na ojca.
- Wiem, jestem gburem - Bytes rozłożył ręce, trącając dłonią biodro kelnerki. – Jestem piekielnie bogaty i mógłbym kupić całą armię detektywów, ale słyszałem, że w Polsce pan jest najlepszy, a u mnie pracują tylko najlepsi.
Z rozbawieniem słuchałem tych słów, zastanawiając się, czy to gra, czy siedział przede mną prawdziwy, zarozumiały amerykański milioner, wierzący tylko w siłę zielonego banknotu.
- Panie Samochodzik - Bytes rozparł się na wiklinowym fotelu – jest robota do wykonania. Trzeba odkryć skarb. Umawiamy się tak, że wy, jako ministerstwo, bierzecie wszystko, ale dla mediów to ja będę organizatorem wyprawy. Przygotujemy kurtki i czapeczki z logo mojej firmy, bierzemy dobrą ekipę telewizyjną i jedziemy w teren. Który kanał ma największą oglądalność?
Zdumienie zastąpiło oburzenie. Dopiłem herbatę i wstałem.
- Pan wybaczy, ale moja praca nie jest na sprzedaż - dumnie oświadczyłem. - Może za oceanem, ba, nawet za Odrą może pan kupić każdego, ale w Polsce, mam taką nadzieję, ważne są jeszcze takie wartości jak honor.
Bytes chyba tego się nie spodziewał. Patrzył na mnie z szeroko otwartą buzią.
- Żegnam panów! - powiedziałem sucho, biorąc palto i kapelusz. Wychodząc słyszałem, że Bruce robi wyrzuty ojcu za to, jak mnie potraktował. Młodzian nazwał mnie „staruszkiem”. Na ulicy wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem do Pawła.
- Dobry wieczór - przywitałem go. W tle słyszałem dźwięki kolęd. – Jak przedświąteczne zakupy?
- Tłok, niech to się skończy! -jęknął Paweł.
- Spotkałeś kiedyś nazwisko Bytes, Willy Bytes?
Po drugiej stronie zapadło milczenie.
- Żyjesz? - prawie krzyknąłem do mikrofonu.
- Żyję, ale żeby szef nie wiedział takich rzeczy?
- Jakich?
- Willy Bytes, koncern w branży komputerowej, producent oprogramowania i części sprzętu, jak karty graficzne, dźwiękowe - Paweł mówił, jakby czytał z kartki. - Nie wiem, jaki jest jego majątek, ale pewnie mieści się w pierwszej setce najbogatszych ludzi w USA. Czemu pan pyta o niego?
- Właśnie z nim rozmawiałem.
- Co?!
- Proponował nam wspólną wyprawę po skarb.
- Kiedy jedziemy?
- Z nim nieprędko. Zachowywał się tak, jakby wszystko było na sprzedaż.
- I co? Przepędził go pan? Szefie, schowajmy dumę do kieszeni, wie pan, co moglibyśmy kupić za jego pieniądze?
- Na razie trzeba będzie go dyskretnie obserwować. Obawiam się, że jest zdeterminowany, by zrealizować swój pomysł. Wieczór spędzisz przy komputerze, szukając w Internecie wszelkich wiadomości na temat tego pana, a rano rozpoczniesz normalną robotę detektywistyczną. Sprawdź, z kim się będzie spotykać.
- Tak jest! - odpowiedział Paweł niczym żołnierz na musztrze.
Postawiłem kołnierz palta, chroniąc twarz przed podmuchami lodowatego wiatru. Ciężko wchodziłem po schodach do swojej kawalerki, potem zmęczony usiadłem w fotelu i sięgnąłem po pierwszą z brzegu książkę. Nawet nie zdążyłem przeczytać pierwszego wersu, gdy dobiegły mnie z korytarza jakieś dzikie okrzyki, a potem ktoś gwałtownie załomotał do moich drzwi.
Lękliwy nie jestem, ale na wszelki wypadek złapałem klucz, „francuza”, i trzymając go za plecami wyjrzałem na korytarz. Na progu mojego mieszkanka stała sąsiadka z naprzeciwka, niska, korpulentna, z ufarbowanymi na platynowe włosami, grubą warstwą różu na policzkach i krwistoczerwone uszminkowanymi ustami.
- Błagam, sąsiedzie, niech pan ratuje! - krzyczała.
Dotąd uważałem to małżeństwo za stateczną parę. Sąsiad zdaje się był urzędnikiem ministerialnym w innym resorcie, a ona była internistą.
Na ciemny korytarz padała poświata z otwartych drzwi mieszkania sąsiadów. Nagle we framudze pojawił się groźny cień, w spodniach i podkoszulku, z ogromnym nożem rzeźnickim w ręce.
- Myślisz, że sąsiad ci pomoże?! - krzyknął wzburzony mężczyzna. Sytuacja zapowiadała się groźnie i byłem skłonny wezwać policję, ale następne słowa sąsiadki sprawiły, że mały chochlik w środku zaczynał się uśmiechać.
- Niech pan ratuje! - kobieta rzuciła mi się na pierś. - On nie może przeżyć do jutra! W żadnym wypadku!
- Drań walczy, ale ja go ukatrupię - dodał spokojnym głosem urzędnik.
- Kogo? - zapytałem z szelmowskim uśmiechem.
- Niech pan wejdzie i obejrzy Karola - zachęcał mnie sąsiad.
Było za późno, żeby się wycofać, więc wkroczyłem do mieszkania, gdzie chciano rozprawić się z Karolem.
- Tam - małżeństwo wskazało mi drzwi do łazienki.
Jak myślałem, w wannie pluskał się karp. Trzeba przyznać, że był ogromny, ale na jego ciele znalazłem ślady walki, rany, zdarte łuski.
- A gdzie jest Karol? - odezwałem się rozglądając po pomieszczeniu.
- W wannie. Mąż się z nim zaprzyjaźnił i dał mu imię. Chciał, żeby była między nimi jakaś nić porozumienia...
- Wie pan, tak jak u Hemingwaya w opowiadaniu „Stary człowiek i morze”... – wtrącił sąsiad.
- Te rany... - zacząłem.
- Mąż próbował go zabić prądem. Wylał wodę na taboret, położył karpia, podszedł z
kablami...
- A Karol hyc pod zlew... Sam się tym prądem...
- Próbowałam go nożem... Śliski jest i pocięłam sobie tylko palce - sąsiadka pokazała skrwawione, zaplastrowane dłonie.
Westchnąłem.
- Wybaczą państwo, ale nigdy nie polowałem ani nie wędkowałem. Nie znam się na zabijaniu i oprawianiu zwierząt. To państwa pierwszy karp? - zdziwiłem się.
- Pierwszy raz na Wigilię przychodzi do nas synowa z wnukami... - tłumaczyła się sąsiadka. - Niech pan coś poradzi...
Zafrasowany podrapałem się po głowie.
- Jedyne co mi przychodzi do głowy, to złapać Karola i załatwić sprawę, gdy będzie... - szukałem odpowiedniego słowa - jakby pod narkozą.
- Mam go narkotyzować? - sąsiad zerknął z politowaniem na karpia.
- Ogłuszyć, trzeba go uderzyć - mówienie o zabiciu karpia przypominało mi planowanie okrutnej zbrodni.
- Kaziu, zakryjemy mu oczy, to nie będzie wiedział, o co chodzi - sąsiadka uspokajała męża.
Sąsiad próbował chwycić karpia, który rzucał się mu się w dłoniach i otwartą paszczą tak przeraził mężczyznę, że ten wpadł do wanny, wylewając część jej zawartości na podłogę.
Karp zniknął pod wanną. Sąsiadka przyniosła szczotkę z długim kijem i zaczęła jak bosakiem wyciągać rybę z ciemnej kryjówki. Sąsiad bezceremonialnie rozebrał się, pozostając tylko w slipach. Poprawił mokre włosy i niczym zawodnik w amerykańskim futbolu rzucił się na przeciwnika. Pośliznął się na rozlanej wodzie i wykonując dziwne figury akrobatyczne zniknął w drzwiach salonu, skąd rozległ się brzęk szkła.
- Może pójdę po karabin? - zażartowałem.
- A ma pan? - ucieszyła się sąsiadka.
Zrobiła smutną minę, gdy zrozumiała, że nie. Wspólnymi siłami - ona szczotką, ja dłońmi - przepchnęliśmy Karola po podłodze do kuchni. Tam na stole i na blatach leżały porozrzucone różne noże, tasaki. Wspólnie rzuciliśmy karpia na blat koło zlewu. Przykryłem jego łeb ścierką i wręczyłem gospodyni wałek do ciasta.
- Tak jakby pan Kazio z Karolem wrócili z nocnego lokalu o piątej nad ranem - poinstruowałem wychodząc.
Nawet na korytarzu było słuchać ten grzmot, gdy Karol wyzionął ducha. Od progu moje uszy wibrował denerwujący dźwięk dzwonka telefonu komórkowego. Zerknąłem jeszcze na ekran, kto dzwoni i szybko odebrałem połączenie.
- Dobry wieczór - powiedziałem!
- Dobry, czemu pan nie odbiera telefonu? - pytała pani minister. - To służbowa komórka, więc powinien pan mieć ją cały czas włączoną.
- Tak jest!
Pani minister wezwała mnie na następny dzień, w Wigilię, na spotkanie w jej gabinecie.
- I niech pan weźmie tego Rambo! - krzyknęła.
- Dańca? - upewniłem się.
- A kogo innego? - w tak nieprzyjemny sposób moja przełożona przerwała rozmowę.
Pozostało mi zadzwonić do Pawła.
- Witaj, Pawle, mam dwie wiadomości - powiedziałem.
- Niech pan zacznie od gorszej - poprosił.
- Pracujesz nad Bytesem jak najdłużej, żebyśmy wiedzieli jak najwięcej, ale jutro rano nie będziesz go śledził.
- A ta lepsza?
- Pewnie będziemy musieli z nim pracować. Mamy wezwanie na spotkanie z panią minister.
***
Przeczucie mnie nie myliło. Obaj punktualnie stawiliśmy się w sekretariacie gabinetu pani minister. Paweł założył na tę okazję marynarkę, a pod szyją zawiązał krawat w modny w tym sezonie gruby węzeł. Nawet włosy starannie uczesał. Widząc jak lustruję jego wygląd, uśmiechnął się.
- Mam jeszcze jedną niespodziankę - powiedział.
Sekretarka zaanonsowała nas.
- Proszę - wskazała drzwi. - Pani minister prosi. Podać panom kawę czy herbatę?
- Nie, dziękujemy - odpowiedzieliśmy zaskoczeni taką gościnnością.
Za drzwiami witał nas asystent pani minister. Przy barokowym stoliczku w rogu gabinetu siedzieli Amerykanie i nasza szefowa.
- Mój asystent będzie tu jako tłumacz dla panów - wyjaśniła nam.
Zapewne jak większość pracowników biurowych nienawidziliśmy lizusów z otoczenia przełożonego. Wystarczyło nam jedno porozumiewawcze spojrzenie.
- Znaleźliśmy się w locus poenitentiae - zacząłem mówić, używając łaciny i dalej ciągnąłem wypowiedź w tym języku. - Musimy przyznać się, że nie znamy języków obcych...
- Znamy w piśmie łacinę, jidysz i grekę - wtrącił się Paweł, który zaraz przeszedł na włoski - nie jesteśmy jednak współczesnymi ludźmi renesansu...
- Wciąż gonimy za skrytkami, tajemnicami wojennymi - te słowa wspaniale brzmiały po niemiecku. - Kochamy piękno zawarte w dziełach sztuki i kobietach - dodałem po francusku.
- Jako typowi przedstawiciele zacofanej i zdegenerowanej klasy urzędniczej – Paweł przemawiał po rosyjsku - uważamy za jedynie słuszne znanie języka Mickiewicza i Słowackiego - kontynuował po hiszpańsku. - Znamy kilka języków obcych, ale nie na tyle swobodnie, by mówić po angielsku - to powiedział już w slangu rodem z Brooklynu. – Nie znamy języka angielskiego - Paweł skończył, używając języka tureckiego.
Asystent pani minister stał zdumiony, jego szefowa spąsowiała, a Amerykanie zalewali się łzami ze śmiechu.
- Zrozumiałem piąte przez dziesiąte, ale to było świetne - cieszył się Bytes. – Dobry detektyw powinien mieć talent aktorski!
Pani minister ręką dała znak, że jej asystent może wyjść.
- Zachowujecie się jak sztubaki - rzuciła w naszym kierunku. - Pan Bytes opowiadał mi o wczorajszym spotkaniu i pańskiej odmowie - minister patrzyła teraz na mnie. – Bardzo się cieszę, że kolejny raz potwierdziła się opinia o pańskiej nieprzekupności. Teraz jednak pan Bytes postanowił działać oficjalnie i zwrócił się do mnie w tej sprawie. Oczywiście nie mogę panom wydawać tego typu polecenia służbowego, ale...
- Dobrze, stawiam tylko dwa warunki - wtrąciłem się.
- Słucham?
- Po pierwsze, zawartość skrytki znajdzie się w naszych muzeach. Po drugie, działamy bez rozgłosu, mediów, zbędnego szumu.
- Okej! - zawołał Bytes. - Jedźmy na obiad, żeby pogadać, bo tak z pustym żołądkiem to nic nie osiągniemy.
Pani minister z żalem odmówiła Amerykanom, a my pojechaliśmy z nimi taksówką do restauracji w jednym z warszawskich hoteli. Patrząc na menu zamówiliśmy z Pawłem skromnie kotlety schabowe z frytkami. Bruce poprosił o zestaw wegetariański, a Bytes o owoce morza.
- Czy interesowali się panowie kiedykolwiek okresem napoleońskim? - zapytał Bytes.
- Incydentalnie - odpowiedział Paweł.
Chłopak wciąż miał pewnie w pamięci pobyt w rosyjskim więzieniu po nieudanej wyprawie do Frydlandu, czyli współcześnie Prawdinska.
- A co powiedzą panowie o klęsce Napoleona w 1812 roku? - badał nas Bytes.
- Myślę, że nie chodzi panu o wykład z historii ani o wykazanie błędów w prowadzeniu kampanii - odparłem. - Skoro zajmujemy się poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki, czyli mówiąc trywialnie skarbów i wspomina pan rok 1812, to moim zdaniem może chodzić o dwie rzeczy: francuski lub rosyjski łup. Teraz proszę powiedzieć, czego mamy wspólnie szukać?
Amerykanin odłożył sztućce i wymownie zerknął na syna. Ten sięgnął do wewnętrznej kieszeni garnituru i wyjął kartkę ze skserowaną mapą. Młodzieniec podał mi ją. Rozłożyłem złożony na czworo arkusz.
- Mapa - mruknął Paweł zaglądając mi przez ramię.
Bez słowa wskazałem mu lewy bok kartki. Widniały tam końcówki wyrazów pisanych ręcznie.
- Gdzie to było przechowywane? - Paweł zapytał Bytesa.
- Osobiście znalazłem to w górach, w jaskini - odparł Amerykanin.
- Dlaczego przyjechał pan z tym akurat do Polski? - dopytywałem się. - Ta wyspa - wskazałem na mapę - znajduje się w Polsce?
- Gdzie jest reszta zapisków? - pytał Paweł. Bytes patrzył na nas zadowolony.
- Mistrzowie! - zadowolony zatarł ręce. - Dociekliwi i nieufni!
Skinął głową na syna, który przeprosił nas i odszedł od stolika. Młodzieniec wrócił po kilku minutach z czarną, niewielką teczką zamykaną na zamek szyfrowy.
- W środku jest coś, co muszą panowie przeanalizować i jutro porozmawiamy o poszukiwaniach - przemówił Amerykanin. - Przyjechałem z tym, bo na okładce zeszytu przeczytałem nazwisko, takie dziwne, że chyba tylko wy, Polacy, możecie takie mieć. Gdzieś dalej widziałem nazwę „Warszawa”, wiedziałem, że to jest w Polsce, bo moja firma ma tu jedno z biur. Dokumenty zakonserwowali najlepsi specjaliści.
- Czemu pytał pan o rok 1812? - nie dawałem spokoju Amerykaninowi.
- Taką datę znalazłem w zapiskach.
- Dlaczego uważa pan, że chodzi tu o jakiś skarb?
- Jest mapa, zupełnie jak ze skarbem piratów! Powiedzcie mi, panowie, co może być w skrytce?
- Nie wiem - przyznałem szczerze.
- Pan lepiej zna historię, co wtedy ludzie ukrywali?
- Nie wiem, nie chcę przed panem roztaczać miraży odkrycia wielkiego skarbu - starałem się przekonać Amerykanina. - Jak pan wie, wyprawa Napoleona na Moskwę zakończyła się odwrotem Wielkiej Armii. Zarówno w czasie marszu na Rosję, jak i w czasie ucieczki wojska sprzymierzone z Napoleonem były nękane przez podjazdy nazywane w ówczesnej nomenklaturze mianem partyzantki. Były to lekkie oddziały jazdy, w części Kozacy. Wtedy to także regularne pułki carskiej armii zdobywały kasy pułkowe wroga i jego łupy wojenne. Do dziś w Rosji są organizowane wyprawy poszukujące skarbów wywiezionych przez Francuzów z moskiewskich cerkwi.
- Co się stało z tym złotem? - zaciekawił się Bytes.
- Pieniądze były rozdzielane pomiędzy spółdzielnie żołnierskie. Armia nie dawała rady wyżywić tak wielkiej masy wojska, więc szeregowi i podoficerowie zakładali rodzaj spółek, gromadząc wszelkie dobra i sprawiedliwie się nimi dzieląc. Po zakończeniu kampanii w 1814 roku wszystkie łupy rozdzielono pomiędzy żołnierzy. Ogromna część wozów taborowych Francuzów, prawdopodobnie około dziesięciu tysięcy, wpadła w ręce Kozaków. Ci zabierali głównie złoto i zegarki, resztę oddawali władzom lub po prostu palili, a może zakopywali. Gdy tylko mieli okazję, wyzbywali się skarbów organizując targowiska. Trzeba dodać, że nie chcąc przeciążać koni, woleli asygnaty niż ciężki kruszec.
- Czytałem wspomnienia generała Roberta Wilsona, brytyjskiego przedstawiciela w carskiej armii - wtrącił się Paweł. - Pisał on, że w jednym z pułków kozackich asygnaty wynosiły nawet po więcej niż 100 tysięcy funtów szterlingów na głowę. Jeden z pułków tatarskich zdobył złoto i srebro z moskiewskich cerkwi przetopione przez Francuzów na sztaby.
- Sto tysięcy funtów na głowę - Bytes zdumiony kręcił głową. - To prawdziwa kopalnia złota.
- Może - sceptycznie pokręciłem głową. - Proszę pamiętać, że rok 1812 to czas wielkiego głodu. Wielusettysięczna armia kilka razy przeszła przez Europę. Ceny żywności niebotycznie rosły. Kozacy w czasie postojów żywili się czym popadło. Znane są przecież narzekania, że wyłapali wszystkie karpie w napoleońskim pałacu w Fontainebleau.
Amerykanie roześmiali się.
- Czyli możemy znaleźć skarb albo wielkie nic? - podsumował Bytes.
- Powiem coś konkretnego, jak poznam te zapiski - odpowiedziałem kładąc dłoń na teczce. - Jaki jest szyfr otwierający zamek?
- Ucieczka Napoleona z Moskwy - odparł Bytes żegnając się.
Pożegnaliśmy z Pawłem parę Amerykanów i pojechaliśmy do mojej kawalerki na Starówce. Zaparzyłem nam mocnej kawy i położyłem teczkę na kolanach.
- To jakie cyfry otwierają zamek? - egzaminowałem Pawła.
- Data 18 października 1812 roku - podyktował mi.
Na lewym panelu ustawiłem cyfry: 1,8, 1, 0, a na prawym: 1, 8, 1, 2. Wieko delikatnie odchyliło się. W środku, w specjalnej otulinie leżał kajet w twardej oprawie. Na okładce widniał napis: „Moje wojowanie” i poniżej: „Feliks Zieleniewski”. Ostrożnie wyjąłem notes gruby na trzy centymetry i uchyliłem nieco okładki.
- Czeka nas długa noc - orzekł Paweł.
- Mnie, ty jedziesz do rodziny. Są święta! Spotkamy się pojutrze.
- Ale... - Paweł próbował protestować.
- Żadne „ale” - rzuciłem sucho.
Paweł pożyczył ode mnie kilka książek dotyczących epoki napoleońskiej, złożył mi życzenia i wyszedł.
Zostałem sam i z pietyzmem zacząłem czytać pamiętnik.
HISTORIA ZNALEZIENIA MAPY • PROBLEMY OJCA I SYNA • INSCENIZACJA BITWY POD PUŁTUSKIEM • CO STANIE SIĘ Z PAŁACEM W KAMIEŃCU? •
ZAKŁADAMY BAZĘ W PENSJONACIE „MUZA”
W święta Bożego Narodzenia kontynuowałem lekturę zapisków Feliksa Zieleniewskiego. Drugiego dnia w południe zadzwonił do mnie Willy Bytes.
- Jak święta? - zapytał wesołym tonem. - Mikołaj wrzucił panu coś do skarpety?
- Byłem zajęty pracą - odpowiedziałem. - Będzie pan musiał opowiedzieć mi wszystko o miejscu, w którym znalazł pan notatnik.
- To takie ważne?
- Wyjaśni wiele istotnych kwestii.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałem, że Bytes z kimś rozmawiał.
- Będę w Warszawie późnym wieczorem - odezwał się po chwili. - Spotkajmy się na kolacji, tam gdzie jedliśmy obiad.
- Dobrze - zgodziłem się.
Ledwo odłożyłem słuchawkę, gdy zadzwonił Paweł.
- I co, ma pan ciekawy ślad? - zapytał.
- Tak, będziemy musieli pojechać do Pułtuska.
- Jedźmy jutro, będzie inscenizacja bitwy pod Pułtuskiem z 1806 roku – zaproponował Paweł.
- Zgadzam się, przy okazji Amerykanie zobaczą coś ciekawego - odparłem. – Będziesz dziś w Warszawie?
- Już jadę.
- Bądź wieczorem w ulubionej restauracji pana Bytesa.
O umówionej porze byliśmy na kolacji. Na spotkanie przyszedł sam Bytes.
- Bruce jest na nartach z narzeczoną - wyjaśnił. - Rozumiem, że bierzemy się do poszukiwań.
- Tak - przyznałem. - Jutro jedziemy w teren. Przyjedziemy po pana około dziewiątej rano. Teraz proszę powiedzieć wszystko o okolicznościach znalezienia tego notatnika.
Bytes rozsiadł się wygodnie i za naszym pozwoleniem zapalił grube kubańskie cygaro.
- Nie ma tu mojego syna, więc mogę z panami rozmawiać swobodnie - zaczął patrząc przez okno na uśpioną świątecznym lenistwem stolicę.
- Jestem obrzydliwie bogaty i zarazem samotny. Żona dawno odeszła, zabrawszy uprzednio część majątku. Bruce, nasz syn, moje jedyne dziecko, wyrastał przez te wszystkie lata pod wpływem matki, bo ja byłem zajęty budowaniem potęgi firmy. Teraz koncern nabrał pędu i mogę zająć się synem, ale wiem, że jest już za późno. Gdzieś uciekły nam najlepsze lata na wspólne wyprawy na polowania, na ryby, pod żagle.
- Bruce jest maminsynkiem uważającym, że pan jest winien rozpadu rodziny? - domyśliłem się.
Bytes skinął głową, wypuszczając wielki kłąb dymu.
- Staram się nadrobić zaległości, pokazać synowi, że nie jestem starym, ociężałym zgredem. Czasami udaje mi się wyciągnąć go na wspólną wycieczkę. Tak było ostatnio, gdy pojechaliśmy na Alaskę pochodzić po górach, zapolować na jelenie. W czasie jednej z takich wędrówek zgubiliśmy drogę i musieliśmy nocować w lesie. Na stoku znaleźliśmy pieczarę; myślałem, że to jakaś nora niedźwiedzia, ale tam był grób.
- Okradł pan zwłoki? - oburzył się Paweł.
- Zrobiliśmy to, nim przyszedł do nas indiański przewodnik. Sprawdzał teren wokoło, a my w tym czasie... - Bytes zrezygnowany machnął ręką. - Najciekawsze było to, co powiedział przewodnik, że tego białego człowieka pochowano na modłę indiańską i gadał coś o wielkim szamanie, ale już nie byłem w stanie nic z tego pojąć. Wspominał coś o klątwie i co gorsza w nocy Indianin zniknął.
- Uciekł, zginął? - dopytywał się Paweł.
- Nie, sprowadził samochód, ale całą drogę milczał i odnoszę wrażenie, że strasznie kręcił po górach, nim doprowadził nas do drogi.
- Czy zna pan jakiegoś specjalistę od Indian? - zapytałem Bytesa.
- Indian i Napoleona coś łączy? - zdziwił się Bytes.
- Tak.
- Narzeczona Bruce’a jest antropologiem specjalizującym się w kulturze Indian północnoamerykańskich - powiedział Bytes. - Mogę ich tu sprowadzić.
- Będę bardzo wdzięczny.
Pożegnaliśmy milionera i wyszliśmy z hotelu. Paweł, mimo że był ciekaw rewelacji zawartych w zapiskach, pobiegł sprawdzić stan techniczny Rosynanta, przygotować sprzęt, spakować się.
Rankiem następnego dnia zajechaliśmy przed patio hotelu. Bytes stał ubrany w skórzaną kurtkę z frędzlami na rękawach, kowbojski kapelusz, spodnie amerykańskich marines, wysokie, sznurowane buty. U jego stóp leżał zielony wojskowy worek. Wrzucił bagaż za tylne siedzenia i siadł za nami. Z ciekawością lustrował wnętrze auta. Na chwilę wdał się z Pawłem w dyskusję na temat sprzętu komputerowego w samochodzie.
- Czemu właściwie jedziemy do tego Pułtuska? - zapytał, gdy już wyjechaliśmy z Warszawy.
- Z kilku względów - obróciłem się w fotelu pasażera. - Po pierwsze, będzie tam dziś interesujące widowisko. Po drugie, prawdopodobnie był tam Feliks Zieleniewski. Po trzecie, to i tak po drodze dalej na północ, gdzie będziemy musieli sprawdzić pozostałe ślady.
Na drogach była gołoledź, więc po godzinie wolnej jazdy dojechaliśmy do miasteczka. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy ratuszu, gdzie były już przygotowane sylwestrowe dekoracje. Zaraz też ujrzeliśmy pierwszych żołnierzy z epoki napoleońskiej.
- Wiem, o co chodzi! - Bytes ucieszył się na ich widok. - Sponsoruję jedną taką grupę rekonstruującą jednostkę armii konfederatów z czasów naszej wojny secesyjnej. Świetna zabawa! Będą się strzelać?
- W Polsce posiadanie broni jest obwarowane restrykcyjnymi przepisami i nawet posiadanie repliki karabinu z początku XIX wieku byłoby ścigane przez policję - wyjaśniałem.
- Żartujecie - Amerykanin był autentycznie zdumiony.
Zaproponowałem, żebyśmy zagrzali się we wnętrzu barku „Marysieńka”, przy rynku. Wnętrze przypominało saloon z Dzikiego Zachodu, co chyba bardzo odpowiadało Bytesowi.
Zamówił piwo i zapalił cygaro.
- Mówcie, o co chodzi z tym Pułtuskiem? - poprosił.
- Dnia 26 grudnia 1806 roku, po przerwie w działaniach na froncie, rozpoczęła się całodniowa bitwa pod Pułtuskiem - opowiadałem. - Obie strony trwały na stanowiskach, wytrzymując kolejne ataki sił przeciwnika.
- Był remis? - domyślił się Bytes.
- Bój był nierozstrzygnięty - powiedziałem. - Dwa dni później Napoleon Bonaparte przyjechał do Pułtuska, gdzie władze miasta przyjęły go z otwartymi ramionami. W drodze powrotnej do Warszawy poznał Marię Walewską, ale to już materiał na romans.
- No dobrze, co z tym Zieleniewskim? - niecierpliwił się Bytes.
- Notatki, które nam pan przekazał, są niestety miejscami zniszczone, a niekiedy enigmatyczne zapiski Zieleniewskiego nie są tak dokładne, jakbym sobie życzył. Na podstawie dostępnej literatury udało mi się częściowo zrekonstruować jego losy.
- A do czego nas to zaprowadzi?
- Tak, jak pan sobie życzył: do skarbu.
Za nami w lokalu podniósł się tumult. Goście wychodzili na rynek.
- Chodźmy obejrzeć widowisko - zachęcałem.
Stanęliśmy na schodach kamienicy, na której frontonie wmurowano tablicę pamiątkową z napisem w języku francuskim, informującą, że tu 28 grudnia zatrzymał się cesarz Francuzów Napoleon I. Skromna, piętrowa kamieniczka z balkonikiem nad wejściem wcale nie wyglądała na byłą siedzibę cesarza, niemal stolicę ówczesnej Europy. Zamieszaniu na rynku przyglądał się niewysoki mężczyzna z grzywką zaczesaną na bok.
- Można wejść? - zapytał mnie Bytes, wskazując na budynek. Powtórzyłem prośbę Amerykanina mężczyźnie na balkonie.
- Jasne - odpowiedział miły pan.
Weszliśmy do klatki schodowej. Spoglądając w górę, widzieliśmy drewniane stropy.
Przed nami były schody w starym stylu z rzeźbioną balustradą i trzeszczącymi stopniami, niegdyś pomalowanymi farbą olejną w kolorze ultramaryny. Wytarta ścieżka odsłoniła słoje desek.
- To rzeczywiście stary, historyczny dom - stwierdził z powagą Bytes, gdy wchodziliśmy na piętro. - Właściciela nie stać na remont?
Paweł roześmiał.
- Panie Bytes, w Polsce jest trochę inaczej niż USA - zacząłem tłumaczyć. – Takie stare kamienice w centrum miast wcale nie są zamieszkiwane przez bogaczy. To najczęściej lokale należące do władz miejskich, a samorządy nie należą do najbogatszych właścicieli.
Przez ciemną kuchnię weszliśmy do pokoju, z którego wychodziło się na balkonik. Na razie żołnierze napoleońscy ćwiczyli musztrę, więc mogliśmy posiedzieć przy choince stojącej w rogu.
- Czuć tu historię - zapewniał gospodarz. - Przyjeżdżają wycieczki, fotografują się pod tą tablicą pamiątkową. O Napoleonie opowiadano już nawet przed moimi narodzinami. To taka nasza regionalna legenda.
- Nie odkryto tu żadnych skrytek z epoki napoleońskiej? - przetłumaczyłem pytanie Bytesa.
- Nie, może jak kiedyś zaczną remontować kamienicę, to coś znajdą, bo wie pan, od czasów wojny... - musieliśmy wysłuchać tradycyjnej w takich chwilach litanii narzekań na administrację.
Podziękowaliśmy za gościnę i wyszliśmy na schody. Jeden z najdłuższych rynków w Polsce, mierzący 400 metrów, zasnuwały kłęby dymu. Pod ośmiokondygnacyjną, gotycką wieżą, niegdyś otoczoną budynkami straży ogniowej, skupili się żołnierze. Stali ciasnymi kręgami wokół płonących kłód drewna. Nagle z daleka zabrzmiał marsz, echo werbli świdrowało w uszach, odbijając się od ścian domów. To dumnie nadchodziła orkiestra wojskowa z Białorusi, ubrana w stroje z epoki napoleońskiej, grająca ówczesny repertuar.
Natychmiast umilkły rozmowy. Kapelmistrzem był wąsacz wyglądający jak stary wiarus, z lekko zadziornym wyrazem twarzy. Wokół niego unosił się lekki zapach spirytusu i tytoniu.
- Bez nas nie ma imprezy napoleońskiej w Europie - oznajmił polskim żołnierzom, podkręcając wąsa. - Gdzie był Napoleon, tam i my byli. Okres napoleoński w historii polskiej armii to czas chyba najpiękniejszych, najstrojniejszych ubiorów. Na inscenizację do Pułtuska przybyło kilka klubów pasjonatów tej epoki. W sumie było to może pięćdziesiąt osób, ale wielorakością strojów, dbałością o szczegóły zachwycili wszystkich widzów. Oddzielną kategorią byli dowódcy grup, z których każdy musiał być osobowością, by skutecznie dowodzić podwładnymi.
Wreszcie blisko samego południa zaczęło się. Rozbrzmiał marsz. Maszerowały orkiestra, za nią strzelcy, kawalerzyści i na końcu mieszczanie. Pochód przemaszerował dokoła rynku zatrzymując się przed kamienicą Napoleona. Potem wojska rozeszły się. Krótki dwuszereg Rosjan w ciemnozielonych mundurach, wspartych orkiestrą i artylerią, wyglądał skromnie. Z uliczek koło ratusza wyłoniły się oddziały woltyżerów, najlepszych strzelców, których zadaniem było ostrzelanie przeciwnika z dalszej odległości. Grzmiała artyleria, piszczały alarmy samochodów rozbudzone hukiem, widzowie zamilkli, a dzieci zdumione widowiskiem otwierały buzie. Nad polem bitwy rozchodził się dym z wystrzałów. Oddziały Legii Nadwiślańskiej atakowały Rosjan i w dwóch zwarciach zmusiły ich do odwrotu, a na koniec zdobyły stanowiska artylerii. Po bitwie na plac wjechała bryczka z Napoleonem w otoczeniu gwardii. Witali go mieszczanie w strojach wypożyczonych z magazynów filmowych.
Pod koniec imprezy jeden z ubranych dostojnie w szlachecki strój mężczyzn podszedł do mnie.
- Pan Tomasz?! - upewnił się. - Pan pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Pan Samochodzik, prawda?
- Tak.
- Miło mi, Krzysztof O. - przedstawił się starszy, lecz silny mężczyzna. Miał łysinę i wiele mądrości w oczach. - Pamiętam pana z jakiejś konferencji naukowej, chyba poświęconej ginącym pałacom w Polsce. Jestem dyrektorem ośrodka napoleońskiego w Pułtusku, zapraszam panów do siebie.
Przemarznięci przyjęliśmy zaproszenie z przyjemnością. Przedstawiłem panu Krzysztofowi moich towarzyszy. Gdy usiedliśmy w maleńkim saloniku pijąc gorącą herbatę z porcelanowych filiżanek, dyrektor ośrodka podał mi folder.
- Poznaje pan? - wskazał zdjęcie na pierwszej stronie.
- Kamieniec, pałac znany z pobytu tam Napoleona i Marii Walewskiej - odpowiedziałem.
- Tak jest - powiedział pan Krzysztof. - Założyliśmy fundację, która utrwali to wszystko jako trwałą ruinę. Postawimy tam pomnik Napoleona i będzie to element szlaku napoleońskiego po Warmii i Mazurach.
- Po co chcecie tak upamiętniać człowieka, który rozpoczął tyle wojen? - dziwił się Bytes.
- Walczę z obrazem Napoleona jako li tylko wojownika - odpowiedział dyrektor. - Niech pan zwróci uwagę chociażby na sławny kodeks Napoleona. Jako politolog chcę pokazać ważne moim zdaniem wydarzenia z naszej historii. Chcę przypomnieć to, co działo się na Bałtyku w pierwszym tysiącleciu naszej ery, kontakty naszych rycerzy w epoce przed Grunwaldem z Europą, pobyt jezuitów w Braniewie i Pułtusku. Napoleon to tylko jeden z elementów, przyzna pan jednak, że fascynujący.
Zgodnie kiwnęliśmy głowami.
- Panowie, powiedzcie jednak, co was sprowadza do Pułtuska? - zapytał pan Krzysztof. - Nie wierzę, że pan Tomasz, którego sława poszukiwacza jest mi znana, przybył tu tylko po to, by obejrzeć nasze widowisko. - Nie - uśmiechnąłem się. - Wybaczy pan, że nie zdradzę wszystkich szczegółów.
Jesteśmy na tropie skrytki ze skarbami.
- Doprawdy? - dyrektor był zaskoczony. - Dysponujecie jakimiś wskazówkami?
- To było miejsce spotkań dwóch przyjaciół, związane z „przymierzem boga białego człowieka”.
Moje słowa zabrzmiały tak nieprawdopodobnie, że nawet Paweł ledwo powstrzymał się od uśmiechu.
- To wszystko, czym dysponujemy - stwierdziłem.
- Przykro mi, ale te słowa z niczym mi się nie kojarzą - powiedział pan Krzysztof.
Od tej pory nie traktował mnie chyba zbyt poważnie. Za to ledwie wyszliśmy na rynek, Bytes i Paweł zażądali wyjaśnień.
- Dojedziemy do celu, to wam wszystko wyjaśnię - uspokajałem ich.
- Dokąd jedziemy? - zapytał mnie Paweł, gdy zająłem miejsce obok niego.
- Do pensjonatu „Muza”, w którym przebywałeś w czasie wykopalisk w Dylewie - poleciłem. - Zarezerwowałem tam pokój. W spokoju i ciszy porozmawiamy o przeszłości.
Tylko dzięki napędowi na cztery koła udało nam się dojechać do pensjonatu położonego z dala od głównych dróg. Piętrowy budynek ze spadzistym dachem porośniętym winoroślami stał przy przesmyku pomiędzy jeziorem Bąbrówka i tym bezimiennym, stanowiącym jakby kropkę nad „i”. „Muza” usadowiła się na zachodnim brzegu na wzniesieniu, skąd był piękny widok na okolicę, zasłonięta od północy ścianą lasu łączącego się z niewidocznym w zapadającym mroku pasmem Wzgórz Dylewskich. Gospodyni nie było, wyjechała do rodziny i miała wrócić nazajutrz. Gdy rozmawiałem z nią przez telefon powiedziała mi, gdzie znajdziemy klucze od drzwi wejściowych. Paweł i Bytes patrzyli na moje czynności jak na czary, gdy z budki lęgowej dla ptaków wyjąłem klucze i otworzyłem przed nimi pensjonat.
- Cudowny kraj! - cieszył się Bytes. - Wczoraj wieczorem w waszych wiadomościach widziałem jakąś akcję policji, aresztowanie przestępców, a tu, z dala od miasta ludzie zostawiają klucze w budce lęgowej. Nieprawdopodobne!
Na razie starałem się nie rozczarować Amerykanina. Weszliśmy do sieni, a z niej do jadalni i kuchni na wprost.
- Paweł rozpal w kominku w jadalni, a pan Bytes zajmie się przygotowaniem kolacji - dyrygowałem. - Zaniosę nasze rzeczy do pokoju na górze, włączę bojler, żeby zagrzać wodę na wieczorny prysznic i zejdę do was.
W naszym pokoju wszystko było przygotowane, więc tylko rzuciłem bagaże Pawła i Bytesa. Ze swojej torby wyjąłem mapy i książki. Wróciłem do towarzyszy po paru minutach.
Nakryłem do stołu. Bytes jako menu wybrał potrawę prostą, pożywną i w sarn raz na taką pogodę, czyli jajecznicę na boczku. Paweł usłyszawszy ode mnie, że mamy pozwolenie na dokładniejszą penetrację lodówki gospodyni, wyjął jeszcze ostatki potraw wigilijnych: kutię i uszka z grzybami. Specjalnie dla Amerykanina przygotował z zupy błyskawicznej porcję barszczu, by gość zza oceanu spróbował naszych smakołyków.
Biesiadowaliśmy dłuższy czas rozprawiając o inscenizacji w Pułtusku i o tym, jak cudownie położony jest pensjonat. Potem Paweł uprzątnął ze stołu, a Bytes powędrował na chwilę do pokoju i wrócił z piersiówką whisky.
- Po odrobinie na rozgrzewkę - polał nam po naparstku do ogromnych kubków z kawą, jakie sobie przygotowaliśmy.
Ogień w kominku trzaskał, nocny mróz zaczął tworzyć na szybach swe lodowate wzory, gdzieś w kącie chrupotało, gdy myszki pałaszowały okruszki, a pręgowany dachowiec jak czwarty członek naszej ekipy zwinął się na fotelu w kącie i mrużąc oczy przyglądał się nam.
Usiadłem do stołu i rozłożyłem swoje pomoce naukowe.
-Niech pan wreszcie mówi - prosił Paweł.
- Jasne, jasne, momencik - grzebałem wśród książek.
Nagle przypomniałem sobie o psie. Gospodyni mówiła o wilczurze, który spał w stodole. Szybko w kuchni znalazłem garnek z kaszą wymieszaną z marchwią i jakimś mięsem. Zagrzałem to, nałożyłem do miski i wyszedłem do stodoły. Wilczur przywitał mnie groźnym spojrzeniem, ale rozpoznawszy zapach potrawy, pomachał ogonem. Wymownie jeszcze zerknął na miskę z wodą, w której był lód. Oczywiście nalałem mu wody i wróciłem do przyjaciół.
- No, to jesteśmy gotowi - oznajmiłem siadając.
- Mam jeszcze jedną prośbę - nagle wstał Bytes. - Czy możemy sobie mówić na „ty”? W końcu pracujemy razem...
- Oczywiście, Willy - zgodziłem się.
Poprawiłem okulary na nosie i zacząłem opowiadać. Jak już wcześniej wspomniałem, dziennik czy też pamiętnik Feliksa Zieleniewskiego był bardzo enigmatyczny. Czasami pod jakąś datą zapisano tylko nazwę miejscowości, a obok narysowano na przykład szkic kościoła. Kolejny raz fascynująca historia życia jednego człowieka odkrywała nam tajemnice odległej epoki i przedziwnej znajomości Feliksa Zieleniewskiego, polskiego legionisty, i Słonecznego Wilka, szamana rodem z plemienia Czirikaua, znajomego Tecumseha, wodza Szaunisów.
ROZDZIAŁ TRZECI
PORUCZNIK ZIELENIEWSKI SZKOLI SWOICH LUDZI • REJS POLSKICH ŻOŁNIERZY NA SAN DOMINGO • DESANT NA ZIELONĄ WYSPĘ • WALKI Z MURZYŃSKIMI POWSTAŃCAMI • ODDZIAŁ ZWIADOWCZY W DŻUNGLI • SPOTKANIE Z SZAMANEM SŁONECZNYM WILKIEM • DROGA DO PIRACKIEGO SKARBU • POTYCZKA W HACJENDZIE • AWANS NA KAPITANA • UCIECZKA DO STANÓW ZJEDNOCZONYCH
Podpisany 9 lutego 1801 roku traktat pokojowy w Luneville pomiędzy Francją i Austrią nie budził wcale wielkiej radości wśród żołnierzy Legii Naddunajskiej.
- Panie poruczniku! - Feliks Zieleniewski usłyszał za sobą krzyk starego wiarusa, podoficera, z którym razem walczył pod Marengo.
Młody oficer zdobywał doświadczenie wojenne w insurekcji kościuszkowskiej, a potem w czasie walk Napoleona Bonaparte we Włoszech. Wysoki, kościsty, kochał fechtunek i choć to było nieprzepisowe nosił ze sobą kawaleryjski pałasz. Poprawił furażerkę, którą zwykł był nosić. Była lepsza niż czako czy nawet polska rogatywka. Zieleniewski zawsze był na czele, doświadczony myśliwy, świetny strzelec, z grupą woltyżerów prowadził zwiad.
- Co tam? - zapytał.
- To prawda, co o nas mówili? - dopytywał się żołnierz.
- A co mówili?
- Że idziemy w niewolę do Austriaków.
- Bzdura! - stwierdził Zieleniewski.
Podkręcił wąsa, poprawił karabin na ramieniu i poszedł na kwaterę. Razem z innymi oficerami mieszkał w opuszczonej karczmie. Oficer wszedł do środka, rzucił ordynansowi trzy zające upolowane na wzgórzach i siadł przy stole.
- Co zamierzasz czynić? - Zieleniewskiego zapytał podporucznik Kazimierz Lux.
- Coście wszyscy w takim strachu? - dziwił się Zieleniewski.
- Nie słyszałeś o żądaniach austriackich? - Lux stanął obok zmęczonego Zieleniewskiego i nalał mu wina do kubka. - W traktacie zapisano, aby jeńcy wojenni tak z jednej, jak z drugiej strony oraz zakładnicy wzięci lub dostawieni w czasie wojny, którzy dotąd zwróconymi nie byli, w przeciągu dni czterdziestu od podpisania tego traktatu oddani zostali. Legiony Polskie rozwiązane, a ponieważ składały się z Polaków w niewolę zabranych, aby tych jako jeńców wojennych Austriakom wydać.
- Niech tylko spróbują mnie w jaką niewolę sprzedać - odgrażał się Zieleniewski.
- Wielu oficerów już dymisje złożyło i myśli o powrocie do kraju - powiedział Lux.
- Gdzie jaki Austriak lub Prusak będzie służby nasze wypominać? Nie ma co uciekać. Pokój, dla Napoleona rzecz krótkotrwała, niczym dym nad ogniskiem. Zobaczymy, co się stanie.
Pod koniec roku polskie legie zreorganizowano w trzy półbrygady po trzy bataliony w każdej. Zieleniewski wybrał tę, którą włączono do wojska francuskiego, gdy starszyzna wysłała deputację, że nie chce służyć dla Włochów. Osiem dni po tym jak półbrygada otrzymała numer 113, przyszedł rozkaz, by półbrygada niezwłocznie wsiadła na okręty i popłynęła do Tulonu. Jeszcze w Livorno, gdzie sposobiono okręty do drogi, wypłacono wojsku zaległy żołd. Zieleniewski, jakby w przeczuciu kłopotów, wydał wszystko na uciechy, jakich młody mężczyzna potrzebuje. Akurat gdy zmęczony hulankami wybierał się na przegląd kwater swoich żołnierzy, zobaczył francuskiego pułkownika zsiadającego z konia przed kamienicą, w której mieszkali polscy oficerowie.
Zieleniewski zasalutował i już chciał iść dalej, gdy Francuz wyciągnął do niego dłoń.
- Bernard, obejmuję komendę 113 półbrygady - oznajmił.
Zieleniewski stanął zdumiony, a potem wskazał pułkownikowi drogę do kwater wyższych rangą oficerów. Poszedł do swych podwładnych. Tylko dwóch było z jego starego plutonu, reszta była mało doświadczona. Połowa z nich pochodziła ze świeżego zaciągu ochotników prosto z Polski. Stanął przed stodołą i zasłuchał się w ciszę, która panowała w pomieszczeniach. Cicho otworzył wrota i zajrzał do środka. Wszyscy spali po kątach pozawijani w koce. Broń stała ustawiona w kozły, ale z dala widać było, że nikt jej dawno nie czyścił.
Zieleniewski wyjął pistolet, podsypał prochu i nie ładując kuli skierował lufę w sufit. Spokojnie nacisnął spust. Huk wystrzału obudził pluton. Zaspani, przecierający oczy wojacy próbowali chwycić broń, ekwipunek. Wśród czterdziestu ludzi uwijał się Zieleniewski wytrącając im broń, strasząc ich swoim pałaszem. W końcu dwaj weterani, rozpoznając grę porucznika, zebrali wokół siebie kilku ludzi z karabinami i nałożonymi bagnetami. Utworzyli luźną tyralierę, która zaatakowała oficera.
- Baczność! Zbiórka! - krzyknął Zieleniewski.
Pół dnia rugał swoich ludzi, musztrował, kazał uporządkować rzeczy. Jakby tego było mało, w samo południe wyprowadził ich na długi marsz na okoliczne wzgórza.
- Panie poruczniku, po co nam to? - dopytywał się Dobecki, jeden z wiarusów.
- Wiesz ty, ofiaro, dokąd jedziemy? - warknął Zieleniewski.
Porucznik nie skończył jeszcze trzydziestu lat, a weteran mógł być jego ojcem, ale to oficer dzięki sprytowi, doświadczeniu na polu walki wyciągał pluton z najgorszych opresji.
Musiał mieć szósty zmysł, który zawsze wskazywał mu dobrą drogę w czasie patrolu i w czasie ucieczki.
- Dokąd? - zapytał Dobecki.
- Na San Domingo.
- O Boże, gdzie to?
- Na Morzu Karaibskim. To pierwsza wyspa, którą odkrył Krzysztof Kolumb.
- A to co za jeden?
- Genueńczyk, który jako pierwszy dopłynął do Ameryki, tam gdzie nasz Kościuszko i Pułaski walczyli.
- Po co nas tam wysyłają? Za karę?
Zieleniewski zamyślił się.
- Nie chciałeś służyć Włochom ni Burbonom, tylko wybrałeś Francuza?
- Tak - Dobecki kiwnął głową.
- To walcz dla niego za oceanem - Zieleniewski rzucił złośliwie. Jego samego denerwowało to, że płynęli na koniec świata, zamiast iść na Prusy, Austrię i Rosję, żeby bić zaborców.
- A z kim będziemy walczyć? - Dobecki nie dawał spokoju.
- Z powstańcami murzyńskimi - już spokojnym tonem tłumaczył Zieleniewski. - Biedacy uwierzyli w hasła Rewolucji Francuskiej i zapragnęli odzyskać wolność. Wzniecili powstanie i zdobyli całą wyspę, ogłaszając powstanie niepodległego państwa.
Najważniejszym z murzyńskich przywódców jest Franciszek Toussaint-Louverture, wnuk wodza Arradów z Konga. Początkowo walczył po stronie Hiszpanów, lecz gdy Francja potwierdziła wolność Murzynów 4 lutego 1794 roku, wyrżnął hiszpańską załogę Marmelade i ze stopniem generała brygady przeszedł na jej stronę. Drugą siłą są Mulaci dowodzeni przez generała Rigaud. W lipcu 1801 roku ogłosił konstytucję wyspy, sobie przyznając funkcję dożywotniego generalnego gubernatora, z władzą jak Bonaparte we Francji.
Dobecki ciężko stawiał kroki na kamienistej ścieżce, ocierał spocone czoło i w końcu powiedział to, co od dawna tkwiło jak zadra w sercu Zieleniewskiego.
- My walczymy o wolność, oni walczą wolność, to czemu musimy ze sobą się bić?
Pluton dotarł na szczyt wzgórza. Zieleniewski zarządził postój. Ułożył się w cieniu drzewka oliwnego, a wokół niego usiedli żołnierze. W milczeniu czekali na dobre wytłumaczenie.
Zieleniewski ułamał gałązkę z krzaka.
- Widzicie, jesteśmy jak ten patyczek - odezwał się. - Napoleon nie wie, co z nami począć. Lwa tym nie ubije. W sam raz nadajemy się do wyrzucenia. Gdybyśmy chcieli się sprzeciwić, to nas złamie, o tak - porucznik pokazał jak. - Napoleon jest mądry i wie, że jeśli zechce, to w nasze miejsce znajdzie całą gałąź albo i drzewo.
- I Francuzy nie potrafią pokonać tego murzyńskiego Napoleona? - dziwił się jeden z żołnierzy.
- Bonaparte wysłał tam własnego szwagra, generała Wiktora Emanuela Leclerca - opowiadał Zieleniewski. - Przygotowano flotę w składzie ponad trzydziestu liniowców, więcej niż dwudziestu fregat i korwet. Na wyspie sam Leclerc dowodził zajęciem 6 lutego 1802 roku Cap Francais. W tym też miesiącu oddziały francuskie zajęły większość ważnych miast, ale nie zdołano rozbić armii murzyńskiej. Toussaint-Louverture odmówił złożenia broni w zamian za przywrócenie do służby. Zaatakowano jego pozycje w górach, ale bez powodzenia. Dotychczasowe straty Francuzów wyniosły około pięciu tysięcy żołnierzy.
Dodatkowo zaczęły działać luźne partie murzyńskie, nie uznające niczyjego zwierzchnictwa. W końcu udało się złapać Toussaint-Louverture, którego osadzono w cytadeli Joux. Podobno teraz znowu Murzyni podnoszą głowy, chcą walczyć. Słyszałem, że w Paryżu rozważano projekt wybicia wszystkich murzyńskich mężczyzn w wieku powyżej 12 lat.
- To co mamy czynić? - zapytał młody żołnierz, ryży, z piegami.
- Jak się nazywasz? - zapytał go Zieleniewski.
- Olszanowski.
- Co będziesz robił po wojnie?
- Jak Bóg da, że przeżyję, to będę wiersze pisał.
- Wiecie, Olszanowski, ty teraz pisz, póki możesz. Tam musisz walczyć i przeżyć, żeby wrócić. Ile macie pieniędzy?
Żołnierze zdziwili się nagłą zmianą tematu. Wyjęli sakiewki i zaczęli liczyć.
- Dobecki, zabierz wszystko! - rozkazał Zieleniewski.
Nikt nie oponował nie wiedząc, o co chodzi porucznikowi. Ten przeliczył pieniądze.
Odliczył część i schował do kieszeni munduru. Resztę oddał Dobeckiemu.
- Kup w mieście lekkiego płótna, w drodze uszyjemy z tego spodnie – rozkazywał oficer. - Zamów u szewca dla każdego półbuty, po dwie koszule u krawca. Mają to zrobić migiem. To co wziąłem, pójdzie na rusznikarza.
Kolejne dni pluton Zieleniewskiego spędzał na marszach i ćwiczeniach strzeleckich.
Porucznik nie wracał na noc na oficerską kwaterę. Robił wszystko, żeby przygotować swoich ludzi do walki. Jako dowódca oddziału zwiadowczego miał pewną swobodę. Zamówione rzeczy przyniesiono na dzień przed datą wypłynięcia. Zieleniewski wybrał pięciu najlepszych strzelców i wyszedł z nimi na długi marsz. Każdemu wręczył zamówioną u włoskiego rusznikarza strzelbę myśliwską. Długo ćwiczyli celne strzelanie, aż prawie ogłuchli, ale i osiągnęli zadowalające Zieleniewskiego wyniki.
Wreszcie 14 maja kazano 113 półbrygadzie stawić się w porcie. Dokoła Francuzi przygotowali dwie półbrygady piechoty gotowe do akcji, gdyby Polacy stawiali opór.
Zieleniewski zawczasu upatrzył sobie okręt, którym miał płynąć jego pluton. Był to statek włoskiego kupca, którego kapitan i załoga właśnie objęli go we władanie. Nie były to żółtodzioby, lecz starzy piraci wód Morza Śródziemnego. W końcu trzynaście okrętów z załadowanymi na pokłady kompaniami polskiej piechoty wypłynęło w morze, gdzie przywitała ich burza. Zieleniewski dogadał się z kapitanem Kajusem, dowódcą kompani grenadierów, i we dwóch poszli do kapitana. Dali mu do zrozumienia, że choć broń była złożona w ładowni na dziobie i kapitan miał klucz do tego pomieszczenia, to żołnierze mają dość ukrytej broni, by opanować statek.
- Nim się rozbijemy na skale, nim sprzedasz nas do niewoli, nim zechcesz zabrać statek i dalej korsarzować, my cię wpierw zabijemy - groził Zieleniewski.
Pirat pojął, że z Polakami lepiej nie zaczynać. Przekonał się o tym dosadniej, gdy zobaczył, jaką obaj oficerowie zaprowadzili dyscyplinę wśród podwładnych. W drugiej połowie lipca statki zawinęły do Kadyksu, gdzie półbrygadę miano przeładować na inne okręty. Zieleniewski i Kajus na koniec wypili dwie butelki rumu z kapitanem swojego statku i ruszyli na zwiedzanie miasta i poznanie jego nocnych atrakcji.
Flotylla wypłynęła z Kadyksu 12 sierpnia, zaś 5 września 1802 roku marynarze zgotowali żołnierzom chrzest morski, gdy ci pierwszy raz przekraczali Zwrotnik Raka. Potem nastała flauta. Okręty stały w bezwietrznej pogodzie. Woda stęchła w upale, rozpaczliwie szukający ochłody skakali do morza, gdzie ginęli w paszczach rekinów. Zieleniewski, by nie wyjść z wprawy, ładował swój pluton na szalupy. Gdy żołnierze wiosłowali, oficer i pięciu najlepszych strzelców ćwiczyło się w strzelaniu do morskich potworów.
Gdy na początku października zerwał się wiatr, statki niemal w rocznicę odkrycia wyspy przez Kolumba wpłynęły do zatoki Manzanilla, przed miastem Cap Francais. Pluton Zieleniewskiego lądował z II batalionem w Le Mole St-Nicolas. Kompania Kajusa została jako załoga w mieście, a reszta batalionu połączona z murzyńską dywizją ruszyła ku Gonaives. Oddział Zieleniewskiego już pierwszego tygodnia pobytu na wyspie liczył ledwie kilkunastu ludzi zdolnych do noszenia broni. Resztę wykończyły miejscowe choroby.
Zapobiegliwość Zieleniewskiego opłaciła się. Jego żołnierze nie odparzali tak szybko stóp, mieli dobre ubrania chroniące przed słońcem. Ogień kilku najlepszych strzelców wystarczał, by przegnać znacznie silniejsze watahy murzyńskich powstańców. Oddziały wierne Napoleonowi przeprawiły się przez dwie rzeki i po przejściu długiego płaskowyżu dotarły do St. Marc. Po kilkudniowym pobycie w mieście okazało się, że wszyscy czarnoskórzy żołnierze uciekli, prócz jednego, czterystuosobowego batalionu. Generał Fressinet zebrał wieczorem białych oficerów i zdradził im swój plan. Nazajutrz zebrał na zbiórkę nieuzbrojonych Murzynów, a polski batalion dokonał rzezi mordując ich bagnetami. Jeden tylko Olszanowski nie wykonał rozkazu.
Potem Polacy wsiedli na okręt i odpłynęli do Port-au-Prince. Tam umierało z powodu chorób po kilkudziesięciu ludzi dziennie. Zieleniewski intuicyjnie wyczuwając, że to niezdrowe powietrze w mieście i kontakty z tubylcami trzebią szeregi polskiej jednostki, uciekał ze swoimi w góry na patrole. Owe wycieczki trwały niekiedy po dwa tygodnie. Coraz częściej tylko Zieleniewski schodził do miasta, żeby upewnić się, co się dzieje, w tym czasie z całej półbrygady, liczącej w chwili lądowania 3700 żołnierzy, zostało 300 gotowych do walki.
W czasie jednej z takich wizyt W mieście porucznik dowiedział się, że w nocy z l na 2 listopada zmarł generał Leclerc, dowódca sił interwencyjnych na San Domingo. Jego następcą został generał Rochambeau.
Zieleniewski wiedział, że nie zmieni to sytuacji jego ani jego ludzi. Chwytał powstańców, ściągali ich do miasta, do więzienia, pobierali tam zapasy jedzenia i znikali w dżungli. Z czasem powstańcy nadali Zieleniewskiemu przydomek „Mauvais genie” - zły duch.
Straszniejsze od niego były chyba tylko psy, zwane molosami, sprowadzone z Kuby, specjalnie szkolone do wyszukiwania zbiegłych niewolników. Miały zatrzymać zbiegów, a jeśli ci nie stawali w miejscu, zagryzały ich. Użycie ich w boju nie przyniosły spodziewanych efektów, bo wyczuwszy krew rannego dobosza rzuciły się na niego z zębami.
Zieleniewski i jego ludzie czuli się na wyspie na tyle pewnie, że zapuszczali się na jej południowe wybrzeże. Pewnego dnia, gdy garstka Polaków podchodziła murzyńskie umocnienia pod Jacme, Zieleniewski natknął się na leżących w krzakach dziwnie wyglądających ludzi. Mieli ciemną karnację, wystające kości policzkowe i co dziwniejsze, pióra wetknięte w kruczoczarne włosy. Tylko jeden z nich dawał znaki życia. Był potężniejszy od pozostałych i miał nieduży worek zawiązany na plecach i bębenek, który trzymał pomiędzy skrzyżowanymi nogami.
- Co za cudaki? - dziwił się Dobecki.
- Słyszałem o takich - szeptał Zieleniewski. - To Indianie. Bierzcie tego żywego i uciekamy.
Miesiące pobytu w dżungli nauczyły Polaków jak przetrwać, znali miejscowe zioła, które natychmiast stawiały ludzi na nogi lub pomagały zapomnieć o bólu. Część z nich nazywamy obecnie narkotykami, ale wówczas były traktowane jako lekarstwa.
Po dwóch dniach dziwny człowiek odzyskał przytomność i równie zaskoczony przyglądał się polskim żołnierzom. Ich ubrania bardziej przypominały powstańcze odzienie. Skronie żołnierzy skrywały kapelusze o szerokich rondach. Na plecach i przy pasach mieli przytroczone worki i sakwy. Nieliczni mieli na stopach regulaminowe buty. Polacy mieli skrytkę w jaskini blisko szczytu góry pomiędzy Port-au-Prince a Jirmani i Jacme. Z daleka widzieli poranne mgły unoszące się nad jeziorem de Enriquillo. Na froncie panował względny spokój utrzymywany dzięki działalności Zieleniewskiego. To on i jego ludzie obserwowali ruchy wojsk powstańczych, donosili o tym Francuzom, a ci wysyłali na morze barkasy z kilkoma armatami, które ostrzeliwały szlaki.
Któregoś dnia, gdy Zieleniewski stał na zboczu z lunetę i lustrował północnozachodnią zatokę wyspy, podszedł do niego Indianin. Bez słowa podał mu mapę wyrysowaną na bawolej skórze. Zieleniewski szybko się zorientował, który fragment wyspy ona pokazuje.
Znaczki nie pozostawiały złudzeń, że to była mapa prowadząca do pirackiego skarbu.
- Skąd to masz? - próbował na migi wytłumaczyć Indianinowi znaczenie francuskiego pytania.
- Znalazłem - ten spokojnie odpowiedział.
- Znasz francuski?
- Nauczyłem się od czarnych ludzi, trochę rozumiem mowę waszego ludu.
- Obserwujesz i uczysz się? - domyślił się Zieleniewski.
- Tak.
- Co się stało z twoimi towarzyszami?
- Zmarli na chorobę czarnych ludzi, którą ci roznoszą wydychając powietrze.
- Skąd się tu wzięliście?
- Namówili nas Anglicy, żebyśmy uczyli czarnych ludzi walczyć z białymi.
- Mieliście pojętnych uczniów - zadrwił Zieleniewski.
- Wy nie walczycie z nimi, tylko z wyspą, a nie można pokonać boskiego dzieła.
Polak i Indianin długo rozmawiali tego wieczora. Słoneczny Wilk, bo tak się nazywał Indianin, opowiedział Zieleniewskiemu o życiu na prerii, o tym jak w czasie swych szamańskich wędrówek dotarł do Szaunisów, a ci sprzymierzyli się z Anglikami przeciw Amerykanom. Szaman postanowił skorzystać z okazji i poznać inne światy, wojny białych ludzi, by opowiedzieć swojemu ludowi, jak walczyć o wolność.
Następnego dnia Zieleniewski zerwał swoich ludzi z samego rana.
- Wstawajcie, nicponie! - krzyczał.
Gdy wszyscy jego ludzie, już tylko czternastu, zebrali się przed nim, porucznik w kilku słowach powiedział, kim jest szaman.
- Znaczy się czarodziej? - dopytywał się Dobecki.
- Tak - krótko uciął Zieleniewski. - Jest sprawa do rozstrzygnięcia. Nasz czerwony brat dostarczył nam ciekawą mapę. Prowadzi ona do pirackiego skarbu. Ilu chce dobrać się do tego złota?
Wszyscy podnieśli ręce oprócz Olszanowskiego.
- Poeta, nie wygłupiaj się - zachęcał go Dobecki.
- Olszanowski, masz wolną drogę - powiedział Zieleniewski. - Idź do miasta i powiedz, że cały oddział wybili Murzyni. To ostatnia przysługa, o jaką cię proszę. Olszanowski skinął głową, założył karabin na ramię i ruszył w dół zbocza. Reszta żołnierzy poszła za szamanem. Zieleniewski został jeszcze jakiś czas w obozie, by sprawdzić, czy nie pozostawiono nic cennego, a potem dołączył do swoich. Niestety, w ciągu godziny kilkudziesięciu ludzi dotarło na ścieżkę, którą wędrował samotny żołnierz. Nie miał szans i został schwytany do niewoli.
W tym czasie Zieleniewski wędrował w kierunku zachodnim. Drugiego dnia wędrówki przez dżunglę szaman zapalił fajkę i zamyślił się, jakby zamknął w sobie. Jego palce bezwolnie krążyły po bębenku wystukując dziwny, obcy Polakom rytm.
Żołnierze przypatrywali się temu, a potem zmęczeni stracili zainteresowanie magicznymi obrzędami.
Nazajutrz oddział dotarł na rozdroże.
- Duchy wyspy mówiły, że to złoto jest złe - szepnął szaman do ucha Zieleniewskiego.
- Każde złoto jest złe, bo budzi emocje, każdy chce je zdobyć - odpowiedział oficer. -
Pokaż mi monetę nie okupioną krwią.
- Co chcecie zrobić z tym złotem? - zapytał szaman.
- Chcę zamieszkać w Stanach Zjednoczonych, ale wcześniej wrócę do Polski, z
Napoleonem.
- To ten wielki biały wódz zza oceanu?
- Tak.
- Jadę z tobą, ale uważaj na złoto - ostrzegał szaman.
Pluton zszedł ścieżką, która prowadziła do skarbu. Idąc z rozwidlenia w prawo, doszliby do Les Cayes, gdzie znajdowała się już część polskiej 114 półbrygady dosłanej na San Domingo na początku 1803 roku.
Następnego dnia Polacy ujrzeli dymy jakiejś wioski.
- Murzyni, kilku powstańców - relacjonował Dobecki wysłany na zwiad. – Widziałem rodzinę kolonistów, w tym dwie młode dziewczyny.
Każdy znający realia tej wojny nie mógł mieć złudzeń, co czeka te niewiasty.
Tym razem Zieleniewski i szaman poszli na rozpoznanie. Na sporej polanie stały ustawione w podkowę zabudowania. Środkowe zajmowali koloniści, a skrzydło niewolnicy. Drugie było przeznaczone na magazyny. Pośrodku placu Murzyni wbili trzy pale, do których przywiązano starszego mężczyznę i dwie dziewczyny. Zieleniewski widział przez lunetę, ze ich chronione dotąd przed słońcem ramiona teraz były poparzone od promieni słonecznych.
Oficer wyjął mapę i przyglądał się okolicy. Wszystko pasowało, kształt zatoki, wyspa, wodospad. Byli tak blisko złota. Szaman w ciszy obserwował wewnętrzną walkę Zieleniewskiego. Wtedy na plac weszła gromada powstańców. Nieśli przywiązanego do drąga, związanego jak barana Olszanowskiego. Z rezydencji kolonisty wyszedł powstańczy watażka i wydał kilka rozkazów. Po jego słowach Murzyni podnieśli wrzask pełen radości.
Szybko przygotowali dwie deski, włożyli między nie omdlałego Olszanowskiego, związali to lianami i zaczęli piłować wzdłuż. Kolonista pluł w kierunku powstańców, a jego towarzyszki płakały.
Zieleniewski zerwał się na równe nogi i wrócił do oddziału.
- Szykować się! - rozkazał. - Dranie zamęczyli Olszanowskiego.
Polacy przygotowali broń, sprawdzili ładunki prochowe, czy pistolety były załadowane, czy szable dobrze wysuwały się z pochew. Potem jak sfora wilków zakradli się pod plantację. Szaman szedł tuż za Zieleniewskim niosąc karabin w jednej i tomahawk w drugiej ręce.
Powstańcy zabawiali się rozdzielaniem i składaniem desek z krwawym strzępem polskiego legionisty. Wtedy rozwścieczeni żołnierze Zieleniewskiego zaatakowali. Żadna wystrzelona przez Polaków kula nie była chybiona. Kolejna salwa z pistoletów powaliła nielicznych, którzy ocaleli z pogromu. Z hacjendy wyskoczyło jeszcze trzech Murzynów, ale jednego pałaszem zabił Zieleniewski, drugiego szaman, a ostatniego Dobecki.
Polacy natychmiast uwolnili kolonistów i zanieśli zemdlonych do pokojów. Tam ujrzeli, jak powstańcy zbezcześcili pomieszczenia, strzelali do portretów, pocięli zastawy i do czego służyły im kartki wyrwane z książek.
Żaden z atakujących nie był ranny, za to zginęli wszyscy Murzyni.
- Pochowajmy Olszanowskiego i uciekajmy do najbliższego miasta – proponował Dobecki.
- Jakie miasto jest najbliżej? - Zieleniewski zapytał kolonistę.
- Aquin - odpowiedział stary Francuz. - Ratujcie moje córki - błagał. - Rodzina z Francji zapłaci każdą cenę. Ja nie wytrzymam marszu, zostawcie mnie tu.
- Co się stało z pańskimi niewolnikami?
- Przyłączyli się do powstańców.
- A pańscy nadzorcy?
- Uciekli, dranie.
Szaman z dziwnym uśmiechem przyglądał się Zieleniewskiemu.
- Mówiłem, że to złe złoto - szepnął po polsku.
Żołnierze czekali na decyzję dowódcy. Z jednej strony chcieliby dobrać się do złota, z drugiej szkoda było im tych panienek, które pozostawione tu byłyby już na zmarnowanie i w najlepszym razie skończyłyby jako służące u powstańców.
- Możemy weźmiemy je ze sobą? - zaproponował Dobecki. Weterani pokręcili głowami. Ten pomysł im się nie podobał. Francuzki mogły donieść władzom o znalezionym złocie.
- Idziemy do miasta - zdecydował porucznik. Mówił po polsku, by nie zrozumieli go Francuzi. - Wrócimy po złoto, gdy w okolicy będzie spokojniej. Trzeba jeszcze zorganizować jakiś transport. Może skorzystamy ze statku, którym będą odpływać owe panny?
Francuzki były podobne do siebie. Obie miały ciemne włosy, sarnie, brązowe oczy, małe, pełne, malinowe usta, wąskie kibicie i kobieco zaokrąglone kształty. Różniły się tylko wiekiem. Starsza do tego miała pieprzyk koło nosa.
Zieleniewski obszedł je dokoła, uważnie lustrując ich wygląd. Stały tuląc się do siebie.
Oficer wyjął zza pasa nóż i podał go dziewczynom.
- Nie mamy czasu na toalety - powiedział. - Zechcą panie rozciąć suknie, tak by powstały luźne spodnie. Obetnijcie je tuż poniżej kolan. Będzie wam wygodniej wędrować.
Panny niewprawnie wykonały polecenie porucznika.
- Przygotować broń, maszerujemy w szyku do obrony okrężnej – dyrygował Zieleniewski.
Oddział wyszedł na podwórze. Pomiędzy ciałami czarnych powstańców bielał wykonany ze świeżo ociosanych kawałków drewna krzyż nad mogiłą Olszanowskiego.
Wtedy niespodziewanie na dziedziniec wpadła luźna formacja jeźdźców powstańczej kawalerii. Ludzie Zieleniewskiego zareagowali błyskawicznie. Rozległa się palba karabinowa.
Pierwszy szereg szarżujących spadł z koni. Niestety, w walce wręcz piechurzy mieli z kawalerzystami niewielkie szanse.
Zieleniewski, szaman, Dobecki, panny i jeszcze trzej ludzie zdołali wycofać się do hacjendy. Kawalerzyści zsiedli z koni i podjęli szturm.
Pałasz Zieleniewskiego i tomahawk szamana siały spustoszenie wśród wrogów. Porucznik, wyczuwając słabość przeciwnika, postanowił spróbować ucieczki.
- Wsiadamy na ich konie! - krzyknął.
Sam porwał jedną Francuzkę, a Indianin drugą i wybiegli na werandę. Murzyni, widząc rozwścieczonych, opływających krwią żołnierzy, uciekli. Za nimi na koniach mknęło ośmiu jeźdźców.
Zieleniewski widząc, że miejscowe rumaki nie są w najlepszej kondycji, porzucił je po przejechaniu niecałej mili.
- Gdzie to miasto? - pytał Francuzek.
Te nie potrafiły wskazać drogi. Uciekinierzy z hacjendy tułali się jeszcze pięć dni po dżungli, wreszcie dotarli do Aquin. Był tam polski garnizon. Trzech ludzi Zieleniewskiego znalazło się w lazarecie i wkrótce tam zmarli. Zieleniewski był jedynym zdolnym do noszenia broni oficerem w mieście. Chory kapitan mianował go dowódcą obrony i napisał wniosek o awans. Od tej pory podporucznik był kapitanem Zieleniewskim.
Następnego dnia po tej nominacji miasto zaatakowali powstańcy. Artyleria miasta, resztki polskich kompanii i francuskiego wojska kolonialnego dzielnie broniły prowizorycznych fortyfikacji. Wreszcie późnym wieczorem do miasta wdarła się kawaleria murzyńska. Gnała pustą ulicą. Na jej środku stał Zieleniewski. Spokojnie nabił karabin i strzelił ze stu metrów między oczy Murzyna ubranego w ozdobny mundur. Na pomoc kapitanowi nadbiegło kilku ocalałych żołnierzy. Zieleniewski znowu nabił karabin. Z trzydziestu metrów nie miał prawa chybić. Trafił kolejnego jeźdźca. Potem wyjął pistolet i z dwudziestu metrów zastrzelił trzeciego. Na koniec wysunął z pochwy pałasz i czekał. Jakaś zbłąkana kula trafiła go w lewe ramię, orając tylko skórę.
Walec stu kilkunastu kawalerzystów wpadł na ostatnią redutę obrony miasta, na kilku ludzi na środku piaszczystej ulicy. Zieleniewski, nim padł stratowany, zobaczył, jak przed bliskim strzałem w pierś zasłania go swoim ciałem Dobecki. Ostatni legioniści zasłonili żywym murem swojego dowódcę. Potem nagle zapadł zmrok. W tym mroku z kręgami palących się ognisk rozbrzmiewał płacz pokonanych, którzy przeżyli pogrom, bo spotkał ich los gorszy od tych, którzy od razu zginęli. Cieszyli się zdobywcy podnosząc w górę puchary zwycięstwa, rozkoszując się każdą chwilą odwetu, smakiem tak upragnionej wolności.
Ciemności były schronieniem dla jeszcze jednego człowieka. Szaman w czasie szturmu wyprowadził z miasta obie Francuzki, a teraz wrócił po Zieleniewskiego. Znalazł go w stosie trupów. Wyniósł z miasta. Ciemne, mądre, spokojne oczy Indianina z uwagą notowały każdy szczegół z zachowania zwycięzców.
Kilka piekielnych dni zajęło transportowanie rannego Zieleniewskiego do Les Cayes.
Tam porucznik powoli zdrowiał, a Francuzki opowiedziały o obronie i zdobyciu miasta. Szaman odszedł w góry w poszukiwaniu ziół, które miały uratować życie człowieka, którego szanował.
Lecz i to miasto musiało się poddać, tyle że Anglikom. Oddawano im miasto, arsenał, żołnierze mieli iść w niewolę. Części pozwolono na swój koszt wypłynąć do Ameryki. W tłumie uciekinierów, weteranów, kolonistów był też i chudy, schorowany mężczyzna podpierany w marszu przez Indianina.
- Nazwisko? - zapytał angielski oficer notujący tych, którzy wchodzili na statki ewakuacyjne.
- Dobecki - wymamrotał ranny.
- Narodowość?
- Polak.
- U kogo pan służył?
- U kapitana Zieleniewskiego.
- Gdzie on jest teraz?
- Zasieczon przez murzyńską kawalerię, zmarł z ran w Les Cayes.
***
- To oczywiście był Zieleniewski? - domyślił się Bytes.
Skinąłem głową, popijając łyk kawy, bo od opowiadania zaschło mi w gardle.
- Anglicy niechętnie wypuszczali z wyspy oficerów - tłumaczyłem. - Poza tym Zieleniewski był dość znany i pewnie powstańcy woleliby go zatrzymać na wyspie, gdyby wiedzieli, że przeżył.
- I co? Zieleniewski dostał się do Ameryki? - niecierpliwił się Paweł.
- Tak, odpłynął z Kingston na Jamajce statkiem „Federalist” - odpowiedziałem. - Kapitan co prawda nie powinien był nim żeglować, bo nie miał nawet busoli. Uciekinierzy przejęli statek i przy pomocy Francuza, kapitana statku uprzednio zajętego przez Anglików, doprowadzili go po kilku dniach żeglugi do Savannah. Stamtąd dzięki pomocy rodziny dwóch uratowanych kolonistek Zieleniewski udający Dobeckiego wrócił do Francji i znowu założył mundur.
- A szaman? - nie wytrzymali Bytes i Paweł.
- Przypłynął z nim.
SMUTNY KONIEC WYPRAWY NA SAN DOMINGO • ZIELENIEWSKI WRACA DO EUROPY • NA ZAŚNIEŻONYCH BEZDROŻACH PRUS WSCHODNICH • WYPAD PRZECIW KOZAKOM • ZASADZKA PRZECIW KOZAKOM • DRUGIE SPOTKANIE Z KOZACKIM ATAMANEM • KONIEC KAMPANII ROSYJSKIEJ •
GDZIE UKRYTO SKARB?
Widziałem, że moja opowieść o wojennych losach Feliksa Zieleniewskiego na wyspie San Domingo zrobiła wrażenie na Pawle i Amerykaninie. Obaj zasłuchali się wpatrzeni w pomarańczowy, dogasający ogień w kominku, grzejąc dłonie kubkami z kawą „chrzczoną” zawartością piersiówki milionera.
- Ile w tej relacji jest prawdy historycznej? - zapytał Paweł.
- Po pierwsze, zwróćmy uwagę na warunki podróży - powiedziałem sięgając po notatki. - Rada Administracyjna 113 półbrygady monitowała władze wojskowe w sprawie zapewnienia oddziałom odpowiednich warunków podróży. Niestety, żołnierzy ładowano jak sardynki do puszki, nawet nie wszyscy mieli hamaki. Malwersacje kwatermistrzów doprowadziły do tego, że zaokrętowano za mało warzyw i niskiej jakości posiłki mogły doprowadzić do epidemii szkorbutu. O warunkach podróży niech świadczy fakt, że po lądowaniu trafiło do lazaretów prosto z pokładów 10 oficerów i 432 żołnierzy.
- A czy na miejscu wszyscy dawali sobie tak radę jak Zieleniewski? - wtrącił pytanie Bytes.
- Francuscy dowódcy mieli o Polakach jak najlepsze mniemanie - odpowiedziałem. - Znali ich przecież z walk we Włoszech czy w Rzeszy Niemieckiej. Niestety, doświadczenia walk europejskich nie mogły się przydać na wyspie, gdzie przeciwnik stosował inną taktykę. Mogę jednak z dumą po informować cię, że Polacy potrafili się dostosować do sytuacji.
Sławna jest akcja kapitana Grotowskiego, którego oddziałowi udało się dostarczyć zaopatrzenie do oblężonego Marmelade.
Opowiadałem wam o wybiciu 400 ludzi batalionu kolonialnego w St. Marc. Cała sprawa miała związek z wcześniejszymi aktami zdrady i zdradą generała Dessalinesa. Murzyni, którzy do apelu wystąpili bez broni, zostali otoczeni i wykłuci przez pozostałe oddziały z załogi. Z tego pamiętnika wynika, że w rzezi brali udział i Polacy. W chwili przybycia Polaków na wyspę Francuzi mogli ograniczać akcje do ochrony szlaków, fortów i miast. Polacy walczyli jako części składowe wymieszanych związków bojowych. Sytuację korpusu ekspedycyjnego na wyspie pogorszyło przystąpienie Anglii do wojny w maju 1803.
Praktycznie kontakt z metropolią został zerwany, a oblężone porty były teraz blokowane i ostrzeliwane z morza. Zaczął panować głód. Dnia 1 sierpnia dowódca obrony Jeremie, generał Fressinet, podjął decyzję o opuszczeniu pozycji, przy jednoczesnym pozostawieniu niczego niespodziewającej się załogi polskiej cytadeli. Uciekinierzy w większości trafili do angielskiej niewoli, a stu czterdziestu pozostawionych Polaków wraz z grupą Francuzów 5 sierpnia kapitulowało. Na szczęście angielski generał Ferru, mając bardzo dobre mniemanie o Polakach, pozwolił im odpłynąć na Kubę. Les Cayes kapitulowało 12 października, a kilka dni wcześniej Port-au-Prince. Wreszcie 30 listopada kapitulował głównodowodzący generał Rochambeau, oddając powstańcom Cap Franęais, sam zatrzymany przez angielski „Bellerophon”, ten sam, na którego pokładzie smutną podróż na Wyspę Świętej Heleny odbył kilkanaście lat później Napoleon.
- Co dalej działo się z Zieleniewskim? - niecierpliwił się Paweł.
- Zaraz - wtrącił się Bytes. - Dobrali się do tego pirackiego skarbu?
- Nie - odpowiedziałem.
- Ta mapa w zeszycie... - domyślał się Bytes.
- Tak - przyznałem - Mam dla ciebie smutną wiadomość. Zieleniewski odrysował ją z pamięci, bo oryginał zgubił w dżungli lub zabrali mu powstańcy.
***
Para Zieleniewski i szaman budziła ogólną ciekawość. Z niefortunnej wyprawy na San Domingo wróciło do Francji zaledwie 330 żołnierzy i oficerów. Dwie setki zamieszkały na Kubie, na Jamajce i w Ameryce, a kilkuset osiadło na Haiti. Dodam, że w nowej republice Haiti zabroniono obcokrajowcom nabywania ziemi. Od tej reguły wyłączono Niemców i Polaków. Po zwycięstwach nad Austrią w 1805 i Prusami w 1806 roku wojska Napoleona Bonaparte zbliżały się do granic dawnej Rzeczypospolitej. Cesarz Francuzów coraz częściej stawał przed problemem, co uczynić z Polakami. Na razie potrzebował ich do ukończenia kampanii w Polsce. Wtedy Zieleniewski, który pracował w majątku rodziny uratowanych kolonistek, zaciągnął się do armii. Gdy generał Jan Henryk Dąbrowski był zajęty organizacją polskiej armii w Wielkopolsce, do francuskiej służby zgłaszali się ochotnicy. Wśród nich był i Zieleniewski z szamanem. Polak-tropiciel znający język i kraj - oraz Indianin – urodzony myśliwy i zwiadowca - tworzyli idealny tandem.
Zieleniewskiego przydzielono do korpusu wielkiego księcia Bergu Joachima Murata, który dowodził lekką kawalerią i dragonami. Ten miał ze wszystkich marszałków napoleońskich najwięcej ułańskiej fantazji; dość wspomnieć o jego szaleńczych pomysłach szarży na wielbłądach w czasie kampanii egipskiej.
Teraz już kapitan Zieleniewski dostał pod komendę czterdziestu dragonów, w większości byłych kryminalistów uwolnionych z bawarskiego więzienia. Byli to członkowie bandy, która grasowała na drogach, okradając karawany kupieckie, a zdarzało się, że w poszukiwaniu broni i amunicji atakowali posterunki żandarmerii. Przez kilka lat grasowali, aż zostali schwytani wskutek zdrady zazdrosnej o herszta karczmarki.
Pod koniec stycznia 1806 roku w śnieżnej zadymce jechał oddział francuskich kawalerzystów. Dopiero z odległości kilkunastu metrów dojrzeli zabudowania jakiegoś gospodarstwa. Dowódca bez słowa, samymi gestami wydał rozkazy. Byli bandyci w lot pojęli, co mieli zrobić. Sprawnie otoczyli budynki.
Zieleniewski nie był typem służbisty i zamiast przepisowego czaka założył na głowę futrzaną czapę kupioną na targu w Warszawie. Nie marzł tak jak jego żołnierze. Szaman zdawał się być odporny na mrozy i upały.
Gdy dwaj przyjaciele wiązali konie w stodole, usłyszeli z chałupy krzyki i huk wystrzału. Biegiem rzucili się do domu. W sieni znaleźli ciało gospodarza z wielką plamą krwi na piersi. Z izby obok słychać było odgłos szamotaniny. Zieleniewski znał już trochę swoich żołnierzy.
- Maltzahn! - krzyknął otwierając drzwi.
Wymieniony z nazwiska podoficer, jeden z przywódców szajki rabusiów szamotał się z jakąś dziewczyną, zapewne córką mężczyzny w sieni.
- Zabawić się nie można? - Maltzahn zdziwił się.
- Won, psi pomiocie! - huknął na niego kapitan.
- Oficerek, uważaj, bo w taką pogodę łatwo się zgubić i zamarznąć albo zginąć z ręki jakowychś zbójów - podoficer miał wściekłą minę i powoli sięgał po dragonkę wiszącą u pasa.
Gdy zbój wyszarpnął ją z pochwy, w powietrzu błysnął pałasz Zieleniewskiego.
Zatrzymał cięcie i płynnym ślizgiem zjechał niżej na pierś, po drodze rozcinając krtań. Kłótnia zwabiła do środka jeszcze czterech dragonów. Widząc śmierć kamrata, chwycili za szable i pistolety. Szaman dwóm rozpłatał głowy tomahawkiem, który sam sobie wykonał we francuskiej kuźni. Zieleniewski ranił pozostałych. Potem zebrał oddział na podwórzu. W zaspie leżało tam trzech martwych i dwóch rannych.
- Pod moimi rozkazami nie będzie warcholstwa! - krzyknął Zieleniewski. -
Prowadzimy Wielką Armię samego Napoleona. Jesteśmy na jej czele i dość w życiu jeszcze zaznacie radości. Póki wam nie powiem inaczej, macie zachować żołnierski porządek i odkupić swoje dawne winy. Inaczej, jako ci dwaj zdrajcy, jak psy zdechniecie.
Zieleniewski wyjął pistolety i dobił rannych. Chyba właśnie tego potrzebowali do zachowania dyscypliny rabusie z bawarskich dróg. Od tej pory Zieleniewski mógł się poszczycić dowodzeniem najsprawniejszego oddziału woltyżerów w armii.
Gdy Napoleon trzy dni bawił w okolicach Wielbarka, Zieleniewski podchodził rosyjskie oddziały księcia Dołgorukiego. Zieleniewski 2 lutego wkroczył do Olsztyna, który dopiero 4 lutego odwiedził Napoleon.
Wreszcie 7 lutego pod Iławką Pruską doszło do zażartego boju w śnieżnej zadymce.
Do szarży ruszył cały pluton kapitana Zieleniewskiego, wrócił tylko on i szaman mający uwiązane do pasa cztery skalpy.
Po bitwie Zieleniewski przybył do sztabu dywizji po nowy przydział.
- Co stało się z pańskimi ludźmi? - pytał kapitan z intendentury.
- Połowa zginęła w ogniu karabinów, a druga przy wysadzeniu rosyjskiej baterii - spokojnie opowiadał Zieleniewski.
- Skoro pański oddział poniósł takie straty, to dlaczego pan przeżył? – Francuzowi zdawało się, że zadał podchwytliwe pytanie.
Polski kapitan uznał je za obraźliwe, kwestionujące jego odwagę. Zaraz pewnie sięgnąłby po swój pałasz, ale do kwatery w opuszczonej chałupie wszedł marszałek Murat.
Strojny jak zwykle spojrzał na Polaka.
- A, Monsieur Zelenewsky! - zawołał przekręcając nazwisko. - Cóż pan porabia?
- Czekam na przydział.
- Co się stało z pańskimi ludźmi?
Zieleniewski powtórzył swoją relację z bitwy.
- A, to wy to zmajstrowaliście? - ucieszył się Murat. - Brawo, wspaniała rzecz! Żałuję, że mnie tam nie było!
- Z całym szacunkiem, ale teraz Francja opłakiwałaby utratę marszałka – odparł Zieleniewski.
W izbie zapadła cisza. Te słowa były zuchwałe. Murat lubił jednak dosadny język i tylko zaśmiał się.
- Chcesz, naturalizuję cię na Francuza i wezmę do przybocznej gwardii? - zaproponował.
- Mojego przyjaciela, Indianina, też?
Murat był zachwycony wyglądem wojownika stojącego w kącie. Wzrok marszałka ześlizgnął się na skalpy i zatrzymał się na nich na dłużej.
- Was dwóch i moja dywizja kirasjerów wystarczy, by zdobyć Moskwę – powiedział Francuz. - Jak chcesz, to wyślę cię do rodaków. Pod Nidzicą stoi korpus obserwacyjny generała Zajączka. Naprzeciw mają pozycje kozackiego atamana Płatowa. Będzie okazja do podchodów, no i będziesz wśród swoich. Wybieraj.
- Tęskno mi do polskiej mowy - powiedział Zieleniewski. - Jakby książę wybierał się do Moskwy, to służę swymi usługami.
Marszałek tylko zasalutował i odszedł zadowolony. Zieleniewski dostał pismo, w którym wszelkie władze, w tym żandarmerię powiadamiano, że kapitan kawalerii Zieleniewski jedzie na służbę do generała Zajączka. Najpierw jednak, za sprawą Murata, obu zatrzymano na jakiś czas na dworze cesarza na ostródzkim zamku.
Polak i Indianin w polskiej dywizji zostali skierowani do posterunku we wsi Małga, blisko rzeki Omulew. Kapitan Zieleniewski dostał pod komendę oddział osiemdziesięciu maruderów z wojsk polskich i francuskich. Najpierw musiał przywrócić w oddziale dyscyplinę. Robił to sprawdzonymi metodami: pałaszem i przy pomocy milczącego, groźnego szamana. Umiejętności wojskowe kapitana i postawa Indianina robiły na żołnierzach wrażenie. Wreszcie, wczesną wiosną, po pierwszych roztopach kapitan miał poprowadzić podjazd przeciw Kozakom stojącym po drugiej stronie rzeki. Gdy w odwecie Rosjanie znieśli polski posterunek w Małdze, to Zieleniewski otrzymał rozkaz zrobienia tego samego z oddziałem rosyjskim. Najpierw Indianin przeprowadził zwiad, a potem zaprowadził pod odległą wieś całą formację Zieleniewskiego. Nocna szarża na uśpiony obóz wroga przyniosła nieoczekiwany sukces. Gdy blisko setka ludzi Zieleniewskiego tyralierą rzuciła się między chaty, tnąc, paląc, strzelając do przeciwników, zadała im wielkie straty.
Z jednej z chat w środku wsi wybiegł jakiś znaczny oficer z ozdobną torbą przewieszoną przez ramię. Akurat koło niego przejeżdżał Zieleniewski. Nie miał czasu ciąć pałaszem, ale wyciągnął rękę i chwycił mężczyznę za kołnierz. Chciał porwać jeńca. Rosjanin wyrywał się, a dłoń kapitana ześlizgnęła się na pasek torby i zerwał go zabierając taki łup.
Polacy całą noc umykali pogoni, aż dostali się do swoich. Zieleniewski osobiście przekazał torbę generałowi Zajączkowi. Były tam rozkazy rosyjskiego dowództwa do atamana kozackiego Matwieja Płatowa.
- Widzisz, kogoś miał na postronku? - śmiał się generał, pokazując pisma Zieleniewskiemu.
- Następnym razem nie ucieknie - odparł kapitan.
Na początku lipca 1807 roku podpisano pokój w Tylży, a dwa tygodnie później, w Dreźnie, Napoleon podyktował konstytucję Księstwa Warszawskiego. Zieleniewski nie brał udziału przy tworzeniu wojsk Księstwa Warszawskiego, nie walczył w Hiszpanii w 1808 ani w wojnie z Austrią w 1809 roku.
Jesienią 1807 roku razem z szamanem odpłynęli za ocean. Kapitan wrócił po czterech latach i z jego notatek nie wynika nic konkretnego, co przez ten czas robił. Napisał lakonicznie: „Studia indiańskie”. Po powrocie natychmiast udał się do Warszawy. Tu przywitano go nieufnie. Po pierwsze, przez te lata wielu Polaków wróciło do domów i wiedziano, że Zieleniewski zginął w obronie miasteczka na San Domingo. Uwierzono opowieści Zieleniewskiego, ale nieufność pozostała. Po drugie, nikt nie wiedział, co kapitan robił przez ostatnie cztery lata, a jego pobyt u Indian traktowano jako wyraz totalnego dziwactwa. Jakiś czas Zieleniewski zarabiał na życie leczeniem przy pomocy ziół, naparów, specjalnych okładów i, jak wówczas mówiono, „praktyk magicznych”. Jeden z oficerów francuskich, usłyszawszy z jak sławnym wojownikiem ma spotkanie, załatwił mu audiencję u marszałka Murata. Ten, pamiętając nieco zuchwałego polskiego oficera, przyjął go do siebie na służbę.
W czasie kampanii 1812 roku Zieleniewski dowodził już dwiema setkami huzarów i dragonów. Jego zadaniem, zwłaszcza jesienią, było zwalczanie podjazdów rosyjskich, zwanych partyzantką. W tym też czasie ponownie spotkał atamana Matwieja Płatowa, czemu poświęcił więcej miejsca w swym pamiętniku.
Otrzymawszy informację, że na konwój Wielkiej Armii, w którym miały jechać damy i dobra oficerów, zaczaił się oddział kozacki, Zieleniewski postanowił zorganizować zasadzkę na „kozunów”. Tak Polacy nazwali Kozaków, bo samo słowo „Kozacy” doprowadzało do paniki w szeregach francuskich.
Była ciemna październikowa noc. Drobny śnieg zacinał, tworząc pryzmy sypkiego jak piasek śnieżnego pyłu. Latem okolica uraczyłaby widokiem żyznych pół porośniętych zbożami. Teraz była to tylko biała pustynia, przez którą z trudem przebijała się karawana kilkudziesięciu wozów z osłoną zaledwie stu strzelców konnych. Kawalkada zbliżała się do zagajnika, który długim językiem wchodził na drogę. Tam dowódca grupy postanowił zrobić postój. Tam też między drzewami czaili się Kozacy. Dłońmi zakryli chrapy końskie, by nie prychały, a sami nakryli się kocami zakrywającymi i pyski rumaków, by para oddechów nie zdradziła pozycji.
Zieleniewski w jasnym kożuchu leżąc w zaspie obserwował Kozaków. Widział ciemne kształty ukryte między drzewami. Końskie łydki drgające na zimnie, gdy wierzchowiec i jeździec leżeli w śniegu. Kapitan, teraz awansowany do stopnia podpułkownika widział także na horyzoncie oddział Kozaków ze spisami, gotowych do szarży śladem karawany.
Strzelcy Zieleniewskiego byli rozłożeni szerokim łukiem za linią kozackiej zasadzki w lesie. Oficer przyłożył twarz do kolby karabinu i namierzył swój cel. Gdy straż przednia francuskiej grupy była pięćdziesiąt metrów od lasu, Zieleniewski wystrzelił, a w ułamku sekundy po nim blisko setka strzelców. Zaraz zza szczytu wzgórza wyjechała druga setka prowadząc luźne konie. Ludzie Zieleniewskiego wskoczyli na rumaki i szturmowali las.
Kozacy w zagajniku uciekali, ile tylko konie miały sił w kopytach. Zieleniewski dał rozkaz do zwrotu i ruszenia przeciw konnym, którzy czaili się za konwojem, a teraz gnali jego śladem skuszeni odgłosami strzałów i łatwej zdobyczy. Zieleniewski widział strach i ulgę malujące się na twarzach Francuzek i francuskich żołnierzy. Część jego ludzi miała długie karabiny do strzelania w pozycji pieszej i krótkie, kawaleryjskie karabinki do oddania salwy w galopie.
Zieleniewski zagrał na gwizdku umówioną wcześniej melodię i w stronę kozackiej formacji, która skonsternowana zwalniała biegu, runęła fala ołowianych kuł wystrzelonych przez kawalerzystów. Z ciemnej masy rozległy się jęki, rzężenia koni i pojedyncze strzały. Kozacy postanowili czmychnąć w obawie przed walką z dobrze zorganizowanym oddziałem francuskich kawalerzystów.
- Za nimi! - Zieleniewski wydał rozkaz.
Po pół mili Kozacy rozdzielili się. Kawalerzyści wiedzieli, co mają robić. Huzarzy mieli ścigać mniejszą grupę, a dragoni razem z Zieleniewskim większą. Po kolejnej mili Kozacy ścigani przez Zieleniewskiego znowu się rozdzielili. Tym razem podpułkownik poprowadził oddział tylko za jedną grupą Kozaków. Doskonale wiedział, do czego prowadzi taktyka Kozaków. Rozdzielaniem się mieli rozciągnąć siły przeciwnika na dwie przeciwne strony, a tylko środkowa grupa szła do większego zgrupowania wroga, by ściągnąć posiłki, które bez trudu niszczyły ścigających. Uciekające grupki Kozaków z góry miały umówione miejsca zasadzek.
Podejrzenia Zieleniewskiego potwierdziły się gdy „Jego” Kozacy zaczęli się nerwowo zachowywać, strzelać za siebie.
- Szybciej! - krzyknął Zieleniewski wyciągając pałasz.
Dopiero teraz dobrze odżywione dragońskie rumaki pokazały swą siłę. Podpułkownik bardzo dbał o konie, bardziej niż o ludzi, bo to wierzchowce mogły uratować kawalerzystów na wielkich przestrzeniach Rosji. Kozackie koniki były wytrzymałe i silne, ale na krótkim dystansie w galopie z dragońskimi olbrzymami nie miały szans. Dragoni w kilka minut dopadli Kozaków i choć ci stawiali opór, zostali wyrżnięci. Zieleniewski złapał jednego Kozaka i grzmotnął go w głowę rękojeścią pistoletu. Potem ukląkł nad nieprzytomnym wrogiem i wlał mu do ust. trochę jakiejś ziołowo pachnącej mikstury.
- Pułkownik czary czyni! - szeptali podnieceni dragoni.
Po kilkunastu minutach Kozak ocknął się i bez torturowania opowiedział wszystko Zieleniewskiemu. Na nazwisko Matwiej Płatow oczy oficera zalśniły.
- Nikt nie uszedł? - Zieleniewski zapytał dragonów.
- Skąd, panie pułkowniku! - zapewniali go.
- Dobrze, sprowadźcie tu huzarów - rozkazał.
Zaraz też jeden z dragonów założył na karabin prymitywny garłacz i wystrzelił w niebo rakietę, która rozbłysła fontanną srebrzystych iskier. Jeszcze dwa razy powtórzył ten manewr, aż ujrzał na niebie podobny znak.
- Już jadą - zameldował pułkownikowi.
Kozak zasnął, a pułkownik przywiązał mu do ręki uzdę końską i przykrył go derką. Po godzinie rozległ się tętent kopyt i na szlaku wśród śniegu pokazali się huzarzy.
Zieleniewski na ich widok wskoczył na swojego konia i zebrał oficerów wokół siebie.
Wypoczęci dragoni ruszyli pierwsi, bo musieli objechać obóz kozacki we wsi. Huzarzy chwilę odpoczęli, a potem powoli ruszyli ku zabudowaniom w niecce wśród wzgórz.
Kozacy wzięci w dwa ognie, dysponując podobną liczbą ludzi jak oddział Zieleniewskiego, w pierwszym szturmie stracili połowę. Reszta zaszyła się w domach i stamtąd próbowała bronić się. Dragoni szybko chwycili szczapy drewna z ognisk na dworze i rzucali je na strzechy zabudowań. Gdy tak dopełniła się masakra pierwszych kilkunastu Kozaków, na środek wsi wyszedł oficer w czerwonych spodniach, jasnozielonym surducie, niebieską wstęgą przerzuconą przez pierś i wysokiej futrzanej czapie z suknem w kolorze spodni i białym piórem ha czole. U boku wisiała mu zdobiona szabla kozacka.
- Stop! - krzyknął Zieleniewski do swoich żołnierzy.
Nad wsią zapanowała cisza. Od czasu do czasu zakłócały ją odgłosy trzaskających w ogniu przemarzniętych bali z podpalonych chałup.
- To ty?! - Kozak na placu przyglądał się Zieleniewskiemu.
- To znowu ja - dumnie odpowiedział Polak.
- Na tej ziemi - zaproponował ataman.
- Tak - zgodził się Zieleniewski.
Stawką pojedynku było życie Kozaków. Jeśliby ataman wygrał, Francuzi mieli odjechać. Gdyby przegrał, jego ludzie mieli iść w niewolę.
Oficerowie stanęli naprzeciw siebie. Skrzyżowane szabla i pałasz błysnęły w powietrzu. Zalśniły na żółto zabarwione od ognia. Zaraz potem świsnęło i zgrzytnęło. Kozak atakował, ale został zablokowany. Ataman z trudem powstrzymywał ataki potężnego pałasza Zieleniewskiego. Kozak postanowił prowadzić wojnę manewrową i zaczął skakać wokół Polaka. Było to jak kogucie dokazywanie przy psie podwórkowym obciążonym ciężkim łańcuchem. Widzowie nie mogli pojąć, kto tu ma przewagę. Kozacy raz gotowi byli krzyczeć z radości, raz żegnali się znakiem krzyża.
Nagle monotonną melodię zgrzytu krzyżujących się ostrzy przerwało westchnienie widzów. Krew bluznęła szeroką falą na śnieg. To pułkownik trzymał się za brzuch. Dragoni wściekłym wzrokiem mierzyli w atamana, aż w nagłej ciszy rozległy się pojedyncze odgłosy odwiedzionych kurków karabinków. Szykowała się rzeź.
Zieleniewski usłyszał to. Popatrzył w łagodne oczy atamana, na jego zadziornie zawinięte wąsiska. Teraz Kozak dumny ze zwycięstwa lękał się o los swoich ludzi. Jeden pojedynek mógł się przerodzić w bitwę, z której mało który Kozak wyszedłby żywy.
- Dość, niech idą! - krzyknął Zieleniewski.
Kozacy, widząc, że huzarzy i dragoni mają zamiar wykonać rozkaz, wsiedli na konie i czym prędzej odjechali. Dragoni ułożyli pułkownika w izbie do niedawna zajętej przez Płatowa.
- Bierzcie skarby i musimy uciekać - powiedział Zieleniewski. - Może niedługo umrę, a wy musicie uratować się z Rosji. Zbierajcie złoto, które Kozacy tu zostawili, i w drogę.
Zieleniewski miał rację. Kozacy nachapali się złota w czasie rajdów na konwoje francuskie. Były tam i cenne precjoza z cerkwi, ramy ikon, biżuteria bogatych mieszczek moskiewskich i żon francuskich oficerów. Każdy żołnierz obłowił się sporym mieszkiem drogocennych kamieni, pierścieni, bransolet, naszyjników i monet francuskich i rosyjskich.
Pułkownika ułożono na dwukołowym lekkim wózku zaprzęgniętym w dwa konie, z drugimi dwoma zapasowymi. Zieleniewski nałożył sobie opatrunek i zawinął się w zdobyczne futra. Dragoni nie mogli pojąć, jak to się stało, że ich dowódca przez następne trzy dni nie ruszył się wcale, leżał jak trup. Potem wstał, wychudły, ale w pełni sił.
Po drodze do granic Polski mieszki zdobycznego dobra znacznie uszczupliły się. Każdy kęs mięsa, kubek wina, kawałek chleba był droższy od złota. Żydzi, właściciele karczm, zbijali fortuny. Podpułkownik brał udział w walkach nad Berezyną i tam dostał postrzał w pierś. Znowu wylądował na wozie i kilku ostatnich dragonów z jego formacji zawiozło go do szpitala, do Pułtuska.
Dalej natykamy się na kolejne enigmatyczne zapiski. Z Zieleniewskim musiało być bardzo źle. Pisał niestarannie, kierował te słowa do szamana. Poinformował go, że ukrył rosyjski łup tam, gdzie razem spędzili wiele czasu, w miejscu „przymierza boga białego człowieka”. Potem są jeszcze tylko dwa zapiski. Jeden na pokładzie statku płynącego do Ameryki, drugi opisujący pojedynek z niedźwiedziem, śmiertelną ranę i to wszystko.
***
Powoli świtało, gdy kończyłem opowieść. Bytesowi i Pawłowi kleiły już się oczy, tak im się chciało spać, ale wytrzymali do końca.
- Porozmawiamy jutro - zaproponowałem.
- Nie, nie - Bytes zamachał rękoma. - Zaplanujmy nasze poczynania już teraz. Dziś przylatuje syn z narzeczoną, muszę im powiedzieć, gdzie mnie szukać.
- Wiemy, że mapa dotyczy skarbu na San Domingo, co jest poza naszym zasięgiem - mówiłem. - Pozostaje nam szukanie skarbu ukrytego na naszych ziemiach, o ile Zieleniewski nie zabrał go jadąc do Ameryki.
- No tak - Bytes smutno pokiwał głową.
- Chodzi tu o miejsce „przymierza boga białego człowieka”, więc powinniśmy szukać czegoś związanego nazwą z Biblią. Po drugie, muszą to być rejony, w których bywali Zieleniewski i szaman. Z informacji zawartych w pamiętniku wynika, że obaj mieli chwile odpoczynku w Pułtusku, Ostródzie i nad rzeką Omulew. Sądzę, że chodzi o Pułtusk.
ROZDZIAŁ PIĄTY
NA WOJENNYM SZLAKU ZIELENIEWSKIEGO • TAJEMNICZE KAMIENIE ZE ZNAKAMI • WARMIŃSKA LEGENDA O DIABLE • PRZYJAZD BRUCE’A I JEGO NARZECZONEJ • NOCNA TAJEMNICA
Obudziłem się w porze obiadowej. Pawła i Amerykanina już nie było. Wyjrzałem przez okno, by zobaczyć, jak stoją nad brzegiem jeziora zapatrzeni na wyspę. Obok nich była Poetka, gospodyni pensjonatu. Nic nie zmieniła się od czasu, gdy widziałem ją tu w pełni lata, nieco rozmarzoną, z uważnym spojrzeniem. Była średniego wzrostu, miała długie, prawie do pasa, proste kasztanowe włosy i badawcze spojrzenie świdrujące człowieka spod grubych, ciemnych brwi.
Paweł trzymał ręce w kieszeniach kurtki z amerykańskiego demobilu i skurczony jak zmarznięty kot podskakiwał w miejscu. Bytes w kapeluszu i kowbojskiej skórzanej kurtce stał i palił cygaro. Poetka w puchowej kurtce i grubej wełnianej czapce nie słuchała rozmowy mężczyzn.
Szybko umyłem się, ogoliłem i ubrałem. Założyłem palto i wybiegłem na dwór.
- Dzień dobry, ale ziąb! - przywitałem wszystkich.
- Prawie jak na Alasce - potwierdził Bytes. - Jedziemy na poszukiwania?
- Rosynant zapali? - zwróciłem się do Pawła.
- Już sprawdzałem, wszystko jest w porządku - odpowiedział.
- Wieczorem odbierzemy syna i narzeczoną z dworca w Olsztynku. Przyjadą wieczornym ekspresem z Warszawy - rzekł Bytes. - Już wszystko sprawdziłem. Powinniśmy zdążyć pojechać nad Omulew i wrócić.
- Obawiam się, że powinniśmy pojechać dalej na wschód - odparłem – Ruszajmy natychmiast, jeżeli chcemy zdążyć przed zmrokiem.
- Przygotowałam termos z kawą i kanapki - powiedziała Poetka.
- Wspaniała kobieta, szkoda, że mężatka - westchnął Bytes patrząc za nią.
Szybko zapakowaliśmy się do Rosynanta. Paweł prowadził. Wyjechaliśmy na trasę E-7 w Rychnowie.
- Dokąd teraz? - zapytał Paweł.
- Do Giław - odpowiedziałem. - Do wsi, w której zatrzymał się ataman Matwiej Płatow. Jedź do Olsztyna, potem do Barczewa, a stamtąd na południe.
- Czemu wskazujesz Giławy jako interesujące nas miejsce? - dziwił się Bytes.
- Po bitwie pod Iławką Pruską nad Omulwią stał korpus obserwacyjny generała Zajączka - tłumaczyłem. - Wśród sześciu-siedmiu tysięcy Polaków był i Zieleniewski. Po marcowym rajdzie Murata w kierunku Pasymia, w tamtym rejonie zatrzymał się ataman Płatów.
- Czy nie było tak, że Zieleniewski był w Ostródzie u Napoleona, skąd razem z Muratem ruszył na rajd, a potem został z rodakami? - przypuszczał Paweł.
- Tak - przyznałem. - Od samego początku podejrzewałem, że tak było. Otóż, Płatow już 18 marca rozlokował swoje siły w ten sposób, że pułk kozacki znalazł się w Giławach.
Jego zadaniem było patrolowanie brzegów Pisy od Kośna do Barczewa, cztery pułki były w Pasymiu, a kolejne cztery w Szczytnie. Sam ataman zatrzymał się w Grzegrzółkach, a huzarów i część lekkiej artylerii umieścił w Dźwierzutach. Wreszcie 13 maja Kozacy znieśli polski posterunek w Małdze, a po tym fakcie Zieleniewski poprowadził kontratak. Gdzie, nie wiemy.
Potem Płatow ruszył do ofensywy, a rosyjskiemu generałowi Bennigsenowi udało się wyprzeć francuskiego marszałka Neya z Dobrego Miasta, lecz wkrótce sam uciekał przed Francuzami i ostatecznie został pobity pod Frydlandem. Oddziały generała Zajączka w tym czasie wędrowały na Ostródę, potem na Sępopol, gdzie połączyły się z dywizją Dąbrowskiego. Zadaniem Polaków było osłanianie odwrotu Francuzów i przecięcie linii komunikacyjnych do Grodna. Dwa dni po bitwie pod Frydlandem, 14 czerwca 1807 roku dywizje generałów Zajączka i Dąbrowskiego dostały rozkaz marszu na Grodno. I tak 19 czerwca ruszyła kawaleria, a potem piechota i artyleria dowodzone przez Dąbrowskiego. Tego samego dnia polskie wojska dotarły do Garbna, a w następnym dniu zajęły Kętrzyn. Z Kętrzyna obie dywizje ruszyły do Giżycka (Leca) gdzie zaplanowano jednodniowy odpoczynek. Podjazdy wysyłano aż do Ełku, Olecka, Augustowa i Rajgrodu. Przedstawiciele władz Leca witali obu generałów u wrót miasta. Obaj Polacy obiecali, że będą bronić miasta i chronić mieszczan przed wojskowym hultajstwem. Mimo natłoku wojska, w mieście panował porządek. Generał Zajączek zajął kwatery w mieście, a generał Dąbrowski na zamku.
Następnego dnia Polacy z Giżycka odeszli na wschód. W czasie rokowań w Tylży obaj generałowie rozłożyli swe wojska na leża w okolicach Gołdapi. Po podpisaniu pokoju na początku lipca Polacy skierowali się na południe do Modlina.
- Z tego co pan mówi, wynika, że możemy rozciągnąć poszukiwania na całe Mazury - zauważył Paweł.
- Chyba nie - odparłem. - Po pierwsze, upieram się przy tym, że skrytka jest w Pułtusku. Po drugie, w czasie pobytu w szpitalu Zieleniewski miał czas, żeby schować łup.
- Gdzie w Pułtusku był szpital? - odezwał się Bytes.
- Sprawdzimy, jak wrócimy do „Muzy” - rzuciłem wściekły na siebie, że wcześniej na to nie wpadłem.
Mimo niesprzyjającej pogody, szybko dojechaliśmy do Barczewa. Dopiero za tym miasteczkiem drogi były pokryte językami śniegu, śliskiego, wyświechtanego przez wiatry.
Giławy były wsią średniej wielkości z domami rozrzuconymi wokół skrzyżowania. Paweł odruchowo skręcił pod kościół. Był to typowy przykład pseudogotyckiej, warmińskiej architektury sakralnej, salowej z masywną wieżą. Przyglądaliśmy się budynkowi z czerwonej cegły, próbując odgadnąć, czy jest tu skrytka.
- Ile ma lat? - zapytał Bytes.
- Pochodzi z końca XIX wieku - ocenił Paweł.
- Poszukajmy proboszcza - zaproponowałem.
- Może jeszcze obejrzyjmy kościół - poprosił Paweł.
Najpierw obeszliśmy go dokoła. Na polnym kamieniu podmurówki od strony cmentarza, na zboczu wzgórza Paweł dostrzegł dziwny znak. Było to kilka, na razie nic nie mówiących kresek. Mój podwładny starannie przerysował je do notesu.
Nowy proboszcz nie znał dobrze historii parafii i skierował nas do swojego poprzednika, który emeryturę postanowił spędzić w sąsiedniej wsi. Po kwadransie zajechaliśmy pod zwykły wiejski domek pokryty szarym tynkiem, z czerwoną dachówką.
Zapukaliśmy do drzwi. Jak to w zimie na wsi bywa, nikt nie spodziewa się gości i trzeba dłuższą chwilę odstać, nim ktoś w środku zareaguje. Jakoż i po minucie w drzwiach stanął niski, starszy mężczyzna.
- Pochwalony... - odpowiedział na nasze „dzień dobry”.
- My w sprawie Płatowa... - zaczął Paweł.
- Chodzi nam o historię Giław - uzupełniłem.
- No, wchodźcie - staruszek zaprosił nas do środka.
Weszliśmy do ładnie umeblowanej kuchni z nowoczesnymi urządzeniami. Gospodarz zagrzał nam herbaty i postawił przed nami szklanki w metalowych koszykach.
- Co panów do nas sprowadza? - zapytał.
- Jesteśmy z Ministerstwa Kultury i Sztuki... - chciałem nas przedstawić.
- A, to pewnie panów interesuje historia polskiej szkoły w okresie międzywojennym - staruszek pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Nie, trochę starsze historie - przyznałem.
Opowiedziałem emerytowi o najeździe polskiego oddziału Zieleniewskiego na Płatowa.
- Ale ten stał w Grzegrzółkach - zauważył nasz rozmówca.
- Właśnie nie wiemy, czy chodzi o Giławy, czy o Grzegrzółki - powiedziałem.
- Przy kościele jest taki kamień z dziwnymi znakami - Paweł sięgnął po notatki.
- Kościół wybudowano w 1894 roku, ładny, duży - staruszek kiwał głową. - Kamień?
Był tam taki dziwny. Starzy Warmiacy mówili, że diabelski, ale nie znam szczegółów.
- Mieszka tu jakiś Warmiak, który zna tę legendę? - pytałem.
- Pojedziecie tą drogą za przystankiem i dojedziecie prosto na podwórze do Freitaga - poinformował nas staruszek. - Dawniej to on się nazywał Piątkowski, zupełnie jak w „Archipelagu ludzi odzyskanych” Newerly’ego.
- Dziękujemy za informacje - pożegnałem gospodarza.
Szybko dojechaliśmy Rosynantem do domu Freitaga. Trzeba przyznać, że wybudował dom w uroczym miejscu. Na górce porośniętej sosnami, nad jeziorkiem, kilometr od szosy.
Budynki gospodarcze były ustawione w kwadrat z dwiema bramami. Wjechaliśmy przez jedną. Ponad siedemdziesięcioletni Warmiak stał na rusztowaniu, palił skręta z ciemnym tytoniem i oglądał niedawno położony tynk.
- Taki pych - usłyszeliśmy, gdy wysiadaliśmy.
Gospodarz mówił po polsku z dziwnym, twardym akcentem, kojarzącym się z językiem niemieckim. To była gwara warmińska.
- Ułożyłem tego baranka na ścianę, a za dwa dni nadszedł lód i tyraz cholyra patrzu, czy mi wszystkiego nie wysadzi.
Wyjaśniliśmy Freitagowi, po co przyjechaliśmy. Zszedł do nas i zaprosił do środka.
- Hela, rób herbata i szkło! - zawołał przechodząc koło sieni.
W domu pachniało świeżością i lśniło czystością. Przelotem zauważyłem typową makatkę w kuchni ze scenką rodzajową i nieczytelnym już napisem w języku niemieckim.
Hela była żoną Freitaga, zadbaną, uśmiechniętą kobietą w okularach. Mimo że stała w kuchni i gotowała, w przeciwieństwie do typowych Polek nie miała cierpiętniczej miny.
Freitag wyjął ze starego kredensu pękatą butelkę z nalewką wiśniową. Widząc, że żona nieprędko przyjdzie, sam wyjął kieliszki i nalał nam po solidnej porcji. Paweł odmówił, bo prowadził Rosynanta. Kierowany grzecznością łyknąłem ognistego płynu. Bytes wychylił zawartość i sapnął zadowolony.
- Boskie! - zawołał.
Nim Hela Freitag przyniosła herbatę, musiałem pośredniczyć jako tłumacz pomiędzy Bytesem i Freitagiem. Amerykanin próbował namówić Warmiaka na zdradzenie receptury albo przynajmniej zorganizowanie produkcji tego trunku. Stanęło na tym, że Bytes zamówił dwie butelki.
- Z tym kamieniem to było niby tak, że pewnej nocy, gdy Napoleon nawiedził Prusy, czerwony diabeł sprowadził tu Francuzów - opowiadał Freitag. - Jeden chłop z Giław, gdy jechał na targ do Pasymia, stanął napić się wody ze strumyka w lesie. Wtedy uwidział go ten diabeł. Prawdziwy, czerwony! Nawet kolorowe znaki miał na twarzy, takie paski, jak bruzdy wydrapane pazurami. Fanfaron w sierść wplótł sobie pióra, na szyi miał korale jak kobieta.
Chłop niegłupi i żegna się. A tamten mówi do niego po polsku „Gdzie jedziesz?”. Chłop, że na targ kury wiezie. Diabeł poszedł do wozu, a chłop widzi, że tamten u pasa ma przewiązane ludzkie czaszki. Bies popatrzył na gdaczące towarzystwo, pokiwał głową i zaproponował grę w karty. Chłop bał się, a tamten nabił fajkę i patrzył na niego trzymając rękę na siekierze, co pewnie nią te głowy obciął. Zagrali i chłop przegrał. Chciał oddać wóz, byle diabeł duszy mu nie zabierał, a tamten wyrysował patykiem na ziemi jakieś znaki i mówi, żeby chłop to na kamieniu wykuł i w środku wsi postawił jako znak, że ten diabeł tu był i kościoła tam być nie może. Chłop obiecał, ale słowa nie dotrzymał. Potem ten diabeł przyprowadził żołnierzy francuskich, co chcieli wieś spalić, ale tylko cud jakiś ją uratował. Chłop uznał to za ostrzeżenie i polecenie diabła spełnił. Niestety, gdy kościół budowano, starego chłopa już nie stało, by ludzi ostrzec. Głaz pod kościół postawiono, aż dnia pewnego, dwadzieścia lat po rozpoczęciu budowy, Kozacy wieś najechali. Tak do dziś co dwadzieścia lat jakieś nieszczęście wieś nawiedza. Ostatnio to chcieli szkołę zamykać. A wiecie, że takich kamieni w okolicy było więcej? Ktoś mówił, że oznaczały granicę pomiędzy Warmią i Mazurami.
Teraz te kamienie znikają, może ktoś ustawia je sobie w ogródku?
Słuchając opowieści wiedzieliśmy, że tym czerwonym, z malunkami i piórami, który sprowadził Francuzów mógł być nasz szaman. Resztę legendy należało chyba traktować jako przypowiastkę umoralniającą, że za złamanie słowa czeka kara. Kto wie, czy tego wszystkiego nie wymyślił chłop, który stracił wóz zarekwirowany przez wojsko.
Warmiak poinformował nas, że w Grzegrzółkach nie znajdziemy żadnych śladów wydarzeń sprzed dwustu lat. Ucieszyło mnie to, bo zbliżała się pora przyjazdu pociągu z synem Bytesa na dworzec w Olsztynku, więc mieliśmy mało czasu. Pożegnaliśmy Freitaga i czym prędzej pojechaliśmy do Olsztynka. Bytes ściskał pod pachami butelki z nalewką, za które zapłacił sporą sumkę. Gospodarz długo się wzdragał, ale stanowczość Amerykanina zwyciężyła.
- Pawle, te rysunki musisz pokazać naszej pani antropolog - powiedziałem, gdy już jechaliśmy na dworzec. - Jak zwykle, w każdej legendzie ukrywa się ziarno prawdy.
Byliśmy minutę po zaplanowanym czasie przyjazdu pociągu, ale i tak okazało się, że ekspres spóźni się z powodu śnieżycy aż o godzinę. W milczeniu siedzieliśmy w Rosynancie i słuchaliśmy prognozy pogody.
- Panie Tomaszu, może to wzgórze za kościołem... - nagle zwrócił się do mnie Paweł.
- Też tak przez moment myślałem, że może o to chodzić - przyznałem. - Pochówek, wędrówka duszy do nieba jako ostateczne związanie się z Bogiem. Zauważ, że kościół wybudowano pod koniec XIX wieku, z tego samego okresu pochodzi zapewne przykościelny cmentarz.
- To co robimy?
- Pawle, prognozy pogody zapowiadają mrozy, śnieżyce. Jutro jedziemy do Ostródy, zbadamy teren i wracamy do Pułtuska. Jestem przekonany, że tam trzeba szukać rozwiązania zagadki.
- Czemu? - zdziwił się Bytes.
- Zieleniewski przybył do szpitala w Pułtusku zapewne na przełomie listopada i grudnia, prędzej w grudniu. Czy chciałoby mu się przedzierać na północ, by schować mieszek ze zdobyczą? Zimy wtedy były tęższe, a drogi i warunki podróży gorsze.
- To po co nam ta Ostróda? - pytał Paweł.
- Nie można zostawić w tyle żadnego śladu.
Nareszcie na dworzec wjechał spóźniony pociąg. Natychmiast w tłumie wypatrzyliśmy dwoje ludzi. Bruce’a już znaliśmy, ale nie spodziewałem się, że na naszą prawie arktyczną zimę założy tylko krótką kurteczkę, jak na narty w słonecznych Dolomitach. Towarzyszyła mu śliczna, wysoka dziewczyna o kasztanowych włosach związanych w koński ogon. Miała ciemne oczy, wystające jak u Indianki kości policzkowe i ciemniejszą karnację skóry. Do tego jej pełne usta co chwila rozchylały się w słonecznym uśmiechu. Była chyba lepiej wysportowana niż Bruce. Nie zważając na mróz, na który założyła kożuszek do pół uda, chwyciła torby podróżne. Bruce trzymał pod pachą torbę z laptopem i był chyba zgrabiały z zimna. Zauważyłem, że narzeczona Bruce’a wyjątkowo serdecznie przywitała się z ojcem.
Złożyłem to na karb amerykańskich obyczajów.
- To Alison McLooking - przedstawił nam ją Bytes.
Z bliska wydawała się jeszcze piękniejsza. Mogła mieć około trzydziestu lat, ale wyglądała o wiele młodziej. Widziałem po minie Pawła, że od razu wpadła mu w oko.
Pobiegliśmy do samochodu i wróciliśmy do „Muzy”.
Gospodyni czym prędzej podała gorący posiłek. Pokrótce opowiedzieliśmy Alison i Bruce’owi historię przygód Zieleniewskiego i szamana.
- Jak nazywał się ten szaman? - zapytała Alison.
- Słoneczny Wilk z plemienia Czirikaua - odpowiedziałem.
Dziewczyna zamyśliła się.
- Znasz to imię? - dopytywał się Paweł.
Alison trwała z głową odchyloną, a gdy zwróciła wzrok w moją stronę, na moment w jej oczach ujrzałem spojrzenie innego człowieka, starego, zmęczonego.
- To przyjaciel Tecumseha - odpowiedziała. - Tego, który w przymierzu z Anglikami walczył ze Stanami Zjednoczonymi. Z opowieści Indian, z którymi się spotykałam, wynika, że towarzyszył mu szaman, nie jego brat-czarownik Tenskwatawa, ale ktoś inny. Ten ktoś towarzyszył mu do śmierci w bitwie z Amerykanami. Potem wszelki ślad po szamanie przepadł. Czytałam też w starych amerykańskich dokumentach, że około 1810 roku u Indian był biały człowiek zza morza, który zajmował się szamanizmem i szkoleniem wojskowym.
Mógł to być wasz Zieleniewski.
- Po co Zieleniewski mógł pojechać do Stanów? - wypytywał Paweł.
- By dopełnić wizji - odparła Alison. - Interesuje was szamanizm?
- Tak - odpowiedzieliśmy zgodnym chórem.
Tylko Bruce skrzywił się, pewnie miał dość tego tematu przy każdym spotkaniu.
- Musicie zrozumieć pewne pojęcia - Alison chwyciła udko kurczaka i ogryzając je wymachiwała nim jak dyrygent batutą. - Dla wielu postronnych obserwatorów czarownik i szaman niczym się nie różnią. Czarownik zajmuje się, nazwijmy to tak, bardziej ludzką stroną magii. Biały czarownik leczy, czarny czarownik szkodzi i rzuca uroki. Szaman jest ponad tym. Owszem leczy i rzuca uroki, ale jego królestwem jest to, co w naukowych kategoriach można by nazwać egzotycznym aktorstwem. Przez sugestywny i ekscytujący rytuał wywołuje wizje u siebie i widzów.
- Hipnoza? - wtrącił się Paweł.
- Zbyt trywialne - Alison wydęła wargi. - Białemu człowiekowi wychowanemu w chrześcijańskiej tradycji trudno to zrozumieć. W szamanizmie jest wiele z tego, co moglibyście określić mianem prymitywnych kultów przyrody, ale poza prymitywnym dostrzeganiem duszy w każdym elemencie przyrody jest coś więcej, system wartości, głęboka wiara i styl życia. Szamani zakładający skóry zwierząt, naśladujący ich głosy i śpiew ptaków wierzą, że mogą w transie latać, stać się wilkiem, niedźwiedziem, czym zechcą. Nie ma w tym żadnego oszustwa ani szaleństwa, oni po prostu w to wierzą.
- A ty? Wierzysz w to? - zapytałem.
Znowu w oczach Alison ujrzałem to coś tak dziwnego.
- Każdy szaman ma swoją wizję - mówiła. - Każdy dąży do jej spełnienia. Jeżeli wizja każe mu walczyć, walczy, jeżeli każe wędrować, wędruje. Jeżeli przełożymy to na współczesny język i powiemy ludziom: „Róbcie to, co wam serce podpowiada”, wielu byłoby szczęśliwych, ale wielu nie. Staliście się niewolnikami cywilizacji. Ona nakłada pewne normy zachowań, wspólne marzenia o domu, samochodzie, lepiej płatnej pracy.
- Ty nie jesteś niewolnikiem? - drążyłem.
- Czasami udaje mi się spełnić swoją wizję - Alison uśmiechnęła się promiennie.
- Paweł, pokaż Alison te znaki - poprosiłem podwładnego.
Paweł skwapliwie skorzystał z okazji, by przysunąć się do Alison ze swoimi notatkami. Ta oglądała rysunki kilkadziesiąt sekund. Potem zadała pytanie o dokładne ich położenie na kamieniu. W końcu wyjęła czerwoną szminkę i szybko zaznaczyła z plątaniny kresek tylko kilka.
Teraz i ja obejrzałem malowidło. Na środku był trójkąt równoramienny odwrócony wierzchołkiem ku dołowi. Z górnych rogów wyrastały dwie zakrzywione kreski, a wszystko to było wpisane w sześciokąt, jak plaster miodu, z łukiem z prawej strony.
- Wredna klątwa - powiedziała. - Ziemię z tym kamieniem będą nawiedzać nieszczęścia. Umieszczenie go pod kościołem mogło osłabić działanie czaru. Dużo rys jest tu przypadkowych. Podejrzewam, że ktoś próbował skuć ten znak.
- To indiańska symbolika? - dopytywałem się. - Czy mógł to zrobić nasz szaman.
- Mógł to zrobić każdy szaman - odpowiedziała Alison.
Nasza dyskusja znudziła Bruce’a, który poszedł na górę spać. My z Pawłem także po jakimś czasie wróciliśmy do siebie.
Zacząłem czytać książkę o historii Pułtuska, a Paweł wziął prysznic. Zasnąłem przy lekturze. Obudziłem się około północy. Na holu piętra słyszałem czyjeś nerwowe szepty.
Postanowiłem sprawdzić, co się dzieje. Paweł smacznie chrapał, a ja na palcach skradałem się do drzwi. Nagle zrobiło mi się głupio, bo rozpoznałem, że to rozmawiali Bytes i Alison.
- Dużo jest winien? - pytał Bytes.
- Możesz już szykować książeczkę czekową - odpowiedziała Alison.
- Znowu chodzi za nim ten Moody?
- Tak. Przyjechał za nami do Europy. Był w schronisku i długo rozmawiał z Bruce’m.
Ten mówił, że wkrótce się wzbogaci, będzie miał złoto.
- Smarkacz wyobraża sobie, że zdobędziemy jakiś skarb?
- A nie? - zdziwiła się Alison.
- Po pierwsze, chodzi tu o mieszek, a nie o skrzynię złota. Po drugie, ten stary nie pozwoli nam niczego wywieźć.
- Ty się kogoś boisz?
- Nie boję się, tylko szanuję. Bruce’a najchętniej zaraz bym pasem zdzielił przez...
- Spokojnie. Zakończymy tę sprawę i zajmiemy się długami Bruce’a. Moody dał mu tydzień na zwrócenie pieniędzy.
- Przegrał to w karty?
- Towarzystwo pięknych kobiet, drogie samochody rozbijane na autostradzie kosztują...
Zdębiałem. Bruce był hazardzistą, hulaką, a Bytes finansował fanaberie syna. Ale dlaczego Alison tak spokojnie przyjmowała hulaszczy tryb życia narzeczonego?
Nagle w mroku usłyszałem coś co zmusiło mnie do pochylenia się do dziurki od klucza. Tak jest, Alison namiętnie całowała Bytesa!
W OSTRÓDZKIEJ KWATERZE NAPOLEONA • PAMIĄTKI PO CESARZU FRANCUZÓW • ZWIEDZAMY ZAMEK W PUŁTUSKU • ZAMKNIĘTE PODZIEMIA • NAGŁY WYJAZD W SYLWESTRA • W
SIEDEMNASTOWIECZNYCH PIWNICACH • BRUCE W PUŁAPCE •
OTWIERAMY SKRYTKĘ
Następnego dnia więcej uwagi poświęciłem obserwacji zachowania Bruce’a i Alison. Już przy śniadaniu stwierdziłem, że dziwna z nich para narzeczonych. Widywałem takich, którzy dyskretnie obdarzali się czułymi spojrzeniami i uśmiechami, którzy ostentacyjnie dzielili się każdym kęsem jedzenia, nawet takich, którzy publicznie całowali się. Bruce i Alison siedzieli obok siebie jak obcy sobie ludzie. Za to wyczuwałem subtelną nić porozumienia pomiędzy dziewczyną a milionerem. Może Alison uznała, że starszy Bytes jest atrakcyjniejszy, nie ma długów z hazardu, a do tego ona ma szansę zostać w miarę młodą i atrakcyjną wdową. Sam siebie skarciłem w myślach za głupie pomysły i podejrzenia.
Zauważyłem, że teraz Paweł nie odrywał oczu od Alison.
„Jeśli nasza współpraca dłużej potrwa, będziemy mieli problem z tymi miłostkami” - pomyślałem.
- Twoje nazwisko McLooking oznacza irlandzkie pochodzenie? - zapytałem Alison, gdy jedliśmy śniadanie.
- Tak - odparła uśmiechając się życzliwie. - Ojciec walczył w czasie drugiej wojny światowej w armii brytyjskiej, a po wojnie skorzystał z okazji i wyemigrował do Stanów. Tam poznał moją matkę. Moja mama ma w sobie przedziwną mieszankę krwi przodków z Karaibów i rodowitych mieszkańców Ameryki Północnej.
- Dlatego zajmujesz się szamanizmem? - wypytywałem.
- Dlatego zajmuję się Indianami - Alison zaakcentowała ostatnie słowo. - Mam w sobie geny ludzi, którzy byli uciskani. Mieszkańcy Karaibów stali się pierwszymi ofiarami chrystianizacji i kolonializmu. W ich żyłach płynie mieszanka krwi tubylców i czarnoskórych niewolników. Indianie walczyli o szacunek i wolność. Historię Irlandczyków też wszyscy znacie.
- Zostawmy historię i szukajmy skarbu - Bytes przerwał dyskusję.
- Ostróda i Pułtusk czekają!
Spakowaliśmy się i pożegnaliśmy gościnną Poetkę, panią w pensjonacie „Muza”. O tej porze roku, w zimowej ciszy można było tu odnaleźć prawdziwe natchnienie. Pierwsze ślady osadnictwa w okolicach Ostródy pochodzą z II wieku naszej ery. Od zawsze był to ważny punkt handlowy na Bursztynowym Szlaku. W mieście warto zwiedzić zamek komtura krzyżackiego, kościół gotycki pod wezwaniem świętego Dominika Savio, fragmenty murów obronnych z XIV wieku. Około 1270 roku Krzyżacy wybudowali tu drewniany zamek. W 1329 roku osada saskich kolonistów otrzymała prawa miejska i wtedy też prawdopodobnie wybudowano murowany zamek. Po bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku na krótko zajęły miasto wojska księcia Witolda. W 1454 roku Ostróda przyłączyła się do Związku Pruskiego, opowiadając się po stronie polskiej, by dziesięć lat później wrócić do „krzyżackiej macierzy”. W 1639 roku w Ostródzie bawił książę Jan Chrystian na Legnicy i Brzegu, jeden z ostatnich Piastów, który uciekł tu przed zarazą na Śląsku. W Ostródzie zmarła jego żona.
Z Ostródy można popłynąć Kanałem Ostródzko-Elbląskim do Elbląga. To wycieczka warta każdej ceny, prowadząca przez urocze tereny, umożliwiająca przepłynięcie na Jeziorak.
Najważniejsze na kanale są pochylnie, które umożliwiają pokonanie różnicy poziomów wody, wynoszącej 99,2 m. Widok statków sunących po trawie na specjalnych wagonikach jest niezwykły, a wszystko pracuje bez awarii od 140 lat!
- Opowiedz, Tomaszu, czego będziemy szukać w tej Ostródzie? - poprosił mnie Bytes.
- W listopadzie 1806 roku kwaterę założył tu król pruski Fryderyk Wilhelm III, a w lutym 1807 roku Napoleon - odpowiedziałem. - Musimy sprawdzić zamek. Po pożarze miasta pod koniec XVIII wieku, w Ostródzie jedynym schronieniem był zamek, którego wschodnie skrzydło wyleciało w powietrze.
- W czasie walk?
- Nie, ogień z miasta dotarł do magazynów prochowych. Sami zobaczycie, jak wyglądał zamek i zrozumiecie, dlaczego Napoleon przeniósł się z niego do pałacu w Kamieńcu.
Zaparkowaliśmy na zapleczu zamku. Wysiadając ujrzeliśmy mur kurtynowy, który powstał w miejsce zniszczonego skrzydła. Przeszliśmy na ulicę Mickiewicza, od strony Jeziora Drwęckiego.
- Chodźmy do muzeum - zaproponowałem.
Przedstawiłem się dyrektorowi placówki muzealnej. Był to mężczyzna trzydziestokilkuletni, z wąsami, pyzatą twarzą i kępą zmierzwionych włosów. Usłyszawszy, że przyjechał ktoś z ministerstwa założył marynarkę i wziął klucze, by pokazać nam sale muzealne.
- Wie pan, jesteśmy jednym z niewielu muzeów sponsorowanym przez samorząd i... - opowiadał.
- Interesuje nas Napoleon - brutalnie przerwał Bytes. - Gdzie jest sala, w której mieszkał cesarz Francuzów?
- Zamek odbudowywano z powojennych ruin od 1977 roku - tłumaczył dyrektor. - Jeżeli przyjrzą się państwo cegłom, zobaczą, że część jest gotyckich, część współczesnych.
Tutaj mamy naszą salę reprezentacyjną - otworzył przed nami drzwi dużej komnaty ze sceną i kilkunastoma rzędami krzeseł. - Odnowiliśmy ją w stylu klasycystycznym pod kątem spotkań poświęconych Napoleonowi - opowiadał dyrektor. - Spór o to, gdzie zatrzymał się Napoleon jest czysto akademicki. W przewodnikach podaje się, że chodzi o czwarte i piąte okno w północnym skrzydle od strony ulicy Mickiewicza. Inni badacze wskazują na pomieszczenie narożne lub wręcz nad bramą wjazdową.
- Rozumiem, że skoro zamek był ruiną, to oryginalne pozostały tylko piwnice? - upewniłem się.
- Piwnice, to dobry pomysł - ucieszył się Bytes.
- Mamy część oryginalnej konstrukcji w przyziemiu, między innymi granitowe filary. Piwnice w części północnej zajmuje klub, we wschodniej bractwo rycerskie, a zachodnią mamy nie spenetrowaną...
- Jak to? - zdziwił się Bytes, gdy mu przetłumaczyłem słowa dyrektora.
- Brakowało pieniędzy na odgruzowanie - usłyszeliśmy wyjaśnienie.
Staliśmy na dziedzińcu, gdzie widzieliśmy czarną tablicę upamiętniającą pobyt Napoleona na zamku w Ostródzie, widzieliśmy w zachodniej ścianie ślady po ganku, a na murach obu ocalałych skrzydeł fragmenty ścian wschodniej części zamku, która wyleciała w powietrze w XVIII wieku.
- Moglibyśmy zerknąć na to zagruzowane podziemie? - poprosiłem.
- Oczywiście - odparł dyrektor i pobiegł po klucz.
- Patrzcie! - zawołał nas Paweł, stając nad zakrytą cembrowiną ogromnej studni umieszczonej pod gankiem północnego skrzydła. - Studnia, może w niej coś ukryto?
- Nie sądzę - wtrącił się dyrektor. - Czego państwo szukają?
- Proszę wybaczyć, ale to sprawa objęta tajemnicą służbową – odpowiedziałem uśmiechając się. - Co z tą studnią?
- Mamy dwie studnie. Tę i drugą, na dole w piwnicy.
- Czy są one połączone?
- Nie wiem, nikt tego nie badał.
- Mają połączenie z pobliską rzeką Drwęcą? - zapytał Paweł.
- Chyba nie muszą mieć, żeby miały wodę.
- Te studnie to ciekawy trop - szepnąłem Amerykanom.
- Dlaczego? - spytała Alison.
- Dowiecie się w swoim czasie.
Zeszliśmy do podziemi. Każde z nas z latarką schodziło do ostatnich stopni i oświetlało krzyżowe sklepienie piwnic, których wnętrze było zagruzowane do kolan, a miejscami i wyżej. Każde z nas ciężko wzdychało i wychodziło wzruszając ramionami.
- Trzeba brygady robotników - ocenił Paweł.
- Zapłacę - zaoferował Bytes.
- Szkoda czasu - mruknąłem. - Czy oprócz tego, gdzie mniej więcej mógł mieszkać Napoleon, wiemy coś więcej o jego pobycie w Ostródzie?
- Znając obyczaje Napoleona możemy domyślać się, że kładł się o dwudziestej, a wstawał o pierwszej lub drugiej w nocy i rozsyłał rozkazy - mówił dyrektor. - W Ostródzie powołał Korpus Obserwacyjny generała Zajączka, który potem stacjonował nad Omulwią. W ostródzkim zamku rozstawiono ogromny stół oświetlony płomieniami świec, na którym rozkładano mapę. Napoleon używając cyrkla odmierzał odległości, jakie wojska mogły pokonać w ciągu jednego dnia i ustawiał kolorowe szpilki oznaczające poszczególne dywizje i korpusy. Miasto wiele ucierpiało w czasie pobytu wojsk napoleońskich. Tradycyjnie świątynie przerabiano na magazyny. Zburzono Bramę Kościelną, a budulca użyto do postawienia piekarni.
- Czy w Ostródzie pozostały jakieś pamiątki po pobycie wojsk napoleońskich? - dopytywał się Paweł.
- Dwa obrazy. Pierwszy, zatytułowany „Napoleon a Osterode accorde des graces aux habitans”, namalował Mikołaj Ponce-Camus. Oznacza to mniej więcej, że Napoleon zapewnia łaski mieszkańcom Ostródy. Mieszczanie bardzo bali się pobytu wojsk w mieście i wysłali deputację, by armia nie nakładała zbyt dużych kontrybucji. Na obrazie jest cesarz ze świtą stojący na wzgórzu na tle panoramy miasta. Na czele ostródzian idzie mały chłopczyk w bieli niosący dokument. Kopia obrazu, która znajdowała się w Ostródzie została w czasie drugiej wojny światowej wywieziona i wróciła do miasta całkiem niedawno. Hipolit Lecomte namalował jeszcze obraz zatytułowany „Biwak w Ostródzie”, gdzie pokazano gwardzistów Napoleona odpoczywających wśród drzew, mających za sobą miasto. Oba obrazy znajdują się w Luwrze.
Podziękowaliśmy dyrektorowi za pomoc i wskazówki. Ze smętnymi minami wyszliśmy do parku po drugiej stronie ulicy, na bulwar wzdłuż Jeziora Drwęckiego.
Pamiętałem, jak pływałem tu swoją „Krasulą” i jak Tarzan uczył Simona Templera trudnej sztuki żeglowania i gdzie Waldemar Batura zorganizował porwanie Diany Denver.
Amerykanie i Paweł zauważyli, że się zamyśliłem i taktownie milczeli sądząc, że zaraz rozwiążę zagadkę.
- W drogę, do Pułtuska - zadecydowałem.
- Tak łatwo rezygnujesz? - dziwił się Bytes. - Nie sprawdzimy tych studni?
- Intuicja podpowiada mi, że w tej historii studnie na swój metaforyczny sposób będą bardzo ważne, ale chyba jednak nie te - uśmiechnąłem się. - Rozwiązanie najprostsze jest zazwyczaj najlepsze. Zieleniewski był w Pułtusku po kampanii rosyjskiej i tyle.
***
Do Pułtuska zajechaliśmy w porze obiadowej. Zatrzymaliśmy się na rynku.
- Dokąd teraz? - zapytał Paweł rozglądając się na boki. - Na lewo kolegiata, na prawo zamek.
- Proponuję zamek - odpowiedziałem.
Poszliśmy przez długi rynek, na którym nie było już śladów przedwczorajszej inscenizacji. Był poniedziałek, a miasto leniwie przebudzało się z poświątecznego snu, jakby czekając na jutrzejsze szaleństwa w czasie sylwestrowych balów. Brodząc po kostki w świeżym śniegu, minęliśmy kaplicę w kształcie rotundy. Mogliśmy wejść po arkadowym moście pod górę lub w dół, ku żelaznej bramie.
- Tam jest wejście do muzeum - stwierdził Paweł, dostrzegając maleńką tabliczkę z napisem: „Pamiątki”.
Przyznam, że zwiedzanie obiektu nie było tak interesujące, jak się spodziewałem. Dawny zamek biskupów płockich wzniesiono na niewysokim, sztucznie usypanym wzgórzu otoczonym od południa przez Narew, a od wschodu przez jej odnogę. Dwu- i trzypiętrowa budowla powstała na planie podkowy z wejściem przez most, chronionym dwiema cylindrycznymi basztami. Kolejna wieża w skrzydle zachodnim była ozdobiona wykuszem kaplicy. Potężne szkarpy nadawały budowli stary wygląd, chociaż widoczne przebudowy wskazywały na modernizacje z okresu XVII i XVIII wieku. Zamek zatracił funkcje obronne i stał się bardziej pałacem-rezydencją. Dobrze pamiętam ze studiów, że właśnie zamek w Pułtusku wskazywano jako typowy obiekt zyskujący nowe wyposażenie w okresie polskiego baroku. Od początku XVIII wieku dzięki kolejnym biskupom z rodu Załuskich obramienia okienne i portale drzwiowe zdobiły kartusze z ich rodowym herbem Junosza. Andrzej Stanisław Kostka Załuski sprowadził do miasta wielu rzemieślników i artystów. To oni ozdobili komnaty kasetonowymi stropami, intarsjami podłogowymi, stiukami, a kaplicę wyłożyli holenderskimi flizami. Do tego na zamku była galeria stu obrazów, gobeliny flamandzkie i srebra. Z tego co przeczytałem w przewodniku, szpital wojskowy na zamku mieścił się od 1812 roku z przerwami do końca pierwszej wojny światowej. Bytes zatrzymał się przy armatach stojących na dziedzińcu „Domu Polonii”. Chwilę je podziwiał. Potem zeszliśmy do ogrodu, w którym wedle relacji z przeszłości hodowano wiele unikatowych roślin.
- I co? - zapytał Bytes.
- Szukamy dalej - odparłem.
Podczas wycieczki po zamku skupiłem uwagę nie na opowieści przewodnika, ale na zapamiętaniu szczegółów, które przydałyby się później. Stwierdziłem, że nadszedł czas zasięgnięcia języka w Muzeum Regionalnym. W polskich muzeach poniedziałek to dzień „pracy wewnętrznej”, więc zwykły petent niczego się tego dnia nie dowie, niczego nie zobaczy. Oczywiście moja legitymacja zrobiła na pracownicach wrażenie i natychmiast wezwano dyrektorkę placówki. Muzeum umieszczono w wysokiej wieży ratuszowej zbudowanej z czerwonej cegły. Dyrektorka zbiegła do nas po drewnianych schodach, przywitała i zaprosiła na górę.
Usiedliśmy na składanych krzesłach w jednej z sal wystawowych.
- Nie wiedziałam, że ministerstwo w czasie przerwy między świętami pracuje - powiedziała, gdy się przedstawiliśmy i opowiedzieliśmy o celu naszej podróży.
- Nie wiem jak ministerstwo, ale my tak - odparłem. - Szukamy miejsca związanego z „przymierzem boga białego człowieka”.
Dyrektorka zamyśliła się, poprawiła okulary.
- Jest tylko jedno takie miejsce - powiedziała po chwili. - To wzgórze, gdzie kiedyś stała cerkiew, a nazywało się ono Wzgórzem Abrahama. Cerkiew wybudowano w latach 1903-1904 w eksponowanym miejscu w mieście, przy dawnym trakcie do Ciechanowa oraz do Ostrołęki. Obecnie to ulice 3 Maja i Tadeusza Kościuszki. Jak państwo wiedzą, w naszym mieście było kolegium jezuitów, którzy wykupili to miejsce w 1567 roku. W 1729 roku w Pułtusku parcele i place budowlane oprócz numerów otrzymały biblijnych patronów. W sumie wykorzystano 348 imion świętych. Wzgórze jezuitów, po kasacji dóbr kościelnych w połowie XIX wieku, stało się własnością państwa, czyli cara.
- Czy cerkiew wciąż stoi? - zapytałem.
- Nie, w 1925 roku zburzono ją, a materiał wykorzystano do budowy rzeźni.
- Czy wcześniej stał tam jakiś budynek? Coś, co mogło posłużyć Zieleniewskiemu za skrytkę?
Dyrektorka muzeum opuściła nas na moment i wróciła z monografią Pułtuska.
Odnalazła właściwą stronę.
- Jezuici wybudowali tam folwark, który nazwali „Podgórze” - opowiadała zerkając do książki. - Pod jego zabudowaniami wykonano w XVII i XVIII wieku piwnice, w których przechowywano zapasy. Korytarze zostały wydrążone w gruncie i obmurowane cegłą ceramiczną. Podziemia mają plan nieregularny, z prostokątnymi i owalnymi komorami, niszami ściennymi. Są około dwóch metrów poniżej poziomu ziemi. Nie wiem, czy przy budowie cerkwi coś zmieniano w wyglądzie piwnic. Podobno w okresie międzywojennym można było je zwiedzać.
- A teraz, kto ma klucze do wejścia? - dopytywałem się.
- Pewnie ktoś z Urzędu Miasta, ale... - dyrektorka zerknęła na zegarek - już za późno.
Dopiero po Nowym Roku uda się panu załatwić wstęp do podziemi. Najlepiej niech pan wcześniej zadzwoni do ratusza.
Znając polskie realia, smutno pokiwałem głową. Wytłumaczyłem wszystko Bytesowi.
Bruce roześmiał się.
- Nigdy nie dogonicie Ameryki - oznajmił.
Milczeniem zbyłem tę uwagę. Pojechaliśmy pod Wzgórze Abrahama, by obejrzeć zaniedbany park i wejście z metalowymi drzwiami zamykanymi na kłódkę i zamek. Potem pozostało nam jedynie odwieźć Amerykanów do hotelu i życzyć im udanego sylwestra.
Gdy Paweł odwoził mnie do mojej kawalerki na Starówce, opowiedziałem mu o tym, co nocą usłyszałem w „Muzie”.
- Dziwne - przyznał. - Ten Bruce od samego początku mi się nie podobał. Teraz wszystko jasne: to maminsynek, pieszczoch, hazardzista! Alison z pewnością woli teścia niż narzeczonego, czemu w takim razie jest z Bruce’m? Dla pieniędzy?
- Nie - zdecydowanie pokręciłem głową. - Musimy uważać na tę trójkę, bo każde z nich prowadzi jakąś grę. Najbardziej martwi mnie, że Bruce wyobraża sobie, iż jesteśmy na tropie wielkiego skarbu.
- Myśli pan, że Bruce postanowi sam dobrać się do skrytki?
- A czy ty wiedziałbyś, czego tam szukać?
- Nie. Może śladów na ścianach...
- Fantazjuj dalej - studziłem zapał Pawła. - Bruce musiałby być idiotą, żeby samemu porwać się na takie przedsięwzięcie.
Pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie samych dobrych rzeczy w nowym roku. Paweł planował spędzić sylwestra u znajomego, gdzieś w leśniczówce.
***
Następnego dnia wieczorem szukałem stoperów i z pokorą oczekiwałem nocnych szaleństw u sąsiadów piętro wyżej. O tym, że ci ludzie, których sens życia towarzyskiego stanowiło huczne obchodzenie imienin, urodzin, świąt narodowych i kościelnych, a nawet zakupu lodówki, planowali dziś szaleństwa, świadczył odgłos sąsiadki biegającej cały dzień po domu w szpilkach. Myślałem, czy w ostateczności nie wyjść w tę noc na długi spacer, ale kilkanaście stopni poniżej zera zniechęcało mnie do tego.
Zrezygnowany sięgałem więc po książkę o kampanii napoleońskiej w Rosji, gdy zadzwonił telefon.
- Cześć Tomaszu - usłyszałem głos Bytesa. - Jesteś w domu?
- Tak.
- To dobrze, musimy jechać do Pułtuska.
- Czemu? - zapytałem, chociaż przeczuwałem najgorsze. Bruce okazał się niedojrzałym i nieodpowiedzialnym człowiekiem.
- Mój syn zniknął.
- Może poszedł do jakiejś dyskoteki, na spacer... - ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć „do kasyna”.
- Niestety nie. W recepcji pytał, jak dojechać do Pułtuska.
- Pojechał sam?
Bytes wahał się, nim odpowiedział.
- Chyba sam.
- A Alison?
- Jest ze mną.
„Ciekawe, czy nie dlatego twój syn uciekł” - pomyślałem zgryźliwe. Mało mnie obchodziły romanse Amerykanów, ale Bruce włamujący się do podziemi mógł narobić sobie niepotrzebnego kłopotu.
- Będę u was za pół godziny - powiedziałem.
Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. W sylwestra wszystkie taksówki były już zarezerwowane i woziły ludzi na bale. Musiałem więc szybko przejść do hotelu, gdzie mieszkał Bytes. Spóźniłem się pół godziny. Milioner i Alison czekali na mnie w samochodzie wynajętym w hotelu.
- Kłopoty z taksówkami - wyjaśniłem przepraszając.
Pilotowałem Bytesa do Pułtuska. Na pustej drodze Amerykanin przyspieszył, ale szybko się zreflektował, że to nie amerykańska autostrada. W pewnym momencie o mało nie wpakował nas do rowu, bo za późno zwolnił.
- Ja poprowadzę - Alison łagodnie położyła dłoń na ramieniu milionera.
Przesiedli się. Bytes jakiś czas milczał.
- Starość nie radość - rzucił tonem wytłumaczenia, obracając się do mnie. – Ostatnio wzrok mi trochę szwankuje, mam gorszy refleks.
- Nie szkodzi - odpowiedziałem.
Żadna osobówka nie mogła dorównać w tych warunkach Rosynantowi z napędem terenowym. Dojazd do Pułtuska zajął nam sporo czasu, zaczęło bowiem potężnie śnieżyć. Alison podjechała w pobliże parku.
- Z naszego hotelu - Bytes poklepał maskę jednego z samochodów zaparkowanych przy krawężniku.
O tym, że Bruce był tu przed nami, świadczyła wyłamana kłódka i otwarte drzwi.
- Twój syn umie się włamywać? - z przekąsem zapytałem Bytesa.
Alison wyjęła z kieszeni kurtki latarkę. Na wyprawę do podziemi zabraliśmy tylko jedną! Szliśmy obok siebie, ostrożnie stawiając kroki. Pierwsze metry korytarza były zawalone różnymi współczesnymi gratami: szafkami, pustymi pudłami głośników, drutami, rurkami, wiadrami, czyli wszystkim tym, co przez ostatnie lata konserwatorzy uznali za niezbędne do funkcjonowania ich działu i dzielnie tu magazynowali.
Podłoga piwnic była ceglana, a sklepienie kolebkowe.
- Nie widać go ani nie słychać - mruknęła Alison.
- Może się zgubił? - przypuszczał Bytes.
- Jego tu nawet nie było - powiedziałem.
- Skąd wiesz? - zdziwił się Amerykanin.
- Nie ma śladów - pokazałem na posadzkę.
Oboje z uwagą oglądali posadzkę w wątłym świetle latarki.
- Faktycznie - przyznali. - Może przegapiliśmy jakąś odnogę? - Alison obejrzała się do tyłu.
- Nie - stanowczo pokręciłem głową. - Przegapiliśmy obowiązek powiadomienia policji...
- Po co? - zdziwił się Bytes. - Załatwimy to jak w rodzinie. Pokryję wszystkie szkody...
- Od jakiegoś czasu nie czuję na plecach zimnych prądów powietrza - tłumaczyłem.
- To oznacza, że jesteśmy zamknięci. Wystarczy założyć kłódkę i przekręcić wytrych w zamku, by nas tu zamknąć...
Nie dokończyłem, gdy Alison i Bytes pobiegli do wejścia. Po kilku sekundach słyszałem, jak łomotali w metalowe drzwi. Zostałem sam w ciemnościach. Jezuici musieli fenomenalnie wykonać piwnice, bo nie czuło się tu zapachu stęchlizny. Korytarze miały szerokość około dwóch metrów przy posadzce i tyle samo wysokości. Miałem nadzieję, że tak świetna cyrkulacja powietrza oznacza, że gdzieś jest wyjście o średnicy większej niż brzuch myszy.
Bytes i Alison wrócili do mnie zdruzgotani.
- Co mamy robić? - pytała ona.
- Po co to wszystko? - dziwił się on.
-Na ile ufacie Bruce’owi? - uśmiechnąłem się znacząco.
Oboje spuścili głowy nie odpowiadając.
- Są co najmniej dwie przyczyny tej sytuacji - mówiłem. - Po pierwsze, ktoś wykorzystując Bruce’a uwięził nas tu dla okupu. Po drugie, Bruce chciał wam zrobić dowcip.
Wasze telefony komórkowe działają?
Oboje pokręcili głowami. Smutno pokiwałem głową.
- Przez dwa dni nikt tu z pewnością nie zajrzy. Zważywszy, że przełom roku przypada w środku tygodnia, możemy mieć przed sobą jeszcze pięć dni niewoli, jeśli nie więcej.
Wcześniej żaden pracownik służb miejskich tu nie przyjdzie. Wejście znajduje się w odludnym miejscu, więc mamy marne szansę, by ktoś usłyszał nasze wołania o pomoc.
- Jak się możemy uratować? - pytała Alison.
- Po pierwsze, cała nadzieja w Pawle - odpowiedziałem. - Zadzwoni do mnie, by mi złożyć życzenia, a gdy usłyszy, że nie odbieram telefonu, zaniepokoi się. Szybko skojarzy fakty i tu przyjedzie...
- Wspaniale! - ucieszył się Bytes.
- Istnieje też możliwość, że Paweł nie zadzwoni i nie zdziwi się, że nie odbieram, bo sylwestra zwykle spędzam ze stoperami w uszach.
- O rany - jęknęła Alison.
- Jeżeli w grę wchodzi porwanie, to zapewne twoja firma reprezentowana przez twojego syna wypłaci okup i uwolni cię.
- Ja mu dam.
- Na razie musimy zadbać o swoje życie - powiedziałem. - Poszukajmy wszystkiego, co może się nam przydać.
Zdziwiła mnie postawa Alison, która mimo częstych kontaktów z ludźmi żyjącymi w zgodzie z przyrodą, nie potrafiła na złomowisku przy wejściu wyszukać przydatnych rzeczy.
Znalazłem kilka ogarków świeczek, młotek, tępy toporek, nawet paczkę „sucharów bieszczadzkich”, których termin ważności kończył się za miesiąc, i pełną butelkę wody mineralnej.
- Gaś latarkę, zapalimy świeczki - rozkazałem Alison.
Potem ruszyliśmy na zwiedzanie podziemi. Prosty korytarz systematycznie poszerzał się i łagodnie zakręcał. Doszliśmy do pierwszego rozwidlenia. Na prawo była okrągła duża komora, chyba średnicy pięciu metrów, z której przechodziło się do dwóch mniejszych, także okrągłych. Dalej przejście istniało, ale zamurowano je całkiem niedawno, pewnie przy plantowaniu parku. Z tej samej komory doszliśmy do mniejszych piwniczek, także zakończonych ślepym zaułkiem. Ruszyliśmy dalej. Korytarz gwałtownie zakręcał w lewo i przeszliśmy przez dwie kwadratowe komory, minęliśmy niszę, wejście do następnej piwniczki i znaleźliśmy się na kolejnym ostrym zakręcie.
- Ciekawe, czemu korytarz tak zygzakuje? - zastanawiał się Bytes.
- Zapewne, by najlepiej wykorzystać przestrzeń, może chodziło o zapewnienie lepszej wentylacji - odpowiedziałem, ale i mnie to zaskoczyło.
Przejście znowu było proste i wygodne. Tak przeszliśmy kolejny składzik, minęliśmy wnękę i doszliśmy do ukośnego chodnika, na którego dnie był piasek.
Trzonkiem młotka wyrysowałem na piasku plan podziemi. Najpierw prosta, łagodny zakręt w lewo i odnoga w prawo. Dalej była krótka prosta, ostro do tyłu, jak poprzeczka w dużej literze „N” i znowu w dół. Ostatni korytarzyk można było od biedy połączyć na planie z głównym ciągiem komunikacyjnym. Tego przejścia nie było, mimo że znacznie ułatwiłoby życie i chodzenie po podziemiach. Ruszyłem w kierunku ściany.
- Foedus facere cum... dalej nie da się odczytać - powiedziałem wodząc palcami po napisie wydrapanym na cegle w ścianie.
Ściana była zimna, ale sucha.
- Willy, uderz w mur - poprosiłem milionera.
- A co się stanie...
- Nie bój się, Abramie, Jam tarczą twoją; zapłata twoja będzie sowita! - odpowiedziałem.
- Stałeś się kaznodzieją? - zdziwił się Bytes.
- Pierwsza Księga Mojżeszowa, rozdział piętnasty, Bóg zawiera przymierze z Abramem - wytłumaczyłem.
- To Wzgórze Abrahama - Amerykanin zwrócił mi uwagę.
- Abram stał się Abrahamem, gdy zawarł przymierze.
Bytes stuknął raz, drugi, trzeci mocniej. Natychmiast spocił się od wysiłku. Alison wyjęła młotek z jego dłoni i uderzyła z większą siłą. Wtedy ze środka odpowiedział nam rozpaczliwy łomot.
Odskoczyliśmy przerażeni.
- Duch! - jęknął Bytes.
Zawróciłem do korytarzy i szukałem belki, którą tam widziałem. Tym taranem wybiliśmy kilka cegieł, tworząc niewielką dziurę.
- Tato! - rozległo się ze środka.
- Ja ci dam... - Bytes nie dokończył, ujrzawszy zmęczoną, zakurzoną i posiniaczoną twarz syna. - Skąd się tam wziąłeś? - zapytał.
- Wyłamałem kłódkę, zamek był otwarty, więc wszedłem - opowiadał Bruce pomagając nam kruszyć mur. - Mam dobrą latarkę i znalazłem w podłodze w jednej z sal metalowy właz, jak do studzienki ściekowej. W ścianie była drabinka. Jakoś podniosłem klapę, ale ona za mną zamknęła się i nie mogłem jej podnieść.
- Co tam jest? - pytałem wskazując na ciemność za Bruce’m.
- Nic. Woda po kostki.
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do Bruce’a. Chłopak uściskał ojca. Mnie wciąż wydawało się podejrzanym, kto nas tu zamknął. Postanowiłem sprawdzić dolną kondygnację podziemi. Wziąłem latarkę Bruce’a i zszedłem po murowanych schodach. Szybko dotarłem do miejsca, w którym słusznie podejrzewałem początek łącznika. W ścianie odkryłem resztki wmurowanych podpór drewnianych schodów prowadzących do ściany nade mną.
„Łącznik był o poziom niżej” - pomyślałem.
Przypomniałem sobie, że na schodach, na których był Bruce, po bokach były przygotowane drewniane szyny do wtaczania lub wytaczania beczek. Usłyszałem za sobą kroki. To nadchodził Bytes.
- Alison została z Bruce’m - tłumaczył. - Nie mogłem wytrzymać, żeby tego nie zobaczyć.
Minęliśmy niszę, w której było zejście, jakim dostał się tu Bruce. Jeśli dobrze się orientowałem w przestrzeni, byliśmy gdzieś pod tymi okrągłymi komorami i zakręcaliśmy ku odnodze Narwi. Na podłodze faktycznie było trochę wody, ale nie tak dużo.
Wędrowaliśmy tak kilka minut, ostrożnie stawiając kroki i sprawdzając wytrzymałość murów. Nagle dotarliśmy do schodów prowadzących w dół. Światło latarki nie zdołało przebić się przez zamuloną ciecz. Poświeciliśmy przed siebie. Korytarz zakręcał.
- Co nas tam czeka? - Bytes był ciekaw.
Prowadziłem snop światła po cegłach, aż odkryłem napis: „Kadesz”.
- Chyba możemy iść - zaproponowałem.
- Stój! - Amerykanin chwycił mnie za rękaw palta. - A woda?
- Po tym jak Bóg obiecał Abramowi potomstwo, mówiąc że będzie go tyle co gwiazd na niebie, Saraj, żona Abrama, pozwoliła mu począć dziecko ze swoją niewolnicą Hagar - tłumaczyłem. - Gdy tylko Hagar przekonała się, że jest ciężarna, zaczęła pogardzać Saraj. Wtedy została wygnana na pustynię i przy Studni Żyjącego znalazł ją Anioł Pański. Studnia była pomiędzy Kadesz a Bered.
- Znasz Biblię na pamięć? - dziwił się Bytes.
- Nie, nigdy nie byłem nawet specjalnie religijny, ale uważam ją za kanon, coś, co trzeba przeczytać, by usiłować zrozumieć świat.
- I rozumiesz?
- Niestety, nie do końca.
Postanowiliśmy zdjąć buty i na bosaka przejść przez wodę. Nie była tak zimna, jak się spodziewaliśmy, ani tak głęboka, jak można by przypuszczać. Musieliśmy zejść ledwie dwa schodki, więc mieliśmy nogi zmoczone najwyżej do połowy łydki. Dwa metry za zakrętem wyszliśmy na „suchy ląd”. Poświeciłem na posadzkę pokrytą warstwą piasku.
- Nikogo tu nie było od czasów Zieleniewskiego - zauważyłem wskazując na wciąż czytelne wachlarzowate ślady po zacieraniu odcisków stóp.
Na ostatnim schodku znalazłem wydrapany w cegle napis: „Bered”. Pięć metrów przed nami ujrzałem ślepą ścianę wykonaną z gliny. Podeszliśmy bliżej i mimo woli parsknęliśmy śmiechem.
- Komputer? - chichotał milioner.
- Raczej krzyżówka, z jednym hasłem - odparłem. - Popatrz wyżej, jest napisane po łacinie: „podaj dłoń temu, co zawarł przymierze”.
Bytes zerknął, a ja oglądałem niezwykłą ściankę. Zieleniewski przygotował z gliny kilkadziesiąt klocków z literami, podobnymi do tych, których używają gracze w scrabble.
Stanowiły one pionową płaszczyznę liter. Ostrożnie nacisnąłem jeden klawisz i nie poczułem żadnego oporu. Wolałem jednak nie ryzykować.
- Chodzi o imię Abraham? - domyślił się Bytes.
Pokazał przy tym na czytelny ciąg liter.
- Myślę, że chodzi o imię Abram - sugerowałem.
- Ty swoje z tymi cytatami z Biblii - Bytes niecierpliwie pokręcił głową i zaczął
naciskać litery.
Wtedy dostrzegłem układ klocków, który utwierdził mnie w moim przekonaniu. Wyraz „Abraham” układał się prawie w poziomą kreskę, przy czym „A”, było w niższym rzędzie. Na tej samej wysokości było także „M”, ale inne niż to od „Abraham”.
Gdy Bytes naciskał „H”, trzepnąłem go w dłoń. Poczułem słabe ukłucie, na które nie zwróciłem uwagi.
- Masz podać dłoń! - krzyknąłem. - Dłoń ma pięć palców, a ułożona w indiańskim geście powitania, czyli przy uniesionej, bezbronnej dłoni, wygląda tak!
Przyłożyłem dłoń do ściany i energicznie pchnąłem. Za glinianymi klockami chrupnęło i usłyszeliśmy szum, jakby coś zjeżdżało kominem. To mieszek, łup Zieleniewskiego, rozbił dolną część układanki i wypadł nam pod stopy. Zajrzałem za ściankę, gdzie zobaczyłem skomplikowaną plątaninę sznurków i patyczków. Zapewne wszystko działało na zasadzie dźwigni i przeciwwag. Ustawienie prawidłowej kombinacji pozwalało mieszkowi zjechać do rąk odbiorcy
- Miałeś rację, to komputer - zażartowałem do Bytesa. - Podobny jak automaty z kawą.
A jaka była kara za złą kombinację? - zapytałem.
Bytes nie słuchał, bo pochłonęło go przeglądanie zawartości skórzanego woreczka. Na dłoń wysypał drogie kamienie, rubiny, szmaragdy, diamenty, złote pierścienie, łańcuszki, bransolety, kolczyki. Cały skład jubilerskiego sklepu. Nie miałem sił oglądać łupu, bo nagle poczułem duszność. Niewidzialna obręcz ściskała mi klatkę piersiową, kłując okolice serca, nie mogłem złapać oddechu, zaczęło mi huczeć w uszach, a przed oczami zaczęły tańczyć złoto-granatowe gwiazdy. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, bezwładnie poleciałem na podłogę.
TELEFON Z POLICJI • ZIMOWY RAJD DO WARSZAWY • TAJEMNICZA CHOROBA PANA TOMASZA • GDZIE SZUKAĆ LEKARSTWA? • WYJAZD NA ALASKĘ • WYRUSZAM NA SPOTKANIE Z SZAMANEM
Leżałem na złożonym w kostkę kocu, wpatrując się w ogień w kominku, gdy zadzwonił telefon. Musiałem przejść do kuchni, gdzie mój znajomy leśnik miał aparat.
Telefony komórkowe w tym rejonie kraju nie działały i dlatego tak bardzo cieszyłem się na te dwa dni spokoju w głuszy.
- Halo!? - zapytałem podnosząc słuchawkę.
- Stołeczna Komenda Policji. Paweł Daniec? - usłyszałem pytanie.
- Tak - odparłem zmieszany. - Co się stało?
- Zna pan niejakiego Tomasza N.N.?
- Tak. Mówcie, o co chodzi.
- Pański szef leży w klinice rządowej. Proszę przyjechać najszybciej jak pan tylko może.
- Co się stało panu Tomaszowi?
- Jest w śpiączce. Pan przyjedzie, to się wszystkiego dowie.
- Już jadę...
Odłożyłem słuchawkę i schowałem zmęczoną, rozpaloną głowę w dłoniach. Najpierw musiałem czym prędzej zapalić silnik Rosynanta. Pobiegłem na dwór. Był ponad trzydziestostopniowy mróz, więc wróciłem po kożuszek, czapkę i rękawiczki. Zamek zamarzł, podobnie jak odmrażacz. Z kuchni przyniosłem czajnik z gorącą wodą i polewałem drzwi.
Pomogło i mogłem wejść do Rosynanta. Szron i lód były wszędzie, nawet na szybkach chroniących przyrządy deski rozdzielczej.
Nawet nie próbowałem przekręcać kluczyka w stacyjce, tylko od razu podniosłem maskę. Z leśniczówki przyniosłem prostownik i przedłużacz. Nimi podłączyłem akumulator do gniazdka w szopie. Do filtra paliwa wstrzyknąłem specjalną mieszankę silnego alkoholu, która pozwalała odpalić silnik. Dopiero wtedy uruchomiłem auto. Zostawiłem je na biegu jałowym, by odmarzło wnętrze i szyby.
Pakowałem rzeczy, napisałem kartkę z wyjaśnieniem dla przyjaciela.
Miał wrócić dziś, w Nowy Rok, około południa, więc przez ten czas domowi nie powinno nic złego się stać. Na wszelki wypadek zgasiłem ogień w kominku, który jednocześnie ogrzewał cały budynek. Zwinąłem urządzenia elektryczne i schowałem je w składziku.
Wpierw musiałem dojechać do Suwałk. Gdy już wydawało mi się, że widzę światła tego miasta, przede mną wyrósł tył audi 80. Przed nim było jeszcze kilka aut. Zatrzymałem wóz i czekałem. Po kwadransie wysiadłem i poszedłem sprawdzić, w czym rzecz. Przed nami na drodze była dwumetrowa zaspa. Pierwszy w kolejce stał „maluch”, a w środku siedział tylko kierowca, który w miejscu wymontowanego fotela pasażera miał wielką łopatę do śniegu i spory kopczyk piasku.
- Na co czekamy? - zapytałem go, pukając w okienko.
- Na pług - usłyszałem odpowiedź, która padła ze zmarzniętych ust. spod daszka
futrzanej czapy.
- Kiedy przyjedzie?
- Kto to wie?
- Daleko do Suwałk?
- Ze trzy kilometry.
Podeszło do nas kilka osób z innych pojazdów.
- Co robimy? - zapytał ktoś.
- Ja pójdę - zaoferował się ktoś. - I tak jestem spóźniony do roboty, to pójdę i sprowadzę pług.
Człowiek zniknął w śnieżnej zadymce. Staliśmy w kupce przytupując, paląc papierosy, a niektórzy dopijali resztki z sylwestrowego stołu.
Potem poszedł jakiś chłopak. Po półgodzinie, gdy już grzałem się w Rosynancie, zobaczyłem, że wrócił. Wysiadłem i poszedłem zapytać go o sytuację.
- Panie, tam od ośmiu godzin stoi autobus PKS-u - opowiadał lekko podchmielony młodzieniec. - Z Olsztyna jechał, to lepszy i ludzie jeszcze nie pomarzli, bo kierowca co jakiś czas włącza silnik. Nawet herbatę z ekspresu im robi.
- Ktoś poszedł po pomoc?
Młodzian tylko wzruszył ramionami. Znowu poszedłem na czoło samochodowej kolejki, gdzie najbardziej operatywni i znużeni czekaniem sami zaczęli kopać tunel, używając do tego łopat, które zimą każdy tu woził w bagażniku.
W Rosynancie sprawdziłem na mapie, że mogę spróbować innej drogi, przez las, więc istniała szansa, że mniej zawianej.
Gdy mijałem Ostrołękę i wjeżdżałem na drogi o lepszej klasie zimowego utrzymania, dziękowałem amerykańskiej Polonii za dar w postaci samochodu terenowego. Jechałem nie tylko po drogach, w tym i polnych, ale i po samych polach, a nawet zamarzniętych stawach, byle dotrzeć na miejsce.
W klinice rządowej zastałem Bytesa, jego syna, Alison i kilku lekarzy. Zdziwiło mnie, że jeden miał na piersi przyczepiony identyfikator informujący, że jest specjalistą od chorób tropikalnych.
- Nareszcie jesteś! - na mój widok zawołał Bytes.
W jego głosie wyczułem wyrzut, więc nie pozostałem dłużny.
- Ciekawe, w co wplątaliście mojego szefa? - zapytałem.
- Przestańcie się kłócić - wtrąciła się Alison. - Tomasz prosił, żebyś do niego poszedł.
Kazano mi założyć biały fartuch, czepek oraz maskę.
- Pański szef nie zaraża ludzi drogą kropelkową, ale trzeba się zabezpieczyć – wyjaśnił mi specjalista od chorób tropikalnych.
Szliśmy długim, rozjaśnionym jarzeniówkami korytarzem. Świeżo wymyte linoleum charakterystycznie skrzypiało pod podeszwami obuwia lekarza.
- Wiecie, co jest panu Tomaszowi? - zapytałem doktora.
- Wierzy pan w opętanie? - lekarz zerknął na mnie.
- Nie - odparłem.
- To dobrze, nie sprowadzi nam pan tu egzorcysty - westchnął medyk. – Pański przełożony złapał nieznaną nam chorobę w nieznany nam sposób. Co gorsza, wiemy, że jeżeli ta choroba będzie rozwijała się w takim tempie, pacjent przeżyje najwyżej dziesięć dni.
- Co to za draństwo?
- Mówię, że nie wiem. Jestem bezradny. Widziałem pierwsze przypadki eboli w Afryce, gdy ludzie krwawili każdym porem ciała. Czegoś takiego, co ma pański szef, nigdy wcześniej nie spotkałem. Po pierwsze, wykres pracy fal mózgowych przypomina plażę na Helu z małymi grajdołkami i delikatnymi wydmami...
- To znaczy?
- Mózg pracuje na najmniejszych obrotach, stosując motoryzacyjne porównanie. To rodzaj śpiączki. Po drugie, metabolizm nabrał niebywałego pędu, co jest w sprzeczności z pracą mózgu. To niewytłumaczalna anomalia.
- Czym to grozi?
- Przyspieszeniem procesu starzenia się. Pański szef umrze ze starości.
- To bajka, niemożliwe! - krzyknąłem zdumiony.
- Dlatego upewniałem się, czy nie sprowadzi pan tu egzorcysty...
Lekarz miał smutną minę. Otworzył przede mną izolatkę, gdzie leżał Pan Samochodzik. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, ile miał lat, na jakie głupstwa nieprzystające do jego wieku czasami go narażałem. Leżał bezbronny, podłączony do przeróżnych urządzeń, kroplówek.
- Ma pan dwie minuty - usłyszałem głos lekarza.
- On śpi... - zacząłem, ale pan Tomasz podniósł dłoń.
Usiadłem przy nim i ścisnąłem jego rękę.
- Jestem, panie Tomaszu. Jak się pan czuje?
- Przecież wiesz - szef słabo się uśmiechnął.
- Skąd...
- Nie kłam, słyszałem, o czym rozmawialiście na korytarzu.
- To niemożliwe - powiedziałem patrząc na wyciszone drzwi izolatki.
- Ty zapytałeś: „Czym to grozi?”, a lekarz odpowiedział, że przyspieszeniem procesu starzenia się. Wiem, co słyszałem. Słyszę rzeczy, których nigdy nie słyszałem, przypominam sobie wydarzenia, o których zapomniałem i chociaż nic nie widzę i mam zamknięte oczy, to widzę ciebie.
Złapałem oddech, żeby coś wtrącić, uspokoić szefa, ale on uśmiechnął się.
- Pawle, z tym egzorcystą to prawda, może tylko on by mi pomógł. Słuchaj teraz uważnie...
Pan Tomasz nigdy nie mówił tak szybko. W telegraficznym skrócie opowiedział mi przebieg wydarzeń w Pułtusku.
- Uważaj na Amerykanów, to nie koniec twoich przygód - dodał na koniec. – Do zobaczenia za dziesięć dni.
- Koniec - szepnął lekarz otwierając drzwi.
Pan Tomasz mocniej zacisnął powieki i zamilkł.
- Jak pan ocenia stan chorego? - zapytał mnie lekarz.
Milczałem.
- Aż tak źle?
- On słyszy, o czym rozmawiamy.
- Pan żartuje...
Wzruszyłem ramionami, ignorując nieufność medyka. Wyszliśmy do Amerykanów. Bruce siedział półśpiący. Bytes ćmił cygaro, Alison chodziła tam i z powrotem.
- Doktorze, czy istnieje jakieś lekarstwo na tę przypadłość? - zapytałem. - Może to trucizna, na którą potrzeba antidotum?
- Dopiero zajmujemy się wyodrębnieniem wirusów odpowiedzialnych za tę chorobę...
To sensacja naukowa, która może nas zaprowadzić...
Nie wytrzymałem i chwyciłem lekarza za klapy fartucha. Jego nogi dyndały w powietrzu, a okulary zawisły tylko na jednym uchu.
- Niech pan mi tu nie opowiada farmazonów! - krzyknąłem. - To jest chory, umierający człowiek! Mój szef i przyjaciel. Ma pan zrobić wszystko, żeby go uratować. Inaczej... - znacząco zawiesiłem głos. - Kiedy będziecie znali te wirusy?
- Może dziś w południe - wykrztusił lekarz.
Przez ten czas zebrał się wokół nas tłumek personelu, więc postawiłem specjalistę od chorób tropikalnych na podłodze.
- Ile czasu potrzebujecie na opracowanie leku?
- Pan wybaczy, ale tylko w filmach opracowanie szczepionki zajmuje dzień lub dwa. Naprawdę potrzeba kilku miesięcy.
- Czy znając wirus będziecie w stanie określić, skąd pochodzi? - wypytywałem. - Może znając źródło jego pochodzenia, na miejscu znajdę lekarstwo?
Lekarz zamyślił się. W tym czasie lekarze i pielęgniarki, którzy przyszli zwabieni hałasem, rozeszli się patrząc na mnie jak na wariata.
- Teoretycznie jest to możliwe - odparł po chwili.
- Będę tu w południe - rzuciłem i ruszyłem do wyjścia. Słyszałem za sobą kroki Alison. Złapała mnie za łokieć i obróciła do siebie.
- Musimy porozmawiać - powiedziała.
- O czym? O waszej chciwości, która kazała wam włazić do podziemi bez dobrego przygotowania, w nocy? To dlatego mój szef...
- Byłam tam i sprawdzałam - wtrąciła się Alison. - Tam była pułapka! Wiem, że to Willy zawinił, a twój szef uratował mu życie. Gdyby nie szybka reakcja Tomasza, Willy by teraz umierał...
- A Bruce i ty odziedziczylibyście fortunę - szydziłem.
Alison zamilkła i została w tyle. Wściekły, trzaskając drzwiami, wyszedłem z kliniki i wsiadłem do Rosynanta. Pojechałem do domu i zacząłem się pakować. Przez Internet sprawdziłem stan swojego konta, żeby wiedzieć, ile mam pieniędzy na podróże. Gdy szykowałem swój ulubiony worek żeglarski i wrzucałem do niego nieodzowne spodnie z demobilu, usiadłem zrezygnowany.
„Skąd mogę wiedzieć, dokąd muszę jechać?” - pomyślałem.
Zrobiłem sobie zieloną herbatę, lecz pierwszy jej łyk już mi nie smakował. Kawa też mi nie pomogła - wystygła, gdy chodziłem w kółko, patrząc po półkach. Szukałem jakiejkolwiek książki o chorobach tropikalnych. Znalazłem krótkie opisy, ale żaden nie pasował do przypadku pana Tomasza. Złość i gorycz zalewały mój umysł. Byłem wściekły na wszystkich, każdy był winien choroby pana Tomasza: Bytes, Bruce, Alison, pani minister, urzędnik, który miał klucze do podziemi, bo go nie było w pracy...
Próbowałem na chłodno analizować sytuację. Alison mówiła, że to była pułapka, a więc w grę wchodziła trucizna. Jeżeli tak, to Zieleniewski użył pewnie znanej wówczas mikstury, może indiańskiej. Może więc Indianie znali także antidotum. Znużony rozmyślaniami i nocnymi przeżyciami zasnąłem na kanapie. Obudziły mnie jednocześnie telefon i dzwonek do drzwi.
Skoczyłem do telefonu.
- Halo? - krzyknąłem.
- Paweł Daniec? - rozpoznałem głos lekarza.
- Tak. Rozpoznaliście wirusy?
- Nie.
- Co?!
- Nie ma ich. Nie mam pojęcia, o co chodzi. Bardzo mi przykro...
W czasie rozmowy dzwonienie do drzwi było już ciągłe, a jednocześnie ktoś walił pięścią. Rzuciłem słuchawką.
- Czego?! - krzyknąłem otwierając drzwi.
Spodziewałem się kogoś, kto pomylił drzwi, podpitego amanta sąsiadki lub sąsiada z dołu, który przyszedł mi złożyć życzenia, kogokolwiek, na kim mógłbym wyładować wściekłość. Willy i Bruce wystawili do pierwszego szeregu Alison i to ona dzwoniła i waliła w drzwi.
- Czego?! - powtórzyłem.
- Już wiesz? - zapytała Alison.
- Tak.
- Świetnie.
- Bardzo, mój szef umiera, a żaden jajogłowy nie wie dlaczego.
- Świetnie, bo jesteś na skraju rozpaczy - Alison odsunęła mnie z wejścia i weszła do mojego saloniku. Za nią kroczyli senior i junior Bytesowie. - Chwycisz się każdej deski ratunku, a my mamy dla ciebie propozycję...
- Precz! - palcem wskazałem im drzwi. - Przez to, że ten smarkacz postanowił zdobyć skarb - wymownie patrzyłem na Bruce’a - pojechaliście w nocy do Pułtuska. Jak już znaleźliście syna marnotrawnego, to stary cap - teraz zerknąłem na milionera - uważał za stosowne dalej włazić do podziemi i co gorsza nie słuchać rad mądrzejszego od siebie człowieka...
- Paweł, uspokój się, zanim powiesz coś, po czym będzie ci głupio - Alison położyła mi dłonie na ramionach.
Zrzuciłem je.
- A ty? Specjalistka od Indian, nie mogłaś uprzedzić pana Tomasza o pułapce? Chyba podejrzewałaś, że coś takiego może tam być?
- Nie podejrzewałam.
- A wiecie, kto was zamknął w podziemiach?
- Bruce powiedział, że nie wie - odezwał się Willy Bytes.
- A czy on wie coś więcej, niż to, że jest synkiem milionera?
Bruce nawet nie drgnął. Bytes poczerwieniał, ale Alison zamachnęła się, żeby mnie uderzyć. Poczułem ulgę, wreszcie ktoś chciał się ze mną zmierzyć, mogłem rozładować pokłady agresji. Błyskawicznie zablokowałem jej cios i wykręciłem rękę tak, że jej twarz znalazła się przy podłodze. Pochylony nad nią słyszałem, jak wolno dyszała. Potem popatrzyła mi w oczy i ujrzałem w niej tyle błękitu, tyle dobroci, że mnie to zaczarowało. To musiała być magia albo po prostu w tym jednym ruchu samoobrony rozładowałem swoją złość. Puściłem ją.
- Siądź - rozkazała mi.
Usiadła naprzeciw mnie na tej samej kanapie. Siedzieliśmy bokiem do Willy’ego i Bruce’a, ale oni jakby przestali istnieć.
- Zieleniewski był na ścieżce szamana lub stał się szamanem - mówiła Alison. – Jego pułapka przypomina te znane ze świątyń Azteków. Nie powinno cię to dziwić, bo Indianie na całym kontynencie wymieniali się doświadczeniami. Znajomość roślin wśród ludów żyjących w zgodzie z przyrodą musiała być ogromna, poparta tym, co Jung określa mianem świadomości zbiorowej. Rozumiesz?
- Tak.
- Uczeni podejrzewają, że ludzie pierwotni metodą prób i błędów rozpoznawali rośliny jadalne i niejadalne, trucizny i lekarstwa. Najnowsze badania wskazują, że w naszej podświadomości tkwi ogromna wiedza wielu pokoleń. Skąd niedźwiedź wie, które korzonki pomagają mu na niestrawność, skoro jego rodzice tego go nie nauczyli? Nigdy nie miałeś czegoś takiego, że w czasie choroby poczułeś ochotę na coś, czego dotychczas nie jadłeś? Mój kolega na studiach miał kłopoty z żołądkiem, skórka pomidora przykleiła się mu do ścianki tego organu. Nie miał żadnych lekarstw, poleciał do uczelnianego sklepiku i kupił lody i mocne gumy miętowe. Nigdy wcześniej tego nie próbował i tobie tego wcale nie polecam, ale jemu pomogło.
- Rozumiem, ale do czego zmierzasz?
- Zieleniewski wykorzystał do pułapki jakąś silnie trującą roślinę, a może mieszankę ziół. Pierwszy raz stykam się z czymś takim, ale wiem, kto może nam pomóc.
- Może zbadalibyśmy tę pułapkę i na tej podstawie...
- Wszystko uległo zniszczeniu.
- Jak to? Przecież skoro szef został zatruty, to musiał być gdzieś ukłuty, istnieje więc jakieś ostrze...
- Wcale nie. Do zatrucia wystarczy ziarnko piasku, ułamek pazura, cokolwiek.
- Kto nam pomoże?
- Czarny Kieł, szaman.
- Sprowadzisz go tu?
- Nie, pojedziemy do niego, na Alaskę. Pamiętaj, mamy tylko dziesięć dni.
***
Stroną finansową wyprawy obiecał zająć się Bytes, który miał wyrzuty sumienia. Bruce pozostał cichym uczestnikiem, może dlatego, że mu nie ufałem. Nie wierzyłem w to, że nieznany osobnik zamknął za Bytesem i panem Tomaszem drzwi i nic. Alison wciąż była piękna i czarująca. Ona jedna z naszej czwórki pozostała spontaniczna i zachowała do końca wiarę, że nam się uda. Jeszcze tego samego dnia, w Nowy Rok, Bytes sprowadził z Frankfurtu swój odrzutowiec. Dwusilnikowy Fokker mógł zabrać piętnastu pasażerów i trzy osoby załogi. Miał doskonale zaopatrzoną spiżarnię i możliwość podczepienia dodatkowych zbiorników z paliwem. Ostatnie tankowanie przed skokiem za Atlantyk mieliśmy w Glasgow.
Potem lecieliśmy północnym szlakiem nad Islandią, Grenlandią, Ziemią Baffina w Kanadzie prosto na Alaskę do Fairbanks. Fokker bez problemu wylądował na lotnisku, gdzie przywitała nas śnieżyca. Bogactwo Bytesa było niebywałe. Na miejscu czekały na nas dwa samochody terenowe, oczywiście marki jeep grand cherokee, z silnikami Diesla i, jak to w Stanach Zjednoczonych, z automatyczną skrzynią biegów. Na szerokie, zimowe opony założono łańcuchy.
Do pierwszego wozu wsiadłem z Alison, a w drugim byli ojciec i syn. Alison znająca teren prowadziła, a ja zasnąłem. Obudziłem się na ośnieżonej drodze na dnie górskiej doliny.
Przed nami, za ośnieżonymi szczytami zanurzała się lodowata kula księżyca. Mijaliśmy drewniane domostwa, jakby zagubione w zimowym puchu, jakże jednak imponujące.
Wyglądem przypominały chałupy pierwszych osadników, ale jednocześnie sprawiały wrażenie niezwykle przytulnych. Tutaj nikt nie bawił się w odśnieżanie dróg do asfaltu.
Zostawiano kilkucentymetrową białą warstwę, a każdy miał łańcuchy. Drogi oznaczono tyczkami, jak na górskich szlakach. Za nami unosiła się biała chmura pyłu, a dalej pędził jeep Bytesów.
Zerknąłem na zegarek. Był środek nocy między l i 2 stycznia. Alison już długo prowadziła, więc zaproponowałem, że ją zmienię przy kierownicy. Zgodziła się z ochotą.
Stanęliśmy na krótki postój przed mostem nad górskim potokiem. Wiedziony ciekawością zszedłem do niego. Ślizgałem się na oblodzonych kamieniach, ale dotarłem do wody.
Przemyłem oczy i napiłem się. Była czysta, przesiąknięta zimnem i doskonale orzeźwiała.
Usłyszałem kroki. To była Alison. Mimo zimna zdjęła kurtkę i ciepły sweter, pozostając w koszuli. Rozpięła ją aż do pępka. Mimo woli mój wzrok powędrował tam, gdzie wędrowała jej dłoń, gdy obmywała ciało.
- Gdy jakiś czas żyjesz z Indianami, przestajesz wstydzić się swojego ciała i jego reakcji - powiedziała patrząc mi zuchwale w oczy.
- Kiedy będziemy u Czarnego Kła? - zapytałem.
- Kiedy będziesz, bo chce się widzieć tylko z tobą.
- To jakaś bzdura! - wyprostowałem się. - Miał nam pomóc! Musisz iść ze mną, ty lepiej zapamiętasz i zrozumiesz wszystkie szczegóły!
- Nie - Alison pokręciła głową. - Czarny Kieł chciał widzieć tylko ciebie.
Zdenerwowany pomaszerowałem do samochodu i czekałem za kierownicą, aż Alison wróci. W lusterku wstecznym widziałem, jak Bruce, który był kierowcą drugiego auta, beznamiętnie patrzył na powracającą znad potoku Alison. Przecież prezentowała się wspaniale, szczupła, odpowiednio zaokrąglona, tam gdzie powinna, była jednocześnie jak antyczna piękność i wojownicza Amazonka. To był doskonały materiał na żonę i towarzysza niejednej przygody.
Alison usiadła obok mnie parując świeżością i mrozem.
- Tu - wskazała mi punkt na mapie.
Była to wioska o nazwie Little Moose, gdzie jak wynikało z legendy, był ośrodek myśliwski. Jeszcze wczesnym przedpołudniem zajechaliśmy do miejscowości położonej nad brzegiem jeziora, którego cztery zatoki po drugiej stronie wrzynały się w pionową ścianę góry Black Apple. Z góry jezioro kształtem przypominało łopatę rogu łosia i dlatego nazywało się Moose Lake, a Little Moose znajdowało się na południowym krańcu rozlewiska, czyli rzeczywiście było jak mały łoś dźwigający wielkie rogi.
Trąciłem łokciem Alison budząc ją.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziałem.
- Tam - Alison wskazała mi drogę.
Zjechaliśmy kamienistą drogą nad brzeg jeziora. Była ósma rano, słońce wychodziło zza okolicznych szczytów, które rzucały długie cienie na wodę.
Alison ubrała się i otworzyła tylną klapę. Wyjęła ze środka plecak z wewnętrznym stelażem.
- Liny, maszynka do gotowania, kilka konserw, namiot i śpiwór - powiedziała
wręczając mi plecak.
- Masz, synu - Willy Bytes podał mi nowoczesną strzelbę winchestera, długi nóż myśliwski i kapelusz.
- Co jest? - protestowałem. - Nie szkoda wam czasu?
- To jest twoja droga - Alison wskazała mężczyznę stojącego koło budynku, którego ściany pokrywała blacha falista.
Wokoło nie było widać żywej duszy. Wioska, której domy bardziej przypominały baraki, wydawała się opustoszała. Człowiek, który na mnie czekał, był Indianinem, na głowie miał czarny kapelusz, spod niego spływały długie, proste pasma włosów. Zza brzegu ronda wyglądały ciemne czujne oczy. Ubrany był w dżinsy i lnianą koszulę, której rękawy mimo mrozu były niedbale zawinięte do połowy przedramion. Na nadgarstku złocił się najnowszy model Rolexa. Widział moje zdziwione spojrzenie, gdy patrzyłem na zegarek.
- Ciemny Dąb - przedstawił się. - To - pomachał ręką, wymownie patrząc na nadgarstek - prezent za udane polowanie.
- Rozumiem - kiwnąłem głową. - Co mam robić? Gdzie jest Czarny Kieł?
Indianin w milczeniu zaprowadził mnie na brzeg, gdzie leżały kajak i wiosło.
- Tam - wymownie wskazał górę. - Na górze, na granicy lasu znajdziesz nieczynną sztolnię. Obok jest dom Czarnego Kła. Ruszaj i kieruj się sercem.
Zostawił mnie samego i przepadł.
WĘDRÓWKA NA GÓRĘ CZARNEGO KŁA • SPOTKANIE Z NIEDŹWIEDZIEM • KIM DLA MNIE JEST PAN TOMASZ? • W INDIAŃSKIEJ SAUNIE • NA SZCZYCIE CZARNEGO JABŁKA • SEANS SZAMANA • LECIMY NA FLORYDĘ
Byłem pozostawiony sam sobie. Patrzyłem na stalowoszarą, gładką powierzchnię jeziora i odległą górę. Byłem gotów zrobić wszystko, byle tylko uratować Pana Samochodzika. Jeżeli lekarze w Warszawie mogli tylko bezsilnie przyglądać się agonii pana Tomasza, musiałem korzystać z każdej szansy.
Ułożyłem bagaż w kajaku, chwyciłem wiosło i zepchnąłem kajak na wodę. Wsiadłem do niego. Miał wyższe burty niż te, które znamy z Europy. Miało to zapewne chronić przed wysokimi falami. Wykonany z listewek i brezentu świetnie płynął. Czułem, jak z każdym zanurzeniem pióra odpływałem dalej od brzegu. Po kwadransie obejrzałem się i budynki miasteczka Little Moose pozostały tylko jako małe znaczki. Nie wiedziałem, do której zatoki mam wpłynąć. Wskazówkę o kierowaniu się sercem uznałem za równoznaczną z określeniem „wszystko jedno gdzie”. Wiosłowałem i patrzyłem, dokąd zmierzam.
Po dwóch godzinach zbliżyłem się do podnóży góry. Od jakiegoś czasu czułem bijący od niej chłód. Przyglądałem się pokrytemu mniejszymi i większymi kamieniami brzegowi w poszukiwaniu dogodnego miejsca do lądowania. Wreszcie wypatrzyłem potężną sosnę, której korona spoczywała w wodzie. Podpłynąłem tam. Na brzeg wyładowałem plecak i broń. Z kawałka liny zapakowanej do plecaka zrobiłem długą cumę, a z drugiego odcinka i kamienia prymitywną kotwicę. Potem rzuciłem kotwicę jak najdalej od brzegu. Kajak odpłynął pociągnięty przez kotwicę, a ja trzymałem cumę. Następnie ściągnąłem ją napinając linę od kotwicy i przywiązałem sznur do konarów sosny. W ten sposób delikatny brezentowy kajak był chroniony przed otarciem o kamienie, a nie musiałem go wciągać na brzeg, gdzie mogły go zniszczyć zwierzęta.
Założyłem plecak i strzelbę i rozpocząłem wędrówkę. Nachylenie stoku i brak szlaków sprawiały, że postanowiłem wspinać się pod górę, na oślep i dopiero na granicy lasu, czyli gdzieś na wysokości 1300 metrów nad poziomem morza, szukać opuszczonej kopalni i Czarnego Kła.
Po dwóch godzinach spływałem potem. Kapelusz dyndał mi na szyi, parę razy byłem bliski porzucenia broni, coraz wolniej stawiałem kroki. Koło południa krew dudniła mi w skroniach tak, że usiadłem na wywróconym pniu i czekałem, aż minie zmęczenie. W plecaku była butelka z wodą mineralną, więc łapczywie piłem. Czując głód otworzyłem konserwę.
Puszki nie miały etykiet, więc otwarcie każdej przypominało wielką loterię. Trafiłem na fasolę w słodkim sosie pomidorowym. Trzeba było ją podgrzać. Rozejrzałem się i poszukałem dobrego miejsca na ognisko.
Między dwoma leżącymi pniami, układającymi się w kształt litery „V”, odgarnąłem ściółkę i zniosłem tam z lasu kilka grubszych gałęzi i masę chrustu. Szybko rozpaliłem ognisko. Maszynkę spirytusową wyrzuciłem zostawiając sobie tylko rusztowanie, które posłużyło mi za fajerki, na których podgrzewałem fasolę. Mieszałem ją patyczkiem ostruganym z kory. Siedziałem oparty o drzewo i wdychałem zapach ogniska i potrawy. Gdy uznałem, że obiad jest już gotowy, nie patrząc sięgnąłem za siebie, do plecaka po sztućce.
Macałem szukając kieszonki z przyrządami, gdy nagle natrafiłem na coś, co przypominało łapę zwierzęcia, miało futro i pazury. Przerażony kurczowo ścisnąłem znalezisko, ale dłoń przy cichym pomruku powędrowała wyżej. Obejrzałem się.
Nade mną stał ogromny niedźwiedź brunatny i właśnie próbował spałaszować moją rękę. Wyrwałem ją gwałtownie, aż na skórze zostały krwawe ślady od zębów drapieżnika.
Wzrokiem szukałem strzelby.
Niedźwiedź zaryczał i stanął na tylnych łapach. To była jedna z nielicznych chwil w moim życiu, gdy strach sparaliżował mnie. Jak we śnie, w zwolnionym tempie sięgnąłem po broń i skoczyłem do tyłu. Przetoczyłem się przez ognisko, wywracając puszkę z fasolą.
Przeturlałem się za drugi pień, przyklęknąłem i odbezpieczyłem kurek strzelby mierząc w pysk zwierzęcia. Wtedy zobaczyłem, że niedźwiedź miał jeden czarny kieł. Zdumiony zbiegiem okoliczności powoli opuściłem broń. Zastanawiałem się, czy Czarny Kieł nie napuścił na mnie swojego tresowanego misia. Przecież dzikie zwierzę powinno się bać człowieka i zapachu dymu z ogniska.
W tym czasie miś zrezygnował z ataku i wsadził pysk do komory plecaka. Potem chwycił go zębami i zaczął nim potrząsać na boki, aż nagle wypuścił go. Torba pofrunęła w moją stronę. Byłem gotów uwierzyć, że to cyrkowa sztuczka.
- Spokojnie, chłopie - przemawiałem. - Jesteś głodny, rozumiem, zaraz coś tu
znajdziemy i mam nadzieję, że nie będzie to fasola.
Przemawiałem patrząc jednocześnie w oczy zwierzęcia. Starałem się nie okazać strachu. Z doświadczenia wiedziałem, że tylko bardzo zły lub świetnie wyszkolony pies wytrzymywał spojrzenie człowieka przez dłuższy czas. Mój niespodziewany współbiesiadnik był bardzo odporny. Ze spokojem obserwował moje zabiegi. Najpierw wyjąłem litrową puszkę.
- Będzie smaczne papu - zapowiedziałem.
Kilka razy poruszyłem ręką, jakbym chciał rzucić nią do lasu. Niedźwiedź nie odrywał od niej wzroku i jego głowa kręciła się jak u zahipnotyzowanego. Wreszcie wypuściłem pojemnik z dłoni i poszybował on do świerku odległego dziesięć metrów od nas. Szybko przyłożyłem strzelbę i strzeliłem dwa razy w cienką blachę. Miś chwycił zmiażdżoną
konserwę, jak zauważyłem z wołowiną w sosie, i uciekł.
- Kulinarny bandzior - mruknąłem.
Spokojnie zasiadłem do resztek fasolki i czekałem. Miałem nadzieję, że Czarny Kieł sam teraz przyjdzie. Jego zwierzak już zrobił widowisko. Indianin miał pewnie zamiar ponownie wystawić mnie na próbę.
Poczekałem jeszcze chwilę, aż zasypałem ognisko i ruszyłem dalej. Po południu dotarłem na granicę lasu i teraz musiałem zdecydować, w którą iść stronę, by dojść do szybu i domu Czarnego Kła. Wybrałem wschód. Tam był dom.
Po godzinie, nim zachodzące słońce skryło się za ostre krawędzie gór, doszedłem do jakiejś chałupy. Z kamiennego komina wzbijała się w niebo delikatna smużka dymu. W oknie z dymionego szkła widziałem blask światła lampy naftowej. Ciężko oparłem się o grube bale, z których zbudowano domostwo.
- Jest tu kto? - zawołałem. - Przyszedłem do Czarnego Kła.
- Susły z okolicy długo będą sobie opowiadać o tym wydarzeniu - usłyszałem za sobą chrapliwy głos.
Byłem pewien, że gdy obejrzę się za siebie, ujrzę niedźwiedzia. Na szczęście był to siwy, lekko przygarbiony Indianin. Miał na sobie mokasyny, skórzane spodnie i kurtkę amerykańskiej piechoty morskiej.
- Wchodź, przybyszu - zaprosił mnie do chałupy.
Otworzył drzwi, w których nie było zamka, tylko stara, ręcznie kuta klamka. W środku była tylko jedna izba, z kominkiem, gdzie w kociołku bulgotała woda. Pod jedną ścianą stało piętrowe łóżko, pod drugą szafa, pod trzecią kredens, a pod czwartą, z oknem, stół i trzy krzesła.
- Głodny jesteś? - zapytał Czarny Kieł.
Dopiero teraz poczułem, jak jestem zmęczony po tej wspinaczce i przygodzie z niedźwiedziem.
- Tak, mam nawet konserwy - odpowiedziałem. Wyjąłem puszkę, ale Indianin
lekceważąco machnął ręką.
- Te wasze konserwy z wołowiny są dobre dla niedźwiedzi - mruknął.
- Idź, popatrz sobie na zachód słońca, a jak przyjdziesz, podam kolację.
- Ale ja... - zacząłem.
- Wiem, wszystko w swoim czasie. Nie szukaj niczego na oślep i w pośpiechu, bo niedźwiedź ci łapę odgryzie. Takie mamy powiedzenie.
Postanowiłem poszukać tego niedźwiedzia w obejściu Czarnego Kła. Na wszelki wypadek zabrałem strzelbę i wyszedłem przed chatę. To co ujrzałem sprawiło, że aż przysiadłem z wrażenia. Zachód słońca wyglądał prześlicznie. Zza góry wysuwały się długie, proste kolumny promieni, które podświetlały chmury sprawiając, że wyglądały one jak łuny pożarów. Powierzchnia jeziora zajęła się tym przedziwnym ogniem i szczyty drobnych fal zalśniły na złoto. Śnieg i lód dokoła przestał być tak niebiesko lodowaty, a nabrał pomarańczowo-zielonej barwy. Czarny Kieł wybudował chatę w takim miejscu, że widać stąd było prawie całe jezioro, a jednocześnie nachylenie stoku było takie, że wydawało się, iż stoję na skraju przepaści. Cały świat był u moich stóp.
- Co tak stoisz? - zapytał Czarny Kieł.
Bez słowa wskazałem mu orła lecącego na wysokości naszych oczu nad środkiem jeziora.
- Śpieszy do wigwamu przed końcem dnia - ocenił Czarny Kieł.
- Tam mieszka - pokazał mi odległy szczyt. - Czasami się odwiedzamy z Orlim
Szponem.
To mi podsunęło pewną myśl.
- Czy ty i niedźwiedź...
- Widziałeś grizzly z czarnym kłem i myślisz, że to ja? - Indianin uśmiechnął się, pokazując równy garnitur białych zębów. - Szamani białego człowieka potrafią cofnąć czas, ale ciało i tak zna swój zegar. Chodźmy, czeka cię długa noc.
Zeszliśmy do chaty. Na stole stały dwie miski z gulaszem i sucharami.
- Czy to...? - zacząłem pytanie mieszając łyżką.
- Myślisz, że niedźwiedzia tak łatwo upolować? To sarnina.
Jadłem świetnie przyprawione, trochę łykowate mięso i zagryzałem je sucharami maczanymi w sosie.
- Alison mówiła, że... - próbowałem rozpocząć rozmowę.
- Wy, biali, macie dziwny obyczaj rozmawiać o interesach przy jedzeniu – przemówił Czarny Kieł, patrząc w ogień. - Nie szanujecie tego, kto polował, oprawił, przygotował, podał wam posiłek. Zrobił to po to, by sprawić wam przyjemność, żebyście rozmawiali o rzeczach przyjemnych...
- Ale mój przyjaciel...
- Czy to twój przyjaciel? Czy używasz odpowiedniego słowa?
- To także mój szef.
- Nie, to ktoś więcej. Kto?
- Nauczyciel - odparłem po chwili namysłu.
- Chciałbyś być takim jak on?
- Tak - przyznałem.
- Jest więc twoim ojcem. Nim wszedłem na ścieżkę szamana, miałem jednego ojca. On nauczył mnie, jak żyć, jak upolować zwierzynę, jak kochać kobietę, jak walczyć, jak być silnym. Potem miałem wizję i miałem drugiego ojca, który poprowadził moją duszę, wskazał mi drogę. Każdy z nas spotyka kogoś takiego i albo potrafimy z tego skorzystać, albo potem żałujemy, stojąc nad jego grobem.
- Właśnie. Nie chcę stanąć nad grobem mojego szefa. On się zatruł indiańską trucizną.
- Czego nauczył cię twój ojciec?
- Który?
Czarny Kieł zaśmiał się.
- Wy, biali, zbyt dosłownie traktujecie słowa - powiedział odsuwając od siebie pustą miskę. - Nie słuchacie człowieka, tylko jego słów. Zamknij oczy i powiedz mi, o co cię pytałem?
Spełniłem polecenie.
- Chodzi o uczciwość i czystość zamiarów - powiedziałem. Słowa płynęły same z siebie.
- Właśnie to chciałem usłyszeć - rzekł Czarny Kieł. - Twój ojciec jest dobrym człowiekiem, a ty jesteś godny, by ci pomóc. Zdejmij ubranie!
Zdumiony zerknąłem na Indianina.
- Możesz zostać w bieliźnie - mruknął śmiejąc się.
Sam zdjął ubranie i wyszedł z izby. Ruszyłem za nim. Prowadził mnie do półokrągłego szałasu, przypominającego kształtem igloo. Na środku dachu był otwór, przez który biła w niebo wąska smuga dymu.
- Łaźnia - wyjaśnił Czarny Kieł.
Podał mi gałązkę świerkową i wszedł do środka. Usiadł za stosem nagrzanych kamieni, które oblewał wodą z dzbanka. Płyn musiał być przyprawiony ziołami, bo aromatycznie pachniał. Biłem się po plecach gałązką i pociłem. Indianin robił to samo, ale był jakby nieobecny. Robiło się coraz duszniej, aż nie wytrzymałem i wyszedłem. Stałem na mrozie, a para unosiła się ze mnie, tworząc równą kolumnę prosto ku niebu. Nie odczuwałem zimna i czułem się dziwnie lekki, oczyszczony. Nagle, na rozgrzanej skórze pleców poczułem smagnięcie gałązką.
- Ubierz się, idziemy poszukać lekarstwa - usłyszałem.
Gdy w chacie ubierałem się, nachodziły mnie dziwne myśli. Z jednej strony, wszystko co się tu działo, miało swą dziwną magię, z drugiej, trudno uwierzyć, by staruszek ze szczytu Czarnego Jabłka na Alasce, po seansie z wdychaniem nawarów, nagle odkrył lekarstwo na chorobę pana Tomasza.
Czarny Kieł milczał, tylko wędrował w górę, wyżej i wyżej. Nie oglądał się za siebie.
Księżyc nadawał śniegowi srebrnych barw, iskrzył się na krawędziach pokrytych lodem kamieni. Indianin nie zwracał na to wszystko uwagi, tylko szedł i szedł.
Nie miałem zegarka i nie wiedziałem, która jest godzina. Podejrzewałem, że gdzieś około północy dotarliśmy na szczyt, na wysokość dwóch tysięcy metrów. Były tu tylko łyse skały, pojedyncze źdźbła traw wystawały z łach śniegu. Dopiero teraz zauważyłem, że Czarny Kieł miał ze sobą worek. Wyjął z niego koc i rozłożył go na ziemi. Ukląkł i sięgnął po bębenek. Mnie podał trzcinkę, w której był mak - prymitywną grzechotkę.
- Lubisz muzykę?
- Tak.
- To graj!
Cicho świstał wiatr, gdzieś w oddali wył wilk, a Czarny Kieł zaczął bębnić.
Początkowo wolniej, potem szybciej, zwalniał i przyspieszał tempo. Przypominało to zachętę do zabawy, gdy jedno dziecko pozwala drugiemu się dogonić. Mimowolnie zacząłem grzechotać szukając wspólnego z Indianinem rytmu.
Kołysały mną podmuchy, które rozpędzały się pewnie na lodowych pustyniach Arktyki, patrzyłem na zimne oblicze księżyca, a potem moje nogi zaczęły drżeć z zimna i z powodu muzyki. Nawet Indianin wstał i uniósł ręce, identycznie jak niedźwiedź łapy.
Jednocześnie nie przestawał bębnić. Wydawało mi się, że czuję zapach futra i ciężki oddech zwierzęcia. Czarny Kieł garbił się i prostował, a ja opadłem zmęczony. Oparłem głowę o kamień, grzechotałem i patrzyłem na szamański taniec. Indianin starał się zachowywać jak niedźwiedź, szukał czegoś przy ziemi, grzebał w śniegu, wśród traw. Widowisko, rytm bębna, grzechotanie zmęczyło mnie i powoli powieki opadały.
„Alison mówiła, że niedźwiedzie potrafią znaleźć lekarstwo na swoje dolegliwości” - pomyślałem, nim zasnąłem.
Obudziłem się o świcie. Właśnie pierwsze promienie światła lizały pomarszczoną twarz Czarnego Kła.
- Coś ci się śniło? - zapytał mnie.
- Kawa, jej ziarna, Murzyni na plantacji kawy - przypomniałem sobie.
- Tak myślałem - Czarny Kieł pokiwał głową. - Czy wiesz, po co Słoneczny Wilk wyjechał na San Domingo?
- Za namową Anglików - odpowiedziałem.
- Bzdura - Czarny Kieł pokręcił głową. - Łączyłem się z duchem tego szamana i powiedział, że przyśniła mu się podobnie jak tobie teraz kawa. Pojechał na San Domingo po kawę. W wizji te ziarna ukazały mu się jako czarne bogactwo i lekarstwo. Czy wiesz, co oznaczało jego imię?
- Nie.
- Słońce to wschód, narodziny czegoś nowego i siła. Wilk to symbol wolności i siły wojownika. Jego wizja prowadziła go ku wschodowi i walce. Musiał być na San Domingo, a potem ruszyć na wschód, za Wielką Wodę, żeby poznać, jak zdobyć wolność, jak walczyć, żeby pokonać białego człowieka. Wiesz, jakie zasługi oddał on Tecumsehowi?
- Nie.
- Gdyby Tecumsehowi udało się zjednoczyć wszystkie plemiona, rozbiłby Stany Zjednoczone, a historia tego kraju potoczyłaby się zupełnie inaczej. Był z nim i pomagał mu.
- Czy duch Słonecznego Wilka mówił ci coś o Zieleniewskim?
- Tak, nie był on szamanem, tylko czarnym magiem. Poznał magię czarnych ludzi. Ta trucizna pochodzi od czarnych ludzi i tylko oni znają lekarstwo. Na poszukiwanie leku musisz pojechać tam, gdzie Słoneczny Wilk.
- Mam tylko kilka dni. San Domingo to duża wyspa. Gdzie tam szukać znawcy trucizn?
- A jak tu trafiłeś?
- Alison...
- Nie - Czarny Kieł pokręcił głową. Stuknął mnie palcem w pierś. - Masz czyste serce i ono cię tu zaprowadziło. Ono ci powiedziało, co masz zrobić, a przecież tak łatwo uczynić rzeczy nieodwracalne.
- Powiedz mi jeszcze, co się stało ze Słonecznym Wilkiem?
- Zginął przez złe złoto.
- Zieleniewski go szukał na Alasce?
- Nie, on wędrował drogą swojej wizji, a Słoneczny Wilk swojej. Idź, bo zamęczysz mnie pytaniami. Tą ścieżką dojdziesz na miejsce - wskazał mi drożynkę na wschód.
Szybko dotarłem do chaty, skąd zabrałem strzelbę i chlebak z jedną puszką i butelką wody. Jakoś w oczy wpadła mi ścieżka, która także prowadziła na wschód. Schodziłem szybko, aż około dziewiątej rano dotarłem nad brzeg jeziora. Wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy.
- Nie ruszaj się, lecimy po ciebie - usłyszałem głos Alison.
Rozłączyła się, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Rozpaliłem na brzegu ogień i gotowałem na ruszcie zawartość puszki, czyli parówki z sosem pomidorowym. Po godzinie usłyszałem warkot samolotu. Nade mną przeleciał hydroplan. Zrobił koło i wodował.
Kilkanaście metrów od brzegu. Alison otworzyła drzwiczki i spuściła na wodę samonadmuchujący się ponton. Wsiadła i przypłynęła po mnie.
- Szybko - popędzała mnie.
Wskoczyłem do gumowej łódki i złapałem za wiosła.
- Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? - zapytałem.
- Czarny Kieł wysłał nam informację listem elektronicznym.
- Co?!
- Ma telefon satelitarny, inaczej jak byśmy powiadomili go o twoim przybyciu? Siedząc na pływaku samolotu spuściłem powietrze z pontonu, zwinąłem go, a potem wsiadłem do kokpitu.
Pilot natychmiast wystartował i zawiózł nas na inne jezioro, gdzie przesiedliśmy się do innego hydroplanu, większego.
- Gdzie Bytes? - pytałem Alison.
- Obaj są już w Miami, zajmują się przygotowaniem łodzi.
- Myślałem, że na Haiti polecimy samolotem.
- My tak, ale łódź musi tam być jako dodatkowy środek transportu. Nie wszędzie dolecisz samolotem.
Hydroplanem dolecieliśmy do Seattle, skąd odrzutowcem Bytesa do Miami. Po drodze musiałem wszystko opowiedzieć Alison.
- Nie rozumiem tej historii z niedźwiedziem - przyznałem się.
- Możesz wierzyć lub nie, ale niektórzy szamani stają się zwierzętami – odpowiedziała patrząc w okno. - Widziałeś niedźwiedzia z czarnym kłem i nie zabiłeś go. Tak ci podpowiedziało serce. Albo to był potulny misio, albo znaleźliście nić porozumienia, albo to było wcielenie Czarnego Kła. Uwierz w to, co wydaje ci się bardziej prawdopodobne. Taniec niedźwiedzia był bardzo sugestywny?
- Tak.
- I o to w szamanizmie chodzi - Alison uśmiechnęła się tajemniczo.
***
Na Florydzie byliśmy wczesnym popołudniem 3 stycznia. Willy Bytes czekał na nas na lotnisku przy hangarze. Miał ponurą minę.
- Chyba nie będziemy mieli łodzi - tłumaczył się Alison.
- Jak to? - oburzyła się dziewczyna.
- Miałem tu w porcie wspaniały jacht, ale wczoraj wieczorem Bruce poszedł do kasyna... Dziś przyszedł ten jego wierzyciel, jak mu tam...
- Moody - wtrąciła Alison. - Jak szybko wynajmiemy łódź?
- Nieprędko, minimum dwa dni - Bytes wściekle zacisnął pięści.
- Ubezpieczenia, opłaty portowe, wynajęcie nowej załogi.
- Nie można spłacić tego Moody’ego? - zapytałem.
- Pawle, nawet milioner nie ma takiej kwoty, żeby wytrząsnąć ją z rękawa. W grę wchodzi tylko gotówka, której dawno na oczy nie widziałem. Używam karty kredytowej albo za wszystko płaci firma.
Na lotnisko zajechał sportowy masserati. Za kierownicą siedział Latynos w białym garniturze. W butonierce miał czerwoną różę, a na nosie wąski pasek okularów przeciwsłonecznych. Obok niego jak gimnazjalista w krótkich spodenkach siedział Bruce.
Miał skruszoną minę.
- Witam resztę rodzinki - Moody uśmiechnął się na nasz widok.
- Podobno jedziecie po piracki skarb. Może zrobimy wymianę. Jacht za mapę. Wy będziecie szukać czarowników i znachorów, a ja złota.
- Może mapa za twój samochód? - zaproponowałem.
Moody przyglądał mi się żując gumę. Splunął nią pod moje nogi.
- Ty jesteś ten komandos z Polski? - zapytał.
- Bruce ma za długi język - odpowiedziałem.
- Może stoczysz walkę z moim chłopakiem? - zaproponował Moody.
- Ile płacisz?
- W parę miesięcy zarobisz na przyzwoite życie, o ile będziesz wygrywał. To są walki dla ekskluzywnej klienteli.
- Paweł, nie! - krzyknęła Alison.
- Jacht za zwycięstwo, a walka będzie jeszcze dziś, przed wieczorem - powiedziałem.
- Zgoda, człowieku! - ucieszył się Moody i podał mi dłoń na znak zawarcia umowy.
SPOTKANIE Z ZAŁOGĄ JACHTU BYTESA • WSPÓŁCZEŚNI GLADIATORZY MIAMI • WYŚCIG O WSZYSTKO • LĄDOWANIE NA SAN DOMINGO • POZNAJEMY PILOTA AWIONETKI • CO ZROBIĆ, ŻEBY PRZEŻYĆ NA HAITI
Moody podał mi adres, gdzie miałem stawić się na walkę. Wygnał z samochodu Bruce’a i odjechał, dzwoniąc jednocześnie do kogoś.
- Zgłupiałeś? - spytał Bruce.
Willy Bytes natychmiast stanął pomiędzy mną a nim, chroniąc syna przed moim atakiem. Byłem w takim stanie, że spokojnie przyjmowałem wydarzenia i obojętne mi były opinie jakiegoś hazardzisty, wyrodnego syna milionera.
- Słyszałam, że Polacy mają jakąś dziwną fantazję, czasami nadzwyczajną odwagę, ale teraz wiem, że jest to brawura - oceniła Alison.
Wzruszyłem ramionami.
- Bruce, jeśli chcesz się na coś przydać, to powiedz, jakiego rodzaju walki organizuje Moody? - zapytałem chłopaka.
-Walki gladiatorów, przed śmiercią uchroni cię jedynie poważna kontuzja lub utrata przytomności - odparł Bruce.
- Jaką bronią trzeba walczyć?
- Na jaką cię tylko stać.
Nie rozumiałem odpowiedzi i na razie się tym nie zajmowałem. Namówiłem Bytesa i Alison, żebyśmy spotkali się z naszą przyszłą załogą.
- Tak jesteś pewien wygranej? - zdziwił się Bytes. - Dobrze, lubię takich, którzy
wiedzą, czego chcą. Pojechaliśmy limuzyną firmy Bytesa do hotelu blisko portu w Miami. Po drodze widziałem wspaniałe wille wybudowane nowocześnie, przeszklone, z odkrytymi tarasami i dużymi patio, gdzie parkowały sportowe samochody, oraz eleganckie domy utrzymane w stylu hiszpańskiej architektury kolonialnej. Zza wysokich murów wystawały jedynie klasycystycznie zakończone ryzality pałaców. Przez bramy z grubych, kutych prętów dostrzegłem limuzyny i czarnoskórą służbę. Pod palmami, na skwerach, wzdłuż plaż spacerowały, jeździły na rowerach i wrotkach śliczne dziewczyny w bikini, z których niejedna mogłaby bez trudu zdobyć Hollywood.
- Studentki - wyjaśniła mi Alison, zauważywszy moje zainteresowanie.
- Masz zdrowe odruchy - zażartował Bruce. - Jeżeli przeżyjesz, to żadna na ciebie nie zwróci uwagi. Będziesz miał twarz jak kałużę ketchupu.
- Chciałbym zauważyć, że gdyby nie twój nałóg, już dawno lecielibyśmy lub płynęli na Haiti - mruknąłem.
- Co cię obchodzą moje pieniądze! - krzyknął Bruce.
We wnętrzu limuzyny chciał rzucić się na mnie z wyciągniętymi rękoma. Bytes uderzył go w twarz.
- Paweł ma rację, a na razie to są moje pieniądze i nieprędko zobaczysz swoją kartę kredytową - powiedział wściekły ojciec. Złapał syna za koszulę na piersiach. - Słuchaj, smarkaczu, dość długów. Od tej pory za nic nie płacę. Najwyżej Moody się tobą zajmie lub wylądujesz w więzieniu. Jest mi to obojętne.
Bruce opadł na kanapę w samochodzie, jakby uszło z niego powietrze. Wkrótce zajechaliśmy do knajpy przy porcie. W białym baraku, przy plastykowych stołach siedziała gromada mężczyzn. Prezentowali wszystkie możliwe typy męskiej urody: byli grubi, brodaci, w kraciastych koszulach i czapkach baseballówkach, także Latynosi - eleganci w kwiecistych koszulkach, spodenkach, lekkich mokasynach, Kubańczycy, cisi, w białych t-shirtach z napisami „Freedom for Cuba”.
- Raider! - krzyknął Bytes.
- Tu, szefie! - odpowiedział nam mężczyzna siedzący z kolegami w rogu.
Na moment wszystkie oczy zwróciły się na nas. Raz z uwagi, że byliśmy nowi, nie pasowaliśmy do reszty, no i była z nami Alison.
- Daniec, to jest Tom Raider, kapitan naszej łajby - Bytes przedstawił mi ogorzałego mężczyznę w kraciastej koszuli z obciętymi rękawami.
Nasz kapitan miał długie włosy spięte w kucyk, opaskę w kolorach flagi Jamajki, sandały i luźne spodenki sięgające do kolan. Z jego bladoniebieskich oczu bił zimny blask kontrastujący ze spaloną słońcem skórą poznaczoną bliznami i tatuażami.
Poznałem jeszcze czterech członków załogi. Mechanikiem miał być Mongo, wielki Murzyn z mięsistymi wargami, w przepoconej koszulce, którego twarz przypominająca oblicze niemowlaka wprost tryskała radością. Bosmanem był John Tango, eks-komandos marines, który wyleciał ze służby za bójkę z oficerem. Dwaj pozostali byli jak bracia bliźniacy, mieli fioletowe nosy, nieświeży oddech, brudne ubranie, chytre oczka i ubytki w uzębieniu. Byli kumplami kapitana, razem z nim pływali po Karaibach i nazywali się Syd i Bud.
- Znamy te wody jak własną kieszeń - zapewniał Raider.
- Mam nadzieję - powiedziałem. - Zgromadziliście zapasy na drogę?
- Wszystko było spakowane, gdy przyjechało trzech napakowanych kolesi, którzy mieli pod pachami schowane UZI i nie było z nimi dyskusji - opowiadał Raider. - Przysłał ich Moody.
- Wiemy - kiwnąłem głową. - Jaki mamy jacht?
- Zobaczysz, to marzenie - po raz pierwszy w głosie Raidera usłyszałem szczerość.
Bytes zamówił typowe amerykańskie jedzenie: stek, frytki, surówki i colę. Jedliśmy planując podróż na San Domingo. Gdy nadeszła pora walki, wstaliśmy i pojechaliśmy za miasto, pod adres wskazany przez Moody’ego. Bruce i tak świetnie znał drogę, więc nie moglibyśmy zbłądzić.
- Wycofaj się, wynajmiemy jakąś łajbę na miejscu - proponował mi Bytes.
- Spróbujemy szczęścia tu, najwyżej uruchomimy plan „B” - zaśmiałem się.
Podejrzanie wyglądający typ, który pełnił funkcje strażnika, otworzył przed nami bramę i mogliśmy wjechać do posiadłości. Dwieście metrów od nas, na lekkim wzniesieniu, stał biały postkolonialny pałac z klasycystycznymi kolumnami w portalu. Po wejściu do ogromnego holu wyłożonego marmurami zostaliśmy wyprowadzeni nad basen, gdzie zebrała się widownia. Byli to bogaci Amerykanie, Latynosi, sama śmietanka miejscowego przestępczego świata.
- Witaj, Pawle! - Moody traktował mnie jak starego przyjaciela. Wyściskał mnie prezentując przy tym iście hollywoodzki uśmiech.
- Kochani - zwrócił się do zebranych pań i panów - oto komandos z Polski, który zmierzy się z niezwyciężonym Iron Brainem.
Na te słowa, przy oklaskach stałych bywalców wyszedł nam naprzeciw wysoki, potężnie zbudowany, łysy mężczyzna w dobrze skrojonym białym garniturze.
- Macie tego samego krawca? - zapytałem Moody’ego.
Ten powtórzył wszystkim mój żart. Rozległ się gromki śmiech. Atmosfera przypominała piknik w niedzielny poranek.
- Chodźmy na arenę - zaprosił nas Moody. - Przypominam, że przyjmowane są zakłady - wołał Moody. - Płacimy siedem do jednego za zwycięstwo Polaka.
Przeszliśmy około trzystu metrów do budynku dawnej ujeżdżalni. Moody podał mi do podpisania oświadczenie, w którym zapewniałem, że nie mam żadnych pretensji do Moody’ego za ewentualne obrażenia, jakie odniosę w czasie sparringu z Iron Brainem.
Podpisałem i wszedłem do środka. Iron Brain, czekający tam na mnie, został w samym tylko trykocie, na którym był wyrysowany mózg, którego powierzchnię pokrywały nitowane blachy.
- W czasie starcia nie ma żadnych zasad - przypominał Moody. - Oto wasza broń! - dramatycznym gestem wskazał na dwie kurtyny, które się rozchyliły.
Stały tam dwa samochody z gatunków tych, które są używane w czasie amerykańskich rajdów na torach. W autach nie było takich gadżetów, jak reflektory, boczne lusterka i szyby, wycieraczki. Była kierownica, podrasowany silnik, pedały, fotel z metalowej siatki i potężne zderzaki.
- Ten z góry wybiera - Moody podrzucił monetę ćwierćdolarową.
Iron Brain wygrał i wybrał sobie czarnego bolida o szerokich, terenowych kołach. Mnie pozostawiono żółte, dwudrzwiowe auto z wąskimi, „łysymi” oponami. Takie ogumienie mogło faworyzować mnie w czasie wyścigów po asfalcie, na długich prostych.
- Państwa zapraszam na statek, z którego pokładu zobaczymy wyścig po Florida Avenue - Moody zwrócił się do kibiców. - To są wasi starterzy - powiedział do nas, pokazując czterech typów uzbrojonych w karabiny.
Wszyscy czterej żuli gumy, mieli ciemne okulary, czarne koszulki i złote łańcuszki. Patrzyli na nas obojętnie, jak na mięso na talerzu w czasie obiadu.
- Słyszałem, że to są walki gladiatorów - powiedziałem do Irona.
- A myślisz, że tak łatwo przeżyć? - zaśmiał się tamten. - Jeżeli ciebie nie zepchnę z drogi na latarnię, to zastrzelą cię gliny.
- Czemu?
- To nielegalny wyścig. Zatrzymasz się do kontroli i powiesz, że to niechcący? Staniesz, pójdziesz siedzieć. Na Florydzie mamy ciężkie więzienia.
Zamilkłem skonsternowany. Willy, Bruce i Alison nie mieli wyjścia i poszli na statek.
Wsiadłem do samochodu i znalazłem tam mapę. Wykułem ją na pamięć. W tym czasie Iron Brain korzystał z pozostawionego nam barku, w którym były napoje chłodzące. Podszedł do mnie z coca-colą.
- Uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze - powiedział podając mi butelkę.
Zerknąłem pod sufit. Na jego środku, na wysięgniku była kamera telewizji przemysłowej. Widziałem, jak ruszył się zoom robiąc zbliżenie na moją twarz.
Po półgodzinie czekania czarni w bramie dali znak, że mamy uruchomić silniki. W ujeżdżalni rozległ się ryk naszych maszyn. Iron Brain gazował swoją zwiększając temperaturę w cylindrach. Strzał z karabinu był sygnałem do startu.
Iron ruszył zostawiając za sobą chmurę piachu. Moje łyse opony obracały się prawie w miejscu. Zmniejszyłem nacisk na pedał gazu i jadąc ze stałą prędkością wyjechałem na patio wysypane drobnymi kamykami. Tu moje opony nie łapały przyczepności, bałem się, że przebiję je. Co gorsza, Iron postanowił już teraz rozprawić się ze mną i szarżował prosto na mnie. Gwałtownie dodałem gazu i rozbijając gipsowe donice z ozdobnymi kwiatami, wjechałem na wystrzyżony trawnik.
Zarzuciło mną, ale jakoś udało mi się jechać prosto. Iron nie spodziewał się mojego uniku i z całym pędem uderzył w ścianę ujeżdżalni. Tylko kask i pasy bezpieczeństwa uratowały go od katastrofy. Myślałem, że już po nim, ale okazało się, że jego auto miało silnik z tyłu, więc oprócz zgniecionej maski nie odniosło żadnych szkód.
Przemknąłem obok basenu, koło którego opalały się dziewczyny, identyczne jak te studentki, które widziałem przy plaży. Brama na ulicę była szeroko otwarta, a pojazd Irona już widziałem we wstecznym lusterku, więc pozostało mi tylko dodać gazu.
Na początku zyskałem przewagę nad Ironem, więc spodziewałem się, że wyścig upłynie mi bez większych problemów i łatwo zwyciężę. Niestety, po kilku minutach mojej bytności na drodze, jechały za mną dwa radiowozy, nie licząc tych, które już po bocznych uliczkach uganiały się za Ironem. Ktoś zauważył dwa mastodonty na drodze i zadzwonił na policję. Trzeba przyznać, że nie jechaliśmy jak potulne baranki, ale też nie byliśmy sprawcami kolizji.
Teraz moim problemem było dotarcie do mety, nim złapią mnie policjanci. Sygnały radiowozów wyły i przez to miałem swobodniejszy przejazd, bo wszyscy - widząc mnie we wstecznym lusterku - ustępowali z drogi.
Ford mondeo amerykańskiej drogówki niebezpiecznie zbliżał się do mnie, aż poczułem pierwsze uderzenie w tył. Zarzuciło mną. Zredukowałem bieg i dodałem gazu. Rozległ się pisk moich opon, uniosła się czarna chmura dymu i trochę odskoczyłem.
Wjechaliśmy w dzielnicę handlową, wzdłuż której stały i supermarkety, i renomowane butiki.
Wszędzie ludzie zatrzymywali się i przyglądali pościgowi. Pierwszy huk wystrzału z policyjnego karabinu sprawił, że podskoczyłem w fotelu.
Postanowiłem uciec w boczną uliczkę. Zjechałem w pierwszą z prawej strony. Po przejechaniu trzech przecznic nagle znalazłem się w dzielnicy biedy, gdzie z ohydnie brudnych baraków wychodzili mieszkańcy i patrzyli na widowisko; tutaj mogłem być pewien, że kibicują właśnie mnie. Nagle z lewej strony usłyszałem syreny, zerknąłem i odruchowo wcisnąłem gaz do dechy. W lusterku widziałem, jak Iron z gracją rozbijał maskę radiowozu jadącego za mną. Na skrzyżowaniu skręciłem wyciągając ręczny hamulec. Maszynę Irona otoczyło kilku policjantów. Za to dwa radiowozy rzuciły się za mną.
Ruszyłem i zacząłem kluczyć. Po kilku minutach dziwiło mnie, że cały czas policjanci jadą za mną i nie gubią tropu. Zrozumiałem przyczynę tego stanu rzeczy, gdy nad moim pojazdem przeleciał policyjny helikopter, potem jeszcze dwa z logo stacji telewizyjnych.
Szybko rzuciłem wzrokiem na mapę. Musiałem jeszcze przejechać około pięciu kilometrów, ale przedtem dotrzeć do głównej ulicy. Byłem tam w kilka minut i włączyłem się do ruchu przy głośnych protestach innych uczestników ruchu drogowego. Gdy wyjechałem na Florida Avenue, miałem przed sobą czteropasmową drogę wzdłuż morza. Na wodzie był tylko jeden, nieduży statek spacerowy i byłem przekonany, że widziałem tam figurki ludzi, którzy machali do mnie.
Policjanci jechali za mną, ale rozpędziłem się do ponad osiemdziesięciu mil na godzinę i mogli jedynie jechać w stałej odległości za mną. Przy tej prędkości nie miałem szans na wyhamowanie, gdyby ktoś nagle wskoczył na jezdnię lub bez uprzedzenia zmienił pas. Tam kierowcy i piesi byli rozsądni. Palmy tworzyły nie szereg drzew, tylko gęstą palisadę, reklamy sklepów nad chodnikami zlały się w wielokolorowy pasek. Nagle zauważyłem, że zbliżam się do skrzyżowania, gdzie gasło zielone światło. Musiałem hamować, jeśli nie chciałem ryzykować karambolu. Wcisnąłem hamulec. Maszyna zatrzymała się po przejechaniu około stu metrów. Jedyny plus mojej sytuacji polegał na tym, że byłem - używając języka sportowego - na „pool position”, przede mną nie było nikogo.
Wtedy do mojego auta, nim z tyłu dojechali policjanci, podbiegł Murzyn w bluzie z kapturem głęboko nasuniętym na oczy. Wyciągnął pistolet i przytknął mi go do nosa.
- Spadaj, białasie - syknął.
Posłusznie wysiadłem, a bandyta wskoczył na moje miejsce i nie zważając na ruch na drodze, skręcił w prawo. Rzuciłem kask i wbiegłem na chodnik. Policjanci musieli wszystko widzieć i jeden radiowóz zwolnił, by gonić mnie, ale szybko wbiegłem na plażę, pomiędzy palmy, krzewy agaw, budki z lodami i popcornem, w tłum nagich ludzi. Zdjąłem koszulkę i odróżniało mnie tylko to, że miałem bielszy odcień skóry niż stali bywalcy.
Szedłem wzdłuż asfaltowej ścieżki dla rolkarzy. Podjechała do mnie uroczo uśmiechnięta brunetka w stroju kąpielowym z telefonem komórkowym zatkniętym za wąski paseczek na biodrach i słuchawką podłączoną do aparatu w uchu.
- Daniec? - zapytała mnie.
- Tak - przyznałem się.
Nagle rzuciła mi się na szyję, powalając na piasek. Kilka osób zaklaskało, widząc taką oznakę miłości. Brunetka pocałowała mnie w usta, jednocześnie zerkając gdzieś w bok. Gdy oderwała swoje usta od moich, popatrzyłem w tę samą stronę. Minął nas patrol policji na quadach, czterokołowych motocyklach.
- Chodźmy - brunetka chwyciła mnie za rękę.
Poszliśmy do ulicy. Tam dziewczyna zadzwoniła po taksówkę.
- Moody gratuluje wygranej - wyjaśniła mi. - Taryfa zawiezie cię prosto do portu.
- A weksle...
- Są już we właściwych rękach. Moody jest na swój sposób uczciwy.
Brunetka obdarzyła mnie uśmiechem i odjechała.
- Fajna była, ale już jej nie ma - usłyszałem z ulicy. - Siadaj, bracie, przygoda cię czeka.
To przemawiał Jamajczyk, taksówkarz. Miał odrapany, biały wóz. W środku maszyna prezentowała się o wiele lepiej. Miała klimatyzację, świetne nagłośnienie i nużącą muzykę reggae. W pół godziny dojechaliśmy do mariny, koło jakiegoś piętrowego, przypominającego kształtem falę, hotelu. Na molo stali Willy Bytes i Alison.
- Bruce i nasza załoga już odpłynęli - poinformował mnie milioner. - Gratuluję, chłopie! Spieszmy się, nim policja na dobre rozpocznie poszukiwania zwycięzcy rajdu.
- Wszystko wiedzieliśmy w telewizji - opowiadała Alison. - To jak uciekaliście, jak złapali Irona i na koniec tego Murzyna. Obaj mogą zeznać, kto oprócz nich brał udział w wyścigu.
- Jak dostaniemy się na San Domingo, skoro jacht odpłynął?
- Polecimy tam rejsowym samolotem - powiedział Bytes. - Wszystkie formalności już załatwiło przedstawicielstwo mojej firmy.
Po godzinie odlatywałem z Miami. Z góry wyglądało imponująco, jak biała perła na złotej kolii plaż, wśród szmaragdowego morza zieleni Florydy. Lecieliśmy na południe w samolocie razem z dużą grupą amerykańskich turystów.
- Jako Amerykanie nie możemy bezpośrednio dostać się na teren Haiti - opowiadał mi Bytes. - Nasz rząd uważa to miejsce za niebezpieczne, co jakiś czas wysyłamy tam żołnierzy, żeby uspokoić sytuację. W Dominikanie czekają na nas wszystkie pozwolenia, ale poradzono nam nie zatrzymywać się na Haiti i korzystać z samolotu lub łodzi po założeniu bazy w Dominikanie.
- Będziemy pływać?
- Na miejscu znajdziemy pilota i jakąś awionetkę.
***
Po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy na płycie lotniska międzynarodowego „Las Americas”. Tam czekał na nas pracownik firmy Bytesa.
- Johns - przedstawił się witając nas uśmiechem.
Jego białe zęby kontrastowały z opalenizną i kolorową koszulą. Za to śnieżna barwa spodni idealnie pasowała do tropików.
- Zapraszam do samochodu - Johns pomógł nam zabrać bagaże i zaprowadził do terenowego samochodu.
Wnętrze było klimatyzowane, pojazd miał przyciemniane szyby. Zmęczony zasnąłem i pamiętałem tylko, że jedziemy do Puerta Plata, na północy, na wybrzeżu Atlantyku. Gdy obudziłem się, było już ciemno. Wjechaliśmy na patio pięciopiętrowego hotelu.
- Zarezerwowałem najlepsze miejsca - zapewniał Johns. - Pokoje z widokiem na Atlantyk, każdy ma oddzielny. W hotelu jest wypożyczalnia samochodów, kort tenisowy, dwa baseny, trzy restauracje, cztery kluby nocne, kasyno, nielimitowane soki z miejscowych owoców i wody mineralne.
Bytes zerknął na zegarek.
- Ktoś jest głodny? - skierował pytanie do mnie i Alison.
Oboje pokręciliśmy głowami.
- Johns, sprowadziłeś tu człowieka, o którego nam chodziło?
- Tak.
Johns zajął się transportem naszych bagaży do pokoi, a my poszliśmy do jednego z barów. Na nasz widok tańczący z miejscową pięknością mężczyzna przerwał taniec, pocałował dziewczynę w policzek i ruszył do nas krokiem samby.
- Harry Sword - przedstawił się. - Najlepszy pilot na Karaibach - dodał. - Macie jakąś robotę?
Był grubo po czterdziestce. Spalona skóra świadczyła, że urodził się w klimacie umiarkowanym, ale większość życia spędził tu. Miał ciemno-blond włosy, łagodne brązowe oczy, okrągłą, lekko podłużną twarz z zarysowaną, mocną szczęką.
- Byłem w lotnictwie marynarki - opowiadał Sword. - W 1975 roku zdążyłem polatać nad Sajgonem, gdy północni Wietnamczycy czekali, aż nasi zwieją z ambasady amerykańskiej. To były czasy. Potem byłem w Panamie i wtedy polubiłem te szerokości geograficzne.
- Czemu? - zapytała Alison.
- Cudowne dziewczyny, najlepsze drinki pod słońcem, ocean, słońce - Sword wyliczał na palcach. - Powiedzcie, co mogę dla was zrobić?
- Trzeba będzie polatać nad Haiti, mamy zezwolenia - zapewnił Bytes.
Sword spoważniał.
- Daleko chcecie latać do tamtych bambusów?
- W okolice St. Marc i Port-au-Prince, może Jacmel - odparł Bytes.
- To jeszcze cywilizacja - westchnął Sword - ale tam są ciężcy urzędnicy. Macie pieniądze na ewentualny wykup maszyny?
- W razie czego kupię panu nową - zapewniał Bytes. - Czemu boi się pan Haiti?
- Historia i te rzeczy... - Sword machnął ręką.
Bytes i Alison ulegli urokowi wyspy i poszli na spacer na plażę. Zostałem w barze ze Swordem. Siłą rzeczy towarzyszyłem mu popijając soki, które rzeczywiście były za darmo.
- Skąd jesteś? - zapytał mnie Sword.
- Z Polski.
Sword zmarszczył czoło.
- W którym to stanie?
- W Europie, takie państwo pomiędzy Niemcami a Rosją - cierpliwie tłumaczyłem.
- Czekaj, czekaj - Sword drapał się po czole. - Piłsudski! - krzyknął. – Mieliście takiego generała?
- Tak, to był nasz marszałek i Naczelnik Państwa.
- Fiu, daleko zaszedł na plecach mojego pradziadka - Sword pokiwał głową. - Wszyscy w mojej rodzinie byli pilotami. Pradziadek walczył w pierwszej wojnie światowej, a potem u was z bolszewikami w 1920 roku. Dziadek szkolił pilotów myśliwców w czasie drugiej wojny, a ojciec latał w Korei i na początku w Wietnamie, póki go żółtki nie zestrzeliły.
- Dostał się do niewoli? - zasmuciłem się.
- Mój stary? - Sword zaśmiał się. - Pamiętaj, synu, żaden Sword nie poddał się i nie był w niewoli. Ojciec wezwał kawalerię, a gdy okazało się, że Wietnamcy pilnują terenu i śmigłowce dostały się w ogień, na piechotę przeszedł granicę z północą i jeszcze przyniósł AK-47 z dwoma magazynkami i plakaty propagandowe Vietcongu. Rozbroił po drodze jakiegoś agitatora.
- Rzeczywiście masz chwalebny życiorys - przyznałem. - Masz żonę?
- Pilota możesz tylko pytać: „miałeś żonę?”.
- Miałeś?
- Miałem - Sword smutno skinął głową.
- Można tu wyżyć z latania?
- Gdyby można było, dalej miałbym żonę. Na szczęście miejscowe dziewczyny są w porządku.
- Powiedz, co wiesz o Haiti?
Sword wpatrywał się w butelkę miejscowego alkoholu i mówił, jakby był chodzącą encyklopedią.
- Republika Haiti, 27,8 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni; 7,3 miliona mieszkańców, głównie Murzyni i Mulaci; dominuje religia katolicka, ale połowa katolików kultywuje także voodoo; stolica i główny port Port-au-Prince. Językami urzędowymi są francuski i kreolski. Najwyższy szczyt La Selle - 2674 metrów. Klimat równikowy wilgotny, uprawy trzciny cukrowej, zbóż, palm kokosowych, kawowca, hodowla bydła, kóz. Na miejscu nie eksploatowane zasoby boksytów, rud miedzi, złota. Właściwie ten kraj żyje z cukru, rzemiosła i turystów.
Sword odstawił butelkę, bym zobaczył etykietę, z której czytał wiadomości.
- Szkoda, że nie dodali nic o przemytnikach i piratach.
- Nie lubią turystów?
- Lubią - Sword uśmiechnął się znacząco. - Lubiłbyś ludzi, którzy okupowali twój kraj, potem zlikwidowali interesy i wyjechali zostawiając wszystko w rękach miejscowych politycznych watażków?
- Nie.
- To przyjmij dobrą radę doświadczonego człowieka: po tamtej stronie granicy ufaj tylko swojemu instynktowi.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
PORANEK NA PLAŻY • TAJEMNICE SZAMAŃSKICH BĘBNÓW • LECIMY NAD HAITI • ZNAJDUJEMY ROZBITKÓW • DZIWNE ZACHOWANIE ZAŁOGI „PATRIOTE” • ZATOKA ZE STARĄ FORTECĄ
Grubo po północy wyszedłem z baru, gdzie Sword topił swoje smutki. Wątpiłem, czy do rana zdąży doprowadzić się do porządku, po tym jak poważnie uszczuplił zapasy barmana, a na koniec przytulił się do pięknej, młodej dziewczyny o czarującym uśmiechu, długich, gęstych czarnych włosach i skórze przypominającej barwą mleczną czekoladę.
Mój pokój znajdował się w południowym skrzydle i miał okna na zachód i południe.
Słońce wcześnie zajrzało do mojego okna. Wstałem, wskoczyłem pod prysznic, a potem zbiegłem na plażę. W hotelu nie spała o tej porze tylko obsługa. Wszyscy witali mnie z uprzejmymi uśmiechami. Na piasku zrzuciłem z siebie spodenki i w samych kąpielówkach wszedłem w wody Atlantyku. Przeskoczyłem pierwsze fale, a potem zanurkowałem. Woda pchała mnie, toczyła mną, wreszcie wynurzyłem się rozkoszując się chłodem. Gdy wróciłem do swojego ubrania, znalazłem przy nim tackę ze szklanką z sokiem. Zerknąłem na zegarek.
Była szósta rano, a z tarasu machała do mnie jakaś ciemnowłosa dziewczyna. Domyśliłem się, że była to kelnerka, która pomyślała o mnie.
Głęboko odetchnąłem i ułożyłem się na piasku w cieniu palm chylących się ku morzu. Patrzyłem w szafirowe niebo, na białe baranki chmur i myślałem, jakby było cudownie, gdyby nie stan zdrowia pana Tomasza. Był 4 stycznia, a ja nawet nie wiedziałem, jak zabrać się do poszukiwań lekarstwa.
- Cześć, co robisz? - zapytała mnie Alison siadając obok mnie.
- Willy jeszcze smacznie śpi?
- Tak - mimowolnie przytaknęła.
Zaraz pojęła, że zdradziła się z tajemnicą.
- Tak myślę - uzupełniła.
- Co zrobicie z Bruce’m?
- Nie rozumiem.
- Co zrobicie, jak się dowie?
Alison milczała.
- Myślałem, jak znaleźć dobrego lekarza, który pomógłby mojemu szefowi - odpowiedziałem na pierwsze pytanie Alison.
- Naprawdę ważne jest to, co ci doradził Czarny Kieł. Willy i ja jesteśmy tu tylko po to, by ci pomóc. Teraz ty jesteś kierownikiem. Mamy samolot, jacht dopłynie podobno dziś wieczorem, najpóźniej jutro rano.
- Z tego co mówił Czarny Kieł, powinienem zwrócić uwagę na plantacje kawy, Murzynów. Słoneczny Wilk zginął przez złe złoto, a Zieleniewski dotarł na Alaskę w poszukiwaniu swojej wizji. Przyznam, że przestaję wierzyć w sens tych wszystkich działań. Będziemy szukać pirackiego skarbu, kawy, miejscowych znachorów?
- Uspokój się, zamknij oczy i opowiedz wszystko, co pamiętasz z wizyty u Czarnego Kła - poprosiła Alison.
Opowiedziałem jej o niedźwiedziu, sarninie, łaźni i snach na szczycie góry.
- Wszystko jasne - ucieszyła się Alison.
- Ty coś z tego rozumiesz?
- Tak. Czarny Kieł ma bardzo dobry bęben. Ten instrument u szamanów ma ogromne znaczenie. W wizjach wielu szamanów pojawia się „Środek Świata” wyobrażony jako drzewo, z którego odpada jedna gałąź i z niej szaman robi obręcz bębna. Właśnie co kraj, to obyczaj robienia bębnów. Na Syberii były plemiona, które składały drzewu ofiary, gdzie indziej szaman wybierał na chybił trafił albo szukał tego porażonego piorunem. U Indian bywało, że szaman pytał duchy drzewa o pozwolenie, prosił je albo szukał tego, które powiedziało mu wprost: „chcę być twoim bębnem”.
Mimo woli uśmiechnąłem się.
- To i tak nic. Byli tacy, którzy wchodzili na drzewo i dopóty z niego nie zeszli, dopóki nie zrobili obręczy. W zależności od regionu świata na skórze z rena, łosia lub konia pojawiają się rysunki rytualne przedstawiające podróż mentalną szamana. Pierwsze bębnienia służą przywołaniu duchów, a następnie uwięzieniu ich w bębnie, by były posłuszne szamanowi. Wiesz, że Czarny Kieł pisze horoskopy dla jednego z poczytnych amerykańskich dzienników?
- Nie.
- Robi to na podstawie indiańskiej mitologii, obserwacji ruchów gwiazd i kontaktów z duchami. Jego prognozy sprawdzają się.
- Żartujesz - wzruszyłem ramionami. - To wszystko co mówisz, byłoby ciekawe, gdyby nie pan...
- Nie potrafisz się oswoić z myślą, kim on dla ciebie jest? - Alison usiadła opierając brodę na kolanach. Mówiła cedząc słowa przez lekko rozwarte wargi. - Czarny Kieł wskazał ci drogę. Nieważne, czy w to wierzysz, jak to nazwiesz, otrzymałeś radę. Możesz mówić, że to hipnoza, silna sugestia, telepatia, ale sen powiedział ci prawdę. Jak myślisz, czemu Zieleniewski pojechał na Alaskę?
- Szukał Słonecznego Wilka, swojego ojca duchowego?
- Tak. Czemu nie wziął ze sobą skarbu?
- Uważał go za zły, nie miał czasu lub możliwości.
- Pamiętaj, pierwsza myśl jest prawdziwa - Alison zwróciła mi uwagę. – Zieleniewski nie znalazł szamana, bo gdzie ten był?
- Na San Domingo - palnąłem.
- W jakim celu?
- Po złe złoto dla Tecumseha - powiedziałem. - Tutaj zginął. Tecumseh potrzebował pieniędzy na walkę, zakup broni, zaopatrzenie dla rodzin wojowników.
- Musimy odnaleźć ciało Słonecznego Wilka, przy nim znajdziemy odtrutkę – dodała Alison.
Nagle zrozumiałem tę grę.
- Chcecie mnie zmusić do znalezienia pirackiego skarbu - powiedziałem oburzony. - To po to zrobiłaś mi ten seans indiańskiej magii?
- Nie, głuptasie - Alison zwróciła się do mnie. Jej oczy miały dziwny wyraz, dostrzegłem w nich spojrzenie starego człowieka. - Każdy szaman ma przy sobie worek z ziołami, grzechotkami, innymi narzędziami rytualnymi. Słoneczny Wilk znał truciznę, jaką zastosował Zieleniewski, bo sam pewnie nauczył go jej produkcji, miał więc także odtrutkę.
Rozumiesz? Musimy działać dwutorowo: ciało szamana i jakiś miejscowy czarownik.
- A co w takim razie znaczyły w moim śnie kawa i Murzyni?
- To był drogowskaz. Co byś powiedział zapytany o skojarzenia z San Domingo?
Ze zrozumieniem kiwnąłem głową. Alison wstała otrzepując spodenki z piasku.
- Idziemy na śniadanie i na poszukiwanie pana Sworda - powiedziała.
Pojechałem jeszcze do swojego pokoju po koszulę i zszedłem na śniadanie. Willy i Alison już jedli, a Sword melancholijnie wpatrzony w ocean sączył sok z cytryny z lodem.
- Jakie mamy plany na dziś? - zapytał mnie Willy.
- Już rozmawialiśmy z Alison i doszliśmy do wniosku, że trzeba zająć się poszukiwaniem tego, przez co zginął Słoneczny Wilk - odpowiedziałem. - Może tam gdzie skarb, znajdziemy lekarstwo. Dziś proponuję przeprowadzić rekonesans z powietrza w poszukiwaniu miejsca odpowiadającego szkicowi w zeszycie Zieleniewskiego. Popołudnie spędzimy na znalezieniu jakiegoś miejscowego czarownika. Kiedy przypłynie jacht, zaplanujemy następne kroki.
- Świetnie - ucieszył się Bytes.
Milioner czuł się tak pewnie, jak turysta na wycieczce. Sword przeniósł wzrok z oceanu na barmankę, a potem na mnie.
- To znaczy gdzie chcesz lecieć? - zapytał.
- Rejon Jacmel, gdzieś tam była baza Zieleniewskiego, skąd wyruszył na poszukiwanie skarbu - tłumaczyłem wybór. - Po drodze znalazł hacjendę, a ona była pewnie znakiem rozpoznawczym dla Słonecznego Wilka.
- Sądzisz, że szaman przypłynął po złoto sam? - zapytał Willy.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Pewnie przypłynął z angielskim okrętem - domyślała się Alison. - Anglicy mieli wziąć złoto, a wtedy przekazanoby Indianom broń. Szaman miał zejść na ląd i znaleźć drogę do pirackiej kryjówki.
- A bogobojni dżemojadzi zaciukali czerwonego, gdy pokazał im właściwe miejsce - odezwał się Sword. - To do nich podobne. Zawsze chcieli wygrywać wojny cudzymi rękoma - zerknął na zegarek. - Za pół godziny na lotnisku - zaproponował.
- Mogło tak być, co wtedy? - zapytał Willy.
- Pozostają nam miejscowi szamani... - zacząłem.
- Voodoo - uzupełniła Alison. - Lepiej traktujmy tę opcję jako ostateczność.
Po śniadaniu przeszliśmy kilometr na lądowisko samolotu Sworda. Na polanie wśród palm stała dwusilnikowa maszyna, górnopłat z kabiną mieszczącą pilota i czterech pasażerów.
Za przedziałem pasażerskim była ładownia na pół tony ładunku. Sword bez słowa uruchomił silniki. Huk w kabinie był okropny. Pilot założył czapkę kapitańską i zapalił cygaro.
- Paweł, siadaj koło mnie, będziesz moim nawigatorem - powiedział wskazując fotel koło siebie.
Alison i Willy spoczęli na szerokiej i wygodnej kanapie z tyłu. Sword ustawił samolot pod wiatr, sprawdził, czy działają stery i otworzył przepustnicę. Maszyna wyskoczyła do przodu, jakby wyrzucona z katapulty, ale trawiastego rozbiegu było jej chyba za mało i gdy skończyła się polana, myślałem, że spadniemy z kilkumetrowego klifu na plażę, ale na szczęście awionetka poderwała się w powietrze.
Sword ściągnął stery i rozpoczął powolną, mozolną wędrówkę na pułap jednego kilometra.
- Wszystko zobaczysz, a nie każdy cię zestrzeli - mruknął.
Ustawił samolot na podany przeze mnie kurs i rozparł się w fotelu.
Popiół z cygara strzepywał za okno. Był nieczuły na piękno krajobrazu, który roztaczał się pod nami i wokół nas. Chwilami lecieliśmy pomiędzy grzbietami gór, wśród morza zieleni, we wszystkich jej odcieniach. Garby gór były jak ostrza mieczy. Wśród drzew dostrzegaliśmy białe zabudowania farm i wiosek.
- I już! - powiedział Sword.
- Co „Już”?
- Jesteśmy nad terytorium Haiti. Patrzcie do tyłu - zwrócił się do Amerykanów. - Jak w dżungli dostrzeżecie dym, dziwne błyski, to krzyczcie. Paweł, gdzie teraz?
Skorygowałem kierunek lotu. Pod nami było więcej plantacji i czasami widziałem przez lornetkę uzbrojonych ludzi pilnujących farmerów. Powiedziałem o tym Swordowi.
- Guerilla - mruknął. - Gdyby mieli lepsze karabiny, to by do nas strzelali. Jedni chronią pracujących, inni pilnują upraw, na które lepiej nie wchodzić. Ten kraj to piekło.
Zbliżaliśmy się do zatoki koło półwyspu Beatę, gdy nagle z tyłu Bytes krzyknął.
- Patrzcie!
Sword błyskawicznie zrobił zwrot, potem beczkę, przechył na lewe skrzydło i na koniec pętlę.
- Co widziałeś?! - spytał Bytesa. - Strzelali z działek czy rakietą?
- Mój jacht! Widziałem mój jacht.
Obróciłem się do Bytesa.
- Jesteś pewien? - To mój „Patriote”!
Sword o mało sobie nie skręcił karku wypatrując statku.
- Tam! - wskazałem mu kierunek.
Po mojej stronie wzdłuż brzegu płynął drewniany, dwumasztowy kuter, którego kadłub przypominał kształtem miniaturę fregaty z wysuniętym bukszprytem, szerokim pokładem rufowym wystającym nad sterem, bulajami jak furty dział. Grot i bezan były zwinięte na bomach, a na pokładzie było tylko dwóch ludzi, którzy z wyraźnym niepokojem patrzyli w naszym kierunku.
- Ładna łajba - przyznał Sword.
- Skąd się tu wzięła? - zastanawiał się Bytes. - Po drugiej stronie wyspy?
Sword poprowadził samolot nad kuter, a przelatując nad nim poruszył wolantem, aby „zamachać” skrzydłami. Z „Patriote” nie było żadnego odzewu.
- To tych dwóch mruków Syd i Bud - zauważył Bytes, patrząc na załogę.
- Lecimy dalej - zadecydował Sword. - Jak wrócimy do hotelu, to przez radio nawiążecie kontakt z łajbą.
Wznieśliśmy się na wysokość pięciuset metrów, przelecieliśmy może dwa kilometry, gdy Sword gwałtownie obniżył lot.
- Co się stało?! - zaniepokoił się Bytes.
- Rozbitkowie - Sword pokazał na pomarańczową tratwę ratunkową bujającą się na falach.
Dwoje ludzi w tratwie machało do nas rękoma.
-Mayday relay! Mayday relay! Mayday relay! - Sword nadawał przez radio. – Delta Echo Puerta Plata Sword, Puerta Plata Sword, Puerta Plata Sword. Rozbitkowie pięć mil na zachód od Beatę, dwie mile od brzegu. Dwoje ludzi.
Sword podał sygnał wzywający pomocy, używany przez radiostacje niezagrożone. „Puerta Plata Sword” oznaczała nazwę samolotu, czyli lotnisko w Puerta Plata i nazwisko pilota.
- Witaj Puerta Plata Sword, tu Red Baron - usłyszałem czyjś głos. - Mówił po angielsku z dziwnym akcentem. - Nadal wozisz turystów tym złomem? Przyjdzie dzień, że cię zestrzelę i wtedy mi zapłacisz...
- Red Baron, zejdź z fonii - prosił Sword.
- Raider na „Patriote” nas nie słyszy? - dziwił się Bytes.
- Jeśli ma dość rozumu, to siedzi cicho i płynie na poszukiwanie - powiedział Sword.
- Red Baron to pirat.
Sword zawrócił do jachtu. Znaleźliśmy go po dwóch minutach. Najpierw Sword wykonał okrążenie na małej wysokości, potem przeciął kurs otwierając i zamykając przepustnicę, by na koniec polecieć w kierunku, w którym byli rozbitkowie.
- „Patriote” nie zmienił kursu - powiedziała Alison.
- Dziwne, nawet nikt nie wyszedł na pokład - dodał Sword.
Powtórzył manewr, który według prawa morskiego powinien wykonać samolot naprowadzający statek na rozbitków.
- Zwolnicie tego kapitana? - zapytał Sword.
Bytes milczał, a z Alison nie chcieliśmy podejmować decyzji za milionera.
- Paweł, jesteś odważnym człowiekiem? - Sword zwrócił się do mnie.
- Czasami...
- Wyjdziesz z kabiny i otworzysz luk bagażowy pod kokpitem. Znajdziesz tam pakunek z pomarańczową bojką. Wyciągnij go i wracaj.
Sword zwolnił, a ja powoli otworzyłem drzwi. Stanąłem jedną nogą na dźwigarze podpierającym skrzydło i wychyliłem się, by zobaczyć luki bagażowe. Alison trzymała mnie za prawą dłoń, którą chwyciłem się mocowania swojego fotela. Musiałem postawić lewą stopę na kole, opuścić się i jednym szarpnięciem otworzyć drzwiczki. Udało się za pierwszym razem. Spodziewałem się bałaganu, ale w luku panował idealny porządek, a był tam sprzęt ratunkowy. Wyjąłem rzeczy wskazane przez Sworda, wrzuciłem je do kabiny i zamknąłem luk. Ostrożnie wróciłem na miejsce.
- Widziałem paru starszych od ciebie facetów, którzy robili takie rzeczy o wiele sprawniej - ironizował Sword.
- To nie kino - zwróciłem mu uwagę.
Nadlecieliśmy nad tratwę ratunkową dryfującą po morzu i jako bombardier na znak dany przez Sworda zrzuciłem do wody pakunek z boją.
- Prawie w punkt - ocenił Bytes. - Dwa metry od łodzi.
- Mała radiostacja, żarcie, boja ratunkowa nadająca specjalny sygnał radiowy - wyliczał pilot - powinny ich uratować. Mam nadzieję, że znajdą moją wizytówkę i wynajmą na loty turystyczne.
- Czemu nie odezwała się żadna jednostka ratunkowa z Haiti? - zdziwiłem się.
- Bo takowej tu nie ma, najbliższa to Coast Guard z Puerto Rico. Mają chłopaki szmat drogi... - westchnął Sword.
Rozbitkowie dopłynęli do naszej paczki i starszy mężczyzna podziękował nam machaniem ręki. Jego młoda towarzyszka chyba cały czas płakała.
- Panie Bytes, pan płaci i wymaga - mówił Sword. - Mam nad nimi fruwać w kółko i czekać na zbawienie czy lecimy dalej.
- Na długo starczy nam paliwa? - zapytał Bytes.
Sword jakby dopiero teraz zainteresował się paliwomierzem. Postukał zgiętym palcem w szybkę.
- Komornik, obudź się! - zawołał do strzałki.
Ani drgnęła. Sword odchylił głowę i liczył w pamięci.
- Możemy bujać się nad nimi pół godziny, ale na małych obrotach palimy więcej paliwa. Jeżeli ruszymy na rekonesans, to polatamy jeszcze prawie godzinę nad wybrzeżem i możemy wracać do domciu.
- Nie ma opcji pośredniej?
Sword zmiął pod nosem przekleństwo.
- Bytes! Nie ma sytuacji pośrednich! Albo wisimy nad nimi, albo spływamy. Gdy krążymy, każdy nas widzi z daleka. Możemy przywołać tu przyjazny statek albo piratów.
Polecimy dalej, zrobimy swoje, a z hotelu możemy powiadomić służby ratownicze Dominikany.
- Lecimy nad wybrzeże - zdecydował Bytes.
Sword pożegnał rozbitków machając skrzydłami i skierował się ku brzegowi.
- Czego szukacie? - spytał pilot.
- Fragmentu, który pasowałby do mapy - pokazałem mu kopię szkicu z notesu Zieleniewskiego.
- Piracki skarb? - zaśmiał się Sword. - Że też ludzie wierzą jeszcze w takie bajki?
Chwila! Załoga „Patriote” ma tę mapę?
Obejrzałem się na Bytesa, a ten tylko smutno kiwnął głową.
- Paweł, przejmij stery - poprosił mnie Sword. - Trzymaj wolant, nie ruszaj orczyków. Staraj się utrzymać kurs i wysokość.
Pokazał mi urządzenia pokładowe, na które miałem zwracać uwagę, a sam zajął się studiowaniem mapy.
- Wiecie, na zachód od Aquin jest zatoczka w kształcie podkowy - Sword mówił marszcząc czoło. - Pirat narysował tu dwie wieże, a są tam ruiny jakiegoś starego, jeszcze hiszpańskiego fortu. Jest tylko jeden feler.
- Jaki? - zapytaliśmy.
- Można tam się dostać tylko z wody. Dookoła dżungla, dojście do fortu, w którego okolicach jest jaskinia ze skarbem, jest tylko z jednej strony, od plaży. Z trzech jego stron są trzystumetrowe pionowe ściany. Potrzeba doświadczonych alpinistów, żeby tam wejść. W dżungli siedzą partyzanci albo bandyci, do wyboru, do koloru. Wejście do zatoki jest zawalone wrakami, bo przesmyk jest wąski. Trzeba dobrego statku, z małym zanurzeniem, wąskiego i zwrotnego. „Patriote” by się nadawał, ale wydaje mi się, że wasza załoga postanowiła go przywłaszczyć.
Sword skorygował kurs i dalej ja prowadziłem, a on przypalił wygasłe cygaro.
- Skąd tak dobrze znasz to miejsce? - zwróciłem się do Sworda.
- To jedna z kryjówek Red Barona, a kiedyś byłem w jego niewoli. To długa i smutna historia - roześmiał się.
- Uciekłeś mu?
- Tak jakby.
- Tak jakby? - Alison zainteresowała się wymijającą odpowiedzią.
- Przy okazji zabrałem mu jego ulubioną motorówkę, dziewczynę i jeszcze sprowadziłem policję i wojsko. Mówię wam, prawdziwa bitwa tu była.
- Jak to się stało, że Red Baron jest na wolności?
- Uciekł z fortu. Byli okrążeni, ale on zwiał.
- Wiadomo jak? - dopytywałem się.
- Nie. O, już jesteśmy!
Sword pokazał nam z prawej strony zatokę w kształcie podkowy. Była na pół kilometra długa i czterysta metrów szeroka. Pośrodku zatoki była niewielka wyspa, mająca może sześćdziesiąt metrów kwadratowych, zajęta przez dwupiętrowy blokhauz. Plaża była tylko w zachodniej części. Pozostałe były niedostępne z powodu skał sięgających do samej wody. Na wysokości czterystu metrów nad zatoką królował fort zbudowany z kamieni i ciemnobrunatnych cegieł. Miał sześć baszt po rogach płaskowyżu, gdzie wybudowano fortecę.
Umocnienia składały się z muru. Od strony zatoki i morza widzieliśmy wejścia do podziemnych kazamat artylerii. Od lądu były dwa kompleksy koszarowe otoczone murkami. Centrum twierdzy zajmował trzypiętrowy blokhauz zwieńczony kamienną wieżą pełniącą kiedyś funkcje obserwacyjne i latarni. Całość zajmowała obszar około 150 na 200 metrów. Fortyfikacje były otoczone przepaściami, za którymi znajdowały się wzgórza porośnięte dżunglą. Tylko od północy widzieliśmy białą smugę opadającego wodospadu. Ten strumień głębokim kanionem dochodził do zatoki. Fort mógł panować nad całą okolicą, w promieniu kilkunastu kilometrów.
- Jak zaopatrywano załogę? - pytałem Sworda.
- Tędy - pokazał wejście do zatoki i plażę. - Wejścia broniły dwa blokhauzy, do dziś został jeden, ale i to wystarczy. Potrzeba chyba fregaty, żeby wejść do zatoki nie przejmując się ostrzałem z brzegu. Pod wodą są skały. Wejście ma szerokość około stu metrów, ale tor wodny tylko czterdzieści. Kiedyś na plaży był pirs. Teraz widzicie tylko resztki. Wejście do fortu prowadzi wąską na cztery metry, krętą ścieżką wyłożoną kamiennymi płytami. Po drodze są trzy baszty. Słyszałem, że w fortecy istniały tunele minerskie pozwalające wysadzić w powietrze całą ścieżkę. Jej długość i stromizna uniemożliwiały jakikolwiek rozsądny szturm.
- Dobrze, gdzie ta plantacja, na której zabito tego żołnierza Zieleniewskiego? – pytał Bytes.
Sword nieznacznie obniżył lot. Lataliśmy parę minut nad dżunglą.
- Pewnie wszystko zarósł las - orzekł Sword.
- Ktoś teraz mieszka w fortecy? - zapytałem Sworda.
Ten, nawet nie czekając na wyjaśnienie przyczyny pytania, poderwał maszynę, zrobił beczkę i uciekł za wzgórza.
- Kończy się paliwo - powiedział.
Wszyscy milczeliśmy. Każdy w tym momencie odkrycia kryjówki pirackiego skarbu myślał o czym innym. Bytes pewnie przeliczał sztabki złota, ja zastanawiałem się, czy uda mi się pomóc panu Tomaszowi, a Alison... Ona była największą niewiadomą.
Sword bez trudu wylądował na swojej polanie.
- Paweł, pomożesz mi zaciągnąć „sokoła” do hangaru? - pieszczotliwie poklepał
poszycie samolotu.
- Ja też - zaoferował się Bytes.
- Ty przyszykuj książeczkę czekową, a jeszcze lepiej gotówkę - Sword powstrzymał go. - Sami damy radę.
Amerykanie odeszli. Sword pchał skrzydło z jednej strony, ja z drugiej.
Wprowadziliśmy samolot tyłem do blaszanej szopy pełnej beczek, puszek ze smarami, skrzynek z narzędziami i częściami zapasowymi. Wyszliśmy przed budynek.
- Co widziałeś na górze? - zapytał Sword, nerwowo skręcając sobie papierosa.
- Błysk, lornetka, może luneta albo porzucona butelka.
- Idź i obejrzyj ogon.
Poszedłem. W pionowym sterze ogonowym widniała dziura po kuli.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PRZESŁUCHANIE U KAPITANA COAST GUARD • CO TO JEST FORTECA CZAROWNIKA? • KOLACJA Z RAIDEREM • STARZY ZNAJOMI Z WOJSKA • SPACER PO PLAŻY • PREZENT OD PENCIL • STRASZNY CZAR BERRENDALI • ZNIKNIĘCIE BYTESA I ALISON • UCIECZKA „PATRIOTE”
Wróciliśmy po południu, akurat na obiad. Wpierw Bytes poszedł do hotelu, by nawiązać kontakt z synem. Sword i ja poszliśmy do kapitanatu i przez radio nawiązaliśmy kontakt z Coast Guard.
- Czekajcie w porcie jeszcze pół godziny - usłyszeliśmy przez radio.
Usiedliśmy na nabrzeżu, w miłej kafejce w domku z pni palm, pokrytym liśćmi palm, gdzie napoje podawano w skorupach z orzechów kokosowych.
- Wytłumacz mi, czemu przyjechałeś aż z Polski, żeby szukać jakiegoś skarbu? - zapytał mnie Sword.
Starałem się opowiedzieć wszystko krótko, ale i treściwie. Zajęło mi to dwadzieścia minut. Sword słuchał i kiwał głową.
- Masz pomieszane we łbie - stwierdził. - Masz szczere intencje. Tego skarbu szukasz dla złota czy dla Indianina?
- Dla tego drugiego.
- Czyli potrzebny ci dobry czarownik voodoo - ocenił Sword. - Znałem kiedyś jednego. Wybierzecie się statkiem do zatoki?
- O ile „Patriote” przypłynie, to pewnie tak - odparłem.
- Płynę z wami. Patrz! - Sword pokazał na okręt Coast Guard wpływający do mariny.
Wszyscy turyści i żeglarze z zainteresowaniem patrzyli na biały patrolowiec z działkiem na dziobie i karabinami maszynowymi umieszczonymi na burtach. Pokład rufowy przeznaczono na dwunastoosobowy ponton ze sztywnym dnem.
- Pan Sword? - zapytała barmanka trzymająca słuchawkę przy uchu.
- Tak - odparł pilot.
- Proszą pana do kapitanatu.
Poszliśmy do biura portowego. Był tam kapitan amerykańskiego patrolowca, młody, najwyżej trzydziestoletni. Miał ciemną karnację twarzy, wąskie czarne wąsiki i wypielęgnowane czarne jak węgiel włosy. Wyglądał imponująco w czarnych, wojskowych spodniach, ciemnej bluzie przeciwdeszczowej i białej czapce kapitańskiej.
- Kapitan Costeza - przedstawił się. - To pana bojka? - zapytał pokazując na sprzęt leżący na stole.
Sword obejrzał znalezisko.
- Tak, ale brakuje drugiej części...
- To, poznaje pan? - Costeza wyjął zza biurka białą kurtkę żeglarską schowaną do przezroczystego worka.
- Mieli to rozbitkowie...
- Tych rozbitków już nie ma.
- Jak to? - zdziwiliśmy się. - Morze było spokojne, nie mogli utonąć...
- Ktoś im pomógł... - Costeza znacząco zawiesił głos.
- O nie, nie wrobicie mnie! - zapienił się Sword. - Mam świadków...
- Wiem - Costeza uspokajająco podniósł dłonie. - Mieliśmy was na nasłuchu. Nasze stacje radarowe obserwowały wasz lot, bo niecodziennie ktoś lata nad Haiti. Chciałbym poznać wszystkie szczegóły...
Opowiedzieliśmy o tym, jak w czasie lotu turystycznego nad wybrzeżem dostrzegliśmy rozbitków. Zrzuciliśmy im zestaw ratunkowy i nawet szukaliśmy jakiegoś statku.
- Nikogo nie widzieliście? - dopytywał się Costeza.
- Nikogo - skłamał Sword.
- Na radarze widzieliśmy, że wykonywałeś manewry...
- I o to właśnie chodziło - wtrącił Sword. - Nikt się nie odzywał, ale miałem nadzieję, że przy radarze siedzi facet, który ma łeb na karku. Dajcie go tu, to mu postawię kolejkę...
- Dziękuję za zaproszenie - Costeza uśmiechnął się. - Zrzuciliście ładunek i co dalej?
- Pokazałem turystom starą fortecę i wróciliśmy do domu.
- Kręciłeś kółka nad Fortecą Czarownika i nagle zwiałeś? - dociekał Costeza.
- Forteca Czarownika? - krzyknąłem. - Czemu się tak nazywa?
- Podobno w początkach XIX wieku powstała tam jakaś sekta kultu voodoo. Jej resztki utrzymały się do czasu inwazji Amerykanów na Haiti w 1915 roku.
- Utrzymali się ponad sto lat? - dziwiłem się.
- Potrzebny był pułk marines, żeby wybić ich resztki - przyznał Costeza. - Co z tą ucieczką?
- Skończyło mi się paliwo - Sword powiedział półprawdę.
- A co pana sprowadza na wyspę? - kapitan zwrócił się do mnie.
- Dominikana to nie Stany Zjednoczone... - zacząłem.
-A Haiti to nie Miami, panie Daniec - wtrącił Costeza. -Są miejsca, gdzie władza pana Bytesa się kończy. Radzę o tym pamiętać w czasie wycieczek krajoznawczych - kapitan chciał się pożegnać.
- Moment, co z tymi rozbitkami? - spytał Sword.
- Zginęli, właściwie zaginęli. Znaleźliśmy pańską bojkę, tę podartą kurtkę i przestrzeloną tratwę ratunkową.
- Szukaliście piratów?
- W okolicy nie było żadnego podejrzanego statku.
Kapitan Costeza wyszedł z biura i wrócił na swój okręt.
- Co się stało z rozbitkami? - pytałem Sworda. - Baron ich zabił?
- Raczej porwał dla okupu - powiedział urzędnik dotąd siedzący w milczeniu. – To normalne. W porcie płetwonurek wywierca w poszyciu jachtu dziurę, przez którą sączy się woda. Łajba wypływa w morze, nabiera wody i wtedy pojawiają się piraci podający się za rybaków. Oferują pomoc. Zabierają załogę, a jacht sam tonie. Wcześniej z pokładu piraci zabierają cenne wyposażenie. Potem rodzina dostaje telefon z propozycją nie do odrzucenia.
- Chodźmy, Pawle - Sword wyciągnął mnie z biura. - Drinka? – zaproponował odwiedziny w kafejce.
- Zostanę przy soczku - powiedziałem godząc się na zaproszenie.
Siedzieliśmy przy barze. Sword śledził każdy ruch zgrabnej barmanki ubranej tylko w dwuczęściowy, skąpy strój kąpielowy i krótką spódniczkę z materiału ciasno owiniętego wokół jej bioder.
- Przyjrzymy się załodze „Patriote” - powiedział Sword, gdy przestał kontemplować kształty dziewczyny. - Powinni niedługo przypłynąć.
Zamówiliśmy posiłek, smażoną rybę z ryżem, i czekaliśmy.
- Pan Paweł Daniec? - barmanka zaprosiła mnie do telefonu.
- Tu Bytes - usłyszałem. - Rozmawiałem z synem przez radio.
- Tak?
- Będą w porcie wieczorem, za trzy godziny. Może wypłyniemy o północy i na rano dopłyniemy do zatoki?
- Zdążymy?
- Na żaglach, z pewnością.
- Bruce mówił, czemu nie pomogli rozbitkom?
- Podobno wszyscy spali, a Syd i Bud uznali, że to pułapka piratów.
- Co robili po tamtej stronie wyspy?
- Sydowi pomyliły się kierunki.
- Willy, wierzysz w to?
- Kończy się czwarty dzień, zostało ich jeszcze sześć. Mamy lepsze wyjście? Porozmawiamy na kolacji z Raiderem i zobaczymy, czy mówi prawdę.
Powtórzyłem Swordowi rozmowę. Ten tylko roześmiał się.
- Albo ten Syd to totalny osioł, albo kłamią - powiedział. - Pogratulować załogi.
Pożegnałem Sworda podając mu jednocześnie porę spotkania z Raiderem. Poszedłem do swojego pokoju spakować plecak z ubraniami na zapas. Do kolacji nie mogłem odnaleźć ani Willy’ego, ani Alison. Siedziałem więc na balkonie, piłem czarną kawę i myślałem nad wydarzeniami dnia.
Odnaleziona przez nas zatoka wydawała się tą, która kryła skarb. Stara hiszpańska twierdza zapewne była kiedyś zdobyta przez piratów i wtedy ich kapitan ukrył tam skarb. Potem morscy rozbójnicy zginęli albo dostali się do niewoli. Nie znaliśmy okoliczności, w jakich szaman Słoneczny Wilk odnalazł mapę, ale wydawało mi się, że wrócił tu po złoto. Wskazywała na to nazwa fortecy, którą zajęła tajemnicza sekta. Kto wie, czy jej założycielem nie był indiański szaman? Początek XIX wieku dla Haiti to czas wojny domowej, zawieruchy, niepokojów. Jacyś ludzie mogli szukać tam schronienia. Ciekawe tylko, czy w czasie pobytu Zieleniewskiego na wyspie był tam francuski czy murzyński garnizon. Pewnie powstańczy, bo skąd na plantacji tak szybko pojawiła się kawaleria. To wskazywałoby jednak na jakieś przejście z zatoki na resztę wyspy.
Zerknąłem na zegarek. Już była pora, by zejść do restauracji. Założyłem lekką marynarkę, białe spodnie, koszulę i mokasyny.
Bytes i Alison byli ubrani nadzwyczaj elegancko.
- Dziś wieczorem zaplanowano wieczór klubowy, będą stare, amerykańskie standardy - wytłumaczyła mi Alison.
- Raider dzwonił, że już jedzie - dopowiedział Bytes.
- A Bruce?
- Podobno śpi zmęczony chorobą morską.
Na salę wszedł Sword, także w marynarce i nawet w krawacie luźno zawiązanym pod szyją. Kilka minut po nim przybył Raider. Może mniej elegancki, ale dla nadania sobie powagi założył czapkę kapitańską.
- Ja ciebie znam! - powiedział na widok Sworda.
Byłem gotów do interwencji, spodziewając się jakiejś rozróby. Sword przyjrzał się Raiderowi.
- Panama, desant na lotnisko, wiozłem bandę zestrachanych zwiadowców z marines - zażartował Sword. - Trzęśli portkami na odgłos każdego strzału, ale potem w barach zachowywali się jak John Wayne.
- Kto wisiał tylko kilka sekund w powietrzu, bo się bał dostać parę kulek w kadłub? - odpowiedział tym samym tonem Raider. - Część chłopców ledwo zdążyła wyskoczyć nad celem.
- Raider?
- Sword?
Obaj jak starzy przyjaciele rzucili się sobie w ramiona.
- To przy kolacji przeżyjemy całą kampanię w Panamie, a potem wysłuchamy opowieści o tamtejszych barach - westchnęła Alison.
Trzeba przyznać, że miała rację. Sword i Raider stracili zainteresowanie nami. Skupili się najedzeniu, piciu i opowieściach zaczynających się od słów: „A pamiętasz...”.
- O której wypływamy? - Bytes zdążył wtrącić pytanie.
- O drugiej w nocy - odparł Raider.
Willy i Alison wkrótce przenieśli się na parkiet. Szukając świeżego powietrza wyszedłem na taras. Chwilę potem dołączył do mnie Sword.
- Nie płynę z wami - oznajmił.
- Boisz się piratów?
- Nie.
- Nie za to ci płacą?
- Nie, Raider jest najlepszy, z nim nic wam nie grozi - Sword przyjacielsko poklepał mnie po ramieniu i odszedł chwiejąc się.
Jego nieświeży oddech świadczył o tym, że jutrzejszy ranek spędzi najprawdopodobniej na poszukiwaniu źródeł czystej, pozbawionej jakiegokolwiek alkoholu wody. Miałem żal do wszystkich. Misję, która miał służyć odnalezieniu lekarstwa dla Pana Samochodzika, wszyscy traktowali jak piknik. Byłem wściekły i zszedłem na plażę. Zdjąłem buty i skarpetki. Zawinąłem nogawki i szedłem po mokrym piachu, a fale oceanu co chwila oblewały mi kostki.
Szedłem przed siebie, nie oglądając się na nic. Ani się spostrzegłem, gdy doszedłem do kilku łodzi rybackich wyciągniętych na piasek. Przy nich grupa młodzieży siedziała przy ognisku i piekła tuńczyki. Nagle pojawiłem się w kręgu światła i przestraszyłem młodych ludzi.
- Przepraszam - powiedziałem.
- Nie szkodzi - odpowiedziała jakaś młoda kobieta.
Wstała i podeszła do mnie. Poznałem ją, to była kelnerka, która podała mi rano sok na plaży.
- Dziękuję za troskliwość - powiedziałem.
- Chodźmy - zaproponowała podając mi rękę.
Lekko pociągnęła mnie dalej na spacer wzdłuż brzegu. Trzymaliśmy się za ręce, a moja dłoń co jakiś czas dotykała jej nagiego uda. Ze zdziwieniem zauważyłem, że miała na sobie tylko koszulę, o kilka numerów za dużą, ale najwyraźniej nie przejmowała się brakiem bielizny.
- Jak masz na imię? - zapytała mnie.
- Paweł.
- Jak ten apostoł.
- Tak - przyznałem. - Jak ty masz na imię?
- Pencil.
- Ołówek - zdziwiłem się.
- Podobno jak się urodziłam, byłam długa, chuda i na czubku głowy miałam czarną czuprynkę.
Roześmiałem się.
- Twoi rodzice musieli mieć poczucie humoru - przyznałem.
- Mieli - Pencil powiedziała to z jakimś smutkiem.
- Co się z nimi stało?
- Piraci, porwali ich piraci. Rodzina nie miała na okup, więc po paru tygodniach morze wyrzuciło na brzeg ich nadgryzione przez ryby ciała.
Zamilkłem speszony, nie wiedząc co powiedzieć. Pencil pociągnęła mnie pod palmy.
Usiedliśmy obok siebie oparci o pień.
- Powiesz mi szczerze, czemu jesteś taka miła dla mnie?
Pencil roześmiała się.
- Nie wiem, po co przyjechałeś z tak daleka, ale jesteś inny niż wszyscy turyści. Jako jedyny rano wyszedłeś wykąpać się w oceanie. Witałeś dzień, słońce, morze jako czysty człowiek. Widziałam, jak pływałeś. Fale kołysały cię, bawiły się tobą, a ty poddawałeś się ich woli, ale gdy tylko zachciałeś, wyrwałeś się z ich mocy. Musisz być bardzo silny.
- Wyglądam jak Rambo?
- A kto to taki?
W jej pytaniu było tyle szczerego zdumienia, że uśmiechnąłem się i ucałowałem ją w czoło. Ona przytuliła się do mnie i jej usta zaczęły szukać moich.
- Nie - lekko odsunąłem Pencil. - Nie mogę ci tego robić.
- Czego? Jestem pełnoletnia i mogę robić to, na co mam ochotę...
- Nie o to chodzi - mruknąłem wzdychając. W kieszeni marynarki znalazłem cygaro od Bytesa i zapaliłem je firmowymi zapałkami hotelu. - Byłoby nieuczciwe, gdybym tak... Jutro może już mnie tu nie być, nie wrócę, nie będę tu mieszkał wiecznie - tłumaczyłem.
Wielkie brązowe oczy Pencil były we mnie wpatrzone. Kruczoczarne loki otaczały jej twarz, a czekoladowy blask skóry cudownie kontrastował z bielą koszuli.
- Mówiłam, że jesteś inny. Amerykańscy turyści sami proponują randki. Ty masz jakiś cel wizyty. Czegoś szukasz, czegoś bardzo ważnego.
- To długa historia, ale mój przyja... - wahałem się chwilę, przypomniawszy rozmowę z Czarnym Kłem - mój ojciec został zatruty. Podobno lekarstwo znajdę na tej wyspie. Nikt nie może pomóc na tę chorobę.
- Na co choruje twój ojciec?
- To była pułapka przygotowana przez szamana. Trucizna powoduje starzenie się organizmu, ale jednocześnie poprawia funkcjonowanie umysłu i zmysłów. Nasi lekarze obliczają, że zostało jeszcze tylko kilka dni.
- Berrendali - szepnęła Pencil. - To okropna rzecz. Klątwa złodzieja. Gdy bierzesz co nie twoje, chociaż cię uprzedzano, czarownik rzuca czar berrendali.
Chwyciłem dziewczynę za ramiona.
- Jest na to lekarstwo?
Pencil patrzyła mi w oczy.
- Błagam cię. Pan Tomasz nie jest złodziejem, to był przypadek...
Łzy same stanęły mi w oczach. Pencil dotknęła palcami moich powiek, a potem starła słone krople. Pocałowała mnie w oczy, wtedy już ryczałem jak przysłowiowy bóbr. Wiedziałem, że mój szef umiera, a ja chwytałem się każdej szansy jego uratowania, zmagałem się z czarami, szamanami, a to brzmiało tak niewiarygodnie. Pencil łagodnie przytuliła moją głowę do swojej piersi i głaskała mnie po włosach.
- Berrendali to śmiertelny, nieodwracalny czar przywieziony z serca Afryki - opowiadała. - Podobno po tym, jak pokonano Francuzów, pojawił się na wyspie czarownik znikąd, miał czerwoną skórę i groźne spojrzenie. On potrafił odczyniać berrendali i wielu do niego przychodziło na jakąś górę. Żyli dalej, ale nie chcieli od niego odejść. Z czasem opanowali starą fortecę i tam żyli, aż przyszli Amerykanie i wszystkich zabili. Ludzie opowiadają, że w dżungli można jeszcze spotkać tych sekciarzy, że nawet żyje potomek tego czarownika.
- Wiesz, gdzie go szukać?
- Kogo?
- Tego potomka?
Spojrzałem w twarz Pencil, ale ta nachyliła się nade mną i namiętnie pocałowała mnie w usta. Wydawało mi się, że zapadam się w ziemię, że świat wiruje i w to wszystko nagle wdarł się odgłos dzwonka.
Szybko spojrzałem na zegarek. Za godzinę odpływaliśmy!
- Muszę lecieć - powiedziałem do Pencil. - Obiecuję, że tu wrócę. Czekaj na mnie!
Wróciłem jeszcze, żeby ją pocałować i pobiegłem do hotelu. Po półgodzinie biegu wpadłem do holu zziajany, spocony, ze stopami w mokrym piachu, z nieuporządkowanym ubraniem. Wszyscy pracownicy zwrócili na mnie uwagę.
- Willy Bytes! - zwróciłem się do recepcjonisty. - Czy już wyszedł?
- Tak, proszę pana, odjechał z panną Alison do portu.
- Dawno?
- Pół godziny temu.
Pomknąłem do pokoju po plecak i wróciłem do holu.
- Jest jakaś taksówka? - zapytałem wyglądając na zewnątrz.
- Ostatnią wolną zabrał pan Bytes.
- Może pan zamówić jakąś?
- Będzie najprędzej za kwadrans.
- Dobrze, proszę jeszcze połączyć mnie z portem.
Zanim recepcjonista uzyskał połączenie z portem, upłynęła minuta, potem drugie tyle, nim ktokolwiek odebrał telefon. Dyżurny nie znał żadnego języka poza kreolskim, który rozumiałem tylko szczątkowo.
- Czy „Patriote” jest jeszcze w porcie? - zapytałem po hiszpańsku.
- Tak, już wypłynął - usłyszałem odpowiedź.
- Senior Bytes, chcę z nim rozmawiać! - wykrzykiwałem. - Senior Raider!
- Tak, są na statku - padła odpowiedź.
- Czy w porcie wynajmę szybką motorówkę? - zapytałem recepcjonistę.
- Z pewnością - odparł hotelarz. - Sądzę, że jeżeli byli państwo umówieni na rejs, to pan Bytes poczeka. Już jest taksówka.
Rzuciłem słuchawkę, choć pracownik portu próbował mi coś tłumaczyć w swoim dialekcie.
- Do portu, ale szybko! - krzyknąłem do kierowcy taksówki.
- Dobrze - odpowiedział przeciągle. Wyłączył silnik, wyjął kluczyki ze stacyjki i odwrócił się do mnie.
- Tak realizujecie zamówienie „szybko do portu”? - zdziwiłem się.
- Senior - kierowca był Mulatem z wąsikami a la Salvador Dali. - Obieca pan, że nie będzie bił?
- No pewnie, niech pan jedzie.
- Nie zabierze mi pan kluczyków do samochodu?
- Nie.
- Nie będzie pan próbował odebrać mi samochodu?
- Nie! Tysiąc razy nie!
- To nie jadę.
- Co?!
- Pan mi nie zapłaci?
- Zapłacę, dam napiwek, jeżeli pan zaraz uruchomi pojazd.
- Nie zatopi pan go w basenie portowym?
- Nie!!!
- Nie będzie pan krzyczał - obrażony taksówkarz uruchomił pojazd.
- Nie - szepnąłem mu do ucha.
Kierowca prawidłowo rozumiał słowo „szybko”. Na wąskich uliczkach miasteczka, pomiędzy niskimi białymi domami, po bruku pędził z prędkością niekiedy dochodzącą do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. W tamtejszych warunkach była to jazda rajdowa. Z piskiem opon zahamowaliśmy na molo.
Szybko wręczyłem kierowcy zapłatę wraz z napiwkiem i wysiadłem. Na brzegu stała grupka rozgorączkowanych tubylców. Najbardziej biadolił Murzyn w eleganckiej czapce taksówkarza.
Pobiegłem do kapitanatu. W biurze siedział urzędnik, z którym rozmawiałem przez telefon. Próbował mi coś tłumaczyć, ale ja bez słowa sięgnąłem po księgę portową z zapisami, kiedy i jakie jednostki wpływały do portu i wypływały z niego. Podawano tam także informacje, gdzie cumowały. Znalazłem zapisy dotyczące „Patriote”. Jako czas wypłynięcia Raider podał drugą w nocy. Miałem jeszcze kwadrans. Wzrokiem szukałem mola oznaczonego literą „E”, gdzie miał cumować jacht. O dziwo, molo było puste. Przebiegłem je całe na długości blisko osiemdziesięciu metrów. Na końcu był maszt z lampą sygnałową.
Oparty o maszt stał Sword.
- Co jest grane? - zapytałem go. - Gdzie „Patriote”?
- Ty tutaj?! - Sword był zdziwiony. - Wypłynęli. Raider zebrał wszystkich i wypłynęli.
Teraz szukaj wiatru w polu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
IDZIEMY ZE SWORDEM DO TAWERNY • NOCLEG W DOMU PILOTA • LECIMY NA ODSIECZ • REKONESANS NAD FORTECĄ • WĘDRÓWKA PRZEZ DŻUNGLĘ • ODBIJAMY „PATRIOTE” • PIERWSZA BITWA Z PIRATAMI
Sword wściekły walił głową o maszt.
- Tak mnie wykiwali - narzekał.
- Myślałem, że pokładasz całkowite zaufanie w swoim kumplu z wojska - szydziłem. - Mówiłeś, że nie chcesz płynąć. O co chodzi?
- Chodźmy do knajpy, pogadamy - Sword ciągnął mnie za rękaw. - Muszę się napić, a do rana i tak nic nie zmalujemy.
- Czekaj, może wynajmiemy motorówkę i dogonimy ich - proponowałem.
- Co ty, w nocy nikt tu nie wypłynie na wodę, ta historia z rozbitkami rozeszła się po okolicy lotem błyskawicy.
Wracaliśmy po molo zbliżając się do gestykulujących mężczyzn. Sword rzucił okiem na wodę.
- Dobry akumulator, jeszcze się światła świecą - mruknął. Taksówkarz podbiegł do Sworda i zaczął mu robić awanturę w jakimś dziwnym dialekcie. Sword odpowiadał półsłówkami. Wtedy kierowca rzucił się na mnie.
- Przyjaciel, pana przyjaciel zabrał mi taxi - tłumaczył kalecząc hiszpański. – Utopił samochód - wskazał na wodę.
- Miał niesprawne hamulce - rzucił Sword.
- Sprawne, nowy samochód - gorączkował się tubylec.
- Zapłaciłem mu za stratę - wyjaśnił mi Sword. - Chce wytargować więcej. Ten wóz był totalnym złomem. Złapałem taxi na ulicy i chciałem, żeby pędem zawiózł mnie do portu, a ten wlókł się dziesięć mil na godzinę i łamanym angielskim opowiadał o zabytkach. Myślał, że złapał frajera...
Zostawiliśmy mężczyzn na pirsie samym sobie i poszliśmy pomiędzy ciemne uliczki. Sword jak fregata pod pełnymi żaglami bezbłędnie wziął kurs na najbliższy lokal rozrywkowy. Zapewniano tu wszystko to, co dojrzałym mężczyznom potrzebne jest na urlopie do pełni szczęścia. Były gry hazardowe, półnagie kelnerki, szeroki wybór alkoholi.
Zamawiając mleczko kokosowe wzbudziłem krótkotrwałe zainteresowanie stałych klientów lokalu. Sword prosząc o solidną porcję miejscowego drinka zatuszował moją niezręczność.
Siedzieliśmy przy blaszanym barze na stołkach podwieszonych do sufitu, przypominających huśtawki. Dalej przy długich ławach siedziały rzędy mężczyzn, którzy rozprawiali, grali w karty, w kości i patrzyli na dziewczyny, które tańczyły na stołach w rytm miejscowych melodii wygrywanych przez orkiestrę, której członkowie mieli wymalowane twarze.
- Ciekawe miejsce - zwróciłem uwagę Sworda.
- Młody jesteś, to nie pokażę ci ciekawszych, musisz jeszcze dorosnąć - odparł z szelmowskim uśmiechem.
- Co z tym Raiderem?
- Lepiej ty powiedz, jak to się stało, że jesteś na brzegu?
- Poszedłem na spacer po plaży, a gdy wróciłem do hotelu, Bytesa i Alison już nie było. Zastanawia mnie, że Bruce nie skorzystał z okazji i nie zszedł na ląd, żeby poszaleć.
- Bo go nie było na „Patriote” - oznajmił Sword wrzucając do ust solone orzeszki. - Raider spotkał tu znajomą dziewczynę i zniknął mi z oczu. Wtedy pojechałem do portu. Wszedłem na łajbę, bo strażnik, jeden z tych dwóch nierozgarniętych, spał. Nikogo na łajbie nie było. Od Raidera wiedziałem, że załoga składa się z pięciu ludzi i tyle koi było zajętych.
Wniosek - Bruce’a tam nie ma. Gdzie jest? Tam gdzie rozbitkowie, bo przecież „Patriote” mógł zabrać tych ludzi z tratwy ratunkowej...
- Sugerujesz, że Raider jest piratem?
- Żebyś wiedział. Wyleciał z armii za jakieś machlojki związane z przemytem broni w Ameryce Łacińskiej. Może w czasie wolnym pomagał tym, których nie wspierała CIA? Gdy schodziłem z „Patriote”, na pokład wracali wielki Murzyn i jakiś solidnie zbudowany koleś...
- Mongo i Tango - wtrąciłem.
- Udałem pijanego...
- Bez większych problemów...
- Nie doceniasz mnie - Sword pogroził mi palcem. - No więc, powiedziałem, że pomyliłem łajby, wywróciłem kieszenie na znak, że nic nie zabrałem i puścili mnie. Skryłem się za rogiem i słyszałem, jak dzwonili z budki telefonicznej do Raidera. Złapali go u tej dziewczyny i powiedzieli, co się stało. Raider chyba chciał, żeby opisali, jak wyglądał intruz.
Potem wydał im jakieś rozkazy. Nie minęło pół godziny, jak przywiózł tego milionera i dziewczynę. „Paweł jest już w drodze i dołączy do nas na miejscu” - tak im kłamał.
Popijałem napój drobnymi łyczkami.
- Ty, co ci wystaje? - Sword sięgnął do mojej butonierki.
Wyjął za rzemyk maleńki skórzany woreczek. Delikatnie otworzył go, zajrzał do środka i szybko go zasznurował. Zerknął na jakiś znak wymalowany tuszem na sakiewce i pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Byłeś na spacerze na plaży? - przedrzeźniał mnie. - Zadałeś się z wyznawcami voodoo?
- Pierwszy raz to widzę... - zacząłem.
- Nie kłam - Sword powiedział ostrym tonem. - Zresztą, jak przyjdzie czas, to sam się wygadasz - dodał łagodniej. - Pilnuj tego dobrze, to dobra przepustka do piekła.
Potem pilot dał mi klucz do swojego domku niedaleko lądowiska, a sam zainteresował się wdziękami jednej z tancerek.
Złapałem taksówkę i pojechałem do domu Sworda. Był to parterowy, drewniany, kryty blachą bungalow z kuchnią, salonem, dwiema sypialniami, łazienką i graciarnią. Sypialnie wyglądały na nie użytkowane, za to w salonie brodziłem po kostki w śmieciach, puszkach, butelkach, pustych opakowaniach po jedzeniu, nawet raz kopnąłem kanister. Wybrałem łóżko w sypialni, zrzuciłem marynarkę i skorzystałem z prysznica. Zbliżała się trzecia nad ranem.
Założyłem świeże ubranie z plecaka i wyszedłem na ganek nad klifem. Usiadłem w wiklinowym fotelu bujanym i patrzyłem na wschód słońca. Zdawało mi się, że słyszę powracającego do domu Sworda, ale zasnąłem. Po godzinie pilot obudził mnie potrząsając moje ramię.
- Pobudka, królewiczu, kawaleria musi ruszyć w drogę.
Przetarłem oczy i rozejrzałem się.
- Chłopie, pilot musi umieć spać zawsze i wszędzie, nawet godzina snu dziennie powinna mu starczyć - śmiał się Sword, pakując do plecaka kilka ubrań. - Co tam masz? - pytał sięgając po mój bagaż. - To nie, to nie - wyrzucał zawartość na podłogę. - Paweł, wyruszasz na wojnę? - wymownie pokazał na wojskowe spodnie i bluzę. - W tych szerokościach geograficznych niebezpiecznie nosić takie ciuszki.
- Czemu, kierowałem się wygodą?
- Dla partyzanta wyglądasz jak wojskowy, dla policji jak partyzant Tak czy siak, grozi ci kula w łeb, za same ubranko. Przyznasz, że to głupia śmierć?
Sword podał mi ze swojej szafy płócienne, popielate spodnie i jasnozieloną koszulę, do tego białą chustę na głowę. Do mojego plecaka wrzucił kilka puszek z jedzeniem, maczety i dwa karabiny, stare garandy, standardowe wyposażenie armii amerykańskiej z lat drugiej wojny światowej.
- Za te karabiny nic nam nie grozi? - zwróciłem uwagę Swordowi.
- To w tych okolicach zabytki, zobaczysz, że wszyscy mają lepsze. Z czymś takim wyglądasz jak turysta, myśliwy, dziwak, nic groźnego.
Sword do swojego plecaka zapakował zapasowe skarpety, liny, oporządzenie do wspinaczki, latarki, manierki z wodą, wielką płachtę, która pewnie miała służyć jako namiot.
- Szykujesz desant na Haiti? - zapytałem zdziwiony takimi przygotowaniami.
- Wylądujemy gdzieś w pobliżu fortecy i zatoki, przejdziemy się i rozejrzymy w sytuacji. Niewykluczone, że będziemy potrzebować pomocy kapitana Costeza i jego rodaków.
- Myślisz, że Raider porwał Bytesa dla okupu?
- A po cóż innego? Pokaże związanego ojca Bruce’owi, ten pojedzie do stolicy Dominikany, sprowadzi kasę na okup, odda forsę i tyle.
- Piraci nie zabijają porwanych?
- Pytasz, czy mają kodeks honorowy? Nie, nie mają.
Sword rzucił mi mój plecak i ruszył do hangaru. Podał mi końcówkę gumowego węża.
- Jesteś duży i rozumny chłopiec - powiedział. - Wiesz, gdzie to włożyć. Tam jest pompa.
Musiałem przepompować paliwo z prowizorycznego zbiornika do baku samolotu Sworda. Pilot sprawdził stan przyrządów, spakował nas, zabrał mapy i kompas z szafki w rogu. Potem wyszedł na dwór i zapalił cygaro. Stał na trawie na tle nieba jeszcze zamglonego o poranku. Jego koszula i szerokie spodnie powiewały na wietrze, gdy nachylony nad zapalniczką, ze skupioną twarzą osłoniętą rondem kapelusza wypuszczał wielkie kłęby cuchnącego dymu.
- Koniec - zameldowałem po kwadransie.
- Wsiadaj - rozkazał Sword.
Zapięliśmy pasy i pilot uruchomił silniki. Wystartowaliśmy w podobnym stylu jak poprzedniego dnia.
- Nie powinniśmy zawiadomić władz? - w ostatniej chwili naszły mnie wątpliwości.
- O czym? Milioner wypłynął swoim jachtem w rejs, nie zabierając mnie na pokład? - naigrywał się Sword. - Każdy popatrzy na ciebie jak na naprzykrzającą się muchę.
Wzięliśmy kurs na południowy zachód. Sword podobnie jak wczoraj leciał na wysokości tysiąca metrów. Gdy zbliżaliśmy się do granicy Haiti, obniżył lot.
- Boisz się radarów armii haitańskiej? - pytałem.
- Czegoś takiego nie ma. Radar w tych okolicach mogą mieć piraci lub Coast Guard. Lepiej, żeby nikt nie wiedział, co wyczyniamy.
Lecieliśmy dolinami pomiędzy pokrytymi soczystą zielenią górami. Południowe stoki czasami przypominały kamieniste pustynie. To były miejsca, gdzie niegdyś były plantacje kawy. Rozpadające się domy z czarnymi dziurami okien, fatalne, kręte drogi, wraki spalonych samochodów znaczyły te ponure miejsca. Za chwilę nadlatywaliśmy nad rzekę, nad którą unosiła się chmara kolorowych ptaków; spienione górskie potoki działały na wyobraźnię obietnicą chłodu.
Sword pilotował niewzruszony tymi cudami natury, zerkając na żyrokompas i mapy.
- Przygotuj broń - rozkazał po godzinie lotu.
Posłusznie obejrzałem karabiny. Oba były naoliwione, bez śladu rdzy. Włożyłem do nich dziesięcionabojowe magazynki i przeładowałem. Do kieszeni koszuli włożyłem kolejne dwa magazynki, a do plecaka pudełko z dodatkowymi nabojami. Równo rozdzieliłem nasz majątek do plecaków.
- Teraz uważaj! - w pewnym momencie krzyknął Sword.
Nagle nadlecieliśmy od wschodu nad zatokę, a potem nad opustoszałą fortecę. Sword wzniósł się wysoko w niebo.
- I co widziałeś? - zapytał.
- Nic, pusto.
- Gringo - pogardliwie mruknął Sword. - W jednej z jaskiń po wschodniej stronie widziałem dziób jakiejś pomalowanej na szaro jednostki - spokojnie relacjonował. - Wystarczyło obrócić głowę! Na ścieżce widziałem świeże, jeszcze wilgotne, ślady czterokołowego pojazdu terenowego. Mieści się tam kierowca i 250 kilogramów ładunku. Ktoś wyjechał tym z wody, bo miał mokre opony. Po trzecie, zero ptaków w fortecy. Normalnie ptactwo opanowałoby taki, najwyższy w okolicy, punkt, ale nie wtedy, gdy są tam ludzie. Teraz rzuć okiem w tamtym kierunku!
Przytknąłem lornetkę do oczu i w dole ujrzałem w oddali jacht wyglądający jak
„Patriote”.
- Tak, Raider wiezie łup do kryjówki.
- Nie bierzesz pod uwagę, że może chcieli sami dobrać się do skarbu?
- Nie są aż tak głupi.
Sword ostro przechylił maszynę na prawe skrzydło i zawróciliśmy w stronę brzegu. Po kilku minutach krążenia dojrzeliśmy w lesie odpowiednio długą polanę. Sword przeleciał nad nią trzy razy, aż wylądował.
- Nie będziesz się bał go tu zostawić? - wymownie klepnąłem w stery maszyny.
- Nie, wygląda jak samolot przemytników, nikt tego nie ruszy.
Wysiedliśmy, obróciliśmy samolot tak, by był gotowy do startu. Założyliśmy plecaki i karabiny na plecy. Do pasów przypięliśmy pochwy z maczetami i kierując się wskazaniami kompasu ruszyliśmy w kierunku twierdzy.
Było gorąco, duszno i wilgotno. Dżungla parowała i paliła zarazem. Rozpiąłem koszulę prawie do pasa i zawinąłem rękawy. Sword obejrzał się i przyjrzał mi się krytycznie.
- To nie plaża w Miami, że możesz chwalić się muskulaturą - skrytykował mnie. - Zapnij się i odwiń rękawy.
- Czemu?
- Bo w powietrzu, na ziemi, w wodzie, na każdej gałązce i na każdym liściu czai się tysiąc bakterii, insektów, których nazw nie potrafiłbym nawet powtórzyć. Każda z nich od wieków przystosowana jest do wnikania do ciała zwierzyny. Spocony człowiek to idealna ofiara, bo nawet nie poczuje, jak przez wilgotne pory włazi mu pod skórę jakiś robal. Koszula cię ochroni. I nie zdejmuj chusty!
- Biały materiał będzie doskonałym celem dla snajpera.
- Choćbyś nawet szukał, to najbliższego snajpera znajdziesz na Kubie w amerykańskiej bazie Guantanamo. Tutaj ludzie wyznają inną filozofię strzelania. Po drugie, stań i zobacz, jaką barwę ma ta twoja śnieżnobiała chusta.
Zatrzymałem się i zerwałem nakrycie głowy. Było brunatnozielone, zaledwie po kilku minutach w dżungli.
- Ślady nieproszonych gości i twój wielkomiejski pot - wyjaśnił mi Sword.
Szliśmy wycinając ścieżki albo korzystając z gotowych, zwierzęcych. Przez dwie godziny przeszliśmy może dwa kilometry.
- Uważaj! - idący przodem Sword zatrzymał mnie, podnosząc dłoń. - Zerknij w górę!
Podniosłem wzrok, nad nami była kilkusetmetrowej wysokości skalna ściana.
- Chcesz tam wchodzić? - zdziwiłem się.
- Nie jestem taki głupi. Jeżeli pozwoliliby nam wejść, to tylko dla zgrywy zabicia nas na samej górze.
- Więc co dalej?
- Szukamy wejścia, musi jakieś być. Ostatecznie przejdziemy na drugą stronę zatoki i nocą zejdziemy po skałach do wód zatoki.
Skradaliśmy się przez las. Przygarbieni, rozglądając się na boki, ostrożnie stawialiśmy kroki, by nie nadepnąć na coś, co mogłoby nas ukąsić. Gałęzie odsuwaliśmy lufami karabinów. W końcu dotarliśmy do krawędzi, a kilkanaście metrów pod nami były wody zatoki. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy skałę, na której stała forteca. Położyliśmy się w krzakach. Teraz i ja dostrzegłem ślady życia w zatoce. W wejściu do blokhauzu na wyspie widziałem kabel prowadzący do anteny zamaskowanej na ścianie budowli. Po wschodniej stronie zatoki były trzy jaskinie zalane wodą. W pierwszej, od strony wejścia do zatoki, faktycznie widziałem dziób szarej łodzi. Zaraz jednak zapanowało większe ożywienie w krzakach na brzegu, gdy do zatoki wpłynął „Patriote”. Przy sterze stał Raider. Pewnie, jakby doskonale znał te wody, opłynął wyspę i zatrzymał jacht przy północnej ścianie; zaledwie cztery metry przed sobą mieliśmy topy masztów „Patriote”. Z tej odległości doskonale widzieliśmy Raidera i pokład łajby.
Miała ponad dwadzieścia metrów długości i pięciometrowy bukszpryt. Dwa maszty wyrastały z dwóch nadbudówek przedzielonych małym śródokręciem. Rufowa zejściówka prowadziła do pomieszczeń gospodarczych: maszynowni, kambuza, magazynów. Z kambuza przechodziło się do kajut załogi. Najpierw był salon, do którego wchodziło się z drugiej nadbudówki, potem po obu burtach były po dwie dwuosobowe kajuty, a część dziobową zajmowała kajuta kapitańska z szerokim małżeńskim łożem i własną łazienką. W sumie załoga mogła liczyć nawet szesnaście osób, jeśli rozłożyłoby się kanapy w salonie i rozwiesiło hamaki w kambuzie i magazynie. Na pokładzie koło sterowe umieszczono za bezanmasztem, na pokładzie rufowym.
Raider spokojnie wsiadł do pontonu holowanego za rufą, odcumował go i odpłynął na plażę.
- Kusi cię? - zapytał Sword wskazując wanty wzdłuż grotmasztu.
Kuter był na tyle duży i mocny, że przewidziano nawet niewielkie bocianie gniazdo przy topie. Do niego wchodziło się po wantach, które jak na tradycyjnych żaglowcach służyły również załodze do wchodzenia na górę w razie awarii oświetlenia lub ożaglowania. Jednym skokiem, jak małpy, mogliśmy być na wantach, a potem zejść na pokład i spróbować opanować jacht.
- Kusi - przyznałem.
Sword nawet nie czekał na przygotowanie planu, tylko skoczył. Wziąłem krótki rozbieg i poszedłem w jego ślady. Wyciągnięte ręce chwyciły sznury i siłą rozpędu zjechałem.
Jakimś cudem zrobiliśmy to prawie bez szmeru. Prawie, bo z dziobowej nadbudówki wyjrzał Syd. Patrzył w kierunku rufy, więc nie widział nas za swoimi plecami. Sword bezceremonialnie wyciągnął marynarza i nim ten zaskoczony zdążył uprzedzić kolegów, uderzył go kolbą w głowę. Syd padł zemdlony.
- Syd?! - usłyszałem głos Buda. - Co tam się dzieje?
Bud powtórzył błąd kolegi i podzielił jego los. Pokazałem Swordowi gniazdo mocujące anteny na rufowej nadbudówce. Skinął przytakująco. Cicho podszedłem do anteny i wyjąłem ją z mocowania uniemożliwiając pozostałej załodze nawiązanie kontaktu z dowództwem piratów. Sword w tym czasie brutalnie spacyfikował wojenne zapędy Mongo, który wyszedł na pokład z shotgunem w rękach. Zaraz potem Sword skoczył pod pokład.
Zrobiłem to samo, tyle że wykorzystując rufową zejściówkę. Znalazłem się w magazynie. Ku rufie i maszynowni prowadziły jedne drzwi, ku dziobowi, kambuzowi i spiżarni drugie.
Przyłożyłem ucho do pierwszych. Nic nie słyszałem. Z kuchni okrętowej dobiegł mnie lekki szmer, jakbyś ktoś stawiał ostrożnie kroki. Barkiem uderzyłem w drzwi i trzymając przed sobą karabin wskoczyłem do pomieszczenia. Plecami do mnie, celując między łopatki Sworda stał Tango. Były zwiadowca marines nic nie stracił z dawnej zwinności. Strzelił do Sworda i obrócił się w moim kierunku. Próbowałem uderzyć go lufą za uchem, by spowodować oszołomienie, ale on zrobił unik. Jednocześnie chwycił ręką za lufę i szarpnął do siebie.
Natychmiast puściłem karabin i wymierzyłem mu cios pięścią prosto w nos. Uchylił się. Rzucił mój karabin w kąt i jednocześnie przytknął mi lufę pistoletu z tłumikiem prosto między oczy.
- Wyluzuj - powiedział.
Był na tyle rozluźniony, że mój kopniak w kolano, uderzenie ręką w uzbrojoną dłoń i odsunięcie się z linii strzału, a potem cios w szyję zaskoczyły go. Poleciał do tyłu i uderzył głową o blat w kuchni. Zabrałem jego broń, dwa zapasowe magazynki i swój karabin. Sword stał w drzwiach i patrzył na pobitego Amerykanina.
- Nieźle - pochwalił mnie. - Uwalniamy ekipę i odpływamy. Dasz radę sam poprowadzić jacht?
- Tak, ale czy nie będą nas gonić łodzią?
- Odpłyniemy z fajerwerkami, waląc w niebo z rakiet, wysyłając sygnały „Mayday”. Piraci będą zajęci ewakuacją. Przepłyniemy kawałek, ucieknę na brzeg i wrócę samolotem do domu. Jak tylko będę w powietrzu, zaraz zmieni się nasza sytuacja. Dopuszczam nawet możliwość bombardowania ewentualnego pościgu.
Weszliśmy do kajuty na dziobie, gdzie zastaliśmy związanych, leżących obok siebie na małżeńskim łożu Willy’ego, Alison i Bruce’a.
- A ten tu skąd? - zdziwił się Sword, pokazując na syna milionera.
- Bud trzymał go w jakiejś szopie, a potem dołączyli do nas - wyjaśnił Willy. – Skąd się tu wzięliście?
- To długa opowieść - mruknął pilot, rozcinając maczetą więzy. - Paweł, co słychać w zatoce?
Wyjrzałem przez bulaj.
- Raider wraca! - krzyknąłem. - Jest z nim jeszcze dwóch.
- Willy, uruchom silniki, potem do steru - dyrygował Sword. - Alison, wezwij pomoc przez radio. Bruce, nie przeszkadzaj. Paweł na pokład! Wal do wszystkiego, co się rusza. Załogę Raidera zepchnij do wody.
- Potopią się - zaprotestowałem.
Gdy wybiegliśmy na pokład, Mongo, Syd i Bud właśnie budzili się. Sword wycelował w nich broń i bez słowa skoczyli do wody. Widząc to, Raider przytknął do ramienia karabin automatyczny.
- W zbiornik paliwa! - krzyczał do mnie Sword, kryjąc się za nadbudówką. – Rozwal im silnik.
Najpierw wciągnąłem kotwicę, potem umocowałem antenę, na koniec zająłem stanowisko strzeleckie za rufową nadbudówką. Raider i jeden z jego ludzi cały czas strzelali i wokół tryskały kawałki drzewa. Sword strzelał w silnik łodzi, ale nie trafił i już dwukrotnie ranił sternika. Wychyliłem się na kilka sekund i raz za razem naciskałem spust. Schowałem się i zmieniłem magazynek.
- Dobre! - pochwalił mnie Sword.
Wyjrzałem. Uśmiechnąłem się zadowolony. Przestrzeliłem wszystkie komory pontonu i teraz Raider do spółki z kolegą holowali do brzegu rannego sternika.
- Willy! - zawył Sword. - Co z tym silnikiem?!
W tym momencie potężny diesel w maszynowni prychnął i równo zaterkotał. Milioner wyskoczył na pokład i skrył się za kolumną koła sterowego.
- Uciekamy! - krzyczał do mnie Sword.
Widziałem, jak ścieżką z fortecy na brzeg biegło kilkunastu uzbrojonych ludzi. Co gorsza, jedno z okien blokhauzu otworzyło się i ujrzałem lufę działka, chyba kalibru 20 lub 23 milimetrów. Jedna seria wystarczyłaby, żeby rozerwać jacht na strzępy. Starannie wycelowałem. Pierwszymi dwoma strzałami zniszczyłem kable łączące wnętrze budowli z anteną na ścianie. Zerwałem więc łączność. Byłem pewien, że pirat w środku nie wiedział, czy ma strzelać do tak cennego łupu czy nie. Zerknąłem na brzeg. Raider dopadł już bandyty, który miał radiotelefon. Były kapitan „Patriote” wydawał komuś rozkazy. Wreszcie pojąłem, że macha ręką do obsługi działka, żeby do nas strzelali.
Oparłem się o nadbudówką, wstrzymałem oddech, wczuwając się w kołysanie jachtu. Strzeliłem i spudłowałem - na szczęście ci od działka też. Drugi mój pocisk utkwił we framudze strzelnicy. W tym samym momencie straciliśmy kawałek drewnianego relingu przy bukszprycie.
Sword strzelał na oślep do ludzi na plaży, powodując krótkotrwałą panikę w ich szeregach. Przyłożyłem się, bo wiedziałem, że obsługa działka wstrzeliwała się w cel i zaraz wystrzeli śmiertelną serię. Strzeliłem z odległości mniej niż stu metrów, nie byłem pewien, czy osiągnąłem pożądany efekt, gdy nagle całe ostatnie piętro blokhauzu eksplodowało. W powietrzu wirowały fragmenty desek, kawałki działka, murów. Dwóch ludzi z parteru skoczyło do wody, ratując się przed ogniem. Artyleria na piętrze była kierowana przez ludzi na niższym piętrze. To była broń zdobyta na jakimś nowocześniejszym kutrze patrolowym.
- W coś ty strzelił? - dziwił się Sword.
- W środek lufy - uśmiechnąłem się z dumą. - Mój pocisk doprowadził do eksplozji ich naboju jeszcze w komorze zamkowej, a potem w całym magazynku.
NIEUDANA UCIECZKA Z ZATOKI • STARCIE W WĄWOZIE • ZDRADA BRUCE’A • ZOSTAJĘ SAM W HAITAŃSKIEJ DŻUNGLI • ZESTRZELENIE SAMOLOTU SWORDA • TAJEMNICZA SEKTA • POTOMEK SŁONECZNEGO WILKA •
CZY JESZCZE ISTNIEJE PIRACKI SKARB?
Gdy huk wybuchu i plusk resztek blokhauzu wpadających do wody ucichł, w zatoce zapanowała cisza. Przerywał ją tylko jednostajny stukot silnika naszego „Patriote”. Piraci stali zdumieni widokiem dymiących resztek fortyfikacji na wyspie.
- Willy, cała naprzód! - krzyczał Sword.
Jak na złość z jaskini wysunęła swój szary pysk łódź piratów. To był trzydziestometrowy zdobyty w jakiś sposób wojskowy kuter patrolowy. Domyślałem się, że bandyci zdemontowali dziobowe działko, by kuter samym swym widokiem nie powodował akcji amerykańskich czy kubańskich jednostek wojskowych. Na rufie umieszczono dla zmyłki kilka stanowisk wędkarskich. W sterówce na szczycie nadbudówki stał Latynos, który dociskał manetkę, by uzyskać maksymalną moc silnika.
Napęd „Patriote” zaprojektowano z myślą o manewrach w porcie, a nie o wyścigach, więc byliśmy o wiele wolniejsi. Obie jednostki miały kurs zbieżny, na kolizję. Drewniany kadłub jachtu nie wytrzymałby zderzenia z blachami pirackiej łajby.
- Paweł! Wal w sternika - podpowiadał mi Sword.
Pilot obrócił się i opróżnił magazynek, strzelając w kierunku plaży. Odpowiedział mu pojedynczy ogień. Gdy przyłożyłem karabin do ramienia i wymierzyłem w piracki kuter, jego sternik zorientował się, co go czeka. Strzeliłem, rozbijając szklane osłony. Latynos nie czekał i czmychnął po schodkach do kabiny, gdzie był drugi ster. Ostrzelałem i tamte okna.
Zmieniłem magazynek, wychyliłem się i zauważyłem, że „Patriote” zmienił kurs, zawracając w głąb zatoki.
Sword patrzył w kierunku naszej rufy i rzucił karabin do otwartego luku. Zerknąłem na Willy’ego. Ze smętną miną kręcił kołem sterowym. Za nim stała Alison, którą w żelaznym uścisku trzymał Tango, przystawiając do jej skroni lufę pistoletu.
Zmiąłem pod nosem przekleństwo i rzuciłem karabin w ten sam bulaj co Sword. Tango kazał nam trzymać się okolic dziobu. Willy wyłączył silnik i siłą rozpędu nawróciliśmy w kierunku plaży, zatrzymując się zaledwie dziesięć metrów od brzegu. W stronę jachtu już biegli zadowoleni piraci, brodzili w wodzie po pas, po piersi. Tango puścił Alison i schylił się, by rzucić kolegom drabinkę sznurową.
- Padnij! - krzyknął Sword.
Tylko Tango nie posłuchał i stał wyprostowany, celując w pilota. Sword był szybszy i strzelił w bandytę z rakietnicy sygnałowej, którą miał w kieszeni plecaka i wyjął podczas manewrów. Biała kula pomknęła w kierunku Tango, a ten odruchowo skoczył do wody.
Płomień magnezji zapalił jego spodnie. Pobiegłem do steru. Po drodze kopnąłem wchodzącego na pokład pirata. Bandzior plusnął do zatoki, a ja uruchomiłem silnik. Na maksymalnych obrotach cofałem, a Sword strzepywał z drabinki grono pirackiej braci. Postraszył ich strzelbą zdobytą na Mongo, a dotąd leżącą na pokładzie.
-Tam! - Sword wskazał mi ujście potoku w północnej ścianie zatoki.
Piracki okręt ruszył ze swego miejsca w wejściu do zatoki w pościg za nami, zwalniając przy plaży, gdzie zabrał desant.
Sword rzucił kotwicę, a ja zgasiłem silnik. Zatrzymaliśmy się okręcając w miejscu.
- Do wody! - dyrygował pilot.
Brutalnie zepchnął Bruce’a, Alison i Willy skoczyli trzymając się za ręce. Woda w zatoce była przyjemnie chłodna i orzeźwiająca. Weszliśmy w kanion strumienia. Miał półtora metra szerokości, a jego ściany miały około piętnastu metrów wysokości.
Sword podał mi strzelbę, rewolwer, który miał za pasem, garść naboi.
- Wiesz, co masz robić? - upewnił się.
Skinąłem głową.
- Dojdziemy do wodospadu i co dalej? - zapytałem.
- Musimy wejść na górę, a ty zabawisz się w herosa.
Sword popędzał Amerykanów, a ja ruszyłem ich śladem, wypatrując miejsca na zasadzkę. Długo nie było słychać odgłosów pościgu, może przez szum wody, która pędziła wartko, sięgając nam momentami do kolan. Szliśmy wolno, męcząc się, ale i tak szybciej niż gdybyśmy maszerowali przez splątaną dżunglę. Sword bez pardonu ścinał konary, korzenie, które zagradzały nam drogę. Tam przedzieraliśmy się pół godziny, a po dwudziestu minutach słyszałem okrzyki piratów. Pięćdziesiąt metrów przed niewielkim oczkiem wodnym, które wyżłobił wodospad, był zakręt. Przy nim zaczaiłem się, mając wgląd na długą na sto metrów prostą.
Widziałem, jak Sword rozpoczął wspinaczkę na ścianę. Asekurowała go Alison, co chwila odsuwając z czoła mokre włosy. W promieniu kilkunastu metrów od dna wodospadu unosiła się w powietrzu chmura wody.
Gdy pilot był w połowie drogi, ujrzałem pierwszego pirata. Biegł, a za nim w odległości kilku metrów jeszcze dwóch. Shotgun od Mongo miał w magazynku pod lufą zaledwie osiem śrutowych pocisków. Rewolwer był celniejszy, zwłaszcza że był to kultowy colt magnum. Jednak kłopotliwy proces ładowania magazynka nie napawał mnie optymizmem. Gdy piraci byli w połowie długości prostej, wychyliłem się i raz strzeliłem ze strzelby. Pięćdziesiąt metrów dla śrutówki to za dużo na celny strzał, ale może przestraszyć szturmującego. Nie inaczej było tym razem, tym bardziej że za uciekającymi posłałem kule z rewolweru.
Sword był trzy metry od krawędzi. Patrzył w moim kierunku. Pokazałem, że na razie wszystko jest w porządku. Skinął zadowolony głową. Gdy wszedł na górę, kazał Alison przywiązać się do liny. Piraci podjęli drugi szturm. Tym razem byli ostrożni. Pierwszy szedł schylony, trzymając karabin przy ramieniu, celując w moją kryjówkę. Osłaniał go drugi bandyta, też celujący na wprost. Za nimi skradała się reszta bandy.
Podpuściłem ich bliżej niż poprzedników. Koło Sworda był już Bruce, a do liny przywiązywał się Willy. Wychyliłem za róg lewą dłoń z rewolwerem i na oślep oddałem strzały opróżniając bębenek. Usłyszałem jęk, a potem skała wokół mnie zagotowała się od wściekłych serii z karabinów. Gdy strzały ucichły, zapewne na czas wymiany magazynków, zanurkowałem, a potem wynurzyłem się po drugiej stronie potoku. Klęcząc strzeliłem trzy razy ze strzelby.
Piraci pierzchli ciągnąc dwóch rannych. Obejrzałem się za siebie. Sword już prawie wciągnął Willy’ego i dawał mi nerwowe znaki, bym biegł do niego. Upewniłem się, że piraci uciekają i biegłem w kierunku wodospadu. Niestety, przestępcy zorientowali się, że opuściłem posterunek i biegli za mną. Do liny miałem do przebiegnięcia mniej niż oni do zakrętu, ale potem musiałem wejść piętnaście metrów po linie. Nawet licząc na pomoc Sworda byłem narażony na ogień przeciwnika. Skoczyłem ku linie i zacząłem nerwowo wspinać się. Już słyszałem chlupotanie wody pod nogami piratów. Ręka ześlizgnęła mi się po mokrej linie i opadłem o pół metra. Na ścianie kanionu już widziałem złowieszcze cienie. Byłem dwa metry od wyciągniętej dłoni Sworda, gdy wokół mnie zaczęły bić pociski. Gdy pilot jednym gwałtownym ruchem wciągnął mnie w krzaki, poczułem na nodze i plecach pieczenie.
- On jest ranny - jęknęła Alison.
- Nie mamy czasu - oznajmił Sword, tłumiąc w sobie złość. Kopniakiem poderwał z ziemi Bruce’a, szarpnął Willy’ego i ciągnął Alison. Zabrałem linę i pobiegłem za grupą.
Sword jak myśliwski pies prowadził nas na przełaj do lądowiska. Rana na plecach nie bolała mnie tak, jak ta na nodze. Nogawka ściemniała i kleiła mi się do łydki. Wbieganie pod górkę sprawiało mi ból, ale wtedy podpierałem się strzelbą i gnałem dalej. Wreszcie po trzydziestu minutach wbiegliśmy na płaskowyż, gdzie zostawiliśmy samolot. Wokół polany las był rzadszy. Zwolniłem i oglądałem się za siebie. Sword upychał pasażerów w samolocie i machał w moją stronę. Kuśtykając przyspieszyłem. Sword uruchomił silniki, a ja już byłem bardzo blisko maszyny, gdy nagle spomiędzy drzew wyjechał stary jeep willys napakowany piratami.
Już z odległości trzydziestu metrów zaczęli strzelać. Nacisnąłem klamkę drzwi obok Bruce’a, ale ten siedział patrząc przed siebie i byłem pewien, że trzymał drzwi, żebym ich nie otworzył.
Sword coś krzyczał do niego, a jednocześnie rozpoczął rozbieg. Biegłem obok samolotu szarpiąc za drzwi. Alison i Willy siedząc w głębi kabiny nie wiedzieli, co się dzieje, a Sword skupiał się na starcie.
Noga odmówiła mi posłuszeństwa i upadłem. Samolot Sworda oddalił się unosząc się w powietrze, a pojazd piratów zbliżał się w zastraszającym tempie. Leżąc w trawie wycelowałem w niego ze strzelby i gdy był kilkanaście metrów ode mnie wystrzelałem resztę pocisków, raz za razem. Kierowca przeraził się, gwałtownie skręcił kierownicą, a wąski, przeładowany jeep przechylił się. Przy tej prędkości auto wywróciło się i kilka razy koziołkowało, uderzając wreszcie w ścianę drzew. Bandyci, którzy mieli dość przytomności uciekli ciągnąc poobijanych, rannych kolegów, nim wybuchł zbiornik paliwa samochodu. W zamieszaniu, jakie spowodowałem, uciekłem do dżungli po drugiej stronie polany. Tam rozpoczynał się stok, po którym wspinałem się. Po paru minutach wyszedłem na łysy wierzchołek. Widziałem, że samolot Sworda krążył nad lasem.
Niespodziewanie obok aeroplanu pojawił się zwinny czarny śmigłowiec. Kształt kadłuba i wielka oszklona kabina przypominały oko osy. Czarny pleksiglas złowieszczo błyszczał w słońcu. Potem ujrzałem kolejne błyski, gdy z lufy jego pokładowego działka bluznął deszcz kul w maszynę Sworda. Ten gwałtownym unikiem i pikowaniem do ziemi próbował uciec. Prześladowca dysponował większą prędkością i bez trudu znalazł się za ogonem ofiary. Wystrzelił krótką serią w silnik na prawym skrzydle i momentalnie w powietrzu pojawiła się smuga czarnego dymu.
Sword zdołał wyrównać lot. Potem opuścił podwozie dając znak, że zamierza lądować awaryjnie i zawrócił w kierunku fortecy piratów. Domyśliłem się, że pilot zamierzał wykorzystać gładką powierzchnię zatoki do wodowania. Nie wracał na polanę, bo zasnuły ją kłęby dymu z palącego się jeepa i pożaru dżungli.
Śledziłem lot Sworda, aż zniknął mi za wzgórzami. Postanowiłem zgłosić się do władz, tylko nie wiedziałem, dokąd mam iść i komu mogę zaufać. Przecież przebywałem na terytorium Haiti nielegalnie. Czy miejscowi policjanci uwierzyliby mi w opowieść o walce z piratami. Może wcześniej wpadnę w łapy miejscowych bojówek, które przekażą mnie Raiderowi i Red Baronowi?
Na razie zszedłem ze wzniesienia na jego drugą stronę. Na chwilę przystanąłem, by rozejrzeć się dokoła. Zobaczyłem szczyt jakiejś niewysokiej góry, skąd miałem nadzieję wypatrzyć najbliższe miasto. Na skraju lasu usiadłem i zawinąłem nogawkę spodni. Kula, która raniła mi łydkę, przeszła na wylot, dziurawiąc mięśnie, ale nie naruszając nerwów, ścięgien i kości. Na szczęście Sword pakując mój plecak, nie wyrzucił mojej apteczki.
Zdezynfekowałem ranę, posypałem proszkiem bakteriobójczym i starannie zawinąłem bandażem. Potem ciasno owinąłem nogawkę wokół bandaża, żeby miejscowe bakterie i robactwo jak najpóźniej dotarły do rany. Przejrzałem zawartość plecaka. Miałem tam dwie konserwy, identyczne z tymi, jakie dostałem na wycieczkę do Czarnego Kła, zwój liny, maczetę, dwie koszule i dwie pary skarpet na zmianę. Natychmiast zmieniłem skarpetki, wyrzucając stare i posypując stopy proszkiem przeciw grzybicy. Potem zdjąłem koszulę i podkoszulek. Wygięcie pleców bolało, ale musiałem opatrzyć ranę na plecach. Badałem palcami rozmiary dziury, ale okazało się, że to tylko obtarcie. Kula uderzyła o dno plecaka, odbiła się od konserwy i przejechała po mojej skórze, ześlizgując się wzdłuż ostatniego żebra.
- Miał pan dużo szczęścia - usłyszałem za sobą, a jednocześnie czyjeś delikatne palce dotknęły moich pleców.
Głos należał do mężczyzny, który mówił po francusku z dziwnym akcentem.
Obejrzałem się za siebie jednocześnie napinając kurek rewolweru. Stał za mną mężczyzna o ciemnej karnacji, o dziwnych rysach twarzy, jakby indiańskich. Miał proste, kruczoczarne włosy, twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi bez śladu zarostu. Ubrany tylko w przepaskę na biodrach, na plecach miał worek i nowoczesny sztucer z lunetą.
- Gdzie tu jest najbliższy posterunek policji? - zapytałem.
- Jesteś z policji?
- Nie.
- To po co ci policja, oni pomagają tylko swoim.
- A ty kim jesteś?
- Być może tym, kogo szukasz.
Tubylec wziął mój plecak, kazał założyć ubranie i poszedł przodem.
- Czemu mi pomagasz? - zapytałem mężczyznę.
- Bo jesteś uczciwy.
- Skąd wiesz?
- To widać. Lepiej zabezpiecz broń - zwrócił mi uwagę.
Posłuchałem go i zabezpieczyłem rewolwer. Wspinaliśmy się ze trzy godziny, aż wyszliśmy na wysokość, gdzie kończyła się dżungla. U naszych stóp rozpościerał się zielony dywan obwiedziony na horyzoncie lazurem morza. Nad nami prażyła złota kula słońca, a my wspinaliśmy się po czerwonych kamieniach ku szczytowi. W zasięgu wzroku nie było widać żadnego miasta, portu, śladu cywilizacji. Potem szliśmy stromą ścieżką szeroką zaledwie na metr, prowadzącą grzbietem góry. Obliczałem, że byliśmy około półtora tysiąca metrów nad poziomem morza. Momentami robiło mi się słabo. Przewodnik wyczuwał to i wtedy zwalniał.
Grzbiet skręcał szerokim łukiem na zachód, a tubylec zszedł ze ścieżki i prowadził mnie żlebem do wąskiej doliny. Tam zobaczyłem strażnika z karabinem, wyglądającego podobnie jak mój towarzysz, tyle że miał na sobie amerykańskie spodnie i bluzę w barwach kamuflażu pustynnego.
Przeszliśmy jeszcze wąskim tunelem i znaleźliśmy się w zielonej dolinie o średnicy około kilometra. Przypominała ona dno wygasłego wulkanu. Stały tu ładne chaty z drewnianych bali, rosły gaje palmowe, zagospodarowano teren pod pastwisko kóz i małe ogrody. Naliczyłem około dwudziestu gospodarstw. Tubylec zaprowadził mnie do największej chaty stojącej na środku dolinki. Budynek wyglądał jak blokhauz rodem z Dzikiego Zachodu. Okiennice były wykonane z grubej blachy, a na dachu dwupiętrowej budowli ujrzałem stanowiska karabinów maszynowych otoczonych wianuszkami worków z piaskiem.
Weszliśmy do środka. Duża hala o wymiarach pięć na dwadzieścia, metrów była chyba magazynem mieszkańców doliny. Stały tu półki z puszkarni i workami. Oddzielne miejsce przewidziano dla arsenału, który mógł stanowić wyposażenie doborowej kompanii piechoty.
Wyszedł mi naprzeciw Indianin. Ten wyglądał jak prawdziwy czerwonoskóry z północnoamerykańskiej prerii. Miał około pięćdziesięciu lat, pomarszczoną twarz i groźne spojrzenie.
- Obcy? - zapytał mojego przewodnika.
- Strzelał się z piratami - padła odpowiedź.
- Może jeden z nich?
- Jest ranny.
- To widzę, te łobuzy potrafią kłócić się i pojedynkować o każdego nieuczciwie zarobionego dolara.
- Przyjechałem tu z Polski w sprawie szamana - wtrąciłem się.
Wódz obdarzył mnie wrogim spojrzeniem.
- Wyjdź! - rozkazał swojemu człowiekowi. - Na górę! - zwrócił się do mnie.
Wszedłem po drewnianych skrzypiących schodach na pierwsze piętro. Wódz poprowadził mnie wąskim korytarzem w lewo, do sali, której ściany były pomalowane na biało. Kazał mi usiąść na stołku i zdjąć koszulę. Posłusznie wykonałem wszystkie polecenia. Indianin obejrzał ranę, potwierdził diagnozę mojego przewodnika i podszedł do półki.
- Nigdy nie słyszałem o takim kraju jak Polska - powiedział.
- Dziwne, bo na biurku leży katechizm wydany po polsku - odpowiedziałem pokazując małą książeczkę.
Tytuł na okładce zauważyłem wchodząc do pomieszczenia.
- Jesteś Polakiem? To czytaj... - podał mi książeczkę.
- Ojcze... - zacząłem.
- Po polsku, mów po polsku! - prosił Indianin. Zamknąłem książeczkę.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - mówiłem. - Tę modlitwę zna u nas każde dziecko - dodałem na koniec.
- Jak się nazywasz?
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Pewnie wywarłbym większe wrażenie, gdybym miał na nazwisko Zieleniewski? A ty? Jak się nazywasz? Jesteś potomkiem Słonecznego Wilka?
Te pytania zaskakiwały Indianina. Na jego twarzy nie było widać żadnych uczuć, ale byłem pewien, że wewnętrznie był rozdarty. Nie ufał mi, chociaż pewnie mówiłem o rzeczach powszechnie nieznanych. W milczeniu mieszał zioła. Przygotował z nich maść, którą posmarował mi ranę na plecach, potem odwinął bandaż na nodze i tam także nałożył swoje lekarstwo. Kazał mi spokojnie czekać dwie godziny, a sam wziął moje ubrania, jak powiedział, do spalenia. Wyszedł, ale wrócił wzburzony po kwadransie.
- Co to jest? - pokazał na woreczek, dar od Pencil.
- Prezent od znajomej.
Wódz oddał mi zawiniątko i wyszedł. Wrócił po dwóch godzinach. Cały ten czas siedziałem na stołku i czułem, jak paruje ze mnie zmęczenie. Przez otwarte okna widziałem ruch w dolinie, jak jej mieszkańcy pracowali na roli, wracali z polowania. Wszyscy byli ubrani w paramilitarne stroje oprócz dzieci, których odzienie przypominało błękitne mundurki. Rysy twarzy tych ludzi wskazywały, że w ich żyłach płynęła krew murzyńska, indiańska i miejscowa, a nawet domieszki białej. Byłem pewien, że trafiłem do resztek sekty założonej przez Słonecznego Wilka, przepędzonej z fortecy. To tu mogłem znaleźć lekarstwo na chorobę pana Tomasza. Z plecaka wyjąłem zapasowe ubranie i wyszedłem na dwór.
Zostało mi jeszcze pięć dni, a moi przyjaciele, nie wliczając do tego towarzystwa Bruce’a, byli uwięzieni przez piratów. To było zbyt wiele jak dla mnie.
- Czarne Ziarno - przedstawił się wódz sekty podchodząc do mnie, gdy tak stałem bezradnie rozglądając się na boki.
- To od kawy? - zapytałem.
- Trochę tak - Indianin uśmiechnął się.
- Jesteś w takim razie człowiekiem, którego szukam... - zacząłem.
Spacerowaliśmy po dolinie przypominającej ekologiczną Arkę Noego, gdzie wszyscy byli dla siebie mili, uśmiechali się do mnie życzliwie i pozdrawiali gestami. W tym czasie opowiadałem wodzowi, co mnie do niego sprowadziło.
- To berrendali - potwierdził słowa Pencil.
- Możesz dać mi lekarstwo?
- Czemu uważasz, że mogę ci pomóc? Dziewczyna, która dała ci ten woreczek tak mówiła?
- Tak.
- Wierzysz jakiejś kobiecie, która szeptała ci różne rzeczy na plaży? - drwił wódz.
- Ciebie jako ratunek wskazał Słoneczny Wilk.
- W jaki sposób.
- Na szczycie góry, gdy pewien szaman, Czarny Kieł, przywołał ducha twojego przodka, widziałem to miejsce i kawę, ziarna kawy.
- Czego jeszcze dowiedziałeś w czasie tego spotkania?
- Prawdy o sobie i pewnym człowieku.
- O tym chorym?
- Tak.
- Musisz poczekać do wieczora - zdecydował wódz. - Lepiej bądź w pobliżu mojej chaty. Nie chciałbym, żebyś widział zbyt wiele i żebyś tu jeszcze kiedyś wrócił.
- Czemu tak odcinacie się od świata?
- Bo świat jest zły - gniewnie odparł Czarne Ziarno i odszedł.
- Witaj - usłyszałem za sobą. - Filip - przedstawił się mój przewodnik z dżungli. Łagodnie wziął mnie pod ramię i prowadził do chaty wodza. Zaparzył kawę i usiedliśmy przed wejściem na ławie z drewnianego kloca.
- Nadal jesteście sektą? - zapytałem Filipa.
- Pytasz tak, bo nie wierzymy w to, co ty? - uśmiechnął się w odpowiedzi.
Stwierdziłem, że religia to drażliwy temat, więc postanowiłem zapytać o inne rzeczy.
- Uciekacie od cywilizacji, po tym jak was przegoniono z Fortecy Czarownika?
- Tak było od początku.
- Czemu to robicie? Może moglibyście nauczyć ludzi wielu pożytecznych rzeczy.
- To co dobre jest w ludziach, ale nie zawsze potrafią to z siebie wydobyć. Zło jest jak choroba, agresywne, wychodzi jako pierwsze. Łatwiej być chorym niż zdrowym. Od innych doznaliśmy samych nieszczęść.
- Jakich?
- Naszemu wodzowi i czarownikowi Czarne Ziarno piraci porwali młodszą siostrę i wywieźli na Kubę. Miała kilka lat. Wtedy zabrano nam kilkoro dzieci, zmieniliśmy kryjówkę i od tamtej pory mieszkamy tu.
- Czy możesz mi powiedzieć, co się stało ze Słonecznym Wilkiem?
- Sprowadził na wyspę grupę Indian i tu zamieszkali. Zmarł w połowie XIX wieku i pochowano go w górze, na której stoi forteca.
- A skarb? Wiem, że kiedyś tu był ukryty piracki skarb...
Filip roześmiał się ukazując białe zęby. Śmiał się tak, że aż usiadł na ziemi i trzymał się za brzuch. Przechodzący obok członek sekty zapytał go o powód radości. Filip odpowiedział mu po kreolsku. Tamten odszedł zaśmiewając się.
LEKARSTWO OD CZARNEGO ZIARNA • SEKTA ODCINA DROGĘ DO ŚWIATA ZEWNĘTRZNEGO • NOCNA WĘDRÓWKA PRZEZ DŻUNGLĘ • ZAKRADAM SIĘ DO KRYJÓWKI PIRATÓW • UWALNIAM WIĘŹNIÓW
Nie rozumiałem, co tak śmieszyło sekciarzy, gdy wspominałem piracki skarb. Na szczęście przyszedł Czarne Ziarno. Miał smutną minę. Gestem zaprosił mnie do środka. Poszliśmy do tego pokoju pomalowanego na biało.
- Pawle, chyba nie mogę ci pomóc - powiedział.
- Czemu?
- Przeceniałem swoje możliwości - smutno przyznał wódz.
- Nie możesz zrobić lekarstwa?
- Proszę - Czarne Ziarno podał mi płócienny woreczek, w którym był jakiś proszek. Całość była nie większa niż pudełko zapałek. - Podaj to choremu i poczuje się lepiej.
- Mówiłeś, że nie możesz mi pomóc, a dałeś mi to, o co mi chodziło.
- Tak, ale zrozum, że samo lekarstwo to tylko półśrodek.
- To znaczy?
- W twoim przyjacielu tkwi trucizna i trzeba ją usunąć...
Wskazałem na woreczek i chciałem zapytać, jak działa lek, ale wódz nie dał sobie przerwać.
- W ciele chorego tkwi choroba, którą tylko szaman może usunąć. Ja stąd nie wyjadę.
- Co ten szaman ma zrobić?
Czarne Ziarno pokręcił głową, jakby nie dowierzał temu, co słyszy.
- Nie rozumiesz sensu przemiany chorego w zdrowego. Znajdź szamana.
- Bez szamana mój przyjaciel umrze?
- Nie, będzie cały czas chory.
Usiadłem zrezygnowany nie wiedząc, co mam powiedzieć i zrobić. Czarne Ziarno podszedł do okna i także milczał.
- Coś wymyśliłeś? - zapytał po jakimś czasie.
- Nie.
- Jedź do domu - podpowiedział Czarne Ziarno. - Za dwa dni marszu będziesz w mieście, dostaniesz się do stolicy i polecisz do Stanów Zjednoczonych. Zdążysz na czas.
- Mówiłeś, że i tak to nie wyleczy mojego przyjaciela.
- Nie umrze tak szybko.
Skryłem twarz w dłoniach i myślałem.
- Co się stało ze skarbem piratów? - zainteresowałem się.
Czarne Ziarno wziął mnie za rękę i sprowadził na parter. Tam uniósł zamaskowane drzwi do piwnicy. Wprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia, gdzie stały dwie skrzynki. Otworzył jedną z nich. W środku były złote monety wielu państw świata: Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, miast kupieckich, złote sztaby, biżuteria.
- W drugiej jest srebro - Czarne Ziarno wskazał sąsiedni pojemnik. - Nasi przodkowie znaleźli to w jaskiniach pod fortecą. Przez te lata służyło do utrzymania naszej społeczności. Złe złoto służy dobremu celowi.
- Nie, nadal jest złe. Jesteście jego więźniami. Nie czyni was wolnymi. Gdybyście pokazali się światu, a ten dowiedziałby się, że macie ten skarb, zaraz by was okradziono, wymordowano, w najlepszym razie rząd skonfiskowałby wszystko. Tego się boicie. Może macie czyste serca, ale rządzi wami lęk.
Czarne Ziarno pokiwał głową.
- Wiesz, że powinienem cię zabić? - powiedział. - Możesz komuś opowiedzieć o tym miejscu.
- Nie mam takiego zamiaru. Przysięgam.
- Jesteś niebezpieczny jak każdy obcy. Kiedyś Słoneczny Wilk pomógł białemu, który zgubił się dżungli. Rannego interesowały ozdoby na szyi szamana. Dla nich chciał go zabić. Sytuacja powtórzyła się na początku XX wieku i wtedy przyszli Amerykanie. Teraz przyszedłeś ty.
- I odejdę.
- I my też - zapowiedział Czarne Ziarno. - Teraz odpocznij, długa droga przed tobą.
Na drugim piętrze, między słupami, wódz rozwiesił hamak. Tam mogłem odpocząć.
Przez otwarte okno dochodziły mnie podmuchy świeżego, górskiego powietrza i śpiew ptaków kryjących się w okolicznych zagajnikach. Kołysałem się i zmęczony zasnąłem.
Obudziłem się, gdy niebo było już czarne jak smoła. Z zewnątrz dochodziły mnie śpiewy i muzyka. Wyszedłem z blokhauzu prosto w środek zabawy. Mieszkańcy doliny tańczyli, śpiewali, obficie pili z glinianych naczyń jakiś ciemny płyn.
- Odpocząłeś? - zapytał mnie Czarne Ziarno.
- Tak. Co to za święto?
- Brman kitawa. Jak widzisz, bardzo radośnie je obchodzimy.
Wódz wciągnął mnie do wnętrza. Podał mi plecak, był doskonale skrojony przez miejscowych rzemieślników, pakowny, pasy nośne świetnie układały się na ramionach. Uszyto go z żaglowego brezentu i pofarbowano na kolor khaki.
- Bierz, co chcesz - Czarne Ziarno wskazał wnętrze spiżarni. Zamknął drzwi i zasłonił okna, a potem przycisnął kontakt w ścianie. - Światło elektryczne bardziej ci chyba odpowiada?
Rozejrzałem się po magazynie sprzętu, broni i żywności. Wybrałem sobie karabin z lunetą, pistolet, a do obu zapasowe magazynki. Potem spakowałem liny, latarkę, wybrałem kilkanaście rzeczy do apteczki, parę puszek zjedzeniem. Ze swojego starego plecaka wziąłem maczetę i manierki na wodę. Wódz podał mi kapelusz i wyprowadził tylnym wyjściem.
Szliśmy w milczeniu, oddalając się od zagubionej w górach osady. Wkrótce ogarnął nas mrok. Wtedy szaman zapalił pochodnię, którą trzymał w dłoni. To była jakaś inna droga niż ta, którą przyprowadził mnie tu Filip.
Po kilku minutach dotarliśmy na rozdroże ścieżki. Za nami były pionowe ściany skał, które chroniły sektę przed przybyszami.
- Tędy na rano dojdziesz do drogi - tłumaczył mi Czarne Ziarno, wskazując w lewo. - Może złapiesz tam jakiś samochód, ale lepiej dojdź do wioski; stamtąd raz dziennie wyjeżdża autobus do stolicy, a potem to już z górki. Pamiętaj, że każda droga zaprowadzi cię do domu.
Poszedłem we wskazanym kierunku. Obejrzałem się za siebie. Wódz gasił pochodnię, wtykając ją w szparę w ścianie. Dokoła zapanowały ciemności. Nade mną groźnie szybowały burzowe, ciężkie chmury. Wiedziałem, że jak będę miał szczęście, zdążę na czas do pana Tomasza. Gdybym zawrócił, nie miałbym po co wracać do Polski. Nie wiedziałem jednak, jak dojść do fortecy zajętej przez piratów. Zawróciłem. Odszedłem spory kawałek i dopiero po paru minutach byłem przy rozwidleniu.
Zaczął padać drobny deszczyk, a po niebie przetaczał się huk pierwszych grzmotów. Nagle pojaśniało. Myślałem, że to błyskawica, ale to skały zadrżały od potężnej eksplozji. Siła wybuchu zepchnęła mnie ze zbocza, rzucając do dżungli. Gdy minęło oszołomienie, natychmiast wstałem i wspinałem się w poszukiwaniu przejścia. Nic już nie było takie samo.
Czarne Ziarno skutecznie zamknął za mną skalne drzwi. Zapaliłem latarkę i postanowiłem obejść górę w poszukiwaniu innego wejścia. Maszerowałem godzinę, potem drugą. Deszcz przemoczył mnie chyba na wylot, światło latarki słabło, a wokół mnie były tylko skały i dżungla. Spojrzałem na zegarek. Było już grubo po północy, był 6 stycznia.
Uznałem, że marsz w czasie burzy, po mokrych kamieniach, zabłoconych zboczach, jest pozbawiony sensu. Nie wiedziałem, gdzie jestem i wolałem poczekać do rana. Maczetą wyciąłem liście, z których ułożyłem poszycie na kilku patykach tworzących szałas. Usiadłem pod tym daszkiem, zapaliłem małe ognisko, by osuszyć ubranie i odstraszyć choćby część robactwa, które miałoby ochotę na mnie wejść. Otworzyłem jedną puszkę zjedzeniem, była to nieśmiertelna fasola, tym razem w sosie chilli. Wiedząc, że będę miał straszne pragnienie, zjadłem podgrzaną potrawę.
Po dwóch godzinach doczekałem się świtu. Zgasiłem ogień i rozrzuciłem schronienie, starając się zatrzeć ślady za sobą. Rozejrzałem się po okolicy. Odszedłem w dżunglę tak daleko, że teraz nie znalazłbym już góry, gdzie była osada Czarnego Ziarna. Postanowiłem poszukać nagiego wierzchołka jakiejś góry i stamtąd znaleźć fortecę.
Kierując się wyczuciem, maszerowałem przez gęsty zwrotnikowy las. Opędzałem się od moskitów, unikałem węży i jadowitych pająków. Szukałem wzrokiem prześwitów w zielonej ścianie wokół mnie. Koło południa znalazłem strumień, w którym woda wydawała się czysta. Uzupełniłem zapasy i ruszyłem dalej.
Po południu znalazłem jakąś ścieżkę prowadzącą wyraźnie pod górę. Przyspieszyłem i po dwóch godzinach wyszedłem na nagie zbocze góry. Oceniłem, że jestem na wysokości około 1100 metrów nad poziomem morza. Usiadłem i przez karabinową lunetę obserwowałem okolicę wokół mnie. Około pięciu kilometrów na zachód widziałem góry, które mogłyby być kryjówką sekty. Za to zaledwie dwa kilometry na wschód w linii prostej widziałem brzeg morza i wzgórze, którego kształt pasował do tego z fortecą. Przyjrzałem się drodze, jaką miałem przed sobą. Zszedłem niżej i w rozpadlinie skalnej rozpaliłem ogień.
Obiad był jak loteria i tym razem trafiłem na fasolę, tyle że z łagodniejszym sosem.
- Czy jest sens iść do fortecy? - zapytałem sam siebie. - Jaką mam gwarancję, że Sword żyje?
Wtedy uświadomiłem sobie, że najbardziej zależało mi na Swordzie. To był człowiek, z którym można było pokonać cały świat. Willy cały czas grał milionera, Alison czasami zachowywała się jak podlotek. Bruce był niedojrzały i w dodatku samolubny. Nienawidziłem go za to blokowanie drzwi samolotu. Przez niego zostałem na pastwę piratów i gdyby nie łut szczęścia, pewnie teraz dyndałbym na wieży fortecy.
Czarne Ziarno powiedział, że każda droga zaprowadzi mnie do domu. Chwilę jeszcze odpocząłem i ruszyłem w kierunku zatoki i fortu. Na miejsce dotarłem wieczorem. W dżungli panował już mrok, gdy znalazłem się na skale nad jaskinią, gdzie kryla się łódź piratów. W zatoce był „Patriote”, którego maszty i pokład zdobiły gałęzie drzew i liście palm. To było maskowanie. Jacht milionera był zacumowany tam, gdzie go zostawiliśmy.
Dziura po wypalonym blokhauzie na wyspie wciąż dymiła. Po plaży spacerował jeden z bandytów. Palił papierosa i patrzył na wrak samolotu Sworda. Maszyna była straszliwe poharatana po awaryjnym lądowaniu. Kabina była jednak cała, a otwarte drzwi i brak śladów pożaru wskazywały, że pasażerowie wysiedli o własnych siłach. Sword musiał wodować i w ostatniej chwili wprowadzić samolot na piach. Był chyba geniuszem, że dokonał takiej sztuki. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ja byłem po wschodniej stronie zatoki. Bałem się, że gdy będę patrzył przez lunetę, któryś pirat zauważy błysk szkła. Postanowiłem najpierw zakraść się na „Patriote”. Obszedłem zatokę, aż znalazłem się przy kanionie potoku, którym uciekaliśmy na lądowisko. Owinąłem solidnie wyglądające drzewo liną zostawiając sobie odpowiednio długie oba końce. Korzystając z liny zszedłem do wody. Jednym silnym szarpnięciem ściągnąłem całą linę, zwinąłem i schowałem do plecaka. Zanurzyłem się i wystawiając nad wodę tylko głowę, płynąłem do jachtu.
Podpłynąłem do lewej burty, od strony brzegu i znalazłem otwarte okno kambuza. Trzymając się krawędzi bulaju, podciągnąłem się i zajrzałem do środka. Panował tu bałagan, ale nie było strażników. Teraz, trzymając słupek relingu wspiąłem się do poziomu pokładu.
Tu także panowała cisza. Nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek wytrzymał cały dzień pod taką kołdrą z liści, musiałby się zadusić. Wśliznąłem się na „Patriote’ i z pistoletem w dłoni sprawdzałem kajuty. Piraci splądrowali wnętrze łajby i zabrali tylko to, co było ładne i nowoczesne. Pogardliwie zostawili oba garandy, które wrzuciliśmy do wnętrza ze Swordem, gdy Tango przeszkodził nam w ucieczce. Obejrzałem broń, była w dobrym stanie.
Przeczołgałem się po pokładzie i znalazłem puste magazynki. Załadowałem do nich naboje i sprawdziłem, czy jeden z garandów działa bezbłędnie. Teraz musiałem zastanowić się, jak wejść do fortecy.
Usiadłem w jednej z kajut, skąd przez bulaj widziałem plażę i ścieżkę do fortecy. Po godzinie byłem pewien, że nawet mysz nie prześliźnie się na górę. Strażnik na plaży nie stanowił większego problemu. Gorzej było z posterunkiem z karabinem maszynowym w połowie drogi i drugim w bramie fortu.
Chwilę zastanawiałem się, co by mi dała dywersja: na przykład wybuch na „Patriote” czy na łodzi piratów. Oba pomysły odrzuciłem, bo poza ewentualnym zatopieniem jednej z jednostek nic nie zyskiwałem. Piraci i tak panowali nad głównym ciągiem komunikacyjnym.
Pozostawało nieuniknione, czyli wspinaczka po trzystumetrowej skale. Podejrzewałem, że skoro w skale pod fortecą są jaskinie, może być tam jakieś tajne przejście, służące do ewentualnej ewakuacji załogi. Nie dopytałem się wodza Czarne Ziarno, czy groty z pirackim skarbem znajdowały się pod fortecą, czy może chodziło o te po drugiej stronie zatoki.
Wszedłem do kajuty Willy’ego, gdzie miałem nadzieję znaleźć jego telefon komórkowy, przez który może udałoby mi się sprowadzić pomoc. Piraci byli jednak skrupulatni. Nie zwrócili za to uwagi na papiery, a wśród nich była kopia pirackiej mapy.
Przykryłem się kocem i zapaliłem latarkę. Nie chciałem, by ktoś z zewnątrz zauważył podejrzany blask na łodzi. Uważnie obejrzałem szkic. Góra z fortecą na szczycie była narysowana w rzucie z boku. Gdzieś w dwóch trzecich wysokości był czerwony krzyżyk naprzeciw wodospadu i dwie poziome kreski przecinające wzniesienie.
Zabrałem mapę, garanda i wyśliznąłem się przez bulaj. Dotarłem do strumienia i powtórzyłem naszą wczorajszą drogę ucieczki. Przy wodospadzie skorzystałem z tej samej drogi wspinaczki co Sword. Była już noc, gdy znalazłem się u stóp góry. Nade mną piętrzył się skalisty kolos. Z daleka wyglądał on straszniej niż z bliska. Dzięki wystającym półkom, drzewkom, krzewom można się było wspinać, pod warunkiem, że miało się zdrową nogę.
Dopiero teraz, gdy nieostrożnie stanąłem na kamieniu przypomniałem sobie, że byłem ranny. Maści Czarnego Ziarna czyniły cuda.
Poprawiłem plecak, lepiej przypiąłem karabiny i rozpocząłem wspinaczkę. Po pierwszych pięćdziesięciu metrach żałowałem, bo upadek w dół przerażał, wydawało mi się, że jestem tak wysoko. Po kolejnym takim odcinku odpoczywałem na wąskiej półce i wiedziałem, że bez sensu byłoby się teraz wycofać. W połowie zbocza było mi duszno i pojawiły się mroczki przed oczami. Kręciło mi się w głowie. Na dwustu metrach miałem dość i gotów byłem przywiązać się do dobrego punktu zaczepienia i zasnąć. Dłonią szukałem czegoś takiego i nagle ręka trafiła w próżnię, aż się zachwiałem. Prawa noga zsunęła się z wystającego zęba skalnego, ale druga ręka utrzymała ciężar ciała. Rozpaczliwie szukałem oparcia, a tego jak na złość nie było. Przyszedł moment zwątpienia i chciałem puścić się i wtedy olśniło mnie! Zrozumiałem treść rysunku!
Wychyliłem się i rzuciłem w kierunku tej pustki. Przeleciałem przez ścianę zwisających łodyg traw i wpadłem w stare ptasie gniazdo. Pod stopami zachrzęściły gałązki i szkieleciki ptaków, które tu zginęły. Szczelina miała dwa metry wysokości i tylko osiemdziesiąt centymetrów szerokości. Poczołgałem się głębiej, badając rękoma przestrzeń przed sobą. Natrafiłem na coś kwadratowego, z drewna, z żelaznymi okuciami. Przesłoniłem promień latarki i zapaliłem ją. To były skrzynie, a właściwie kufry, z prawdziwym skarbem piratów! To już nie były łupy zdobyte na angielskich statkach, to były złote precjoza skradzione z azteckich świątyń. Nie miałem czasu na oglądanie znaleziska, tylko szybko policzyłem, że było to pięć sporych skrzyń. Poświeciłem głębiej. Był tam wąski korytarz.
Jeszcze raz zerknąłem na stos złota i zabrałem jedną z figurek z postacią o ohydnie wytrzeszczonych oczach, szczerzącą zęby, z których jeden był wykonany z kryształu górskiego.
Zgasiłem latarkę i ostrożnie stawiałem kroki z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Zrywałem nimi powstałe przez dziesiątki, setki lat pajęczyny, coś lekko trzepotało mi po włosach, łaskotało w uszy. Co jakiś czas rękawem koszuli ścierałem z twarzy obrzydliwą maź. Niespodziewanie dotarłem do szczeliny, którą wyczułem stopą. Klęknąłem i zacząłem palcami badać grunt przed sobą. Byłem na skraju jakiejś wielkiej dziury. Zapaliłem latarkę.
Pode mną był okrągły, naturalnie wytworzony otwór o lejkowatym kształcie, głębokości pięciu metrów, a jego średnica u góry wynosiła cztery metry. Obejrzałem się. Było dość miejsca na rozpęd, więc zrobiłem skok zakończony efektownym i głośnym uderzeniem klatką piersiową o przeciwległą krawędź. Najgorsze, że gdybym miał mniej szczęścia, nie miałbym szans na wyjście z leja. Jego ściany były bezlitośnie śliskie, o czym świadczyły dwa ludzkie szkielety na dnie.
Podjąłem powolną marszrutę, aż ujrzałem przed sobą słabą poświatę jakiegoś światła. Przeszedłem zaledwie kilka metrów niskim korytarzykiem, który nosił ślady kucia. Być może była tu kopalnia. Zbliżyłem się do okrągłego otworu i wyjrzałem na zewnątrz. Byłem w cembrowinie studni. Dziesięć metrów niżej był zbiornik z wodą, prawdopodobnie deszczówką. Pięć metrów wyżej był kołowrót z wiadrem. Cembrowina miała metr średnicy. Przy odrobinie szczęścia, opierając się stopami o jedną i plecami o drugą ścianę, mogłem wejść na górę. Przewiązałem jeden koniec liny wokół pasa, a drugi przytroczyłem do plecaka.
Potem uważnie nasłuchiwałem, ale nic nie słyszałem. Rozpocząłem mozolną wspinaczkę. Wreszcie chwyciłem się krawędzi studni i podciągnąłem się. Byłem w podziemiach fortecy, w jakimś bocznym korytarzu. Zza zakrętów dochodził tu blask pochodni. Wciągnąłem plecak i złapałem do ręki garanda. Teraz, uzbrojony, na pewnym gruncie czułem się o wiele lepiej.
Obliczyłem, że musiałem być około sześćdziesięciu metrów pod ziemią, gdzieś pod centralną częścią fortecy. Doszedłem do jednego zakrętu i zobaczyłem schody prowadzące na wyższe poziomy. Zawróciłem i przeszedłem trzydzieści metrów do drugiego załomu. Tu był rząd krat zamkniętych na kłódki. Tyłem do mnie spał na krześle jeden z piratów. Cofnąłem się i zsunąłem ze stóp buty. Mokre, lekko piszczały.
Zakradłem się do strażnika i wytrenowanym ciosem w okolice ucha sprawiłem, że bandzior stracił przytomność. Zakneblowałem mu usta jego własną chustą, oczy przesłoniłem opatrunkiem, który przykleiłem plastrem. Liną alpinistyczną przywiązałem bandziora do krzesła. W jego kieszeniach znalazłem klucze. Zajrzałem do pierwszej klatki. Było w niej dwoje ludzi. Przyłożyłem palec do ust, nakazując im ciszę. Była to para rozbitków, którym próbowaliśmy pomóc w czasie lotu zwiadowczego.
Starszy mężczyzna przytomnie przytulił zrozpaczoną towarzyszkę. Drugi klucz pasował do zamka.
- Mówicie po angielsku? - zapytałem więźniów.
- Tak - mężczyzna skinął głową.- Jest pan z amerykańskiej marynarki? - szeptał.
- Nie.
- To nie czekaj pan, tylko leć po chłopców!
Przyjrzałem się rozmówcy. Był siwy, miał zadziornie zawinięte wąsy, zbójeckie spojrzenie i wciąż chyba zachowywał wigor. Patrząc na młodą i urodziwą dziewczynę u jego boku rozumiałem dlaczego.
- Charles Knox - przedstawił się - a to moja trzecia żona.
- Urocza - przyznałem. - Umie się pan tym posługiwać? - podałem mu karabin strażnika.
- Jasne, synu, byłem dwie tury w Wietnamie - pochwalił się.
Zostawiłem go samego i poszedłem dalej. Następne klatki były puste, nie licząc zardzewiałych łańcuchów i żelaznych prycz z siennikami konsumowanymi przez wielkie szczury. Na końcu korytarza były żelazne drzwi. Dopasowałem klucz i w środku znalazłem Bytesa i Alison.
- Paweł! - ucieszył się na mój widok milioner. - Uciekajmy i sprowadźmy pomoc.
- Nie - rzuciłem twardo, podając mu pistolet i magazynki. - Nie mamy czasu na szukanie pomocy, a gdybyśmy teraz uciekli, to skazalibyśmy resztę na śmierć. Gdzie Sword?
- Nie wiem, zabrali go i mojego syna... - zaczął Willy.
- Twój synalek mało mnie interesuje - syczałem Amerykaninowi prosto w twarz, przepełniony złością. - Przez niego mieliśmy opóźnienie, musiałem ścigać się po ulicach Miami. To on nie potrafił dopilnować „Patriote”. Gdzie był, gdy Tango przeszkodził nam w ucieczce? Wreszcie to on trzymał od wewnątrz klamkę, żebym nie wsiadł do samolotu na lądowisku. Mogłoby to niebezpiecznie obciążyć samolot. Prawda?
- I tak nas zestrzelili - chłodno zauważyła Alison.
- Idziecie ze mną po Sworda? - zapytałem ignorując uwagę Alison.
- Idziemy, synu - usłyszałem za plecami głos Knoxa. - Ten Sword to pilot? Ten co zrzucił nam krótkofalówkę, żarcie i wizytówkę swojej firmy lotniczej?
- Ten sam.
- Mam u faceta dług. Prowadź, synu.
Nie oglądając się na Willy’ego i Alison, wróciłem do studni. Założyłem obuwie, wolałem teraz nie kaleczyć stóp na kamieniach. Knox szedł za mną krok w krok. Trochę śmieszyło mnie jego przejęcie, ale widać było, że nic nie zapomniał ze starych wojennych czasów.
Skradaliśmy się do schodów. Ja wzdłuż prawej strony, on wzdłuż lewej. Daleko za nami byli skupieni w gromadce pozostali.
- Osłaniaj mnie, synu - Knox ruszył przodem po wąskich, oślizłych kamiennych schodach. Doszedł do małej platformy tworzącej półpiętro i dał mi znak, żebym szedł za nim. Wbiegłem do niego. Schody wychodziły prostopadle na jasno oświetlony korytarz.
- Zostań - rozkazałem Knoxowi.
Schylony wspiąłem się na szczyt schodów. Ostrożnie wyjrzałem. Nie było nikogo. Był to poziom pomieszczeń magazynowych, gdzie znajdowały się sale zwieńczone zaokrąglonymi sufitami. Małe szklane świetliki nad wejściami mogły świadczyć o tym, że kiedyś przechowywano tu proch. W panującej tu ciszy słyszałem czyjeś słabe kroki. Przypuszczałem, że korytarz, na który wyglądałem, miał kształt kwadratu i z niego wychodziło się na wyższy poziom.
Ręką nakazałem Knoxowi, żeby czekał. Wyszedłem z tymczasowej kryjówki i idąc bokiem, plecami do ściany, kierowałem się w stronę, skąd dobiegał krzyk. Doszedłem do zakrętu i wyjrzałem. Na końcu w jasno oświetlonej sali był stół, palił się ogień rozpalony w beczce po ropie, a do ściany przykuty łańcuchami był Sword. Jego ciało było pomazane krwią, nosiło ślady świeżych ran i przypaleń.
- No, mały, zadzwonisz do firmy? - usłyszałem głos Raidera. - Jeżeli los pilota nie zrobi na tobie wrażenia, zajmę się twoją panienką. Będę subtelny, ale zarazem skutecznie bolesny.
- Ojciec nie negocjowałby z bandytami - usłyszałem głos Bruce’a.
- Taaak? - Raider zaśmiał się. Teraz wyszedł zza framugi drzwi. Był tyłem do mnie z beczki wyjął kawał rozpalonego żelastwa i trzymając go przez specjalną rękawicę przytknął rozżarzoną końcówkę do piersi Sworda.
Poderwałem się, chcąc biec na pomoc przyjacielowi. Nagle czyjeś silne ramiona chwyciły mnie od tyłu i szarpnęły do siebie. To był Tango, który uśmiechał się szyderczo.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
NIESPODZIEWANY SPRZYMIERZENIEC • KIM BYŁ RED BARON? •
WZYWAMY POMOCY • PRZYGOTOWANIA DO OBRONY W DONŻONIE • ZAJMUJĘ STANOWISKO NA WIEŻY • SKRUCHA BRUCE’A • PIRACI SZTURMUJĄ NASZE POZYCJE • NADCHODZI POMOC
Tango położył palec na ustach, nakazując mi milczenie. Nie wiem, skąd nagle się wziął za moimi plecami. Może był w jednym z pomieszczeń? Bardziej prawdopodobne, że robił obchód. Na ramieniu miał zawieszony karabin, a przy sobie pełne wyposażenie.
Wycelowałem w niego lufę karabinu, ale on dalej się uśmiechał.
- Strzelisz, a Red Baron załatwi Sworda i Bruce’a - szepnął.
- Tam jest ten pirat?
- Oczywiście.
Za plecami Tango skradał się Knox. Eks-komandos dalej uśmiechał się.
- Powiedz staruszkowi, żeby opuścił lufę - poprosił.
Dałem znak Knoxowi. W tym momencie po korytarzu poniosło się wycie Sworda.
- Zabiją go - wściekły obróciłem się w miejscu.
Wybiegłem za róg. Zaraz za mną biegł Tango. Knox przytomnie został w rogu mając baczenie na oba korytarze. Tango wyprzedził mnie i pierwszy wbiegł do pomieszczenia. Rozległy się tam krótkie serie. Wpadłem kilka sekund po nim. Raider cały we krwi, zmięty jak szmaciana lalka leżał w rogu pomieszczenia. Osłupiały Bruce siedział przy stole z telefonem satelitarnym i patrzył na nas zdziwionym wzrokiem. Sword podniósł wzrok.
- Odepnij go - rozkazał Tango wskazując na pilota.
- Gdzie jest Red Baron? - zapytałem.
- Tam - Tango beznamiętnie wskazał na martwe ciało Raidera. - Zginął jak jego piracki pierwowzór przed wiekami.
- Dlaczego... - zdumiony nie dokończyłem pytania.
- Później pogadamy - mruknął Tango. Wyjrzał na korytarz.
- Mamy gości - oznajmił wesoło. Posłał w głąb korytarza serię z karabinu. - Podaj mi słuchawkę - zwrócił się do Bruce’a. Potem dyktował mu numer telefonu. - Mam nadzieję, że nie przetną kabla łączącego urządzenie z anteną satelitarną na budynku.
Rozkuwałem Sworda i zacząłem opatrywać jego rany.
- Wiedziałem, że złe licho cię tu przyniesie - powiedział pilot. - Ty się nigdy nie poddajesz?
- Jeszcze nie nadszedł mój czas - odparłem posypując jego tors proszkiem bakteriobójczym i łagodzącym ból.
- A temu co? Zahipnotyzowałeś Rambo? - wskazał na Tango. Ten spokojnie zmieniał
magazynek, jednocześnie przytrzymując ramieniem słuchawkę przy uchu.
- To jeszcze nic, w korytarzu czeka na ciebie twój dłużnik. Ma karabin i ochotę na podróż lotniczą. To rzeczywiście był Red Baron? - ruchem głowy wskazałem ciało.
- Tak. Nie poznałem drania, ale poprzednio nie widziałem go. Wszystkim jeńcom zakładał czarne worki na głowy.
- Costeza? - Tango krzyczał do słuchawki. - Ściągaj kawalerię - potem podał mu położenie geograficzne zatoki. - Załatw desant helikopterowy na górę i osłonę bojowych szerszeni.
Tango rzucił słuchawkę o podłogę, nogą ściągnął za kabel aparat telefoniczny i porządnie kopnął go na środek korytarza. Zaczajeni w zaułkach piraci otworzyli ogień rozbijając urządzenie.
- Paweł - Tango zwrócił się do mnie. - Obejdziesz korytarz ze staruszkiem i zajdziecie gnidy z drugiej strony. Postrzelajcie, naróbcie hałasu, a uciekną. Musimy stąd wyjść, bo zaraz nas tu załatwią.
Przeskoczyłem za załom i pobiegłem do Knoxa.
- Żółci atakują? - zapytał.
- To nie Vietcong, tylko piraci - tłumaczyłem zrezygnowany. - Uważaj na siebie, bo trzecia żona będzie niepocieszona.
- Raczej zostanie wesołą wdówką - zaśmiał się Knox.
- Idziemy - rozkazałem. - Rób dużo hałasu i strzelaj do wszystkiego oprócz Tango.
Bez trudu dotarliśmy do pierwszego załomu. Na drugim odcinku było zejście z wyższego piętra, a przy następnym rogu czaiło się czterech bandytów. Wyskoczyliśmy na nich, strzelając pod ich stopy i w powietrze. Rykoszety gwizdały po wąskich przejściach, iskrami znacząc miejsca, gdzie odbijały się od kamieni. Garand głośno huczał i jego dźwięk robił wrażenie na piratach, którzy rozpoznali mnie i wiedzieli, że potrafię strzelać celnie.
Natychmiast rzucili broń i wysoko podnieśli ręce do góry.
- Nie ma w nich ducha bojowego nawet za ćwierć dolara - mruknął Knox.
Zostawiłem go przy schodach, gdzie miał odpędzać potencjalnych napastników. Podszedłem do czwórki i gestami kazałem im położyć się na ziemi. Wkrótce nadbiegł Tango prowadząc jeszcze jednego wystraszonego przestępcę. Wszystkich powiązałem moją alpinistyczną liną. Nadeszli Willy, Alison i Bruce, podtrzymując rannego Sworda.
- Kiedy będzie Costeza? - zapytałem Tango.
- Najprędzej za pięć godzin.
- Helikoptery?
- W tym samym czasie. Tylko równoczesna akcja z wody i powietrza daje szansę powodzenia, że żaden się nie wymknie.
- Gdzie reszta? - dopytywałem się pokazując na naszych jeńców. - Trochę ich mało.
- To wszyscy, którzy byli w centralnym blokhauzie. Jesteśmy około trzydziestu metrów pod ziemią. Piętro wyżej są korytarze łączące koszary, bramę i blok centralny. Musimy wejść do donżonu i tam czekać na odsiecz.
- Przejdźmy do bramy i uciekajmy na dół - zaproponował Willy.
- Wartownia na bramie ma obsadę czterech ludzi, jest zamykana od wewnątrz i
wpuszczają tylko tego, kogo chcą.
- Ciebie wpuszczą - zauważył milioner.
- Gdy wyjdziemy na ścieżkę, łatwo będzie nas tam wystrzelać jak kaczki. Mogą to zrobić ludzie z pośredniego gniazda karabinów maszynowych, strażnik na plaży, ludzie z łodzi.
- Co z załogą donżonu? - dopytywałem się.
- Leżą tutaj - Tango wskazał na powiązanych bandziorów.
- Starczy nam amunicji do obrony?
- Ci kolesie są silni tylko w gromadzie, wobec bezbronnych turystów.
Tango zebrał zapasowe magazynki i poprowadził nas na górę. Faktycznie, wyżej były korytarze łącznikowe, a jeszcze wyżej piwnica donżonu. Tango zamknął za nami na sztabę metalową bramę. Klapę nad wejściem do piwnicy zablokowaliśmy kutym prętem i stosem skrzyń z konserwami.
- Parter ma za dużo okien i drzwi - tłumaczył Tango. - Nie obronimy tego przed
generalnym szturmem...
- Ilu ich jest? - pytała Alison.
- Cała banda liczy około pięćdziesięciu ludzi. Na górze było około trzydziestu. Reszta to załoga bramy, blokhauzu na stoku, łodzi i leśnego garażu. Ta trzydziestka wystarczy, by zdobyć naszą redutę.
Weszliśmy na pierwsze piętro.
- Tu zostaniemy, potem wejdziemy wyżej - zadecydował.
Na tę kondygnację prowadziły niegdyś dwie klatki schodowe połączone długim korytarzem. Jedna z nich była zniszczona i nie nadawała się do użytku. Grube mury chroniły nas przed ostrzałem, chyba że piraci mieliby artylerię lub granatniki. Wzdłuż przejścia były sale, które dawniej zajmowała komendantura fortecy.
- Na wieży nie ma nikogo? - zapytałem Tango.
- Ja tam byłem - odparł.
Postanowiłem wejść na wieżę. Zostawiłem garanda i plecak. Z samym tylko sztucerem udałem się do schodów, które były w jednej z sal. Tamtędy wchodziło się na drugie piętro i wyżej, na wieżę. Po drodze minąłem pięć podestów, przy których znajdowały się strzelnice.
Przez nie lustrowałem teren twierdzy. Panował tu wzorowy spokój. Podejrzewałem, że jeśli bandyci odkryją śmierć dowódcy, ruszą do nas podziemnymi korytarzami.
Wszedłem na szczyt wieży. Widziałem stąd prawie całą zatokę, dolinę wokół góry z kanionem potoku. Jeżeli Tango był tu na warcie, mógł mnie zauważyć. Przytknąłem lunetę do oka i przyjrzałem się oknom koszarowców. Zauważyłem tam ruch. Bandyci biegali, jakby coś ich zaalarmowało.
Usłyszałem za sobą szmer. To był Bruce.
- Czego? - przywitałem go opryskliwie.
- Przepraszam - powiedział.
- Zejdź mi z oczu.
- Wtedy na lotnisku nie wiedziałem, co się ze mną dzieje...
- Idź do Tango i powiedz mu, że wkrótce będziemy mieli gości - przerwałem
Amerykaninowi.
- Wiemy, od paru minut słychać uderzenia w bramę na dole. Tango mówił, że na razie boją się nas atakować. Jak sforsują bramę, użyją granatów.
Zapadło milczenie. Trwało dłuższą chwilę.
- Idź - poganiałem Bruce’a.
- Przeprosiłem cię.
- Fajnie, a teraz zejdź.
Bruce zrobił minę jak małe dziecko, z którym nie chcemy się bawić.
- Co mam ze sobą zrobić? - rzucił.
- W Stanach lubicie chodzić do psychoterapeutów - zwróciłem mu uwagę. – Tylko specjalista może ci pomóc. Na twoim miejscu wziąłbym się ostro do roboty i walczył z nałogiem hazardu. Nie zauważyłeś, ile to nam przysporzyło kłopotów?
- Wiem. Raider znał Moody’ego, ale nikomu o tym nie mówiłem. Teraz myślę, że to wszystko sobie ukartowali, bo to Moody miał pośredniczyć w przekazaniu okupu za ojca i mnie.
- Piraci dodawali Alison do kompletu gratis - gorzko zauważyłem. Bruce czuł potrzebę wygadania się i nie zareagował na moje słowa.
- Gdy płynęliśmy na San Domingo, Raider strasznie się spieszył - opowiadał. – Nie wiedziałem dlaczego. Potem wyjął moje stare weksle, które miałem u Moody’ego i już o nich zapomniałem. Powiedział, że mam długi, które mogę spłacić tylko w jeden sposób. Miałem ściągnąć ojca w pułapkę. Nie chciałem. Przywieźli mnie tutaj, a po drodze zabrali tych rozbitków z tratwy. Następnie dowieźli ojca, a mnie zaprowadzili na spotkanie z nim. Miałem go przekonać, by wystawił mi pełnomocnictwa do pobrania pieniędzy z kont firmy. Gdy ojciec i Alison byliby tu, ja miałem lecieć do Miami.
- Tam dopadłby cię Moody - mruknąłem.
- To samo powiedział tata i wtedy zjawiliście się ty i Sword. Ucieczka, strzelanina to wszystko sprawiło, że byłem w szoku. Bałem się, że z tobą na pokładzie nie damy rady wystartować. Ojciec mówił, że byłeś komandosem, więc myślałem, że jakoś sobie dasz radę z piratami.
- Nie jestem nieśmiertelnym herosem - powiedziałem.
- Przepraszam - powiedział Bruce wyciągając dłoń na zgodę.
Podałem mu rękę.
- Weź się do roboty, bo czuję, że twój tata nie przepisze na ciebie swojego majątku - dodałem. - Zajmij się uczciwą pracą, a docenisz trud zdobywania pieniędzy i nie będziesz ich tak łatwo przepuszczał.
- Wierz mi, że to jest silniejsze. Każda strata powoduje, że chcesz się odegrać. Gdy już czujesz smak zwycięstwa i nadchodzi wreszcie chwila rewanżu, nagle przegrywasz jeszcze więcej.
- Jedno już przegrałeś...
- Wiem, Alison - Buce zwiesił głowę. - Może to i lepiej, bo...
- Biegnij do Tango i powiedz, że atakują od strony zachodniego koszarowca! - krzyknąłem spychając chłopaka.
Pobiegł na złamanie karku. Przyłożyłem karabin do ramienia. W porannej szarówce wszystko było lekko zamglone, ale wyraźnie widziałem kilku bandziorów skradających się za niskim murkiem. Jeden z nich miał założony na plecy granatnik, którego pocisk sterczał do góry jak rakieta gotowa do strzału. Oceniłem odległość, jaka nas dzieliła, ustawiłem nastawy celownika optycznego, zgrałem siatkę, wycelowałem o milimetr wyżej i strzeliłem. Pierwszy strzał zaskoczył atakujących. Jednocześnie pode mną rozległy się serie z broni automatycznej.
Piraci sforsowali bramę.
Murek przy bandziorach nagle zaczął się gotować od strzałów. Długi terkot broni świadczył o tym, że strzelał niewprawny żołnierz. Mój drugi strzał skierowany w granatnik zaniepokoił niosącego tę broń, a gdy zauważył, że celuję w spust i chcę w ten sposób spowodować wystrzał pocisku, zaczął zdejmować granatnik. Wycelował w wieżę, prosto we mnie. Nie miałem wyboru i celowałem w zapalnik. Wystrzeliliśmy jednocześnie i stał się cud.
Skoczyłem do schodów, żeby się ratować, gdy usłyszałem eksplozję za ścianą. Konstrukcja tylko lekko się zatrzęsła. Zawróciłem i ostrożnie wyjrzałem. Zdumieni piraci stali rzędem i z niedowierzaniem patrzyli na czarny obłok po wybuchu, który unosił się idealnie pośrodku dystansu, jaki pokonywała wystrzelona rakieta. Byli pewnie przekonani, że zestrzeliłem pocisk, a to był czysty przypadek, szansa jedna na milion. Strzelałem, żeby wystraszyć celowniczego. Liczyłem, że w ostatniej chwili odchyli się i granat chybi.
Po tej stronie panowała cisza, a niżej toczyła się zacięta walka. Postanowiłem wykorzystać okazję i ostrzelałem bandytów. Jak najdłużej chciałem uniknąć rozlewu krwi.
Bandyci czmychnęli z pierwszego piętra gonieni ogniem. Prowadzony przez Knoxa, rozglądałem się na wszystkie strony, ale wszędzie było spokojnie. Świt trwał zaledwie kilka chwil i zaraz, jakby ktoś włączył żarówkę, stał się dzień. Czułem, że mamy szansę przeżyć.
Wierzyłem w umiejętności Tango i dzielnego weterana Knoxa. Niestety, strzelanina na dole nasilała się. Byłem tym zaniepokojony i częściej nasłuchiwałem niż patrzyłem na fortecę.
W pewnym momencie usłyszałem czyjeś kroki.
- Paweł! - krzyczała Alison. - Pomocy!
Zerwałem się i skacząc po kilka stopni na raz biegłem w dół. Obrońcy wycofali się już na drugie piętro, barykadując schody stosem mebli. Każdy prócz Alison, żony Knoxa i Bruce’a miał jakieś rany lub zadrapania, na szczęście niegroźne. Zauważyłem, że nawet Sword miał karabin.
- To był strzał! - gratulował mi Bruce. - Jak w filmie, zestrzelić w locie pocisk z granatnika.
Tango ciekawie nadstawił ucha.
- Trafiło się ślepej kurze ziarno - lekceważąco machnąłem ręką.
- Zgadza się - przyznał Tango - ale także gratuluję.
- Jest aż tak źle? - wymownie zerknąłem na schody.
- Atakują z zaciekłością- przyznał Tango. Zerknął na zegarek. - Mamy jeszcze dwie godziny, ale jeszcze jeden taki szturm i po nas.
- Co tam, synu - pocieszał go Knox. - Świetna zabawa. Paru amigos poharatałem tym karabinkiem - z dumą pokazał na broń.
- Im dłużej ich tu zatrzymamy, tym lepiej - uznał Tango. - Zamiast uciekać, atakują nas.
Zajęliśmy stanowiska obronne. Kobiety wysłaliśmy na wieżę, by obserwowały teren.
Tango miał bronić korytarza. Knox i Sword mieli bronić jednej strony budynku, a ja i Bruce drugiej. Willy miał wspierać Tango.
Po kwadransie ciszy piraci zaatakowali. Podłożyli wiązkę granatów pod meble, które rozpadły się z trzaskiem, wyrzucając na korytarz chmurę drzazg. Willy, który nie zdążył skryć się, krzyknął ranny w pierś. Tango padł ogłuszony.
Bruce rzucił się do ojca i wtedy na korytarz wtargnęli bandyci. Willy Bytes podniósł pistolet i chciał strzelić, ale rozległ się tylko metaliczny trzask, gdy iglica trafiła w pustą przestrzeń. Nie było już naboi. Bruce szarpał się z karabinem, usiłując go przeładować i wtedy jeden z atakujących wycelował w Willy’ego. Bruce skoczył do przodu zasłaniając w ten sposób ojca. Rozległa się krótka seria z automatu pirata.
Znajdowałem się w pomieszczeniu przy klatce schodowej, tuż za plecami zbójów i teraz wybiegłem na nich. Sztucer w tych warunkach mógł mi posłużyć tylko jako maczuga i tak też zrobiłem. Łby i kości bandziorów trzaskały, gdy wściekły waliłem w nich. Tango, Sword i Knox stali bezradni, bo bali się strzelać, by mnie nie zranić. Stłukłem pierwszych trzech agresorów, a reszta uciekła zabierając ze schodów rannych.
Willy ciągnął Bruce’a do schodów na wieżę. Sword i Tango obejrzeli rany.
- Płuco i wątroba - ocenił Tango, a słowa te brzmiały jak wyrok. Bez szybkiej pomocy Bruce mógł umrzeć.
Okazało się, że Willy także był ranny, w prawe ramię i prawe udo. Dziewczyny pomogły przetransportować rannych wyżej.
Wyrzuciłem sztucer i wziąłem karabin Bruce’a.
- Co teraz zrobią? - zapytał Knox, wracając na stanowisko w swoim pokoju.
Jakby na zawołanie otrzymał odpowiedź, gdy pocisk z granatnika uderzył w ścianę obok okna, do którego podchodził. Staruszek upadł na plecy. Całą twarz i pierś miał poszarpane od odłamków cegieł. Zawołaliśmy jego żonę i ta odprowadziła go wyżej.
- Co będzie, jak zaczną walić w wieżę? - zapytał Sword.
- Nie będą - odparł Tango. - Mieli tylko dwa pociski do granatnika.
- Dobre i to - uznał Sword.
Usiedliśmy w kątach korytarza, by mieć baczenie na schody, móc je ostrzelać nie raniąc siebie i od czasu do czasu wyglądać na zewnątrz. Alison, która schodziła do nas co jakiś czas, mówiła, że nie widać śladu aktywności piratów. Dziewczyny nie widziały wystrzału z pancerzownicy, bo były zajęte Willy’m i Bruce’m.
Siedzieliśmy tak prawie w ciszy, czekając na to, co się wydarzy. Coraz częściej patrzyłem na zegarek. Brakowało już tylko godziny. Potem czterdziestu pięciu minut.
- Twoi przyjaciele są punktualni? - upewniałem się pytając Tango.
- Jak szwajcarskie zegarki.
- Mogliby czasami się spieszyć - dodał Sword.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytałem Tango.
- Agent Coast Guard - odparł. - Normalnie służę na zachodnim wybrzeżu Stanów, ale przerzucono mnie tutaj, bo znam język, warunki i tak dalej. Banda Red Barona działała tu od lat, czasami z bardzo małą intensywnością, a czasami bardzo silnie. Razem z FBI ocenialiśmy, że było to związane z transportami narkotyków, których przemytem zajmował się Red Baron jako Raider.
- Zaraz - przerwałem. - Co z tym helikopterem, który zestrzelił Sworda?
Obaj roześmieli się.
- Dranie nie doceniali mnie i podlecieli zbyt blisko - chwalił się Sword. – Wsadziłem mu koło w wirnik.
- Kto pilotował? - zdziwiłem się.
- W środku byli Syd i Bud - odparł Tango. - Są już na dnie oceanu.
- Miałeś rozpracować bandę Raidera?
- Tak - Tango spojrzał na zegarek. - Dwadzieścia pięć minut - ucieszył się.
- Tango, powiedz mi jedną rzecz - zwróciłem się do tajnego agenta. - Czemu, jak uciekaliśmy z zatoki, zatrzymałeś nas? Mieliśmy szansę...
- Nie mieliście, a piraci rozstrzelaliby was na pełnym morzu - zaprzeczył. - Wiedziałem, że gdy będziecie w niewoli, będę mógł wezwać na pomoc nasze siły specjalne. Jednak wszyscy zwialiście, a potem wróciliście. Bandyci mówili, że zginąłeś. Czekałem, co z tego wyniknie. Widziałem cię, jak zakradałeś się na „Patriote”, a potem rozpoczęły się tortury Sworda. Liczyłem, że Bruce zmięknie i poleci do Miami. Wtedy złapalibyśmy i Moody’ego.
Ostrożnie, nie robiąc hałasu, Tango wstał i podszedł do schodów, żeby posłuchać, co się dzieje. Wtedy na korytarz wpadł jeden granat odłamkowy, potem drugi i trzeci.
Zerwaliśmy się z miejsc, by uciec. Kątem oka widziałem, jak Sword zdążył przed wybuchem skoczyć do jakiegoś pomieszczenia. Tango, który był najbliżej, nie zdążyłby dobiec do jakiegokolwiek pomieszczenia i skoczył do okna na zewnątrz. Wyleciał przez nie z falą uderzeniową i deszczem odłamków. Gdy wyjrzałem na schody, zobaczyłem tam trzech bandytów. Wściekły Sword pojawił się nagle przed nimi i strzelał, jakby go diabeł opętał.
Przez okno za mną wchodził po drabinie pirat z ogorzałą twarzą, złowrogim błyskiem w oku, w kapeluszu na głowie. Rzucił się do mnie z nożem. Karabinem odbiłem cios i kolbą uderzyłem go w nos. Potem pchnąłem napastnika do okna i wyrzuciłem wprost na głowy kolegów. Ci nie zwracali na mnie uwagi, bo usłyszeli to samo co ja.
Charakterystycznego odgłosu pracy silników helikopterów nie da się z niczym porównać. Jakby z podziemi nad fortecą wyrosły cztery śmigłowce. Strzelcy pokładowi ostrzeliwali piratów, a desant opuszczał się na ziemię po linach. Szczęśliwy wybiegłem na korytarz.
Szczęście szybko minęło, gdy zobaczyłem, że Sword jest ranny w nogi. Z kieszeni spodni wyjąłem opatrunki i założyłem je na krwawiące miejsca. Pilot był nieprzytomny ze zmęczenia i upływu krwi.
Potrząsałem nim, klepałem go po twarzy, a on był nieczuły na wszystko. Leżał z tym swoim szelmowskim uśmieszkiem na twarzy. Wtedy nie mogłem się powstrzymać i łzy same napłynęły mi do oczu. Przytuliłem się do przyjaciela i zanosiłem się szlochem jak małe dziecko.
Wstrząsały mną dreszcze. Wciąż miałem przed oczami tę scenę, gdy próbowałem ocucić Sworda i na korytarz wbiegł oszalały ze strachu pirat. Rzucił się na mnie z maczetą.
Zablokowałem cios karabinem. Zamach bandyty był tak silny, że zamek mojej broni uderzył mnie w twarz łamiąc nos, a sam czubek ostrza wbił mi się w skórę na czole. Kopnąłem przeciwnika w kolano, potem zrobiłem nogami nożyce i wywróciłem go. On wyjął z kabury pistolet i wycelował go w Sworda. Kolbą uderzyłem go w dłoń, gdy zaciskał palec na spuście.
Padł strzał i pocisk uderzył mnie w prawe ramię, odrzucając do tyłu. Bandzior próbował wstać, ale wtedy pchnął go na podłogę amerykański żołnierz, który wbiegł po schodach. Za nim podążali inni. Rozległy się okrzyki wzywające sanitariusza.
Obudziłem się 7 stycznia wieczorem w szpitalu w Miami. Na łóżku obok leżał Tango.
- Cześć - przywitał mnie.
- Cześć - odpowiedziałem.
Moje przebudzenie wywołało zainteresowanie personelu. Nadbiegło kilku lekarzy, którzy badali mnie, wymieniając między sobą uwagi w slangu medycznym.
- Kto panu opatrywał rany na plecach i nodze? - zapytał lekarz.
- Szaman z San Domingo - odpowiedziałem.
- Jest pan wyznawcą voodoo?
- Jak pan widzi, nie mam ze sobą żadnej laleczki, którą mógłbym nakłuwać - szydziłem. - Skorzystałem z pomocy, jak widać fachowej.
- No, nie wiem - mądrala w fartuchu poprawił okulary. - Ta maść dziwnie wygląda...
- Nic mnie nie boli, w przeciwieństwie do ramienia - przerwałem wywód.
- Tak, trzeba się będzie zastanowić nad ewentualną amputacją stopy... – kontynuował amerykański felczer.
Błagalnie zerknąłem na Tango.
- Proponuję obciąć mu także plecy - podpowiedział lekarzom Tango.
- Panowie, chłopakowi się spieszy, więc załatwcie sprawę szybko...
Lekarze obrazili się i wyszli. W ich miejsce przyszła Alison.
- Jak inni? - wypytywałem ją. - Co ze Swordem?
- Sword zakochał się w pani psycholog i udaje depresję - opowiadała.
- Knox zachowuje się tak, jakby szukał w szpitalu kolejnej żony. Bruce się wygrzebie, choć psychicznie to wrak. Willy czeka, aż będziesz gotowy do lotu do Polski, ale lekarze mówili, że musisz zostać na dłużej...
- Co?! - wściekły zerwałem się z łóżka.
Zakręciło mi się w głowie. Dziewczyna podtrzymała mnie.
- Dawaj tu naczelnego medyka! - krzyczałem. - Chcę stąd wyjechać! Gdzie są moje rzeczy?
- W sejfie - spokojnie odpowiedział Tango. - Nie każdy nosi w plecaku półkilogramową złotą figurkę.
Alison zamarła słysząc te słowa, ale zaraz opanowała się i posadziła mnie na łóżku. Wyszła po lekarza.
- Niestety, nie możemy pana wypisać w takim stanie... - zaczął lekarz.
- Mogę się stąd wypisać w każdej chwili? - twardo zapytałem.
- Oczywiście, ale...
- Proszę przygotować niezbędne dokumenty - poprosiłem.
Alison wyprowadziła wzburzonego doktora. Podszedłem do szafy w rogu i wyjąłem swoje ubrania. W szafce obok łóżka odnalazłem dokumenty. Wkrótce szpitalny pracownik ochrony przyniósł mój plecak. Był Murzynem.
Przy nim otworzyłem plecak i sprawdziłem, czy są oba woreczki, ten, który dostałem od Pencil i ten od Czarnego Ziarna. Strażnik widząc dar Pencil odskoczył w róg sali.
- Czego się pan boi? - zdziwiłem się.
- Nic nie ukradłem, błagam, nie dotykałem pańskich rzeczy! - panikował strażnik.
-Niech pan tego nie otwiera.
Tango patrzył na tę scenę z lekkim uśmiechem.
- Spokojnie, człowieku! - mitygowałem strażnika. - Powiedz mi, co to jest?
- On mnie pyta, co to jest?! - Murzyn zaśmiał się histerycznie.
- Otworzę to, jak mi nie odpowiesz na pytanie. Co to jest?
- Przekleństwo czarownicy - strażnik pokazał na znak na woreczku.
- Ma pan to od czarownicy. To proszek przemienienia. Zabiera mężczyźnie jego siłę i zamienia w kobietę.
- Bajki - skomentowałem, pakując zawiniątko. - Stój! - zatrzymałem strażnika. – Jesteś wyznawcą voodoo?
Murzyn milczał.
- Dobrze, nie odpowiadaj. Co to jest „brman kitawa”?
- Ten drugi woreczek otrzymał pan od nich? - wzrokiem wskazał na moją drugą dłoń, gdzie był woreczek od Czarnego Ziarna.
- Tak.
- „Brman kitawa” to święto pożegnania świata - wyjaśnił mi Murzyn i wyszedł.
- Co to znaczy?
- Rodzaj rytualnego samobójstwa - wytłumaczył mi Tango. - Dużo czytałem o voodoo. Szamani potrafią zapadać w kilkudniowy, a nawet miesięczny letarg. Potrzebują w tym czasie specjalnej opieki. Twoi znajomi zapadli w długi sen, bardzo długi, o ile nie zostawili sobie opiekunów.
- Na święcie nie było dzieci - przypomniałem sobie.
- Może i tak, a może zasnęły wcześniej. Już nie znajdziesz tych ludzi. Zupełnie inaczej patrzyłem na dar Czarnego Ziarna. Aż tak bardzo bali się białego człowieka? Mieliłem woreczek w dłoni i w pewnym momencie palcami wyczułem coś twardego w środku.
Rozsupłałem rzemienie zamykające pakuneczek i zajrzałem do środka. Dostrzegłem tam błysk złota. Pomiędzy intensywnie pachnącymi wysuszonymi ziołami leżał cienki łańcuszek z jakąś figurką. Wyjąłem to ostrożnie i oglądałem.
- Lepiej włóż to do środka, może to ważne - sugerował Tango.
Posłuchałem jego rady. Spakowałem się i czekałem na wypis. Przyszła Alison, a z nią pielęgniarka prowadząca wózek do przewożenia pacjentów.
- Zapewniłam lekarza, że w Polsce są dobrzy chirurdzy - powiedziała Alison. – Willy ma swoją pielęgniarkę, więc będziecie mieli wspólną.
Pożegnałem Tango, zobaczyłem Bruce’a w izolatce, wyściskałem Sworda i zjechaliśmy na parking. Czekał tu bus, który zawiózł nas na lotnisko. Tam wsiedliśmy do samolotu koncernu Willy’ego i odlecieliśmy do Europy.
W czasie lotu Willy głównie spał, a ja siedziałem ściskając na piersiach plecak i patrząc na kłęby chmur za oknem.
- Opowiesz mi, co robiłeś w dżungli? - zapytała mnie Alison. Nachyliła się i wtedy z nie dopiętej pod szyją koszuli wysunął się łańcuszek z figurką identyczną jak ta w woreczku.
- Co to jest? - delikatnie dotknąłem rzeźby.
Przedstawiała ona koło, w które wpisano „X”. W jego czterech polach symbolicznie przedstawiono: oko, ucho, usta i serce.
- To talizman szczęśliwego powrotu z dalekiej podróży, którą może być także choroba...
- Czy twoja mama mieszkała na Kubie?
- Nie matka, a babka i trudno powiedzieć, żeby mieszkała... - Alison otarła łzy.
- Nic nie mów - łagodnie położyłem dłoń na kolanie Alison.
Więcej nie słuchałem, tylko ciężko opadłem na oparcie fotela i zmęczony zamknąłem oczy. Alison nie miała szans na powrót do domu, bo to ona była potomkiem siostry Czarnego Ziarna. Przytłoczony tym wszystkim zasnąłem.
***
- Lądujemy w Warszawie - obudziła mnie pielęgniarka.
Przetarłem oczy, napiłem się kawy i czekałem. Szczęśliwie wylądowaliśmy, a potem przesiedliśmy się do busa wynajętego przez Willy’ego. Jechaliśmy do kliniki, do pana Tomasza.
- Masz te zioła? - upewniała się Alison.
- Tak - skinąłem głową. Podałem jej woreczek. - To od twojego wuja.
Zrobiła zdziwioną minę, ale w żaden sposób nie skomentowała moich słów. Poprosiła kierowcę, żeby stanął przy parku. Ze swojej torby wyjęła długi nóż. Wróciła niosąc około metrowej grubości kij z drzewa wierzbowego. W samochodzie bezceremonialnie strugała z niego laskę.
Zajechaliśmy do kliniki, gdzie przywitano nas niezmiernie chłodno, głównie z powodu niemocy medycznej naszych lekarzy.
- Wiele was kosztowało zdobycie leku - stwierdził medyk Pana Samochodzika. – Te czarodziejskie wyczyny coś pomogą?
- W jakim stanie jest pan Tomasz?
- Gorzej z każdą chwilą. Z jednym miał pan rację, on ma doskonały słuch.
Weszliśmy do izolatki. Alison stanęła na środku pomieszczenia z przymkniętymi oczami.
- Wyjdźcie - poprosiła nas.
Przy oporach lekarza opuściliśmy izolatkę. Pan Samochodzik wyglądał okropnie, płakałem na jego widok.
- Pamiętaj, Pawle, że każda droga może prowadzić do celu - powiedział mi na odchodnym.
Lekarz zaprowadził nas do dyżurki. Tam stał monitor, na którym był podgląd z pokoju, gdzie leżał mój szef.
Alison ustawiła inaczej łóżko. U wezgłowia umieściła swoją laskę wierzbową, w którą wetknęła orle pióro. Potem otworzyła woreczek. Najpierw wyjęła łańcuszek, potem wymownie zerknęła na kamerę.
- Włączę fonię - lekarz nacisnął jakiś guzik.
- Pawle, Czarne Ziarno uczynił cię moim bratem - usłyszeliśmy głos Alison.
- Którym guzikiem wyłącza się podgląd? - zapytałem medyka.
- Nie można... - próbował protestować.
- Nie mogliście mu pomóc - powiedziałem z wyrzutem.
Mężczyzna posłuchał mnie i odłączył urządzenie. Tej nocy w klinice działy się dziwne i straszne rzeczy. Pielęgniarki wyraźnie wystraszone chodziły korytarzami, po których niósł się chrapliwy śpiew w niezrozumiałym języku. Dudnił bęben, a wiatr za oknem wygrywał ponure melodie za pokrytymi lodem oknami.
To była przerażająca noc oczekiwania na powrót do życia pana Tomasza. Nadzieja na cud przychodziła i odchodziła jak przypływy oceanu. Wtedy przypominała mi się Pencil z jej tajemniczym urokiem.
Nad ranem w klinice pojawił się asystent pani minister.
- Jak zdrowie pana Tomasza? - zapytał.
Milczałem.
- Nie najlepiej - odparł ponuro Willy. - Wciąż czekamy.
- Bardzo mi przykro z powodu tego co się stało - powiedział asystent.
- Mogę tylko dodać, że znaleziony w Pułtusku skarb został przekazany Muzeum
Narodowemu...
- Weź to i znikaj - rzuciłem asystentowi plecak ze złotą figurką. Urzędnik wyjął skarb.
- Skąd pan to ma? - zdziwił się.
- Skąd to masz? - powtórzył pytanie Willy.
- Znalazłem na San Domingo. Czarne Ziarno miał rację. To złoto to samo zło.
W tym momencie wyszła do nas Alison.
- Pawle, ktoś tam na ciebie czeka - rzekła uśmiechając się zmęczona.
- Jedźmy do hotelu - poprosiła Willy’ego.
Pobiegłem korytarzem do izolatki szefa.
- Wróciłem, nie na tak długo jakbym chciał, ale jestem - odezwał się szef. – Ta dziewczyna to prawdziwa czarownica. Nie uwierzysz, co ona tu robiła. Teraz zasnę na jakiś czas, ale nie bój się. Trucizny już we mnie nie ma... - pan Tomasz zamknął oczy i cicho zachrapał.
Ukląkłem przy jego łóżku i oparłem czoło na jego ciepłej, ojcowskiej dłoni.
***
Po paru dniach spotkaliśmy się w komplecie w ulubionej warszawskiej restauracji Willy’ego.
- Dzięki wam przeżyłem niesamowitą przygodę - powiedział Willy.
- Chcę przeżyć jeszcze jedną. Pawle, kupię od ciebie informację, gdzie jest ten skarb.
Nie odpowiedziałem.
- Możecie prosić, o co chcecie - nalegał Willy. - Spełnię każde wasze życzenie, po jednym dla każdego.
Spojrzałem w oczy Alison. Te były pełne szczerości.
- Złoto przekażę na aukcję, a dochód na cele charytatywne - zapewniał Willy.
Powiedziałem, czego chcę. Willy tylko spokojnie kiwnął głową. Pan Tomasz swoje życzenie napisał na kartce. Milioner uśmiechnął się i zgodził się. Podałem mu wskazówki jak dotrzeć do groty. Potem pożegnaliśmy się.
Gdy na krótko wróciłem do pracy, dowiedziałem się, że Jerzy Batura, nasz najgroźniejszy przeciwnik, opuścił więzienie. Wysłałem mu prezent na jego powitanie na wolności.
Po miesiącu nie widziałem, jak Pan Samochodzik rozpakowuje swój prezent, bo byłem na urlopie i razem ze Swordem i Tango płynęliśmy „Patriote” do pewnego portu na północnym wybrzeżu San Domingo. Był późny wieczór i biegłem plażą do łodzi rybackich.
Była i czekała. Pencil delikatnie dotknęła medalika na mojej szyi.
- Wiedziałam, że wrócisz - szepnęła. - Co zrobiłeś z moim prezentem? – zapytała zaciekawiona.
- Wysłałem komuś.
®Darkman