PS – 27 SEBASTIAN MIERNICKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
SKARB GENERAŁA SAMSONOWA
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
W brzozowym lasku co chwila rozrywały się pociski artylerii rosyjskiej. Piechurzy przypadali do ziemi przykrywając dłońmi głowy. Niektórzy wytrząsali piasek z zamków mauserów. Obsługa ciężkich karabinów maszynowych starała się za wszelką cenę wymienić wodę w chłodnicach.
- Ci Rosjanie nie szanują życia swoich żołnierzy - stwierdził porucznik kawalerii obserwując pole walki.
Obok niego leżał rotmistrz.
- To był ich trzynasty szturm od początku okrążenia - dodał podoficer.
- Zadziwiają mnie ci Słowianie - zauważył oficer, - Okrążyliśmy ich, są w potrzasku, a cały czas atakują, ze śpiewem na ustach, bosi, z jednym nabojem w karabinie.
Jakiś piechur wdeptał w ziemię chustkę, całą we krwi, którą starł z bagnetu.
- Nie podoba mi się ten pomysł z szarżą - powiedział rotmistrz.
- Nie bój się. Nasza artyleria rozbije wieżę, skąd ich obserwator podaje namiary artylerzystom i wtedy ich dopadniemy - uspokajał go oficer.
Porucznik wstał, otrzepał spodnie z piasku i poszedł na odprawę. Popołudniowe sierpniowe słońce przeświecało pomiędzy ciężkimi, czarnymi chmurami.
- To Bóg się gniewa - rzekł Mazur do swojego kolegi wskazując palcem niebo.
Obaj przez cały dzień ścigali Rosjan. Widzieli tłumy jeńców, kolumny prowadzone na zachód.
- Atakujemy z prawej flanki, gdy tylko zamilkną ich działa - oficer kawalerii mówił do podoficerów zebranych wokół niego. - Hans, poprowadzisz swój pluton na przedzie.
Hans służył w armii od dziesięciu lat, niejedno już widział, ale pomysł z szarżą nie podobał mu się. Jednak rozkaz to rozkaz. Założył czapkę i poszedł do swoich chłopców.
- Mamy zaszczyt pierwsi dopaść Iwana - ogłosił swoim żołnierzom.
Na młodych, nie ogolonych twarzach pojawiła się mieszanina strachu i podniecenia w związku ze zbliżającą się potyczką. Nad polem walki zrobiło się cicho. Tylko gdzieś w oddali grzmiały działa. Kawalerzyści powoli wynurzali się spomiędzy drzew. Konie parskały zaniepokojone zapachem krwi.
- Naprzód!
Tyraliera rzuciła się do przodu. Końskie brzuchy prawie ocierały się o ziemię. Wysoko nad nimi leciały pociski niemieckiej artylerii. Kozacy broniący ostatniej reduty próbowali jeszcze strzelać ze swych karabinów. Rzucali je, brakowało naboi. Na sztorc nastawili lance. Mimo tętentu pół tysiąca kopyt było słychać szelest szabel wyjmowanych z pochew. Kozacy trwali jak głazy, schyleni z lancami i szablami w dłoniach. Część z nich trzymała pomiędzy zębami ozdobne puginały.
Łomot uderzenia pocisków artylerii, starcia się kawalerii z kozakami poniósł się na kilka kilometrów. Ranne konie rżały przeraźliwie. Trzaskały złamane lance, padały pojedyncze strzały.
Hans jakimś cudem przedarł się przez las lanc. Wpadł pomiędzy zdezorganizowane szeregi rosyjskie. Ciął szablą na lewo i prawo. Z garstką żołnierzy przedarł się do jakiegoś zagajnika. Tam nie zważając na nic oficer rosyjskiej artylerii z dwójką ludzi zasypywali dół. Rosjanie spojrzeli na Niemców.
- Za mną! - krzyknął Hans i ominął trójkę Rosjan.
Nie minęło pięć minut, gdy Hans i jego koń byli martwi. Gdzieś na krańcu świata, pod niewielkim Olsztynkiem starły się ambicje wielkich mocarzy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROSYNANT W NAPRAWIE * NOCNY TELEFON * WYJAZD DO RYNU * SKRADAM SIĘ DO MARTIAN * NOWY ŚLAD * SZLAK GRUPY “POMORZE” * W GIERŁOŻY * LIST OD HARCERZY
Po odkryciu francuskich monet w dworku Brecskova na Jastrzębiej Górze odwiozłem Zosię do domu. Po drodze, w Warszawie, zostawiłem nasze znalezisko w laboratorium. Oddałem też Rosynanta do przeglądu technicznego.
- Na kiedy będzie gotów? - zapytałem umorusanego smarami mechanika.
- Panie Pawle, dla stałego klienta to pan wie, że ja dam serce na dłoni, wątrobę na talerzu - odpowiedział. - Mam huk roboty. Wszyscy dają teraz samochody do naprawy, żeby im w czasie urlopu nie nawaliły. Najprędzej pojutrze, jeśli pan chce, abym wszystko dobrze zrobił.
- Jasne, panie Janeczku - kiwnąłem głową.
Zrezygnowany myślałem o tłokach w autobusach. Gdy znalazłem się w domu, przygotowałem sobie długą, gorącą kąpiel. Potem z kubkiem mocnej herbaty cały dzień spędziłem przed telewizorem rozkoszując się błogim spokojem i lenistwem, któremu oddaje się większość rodaków po pracy. Po wieczornym filmie położyłem się spać. Właśnie śniłem o ciepłych krajach, gdy zadzwonił telefon komórkowy.
- Druh Paweł? - padło pytanie.
Westchnąłem. To znowu Jacek nadał jakąś informację do komendy hufca w Łodzi i pewnie wyznaczył mi kolejne spotkanie.
- Tak, to ja - odpowiedziałem.
- Proszę stawić się w Kętrzynie dziś o godzinie siódmej rano... - rozkazał mi jakiś dziewczęcy głosik.
Po raz drugi westchnąłem. Spojrzałem na zegarek. Była prawie druga w nocy.
- Kwiatuszku, nie uda mi się. Oddałem samochód do warsztatu.
- Nie jestem dla druha żadnym “kwiatuszkiem”, niech druh czeka...
Na minutę zapadło milczenie.
- Nie śpi druh? - z lekkiego nocnego odrętwienia wyrwało mnie pytanie. - Nie.
- Druh Jacek czeka dziś o czternastej w Martianach w znanym wam miejscu. Zrozumiał druh? - Tak.
- To dziękuję i czuwaj! - Czuwaj! - odkrzyknąłem.
Zrezygnowany opadłem na poduszkę.
- Jacek, módl się, żeby to wezwanie było ważne - mruknąłem.
Zadzwoniłem na informację PKS-u i PKP, żeby sprawdzić, jak mogę dostać się w dwanaście godzin do małej wioski na Mazurach. Okazało się, że za cztery godziny mam autobus do Olsztyna. Nikt nie mógł mi powiedzieć, jak dalej wyglądają połączenia komunikacji publicznej.
Zrobiłem sobie mocną kawę i solidne śniadanie. Jedząc kanapki prawie w biegu spakowałem plecak. Przygotowałem amerykański mundur z demobilu, jaki nosili chłopcy z drużyny Jacka. Na wszelki wypadek zapakowałem dwa komplety drelichów, trzy koszule, parę, podkoszulków, latarkę, kompas, mapę okolicy, menażkę i manierkę,. Do stelaża umocowałem także mały, dwuosobowy namiot, karimatę i śpiwór W ostatniej chwili dołożyłem jeszcze przybory toaletowe i ręczniki Wdziałem solidne wojskowe buty, jakie nosiłem w “czerwonych beretach” Tak wyekwipowany ruszyłem na dworzec Warszawa Zachodnia, skąd wyjeżdżały autobusy PKS-u. Nigdy nie lubiłem tracić pieniędzy na taksówki i uważałem, że nie ma nic lepszego niż długi marsz. Miałem nadzieję, że zapasy żywności zdążę zrobić w Olsztynie. Nie miałem zamiaru objadać się jak harcerze tym, czym łaskawie obdarzy mnie przyroda
W kasie kupiłem bilet do Olsztyna i usiadłszy z tyłu autokaru przytknąłem głowę do szyby i zasnąłem. Obudziłem się w Olsztynku. Na olsztyńskim dworcu autobusowym przeciskałem się przez tłum dojeżdżającej do szkół młodzieży szkolnej i staruszków, którzy w Olsztynie załatwiali jakieś swoje sprawy. Budynek dworca jest ogromny, upstrzony sklepikami oferującymi wszystko oprócz tego, co prawdziwy turysta potrzebuje. Informacja była chwilowo nieczynna. W drugiej części obiektu, gdzie jest dworzec PKP, dowiedziałem się, że pociąg zatrzymujący się w Martianach właśnie odjechał, a następny będzie dopiero za pięć godzin. Szybko obliczyłem, że spóźniłbym się na spotkanie z Jackiem. Harcerze pewnie zaczekaliby, ale ja nie lubiłem się spóźniać. Poszedłem do sklepu spożywczego po drugiej stronie placu, gdzie stał dworzec, i zrobiłem zakupy. W tym czasie informacja PKS-u była już czynna.
- Jak mogę dostać się do Martian? - zapytałem.
- A gdzie to jest? - odpowiedziała pytaniem pani o smutnym wyrazie twarzy.
- Koło Kętrzyna.
Pani szybko sprawdziła coś w grubej księdze.
- Tam dojeżdża tylko jeden autobus dziennie i to z Kętrzyna - usłyszałem.
Pani z okienka już przerzuciła wzrok na następną osobę w kolejce.
- A może coś jedzie właśnie do Kętrzyna albo do Rynu? - chwyciłem się ostatniej deski ratunku.
- Właśnie odjechały - padła odpowiedź. - Niech pan spróbuje pojechać do Mrągowa. Stamtąd autobusy jeżdżą we wszystkich kierunkach.
- Dziękuję - rzuciłem wybiegając na dwór.
W głośnikach akurat usłyszałem informację, że autobus do Mrągowa podstawiono na stanowisku numer pięć. Kupiłem bilet u kierowcy i następne dwie godziny spędziłem wpatrzony w okno. Mrągowo przywitało mnie deszczem. Wysiadłem na dworcu. Za pół godziny miał odjechać autobus jadący przez Ryn do Giżycka. Ten czas spędziłem na wpatrywaniu się w mapę i szukaniu najłatwiejszej drogi do Martian.
Z dwuminutowym spóźnieniem podjechał wiekowy już autobus. Wsiadałem do niego razem z gromadą starszych ludzi. Każdy z nich był obładowany torbami. Panowie usiedli z przodu, żeby dyskutować z kierowcą. Panie usiadły parami i przez całą drogę ani na moment nie przerywały plotek.
Przednia szyba pojazdu była obwieszona masą proporczyków, błyskotek i frędzelków od firanek. Ten bogaty wystrój przypominał mi obrazki z filmów podróżniczych ukazujących autobusy w Pakistanie. Brakowało tylko pasażerów siedzących na dachu pojazdu. Starszy jegomość obok mnie śmierdział tanim winem i tytoniem. Po chwili z głośników popłynęły skoczne dźwięki piosenek disco polo. Autobusem trzęsło na wybojach, na zakrętach kiwał się na boki. Każda zmiana biegów oznaczała straszliwy zgrzyt w trzewiach silnika. O prędkości maszyny można by napisać poemat. Przy kolejnych ograniczeniach prędkości do czterdziestu, trzydziestu i dwudziestu kilometrów machina nawet nie zwolniła. Prawdopodobnie dobry kolarz wyprzedziłby nas bez trudu.
Po półtorej godziny wysiadłem z autobusu na rynku w Rynie. Odetchnąłem świeżym powietrzem niesionym z wiatrem z jeziora Tałty. Ryn to nieduże miasteczko leżące trochę z boku szlaków żeglarskich. Na wzgórzu stoi zamek, który powoli popada w ruinę. Postawili go Krzyżacy w 1377 roku. Podobno przebywała tu żona księcia Witolda, gdy ten spiskował z Krzyżakami przeciw Jagielle.
Nie miałem czasu na podziwianie okolicy. Ruszyłem na północ w stronę Martian. Przed sobą miałem około dwunastu kilometrów wędrówki w ulewnym deszczu. Na skraju lasu za Salpikiem zatrzymałem się. Była punkt czternasta. Wyjąłem lornetkę i spokojnie lustrowałem okolicę. Czekałem, aż serce po marszobiegu uspokoi się.
- Ciekawe, kogo nasi komandosi wystawili na czatach? - spytałem sam siebie.
Przez lornetkę patrzyłem na wzgórze kryjące w swym wnętrzu poniemiecki bunkier z drugiej wojny światowej. Po piętnastu minutach obserwacji ujrzałem nikłą smużkę dymu wydobywającą się spośród krzaków.
- No, to wiemy, że już czekają - mruknąłem.
Wzgórze było otoczone polami. Jednak od północy, od strony torów, było zarośnięte wysoką trawą. Miałem szansę skrycie podejść harcerzy. Najpierw schylony szedłem w stronę żwirowni. Od bunkra zasłaniały mnie liche sosenki. Potem znowu przysiadłem i patrzyłem przez lornetkę.
Zacząłem skradać się przez wysokie do pasa, mokre trawy. Starałem się poruszać zgodnie z nadchodzącymi falami deszczu. Miałem nadzieję, że szum spadających kropel zagłuszy każdy mój ruch. Po trzystu metrach czołgania się byłem już w wąskiej rynnie prowadzącej do wejścia do bunkra. Po tym, że trawa nie była tutaj pogięta wiedziałem, iż chłopcy nie szli tędy. Uważnie lustrowałem drzewa i zarośla w poszukiwaniu wartownika. Wreszcie go wypatrzyłem. To był Arnie. Stał po drugiej stronie. Widziałem tylko jego głowę. Wpatrywał się w tory. Widocznie spodziewali się, że przyjadę pociągiem z Kętrzyna.
Skradałem się przez zwalone przy wejściu gałęzie. Czułem zapach pieczonej kiełbasy. Zajrzałem przez drzwi. Chłopcy rozpalili maleńkie ognisko. Nad nim na długim rożnie z kija piekło się kilka kiełbasek. Wszyscy stali przy przejściu do drugiej, zburzonej sali bunkra. Uciekli przed gryzącym dymem zasnuwającym mgłą całe pomieszczenie.
- Ciekawe, czy zdąży przyjechać? - pytał Maciek.
- Przecież staruszek nie ucieknie - mruczał Jacek.
- Zanim tam dotrzemy... - narzekał Gustlik. - Bez samochodu to nie akcja.
- Nie marudź - pouczał go Jacek.
Gdy tak sobie beztrosko gaworzyli, ja zsunąłem z ramion plecak. Dyskretnie zakradłem się za ich plecami. Sięgnąłem po rożen i przyglądałem się kiełbaskom.
- Zaraz się przypieką - odezwałem się.
Cała piątka aż podskoczyła. Najwyższy z nich, Maciek, uderzył głowa o sufit.
- O rany... - rzucił na mój widok Bąbel.
- Arnie! - ryknął Jacek.
Arnie zjawił się w sekundę.
- Kto to jest? - zapytał go Jacek wskazując mnie palcem.
Chłopaka aż zatkało.
- Siadajcie, druhowie - zaprosiłem ich. - Powiedzcie, co wydarzyło się tak ważnego, że zerwaliście mnie w środku nocy? Módlcie się, żeby to było naprawdę ważne.
- Mamy ni to nowy, ni to stary ślad w sprawie skarbu Samsonowa - odpowiedział Jacek.
- Mówicie bardzo tajemniczo.
- Najpierw wujek wejdzie z nami do Gierłoży - powiedział Jacek.
Spojrzałem na nich groźnie.
- Chcemy skończyć to, co zaczęliśmy, a potem całkowicie poświęcić się sprawie skarbu Samsonowa - tłumaczył Maciek.
- Uważam, że zamiast ganiać po lasach, powinniście już wracać do szkoły - zwróciłem uwagę.
- Wujek smędzi - mruknął Jacek.
- Dobra, zabawię się z wami, ale musicie mnie oświecić, co wy właściwie robicie.
- Idziemy szlakiem polskich komandosów z grupy “Pomorze” - zaczął opowieść Jacek. - W dniu 18 października 1943 roku generał brygady Zygmunt Berling, dowódca Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, wydał rozkaz sformowania samodzielnego batalionu specjalnego. Jego dowódcą został major Henryk Toruńczyk. Do tej jednostki trafili ochotnicy ze wszystkich polskich oddziałów w ZSRR. Kandydaci przechodzili długi trening, a przyjmowani byli Polacy i niemieccy jeńcy polskiego pochodzenia, nawet kobiety. Warunkiem przyjęcia była doskonalą kondycja, znajomość języka niemieckiego i terenu przyszłych działań. Czas przygotowania komandosów do jednej misji wynosił minimum tydzień. W skład komanda wchodziło od dziewięciu do dwunastu ludzi.
- Wśród których nie brakowało i przedstawicieli Armii Czerwonej - wtrąciłem. - Coś z historii polskich działań specjalnych pamiętam z czasów wojska.
- Typowym wyposażeniem komandosów były pistolety maszynowe, rewolwery nagan, karabiny wyborowe SWT-40 z tłumikami - “bezszumki”, granaty F-l, dwadzieścia tysięcy sztuk amunicji, lornetki, busole Adrianowa, latarki elektryczne, noże, małoobrazkowy aparat fotograficzny FED, radiostacja “Siewier” oraz żywność na tydzień - z pamięci wymieniał Maciek. - Większe komanda zabierały ze sobą dodatkowe zasobniki z materiałami propagandowymi. Spadochroniarze mieli także mundury niemieckie i ubrania cywilne, niemieckie marki oraz polskie “górale”.
- A ta grupa “Pomorze”? - dopytywałem się.
- W nocy z 6 na 7 września 1944 roku grupa “Pomorze” wy Igłowała koło wsi Konopaty - opowiadał Bąbel. - Po wylądowaniu nawiązała kontakt z szefami okręgów AK w Działdowie Pawłem Nowakowskim, pseudonim “Leśnik”, oraz Władysławem Rabkiewiczem, pseudonim “Sławicz”. Opierając się na terenowej sieci wywiadowczej liczącej kilkaset osób grupa rozpoczęła prowadzenie akcji dywersyjnych w Prusach Wschodnich. Na początku października do sztabu 2. Frontu Białoruskiego dotarły informacje o koncentracji wojsk w rejonie Mrągowa, Kętrzyna, Szczytna, Olsztyna, Nidzicy, Giżycka i Olsztynka. W tym czasie grupa “Pomorze” przesłała do centrali informacje o polach minowych zamykających przejścia między jeziorami i o kilku lotniskach polowych. Na początku listopada leśniczy Herman Wajder, członek wywiadu AK, przekazał komandosom wiadomość o pilnie strzeżonym obiekcie w okolicach Kętrzyna. Mimo że AK już wcześniej wiedziało, gdzie jest kwatera Hitlera, nie przekazano tej cennej informacji do Moskwy. Współpraca wywiadu AK z Armią Czerwoną nie zawsze była idealna. Prawdopodobnie leśniczy powiedział o tym, czego się dowiedział, bezpośrednio członkowi grupy “Pomorze”. AK przez jakiś czas miało wtyczkę w kwaterze dzięki kontaktom z żoną SS-Brigadefuhrera Fassbendera. Ze sztabu Luftwaffe zdobyto plany wszystkich lotnisk w Trzeciej Rzeszy, w tym tego najważniejszego - w Gierłoży. W Londynie nie zapadła decyzja o ataku na Gierłoż, bo żywy Hitler był potrzebny do trzymania w szachu sił radzieckich. Rosjanie żyjąc w błogiej niewiedzy, po radiotelegramie od komandosów “Pomorza” wydali im rozkaz sprawdzenia, czego Niemcy tak pilnują w okolicach Kętrzyna.
- Do tej akcji wybrano czterech komandosów, którym miał pomagać leśniczy Wajder - kontynuował Jacek. - Spadochroniarze ruszyli na piechotę z Działdowa przez Nidzicę do Szczytna i Reszla. Gdy minęli Szczytno, zaczęło pojawiać się więcej patroli żandarmerii. Od Reszla szli już tylko nocą. Powoli od południa zbliżali się do linii drutów kolczastych. Po przecięciu pierwszej linii zasieków komandosi znaleźli się na polu minowym. Czołgając się badali saperskimi szpilkami teren przed sobą. Gdy odkryli minę, rozgrzebywali ziemię, wyjmowali minę, sprawdzali, czy ma więcej niż jeden zapalnik i rozbrajali ją. Pomimo chłodu listopadowej nocy wszyscy czterej byli mokrzy od potu. Za drugim szeregiem drutów znajdowało się lotnisko pomocnicze. Komandosi czołgali się na północ. Na skraju lasu widzieli betonowe bunkry. Przy drodze stał samotny wartownik. Spadochroniarze obezwładnili Niemca i zaczęli go przesłuchiwać. Jeniec stwierdził, że nie mają szans przedrzeć się przez kolejne strefy pilnowane przez różne kompanie wartownicze. Grupa wycofała się puszczając przy polu minowym wartownika. Ten nie podniósł od razu alarmu, dzięki czemu śmiałkowie mieli czas, żeby uciec.
- Naprawdę Niemcy nie ścigali ich? - powątpiewałem.
- Jeszcze tej samej nocy w okolicach Mrągowa komandosi musieli walczyć z pościgiem niemieckiej żandarmerii - odpowiedział Maciek. - Zginęło trzech Niemców, a jeden ze spadochroniarzy został lekko ranny. Dywersanci zmienili trasę ucieczki w kierunku Szczytna, gdzie doszło do kolejnej strzelaniny. Po dwóch dniach cała czwórka wróciła do bazy. Natychmiast przez radio o wszystkim poinformowano Rosjan. Lotnictwo rosyjskie po rozpoznaniu niemieckiej obrony przeciwlotniczej, a posterunki obserwacyjne kwatery znajdowały się już w okolicach Biskupca, Srokowa, Gołdapi i Pisza, przeprowadziło nalot na podkętrzyński las. Niestety, była to akcja spóźniona, gdyż Hitler wyjechał już 20 listopada. Jego wyjazd nastąpił po odejściu komandosów, a przed nalotem.
- Dziś w nocy wkraczamy do kwatery - oznajmił Jacek.
W czasie opowieści zdążyłem zjeść dwa kawałki pieczonej kiełbasy. Teraz nasycony przyglądałem się przygotowaniom harcerzy.
Jeszcze raz przepakowali swoje rzeczy. Robili to tak, aby żaden element oporządzenia nie brzęczał. Potem wymalowali sobie twarze specjalnymi szminkami.
Przed wieczorem wyszliśmy z bunkra.
- Co wam da takie skradanie się? - zapytałem Jacka. - Przecież teraz kwatery nikt nie pilnuje.
- Chodzi o satysfakcję - wyjaśniał mi. - Jedni chodzą do pubów upić się, inni słuchają muzyki, jeszcze inni czytają książki. My chcemy zrobić właśnie to dla udowodnienia samym sobie, że zrobiliśmy to samo co komandosi kilkadziesiąt lat temu. Nic to nas nie kosztuje oprócz zmęczenia. Przecież całą trasę przebyliśmy pieszo. Po drodze przeżyliśmy parę przygód. Sprawdziliśmy samych siebie.
Przodem szedł Maciek, za nim Gustlik, Jacek, ja, Arnie, Luśnia i Bąbel. Z tego co zrozumiałem, harcerze postanowili, że jeśli złapie ich w reflektory jakikolwiek samochód lub wyczują ich psy, to przegrywają i zaczną swoją wędrówkę latem od nowa. Co chwila padaliśmy twarzą w błoto, gdy jechało jakieś auto, z dala omijaliśmy zagrody. Najpierw szliśmy wzdłuż torów łączących Kętrzyn z Giżyckiem, potem wzdłuż leśnego duktu maszerowaliśmy na północ, w stronę zabudowań Kwiedzina.
Szerokim łukiem obeszliśmy jakąś chałupę i dalej lasem skradaliśmy się wzdłuż brzegów jezior Kwiedzińskiego i Siercze. Doszliśmy do szosy łączącej Gierłoż z Kętrzynem. Od tej pory tylko czołgaliśmy się. Przyznam, że Maciek prowadzący naszą grupę miał doskonale predyspozycje na komandosa. Idealnie prowadził, żeby nas nikt nie zauważył, w porę dostrzegał samochody i kazał nam padać na ziemię. Idąc w ten sposób około północy dotarliśmy do Gierłoży.
Świecąc sobie latarkami podeszliśmy do resztek bunkra Hitlera. Promienie światła ledwo przebijały się przez strugi deszczu. Chłopcy zrobili sobie pamiątkowe zdjęcia. Byliśmy mokrzy, ale widziałem, że oni byli szczęśliwi.
- Co za ponure miejsce - mówił Bąbel patrząc na kilkunastotonowe betonowe kawałki bunkrów.
- Koniec akcji, idziemy szukać dobrego miejsca na nocleg - rozkazał Jacek.
Ruszyliśmy przez las na zachód. Po półgodzinie stanęliśmy nad brzegiem jeziora Mój. Chłopcy rozłożyli pałatki, a ja swój namiocik.
- Wujek pierwszy dyżuruje - rozkazał mi Jacek, nim zniknął pod pałatką.
Miałem przed sobą dwie godziny beznadziejnego czuwania i opędzania się od komarów.
- Powiedz coś o tym waszym śladzie! - zawołałem.
- Niech wujek nie hałasuje - rzucił. - Powiemy jutro rano.
Zrezygnowany zapaliłem fajkę i stanąłem pod drzewem, żeby na mnie nie padało.
Po dwóch godzinach obudziłem Jacka i zaszyłem się w namiocie.
Rano obudziłem się z uczuciem, że coś się stało. Spojrzałem na zegarek. Była dziewiąta. Szybko wyjrzałem na dwór. Namiotów harcerzy nie było. Do wrót mego wigwamu przyczepili kartkę. Z zewnątrz widniał olbrzymi napis: “Nie przeszkadzać chrapiącemu!”. Z drugiej było przesłanie dla mnie: “W Reszlu mieszka człowiek, którego ojciec na rozkaz sztabowców Samsonowa zakopywał dwie skrzynki. Opisał okoliczności i miejsce. Czekamy pod mostem w Reszlu.”
Od razu przypomniałem sobie opowieść Olbrzyma o jego dziadku, który jako oficer artylerii też dostał tajny rozkaz od sztabu zakopania dwóch skrzynek.
- Do legendy dorastają kolejne skrzynki - mruknąłem zdenerwowany wybiegiem harcerzy.
Chcieli zmusić mnie do kolejnej pieszej wędrówki do Reszla. Wyraźnie grali na czas. Woleli ganiać po lasach, niż wracać do szkoły.
Zjadłem śniadanie, zwinąłem obóz i wyszedłem na drogę do Kętrzyna. Po kwadransie czekania dojechałem autostopem do miasta. Potem na dworcu autobusowym sprawdziłem, o której jedzie coś do Reszla. Miałem przed sobą jeszcze godzinę czekania, ale i tak wiedziałem, że będę na miejscu przed chłopcami.
Gdy siedziałem już w autobusie i za oknami mignęły zabudowania kościoła w Świętej Lipce, na prostym odcinku drogi ujrzałem wyprzedzający nas terenowy nissan Jerzego Batury.
ROZDZIAŁ DRUGI
NOWE ZADANIE * MOJE DWIE WSPÓŁPRACOWNICZKI * WYJAZD Z WARSZAWY * CZY SPARTANIE WYGINĘLI? * NOCLEG W PLENERZE * JAK JOLA I BARBARA STAWIAŁY NAMIOT * BATURA TO BOMBOWY FACET * DYREKTYWY SZEFA * MAM ZORGANIZOWAĆ MUZEUM
Był początek lipca. Szef wezwał mnie z samego rana do gabinetu. Stałą sekretarkę, która przebywała na urlopie, zastępowała inna pracownica ministerstwa. Spojrzała na mnie ponuro.
- Paweł Daniec - przedstawiłem się.
Nadal spoglądała na mnie jak na intruza.
- Miałem stawić się punkt dziesiąta u szefa - wyjaśniałem. - Czy jest?
Kobieta leniwie podniosła słuchawkę i wcisnęła zielony guziczek.
- Panie Tomaszu, jakiś pan o nazwisku Daniec do pana - sucho zameldowała.
Drzwi pokoju Pana Samochodzika natychmiast otworzyły się, a na progu stanął uśmiechnięty pan Tomasz.
- Wchodź, chłopcze! - zawołał wesoło. - Niech pani zrobi dwie mocne herbaty - rzucił do sekretarki.
Zamknął drzwi za sobą. Usiedliśmy w głębokich fotelach. Pytająco spojrzałem na niego wskazując ruchem głowy za ścianę, gdzie siedziała sekretarka.
- Nie wiem - szef wzruszył ramionami. - To dyrektor administracyjny przydzielił ją do mojego sekretariatu. Ale przejdźmy do rzeczy. Mam dla ciebie dosyć niezwykłe zadanie.
- Myślałem, że ruszę reszelskim śladem skarbu Samsonowa - powiedziałem nieco rozczarowany.
- Lubię twoją konsekwencję, ale zanim opowiesz mi o tym tropie, poznasz swoje nowe współpracowniczki - szef miał tajemniczy uśmiech.
Podszedł do biurka. Wykręcił numer wewnętrzny.
- Tu Tomasz, możesz przysłać te dwie panie - rzucił do słuchawki.
- Szefie, zawsze pracowałem w pojedynkę - starałem się oponować.
- Kiedyś przychodzi koniec dobrego - ripostował pan Tomasz.
Po minucie do gabinetu wkroczyły dwie panie. Jedna z nich była wysoką blondynką o rozjaśnionych do białości włosach. Ubrana była w obcisłe mini, bluzeczkę na ramiączkach z dużym dekoltem i odsłoniętym brzuchem.
- Jestem Jola - przedstawiła się podając mi smukłą dłoń z polakierowanymi na niebiesko długimi paznokciami.
Wstałem i uścisnąłem jej rękę. Spojrzałem przy tym na jej twarz z niebieskimi oczami, wyszminkowanymi na granatowo ustami i olbrzymimi złotymi kolczykami w uszach. Jej wiek oceniłem na dwadzieścia lat.
Jej koleżanka wyglądała jak bajkowy kopciuszek. Mimo upału miała na sobie długą spódnicę, bluzkę zapiętą pod szyją i lekki sweterek zarzucony na ramiona. Jej twarz nie nosiła żadnych śladów makijażu, a na nosie tkwiły ogromne okulary przypominające denka butelek. Była starsza od pani Joli o kilkanaście lat.
- Barbara - cicho powiedziała witając się ze mną.
Zrezygnowany widokiem swych współpracowniczek usiadłem w kącie na krzesełku i smutno patrzyłem na zielone gałęzie drzew za oknem gabinetu szefa. Na cieniutkiej gałązce bujał się wróbelek. Jakże w tej chwili chciałem być ptaszkiem wypatrującym jedynie, gdzie by tu uszczknąć jakąś kruszynę chleba.
- Pan Paweł Daniec jest zasłużonym i doświadczonym pracownikiem naszego ministerstwa - szef przedstawił mnie obu paniom. - Będzie na razie pełnił obowiązki kierownika waszej placówki. W dużej mierze od niego zależy, kto po nim przejmie to stanowisko. Mam nadzieję, że praca w tej głuszy ukoi jego nieco skołatane ostatnimi przejściami nerwy.
Pani Barbara patrzyła na mnie z podziwem, a pani Jola tylko tajemniczo się uśmiechała i przełożyła nogi tak, abym przez krótką chwilę widział je w całej okazałości.
- Teraz poproszę panie, aby poczekały na pana Pawła w sekretariacie - oznajmił pan Tomasz.
Obie wyszły migiem: Jola kręcąc biodrami, Barbara powłócząc nogami. Dopiero teraz u tej drugiej odkryłem na stopach kapcie. Do pracy, jak do szkoły nosiła obuwie na zmianę!
- Szefie, błagam! - jęczałem. - Za co? Nie mamy jakiegoś pilnego zadania na Arktyce albo na drugim końcu galaktyki?
- Nie jęcz - szef starał się być oschły. - Każdy przez to kiedyś przeszedł.
- Przecież od razu widać, że jedna nadaje się tylko na nie kończący się bal, a drugą trzeba zamknąć w klasztorze.
- Pawle, jesteś okrutny. Pani Jola od dziwna nudziła się pracą biurową, a pani Barbara jest bardzo sumiennym pracownikiem, którego talenty mogą być bardzo przydatne w twojej nowej pracy.
- Szefie... - prawie klęczałem.
- Dość dyskusji! W tej kopercie są wszystkie dokumenty. Teraz zajmij się swoimi pracownicami.
Wychodziłem ze spuszczony głową. W drzwiach minąłem się z sekretarka niosącą szklanki z herbatą.
- Pawle! - usłyszałem zza drzwi wołanie szefa.
Natychmiast wróciłem przepełniony nadzieją, że jednak wyrok zostanie odwołany.
- Zapomniałem ci powiedzieć - powiedział pan Tomasz. - Zabierzesz jeszcze dwóch ludzi, których towarzystwo z pewnością cię ucieszy. Będą czekali na trasie. Informacje masz w kopercie.
Znowu opuściłem głowę i powlokłem się do swojego pokoju. Za mną ruszyły panie Jola i Barbara. Otworzyłem przed nimi drzwi swojego gabineciku. Usiadłem za biurkiem. Szarą kopertę rzuciłem na stos dokumentów i siadłem w fotelu. Pani Barbara przysiadła na krzesełku, a pani Jola z braku lepszego miejsca zasiadła na stoliku. Jej kolana znajdowały się na wysokości moich oczu.
Zacząłem przekładać papiery na biurku. Starannie omijałem rejon, gdzie spoczywała koperta.
- To co robimy? - zapytała pani Jola.
- Pani pewnie chciałaby pójść na lody albo na piwo - zauważyłem złośliwie.
- Wszystko jest dla ludzi - natychmiast odpowiedziała, a jej nogi wykonały kolejny piruet.
- Może powie nam pan, kiedy jedziemy? - skromnie wtrąciła pani Barbara.
Chwyciłem się tej myśli jak ostatniej deski ratunku.
- Natychmiast! - zerwałem się z miejsca. - Nie ma na co czekać! Wyruszamy za godzinę.
- O rany! - jęknęła pani Jola.
- Co trzeba zabrać ze sobą? - dopytywała się pani Barbara.
- Wszystko, co pani potrzebne do życia - odpowiedziałem.
Obie zdziwione moim ożywieniem błyskawicznie zniknęły. Ja także popędziłem do domu po rzeczy. Spakowałem plecak, zrobiłem zakupy i dziesięć minut przed czasem siedziałem w Rosynancie zaparkowanym na ministerialnym parkingu. Obie zjawiły się prawie punktualnie. Pani Barbara miała na ramieniu wielką torbę podróżna, a w ręce niosła ogromną walizkę przewiązaną szerokim paskiem. Jej koleżanka przyjechała taksówką, a kierowca przez pięć minut wyjmował z bagażnika walizki, walizeczki, kufry i kuferki. Pod każdym z nich, nawet najmniejszym uginał się jak pod wielkim ciężarem.
- Ale bryka! - zachwycała się pani Jola.
- Już wiem, na co idą pieniądze podatników - rzekła pani Barbara.
Widząc, że obie panie nie zrezygnowały, otworzyłem tylko bagażnik Rosynanta i czekałem, aż upakują swoje bagaże. Udawałem, że nie widzę, jak uginają się pod ich ciężarem.
Pani Jola zasiadła z przodu, a pani Barbara z tyłu zapinając starannie pasy bezpieczeństwa. Widziałem, że miała ze sobą reklamówkę pełną kanapek.
W milczeniu ruszyłem w stronę Gdańska.
- Może pan powiedzieć, dokąd jedziemy? - zapytała pani Jola.
Milczałem.
- Nie wiem, dlaczego wysłano mnie gdzieś na prowincję - ponuro odezwała się pani Barbara rozpakowując pierwszą kanapkę. - Wcale nie chciałam wyjeżdżać z Warszawy. Traktuję to wydarzenie jak karę i prosiłabym, żeby pan, któremu powierzono obowiązki kierownika naszej grupy, był uprzejmy dla nas.
- Jedziemy w dobrym kierunku - odpowiedziałem.
Pani Jola postanowiła uczynić atmosferę w Rosynancie znośniejszą i wyjęła ze swojej torebki kasetę magnetofonową. Włożyła ją do kieszeni samochodowego radia. W głośnikach zahuczał najnowszy przebój dyskotekowy.
- Proszę to wyłączyć - wysyczałem.
- Nie lubi pan muzyki? - spytała niewinnym głosikiem.
- Tam, dokąd jedziemy, nie będzie dyskotek, kawiarni ani wielkomiejskich rozrywek - zimno mówiłem. - Lepiej niech pani przygotuje się na spartańskie warunki.
- Spartanie dawno wyginęli - odpowiedziała pani Jola. - Pewnie dlatego, że za mało czasu poświęcali kobietom, a za dużo poszukiwaniom męskich przygód.
- Pierwszy raz będę pracowała w milczeniu - mówiła do szyby pani Barbara.
- Pewnie pana narzeczona jest wściekła, że wysłali pana na prowincję - domyślała się pani Jola.
- Nie mam narzeczonej.
- Pan Paweł podąża świetlanym szlakiem starokawalerstwa wyznaczonym przez Pana Samochodzika - złośliwie zauważyła pani Barbara.
“Przyganiał kocioł garnkowi” - pomyślałem.
- Uważam, że małżeństwo jest nudne - oznajmiła pani Jola. - To dobre dla ludzi lubiących kompromisy.
- Mówi tak pani, bo spotyka się jody nie z płytko myślącymi młodymi ludźmi szukającymi w życiu jedynie rozrywki - rzuciła pani Barbara.
- Wszystko jest dla ludzi - pani Jola powtórzyła zapewne swe motto życiowe.
Nie otwierałem koperty od pana Tomasza. Postanowiłem jednak schwycić się ostatniej deski ratunku i spędzić jedną noc w plenerze. Miałem nadzieję, że nocne chłody, komary i moje grubiaństwo zniechęcą obie panie do współpracy ze mną.
W ponurych nastrojach minęliśmy Mławę. W Nidzicy skręciłem na drogę do Jedwabna. Było już późne popołudnie. Starałem się wyszukać w pamięci dobre miejsce na nocleg. Zdecydowałem się wrócić do znanego mi miejsca na północnym brzegu jeziora Omulew.
- Jakie piękne lasy - zachwycała się pani Jola.
- Dobrze jest czasami wyjechać za miasto - szydziłem.
Pani Barbara tylko zagryzała, wargi i patrzyła za okno.
Na miejscu ujrzałem kilka puszek po konserwach i piwie świadczących o tym, że ktoś już w tym sezonie turystycznym odwiedził to miejsce. Otworzyłem bagażnik i wyjąłem z niego swój namiot.
- Panie przenocują w namiocie - mówiłem rzucając go na ziemię.
Usiadłem na masce Rosynanta, zapaliłem fajkę i zapatrzyłem się na toń jeziora Omulew. Nad wodą powoli zapadała cisza. Był piątek, więc wczasowicze szykowali się w ośrodkach wypoczynkowych do dansingów, dyskotek i wieczorków zapoznawczych. W oddali widziałem dwie samotne żaglówki i jedną łódeczkę z wędkarzem.
Nad wodą unosiły się małe roje muszek i komarów szykujących się do wieczornej ofensywy. Co chwila z pluskiem wynurzały się pyszczki ryb próbujących uchwycić te latające kolacje. Kaczki powoli zmierzały na swoje miejsca noclegowe.
Przez pół godziny udało mi się zapomnieć o moich problemach. Jednak gdy odwróciłem się, prawie parsknąłem śmiechem. Zachowałem jednak powagę. Obie panie biedziły się nad płótnem namiotu. Każda podeszła do trudnej materii stawiania domku z płótna na swój sposób. Pani Jola co chwila chwytała materiał i sznurki naciągowe, znikała na chwilę przykryta tym wszystkim, aby po minucie objawić się nam ze zmierzwioną fryzurą i czerwonymi wypiekami na twarzy. Pani Barbara znalazła na worku od namiotu rysunek, jak powinna wyglądać gotowa konstrukcja i na razie segregowała oddzielnie śledzie, szpilki oraz maszty.
Poszedłem do lasu nazbierać chrustu. Po każdym moim powrocie sytuacja wyglądała tak samo.
Rozpaliłem maleńkie ognisko. Z kilku cegieł, które leżały nieopodal, zrobiłem palenisko i w menażce postawiłem wodę na herbatę.
- Zrobię paniom kolację, ale mam nadzieję, że wy jutro postaracie się o prowiant na śniadanie - odezwałem się krojąc chleb.
Obie panie miały zacięte miny i wpatrywały się w obrazek na worku. Po kwadransie z mojego namiotu powstało monstrum. Moje współpracowniczki jednak cieszyły się ze swego dzieła i co chwila wchodziły do niego i wychodziły. Przypomniał mi się Kłapouch z “Kubusia Puchatka”, który jako urodzinowy prezent otrzymał pusty garnczek po miodzie od Puchatka i przebity balon od Prosiaczka. Wkładał i wyjmował resztki balonika z garnuszka.
- Zapraszam na posiłek - powiedziałem.
Usiadły koło siebie po przeciwnej stronie ogniska. Sięgnęły po kubki z herbatą i kanapki z pasztetem.
- Miałam nadzieję, że ministerstwo zapewni nam lepsze warunki pracy - mówiła pani Jola strzepując okruszki z bluzki.
- Jolu, zrozum, że pan Paweł bawi się z nami - powiedziała pani Barbara.
Jej oczy zza denek od butelek puszczały ogniki, które mogłyby zabić słonia.
- Może przestaniemy sobie “paniować”? - zaproponowała pani Jola. - W końcu mamy razem pracować i cały czas mamy mówić: “panie Pawle to, panie Pawle tamto”? A może woli pan, żebyśmy pana tytułowały kierownikiem?
- Wystarczy Paweł - odpowiedziałem.
- Wróćmy do tematu twojego ascetyzmu - zaczęła Jola. - Powiedz, dlaczego młody, zdrowy mężczyzna nie ma narzeczonej?
- Bo nigdy nie miałem na to czasu - odpowiedziałem.
- Twoja kariera przynosi ci jedynie sławę poszukiwacza skarbów, ale mało pieniędzy - Jola kontynuowała wywód. - Powiedz, dlaczego to robisz?
- Robię to, co lubię - tłumaczyłem. - Nie muszę za to ganiać za spódniczkami.
- Prawdziwy z ciebie Spartanin - Jola nie dawała za wygraną. - Liczy się tylko męska przygoda i sława wojownika.
Zapadło milczenie przerywane naszym mlaskaniem i siorbaniem herbaty. Po kolacji dałem paniom karimatę i śpiwór, żeby miały na czym spać, oraz koce, aby mogły się przykryć. Sam miałem zamiar spać w Rosynancie pod wojskową kurtką.
Na szczęście komary ruszyły do pierwszego wieczornego szturmu. Dyskusja na temat mojego życia osobistego urwała się.
- Powiem, że Jurek Batura podejrzewa, że specjalnie kryjesz się ze swoimi uczuciami - rzuciła Jola zanurzając się we wnętrzu namiotu.
Natychmiast zanurkowałem za nią.
Przywitał mnie pisk Barbary, która akurat w tym momencie zakładała koszulę nocną.
- Podglądacz! - krzyczała.
Odwróciłem głowę i wycofałem się z namiotu.
- Jolu, powiedz, skąd znasz Baturę? - pytałem.
- Świat jest mały - odpowiedziała.
- Mimo to chciałbym poznać więcej szczegółów tej znajomości.
- To proste. Gdy zaczęłam pracę w ministerstwie, Batura przez naszych wspólnych znajomych poznał mnie. Kilka razy większą paczka wybraliśmy się na dyskotekę, do kina. To bombowy facet.
Czułem, że jestem na tropie przecieków w naszym ministerstwie.
- I co? - dopytywałem się.
- Zaproponował, żebym pracowała dla niego. Lubił słuchać plotek o tym, co słychać u mnie w pracy.
- Co mu opowiadałaś?
- Nic. Same bzdury albo historie wyssane z palca. Spotykałam się z nim, bo lubi się bawić, jest wesoły i do tego dobrze wychowany...
- W przeciwieństwie do Pawła - wtrąciła Barbara.
- O, tak Jurek to dżentelmen w każdym calu... - wzdychała Jola.
Zostawiłem Jolę i Barbarę samym sobie. Nabiłem fajkę i udałem się nad brzeg jeziora, żeby w końcu otworzyć kopertę od pana Tomasza. Był już wieczór, więc wziąłem ze sobą latarkę. Rozdarłem papier i przeczytałem list napisany przez szefa.
Drogi Pawle!
Twoim zadaniem jest zorganizowanie w byłym Domu Kultury w Kociaku regionalnego muzeum. Otrzymaliśmy pieniądze od szwedzkiej fundacji na ocalenie tego zabytkowego budynku. Ma on stać się centrum kulturalnym okolicy. Jego szansą jest to, że latem do Kociaka przyjeżdżają turyści. Zimą można tam organizować seminaria naukowe. Do modernizacji obiektu masz wynająć bezrobotnych. Na razie pomogą ci pani Jola, znająca cztery języki i, jak zauważyłeś, mająca ogromny wdzięk osobisty, oraz pani Barbara z jej umiłowaniem porządku. Dołączą do nich na dwa tygodnie dwaj harcerze. Będą czekać na ciebie już na miejscu jutro o dziesiątej rano.
Pierwszymi eksponatami waszego muzeum będą odkryte przez ciebie w domu na pobliskiej Jastrzębiej Górze francuskie monety. Jak wiesz, jest to pamiątka po oddziale Francuzów, który zabłąkał się w tej okolicy w 1807 roku. Harcerze pomogą ci rozwikłać tę zagadkę. Mam nadzieję, że przy okazji rozpoczniesz penetrację okolicy w poszukiwaniu dodatkowych pamiątek regionalnych.
Przygotuj wszystko, zorganizuj ekipy remontowe, a ministerstwo za wszystko zapłaci. Wierzę, że będziesz rozsądny w wydawaniu pieniędzy.
Szef
PS Mam nadzieję, że panią Jolę znudzi praca na prowincji i sama odejdzie z ministerstwa. Pani Barbara to stara panna, może świeże powietrze i praca z dala od Warszawy pozwolą jej rozpocząć nowy etap życia.
- Ładny gips - mruczałem pod nosem. - Mam dyskretnie pozbyć się jednej szalonej istoty, a drugiej znaleźć męża.
Zmartwiło mnie, że szef nie napisał ani słowa o sprawie skarbu Samsonowa. Jednak mogłem krążyć po okolicy w poszukiwaniu nowych eksponatów. Nie przypadkiem zostałem skierowany do Kociaka. Przecież organizacją muzeum mógł zająć się jakiś biurowy bawidamek, których u nas nie brakowało.
Moje rozmyślania przerwały kroki, które usłyszałem za plecami. Po odgłosie rozpoznałem szpileczki Joli.
- Jacyś dwaj leśnicy do ciebie - oświadczyła. - Pewnie chcą nam wlepić mandat za biwak w lesie i palenie ogniska. Jestem gotowa nawet się założyć, że to zrobią.
- Przegrałabyś - powiedziałem.
Tak jak przewidywałem, z mroku wyłonili się Maciek i Gustlik.
ROZDZIAŁ TRZECI
DESANT W RESZLU * SZUKAMY STARUSZKA * BÓJKA W KAWIARNI * OLBRZYM JAKO KAWALERZYSTA * POŚCIG ZA BATURĄ * HARCERZE UCIEKAJĄ W LAS * ARESZTOWANIE NA GRANICY * NA ODSIECZ CHŁOPCOM
Jechałem do Reszla pełen niepokoju. Wysiadłem na pierwszym przystanku w tym miasteczku. Dookoła znajdowały się piętrowe domki, w oddali widziałem szare niewysokie bloki.
- Gdzie jest most? - zapytałem młodego chłopaka.
Spojrzał na mnie nieco przestraszony.
- Musi pan iść za strzałkami do centrum - wskazał mi ręką kierunek.
Pobiegłem wąskim chodnikiem. W pewnym momencie zobaczyłem białą strzałkę z napisem: “Centrum”. Ruszyłem we wskazanym kierunku. Wbiegłem na most o remontowanej nawierzchni. Przypomniałem sobie teraz, że w naszym ministerstwie cały czas leżały dokumenty tego obiektu. Jest to jeden z dwóch w Polsce, a i niewielu w Europie mostów gotyckich o wysokich przęsłach. Jego wysokość śmiało można było ocenić na dwadzieścia metrów. Łączył brzegi głębokiego kanionu rzeczki Cyny. Zabytek nie miał szczęścia, bo od kilku lat trwał jego remont.
Z lewej strony przeskoczyłem przez balustradę wywołując tym zdumienie przechodzących mieszkańców Reszla. Po drugiej stronie z wysokości czterech metrów runąłem na zbocze porosłe bukami i leszczynami. Plecak trochę przeszkadzał, ale jakoś utrzymałem się na nogach. Zbiegałem w dół chwytając się po drodze pni drzew. Bardzo szybko znalazłem się na dole. Chłopcy już siedzieli pod mostem.
- Jak to zrobiliście? - zapytałem zdumiony ich obecnością.
- Tak samo jak pan - odpowiedział Maciek patrząc na zegarek. - Ma pan niezły czas, trzy minuty temu przyjechał autobus z Kętrzyna.
- Później pogadamy, teraz prowadźcie do staruszka - poganiałem ich. - Po drodze widziałem samochód Batury.
- Nie powinien leżeć w szpitalu po wypadku na Jastrzębiej Ciórze? - spytał Jacek.
- Nawet z nogą w gipsie mógł sprowadzić sobie jakiegoś pomocnika - mruknąłem.
Harcerze szybko przeprowadzili mnie na drugą stronę rzeczki i poszliśmy do maleńkiego domku jednorodzinnego otynkowanego na biało. Jacek nacisnął dzwonek na furtce.
Z domku wyszła niska, siwa kobieta.
- Dzień dobry! - przywitał się z nią Jacek.
- Dzień dobry! - odpowiedziała uśmiechając się do chłopców.
- Pamięta pani nas? - przypominał jej Jacek. - Byliśmy tu trzy dni temu. Pani mąż opowiadał nam o swoim ojcu. Przyprowadziliśmy tu pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki, który zajmuje się tą sprawą.
- Dziwne, mąż przecież pojechał z tym panem - powiedziała kobieta.
Czułem, że nogi mi zmiękły.
- Z wysokim blondynem w terenowym samochodzie? - spytałem.
- Tak.
Pokazałem kobiecie swoją legitymację służbową. Ona przeraziła się widząc, że ktoś oszukał jej męża. Jej oczy zrobiły się wielkości spodków, a w kącikach pojawiły się łzy.
- Nie wie pani, dokąd pojechali?
- Nie wiem, gdzieś do kawiarni.
- Gdzie tu może być kawiarnia? - głośno zastanawiałem się.
- Na zamku - podpowiedziała staruszka.
- Jacek, weź trzech chłopaków i biegnij główną drogą, dookoła, do zamku - rozkazałem. - W razie konieczności zróbcie wszystko, żeby zatrzymać auto Batury. Maciek i Gustlik, chodźcie ze mną...
Razem z dwójką harcerzy zawróciliśmy do mostu. Ciężkie plecaki przeszkadzały nam w szybkim biegu. Znowu biegłem przez most, potem pod górkę koło pomnika upamiętniającego mieszkańców Reszla, którzy polegli w pierwszej wojnie światowej. Wiem, że na drugim końcu ulicy jest obelisk ku czci wyzwolicieli miasta, czyli Armii Czerwonej. Najśmieszniejsze, że nazwa ulicy honoruje wszystkich, bo nosi miano Bohaterów.
Skręciliśmy w lewo przebiegając koło szkoły i na tyłach kamieniczek okalających reszelski rynek. Na parkingu przed zamkiem stały nissan oraz audi 100. Razem z Maćkiem i Gustlikiem czyniąc ogromny hałas naszymi ciężkimi butami pędem pokonaliśmy resztki drewnianego mostu na fosie i po chwili znaleźliśmy się na wyłożonym kocimi łbami dziedzińcu. Na wprost były ciężkie drewniane drzwi prowadzące do kawiarni.
Pchnąłem drzwi i pierwszy wkroczyłem do środka. Knajpka była urządzona w komnatach zamkowych, więc miała specyficzny klimat. Czaru dodawały lokalowi ciężkie drewniane meble. Jerzy Batura siedział z niewysokim staruszkiem w rogu sali. Mój wróg miał nogę w gipsie. Przy drugim końcu długiego, dębowego stoki siedziało dwóch barczystych osiłków. Jak na współczesnych siłaczy przystało, mieli ogolone głowy, a jeden z nich mający maleńką bródkę posiadał na ramieniu tatuaż z motocyklem Harley Davidson w roli głównej. Obaj wyglądali na ochroniarzy wynajętych przez Baturę. Oprócz nich w sali nikogo nie było.
- To on! - krzyknął na mój widok Batura.
Wskazał moją skromną osobę maleńką drewnianą laseczką. Staruszek spojrzał na mnie z przerażeniem.
- Ten człowiek napadł mnie! - kontynuował Jerzy. - Dybie na moje życie i skarb Samsonowa!
- Coś kręcisz, ojciec! - Gustlik odpowiedział mu za moimi plecami.
Jednak osiłki ruszyły na mnie niczym dwa tarany. Z plecakiem niełatwo jest walczyć, więc zacząłem go zdejmować. To samo robili harcerze. Jednak harleyowiec nie czekał, aż skończę, i uderzył mnie w szczękę. Leciałem długo i daleko. Gustlik pomagał mi powstać, a Maciek próbował odwrócić uwagę napastników. W tym czasie Batura wyprowadzał staruszka. W naszą stronę zaczęły lecieć ciężkie drewniane krzesła. Schroniliśmy się za blatem przewróconego stołu. W kilka sekund w kawiarni zapanowała cisza. Ostrożnie wyjrzeliśmy. Cały czas obmacywałem twarz sprawdzając, czy mam wszystkie zęby.
- Uciekli! - krzyknął Maciek.
Natychmiast wybiegliśmy na podwórze, a potem przed zamek. Ani nissana Batury, ani audi 100 nie było na parkingu. Nagle usłyszeliśmy straszliwy huk w małej uliczce od strony gotyckiego kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła.
- To pewnie Jacek ich zatrzymał! - domyślał się Maciek.
Ruszyliśmy w tamtą stronę. Po chwili ujrzeliśmy przedziwny widok. Z uliczki powoli wyłaniał się tył audi 100. Jego koła obracały się, opony darły o asfalt. Wyraźnie kierowca chciał jechać do przodu, jednak coś mu w tym przeszkadzało. Za kierownicą audi siedział jeden z osiłków. Domyślałem się, że drugi prowadził samochód Batury.
Powoli z uliczki wyłaniała się reszta pojazdu i w końcu ujrzeliśmy przód dodge’a z Olbrzymem w szoferce. Podbiegliśmy bliżej. Osiłek zrezygnował i uciekł zostawiając swoje auto.
- Nadciąga kawaleria! - przywitał nas dziennikarz.
Z tyłu, spod plandeki wyglądały uśmiechnięte twarze reszty drużyny Jacka.
- To była jazda! - krzyczał Bąbel.
- Jacek, wyskakujcie! - rozkazałem. - Pilnujcie audi i powiadomcie policję.
Wsiadłem do szoferki dodge’a.
- Gonimy? - wesoło pytał Olbrzym.
- Mamy jakieś szansę tym starociem? - powątpiewałem.
- Obrażasz mój wóz - dziennikarz żartował. - Powiedz, w którą stronę mogli pojechać.
Teraz przydała mi się umiejętność jeszcze z czasów służby w “czerwonych beretach”. Nasz sierżant Kutek zwykł mawiać: “Chłopcy, kujcie przed akcją mapy na pamięć”. Nie musiałem więc sięgać do plecaka, żeby przypomnieć sobie położenie Reszla.
- Batura wie, że mogę powiadomić policję, więc będzie unikał głównych dróg, na przykład tej na Kętrzyn - głośno myślałem. - Będzie próbował najpierw pojechać w miejsce, skąd ma duży wybór dróg. Jedź w kierunku Korsz.
- Ale to na północ, w stronę granicy - dziwił się Olbrzym posłusznie kierując się zgodnie z moim wskazaniem.
- Przed Korszami jest skrzyżowanie i długie proste odcinki dróg, na których można rozwinąć dużą prędkość - wyjaśniałem. - Na krzyżówce Batura może jechać na południowy wschód do Kętrzyna, na wschód do Bartoszyc, na północ do Korsz i dalej do Barcian, Srokowa, Węgorzewa.
Nagle zauważyłem, że dodge mknie ponad sto kilometrów na godzinę.
- Czary - usłyszałem za sobą głos Maćka.
Obejrzałem się. Z tyłu siedzieli Maciek i Gustlik.
- Co tu robicie?! - denerwowałem się. - Mieliście zostać w Reszlu.
- Pana rozkaz dotyczył Jacka, o nas nie było mowy - odpowiedział Gustlik.
- Patrz! - mruknął Olbrzym przerywając nasza rozmowę.
Dwieście metrów przed nami jechał nissan Batury.
- W Reszlu nam cwaniak zwiał, ale teraz już nie, a ja mam solidny, jeszcze z wojny zderzaczek - Olbrzym pochylony nad kierownicą wpatrywał się w drogę.
- Mamy kłopot! - zawołał Maciek.
Za nami w oddali pędził na sygnale policyjny polonez. Właśnie wjechaliśmy w las za Grudnikami. Auto Batury przyśpieszyło. Na szczęście na drodze nie było innych pojazdów. Nissan utrzymywał odległość.
- Jedzie na Korsze! - krzyknął Olbrzym.
Nissan nawet nie zwolnił przed skrzyżowaniem i pomknął w stronę widocznego w oddali miasta. Olbrzym na chwilę przycisnął hamulec i to wystarczyło, żeby polonez zbliżył się do nas.
- Policjanci chcą do nas strzelać! - usłyszałem okrzyk Maćka.
Chłopcy przeszli na tył skrzyni i machali do policjantów. Widziałem w lusterku, że stróż prawa siedzący obok kierowcy, który z kałasznikowem w ręku wychylał się przez okno, schował się. W tym czasie pędziliśmy już przez Korsze.
- Może szlaban na przejeździe będzie zamknięty - odezwał się Olbrzym. - Tędy przebiega linia kolejowa z Olsztyna do Giżycka.
Minęliśmy już ratusz. Mieszkańcy przyglądali się naszej kawalkadzie pojazdów ze zdziwieniem. Nagle dziennikarz brzydko przeklął. Ujrzałem, że ramiona szlabanów opuszczają się. Olbrzym wcisnął gaz do dechy, a jego dodge jeszcze poderwał się w nagłym zrywie.
Pierwsze czerwono-białe ramiona uderzyły o plandekę, te po drugiej stronie torów zamknęły nam drogę. Między czerwonymi budynkami mieszkalnymi kolejarzy znikał tył nissana, za nami z piskiem opon zatrzymał się polonez, a my pędziliśmy zamknięci na torach.
- Taranem! - krzyczał Gustlik.
- Z prawej jedzie pociąg! - zameldował Maciek.
Maszynista już z daleka ryczał na nas z całej siły sygnału lokomotywy. Olbrzym skręcił w prawo i dodge posłusznie przejechał przez tory, potem przez druty od semaforów na kawałek pustego pola. Samochodem strasznie trzęsło. Kolejny ruch kierownicą i już z powrotem byliśmy na asfalcie.
- Ten koleś mi nie ucieknie - odgrażał się Olbrzym.
- Musiałeś trochę podrasować tę maszynkę - zauważyłem.
- Żebyś wiedział - mruczał Olbrzym.
Przed Drogoszami Batura zwolnił i wtedy nadrobiliśmy stracony dystans. Znowu gnaliśmy trzysta metrów za nissanem. Dookoła były tylko popegeerowskie pola.
- Skręca do granicy - powiedział Olbrzym widząc kolejny manewr Batury.
- Dziwne, przecież nie ucieknie do Obwodu Kaliningradzkiego - zastanawiałem się.
- Od Barcian do Michałkowa, gdzie zaplanowano budowę przejścia granicznego, jest prosta droga - wyjaśnił mi Olbrzym. - Tam może dać więcej gazu, oderwać się od nas i zwiać gdzieś w bok.
- Ładny gips - usłyszałem z tyłu głos Maćka.
Obejrzałem się. Za nami jechał teraz policyjny volkswagen oraz honker Straży Granicznej.
- Zwolnijcie na moment! - krzyczał Maciek.
- Co chcecie zrobić? - spytałem widząc, że harcerze podnoszą bok plandeki.
- Pamiętasz bajkę o złodzieju, który wyrzucał różne przedmioty, żeby zmylić pogoń? - Olbrzym domyślał się, co chcą zrobić chłopcy.
Gwałtownie przycisnął hamulec. Dodge’em szarpnęło. Ścigające nas pojazdy wykonywały gwałtowne ewolucje na mokrej jezdni. Przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę harcerze skoczyli w miękkie trawy porastające przydrożny rów. Olbrzym przyśpieszył, a ja widziałem, jak chłopcy szybko wstali i uciekli w pole. Honker stanął przy poboczu, a dwaj strażnicy graniczni rozpoczęli pościg.
Batura w tym czasie odskoczył od nas już na odległość pół kilometra.
Nagle ujrzałem, jak asfalt przed dodge’em aż gotuje się od strzałów.
- Mamy kłopot - skomentował Olbrzym.
Byliśmy już kilometr od granicy z Obwodem Kaliningradzkim. Widać było biało-czerwony szlaban i niewielką drewnianą chałupkę, z której wybiegał właśnie żołnierz. Za wysokimi krzewami wystawała wieżyczka wartownicza Rosjan. Na jej balkoniku zapanowało ożywienie.
Batura ostro zahamował tuż przed pogranicznikiem i skręcił w prawo, w pole. Olbrzym chciał zrobić to samo, lecz w tym momencie nagle ktoś przyłożył mu pistolet do głowy.
- Lepiej hamuj! - ryknął policjant.
Drugi właśnie w pełnym pędzie przesiadał się z volkswagena na dodge’a, a trzeci stał w rozsuwanych drzwiach radiowozu.
Olbrzym zrobił co mu kazano, o mało nie rozbijając szlabanu. Widziałem, że Rosjanie celowali w nasz pojazd z ciężkiego karabinu maszynowego właśnie ustawionego na wieżyczce.
Policjanci i pogranicznik wyszarpnęli nas z szoferki, rzucili na asfalt i skuli ręce na plecach kajdankami. Potem przesłali meldunek o drugim pojeździe do centrali. Wcale z nami nie rozmawiali, tylko szukali broni i dokumentów. Potem przetrząsnęli nasze bagaże.
Moja legitymacja służbowa i dziennikarska Olbrzyma chyba uczyniły na nich jakieś wrażenie, bo pozwolili nam usiąść we wnętrzu radiowozu, zamiast moknąć na dworze.
Potem zjechała się cała lokalna władza policyjna i dowództwo Straży Granicznej z posterunku w Barcianach.
- Tego porucznika Straży Granicznej znam - Olbrzym szepnął mi na ucho.
Jakiś czas policjanci łączyli się z kimś przez swoje radiotelefony. Wsłuchiwałem się w meldunki nadawane przez radiostacje.
- Ruscy mówili, że samochód zniknął im z oczu w rejonie 22 19... Mówią, że przeczesują swoją stronę... Dzieciaki uciekły gdzieś na wschód... Szukamy ich...
- Może powiesz, co tym razem wymyśliłeś? - porucznik pytał Olbrzyma. - Mogę na razie was rozkuć, ale długo będziecie się tłumaczyć...
- Poruczniku, pan mnie przecież zna - zaczął Olbrzym rozcierając uwolnione nadgarstki. - Razem polowaliśmy na przemytników pod granicą litewską. Tutaj pomagam koledze w pościgu za kolesiem, który porwał pewnego staruszka...
- Dobra, dobra - przerwał mu pogranicznik. - Zrobiliście niezłe kino w Dorszach, więc nie opowiadaj mi o swoim kombatanctwie, tylko mów, jak było.
Na przemian opowiedzieliśmy całą historię. Zajęło nam to pól godziny. Porucznik kazał swoim ludziom zadzwonić do mojego ministerstwa, a potem sprawdzić dom staruszka w Reszlu.
- Żona potwierdza waszą opowieść - powiedział po kwadransie. - Właściciel kawiarni na zamku mówi, że zrobiliście straszną burdę.
- Wszystko mu wytłumaczymy - zapewniałem. - Teraz najważniejsze jest to, gdzie jest staruszek. I odwołajcie pościg za harcerzami.
- Nie mogę tego zrobić - powiedział porucznik. - Chłopcy mogą przejść przez granicę. Najgorsze, że moi ludzie na motocyklach i w samochodach nie mogą ich zlokalizować.
- To będziecie mieli zabawę - śmiał się Olbrzym. - Ci dwaj to nieźli cwaniacy. Harcerze-komandosi potrafiący biegać z obciążeniem na długich dystansach, przeżyć w lesie, zamaskować się na pustyni.
Musieliśmy pojechać do Barcian, do placówki Straży Granicznej, żeby nas przesłuchano i spisano protokół. To samo czekało nas na posterunku policji. Dopiero późnym popołudniem wróciliśmy do Reszla. Pojechaliśmy do żony staruszka, która prawie umierała ze strachu o męża. Byli tam już Jacek i jego harcerze. Postanowiliśmy z Olbrzymem wyjaśnić wszystko właścicielowi kawiarni,
- Dzień dobry! - Olbrzym zaczął rozmowę. - Poznaje mnie pan? Kiedyś rozmawiałem z panem na temat pańskiej kolekcji czapek.
Dopiero wtedy gospodarz odłożył solidny kij baseballowy i gotów był wysłuchać naszego wytłumaczenia. Cały czas nieufnie nam się przyglądał. W końcu podał nam kawę, którą popijaliśmy czekając, czy nie zadzwonią nasze telefony komórkowe. Czekaliśmy na wieści ze Straży Granicznej, policji oraz od Maćka i Gustlika.
- Powiedz, co to za historia ze staruszkiem? - spytał Olbrzym.
- Jacek z nim rozmawiał. Podobno ojciec tego mężczyzny zakopywał jakieś skrzynki w czasie bitwy pod Tannenbergiem. Służył w armii Samsonowa i dostał rozkaz z samego sztabu.
- To historia jak z moim dziadkiem - mruknął Olbrzym.
- A co ciebie tu sprowadziło? - zapytałem.
- List od tego staruszka. W gazecie opublikowałem relację z naszych poszukiwań, różne wersje miejsca ukrycia złota i ten pan napisał do mnie list. Wspomniał w nim o tym samym, o czym opowiadał harcerzom.
- Pytanie, skąd Batura wiedział, gdzie ma przyjechać?
- O tym człowieku wiedzieliśmy my dwaj i harcerze. Nikt z nas nie puścił pary z ust. Niestety, parę osób z mojej redakcji wiedziało, że tu jadę i w jakim celu. Środowisko dziennikarzy jest jednym z najbardziej plotkarskich na świecie. Coś musiało dotrzeć do Batury.
- Jasne. Jak myślisz, co z Maćkiem i Gustlikiem? Trochę się o nich niepokoję.
- Jeśli od razu zwiali pogranicznikom, to żyją i nieźle się bawią - Olbrzym uśmiechał się.
Po godzinie bezczynnego siedzenia postanowiliśmy pojechać do domu staruszka. Gdy podjechaliśmy na miejsce, naprzeciw nam wyszedł Jacek.
- Ta pani bardzo przejmuje się losem męża - zakomunikował nam. - Chyba źle zrobiłem, że nie wezwałem wujka od razu.
- Nie przejmuj się - pocieszałem go. - Batura nie jest bandytą. Albo gdzieś trzyma staruszka i chce z niego wyciągnąć wszystkie informacje, albo już wszystko wie i trzyma go, żebyśmy za szybko nie dowiedzieli się tego i nie przeszkadzali mu w poszukiwaniach. Pamiętaj, że szuka go cała policja. Mają przecież jego rysopis i numery rejestracyjne nissana.
- Pewnie ukrył się gdzieś jak lis w norze - dodał Olbrzym. - Obiecuję, że mój dodge jeszcze weźmie na zderzak jego brykę.
- Zostawisz im swój telefon komórkowy? - zapytałem dziennikarza.
- Oczywiście - odpowiedział patrząc na mnie zdziwiony.
- Dzwońcie, jakby coś się stało, my pojedziemy poszukać Maćka i Gustlika - zwróciłem się do Jacka.
Po chwili znowu jechaliśmy w stronę Korsz.
- Masz jakiś pomysł, gdzie ich szukać? - spytał mnie Olbrzym.
- Spójrz na mapę - mówiłem. - Chłopcy wyskoczyli gdzieś za wioską Kotki i uciekali na wschód. Jeśli utrzymali dobre tempo, a pamiętaj, że mieli kilka minut przewagi nad pogranicznikami, mogli dobiec do leśnych zagajników koło Mołtajn. Zapewne obeszli Jezioro Arklickie, a stamtąd tylko dziesięć minut marszu do lasów na północ od Srokowa.
- Pogranicznicy też pewnie patrzą na mapy i myślą tak jak ty - zwrócił mi uwagę Olbrzym.
- Jest tylko jedno “ale”. Chłopcy chcą ich uniknąć i są nauczeni, jak to robić. Mogą w lesie przesiedzieć ile czasu zechcą.
- Jakie mamy szansę na ich odnalezienie? - zapytał Olbrzym.
- Twój samochód - odpowiedziałem. - Jego sylwetki nie da się z niczym pomylić.
Olbrzym spojrzał na mnie zaskoczony.
ROZDZIAŁ CZWARTY
CO SIĘ DZIEJE Z DRUŻYNĄ JACKA? * JAJECZNICA Z LUBCZYKIEM * BIWAKOWE ŻYCIE * WCHODZIMY DO MUZEUM * WIELKIE SPRZĄTANIE * NOC W STARYM DOMU * DUCH DOMU KULTURY
Serdecznie przywitałem się z Maćkiem i Gustlikiem. Obaj jednak wzrokiem odprowadzali Jolę, która szła lekko kołysząc biodrami.
- Ta druga też taka ładna? - zapytał Gustlik.
- Nie dla ciebie - odpowiedziałem.
- Dlaczego?
- Jutro zobaczysz.
Harcerze usiedli koło mnie. Chwilę patrzyli na jezioro Omulew. Chyba wspominali przygody, które tu przeżyliśmy.
- Co z Jackiem? - zapytałem. - Myślałem, że to jego przyśle tu mój szef.
- Jacek jest na kursie instruktorskim - wyjaśniał Maciek. - Cała nasza drużyna jest w rozsypce.
- Bąbel pojechał na obóz survivalowy - opowiadał Gustlik. - Arnie zapisał się na kurs spadochronowy, a Luśnia szkoli się na sanitariusza. Maciek za dwa tygodnie jedzie w Tatry na szkolenie wspinaczkowe, a ja będę zdobywał uprawnienia płetwonurka.
- W szóstkę stworzycie niezłe komando - stwierdziłem.
- Po tej wycieczce, którą zorganizowaliśmy VIP-owi z hufca, długo debatowano, co z nami zrobić - opowiadał Maciek. - Jeszcze do tego doszedł ten numer z wejściem do obozu. W końcu harcmistrz uznał, że jesteśmy niebezpieczni dla otoczenia.
Spojrzałem zdziwiony.
- Żartował - dodał Gustlik. - Mamy tworzyć kadrę nowej drużyny. Chcą zebrać wokół nas takich kolesi z nadmiarem energii czy, jak to mówią psychologowie, z nadmiarem ukrytej agresji. Chodzi o chłopaków będących prawie na pograniczu marginesu społecznego. Ostre przeżycia w lesie, sałatka z pokrzyw czy makaron z kory brzozowej ma ich nauczyć nowego, lepszego życia.
- Szczytna idea, lecz czy nie boicie się, że w pewnym momencie przegniecie strunę - mruknąłem.
- Dlatego Jacka wysłano na kurs - powiedział Maciek. Na początku sierpnia wybieramy się w szóstkę w Bieszczady na małą wędrówkę. Wtedy Jacek nas oświeci, jak postępować z “trudną młodzieżą”.
- Czyli wpadliście do mnie, bo akurat nie mieliście nic innego do roboty? - zażartowałem.
Obaj oburzyli się.
- Sądziłem, że się przydamy - rzucił Maciek.
- Jasne - skinąłem głowa.
Przeczuwałem, że tylko dzięki nim nie zwariuję w czasie tej misji. Harcerze tradycyjnie rozstawili namiot z pałatek i zniknęli.
- Jaka jest ta druga? - dopytywał się przed snem Gustlik.
- Bardzo fajna - odpowiedziałem uśmiechając się w duchu.
Ranek przywitał nas szarymi chmurami sunącymi po niebie. Obudziłem się przed siódmą i wyjrzałem przez okienko Rosynanta. Maciek i Gustlik już rozpalili małe ognisko i smażyli na patelni jajecznicę. Otworzyłem drzwiczki i do moich nozdrzy doleciał smakowity zapach.
- Cześć. Skąd macie jajka? - zapytałem.
- Maciek rano był we wsi - wyjaśnił Gustlik.
- A ten zapach? - pytałem. - Coś musieliście dodać.
- Świeże pomidory i trochę ziół, które zebrał Gustlik - tajemniczo powiedział Maciek.
- Rozumiem, że ja dostanę tę porcje bez lubczyku.
- Ależ druhu! W żadnym wypadku - zaprzeczali.
Zszedłem na brzeg, żeby umyć się w jeziorze. Zajęty obmywaniem nóg usłyszałem za sobą ciche westchnienia. Nie musiałem się oglądać, żeby domyślić się, że to do porannej toalety przygotowuje się Jola. Faktycznie maszerowała w moją stronę ubrana w bardzo kuse i obcisłe spodenki oraz bluzeczkę na tak cienkich ramiączkach, że wydawało się, iż zaraz mogą pęknąć.
- Skończyłeś? - zapytała mnie.
- Tak, a co się stało?
- Chciałyśmy się w spokoju umyć, bez wytrzymywania twoich spojrzeń. Wczorajszy wieczór dowiódł, że masz skrywaną przed ludźmi naturę podglądacza - szydziła.
- Nie będę patrzył.
- A ci dwaj młodzi napaleńcy?
- Sprowadziłem ich specjalnie, żeby ktoś mógł cię podziwiać w tumanie kurzu, ze szczotką i szmatą w ręku - odgryzłem się.
- Uważaj - usłyszałem za sobą syknięcie Maćka.
Chłopcy w napięciu wpatrywali się w poły namiotu, spośród których miała zaraz wyłonić się Barbara. Faktycznie coś tam zafalowało i naszym oczom ukazała się pracownica ministerstwa. Jola parsknęła widząc miny Maćka i Gustlika. Wykonali klasyczny “zespół karpia”. Ich szczęki opadały i unosiły się w sposób nie skoordynowany, a oczy były tak wybałuszone, że chyba groziły wypadnięciem. Odwróciłem twarz w stronę jeziora, by Barbara nie widziała mojego szerokiego uśmiechu.
Barbara miała na włosach czepek kąpielowy, spod którego widać było wałki nakręcone na końcówki włosów. Na twarzy miała resztki białej maseczki kosmetycznej, a pod prawym okiem wisiał samotny, cieniutki plasterek ogórka. Jej ciało odziane w grubą pidżamę okrywał czerwony szlafrok w biało-niebieskie kwiatki. Grube wełniane skarpety oraz papucie z naszytą pluszową psią mordką dopełniały widoku. Uszy tego stworka wykonywały dziwne ewolucje w powietrzu niczym szarfy gimnastyczek. Oprócz przyborów toaletowych niosła także koc.
- Dzień dobry, Pawle! - powitała mnie. - Witam też panów, którzy jak widzę uratowali biedne kobiety od śmierci głodowej. Nasz kierownik odgrażał się, że to my mamy robić śniadanie.
Chłopcy siedzieli oniemiali.
Barbara rozłożyła koc i trzymała go tak, żebyśmy nie widzieli rozbierającej się Joli.
- Po drugiej stronie jeziora jest zagroda, gdzie stale dyżuruje patrol policji - zwróciłem im uwagę.
Poszedłem przebrać się. Odziałem się tak jak chłopcy, czyli w wojskowe spodnie, wygodne trapery i bluzę.
Gotując wodę na herbatę czekaliśmy na panie. Gustlik patrzył na mnie ponuro, chyba był rozczarowany tym, co ujrzał o poranku.
Przy śniadaniu przedstawiłem harcerzy.
- Pomogą nam w zorganizowaniu muzeum - dodałem na koniec.
- Przydadzą się silne męskie ramiona - Jola kokietowała chłopców.
- Takie talenty kulinarne... - wzdychała Barbara oblizując łyżkę po podwójnej porcji jajecznicy.
Ku rozpaczy Maćka zjadła to, co było nałożone dla Joli.
- Myślałem, że będziemy szukać skarbu Samsonowa - mówił zdziwiony Gustlik.
- O, Paweł ma przed nami jakieś tajemnice - Barbara patrzyła na mnie podejrzliwie.
- Podwójne gry to specjalność Pana Samochodzika i jego wychowanka, Pawła Dańca - orzekła Jola.
- O, nie - zaprotestowałem. - Naszym zadaniem jest zorganizowanie muzeum i odnalezienie regionalnych pamiątek.
- Jolu, panowie zaplanowali sobie kolejną przygodę, a my mamy za nich odwalać brudną robotę - stwierdziła Barbara.
- Jedziemy - uciąłem dyskusję.
Szybko spakowaliśmy obozowisko, ugasiliśmy ogień i ruszyliśmy do Kociaka. Tym razem koło mnie usiadła Barbara, a z tyłu Jola mając po bokach harcerzy. Wróciłem do Jabłonki, na skrzyżowaniu koło leśniczówki Koniuszyn skręciłem w lewo i przez Zimna Wodę dojechałem do Kociaka.
Nie poznałem tej wsi. Teraz tętniła życiem. Pełno było tu letników, po rzece kursowały kajaki. Z kosza przed sklepem prawie wysypywały się papierki po lodach. Zatrzymaliśmy się przed dawnym domem kultury.
- Klucze do tego przybytku ma podobno sołtys - oznajmiłem.
- To my go znajdziemy - powiedzieli chłopcy i zniknęli.
- Jest tu gdzieś dyskoteka? - spytała Jola.
- Nie wiem - odpowiedziałem. - Zapewne któryś z letników organizuje jakieś szałowe imprezy.
Barbara w tym czasie obchodziła budynek.
Po chwili chłopcy przybiegli z kluczami. Mieli dwa pęki, jeden był zapasowy. Najpierw otworzyłem kłódkę na metalowej sztabie, a potem włożyłem stary klucz w zamek umieszczony pod klamką.
- W przyszłości trzeba będzie założyć tu lepsze zamki powiedziałem.
- Po co? Przecież to będzie prężna, tętniąca życiem placówka kulturalno-oświatowa - Jola była złośliwa.
Przemilczałem to i nacisnąłem klamkę. W pierwszej chwili uderzył nas zapach stęchlizny. Harcerze wyjęli z kieszeni latarki i poświecili w wielki tuman kurzu wiszący w powietrzu.
Ręka zdjąłem pajęczynę w drzwiach i zanurzyłem się w ciemność. Po omacku szukałem na ścianach kontaktu. Wreszcie go znalazłem. Gdzieś w oddali zaświeciła słabym, żółtawym światłem żarówka. Prawie natychmiast zgasła.
- Przepalona - skomentował Maciek stojący obok mnie.
- Otwórzcie okiennice - rozkazałem harcerzom.
Gdy otwierali okna, do środka powoli wdzierało się świeże powietrze i jasność. Budynek miał podstawę o wymiarach trzydzieści na piętnaście metrów. Parter zbudowano z cegły, zaś pierwsze piętro z drewna. Drzwi wejściowe znajdowały się pośrodku dłuższej ściany i prowadziły do sieni biegnącej przez całą szerokość domu. Po prawej stronie były kolejne drzwi. Przez nie można było przejść przez cztery kwadratowe pokoje i wyjść, po wykonaniu koła, do sieni tuż przy drugim wejściu. Po lewej była wielka sala, z której wchodziło się do kuchni. Wejście do prymitywnej łazienki znajdowało się przy drugim końcu sieni. Po schodach wchodziło się z korytarza na pierwsze piętro. Korytarz na pierwszym piętrze biegł w poprzek budynku i pozwalał wejść do dużych, widnych dziewięciu pokoi. Na deskach podłogi spoczywała centymetrowej grubości warstwa kurzu i piachu.
- Podobno brud powyżej centymetra grubości sam odpada - żartował Maciek szurając butem.
- Jak tu pięknie! - dobiegł nas krzyk Barbary.
Kobieta stała na progu drugiego wejścia i patrzyła na ogromny sad sięgający jednym końcem aż do brzegów rzeki. Wśród zdziczałych jabłonek, wiśni i śliwek stały koślawe ławeczki. Spomiędzy chmur wyglądało słońce. Patrzyliśmy na tę oazę ciszy i spokoju jak zaczarowani.
- Dziewczyny zrobią zakupy - dyrygowałem przerywając milczenie. - Chłopcy przyniosą tu nasze rzeczy.
- A ty? - zapytała Barbara.
- Zrobię obchód obiektu.
Wszyscy rozeszli się, a ja zapaliłem fajkę i pykając chodziłem po dawnym domu kultury. Cztery pomieszczenia na parterze idealnie nadawały się na sale muzealne. Trzeba było jednak założyć tu solidne alarmy. W kuchni stała działająca kuchenka gazowa, a w zlewie była nawet woda. Zastanowiło mnie, że przy kranie zamontowano dwa kurki, na ciepłą i zimną wodę, chociaż tylko jeden działał. Łazienka nie wyglądała tak strasznie. Co prawda przydałyby się nowe kafelki i solidne czyszczenie, ale był nawet prysznic.
Dębowe schody lekko skrzypiały, ale robiły wrażenie solidnych, a poręcz nie kiwała się na boki. Najprzyjemniejsze i najprzytulniejsze wrażenie sprawiały pokoje na górze. Wszędzie unosił się charakterystyczny zapach drewna i poddasza starego domu. Widziałem, że instalacja elektryczna była w dobrym stanie. Był tylko jeden feler: nigdzie nie było nawet skrawka mebla.
- Kupiłyśmy na rachunek ministerstwa jedzenie i środki czystości - oznajmiła Jola wchodząc do pokoju, w którym stałem, zapatrzony na panoramę sadu.
- To dobrze - powiedziałem zamyślony.
- Masz naturę marzyciela - ni to stwierdziła, ni to zapytała.
Milczałem. Stanęła obok mnie.
- Gdzie będziemy spać? - dopytywała się.
- Tu.
- Przyznam, że to fajna chałupa, ale nie ma tu łóżek.
- Nad jeziorem też nie było łóżek.
- No tak, ale...
- Zadzwoń pod ten numer telefonu - podałem jej kwit z koperty od pana Tomasza oraz telefon komórkowy. - Nasze kierownictwo już zamówiło meble. Jak zadzwonisz, to je przywiozą z Olsztyna.
- Mogę zadzwonić do rodziny?
- Jasne.
- Świetnie! - krzyknęła i zniknęła.
Słyszałem tylko tupot jej butów na obcasach. Wybiegła do sadu i tam zaczęła swój seans łączności.
- Podoba się panu? - spytał Maciek.
Harcerze jak zwykle poruszali się bezszelestnie, jak duchy.
- Rzecz gustu - odpowiedziałem wymijająco.
- Co teraz robimy? - zapytał Gustlik.
- Musimy posprzątać. Zaczniemy od góry, bo tu będziemy spali i tu ulokujemy nasze biuro.
Chłopcy przynieśli z kuchni szczotki, szmaty oraz wiadra z wodą. Gustlik mył okna, Maciek zamiatał i ścierał kurze, a ja myłem podłogi. Barbara zajęła się przygotowaniem obiadu. Jola, gdy zobaczyła mnie klęczącego na podłodze i wyżymającego szmatę w wiadrze, tylko parsknęła śmiechem.
- Właściwy człowiek we właściwej pozycji na właściwym miejscu - śmiała się. - Meble przywiozą dopiero jutro rano.
Następną godzinę sprzątaliśmy. Potem zeszliśmy na obiad. Barbara podała nam w menażkach barszcz, ziemniaki z gulaszem oraz, surówkę z pomidorów w śmietanie.
- Jutro pojedziemy do Olsztyna na większe zakupy - zapowiedziała Barbara. - W tutejszym sklepie nie ma żadnych przypraw oprócz soli i pieprzu.
- Chłopcy znają się na ziołach - zażartowałem. - Chyba ich przyprawy nie do końca działają tak, jak chcieliby, ale smakuje to nieźle.
- Nie bądźmy takimi Spartanami...
Na wzajemnych docinkach upłynął nam obiad. Potem aż do wieczora sprzątaliśmy. Kolację robiłem razem z harcerzami. Podaliśmy naszym dziewczynom kanapki.
- Jutro trzeba załatwić wszystkie sprawy w zakładzie gazowniczym i energetycznym, dowiedzieć się, jak jest z wywózką śmieci, sprawdzić, jaki jest stan techniczny obiektu, wynająć ekipy remontowe... - wyliczała Barbara.
- My to zrobimy, a panowie zajmą się poszukiwaniami mitycznego skarbu - zapewniała Jola.
- O czym pan myśli? - nagle zapytał mnie Maciek.
- Jak będziemy spali - odpowiedziałem.
- Jak Spartanie - dorzuciła Jola. - Panie oddzielnie, a panowie jak starożytni wojownicy razem.
- Chodzi mi o to, na czym - wyjaśniałem.
Po długiej i zażartej dyskusji podzieliliśmy koce, śpiwory, karimaty i pałatki pomiędzy wszystkich. Ulokowałem się w pokoju na wprost schodów, panie po moich bokach, a chłopcy po drugiej stronie korytarza w pomieszczeniu z oknami na front budynku.
Wziąłem klucze i wyszedłem na dwór, aby zaparkować gdzieś Rosynanta. Do tej pory stał przy drodze wzbudzając ciekawość i zainteresowanie, głównie dzieciarni. Ujrzałem, że obok domu jest bramka prowadząca do sadu. Próbowałem bezskutecznie dopasować któryś z kluczy do kłódki. Poszedłem więc do sołtysa Kociaka.
- Dobry wieczór, panie Walendziak! - przywitałem go.
Zastałem go przy kolacji. Właśnie wrzucał kawałki chleba do ogromnej miski z kapuśniakiem.
- Pamięta mnie pan? - pytałem.
- A co mam nie pamiętać? - odpowiedział. - To panowie z ministerstwa i harcerze uratowaliście nasz dom kultury.
- Teraz chcemy zrobić tam muzeum.
- To dobrze, coś się będzie we wsi działo, a nie tylko hałasy latem, smutki zimą.
- Pan dał harcerzom wszystkie klucze? - dopytywałem się..
- Tak, a czegoś brakuje?
- Klucza do kłódki na bramce.
- Innych nie mam.
- Trudno. Dobranoc.
Znowu podszedłem do bramy. Kombinowałem z różnymi kluczami, ale nic nie wychodziło.
- Jakieś kłopoty? - zapytał Maciek.
Bez słowa pokazałem kłódkę.
- Żaden nie pasuje - potrząsnąłem pękiem kluczy.
- To trzeba tak - mruknął chłopak i wyjął scyzoryk o wielu ostrzach.
Starannie wybrał jedno ostrze, przyjrzał się solidnej kłódce i wyjął inne ostrze. Chwilę pomajstrował i z dumą pokazał mi otwartą kłódkę.
- Jutro dorobię panu do tego klucz - powiedział. - Mój wuj jest ślusarzem i trochę się od niego nauczyłem. W kuchni, w magazynku widziałem jakieś narzędzia i kawałki blach. Zrobię z tego klucz.
- Nie trzeba, jutro kupię nową kłódkę.
Czułem, że kolejny dzień uszczupli zasoby finansowe ministerstwa.
Zanim położyłem się spać, obszedłem cały parter i starannie zamknąłem okiennice. Właśnie układałem swoje posłanie z dwóch pałatek, uzyskanych od harcerzy, oraz woreczka z koszulami jako poduszki, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołałem.
- Czy możesz odprowadzić mnie do łazienki? - usłyszałem.
W progu stała Barbara ubrana w szlafrok. Na szczęście jeszcze nie miała na twarzy maseczki kosmetycznej.
- Taka duża dziewczynka... - zacząłem.
- Jeśli to taki problem, to poproszę o latarkę, bo na dole jest ciemno... - mówiła zażenowana.
- Nie, przepraszam, już idę.
Chwyciłem latarkę i świeciłem Barbarze, gdy schodziła ze schodów. Chyba rzeczywiście bała się ciemności, bo jej każdy krok był niezwykle ostrożny.
Jak młody Romeo stałem pod drzwiami łazienki oczekując, aż Barbara skończy swoja wieczorną toaletę. W tym momencie zszedł Maciek.
- Czeka pan w kolejce czy na tę jedyną? - żartował.
- To drugie, ale nie tak jak myślisz...
- No, no. Tylko winni się tłumaczą - nie dawał mi spokoju,
Gdy wyszła Barbara, Maciek ukrył twarz w ręczniku, żebym nie widział jego uśmiechu. Szedłem za dziewczyną na górę. Na chwilę zagapiłem się i promień latarki zjechał w bok. W tym momencie Barbara straciła równowagę i zaczęła lecieć do tyłu. Schwyciłem ją mocno.
- Przepraszam - szepnąłem zmieszany.
- Nie szkodzi, słabo widzę w mroku - Barbara również szepnęła.
Odprowadziłem ją pod drzwi jej pokoju.
- Dziękuję i dobranoc! - powiedziała patrząc mi w oczy.
W tej chwili usłyszałem nieśmiałe chrząknięcie.
- Przepraszam, że przeszkadzam państwu - Gustlik wychodził ze swojego pokoju. - Dobranoc!
Zbiegł po schodach. W słabym świetle latarki widziałem jego uradowaną minę. Czułem, że chłopcy będą mieli niezły ubaw moim kosztem.
Jeszcze przed snem słyszałem, jak harcerze wracają z łazienki. Coś tam szeptali. Pewnie polowali na okazję, żeby porozmawiać z Jolą, lecz ta umyła się przed nami wszystkimi i od dawna spała.
Stary dom cały skrzypiał. Wiatr szalał po dachu. Myszy chrobotały w zakamarkach. We wsi poszczekiwały niespokojne psy. Powoli zapadałem w sen. Z oddali dobiegały odgłosy głośnej muzyki.
W środku nocy zbudził mnie nagle dźwięk tłuczonego szkła, brzęk butelek i czyjś rozpaczliwy okrzyk.
Zerwałem się z posłania. Dopiero teraz poczułem, że spałem prawie na gołej podłodze i wszystkie kości mnie bolą. Mimo to wybiegłem na korytarz. Stali tam już w milczeniu harcerze i wsłuchiwali się w ciemność.
- Niech pan nie zapala latarki - szepnął Maciek. - W ciemnościach będziemy lepiej wszystko widzieć. Nagły snop światła tylko nas oślepi.
- Zostańcie w pokojach! - syknąłem do Joli i Barbary, które wyszły zaniepokojone na korytarz.
Szkoda, że w tym momencie chłopcy nie patrzyli na Jolę. Pewnie ten widok zapamiętaliby na bardzo długo. Oni jednak, jak ogary czujące trop, schodzili po schodach. Obserwowałem, jak bezszelestnie poruszali się po ciemnych pomieszczeniach sprawdzając każdy kąt. Szedłem za nimi gotów w każdej chwili zapalić latarkę. Przeszukaliśmy cały parter i nic nie znaleźliśmy. Na ulicy panował spokój. Szyby w oknach były całe, a okiennice nietknięte. Sprawdziłem Rosynanta. Wszystko było w porządku.
- Mamy tu ducha - mruknął Maciek.
ROZDZIAŁ PIĄTY
SZUKAMY HARCERZY * MACIEK NATRAFIA NA ŚLAD BATURY * WIEŻA, W KTÓREJ STRASZY * SZTURMUJEMY LETNISKO * OPOWIEŚĆ O SKARBIE * NOCLEG U OLBRZYMA * MAPA Z ŻOŁNIERZYKAMI * Z KIM WALCZYLI KOZACY?
Reflektory dodge’a przecinały ciemności jak dwa świetliste miecze. Przydrożne drzewa wyłaniały się z mroku jak demony rozkładające ręce, żeby nas schwytać. Przez otwarte okienka do szoferki wpadało chłodne powietrze.
Olbrzym prawą ręką sięgnął za siebie i po omacku grzebał w swojej torbie podróżnej. Po chwili wyjął kasetę. Włożył ją do kieszeni radia. Potem tak rozkręcił głos, że muzykę było słychać w całej okolicy.
Patrzyłem na niego zdziwiony.
- Wybacz - Olbrzym uśmiechał się. - Mało kto słucha na pełny regulator IX symfonii van Beethovena.
Jechaliśmy drogą z Barcian do Mołtajn w stronę rosyjskiej granicy, a po łąkach niosły się dźwięki smyczków i kontrabasów. Potem ruszyliśmy do Asun i z powrotem przez lasy do Srokowa. Po drodze minęliśmy się z samochodem patrolowym pograniczników.
- Cały kłopot z tymi chłopakami, że nie wiedzą, kiedy skończyć - mówił Olbrzym. - Teraz chcą bawić się ze Strażą Graniczną. Chyba już zatracili granicę pomiędzy zabawą a rzeczywistością.
- Miej nadzieję - pocieszałem dziennikarza.
Był środek nocy, gdy wjechaliśmy na rynek w Srokowie. Mijaliśmy właśnie z lewej strony ratusz, gdy z ławeczki przystanku PKS-u stojącego po drugiej stronie drogi podniósł się jakiś chłopak z butelką taniego wina w dłoni. Machał do nas ręką.
- Zatrzymaj się - powiedziałem do Olbrzyma. - Może ten gość coś wie o naszych harcerzach.
W świetle reflektorów widzieliśmy jakiegoś młodzieńca, który szeroko rozstawiał nogi, żeby iść w miarę prosto. Był ubrany w dżinsy, koszulę wyłożoną na wierzch i czapkę z daszkiem.
- Nieźle “nagrzany” ten posłaniec od harcerzy - mruknął Olbrzym.
Chłopak doszedł już do drzwiczek po mojej stronie. Ciężko oparł się o samochód i podniósł twarz. Spojrzałem prosto w bystre oczy Maćka.
- Jedźmy, ale szybko - powiedział.
Odwrócił się i rzucił z rozmachem pustą butelką po winie. Trafiła prosto do kosza. Widziałem w lusterku, jak Maciek szedł zataczając się wzdłuż samochodu i wsiadł pod plandekę. Błyskawicznie znalazł się tuż za nami.
- Ruszajcie! - prawie rozkazał. - W stronę Węgorzewa.
Wciągałem powietrze, ale nie czułem od chłopaka zapachu alkoholu.
- Od kiedy to harcerze piją alkohol? - zapytałem.
- Udawałem - wyjaśnił Maciek. - Od godziny czekam na was. Wiedziałem, że pan będzie nas szukał i zaczaiłem się w Srokowie.
- Skąd masz te cywilne ciuchy? - dopytywałem się.
- Zawsze takie mamy, na wszelki wypadek...
- Albo na dyskotekę ze ślicznymi harcerkami - wtrącił Olbrzym.
- Nawet nasze plecaki po przewróceniu na lewą stronę zamieniają się w zwykłe turystyczne nosidła. Kamuflaż to jedna z podstaw działań specjalnych. Pośpieszcie się; wiemy, gdzie ukrył się Batura.
- Skąd wiecie? - aż odwróciłem się w fotelu.
- Przypadek rządzi wojnami - filozoficznie odpowiedział Maciek.
Za miastem wjechaliśmy na wysokie wzniesienie.
- Tam, z lewej strony jest Diabla Góra - wskazał nam Maciek. - W przewodniku czytałem, że w drugiej połowie XIX wieku znaleziono tam sześćdziesiąt cztery groby ciałopalne. W okresie napoleońskim przebywał tu między innymi francuski marszałek Joachim Murat. Również tu w czasie pierwszej wojny światowej prowadzono walki. Jeszcze wcześniej postawiono tam wieżę Bismarcka.
- Takie obiekty powszechnie wtedy stawiano w pruskich miastach ku czci zmarłego kanclerza - dopowiedziałem.
- Podobno tam straszy - kontynuował Maciek. - Na razie siedzi tam Gustlik i obserwuje okolicę.
- Wlazł na resztki wieży? - dziwił się Olbrzym.
- Nie, siedzi na drzewie.
Skręciliśmy w lewo, na polną drogę.
- Niech pan stanie i trzy razy mrugnie światłami - powiedział Maciek.
Olbrzym zrobił jak mu kazał chłopak. Wśród koron drzew zauważyliśmy w odpowiedzi dwa krótkie błyski.
Po pięciu minutach z mroku wyłonił się Gustlik dźwigający dwa plecaki. Rzeczywiście straciły swój militarny charakter. Chłopcy natychmiast zaczęli przebierać się w swoje woodlandy.
- Za wioską trzeba skręcić w lewo - dyrygował Maciek zakładając wojskową bluzę.
Posłusznie skręciliśmy.
- Teraz stańmy - powiedział Maciek, gdy przejechaliśmy już około pół kilometra.
- Skąd wiesz, gdzie jest Batura? - nie wytrzymałem.
- Uciekaliśmy przez lasy i właśnie tu, w okolicy domków letniskowych nad jeziorem Rydzówka chcieliśmy zaszyć się i przeczekać do następnego dnia - opowiadał Maciek. - Byliśmy tu późnym popołudniem, gdy ujrzeliśmy, jak pod jeden z domków podjeżdża nissan Batury. Wysiedli z niego Batura, ten harleyowiec i staruszek. Potem harleyowiec wprowadził samochód do garażu w piwnicy daczy.
- Trzeba sprowadzić policję - powiedziałem.
- Po co? - sprzeciwił się Olbrzym. - Nas jest czterech zdrowych facetów. Zastawimy wyjazd z garażu dodge’em i niech Batura sam wzywa policję. O co chcesz oskarżyć Baturę? Przecież nie porwał staruszka. Może ten gości go u siebie. Nie róbmy niepotrzebnego zamieszania.
Dałem się przekonać i w czwórkę ustaliliśmy plan operacji.
Domki stały w równych czworokątach. Ten, w którym był Batura, znajdował się prawie na samym końcu kolonii. Na wprost bramy była piaskowa droga służąca chyba wszystkim letnikom do swobodnego objeżdżania miasteczka dacz. Właśnie tam Olbrzym ustawił się ze swoim dodge’em. Chłopcy obeszli domek od tyłu, a ja stanąłem przy furtce. Zaskrzypiała, gdy j ą otworzyłem. Pod moimi nogami zaszurał piasek na ścieżce do domku.
Po chwili w drzwiach stanął staruszek. Był niski, miał siwe włosy i maleńki wąsik. Jego oczy nie były przyjazne.
- Czego pan tu szuka? - zapytał z gniewem. - Chce pan, żebym wezwał policję?
- Myślę, że pana towarzysze niezbyt chętnie chcieliby widzieć tu policję - mówiłem spokojnie. - Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Paweł Daniec i pracuję...
- Jest pan oszustem! - krzyczał mężczyzna. - znam tego pana. To pan go zaatakował i ścigał nas.
- Niech pan obejrzy moją legitymację.
- Jest sfałszowana!
W tym momencie otworzyły się drzwi garażu i po chwili wyleciał z nich nissan. Kierował nim harleyowiec. Włączył napęd na cztery koła, ostro skręcił na drogę, gdzie czaił się Olbrzym. Dziennikarz włączył światła i usłyszeliśmy łomot zderzenia.
- Pan jest bandytą! - usłyszałem głos staruszka.
Patrzyłem, jak Olbrzym wysiada z dodge’a i pomaga wyjść z rozbitego nissana harleyowcowi.
- Trzeba zawsze zapinać pasy! - żartował dziennikarz.
Z satysfakcją ujrzałem, że na stalowym zderzaku dodge’a były tylko niewielkie zadrapania. Za to maska nissana i silnik nadawały się do remontu.
Nagle z tyłu domku dobiegł nas czyjś krzyk i straszliwy rumor. Po minucie zza węgła wyszli Maciek i Gustlik niosąc Baturę.
Spojrzałem na nich pytająco.
- Zaczailiśmy się z tyłu i gdy ten pan w pośpiechu wyszedł na schody tylnymi drzwiami, to mu pomogliśmy świecąc naszymi latarkami - wyjaśniał Gustlik. - Jakoś tak nieszczęśliwie wyszło, że promienie zaświeciły temu panu w oczy i spadł ze schodów. Strasznie nam przykro...
- Pawle, to napad - powiedział do mnie wściekły Batura. - Zapłacisz mi za to!
Z ukrywaną radością widziałem, że jego świeżo założony gips na złamanej na Jastrzębiej Górze nodze jest rozbity.
- Chyba rzeczywiście trzeba zadzwonić po policję - mruknąłem.
Staruszek przyglądał się temu wszystkiemu zdziwiony, gdy wezwałem stróży porządku i powiadomiłem Straż Graniczną o znalezieniu chłopców. Podałem mężczyźnie telefon komórkowy.
- Niech pan zadzwoni do żony, bo bardzo się o pana niepokoi - powiedziałem.
Starszy pan drżącym głosem opowiedział żonie o swoich przeżyciach. Dyskretnie odszedłem na bok. Podszedłem do Olbrzyma, który opatrywał rozbite czoło harleyowca. Pomogłem zabandażować ranę. Potem obejrzałem nogę Batury.
- Dłuższy pobyt w szpitalu nie ominie cię - odezwałem się.
Niebieskie oczy Jerzego wyrażały tylko chłód. Nic odzywał się do mnie.
Po kwadransie prawie jednocześnie przyjechali policjanci i pogranicznicy. Spisali dane Batury i harleyowca.
- Po wizycie u lekarza będą musieli panowie złożyć zeznania - powiedział szczupły policjant z Kętrzyna. - Od razu weźmiemy was do Kętrzyna. Tam też zostanie odwieziony wasz nissan.
Porucznik Straży Granicznej, kolega Olbrzyma, podszedł do Maćka i Gustlika.
- Dobrzy jesteście - pochwalił ich. - Moi chłopcy nie mogli was znaleźć. Czy nie myśleliście o wstąpieniu do Straży Granicznej? Takie pistolety jak wy przydałyby się nam. Dam wam swoją wizytówkę, w razie czego powiem, gdzie trzeba zgłosić się i napiszę referencje.
Harcerze przyjęli wizytówki i byli chyba bardzo dumni z propozycji. Po dwudziestu minutach byliśmy już sam na sam ze staruszkiem.
- Paweł Daniec - jeszcze raz przedstawiłem się podając mężczyźnie rękę.
- Tadeusz Mosiorowicz - odpowiedział.
Przedstawiłem mu Olbrzyma i harcerzy. Pan Tadeusz zaprosił nas do swojego domku.
- Chodźcie, panowie, mam tylko herbatę, ale zawsze to coś.
- Mam trochę kanapek - pochwalił się Olbrzym.
- A my chleb i konserwy - dodał Maciek.
W sumie mieliśmy tyle prowiantu, że mogliśmy urządzić całonocną ucztę. Opowiedziałem naszemu gospodarzowi o poszukiwaniach skarbu Samsonowa, a Olbrzym przypomniał o liście.
- No tak - przyznał pan Tadeusz. - Napisałem do pana, chociaż ten ślad może być bardzo nikły.
- Powiem panu, że mój dziadek też opowiadał, że dostał rozkaz ze sztabu Samsonowa, żeby zakopać dwie tajemnicze skrzynie.
- To dziwne - mruczał pan Tadeusz. - Posłuchajcie tej historii. Mój ojciec, Andrzej, urodził się 28 października 1888 roku. Mieszkał w wiosce, która obecnie znajduje się na Ukrainie. W chwili wybuchu pierwszej wojny światowej został wcielony do armii carskiej. Jego ojciec też służył w armii i walczył na Kaukazie.
- Pewnie z Czeczenami - wtrącił Maciek.
- Zgadłeś - pan Tadeusz kiwnął głową. - Dziadek dużo nam opowiadał o tamtych walkach. Mówił, że Czeczeni byli doskonałymi wojownikami i tak naprawdę wojsko rosyjskie bało się wychodzić ze swych fortec. Do walki z Czeczenami wysyłano wielu Polaków, którzy nie chcieli walczyć przeciwko narodowi pragnącemu wolności. Urodziłem się w 1925 roku. Od kiedy pamiętam, coś gnębiło ojca. Tuż przed śmiercią opowiedział nam tajemnicę swojego życia. Podobno w czasie bitwy pod Tannenbergiem, gdy część wojsk została okrążona, żołnierze chcieli uciekać z okrążenia. Lecz ci, którzy wycofali się, pobłądzili lub zginęli na bagnach. Wraz ze sztabem w okrążeniu znaleźli się kozacy, piechota i bateria mojego ojca. W pobliżu, w wysokiej wieży rozmieścił się sztab Samsonowa. Na jej szczycie znajdowało się stanowisko obserwatora podającego artylerzystom namiary na pozycje niemieckie.
- Pana tata nie mówił, gdzie to było? - spytał Olbrzym notując.
- Nie, zapamiętał tylko, że była tam murowana wieża, którą Niemcy ostrzeliwali i w końcu rozbili. Wtedy ojca wezwano do sztabu. Otrzymał rozkaz, aby z dwójką żołnierzy zakopać dwie skrzynki. Były to identyczne pojemniki do tych, w których przechowywano pociski artyleryjskie. Miały w nich znajdować się dokumenty sztabu armii generała Samsonowa. Zaprzysięgnięto całą trójkę, że dochowają tajemnicy. Mój ojciec był bardzo wierzący i nigdy nie zdradził nam miejsca ukrycia tych skrzynek.
- A co się stało z pana tatą? - dopytywali się Maciek i Gustlik.
- Wokół tej wieży toczyły się zacięte walki. Gdy skończyły się pociski artylerii, kozacy utworzyli obronę okrężną. Nastawili swoje piki przed tyralierą atakującej kawalerii niemieckiej. Ojciec mówił, że takiej masakry nie chciałby drugi raz oglądać. Konie niemieckiej kawalerii nadziane na lance miały rozerwane brzuchy, padały obficie krwawiąc. Walczono na szable, bagnety, pistolety i pięści. Niemcy po tej walce jakoby nie chcieli brać do niewoli kozaków, tylko od razu ich zabijali. Mój ojciec w czasie bitwy stracił oko. Dostał się do niewoli i został wysłany do niemieckich kopalń na pięć lat. Jeden z żołnierzy, którzy z nim zakopywali skrzynie, zginął w kopalni przejechany wózkiem z węglem, drugi zmarł na nieznaną chorobę w szpitalu.
- A po wojnie nikt do ojca nie zgłaszał się, żeby wskazał miejsce ukrycia skrzynek? - zapytałem.
- Po pięciu latach niewoli ojciec wrócił do domu. W Rosji szalał ogień rewolucji bolszewickiej. NKWD poszukiwało carskich oficerów, którzy nie chcieli służyć nowemu reżimowi. Tata uciekł do Polski. Wpław przepłynął rzekę Berezynę i znalazł się w Wilnie. Tam spokojnie żył aż do 17 września 1939 roku. Był nauczycielem wychowania fizycznego. Po trzech tygodniach w jego domu zjawiło się NKWD. Na razie zajęło tylko duży pokój w mieszkaniu. Jeden z kapitanów NKWD przyglądał się ojcu i gdy w końcu zostali sami, zapytał: “Andrzeju, czy ty mnie nie pamiętasz?” “A skąd?” - odpowiedział pytaniem ojciec. “Razem służyliśmy w carskim wojsku.” “Teraz cię poznaję” - rzekł ojciec. “Czy ty masz możliwość stąd uciec? NKWD szuka takich jak ty.” “Tak” - odpowiedział tata po chwili namysłu. “To uciekaj.” Ojciec ukrył się u znajomych pod Wilnem. W 1941 roku, gdy ruszyła niemiecka ofensywa na ZSRR, na dworcu stało już czterdzieści wagonów do wywiezienia Polaków. NKWD paliło dokumenty. Gdyby nie nalot niemieckich samolotów na dworzec, plan wywózki zrealizowano by. Pod okupacją niemiecką ojciec działał w konspiracji. W 1945 roku udał się do Urzędu Repatriacyjnego po skierowanie na Ziemie Odzyskane. Chyba sam wolał uciekać przed NKWD. Pod koniec maja przybył do Kętrzyna.
- Są pewne zbieżności z tym, co opowiadałeś o swoim dziadku - zwróciłem się do Olbrzyma. - W twoim wypadku jednak rozkaz padł chyba tuż po zapadnięciu decyzji o wycofaniu armii Samsonowa z Prus Wschodnich. Z tego co opowiadał pan Tadeusz, możemy w przybliżeniu określić miejsce, gdzie to wszystko wydarzyło się.
- Trzeba wiedzieć, gdzie stacjonował sztab, gdzie stała wieżą, gdzie zaatakowali niemieccy kawalerzyści - wyliczał Maciek,
Zauważyłem, że w czasie tej wyliczanki Olbrzym uśmiechał się. Trochę mnie to zmroziło. Obawiałem się, czy znowu nic rozpocznie jakiejś podwójnej gry.
Była już trzecia nad ranem. Wszyscy wsiedliśmy do dodge’a i ruszyliśmy w stronę Reszla. Staruszka posadziliśmy na honorowym miejscu obok kierowcy.
- Co panu opowiadał Batura? - zapytałem siadając na ławeczce pod plandeką.
- Podał się za pana - odparł pan Tadeusz. - Mówił, że pan go ściga, że jest pan oszustem i że ma pomagierów przebranych za harcerzy.
Maciek i Gustlik w tym czasie ułożyli pałatki i karimaty na podłodze, nakryli się kurtkami i zasnęli.
- Skąd pochodził pana ojciec? - Olbrzym zapytał mężczyznę.
Dziennikarz właśnie zmieniał biegi i wskutek zgrzytu skrzyni biegów nie usłyszałem odpowiedzi.
Po godzinie zajechaliśmy do Reszla. Żona pana Tadeusza wybiegła zapłakana na powitanie męża. Pożegnaliśmy się, a Jacek z czwórką harcerzy dołączyli do nas.
- Proponuję nocleg u mnie - zapraszał nas Olbrzym.
- Dobrze, ale zawieziesz nas na olsztyński dworzec?
- Oczywiście, po południu jest jakiś pociąg do Warszawy.
Po dwóch godzinach znaleźliśmy się w domu na wysepce Olbrzyma. Harcerze uparli się, że położą się spać na werandzie.
- Świeże powietrze nam nie zaszkodzi - argumentował Jacek.
Podejrzewałem, że chcieli uknuć jakiś plan dalszych poszukiwań skarbu. Sam więc ułożyłem się do snu na kanapie w salonie, skąd było bezpośrednie wyjście na taras. Miałem nadzieję, że coś podsłucham. Jednak sen i zmęczenie były silniejsze.
Obudziłem się w południe. Wyjrzałem na werandę. Zobaczyłem, że harcerze leżeli równo jeden obok drugiego i spali jak zabici.
Po cichu wszedłem na górę, gdzie nasz gospodarz miał swoją sypialnię i pracownię. Przez uchylone drzwi podejrzałem, że śpi. Na stole była rozłożona mapa obejmująca swym zasięgiem teren bitwy pod Tannenbergiem w sierpniu 1914 roku. Olbrzym rozstawił na niej maleńkie, dwuipółcentymetrowe figurki żołnierzy.
Zszedłem na dół do kuchni, żeby zacząć przygotowywać późne śniadanie. Po półgodzinie dołączył do mnie Olbrzym. Był dziwnie milczący.
- Myślisz o opowieści staruszka? - zapytałem go.
- Tak. Najbardziej zadziwia mnie pewna zbieżność losów jego ojca z losami mojego dziadka. Dlaczego sztab Samsonowa chciał łącznie zakopać aż cztery skrzynki, jeśli wierzyć tym opowieściom.
- Faktycznie, ilość zakopanych skrzynek rozrasta się w niesamowitym tempie - przyznałem.
- W jednym wypadku mamy pewne wskazówki pozwalające nam zlokalizować miejsce skrytki w czasie i przestrzeni.
- Temu mają służyć ci żołnierze na mapie? - wypaliłem.
Olbrzym spojrzał na mnie. W jego oczach widziałem zaskoczenie i gniew.
- Tak. Nie myśl, że chcę coś ukryć przed tobą. Po prostu ta moja instalacja stoi już prawie od tygodnia. Wpatruję się w nią każdego dnia i nic nie mogę wymyślić.
- Mogę przyjrzeć się jej z bliska?
- Jasne, chodź.
Poszliśmy na górę. Na stole leżała powiększona dwukrotnie mapa znaleziona w domku Brecskova w Zielonowie.
- Każdy żołnierz w przybliżeniu odpowiada jednemu pułkowi - opowiadał Olbrzym. - Zrobiłem tak, bo część dywizji uległa przecież rozproszeniu i rozbiciu. Do podstawek przyczepiłem chorągiewki pozwalające łatwo zorientować się, co jest co.
- Skąd masz żołnierzy? - zapytałem oglądając starannie pomalowane miniaturki.
- Kiedyś zajmowałem się modelarstwem, głównie w skali l :72, niemieckiej broni pancernej z drugiej wojny światowej. Potem zainteresowałem się także pierwszą wojną światową. Robiłem dioramy bitew, okopów. Trochę tego zostało mi jeszcze w piwnicy.
Dłuższą chwilę patrzyłem na mapę, ale szybko pogubiłem się.
- To nie jest takie proste - Olbrzym śmiał się patrząc na moją minę.
- Zgadza się, ale to dobra metoda.
- Taka sama jak każda inna. Trzeba będzie powtórzyć eksperyment w większym gronie.
- Zrobimy to, kiedy tu wrócę - powiedziałem.
Zeszliśmy do kuchni mijając po drodze kolejką harcerzy stojących przed łazienką. Po śniadaniu podanym w porze obiadu wsiedliśmy do dodge’a i pojechaliśmy na olsztyński dworzec kolejowy.
- Kiedy przyjedziesz? - zapytał mnie dziennikarz.
- Nie wiem.
- Przerywasz poszukiwania? - dziwił się Olbrzym.
- To nowy, ciekawy ślad - przyznałem. - Muszę jednak lepiej się przygotować. Poczytam najnowszą literaturę. Mam nadzieję, ze ty zaczniesz tu szukać miejsca, gdzie mogła stać wieża.
- Oczywiście.
- Dasz znać? - zapytałem.
Olbrzym kiwnął głową.
Harcerze trochę kręcili nosami na to, że muszą już wracać do domów. Byli jednak zmęczeni po ostatnich przygodach. Szybko ulokowali się w przedziale.
Stałem z Olbrzymem na peronie.
- Wielkie dzięki za pomoc - powiedziałem ściskając dłoń dziennikarza.
- Do zobaczenia pod dębami - zażartował powtarzając słowa Batury.
Konduktor gwizdnął oznajmiając odjazd.
- Powiedz, co cię rozśmieszyło w opowiadaniu staruszka? - spytałem stojąc na schodkach wagonu.
Pociąg już zaczął się toczyć. Olbrzym z kieszeni wojskowej bluzy wyjmował właśnie papierosy. Patrzył na mnie uśmiechając się. Z papierosem w ustach szedł obok wagonu.
- Niemcy pod Tannenbergiem praktycznie nie mieli zwartych jednostek kawalerii - mówił. - Ciekawe, kogo kozacy nadziali na swoje lance?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
NOWE MEBLE * WYPRAWA DO OLSZTYNA * OLBRZYM NA MOTOCYKLU * ELEKTRONIK I ALARMY * POSZUKIWANIE PIWNICY * ROZMOWA Z BARBARĄ * TAJEMNICZE WEJŚCIE POD KREDENSEM
Obudził mnie ryk klaksonu i walenie do drzwi na dole. Zerwałem się z miejsca. Natychmiast tego pożałowałem. Czułem, że łopatki przyrosły mi do żeber, a nogi były jak z waty. Jak na szczudłach wyszedłem na korytarz.
- Jest tam kto? - dobiegał krzyk z dołu.
Zszedłem po schodach. Otworzyłem drzwi. Na progu stał barczysty mężczyzna w kombinezonie. W ręku trzymał jakiś papier.
- To państwo zamawiali meble? - zapytał.
- Tak - odpowiedziałem.
Spojrzałem na zegarek. Była siódma rano.
- Szybko panowie przyjechaliście - dodałem.
- Taka praca - mruknął mężczyzna. - Chodź, Rysiek! - zawołał do kierowcy. - Wyładujemy te graty!
Kierowca w identycznym stroju wygramolił się z szoferki ciężarówki marki iveco.
Na dół zbiegli harcerze.
- Czeka nas noszenie mebli - powiadomiłem ich.
- Się robi - rzucił Gustlik zakasując rękawy.
Dopiero teraz zobaczyłem, że chłopak mimo swych niespełna osiemnastu lat miał mięśnie jak u dorosłego mężczyzny.
- Pomogą nam panowie zatargać to wszystko na górę? - zapytałem.
- Nie mamy czasu - odpowiedzieli obaj mężczyźni wystawiając prosto na drogę nowiutkie biurka, krzesła, stoły, szafki i tapczany.
W tym momencie zjawiła się Jola. Panowie aż gwizdnęli z przejęcia.
- Dzień dobry! - przywitała wszystkich. - O, jakie ładne meble!
Natychmiast położyła się na jednym z tapczanów. Kierowca patrzył na nią z zachwytem.
- Całą noc spędziłam na karimacie, było tak niewygodnie - narzekała Jola.
- Teraz będzie pani miękko - powiedział kierowca,
- Cały dzień będziemy nosić te meble. Kiedy wreszcie położę się na porządnym łóżku? - marudziła Jola.
- To my pomożemy - orzekli obaj panowie nie odrywając oczu od Joli.
W ciągu godziny wszystkie meble znalazły się w pokojach. W tym czasie Barbara zrobiła śniadanie, na które rzecz jasna zaprosiliśmy meblarzy. Obaj byli jak zaczarowani i bez słowa wykonywali wszystko to, czego sobie zażyczyła Jola. Harcerze krzywo patrzyli na ich umizgi.
Po śniadaniu i odjeździe meblarzy każdy z nas zamknął się w swoim pokoju, aby ustawić meble według własnego upodobania. Cały dom rozbrzmiewał szuraniem. Potem na chwilę zrobiło się cicho, gdyż rozpakowaliśmy swoje rzeczy. Wyszliśmy na korytarz prawie jednocześnie.
- Teraz lepiej? - zapytałem obie panie.
- O, tak - Jola nie ukrywała zadowolenia.
- Pozostaje nam jedynie załatwienie spraw związanych z gazem i prądem - poważnym tonem powiedziała Barbara.
- Potrzebne są radio, telewizor i lodówka - dorzuciła Jola.
- Zgadzam się na lodówkę i radio - stwierdziłem. - Trzeba też ustalić plan pracy naszej placówki.
- Najlepiej kupić porządny sprzęt grający i zrobić dyskotekę w sali kinowej - zaproponował Maciek.
Skrzywiłem się, ale faktycznie musieliśmy także pomyśleć nad wykorzystaniem sali kinowej, która dotąd służyła jedynie do spotkań wiejskich.
- Jedziemy do Olsztyna - zadecydowałem.
Dziewczyny prawie podskoczyły z radości.
Po półgodzinie wyszliśmy z naszego domostwa starannie zamykając wszystkie drzwi i okna. Przed sklepem tradycyjnie siedzieli panowie sączący południowe piwko. Drogą szedł właśnie Balcerek.
- On najbardziej rzucał się do Milionera - powiedział nam Gustlik. Mężczyzna tradycyjnie wyglądał tak, jakby właśnie wrócił z solidnej popijawy. Widzieliśmy jednak, że miał pokiereszowaną twarz
- Stara cię sprała? - żartowali z niego bywalcy schodów przed sklepem.
Balcerek tylko machał ręką, lecz gdy spojrzał na nas, dziwnie się zmieszał.
- Dzień dobry! - rzucił i czym prędzej odszedł.
Wyjechaliśmy z Kociaka i ruszyliśmy szosą przez las w stronę Jedwabna. Po obu stronach drogi rósł piękny las mieszany, z którego przez otwarte okna dochodził do nas radosny śpiew ptaków. Bliżej miasteczka mijaliśmy łąki. Spacerowały po nich dostojne bociany przystając co chwila, jakby nagle zainteresował je jakiś żuczek wędrujący wśród traw. Wysoko nad nimi, szybko machając skrzydłami, prawie wisiały w powietrzu słowiki. Konkurowały o to, który ładniej i donośniej śpiewał. Ich świergot był najwspanialszą symfonią.
Na gałęziach przydrożnych drzew pojawiały się rude wiewiórki. Ich szybkie skoki przypominały ogniki drgające wśród liści. Co chwila drogę przecinał nam jakiś wróbelek próbujący błyskawicznie przelecieć nad drogą. Jaskółki śmigały w zawrotnych piruetach niczym najdoskonalsze myśliwce. Nad strumykami, rzekami i jeziorami sunęły niebieskie ważki, często połączone ze sobą w godowym transie.
Specjalnie nie jechałem szybko, aby napawać się pięknem letniego dnia. Za Butrynami wjechaliśmy w podolsztyńskie lasy. Tam miał swój dom Olbrzym, ale i tam znajdował się rządowy ośrodek wypoczynkowy w Łańsku. Mimo takiej bliskości dużego miasta las zachował resztki dzikości i dwa razy wśród krzewów śmignęły młode sarenki.
Olsztyn od tej strony przywitał nas murem betonowego blokowiska. Jaroty, dawna wieś, zostały wchłonięte przez miasto i stały się jedną z dzielnic, największą sypialnią. Za nowoczesnym budynkiem kościoła skręciliśmy w lewo, a potem na skrzyżowaniu w prawo. Po chwili z lewej strony Jola i Barbara wypatrzyły duży supermarket.
- Zatrzymaj się tam, zatrzymaj! - krzyczały i podrygiwały.
Przed sklepem panował ogromny ruch. Kombinat handlowy połykał i wypuszczał ze swego wnętrza masy ludzi z pełnymi koszykami zakupów. Takie miejsca zawsze napawały mnie smutkiem. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w oczy w takich miejscach jest to, że będąc wśród półek możemy czuć się jak istoty najważniejsze. Wychodząc za linię kas, po zapłaceniu słonego rachunku, jesteśmy już nikim. Liczy się tylko to, jak szybko oddamy koszyk i zwolnimy parking.
- Macie dwie godziny - powiedziałem do dziewczyn patrząc na zegarek.
Obie zniknęły błyskawicznie. Z harcerzami mogliśmy spokojnie poszukać sklepu, w którym ministerstwo zamówiło lodówkę. Dokupiłem też radiomagnetofon. Potem załatwiłem wszystkie sprawy urzędowe.
Martwiłem się, że Jola i Barbara czekają na nas z zakupami przed sklepem. Jednak zadzwonił mój telefon komórkowy
- Prosimy jeszcze o półtorej godziny - usłyszałem głos Joli i trzask odkładanej słuchawki.
Miałem więc czas, żeby pojechać do Muzeum Warmii i Mazur, mieszczącego się w olsztyńskim zamku. Niestety zaczął się sezon urlopowy i nie zastałem nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, jakie zabytki można by wypożyczyć, żeby zorganizować naszą pierwszą wystawę.
Trochę zmęczony pobytem w mieście wracałem po zasypanej fosie olsztyńskiego zamku, gdy nagle usłyszałem za sobą. ryk silnika i klakson. Obejrzałem się. To jechał Olbrzym na swym motocyklu BMW R75. Tym razem jego maszyna miała pełny, żółty kamuflaż Africa Korps. Olbrzym miał na sobie odpowiednio kolorystycznie dobrany strój. Głowę skrywał niemiecki hełm, na którym spoczywały wielkie, zakurzone gogle motocyklowe.
- Jedziesz na wojnę? - zapytałem go.
- Nie - odpowiedział zatrzymując się. - Wracam ze zlotu motocyklowego. Jestem umówiony z pewnym facetem, specem od elektroniki. Mam z nim porozmawiać o alarmach.
- Jest w tym dobry? - spytałem.
- Najlepszy w okolicy - zapewniał Olbrzym. - Stosuje naprawdę wyrafinowane sztuczki.
- Szukam kogoś takiego - powiedziałem.
- A do czego?
- Zakładam muzeum w Kociaku.
- Muzeum? - Olbrzym uśmiechnął się. - Szukamy wspólnie skarbu Samsonowa, a o muzeum nic mi nie powiedziałeś.
- Nie miałem czasu zająć się tą sprawą. Potrzebuję dobrego alarmu.
- To jedź za mną! - krzyknął Olbrzym kopiąc w rozrusznik. - Pamiętaj, że nam się śpieszy.
Podbiegłem do Rosynanta. Harcerze cały czas czekali w środku. Ruszyłem za Olbrzymem. Wyjechaliśmy z olsztyńskiej Starówki. Dziennikarz przyśpieszył i przez skrzyżowanie przy Straży Pożarnej przejechał tuż przed zapaleniem się czerwonego światła. Trzeba przyznać, że przyśpieszenie jego wiekowego motocykla było lepsze niż niejednego współczesnego samochodu. Ledwo nadążałem za nim, gdy lawirował wśród pojazdów pędzących ulicą Niepodległości. Na kolejnym skrzyżowaniu, za mostem na Łynie, zasygnalizował, że skręca w lewo. Teraz jechaliśmy już węższą ulicą Kościuszki. Jakimś cudem Olbrzym wskoczył przed nadjeżdżającymi z naprzeciwka samochodami w prawo, w boczną, brukowaną uliczkę. Zatrzymał się przy pierwszym domu i zaczekał na nas. Musiałem odstać pięć minut, nim znalazłem dobry moment, aby skręcić.
- Za ostro jeździsz - pouczyłem go.
- Po to mam dobry motocykl - odpowiedział.
Odważnie wszedł przez furtkę, za którą siedział ogromny wilczur.
- Cześć Bej! - przywitał psa. - Śmiało! Chodźcie! - wołał do nas.
Pies obwąchał nas i poszedł dyżurować przy płocie. Staliśmy przed drzwiami ogromnego poniemieckiego domu. Olbrzym nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył nam wysoki, szczupły blondyn o włosach spiętych w kucyk. Uścisnął rękę Olbrzyma spoglądając na jego motocykl.
- Leszek - przedstawił się witając nas.
- Leszek pracuje w regionalnym ośrodku ogólnopolskiego radia - wyjaśnił Olbrzym. - Jak tam twoja maszyna? - zapytał Leszka.
- Robi się - Leszek uśmiechnął się.
- Leszek przesiadł się już z samoróbek, nowych motorów wzorowanych na słynnym harleyu, na sportowe “żylety” - opowiadał nam Olbrzym. - Trochę ostatnio przesadził z prędkością. Pod Muszakami, gdzie znajdował się poligon wojskowy, jest prosty odcinek drogi służący jako awaryjne lotnisko wojskowe. Tam chłopaki rozpędzają swoje bolidy nawet do dwustu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Czasami jednak ktoś jedzie z naprzeciwka i jest niewesoło...
- I co? - zapytał Maciek.
- Po prostu wpadłem w poślizg, musiałem ostro hamować - opowiadał Leszek. - Na szczęście tylko trochę obtłukłem moją kobyłkę.
- Koledzy przyszli do ciebie, bo poszukują speca od alarmów - powiedział Olbrzym.
- O co chodzi? - spytał Leszek.
- Jesteś profesjonalistą? - odpowiedziałem pytaniem.
- Chyba tak - Leszek uśmiechnął się.
- Chyba? - Olbrzym zaczął się śmiać. - On pierwszy w naszym ogólniaku wprowadził nowoczesne metody ściągania. Zamienił zwykły kalkulator na elektroniczny słownik. Nasza rusycystka w niczym się nie połapała. Drugi niezły numer Leszka to dyktowanie przez zminiaturyzowaną krótkofalówkę zadań w czasie klasówki z matmy.
- A alarmy? - byłem dociekliwy.
- To mój konik - mruknął Leszek. - Kiedyś założyłem koledze taki alarm samochodowy, że złodziej ruszył z miejsca, ale przejechał zaledwie pięć metrów i zasnął... Dołączyłem do zwykłego zestawu pojemniczek z gazem usypiającym.
- Chodzi mi o założenie alarmu w muzeum - powiedziałem.
- Zrobię wam coś ekstra - rzucił Leszek. - Chodźcie za mną.
Ruszyliśmy za nim na górę. Najpierw Olbrzym wyjął notatnik i chwilę rozmawiał z Leszkiem o alarmach. Olbrzym robił jakiś większy artykuł do swojej gazety na temat elektronicznych zabezpieczeń. W tym czasie we trójkę rozglądaliśmy się po pokoju wynajmowanym przez Leszka. Leżały tam płyty kompaktowe, akcesoria motocyklowe, części elektroniczne. W pewnym momencie zauważyłem wędrującego po półce pająka. Był duży jak tarantula i włochaty. Ruszał się jakoś dziwnie, sztywno stawiając nogi.
- To taki gadżet - wyjaśnił mi Leszek widząc moje zainteresowanie. - To elektronicznie sterowany pająk. Pracuję nad zwiększeniem jego żywotności. Na razie bateria wystarcza na pół godziny pracy. Ma ten plus, że stawiając nogi dostosowuje się do wszystkich nierówności. Sam potrafi omijać przeszkody i może przenosić niewielkie, lekkie przedmioty, na przykład małe mikrofony czy kamery, jakich używają szpiedzy. Użyłem go raz, do nagrania rozmowy złodziei samochodowych. Za te dźwięki dostałem nagrodę od swoich szefów.
Wreszcie Leszek zapytał mnie, co chcę zabezpieczyć alarmem i ile mam na to pieniędzy. Powiedziałem mu wszystko, co chciał wiedzieć.
- Kokosów na tym nie zrobię, ale zgadzam się - rzekł po chwili namysłu. - Przyjadę do was jutro obejrzeć teren.
Pożegnaliśmy młodzieńca i wyszliśmy na ulicę. Tam Olbrzym wskoczył na motor i pognał do redakcji.
- Do zobaczenia jutro! - powiedział odjeżdżając.
Szybko podjechałem pod supermarket. Nasze panie jeszcze nie skończyły zakupów. Musieliśmy czekać ponad pół godziny.
- Nudne te nasze poszukiwania - rzucił Maciek.
- Organizujemy muzeum, a nie szukamy skarbu - odpowiedziałem.
Sam byłem wściekły, że muszę jeździć po urzędach i wyczekiwać na kobiety, aż skończą zakupy.
- Jutro zaczniemy szukać - obiecałem chłopakom.
Jola i Barbara pojawiły się prowadząc wypełniony wszelkimi dobrami ogromny wózek sklepowy. Dłuższą chwilę trwało przeładowanie zakupów do Rosynanta. Czułem, jak tył Rosynanta opada pod ciężarem lodówki i sprawunków.
Po półgodzinie wróciliśmy do Kociaka. Tym razem to harcerze mieli robić obiad, a dziewczyny poszły do ogrodu wypoczywać. Wpierw wstawiliśmy lodówkę do kuchni. Usiadłem za biurkiem w swoim pokoju na górze i zacząłem rozmyślać nad nocnymi hałasami. Te odgłosy dobiegały z dołu, ale przecież cały parter był zamknięty. Zamyślony sięgnąłem po fajkę. Obróciłem się w fotelu i nonszalancko oparłem nogi o parapet okna. Patrzyłem w niebo, po którym sunęły białe baranki chmur. Nagle mój wzrok padł na kaloryfer zawieszony pod oknem. Jeżeli był grzejnik, to musiało być też jakieś źródło ogrzewania, a we wsi nie było kotłowni. Piece zazwyczaj umieszcza się w piwnicy.
- Właśnie, co z piwnicą? - zapytałem sam siebie.
Szybko zszedłem na parter. Obejrzałem sień i przyszłe sale wystawowe. Nigdzie nie było żadnych drzwi prowadzących na dół. Teraz wkroczyłem do jadalni, a potem do kuchni. Znowu nic. Wyszedłem na dwór i obszedłem dookoła cały budynek. Dom stał na wysokiej podmurówce z kamieni polnych, ale nigdzie nie widziałem piwnicznych okien.
- Obiad! - krzyknął Gustlik wychodząc do ogrodu.
Zasiedliśmy wszyscy do obiadu. Chłopcy podali nam zupę ogórkową, a na drugie ziemniaki z mizerią i kefir do picia.
- Jesteście monotematyczni - narzekała Jola. - Cały obiad z ogórków?
- Za to bardzo zdrowy - zauważyłem.
- Pawle, usiadłeś na rogu stołu - zwróciła mi uwagę Barbara. - Zostaniesz starym kawalerem.
- Nie wierzę w przesądy - odpowiedziałem.
Przez resztę obiadu nie włączałem się do dyskusji rozmyślając o piwnicy. Po posiłku wszyscy wylegli do ogrodu. Postanowiłem dowiedzieć się od sołtysa, czy w tym budynku jest piwnica.
Wyszedłem na ulicę, po której maszerowały tłumy letników. Panowie błyszczeli wszelkiej maści olejkami do opalania. Panie defilowały w skąpych strojach bikini i wznosiły swymi klapkami tumany kurzu. Przed sklepem tradycyjnie siedziało towarzystwo popijające piwko. Znowu nabijali się z Balcerka.
- Balcerek, powiedz skąd masz wino? - pytali.
- Pędzisz je w lesie?
- Dużo dajesz siarki?
- Daj spróbować!
Balcerek na mój widok znowu spuścił głowę i po prostu uciekł.
Walendziaka nie zastałem, ale żona sołtysa zapewniała, że w budynku piwnica jest i to spora.
- Poprzedni kierownik domu kultury zbierał różne szpargały w całej okolicy - opowiadała. - Ludzie znali go i lubili, więc sami znosili mu wszystko, co wpadło im w ręce. Gdzieś to musiał trzymać. Jak wyjeżdżał, to miał ze sobą tylko plecak.
- A nie wie pani, gdzie on teraz jest? - byłem ciekaw.
- O, podobno gdzieś w Warszawie, ale któryś z letników opowiadał kilka lat temu, że ten kierownik już nie żyje. Miał zawał czy wylew...
Smutno pokiwałem głową i wróciłem do naszego muzeum. Wszedłem na górę i znowu zasiadłem za biurkiem. Usłyszałem delikatne pukanie do drzwi.
- Można? - w progu stała Barbara.
- Oczywiście - zaprosiłem ją gestem ręki.
Z braku miejsca usiadła na brzeżku mojego tapczanu.
- Chciałam się dowiedzieć, co planujesz dalej robić? - spytała mnie zdecydowanym głosem.
Odniosłem wrażenie, że długo zbierała w sobie siły do tej rozmowy i starannie ułożyła jej scenariusz.
- Dziś wieczorem chciałem przedstawić wam plan pracy naszego muzeum - wymyśliłem na poczekaniu.
- A masz już przygotowany?
- Nie, właśnie chciałem to zrobić.
- Tak myślałam - na twarzy Barbary pojawił się złośliwy uśmiech. - Urządziliśmy tu sobie przytulne gniazdko, jemy i wypoczywamy. Podejrzewam, że nawet nie wiesz, jak zorganizować nam pracę.
Chciałem przerwać jej atak.
- Nie zaprzeczaj - zrobiła ruch ręką, jakby chciała mnie zatrzymać. - Jesteś dobry w poszukiwaniu zaginionych, ukrytych i skradzionych dzieł sztuki, ale nie w organizowaniu pracy i kierowaniu ludźmi. Proponuję, żebyś zrobił tu to, po co przysłał cię pan Tomasz, a ja i Jola zajmiemy się resztą. Tych napalonych harcerzy możesz wziąć ze sobą.
Jej usta po tak długiej tyradzie zacisnęły się w wąską linijkę. Oczy zza grubych szkieł ciskały błyskawice. Była gotowa stoczyć ze mną śmiertelny bój w imię swoich racji.
- Zgoda - powiedziałem i odetchnąłem z ulgą.
Widać moja decyzja zburzyła jej misterny plan. Wstała nagle.
- Masz słaby kręgosłup psychiczny, jesteś leniem i dużym dzieckiem - rzuciła prawie trzasnąwszy drzwiami.
Z szafki wziąłem latarkę i zszedłem do kuchni. Tam postanowiłem rozpocząć gruntowne poszukiwania wejścia do piwnicy.
Kuchnia była ogromna, dwudziestometrowa. Ściany do wysokości metra pokrywały białe kafelki. W kącie stała kuchenka gazowa, obok szafka z poobcieranym, dębowym blatem. Obok spoczywał zrujnowany kredens, którego widocznie nikt nie chciał już wynieść. Z nowego, naszego wyposażenia były tylko stół i cztery taborety.
Na razie zrezygnowałem z opukiwania ścian z kafelkami. Całą uwagę skupiłem na podłodze. W starych domach często właśnie w kuchni była klapa prowadząca do piwnicy. Pod warstwą zdartego linoleum były jeszcze zdrowe dębowe deski. Ich zrywanie nie miało sensu, a fakt, że podłoga nie była krzywa dobrze świadczył o budowniczych tego domu.
Po kolei podnosiłem płaty gumowej wykładziny i opuszczałem je ze wstrętem. Od spodu były tak brudne, że palce aż lepiły się. Moje poszukiwania nic nie dały.
Usiadłem na taborecie i patrzyłem w podłogę. Nagle zobaczyłem słabe ślady przesuwania kredensu. Na linoleum i deskach widniały nikłe kreski. Zacząłem szarpać się z kredensem. Powoli, centymetr po centymetrze odsuwałem go w stronę okna. Pot grubymi kroplami spływał mi po plecach. Po pięciu minutach zobaczyłem w podłodze zarys klapy szerokiej na pół metra i długiej na metr.
Z kieszeni wyjąłem scyzoryk i jego ostrze wsunąłem w szparę. Podsadziłem drzwiczki i już mogłem zaświecić latarką w nieprzenikniony mrok piwnicy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
MAŁE MUZEUM W PIWNICY * OPOWIEŚĆ O PRUSIE SKOMANDUSIE * OBRAZEK Z JADALNI * WIZYTA BANDY KURZAWY * BÓJKA Z DRESIARZAMI * ROZBRAJAMY NIEPROSZONYCH GOŚCI
Strome, drewniane schody prowadziły w dół. Schodziłem opierając się jedną ręką o ceglaną ścianę. Dziwiło mnie trochę, że nie była mokra. Po chwili stanąłem na podłodze z desek. Moje oczy przyzwyczaiły się do mroku i w promieniu latarki widziałem więcej szczegółów.
Wydawało mi się, że piwnica zajmuje połowę powierzchni fundamentów budynku. W rogu, pod schodami umieszczono piecyk gazowy centralnego ogrzewania. Dookoła, wzdłuż ścian stały półki. Na wprost mnie w równych rzędach ktoś, zapewne były dyrektor domu kultury, poustawiał książki. Z kolei obok widziałem różnego rodzaju wykopaliska, głównie lufy i zamki broni palnej, hełmy i drobne elementy ekwipunku wojskowego. Nie brakowało tu również kompotów i butelek wina.
- Ładne rzeczy - usłyszałem za sobą głos Joli.
Aż podskoczyłem. Nie słyszałem, jak schodziła po schodkach. Poświeciłem w jej stronę. Za nią skradali się harcerze i Barbara.
- Można urządzić niezłą kolację - orzekła Jola oglądając butelki z winem.
- Toż to mały arsenał - szeptał Maciek świecąc na półki z militariami.
- Mamy tu nawet prawie nowiutkiego schmeissera i karabin maszynowy - mruczał Gustlik. - Jest też amunicja - dodał otwierajcie skrzynki.
- Jak to znalazłeś? - zapytała Barbara patrząc na mnie z podziwem.
- Dzięki kaloryferom - rzuciłem patrząc na półki z książkami.
- Jest tu coś ciekawego? - pytała Barbara.
- Same interesujące okazy - stwierdziłem. - Patrz Wszystkie tomy ustawione są według alfabetu. Mamy tu sporo książek wydanych w Królewcu w XIX wieku, dotyczących historii Prus. Dzieła opisujące czasy państwa krzyżackiego umieszczono na najwyższej półce. Niżej jest coś o najeździe tatarskim na Prusy w 1656 roku oraz, o wojnie polsko-szwedzkiej w tym okresie, czyli potopie. Jeszcze niżej ustawiono monografie poszczególnych miast, a na samym dole opracowania o walkach w Prusach Wschodnich w 1914 i 1915 roku.
- No, te ostatnie chyba szczególnie cię zainteresują - mruknęła Barbara.
- Zobaczymy - odpowiedziałem.
Chwilę przyglądałem się książkom. Były w niezłym stanie, chociaż czułem, że ich strony trochę zwilgotniały.
- Niesiemy książki na górę - orzekłem. - Najpierw wyniesiemy je do kuchni, a potem do naszych pokojów.
Ustawiliśmy się w łańcuch i szybko opróżniliśmy półki. Potem Jola zabrała jeszcze jedną butelkę wina i słoik kompotu. Z powrotem nasunęliśmy kredens na klapę.
- Jola, zajmiesz się czasami krzyżackimi - dyrygowałem. - Barbara, weźmiesz wieki późniejsze, chłopcy dzieje miast, a ja pierwszą wojnę światową.
- Cwaniaczek - usłyszałem komentarz Joli.
Każdy zabrał się za swoje książki. Harcerze najpierw pomogli paniom. Potem zamknęliśmy się w swoich pokojach, aby uważnie przestudiować, co każdy z nas miał. Umówiliśmy się, że przy kolacji dokonamy wstępnej inwentaryzacji zbiorów.
Książki w moim pokoju były wydrukowane szwabachą, czyli niemieckim gotykiem, krojem pisma bardzo nieprzyjemnym w czytaniu. Postanowiłem odłożyć na później czytanie skupiając się na obejrzeniu ilustracji i map. Uderzyło mnie to, że nigdzie nie przedstawiono ataku niemieckiej kawalerii. Potwierdziły się słowa Olbrzyma. W książce “Der Weltkrieg 1914-1918” znalazłem mapy bliźniaczo podobne do tej ze skrytki na strychu pułkownika von Brecskova. Natychmiast porównałem oba egzemplarze.
- No tak - mruknąłem pod nosem.
Autor książki korzystał z tej samej mapy sztabowej. Naniósł na nią pozycje obu walczących stron.
Zastanawiało mnie, czy to oznacza, że mapa z 1908 roku była ostatnią wykonaną przed 1914 rokiem, czy też niemiecki historyk po prostu skorzystał z tego, co nie było już potrzebne sztabowcom.
- Kolacja - powiedziała Jola zaglądając do mojego pokoju.
- Już idę - powiedziałem.
Włożyłem mapy do biurka i zszedłem do jadalni. Na stole stały już dwa duże talerze z kanapkami i kubki z mocną herbatą. Jedząc mówiliśmy, co kto znalazł ciekawego.
- Mamy praktycznie całą historię miast regionu Warmii i Mazur - zaczął Maciek.
- To nic ciekawego - skomentowała Barbara. - Oczywiście zbiór ten ma wartość bibliofilską i dobrze, że mamy te książki. Z tego co zdążyłam się zorientować, to u mnie nie ma żadnych rarytasów,
- Muszę jeszcze dobrze przyjrzeć się swojej części kolekcji - odezwałem się. - Myślę, że nasze książki mogą jednak przydać się studentom historii do ich badań. Będziemy mogli zorganizować tu czytelnię z prawdziwego zdarzenia
- Tak - przyznała Barbara. - To mogłoby być bardzo fajne. Studenci mogliby tu nocować i pracować w spokoju. Trzeba nawiązać kontakt z Uniwersytetem Warmińsko-Mazurskim, aby przysyłali do nas młodych naukowców, a nie tylko młodzieńców szukających dobrego miejsca do zabawy.
Na twarzach harcerzy przez krótką chwilę pojawiły się uśmiechy.
- A ty co masz ciekawego? - spytałem Jolę.
Dziewczyna rozparła się na krześle.
- Chce ktoś wina? - zachęcała sięgając po butelkę wyniesioną z piwnicy.
Wszyscy pokręciliśmy przecząco głowami.
- Chcesz mieć zęby bursztynowe, pij często wina owocowe - zrymował Gustlik.
- To dobry wermut - Jola była oburzona. - W moim zbiorku dominują głównie przedruki starych dzieł opowiadających o najdawniejszej historii Prus Wschodnich oraz o podboju krzyżackim plemion pruskich i jaćwieskich. Znalazłam tam interesującą historię. Przeczytać wam?
Skinęliśmy potakująco głowami.
- W okolicach dzisiejszego Giżycka w XIII wieku swoje siedziby mieli Izegups, wódz Galindów, oraz Skomandus, przywódca plemion Sudawii - Jola zaczęła czytać. - Obaj organizowali wyprawy łupieżcze na ziemie polskie i krzyżackie. Skomandus wybrał się przez, Galindię i Pomezanię na ziemię chełmińską, gdzie jego wojowie siali spustoszenie. Wyprawie Prusów nie potrafił przeciwstawić się komtur Bertolt von Northausen i został odwołany. Na jego miejsce przybył Herman von Schonnenburg, który organizując opór doprowadził do wycofania się Prusów. Jednak Skomandus nie dał za wygraną i wrócił z drużyną liczącą cztery tysiące jeźdźców pruskich i litewskich. Najpierw zdobył zamek Pollowist nad rzeką Mokrą. Mieszkający w nim szlachcic, będący lennikiem Krzyżaków, oddał zdobywcom swego wiernego sługę, który miał być ich przewodnikiem. Kolejne etapy wyprawy łupieskiej Prusów znaczyły zgliszcza zamków w Radzyniu, Luppe i Popau. Wojownicy dojechali nawet do Clementsburga nad Nogatem, kilkanaście kilometrów od Elbląga. Wyrżnęli w pień obrońców i dwa tysiące kobiet z dziećmi, które skryły się tam przed najazdem.
- Fajne czasy - westchnął Gustlik.
- Potem Skomandus poprowadził wyprawę na Kwidzyn i Grudziądz. Po drodze niszczono wszystkie kościoły i kapliczki. W drugiej połowie XIII wieku Krzyżacy podbili znaczna część Prus, jednak wyprawa Skomandusa uzmysłowiła to, z jak potężnym przeciwnikiem przyjdzie im się zmierzyć. Taktyka podbojów prowadzonych przez braci zakonnych polegała na zdobywaniu grodów pruskich, umacnianiu ich i prowadzenia z nich wypadów na ziemie pogan. Palili wsie, porywali kobiety...
- Wbrew regule zakonnej, ku niecnym zabawom - wtrąciła Barbara.
- Dacie mi skończy czy nie? - Jola wściekała się. - W krótkim czasie Krzyżacy doprowadzali do wyludnienia okolicznych terenów. Spychali Prusów w głąb lasów lub ich chrystianizowali. Z informacji szpiegów krzyżackich wynikało, że sam Skomandus był w stanie szybko zebrać sześć tysięcy wojowników i mógł liczyć na pomoc ze Żmudzi i Litwy. Pierwsza rejza, czyli wyprawa krzyżacka, liczyła trzy tysiące jeźdźców i pieszych. Krzyżacy porwali tysiące jeńców i uciekli. W czasie kolejnej wyprawy siły krzyżackie zostały zaatakowane przez trzy tysiące Prusów. Bracia zakonni po długiej bitwie pokonali pogan. Trzeci rajd na ziemie Prusów zaowocował porwaniem osiemnastu szlachciców pruskich oraz sześciuset ludzi służby. Na wieść o tym Prusowie zebrali znaczne siły, które ruszyły w pościg za Krzyżakami. Wtedy zdarzył się cud... Gdy Krzyżacy przejechali po zamarzniętym jeziorze Niegocin, lód rozpuścił się zatrzymując pościg. Kolejne akcje przeprowadzane przez Ulryka von Bayera budziły grozę wśród pruskich plemion. W czasie bitwy nawet trzydziestu wojów pruskich bało się atakować von Bayera.
- To chyba kronikarska przesada - wtrącił Maciek.
- Skomandus w czasie jednej z rejz - ciągnęła nie zrażona tą uwaga Jola - porwał gościa Zakonu, Ludwika von Liebenzelle. Rycerz ten był podobno urodziwym mężczyzną, którego wdzięk potrafił zauroczyć zarówno kobiety, jak i wojów. Skomandus trzymał Ludwika na swoim dworze licząc zapewne na okup. W czasie uczty pewien Prus obraził jeńca i ten wyzwał go na pojedynek. Walkę wygrał von Liebenzelle, który w ten sposób odzyskał wolność i powrócił do Malborka. Kolejny sukces krzyżacki to zdobycie przez Mangolda von Sternberga warowni Skomandusa. Ten uciekł razem z rodziną i służbą na Ruś. Gryzł go jednak wstyd za opuszczenie rodzinnych stron i powrócił, zgłosił się do władz Zakonu i pozwolił się ochrzcić. Był to cios dla wszystkich Prusów. W tym czasie w Prusach wybuchło powstanie. Konrad von Thierberg, który wyruszył, żeby zdusić je, został powitany u wrót ziem Skomandusa przez nawróconego wodza i Ludwika von Liebenzelle.
Chłopcy spijali z ust Joli każde słowo. Barbara smętnie patrzyła w blat stołu. Zapewne wyobrażała sobie owego pięknego rycerza. Słuchając patrzyłem na ścianę pomiędzy oknami. Wisiała tam jakaś spłowiała nieco grafika. Wyobrażałem sobie dzikie leśne ostępy, przez które maszerowały oddziały krzyżackie i pruskie, ich wzajemne podchody.
Nagle wstałem. W moich oczach grafika jakby ożyła, przyciągała mnie. Wcześniej nigdy nie przyglądałem się temu obrazkowi. Teraz podszedłem bliżej, nie bacząc na zdziwienie wszystkich związane z moim zachowaniem.
Pod szkłem, na pożółkłym kartonie ujrzałem szaloną szarżę kawalerii na szereg broniących się kozaków. W tle widniały resztki jakiejś budowli. Podpis pod rysunkiem brzmiał: “Atak niemieckiej kawalerii według relacji porucznika Thomasa Raubego. Tannenberg 1914”.
- A jednak - wyszeptałem.
- To ten szturm, o którym opowiadał staruszek z Reszla? - spytał Maciek stając za mną.
- Pewnie tak - odpowiedziałem.
Zdjąłem ramki ze ściany, chciałem obejrzeć karton z drugiej strony. Nic tam nie było oprócz pieczęci drukarni z Drezna.
- Idziemy spać - rozkazałem patrząc na zegarek.
Była już dwudziesta druga. Szybko uciekłem z obrazkiem do swojego pokoju. Do dziurki od klucza włożyłem kawałek papieru, aby nikt nie podglądał mnie. Na korytarzu słyszałem zwykłą wieczorną krzątaninę, kiedy kolejno dziewczyny, a potem chłopcy szli do łazienki myć się przed snem.
Siedziałem i przez lupę oglądałem grafikę. Nieznany artysta wykonał ją w typowym dla tego okresu stylu. Zachował szczegóły uzbrojenia, jednocześnie dodał postaciom niezwykłego heroizmu. Dzieło współgrało jako całość tworząc jakby fotografię tego wydarzenia, jednocześnie w różnych zakątkach rozgrywały się drobne tragedie. Twarze atakujących kawalerzystów były natchnione, zaś kozackie iście diabelskie.
Szczególną uwagę zwróciłem na ruiny w tle. Wiedziałem, że artysta prawdopodobnie usłyszał gdzieś opowieść porucznika Raubego i mógł dowolnie dobrać tło, stworzyć je nie opierając się na opisie konkretnego miejsca. Widziałem resztki niewysokiej budowli, z całą pewnością nie okrągłej. Na dalszym planie dojrzałem przez szkło powiększające zabudowania jakiejś wioski.
- To już coś - westchnąłem z zadowoleniem.
W duchu postanowiłem wziąć się nazajutrz ostro do szukania skarbu. Po kwadransie leżałem już w łóżku i nie wiem, kiedy zasnąłem.
- Pawle! - przerażona Barbara potrząsała moim ramieniem. - Ktoś próbuje otworzyć drzwi na dole.
Była jak zwykle ubrana w pidżamę i szlafrok. Natychmiast zerwałem się z łóżka i założyłem spodnie. Barbara w tym czasie dyskretnie odwróciła się.
- Długo nie mogłam zasnąć, więc przeglądałam książki w moim pokoju - opowiadała. - W domu było cicho. Tylko harcerze debatowali o czymś półgłosem. Minutę temu usłyszałam szum samochodów zajeżdżających przed nasze muzeum. Wyszłam na korytarz i...
- Dobra - przerwałem jej. - Zobaczymy, co tam się dzieje.
Schodziłem po schodach bardzo ostrożnie. Za mną szła Barbara.
Wyraźnie było słychać, że ktoś majstruje przy zamku, a potem rozległy się przekleństwa. Żałowałem, że nie miałem żadnej broni, nawet kija, który mógłby odstraszyć intruzów.
Stanąłem przy drzwiach. Nagle otworzyły się z łoskotem i poczułem solidne uderzenie pięścią w twarz. Potoczyłem się do tyłu i padłem na podłogę. Na chwilę zamroczyło mnie. Jak przez mgłę słyszałem ryk Barbary. Jej płacz naprawdę przypominał syrenę strażacką.
- Coś ty za facet?! - ktoś krzyczał. - Co tu robisz?!
Ujrzałem nad sobą czterech krótko przystrzyżonych młodzieńców w dresach. Chłopcy byli niewiele starsi od harcerzy. Za nimi stały dwie młodziutkie dziewczyny, które mimo młodego wieku paliły papierosy.
- Co ty, Kurzawa! - odezwała się jedna z nich. - Gdzieś nas przywiózł?
Dziewczyna była szczuplutka i miała trochę tłuste, rude włosy. Jej twarz ozdabiały piegi. Towarzystwo przezywało ją “Ruda”. Jej koleżanka zaś prezentowała typ zimnej blondynki, jaką sobie wyobrażałem czytając “Lalkę” Bolesława Prusa.
- Trafiliśmy na jakąś parkę zakochanych - stwierdziła owa blond Lalka. - Nawet wysprzątali domek.
Kurzawa i jego koledzy stali nade mną. Patrzyli spode łba.
- No co jest, misiu? - Kurzawa trącił mnie czubkiem buta. - Żyjesz momentami czy też nie?
- Momentami - mruknąłem potrząsając lekko zamroczoną głową.
Koledzy Kurzawy ryknęli śmiechem.
- Gość spalił ci dobry tekst - szydził kolega Kurzawy.
- Zamknijcie tę babę! - rozkazał Kurzawa.
Barbara sama zamilkła bez interwencji dresiarzy. W tym czasie próbowałem podnieść się na nogi.
- Spoko, koło! - Kurzawa kopnął mnie w brzuch.
Zwinąłem się w kłębek. Kopnięcie bolało straszliwie.
- Co tu robicie? - Kurzawa zwrócił się do Barbary.
- Muzeum - odpowiedziała.
Towarzystwo znowu pokładało się ze śmiechu.
- To widać po madame - Kurzawa żartował sobie z Barbary. - My tu przyjechaliśmy na wypoczynek, więc muzeum sobie poczeka.
- Jakim prawem? - zapytała Barbara.
- Co roku tu przyjeżdżamy, mamy nawet klucze od bramki i od drzwi - szef dresiarzy pokazał pęk kluczy.
- No to w tym roku musicie obejść się smakiem - Barbara próbowała być stanowcza.
- Sorry, paniusiu, ale w takim razie musicie nam zapewnić nocleg, bo my z dziewczynami nie będziemy tłuc się po nocy po jakichś wertepach - Kurzawa drwił sobie z Barbary.
- Sorry, wodzu - Jola majestatycznie zeszła ze schodów. - Musicie jednak zabrać swoje damy do towarzystwa i udać się do innego hoteliku. Tu chwilowo miejsc brak. Jeśli to do was nie dociera, to wezwiemy policję.
Początkowo dresiarze nie zrozumieli treści słów Joli. Byli jak jeden zapatrzeni tam, gdzie w połowie długości ud Joli kończyła się jej koszulka nocna.
- E, nie śpijcie - Ruda szturchnęła jednego z chłopców.
Kurzawa nie mógł oderwać oczu od Joli. Wreszcie popatrzył na mnie.
Powoli wstawałem opierając się o ścianę. Czułem się doskonale i szczerze przyznam, że miałem wielką ochotę na spranie Kurzawy. Wykorzystałem jego dyskusję z dziewczynami na to, aby zebrać się w sobie. Teraz udając jeszcze słabego patrzyłem, co z tego wszystkiego wyniknie.
- Bierzemy laskę i jedziemy - zdecydował Kurzawa wyciągając ręce po Jolę.
- Kurzawa! - krzyknęła Lalka. - Pożałujesz!
- Tonik! - Kurzawa zwrócił się do rosłego blondyna o ponurym wyrazie twarzy. - Chciałeś, żeby Lalka chodziła z tobą. Stawiasz pół litra i jest twoja.
Kurzawa chwycił Jolę za nadgarstki i przyciągnął do siebie.
- Chodź, laska - mruczał zadowolony. - Zostaw tych muzealników, ze mną poczujesz smak prawdziwego mężczyzny.
Jola zaczęła się szarpać. W tym momencie kopnąłem Kurzawę od tyłu w kolano. Jego noga automatycznie ugięła się. Pięścią uderzyłem go w okolice nerek. Wiedziałem, że Kurzawa wychowany zapewne na stadionowych bijatykach nie uznaje żadnych zasad uczciwej walki. Stosowałem więc jego metody. Kurzawa był jednak twardy jak stal. Odwrócił się do mnie, puścił Jolę i z kieszeni wyszarpnął składany nóż, tak zwanego motylka. Jola złapała Barbarę i pociągnęła ją w górę schodów.
Kurzawa trzymał nóż w prawej dłoni ostrzem do góry. Jego kciuk spoczywał na szerokiej rękojeści. Po tym jak trzymał broń mogłem spodziewać się pchnięcia z dołu do góry. Mogło ono być bardzo groźne, gdyż oznaczało atak na jamę brzuszną i rozoranie skóry aż po żebra.
Rozstawiłem szeroko ręce, aby Kurzawa myślał, że spodziewam się ciosu z boku.
- Ciachaj go! - koledzy zagrzewali Kurzawę do walki.
Zauważyłem, jak Kurzawa powoli przenosi ciężar ciała na lewą nogę, szykując prawą do kroku w przód. Oznaczało to szybkie nadejście ataku. Rzeczywiście, nagle pchnął nożem. Odskoczyłem. Prawą ręką chwyciłem go za uzbrojoną dłoń od spodu, zaś lewą mocno uderzyłem z góry w staw łokciowy. Kurzawa zdziwił się, gdy jego własny nóż przeleciał mu koło ucha. Tę chwilę wykorzystałem uderzając go w splot słoneczny i stopą w podbrzusze. Koledzy Kurzawy wyjęli skrywane dotąd w rękawach krótkie kije baseballowe.
- Stop! - rozległ się krzyk z góry.
W ciszy, jaka zapanowała w korytarzu, usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk przeładowywanej broni. Dresiarze przerażeni spojrzeli do góry. Uczyniłem to samo i natychmiast odwróciłem wzrok w stronę napastników. Bałem się najgorszego.
Na szczycie schodów, przy balustradzie stał Gustlik. Celował w dół z karabinu maszynowego znalezionego w piwnicy. Był to niemiecki MG-42, najlepsza tego typu broń drugiej wojny światowej, o diabelnej szybkostrzelności, do dziś używana przez armie NATO. Z komory zamkowej luźno zwisał metrowej długości pas z amunicją. Nóżki karabinu oparł Gustlik o poręcz. Był skupiony. Jeśli strzeliłby, jatka w korytarzu byłaby straszliwa.
Cofałem się z linii ognia. Dresiarze jednak po chwili strachu otrzeźwieli i uciekli do jadalni. Przy drzwiach zostały ich dziewczyny, które z piskiem wybiegły na dwór.
- Tylko spokojnie! - krzyczałem do Gustlika. - Gdzie jest Maciek?!
- Jestem spokojny - usłyszałem odpowiedź.
Gustlik schodził po schodach. W jego silnych dłoniach jedenastokilogramowy karabin spoczywał jak maleńkie dziecko. Taśmę amunicyjną harcerz przewiesił sobie przez ramię. Jedną dłoń trzymał w okolicy spustu, a drugą ściskał dwie nóżki złożone w bok od lufy. Cwaniak wiedział, że gdyby strzelił i trzymał broń inaczej, poparzyłby sobie ręce.
- Gdzie Maciek? - powtórzyłem pytanie.
- Zobaczy pan - rzucił.
W tym czasie w jadalni zapanował straszliwy tumult. Po chwili wyszedł stamtąd Kurzawa. Jego ręce sterczały pionowo do góry w geście poddania się. Za nim defilowali jego koledzy. Cała czwórka po kolei kładła się w korytarzu na podłodze. Na końcu wyłonił się Maciek ze schmeisserem.
Byłem przerażony. Spokojni harcerze zmienili się w żołnierzy. Miałem obawy, że nagle zaczną strzelać. Poza tym w świetle prawa byli nielegalnymi posiadaczami broni. Policja mogłaby ich aresztować bez żadnej dyskusji.
Gdy tak stałem, Gustlik ustawił się tak, aby wszystkich dresiarzy mieć na muszce, a Maciek zaczął ich przeszukiwać. Zabrał im wszystkie kije, noże i kastety. Jeden miał pieprz w aerozolu, a Kurzawa nawet pistolet gazowy. Bardzo szybko pod ścianą utworzyła się niewielka gromadka stadionowego arsenału. Na koniec Maciek podał mi ich legitymacje szkolne, dowody osobiste i prawa jazdy. Patrzył na mnie wyczekująco.
- Puścimy was - odezwałem się do dresiarzy. - Wcześniej spiszemy wasze dane, zatrzymamy waszą broń, a wy wyjedziecie stąd. Zgoda?
Maciek lekko kopnął Kurzawę w podeszwę buta. Kurzawa natychmiast potakująco poruszył głową, przy okazji wycierając twarzą kawałek podłogi.
Z kieszeni spodni wyjąłem notes i zapisałem sobie imiona, nazwiska, adresy i numery dokumentów dresiarzy.
Rzuciłem dokumenty na próg.
- Teraz znikać! - warknąłem.
Gustlik wszedł na schody, a Maciek stanął obok mnie celując w drzwi. Kurzawa i jego koledzy wstali niepewnie i wychodzili z naszego muzeum.
- To jeszcze nie koniec! - wychodząc krzyknął Kurzawa.
- Nie będziesz tu groził, łobuzie! - z ulicy dobiegł nas krzyk sołtysa Walendziaka.
Maciek natychmiast schował za siebie pistolet maszynowy. Gustlik ukrył się na górze.
Do korytarza wszedł Walendziak prowadząc ze sobą jeszcze pięciu chłopów.
- Znowu przyjechali - narzekał. - Zebrałem sąsiadów i przybiegliśmy na pomoc, jak tylko dowiedziałem się, że te łachudry tu są. Widzę, że pan sobie z nimi dał radę.
- Na razie tak - odpowiedziałem.
- Co roku tylko kłopoty z nimi - mówił sołtys. - Przyjeżdżają i łobuzują. Najpierw to zatrzymywali się tylko na polu namiotowym. Potem turystom ginęły rzeczy, były burdy. Wszyscy się ich bali. Rok temu zajęli cały ten budynek i ściągnęli ze sobą większą bandę.
- Miejmy nadzieję, że już nie wrócą - rzekłem starając się zapędzić chłopów do wyjścia.
Po krótkiej wymianie zdań rolnicy poszli spać.
- Maciek, Gustlik! Do mnie! - ryknąłem zamykając drzwi.
Siedziałem za biurkiem. Na blacie leżały pistolet i karabin maszynowy. Harcerze stali na baczność patrząc gdzieś ponad moją głową. Przyznam, że nakrzyczałem na nich zdrowo.
- Chcecie iść do więzienia?! - nie mogłem uspokoić się. - Chcecie ludzi pozabijać?! Co z tego, że nas zaatakowali?! To nie oznacza, że przez ich głupotę wy musicie mieć kłopoty z policją!
Po chwili uspokoiłem się.
- Dlaczego wzięliście broń z piwnicy? - spytałem.
- Chcieliśmy ją lepiej obejrzeć - wyjaśnił Maciek. - Karabiny są w dobrym stanie, ale nie można z nich strzelać. Mają spiłowane iglice, przewiercone zamki, a w łuskach ktoś zrobił dziury i wysypał proch.
Odetchnąłem głęboko. A jednak harcerze byli rozsądnymi chłopakami.
ROZDZIAŁ ÓSMY
LESZEK I JEGO SYSTEM ALARMOWY * IDĘ NA JASTRZĘBIĄ GÓRĘ * KURZAWA WŚRÓD RUIN * SPOTKANIE W WAPLEWIE * CO BYŁO NA CMENTARZU * W CHAŁUPIE FRĄCZKA * ZAMASKOWANI BANDYCI W VOLKSWAGENIE
Nazajutrz jedliśmy śniadanie w ponurych nastrojach. Harcerze pilnie przyglądali się mojej twarzy. Chcieli wyczuć, czy nadal jestem wściekły. Dziewczyny były zamyślone. Wydawało mi się, że wciąż przeżywały nocne wydarzenia.
- Dziś zajmiecie się inwentaryzacją zbiorów z piwnicy - zabrałem głos. - Chłopcy załatwią deski i wykonają półki.
- A ty? - zapytała Jola.
- Mam co robić - uciąłem dyskusję.
Po posiłku chciałem wybrać się na Jastrzębią Górę, aby zobaczyć, czy nikt nie starał się spenetrować piwnicy zburzonego domku von Brecskova. Gdy wychodziłem z naszego muzeum, na drodze w tumanie kurzu ukazały się dwa motocykle. To przyjechali Olbrzym i Leszek.
- Cześć! - zawołali jednocześnie.
Oczywiście dłuższą chwilę trwało zapoznanie ich z dziewczynami. Po chwili Leszek zabrał się do roboty. Obejrzał budynek, ściany, okna i drzwi.
- Proponuję założyć fotokomórki włączane szyfrem oddzielnie dla pomieszczeń muzealnych, gospodarczych i mieszkalnych - Leszek jednocześnie mówił i coś notował w zeszycie. - Podejrzewam, że macie tu myszy, więc czujniki ruchu zamontuję na wysokości dziesięciu centymetrów, aby alarm nie włączał się z byle powodu. Na okna założymy oddzielny system. Zamki w drzwiach zamontuję patentowe oraz elektroniczne.
- Otwarcie drzwi nie będzie możliwe bez wyłączenia szyfru? - spytałem.
- Właśnie - Leszek wzruszył ramionami. - Rzecz jasna założę wam taką syrenę alarmową, że wszyscy w okolicy usłyszą jej ryk. Proponuję też podłączyć do kilku dachówek czujniki naciskowe, aby nikt nie mógł wam bezkarnie łazić nad głową. Macie piwnicę?
- Tak.
- Chcecie trzymać tam coś cennego?
- W przyszłości można tam zrobić magazyn.
- Dobra. Na razie piwnicę odpuścimy sobie. Jeśli chcecie, podłączę wam do telefonu urządzenie automatycznie powiadamiające policję, że tu dzieje się coś niedobrego, a do tego alarm pożarowy.
- Świetnie - ucieszyłem się. - Przyłączą nam linię telefoniczną jeszcze dziś.
Na koniec rozmowy Leszek powiedział, ile będzie kosztować jego usługa. Suma nie była wygórowana, więc przystałem na tę propozycję. Leszek czym prędzej wskoczył na swój motocykl i pojechał do Olsztyna. Obiecał, że jutro założy alarm.
- Jak tam poszukiwania? - zapytał mnie Olbrzym.
Właśnie skończył konwersację z Jolą i wyciągnął mnie do ogrodu.
- Dziś biorę się do roboty - odpowiedziałem.
- Może przyjadę wieczorem i spróbujemy porozstawiać wojsko na mapie? - zaproponował.
- Przyjedź, pokażę ci coś interesującego.
Teraz Olbrzym wsiadł na BMW i odjechał.
Kupiłem w sklepie bułki i pętko kiełbasy. Drugie śniadanie włożyłem do bocznych kieszeni moich woodlandów i ruszyłem w stronę Jastrzębiej Góry. Przeszedłem przez most na rzece Omulew i skręciłem w lewo. Piaszczystą drogą szedłem na wschód. Po prawej stronie, na polu namiotowym widziałem samochody bandy Kurzawy. Niepokoiło mnie, że dresiarze wciąż są w tej okolicy.
Za polem skręciłem w las. Chciałem dojść do domku myśliwskiego na skróty. Powoli maszerowałem przez wysokopienny las sosnowy. Potem wszedłem na wzgórza porośnięte dębami. Parę razy sprawdziłem wskazania kompasu, aby nie zmylić drogi. Przyglądałem się letniemu życiu w lesie.
Wokół dębów krążyły w nocy dziki. Zachowały się ślady ich buchtowania. Na leśnej dróżce ujrzałem tropy niedużego stada saren. Gdzieś w górze świergotały słowiki, a dzięcioł w charakterystycznym czerwonym berecie nie przerywał swojego stukania. W liceum wsłuchiwałem się w takie stukania, próbując odczytać ewentualne litery nadawane alfabetem Morse’a. Wśród traw mignął mi jasnorudy ogon wiewiórki, która wbiegła na wysoką sosnę. Z jej gałęzi jak Tarzan przeskoczyła na konary buka, a potem na leszczynę.
Po niecałej godzinie byłem już na Jastrzębiej Górze. Wszystko wyglądało tak, jak zostawiliśmy to miejsce w maju Betonowy słupek wciąż zakrywał dziurę prowadząca do piwnicy. Lipcowe słońce grzało wspaniale. Zapach nagrzanego igliwia rozleniwiał mnie. Ułożyłem się w trawie i zjadłem swoje drugie śniadanie. Potem nieco dalej odkryłem spore, jeszcze nie spenetrowane przez leśnych zbieraczy pole jagodowe W ocienionym miejscu, pod grupa świerków jagody były mniejsze, ale miały jeszcze na sobie drobne kropelki rosy. Jeśli będziecie mieli możliwość zbierać kiedyś w letni poranek jagody pokryte kropelkami krystalicznej wody, to polecam ten przysmak. Moje kulinarne penetracje przerwał nagle trzask drzwiczek samochodu. Natychmiast przypadłem do ziemi.
- To pewnie tutaj - usłyszałem głos Kurzawy.
- Myślałam, że pojedziemy na piwo - narzekała Ruda.
- Cicho bądź! - strofował ją Kurzawa.
- Czego mamy szukać? - zapytał Tonik.
- Przecież mówiłem, że skarbu, skrzyni ze złotymi rublami - wyjaśniał Kurzawa. - Wiecie, ile warta jedna pięciorublówka?
Towarzystwo coś tam mruczało. W tym czasie powoli czołgałem się za drzewa, aby stamtąd przyjrzeć się całej grupie.
- Jedna taka moneta to trzydzieści parę dolarów, a tych monet podobno jest sto kilogramów - Kurzawa zachwycał się potencjalnym łupem.
- Skąd wiesz, że trzeba tutaj szukać? - dopytywał się niski i krępy dresiarz o pseudonimie “Wozik”.
- Tumanie, trzeba czytać gazety - Kurzawa splunął, a potem zaciągnął się papierosem. - Wszędzie trąbią o tym skarbie Samsonowa.
- Po czym rozpoznasz, gdzie jest złoto? - pytał Tonik rozglądając się po lesie.
- Podobno trzeba szukać grupy dębów - odpowiedział Kurzawa. - Od pewnego gościa dostanę wykrywacz metali i będziemy szukać.
- Tu nie ma żadnych dębów - orzekła Lalka. - Jedźmy coś zjeść.
- Jak znajdziemy ruble, to zrobimy porządną imprezę - Kurzawa próbował objąć Lalkę. Ta jednak wyrwała mu się.
- To zaprosisz tę laskę z muzeum - Lalka nadal gniewała się na Kurzawę.
- Z tym muzeum trzeba będzie zrobić porządek - mruknął Kurzawa.
Dresiarze jeszcze chwilę kręcili się wśród ruin, wsiedli do samochodów i odjechali. Martwiło mnie, że zabrali się do szukania skarbu. Swoim zachowaniem mogli narobić niepotrzebnego rabanu. Interesowało mnie też, skąd wiedzieli o Jastrzębiej Górze. Prosiłem Olbrzyma, żeby nie pisał w gazecie o tym miejscu.
Nie chciało mi się wracać do muzeum, ale wiedziałem, że muszę zabrać się do pracy i poszukiwań. Powoli maszerowałem do Kociaka. Przechodząc koło pola namiotowego znowu widziałem towarzystwo Kurzawy. Tym razem dresiarze siedzieli w kółku przed namiotem i nad czymś debatowali.
- No, nareszcie! - przywitała mnie Jola.
- Co się stało? - spytałem zdziwiony.
- Był tu ten twój kolega na motocyklu - odpowiedziała. - Pojechał na jakąś Jastrzębią Górę i mówił, że zaraz wróci.
Zastanawiałem się, czy chodziło o Olbrzyma, czy o Leszka. Poszedłem do swojego pokoju i ponownie patrzyłem na obrazek.
- Jesteś! - z zadumy wyrwał mnie okrzyk Olbrzyma.
- Co się stało?
- Dzwonił do mnie do redakcji jakiś człowiek twierdzący, że może mi coś opowiedzieć o skarbie Samsonowa. Umówił się ze mną dziś o siedemnastej przy tym przesmyku między jeziorami w Waplewie. Pamiętasz? Tam, gdzie była zakopana skrzynka niby odnaleziona w połowie lat osiemdziesiątych.
- Co to za człowiek? - dopytywałem się.
- Nie wiem. Nie zastał mnie w redakcji, więc zostawił wiadomość.
- Sporo osób wie, że masz to spotkanie... - aż bałem się dokończyć.
- Tak, Batura może mieć swojego informatora w redakcji. Może to być pułapka...
- To musimy się dobrze przygotować.
Z Olbrzymem ustaliliśmy plan. Zamierzaliśmy pojechać na miejsce spotkania wcześniej, zostawić tam Maćka i Gustlika, którzy mieli nas uprzedzić o ewentualnym niebezpieczeństwie.
Po obiedzie usiedliśmy z Olbrzymem nad książkami zgromadzonymi w moim pokoju. W tym czasie dziewczyny i harcerze kontynuowali inwentaryzację.
Na kwadrans przed wyjazdem wezwałem Maćka.
- Sprawdź, czy banda Kurzawy nadal jest na polu namiotowym - poprosiłem go.
Chłopak wrócił po pięciu minutach.
- Zostały tylko namioty, ich dziewczyny i jeden samochód - zameldował. - Pan, który pobiera opłaty powiedział, że cała czwórka pojechała gdzieś drugim autem.
- Dobra, wołaj Gustlika i jedziemy - rozkazałem.
We czwórkę zeszliśmy do Rosynanta.
- Fajnie, że pojedziemy - mruknął Olbrzym na widok przebitych opon.
- Prezent od Kurzawy - stwierdził Maciek.
Spojrzałem na zegarek. Nie było szans, abym załatał opony i żebyśmy dojechali na czas.
- Jedziemy we dwóch - zwróciłem się do Olbrzyma.
Zostawiłem kluczyki od Rosynanta Maćkowi.
- Załatajcie opony i jedźcie za nami - rozkazałem.
Na mapie pokazałem mu miejsce planowanego spotkania.
- W razie czego dzwoń pod numer telefonu komórkowego Olbrzyma. Jeśli nie będzie odpowiadał, wezwij na pomoc pana Henia z olsztyneckiej policji.
Z Rosynanta zabrałem jeszcze jedną rzecz i udzieliłem Maćkowi ostatnich wskazówek. Chłopak skinął głową na znak, że wszystko zrozumiał.
W tym czasie Olbrzym wyprowadził na drogę swoje BMW. Usiadłem w koszu i z rykiem silnika ruszyliśmy. Dziennikarz nie kluczył po leśnych drogach, tylko pojechał wpierw na południowy zachód, do Nidzicy, a potem na północ trasą E-7 do Waplewa.
Olbrzym minął zjazd w lewo, koło zarośniętego cmentarzyka i dopiero sto metrów dalej zatrzymał się. Wysiadłem, a on zaczął grzebać przy silniku udając, że coś naprawia. Z prawej strony minąłem maleńką nekropolię, na której dominowały małe groby, zapewne dzieci. Na jeszcze nie rozbitych tabliczkach widniały niemieckie imiona i nazwiska. Szerokim łukiem ominąłem brukowaną drogę prowadzącą do przesmyku pomiędzy dwoma niewielkimi jeziorkami. Chwilę obserwowałem to miejsce, a potem szybko zakradłem się w krzaki i czekałem. Punktualnie o siedemnastej przyjechał Olbrzym. Zdjął kask, spojrzał na zegarek, rozejrzał się po okolicy i zapalił papierosa. Parę minut później przyszedł dziadek. Jego wygląd świadczył o tym, że mężczyzna unikał wody, ale za to bardzo lubił mocne trunki.
- To pan redaktor? - zapytał Olbrzyma.
Dziennikarz skinął głową.
- Nazywam się Frączek. Pan pisze o skarbie Samsonowa, a ja mogę coś panu opowiedzieć.
- A co?
- Wie pan, mój czas jest cenny - Frączek rozpoczął negocjacje.
- Ciekawe, czy pan wie coś naprawdę ważnego, czy tylko same bajki.
- Płacą mi dziesięć złotych za minutę.
- Czaruje pan, nikt tak dobrze nie zarabia - Olbrzym pokręcił głową z niedowierzaniem. - Chciałbym tak zarabiać. Co pan robi?
- Szczotki - odpowiedział Frączek.
Olbrzym prychnął śmiechem. Postanowiłem, że nie ma sensu dalej się ukrywać. Wstałem i podszedłem do nich.
- To mój kolega - przedstawił mnie Olbrzym. - Ma kłopoty z żołądkiem, dlatego dużo czasu siedzi w krzakach.
Frączek obejrzał mnie od stóp do głowy.
- To jedziemy? - zapytał mnie dziennikarz.
- Ten pan nic nie wie? - udałem, że nic nie słyszałem.
- Jak to nic nie wiem? - Frączek aż podrygiwał ze złości. - Tylko mój czas jest cenny.
- Wiem, dziesięć złotych za minutę - Olbrzym lekceważąco machnął ręką. - Za takie pieniądze to ja pana mogę zaprowadzić do kilku miejsc ze skarbem. Niech pan powie, czy tu ktoś już kopał?
- Tak słyszałem - mruknął Frączek. - Nie mam czasu, muszę pracować.
- Dobra, dam panu pieniądze, jeśli mi pan powie, co stało koło cmentarza? - Olbrzym zaskoczył mnie tym pytaniem.
Frączek zbystrzał.
- To chodźmy - powiedział.
Usadziliśmy go w koszu, a ja zasiadłem na siodełku za Olbrzymem. Zawróciliśmy w stronę E-7. Tuż przy asfalcie, w kępie drzew ujrzałem resztki fundamentów niewielkiej budowli i kilka marmurowych schodków.
Frączek podszedł do ruin.
- Tu była studnia - orzekł.
- E tam... - Olbrzym powątpiewał.
- Jak Boga kocham, trzydzieści trzy kręgi miała - Frączek bił się w pierś.
- A co tutaj stało? - Olbrzym nie dawał za wygraną. - Przecież studnia nie mogła być taka duża. Te fundamenty mają sześć na cztery metry. Są tutaj kamienie polne, marmurowe schody i cegły.
- Tu była kapliczka - powiedział F rączek.
- Kręci pan, najpierw studnia, potem kapliczka...
- Kapliczka ze studnią - stwierdził Frączek.
- Kiedy ją zniszczono? - zapytałem.
- Po wojnie, ludzie brali stąd marmury i cegły, bo dobre były...
- Dobro kościelne rozkradziono? - dziwiłem się.
- Panie, to niemieckie...
Uważałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Olbrzym odniósł podobne wrażenie.
- Jedziemy - powiedział. - Pan nas czaruje. To nie ma związku ze skarbem.
- A chcecie zobaczyć skrzynię? - Frączek chytrze zmrużył oczy. - Tę, którą tutaj wykopano...
Zobaczył nasze błyski w oczach.
- Chodźcie, panowie - Frączek sam wsiadł do motocykla.
Znowu pojechaliśmy do przesmyku, a tuż za nim skręciliśmy zgodnie ze wskazówkami Frączka w lewo. Po stu metrach dojechaliśmy do starej chałupy. Widać, że Frączek już dawno przestał dbać o gospodarstwo. Nawet jego pies uwiązany do łańcucha nie chciał na nas szczekać czy też przywitać pana merdaniem ogona.
Weszliśmy do środka domu. Wnętrze sprawiało wrażenie, jakby przed chwilą przeszedł tu huragan.
- Gdzieś tu mam tę skrzynkę, ale gdzie... - Frączek zawiesił głos.
Olbrzym w lot pojął, o co chodzi.
- Może czegoś się napijemy? - zwrócił się do Frączka. - Na co ma pan ochotę?
- Pan skoczy do sklepu w Waplewie. Tam mają napój Frączka - chłop spojrzał na mnie.
Bez słowa wyszedłem i wsiadłem na motor. Jazda BMW sprawiła mi ogromną przyjemność. Miałem opory związane z takim wydobywaniem informacji, ale cóż... czasami cel uświęca środki.
W Waplewie podjechałem pod sklep. Na schodach tradycyjnie siedział kwiat miejscowej młodzieży popijając piwo. Chyba jeszcze nie byli gotowi do wszczynania bójki z przyjezdnym, bo bez problemów wszedłem do środka.
Na ścianie obok lady wisiał ogromny plakat. Był na mm wizerunek Frączka i napis: “Ambrozji Frączka nie sprzedajemy na kredyt”. Uśmiechnąłem się.
- Kto to jest? - zapytałem sprzedawczynię wskazując ruchem głowy plakat.
- Szef kazał powiesić, żeby pijacy wiedzieli, że nie dajemy kredytów - odpowiedziała.
- Poproszę dwa napoje Frączka - powiedziałem.
Było mi głupio, że robię takie zakupy. Z butelkami pod pachą zawróciłem do domu Frączka.
W środku domu, przy okopconej żarówce zwisającej nad stołem przykrytym brudną ceratą siedzieli Olbrzym i Frączek. Postawiłem na stole dwie butelki. Chłopu oczy aż się zaświeciły.
- Najpierw pokaż pan tę skrzynię - powiedział Olbrzym.
- Dam wam ją za te flaszki - zaproponował.
- Wpierw skrzynia - Olbrzym nie ustępował.
Frączek wzruszył ramionami i zniknął w mrocznym wnętrzu swego domostwa. Po chwili wrócił niosąc drewnianą skrzyneczkę. Miała czterdzieści centymetrów wysokości, metr długości i pół metra szerokości. Była pusta. Na bocznych ściankach były kiedyś uchwyty.
- Patrz, cyrylica - Olbrzym wskazał palcem wieko.
Na brudnym wieku, w samym rogu widziałem zamazany napis pisany cyrylicą.
- Skąd ją pan ma? - spytałem Frączka.
- Pewnego dnia szedłem do Waplewa; to było gdzieś w 1985 albo 1986 roku - opowiadał chłop. - Leżała sobie koło dębu, który kiedyś rósł na przesmyku. Obok była wielka dziura. Zabrałem skrzynkę do domu...
- A wieść o znalezisku sama się rozniosła - dokończył Olbrzym.
- Cóż, chyba podziękujemy panu - powiedziałem. - Wino niech pan sobie zatrzyma, a skrzynia nam niepotrzebna.
Chciałem już wracać. Za oknem zrobiło się ciemno. Z oddali słyszałem odgłosy burzy. Zaniepokoił mnie także dziwny szmer na podwórku, ale przez brudne szyby nic nie widziałem.
- Ja skrzynkę wezmę, zbieram różne starocie - Olbrzym zaskoczył mnie swoją decyzją.
Uścisnęliśmy dłoń Frączka i wyszliśmy na podwórko.
- Patrz! - zawołałem do Olbrzyma, który już siedział na siodełku motocykla.
- Co?
- Pies!
Biedna psina leżała przy budzie i mocno tarła nos. Podszedłem bliżej. Psiak skulił ogon i chciał schować się do budy. Chwyciłem go za obrożę i przyjrzałem się jego pyskowi. Wśród włosów, dokoła nosa i oczu zauważyłem drobinki pieprzu.
- Co jest? - spytał Olbrzym stając za mną.
- Potraktowano tego psa pieprzem, bo nic chciano, żeby zwierzak zaalarmował, że ktoś wszedł na podwórko.
Olbrzym cały czas trzymał skrzynkę pod pachą. Ręką wycierałem pysk biednego zwierzaka.
- Masz - Olbrzym podał mi chusteczkę higieniczną zmoczoną wodą z manierki, którą miał przypiętą do pasa.
Ostrożnie wyczyściłem sierść, a pies skrył się w budzie.
- Mocno trzymaj! - zawołał Olbrzym odpalając motor i rzucając mi na kolana skrzynkę.
Ostro zawrócił w stronę Waplewa. Niebo nad nami było czarne. Olbrzym też chyba nie chciał jechać w deszczu i dlatego się śpieszył. Minęliśmy zjazd do Waplewa i pędziliśmy setką w stronę Nidzicy. Nagle z lewej strony pojawił się stary volkswagen passat. W środku widniały cztery zamaskowane postacie. Człowiek siedzący koło kierowcy otworzył okienko i wysunął kałasznikowa. Zdębiałem. Olbrzym nacisnął hamulec. Motor miał lepsze hamulce od volkswagena. Bandytów trochę poniosło do przodu. Dziennikarz nie zwlekając ani chwili skręcił w lewo w stronę wioski Witramowo. Wtedy niebo otworzyło się i z góry runęła lawina wody.
We wsi ulice były puste i ciemne. Pędziliśmy przed siebie, a za nami gnał volkswagen. Cały czas oglądałem się za siebie. Bandyta siedzący obok kierowcy co chwila próbował celować do nas z karabinu. Olbrzym widząc jego poczynania w lusterku za każdym razem robił unik.
Podskakiwałem w koszu na każdym wyboju. Bałem się też, że skrzynka może spowolnić moją ucieczkę. Chciałem ją wyrzucić, ale Olbrzym chwycił ją prawą ręką i przycisnął do mnie. Dziwiło mnie, że tak mu na niej zależało. Przejechaliśmy kanion pomiędzy Dębowymi Wzgórzami, wyjechaliśmy na pola, potem przez mostek na jakiejś strudze w las. Cały czas staraliśmy się zajechać drogę volkswagenowi, aby nie mógł nas wyprzedzić. Przerażało mnie, że my walczyliśmy o życie, a tuż obok, za ścianą deszczu, ludzie zamknięci w swych przytulnych domkach oglądali telewizję.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
POŚCIG SAMOCHODOWY * WCIĄGAMY BANDYTÓW W PUŁAPKĘ * POD OSTRZAŁEM * KRYJÓWKA W BUNKRZE * UCIECZKA W LAS * UZBROJENI GANGSTERZY I DOBERMANY * KĄPIEL W ŁYNIE * POGRYZIENI PRZEZ PSY
Wjechaliśmy w las. Myślałem, że Olbrzym ucieknie w jakąś boczną dróżkę, lecz on słysząc ryk nadjeżdżającego pociągu przyśpieszył. Wpadliśmy na przejazd kolejowy. Dwadzieścia metrów z prawej strony widziałem światła lokomotywy. Byłem gotów wyskoczyć. Na szczęście zdążyliśmy. Klakson naciśnięty przez maszynistę jeszcze długo ryczał. Bandyci w volkswagenie chyba zdążyli zahamować.
- Zwariowałeś?! - ryknąłem do Olbrzyma.
Nic nie odpowiedział. Zwolnił i jedną ręką wyjął z przemoczonego munduru chusteczkę. Przetarł nią zalane deszczem gogle i obejrzał się za siebie. Pół kilometra za nami znowu były światła ścigającego nas auta.
We wsi Żelazno Olbrzym zwolnił przed skrzyżowaniem. Chciał chyba skręcić, ale się rozmyślił. Kierowca volkswagena włączył światła halogenowe i wokół nas zrobiło się jasno jak w dzień. Pędziliśmy dalej, w stronę wsi Bolejny. Minęliśmy już zabudowania, gdy nagle na drogę wyskoczył jakiś pies. Olbrzym odruchowo przycisnął hamulec. Motocykl lekko zatańczył na mokrej szosie. Wtedy bandyci zaczęli strzelać. Właściwie nie słyszeliśmy strzałów przez grzmoty burzy. Ujrzałem jedynie jak asfalt wokół nas zagotował się.
Olbrzym skręcił w prawo, na drogę prowadzącą do lasu. Leśny dukt w potokach deszczu zamienił się w bagno, jednak silnik motocykla pracował doskonale i mogliśmy jechać dalej w bryzgach wody z kałuż. Nie wiedziałem, dlaczego Olbrzym nagle zgasił światło. Minęliśmy jakieś słupki i ostro skręcił w prawo. Trochę nami zarzuciło. Kierowca auta próbował dopaść nas na skróty przez łąkę i uderzył w słupki. Rozległ się łomot miażdżonej blachy.
Dziennikarz uniósł rękę w geście zwycięstwa i prześlizgnął się pomiędzy rzędem słupów dwadzieścia metrów od bandytów. Teraz zauważyłem, że Olbrzym wprowadził ich prosto na poniemieckie zapory przeciwczołgowe. Były to betonowe przeszkody o średnicy dwudziestu centymetrów, obite z zewnątrz centymetrowej grubości blachą. Wystawały z ziemi na wysokość stu dwudziestu centymetrów.
Jechaliśmy przez mokrą łąkę. Niemiecki motocykl BMW był widocznie przystosowany nie tylko dojazdy po pustyni, ale i po takim terenie. Przed nami była metrowej szerokości struga. Bałem się, że w niej utkwimy. Bandyci już wysiedli z rozbitego auta i zaczęli cło nas mierzyć z karabinów. Dwóch z nich miało kałasznikowy. Olbrzym jedynie dodał gazu. Koła zabuksowały i ostro wyskoczyliśmy do przodu. Teraz zrozumiałem. Mieliśmy przeskoczyć rzeczką wykorzystując to, że znajdujemy się na wyższym brzegu.
Silnik ryczał na najwyższych obrotach, gdy nagle znaleźliśmy się w powietrzu. Wokół gwizdały kule. Bandyci nie oszczędzali amunicji.
“To nasza szansa” - pomyślałem. “Nie mają doświadczenia w strzelaniu z broni automatycznej.”
Motocykl po skoku twardo uderzył w ziemię. Olbrzym mocno odchylił się do tyłu, żebyśmy nie zaryli przodem w trawie. Teraz już cały czas podskakiwałem w koszu na każdym wyboju. Starałem się maksymalnie schylić. Olbrzym też prawie leżał na kierownicy. Zastanawiało mnie, jakim cudem widzi, którędy mamy jechać.
Wyskoczyliśmy na asfalt i wtedy dosięgła nas zagubiona kula. Trafiła w przednią oponę. Przez ryk silnika i grzmot burzy usłyszałem, jak Olbrzym przeklął. Puścił taką wiązankę, której nie powstydziłby się żaden rzezimieszek. Byliśmy tak blisko oderwania się od bandytów. Teraz oni, uzbrojeni biegli w naszą stronę.
Olbrzym znowu dodał gazu i odchylił się do tyłu starając się odciążyć przedziurawiona oponę. Obręcz koła dotykała jednak asfaltu i gięła się. Na moment zasłoniła nas przed bandytami kępa drzew i wtedy Olbrzym skręcił w lewo. Jechaliśmy wzdłuż ściany lasu mając po prawej stronie łąkę i kolejna rzeczkę. Droga za mostkiem skręcała za wzgórze w lewo. Dziennikarz znowu zakręcił w lewo i nagle zgasił silnik. W ostatniej chwili schyliłem głowę. Wjechaliśmy przez szerokie drzwi do wnętrza bunkra.
- Masz nadzieję, że pobiegną dalej droga? zapytałem.
- Prawie na pewno - odpowiedział zsiadając z siodełka.
Nogi same się pod nim ugięły i padając uderzył plecami o ścianę.
- Tego bunkra nie widać z drogi, nawet gdy się patrzy na wprost niego - wyjaśniał. - Mogą się jednak połapać i dalej nas gonić. Co z tego, że mamy umocnioną pozycję, skoro nie mamy broni zażartował.
Bunkier był wybudowany przez Niemców w połowie lat trzydziestych. Składał się z trzech pomieszczeń połączonych korytarzem. Do pierwszego, w którym byliśmy, prowadziły szerokie drzwiczki. Nimi wtaczano do środka działko przeciwpancerne kalibru trzydziestu siedmiu milimetrów. Przed atakiem wroga miała je chronić stalowa płyta grubości kilku centymetrów. Jednak rozwój broni pancernej sprawił, że działka te na początku drugiej wojny światowej były już mało skuteczne. W kolejnych pokojach znajdowały się strzelnice dla ciężkich karabinów maszynowych broniących przodu i tyłów bunkra. Tego typu obiekty Niemcy stawiali głównie przy drogach.
- Nie wstawaj - powiedział Olbrzym. - Poczekaj, aż ci nogi odpoczną. Prostuj je powoli.
Posłuchałem go i dopiero po kilkunastu sekundach wyprostowałem kolana. Bolały jak diabli.
- Po co ci ta skrzynka? - zapytałem.
- Zobaczysz - odpowiedział Olbrzym wyglądając przez strzelnicę.
Nagle do środka wpadła słaba smużka światła.
- Wracają - powiedział Olbrzym.
Wyjrzał na tyły bunkra.
- Zachodzą nas z tyłu - dodał.
Wstałem i trzymając skrzynkę nie wiedziałem, co mam zrobić. Ze wszystkich stron mimo burzy słyszałem trzask łamanych gałęzi. Wyraźnie nas otaczali. Wyjścia z bunkra były dwa, ale oba z tyłu.
- Chodź - szepnął Olbrzym.
Przeszliśmy wąskim korytarzem, minęliśmy wejście do pomieszczenia na karabin maszynowy od frontu, drugie wejście do bunkra i znaleźliśmy się w ostatniej sali. W rogu, tuż przy podłodze był niewielki kwadratowy otwór w ścianie. Jego boki mierzyły pół metra.
- Właź - Olbrzym pchnął mnie lekko.
Wszedłem z duszą na ramieniu. Tego nam tylko było potrzeba. Wąskiego tunelu i pościgu z bronią automatyczną. Jedna seria mogła z nas uczynić krwawe szczątki. Czołgałem się przez ubiegłoroczne liście, a dookoła roznosił się smród zgnilizny i wilgoci. Słyszałem, że Olbrzym pcha za mną skrzynkę i sam się gramoli. Współczułem mu. Był grubszy, wyższy i szerszy w ramionach. Miał też długie nogi, które w takim przejściu stanowiły tylko przeszkodę. Zastanawiałem się, czemu tak uparł się, żeby zabrać skrzynię.
Nagle poczułem zapach świeżego powietrza. Przeszliśmy może trzy metry i znalazłem się w wąskiej betonowej studni wysokiej na dwa i pół metra. Na ścianie były metalowe szczebelki. Olbrzym wyprowadził nas z pułapki zapasowym wyjściem z bunkra.
Powoli wspinałem się po szczeblach. Ostrożnie wychyliłem głowę. Bandyci stali przy obu wyjściach jakieś piętnaście metrów ode mnie. Oglądali motocykl i najwyraźniej bali się wejść do środka. Wyczołgałem się na zewnątrz i od razu znalazłem się w płytkim okopie. Zapewne sześćdziesiąt lat temu był odpowiednio głęboki do obrony. Domyśliłem się, że w czasie walk miał być obsadzony przez piechotę lub też grupę wypadową z bunkra. Olbrzym podał mi tę przeklętą skrzynię i wyczołgał się za mną.
- Do lasu - szepnął.
Starając się nie robić hałasu uciekliśmy do lasu. Przez odgłosy burzy usłyszeliśmy jeszcze huk wystrzałów. To pewnie bandyci wyładowali swoją złość na motocyklu.
Skierowaliśmy się do drogi. Wtedy na moment oświetliły nas światła terenowego samochodu.
- To Rosynant - prawie krzyknąłem.
Olbrzym przygniótł mnie do ziemi. Miał rację. To nie byli Maciek i Gustlik. Auto zatrzymało się przy bandytach. Wysiadło z niego kolejnych czterech mężczyzn ubranych na czarno.
- Może policja? - Olbrzym powiedział z nadzieją w głosie.
- Co ty? Z dobermanami?
Jeden z mężczyzn miał strzelbę gładkolufową, tak zwaną pompkę. Zapewne był to mossberg. Jeden strzał mógł jeśli nie zabić, to poważnie okaleczyć człowieka, w zależności od tego, jakie naboje załadował strzelec. Kolejnych dwóch uzbrojonych było w krótkie glauberyty, polskie pistolety maszynowe podobne kształtem do izraelskich uzi. Ostatni prowadził dwa dobermany.
- Wezwali posiłki - Olbrzym był przerażony. - Biegnijmy do wsi - zaproponował.
- Dopadną nas w czyimś domu, zrobią krzywdę niewinnym ludziom - oponowałem. - Masz telefon komórkowy?
- Rozbił się przy naszych ewolucjach - rzekł Olbrzym pokazując rozbity aparat.
Pogrzebałem w kieszeni. Przezornie zabrałem ze sobą “pluskwę”. Miałem nadzieję, że w razie jakiegoś niebezpieczeństwa Maciek odnajdzie mnie dzięki urządzeniu zamontowanemu w Rosynancie. Pozwalało ono śledzić tor pojazdu lub osoby, do której był przymocowany maleńki nadajnik. Jednak ręka trafiła na dziurę w górnej kieszeni mojej wojskowej bluzy. Okazało się, że któraś kula tylko o centymetr przeleciała koło mojej klatki piersiowej zostawiając ten drobny ślad. “Pluskwa” wypadła.
- To uciekamy - powiedzieliśmy prawie jednocześnie.
Olbrzym wziął pod pachę skrzynię i ruszył pierwszy. Mieszkał w tej okolicy, znał te lasy. Pora ku ucieczce była najwyższa, bo bandyci chyba skończyli naradę, a psy zaczęły głośno szczekać, jakby złapały trop.
Biegliśmy najpierw na wschód, wzdłuż krawędzi lasu. Potem pokonaliśmy kilkudziesięciometrowej szerokości łączkę i znowu znaleźliśmy się pomiędzy drzewami.
- Miejmy nadzieję, że ktoś zauważy rozbity samochód i zawiadomi policję - rzuciłem.
- Nie sądzę - Olbrzym miał wątpliwości. - Jest ich ośmiu, mają środki łączności, skoro ściągnęli posiłki. Mogli rozdzielić się, ukryć w lesie rozbitego volkswagena. Reszta może nas ścigać. Mają czas do rana. Wtedy leśnicy lub ktoś z jakiejś wioski coś zauważy. W końcu twoi pracownicy mogą narobić rabanu. Przed nami osiem godzin biegania.
Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta. Świtu można było spodziewać się dopiero o czwartej rano. Nad nami szalała burza wylewając kubły wody.
- Czemu chcą nas zabić? - zastanawiałem się.
- Przez to - Olbrzym uderzył dłonią w skrzynię.
- Ale kto?
- Twoja konkurencja.
Jakieś pół kilometra za nami była pogoń z psami, rozstawiona w tyralierę i świecąca latarkami.
- Dobrze, że jeszcze nie spuścili psów - zauważył Olbrzym. Nagle spojrzał na mnie zdziwiony. Cały czas wysypywałem z kapciucha tytoń na nasze ślady.
- Myślisz, że w deszczu to działa i zmyli węch psów? - spytał.
Wzruszyłem ramionami.
- Tonący brzytwy się chwyta......- rzuciłem.
Dalej biegliśmy przez las mieszany. Musieliśmy wspiąć się na stromy pagórek. Olbrzym nieznacznie skręcił na północ.
- Rzuć tę skrzynię - sapałem.
- Przyda się - Olbrzym ledwo mówił, także był zmęczony.
Bez słowa zabrałem mu ten balast. Nasze kroki stawały się coraz bardziej chwiejne i coraz krótsze. Cały czas z tyłu mimo burzy słyszałem odgłosy pogoni. Z prawej strony, pomiędzy drzewami, w świetle błyskawic ujrzałem połać wielkiej łąki. Olbrzym najwyraźniej nie chciał wyprowadzić nas na otwartą przestrzeń, gdzie prześladowcy mogliby spuścić psy albo wystrzelać nas jak kaczki.
Nagle wpadliśmy do jakiegoś kanału. Po kolana w błocie i szlamie biegliśmy na wschód. Olbrzym miał nadzieję, że psy na moment zgubią trop. Po pięćdziesięciu metrach takiego brnięcia wyszliśmy na przeciwległy brzeg. Pogoń była już bardzo blisko. Za nami jarzyło się sześć silnych reflektorów jak miecze przecinających mrok. Mokra kurtka wojskowa i spodnie kleiły mi się do ciała. W ciągłym deszczu czułem, że zaczyna mi się robić zimno. Nie zważaliśmy już na to, czy robimy hałas, czy nie. Taranowaliśmy krzaki i nisko wiszące gałęzie. Nad nami przechodziło epicentrum burzy. Pioruny waliły dookoła, korony drzew chyliły się ku dołowi pod porywami wiatru.
- Przepłyniesz kawałek? - nagle zapytał Olbrzym.
Zmęczony kiwnąłem potakująco głową. Przed nami ukazał się wąski przesmyk pomiędzy dwoma jeziorami. Zauważyłem, że woda w tym miejscu miała dziwnie silny nurt. Była spieniona i niosła ze sobą chyba dużo piachu, gdyż nabrała brunatnej barwy.
- To Łyna - wyjaśnił Olbrzym. - Jeśli dobrze trafiliśmy, to w tym miejscu łączy dwa bliźniacze jeziorka, Małe Brzeźno i Krzyż.
- A skrzynia? - zapytałem. - Nabierze wody i pociągnie nas w dół.
Olbrzym westchnął. Wyjął z pochwy na pasku długi nóż survivalowy. Otworzył skrzynię i ostrzem pociągnął wzdłuż ścianek, tuż przy dnie. Po chwili podważył spód i triumfalnie wyjął płaski metalowy pojemnik wielkości zeszytu. Schował go za koszulę, a skrzynię wrzucił do rzeki. Natychmiast porwał ją silny nurt, obracał nią i w końcu zatopił.
- Od razu zauważyłem różnicę w wysokości ścianek z zewnątrz i w środku - opowiadał. - Ktoś, kto wykopał to cudo musiał bardzo się śpieszyć, że nie sprawdził podwójnego dna.
Staliśmy na dole skarpy, tuż przy brzegu Łyny. Deszcz jakby trochę osłabł. W oddali było słychać kolejną burze. Nagle wysoko nad naszymi głowami ukazały się dwa silne promienie latarek. Natychmiast daliśmy nura do rzeki.
Woda była przeraźliwie zimna. Porwał mnie silny nurt i ledwo dawałem radę utrzymywać się na powierzchni. Co chwila zachłystywałem się brudną wodą. Parskałem, a w ustach zostawało mi błoto. Olbrzym radził sobie jeszcze gorzej ode mnie. Był cięższy, więc prąd rzeki nie przewalał nim na wszystkie strony tak jak mną. W tej sytuacji nie było mowy o pływaniu, tylko o utrzymaniu się na powierzchni. Po niecałych stu metrach rzeka dosłownie wypluła nas do jeziora.
Gdy wynurzyłem głowę, żeby nabrać haust powietrza, ktoś zaświecił na mnie silnym reflektorkiem. Na brzegu stali nasi prześladowcy. Nad moją głową zafurkotał śrut. Olbrzym starał się skryć w przybrzeżnych trzcinach. Zanurkowałem. Resztką sił płynąłem do trzcin. Mokre ubranie i buty ciążyły mi. Nie było szans, aby zdjąć cokolwiek. Nagle pod nogami poczułem muliste dno. W tym momencie Olbrzym podał mi rurkę trzciny. Wysunąłem ją i do moich płuc dotarł zbawienny tlen.
Oddychanie przez rurkę jest męczące, a powietrze ma smak drewna. Jednak w myślach błogosławiłem Olbrzyma za ratunek. Zapewne użył swego noża do cięcia łodyg trzciny. Wygięci, brzuchami do góry, płynęliśmy wzdłuż brzegu. W pewnym momencie Olbrzym pociągnął mnie za rękaw.
Powoli wyszliśmy na brzeg. Przed nami była podmokła łąka. Prześladowcy biegli wzdłuż brzegu po drugiej stronie jeziora. Na razie nie mogli nam nic zrobić. Szliśmy przez trawy.
- Żaden skarb nie jest tego wart - wycharczał Olbrzym mając na myśli nasze przeżycia.
- Nie ma tu żadnej leśniczówki? - zapytałem.
- Jest, blisko - Olbrzym mówił z przerwami. - Kto nam otworzy drzwi w taką noc? Popatrz, jak my wyglądamy!
- Ukryjmy się gdzieś.
- Psy złapią świeży trop, nawet mimo deszczu, zwłaszcza że ta druga burza chyba przejdzie bokiem.
Nagle z boku, od strony lasu zaświeciło prosto na nas silne światło reflektora. Stał tam wóz terenowy bandytów. Padliśmy na ziemię.
- W prawo - szepnąłem wskazując Olbrzymowi niewielki zagajnik na środku łąki.
Czołgaliśmy się przez wysokie i mokre trawy. Światło cały czas przeczesywało łąkę wokół nas. Po kwadransie byliśmy już pomiędzy drzewami.
- Może poczołgamy się rowem tamtego strumyka? - zapytałem.
Nasi prześladowcy dobrze oświetlali lakę. Widzieliśmy wyraźnie brzegi strugi. Olbrzym skinął głową. Spojrzałem na zegarek. Nie było jeszcze północy. Znowu na kolanach przedzieraliśmy się przez łąkę. Cały czas bałem się, że ścigający zaczną do nas strzelać albo spuszczą psy.
Po kolejnym kwadransie dotarliśmy do strumyka. zgięci wpół, z twarzami prawie w wodzie szliśmy na południe, z biegiem potoku. Z lewej strony, w oddali szczekały psy. Zapewne były tam jakieś zabudowania. Po jakimś czasie byliśmy już zasłonięci zbawiennym parawanem lasu.
- Odpocznijmy - błagał Olbrzym.
Sam też padałem z nóg. Ukryliśmy się za wielkim konarem zwalonego drzewa. Olbrzym wyjął z wodoszczelnej papierośnicy papierosa i zapalił go zapałkami, które miał schowane w pudełeczku od filmów.
- Zestaw ostatniej szansy - wysapał uśmiechając się słabo.
- Gdybyś nie palił, to nie miałbyś problemów z kondycją - zwróciłem mu uwagę.
- Gdyby ciocia miała wąsy... - przedrzeźniał mnie. - Ty nie palisz, a też padasz z nóg.
Zostawiłem go i wszedłem na skarpę nad nami. Z jej szczytu mogłem bezpiecznie obejrzeć, co się dzieje na łące. Reflektor na samochodzie zgasł. Do zagajnika ze wszystkich stron zbliżali się uzbrojeni mężczyźni. Spuścili psy, które natychmiast pobiegły pomiędzy drzewa. Zbiegłem do dziennikarza.
- Zaraz zaczną nas znowu szukać - powiadomiłem go. - Puścili psy.
- Jasny gwint - Olbrzym aż podskoczył. - Wiejemy.
Przekroczyliśmy strugę i weszliśmy w las. Gdzieś za nami szczekały dobermany.
- Skąd wiesz, dokąd mamy iść? - zapytałem.
Na razie szliśmy wolniej, aby nic tracić wszystkich sil.
- Mam kompas - Olbrzym z dumą pokazał mi swój skarb. - Trochę pamiętam mapę okolicy i mam dobry zmysł orientacji. Za nami są chyba zabudowania wioski Likusy.
Teren był pofałdowany. Nie mieliśmy sił wchodzić na kolejne pagórki i przedzierać się przez krzaki. Szliśmy więc dolinami. Powoli, gdy tak kluczyliśmy, gubiłem się. Jedynym punktem odniesienia były poszczekiwania psów w tyle, za nami.
- Jak myślisz, kto nasłał tych zbirów na nas? - spytał Olbrzym.
- Nie wiem - odpowiedziałem. - Ciekaw jestem, czy to Batura? Nie sądzę, aby był aż tak napalony na ten skarb i chciał nas zlikwidować. Trzeba odkryć, skąd te rzezimieszki wiedziały o naszym spotkaniu z Frączkiem.
- Może to była pułapka?
- Wtedy schwytaliby nas w chałupie, a nic ganiali za nami po lesie.
- Padam - rzekł Olbrzym opierając się o drzewo. - Jeśli dobrze liczę, to idziemy już od strumyka prawie godzinę. Zaraz powinniśmy dojść do asfaltowej drogi wzdłuż jeziora Omulew. Powinniśmy wyjść z lasu przy leśniczówce, w której szukaliście skarbów.
- Tej z dębami?
- Tak, parę już dawno padło, ale dwanaście jeszcze stoi.
- Może tam uda nam się zadzwonić po policję.
- Jest tam ośrodek wypoczynkowy, dużo ludzi - tłumaczył mi Olbrzym. - Bandyci będą się bali nas zaatakować, za dużo świadków. Uciekaj!
Nagle krzyknął i pchnął mnie w przeciwną stronę niż sam pobiegł. Zderzyłem się z ubranym na czarno facetem uzbrojonym w mossberga. Wykorzystałem to, że kurczowo trzymał broń. Chwyciłem go za nadgarstek i szerokim łukiem kopnąłem lewą nogą od tyłu w jego kolana. Jednocześnie wyrwałem strzelbę do góry. Bandyta upadł. Szybko przeładowałem broń. Kolbą uderzyłem leżącego w mostek. Od razu skulił się. Odwróciłem się i ujrzałem przerażającą scenę. Olbrzyma dopadły dobermany i szarpały nim na wszystkie strony.
Natychmiast rzuciłem mossberga i obiema rękoma chwyciłem psy za tylne nogi próbując je odciągnąć. Nic to nie dało. Ciągnąłem psy trzymające w swych silnych szczękach nogi Olbrzyma. Wpadłem w furię. Złapałem za obroże i mocno pociągnąłem. Podduszone dobermany zreflektowały się i odwróciły w moją stronę najeżone kłami pyski. Wierzgały w powietrzu łapami i wykręcały głowy, żeby mnie ugryźć. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Olbrzym nie ruszał się, a jego spodnie były już czerwone od krwi. Wtedy ktoś od tylu uderzył mnie w głowę. Czułem się tak słaby, że było mi już wszystko jedno i leżałem jak szmaciana lalka, gdy psy szarpały mnie.
- Zabierzcie psy! - usłyszałem znajomy glos, zanim zapadłem w ciemność.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
TELEFON JOLI DO MINISTERSTWA * PAN TOMASZ WYJEŻDŻA DO KOCIAKA * ZBIORY PANA KOWALSKIEGO W OLSZTYNKU * OŻYWIONE ŻYCIE KULTURALNE * SKARGI JOLI I BARBARY NA PAWŁA I HARCERZY * POWRÓT HARCERZY
Zazdrościłem Pawłowi, że zamiast męczyć się w Warszawie, może odetchnąć świeżym powietrzem wśród lasów. Oczywiście oprócz zakładania muzeum miał także szukać skarbu generała Samsonowa. Powoli wchodziłem po schodach naszego ministerstwa.
- Dzień dobry, panie Tomaszu! - przywitała mnie moja sekretarka Monika.
- Dzień dobry! - odpowiedziałem.
Na biurku tradycyjnie czekały już mocna herbata, raporty i najświeższe gazety. Zawsze pierwszą godzinę pracy poświęcałem na przejrzenie prasy. Nie interesowały mnie informacje polityczne, o ile nie dotyczyły naszego resortu. Uważnie za to lustrowałem kolorowe czasopisma, a zwłaszcza zamieszczone tam zdjęcia z bankietów lub wnętrz prywatnych domów. Jak się zapewne domyślacie, patrzyłem, czy nie ma tam uwiecznionych jakichś ciekawych dzieł sztuki. Wielokrotnie po wykonaniu telefonu do znanej osobistości życia publicznego okazało się, że nie ma ona odpowiednich zabezpieczeń w domu, aby uchronić cenny zabytek przed złodziejami.
Kolejnym moim porannym zajęciem było sprawdzenie kilku serwerów w Internecie. Paweł nauczył mnie, jak wędrować po sieci, zapisał mi też kilka adresów na stałe, żebym mógł połączyć się przysłowiowym jednym kliknięciem myszy. Uważnie lustrowałem informacje PAP-u oraz wzmianki o odkryciach w śląskich gazetach. Dzięki takim poszukiwaniom dotarłem już do dwóch ciekawych poszukiwaczy skarbów, z którymi zawarłem ciche przymierze.
Nagle zapaliła się zielona lampka na moim telefonie. Monika chciała mnie połączyć z Pawłem. Czerwony kolor oznaczał, że dzwoni ważny lub tylko uważający się za takiego urzędnik czy polityk.
Żółty zarezerwowałem dla pracowników muzeów i ministerstwa, czyli ludzi z branży.
- Co się stało, Pawle? - zapytałem.
- Niestety, to nie Paweł - odezwał się kobiecy głosik. - Tu Jola, pracownica, którą pan wysłał razem z Pawłem do Kociaka. Pamięta pan?
- Pamiętam panią.
Zapewne każdy mężczyzna choć trochę wrażliwy na urodę kobiecą zapamiętał co najmniej jej twarz.
- Mam do pana prośbę...
- Słucham panią.
- Może to nieładnie tak za plecami swojego szefa, ale razem z Baśką doszłyśmy do wniosku, że tak musimy...
“Ładne rzeczy” - pomyślałem. “Baby uknuły spisek.”
- Paweł jest w porządku, ale powinien zajmować się szukaniem skarbów, a nie zakładaniem muzeum. Nie ma o tym bladego pojęcia. Nam kazał inwentaryzować zbiory...
- Jakie zbiory?! - przerwałem zdziwiony.
- Te, które znalazł w piwnicy.
- To gratuluję.
- Jest to jego sukces, ale my tu siedzimy razem z harcerzami po łokcie w papierach, a on albo spotyka się z kolegami, albo tak jak teraz idzie sobie na spacer.
- Dobrze, zadzwonię do niego - zapewniłem.
- Nie o to chodzi. Widzi pan, on zrozumie, że my dzwoniłyśmy i pomyśli, że skarżymy się za jego plecami. Jakby pan przyjechał do nas na jakąś inspekcję...
- Zgoda, powiem mu, że dzwoniłem do was, dowiedziałem się o znalezisku i przyjechałem gnany ciekawością.
- My nie mamy telefonu, dzwonię z automatu koło sklepu...
- Dobrze, dobrze. Przyjadę do was po południu.
Dziewczyna podziękowała i rozłączyła się. Oto na zaproszenie współpracowników mojego asa miałem jechać z nie zapowiedzianą wizytą. Przyznam, że cieszyła mnie perspektywa wyrwania się z Warszawy nawet na ten jeden dzień.
- Pani Moniko! - wcisnąłem guzik interkomu. - Proszę powiedzieć naszemu kierowcy, żeby zostawił samochód na parkingu, a kluczyki przyniósł do pani, do sekretariatu. Proszę też przygotować dla mnie delegację do Kociaka i Olsztynka.
Chciałem po drodze wstąpić do Olsztynka, aby porozmawiać z pewnym zbieraczem staroci. Podpisałem jeszcze kilka dokumentów i wyszedłem z biura.
- Wracam jutro, do widzenia - pożegnałem pannę Monikę odbierając kluczyki samochodowe.
Tak jak było umówione, na parkingu czekał opel astra naszego ministerstwa. Kierowca bardzo dbał o samochód, który był umyty oraz zatankowany. Podjechałem jeszcze do domu, żeby zabrać kilka rzeczy. Rozpocząłem blisko godzinną wędrówkę przez Warszawę.
Jednak gdy wydostałem się z miasta, jazda była już przyjemnością. Słońce pięknie grzało, a ciepły wiatr wpadał do wnętrza przez uchylone okna. Całą drogę rozmyślałem nad tym, jak pogodzić obie panie z Pawłem. Przeczuwałem, że najpierw chcą przegnać mego pracownika z kierowniczego stanowiska i potem stoczyć zażarty bój o sukcesję po nim. To drugie mogło być najgorsze. Jola zapewne stawiała na swój wdzięk osobisty, który przyda się, jeśli chcielibyśmy sprowadzić do Kociaka naukowców. Za to Barbara była pracowita, zorganizowana, sumienna. Miała cechy charakteru potrzebne do pracy w muzealnictwie. Kochała swoją pracę i zapewne nie wyobrażała sobie życia bez niej.
Po dwóch godzinach w miarę spokojnej jazdy, przerywanej od czasu do czasu wybrykami na jezdni moich rodaków z Warszawy, szczęśliwie dojechałem do Olsztynka. Miałem adres zakładu rzemieślniczego zbieracza staroci.
Na podwórku przywitały mnie dwa rosłe mieszańce. Szczekały i rwały się do mnie na krótkich łańcuchach. Spokojnie stałem przed furtką oczekując, aż ktoś do mnie wyjdzie. Po chwili pojawił się młodzieniec w ochlapanym farbą kombinezonie.
- Dzień dobry! - przywitałem się. - Szukam pana Kowalskiego.
- Niech pan przejdzie na drugą stronę ulicy - chłopak wskazał mi drogę. - Jest w tamtym domu.
Poszedłem tam, gdzie mi wskazał. Stała tam elegancka willa. Wokół niej kręcili się robotnicy. Zwróciłem uwagę, że nie było tu tradycyjnego na budowach brudu i bałaganu.
Jeden z robotników bez słowa wskazał mi drzwi wejściowe. Wszedłem po kilku schodkach do obszernego holu. Wszystko tu było niezwykle bogato zdobione. Nie był to jednak typowy, nowobogacki kicz. Każdy szczegół był dopracowany. Szczególnie zwróciła moją uwagę gałka wieńcząca dół poręczy. Była tak wyrzeźbiona, że myślałem, iż to stolarz tak ładnie wypolerował kółka. Kula była jednak gładka. Rzemieślnik, który ją wykonał, umiejętnie wykorzystał układ słojów drewna.
- Wiedziałem, że każdy na to się nabierze - usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się. Przede mną stał niewysoki mężczyzna o pogodnej twarzy okolonej brodą. Był ubrany tak jak jego wszyscy pracownicy w kombinezon.
- Pan pewnie z ministerstwa? - podał mi rękę. - Jestem Kowalski. To mnie pan szuka?
- Tak. Jestem Tomasz N.N.
- Cóż pana do mnie sprowadza?
- Słyszałem, że ma pan ciekawe znaleziska z okolic Olsztynka.
- E tam. Trochę żelastwa, które znajdują chłopcy. Kupuję to od nich, bo dlaczego mają z tym iść na targ, gdzie Niemcy wszystko wykupią. Sam tylko zbieram. Nic nie sprzedaję. Chciałem w Olsztynku założyć prywatne muzeum, ale samorząd nie mógł mi pomóc finansowo.
- Mógłbym zobaczyć, co pan ma?
- Teraz? - Kowalski spojrzał na zegarek. - Dobrze, do jutra mamy wszystko skończyć, ale chyba mogę poświęcić panu trochę czasu.
Zaprosiłem pana Kowalskiego do samochodu i podjechaliśmy do jego domu.
- Widzi pan, dopiero się buduję - tłumaczył się, gdy wprowadził mnie do ciasnego mieszkanka.
Rzeczywiście, znalazłem się w małym muzeum. Wszędzie stały stare poniemieckie meble.
- Jak pan widzi - oprowadzał mnie Kowalski - mam tu cała kolekcję hełmów niemieckich zarówno z pierwszej, jak i drugiej wojny światowej. Jest też jeden polski z września 1939 roku.
- A ta tablica? - spytałem.
- Pochodzi z pewnego kościoła spalonego przez Rosjan w 1945 roku.
- Z kościoła protestanckiego - zauważyłem. - Poznaję po napisie w języku niemieckim i gwoździach dookoła symbolizujących tezy Lutra.
- Zna się pan - pochwalił mnie Kowalski. - Jest tu też trochę kawałków zbroi z XVI i XVII wieku. Znaleziono je w miejscu, gdzie niegdyś stały mury miejskie. Podobnie jak ten muszkiet.
Mówiąc te słowa gospodarz z dumą pokazał mi lufę długą na ponad metr. Przy jednym jej końcu zauważyłem jakieś resztki panewki. Co ciekawe, lufa wewnątrz była okrągła, ale z zewnątrz ośmiokątna.
- A tam mam trochę militariów z ostatniej wojny. Jest tu zardzewiały niemiecki mauser i resztki MP-43, pierwszego karabinu szturmowego z prawdziwego zdarzenia. Słyszałem, że Kałasznikow projektując swoją broń wzorował się na tym niemieckim karabinie.
- Kałasznikow ma o wiele prostszą, a przez to lepszą konstrukcję - zauważyłem. - Podobieństwo jest tylko zewnętrzne.
- Kiedyś był u mnie pewien Niemiec i bardzo zachwycał się tym złomem. Przecież to nie ma żadnych drewnianych elementów, zamka, lufa praktycznie nie istnieje, a wszystko zżera rdza. Mimo to chciał to kupić, bo w czasie wojny miał taką broń.
Potem pan Kowalski pokazał mi o wiele smutniejsze pamiątki związane z obozem jenieckim w Olsztynku. Były tam guziki od mundurów polskich, francuskich, belgijskich, odznaczenia wojskowe, pamiątkowe kartki. Na koniec wyjął stare książki niemieckie i ciekawą pamiątkę z wojska. Jeden z mieszkańców Olsztynka służył na początku wieku w gwardii cesarskiej w Berlinie. Przywiózł specyficzny dyplom. Był on formatu dwóch kartek z bloku technicznego. Przedstawiał jakiś gmach, zapewne pałac albo koszary i sylwetki dwóch żołnierzy. W miejsce twarzy można by wkleić swoje pamiątkowe zdjęcie. Na samym dole były daty: “l892-1902”.
- Ma pan interesujące zbiory - stwierdziłem żegnając się. - Czy wypożyczyłby je pan do regionalnego muzeum, które organizujemy w Kociaku?
- Jeśli eksponaty wrócą do mnie, to nie widzę problemu - oświadczył Kowalski.
- W żadnym wypadku nie chcę panu odbierać zabytków. Widzę, że pan dba o wszystko.
Serdecznie pożegnałem się z panem Kowalskim. Oczami wyobraźni już widziałem otwarcie pierwszej wystawy w Kociaku, jeszcze w tym sezonie turystycznym. Aby to jednak nastąpiło, musiałem spacyfikować bojowe nastroje załogi naszej placówki.
Było już późne popołudnie, poczułem głód, ale miałem nadzieję, że moi pracownicy nakarmią mnie. Z Olsztynka pojechałem przez Kurki do Zgniłochy i dalej do Jedwabna. Za miasteczkiem skręciłem na drogę do Nidzicy. Niecały kilometr dalej, w lesie zauważyłem ciąg okopów. Zatrzymałem wóz na poboczu. Blisko godzinę chodziłem po resztkach umocnień. Początkowo zastanawiałem się, czy nie pochodzą one z pierwszej wojny światowej. Jednak po dokładnym obejrzeniu ich uznałem, że są one z drugiej wojny. Wskazywały na to ich kształt i sposób budowania.
Były bardzo mocno zygzakowate, w kilku miejscach widziałem resztki płyt betonowych stanowiących stropy ziemianek.
Za wioską Nowe Borowe zatrzymałem się przed mostem na rzeczce Czarna. W zadumie chwilę patrzyłem na drzewa rezerwatu “Dęby Napiwodzkie”, gdzie odkryliśmy tajemniczą betonową skrzynię.
Spojrzałem na zegarek i zaraz ruszyłem do Kociaka. Zatrzymałem się przed budynkiem naszego przyszłego muzeum. Nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi do sieni. Natychmiast, jak uderzony w głowę, cofnąłem się. Ze środka dobywały się dźwięki głośnej muzyki dyskotekowej. Z dużego pomieszczenia po prawej stronie wyszedł opalony młodzieniec w najmodniejszym w tym roku stroju i ze złotym łańcuszkiem na szyi. U paska zwisał mu oczywiście telefon komórkowy. Z tego pokoju dobiegały do mnie odgłosy radosnej dyskusji młodych ludzi, śmiechy, a na korytarz wydobywał się wielki smog dymu papierosowego.
- Olek, mówiłam, żebyś nie... - Joli, która wybiegła za młodzianem, głos uwiązł w gardle. - Nie sądziłam, że pan jednak przyjedzie - powiedziała speszona.
- To tak mnie witacie? - próbowałem żartować, choć wcale mi nie było do śmiechu. - Rycząca muzyka, zabawa na całego zamiast tradycyjnego, staropolskiego chleba i soli?
Z góry schodziła Barbara. Wyraźnie ucieszyła się na mój widok.
- Nareszcie pan jest! - krzyknęła.
- Co tu się dzieje? - ostro zapytałem.
- Już kończymy! - rzuciła Jola w stronę rozbawionego towarzystwa.
Z pomieszczenia, które jak pamiętam miało być jadalnią, przedefilował obok mnie tuzin młodych ludzi. Wszyscy prezentowali typ synków i córeczek bajecznie bogatych rodziców, którzy myśleli, że w małej wiosce na prowincji mogą robić co im się żywnie podoba.
- Przepraszam za te hałasy - Jola tłumaczyła się wyłamując sobie palce i robiąc do mnie słodkie oczy. - Zastanawialiśmy się, jak ożywić miejscowe życie kulturalne.
Widziałem, jak Barbara miotała zza grubych szkieł okularowych całe wiązki piorunów. Najwyraźniej chciała powiedzieć: “Kłamiesz!”, ale powstrzymała się w imię przejęcia władzy w muzeum.
- A pani co robiła? - zwróciłem się do Barbary.
- Inwentaryzowałam - odpowiedziała patrząc w bok.
Gdy odwróciła głowę, dojrzałem w jej uchu resztki prowizorycznej zatyczki z waty, a na włosach wałek.
“Spała” - pomyślałem. - Jestem głodny; niani nadzieją, że lodówka podczas narady nie opustoszała? - mówiłem kierując się. do kuchni.
Obie panie truchtem podążyły za mną. Potem z nabożnym zadziwieniem patrzyły, jak robię sobie jajecznicę, kroję chleb.
Z talerzem pełnym pachnącego jadła zasiadłem za stołem.
- Gdzie jest Paweł? - zapytałem.
- Nie wiemy - odpowiedziała Jola uważnie śledząc każdy ruch mojego widelca.
- No właśnie - Barbara aż podskoczyła na taborecie. - Zniknął sobie. Pojechał z tym dziennikarzyną do jakiegoś faceta. Żeby pan wiedział, co tu się działo w nocy... Ci harcerze znaleźli w piwnicy jakieś karabiny i straszyli młodych ludzi, którzy tu zabłądzili...
- Praktycznie nas napadli - wtrąciła Jola.
- Harcerze?! - byłem zdumiony.
- Nie, ci bandyci - mętnie tłumaczyła Barbara. - Ale to chyba były jakieś porachunki Pawła, bo nawet nie wzywał policji. Harcerze to też gdzieś pojechali samochodem Pawła, tuż przed pana przyjazdem. No mówię panu, tutaj były sceny jak z filmów gangsterskich.
- A jak organizacja muzeum? - dociekałem.
- W miarę.
- Leży.
Jola i Barbara odezwały się jednocześnie. Jola chciała jeszcze trochę kryć Pawła, ale Barbara atakowała na całego.
- Hmm... - mruknąłem.
Obie patrzyły na mnie i próbowały zrozumieć, co owo mruknięcie oznacza. W tym czasie umyłem talerz. Potem wziąłem kubek z herbatą i wyszedłem do ogrodu. Panie maszerowały za mną jak kondukt dworzan. Usiadłem na ławeczce i wdychałem zapach letniego wieczoru i rzeki Omulew, która leniwie toczyła swe wody. Przyroda wydawała się być zmęczona upalnym dniem i teraz umilkła otulając wszystko ciepłem, nie męczącym, ale przyjemnym. Wokół czuło się nastrój Indii kolonialnych, brakowało tylko Anglików w korkowych kapeluszach popijających nieodzowny w tropikach dżin z tonikiem. Próbowałem też odetchnąć od intrygi uknutej przez te ambitne kobiety. One jednak nie dały mi odpocząć wkraczając swoimi osobami w ten cudowny nastrój. Barbara chodziła w kółko jak więzień na spacerniaku, a Jola usiadła obok mnie i epatowała mnie swymi niezwykle długimi nogami.
- Chciałbym obejrzeć wasze skarby - rzekłem wstając.
- Zapraszam do siebie - pierwsza zareagowała Barbara.
Poszedłem za nią do jej pokoju. Przeglądałem zbiór książek, który zgromadziła. Zauważyłem, że parę razy próbowała coś powiedzieć, lecz byłem zajęty oglądaniem księgozbioru, który był naprawdę ciekawy. Czułem, że nasza placówka w Kociaku mogłaby przez długi czas służyć jako pracownia dla naukowców próbujących poznać historię tego regionu. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że te zbiory trzeba bardzo dobrze zabezpieczyć.
- Czy Paweł myślał o założeniu w tym budynku alarmów? - spytałem.
- Tak - niechętnie przyznała Barbara. - Sprowadził jakiegoś długowłosego magika z Olsztyna. Podobno to znajomy tego pismaka. Zebrała się tu chyba najlepsza paczka kolesiów. Ten mistrz zabezpieczeń ma na imię Leszek i chce obłożyć alarmami nie tylko okna i drzwi, ale nawet piwnicę i dach. Mówił też, że musimy pomyśleć o własnym źródle zasilania, jakimś agregacie prądotwórczym. Według mnie to tylko próba naciągnięcia nas...
Słowa Barbary były najlepszą rekomendacją dla owego Leszka. Byłem pewien, że Olbrzym polecił Pawłowi człowieka najlepszego z najlepszych.
- Pani opis zbioru jest dobry, ale niedoskonały - przerwałem tyradę Barbary. - Proszę ten spis skonfrontować z naszymi informacjami o zbiorach archiwalnych w innych ośrodkach naukowych. Brakuje mi tu informacji o tym, czy nasza kolekcja jest cenna dla naukowców.
Moje słowa sprawiły, że Barbara zamieniła się nagle w zgasłą świeczkę. Postąpiłem może niezbyt taktownie, ale miałem już dość tych dziwnych oskarżeń pod adresem Pawła.
- A co pani powie o Pawle? - zapytałem wchodząc do pomieszczenia Joli.
Dziewczynę na moment zamurowało. W jej pokoju panował delikatnie mówiąc bałagan. Najbardziej zdenerwowało mnie, że trzymała książki w stosach, gdy miała dwie solidne i puste półki.
- To fajny chłopak - zaczęła Jola. - Trochę dziwak. Pierwszą noc kazał nam spędzić pod gołym niebem. Potem zapędził mnie i Barbarę do kuchni. Zlekceważył mój pomysł uczynienia z tego miejsca ośrodka rozrywki. Przecież latem są tu masy turystów, którzy nie mają nawet porządnej dyskoteki.
W czasie opowieści przeglądałem grzbiety opasłych tomów. Dziwiłem się, że dziewczyna nie potrafiła dostrzec tu prawdziwych cacuszek wydawniczych, o które na aukcjach zabijałyby się liczne biblioteki.
- Może mnie pani zaprowadzić do piwnicy?
- Oczywiście.
Wspólnie odsunęliśmy kredens i zszedłem do podziemi. Od razu moją uwagę zwróciło to, że pomieszczenie piwniczne było przynajmniej o połowę mniejsze od parteru. Dziwiło mnie to.
- Nie ma tu innej piwnicy? - zapytałem.
Jola wzruszyła ramionami. Pobieżnie przyjrzałem się kolekcji win i dokładniej obejrzałem militaria zgromadzone na półkach. Pan Kowalski z Olsztynka widząc co tutaj leży pewnie zzieleniałby z zazdrości. Mieliśmy tu chyba pełen zbiór uzbrojenia niemieckiego i rosyjskiego z okresu bitwy pod Tannenbergiem. Były tu karabiny, amunicja, elementy żołnierskiego oporządzenia, bagnety, resztki map sztabowych. Broń nosiła ślady prób restauracji. Na samym dole leżały pamiątki z okresu drugiej wojny światowej.
- Tymi karabinami harcerze straszyli bandytów? - pytałem zdumiony.
- Nie - zaprzeczyła Jola. - Lepsze mają w swoim pokoju.
Bez słowa ruszyłem na górę. Miejsce kwaterunku harcerzy było zamknięte na cztery spusty. Wszedłem więc do gabinetu Pawła. Z zadowoleniem zauważyłem, że chłopak utrzymywał u siebie idealny porządek. Zasiadłem w jego fotelu i sięgnąłem po swój telefon komórkowy.
- Zaczekam tu na Pawła - oznajmiłem dając w ten sposób do zrozumienia, że chcę zostać sam.
Jola delikatnie zamknęła za sobą drzwi i o czymś przez chwilę szeptała z Barbarą.
Wpierw wystukałem numer telefonu Olbrzyma, lecz nikt się nie zgłaszał. Pod numerem Pawła automatyczna sekretarka operatora sieci powiadomiła mnie, że połączenie chwilowo nie może być zrealizowane.
Nie chciałem czekać bezczynnie i zacząłem czytać opracowania dotyczące bitwy pod Tannenbergiem autorstwa niemieckich historyków. Szukałem informacji o szarży niemieckiej kawalerii.
Za oknem już dawno zapadł zmrok, ucichły głośne zabawy w domkach letniskowych. Przed północą usłyszałem zatrzymujące się auto. Wyszedłem na korytarz. Ktoś otwierał drzwi, więc skryłem się w pokoju Pawła. Po schodach zaszurały czyjeś ostrożne kroki. Na chwilę umilkły i ponownie rozbrzmiały, lecz o wiele ciężej. Gwałtownie otworzyłem drzwi.
- O rany... - usłyszałem młodzieńczy głos.
W snopie światła, padającym na ciemny korytarz z gabinetu, ujrzałem Maćka w charakterystycznym stroju wojskowym. Chłopak miał zawieszony na ramieniu pistolet maszynowy schmeisser, a na bark założył sobie MG-42 z długą taśmą amunicyjną.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
“PLUSKWA” PAWŁA NIE DAJE SYGNAŁU * TELEFONY KOMÓRKOWE MILKNĄ * CO SIĘ STAŁO Z PAWŁEM I OLBRZYMEM? * POSZUKIWANIA ZAGINIONYCH * BATURA I MILIONER W ŁAŃSKU * ELEKTRONICZNA TARANTULA * OBSERWACJA I PODSŁUCHIWANIE BANDYTÓW * PAN TOMASZ DOMYŚLA SIĘ, GDZIE PRZETRZYMUJĄ SCHWYTANYCH
Mimo mroku widziałem, jak twarz Maćka co chwila zmieniała barwy przechodząc od bladości do czerwieni.
- Pan tutaj? - zapytał zmieszany.
- A ty idziesz na wojnę? - odpowiedziałem pytaniem.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- Daj to - rzekłem wyciągając rękę po arsenał.
Niechętnie oddał mi broń. Aż ugiąłem się pod jej ciężarem.
- Teraz idź po kolegę i przyjdźcie do mnie - rozkazałem.
Maciek zbiegł po schodach. W tym czasie ze swego pokoju wyłoniła się Barbara w przedziwnym szlafroku.
- Widzi pan, czego ich uczy pana Pawełek? - jad w tym pytaniu był aż nadto wyczuwalny.
- Zaraz się wszystkiego dowiem - oznajmiłem sucho.
Harcerze weszli do gabinetu Pawła ze spuszczonymi głowami.
- Mówcie całą prawdę - powiedziałem siadając w fotelu.
Stali przede mną na baczność.
- Pan Paweł pojechał z Olbrzymem na spotkanie z pewnym człowiekiem w Waplewie - zaczął opowiadać Maciek. - Wyjechali stąd motorem dziennikarza, ponieważ ktoś przebił opony Rosynanta. Naprawiliśmy dętki, a potem udaliśmy się do Waplewa. Cały czas śledziłem ich trasę przejazdu na ekranie, bo pan Paweł wziął ze sobą “pluskwę”. Widziałem, że pojechał za Waplewo, potem wrócił do wsi i znowu był w jakiejś zagrodzie za jeziorami.
- Gdy wyjechaliśmy z Kociaka było już późno - kontynuował opowieść Gustlik. - Na ekranie w tym czasie działy się dziwne rzeczy. Paweł kluczył i chyba jechał bardzo szybko, kręcił jakieś kółka i w końcu ślad się urwał.
Poczułem lekkie mrowienie w plecach, zaczynałem bać się o swojego pracownika.
- “Pluskwa” nie daje sygnału? - zapytałem.
- Nie - odpowiedział Maciek. - Wykluczone, aby wyczerpały się baterie. To małe urządzenie może działać nawet dwadzieścia cztery godziny.
- Jak sądzę, byliście w miejscu, gdzie ślad się urwał?
- Tak. Na łące za wsią Bolejny odkryliśmy przy poniemieckich słupach przeciwczołgowych kawałki szkła i odłamki lakieru. Ktoś musiał tej samej nocy nieźle uderzyć w jeden ze słupów. Łąka była zryta przez koła. W pobliskim jeziorku leży rozbity volkswagen passat. Z trawy wygrzebaliśmy trochę łusek od kałasznikowa. Tam musiała być niezła bitwa.
- Powiadomiliście policję?
- Dzwoniliśmy. Obiecali przysłać patrol do rozbitego samochodu rano. Burza wyrządziła szkody w kilku gospodarstwach. Policjanci razem ze strażakami pomagają ludziom. Nikt im nic zgłaszał, żeby słyszał jakieś strzały. Prawdopodobnie auto było kradzione. Zaginięciem pana Pawła mogą zająć się dopiero po dwudziestu czterech godzinach.
- Próbowaliście rozmawiać z panem Heniem z olsztyneckiej policji?
- Wyjechał na urlop - smutno oznajmił Gustlik.
Czułem, że stało się coś niedobrego. Świadczyły o tym łuski i rozbity samochód. Zastanawiałem się, na czyją pomoc możemy liczyć.
- Dajcie mi notes Pawła - podjąłem decyzję.
W spisie jego telefonów szukałem namiarów na osoby z tej okolicy. Pierwszy pojawił się napis: “Leszek”. Domyślałem się, że jest to specjalista od alarmów. Zadzwoniłem.
- Halo!? - odezwał się młody głos. W tle słychać było kawiarniany gwar i dźwięki głośnej muzyki rockowej.
Przedstawiłem się i wyjaśniłem, jaką mam sprawę.
- Będę za pół godziny - powiedział Leszek i wyłączył się.
Dalsze poszukiwania doprowadziły mnie do imienia “Marcin”. Miałem nadzieję, że był to leśnik, znajomy Olbrzyma. Szczęście mi dopisywało. Marcin obiecał, że przyjedzie czym prędzej. Pod numerem telefonu “Rambo” odezwała się tylko automatyczna sekretarka informująca, że drugi przyjaciel Olbrzyma wyjechał do USA.
Dokładnie, jak w zegarku, po półgodzinie przed muzeum zaryczał silnik potężnego motocykla Leszka, a potem cichy pomruk honkera Marcina.
Marcin przywiózł ze sobą dokładną mapę okolicy i rozłożył ją na biurku. Leszek dźwigał pod pachą solidną torbę. Przywitałem się z nimi.
- Mam nadzieję, że wezwałem was niepotrzebnie, ale sprawa zniknięcia Pawła niepokoi mnie - zacząłem. - Sądzę, że powinniśmy pojechać do wsi Bolejny i tam rozpocząć poszukiwania.
- Sugeruję, żebyśmy pojechali na Orłowo trasa, którą prawdopodobnie chciał jechać Olbrzym - Marcin pokazywał nam wszystko na mapie.
Wsiadłem do samochodu razem z Marcinem, a harcerze z Leszkiem usadowili się w Rosynancie. Widziałem, jak Leszek uważnie sprawdzał działanie skanera w samochodzie Pawła, a potem ze swojej wielkiej torby wyjął jakieś urządzenie z długą, rozkładaną anteną. Wystawił ją przez szyberdach.
Ruszyliśmy w mrok lipcowej nocy.
- Wie pan, że ten wasz Batura tutaj jest? - nagle zapytał mnie Marcin.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
- Byłem u kolegi, który mieszka nad Jeziorem Łańskim, przejeżdżałem przez teren ośrodka rządowego - opowiadał mi. - Nie każdy może tam zamieszkać, trzeba mieć spore pieniądze, ale Batura nie był sam. Był z tym Milionerem z Kociaka, którego pan tak ładnie wykiwał.
- Wykorzystałem tylko możliwości prawne - skromnie chrząknąłem. - Niepokoi mnie, że ci dwaj panowie dogadali się.
- No właśnie - przyznał Marcin. - Najgorsze, że ten bogacz był oczywiście z obstawą, ale teraz wynajął chyba lepszych ludzi. Cała czwórka mówiła po rosyjsku. Kolega opowiadał mi, że rozmawiał z jednym z nich. Wszyscy są ze Specnazu.
W gardle pojawiła się wielka gula strachu. Teraz już naprawdę bałem się o Pawła.
- Wie pan, co to Specnaz? - zapytał.
- Jednostki specjalne armii rosyjskiej, w zasadzie zbrojne ramię wywiadu wojskowego - mówiłem jak wyuczoną lekcję. - Są dobrzy, mają tylko jedna wadę. Uwalniając zakładników z rąk terrorystów niszczą wszystko na swojej drodze. To bezwzględni żołnierze.
Marcin smutno kiwał głową.
- Powiem panu jeszcze, że z Lańska wyjeżdżali ludzie z bandy Kurzawy - dodał. - Słyszał pan o nich?
Zaprzeczyłem.
- To ich Paweł z pomocą harcerzy przegnał z muzeum - wyjaśniał mi leśnik. - Cała okolica aż huczy od plotek. Część ludzi mówi, że tam prawie doszło do strzelaniny, ale to tylko takie ludzkie gadanie... Fakt, że po raz pierwszy po przybyciu Kurzawy do Kociaka noc minęła spokojnie. To chyba za sprawą siły perswazji pana pracownika...
Milcząc pokiwałem głowa. Milioner i Batura złączyli siły. Prawdopodobnie mieli na swych usługach nie tylko byłych komandosów, którym było wszystko jedno, co mają robić w Polsce, byle otrzymali za to dobrą zapłatę. W grę wchodziła także banda Kurzawy.
Zamyślony siedziałem w honkerze do chwili, gdy dojechaliśmy na łąkę koło wsi Bolejny. Zaledwie w kilku domostwach paliły się jeszcze słabe światła lampek lub telewizorów. Miejscami poszczekiwały psy.
- Może miejscowi będą coś wiedzieć? - zapytałem Marcina.
- Nie sądzę - pokręcił głową. - Ludzie czasami wolą nic nie wiedzieć. Świadczy o tym fakt, że nikt nie powiadomił policji.
Leszek natychmiast wyskoczył z Rosynanta ze swym małym urządzeniem.
- Na razie nie wchodźcie na trawę - poprosił.
Chwilę stał w miejscu, a potem ruszył prosto przed siebie. Zatrzymał się, poświecił latarką na trawę i coś podniósł.
- No tak - mruczał.
Palcem wskazującym i kciukiem trzymał, jak najcenniejszy klejnot, osławioną “pluskwę” Pawła.
- Rozbita - orzekł Leszek. - Trochę dziwne, bo ma jakby jeden bok lekko spieczony.
Wtedy do akcji wkroczył Marcin. Świecąc sobie potężną latarką halogenową lustrował łąkę. Chodził po niej przez pięć minut i wrócił do nas.
- Prawdopodobnie Olbrzym wprowadził kierowcą volkswagena na te słupki - opowiadał. - Pewnie obaj z Pawłem byli ścigani. Potem Olbrzym prześliznął się pomiędzy przeszkodami, przeskoczył na motorze strumyk i umknął na drogę asfaltową.
- Mogli uciec - odezwał się Maciek. - Na asfalcie niestety nie widać śladów. Nic prócz kilku dziur, może od kul.
- Ktoś do nich cały czas strzelał - stwierdził Gustlik tonem wróżki.
- Zaraz, zaraz - zabrałem głos. - Zastanawia mnie, dlaczego byli tak zawzięcie ścigani i ostrzeliwani. Byliście u tego człowieka w Waplewie? - spytałem harcerzy.
- Tak - Maciek wzruszył ramionami - ale facet był pijany w sztok. Jedyne co wiemy, że obaj byli u niego i że dał im jakąś skrzynkę. Podobno Paweł nie chciał jej brać, ale Olbrzym uparł się.
- Bandyci pewnie myśleli, że to skarb - komentowałem. - I co teraz robimy? Olbrzym i Paweł mogli pojechać wszędzie. Gangsterzy chyba ich nie ścigali na piechotę. Najgorsze, że telefon komórkowy Olbrzyma milczy.
- Nie zgodzę się z panem - powiedział zamyślony Marcin. - Ktoś strzelał, mógł trafić. W tej sytuacji albo ciała leżą teraz gdzieś w lesie, albo obaj są w szpitalu. Wtedy jednak powiadomiliby nas, daliby jakiś znak życia. Chcę zwrócić waszą uwagę jeszcze na jedną rzecz. Są tu ślady jeszcze jednego pojazdu. Sądząc z szerokości odcisków opon, był to samochód terenowy. Na mój gust właśnie to auto odholowało rozbitego volkswagena do jeziorka. Słowem, bandyci mieli dwa pojazdy lub otrzymali posiłki.
- Ludzie Batury i Milionera... - rzekłem.
Marcin tylko smutno pokiwał głową.
- Trzeba rozmówić się z Batura - byłem zdecydowany.
- Nie mamy dowodów - zwrócił mi uwagę Marcin. - Bez tego nie zainteresujemy organów ścigania, a tylko one mogą nam w tej chwili pomóc. Musimy odnaleźć jakiś ślad Olbrzyma, Pawła, ich motocykl.
Postanowiliśmy najpierw przejechać kawałek asfaltowej drogi i sprawdzić, czy Olbrzym nie uciekł gdzieś w boczną drogę. Poszukiwania te utrudniał deszcz, który cały czas siąpił.
Ruszyliśmy w stronę Orłowa. Przejechaliśmy przez mostek i skręciliśmy drogą w lewo, gdy nagle Marcin zahamował. Widziałem, że Maciek za kierownicą Rosynanta ledwo zdążył wcisnąć hamulec.
- Sprawdzimy jedną rzecz - rzucił Marcin. - Olbrzym kocha bunkry, zna chyba wszystkie w okolicy. Tu stoi taki jeden, w sam raz na kryjówkę.
Marcin zawrócił i skręcił przed lasem. W świetle reflektorów zaczerniły się otwory strzelnicze betonowego schronu. Całą grupą obeszliśmy budowlę z prawej strony. Zajrzeliśmy przez szerokie drzwi.
- Oj, działo się... - Leszek nagle spoważniał.
Marcin tylko zaklął, a Maciek i Gustlik spuścili głowy.
- Jest tam kto?! - krzyknąłem w czeluść bunkra.
Nie odpowiedziało mi nawet echo. Przed nami stał wrak motocykla z bocznym koszem. W kilku miejscach widniały dziury po kulach. Marcin pierwszy zareagował i z latarką w ręku obejrzał wnętrze schronu.
- Ani śladu krwi - pocieszył nas.
- Pewnie tu ich dopadli i zabrali ze sobą - orzekł Leszek.
- Musimy dowiedzieć się dokąd - stwierdziłem twardo. - Dowiem się tego od Batury, choćbym miał mu tę informację wydrzeć z gardła.
- Trzeba użyć podstępu - nieśmiało zaproponował Maciek.
- Co masz na myśli? - zapytałem.
- Siłą od Batury i Milionera niczego się nie dowiemy - tłumaczył. - Musimy sprawdzić, gdzie mieszkają w Łańsku, podsłuchać, wezwać pomoc. W ostateczności można by spróbować podejść i zastraszyć bandę Kurzawy wykorzystując jego dziewczyny, które pewnie śpią na polu biwakowym w Kociaku.
- Jak chcesz wykiwać komandosów Milionera? - Marcin miał wątpliwości. - Jak chcesz wejść do Łańska, pilnie strzeżonego ośrodka, gdzie warty trzymają żołnierze jednostek nadwiślańskich, a może, jeśli to prawda, że jest tu ważny minister, nawet i “borowiki”?
“Borowikami” Marcin nazwał funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu zajmujących się, jak sama nazwa wskazuje, ochranianiem najważniejszych osób w państwie.
Maciek nie dał zbić się z tropu. Zapytał o coś Leszka, a ten przytaknął. Potem harcerz przedstawił nam swój plan.
Była już druga w nocy. Deszcz bębnił o dach Rosynanta. Trzymałem ręce na kierownicy, a stopę na pedale gazu. Ruchami kierownicy, a na wodzie - steru i zwiększaniem gazu mogłem utrzymywać samochód w miejscu. Pogoda nie była najlepsza. Teraz nad nami przewalała się jedna burza za drugą. Bałem się, że uderzy w nas piorun. Musiałem jednak za wszelką cenę utrzymać auto w tej samej pozycji. Leszek mimo deszczu sterczał wychylony przez szyberdach. Cały czas coś sprawdzał na maleńkiej konsolecie. Z każdym podmuchem wiatru do wnętrza wlewała się fala wody. Czułem się jak na okręcie podwodnym, gotowym w każdej chwili do zanurzenia. Po części tak było w rzeczywistości. Tkwiliśmy na środku Jeziora Łańskiego, dwieście metrów od brzegu. Nikt nie miał nas prawa spostrzec, ponieważ przezornie zmieniłem barwę Rosynanta na ciemnoszarą. Na przedniej szybie włączyłem noktowizor. Nawet z tej odległości widziałem Milionera i Baturę siedzących na ganku ogromnej wilii w kompleksie dawnego Łańskiego Imperium.
Jeszcze niedawno temu było to państwo w państwie. Przeciętny człowiek nie miał tu prawa wstępu. Na zaproszenie władców PRL-u bywali tu wielcy tego świata. Odbywały się tu polowania, mniej lub bardziej huczne przyjęcia. Nowa władza chciała otworzyć ośrodek dla wszystkich, ale do dziś na drogach dojazdowych wiszą zakazy wjazdu i napisy: “Nie dotyczy pracowników Urzędu Rady Ministrów oraz gości Ośrodka”. Zastanawia, czemu zakazy powieszono dwa kilometry od płotów ośrodka. Teraz najważniejsze było to, że Maciek i Gustlik musieli dostać się na pilnie strzeżony teren.
- Brrr... - Leszek aż zatrząsł się siadając obok mnie. - Nadal popijają drinki?
- Tak.
Batura siedział w wygodnym fotelu, a jego złamana noga w gipsie spoczywała na podnóżku. Po drugiej stronie niskiego stolika w plastykowym foteliku ogrodowym prawie leżał Milioner. Nawet z tej odległości dostrzegałem czubki jego butów z krokodylej skóry. Obaj sączyli drinki i obserwowali burzę.
- Chłopcy powinni być już na miejscu - rzekł Leszek patrząc na zegarek.
- Miejmy nadzieję, że Marcin zdołał ich wwieźć do środka - powiedziałem.
- Jeśli Marcin mógł podjechać do swojego kumpla leśnika dziś rano, to i teraz może. Ciekawe, czy chłopakom uda się podejść odpowiednio blisko willi?
- Nie widziałem nigdzie tych ludzi ze Specnazu.
- O! Niech pan patrzy, jedzie Marcin - Leszek wskazał palcem odległe dwa snopy świateł.
- Zaraz powiększymy sobie obraz - mruczałem manipulując przy konsolecie pokładowego komputera.
- Ale bajer - wyraził uznanie Leszek. - Kto wam zafundował takie cudo?
- Polonia amerykańska.
- Mają ludzie fantazję.
Nic nie odpowiedziałem. Starałem się pokazać na ekranie powiększony obraz honkera Marcina. Co prawda Paweł uczył mnie jak to robić, ale pamiętałem piąte przez dziesiąte. Po chwili jednak udała mi się ta sztuka. Od tego momentu na przedniej szybie mieliśmy normalny obraz z noktowizora, a w prawym górnym rogu widok pojazdu Marcina.
- Będę obserwował Baturę, a ty mi mów, co się dzieje - poprosiłem Leszka.
- Samochód zwalnia... - zaczął relacjonować. - Otwierają się drzwi... Wyskoczył Gustlik, a za nim Maciek... Leżą i czekają, rozglądają się na boki, machają do nas...
- Marnują czas - denerwowałem się.
- Spoko, już zasuwają do willi... Włączam konsolę kontrolną... Jasny gwint, ktoś jedzie...
Też widziałem terenowy samochód, który kierował się prosto w stronę domu Batury. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn i szybkim krokiem podeszło do Milionera.
- Żeby teraz mieć tam podsłuch - mruczałem.
- Się robi - Leszek kręcił gałkami na konsoli i nagle spojrzałem na maleńki ekran zaintrygowany.
- Nie sądziłem, że to naprawdę zadziała... - byłem zdumiony.
Harcerze spisali się na medal i dostarczyli przesyłkę na miejsce w najbardziej odpowiednim momencie. Nie wierzyłem w zdolności elektronicznej tarantuli Leszka. Nazwał ją na cześć postaci z kreskówki imieniem Tekla.
- Tekla działa jak trzeba - chwalił się Leszek. - Wyregulowałem obraz; nie jest to może jakość jak u Spielberga, ale nie miałem nic lepszego. Za to nowe akumulatory pozwolą maszynce popracować godzinę. Będziemy mieli nie tylko obraz, ale i dźwięk.
Po chwili na ekranie maleńkiego telewizorka, którego ekran nie był szerszy niż dziesięć centymetrów, ujrzałem listki traw i usłyszałem delikatny szmer. Z tego co widziałem w noktowizorze, harcerze ukryli się po prawej stronie willi. Stamtąd wysłali pajączka, który przebył kilkanaście metrów w błyskawicznym tempie.
Tekla zaczęła wspinać się po podmurówce tarasu.
- Jak to możliwe? - zapytałem.
- W kończynach ma coś w rodzaju pazurków, które automatycznie zaginają się, gdyby maszyna zaczynała obsuwać się. Mając sześć par nóg nie spadnie.
Teraz na ekranie zobaczyliśmy taras. Leszek sprytnie poprowadził Teklę za doniczki.
- A teraz najlepsze! - zawołał Leszek i wcisnął niebieski guziczek.
- Jak się czują? - usłyszałem pytanie Batury.
- Dobrze - odpowiedział czyjś głos.
Wyraźnie było słychać, że to mówi Rosjanin.
- Opatrzyliście ich? - znowu pytanie Batury.
- Tak.
- A skrzynia? - spytał Milioner. - Szukaliśmy, ale nie ma...
- Jak to nie ma?! - Milioner aż podskoczył. - Za co wam płace.?!
- Uspokój się - Batura przerwał atak furii. - Pan powiedział, że wrzucili skrzynię do rzeki. W porządku. Nie zrobiliby tego po tym jak długo ją dźwigali po lesie. Zapewne wyjęli z niej rzecz najważniejszą, a może po prostu tam nic nie było.
- Tak - znowu odezwał się Rosjanin.
- Co przytakujesz, matole?! - Milioner nie dawał za wygraną.
- Spokojnie - głos Batury przypominał syk żmii. - Ten pan nie jest matołem. Sam poradziłem ci, abyś wynajął profesjonalistów. Ty chciałeś jednak działać po swojemu i opłaciłeś tego Kurzawę. Szczeniak poczuł się jak ważny cyngiel mafii i wystrzelał niepotrzebnie trzy magazynki amunicji.
- Tak - przyznał rację Rosjanin.
- Powiedzcie, gdzie jest Paweł... - mówiłem sam do siebie.
- Przeszukaliście ich dobrze? - pytał Batura. - Tak? To świetnie. Weźcie psy i cofnijcie się po ich tropach, gdzieś po drodze musieli to ukryć. My pojedziemy do nich i zastanowimy się, co z nimi zrobić. Mam nadzieję, że żaden z was ani z ludzi Kurzawy nie zdjął kominiarki?
- Nie - rzekł Rosjanin.
- Ilu pilnuje?
- Dwóch naszych i dwóch młodych.
- Nie wiem, czy to miejsce jest bezpieczne. Sam mówiłeś, że tam była policja... - zaczął Milioner.
- Najciemniej jest pod latarnią - mruknął Batura.
- Zwijamy się! - ryknąłem do mikrofonu.
Maciek miał w uchu słuchawkę krótkofalówki i na noktowizorze widziałem, jak kiwnął głową, że zrozumiał. Leszek był zdziwiony, ale posłusznie wycofał pająka. Po pięciu minutach Maciek i Gustlik zaczęli rakiem cofać się w las, jak najdalej od willi.
Spojrzałem na fale. Wiatr wiat w dobrą stronę. Puściłem kierownicę i włączyłem bieg jałowy. Rosynant dryfował w stronę brzegu, gdzie mieliśmy zabrać na pokład Maćka i Gustlika.
- Wie pan, o którym miejscu oni mówili? - Leszek dziwił się.
- W dobrych kryminałach morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni - mruczałem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
PRÓBUJĘ UWOLNIĆ SIEBIE I OLBRZYMA * WALKA Z ROSJANINEM ZE SPECNAZU * UCIECZKA Z NIEWOLI * PAN TOMASZ PRZYBYWA NA RATUNEK * ZNIKNIĘCIE BANDYTÓW * ODNALEZIENIE PUDEŁKA ZAKOPANEGO PRZEZ DZIENNIKARZA * WIZYTA U OLBRZYMA
Olbrzym cicho jęczał. Był nieprzytomny. Rozglądałem się na boki. Leżeliśmy skrępowani w jakiejś stodole. Rany po pogryzieniach piekły niesamowicie. Niedawno temu jeden z bandytów przyszedł i nas opatrzył. Nie pieścił się i obficie oblał środkiem dezynfekującym wszystkie miejsca, gdzie byliśmy pogryzieni.
Nagle dziennikarz przebudził się i jęczał na cały głos. Syczał i niemal wył z bólu. Gangsterzy silnie okręcili sznurami jego zakrwawione nogi. Dobermany obeszły się ze mną trochę lepiej. Miałem poranione jedynie ramiona. Wiedziałem, że gdyby nie Batura, byłoby ze mną o wiele gorzej. To on kazał powstrzymać psy. Byłem tego pewien, rozpoznałem jego głos, choć go nie widziałem.
Bandyci przywieźli nas tu, związali i przesłuchali mnie. Olbrzym mimo ich wysiłków nie obudził się. Czterech zamaskowanych facetów z pewnością było Rosjanami. Tylko jeden ze mną rozmawiał, ale poznałem jego pochodzenie po tym, jak wymawiał polskie słowa.
Przez szpary pomiędzy deskami w ścianach do środka stodoły wpadały wąskie strumienie światła z podwórka. Paliły się tam dwie żarówki. Po chwili stwierdziłem, że Batura kazał nas przywieźć do swojej meliny nad jeziorem Omulew. Na jego miejscu bałbym się tak zrobić z jeńcami, ale on chyba nie miał wyboru. Może traktował uwięzienie nas jako sprawę tymczasową i miał zamiar nas uwolnić. Zastanawiałem się, czemu Batura posunął się aż do wynajęcia opryszków, którzy strzelali do nas jak do kaczek.
Poruszając się jak gąsienica podczołgałem się do Olbrzyma.
- Cicho - szepnąłem mu do ucha. - Posłuchaj mnie.
- Czego? - syknął Olbrzym.
- Wiem, że boli, ale powstrzymaj się - szeptałem. - Lepiej, żeby bandyci nie wiedzieli, że się obudziłeś.
Olbrzym umilkł.
- Słuchaj, ktoś wynajął Rosjan, którzy nas ścigali - mówiłem szybko. - Coś mi tu nie pasuje. Boję się, czy Batura znowu nie wpadł w niewłaściwe towarzystwo. Wynajmowanie morderców nie jest w jego stylu.
Dziennikarz wyraził swoją opinię na temat Batury używając najgorszych epitetów.
- Jesteśmy w tej zagrodzie nad jeziorem Omulew - oświeciłem go.
Teraz Olbrzym odwrócił się do mnie. W jego oczach ujrzałem iskierkę nadziei.
- Tak jest - przytaknąłem jego myślom. - Jeśli Maciek wezwie na pomoc policję, to jest szansa, że najpierw sprawdza to miejsce.
- Nie sądzę - słabo powiedział Olbrzym.
- Schowałeś to pudełko? - zapytałem.
- Tak.
- To dobrze. Pamiętasz, gdzie je ukryłeś?
- Tak.
- Dobrze. Dasz radę biec?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
- Dasz radę? - powtórzyłem pytanie.
- Chyba tak.
Nasi oprawcy związali mi ręce z tyłu. Przeszukali nas, ale zabrali nam jedynie ostre narzędzia. Nie wpadli na to, żeby sprawdzić wewnętrzną stronę mojego paska. Miałem tam specjalne pochwy na piłki oraz skalpel. Teraz powoli przebierając ścierpniętymi palcami sięgnąłem za pasek. Bandyci widocznie nie traktowali nas zbyt poważnie, bo do wiązania użyli zwykłego sznura do wieszania bielizny. Skalpel bez trudu ciął kolejne włókna. Gorzej było z moimi palcami, które ledwo dawały radę trzymać ostrze. Po pięciu minutach byłem wolny i cały mokry od potu.
Błyskawicznie rozciąłem więzy Olbrzyma. Usiadł powoli. Był blady, stracił mnóstwo krwi.
- Jest tu woda? - szepnął wyschniętymi wargami.
Rozglądałem się po stodole. Przy drzwiach stało wiadro. Pewnie była w nim woda, która nas oblewano. Na sztywnych nogach podszedłem do naczynia i przyniosłem je Olbrzymowi. Pił łapczywie.
W stosie różnych narzędzi leżących w kącie znalazłem łom. Chciałem wyłamać deski w tylnej ścianie stodoły. Byłem prawie pewien, że bandyci nie wystawili tam warty. Gdy byłem zajęty tworzeniem odpowiednio dużej dla nas drogi ucieczki, otworzyły się drzwi. Stanął w nich jeden z Rosjan.
- A szto... - zaczął mierząc z kałasznikowa do leżącego na podłodze Olbrzyma. Dziennikarz nie widział go, gdyż nadal pił z wiadra. Rosjanin kopnięciem wbił je na głową dziennikarza. Wtedy rzuciłem w najemnika łomem. Nie było to łatwe, ale w powietrzu tylko zafurkotało. Były rosyjski komandos błyskawicznie w mroku odnalazł miejsce, gdzie byłem. Odwrócił się i wymierzył we mnie broń. To był jego błąd. Łom idealnie uderzył go w rękę. Rosjanin upuścił karabin, ale w jego lewej dłoni pojawił się nóż. Nietypowy, o krótkiej i szerokiej klindze. Taki egzemplarz widziałem tylko dwa razy w życiu.
“To Specnaz” - pomyślałem. “Tylko oni ich używają i co gorsza robią to perfekcyjnie.”
Krążyliśmy wokół siebie jak piloci myśliwców. Dziwiło mnie, że Rosjanin nie wezwał kolegów. Byłem pewien, że pod maską kominiarki skrywał się szeroki uśmiech. On świetnie się bawił, ja walczyłem o życie.
Nagle nożownik kilka razy przerzucił nóż z ręki do ręki. Chciał zapewne sprawdzić, czyjego prawa dłoń odzyskała już pełnię sił po uderzeniu łomem. Ataku mogłem spodziewać się w każdej chwili. On krążył i patrzył mi w oczy. Nagle na sekundę przed atakiem padłem na ziemię. Przetoczyłem się i z całej siły uderzyłem go pięścią w krocze. Nad sobą przez ułamek sekundy słyszałem syk powietrza. To ostrze noża przeleciało pół metra nad moją głową.
Noże Specnazu, oprócz tego, że doskonale nadają się do rzucania, mają jeszcze jedną właściwość: żołnierz może strzelać z rękojeści samym ostrzem umieszczonym na potężnej sprężynie. Załadowanie ostrza wymaga wysiłku, ale o wiele większego niż wyjęcie go z drzewa lub ciała człowieka. Miałem szczęście.
Rosjanin skulił się i wtedy na jego głowie wylądowało wiadro, a Olbrzym dołożył mu kilkoma uderzeniami pięści w nerki. Takiej serii nie wytrzymałby największy twardziel. Komandos padł jak ścięty. Błyskawicznie zatkałem mu usta jakąś szmatą i silnym pchnięciem w okolice ucha pozbawiłem go przytomności.
- Masz - Olbrzym rzucił mi kałasznikowa.
Chwyciłem broń. Sprawdziłem, czy jest odbezpieczona i naładowana. Wybiegliśmy przez dziurę w ścianie na łąkę, aby po minucie zniknąć w lesie.
- Stój - powiedziałem do Olbrzyma.
Bandaże na jego nogach zrobiły się czarne od krwi.
- Bieg nie ma sensu. Nie dasz rady.
Była to gorzka prawda, ale naprawdę nie chciałem narażać go na ból i dalszy upływ krwi.
- Położymy się na skraju lasu i zobaczymy, co zrobią - dodałem po chwili namysłu.
Wyczerpany krótkim biegiem padł obok mnie. Widziałem, jak zagryzał wargi, żeby nie jęczeć. Wycelowałem karabin w zagrodę i czekałem. Nie musiałem długo czekać. Drugi Rosjanin zainteresował się losem kolegi i wybiegł z chałupy do stodoły. Nie było go widać minutę. Wracał z kolegą i rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy. Obaj zniknęli w domu. Po chwili zgasły wszystkie światła.
- Będą nas szukać - mruknął Olbrzym.
- Nie - zaprzeczyłem. - Wiedzą, że mam broń. Mogliby mieć nad nami przewagę, gdyby mieli noktowizor, ale chyba na nasze szczęście nie mają.
Spojrzałem na zegarek. Była dopiero druga w nocy. Po półgodzinie do zabudowań podjechał samochód terenowy.
- Jeśli tam są psy, to ja... - Olbrzym nie dokończył zdania.
- Cicho - gestem ręki starałem się go uciszyć. - Chyba się ewakuują. Faktycznie w ciągu dwóch minut do samochodu wsiadło czterech mężczyzn i wszyscy odjechali.
- Zajdą nas od tyłu - Olbrzym nadal był w fatalistycznym nastroju.
Leżałem i czekałem. Być może Olbrzym miał rację. Z drugiej strony mieliśmy pół godziny na ucieczkę i bandyci o tym wiedzieli. W tym czasie mogliśmy dojść już do leśniczówki i w tej chwili dzwonić na policję.
- Patrz! - Olbrzym wskazał niewielką czerwoną plamkę na moim prawym ramieniu.
Spojrzałem i natychmiast przetoczyłem się w bok.
- Jednak mają noktowizory albo sprzęt do obserwacji w podczerwieni i co gorsza celowniki laserowe - syknąłem.
Olbrzym wtulił się w ziemię. W mroku widziałem tylko jego przerażone oczy.
- Zabiją nas - cicho jęczał.
Cały czas padał deszcz i obaj byliśmy już umazani w błocie i mokrym igliwiu. Widziałem, że maleńka plamka krążyła po gałęziach malin, ale ani na moment nie zatrzymała się na którymś z nas. Starym indiańskim sposobem wtuliliśmy głowy w ziemię.
- Chyba nas nie widzą - szepnąłem. - Jesteśmy umazani błotem, które pochłania nasze ciepło. Deszcz także nie działa na ich korzyść.
- Uciekamy? - spytał Olbrzym.
Przez szum deszczu usłyszałem czyjeś kroki.
- Tak, poczołgajmy się do zagrody - rozkazałem.
Po minucie skradania się przez wysokie i wilgotne trawy byliśmy przemoczeni do cna. Bardzo powoli, dostosowując swoje ruchy do podmuchów wiatru kładących wszystko co rosło na łące ku ziemi, posuwaliśmy się w stronę miejsca, skąd przed chwilą uciekliśmy.
Za nami, na skraju lasu ujrzałem mężczyznę z dziwnie zniekształconą głową. Miał założone specjalne gogle umożliwiające mu widzenie w nocy. W ręku trzymał karabin snajperski z ogromną lunetą.
Po kwadransie byliśmy w stodole. Spojrzałem przez dziurę, którą wyłamałem łomem. Piątka ubranych na czarno postaci powoli szła przez łąkę po naszych śladach. Nawet nikogo nie zostawili przy samochodzie. Dwóch z nich sprawiało wrażenie przestraszonych. Szli obok siebie ściskając broń w dłoniach. Trzech pozostałych maszerowało gęsiego.
- Mamy mało czasu - rzuciłem do Olbrzyma. - To perfekcjoniści. Najpierw sprawdzą łąkę, potem zaczną penetrować zabudowania. Chodźmy do domu.
Mój towarzysz niedoli ledwo ruszał nogami, ale strach dodał mu chyba sił. Przemknęliśmy przez ciemne podwórko do drzwi, które bandyci zostawili otwarte. Po prawej stronie korytarza znajdowały się kręte schody prowadzące na górę. Delikatnie pchnąłem tam Olbrzyma. Weszliśmy na strych. Spojrzałem przez okno na szczytowej ścianie domu w kierunku naszych prześladowców. Snajper celował prosto we mnie. Błyskawicznie padłem na podłogę. Rozległ się cichy brzdęk i na moją głowę posypały się resztki szyby.
- Mają karabin z tłumikiem - zauważył Olbrzym.
Leżał za jakąś skrzynią. Bezwiednie otworzył ją i zajrzał do środka. Usłyszałem jego cichy chichot.
- Co jest? - zapytałem zdenerwowany.
Pod domem stała już cała grupa bandytów. Po framudze okienka tańczyła plamka celownika laserowego.
- Mamy tu mały arsenał - odpowiedział Olbrzym. - Zrobimy niezłe widowisko.
Wyjął jakiś przedmiot długości trzydziestu centymetrów i wyrzucił go przez okno. Najpierw ujrzałem silny błysk, a potem huk.
- Co sobie życzysz? - pytał dziennikarz. - Petardy, granaty, podejrzewam, że ogłuszające, pistolet sygnałowy?
- Dawaj pistolet - powiedziałem szybko.
Podał mi broń. Wycelowałem w stronę schodów, gdzie słyszałem czyjeś ciche kroki. Najpierw pokazała się lufa, a potem charakterystycznie zagięty magazynek kałasznikowa. Nacisnąłem spust. Rakieta rozpaliła się na ubraniu gangstera, który natychmiast głośno krzycząc wycofał się. Olbrzym dorzucił mu na drogę jeszcze dwie petardy. W odpowiedzi bandyci posłali na strych serię z automatu. Kule niegroźnie uderzały w dach. W poświacie rakiety, którą wystrzeliłem, zauważyłem, że na poddaszu stało trochę ciężkich mebli.
- W razie czego rzucaj wszystko co masz - mruknąłem do Olbrzyma.
Zakradłem się do ciężkiego kredensu i zacząłem go pchać po podłodze. Zastawiłem nim wejście. Z dołu dobiegała nas cicha rozmowa prowadzona po rosyjsku.
- Chłopcy! - usłyszeliśmy. - Poddajcie się! Nic wam nie zrobimy!
Ładowałem pistolet, a Olbrzym wykładał kolejne petardy i oglądał granaty.
- Żywcem nas nie wezmą - mruczał zadowolony dziennikarz.
- Tak, mogą nas ostrzelać od dołu - zwróciłem mu uwagę. - Deski podłogi długo nie zatrzymają kul wystrzelonych z kałasznikowa.
Ostrożnie stawiając kroki na trzeszczącej podłodze obszedłem strych. Wyjrzałem przez maleńkie okienko umieszczone od strony drogi. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle z lasu w stronę zagrody wypadły dwa samochody terenowe. To był honker i mój Rosynant. Oba jechały pełnym gazem, z włączonymi światłami. Za nimi mknął radiowóz policyjny. Podwórko zaroiło się od policjantów. Bandyci gdzieś zniknęli.
- Chodź - wstałem i podałem rękę Olbrzymowi. - Nadjechała kawaleria.
Z trudem odsunęliśmy kredens i zeszliśmy na dół. Dopiero gdy weszliśmy na podwórze, ekipa ratunkowa zauważyła nas.
- Boże... - szepnął pan Tomasz na nasz widok. - Szybko! Do lekarza z nimi! - krzyczał.
Usiadłem na ziemi i było mi obojętne, co się wokół nas dzieje. Policjanci założyli nam nowe opatrunki i wezwali karetkę. Wszyscy zadawali nam mnóstwo pytań, ale nie byłem w stanie na nic odpowiedzieć. Powoli ogarniała mnie ciemność, zasypiałem.
Obudziłem się chyba w południc. Leżałem na swoim tapczanie w muzeum w Kociaku. Lipcowe słońce wpuszczało promyki do mojego pokoju.
- Budzi się - usłyszałem czyjś szept.
Najpierw ujrzałem nad sobą zatroskaną twarz szefa.
- Dajcie ten rosół! - krzyknął do kogoś.
Czułem ogromny głód i lekkie mrowienie w rękach. Powoli podniosłem do góry obandażowane kończyny. Jedynie dłonie pozostały nie zawinięte śnieżnobiałym opatrunkiem.
- Rusza się! - powiadomił wszystkich pan Tomasz.
Wtedy nad moją głową ustawił się niezły tłumek ludzi. Szczególnie interesująco z tej perspektywy wyglądały nogi Joli. Barbara przyniosła dymiącą miseczkę rosołu. Nie przepadam za tą zupą, ale wiedziałem, że w tej chwili to lekarstwo, które w miarę szybko postawi mnie na nogi. Piłem łapczywie, a całe towarzystwo spoglądało na mnie jak na chore, zabiedzone dziecko.
- Głodny był - orzekła Jola.
Brakowało, żeby pogłaskała mnie po głowie.
- Co z Olbrzymem? - zapytałem.
Całej piątce, to znaczy harcerzom, moim pracownicom i szefowi, aż dech zaparło. Moje pytanie potraktowali tak jak rodzice słuchają pierwszych sylab układanych przez niemowlaki.
- Dobrze - pierwszy zareagował pan Tomasz. - Stracił dużo krwi i musi trochę poleżeć w łóżku. Nie będzie się nudził, bo mają nim opiekować się Marcin i lekarka z pobliskiej wsi, a to podobno bardzo urodziwa kobieta. O tobie lekarz pogotowia powiedział, że wstaniesz szybciej, niż nam się zdaje. Mamy obserwować, czy nie toczysz piany z ust, bo a nuż te psy były chore na wściekliznę - zażartował na koniec.
- Gdyby tak było, czeka pana seria bolesnych zastrzyków w brzuch - dorzucił Maciek.
- Wybacz, ale muszę zapytać, czy może cię przesłuchać policjant? - kontynuował szef.
Skinąłem głową. Policjant pozwolił, aby wszyscy byli obecni przy mojej opowieści. Najgorsze, że niewiele mogłem powiedzieć oprócz opisu naszej trasy ucieczki. Nie widziałem twarzy bandytów i tylko raz słyszałem głos Batury. Stróż prawa wszystko sobie zapisał i zniknął.
Teraz pan Tomasz opowiedział mi, jak odnalazł miejsce, gdzie nas przetrzymywano.
- Nagranie z Tekli nie może być dowodem w sądzie? - pytałem.
- Sam wiesz, że nie - szef smutno pokręcił głową. - Po pierwsze, nie nagrywaliśmy tego, po drugie, nic mieliśmy pozwolenia, po trzecie, w czasie rozmowy Batury z Milionerem ani razu nie padły wasze imiona. Paradoksalna sytuacja, bo wszyscy wiemy, co jest grane, ale nic nie możemy zrobić.
- Oprócz pokonania Batury - zimno dodałem.
- Obawiam się, że Batura ze złamaną nogą nie jest tak groźny jak Milioner z bandą opryszków - zauważył Pan Samochodzik. - Jerzemu zależy tylko na złotych rublach, a Milionerowi na zemście i skarbie.
- Musimy szybko znaleźć skarb - prawie jednocześnie odezwali się harcerze.
- Tak - szef przyznał im rację. - Jak tylko Paweł poczuje się lepiej, rozpocznie poszukiwania.
- A muzeum? - wtrąciła Barbara.
- Podejmę decyzję w stosownym momencie - odpowiedział jej pan Tomasz.
Na moją prośbę wszyscy wyszli z pokoju zostawiając mnie samego.
- Miłych snów, może przyśni ci się jakiś dobry pomysł - rzekł szef ustawiając obrazek z szarżą niemieckiej kawalerii na biurku. Umieścił go tak, że cały czas miałem go przed oczami.
Śniły mi się krwawe sceny walki. Kozacy z szablami i krótkimi spisami, jęki rannych, rżące z przerażenia konie, pojedyncze strzały, rozkazy oficerów, których nikt nie był w stanie wykonać i nagła cisza po walce. Obudziłem się i od razu usiadłem. Było już późne popołudnie. Powoli do mojego pokoju wdzierał się chłód. Poczułem się samotny, pozostawiony sam sobie. Gdzieś na dole grało radio i słyszałem brzęk talerzy.
Jeszcze osłabiony wstałem. Chciałem zmyć z siebie pot, zmęczenie i strach nocnej ucieczki. Wziąłem przybory toaletowe i zszedłem do łazienki. W jadalni siedział pan Tomasz pochylony nad otwartymi książkami. Robił jakieś notatki. Na mój widok tylko zdjął okulary i przyjrzał się mi bardzo uważnie.
Gorący prysznic. Tego mi było potrzeba. Potem odkręciłem wodę tak, aby oblały mnie igły wody. Na przemian gorące i zimne. Moje ciało odzyskiwało siłę, a mięśnie tężały. To jeszcze nie był stan idealny, ale umysł już pracował na wysokich obrotach. W czasie golenia opracowałem plan poszukiwań. Te przeklęte złote ruble z kasy generała Samsonowa uczyniły dostatecznie dużo złego.
Przebrałem się w czyste ubranie i zszedłem na kolację. Przy posiłku wszyscy patrzyli na mnie jak na weterana ciężkich walk.
- Musimy dziś odwiedzić Olbrzyma - powiedziałem.
Znowu cała piątka spojrzała na mnie, jakbym był prorokiem przepowiadającym szczęśliwe numerki w toto-lotku.
- W tej skrzyni z Waplewa ukryte było jakieś pudełko - wyjaśniałem. - Miał je Olbrzym, ale bandyci przeszukali go i nic nie znaleźli.
- Czy Olbrzym będzie w stanie ci coś powiedzieć? - Jola miała wątpliwości.
- Zadzwonię do niego i przekonam się - oświadczyłem wstając i dziękując za wspólny posiłek.
Sprawdziłem swoją kondycję wbiegając po schodach. Nie było tak źle. Chwyciłem telefon komórkowy i wystukałem numer Olbrzyma.
- Tak? - usłyszałem jego słaby głos.
- Cześć, wodzu! Jak nogi?
- Witaj, mistrzu! Nie wykiwasz mnie. Jesteś na drodze do skarbu! Choćbym miał się czołgać, muszę być przy tym.
- Masz to jak w banku. Kiedy będziesz mógł wstać?
- Lekarze od razu chcieli mi odciąć kopyta - Olbrzym cały czas żartował. - Powiedz lepiej, co z bandą Batury?
- Nic na nich nie mamy.
- Trudno. Oliwa zawsze sprawiedliwa... Wiem, że nie dzwonisz jedynie w trosce o moje zdrowie... - Olbrzym chyba odzyskiwał siły.
- Żebyś wiedział. Co z pudełkiem?
- Schowałem - dziennikarz droczył się ze mną.
- Gdzie? Kiedy?
- Wtedy, kiedy poszedłeś sprawdzić, co z pościgiem, a ja pakowałem w płuca kolejną dawkę trucizny. Szukaj pod drzewem. Wykopałem jamkę, gdzieś na dwadzieścia centymetrów głęboką.
- Dzięki. Można do ciebie wpaść?
- Dziś?
- Chyba jesteś ciekaw, co jest w tym pojemniku?
- Jasne. Dajcie mi tylko czas, żebym zrobił sobie makijaż. Jola nie może mnie zobaczyć w takim stanie...
- To na razie!
Zadziwiała mnie kondycja Olbrzyma. Po tych przeżyciach był zdolny do żartów. Na samo przypomnienie sceny, gdy szarpały go dobermany, aż mi ciarki przeszły po plecach.
- Dobre wieści! - powiedziałem wszystkim schodząc do jadalni. - Olbrzym zdrowieje i powiedział mi, gdzie schował pudełko. Jedziemy tam natychmiast.
- Jesteś pewien? - pytał Pan Samochodzik. - Jest już późno.
- Szkoda każdej minuty - zapewniałem. - Pojadą ze mną Maciek i Gustlik. Potem tu po was wrócimy.
Harcerze wyraźnie rozradowali się na myśl o wycieczce.
- Możemy wziąć gadżety? - zapytał Maciek, gdy wychodziliśmy.
Zgodziłem się po chwili zastanowienia. Chłopcy błyskawicznie pobiegli na górę i wrócili niosąc dwa zawiniątka.
Wyjechałem z Kociaka drogą w stronę Nidzicy, na skrzyżowaniu skręciłem do Orłowa. W środku wsi skręciłem w leśną drogę, którą prowadził zielony szlak turystyczny. Jechaliśmy przez przepiękny wieczorową porą las. Przed zabudowaniami Likus zatrzymałem się.
- Gustlik, zostań w samochodzie! - rozkazałem. - Jakby coś było nie tak, wciśnij klakson. Nikomu nie otwieraj.
Ruszyliśmy z Maćkiem na zachód, w stronę strumyka. Przyznam, że pobyt w okolicy, gdzie ukrywaliśmy się przed pościgiem przypominał mi nocny strach, który teraz wrócił ze zdwojoną mocą. Bez trudu odnalazłem to miejsce.
- Szukaj świeżo ruszonej ziemi - powiedziałem do Maćka. Patrzyliśmy na ściółkę i nic nie widzieliśmy.
- Deszcz zmył wszystkie ślady - orzekł Maciek. - Może skoczyć po wykrywacz metali?
Przytaknąłem. Chłopak wrócił z przyrządem w ciągu dziesięciu minut.
- Tam wszystko w porządku? - dopytywałem się.
- Tak - odpowiedział.
Mój strach wracał i często nerwowo rozglądałem się na boki. Maciek założył słuchawki. Zaczął badać teren. Po kilku minutach bez słowa wskazał miejsce, gdzie coś musiało być. Chwycił saperkę i po dwóch ruchach wyjął małe blaszane pudełko.
- Teraz szybko do samochodu - rzuciłem.
Pobiegliśmy do Rosynanta. Włożyłem nasze znalezisko do jednego z moich cudownych srebrnych pudełek na eksponaty.
- Nie sprawdzi pan, co tam jest? - pytał zdumiony Maciek.
- Jesteśmy to winni Olbrzymowi - odpowiedziałem.
W milczeniu wróciliśmy do Kociaka. Wysiadając zabrałem ze sobą pojemnik.
- No to jedziemy do Olbrzyma - oznajmiłem.
- A kto zostanie w Kociaku? - zapytał pan Tomasz. - Trzeba pilnować muzeum.
- Ja mogę zostać - zgłosiła się Barbara. - Nie interesują mnie te chłopięce zabawy. Z całym szacunkiem dla pana, panie Tomaszu.
- Nie zostawię cię samej - dodała Jola.
- Olbrzym będzie niepocieszony - rzuciłem.
Jola wzruszyła ramionami.
- No to wszystko jasne - pan Tomasz radośnie zacierał ręce.
We czwórkę wsiedliśmy do Rosynanta.
- Może pojedziemy na skróty? - zaproponował Pan Samochodzik. - Tą drogą koło domku profesora?
Zdziwiła mnie ta sugestia, ale cóż - kaprys szefa...
Gdy tylko wjechaliśmy pomiędzy drzewa i zniknęły za nami światła wioski, pan Tomasz kazał mi się zatrzymać.
- Ktoś z nas musi zostać na czatach - stwierdził. - Paweł ze zrozumiałych względów odpada, a ja jestem za stary na leżenie w wysokiej trawie...
- Dlaczego? - jęknął Maciek.
- Zostawiliśmy kobiety same, dżentelmeni tak nie postępują - tłumaczył Pan Samochodzik. - Poza tym nie ufam ani Baturze, ani Milionerowi. Obaj pokazali, że są zdolni do wszystkiego. Proponuję wam losowanie.
Chłopcy nie mieli wyjścia. Szef sięgnął po monetę.
- Ten, który wylosuje monetę, jedzie - powiedział.
Starannie za plecami przekładał monetę z ręki do ręki, a potem wysunął do przodu zaciśnięte dłonie. Harcerze starali się wyczytać z jego oczu, gdzie jest pieniążek.
- Ta - Maciek pierwszy wskazał lewą pięść pana Tomasza.
Wygrał. Gustlik bez słowa wysiadł i poprosił mnie o telefon komórkowy. Potem zniknął w lesie. Musiał niepostrzeżenie wrócić w okolice muzeum. Dałem mu jeszcze swoją lornetkę z noktowizorem, który nie był zbyt silny, ale na letnią noc wystarczający.
Teraz przez las pojechaliśmy do asfaltowej drogi i przez Jedwabno,
Nową Kaletkę udaliśmy się do domu Olbrzyma. Gospodarz powitał nas w progu.
- Nie powinienem chodzić, ale moje kulasy same rwą się do roboty - przywitał nas. - Masz? - zapytał mnie.
- Tak, inaczej by nas tu nie było.
- To wchodźcie - Olbrzym zaprosił nas szerokim gestem.
Dziennikarz ledwo chodził, więc mimo jego protestów posadziliśmy go na fotelu w salonie. Maciek zajął się robieniem kawy, a my we trójkę debatowaliśmy nad tym, jak udowodnić Baturze i Milionerowi winę. W tej chwili najbardziej jednak zajmowało nas pudełko. Tak jak już wspominałem, miało ono powierzchnię niewiele większą od współczesnych zeszytów i grubość zaledwie pięciu centymetrów. Blaszane wieko było bogato inkrustowane we wzory związane z polowaniami. Przedstawiono tam scenę polowania na jelenie. Myśliwymi byli mężczyźni na koniach uzbrojeni w lance i rusznice.
Dziennikarz oglądał pudełko z kilku stron.
- Chcesz, żebym to otworzył? - pytał z tajemniczym uśmiechem.
- Tak - odpowiedziałem. - Specjalnie je dla ciebie przywiozłem. Otwarcie chyba nie będzie trudne. Z jednej strony jest haczyk, z drugiej zawiasy...
- To pułapka - oznajmił Olbrzym przystawiając pojemnik bliżej światła, do lampki. - Nie wiem, czy po tylu latach zadziała, ale to cudo może wybuchnąć...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
MECHANIZM OTWIERAJĄCY PUDEŁKO * REWELACJE NA TEMAT PUŁKOWNIKA VON BRECSKOVA * ANALIZA RELACJI DOTYCZĄCYCH SKARBU SAMSONOWA * SYMULACJA NA MAPIE * KTO W KOCIAKU JEST INFORMATOREM BATURY?
Spojrzeliśmy na Olbrzyma zdumieni.
- Czemu sądzisz, że wybuchnie? - powoli spytał pan Tomasz.
- Wybuchnie, wysunie zatrutą igłę, zniszczy zawartość puzderka... - wymieniał Olbrzym. - Wszystko jedno co, to jest pułapka.
- Dlaczego? - Maciek był zdumiony. - Po czym pan to rozpoznał?
- Macie, obejrzyjcie, tylko nie dotykajcie haczyka - gospodarz podał nam pudełeczko.
Maciek pobieżnie obejrzał nasze znalezisko i oddał je panu Tomaszowi. Szef sięgnął po lupę i uważnie zlustrował brzegi.
- Zawiasy są fałszywe - rzekł podnosząc wzrok. - Brakuje osi, na której zaczepy mogłyby się obracać. Jest to co prawda sprytnie zamaskowane, ale to z pewnością fałszywka.
Olbrzym radośnie skinął głową.
- Należałoby zwrócić uwagę na śruby w rogach - kontynuował Pan Samochodzik. - W ornament główek wpleciono rowki na śrubokręty. Z tego co widzę przez szkło powiększające, właściciel rzadko ich używał.
- Może przenosił w nim coś niezwykle cennego - zauważyłem.
- Nie sądzę, Pawle - zaprzeczył szef. - Zdobnictwo na pokrywie wskazuje na początek XIX wieku. Gdyby śruby służyły przez tak długi czas do otwierania, ślady byłyby wyraźniejsze. Myślę, że ktoś dokonał maleńkich przeróbek w gotowym dziele sztuki.
- Więc co? Bomba, sprężynka z trucizną? - pytał Olbrzym.
Teraz ja trzymałem pudełko.
- Chyba nie grozi nam żadna trucizna - stwierdziłem. - Brak otworów, którymi mogłyby się wysunąć zatrute strzały. Nie stawiam także na bombę. Nikt nie kryłby jej w podwójnym dnie skrzyni. Obstawiam za to hermetycznie zamykane pudełko. Coś w rodzaju tego, czego używają archeolodzy do przechowywania szczególnie cennych zabytków.
- Zgadzam się z tobą - mruknął szef. - Z boku nie mógłbyś wsadzić czegokolwiek do podważenia wieka. Gdzieś musi być ukryty mechanizm służący do zasysania powietrza.
- Czyli, jak rozumiem, do otwarcia trzeba coś wcisnąć... - wtrącił Olbrzym.
- I przekręcić... - dokończył szef.
Przyglądałem się scenie myśliwskiej. Z bliska zauważyłem, że rzeźba składała się jakby z trzech warstw. Przejechałem palcami po tej położonej najwyżej i nic.
- Spróbuj głębiej - podpowiadał mi szef.
Spróbowałem. W jednym miejscu, tam gdzie była rusznica, poczułem, jak metal lekko ugina się pod naciskiem. Przycisnąłem i czubkiem paznokcia próbowałem obrócić wąski paseczek. Rozległ się ledwo słyszalny syk.
- Trafiony, zatopiony - orzekł Maciek.
- Co teraz? - zapytałem. - Ryzykować z haczykiem?
- Najwyżej odwieziemy cię do szpitala - Olbrzym zachęcał mnie.
Lekko poruszyłem zaczep zamknięcia. Drgnął i nic się nie stało. Wieko odskoczyło.
- No to jesteśmy w domu - szepnąłem i odetchnąłem.
Podniosłem wieko. Okazało się, że łamało się w połowie inkrustracji. Prawdziwy mistrz sztuki metalurgicznej wykonał to pudełko. Ani przez moment nie podejrzewaliśmy, że zawiasy znajdowały się w tym miejscu.
W wyściełanym aksamitem wnętrzu spoczywał zeszyt. Już pierwszy rzut oka na kajet zaskoczył mnie. Na okładce, w miejscu, gdzie był znak graficzny fabryki, widniał sierp i młot, godło Związku Radzieckiego.
- No proszę, mamy tajemny pamiętnik czerwonoarmisty - mruknął Pan Samochodzik.
- Zapewne będzie to spis budzików, które zdobył na cywilach - żartował Olbrzym.
Pobieżnie przewracałem kartki.
- Mamy tu służbowe notatki oficera NKWD - powiadomiłem kolegów.
- To czytaj - rozkazał szef.
Pan Tomasz i Olbrzym zapalili papierosy, a Maciek widząc to otworzył okno. Już pierwsze zdania zmroziły mnie. Nie spodziewałem się takiego obrotu rzeczy.
- Słuchajcie! - zawołałem podekscytowany. - Nasz pułkownik von Brecskov, namiętny poszukiwacz skarbu Samsonowa, był szpiegiem...
- Radzieckim? - pan Tomasz aż zakrztusił się dymem.
- Nie, polskim - powiedziałem. - Jest tu krótka lista jego czynów. Przed wybuchem drugiej światowej Polacy dokładnie określili miejsca koncentracji oraz rodzaj osiemdziesięciu procent niemieckich jednostek stacjonujących w Prusach Wschodnich. W niemieckich planach agresji na Polskę ta prowincja stanowiła doskonały przyczółek do akcji ofensywnych. Niemcy atakując na zachód mogli doprowadzić do likwidacji tak zwanego korytarza i odcięcia sił polskich stacjonujących na wybrzeżu Bałtyku. Atak na południowy wschód oznaczał odcięcie od Warszawy całej Wileńszczyzny, a akcja na południe mogła doprowadzić do szybkiego dojścia do Warszawy.
- Już kojarzę - wtrącił Olbrzym. - Kiedyś czytałem książkę na temat działalności polskiego wywiadu w Prusach Wschodnich. Rozpoznaniem sił niemieckich zajmowały się tam dwie komórki wywiadu wojskowego: Referat “Zachód” oraz Ekspozytura III Oddziału II Sztabu Głównego z siedzibą w Bydgoszczy. Terenem Prus Wschodnich interesowała się także placówka “Bombaj” ze Szczecina, podlegająca Referatowi “Zachód”. Właśnie “Bombaj” miał dwóch informatorów aż w Olsztynie i byli nimi restaurator o nazwisku Nikielowski, pseudonim “Pewny”, oraz człowiek o inicjałach S.P. Obaj byli obywatelami niemieckimi. Może ów S.P. to von Brecskov?
- Tutaj napisano, że von Brecskov przestał raporty o przybyciu w połowie maja 1939 roku nowej jednostki bombowców oraz myśliwców do Pilawy - kontynuowałem. - Od niego pochodziły informacje o przygotowaniach do budowy lotniska w Gołdapi. Von Brecskov współpracował z Walentym Dereżkiem, który posłużył polskiemu wywiadowi do nawiązania kontaktu z Emilem Rudnikiem, Niemcem ochotniczo służącym w jednostce Wehrmachtu w Szczytnie. Informacje przekazane w 1936 roku dotyczyły kursów szkoleniowych SA w Orzyszu i Prabutach, rozmieszczenia bunkrów pomiędzy Kiełbonkami i Spychowem oraz jeziorami Zyzdrój i Zdróżno. Przekazał także wiadomości o pułku straży granicznej i 5. pułku kawalerii stacjonujących w Szczytnie. Teraz jest najważniejsze! Na tydzień przed wybuchem wojny w Prusach Wschodnich stacjonowały: 1. dywizja piechoty w Wystruci, 11. dywizja piechoty w Olsztynie, 21. dywizja piechoty w Kwidzynie, 1. brygada kawalerii w Wystruci, dywizja pancerna “Kempf” pod Cyntami, a także 60. dywizja piechoty rezerwy, dwie dywizje Landwehry oraz dwie brygady forteczne z Giżycka i Królewca. Polscy wywiadowcy “zgubili” gdzieś jedynie dywizję “Kempf, która przybyła pociągami do Królewca pod koniec sierpnia. Tym, który prawie do chwili wybuchu wojny przekazywał informacje polskiemu wywiadowi na temat koncentracji wojsk wzdłuż południowej granicy Prus Wschodnich, był von Brecskov. Podobno miał radiostację na jakiejś wieży, skąd widział wszystko.
Zapadło milczenie.
- Czarny charakter naszej opowieści zmienia się w pozytywnego bohatera - Pan Samochodzik zadziwiony kręcił głową.
- Zaraz, zaraz - Olbrzym podniósł rękę. - Stop! Jakim cudem polski wywiad zwerbował byłego niemieckiego oficera?
- Nie musiał - czytałem zdumiony. - Prawdziwy von Brecskov zginął po zakończeniu wojny. Zaciągnął się do Freikorpsu walczącego z powstańcami śląskimi. Polski wywiad dobrze sprawdził jego rodzinę. Cała zginęła w czasie pierwszej wojny światowej, podczas walk o Ełk. Polacy podstawili swojego człowieka, trochę podobnego do von Brecskova.
- Nieprawdopodobne - mruczał pan Tomasz.
- Historia jak z Hansem Klossem - żartował Olbrzym.
- I nikt go nie rozpoznał? - dziwił się Maciek. - Koledzy z wojska...
- Zapominasz, że dywizja von Brecskova pochodziła z Gdańska - zwrócił mu uwagę Pan Samochodzik. - Choć to brzmi fantastycznie, to człowiek ten przez ponad dwadzieścia lat żył na wrogim terenie z kobietą, która może była jego żoną. Jak wynika ze znaleziska w jego piwnicy, był aktywnym członkiem NSDAP. Pracował w oku cyklonu. Powiedz, Paweł, czy napisano tam, czemu kontrwywiad radziecki zainteresował się nim i skąd miał takie dobre informacje o tym człowieku?
Chwilę przeglądałem notatki.
- Pewnie, że wszystko tu jest - powiedziałem. - Dane wywiadu AK, z którym von Brecskov współpracował w czasie okupacji, dostały się w ręce NKWD. Od razu zainteresowano się nim, bo szpieg, AK-owiec, znał wszystkich notabli NSDAP, którzy mogli tu ukrywać się. Poza tym już raz wysłano do niego dwóch emisariuszy. To zapewne tych ludzi mieliśmy zaszczyt pogrzebać.
- Pewnie tak - szef smutno pokiwał głową.
- Wiecie, co jeszcze mnie interesuje? - zapytałem. - Kto ukrył książkę, mapę i złotego rubla na strychu domu w Zielonowie? Czy na pewno nasz pułkownik? Mógł to zrobić poprzedni właściciel chałupy.
- Mógł - pan Tomasz rozsiadł się w fotelu. - Wszystko wskazuje na to, że to jednak agent polskiego wywiadu szukał skarbu. Zapewne udało mu się dostać resztki rzeczy po rodzinie, w tym list prawdziwego von Brecskova do żony opisujący relację młodego porucznika ścigającego tajemniczy konwój. Informacje z tego kajetu dowodzą jeszcze jednej rzeczy. Według naszej wiedzy von Brecskov wsiadł na statek wypływający z Królewca do Niemiec, który został zatopiony przez rosyjski okręt podwodny. Wiemy, że po styczniu 1945 roku von Brecskov był w tych okolicach, skoro poszukiwało go NKWD.
- Mogli szukać jedynie trupa spoczywającego na dnie Bałtyku - zwróciłem uwagę. - Skąd NKWD miało wiedzieć, że ten człowiek uciekł im?
- Bo nie wróciło ich dwóch ludzi - odpowiedział mi szef.
Zamilkłem.
- Nie uważacie, że za dużo jest w tym wszystkich tajemnic - Olbrzym mówił patrząc na ogień w kominku. - Pierwszy ślad to ów konwój. Rosyjski oficer, z tego co pamiętam, był świadkiem masakry szwadronu kozaków. Być może była to ochrona sztabu generała Samsonowa, więc Rosjanin był aż pod Puchałowem, a potem zawrócił na północ. Kolejny trop to Waplewo. Skrzynię ktoś oczyścił ze skarbów enkawudzisty, ale mamy ten kajet. Wynika, że w Waplewie nic było rubli.
Wszyscy przytaknęliśmy.
- Jedźmy dalej - Olbrzym sięgnął po notatki. - Mamy relację z leśniczówki Terten, po polsku Pólko. Rosły tam dęby, część jest do dzisiaj. Wiemy jednak, że jakiś emerytowany oficer grzebał tam przy zwalonym drzewie. Dodajmy dwie prawie identyczne relacje mojego dziadka i tego pana z Reszla oraz betonową skrzynię z rezerwatu “Dęby Napiwodzkie”. Przyznam, że już powoli gubię się.
- Wszyscy myślicie o tych wskazówkach jak o prostych drogowskazach do skarbu - szydził z nas pan Tomasz. - Przecież rosyjski oficer, tak samo jak dziadek naszego drogiego gospodarza, jak i ojciec miłego staruszka z Reszla, nie musieli zakopywać złota. Powiem więcej. Rosyjski oficer, którego wspomnienia odkryto w skrzyni z jeziora Gim, mógł spotkać się z dziadkiem Olbrzyma.
- Zgadza się - przyznał zdumiony Olbrzym. - Mój szanowny przodek wspomniał tylko o dwóch kozakach. Nie mówił, co się z nimi stało. Trzeba założyć, że ten tajemniczy oficer walczył w rosyjskim XIII korpusie generała Klujewa, który chciał połączyć się z resztą wojsk rosyjskich pod Olsztynkiem idąc od strony Olsztyna, na północ od jezior Pluszne i Łańskie. Mógł wysłać okrężną drogą grupę kozaków z cenną przesyłką, ale nie z kasą armijną, a na przykład z dokumentami.
- Dobrze - pochwalił go mój szef. - Idźmy dalej. Prawdopodobnie von Brecskov coś znalazł pod dębami w leśniczówce Terten. Co odkryliśmy w piwnicy jego domku myśliwskiego?
- Francuskie monety - zamruczał Maciek.
- Tak jest - głos szefa nabierał mocy. - W 1807 roku jakieś francuskie oddziały przechodziły przez te okolice. Może wtedy ktoś ukrył swój mały skarb razem z resztą osobistych rzeczy. Mogłyby być to jednak również skrzynie zakopane przez dziadka Olbrzyma. W tym wypadku von Brecskov odkrył jakieś stare rosyjskie dokumenty.
- A co z betonową skrzynią? - nie wytrzymał Maciek.
- To jest prawdziwa zagadka - przyznał Pan Samochodzik. - Zostawmy ją jednak, przynajmniej na razie. Najwięcej szczegółów na temat interesującej nas sprawy podaje relacja staruszka z Reszla. Jest ona dodatkowo poparta informacją, że von Brecskov obserwował koncentrację wojsk niemieckich z jakieś wieży. Musiał to być doskonały punkt widokowy. Jakaś wysoka wieża musiała istnieć zarówno w 1914, jak i w 1939 roku. Jeśli von Brecskov był na wieży, mógł przypadkiem odkryć skarb zakopany w jej pobliżu.
- Szukamy więc nie dębów, ale miejsca, gdzie atakowała niemiecka kawaleria, stała wieża i dookoła były bagna! - triumfalnie zawołał Olbrzym. - To trzy konkretne wskazówki.
- Masz tu tę niemiecką mapę z 1908 roku? - spytał go Pan Samochodzik.
- Może przyniosę żołnierzy? - spojrzałem pytająco na Olbrzyma.
- Na górze, takie ładne pudełko, od razu rozpoznasz... - skierował mnie gospodarz.
W kilku skokach pokonałem schody i wszedłem do jego gabinetu. Faktycznie, na wierzchu leżało pudełko z rysunkiem przedstawiającym kozaków na koniach. W środku były plastykowe figurki Niemców i Rosjan z bitwy pod Tannenbergiem w skali 1:72. Zszedłem do salonu. Na stole leżała już mapa. Pan Samochodzik zdziwiony spojrzał na żołnierzyki, ale zaraz na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.
- Zrobimy małą symulację - rzekł szef oglądając ładnie pomalowane żołnierzyki.
- Proponuję odtworzyć sytuację z 29 sierpnia 1914 roku - sugerowałem. - Wtedy już Samsonow był w drodze, a skarb jeszcze nie był ukryty.
- Zgoda - przyznał pan Tomasz. - Zacznijmy od rozmieszczenia Niemców w tym dniu. Z całą pewnością Rosjanie byli wtedy otoczeni w rejonie na północ od drogi Nidzica Muszaki-Wielbark.
Pan Samochodzik sprawnie ustawił żołnierzy niemieckich na południu.
- Podobnie było na wschodzie i zachodzie - mówił, a na mapie pojawiły się kolejne pozycje najeżone bagnetami. - Teraz pytanie, gdzie mam rozmieścić niemiecką kawalerię?
Olbrzym ponownie zajrzał do notatek.
- Jeden szwadron kawalerii z 35. rezerwowej dywizji przydzielono do XVII korpusu armijnego generała kawalerii Augusta von Mackensena działającego na zachodzie, na linii Wielbark-Jedwabno - czytał. - Niemiecki VIII korpus armijny w Prusach Wschodnich miał jakoby pięćdziesiąt cztery szwadrony kawalerii. Dywizja licząca trzy brygady kawalerii generała porucznika von Brechta prowadziła działania pozorujące przed I rosyjską armią generała Rennenkampfa, a pojedyncze szwadrony znajdowały się w dyspozycji dowódców twierdz w Giżycku, Toruniu i Grudziądzu, czyli daleko od pola walki. Pojawia się więc pytanie, czy Niemcy w dywizjach piechoty mieli wydzielone szwadrony kawalerii, chociażby do prowadzenia rozpoznania? Sądzę, że tak. Rodzi się jednak kolejne pytanie, czy możliwe było zebranie wszystkich do jednego ataku na pozycje rosyjskie?
- Myślę, że do takiego ataku nadawała się jedynie zwarta formacja kawaleryjska - powiedział szef po chwili namysłu. - Nie znam się na taktyce działań kawalerii, ale od kiedy wprowadzono broń palną, od kawalerzystów wymagano między innymi szarży w zwartym szyku, w galopie, przy jednoczesnym ostrzeliwaniu pozycji wroga. Przynajmniej tak było w czasach potopu szwedzkiego. Później zadaniem jazdy było przeprowadzenie okrążenia sił wroga.
- Pozostaje nam wiec sprawdzenie terenów, gdzie działał XVII korpus armijny - orzekł Maciek.
- O tu! - Olbrzym wskazał miejsce na mapie końcówką ołówka.
Całą trójką pochyliliśmy się nad tym miejscem.
- Otóż, panowie, może lepiej wszystko wyjaśni wam współczesny wizerunek kartograficzny tego rejonu - Olbrzym niczym czarodziej wyjął spod stolika mapę. - Tak, 36. dywizja piechoty zajmowała pozycje na linii północ - południe, od Małszewa, leżącego na wschód od Jedwabna. Bliżej pola walki znajdowała się 35. dywizja, w której służyli prawdziwy von Brecskov i porucznik Thomas Raube. Rankiem 30 sierpnia stacjonowała we wsiach Małga, Piec i Chwalibóg. Odcinała drogę ucieczki wojskom rosyjskim na wschód, w stronę Szczytna, gdzie znajdował się VI korpus armijny generała Błagowieszczeńskiego.
- Z mapy wynika, że bagna są w okolicach Małgi, Uścianka i Retkowa - Maciek pokazał trzy punkty.
- W niemieckiej książce, którą znalazłem w piwnicy naszego muzeum, napisano, że właśnie w tym rejonie Niemcy wzięli najwięcej jeńców - dodałem. - Zapamiętałem nazwę Małga, tam schwytano około tysiąca Rosjan.
- Koło Uścianka i Retkowa wycofywał się także XIII korpus generała Klujewa - rzekł pan Tomasz. - Czytałem, że jego żołnierze bronili się do ostatka wykorzystując cztery zdobyczne działa niemieckie. Podobno Rosjanie piętnaście razy atakowali ze śpiewem na ustach pozycje niemieckiej piechoty.
- Jesteśmy w domu - orzekł wyraźnie zadowolony Maciek.
- Owszem, jest tylko jeden mały problem - Olbrzym uśmiechnął się tajemniczo. - Właśnie debatujemy nad terenem wojskowego poligonu w Muszakach.
Zapadło milczenie.
- Wojsko nadal z niego korzysta? - pytał Maciek. - Może pozwolą nam wejść?
- Poligon już podobno jest nieczynny - opowiadał Olbrzym. - Jak wiecie, armia czasami jest nieprzewidywalna i zawsze może wrócić. Tam przecież ćwiczyły jednostki pancerne i lotnictwo. Takiego skarbu łatwo się nie oddaje. Pozostaje jeszcze sprawa załatwienia pozwolenia od leśników na wejście na ten teren. Koło Małgi są rezerwaty cietrzewi.
- Wojsko mogło znacznie zmienić otoczenie - dokończył szef.
- Tak jest - skinął głowa Olbrzym.
Rozsiedliśmy się wyczerpani rozmowa i powietrzem zatrutym przez papierosy Olbrzyma i pana Tomasza.
- Jutro rozpoczniemy poszukiwania w terenie - zadecydował Pan Samochodzik. - I powiem wam, że zaczniemy od Nadrowa, gdzie Samsonow był świadkiem klęski, potem skoczymy do Orłowa, a w końcu skupimy się na terenie poligonu.
Pożegnaliśmy Olbrzyma. Wychodziłem ostatni.
- Dobrze przygotowałeś się z tą kawalerią - powiedziałem do dziennikarza.
- No - rzekł skromnie.
Odwróciłem się i chciałem wyjść.
- Jest jeszcze coś - zatrzymał mnie.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Widzisz - rzekł patrząc w mrok. - Mówiłem ci, że ktoś mógł donieść Baturze o tym telefonie od Frączka?
- Tak.
- Wiedział o tym tylko jeden człowiek. Kolega, z którym znam się parę lat. Starszy gość, ale bardzo fajny, profesjonalista. Jestem jego pewien. On nikomu nic by nie powiedział. Może w Kociaku, w twoim muzeum, mówiłem o tym spotkaniu zbyt głośno... - zawiesił głos.
Zamarłem.
- Myślisz, że ktoś u mnie “podkablował”? - zapytałem. - Chłopców jestem pewien. Wiesz, że sprawdzili się. Co prawda Jola zna Baturę, ale chyba by mu nic nie powiedziała.
- Nie wiem - Olbrzym wzruszył ramionami.
- Zajmę się tym - obiecałem.
Drogę do Kociaka odbyliśmy w milczeniu. Każdy myślał o skarbie, o tym jak blisko jesteśmy znalezienia miejsca, o którym opowiadał nam staruszek z Reszla.
- No, nareszcie! - przywitała nas Barbara.
- Nie musiałaś czekać - oświadczyłem chłodno.
Cały czas pamiętałem o słowach Olbrzyma.
- Jak miałam nie czekać, przecież tu znowu straszy - prawie krzyczała.
- Jak to “straszy”? - dziwił się szef.
- Znowu był brzęk butelek i dziwne jęki - rzuciła Barbara. - Powinniście coś z tym zrobić. W końcu jesteście mężczyznami.
Zniknęła nam z oczu zamiatając podłogę swym szlafrokiem. Za nami wszedł Gustlik.
- Wszystko w porządku - relacjonował. - Od razu zamknęły drzwi na cztery spusty i siedziały w swoich pokojach.
We czwórkę obeszliśmy dom dookoła. Nie zauważyliśmy nic dziwnego. Pan Tomasz ułożył się do snu na moim tapczanie, a ja wróciłem na podłogę.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
MAMY W DOMU PODSŁUCH * RAJDOWY FORTEL * SPOTKANIE Z DRWALEM * GRÓB GENERAŁA SAMSONOWA
Obudziłem się z bólem pleców. Pan Tomasz lekko pochrapywał na miękkim tapczanie. Po cichu zszedłem do łazienki. Gdy wychodziłem po porannym prysznicu, usłyszałem czyjeś pukanie do drzwi. Otworzyłem.
- Cześć! - przywitał mnie Leszek. - Gotowi na zakładanie alarmu?
- Jasne - uścisnąłem jego dłoń. - Wejdź do jadalni, zaraz zrobię kawę.
Szybko pobiegłem do swojego pokoju, ubrałem się i udałem się do naszego gościa.
- Jak tam Olbrzym? - zapytał Leszek. - Wczoraj wieczorem nie mogłem się do niego dodzwonić.
- Mieliśmy naradę wojenną. Olbrzym trzyma się bardzo dobrze, chociaż stracił sporo krwi.
- Tak, twardziel z niego. Kiedyś szukał jakiegoś bunkra w lesie. Po paru godzinach poszukiwań w końcu wpadł do niego przez zniszczony sufit. Rozbił sobie kolano i rozciął stopę o resztki szkła po jakiejś libacji. Myślisz, że się poddał? Obejrzał schron, zrobił notatki i zdjęcia, a potem maszerował pięć kilometrów do najbliższej wsi. Kiedy przyjechało po niego pogotowie, to był blady jak kreda.
- Teraz jest z nim trochę gorzej.
Leszek w czasie opowiadania wyjął jakąś dziwną aparaturę. Nagle dał mi znak, żebym mówił dalej, a sam coś szybko pisał na kartce.
- Nieco dzień trzeba uciekać po lesie przed bandą... - zaglądałem Leszkowi przez ramię.
“W tym domu jest podsłuch” - napisał Leszek i spojrzał na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami. Wtedy on pokazał mi na licznik swojego urządzenia. Coś tam migało na czerwono, a wskazówka osiągała prawie maksymalne wychylenie.
- Ile łyżek sypiesz? - zapytałem.
Jednocześnie na tej samej kartce napisałem pytanie: “Gdzie?”.
- Dwie - rzekł Leszek wykonując szeroki gest ręką obejmujący całe muzeum.
- Ten cukier musi gdzieś tu być - zacząłem wysławiać się jak szpieg.
- Podejrzewam, że macie tu znaczny zapas - również szyfrem odpowiedział Leszek. - Może chomikujecie go na górze, choć moje kubki smakowe podpowiadają również, że coś ukrywacie na dole - palcem wskazał piwnicę.
- Cukier krzepi! - pan Tomasz powtórzył znane hasło reklamowe wymyślone przez Melchiora Wańkowicza.
- Jego nadmiar może spowodować śmierć - rzekłem ponuro pokazując szefowi kartkę z informacją od Leszka.
Dalej prowadziliśmy luźna rozmowę na temat pogody. Leszek w tym czasie wyruszył na poszukiwanie podsłuchu. Prawie jak po sznurku wędrował prosto do mojego gabinetu. Chwilę kręcił się po nim i w końcu wyjął maleńkie pudełko wielkości kasety magnetofonowej. Wcisnął czerwony guziczek i odetchnął głęboko.
- Mój patent - pochwalił się. - To urządzenie zagłusza działanie “pluskwy”. Teraz przekazuje tylko lekki szum, tak jakby w pokoju nikogo nie było. Można w ten sposób wykiwać podsłuchującego. Pamiętajcie, że ten ktoś może was obserwować i nabrać podejrzeń. Jeśli wciśnięcie zielony guzik, zagłuszacz przestanie działać. To dobra broń, jeśli chcecie przeciwnika wyprowadzić w pole. Gdzieś w tym domu, chyba w piwnicy jest nadajnik. Odbieram bardzo silny sygnał, więc osoba podsłuchująca was jest bardzo daleko.
- Ciekawe, jakim cudem Batura założył tutaj podsłuch? - pytałem sam siebie.
- Nie wiem, czy tego gościa stać na takie maszynki, bo one sporo kosztują - zauważył Leszek. - Stawiam na jego wspólnika.
- Też tak uważam - przyznał Pan Samochodzik. - Nasłanie na ciebie bandziorów nie jest w stylu Jerzego. Zapewne Milioner usłyszał tu o waszej wyprawie i postanowił załatwić sprawę po swojemu. Ciekawi mnie, czy Batura wie o tym podsłuchu?
Zeszliśmy do kuchni, aby zjeść śniadanie. Czekały tam już Jola i Barbara. Chłopcy schodzili za nami.
- Jakie plany na dziś? - zapytała Jola.
- Odnajdą panowie skarb Samsonowa, a może i kolejne cuda świata... - szydziła Barbara.
Pomni tego, że w muzeum jest podsłuch milczeliśmy. Maciek chciał się odezwać, ale kopnąłem go w kostkę.
- Maciek odwiezie dziś Barbarę do Olsztyna, żeby sprawdziła tam co wiadomo na temat budynku, w którym się znajdujemy - mówiłem głośno i wyraźnie. - Jola zajmie się inwentaryzacją i w razie czego pomoże Leszkowi. My z panem Tomaszem pojedziemy szukać w okolicy ciekawych eksponatów dla naszej placówki.
Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata.
Już po piętnastu minutach rozeszliśmy się. Maciek zabrał Barbarę do Olsztyna, a Leszek i ja zaczęliśmy zakładać alarm. Chłopak był doskonale przygotowany. Przywiózł ze sobą zwoje kabli, mnóstwo czujników, zamków, tablic kontrolnych.
Po powrocie Maćka wsiedliśmy we czwórkę do Rosynanta i ruszyliśmy w drogę.
- Wie pan, to bardzo dobry pomysł z wyjazdem do Nadrowa - powiedziałem do szefa. - Przy okazji sprawdzimy, czy nadal nas podsłuchują i czy ktoś będzie nas śledził.
- Podsłuch i śledzenia nas to przysłowiowy pryszcz - rzekł Pan Samochodzik. - Powiedz mi, czemu bagatelizujesz informacje o duchach?
- Zajmę się tym później. Na razie tajemniczy duch nie zrobił nic złego - odpowiedziałem.
- Na razie - mruczał rozeźlony pan Tomasz.
Do Nadrowa chcieliśmy dojechać od strony Olsztynka.
- Patrzcie! - krzyknął Gustlik stukając w szybę.
Po prawej stronie mijaliśmy dwie kupki kamieni polnych. Odruchowo zatrzymałem Rosynanta.
- O co ci chodzi? - Maciek pytał kolegę.
- Gustlik uważa, że tu mogło coś stać - stwierdził pan Tomasz.
Wysiedliśmy. Znajdowaliśmy się zaledwie kilkanaście metrów od wsi Łutynowo. Kamienie bliżej wioski sprawiały wrażenie rzuconych bezładnie, po prostu tak, jakby zawadzały na polu. Za to bliżej Olsztynka, na niewielkim wzniesieniu porośniętym młodymi leszczynami, było już interesująco.
- Z całą pewnością coś tu stało - powiedział szef. - Jednak patrząc na zarys fundamentów sądzę, że była to zwykła chałupa.
- Widzisz? Fałszywy alarm - Maciek żartował z kolegi.
- Pamiętaj, że trzeba mieć oczy szeroko otwarte na wszystkie szczegóły - zwróciłem mu uwagę. - Nie zauważyliście tego terenowego samochodu, który stoi pół kilometra od nas?
Wszyscy jak na komendę zaczęli rozglądać się na boki.
- Spokojnie - podniosłem rękę, żeby ich uspokoić. - Na razie ci panowie nie robią nic złego. Po prostu jadą sobie za nami.
Szybko dojechaliśmy do Nadrowa. Dojeżdżając do wsi mijaliśmy widoczne po lewej stronie na zalesionym wzgórku zabudowania jakiegoś dawnego folwarku. Musiał to być ogromny i wspaniały majątek. Chyba każdy rolnik chciałby mieć takie murowane stodoły i stajnie.
- Popytam w sklepie - powiedziałem wysiadając.
Sklep był typowym pomnikiem architektury PRL-u. Brzydki pawilonik z wielkimi oknami, miał wszędzie pozakładane solidne kraty. W nocy drzwi zamykano na pięć kłódek osłoniętych specjalnymi rękawami z kawałków rur. Zastanawiało mnie, co za skarby krył ten obiekt. Nie rozczarowałem się.
W środku przy stoliku pod oknem siedziało dwóch młodzieńców, którzy byli zajęci oczarowywaniem sprzedawczyni. Na półkach królowały woda po goleniu “Brutal”, klej “Super Glue”, oranżada w półtora-litrowych butelkach i chleb.
- Dzień dobry! - przywitałem się ze wszystkimi. - Prowadzę badania historyczne na temat bitwy pod Tannenbergiem. Szukam wieży, z której w czasie walki prowadzono ostrzał artyleryjski - specjalnie kłamałem, żeby zmusić ludzi do popisania się swoją wiedzą.
- Tu nigdy nie było żadnej wieży - szybko powiedział jeden z chłopców, bardziej pryszczaty od kolegi.
Pytająco spojrzałem na drugiego, który palił papierosa. Jakaś mucha brzęczała pomiędzy szybą a firanką.
- Jak pan się cofnie, to tam stał pałac jakiegoś bambra - mówił patrząc w podłogę. - Taki jeden facet gadał, że tam stacjonował jakiś generał.
- A tu w okolicy nie było żadnej wieży, może gdzieś są ruiny kościoła? - dopytywałem się.
Sprzedawczyni tylko pokręciła głową.
- O niczym takim nie wiemy - powiadomili mnie chłopcy.
- Dobra, dzięki i do widzenia - pożegnałem się z dusznym pomieszczeniem, gdzie batony “Mars” chyba już całkowicie rozpłynęły się w swych foliowych garniturach.
- Nasze anioły stróże wpadną w panikę - zażartowałem wsiadając do Rosynanta.
Ruszyłem w stronę Olsztynka. Terenowy samochód, który nas śledził, zatańczył i skręcił w pierwsza z brzegu polna drogę.
- To tu - mruknąłem widząc resztki schodów.
Wysiedliśmy na drodze prowadzącej pod górkę, na teren folwarku. Teraz działała tam jakaś warszawska firma rolno-spożywcza mająca biuro w dwupiętrowym spichrzu.
- Niewiele tego zostało - pan Tomasz smutno pokiwał głową.
Po kilku schodkach weszliśmy jakby na parter budynku. Cała budowla była zrównana z ziemią. W kilku miejscach walały się resztki ceglanych ścian, kominów. Harcerze przedzierali się pomiędzy młodymi brzózkami, krzewami dzikich malin, łodygami leszczyn.
- Tu są jakieś piwnice! - krzyknęli.
- Tylko ostrożnie! - pouczał ich Pan Samochodzik.
W czasie gdy oni myszkowali w poszukiwaniu skarbów, tajnych wejść i skrytek, ja patrzyłem przez lornetkę. Obserwowałem teren rezerwatu “Bagno Nadrowskie”, gdzie żyły żółwie błotne. Głównie interesował mnie samochód terenowy, a właściwie jego numery rejestracyjne. Mężczyźni siedzący w aucie też nas obserwowali przez lornetki. Gdy zobaczyli, że patrzę na nich, szybko wycofali się na wstecznym biegu do lasu. Pasażer siedzący koło kierowcy wyskoczył w biegu i skrył się w trawie.
- Znaleźliście coś?! - zapytałem.
- Nic - odpowiedzieli harcerze.
- Same śmieci, a piwnice zawalone - stwierdził pan Tomasz.
- To dobrze - uśmiechnąłem się na myśl o niespodziance, która czeka naszych prześladowców. - Szybko wskakujcie do auta! - zawołałem.
Ruszyliśmy. W ostatniej chwili spojrzałem na szpiegów. Właśnie wyjeżdżali z lasu. Byli dobrzy, ale nie aż tak jak sądzili.
Wcisnąłem pedał gazu. Piasek trysnął spod kół Rosynanta.
- Trzymajcie się! - krzyknąłem do swoich towarzyszy. - Trzeba choć częściowo odpłacić się naszym rosyjskim kolegom.
Za wsią skręciłem w lewo, na południowy wschód. Wpadliśmy na leśną dróżkę.
- Oni też mają terenowy samochód - zwrócił mi uwagę Pan Samochodzik.
- Cherokee kontra nissan? Szefie... - poniosło mnie.
Rosjanie już się nie kryli i starali się jechać bardzo blisko nas. Na skrzyżowaniu znowu skręciłem w lewo, tym razem na północny wschód. Jazda sprawiała mi ogromną przyjemność, tym bardziej że wyobrażałem sobie to, co stanie się z Rosjanami. Koła grzęzły w błotnistej, rozmytej deszczem drodze. Kałuże w koleinach były tak głębokie, że błoto tryskało na przednią szybę.
- Paweł Daniec Trophy! - radośnie krzyknął Maciek.
Nissan Rosjan jakoś nadążał za nami utrzymując przez cały czas dystans stu metrów. Jeszcze kawałek jechaliśmy na północ i nagle skręciłem w prawo, prosto na wschód. Droga teraz była bardzo wąska. Przyśpieszyłem. Rosjanie też. Resory Rosynanta trzeszczały przeraźliwie.
- Spokojnie - odezwał się szef. - To nie jaguar Jamesa Bonda, którym po wertepach jedzie się siedząc jak na angielskiej kanapie.
- Teraz! - ryknąłem.
Lekko przyhamowałem, zakręciłem kierownicą w lewo i dodałem gazu. Rosynant runął w młody lasek leszczynowy powoli tracąc impet. Rosjanie mignęli nam z tyłu i polecieli w dół. Nic zdążyli zahamować przed kilkunastometrowa skarpą prowadzącą do jeziora Maróz. Ich wóz przebił się przez brzózki porastające zbocze i uderzył przodem w maleńki pomost wędkarski. Mostek załamał się pod ciężarem auta. Wysiadłem, żeby zobaczyć, czy Rosjanom nic się nie stało. Stali po pas w wodzie i klęli. Obaj spojrzeli na mnie. Pogrozili mi pięściami. Zasalutowałem im i odjechaliśmy.
- Szkoda tych drzewek - zwrócił mi uwagę Pan Samochodzik.
- Szkoda - powtórzyłem.
Pojechaliśmy do wsi Maróz. W środku letniska stał Szkolny Ośrodek Wypoczynkowy “Syrenka”, gdzie przebywały w zielonych szkołach dzieci ze Śląska i Warszawy. Oddychając świeżym powietrzem jednocześnie uczyły się jak w normalnych szkołach. W sklepiku kupiliśmy sobie drugie śniadanie, czyli chleb, pętka kiełbasy i wodę mineralną. Ruszyliśmy w stronę wsi Żelazno, aby tamtędy dotrzeć do Orłowa, gdzie sztab Samsonowa znajdował się po podjęciu decyzji o wycofaniu wojsk spod Olsztynka.
Żelazno to spora wioska. Stoją tu głównie długie budynki kryte blachą. Uwagę zwraca maleńki kościółek na wzgórzu. Zbudowano go z kamieni polnych i cegieł. W środku są ławeczki z sosnowego drewna, a nad wejściem znajduje się maleńki chór. Świątynia ma maleńka wieżyczkę wyrastająca z dachu. Dawniej przy kościółku był chyba niemiecki cmentarz, gdyż do dziś widać oparte o płot krzyże. Od strony wsi odkryliśmy w ziemi trzy “garnczki Kocha” - maleńkie, jednoosobowe schrony.
Minęliśmy Bolejny, gdzie rozpoczęła się moja i Olbrzyma ucieczka przed bandytami i zatrzymaliśmy się przy niewielkim zagajniku na posiłek.
Leżeliśmy w trawie wdychając zapach intensywnie fioletowego irysu syberyjskiego. Gdzieś pomiędzy liśćmi przemykała maleńka mysz polna. Cicho chrobotały jej pazurki na kawałkach kory. Po białych kwiatach pajęcznicy gałęzistej wędrowała mrówka. Celem jej wyprawy były długie, wystające z kwiatu pręciki z żółtymi główkami. Pliszka żółta sfrunęła z drzewa, aby porwać do swojego gniazda jakiegoś owada. Nad nami cicho tokował szpak. W tej scenerii bulgotała pita przez nas woda, na zębach skrzypiała skórka kiełbasy, a kruszyny chleba opadały na zeschłe liście traw.
Zanurzyłem twarz w świat łąki obserwując ruchy mrówek transportujących żywność do mrowiska, słuchając bzyczenia bąków i pszczół, pomruku lotu trzmiela.
- Dobrze tak zapomnieć? - zapytał mnie pan Tomasz.
- Tak - westchnąłem.
Harcerze po posiłku leżeli i obserwowali ptaki. Co chwila rozglądali się po okolicy.
- Czas na nas - rzekł pan Tomasz strzepując z siebie okruszki chleba.
Rozmarzyłem się i zastanawiałem, kiedy wreszcie będę miał prawdziwy urlop. Z drugiej strony chyba nie zniósłbym bezczynności. Prawdopodobnie byłem pracoholikiem, tak jak mój szef. Przypomniały mi się słowa Barbary o moim starokawalerstwie. “Coś w tym jest” - pomyślałem.
Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy do Orłowa. Po drodze mijaliśmy rezerwat źródeł Łyny. To piękne miejsce i oddające klimat całego Pojezierza Mazurskiego. Są tam wzgórza, rzeka, urokliwy las i ożywczy chłód nawet w gorące dni. To nastrój baśni braci Grimm i sielanka letniego dnia.
Zatrzymaliśmy się przy cmentarzu z pierwszej wojny światowej.
- Tu spoczywają żołnierze polegli 23 sierpnia 1914 roku pod Orłowem - powoli tłumaczył Maciek czytając tablicę pamiątkowa.
Cmentarz zajmował obszar kwadratu o bokach długości sześćdziesięciu metrów. Z prawej strony ułożono w zbiorowych mogiłach Rosjan, z lewej Niemców. W środku, wianuszkiem pochowano oficerów i podoficerów.
- Patrzcie, wszyscy Rosjanie to bezimienni - zauważył Gustlik.
- Popatrz na porównanie - powiedział Maciek. - Tu pochowano tysiąc stu jeden Rosjan i trzystu dwudziestu sześciu Niemców. Niemiaszki dały Rosjanom niezłego łupnia.
Z panem Tomaszem odeszliśmy na bok, w stronę kwater niemieckich żołnierzy.
- Paradoks historii - prawie szeptał Pan Samochodzik. - Najpierw Polacy do spółki z Litwinami, Rusinami i Tatarami rozbili wojska krzyżackie pod Grunwaldem. Niemcy po bitwie pod Tannenbergiem okrzyknęli zwycięstwo Paula von Hindenburga jako odwet na żywiole słowiańskim. W 1945 roku Rosjanie zdobyli Stębark po ciężkich walkach. Stwierdzili, że odgryźli się za Tannenberg. Polscy historycy dopisali nawet udział w tych walkach niemieckich czołgów “Tygrys”, żeby tylko dodać glorii i chwały zwycięzcom. Popatrz, kto tu jest pochowany. Te nazwiska: Pieczewski, Sadowski, Maletzky. Polscy Mazurzy ginęli za sprawę wielkich mocarstw w tak pięknym zakątku świata.
- To smutne - przyznałem.
- Co to znaczy “Muss.”? Taki skrót na nagrobkach? - przerwał nam Maciek.
- Muszkieter - odpowiedział mu pan Tomasz patrząc na maleńkie, kwadratowe płytki nagrobne.
- Muszkieter? - dziwił się Maciek. - W 1914 roku?
- Zapewne to tytuł żołnierzy jednostek gwardii, szczególnie zasłużonych albo rezerwistów - starał się tłumaczyć mój szef.
Widziałem, że myślał o zupełnie innych rzeczach.
- Czasami chciałbym, żebyś nie znalazł tego skarbu - rzekł Pan Samochodzik. - Niech spoczywa w tej samej ziemi co ci nieszczęśnicy.
Potem szef wykonał w tył zwrot i nie patrząc na nas podszedł do Rosynanta. Zapatrzył się na łąki i palił papierosa. Jeszcze chwilę chodziłem z chłopcami po cmentarzu, żeby dać szefowi czas na rozmyślania.
- Dokąd teraz jedziemy? - zapytali.
- Do Uścianka i Retkowa - rzuciłem.
W trochę minorowych nastrojach pojechaliśmy najpierw do wsi Wały, na południe od Kociaka. Z Wałów polną drogą dojechaliśmy do resztek wsi Uścianek. Przy drodze stał motocykl z przyczepioną do niego piłą łańcuchową.
- Gdzieś tu musi pracować drwal, może on coś będzie wiedział - powiedziałem.
- Tam jest - Maciek wskazał postać wśród drzew.
Rozejrzałem się po okolicy. Dookoła widniały ślady zabudowań. Byliśmy na terenie poligonu wojskowego. Trudno orzec, czy zniszczenie wsi wynikało z działań wojennych, czy z obecności tu wojska polskiego.
- Dzień dobry! - powitałem młodego mężczyznę w wieku dwudziestu pięciu lat. - Pan tutaj mieszka?
- Nie, skąd - odrzekł. - Jestem z Kociaka. Pana poznaję, to pan zakłada u nas muzeum. W takiej małej wsi? Aż dziw bierze.
- Szukamy wieży, która prawdopodobnie stała w tej okolicy - wyjaśniałem.
Mężczyzna podrapał się po głowie.
- Tu kiedyś podobno stała jakaś wieża - opowiadał, a mnie serce żywiej zabiło - taka dla leśników, do patrzenia, czy nie ma pożaru.
- A Retkowo? - nie dawałem za wygraną.
- Tam nic nie ma - mężczyzna pokręcił głową. - A czemu, jeśli wolno spytać, panowie szukają wieży?
- Badamy teren bitwy pod Tannenbergiem - tłumaczyłem.
- O, to fajnie, też się tym interesuję - ucieszył się. - Kiedyś, jak byłem w ich wieku - ruchem głowy wskazał harcerzy - to myszkowałem tu po tym terenie. Znam te lasy jak własną kieszeń. Trochę rzeczy znalazłem, to zaniosłem kierownikowi domu kultury.
- Zapraszam pana do nas na dziś wieczór. W piwnicy odkryliśmy trochę militariów, może pan rozpozna coś swojego i powie, gdzie to znalazł.
- Dobrze, do widzenia - mężczyzna silnie uścisnął mi dłoń na pożegnanie. - Jak pan pojedzie prosto, to za takim większym skrzyżowaniem, w lesie jest grób generała.
Zamarłem w pół obrotu.
- Jakiego generała? - nie wytrzymałem.
- Nie wiem. Starzy Mazurzy tak mówili.
Dokładnie wypytałem go, jak tam dojechać i ruszyliśmy w drogę. Z mapy wynikało, że ta mogiła powinna znajdować się przy drodze łączącej nie istniejące już wioski Piec i Sadek. Zatrzymaliśmy się przy krzyżówce i rozbiegliśmy się po lesie. Po chwili rzeczywiście odkryliśmy wśród wysokich traw i skrzypów maleńkie nagrobki, takie jak na cmentarzu w Orłowie. Były tam głównie groby niemieckie. Jeden obelisk wystawał metr nad ziemię. Niestety, wandale zniszczyli płytę z nazwiskiem osoby tam pochowanej.
- Jeśli spojrzeć na mapę - odezwał się Maciek - to mogli tu być pochowani kawalerzyści walczący zarówno pod Uściankiem, Retkowem, jak i Małgą...
- Tym bardziej, że skrót “Kav.” po stopniu żołnierskim informuje, że był to kawalerzysta - szeptem powiedział Pan Samochodzik.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WIZYTA DRWALA W MUZEUM * WYKORZYSTUJEMY PODSŁUCH DO SKŁÓCENIA NASZYCH WROGÓW * SEKRETNE DRZWI W PIWNICY * TAJEMNICA DUCHA MUZEUM * ZASADZKA * BALCEREK DUCHEM-OPOJEM * ELIMINUJEMY KONKURENCJĘ * BRAK PIENIĘDZY NA DALSZE POSZUKIWANIA
Powoli zapadał wieczór. Wróciliśmy dwie godziny wcześniej, niż planowaliśmy. Maciek pojechał po Barbarę do Olsztyna, Leszek prawie skończył swoją pracę, Jola przygotowała najlepszy opis zbiorów książek i militariów, jaki dane mi było widzieć. Pan Tomasz półleżał na ławeczce w parku, przykryty kocem przez Jolę, z książką rozłożoną na klatce piersiowej. Uciął sobie wieczorną drzemkę albo uważnie obserwował życie na rzece. Harcerze w piwnicy próbowali jakoś oczyścić z rdzy stare wojenne żelastwa. Tylko ja siedziałem za biurkiem. Moje spojrzenie wędrowało z pudełka blokującego podsłuch na mapę okolicy. Niczym pająk zakładałem zasadzkę na moich przeciwników. Nie zapalałem światła, tylko ćmiłem fajkę.
Cały czas, od nowa układałem w swoich myślach żołnierzyki Olbrzyma na mapie. Moje równanie z wieloma niewiadomymi wciąż dawało ten sam wynik.
- Mam was - mruknąłem i wstałem.
Ktoś pukał do drzwi wejściowych naszego muzeum. Zbiegłem, żeby osobiście otworzyć drzwi. Tak jak przypuszczałem, na dworze stał drwal poznany w Uścianku.
- Zapraszam na górę - wskazałem gościowi drogę.
Usiedliśmy przy moim biurku. Upewniłem się, czy wciąż wciśnięty jest czerwony guzik blokujący podsłuch.
- Mam na imię Paweł. Proponuję, żebyśmy przeszli na “ty” - powiedziałem podając rękę.
- Robert - przedstawił się.
- Od dawna zajmujesz się poszukiwaniami skarbu?
- Nie. Po ogólniaku trafiłem do woja, a teraz pracuję w lesie i uczę się na leśnika. Zawsze chodziłem po lasach, lubiłem to. Słyszałem o tej bitwie, opowiadali mi o niej starzy Mazurzy. Wiedziałem, że Rosjanie z Niemcami bili się na terenie obecnego poligonu. Czasami chodziliśmy z kolegą kopać. On miał wykrywacz metali, to różne bagnety, monety, amunicję znajdowaliśmy. Sam wiesz, że policja ściga takich zbieraczy, więc szybko pozbyłem się kolekcji. Część oddałem byłemu kierownikowi domu kultury, a resztę sprzedałem.
- Możesz pokazać, gdzie znajdowałeś te militaria? - poprosiłem.
- Tu, tu i tu - palec Roberta szybko uderzył w trzy punkty na mapie.
- W tym miejscu dużo tego było? - pytałem wskazując szczególnie interesujący mnie rejon.
- Tam do dziś ludzie różne rzeczy wykopują. Słyszałem, że przyjechał jakiś Niemiec. Wiesz, to ludzie tak gadają. Ten Niemiaszek rozkopał grób i podobno był tam cały samochód osobowy wyładowany majątkiem.
Przy ostatnich słowach Robert lekko uśmiechnął się.
- Pewnie jeszcze mu się światła paliły - żartowałem.
- Tak, oczywiście - Robert śmiał się. - Jest rzecz trochę gorsza. Nie mówię, że z Kociaka, ale była taka rodzina, która rozwalała niemieckie groby. Szukali złotych zębów. Krzywisz się? Nie dziw się. Tu osiemdziesiąt procent ludzi nie ma pracy. Latem żyją z turystów, jesienią z grzybów, ale pozostają jeszcze dwie pory roku!
Jeszcze pół godziny rozmawialiśmy na temat tajemnic okolicznych lasów. Na koniec wziąłem od Roberta numer jego telefonu. Serdecznie uścisnęliśmy sobie dłonie i drwal poszedł do swojego domu. W korytarzu spotkałem Maćka.
- Jak wam idzie? - zapytałem.
- Powoli - odrzekł wymijająco.
- Mam do was prośbę. Zaraz będzie kolacja, moglibyście do tej pory rozejrzeć się po okolicy? Chodzi mi o to, czy nadal w Kociaku biwakuje banda Kurzawy.
- Jasne.
Harcerz okręcił się na pięcie i zbiegł do kolegi.
Stałem przy oknie patrząc, jak budzi się Pan Samochodzik. Nagle drzwi mojego pokoju otworzyły się z trzaskiem.
- Widziałem samochód Batury! - krzyknął Maciek.
- Gdzie?
- Przy polu biwakowym. Batura chodzi używając laski, ale już zdjęto mu gips. Rozmawiał z Kurzawą. Żywo gestykulowali. Siedzieliśmy w krzakach, za daleko, żeby coś usłyszeć.
- Doskonale - zatarłem ręce.
Usłyszałem, jak szef wchodził po schodach ciężko stawiając nogi.
- Panie Tomaszu! - zawołałem.
- Co się stało? - spytał wchodząc i rzucając koc na tapczan.
Włączyłem zielony guzik na pudełku od Leszka. Zrobiłem to tak, żeby szef widział, co robię. Uniósł brwi lekko zdziwiony.
- Batura jest w Kociaku - zakomunikowałem mu. - Wygląda na to, że chce dogadać się z bandą Kurzawy.
Wyraz zdumienia na twarzy pana Tomasza zaskoczył mnie. Cieszyłem się, że potrafię czasami zadziwić przełożonego.
- Batura nie powiedział Milionerowi o podziemiach na Jastrzębiej Górze - mówiłem. - Wysłał tam Kurzawę, ale nie powiedział mu, że w ruinach, dwadzieścia metrów od głównego budynku, jest wejście do podziemi. Myślę, że powinniśmy pojechać tam jutro z samego rana.
- Tak, to dobry pomysł - szef intuicyjnie wyczuł, do czego zmierzam.
- Chodźmy na spacer - rzekłem naciskając czerwony guziczek.
- Co ty kombinujesz? Chcesz skłócić Milionera z Batura? - pytał szef. - Batura jest za sprytny na taki numer. Mogą się domyślić, że wiemy o podsłuchu.
- Stawiam na chytrość Milionera i jego delikatność słonia w składzie porcelany. Mam nadzieję, że mój plan wypali.
Wykonałem jeszcze jeden telefon. Człowiek, do którego dzwoniłem, zgodził się wyświadczyć mi pewną przysługę.
Zszedłem do jadalni. Przy posiłku Barbara czytała nam swoje notatki na temat budynku, w którym mieszkaliśmy.
- Dom ten wybudowano na początku XIX wieku - opowiadała zsuwając okulary na czubek nosa. - Miała to być siedziba pruskiej straży granicznej ścigającej przemytników. Jednak po trzydziestu latach jej działalności budynek wystawiono na licytację. Kupił go bogaty szlachcic polskiego pochodzenia o nazwisku Moletzky. W czasie powstania styczniowego ten człowiek pośredniczył w kupnie broni dla powstańców. Statek, który zawinął do Królewca został internowany, lecz część karabinów z niego wyładowano. Szlak przemytników broni prowadził z Królewca do Olsztyna, a dalej na południe, lasami do Kociaka. Tu stawiali się przewodnicy zza granicy zaboru rosyjskiego i pomagali w przeprowadzaniu wozów wyładowanych bronią. Właśnie tu podobno zmierzał Wojciech Kętrzyński, gdy aresztowano go za wsią Jaroty, obecnie dzielnicą Olsztyna. Dziś w tym miejscu stoi pomnik poświęcony temu wydarzeniu. Autor artykułu na temat Kociaka napisał również, że pruska policja próbowała przeszukać ten dom. Jednak mimo informacji od donosicieli, że z całą pewnością broń tu jest, nic nie znaleziono. Informatorzy policji twierdzili także, że ukrywa się tu dwóch rannych powstańców. Podobno nie mogli chodzić, a mimo okrążenia przez Prusaków całej posiadłości zniknęli.
- Pewnie ukryto ich w piwnicy - zauważył Maciek.
- Żandarmi penetrowali także piwnicę. W czasach kanclerza Bismarcka w tym budynku działała polska szkoła podstawowa. Rzecz jasna bardzo szybko ją zlikwidowano. Moletzky zmarł nie pozostawiając potomka, więc skarb państwa bardzo szybko rozparcelował jego majątek. Nasze muzeum do stycznia 1945 roku było siedzibą leśnictwa i niewielkiego posterunku żandarmerii. Po wojnie mieszkali tu pracownicy leśni, milicjanci, aż w końcu zorganizowano dom kultury.
Pan Samochodzik zamyślony pocierał palcem nos.
- To by znaczyło, że w tym domu jest skrytka - odezwał się nagle. - No tak - tłumaczył widząc nasze zaskoczenie. - Jeżeli żandarmi otoczyli dom, wiedząc, że tu ukrywani są powstańcy, a ich nie znaleźli, to Polacy musieli być schowani w jakimś sekretnym pomieszczeniu.
- Ono mogło być tylko w piwnicy - powiedziałem. - Parter i pierwsze piętro przecież spenetrowaliśmy. Zresztą nie widać tu żadnych szczególnie grubych ścian. Za to piwnica, którą odkryliśmy, zajmuje nie więcej niż połowę powierzchni fundamentów.
- Idziemy szukać! - zawołał Maciek.
Harcerze pobiegli na górę po latarki. Całą ekipą zeszliśmy do podziemi.
- Budynek ciągnie się w tamta stronę - stwierdziłem wskazując ścianę, pod która stały półki do niedawna zapełnione książkami.
Uważnie oglądaliśmy tę ścianę. Nigdzie jednak nie zauważyliśmy jakichkolwiek pęknięć czy rys, wskazujących na sekretne przejście.
- Trzeba odsunąć półki - zadecydował pan Tomasz.
Gdy harcerze zajęli się tym, ja obejrzałem pozostałe ściany. W samym rogu piwnicy, od strony ogrodu moja uwagę zwróciły deski zakrywające cegły. Po tej stronie były kierownik gromadził militaria. Całym ciałem naparłem na zmurszałe deski. Lekko ugięły się. Przyklęknąłem.
Na rogu budowniczy budynku umieścił kolumienkę z cegieł. Poświeciłem w pozostałe kąty, gdzie znajdowały się trzy identyczne. U spodu tej, przy której klęczałem, tuż przy samej podłodze, wymacałem niewielką szparę. Z kieszeni wyjąłem scyzoryk i wsunąłem ostrze w otwór.
- Jeszcze mocniej! - z tyłu słyszałem głos Pana Samochodzika.
Delikatnie poruszyłem rączką. Kolumna drgnęła. Odważniej pociągnąłem scyzoryk i coś zachrobotało, a ściana jakby zadrżała.
- Co ty tam robisz? - zainteresował się szef.
- Znalazłem sekretne drzwi - oznajmiłem popychając deski.
Stanowiły one zakrycie otworu wysokiego na dwa metry i szerokiego na półtora metra. Kolumna miała zamontowaną od strony niewidocznej z piwnicy listwę przytrzymującą drzwi. Cały mechanizm był już zardzewiały, ale prostota jego budowy sprawiła, że działał do dziś.
Za krótkim, metrowej długości korytarzykiem znajdowała się kolejna piwnica o wymiarach sześć na sześć metrów, z dwiema kolumnami podtrzymującymi strop. Dookoła ustawiono butelki z winem. Kilka było rozbitych i w powietrzu unosił się kwaśny zapach. W przeciwległym kącie pomieszczenia dostrzegłem niski otwór.
- Basiu! - zawołałem. - Twój duch już więcej nie przyjdzie na wino!
Byłem pewien, że z tej piwniczki można było wyjść gdzieś do ogrodu. Rzeczywiście, po przeczołganiu się kilkunastometrowym tunelem znalazłem się w dwumetrowej wysokości studzience. Jej szczyt zakrywała drewniana, okrągła klapa. Naparłem na nią ramieniem i uniosłem.
Wejście do tunelu zostało przez kogoś przysypane ziemią, a może po prostu z czasem wszystko samo zarosło trawą. Powoli unosiłem głowę, znajdowałem się około dwudziestu metrów od budynku, pomiędzy pobielonymi pniami jabłoni.
- Paweł! Chodź tutaj! - usłyszałem wołanie Pana Samochodzika.
Wróciłem do piwniczki. Szef bez słowa pokazał mi maleńką skrzyneczkę z długą anteną wprowadzoną do przewodu wentylacyjnego.
Kiwnąłem głową.
- Dziś zapolujemy na ducha - zamruczałem.
Szybko wyszliśmy z sekretnego pokoju, jednak nie obróciliśmy kolumienki, aby móc w każdej chwili wkroczyć do składnicy wina.
Gdy wszyscy kładli się spać, ustaliłem z harcerzami plan zasadzki. Potem pan Tomasz wypytywał mnie o to, co wiedział drwal.
- W Małdze jest wieża kościelna, rzeczywiście stamtąd jest rozległy widok na okolicę - mówiłem wyłączając blokadę podsłuchu. - Dziwię się, że Batura nie wysłał tam jeszcze Milionera z jego Rosjanami. Miejscowi wykopali w okolicy bardzo dużo militariów. Batura zna opowieść staruszka z Reszla, miał czas, żeby poszukać jakiejś miejscowości z wieżą. Musimy jutro skoro świt pojechać do Małgi.
- Nie rozerwiemy się pomiędzy Jastrzębią Górą a Małgą - zwrócił mi uwagę pan Tomasz.
- Sądzę, że Batura do Jastrzębiej Góry wyśle bandę Kurzawy, po prostu dla odstraszenia wszystkich ciekawskich, a sam pojedzie na penetrację Małgi. Rosjanie Milionera są uziemieni, bo rozbili przecież samochód terenowy.
Znowu włączyłem zagłuszacz.
- Co teraz? - zapytał Pan Samochodzik.
- Czekamy - odpowiedziałem. - Zasialiśmy ziarenka, które miejmy nadzieję jutro pięknie wyrosną. Na razie zapolujemy na ducha...
Usadowiłem się w fotelu tak, żeby widzieć ogród. Z samochodu na wszelki wypadek przyniosłem noktowizor.
- Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę - mruczał szef gasząc lampkę i przykrywając się po same uszy.
Już wcześniej zapowiedział, że jest za stary na chwytanie duchów. Czekanie na ducha nie nużyło mnie. Oczami wyobraźni widziałem klęskę wrogów, przewidywałem wszystkie warianty ich zachowania się. Cicho zabrzęczał telefon komórkowy.
- Zrobiłem to, o co prosiłeś - zameldował mężczyzna.
- Dobra, dzięki.
Po piętnastu minutach znowu zabrzęczał telefon.
- Tak jak myślałeś - opowiadał Leszek. - Pokłócili się. Batura wyjechał do Olsztyna. Nocuje w hotelu “Park”. Zamówił budzenie na godzinę piątą trzydzieści.
- Brawo - pochwaliłem go. - Mikrofon kierunkowy spisał się bez zarzutu?
- Jasne. Powodzenia - Leszek wyłączył się.
Znowu wpatrywałem się w ogród. Gdy we wsi zapadły już ciemności, wszyscy wyłączyli światła i telewizory, a psy przestały szczekać. Wtedy zauważyłem barczystą, ciemną sylwetkę przekradającą się przez ogród.
Obróciłem się w fotelu i zszedłem do piwnicy. Czekał tam już Gustlik, tradycyjnie z karabinem maszynowym, którym mógł jedynie straszyć. Gdy usłyszałem rumor za ścianką z desek, wysłałem wiadomość tekstową na numer telefonu komórkowego pana Tomasza. Tej nocy miał go Maciek przyczajony w ogrodzie. Szef miał baterię wibrującą, więc jego telefon nie piskał, nie grał dziwnych melodyjek, tylko lekko drgał zawiadamiając, że ktoś dzwoni. Na skutki działań Maćka nie musieliśmy długo czekać.
Najpierw coś zastukało o podłogę, potem słyszeliśmy, jakby toczyła się metalowa rurka przy akompaniamencie syku.
- Aaaa...! - usłyszeliśmy męski głos.
Natychmiast naparliśmy ramionami na drzwi. Wśród półek, z butelką wina w jednej i latarką w drugiej ręce stal Balcerek. Minę miał tak przerażoną, że aż mi się śmiać chciało. We trójkę schwytaliśmy go w silne promienie naszych latarek halogenowych.
- No, panie Balcerek... - odezwałem się tonem policjanta.
Mężczyzna padł na kolana.
- Błagam, panie władzo, pan wie, że ja już się ustatkowałem - lamentował. - Rybek już nie podbieram ze stawów, drzewa nie wywożę. Te wino... to tak... żeby się przy muzealnikach nic zmarnowało... moim letnikom dawałem... dobre, nie zatrute, niemieckie....
- A ten podsłuch? - nie ustępowałem.
- Jaki podsłuch? Nic nie podsłuchuję, panie komisarzu, co ja mówię, panie inspektorze, pan wie, że to nie moja branża...
- Ta skrzynka... - latarką zaświeciłem na nadajnik.
- To już było...
- Kłamiesz! - ryknął Maciek, wysuwając lufę schmeissera, tak aby Balcerek mógł się jej dobrze przyjrzeć.
- Nie... - jęczał Balcerek. - To ten Kurzawa przyniósł. Te młode bandyty znają tę chałupę jak własną kieszeń. Najpierw chcieli tędy wejść, żeby pogonić muzealników, ale od tej strony nie da się wejść do domu, trzeba otworzyć od środka... Potem to właśnie on przydźwigał to pudełeczko i powiedział, żebym nic nie ruszał.
Wyłączyłem dyktafon, który przezornie zabrałem ze sobą.
- To idźcie już sobie i więcej tu nie przychodźcie - groziłem. - Jutro ktoś do was przyjedzie w sprawie tego podsłuchu.
Zgarbiony i przestraszony mężczyzna przemknął obok Maćka i nawet na niego nie spojrzał.
- Gustlik, zobacz, co u Kurzawy - rozkazałem. - Maciek, zapakuj w folię to urządzenie i wynieś je do swojego pokoju, a antenę wprowadź w przewód kominowy w swoim pokoju. Niech podsłuch dalej pracuje.
- Tak jest - zasalutowali.
Poszedłem do swojego gabinetu, na legowisko na podłodze. W czasie dopasowywania łopatek do układu desek usłyszałem, jak szef obraca się z zadowoleniem.
- Udane łowy? - zapytał.
- Tak - jęknąłem.
- Ktoś podkradał wino?
- Skąd pan wiedział?
- Leżałem sobie w ogródku. Najpierw ujrzałem niewielki pagórek z wystającymi kamieniami, tak jakby to była cembrowina studni. Trawa na prostym odcinku od muzeum do studni miała inną barwę. W murze domu, tuż przy samej ziemi był otwór wentylacyjny. Początkowo, tak jak ty podejrzewałem, że to od piwnicy pod kuchnią, ale w czasie opowieści Barbary złożyłem sobie wszystko w zgrabną całość. Sami opowiadaliście, że duch najpierw krzyczał, a potem było słychać brzęk butelek. Trochę dedukcji, drogi Watsonie - zamruczał jak kot i z powrotem obrócił się do ściany.
Do pokoju wśliznął się Gustlik.
- Wszystko w porządku - szeptał. - Dziewczyny Kurzawy, Lalka i Ruda, piją z jakimiś biwakowiczami. Kurzawy, jego kolesiów i ich samochodów brak. Sprawdziłem drogę do Jastrzębiej Góry. Są tam świeże ślady dwóch aut osobowych.
- Świetnie - poklepałem go po ramieniu.
Natychmiast zasnąłem, bo następny dzień miał być moim wielkim dniem.
Rano nie czułem tradycyjnego bólu w plecach. Adrenalina wprost roznosiła mnie.
- Uważaj, Pawle - ostrzegał mnie szef.
Dreszczyk emocji mimo to wiercił mi dziurę w brzuchu i wydawało mi się, że po plecach co chwila wędruje dywizja mrówek. Najpierw zadzwoniłem do Olbrzyma.
- Jak się czujesz?
- Dobrze - odpowiedział. - Dochodzą do mnie słuchy, że dziś wykopiesz skarb.
- Nie zrobiłbym tego bez ciebie. Znasz kogoś w policji?
- Jasne. Henio wrócił z urlopu.
- To świetnie. Mam do ciebie prośbę...
Podczas śniadania milczałem i jadłem niewiele.
- Wie pan, że Milioner był w Kociaku? - odezwał się Maciek.
- Tak?
- Pojechał w stronę Małgi albo Jastrzębiej Góry.
Spojrzałem na zegarek.
- Czas na nas - rzuciłem.
Wsiedliśmy w szóstkę do Rosynanta. Chłopcy usiedli z tyłu, w miejscu na bagaże.
- Zajęliście przedział trzeciej klasy - żartował z nich pan Tomasz.
Przejechaliśmy przez most na rzece Omulew i ruszyliśmy w stronę Jastrzębiej Góry. Przed ruinami stały samochody bandy Kurzawy.
- Na razie wszystko gra - rzekł z zadowoleniem Pan Samochodzik.
Po chwili przyjechały trzy radiowozy policyjne, dwa volkswageny i jeden polonez.
- Gdzie są? - zapytał Henio, policjant z Olsztynka, wysiadając z poloneza.
Palcem pokazałem ziemię.
- No, chyba aż tak się nie pośpieszyliście? - nie dał się zaskoczyć. - Mamy zeznania tego Balcerka. Możemy więc zatrzymać Kurzawę. Olbrzym mówił coś o podziemiach.
- Tam - wskazałem ręką ruiny zabudowań.
Grupa czterech uzbrojonych, ubranych na czarno policjantów zniknęła wśród gruzów. Wrócili po dwudziestu minutach prowadząc bandę Kurzawy. Dresiarze byli cali zakurzeni i mieli smętne miny. Dowódca policyjnej grupy szturmowej wkładał do worków foliowych dwa kałasznikowy. Henio tylko gwizdnął na ten widok.
- Fajnie zrobić coś pożytecznego po powrocie z wypoczynku - cały aż promieniał. - Macie jeszcze jakieś niespodzianki?
- Tak - powiedziałem. - Trzeba będzie zrobić zasadzkę na drodze.
- Będzie zasadzka - Henio zacierał ręce. - Sprawdzałem, czy nie skradziono jakiegoś nissana. Faktycznie spod hotelu “Park” zginęło takie auto, dziś w nocy. Kradzież zgłosił niejaki Jerzy Batura.
Tylko pokiwałem głową. Cofnęliśmy się do głównej drogi i pojechaliśmy na południowy wschód, w stronę Małgi. Kilometr przed wsią policjanci zatrzymali się pomiędzy drzewami. Ustawiłem Rosynanta na poboczu i podniosłem maskę, tak jakby samochód był zepsuty.
- Idźcie na czaty - powiedziałem do harcerzy.
Czekaliśmy kilkanaście minut, aż rozległ się cichy gwizd. Po chwili przejechał koło nas nissan prowadzony przez Rosjanina, obok którego siedział Milioner. Na tylnych fotelach siedziało jeszcze trzech. Na nasz widok biznesmen zacisnął usta, ale po sekundzie uśmiechnął się. Rosjanie tylko zasalutowali. Nissan przejechał około pięćdziesięciu metrów, gdy nagle drogę zajechało mu auto policyjne. Przez uchylone boczne drzwi wyglądał uzbrojony policjant.
Nissan natychmiast zatrzymał się, ale tylko po to, żeby błyskawicznie zawrócić. Widziałem, że policjant mierzył do samochodu, ale zauważył, że znajdujemy się na linii strzału.
- Padnij! - ryknąłem do wszystkich.
Samochód Milionera przejechał koło Rosynanta obsypując nas grudkami ziemi. Policjanci wskoczyli do radiowozów, włączyli syreny i światła. Po chwili policyjne samochody przemknęły koło nas.
- Miłe panie - rozkazał pan Tomasz - musicie wrócić do Kociaka na piechotę. My pojedziemy za Milionerem, a to może być niebezpieczne.
Jola i Barbara posłusznie pomaszerowały do wsi. Wskoczyliśmy do Rosynanta.
Milioner zawrócił w stronę Małgi. Policjanci jechali za nim, a my na końcu. Jednak po kilometrze rosyjski kierowca wykonał nagły zwrot w prawo i uciekł na leśną drogę. Radiowóz, który wiózł bandę Kurzawy wycofał się z pościgu. Bandyci skierowali się na południe. W szaleńczym tempie pędziliśmy przez prawie dziewiczy las, użytkowany do tej pory jedynie przez wojsko. Kątem oka zauważyłem zdziwione spojrzenia Maćka i Gustlika stojących wśród drzew. Spojrzałem na wskazania GPS-u, a potem pokładowego komputera.
- Uciekają w kierunku Uścianka - poinformowałem szefa.
Pan Tomasz zadzwonił z telefonu komórkowego do Henia.
- Słuchaj - mówił do policjanta. - Uciekają do Uścianka, może trzeba zablokować drogi na Wały i Chwalibóg.
Henio natychmiast wziął do ręki mikrofon policyjnego radia.
Za lasem zaczął się lekko pofałdowany, porośnięty kępami drzew teren poligonu. Nissan uciekinierów runął prosto na łąkę. Podskakiwał na wertepach. Polonez ruszył w prawo, a volkswagen w lewo.
- Chcą poszukać drogi, z której mogliby obserwować poczynania bandytów - mówił Pan Samochodzik. - Radiowozy mają za niskie zawieszenie, żeby brać udział w takim pościgu.
Mocniej trzymałem kierownicą Rosynanta i runąłem za bandytami. Błogosławiłem człowieka, który wpadł na pomysł, żeby wzmocnić resory naszego jeepa. Nagle przed nami otworzyła się wielka dziura. Było to ogromne czołgowisko położone w głębokim kraterze. Rosjanie bez chwili namysłu skierowali się w dół po piaszczystej ścianie, a my za nimi. Przy wjeździe na teren ćwiczeń czołgów pokazał się policyjny polonez. Radiowóz jechał bardzo powoli grzęznąc w piachu. Wykorzystali to Rosjanie przemykając koło policjantów.
Z auta wysiadł wściekły Henio i jeszcze jeden ubrany na czarno policjant. Zatrzymałem się przy nich, a Henio bez chwili namysłu wskoczył do Rosynanta.
- Mamy problem - powiedział na wstępie. - Gdzieś zniknął Milioner.
- To rzeczywiście kłopot - odpowiedziałem. - Rosjanie przyparci do muru mogą być niebezpieczni.
Henio spojrzał na mnie pytająco.
- Ci Rosjanie to byli żołnierze Specnazu - wyjaśnił Pan Samochodzik.
Policjant towarzyszący Heniowi aż gwizdnął. Henio natychmiast przez radio zaczął wzywać posiłki, w tym grupę antyterrorystyczną z Olsztyna. My w tym czasie dalej pędziliśmy po piaszczystych drogach poligonu. Daleko z lewej strony wśród traw mignął mi niebieski pojazd policjantów.
- Dokąd oni jadą? - zastanawiał się Henio.
- Na drogę pomiędzy Nidzicą a Wielbarkiem - mówił Pan Samochodzik. - Mogą wtedy uciekać we wszystkich kierunkach, nawet przez lasy na południe.
Co chwila uderzaliśmy głowami o sufit Rosynanta. Nasz poczciwy samochodzik jęczał i skrzypiał, ale ani na chwilę nissan Rosjan nie mógł się od nas oderwać. Dookoła na poligonie widziałem resztki instalacji wojskowych, strzelnic, wież obserwacyjnych, okopów, torów przeszkód. Wzdłuż ścieżyny, którą jechaliśmy, znajdowały się podmokłe łąki. W końcu wjechaliśmy na betonowe płyty wyłożone na drodze.
- Wyjedziemy w Muszakach - oznajmił policjant w czarnym uniformie.
Z prędkością stu kilometrów na godzinę przemknęliśmy przez wieś i skręciliśmy za nissanem na wschód, w stronę Wielbarka.
Rosjanie przyśpieszyli do stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Gnałem za nimi, ale gdy chciałem ich wyprzedzić, to zajeżdżali mi drogę. Po chwili znaleźliśmy się na kilkukilometrowym pasie szosy tak zbudowanej, że mogły tu lądować odrzutowce, samoloty myśliwskie i lekkie transportowe. Mój szybkościomierz wskazywał już prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
- Długo tak nie dadzą rady, mają za wolny samochód - jak przez mgłę usłyszałem głos Henia.
Skupiony nad kierownicą patrzyłem tylko na drogę. Przy takiej prędkości każdy niewłaściwy ruch kierownicą oznaczał katastrofę. Nagle dwaj siedzący z tyłu Rosjanie otworzyli okna i wychylili się. Obaj trzymali kałasznikowy. Gwałtownie wcisnąłem hamulec. Miałem ogromne szczęście. W poprzek drogi policjanci zaczajeni w zasadzce rozłożyli kolczatkę. Nissan przebił na niej wszystkie opony i gwałtownie zatańczył na drodze. Dwaj uzbrojeni osobnicy prawie wypadli z auta. Wtedy na drogę wyskoczyło kilku uzbrojonych po zęby, ubranych w mundury w kamuflażu miejskim funkcjonariuszy grupy antyterrorystycznej.
Błyskawicznie doskoczyli do nissana, otworzyli wszystkie drzwi i dosłownie wyjęli bandziorów. Najpierw ich przeszukali, a potem skuli kajdankami. Zatrzymałem się obok nich.
Po przeszukaniu auta okazało się, że w środku był spory arsenał i metalowa skrzynka zamknięta na dwie zardzewiałe kłódki. Jeden z policjantów podważył wieko.
- W Polsce posiadanie broni, nawet zabytkowej, bez zezwolenia jest zabronione - zawołał Henio.
W skrzynce leżały pordzewiałe mausery, mosiny, bagnety, granaty, wszystko co mogłem tylko znaleźć na naszych muzealnych półkach w piwnicy, a czego Jola jeszcze nie zinwentaryzowała. Tę kolekcję broni wzmocnił swoimi zbiorami Robert, który na moją prośbę zakopał skrzynię przy wieży kościelnej w Małdze. Jednak współczesne uzbrojenie Rosjan wystarczało, aby ich zatrzymać.
Zostawiliśmy stróży prawa i bandytów samym sobie i pojechaliśmy do Kociaka. Czekały tam już zdenerwowane panie.
- Tak się martwiłyśmy - powiedziała Barbara.
- Nie było tu harcerzy? - zapytałem.
- Nie - odpowiedziała Jola.
- Muszę jechać po nich - zadecydowałem.
- Jadę z tobą - zadeklarował się pan Tomasz.
Ponownie jechaliśmy drogą w stroną Małgi, gdy nagle z lasu wyłonili się harcerze. Między nimi kulejąc szedł Milioner. Miał sporo siniaków i bandaż założony na nodze.
- Co mu zrobiliście? - ostro zapytałem.
- Ci smarkacze napadli na mnie - ryczał Milioner.
Chłopcy bez słowa podali mi pistolet zawinięty w foliową torebkę. Pan Samochodzik już dzwonił po Henia.
W oczekiwaniu na policję staraliśmy się nie patrzeć na Milionera.
- Jeszcze tego pożałujecie - odgrażał się. - Nie wiecie, z kim zadarliście.
Po półgodzinie mieliśmy go już z głowy, a Henio zapewniał nas, że wpadnie do muzeum, aby spisać nasze zeznania.
Pojechaliśmy do celu naszej wyprawy, do wsi Małga. Określenie “wieś” to za dużo dla tego, co ujrzeliśmy. Wkoło były tylko niewielkie wzniesienia świadczące, że kiedyś była to spora wieś. W samym sercu przysiółka stał kiedyś kościół. Teraz została tylko wieża, samotna wśród wierzb, brzóz i leszczyn.
- Cóż to za upiorne miejsce - mruknął pan Tomasz. - Trzy schody i wielka dziura w ziemi. Miejsce, gdzie kiedyś żyli ludzie.
- Robert mówił, że wieś zniszczyli Rosjanie w 1945 roku - powiadomiłem wszystkich. - Później był tu poligon. Nikt nie interesował się tym terenem oprócz amatorów skarbów. Kościół w miejsce drewnianego z XVIII wieku wybudowano w 1901 roku w typowym pruskim stylu neogotyckim. Wieża jest wysoka, ale nie nosi śladów zniszczeń wojennych.
Kręciliśmy się najpierw po wypalonym wnętrzu wieży, potem po terenie dawnego cmentarza i w końcu po wsi. Wszędzie było mnóstwo dziur, które kopali poszukiwacze skarbów. W dwóch miejscach obok takich wgłębień znaleźliśmy wiadro i garnek.
- I tu jest skarb Samsonowa? - powątpiewał Gustlik.
- Najprawdopodobniej - odpowiedziałem. - Tu toczyły się walki 29 sierpnia 1914 roku i stąd prowadzi prosta droga na południe do Puchałowa, gdzie rozbito szwadron kozaków chroniących generała.
- Wyjąć wykrywacz metali? - zapytał Maciek.
- Na poszukiwania w tym miejscu potrzeba kilku dni - powiedziałem. - Trzeba będzie zorganizować profesjonalne badania w tym miejscu i uzyskać zgodę leśników. Znajdujemy się na terenie rezerwatu cietrzewi.
- To kiedy ruszamy? - Maciek nie dawał za wygraną.
- Jak w ministerstwie znajdą się pieniądze na ten cel - wtrącił pan Tomasz. - Na razie wracacie do swojej drużyny.
Harcerze tylko jęknęli żałośnie.
Po obiedzie Pan Samochodzik wsiadł do służbowego auta. Harcerze wrzucili plecaki na tył Rosynanta i rozsiedli się wygodnie. Sprawdziłem, czy zabrałem wszystkie rzeczy i też zszedłem na dół. Barbara i Jola w milczeniu przyglądały się naszym przygotowaniom.
- Pawle, jedziesz? - pytała Jola.
- Tak - uśmiechnąłem się.
- Panie Tomaszu, kto będzie szefem muzeum, skoro Paweł wyjeżdża? - Barbara nie dawała za wygraną.
Dumnie wypięła pierś, jakby oczekując przypięcia medalu i dołączenia do niego aktu nominacji na kierownika.
- Przyślę jakiegoś młodego pracownika w miejsce Pawła i wtedy zobaczymy - Pan Samochodzik odpowiedział wymijająco.
- A czy on będzie przystojny? - dopytywała się Jola.
ZAKOŃCZENIE
Pogoda nie zachęcała do długich spacerów, lecz nasza trójka szła w deszczu przez las. Wilgotny mech lekko uginał się pod stopami. Przeszliśmy już parę kilometrów.
- Milioner długo posiedzi? - zapytałem Olbrzyma.
Dziennikarz nawet teraz miał jeszcze sine blizny na łydkach po pogryzieniu przez psy.
- Z całą pewnością - odpowiedział. - Policja udowodniła, że ta sama broń, którą mieli Rosjanie i Milioner w chwili zatrzymania, służyła wcześniej do napadów na TIR-y. Dwóch kierowców było rannych, a kule znalezione na miejscu przestępstwa miały ślady świadczące, że wystrzelono je właśnie z tej broni. Udowodniono im także działanie w jednej grupie przestępczej z “Bossem”. Milioner zajmował się praniem brudnych pieniędzy. A co z Baturą?
- Przepadł jak kamień w wodę - mruknąłem.
Chwilę szliśmy w milczeniu.
- Myślisz, że w Małdze naprawdę nic nie było? - odezwał się Olbrzym.
- Kiedyś we wsi opowiadali, że jacyś żołnierze na terenie poligonu znaleźli skórzany woreczek z rublami - opowiadał Robert. - Podobno było tego ze dwanaście kilogramów. Nikt nie wie, co się stało ze złotem.
- Interesuje mnie miejsce, skąd von Brecskov mógł prowadzić swoje obserwacje w 1939 roku - powiedziałem.
Robert szedł ostrożnie stawiając nogi. On najlepiej znał ten las.
- Brat Roberta mówił, że na Jastrzębiej Górze była kiedyś wieża niemieckich leśników - opowiadałem Olbrzymowi. - W tym miejscu są teraz jakieś fundamenty, kupa kamieni.
- Gdzie stała ta wieża? Przy zabudowaniach? - dopytywał się Olbrzym.
Trochę kulał, ale starał się trzymać nasze tempo.
- Nie, kawałek dalej. Jakieś sto metrów. Na wzgórzu, najwyższym punkcie w okolicy. Podobno w ładne dni widać stamtąd łunę nad Olsztynem odległym stąd o czterdzieści kilometrów.
- To pewnie widać i mój domek.
- Pewnie tak.
Zatrzymaliśmy się.
- To tu - rzucił Robert.
- Wyjmujemy graty - dyrygował Olbrzym.
Chwilę przesuwaliśmy talerzami wykrywaczy metali po okolicach fundamentów. Kamienny zarys budowli był kwadratowy, a długość boków wynosiła pięć metrów.
- Mam coś! - powiadomił nas Olbrzym.
Zaczęliśmy kopać.
- Miałeś rację - pochwalił mnie Olbrzym. - Von Brecskov tu zakopał skarb Samsonowa.
- Jasne, że tak.
W dole leżała drewniana skrzynka. Gdy ją otworzyliśmy, w mroku błysnęło złoto.
- Ruble - szepnął Robert. - Jest ich ze dwa kilogramy.
- I złote dolary, papierowe marki, trochę ciuchów i jakieś papiery - Olbrzym wyrzucał rzeczy na ziemię. - Trochę tego mało jak na legendarny skarb Samsonowa.
- Dokumenty na nazwisko von Brecskov - przeczytałem.
W tym momencie zadzwonił mój telefon komórkowy.
- Jak tam poszukiwania? - zapytał szef.
- Skąd pan wiedział?
- Nigdy bym nie uwierzył, że jedziesz do Olbrzyma sprawdzić stan jego nóg. Jakie wyniki?
- Chyba przegraliśmy z historią. Von Brecskov zakopał tu jedynie część rubli albo tak naprawdę nigdy nie znalazł skarbu.
Jeszcze długo w uszach pobrzmiewał mi radosny chichot Pana Samochodzika.
Na gałęziach zawiesiliśmy pałatki i skryliśmy się pod nimi. Wyjęliśmy kanapki i termosy.
- Nie chciałem was zniechęcać, ale skarb Samsonowa już ktoś odnalazł - oznajmił Olbrzym patrząc w las.
- Żartujesz? - powątpiewałem.
- Nie - zaprzeczył dziennikarz. - W niemieckim wydawnictwie opublikowanym przez towarzystwo dawnych mieszkańców tego regionu przeczytałem, że na początku lat dwudziestych kowal z Małgi o nazwisku Kowalski znalazł we wsi Mała Małga, to trzy kilometry stąd, złote ruble. Było ich tyle, że sam nie dał rady ich unieść. Całe znalezisko zaniósł do żandarma w Małdze. Za znaleźne mógł sobie kupić willę w luksusowej dzielnicy Szczytna.
- Czemu nam o tym nie powiedziałeś? - zapytaliśmy oburzeni.
- Nie chciałem wam psuć zabawy - Olbrzym uśmiechnął się. - I tak warto było tutaj przyjść. Poza tym, to nie była chyba jedyna kasa ze złotymi rublami. W tym samym artykule napisano, że Niemcy w czasie bitwy przejęli trzy transporty pieniędzy, a jeszcze dwóch poszukiwano po wojnie. Może ten prawdziwy skarb czeka na swojego znalazcę?
KONIEC TOMU II
®Darkman