Lumley Brian Tytus Crow01 Kretochlony

TYTUS CROW #1






KRETOCHŁONY










BRIAN LUMLEY




Tłumaczenie: Stefan Baronowski


vis-a-vis

Kraków 2005








Tytuł oryginału: The Burrowers Beneath (Titus Crow Series: Vol. 1)

Copyright © by Brian Lumley, 1974












Pamięci Augusta Derletha, który dał mi swoje
błogosławieństwo. Pragnę także podziękować
wszystkim twórcom makabrycznych opowiadań,
którzy w ciągu wielu lat przyczynili się do rozwi­jania
mitologii Cthulhu H. P. Lovecrafta, dzięki
czemu mitologia ta jest wciąż żywa.



Kto wiecznie kłamie, śmierć mu nie sądzona
W dziwnych eonach maże i śmierć skona.












1


Głębokie pieczary


(Z teczki Tytusa Crowa)



Blowne House

Leonard's-Walk Heath

London

18 maja 196-

Ref. -53/196-

G. K. Lapham&Co.

Head Office, GKL Cuttings

117 Martin Fludd St.

Nottingham, Notts.


Szanowny Panie,

Pragnę zmienić swoje instrukcje tak, aby obejmowały je­dynie najistotniejsze przypadki i w tym zakresie będę jak zwykle wdzięczny za pańską współpracę. Nie należy tych słów rozumieć jako zamiaru porzucenia moich zwyczajów; prze­ciwnie, ale na razie życzyłbym sobie, aby skupił Pan swoje wysiłki na zdobyciu wszystkich relacji dotyczących pewnej konkretnej dziedziny. Potrzebuję kopii wszystkich wycinków prasowych z każdego spośród czterdziestu trzech dzienników, odnoszących się do takich zdarzeń jak trzęsienia ziemi, wstrzą­sy podziemne, osunięcia gruntu i temu podobne zjawiska (o ile to możliwe, sięgających trzech lat wstecz) i proszę po­stępować zgodnie z moim życzeniem aż do odwołania. Dzię­kuję za życzliwe zainteresowanie.

Z wyrazami szacunku,

T. Crow




Blowne House

19 maja

Ref. -55/196-

Edgar Harvey, Esq.

Harvey, Johnson&Harvey, Solicitors

164-7 Mylor Rd.

Radcar, Yorks.


Szanowny Panie,

Jak rozumiem, jest Pan agentem literackim Paula Wen­dy-Smitha, młodego autora romantycznych i/lub makabrycz­nych opowiadań i po jego tajemniczym zniknięciu w 1933 roku został Pan wykonawcą jego testamentu. Byłem wów­czas bardzo młody, ale pamiętam to wszystko dzięki pewnym szczególnym okolicznościom, jakie towarzyszyły publikacji ostatniego opowiadania tego autora (które, jak się wydaje, wiążą się ze zniknięciem zarówno jego samego, jak i jego wuja, archeologa nazwiskiem sir Amery Wendy-Smith), a która została wstrzymana. Pragnę zapytać, czy opowiada­nie, o którym mowa, zostało opublikowane, a jeśli tak, to gdzie mógłbym dostać jego egzemplarz.

Oczekuję pańskiej rychłej odpowiedzi.

Z poważaniem,

T. Crow



Harvey, Johnson&Harvey

Mylor Rd.

Radcar, Yorks.

22 maja

Blowne House


Szanowny Panie,

Odpowiadając na pańskie pytanie (ref. 55/196- z 19 maja), pragnę stwierdzić, że istotnie byłem wykonawcą testamentu Paula Wendy-Smitha i że na kilka lat wstrzymano publikację jednego z jego opowiadań, dopóki w 1937 roku autor i jego wuj nie zostali oficjalnie uznani za „zaginionych lub zmarłych".

Opowiadanie to, zresztą dosyć błahe, zostało niedawno opu­blikowane w pięknie wydanym, dużym zbiorze makabrycz­nych opowiadań. Załączam jego odbitkę, a także, gdyby interesowała Pana cała książka, wizytówkę wydawcy.

Mam nadzieję, że otrzymane informacje całkowicie Pana satysfakcjonują.

Z poważaniem,

Edgar Harvey




Blowne House

25 maja

Ref. -58/196-

Features Reporter

Coalville Recorder

77 Leatham St.

Coalville, Leics.



Szanowny Panie,

Przez całe życie interesowałem się zjawiskami sejsmicz­nymi i dlatego ogromnie zainteresował mnie pański artykuł w numerze Recordera z 18 maja. Wiem, że pańska relacja jest na tyle kompletna, na ile każdy przeciętny człowiek mógł­by oczekiwać, ale zastanawiam się, czy byłby Pan w stanie dopomóc mi w moim własnym, nieco bardziej specjalistycz­nym śledztwie. Wstrząsy podziemne, które Pan tak znakomi­cie opisał, interesują mnie szczególnie i byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby zechciał Pan dostarczyć mi dodatkowych, związanych z nimi szczegółów. Obliczenia, jakie przeprowa­dziłem - choć nieścisłe - sugerują, iż wstrząsy w Coalville miały charakter liniowy; inaczej mówiąc, wystąpiły niemal dokładnie na linii południe-północ i to w porządku chronolo­gicznym: te wysunięte najbardziej na południe pojawiły się na początku. Tak przynajmniej mi się wydaje i byłbym wdzięczny, gdyby Pan zechciał potwierdzić moje podejrze­nia (albo ewentualnie im zaprzeczyć). Załączam zaadresowaną kopertę ze znaczkiem.

Pozostaję z poważaniem,

Tytus Crow




Blowne House

25 maja


Ref. -57/196-

Raymond Bentham, Esq.

3 Easton Crescent

Alston, Cumberland


Szanowny Panie,

Po zapoznaniu się z wycinkiem z numeru Northern Daily Mail z 18 maja, pragnę stwierdzić, że niezmiernie zaintereso­wał mnie ten artykuł, zawierający niektóre fragmenty pań­skiego sprawozdania, dotyczącego zachodniej części starych wyrobisk Kopalni Hardena i bardzo żałuję, że sir David Betteridge, doradca naukowy Zarządu Kopalni Północno-Wschodnich, potraktował pańskie sprawozdanie w tak lekceważący sposób.

W moim mniemaniu, choć przyznam, że niewiele wiem o Panu i pańskiej pracy, zarząd tak wielkiego i znanego przed­siębiorstwa zachował się w sposób dość nieodpowiedzialny, zatrudniając przez dwadzieścia lat inspektora i w ciągu tego czasu nie zorientował się, że jego „władze umysłowe pozo­stawiają nieco do życzenia"!

Teraz nie jestem już zbyt młody; w rzeczywistości, mając sześćdziesiąt trzy lata, jestem znacznie starszy niż Pan, lecz mam pełne zaufanie do własnych władz umysłowych i zapoznawszy się z pewnymi szczegółami pańskiego sprawozda­nia, które mogę potwierdzić (choć w dosyć osobliwy sposób), jestem także pewien, że ma Pan zupełną słuszność, jeśli cho­dzi o pańskie spostrzeżenia dotyczące zaprzestania prac w wyrobiskach Kopalni Hardena. Wszelako powód mojej pewności w tej materii musi niestety pozostać tajemnicą - jak większość ludzi, nie lubię drwin i jestem pewien, że Pan to zrozumie - ale mam nadzieję, że dowodem mojej szczero­ści będzie ten list.

Ażeby uspokoić Pana, że go nie nabieram, ani w jakiś zło­śliwy sposób nie próbuję podważyć wniosków pańskiego spra­wozdania, pragnę zwrócić Pana uwagę na następujące fakty.

Wspomina Pan tylko o pewnych zarysach, wyrytych na ścianach owych odkrytych przez Pana, nowych i tajemniczych tuneli, wydrążonych (czy, jak Pan utrzymuje, „wypalonych") w skale na głębokości mili pod powierzchnią ziemi i odnoszę wrażenie, że nie ma Pan szczególnej ochoty dokładnie opisy­wać treści czy kształtu tych zarysów. Czy wolno mi zaryzy­kować przypuszczenie, że nie chce Pan, aby go znów wy­śmiano, co mogłoby mieć miejsce, gdyby Pan rzeczywiście opisał swe odkrycie? I czy wolno mi powiedzieć, co miano­wicie zobaczył Pan na ścianach tych nieznanych tuneli; owe dziwne kształty, przedstawiające podobizny jakichś żywych stworzeń - przypominających wydłużone ośmiornice czy kałamarnice, pozbawione głów i oczu - właściwie robaków z mackami o gigantycznych rozmiarach?

Czy ośmielę się wyłożyć karty na stół i wspomnieć o dźwię­kach, jakie Pan słyszał tam, w głębi Ziemi; dźwiękach, któ­rych źródłem w żadnym wypadku nie mogły być pęknięcia naprężeniowe ścian szybu, nawet gdyby kopalnia, o której mowa, nie była eksploatowana od pięciu lat i była źle zabez­pieczona? Użył Pan słowa śpiew, panie Bentham, ale szybko się Pan wycofał, kiedy pewien reporter zaczął sobie żarto­wać. Jednakże ja potraktowałem pańskie słowa poważnie: powiedział Pan śpiew i jestem pewien, że dokładnie to miał Pan na myśli! Skąd to wiem? Powtórzę, że nie wolno mi ujaw­nić źródła moich informacji; byłbym jednak wdzięczny, gdy­by zechciał Pan wyrazić swoje zdanie na temat poniższego tekstu:

Ce'haiie ep-ngh fl'hur Chanie fhtagn,

Ce'haiie fhtagn ngh Shudde-M'ell.

Hai G'hame orr'e ep fl'hur,

Shudde-M'ell ican-icanicas fl'hur orr'e G'hame.

W tej chwili nie chciałbym wyjaśniać mego zaintereso­wania tą sprawą ani też pochodzenia moich informacji, ale żywię nadzieję, że wkrótce otrzymam pańską odpowiedź i bardziej szczegółowe sprawozdanie z tego, co Pan napotkał pod ziemią.

Pozostaję z poważaniem,

Tytus Crow





Coahille Recorder

Coalville, Leics.

28 maja

Blowne House


Szanowny Panie,

W odpowiedzi na pański list nr 58/196- z dnia 25 maja donoszę, co następuje.

Wstrząsy podziemne, jakie nawiedziły Coalville w hrab­stwie Leicestershire w dniu 17 maja po południu, miały, jak Pan słusznie wywnioskował, charakter liniowy. (I rzeczywi­ście wystąpiły na linii południe-północ; w rzeczywistości pobiegły, jak sądzę, dalej w głąb kraju.) Jak Pan z pewnością wie, Coalville leży w samym środku obszaru rozwijającego się przemysłu górniczego i niewątpliwie wytłumaczenia owych wstrząsów należy szukać w zapadaniu się starych wyrobisk w tym obszarze. Wstrząsy trwały od 16.30 do 20.00, lecz nie były szczególnie silne - choć, jak mi powiedziano, bardzo źle się odbiły na kilku pacjentach leżącego w pobliżu Sanatorium Thornelee.

Prawie rok temu miały także miejsce inne niewielkie osu­nięcia gruntu, ale ich zasięg był znacznie mniejszy. Mniej więcej w tym samym czasie, w wyniku zawalenia się bardzo wąskiego i mało wydajnego pokładu, straciło życie pięciu gór­ników. Brat - bliźniak jednego z nich znajdował się w tym czasie w innej części kopalni i jego późniejsza choroba stała się tematem sensacyjnych artykułów prasowych. Nie pisałem o tym przypadku; uczynił to w wielce niesmaczny sposób ja­kiś pismak z Recordera, opatrując swoją relację nagłówkiem: „Horror braci syjamskich!" Najwyraźniej bliźniak, który oca­lał, stracił zmysły dokładnie w tym samym momencie, w któ­rym jego brat i jego towarzysze zginęli!

Powinna Pana zainteresować seria artykułów, które zamie­rzam przygotować dla Recordera, pt. „Historia kopalni w Midlands" i które ukażą się w tym roku. Jeśli Pan sobie życzy, z przyjemnością prześlę je Panu, jak tylko ujrzą światło dzien­ne.

Z wyrazami szacunku,

William Plant




Alston, Cumberland

28 maja


Blowne House

Szanowny Panie,

List pański otrzymałem wczoraj po południu, ale ponie­waż nie mam wprawy w pisaniu listów, nie jestem pewien, jak Panu odpowiedzieć, ani czy potrafię dobrać odpowiednie słowa.

Po pierwsze, pragnę stwierdzić, że ma Pan zupełną rację, jeśli chodzi o rysunki na ścianach tuneli - a także jeśli chodzi o ten śpiew. Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób mógł się Pan o tym dowiedzieć! O ile wiem, jestem jedynym czło­wiekiem, jaki był w tym szybie od czasu zamknięcia kopalni i niech mnie diabli, jeśli istnieje jakieś inne miejsce na ziemi czy pod nią, w którym można usłyszeć takie dźwięki, jakie ja tam usłyszałem, albo zobaczyć takie rysunki, jakie ja tam zobaczyłem. Ale Pan oczywiście je widział! Dowodzą tego owe szalone słowa, które Pan przytacza, a które dokładnie zgadzają się z tym, co wtedy usłyszałem...

Oczywiście powinienem był tam pójść z kolegą, ale się akurat rozchorował, a ja myślałem, że będzie to po prostu kolejne rutynowe zadanie. Jak Pan wie, tak nie było!

Powód, dla którego wysłano mnie na dół dla przeprowa­dzenia inspekcji w starej kopalni był dwojaki: jako młody człowiek pracowałem na wszystkich tych pokładach i dobrze znałem drogę, no i oczywiście (do diabła z tym, co mówi Betteridge!) jestem doświadczonym inspektorem, ale przede wszystkim kimś, kto musi zdecydować, czy opuszczone po­kłady można podeprzeć belkami czy też zasypać. Przypusz­czam, że liczne osunięcia ziemi i zawały wokół Ilden i Blackhill przyprawiły ostatnio członków Zarządu Kopalni o niezły ból głowy.

Ale prosił mnie Pan o bardziej szczegółowy opis tego, na co się natknąłem pod ziemią i spróbuję to teraz opowiedzieć. Jednak czy mogę oczekiwać, że wszystko, co powiem, pozostanie tajemnicą? Widzi Pan, za kilka lat mam otrzymać od Zarządu Kopalni wysoką emeryturę, a oni naturalnie dosyć się przejmują krytycznymi artykułami prasowymi, zwłaszcza takimi, które budzą zaniepokojenie miejscowych właścicieli ziemskich czy przedsiębiorców budowlanych. Ludzie nie kupują domów, które nie są bezpieczne, ani ziemi, która jest narażona na osunięcia! A ponieważ już raz dostałem repry­mendę, nie chcę ryzykować swojej emerytury...

Myślę, że tym, co naprawdę zdenerwowało moich sze­fów, było to, co mówiłem o owych tunelach, które odkryłem pod ziemią - nie starych, podpartych belkami chodnikach, lecz prawdziwych tunelach - owalnych i starannie wygładzo­nych, niewątpliwie sztucznego pochodzenia. Nie był to jeden tunel, jak pisał Mail, lecz było ich z pół tuzina! Prawdziwy labirynt. Mówiłem, że ściany tych tuneli zostały wypalone, nie zaś wydrążone i tak było rzeczywiście. Tak przynajmniej wyglądały; jak gdyby zostały od wewnątrz pokryte płynną lawą, która potem zastygła!

Ale teraz trochę się zagalopowałem. Lepiej więc zacznę od początku...

Dostałem się na dół głównym szybem w Harden, korzy­stając ze starej, awaryjnej windy, której dotąd nie zdemonto­wano. Na górze było paru chłopaków na wypadek, gdyby stara maszyneria nawaliła. W ogóle się nie denerwowałem; rozu­mie Pan, robiłem to od dawna, znam wszelkie zagrożenia i wiem, czego się można spodziewać.

Wziąłem ze sobą na dół papużkę w klatce. Powiesiłem klatkę na drewnianym daszku windy i zacząłem rozglądać się wokół. Uważam, że są stare, sprawdzone sposoby. Wete­rani wykorzystywali kanarki, a ja wziąłem papużkę. Na wy­padek, gdyby był tam obecny gaz kopalniany, czyli metan. Jego duża koncentracja sprawia, że ptaszek natychmiast traci przytomność i jest to sygnał, że trzeba się wynosić! Miałem na sobie ubiór ochronny i wysokie buty na wypadek, gdyby była tam woda - Harden leży niedaleko morza, a szyb jest jednym z najgłębszych w kraju. Spodziewałem się wody, ale jak się okazało, byłem w błędzie; było zupełnie sucho. Mia­łem na głowie hełm z potężną lampą oraz mapę chodników i pokładów - standardowa procedura, choć w moim przypad­ku właściwie niepotrzebna.

W każdym razie pomyślnie zjechałem na dół i dałem chłopa­kom na górze sygnał, że dojechałem szczęśliwie, po czym ru­szyłem poziomym korytarzem w stronę zachodnich chodników i pokładów węgla. Musi Pan zrozumieć, panie Crow, że główne korytarze są często bardzo szerokie. Niektóre z nich są prawie tak wielkie, jak tunel londyńskiego metra. Wspomi­nam o tym, aby podkreślić, że nie było powodów do klaustrofobii czy czegoś w tym rodzaju i nie było tak, jakbym nie był w kopalni przedtem - ale tam coś było!

Trudno mi to wyjaśnić na papierze, ale - sam nie wiem - miałem uczucie, że... to było, jakby... czy Pan jako dziecko, bawiąc się w chowanego, wchodził do pokoju, w którym ktoś się ukrył? Jest ciemno, nie może Pan go dojrzeć, a on siedzi cichutko jak myszka, ale mimo to wie Pan, że on tam jest! Takie właśnie miałem wrażenie w tej opuszczonej kopalni. Była rzeczywiście opuszczona - w każdym razie wtedy...

No, więc otrząsnąłem się z tego i ruszyłem dalej, aż w końcu doszedłem do zachodniej sieci chodników. To prawie dwie mile od głównego szybu. Po drodze napotykałem do­wody niszczejącego belkowania stropu, ale to nie wyjaśniało w wystarczający sposób osunięć ziemi na powierzchni. O ile byłem w stanie stwierdzić, nie było żadnych zawałów. Jed­nak w powietrzu unosił się smród, jakiego nie czułem nigdy przedtem, ale nie był to gaz, który wywierałby jakieś działa­nie na papużkę czy mnie samego. Po prostu bardzo nieprzy­jemny zapach. Na samym końcu korytarza, niemal dokładnie pod Blackhill, natknąłem się na pierwszy z nowych tuneli. Odchodził od głównego korytarza w kierunku przeciwnym do morza i szczerze mówiąc, stanąłem jak wryty. Co by Pan sobie pomyślał na moim miejscu?

Był to poziomy tunel o twardych, regularnych ścianach, ale wydrążono go w litej skale, nie zaś w węglu! Staram się być na bieżąco, jeśli chodzi o metody stosowane w kopal­niach, ale od samego początku byłem całkiem pewien, że ten tunel nie został wydrążony przy użyciu metody czy maszyn, jakie znałem. A mimo to wydawało mi się, że musiałem coś przegapić. Jednak tunel nie był zaznaczony na mapie, więc w końcu powiedziałem sobie, że zanim zamknięto kopalnię, musiano tutaj wypróbowywać jakieś nowe maszyny. Mówię Panu, byłem cholernie poirytowany - nikt mnie o tym nie uprzedził!

Wylot tunelu miał średnicę około ośmiu stóp i choć jego strop nie był w ogóle podparty, otwór wydawał się solidny, n ajzupełniej bezpieczny. Postanowiłem nim pójść, aby się przekonać, dokąd sięga. Ten tunel, panie Crow, miał pół mili długości; w ogóle nie był belkowany, był prosty jak strzała i stanowił najstaranniej wydrążony otwór, jaki zdarzyło mi się widzieć w ciągu dwudziestu pięciu lat pracy. Mniej wię­cej co dwieście jardów łączyły się z nim pod kątem prostym podobne tunele i na trzech tego rodzaju rozgałęzieniach wi­dać było duże zwały materiału skalnego. To kazało mi zacho­wać ostrożność. Najwyraźniej te tunele nie były tak solidne, jak się wydawało!

Nie wiem, skąd to się wzięło, ale nagle przyszły mi na myśl olbrzymie krety! Kiedyś widziałem taki sensacyjny film o podobnych zwierzętach. Może stąd wzięła się ta myśl. W każdym razie ledwie mi to przyszło do głowy, znalazłem się w miejscu, gdzie do głównego tunelu dochodził jeszcze jeden, ale ten wiódł do góry!

W stropie widniał otwór, którego brzegi były zaokrąglone i gładkie, jakby wskutek działania wysokiej temperatury. Od tej chwili poruszałem się niezwykle wolno, ale wkrótce wy­dostałem się z tunelu i znalazłem się w wielkiej grocie. W każdym razie wziąłem to za grotę, ale gdy uważniej przyj­rzałem się jej ścianom, zorientowałem się, że to nie grota! Było to po prostu miejsce, skąd rozgałęziały się liczne tune­le. Strop podtrzymywały filary przypominające stalagmity. Tam właśnie zobaczyłem te rzeźby, te rysunki stworów przy­pominających ośmiornice, wyryte na ścianach i nie potrzebu­ję mówić, jakiego mi to napędziło strachu!

Nie kręciłem się tam zbyt długo (poza wszystkim smród był potworny), ale na tyle długo, że zdołałem stwierdzić, iż od jednej ściany do drugiej było około pięćdziesięciu stóp i że ściany były pokryte substancją przypominającą lawę. Pod­łoga była dosyć płaska i pokryta małymi kamieniami, a w sa­mym środku tego miejsca znalazłem cztery duże perły. Miały około czterech cali średnicy, były bardzo twarde i błyszczą­ce. Niech mnie Pan nie pyta, jak się tam znalazły - nie mam pojęcia i nie rozumiem, jak mogły tam powstać w sposób naturalny, jak inne perły, które widziałem w dzieciństwie. W każdym razie włożyłem je do torby, po czym ruszyłem z po­wrotem do końca zachodniego wyrobiska. Wtedy byłem już na dole około półtorej godziny.

Idąc w głąb pokładów węgla, nie udało mi się dojść zbyt daleko. Połowa chodników zawaliła się, ale wkrótce odkry­łem, co było tego przyczyną! Stare wyrobiska były podziura­wione jak ser szwajcarski tymi przeklętymi tunelami, które przechodziły zarówno przez węgiel, jak i przez litą skałę! Wtedy w jednym z ocalałych, starych pokładów, gdzie wciąż znajdowało się trochę niskogatunkowego węgla, natknąłem się na jeszcze coś dziwnego. Jeden z nowych tuneli został wydrążony równolegle do dawnego pokładu i zwróciłem uwagę, że jego ściany nie były z owej substancji podobnej do lawy, lecz ze smolistej masy, dokładnie takiej, jaka powstaje w piecach koksowniczych, tylko że ta tutaj była twarda ni­czym skała...

I to wszystko. Miałem już dość i ruszyłem w drogę po­wrotną w kierunku głównego szybu i windy. Właśnie wtedy wydało mi się, że usłyszałem ów śpiew. Wydało mi się? - ja go naprawdę usłyszałem i był dokładnie taki, jak Pan go opi­sał! Był bardzo cichy, wydawało się, że dochodzi z bardzo daleka, jak szum morza w muszli albo dawno słyszana melo­dia, która nam chodzi po głowie... Wiedziałem jednak, że nigdy czegoś takiego tutaj nie słyszałem i jak najszybciej podążyłem w stronę windy.

No cóż, niewiele już mam do dodania. Prawdopodobnie i tak powiedziałem zbyt wiele i tylko mam nadzieję, że nie jest Pan taki, jak Ci reporterzy. Jednakże chciałem wreszcie zrzucić to z serca, więc czym się właściwie przejmuję?

W końcu dotarłem do dolnej części szybu, gdzie nie sły­szałem już tego śpiewu; chłopakom czekającym na górze da­łem sygnał, żeby mnie wyciągali. Kiedy się znalazłem na po­wierzchni, złożyłem raport, ale nie tak szczegółowy jak tutaj, po czym poszedłem do domu... Zatrzymałem na pamiątkę te perły, w ogóle o nich nie wspominając w swoim raporcie. Nie sądzę, aby mogły się komuś na coś przydać. Mimo wszystko, można by powiedzieć, że je ukradłem. To znaczy, jakkolwiek by było - no cóż, nie należą do mnie, prawda? Mógłbym je wysłać do muzeum w Sunderland albo w Radcar i przypusz­czam, że personel zorientowałby się, skąd pochodzą...

Następnego ranka zjawili się reporterzy z Daily Mail. Do­wiedzieli się o mojej relacji i postanowili wyciągnąć ze mnie, ile się da. Odniosłem wrażenie, że się ze mnie podśmiewają, więc nie powiedziałem im zbyt wiele. Kiedy wreszcie dali mi spokój, musieli wybrać się do starego Betteridge'a. Teraz Pan zna resztę.

I to, panie Crow, już wszystko. Jeśli jest jeszcze coś, co chciałby Pan wiedzieć, niech się Pan odezwie. Co do mnie, jestem ciekaw, skąd się Pan dowiedział tak wiele o całej tej sprawie i dlaczego chce Pan wiedzieć więcej...

Z poważaniem,

R. Bentham

PS. Może Pan słyszał, że planowano wysłać na dół jesz­cze dwóch inspektorów, aby naprawili to, co ja „spaprałem". Ale nie udało się. Zaledwie parę dni temu wszystko zawaliło się! Droga między Harden a Blackhill zapadła się w kilku miejscach na głębokość dziesięciu stóp, a w Castle-Ilden za­waliło się kilka stodół. Trzeba było także wzmocnić ściany w gospodzie Red Cow w Harden i od tego czasu notowano lekkie wstrząsy na całym obszarze. Jak powiedziałem, cała kopalnia była poprzecinana tymi tunelami. Jestem zaskoczo­ny (i rad!), że wytrzymała tak długo. I jeszcze jedno. Myślę, że źródłem smrodu, o którym mówiłem, musiał mimo wszyst­ko być jakiś gaz. Na pewno od tego czasu mam jakiś mętlik w głowie. Byłem potem bardzo osłabiony i niech mnie diabli, jeśli wciąż nie słyszę tego okropnego, zawodzącego dźwię­ku! To oczywiście sprawa wyobraźni, bo może mi Pan wierzyć, że stary Betteridge nawet w połowie nie miał racji, jeśli chodzi o to, co o mnie mówił...

R.B.


Blowne House

30 maja


Raymond Bentham, Esq.


Szanowny Panie,

Dziękuję za szybką odpowiedź na mój list z 25 maja i byłbym bardzo zobowiązany, gdyby Pan zechciał poświęcić tyle samo uwagi mojemu kolejnemu listowi. Z konieczności ten list jest krótki (mam na głowie mnóstwo ważnych spraw do załatwienia), ale usilnie proszę, aby Pan postąpił według moich wskazówek, choć mogą się Panu wydać dziwne i aby uczynił to Pan bezzwłocznie!

Przekonał się Pan, jak dokładnie opisałem rysunki, znaj­dujące się na ścianach owej wielkiej, sztucznej groty i jak wiernie udało mi się oddać na papierze ten dziwny śpiew, który Pan słyszał pod ziemią. Teraz moim największym pra­gnieniem jest, aby Pan nie zapomniał moich poprzednich wniosków i uwierzył mi, gdy powiem, że w wyniku zabrania owych pereł, znalezionych w tunelach kopalni Harden, zna­lazł się Pan w wielkim i okropnym niebezpieczeństwie! W isto­cie uważam, że to niebezpieczeństwo rośnie z każdą chwilą!

Proszę, aby Pan wysłał je do mnie; myślę, że wiem, co należy z nimi zrobić. I powtarzam, proszę bez zwłoki przeka­zać mi te perły; w przeciwnym razie niech Pan, na miłość boską, przynajmniej usunie je ze swego domu! Dobrym roz­wiązaniem byłoby wrzucenie ich do szybu tej kopalni, jeżeli to możliwe; jednak, niezależnie od tego, jaki Pan wybierze sposób, niech się Pan ich pozbędzie szybko! Mogą się oka­zać znacznie bardziej niebezpieczne niż dziesięciokrotnie większa ilość nitrogliceryny!

Szczerze oddany,

Tytus Crow



Blowne House

30 maja, godz. 17.


P. Henri-Laurent dc Marigny


Drogi Henri,

Próbowałem dwukrotnie dodzwonić się do ciebie w ciągu dzisiejszego dnia, ale dowiedziałem się, że jesteś w Paryżu na aukcji antyków! Twoja gosposia mówi, że nie wie, kiedy wrócisz. Mam nadzieję, że niedługo. Możliwe, że będę bar­dzo potrzebował twojej pomocy! List ten będzie czekał na ciebie, gdy wrócisz. Nie trać czasu i przyjeżdżaj tak szybko, jak to możliwe!

Tytus



2

Dziwne i przerażające cuda

(Z notatnika Henri-Laurenta de Marigny)


Od wielu tygodni miałem to dziwne i niewytłumaczalne uczucie - głęboko zakorzeniony lęk, psychiczny niepokój - a skumulowany efekt tej trudnej do określenia atmosfery wszechogarniającej histerii i niezwykłego napięcia moich zazwyczaj tak mocnych nerwów, był okropny i obezwładnia­jący. W żaden sposób nie mogłem pojąć, skąd wzięły się te ponure obawy, czy choćby odgadnąć źródła przytłaczającej atmosfery, która zdawała się rozpościerać wszędzie wokół mnie w sposób niemal namacalny, zarówno we śnie jak i na jawie, lecz kombinacja tych przyczyn wystarczyła aż nadto, by wygnać mnie z Londynu i poszukać schronienia na konty­nencie.

Rzekomo udałem się do Paryża, aby wyszukać w House du Fouche pewne wschodnie antyki, ale kiedy się zoriento­wałem, że ta ucieczka do mego rodzinnego miasta nie przyniosła mi ulgi od denerwującego, fatalnego nastroju, zupeł­nie nie wiedziałem, co ze sobą począć.

W końcu, zaledwie po czterech dniach pobytu, zrobiwszy tylko bardzo niewielkie zakupy - jak przypuszczam, dla uspra­wiedliwienia swojej podróży - postanowiłem wracać do Anglii. W chwili, gdy mój samolot wylądował w Londynie, od­niosłem dziwne wrażenie, że mnie tutaj z Francji wezwano i przekonałem się, że to wrażenie było prawdziwe, gdy po przyjeździe do domu zastałem list od Tytusa Crowa. List le­żał od dwóch dni na stole w moim gabinecie, gdzie położyła go gosposia; jednak choć wiadomość brzmiała bardzo tajem­niczo, natychmiast poprawiła mi nastrój, pomagając uwolnić się od nękającego mnie od wielu tygodni przygnębienia, więc pośpieszyłem co tchu do Blowne House.

Było popołudnie, gdy dotarłem do leżącego na peryferiach długiego, parterowego domu Crowa, a gdy potężnie zbudo­wany okultysta otworzył mi drzwi, byłem naprawdę zdumio­ny zmianami, jakie nastąpiły na jego obliczu w ciągu trzech miesięcy, czyli od chwili, gdy widziałem go po raz ostatni. Wyglądał na ogromnie zmęczonego, to było oczywiste, a twarz miał wymizerowaną i poszarzałą. Na jego wysokim czole pojawiły się głębokie zmarszczki świadczące o trawiącym go niepokoju; szerokie ramiona zapadły się; cały jego wygląd zdradzał nieustanną intensywną pracę, którą najwyraźniej musiał podjąć. Jego pierwsze słowa były niemal oczywiste.

- De Marigny, dostałeś mój list! Dzięki Bogu! Jeśli kiedy­kolwiek potrzebna była druga głowa, to właśnie teraz. Już ledwo trzymam się na nogach, to doprowadza mnie do szału! Potrzebuję trzeźwego umysłu, świeżego podejścia - mój Boże, jak to dobrze, że jesteś!

Crow zaprosił mnie do środka, zaprowadził do swojej pracowni i gestem wskazał, abym usiadł. Ale ja stałem, z niedowierzaniem rozglądając się po pokoju. Gospodarz nalał mi kieliszek brandy i ciężko opadł na fotel za wielkim biurkiem.

Jak mówiłem, rozglądałem się po jego pracowni z niedo­wierzaniem: trzeba wam wiedzieć, że pracownia Tytusa Cro­wa (w której mieścił się jego wspaniały księgozbiór dzieł poświęconych okultyzmowi), choć jest jego oczkiem w gło­wie, nader często jest sceną aktywnego działania, kiedy to mój przyjaciel zagłębia się w owe dziwne obszary swych badań; ponadto byłem raczej nawykły do widoku tego miejsca, nie odznaczającego się nadmiernym porządkiem — ale nigdy dotąd nie widziałem tak kompletnego chaosu, jaki teraz pa­nował w tym pomieszczeniu!

Mapy, tabele i atlasy leżały pootwierane wszędzie wokół, zaścielając całą podłogę od ściany do ściany tak, że musia­łem po nich stąpać, chcąc dostać się do krzesła; rozmaite dokumenty, z których wiele oznaczono przypiętymi do nich skrawkami papieru, spoczywały na skraju zaśmieconego biur­ka oraz na stojącym obok małym stoliczku; ponumerowane wycinki prasowe widać było wszędzie, wiele z nich było po­żółkłych, najwyraźniej ze starości, inne zaś najwyraźniej cał­kiem świeże; wielki notes, którego strony pokrywały od góry do dołu niedbałe lub nakreślone w pośpiechu bazgroły, leżał u moich stóp, a przemieszane ze sobą rzadkie i powszechnie dostępne książki z takich tajemniczych lub mało znanych dziedzin jak mitologia, antropologia i archeologia, leżały rzu­cone niedbale w rogu pokoju, u stóp wielkiego szafkowego zegara. Wokół panował zupełny bałagan i to wzbudziło moją ciekawość do tego stopnia, że pierwsze słowa, jakie wyszły z moich ust, można by w innych, mniej dziwacznych oko­licznościach poczytywać za zwykłe wścibstwo.

Crow spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę na bok i uśmiechając się z żalem. - Tak? Więc jest mi bardzo przy­kro, bo o ile nie jestem w błędzie, ten „osobliwy nastrój bez­nadziei" w niedługim czasie ogarnie cię znowu! - Jego uśmiech znikł prawie natychmiast. - Ale to, w co się wpako­wałem, to nic zabawnego, Henri, naprawdę nie.

Knykcie mu zbielały, gdy chwycił poręcze swego wyso­kiego fotela i pochylił się nad biurkiem. - De Marigny, jeśli moje podejrzenia są słuszne, to w tej właśnie chwili świat stoi w obliczu nieprawdopodobnej, wręcz niewiarygodnej okropności. Ale ja wierzę, że tak jest... a przede mną byli inni, którzy także wierzyli!

Mój wymizerowany przyjaciel usiadł wygodnie w fotelu i wyraźnie się rozluźnił. Na moment zamknął oczy i wiedzia­łem, że zastanawia się, w jaki sposób najlepiej opowiedzieć całą historię. Po chwili zaczął mówić spokojnym i opanowa­nym głosem.

- Relikty?

- Tak, tak sądzę; ale pozwól, że opowiem ci to po swoje­mu. Więc już mi nie przerywaj. Będziesz zadawał pytania, kiedy skończę. Zgoda?

Niechętnie skinąłem głową.

- Powiedziałem, relikty, tak - ciągnął Crow. - Pozostało­ści z mrocznych i nieokreślonych epok oraz niezliczonych obrotów czasu i istnienia. Spójrz tutaj: widzisz tę skamienia­łość? - Sięgnął do szuflady biurka i wyjął amonita, pocho­dzącego z plaż na północnym wschodzie kraju.

- Żywe stworzenie, które niegdyś zamieszkiwało ciepłe morza, tuż obok pierwszych przodków człowieka. Było tam, zanim przedpotopowy Adam nauczył się chodzić, czy choćby pełzać! Ale wiele milionów lat wcześniej, być może przodek tej właśnie skamieniałości, Muensteroceras, jeden z pierwszych amonitów, żył w morzach wczesnego karbonu. Wracając do reliktów, w owych prastarych oceanach, obok Muensteroce­ras, żyły bardziej ruchliwe i wyżej rozwinięte organizmy, a wśród nich ryba o nazwie Coelacanthus - a jednak żywą rybę tego gatunku, który był uważany za wymarły od wcze­snego triasu, złowiono na Madagaskarze w 1938 roku! Nie nawiązuję do tego właśnie przypadku, ale mamy poza tym potwora z Loch Ness i wielkie jaszczury z jeziora Tasek Bera na Malajach - więc dlaczego właściwie takie stworzenia nie miałyby istnieć w świecie, w którym żyją słynne smoki z wyspy Komodo, nawet jeśli przez wielu ludzi są uważane za czysty mit - a nawet Yeti i zachodnioniemieckie Wald-Schrecken. Ponadto niższe, absolutnie autentyczne organi­zmy, i to bardzo liczne, przetrwały do dziś nietknięte przez ewolucję.

- No więc, takie organizmy, rzeczywiste czy nie, można nazwać reliktami, a mimo to Coelacanthus, Nessie i wszyst­kie inne stanowią geologiczne niemowlęta w porównaniu ze
stworzeniami, których istnienie podejrzewam!

W tym miejscu Crow zrobił pauzę, wstał i ociężale prze­szedł przez zasłany książkami i papierami pokój, aby ponow­nie napełnić mój kieliszek, po czym wrócił do biurka i cią­gnął dalej.

- Zdałem sobie sprawę z istnienia tych reliktów, przynaj­mniej początkowo, w wyniku snów, jakie mnie nawiedzały; teraz uważam, że te sny miały swoje podstawy. Od wielu lat wiem, że posiadam silnie rozwinięte zdolności psychiczne; oczywiście wiesz o tym, ponieważ sam takie posiadasz, choć w mniejszym stopniu niż ja. - (Jak twierdzi sam Tytus Crow, to wielka pochwała!) - Jednakże dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z faktu, że te moje „zmysły" nadal funkcjonują - i to, w istocie, bardziej wydajnie - kiedy jestem pogrążony we śnie. W przeciwieństwie do owego dawno zaginionego przyjaciela twego zmarłego ojca, Randolpha Cartera, nigdy nie byłem wielkim marzycielem; zazwyczaj moje sny poja­wiają się nieregularnie i są bardzo mgliste, fragmentaryczne; wiele z nich jest zapewne wynikiem późno spożywanych po­siłków. Jednak niektóre były... odmienne!

W ciągu następnych trzydziestu lat - kontynuował Crow, zamknąwszy pierwszy dziennik i biorąc do ręki kolejny - miałem kilka mniejszych koszmarów - w sumie nie więcej niż jakieś dwa tuziny i oczywiście wszystkie je zapisałem - ale w głowie utkwił mi zwłaszcza jeden z nich; za chwilę o nim opowiem. A pod koniec 1963 roku, poczynając od dziesiątego listopada, znów zaczął mnie prześladować straszny sen, którego areną była ogromna, podwodna forteca, zamiesz­kana przez istoty, jakich więcej nie chciałbym oglądać, czy to we śnie czy to na jawie!

- Oczywiście znasz podstawowy element mitów Cthulhu: w nieokreślonej przyszłości Lord Cthulhu powstanie ze swej morskiej siedziby w Głębokim R'lyeh, aby odzyskać swe posiadłości na suchym lądzie. To wszystko było przerażające i powodowany jakimś niezdrowym zainteresowaniem przez długi czas zbierałem wycinki prasowe i artykuły dotyczące Surtsey. Jednakże nie wydarzyło się już nic więcej i w końcu wulkaniczne Surtsey ostygło i stało się nową wyspą, wpraw­dzie pozbawioną życia, ale dziwnie tajemniczą. Mam wrażenie, Henri, że Surtsey stanowiło jedynie pierwszy etap, że te istoty z moich snów są rzeczywiste i że zamierzały wynieść na powierzchnię cały łańcuch wysp i dziwnych miast - lą­dów zatopionych w zamierzchłych czasach - rozpoczynając zmasowany atak na zdrowie psychiczne mieszkańców Ziemi ...atak, którym miał dowodzić Lord Cthulhu, jego „bracia" i ich poplecznicy, którzy niegdyś panowali tu, gdzie teraz pa­nują ludzie.

Na pierwszą wzmiankę o cyklu przemian Cthulhu, musia­łem uruchomić swoją zdolność jednoczesnej koncentracji w wielu kierunkach. Jedna część mego umysłu śledziła to, co mówił Crow, ale druga podążała innym torem. Wiedziałem bowiem o wiele więcej na temat cyklu przemian Cthulhu niż podejrzewał mój wymizerowany i przepracowany przyjaciel. W rzeczywistości od czasu pewnych przeżyć, kiedy to przez krótki czas byłem w posiadaniu przeklętego zwierciadła kró­lowej Nitocris, spędziłem wiele czasu zestawiając legendy i pradawne mity dotyczące Cthulhu i żyjących wówczas istot, znalezione w zapisach przekazywanych z pokolenia na po­kolenie.

Szperając wśród takich „zakazanych" książek, znalazłem pewne fragmenty w fotokopii Pnakotic Manuscript, będącej w posiadaniu Muzeum Brytyjskiego, które rzekomo stanowi­ły informacje dotyczące zaginionej „Wielkiej Rasy", żyjącej w czasach poprzedzających jeszcze czasy prehistoryczne; podobne informacje można także znaleźć na stronach dzieła R'lyeh Text, jakoby autorstwa popleczników samego Wielkie­go Cthulhu; w Unaussprechlichen Kullen von Junzla i w moim własnym egzemplarzu De Vermis Mysleriis Ludwiga Prinna, przy czym obie te książki czytałem w bardzo okrojonym wy­daniu; w Cultes des Goules hrabiego d'Erlette i w znacznej mierze zmyślonych Notes on the Necronomicon Ferry'ego; w odkrywczych a zarazem niepokojąco mało konkretnych Reve/ations of Glaaki; oraz w owych niezaszyfrowanych frag­mentach bezcennego egzemplarza Cthaat Aquadingen, będą­cego w posiadaniu Tytusa Crowa.

Z niejakim sceptycyzmem czytałem o siłach i bóstwach nieprawdopodobnie starej mitologii; byli tam łagodni i poko­jowo nastawieni Starsi Bogowie, zamieszkujący pałac Orion i świadomi nieustannej walki między różnymi rasami na Ziemi a Siłami Zła; owe złe bóstwa, Wielcy Prastarzy, nad którymi panował (których stworzył?) ślepy, zidiociały bóg Azathoth, ,Pieniacz", bezkształtny produkt najniższych poziomów nu­klearnego chaosu, z którego bierze początek nieskończoność; Yog-Sothoth, który jest „jedyny i wszechobecny", istniejąc jednocześnie we wszystkich czasach i w całej przestrzeni; Nyarlathotep, czyli Posłaniec; Wielki Cthulhu, „mieszkaniec głębin" w R'lyeh; Hastur Nieopisany, główny żywioł prze­strzeni międzygwiazdowej i atmosfery, przyrodni brat Cthul­hu; oraz Shub-Niggurath, „czarny kozioł z lasu tysiąca mło­dych", symbol płodności cyklu.

Były tam także inne stworzenia i istoty - takie jak Dagon, bóg-ryba Filistynów i Fenicjan, władca Tych-z-Głębin, sojusz­nik i sługa Cthulhu; Ogary Tind'losi; Yibb-Tslll, Nyogtha i Tsathoggua; Lloigor, Zhar i Ithaqua; Shudde-M'ell, Glaaki i Daoloth - i wiele, wiele innych. Wiele z tych istot żyło w mitach i poświęcano im niemało miejsca w książkach. Inne natomiast były mniej znane, wspominano o nich rzadko i tyl­ko w mglisty sposób.

W zasadzie legenda, o której mowa, przedstawiała się na­stępująco. W czasach tak odległych, że określenie Crowa „geo­logiczne niemowlęta" było zupełnie usprawiedliwione, Starsi Bogowie ukarali Wielkich Prastarych za wzniecony przez nich bunt, zsyłając ich w rozmaite miejsca odosobnienia - Hastur znalazł się w jeziorze Hali w Carcosa; Cthulhu w podmor­skim R'lyeh na Pacyfiku; Ithaqua w lodowych pustkowiach Arktyki; Azathoth, Yog-Sothoth i Yibb-Tstll w obszarze cha­osu poza strukturami geometrycznymi, które mają nieskończe­nie wiele postaci, lecz tylko jedną powierzchnię; Tsathoggua w hiperborejskich jamach i podobnie Shudde-M'ell, który wylądował w zaginionych podziemnych labiryntach - na wol­ności pozostał tylko Nyarlathotep. Bowiem kierowani swą nieskończoną mądrością i miłosierdziem, Starsi Bogowie nie tknęli go, aby mógł kursować między rozmaitymi sferami i przekazywać samotnym banitom słowa wszystkich wygna­nych Sił Zła.

Rozmaite magiczne symbole, znaki i pieczęci sprawiały, że Wielcy Prastarzy pozostawali od niepamiętnych czasów uwięzieni (marny truizm), a książki, zwłaszcza Necronomi­con, którego autorem był obłąkany Arab, Abdul Alhazred, ostrzegały przed zdjęciem owych pieczęci i możliwymi pró­bami przywrócenia Wielkich Prastarych jako władców swych dawnych włości, podejmowanymi przez naiwnych lub „opęta­nych" śmiertelników. Cała ta legenda była fascynująca, ale tak jak w przypadku innych prymitywnych fantazji, można ją było traktować wyłącznie jako mit, a możliwa realność jego przy­puszczeń i sugestii mogła przekonać tylko najbardziej naiw­nych. I tak nadal uważałem, pomimo tego, co Crow powiedział mi w przeszłości oraz rzeczy, na które sam się natknąłem. Wszystkie te myśli przelatywały mi przez głowę równo­cześnie, ale dzięki temu, że umiałem koncentrować się na wielu rzeczach na raz, nic nie uroniłem z relacji Tytusa Crowa dotyczącej snów, które miał w ciągu minionych trzydzie­stu lat oraz ich implikacji w odniesieniu do prawdziwych wydarzeń w świecie rzeczywistym. Dotąd opisał kilka okrop­nych snów, które miał przed paru lary, kiedy jego sennym koszmarom towarzyszyły na jawie tragiczne straty podczas katastrof na zakotwiczonych na pełnym morzu platformach wiertniczych, wydobywających gaz i ropę, a teraz miał podać szczegóły jeszcze okropniejszych snów, które go nawiedziły zaledwie parę tygodni temu.

- Krótko mówiąc, Henri, śniłem o podziemnych istotach, przypominających ośmiornice, najwyraźniej pozbawione głów i oczu, stworzenia zdolne do drążenia tuneli w najgłębszych skałach z taką łatwością, jak nóż wchodzi w masło! Nie wiem na pewno, czym są te stworzenia, jednak jestem całkiem pe­wien, że należą do jakiegoś dotąd nieznanego gatunku, w prze­ciwieństwie do stworów określanych jako „nadprzyrodzone"; że są reliktami z pradawnych epok, a nie istotami z praktyk okultystycznych. Nie, mogę tylko zgadywać i uważam, że sta­nowią potworne zagrożenie! A jeżeli mam rację, wtedy, jak już mówiłem, cały świat znajduje się w piekielnym niebez­pieczeństwie!

Crow zamknął oczy, odchylił się w tył na fotelu i dotknął palcami zmarszczonego czoła. Najwyraźniej powiedział wszystko, co chciał. Ale mimo to jakoś nic miałem ochoty zadawać żadnych pytań. Był to bez wątpienia zupełnie inny Tytus Crow niż ten, jakiego dotąd znałem. Doskonale zdawa­łem sobie sprawę z rozległości jego badań w różnych dziw­nych obszarach oraz z tego, że jego zasługi w mniej znanych dziedzinach nauki były ogromne, ale czyżby w końcu miał już tego dosyć?

Wciąż przyglądałem mu się z niepokojem, gdy znów otwo­rzył oczy. Zanim zdążyłem ukryć swój niepokój, zauważył wyraz mojej twarzy i uśmiechnął się, gdy starałem się ukryć zakłopotanie.

- Bardzo... bardzo mi przykro, Tytusie. Ja...

Ponownie otworzył szufladę biurka i tym razem wyjął tecz­kę z listami, jakiś rękopis oraz kwadratowe, lekturowe pudeł­ko. - Najpierw listy - powiedział, wręczając mi cienką tecz­kę - a potem rękopis. Przeczytaj je, a ja się zdrzemnę - wtedy będziesz mógł sam ocenić to, co jest w tym pudełku. I wtedy lepiej wszystko zrozumiesz. Zgoda?

Skinąłem głową, pociągnąłem spory łyk brandy i zaczą­łem czytać. Z listami załatwiłem się dosyć szybko; wynikało z nich niezbyt wiele. Potem zabrałem się za rękopis.





3

Cementowe bariery

(Rękopis Paula Wendy-Smitha)

1

Nigdy nie przestanie mnie dziwić, jak niektórzy tak zwani chrześcijanie znajdują perwersyjną przyjemność w nieszczę­ściach innych. Uświadomiły mi ten fakt z całą mocą zupełnie niepotrzebne szepty i plotki, jakie zaczęły krążyć po fatal­nym pogorszeniu stanu zdrowia mego najbliższego krewne­go.

Byli tacy, którzy doszli do wniosku, że tak jak księżyc jest odpowiedzialny za przypływy i odpływy oraz częściowo za powolne ruchy skorupy ziemskiej, jemu także należy przypi­sać dziwne zachowanie sir Amery'ego Wendy-Smitha po po­wrocie z Afryki. Na dowód wskazywali nagłe zainteresowa­nie mego wujka sejsmologią - badaniem trzęsień ziemi - która tak go pochłonęła, że skonstruował własny przyrząd, sejsmo­graf, który nie był osadzony na konwencjonalnej betonowej podstawie i odznaczał się taką dokładnością, że rejestrował najmniejsze wstrząsy, które nieustannie przenikają nasz świat. To ten sam przyrząd, który stoi teraz przede mną, wydobyty z ruin domku, w którego stronę rzucam coraz częściej trwożne spojrzenia.

Przed swoim zniknięciem wuj spędzał długie, pozornie bezcelowe godziny, obserwując nieznaczne ruchy igły swego sejsmografu.

Co do mnie, uważałem za bardzo dziwny fakt, że podczas swych wizyt w Londynie sir Amery unikał metra i wolał pła­cić wygórowane rachunki za taksówki, zamiast wejść do, jak to określał, „tych czarnych tuneli". Z pewnością było to dzi­wactwo, ale nigdy nic uważałem tego za objaw obłędu.

Mimo to nawet kilku jego najbliższych przyjaciół było przekonanych, że jest obłąkany, widząc przyczynę w zbyt bli­skich kontaktach z owymi mrocznymi i niemal zapomniany­mi cywilizacjami, którymi był tak zafascynowany. Ale jakże mogłoby być inaczej? Mój wuj był zarazem antykwariuszem i archeologiem. Jego dziwne wędrówki po obcych krajach nie wynikały z pragnienia uzyskania jakichś osobistych ko­rzyści czy żądzy sławy. Powodowała nim raczej żądza życia; bowiem sławę, jaką zdobył - jak to się często zdarza - miał za nic i odstępował ją zawsze chętnym kolegom.

Ci tak zwani współcześni zazdrościli mu i może odnieśliby podobny sukces, gdyby posiadali jego zdolność przewidywa­nia i dociekliwość, którymi był tak hojnie obdarzony - albo, jak teraz zaczynam wierzyć - które stały się jego przekleń­stwem. Źródłem mojej goryczy jest sposób, w jaki go potrak­towali po tym strasznym zakończeniu owej ostatniej, fatalnej w skutkach ekspedycji. Wielu z nich zawdzięczało swoje suk­cesy jego odkryciom, ale na tę ostatnią wyprawę owych pieczeniarzy nie zaproszono; znaleźli się w niełasce, bo nie chciał im dać kolejnej okazji zdobycia niezasłużonej sławy. Uwa­żam, że ich twierdzenia o jego obłędzie były w znacznej mie­rze niczym więcej, jak złośliwym sposobem umniejszenia jego geniuszu.

Z pewnością owe ostatnie safari stanowiło jego fizyczny koniec. On, dawniej zawsze uśmiechnięty, wyprostowany i silny, jak na swój wiek, teraz chodził wyraźnie zgarbiony i bardzo stracił na wadze. Posiwiał, a uśmiech rzadko gościł na jego twarzy, zaś w kąciku ust często można było ujrzeć wyraźny, nerwowy tik.

Zanim to okropne pogorszenie stanu jego zdrowia spowodo­wało, że jego niegdysiejsi „przyjaciele" zaczęli się z niego wy­śmiewać, sir Amery rozszyfrował czy też przetłumaczył (nie­wiele mi wiadomo na ten temat) kilka rozpadających się, starych fragmentów, znanych w kręgach archeologów jako G’harne Fragments. Chociaż nigdy do końca nie opisał swych, odkryć, wiedziałem, że to, czego się z nich dowiedział, było przyczyną owej niefortunnej wyprawy do Afryki.

Wraz z garstką najbliższych przyjaciół, podobnych do nie­go uczonych, wyruszył w głąb kraju, w poszukiwaniu legen­darnego miasta, które, jak wierzył, istniało na wiele stuleci przed położeniem fundamentów pod pierwsze piramidy. W rzeczywistości, wedle jego obliczeń, pierwsi przodkowie człowieka jeszcze się nie pojawili, gdy na wyniosłych szań­cach G’harne wyryto owe monolityczne rzeźby. Jeżeli chodzi o wiek tego miejsca, o ile w ogóle miało jakiś wiek, twier­dzeń mego wuja niepodobna było obalić; nowe badania G'harne Fragments dowiodły, że pochodzą z okresu poprze­dzającego wczesny trias, ale fakt, że przetrwały tak długo, nie obracając się w pył, opierał się wszelkim próbom wyja­śnienia.

Pięć tygodni po tym, jak sir Amery wyruszył z miejsco­wej wioski, która stanowiła ostatni kontakt ekspedycji z cy­wilizacją, zupełnie sam i w strasznym stanie, słaniając się na nogach, dotarł do obozowiska żyjących na pustyni dzikusów. Bez wątpienia ci dzicy ludzie, którzy go znaleźli, pozbyliby się go od razu, gdyby nie ich zabobony. Powstrzymał ich od tego jego niezwykły wygląd oraz dziwny język, w jakim wy­dawał okrzyki, plus fakt, że przybył z obszaru, który stanowił dla nich tabu. W końcu zaopiekowali się nim, dopóki nie od­zyskał jakiego takiego zdrowia i zaprowadzili go w bardziej cywilizowane strony, skąd po jakimś czasie powrócił do świata zewnętrznego. Od tamtego czasu nigdy już nie widziano pozostałych członków ekspedycji. Tylko ja znam tę historię z listu, który zostawił mi wuj, ale opowiem o tym nieco póź­niej ...

Po samotnym powrocie do Anglii, sir Amery nabrał po­przednio wymienionych dziwactw, a sama wzmianka czy choćby jakieś przypuszczenia ze strony osób postronnych na temat zniknięcia jego kolegów wystarczały, aby zaczął maja­czyć o takich niewytłumaczalnych rzeczach jak „zagubiony ląd, gdzie gnieździ się i bulgocze Shudde-M'ell, przygoto­wując plan zniszczenia ludzkiej rasy i uwolnienia z wodnego więzienia Wielkiego Cthulhu..." Kiedy oficjalnie zażądano, aby wyjaśnił sprawę zaginionych kolegów, powiedział, że zginęli w wyniku trzęsienia ziemi i choć podobno proszono go, aby rzecz wyjaśnił dokładniej, nie powiedział nic więcej.

Tak oto, nie mając pewności, jak zareaguje na pytania dotyczące ekspedycji, w końcu niechętnie to uczyniłem. Jed­nakże w tych rzadkich chwilach, gdy czuł się na tyle dobrze, iż nie trzeba go było nakłaniać, aby powiedział coś na ten temat, słuchałem uważnie; bo sam, podobnie jak, a może na­wet bardziej niż inni, nie mogłem się doczekać wyjaśnienia tej tajemnicy.

Wrócił zaledwie parę miesięcy wcześniej, gdy nieoczeki­wanie opuścił Londyn i zaprosił mnie do swego domku, leżą­cego na odludziu, na wrzosowiskach Yorkshire. Zaproszenie to samo w sobie było czymś dziwnym, ponieważ mój wuj był jedną z tych osób, które spędzały całe miesiące w zupełnej samotności w rozmaitych odległych miejscach i lubił o sobie myśleć, jak o kimś w rodzaju pustelnika. Przyjąłem zapro­szenie, bo dojrzałem w nim doskonałą okazję do zaznania odrobiny spokoju, który jest szczególnie korzystny dla tego, czym się zajmuję.

2

Pewnego dnia, kiedy się już zaaklimatyzowałem, sir Amery pokazał mi dwie wyjątkowo piękne perłowe kule. Miały oko­ło czterech cali średnicy i choć nie potrafił dokładnie określić materiału, z którego były wykonane, powiedział, że wygląda na to, iż stanowią jakieś nieznane połączenie wapnia, chryzolitu i proszku diamentowego. W jaki sposób to osiągnięto, było, jak się wyraził, „nie do przewidzenia". Powiedział, że kule te zostały znalezione na terenie martwego od wieków G’harne — co było pierwszą w ogóle wzmianką o tym, że rzeczywiście odnalazł to miejsce - pogrzebane pod ziemią w kamiennej, pozbawionej pokrywy kasetce, na której dziw­nie nachylonych ściankach wyryto jakieś osobliwe obrazy. Sir Amery mówił o nich w bardzo niejasny sposób, stwierdzając tylko, że sugerują coś tak ohydnego, iż byłoby niedobrze, gdyby ktoś zechciał opisać je zbyt dokładnie. W końcu, odpo­wiadając na moje dociekliwe pytania, powiedział, że obrazy te przedstawiają potworne ofiary składane jakiemuś niepraw­dopodobnemu bóstwu. Nie chciał powiedzieć nic więcej, tyl­ko -jako że robiłem wrażenie „tak cholernie podekscytowa­nego" - odesłał mnie do prac Commodusa i udręczonego Caracalli.

Wspomniał, że na tej kasetce, oprócz owych obrazów, znajdowało się kilka wierszy ostro wyrytych znaków, bardzo przypominających pismo klinowe oraz G'harne Fragments i pod pewnymi względami wykazujących niepokojące podo­bieństwo do praktycznie niezgłębionego Pnakotic Manuscript. Zupełnie możliwe, ciągnął, że kasetka była swego rodzaju pudełkiem na zabawki, a kule wedle wszelkiego prawdopo­dobieństwa stanowiły błyskotki dziecka z martwego miasta; z pewnością w napisach, które zdołał rozszyfrować, była mowa o dzieciach czy też młodych wiekiem istotach.

W tym momencie opowiadania zauważyłem, że oczy sir Amery'ego zaszkliły się, a głos zaczął się łamać, jak gdyby jego pamięć poraziła jakaś dziwna psychiczna blokada. Niespodziewanie, jak człowiek nagle ogarnięty hipnotycznym transem, zaczął mamrotać o Shudde-M'ell i Cthulhu, Yog-So-thoth i Yibb-Tstll - „obcych bogach, których niepodobna opisać" - i o mitologicznych miejscach noszących równie fan­tastyczne nazwy: Sarnath i Hyperboreje, R'lyeh i Ephiroth, i wiele innych.

Chociaż bardzo pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej tragicznej ekspedycji, obawiam się, że to ja po­wstrzymałem sir Amery'ego przed kontynuowaniem relacji. Choć bardzo się starałem, kiedy usłyszałem, jak bełkocze, nie mogłem ukryć wyrazu współczucia i niepokoju, jaki po­jawił się na mej twarzy; kiedy to zobaczył, szybko przeprosił i umknął do swego pokoju. Kiedy później zajrzałem do środ­ka przez niedomknięte drzwi, był pochłonięty obserwacją sejsmografu i odniosłem wrażenie, że nanosi jego odczyty na atlas świata, który zdjął z półki. Zauważyłem też, że cicho spiera się sam ze sobą.

Naturalnie będąc tym, kim był i od dawna wykazując tak głębokie zainteresowanie szczególnymi problemami etnicz­nymi, poza historycznymi i archeologicznymi tekstami źró­dłowymi, posiadał kilka prac poświęconych starym legendom i prymitywnym, podejrzanym religiom. Mam na myśli takie dzieła jak Złota Gałąź i Kult Czarownic. Ale co mogłem wy­wnioskować z owych innych książek, jakie znalazłem w jego bibliotece parę dni po przybyciu? Na półkach biblioteki znaj­dowało się co najmniej dziewięć prac, o których wiedziałem, że są tak szokujące, iż rozmaite autorytety działające na prze­strzeni wielu lat uznały je za godne potępienia, bluźniercze, budzące odrazę, nie do opisania, czy wręcz literackie szaleń­stwo. Były wśród nich Cthaat Aąuadingen nieznanego auto­ra, Notes on the Necronomicon i Liber Miraculorem Feery'ego, History of Magic Eliphasa Leviego oraz wyblakły, oprawny w skórę egzemplarz odrażającego Cultes des Goules. Ale chy­ba najgorszą rzeczą, jaką tam zobaczyłem, była cienka ksią­żeczka Commodusa, którą ten „Krwawy Maniak" napisał w 183 roku i którą tylko laminowanie uchroniło przed rozpadnięciem się na kawałki.

Ponadto jakby te książki nie były wystarczająco niezro­zumiałe i budzące trwogę, było tam jeszcze coś...

Mam na myśli ów trudny do opisania, monotonny śpiew, który w środku nocy często dochodził z pokoju sir Amery 'ego. Pierwszy raz usłyszałem go szóstej nocy, jaką tam spędziłem, kiedy to mój niespokojny sen przerwała chorobliwa melodia języka, którego, jak się wydawało, nie były w stanie wyda­wać struny głosowe istoty ludzkiej. Jednak mój wuj był w tym zakresie niezwykle biegły, więc zdołałem zapisać czę­sto powtarzające się sekwencje brzmień, możliwie najbliższe wymawianych przez niego słów. Słowa te - czy raczej dźwię­ki -- brzmiały następująco:

Ce'haiie ep-ngh fl’hur G’harne fhtagn,

Ce'haiie fhtagn ngh Shudde-M'ell.

Hai G’harne orr'e ep fl’hur,

Shudde-M'ell ican-icanicas fi'nur orr'c G’harne.

Choć wówczas nie byłem w stanie wymówić tego tak, jak słyszałem, przekonałem się, że z każdym dniem wymowa tych słów przychodziła mi z coraz większą łatwością - jak gdyby wraz ze zbliżającym się nieopisanym horrorem byłem w sta­nie coraz sprawniej posługiwać się jego językiem. Może po prostu w moich ostatnich snach wymawiałem te właśnie sło­wa i, jako że w snach wszystko jest znacznie prostsze, moja biegłość przeniosła się na jawę.

Ale to nie wyjaśnia podziemnych wstrząsów - takich sa­mych niewytłumaczalnych wstrząsów, jakie napełniały prze­rażeniem mojego wuja. Czy wstrząsy, które powodują nie­ustanne drgania igły sejsmografu to jedynie ślady jakiegoś ogromnego, podziemnego kataklizmu na głębokości tysiąca mil i mającego miejsce pięć tysięcy mil stąd - czy też ich źródłem jest coś innego"? Coś tak dziwnego i przerażającego, że mój umysł wzdraga się, kiedy mam ochotę zbadać ten pro­blem zbyt dokładnie.

3

Kiedy już spędziłem w jego towarzystwie kilka tygodni, nadszedł czas, gdy wydawało się oczywiste, że sir Amery szybko wraca do zdrowia. Co prawda nadal chodził zgarbio­ny, choć ja osobiście uważałem, że nie tak wyraźnie, jak przed­tem i nadal miał tak zwane „dziwactwa", ale pod innymi względami bardziej przypominał mego dawnego wuja. Ner­wowy tik zupełnie zniknął, a policzki częściowo odzyskały swój dawny kolor. Przypuszczałem, że ta poprawa stanu jego zdrowia ma jakiś związek z nieustającymi obserwacjami sej­smografu; w tym czasie zdawałem już sobie sprawę, że ist­niał wyraźny związek między wynikami pomiarów a chorobą mego wuja. Niemniej jednak nie potrafiłem zrozumieć, dla­czego wewnętrzne ruchy skorupy ziemskiej tak silnie oddziaływują na jego układ nerwowy. Kiedy odwiedziłem jego pokój, aby spojrzeć na wskazania przyrządu, powiedział mi więcej o martwym G’harne. Powinienem był go odwieść od tego tematu.

- Miałem nadzieję, możesz to nazwać przeczuciem, że G’harne jest czymś rzeczywistym; kiedy rozszyfrowałem te fragmenty, przekonałem się ponad wszelką wątpliwość, że tak czy inaczej, G’harne kiedyś istniało. Odwiedziłem różne dziwne miejsca, Paul, i wysłuchałem jeszcze dziwniejszych historii. Kiedyś przebywałem wśród afrykańskiego plemie­nia, którego członkowie twierdzili, że znają tajemnice zagi­nionego miasta, a ich gawędziarze opowiedzieli mi o lądzie, gdzie słońce nigdy nie świeci; gdzie Shudde-M'ell, ukryty głęboko w poprzecinanej tunelami ziemi, knuje plany, które miałyby pogrążyć cały świat w oparach zła i szaleństwa oraz zamierza wskrzesić jeszcze gorsze okropności!

Z każdym wypowiedzianym zdaniem głos mego wuja przy­bierał na sile, ale teraz przerwał dla nabrania oddechu, po czym już normalniejszym tonem i nieco spokojniej kontynu­ował swoją opowieść.

- Moją pierwszą myślą po rozszyfrowaniu fragmentów był zamysł zorganizowania ekspedycji. Mogę ci powiedzieć, że dowiedziałem się o rozmaitych rzeczach, które mógłbym wykopać tu, w Anglii - byłbyś zaskoczony, co czai się pod powierzchnią ziemi na tych cichych wzgórzach Cotswold - ale to postawiłoby na nogi mnóstwo tak zwanych „eksper­tów" oraz zwykłych amatorów i dlatego postanowiłem zająć się G’harne. Kiedy po raz pierwszy powiedziałem o wypra­wie Kyle'owi, Gordonowi i innym, musiałem przedstawić naprawdę przekonywający argument, bo wszyscy uparli się, aby mi towarzyszyć. Jestem pewien, że niektórzy musieli uwa­żać, iż będzie to poszukiwanie wiatru w polu. Jak mówiłem, G'harne należy do tej samej dziedziny co Mu czy Ephiroth - a przynajmniej należało - i w ich oczach musiało to przypo­minać poszukiwanie lampy Aladyna, ale i tak zgłosili swój udział w wyprawie. Nie mogli tego nie zrobić, gdyby bowiem G'harne rzeczywiście istniało... jak to! Pomyśl tylko o chwale, jaka ich mogła ominąć! Nigdy by sobie tego nie wybaczyli. I dlatego ja nie mogę wybaczyć samemu sobie. Gdybym nie majstrował przy G'harne Fragments, oni by tutaj teraz byli. Niech Bóg ma ich w swojej opiece...

Jego głos znów wypełniło jakieś pomieszane ze strachem podniecenie, gdy rozgorączkowany podjął swoją opowieść.

Teraz mój wuj ciężko dyszał, a jego oczy, tak jak przed­tem, zaszkliły się; głos także zmienił mu się w jakiś dziwny sposób, a słowa zlewały się i brzmiały dziwnie obco.

Nie musisz patrzeć na mnie w ten sposób, Paul - wark­nął - ani myśleć to, co myślisz. Wydarzyły się rzeczy jeszcze dziwniejsze. Wilmarth z Miskatonic mógłby powiedzieć coś na ten temat! Nie czytałeś tego, co napisał Johansen! Wielki Boże, przeczytaj relacją Johansena!

- Hai, ep fl'hur... Wilmarth... stary gaduła... Co on ta­kiego wie, czego nie chce zdradzić? Dlaczego nic nie powie­dział o tym, co znaleziono w tych Górach Szaleństwa, co? Co takiego urządzenie Pabodiego wydobyło spod ziemi? Po­wiedz mi o tym, jeśli potrafisz! Ha, ha, ha! Ce 'haiie, ce 'haiie - G 'harne icanicas...

Wrzeszcząc, stał ze szklistymi oczami, gwałtownie wy­machując rękami w powietrzu. Myślę, że mnie w ogóle nie widział, że nie widział niczego - tylko przed oczyma jego wyobraźni znów rozgrywały się jakieś okropne sceny. Złapa­łem go za ramię, aby go uspokoić, ale odsunął moją dłoń, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co robi.

- Zbliżają się te gumowate stwory... żegnaj Gordon... nie krzycz tak - twoje wrzaski doprowadzają mnie do szału – ale to tylko sen. Koszmarny sen, jak wszystkie pozostałe sny, które mnie ostatnio prześladują. To sen, prawda? Żegnajcie wszy­scy, Scott, Kyle, Leslie...

Nagle wytrzeszczając oczy, gwałtownie się obrócił. - Zie­mia pąka! Jest ich tak wiele... spadam!

Niespodziewanie sam zaintonował monotonny śpiew, a jego okropne brzmienie, teraz nie zniekształcone odległo­ścią czy grubymi drzwiami, mogłoby bardziej bojaźliwego słuchacza doprowadzić do utraty przytomności. Śpiew był po­dobny do tego, co słyszałem poprzedniej nocy, a słowa, które przeniesione na papier nie robią wrażenia przesyconych złem - w istocie brzmią niedorzecznie - wychodzące z ust mego wuja i to tak płynnie, napełniały prawdziwym przerażeniem:


'Ep, ep-eeth, fl'hur G'harne

G'harne fhtagn Shudde-M'ell hyas Negg'h.

Wypowiadając te niewiarygodne słowa, sir Amery zaczął przebierać nogami, jakby w groteskowym biegu. Nagle znów krzyknął i raptownie skoczył do przodu, wpadając na prze­ciwległą ścianę. Wstrząs sprawił, że się przewrócił i legł bez­władnie na podłodze.

Przestraszyłem się, że moje mizerne usiłowania, aby mu pomóc, okażą się niewystarczające, ale ku mej ogromnej uldze, po kilku minutach odzyskał przytomność. Drżącym głosem zapewnił mnie, że czuje się „dobrze, tylko trochę otumanio­ny" i wspierając się na moim ramieniu wrócił do swego po­koju.

Tej nocy nie zdołałem zmrużyć oka. Otuliłem się kocem i siadłem przed pokojem wuja, aby być pod ręką, gdyby coś zakłóciło mu sen. Jednak noc minęła spokojnie i - paradok­salnie - rano wydawało się, że o wszystkim zapomniał, a jego stan zdecydowanie się poprawił.

Współcześni lekarze od dawna wiedzą, że w niektórych stanach psychicznych można uzyskać dobre wyniki leczenia, zmuszając pacjenta do ponownego przeżycia zdarzeń, które były przyczyną choroby. Być może wybuch mego wuja miał taki właśnie skutek - a przynajmniej tak myślałem, bo wpa­dłem na pewien pomysł, który mógł stanowić wyjaśnienie jego nienormalnego zachowania. Uznałem, że skoro prześladowały go powracające koszmary i owej pamiętnej nocy, kiedy miało miejsce trzęsienie ziemi i zginęli jego przyjaciele i koledzy, miał jeden z nich, było rzeczą zupełnie naturalną, iż jego umysł chwilowo - czy nawet trwale - został wytrącony z równowa­gi w chwili przebudzenia. A jeśli moja teoria była słuszna, tłumaczyła też jego obsesję związaną ze zjawiskami sejsmicz­nymi...

4


W tydzień później pojawił się kolejny ponury objaw po­gorszenia stanu zdrowia sir Amery'ego. Wydawało się, że jego stan bardzo się poprawił, choć nadal od czasu do czasu spa­cerował we śnie i wychodził do ogrodu, aby „komuś przyło­żyć". Był już koniec września i na dworze było dość chłodno, ale słońce świeciło jasno i wuj spędził cały ranek, grabiąc liście i przystrzygając żywopłot. Zajmowaliśmy się swoimi sprawami i właśnie myślałem, że już czas przygotować coś do zjedzenia, gdy wydarzyło się coś dziwnego. Wyraźnie po­czułem, jak ziemia lekko poruszyła się pod stopami i usłysza­łem niskie dudnienie.

Kiedy to się wydarzyło, siedziałem w salonie; w chwilę potem drzwi do ogrodu otworzyły się i wuj wpadł do środka. Z trupio bladą twarzą i wytrzeszczonymi oczami przemknął obok mnie i zniknął w swoim pokoju. Byłem tak zaszokowa­ny jego wyglądem, że prawie nie ruszyłem się z miejsca, do­póki po chwili chwiejnym krokiem nie wrócił do pokoju. Kie­dy opadł na głęboki fotel, dłonie wciąż mu drżały.

Już chciałem powiedzieć, że także odczułem wstrząs, ale zorientowawszy się, że uważa, iż był w błędzie, zmilczałem. Nie chciałem niepotrzebnie przyczyniać się do pogłębienia jego i tak poważnych zaburzeń.

Owej nocy, gdy sir Amery oddalił się do swego pokoju, poszedłem do jego pracowni - pokoju, który, jak wiedzia­łem, uważał za nienaruszalny - aby spojrzeć na sejsmograf. Jednak zanim popatrzyłem na to urządzenie, ujrzałem jakieś notatki rozrzucone na stojącym obok stole. Jeden rzut oka wystarczył, aby się zorientować, że arkusze białego papieru pokrywają skreślone charakterystycznym pismem mego wuja urywane zapiski, a gdy się im przyjrzałem dokładniej, z prze­rażeniem odkryłem, że stanowią bezładną mieszaninę najwy­raźniej oderwanych - choć powiązanych ze sobą - zdarzeń, łączących się w jakiś sposób z jego dziwacznymi urojeniami. Notatki te przeszły potem na moją własność; przytaczam je poniżej.

MUR HADRIANA

122-128 A.D. Wapienny Nasyp. (Gn'yah z G 'harne Fragments?) Wstrząsy podziemne przerwały kopanie i dlatego w nieukończonym rowie pozostawiono wycięte bazalto­we bloki z klinowatymi otworami.

W’nyal Shash (MITHRAS?)

Rzymianie mieli swe własne bóstwa - ale to nie Mithrasowi uczniowie Commodusa, Krwawego Maniaka, składali ofiary na Wapiennym Nasypie! W tym samym miejscu pięćdziesiąt lat wcześniej odkopano wielki kamienny blok, pokryły inskrypcjami i wyrytymi obrazami! Centurion Silvanus zamazał je i zakopał blok ponownie. Ostatnio głę­boko pod ziemią, gdzie niegdyś stała Karczma Vicusa w Forcie Housestcads, znaleziono szkielet i na podstawie sygnetu znajdującego się na jednym z palców, zidentyfi­kowano go jako szkielet Silvanusa - ale nie wiemy, jak zniknął! A uczniowie Commodusa nie byli wystarczająco ostrożni. Według relacji Atullusa i Caracalli, oni także znikli w nocy podczas trzęsienia ziemi!

AVEBURY

(Neolityczne A'bby z G’harne Fragments i Pnakotic Manuscript.) Publikacja encyklopedyczna Stukeleya, Świą­tynia Brytyjskich Druidów - to niewiarygodne! Napraw­dę druidzi! Ale Stukeley był bardzo bliski prawdy, kiedy pisał o oddawaniu czci wężom! Raczej robakom!

RADA MIEJSKA NANTES (9-ty wiek)

Rada nie zdawała sobie sprawy, co robi, kiedy zarządziła: „Niech kamienie, zwiedzione drwinami demonów, którym oddają cześć pośród min i porosłych lasem miejsc, gdzie składają swe śluby i ofiary, zostaną wykopane i rzucone tam, gdzie ich wyznawcy nigdy nie zdołają ich odna­leźć..." Czytałem ten fragment tyle razy, że wrył mi się w pamięć na zawsze! Bóg tylko wie, co się stało z nieszczę­śnikami, którzy próbowali wypełnić polecenia Rady...!

ZNISZCZENIE WIELKICH KAMIENI

W XIII i XIV wieku Kościół także próbował usunąć nie­które kamienie z Avebury, z powodu miejscowych zabobo­nów, które kazały ludziom ze wsi uczestniczyć w pogań­skich obrzędach i czarach! W istocie część tych kamieni zniszczono - za pomocą ognia i wody - „z powodu znaj­dujących się na nich rysunków".

INCYDENT

1320-1325. Dlaczego tak bardzo starano się zakopać je­den z największych kamieni w Avebury? Wstrząsy pod­ziemne sprawiły, że kamień się obsunął i uwięził jednego z robotników. Wydaje się, że nie podjęto żadnej próby, aby go uwolnić...! „Incydent" ten miał miejsce o zmierzchu, a dwaj inni ludzie zmarli ze strachu! Dlaczego? I dlacze­go inni kopacze uciekli z miejsca wypadku? Czym była gigantyczna rzecz, którą jeden z nich widział, jak się wwierca w ziemię? Rzekomo towarzyszył temu jakiś za­pach... Poznasz ich po ich ZAPACHU... Czy ta istota po­chodziła z gniazda upiorów spoza czasu?

OBELISK

Dlaczego rozbito tak zwany Obelisk Stukeleya? Jego frag­menty zakopano na początku XVIII wieku, lecz w 1833 roku Henry Browne znalazł w tym miejscu spalone ofiary ...a w pobliżu, na wzgórzu Silbury... Wielki Boże! Ten diabelski kopiec! Są rzeczy, nawet wśród tych okropno­ści, o których nie wolno myśleć — i jeśli mam pozostać przy zdrowych zmysłach, niech to wzgórze będzie jedną z nich!

AMERYKA: INNSMOUTH

1928. Co się naprawdę wydarzyło koło Diabelskiej Rafy na wybrzeżu Atlantyku, zaraz za Innsmouth i dlaczego rząd federalny zrzucił w tym miejscu bomby głębinowe? Dlaczego i dokąd wygnano połowę mieszkańców Inns­mouth? Jaki to miało związek z Polinezją i co jeszcze leży zagrzebane w krainach spoczywających w głębi morza?

WĘDROWIEC WIATRÓW

(Wędrowiec Śmierci, Ithaqua, Wendigo itd.) Jeszcze jed­na okropność - chociaż innego rodzaju! I te dowody! Rze­kome ofiary z ludzi w Manitobie. Niewiarygodne okolicz­ności dotyczące Sprawy Morrisa) Spencer z uniwersytetu w Quebec formalnie potwierdził jej prawdziwość... a w...

Na tym notatki się urywały i kiedy je czytałem po raz pierwszy, byłem z tego naprawdę rad. Wkrótce stało się aż nadto jasne, że zdrowie mego wuja zostało poważnie nad­szarpnięte, a jego umysł nie funkcjonuje normalnie. Oczywi­ście zawsze istniała możliwość, że sporządził te notatki przed pozorną poprawą, a jeżeli tak było, to jego stan niekoniecz­nie był tak poważny, jak się wydawało.

Odłożywszy notatki na miejsce, skupiłem uwagę na sej­smografie. Linia kreślona przez urządzenie była prosta, a gdy wyjąłem szpulę i obejrzałem wykres, zobaczyłem, że wyka­zuje tę niemal nienaturalną gładkość od dwunastu dni. Jak mówiłem, istniał bezpośredni związek między tym urządze­niem a stanem zdrowia mego wuja i ów dowód spokoju po­wierzchni Ziemi był niewątpliwie powodem jego względnie dobrego samopoczucia w ciągu ostatnich dni. Ale była w tym jeszcze jedna osobliwa rzecz: byłem szczerze zaskoczony tym, co odkryłem, ponieważ miałem pewność, że odczułem owe podziemne wstrząsy - w rzeczywistości słyszałem wówczas niskie dudnienie - i wydawało się niemożliwe, że zarówno sir Amery jak i ja ulegliśmy jednocześnie identycznemu złu­dzeniu.

Przewinąłem szpulę i kiedy już chciałem opuścić pokój, zauważyłem coś, co umknęło uwadze mego wuja. Była to mała mosiężna śrubka, która leżała na podłodze. Jeszcze raz odwi­nąłem szpulę, żeby odsłonić stożkowy otwór, który zauważy­łem poprzednio, ale który wydał mi się wówczas nieistotny. Teraz domyśliłem się, że tam właśnie powinna się znajdować ta śrubka. Zupełnie nie znam się na mechanice i nie potrafię powiedzieć, jaką rolę odgrywała ta mała część w całym urzą­dzeniu; mimo to umieściłem ją w otworze i ponownie złoży­łem urządzenie. Przez chwilę stałem, aby się przekonać, czy wszystko działa prawidłowo i przez kilka sekund nie zauwa­żyłem niczego nadzwyczajnego. Pierwszy sygnał, że nastą­piła jakaś zmiana, zarejestrowały moje uszy. Poprzednio sły­szałem tylko niskie buczenie i miarowe zgrzytanie, ale teraz zamiast tego zgrzytania usłyszałem wyraźnie skrzypienie pi­saka przesuwającego się po powierzchni papieru, które spra­wiło, że mój wzrok powędrował w kierunku igły urządzenia.

Mała śrubka najwyraźniej zmieniła wszystko. Nic dziw­nego, że wstrząs, który obaj odczuliśmy po południu i który tak zaniepokoił mego wuja, nie został zarejestrowany. Urzą­dzenie nie działało wówczas prawidłowo, ale teraz - owszem!

Teraz wyraźnie było widać, że co kilka minut ziemię prze­biegają wstrząsy, które choć nie są na tyle silne, aby je od­czuć, wystarczają, aby igła sejsmografu kreśliła szalone zyg­zaki na powierzchni przesuwającego się papieru...

Kiedy w końcu udałem się na spoczynek, byłem dużo bar­dziej poruszony, niż owymi popołudniowymi wstrząsami. Jednakże nie byłem w stanie określić przyczyny mego nie-pokoju. Właściwie dlaczego miałbym się niepokoić swoim odkryciem? Wiedziałem, że prawidłowo działające urządze­nie prawdopodobnie wpłynie niekorzystnie na mego wuja i może nawet wywołać kolejny „wybuch", ale czy sama ta świadomość tłumaczyła mój niepokój? Po zastanowieniu uznałem, że nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego jakaś część kraju miałaby być szczególnie narażona na pod­ziemne wstrząsy.

Ostatecznie doszedłem do wniosku, że urządzenie albo jest poważnie uszkodzone, albo po prostu o wiele zbyt czułe - być może mosiężna śrubka wymagała wyregulowania - i w końcu poszedłem spać, wmawiając sobie, że zbieżność między tamtym silnym wstrząsem a zachowaniem mego wuja jest czysto przypadkowa. Mimo to, zanim zasnąłem, zauwa­żyłem, że powietrze jest naładowane jakąś dziwną energią, a lekki wietrzyk, który w ciągu dnia poruszał liśćmi drzew, zupełnie ustał; panowała kompletna cisza i tylko we śnie zdawałem się wyczuwać lekkie drżenie ziemi pod łóżkiem...

5


Następnego dnia wstałem wcześnie. Zabrakło mi przybo­rów do pisania i postanowiłem złapać jedyny poranny auto­bus do Radcaru. Wyszedłem zanim sir Amery się obudził; rozmyślając podczas podróży o wydarzeniach poprzedniego dnia, postanowiłem trochę dokładniej zbadać całą sprawę, kiedy znajdę się w mieście. Szybko coś przegryzłem, zanim udałem się do siedziby Radcar Mirror, gdzie p. McKinnen, adiustator gazety, bardzo mi pomógł. Korzystając z redakcyj­nego telefonu, przeprowadził w moim imieniu gruntowne poszukiwania. W końcu dowiedziałem się, że przez większą część roku w Anglii nie było żadnych większych wstrząsów, co oczywiście należało zweryfikować, gdyby pojawiły się jakieś nowe informacje. Dowiedziałem się, że zarejestrowa­no kilka niewielkich wstrząsów, które wystąpiły w Goole, to jest w miejscu odległym zaledwie o parę mil (ostatni z nich zanotowano w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin) oraz w Tenterden, w pobliżu Dover. Bardzo niewielki wstrząs zanotowano także w Ramsey, w hrabstwie Huntingdonshire.

Serdecznie podziękowałem p. McKinnenowi za pomoc i już miałem wyjść, gdy zapytał mnie, czy może chciałbym przej­rzeć doniesienia z zagranicy. Z wdzięcznością przyjąłem jego propozycję i zacząłem studiować wielki stos dokumentów. Tak, jak się spodziewałem, większość informacji była dla mnie bezużyteczna, ale wkrótce znalazłem to, czego szukałem.

Na początku nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Prze­czytałem, że w sierpniu w Aisne miało miejsce trzęsienie zie­mi o takiej sile, że zawaliło się kilka domów, a wiele osób odniosło rany. Wstrząsy te porównywano do wcześniejszych o parę tygodni wstrząsów w Agen, jako że wydawały się być wywołane raczej osiadaniem gruntu, nie zaś prawdziwymi wstrząsami podziemnymi. Na początku lipca wystąpiły także wstrząsy w miejscowościach Calahorra, Chinchon i Ronda, na terenie Hiszpanii. Ich szlak biegł prosto jak strzała przez -czy raczej pod - Cieśniną Gibraltarską do Xauen w Maroko, gdzie zniszczeniu uległa cała dzielnica. A potem jeszcze... ale miałem już dosyć; nie śmiałem już więcej szukać; nie chciałem znać - nawet w przybliżeniu - położenia martwego G'harne...

Och! Zobaczyłem aż nadto, by zapomnieć o pierwotnym celu mojej wyprawy. Moja książka mogła poczekać, bo teraz były pilniejsze sprawy do załatwienia. Następnym przystan­kiem była miejska biblioteka, gdzie w Atłasie Świata Nicheljohna znalazłem wielką, składaną mapę Wysp Brytyjskich. Jako tako orientuję się w geografii brytyjskich hrabstw i zwró­ciłem uwagę na coś, co uznałem za osobliwość pośród na pozór nie powiązanych ze sobą miejsc, gdzie wystąpiły owe „niewielkie wstrząsy". Nie pomyliłem się. Używając drugiej książki jako linijki, połączyłem linią Goole w Yorkshire i Tenterden na południowym wybrzeżu i przeszył mnie dreszcz złego przeczucia, gdy zobaczyłem, że linia ta przechodzi bar­dzo blisko albo wręcz przecina Ramsey w Huntingdonshire. Z ciekawością pomieszaną ze strachem przedłużyłem linię na północ i z przerażeniem odkryłem, że mija zaledwie o milą domek na wrzosowiskach!

Zmartwiałymi palcami przewróciłem kilka stron atlasu, aby znaleźć mapę Francji. Wahałem się przez długą chwilę, po czym niezdarnie znalazłem Hiszpanię i w końcu Afrykę. Dłu­go siedziałem jak sparaliżowany, w otępieniu przewracając kolejne strony i odruchowo sprawdzając nazwy miejscowo­ści.

Kiedy w końcu opuściłem bibliotekę, w ogóle nie mogłem zebrać myśli i po plecach przebiegały mi dreszcze potworne­go przerażenia, którego źródło kryło się gdzieś w otchłani czasu. Mój jak dotąd zdrowy układ nerwowy zaczął się sy­pać.

Kiedy wieczornym autobusem wracałem do domu przez wrzosowiska, miarowy warkot silnika spowodował, że zapa­dłem w półsen, w którym znów usłyszałem coś, o czym wspo­minał sir Amery - coś, o czym mruczał przez sen. Mówił wtedy: - Nie znoszą wody... Anglia jest bezpieczna... mu­siałyby zejść zbyt głęboko...

Przypomniawszy sobie te słowa, gwałtownie otrzeźwia­łem i poczułem kolejny, lodowaty dreszcz, który przeszył mnie do szpiku kości. Te złe przeczucia nie były mylne, bowiem to, co zastałem, kiedy dotarłem do domu, spowodowało, że mój układ nerwowy rozsypał się całkowicie.

Kiedy autobus wyjechał zza ostatniego zakrętu porosłego lasem, który zasłaniał dom — ujrzałem to! Całe miejsce zapa­dło się pod ziemię! Po prostu nie umiałem tego pojąć. Nawet wiedząc wszystko, co wtedy wiedziałem — dysponując kolej­nymi dowodami — było to zbyt wiele dla mego umęczonego umysłu. Wysiadłem z autobusu i poczekałem, aż minie zaparkowane samochody policyjne i stojących wokół podróż­nych, po czym powoli przeszedłem na drugą stronę drogi. Ogrodzenie okalające dom zostało usunięte, aby umożliwić dostęp karetce pogotowia, która stała zaparkowana w dziw­nie pochyłym ogrodzie. Włączono reflektory, bo było już pra­wie ciemno i grupa ratowników gorączkowo uwijała się po­śród ruin. Kiedy tak stałem w przerażeniu, podszedł do mnie policjant. Jąkając się, powiedziałem, kim jestem i usłyszałem następującą historię.

Katastrofę widział przejeżdżający obok kierowca; towa­rzyszące jej wstrząsy były odczuwalne w pobliskim Marske. Kierowca ten, zdając sobie sprawę, że sam niewiele może uczynić, popędził do Marske, aby zawiadomić o tym, co się stało i wezwać pomoc. Dom podobno zawalił się jak domek z kart. Policja i pogotowie zjawili się na miejscu w ciągu pani minut i natychmiast rozpoczęto akcję ratunkową. Wydaje się, że w chwili katastrofy mój wuj był na zewnątrz, ponieważ dotąd nie znaleziono po nim ani śladu. Na całym terenie czuć było dziwny, trujący zapach, który jednak rozwiał się wkrót­ce po tym, jak rozpoczęto akcję ratunkową. Uprzątnięto już podłogi wszystkich pomieszczeń oprócz pracowni i podczas gdy policjant udzielał mi informacji, gorączkowo usuwano pozostałe gruzy.

Nagle gwar głosów ustąpił miejsca kompletnej ciszy. Zo­baczyłem, że ekipa spoconych ratowników stoi wśród ruin, wpatrując się w coś pod swymi stopami. Serce skoczyło mi w piersi i przedarłem się przez leżący wszędzie gruz, aby zo­baczyć, co znaleźli.

W miejscu, gdzie znajdowała się podłoga pracowni, było to, czego się obawiałem i czego zarazem się spodziewałem. W podłodze ział wielki otwór - ale z ułożenia desek i sposobu, w jaki były rozrzucone wokół, wyglądało jakby grunt nie za­padł się do wewnątrz, lecz raczej został wypchnięty od dołu...


6


Od owej chwili nigdy więcej nie widziano sir Amery'ego Wendy-Smitha i choć jest uważany za zaginionego, wiem, że w istocie nie żyje. Odszedł do światów pradawnych dziwów i tylko modlę się, aby jego dusza błąkała się po naszej stro­nie. Bowiem wskutek naszej niewiedzy byliśmy wobec niego bardzo niesprawiedliwi - ja i wszyscy inni, którzy uważali, że jest niespełna rozumu. Teraz jego dziwne zwyczaje dosko­nale rozumiem; jednak zrozumienie przyszło z trudem i kosz­towało wiele. Nie, nie był obłąkany. To, co robił, wynikało z instynktu samozachowawczego i choć podjęte przez niego środki ostrożności nie zdały się na nic, powodował nim strach przed nienazwanym złem, a nie obłęd.

Ale najgorsze miało jeszcze nadejść. Mój kres będzie po­dobny. Wiem to, bo niezależnie od tego, gdzie jestem, te wstrzą­sy podążają moim śladem. A może to tylko tkwi w mojej gło­wie? Nie, z moją głową jest wszystko w porządku. Nerwy mam zszargane, ale umysł pozostał nietknięty. Wiem zbyt wiele! Odwiedzają mnie w snach, tak jak z pewnością odwiedzali mego wuja i to, co wyczytali w mojej głowie, powiedziało im, że zagraża im niebezpieczeństwo. Nie mogą mi pozwolić na dalsze badania, bo takie wtrącanie się w ich sprawy mo­głoby pewnego dnia ujawnić ich obecność ludziom - zanim będą gotowi!

Boże! Dlaczego ten głupiec Wilmarth z Miskatonic nie odpowiedział na moje telegramy? Musi być jakieś wyjście! Nawet teraz kopią - ci mieszkańcy ciemności...

Jednak nie - to się na nic nie zda! Muszę wziąć się w garść i dokończyć tę opowieść. Nie miałem czasu, aby wła­dzom powiedzieć prawdę, ale nawet gdybym miał, wiem, jaki byłby rezultat. - Z tymi wszystkimi Wendy-Smithami jest coś nie w porządku - powiedzieliby. Ale ten rękopis przemówi w moim imieniu i będzie stanowił ostrzeżenie dla innych. Może kiedy się okaże, jak bardzo moje odejście będzie po­dobne do losu, jaki spotkał sir Amery'ego, ludzie zaczną się dziwić; ten rękopis ich poprowadzi i może odszukają i znisz­czą prastare szaleństwo tej planety, zanim ono zniszczy ich...

Parę dni po zawaleniu się domku na wrzosowiskach za­mieszkałem tutaj, w domu na peryferiach Marske, żeby być w pobliżu, gdyby - choć nie mam wielkiej nadziei - mój wuj jednak się odnalazł. Ale teraz trzyma mnie tutaj jakaś przera­żająca siła. Nie potrafię uciec... Na początku ich siła nie była tak potężna, ale teraz... Teraz nie jestem już w stanie nawet wstać od tego biurka i wiem, że mój koniec jest bliski. Jestem jak przywiązany do tego krzesła i mogę tylko pisać!

Ale muszę... muszę... Ruchy ziemi są teraz coraz silniej­sze. Ta piekielna, przeklęta igła - podskakuje jak szalona!

Byłem tu zaledwie od dwóch dni, gdy policjant przyniósł mi brudną poplamioną kopertę. Znaleziono ją w ruinach domu - koło krawędzi tego dziwnego otworu - była zaadresowana do mnie. Zawierała notatki, które już przepisałem oraz list od sir Amery'ego, który musiał właśnie skończyć pisać, gdy ta okropność go dopadła. Kiedy się nad tym zastanawiam, nie jest zaskakujące, że koperta ocalała; oni nie mogli wiedzieć, co zawiera, więc się nią nie zainteresowali. Wydaje się, że nic w zawalonym domu nie zostało specjalnie zniszczone - to znaczy nic martwego - i z tego, co dotąd udało mi się od­kryć, jedynymi brakującymi przedmiotami są te okropne kule albo to, co z nich zostało!

Ale muszę się spieszyć. Nic zdołam uciec, a wstrząsy cały czas przybierają na sile. Nie! Nic mam już czasu. Nie mam czasu, aby opisać wszystko, co zamierzałem. Wstrząsy są te­raz zbyt silne... zby t siln e. Przeszk adzaj ą w pisani u. Musz ę ko ńczyć; do rękop isu przyp ina m list sir Amer y'ego.

Paul,

Jeśli ten list kiedykolwiek do Ciebie dotrze, jest kilka spraw, o które muszę Cię prosić ze względu na bezpieczeń­stwo i los świata. Jest rzeczą absolutnie konieczną, aby je zbadać i zająć się nimi - choć w jaki sposób to uczynić, nie mam pojęcia, W trosce o własne zdrowie psychiczne chcia­łem zapomnieć o tym, co wydarzyło się w G’harne. Próbo­wałem to ukryć, ale niesłusznie. Teraz ludzie kopią w rozma­itych zakazanych miejscach i kto wie, co mogą tam znaleźć. Z pewnością wszystkie te okropności trzeba wytropić i wy­korzenić - ale nie przy pomocy niewydarzonych amatorów. Muszą to zrobić ludzie, którzy są przygotowani na najgorsze; na ohydne, kosmiczne okropności. Muszą mieć broń. Może sprawę załatwią miotacze ognia... Z pewnością niezbędna będzie profesjonalna sztuka wojenna... Można będzie wyko­rzystać różne urządzenia, aby wytropić wroga... Mam na myśli specjalistyczne sejsmografy. Gdybym miał czas, przygotował­bym dossier, szczegółowe i dokładne, ale wygląda na to, że ten list będzie musiał wystarczyć jako przewodnik dla przy­szłych myśliwych.

Widzisz, teraz wiem na pewno, że mnie ścigają - i nic nie mogę na to poradzić! Jest za późno! Na początku nawet ja sam, tak jak wielu innych, myślałem, że jestem trochę stuknięty. Nie chciałem przyznać się przed samym sobą, że to, co widziałem, w ogóle się wydarzyło! Bowiem zaakceptować to, oznaczało kompletny obłęd - jednak to było rzeczywiste i wydarzyło się naprawdę - i wydarzy się ponownie!

Bóg jeden wie, co się stało z moim sejsmografem, ale to cholerstwo zawiodło w najbardziej nieodpowiednim momen­cie! Och, oni i tak w końcu by mnie dopadli, ale miałbym przynajmniej czas, aby przygotować odpowiednie przestro­gi.

Proszę, abyś to przemyślał, Paul... Pomyśl o tym, co się wydarzyło w domku... piszę o tym, jakby to już było – bo wiem, że to się musi wydarzyć! I wydarzy się! To Shudde-M'ell przybywa po swoje kule...

Paul, zastanów się, jak umarłem, bo jeśli czytasz te słowa, jestem albo martwy, albo znikłem - co oznacza to samo. Prze­czytaj uważnie załączone notatki, bardzo Cię proszę. Nie mam czasu, aby opisać to dokładniej, ale te notatki mogą Ci się przydać. Jeżeli jesteś choć w połowie tak dociekliwy, jak przy­puszczam, z pewnością wkrótce zrozumiesz niesamowity horror, jaki, raz jeszcze powtarzam, zawisł nad światem... Teraz ziemia naprawdę się trzęsie, ale ponieważ wiem, że to już koniec, jestem spokojny... Choć nie spodziewam się, że ten spokój będzie trwał długo. Myślę, że kiedy rzeczywiście po mnie przyjdą, mój umysł definitywnie odmówi posłuszeń­stwa. Mogę to sobie wyobrazić. Deski podłogi rozszczepiają się, wybrzuszają, kiedy oni torują sobie drogę. Nawet myśląc o tym teraz, aż wzdrygam się z przerażenia. Rozejdzie się okropny zapach, pojawi się śluz, śpiew, zaczną się wić... a potem...

Nie mogąc uciec, czekam. Jestem uwięziony przez tę samą hipnotyczną moc, która pochłonęła tamtych w G’harne. Co za straszne wspomnienia! Budzę się, widząc, jak z moich przy­jaciół i towarzyszy wysysają krew te wampiryczne robaki, które wyroiły się z kloaki czasu! Bogowie z innego wymiaru! Byłem wówczas zahipnotyzowany przez tę samą okropną siłę i nie mogłem się ruszyć, aby pomóc moim druhom, czy choć­by uratować się samemu!

Kiedy księżyc skrył się za chmurami, jakimś cudem hip­notyczne zaklęcie prysło. Wtedy z krzykiem i łkaniem, kom­pletnie rozbity i oszalały ze strachu, rzuciłem się do ucieczki, słysząc za sobą brzęczenie i piekielny śpiew Shudde-M'ell i jego hordy.

Nie zdając sobie z tego sprawy, wziąłem ze sobą owe dia­belskie kule... Zeszłej nocy mi się śniły. A we śnie znów uj­rzałem te inskrypcje na kamiennej kasetce. I co więcej, po­trafiłem je przeczytać!

Wszystkie obawy i pragnienia tych piekielnych stworów można było zobaczyć tak wyraźnie, jak nagłówki w gazecie! Może są „bogami", a może nie, ale jedno jest pewne: naj­większą przeszkodą w ich planach podboju Ziemi jest nie­zwykle długi i skomplikowany cykl rozrodczy! Raz na tysiąc lat rodzi się tylko kilka osobników, ale biorąc pod uwagę, od jak dawna tu są, bliska już musi być chwila, gdy ich liczba stanie się wystarczając! Naturalnie ten powolny wzrost ich liczby sprawia, że nie chcą utracić choćby odrobiny swego skrzeku - i dlatego wydrążyły te długie na tysiące mil tunele, nawet pod dnem oceanu, aby odzyskać swoje kule!

Zastanawiałem się, dlaczego idą moim śladem - i teraz już wiem. Wiem także, jak! Potrafisz odgadnąć, Paul, skąd wiedzą, gdzie się znajduję, albo dlaczego nadchodzą? Te kule są dla nich jak latarnia morska, jak śpiew syreny. / tak jak wszyscy rodzice — choć obawiam się, że bardziej powodowa­ni nikczemnym pragnieniem niż jakimkolwiek innym uczuciem, które moglibyśmy pojąć - jedynie reagują na wołanie swych dzieci!

Ale spóźnili się!

Parę minut temu, tuż przed tym, jak zacząłem pisać ten list, młode wykłuły się! Któż mógłby przypuszczać, że to są jaja - albo że kasetka, w której się znajdowały, to inkubator? Nie obwiniam się o to, że nie wiedziałem; raz nawet próbo­wałem prześwietlić te kule promieniami Roentgena, ale one odbijają wszelkie promieniowanie! A skorupa jest taka gru­ba! Jednak w chwili, gdy młode się wykluły, skorupy rozpry­sły się na maleńkie kawałki. Stworzenia, które z nich wyszły, były nie większe od orzecha. Biorąc pod uwagę rozmiary osob­nika dorosłego, muszą się charakteryzować niesamowitym tempem wzrostu. Ale te dwa nigdy już nie urosną! Przypali­łem je cygarem... i szkoda, że nie słyszałeś psychicznych wrza­sków spod ziemi!

Gdybym tylko wcześniej miał pewność, że to nie obłęd, wówczas może znalazłbym sposób ucieczki przed tym horro­rem. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Moje notatki - przej­rzyj je, Paul, i zrób to, co ja powinienem był zrobić. Dokończ szczegółowe dossier i przedstaw je odpowiednim władzom. Wilmarth może Ci pomóc i może jeszcze Spencer z uniwer­sytetu w Quebec. Nie mam już zbyt wiele czasu. Słyszę, jak pęka sufit.

Ten ostatni wstrząs - kawałki sufitu spadają na podłogę, która unosi się! Nadchodzą. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece! Czuję, jak obmacują mój umysł...


Szanowny Panie,

Niniejszy rękopis znaleziono w ruinach domu przy Anwick Street 17 w Marske, Yorkshire, po wstrząsach podziem­nych, jakie miały miejsce we wrześniu tego roku. Jesteśmy zdania, że stanowią „opowiadanie fantastyczne", które jego autor, Paul Wendy-Smith, przygotowywał do ogłoszenia dru­kiem. Jest więcej niż prawdopodobne, że tak zwane zniknię­cie zarówno sir Amery'ego Wendy-Smitha, jak i jego bratan­ka jest niczym innym, jak swoistym chwytem reklamowym: wiadomo powszechnie, że sir Amery Wendy-Smith zawsze interesował się sejsmologią i być może jakieś wczesne ozna­ki zbliżających się dwóch wstrząsów zainspirowały jego bra­tanka do napisania tego opowiadania. Śledztwo trwa.

Sierż. J. Williams

Policja Hrabstwa Yorks.

2 października 1933




4

Przeklęta ziemia

(Z notatnika de Marigny'ego)


Wkrótce stało się oczywiste, że okultysta, pomimo jego zaprzeczeń, był znacznie bardziej zmęczony niż przyznawał, ponieważ zamknął oczy i zapadł w drzemkę; siedząc w fotelu oddychał głęboko i rytmicznie, podczas gdy czytałem listy i - opowiadanie fantastyczne? - Paula Wendy-Smitha.

Szczerze przyznaję, że kiedy skończyłem czytać, w głowie miałem mętlik! Jak na rzekomą „fikcję", było tam zbyt wiele opartych na faktach odniesień; i dlaczego autor celowo posta­nowił dać bohaterom opowiadania prawdziwe imiona: swoje, swego wuja i wielu innych niegdyś żyjących ludzi? Biorąc pod uwagę listy, które przeczytałem przed tym niepokojącym doku­mentem, szybko narastało we mnie przekonanie, że twierdzenia Crowa - przynajmniej jak dotąd - mają mocne podstawy. Bo choć mój przyjaciel nie powiedział tego otwarcie, zgadywa­łem, że był zdania, iż rękopis Wendy-Smitha jest niczym in­nym jak sprawozdaniem opisującym fantastyczne fakty!

Kiedy już wszystko przeczytałem i kiedy ponownie przej­rzałem treść kilku listów, Crow nadal drzemał w swym fotelu. Hałaśliwie odłożyłem papiery na biurko i grzecznie zakasła­łem. Te nieoczekiwane dźwięki spowodowały, że mój przyja­ciel w jednej chwili się ocknął.

Było wiele spraw, które wymagały dodatkowych wyja­śnień; jednakże nie odezwałem się ani słowem, patrząc z uwagą, jak Crow porusza się w fotelu, aby mi podać pudeł­ko zawierające... co?

Myślę, że już wiedziałem.

Ostrożnie zdjąłem tekturową pokrywę i przekonałem się, że mój domysł był słuszny; następnie wyjąłem jedną z czte­rech pięknie lśniących kul, które znajdowały się wewnątrz.

- Skrzek Shudde-M'ell - powiedziałem cicho, odkłada­jąc pudełko na biurko i przyglądając się kuli. - Jaja jednego z mniej znanych bóstw mitologii Cthulhu. A więc Bentham ci je przysłał, tak jak prosiłeś, prawda?

Skinął głową twierdząco. — Ale przesyłce nie towarzyszył żaden list i odniosłem wrażenie, że przygotowano ją niezdarnie i w pośpiechu. Myślę, że musiałem porządnie nastraszyć Benthama... albo może nastraszyło go coś innego!

Marszcząc brwi, pokręciłem głową, bo nagle znów ogar­nęły mnie wątpliwości, - Ale tak trudno w to wszystko uwie­rzyć, Tytusie, i to z wielu powodów.

Widziałem, że przez chwilę rozważa mój argument, po czym rzekł: - Czy znasz historię „Chłopca, który podniósł fałszywy alarm", Henri? Oczywiście znasz. No więc, mam wrażenie, że ostatni rękopis Paula Wendy-Smitha został skon­struowany na podobnej zasadzie. Napisał sporo makabrycz­nych opowiadań i obawiam się, że jego agent i wykonawca testamentu - mimo że mieli na początku pewne wątpliwości z powodu opóźnienia wydania - w końcu potraktowali jego ostatnie dzieło jako jeszcze jedną fikcję. To przywodzi mi na myśl przypadek Ambrose Bierce'a. Wiesz, co mam na myśli, nieprawdaż?

Ukląkł na podłodze i zaczął zbierać jakieś książki i mapy. - Ale tak czy owak, mój przyjacielu, albo nie słuchałeś mnie zbyt uważnie, albo też - uśmiechnął się - nie wierzysz w to, co jak przysięgałem, jest prawdą. Mówię o swoich snach, Henri - pomyśl o moich snach!

Pozwolił mi zastanowić się przez chwilę, po czym powie­dział: - Załóżmy na chwilę, że w wyniku jakiejś anomalii moje koszmary były czysto przypadkowe oraz że p. Bentham jest, jak sugerujesz, „kawalarzem". Jak wyjaśnisz sprawę tych jaj? Może myślisz, że Bentham, który wygląda na dość prak­tycznego człowieka, poszedł do warsztatu i po prostu ulepił je ze zwykłego chryzolitu i pyłu diamentowego? Nie, Henri, to nie przejdzie. Poza tym - podniósł się i wyjął z pudełka jedną z kul, ostrożnie ważąc ją w dłoni - zbadałem je. Z tego, co dotąd udało mi się ustalić, są autentyczne. W istocie ja wiem, że tak jest! Miałem niewiele czasu, aby je zbadać tak dokładnie jakbym chciał, ale jedno jest pewne - nie prze­puszczają promieni Roentgena! To bardzo dziwne, jeśli zwa­żyć, że są niewątpliwie ciężkie, a w ich składzie nie ma oło­wiu. I jeszcze coś, coś bardziej określonego...

Położył jajo, starannie ułożył książki i papiery, które wcze­śniej zebrał z podłogi i wrócił na krzesło. Ze środkowej szu­flady biurka wyjął jakiś chirurgiczny instrument. - Pożyczył mi go mój sąsiad, ten sam, który na moją prośbę próbował prześwietlić te jaja. Chcesz posłuchać, de Marigny?

Włożyłem słuchawki do uszu i ostrożnie przyłożyłem czuj­nik do jednego z jaj, po czym docisnąłem go mocniej. Nagła zmiana wyrazu mojej twarzy spowodowała, że Crow wyszczerzył zęby w ponurym uśmiechu. W innych okolicznościach na pewno roześmiałby się na głos. Najpierw ogarnęło mnie zdumienie, które po chwili ustąpiło miejsca przerażeniu!

Poczułem nagłe mdłości i szybko odłożyłem jajo do pu­dełka, po czym pośpiesznie wytarłem dłonie w chustkę. Na­stępnie drżącą ręką oddałem stetoskop przyjacielowi.

Po krótkiej przerwie Crow ciągnął dalej. - Ale zastano­wiwszy się dokładnie nad fragmentem rękopisu dotyczącym sir Amery'ego, doszedłem do wniosku, że jego obliczenia tylko częściowo były poprawne. Spójrz na to w ten sposób: jeśli, jak odkrył Wendy-Smith, cykl rozrodczy Shudde-M'ell i jemu podobnych jest tak długi i skomplikowany, stworzenia te nie mogły pozwolić na utratę dwóch osobników swojej rasy. Ale jestem pewien, że było więcej powodów ich przybycia do Anglii. Może planowały to już od dłuższego czasu - może od stuleci, czy nawet eonów! Tak jak to widzę, owa kradzież jaj z G’harne ostatecznie popchnęła je do działania. Wiemy, że przybyły z Afryki - aby odzyskać swe jaja, wywrzeć ze­mstę, czy z jakiegoś innego powodu - ale nie mamy żadnego dowodu, że wróciły tam, skąd przyszły!

Zamilkł, bo, jak sądzę, zabrakło mu słów. Zerwałem się na równe nogi i zacząłem przemierzać pokój tam i z powrotem. A mimo to... Znów coś mnie zastanowiło. Coś, co powiedział Crow... Mój umysł jeszcze nie zdążył ogarnąć tych rewelacji.

Przerwał, aby dotarło to do mojej świadomości, po czym kontynuował: - Tak czy owak, ta... grupa z Coalville przy­była do Harden około dwudziestego szóstego dnia miesiąca, powodując zawał w kopalni, o którym wspominał Bentham. Stwierdziwszy, że jaja znikły, można by powiedzieć, zostały „uprowadzone", stworzenia te podążyły mentalnym śladem w kierunku domu Benthama w Alston.

Przerwał, aby w stosie papierów, leżących na biurku, zna­leźć wycinek prasowy, który mi podał. - Jak widzisz, Henri, dwudziestego ósmego wstrząsy podziemne wystąpiły w Stenhope, w hrabstwie Durham. Czy muszę dodawać, że Stenhope leży dokładnie między Harden a Alston?

Znów opadłem na krzesło i nalałem sobie sporą porcję brandy.

- Tytusie, to jasne, że nie możesz tutaj trzymać tych jaj! - Powiedziałem. - Na Boga, przecież nawet w tej chwili - niewidzialne, niesłyszalne, może tylko w postaci głębokich drgań ziemi, rejestrowanych przez sejsmologów - te podziem­ne ośmiornice, te wampiry, mogą zmierzać w tę stronę, wy­palając sobie drogę przez trzewia naszej planety! Znalazłeś się w równie wielkim niebezpieczeństwie, jak Bentham, za­nim przekazał ci te jaja!

Wtedy nagle wpadłem na pewien pomysł. Pochyliłem się w przód i walnąłem pięścią w stół. - Morze! - Krzyknąłem.

Crow wydawał się zaskoczony moim wybuchem. - Co? - Zapytał. - Co masz na myśli, mówiąc „morze", de Marigny?

- To jest to! - Uderzyłem zaciśniętą pięścią w dłoń. – Nie ma potrzeby niszczyć jaj i narażać się na zemstę ze strony tych stworów - po prostu trzeba wrzucić je do morza! Czyż
sir Amery nie twierdził, że boją się wody?

- To jest myśl - powoli powiedział Crow - ale... - Tak?

Trafiłem w sedno. Crow zmarszczył brwi i szybko obszedł biurko, po czym zdjął z półki egzemplarz Notes on the Necronomicon Feery'ego.

Wówczas nie mogliśmy o tym wiedzieć, ale sprawy poto­czyły się w zupełnie innym kierunku, niż planował Crow, bowiem wydarzenia, jakie nastąpiły, miały pokrzyżować wszelkie plany, które był w stanie obmyślić. Jak się okazało, nie mogliśmy o tym wiedzieć i mój wymizerowany przyja­ciel przewracał kartki często zmyślonej rekonstrukcji przerażającego dzieła Alhazreda, aż znalazł miejsce, którego szu­kał.

- Tutaj mamy - oznajmił w końcu - fragment zatytułowa­ny „Moc Pięcioramiennej Gwiazdy". - Usiadł w fotelu i za­czął czytać:

Pancerz przeciw Czarownicom i Demonom, przeciw Tym-z-Głębin, Doolom, Voormais, Tacho-Tacho, Mi-Go, Shog-gaothom, Potworom, Valuzjanom oraz wszelkim ludziom i istotom, które służą Wielkim Prastarym i ich potomstwu, tkwi w Pięcioramiennej Gwieździe, wyrytej w szarym Kamieniu ze starożytnego Mnar; wszelako nie jest on wystarczająco silny przeciw samym Wielkim Prastarym. Po­siadacz tego Kamienia będzie mógł rozkazywać wszystkim istotom, które pełzają, pływają, chodzą albo fruwają, a nawet Źródłu, z którego nie ma powrotu. Jego moc rozciąga się na Yhe z Wielkiego R’lyeh, na Y'ha-nthlei z Yoth, na Yuggoth z Zothique, na N'kai z Naa-Hk i K'n-yan, na Carcosa z G’harne, na bliźniacze miasta Ib i Lh-yib, na Kadath z Zimnego Pustkowia i Jezioro Hali; nawet kiedy Gwiaz­dy zgasną i ostygną, nawet kiedy umrze Słońce, a Prze­strzenie między Gwiazdami rozszerzą się, gdy osłabnie Moc wszystkiego - nawet Kamienia z Pięcioramienną Gwiazdą, który nosi w sobie zaklęcie nałożone na Wiel­kich Prastarych przez dobrych Starszych Bogów; wtedy nadejdzie Czas, gdy wiadomym się stanie, że: Kto wiecznie kłamie, śmierć mu nie sądzona. W dziwnych eonach może i śmierć skona."

- Wiem - powiedział. - Wiem! To także oznacza, że Cthulhu i inni również są wolni i znów mogą przemierzać nasz świat i zabijać, i...

Otrząsnął się, jakby chciał się wyswobodzić z jakiejś mon­strualnej pajęczyny i zdobył się na lekki uśmiech. — Ale nie, to niemożliwe - nie, wiedzielibyśmy, gdyby Cthulhu, Yog-So-thoth, Yibb-Tstll i wszyscy inni byli na wolności. Wiedzieli­byśmy o tym od dawna. Cały świat...

Słuchając okultysty, miałem mętlik w głowie. Na chwilę zrobiło mi się niedobrze. - Tytusie, czekaj! To... dla mnie za szybko... za szybko! - Uczyniłem wysiłek, aby się uspokoić.

- Słuchaj, Tytusie. W jedno popołudnie świat moich po­jąć legł w gruzach. Zawsze interesowałem się okultyzmem, niesamowitymi zjawiskami, makabrą, wszystkim, co niezwy­kłe i niekiedy wiązało się to z niebezpieczeństwem. W ciągu wielu lat obaj bywaliśmy w niebezpieczeństwie - ale coś takiego! Jeśli zaakceptuję istnienie Shudde-M'ell - pomniej­szego bóstwa w mitologii, która, jak zawsze sądziłem, nigdy mnie głębiej nie zainteresuje, a teraz - z jakąś chorobliwą fa­scynacją spojrzałem na stojące na biurku pudełko – wygląda na to, że muszę to zaakceptować, że musze także uwierzyć w istnienie wszystkich pozostałych okropności! Tytusie, aż do dziś cykl Cthulhu, który dokładnie studiowałem, był ni­czym więcej, jak tylko mitem; fascynującym, nawet niebez­piecznym - ale tylko o tyle. o ile studia okultystyczne mogą być niebezpieczne! A teraz...

- Pranie mózgu, Henri! Starsi Bogowie wiedzieli, że ni­gdy nie będą w stanie uwięzić istot tak potężnych jak bóstwa cyklu Cthulhu za zwykłymi kratami. Ich więzieniem uczynili
umysły samych Wielkich Prastarych — może nawet ich ciała! Wszczepili blokady psychiczne i genetyczne do mózgów i ciał Sił Zła i ich sług w taki sposób, że na widok - czy tylko wyczuwając obecność - pewnych symboli, albo słysząc te symbole w postaci dźwięków, owe Siły Zła stawały się bez­silne! To tłumaczy, dlaczego stosunkowo proste środki, takie jak kamienie z Mnaran, są skuteczne i dlaczego w przypadku ich usunięcia określony śpiew, czy symbole pisane wciąż mogą zmusić „zbiegłe" moce do odwrotu.

Na początku tłumaczenie to wprawiło mnie w jeszcze większe pomieszanie, więc spytałem podejrzliwie: - Tytusie, czy wiedziałeś o tym wszystkim już wcześniej, czy też wła­śnie to wymyśliłeś?


Nauka uprawiana przez Większość Prastarych była, jest i zawsze będzie Ścieżką Światła, znaną pośród nieskoń­czoności Czasu, Przestrzeni i Aniołów, które są im życzli­we. Jednakże niektórzy Bogowie, mający buntowniczą Naturę, zlekceważyli nauki Większości i wkroczyli na Ścieżkę Mroku, wyrzekając się nieśmiertelnej Wolności w Nieskończoności; zostali oni wygnani do innych Miejsc Przestrzeni i Czasu. Ale będąc na Wygnaniu, Ciemni Bo­gowie pomstowali na Prastarych, tak że Wyznawcy Ścieżki Światła musieli ich zamknąć poza obszarem Wiedzy, na­kładając na ich Umysły pewne Okowy oraz Lęk przed Ścieżką Światła i odciskając na ich Ciałach Piętno prze­ciw Tworzeniu; i tak Grzechy ich Ojców będą się powie­lać przez całą Wieczność i będą przenoszone bez końca na ich Dzieci i Dzieci ich Dzieci; aż nadejdzie Czas, gdy wszystkie Bariery popękają, a Gwiazdy i ich Mieszkańcy i Przestrzenie między Gwiazdami i ich Mieszkańcy oraz wszyscy Mieszkańcy Czasu i Przestrzeni a także Anioło­wie zostaną sprowadzeni na manowce pierwotnej Ścieżki Nocy i Mroku - dopóki Wielcy nie zbliżą się do siebie i nie staną Jednością, a wtedy zjawi się Azathoth w blasku Złotej Chwały i znów zapanuje Nieskończoność..."

Skończywszy czytać, Crow zamilkł na chwilę, po czym powiedział: - Oczywiście część tego tekstu jest mało istotna, ale generalnie uważam...

Zastanowiłem się przez chwilę. — Więc tak naprawdę je­steś zdania, że nie ma rzeczy nadprzyrodzonych?

Rozważyłem to, co usłyszałem. - Zatem magia Starszych Bogów była rodzajem wiedzy psychiatrycznej - powiedzia­łem. - Wiesz, Tytusie, znacznie łatwiej mi zaakceptować po­jęcie obce niż nadprzyrodzone. W końcu wszystko sprowa­dza się do tego, że połączone Siły Zła, Wielcy Prastarzy, są niczym innym jak istotami z kosmosu albo siłami, przeciw którym trzeba będzie użyć kosmicznej broni.

- Czekaj - wciąż miałem wątpliwości. - A co ze zjawi­skami „nadprzyrodzonymi", których jest przecież wielka rozmaitość i z którymi zetknęliśmy się w przeszłości? Czy one także wywodzą się z...

- Tak Henri, muszę wierzyć, że tak. Wszystkie takie zja­wiska mają swe źródło w dawnej nauce Starszych Bogów, w czasie poza czasem. Teraz powiedz, de Mangny, jesteś ze mną czy...?

- Tak - odparłem bez dalszych wahań, po czym wstałem, aby mocno uścisnąć mu dłoń, którą do mnie wyciągnął zza swego wielkiego biurka.


5

Zły umysł

(Z notatnika de Marigny'ego)


Owego wieczoru opuściłem Blowne House bardzo póź­no, ale przynajmniej miałem pojęcie (z jakiegoś powodu wciąż bardzo mgliste), jakie stoi przede mną zadanie. Dotychczas Crow mnie nie oszczędzał; przeciwnie, zawsze był bardzo wymagający, ale wiedziałem, że tym razem wziął na swoje barki większość prac. Jak się okazało, nigdy nie miałem przy­stąpić do realizacji zadania, jakie mi wyznaczył; jego szcze­gółowe omawianie byłoby więc bezcelowe.

Koniec końców, zajęliśmy się opracowaniem systemu, niezawodnego w swojej prostocie, dzięki któremu Shudde-M'ell (albo jego potomstwo zaludniające gniazda na tere­nie Anglii) będzie miało trudne, o ile nie niemożliwe zada­nie, próbując odzyskać cztery jaja z Harden. Crow napisał trzy listy do zaufanych przyjaciół. Jednym z nich był wieko­wy i wyjątkowo ekscentryczny samotnik, który mieszkał w Stornoway na Hebrydach; drugim był stary amerykański korespondent, z którym przez wiele lat wymieniał listy na temat folkloru, mitów i podobnie niejasnych problemów antropologicznych, człowiek znacznie od niego starszy, wy­jątkowy erudyta nazwiskiem Wingate Peaslee, do niedawna profesor psychologii uniwersytetu w Miskatonic w stanie Mas­sachusetts; wreszcie trzecim była stara szarlatanka i medium, znana i oddana mu od dawna, niejaka Matka Quarry z Marshfield koło Bristolu.

Plan był następujący: nie czekając na odpowiedź na listy, zamierzaliśmy wysłać jaja najpierw do profesora Peaslee w Ameryce, który otrzymałby list wysłany pocztą lotniczą nieco wcześniej niż jaja, wysłane także pocztą lotniczą. Ty­tus wierzył, że przyjaciel wypełni jego instrukcje co do joty. Wedle tych instrukcji, w ciągu dwudziestu czterech godzin jaja miały zostać wysłane do Rossitera McDonalda w Storno­way. Podobnie McDonalda poproszono, aby bez zbędnych opóźnień wysłał je do Matki Quarry, a od tej „utalentowanej" pani miały powrócić do mnie. Mówię „powrócić do mnie", ponieważ kiedy opuszczałem Blowne House, zabrałem sta­rannie opakowane pudełko, gotowe do wysyłki. Miałem ode­grać zasadniczą rolę w utworzeniu pierwszego ogniwa w ko­munikacji pocztowej. W drodze do domu wysłałem też owe listy.

Całkowicie zgadzałem się z moim mądrym przyjacielem, że jaja powinny opuścić Blowne House jeszcze tego wieczo­ru - w istocie bardzo na to nalegałem - ponieważ były już tutaj zbyt długo i Crow najwyraźniej zaczął odczuwać napię­cie z powodu ich obecności. Przyznał, że nerwowo podrywa się na każde najmniejsze skrzypnięcie podłogi i po raz pierw­szy od wprowadzenia się do tego osobliwego i przesiąknięte­go dziwną atmosferą domu zaczął podskakiwać na odgłos skrzypienia niektórych drzew w ogrodzie.

Jednak wiedząc to, co wiedział i wierząc w to, w co wie­rzył - nie, w co obaj wierzyliśmy -jego zdenerwowanie było zupełnie naturalne. Rzeczywiście, obecność tych jaj w jego domu, zupełnie niezależnie od faktu, że ostatnio był bardzo przepracowany, tłumaczyła szybkie pogorszenie jego ogól­nego samopoczucia, jakie dało się zauważyć od mojej po­przedniej wizyty. Obawiałem się, że niewiele brakowało, żeby uległ tej samej chorobie, co sir Amery Wendy-Smith!

Można łatwo zrozumieć, dlaczego tej nocy prawie nie zmrużyłem oka, leżąc w łóżku, przewracając się z boku na bok i nieustannie analizując podstawowe cechy nowych po­jęć, które kazano mi zaakceptować. W rzeczywistości już je zaakceptowałem, ale szczegóły wciąż wymagały przemyśle­nia, choćby dlatego, żeby ujrzeć pełny obraz i pozbyć się wszelkich wątpliwości. Jednak muszę powiedzieć, że w mo­jej głowie panował spory zamęt, jak gdybym miał kaca. Ale oczywiście była jeszcze inna, bardziej bezpośrednia przyczyna mojej bezsenności - pudełko z lśniącymi kulami stało na małym stoliku, tuż obok łóżka!

Nerwowo mnąc poduszkę (robiłem to co jakieś pół godzi­ny), rozważałem wszystko od nowa dziesiątki razy, szukając luk i nie znajdując żadnych - ani w planie Crowa, zmierzającym do uniemożliwienia podziemnym stworom odzyskania swych jaj, ani też w samych powodach jego niewiarygodnych obaw - a jednak wiedziałem, że tkwi w tym wszystkim jakiś zasadniczy błąd! Wiedziałem to. Był gdzieś tam, ukryty w głębi mego umysłu, ale nie chciał wypłynąć na powierzch­nię.

Gdyby tylko uniosła się ta, spowijająca mój umysł, mgła. Nastrój przytłaczającej depresji minął, ale teraz musiałem się przedrzeć przez ten okropny mentalny smog!

Oczywiście nie znałem osobiście korespondentów Cro­wa, jego starych przyjaciół, ale pokładał w nich ogromną wia­rę, zwłaszcza w profesorze Peaslee. W liście do niego Crow przedstawił w skrócie swoje poglądy dotyczące fantastycz­nego zagrożenia, jakie zawisło nad Ziemią - tylko hipote­tycznie, ale zarazem dając do zrozumienia, że sam jest w to uwikłany - i według mnie, charakteryzując mnie samego jako niezwykle inteligentnego człowieka, Crow naraził na szwank całe przedsięwzięcie. Po tym, jak przeczytał mi szybko skre­ślony list, otwarcie mu wytknąłem, że Peaslee może go ode­brać jako bredzenie chorego umysłu. Jak powiedział sam Crow, „Nie mam zielonego pojęcia, komu mogę zaufać..." Ale na moją uwagę tylko zachichotał, mówiąc, że uważa to za mało prawdopodobne i że tak czy owak, choćby ze wzglę­du na przyjaźń, Peaslee zastosuje się do jego wskazówek do­tyczących pudełka zawierającego jaja.

Liczył, że cała „wycieczka" jaj zajmie co najwyżej trzy tygodnie, ale zadał sobie trud, aby poprosić o wysłanie listów potwierdzających, że jaja szczęśliwie dotarły na miejsce. Po­myślałem o tym i... Znów to poczułem!

Co to było? Coś niby ukłucie gdzieś w głębi umysłu, ile­kroć pomyślałem o podróży tych jaj, która miała się rozpo­cząć dziś rano.

Ale kiedy tylko próbowałem ustalić, o co chodzi, cała rzecz znów mi umykała. Znałem to denerwujące uczucie i wiedzia­łem, co należy zrobić w takiej sytuacji: trzeba po prostu prze­stać o tym myśleć i pozwolić, aby rzecz sama się rozwiązała w stosownym czasie. Niemniej jednak było to irytujące - a w tych okolicznościach bardzo niepokojące.

I wtedy, przekręcając się na łóżku, mój wzrok natknął się na pudełko z jego tajemniczą zawartością i oczyma wyobraźni zo­baczyłem tę zawartość, która świeciła słabym blaskiem wewnątrz tekturowego pudełka. Pchnęło to moje myśli na inne tory.

Poprzednio pytałem Crowa o to drugie pudełko, „inkuba­tor", znaleziony przez Wendy-Smitha na terenie umarłego Charne. Chciałem wiedzieć, czy podobnego pojemnika nie było w tunelu w Harden? Ale zmęczony okultysta (czy powi­nienem go nazywać „okultysta", czy może „naukowcem"?) nie miał pojęcia. W końcu, po namyśle, zaryzykował przy­puszczenie, że być może warunki w tym ciemnym miejscu były z punktu widzenia inkubacji bliższe ideału, niż w płyt­kiej „wylęgarni" w G’harne.

Ale, drążyłem dalej, co oznaczają te obrazy wyryte na pojemniku? Mój uczony przyjaciel tylko wzdrygnął się, mó­wiąc, że może mnie odesłać, podobnie jak sir Amery niegdyś odesłał swego bratanka, do prac Commodusa i udręczonego Caracalli. Obrazy, które widział w snach, były na tyle suge­stywne, że nie chciał rozpamiętywać innych okropności; bo­wiem w jego snach było coś więcej, niż tylko obraz ślepego głowonoga. Podobnie wierzył, że obrazy w jaskini, widziane przez Benthama, zawierały znacznie więcej niż Bentham chciał ujawnić - zapewne nie bez powodu! To jeszcze bar­dziej podsyciło moją ciekawość, tak że dotąd naciskałem na Crowa, aż w końcu ustąpił i dokładnie opisał część obrazów, jakie widział w swych snach.

W niektórych z nich, jak mi powiedział, widział niemal symboliczne dążenie w kierunku powierzchni, wyciąganie się ohydnych macek; inne przedstawiały sceny rozgrywające się najwyraźniej na powierzchni - i to w nich właśnie tkwił praw­dziwy horror!

Doskonale pamiętam wyraz twarzy Crowa, jego łamiący się, głuchy głos, kiedy mówił, „W pewnym momencie było ich czworo, stały pionowo jak gąsienice, z szeroko otwarty­mi paszczami - między nimi znajdowała się kobieta, którą rozrywały na strzępy, a z ich pysków kapała ślina, podczas gdy z ciała ofiary tryskała krew..."

- Ale jak to możliwe - pytałem szeptem - że stworzenia pozbawione głów miały... paszcze? - Już zadając to pytanie, wiedziałem, że nie spodoba mi się odpowiedź.

- Staraj się myśleć w sposób mniej standardowy, Henri - cicho powiedział Crow. - Ale cokolwiek zrobisz, nie myśl o tym zbyt długo, ani nie próbuj sobie wyobrazić szczegó­łów. Te stwory są... bardzo odmienne.

Wspomnienie słów Crowa i sposób, w jaki je wypowie­dział, spowodowały, że gwałtownie wyciągnąłem rękę, aby zapalić światło. Bez świadomego udziału mojej woli pojawił się, jak nieproszony, pewien wiersz ze starego i zagadkowe­go dzieła Ibn Schacabao Ręflections; wiersz, który jak pa­miętałem, został powtórzony przez Alhazreda w Necronomicon: „Zły to umysł, który jest pozbawiony głowy!" Wielkie nieba! Umysły i paszcze bez głów! Kretochłony!

Normalnie nie jestem nerwowy - Bóg wie, że gdyby tak było, już dawno bym porzucił niektóre spośród swoich eks­centrycznych zainteresowań - ale te jaja w pudełku koło mego łóżka i ta świadomość, że gdzieś daleko stąd, a może i cał­kiem niedaleko, głęboko pod ziemią potworne kretochłony w tej samej chwili wypalają sobie drogę - kto powie, że zapa­lenie światła w pokoju było aktem tchórzostwa?

Ale tak czy owak, nawet przy zapalonym świetle, wcale nie opuścił mnie lęk. Tam, gdzie przedtem nie było cienia, widziałem go teraz - rzucany przez moją garderobę, mój szla­frok - i zanim zdałem sobie z tego sprawę, zacząłem obli­czać, ile czasu zabierze mi wyskoczenie z łóżka, a potem przez okno, gdyby...

Wyciągnąłem rękę, żeby zgasić światło, umyślnie odwra­cając się tyłem do tekturowego pudełka, aby przestać myśleć o jego zawartości...

Potem pewno zasnąłem na jakiś czas, bo pamiętam, jak moje senne myśli mieszały się z podanymi przez Crowa opi­sami jego snów; a kiedy się ocknąłem, cały spocony, przypo­mniałem sobie także jego wyjaśnienia, jak po raz pierwszy został ostrzeżony przed istniejącym zagrożeniem.

To był właśnie ów monotonny śpiew, który słyszał w swych ostatnich snach; w tym śpiewie pojawiała się charakterystycz­na nazwa legendarnego miasta – G’harne! Pamiętając, jak ekspedycja Wendy-Smitha poszukiwała tego miejsca i jaką katastrofą się skończyła, a następnie wiążąc ze sobą pewne fragmenty nowych wycinków prasowych oraz szczegóły sen­nych koszmarów, Crow dotarł do dokumentu Wendy-Smitha. Ten dokument oraz list otrzymany od Raymonda Benthama rozstrzygnęły sprawę. Reszta była jedynie kwestią zwykłego rozumowania, choć opartego na nieco dziwacznej logice.

Rozmawialiśmy także o rozprzestrzenianiu się Shudde-M'ell i jego pobratymców i ponownie rozważaliśmy sprawę uwolnienia tych wszystkich okropności z więzienia Starszych Bogów. Crow skłaniał się ku przekonaniu, że to okropne bó­stwo uwolnił jakiś naturalny kataklizm, a i ja nie widziałem lepszego wytłumaczenia, ale jak dawno temu miały miejsce te konwulsje skorupy ziemskiej - i jak daleko rozszerzył się od owego czasu ten „nowotwór"? Wydaje się, że Wendy-Smith zajmował się tym samym problemem, ale Crow uważał suge­stie sir Amery'ego dotyczące sposobów walki z tymi stwora­mi za niedorzeczne.

- Pomyśl o tym, de Marigny - powiedział. - Po prostu pomyśl o próbie zniszczenia czegoś takiego jak Shudde-M'ell za pomocą miotaczy ognia! Te istoty same w sobie mają wulkaniczny charakter. Muszą być takie! Pomyśl o temperatu­rach i ciśnieniach, jakie są potrzebne, aby stopić węgiel i chryzolit i co tam jeszcze, aby uzyskać materiał tworzący skorupę tych jaj! A jeszcze ich zdolność wypalania sobie drogi przez litą skałę. Miotacze ognia? Ha! Rozkoszowałyby się płomie­niami! Jednak naprawdę zdumiewają mnie przemiany, jakim muszą ulegać te istoty, przechodząc od niemowlęctwa do do­rosłości. Ale czy to naprawdę takie zaskakujące? Istoty ludz­kie, jak przypuszczam, przechodzą równie fantastyczne prze­miany - niemowlęctwo, dojrzewanie, menopauza, starość - a płazy, żaby i ropuchy... oraz łuskoskrzydłe? Tak, jestem w stanie uwierzyć, że sir Amery uśmiercił tych dwoje „dzie­ci" za pomocą cygara - ale na Boga, żeby zabić dorosłego osobnika, trzeba czegoś więcej!

Jeśli chodzi o potajemne rozprzestrzenianie się pod zie­mią tych stworów od chwili owego straszliwego błędu Matki Natury, który według niego je uwolnił, Crow także miał wła­sną teorię.

- Klęski żywiołowe, Henri! Spójrz na listę klęsk żywioło­wych spowodowanych przez tak zwane „naturalne" wstrząsy sejsmiczne, zwłaszcza w ciągu ostatnich stu lat. Och, wiem, że nie możemy za każdy wstrząs podziemny obarczać winą Shudde-M'ell - jeżeli nadal jest bóstwem swej rasy - ale, na Boga, z pewnością jest odpowiedzialny za niektóre z nich! Dysponujemy listą sporządzoną przez Wendy-Smitha: nie jest tego dużo, ale zginęli wtedy ludzie. Chinchon, Calahorra, Agen, Aisne i tak dalej. A co z Agadirem? Mój Boże, czyż to nie był prawdziwy horror? A Agadir leży niedaleko trasy, którą te stwory zmierzały do Anglii w 1933 roku. Weź pod uwagę wielkość Afryki, Henri. Poruszając się w przeciwnym kie­runku, mogły się do tej chwili rozprzestrzenić na cały konty­nent - mogły nawet ogarnąć cały Środkowy Wschód! Wszyst­ko zależy od tego, jak wiele ich było na początku. Ale mimo wszystko, nie mogło ich być zbyt wiele, chociaż Wendy-Smith mówi o całych „hordach". Nie, nie sądzę, aby Starsi Bogowie mogli na to pozwolić. Ale kto wie, ile nowych osobników wylęgło się od tej pory i ile wciąż czeka na swoją chwilę, gdzieś w głębi skał. Im więcej o tym myślę, tym większe wi­dzę zagrożenie.

Na koniec, zanim wyszedłem, Crow nagryzmolił listę ksią­żek, które, jak uważał, powinienem przeczytać. Na czele tej listy znajdował się oczywiście Necronomicon, ponieważ jego związek z cyklem Cthulhu był niewątpliwy Mój przyjaciel polecił mi tłumaczenie ocenzurowanego rękopisu (w limito­wanym wydaniu, przeznaczonym wyłącznie do celów badaw­czych), którego autorką była Henrietta Montague, pracująca dla British Museum. Crow znał p. Montague osobiście i był u jej boku. gdy umierała na jakąś nieznaną, wyniszczającą chorobę zaledwie parę tygodni po zakończeniu pracy nad prze­kładem Necronomiconu. Wiedziałem, iż mój przyjaciel uwa­żał, że właśnie ta praca była przyczyną jej śmierci; był to je­den z powodów, dla którego wielokrotnie mnie przestrzegał przed zbyt gruntownym studiowaniem tej książki. Z tego względu miałem przejrzeć wyłącznie części bezpośrednio dotyczące Shudde-M'ell oraz istot jemu podobnych i, o ile to możliwe, unikać zbytniego zagłębiania się w całą książkę. Crow miał mi załatwić egzemplarz tłumaczenia p. Montague. Następną książką na liście były Reflections Ibn Schacabao, które także znajdowały się w British Museum, ale były przechowywane w gablocie pod szkłem ze względu na sto­pień zniszczenia. Chociaż muzeum przedsięwzięło zwykłe środki ostrożności - zastosowano środki chemiczne i spo­rządzono fotokopie (z których jedną miałem przeczytać, tym razem dokładniej, niż kilka lat wcześniej) - szacowne dzieło stopniowo ulegało procesowi rozpadu.

Dalej na liście znajdowały się dwie mało znane książki Commodusa i Caracalli, tylko ze względu na to, że ich auto­rów wymienił Wendy-Smith, a zaraz za nimi następowały prze­tłumaczone fragmenty praktycznie niezgłębionego Pnukotic Manuscript, History of Magic Leviego oraz będący własno­ścią Crowa egzemplarz osławionego Cultes des Goules. Tę ostatnią książkę przeglądał tak często, że obawiał się. iż pod­czas kolejnej lektury mógłby przegapić coś istotnego. Przy­ciskany przeze mnie, odparł, że sam zamierza dokładniej się zapoznać z książką Cthaat Aąuadingen; zawierała wiele cie­kawych informacji, zwłaszcza w dwóch środkowych rozdzia­łach, które mogły mieć związek z naszymi badaniami. Jak wspominałem poprzednio, większość tych prac już czytałem, ale bez określonego celu, poza ogólnym zainteresowaniem okultyzmem.

Przypuszczam, że można by uznać, iż moje lektury po­winny także obejmować G 'harne Fragments i tak by oczywi­ście było, gdyby to rozpadające się, wiekowe dzieło było na­pisane w jednym z czterech języków, jakie znam! W końcu istniały w tej dziedzinie tylko dwa autorytety: sir Amery Wen­dy-Smith, który nie zostawił żadnych rozszyfrowanych frag­mentów oraz profesor Gordon Walmsley z Goole, którego „notatki" rzekomo obejmowały przetłumaczone całe rozdziały G’harne Fragments, jednak zostały one przez liczne, wiary­godne autorytety wyśmiane jako niedorzeczne fałszerstwo. Z tego powodu Crow nie umieścił tej pozycji na swojej liście.

Wszystkie te myśli przelatywały mi przez głowę, aż w końcu znów musiał zmorzyć mnie sen.

Następną myślą, jaką zapamiętałem, było wrażenie, że sły­szę gdzieś w pobliżu okropne brzęczenie i buczenie jakichś potwornych głosów - ale dopiero gdy się obudziłem i na drżących nogach wyskoczyłem z łóżka, włosy zjeżyły mi się na głowie, bo zdałem sobie sprawę, że miałem sen. Słońce już wzeszło i wokół było jasno.

A mimo to wciąż brzmiały mi w uszach te wstrętne, mo­notonne dźwięki. Były dokładnie takie same, jak te, które znajdowały się w rękopisie Wendy-Smitha:


Ce'haiie ep-ngh fl'hur G’harne fhtagn,

Ce'haiie fntagn ngh Shudde-M'ell.

Hai G’harne orr'e ep fl'hur,

Shudde-M'ell ican-icanicas fl'hur orr'e G’harne.

Kiedy w końcu dźwięki stopniowo ucichły i znikły, po­trząsnąłem głową i oszołomiony podszedłem do stojącego obok łóżka stolika, żeby podnieść pudełko i sprawdzić jego zawartość. Obejrzałem je szczegółowo, wciąż lekko oszoło­miony. Szczerze mówiąc, nie wiem, czego się spodziewałem. ale nie odkryłem niczego podejrzanego. Wszystko było tak, jak zeszłej nocy.

Umyłem się, ogoliłem i ubrałem i ledwie zdążyłem wró­cić z miejscowej poczty, skąd wysłałem paczkę zawierającą jaja do profesora Peaslee - wszystko robiłem jakoś dziwnie niemrawo - gdy zadzwonił telefon. Dzwonił natarczywie i bardzo głośno, ale z jakiegoś powodu długo się wahałem, zanim bojaźliwie podniosłem słuchawkę.

- De Marigny? Tu Crow. - Głos mego przyjaciela był na­glący. - Słuchaj. Czy już wysłałeś te jaja?

- Wszystko jest nie tak, Henri, a przede wszystkim całe moje rozumowanie. Jeszcze nie słuchałeś porannych wiado­mości, ani nie czytałeś gazet?

Nie wiem, jak długo trwało wściekłe walenie do drzwi i dzwonienie dzwonka, ale przez pewien czas w ogóle nie zwracałem na to uwagi. Potem, mimo nieprzepartej chęci za­mknięcia oczu i zaśnięcia na krześle, na którym siedziałem, zmusiłem się, żeby wstać i podejść do drzwi. Ziewając, otwo­rzyłem je - i omal się nie przewróciłem, gdy do środka wpadła odziana na czarno postać.

Był to, rzecz jasna, Tytus Crow - ale jego oczy płonęły dziwną., dziką pasją, zupełnie obcą jego naturze, jaką dotąd znałem!





6

Ten, który nie umarł

(Z notatnika de Marigny'ego)


Chwyciwszy mnie szybko za ramię, prawie zaciągnął mnie do gabinetu i odrzekł: - No, oczywiście kretochłony! Twoje mieszkanie nie jest zabezpieczone, tak jak Blowne House. Mogłem się tego spodziewać, zostawiając cię z tymi jajami na całą noc. Nawet moje mieszkanie nie jest w pełni zabez­pieczone - wcale nie.

Patrząc spod półprzymkniętych powiek, ujrzałem, że Crow właśnie zaczął coś robić - ale właściwie co? Miał rozszerzone oczy, które płonęły fanatycznym blaskiem, gdy stanął na środku pokoju z wysoko podniesionymi, rozrzuconymi rękami, w cha­rakterystycznej pozycji czarnoksiężnika. Jednak tym razem Tytus Crow niczego nie wywoływał, lecz raczej odpędzał, a przynajmniej próbował choćby na jakiś czas powstrzymać.

Potem znalazłem dziwne słowa, które wówczas wypowia­dał, w Notes on the Necronomicon Feery'ego (dotąd nie czy­tałem żadnego innego egzemplarza tej książki), gdzie zostały podane w następującej postaci:

Ya na kadishtu nilgh’ri stell’bsna Nyogtha,

K'yamak phlcgethor l’ebumna syha'h n'ghft,

Ya hai kadishtu ep r'luh-eeh Nyogtha eeh,

S'uhn-ngh athg li'hee orr'e syha'h.

Kiedy Crow skończył wymawiać to fantastyczne zaklę­cie, wyjął z kieszeni małą fiolkę z przezroczystą cieczą, którą zaczął rozpryskiwać po całym pokoju. Nie przestając tego robić, przeszedł następnie do innych pokojów, gdzie konty­nuował tajemnicze czynności, dopóki nie „oczyścił" całego mieszkania; oczywiście wiedziałem, że to, co robi, to zwy­czajne egzorcyzmy.

Jego wysiłki nie poszły na marne, bo poczuwszy, że znów jestem sobą, wiedziałem, że Crow miał rację - byłem pod wpływem Shudde-M'ell, jego braci lub sług.

Jak tylko wrócił do mego gabinetu, zobaczył, że wróciłem do siebie i zadowolony, wyszczerzył zęby w trochę nerwowym uśmiechu. Choć jeszcze byłem pod wpływem przebytego wstrząsu, zacząłem do wielkiej walizki pakować książki i roz­maite papiery. Dzięki „białej magii" mego przyjaciela, czy może raczej „nauki" Starszych Bogów, mój poplątany umysł, jak. po przejściu swoistego odkurzacza, został oczyszczony ze wszystkich męczących myśli.

Skończyłem się pakować w ciągu niecałej pół godziny (upewniłem się, że zabrałem swój ulubiony fetysz, stary i ozdobny pistolet, który kiedyś był własnością polującego na czarownice barona Kanta), zamknąłem mieszkanie i ra­zem z Tytusem wsiadłem do samochodu. W chwilę później ruszyliśmy w drogę.

W drodze do Henley zrobiliśmy trzy przystanki; podczas pierwszego z nich wysłaliśmy pilne telegramy do Matki Quarry, McDonalda i profesora Peaslee, ostrzegając ich ja­sno i wyraźnie, aby zaraz po otrzymaniu paczki zwierającej jaja, wysłali ją nie otwierając, jednocześnie dając do zrozu­mienia, że nawet najmniejsze opóźnienie narazi ich na po­ważne niebezpieczeństwo. Ostrzeżenie to było oczywiście spowodowane wiadomością o śmierci Benthama; wyjaśnię to później. Na drugim przystanku, w Beaconsfield, zjedliśmy lunch w sympatycznym pubie, gdzie zamówiliśmy zimne piwo i kanapki z kurczakiem. Trzecim przystankiem była bibliote­ka w Marlow, do której Crow musiał się zapisać, aby wypo­życzyć kilka prac z dziedziny antropologii, stanowiących uzu­pełnienie książek, które wzięliśmy ze sobą.

O godzinie 15.30 znaleźliśmy się na pokładzie Seafree, mojej barki mieszkalnej, wyposażonej w cztery koje i rozpa­kowaliśmy się. Zacumowałem ją w miejscu znajdującym się w pewnej odległości od samego Henley, gdzie Tamiza jest dosyć głęboka; Crow wydawał się przekonany, że przynaj­mniej na jakiś czas jesteśmy bezpieczni i nic nam nie grozi ze strony kretochłonów. Kiedy żeśmy się już rozgościli, usiedli­śmy, aby omówić ostatnie wydarzenia. W drodze do Henley rozmawialiśmy niewiele; Crow nie lubi, kiedy się go rozpra­sza podczas prowadzenia samochodu, a ja dzięki temu mia­łem czas, aby wszystko sobie poukładać i później poruszyć najważniejsze kwestie.

Teraz już znam istotę tajemniczych egzorcyzmów, które mój przyjaciel odprawił nade mną w domu. Crow opowie­dział mi więcej na temat Necronomiconu - w szczególności na temat egzemplarza przechowywanego w Bibliotece Kestera w Salem w stanie Massachusetts - który zawiera nastę­pujący ustęp, pełen luk w notatkach Feery'cgo, który jednak Tytus znał od dawna.


Ludzie znają go jako Mieszkańca Ciemności, brata Pra­starych, imieniem Nyogtha, który nie powinien istnieć. Można go wezwać, aby pojawił się na powierzchni Zie­mi, przebywając tajemnicze jaskinie i szczeliny; czarno­księżnicy widzieli go w Syrii i pod Czarną Wieżą w Leng; z głębi Groty Thang w Tartarze przyniósł zgrozę i znisz­czenie, które nawiedziły pawilony wielkiego Khana. Je­dynie za pomocą Zapętlonego Krzyża, Zaklęć Vach-Viraj i Eliksiru Tikkoun, można go z powrotem wygnać do po­grążonych w wiecznym mroku, cuchnących pieczar, któ­re zamieszkuje".


Dzięki temu zdołałem zrozumieć zastosowanie Zaklęcia Vach-Viraj, stanowiącego ochronę przed Nyogtha - ale przed kretochłonami...? Crow wyjaśnił, że użył w moim domu tego zaklęcia, ponieważ uważa, że wszystkie zamieszkujące Zie­mię bóstwa cyklu Cthulhu są ze sobą spokrewnione, bądź fi­zycznie bądź psychicznie, oraz że każde zaklęcie działające na któreś z nich musi wywierać jakiś wpływ także na pozo­stałe. W rzeczywistości bezpośrednim celem jego - okulty­stycznych? - praktyk było oczyszczenie mego mieszkania (a także mego umysłu) z wpływu, jaki za pośrednictwem snów wywierał Shudde-M'ell i jego wysłannicy; w istocie Crow osiągnął więcej, niż oczekiwał. Jednak powiedział mi także, że uważa, iż działanie zarówno zaklęć, jak i eliksiru nie ma charakteru trwałego, z wyjątkiem Nyogtha - czymkolwiek jest! - ale w ogóle nie wyjaśnił, jakie dalsze „środki zabez­pieczające" zastosował w Blowne House. Podejrzewam, że znacznie przewyższają jakiekolwiek znaki, symbole czy runy, o jakich kiedykolwiek słyszałem.

* * *

Następne cztery dni w Henley minęły szybko i były po­święcone głównie temu, aby uczynić Seafree miejscem nada­jącym się do zamieszkania oraz długim dyskusjom między Crowem a mną na temat rozmaitych problemów. Gdybym nie był pod ręką, aby od czasu do czasu dostarczać kontrargu­mentów, myślę, że Crow zacząłby się czuć winny śmierci Benthama. Zwróciłem mu uwagę, że wiedząc tak niewiele o kretochłonach, a nasza wiedza o nich w czasie, gdy Crow pisał do Benthama, była jeszcze szczuplejsza, udzielił mu najlepszych rad, jakich mógł. W rzeczywistości, kiedy wra­cam do tego myślami, jestem zaskoczony, jak wiele czasu zabrało Cthonianom (takie imię nadał Crow owym mieszkań­com podziemi) odszukanie Benthama i rozprawienie się z nim! Harden nie jest w końcu tak daleko od Alston. Jednak Crow się upierał, że istniała wyraźna analogia - której nie dostrzegł, a która, według niego, była równoznaczna z karygodnym za­niedbaniem.

Oczywiście miał na myśli zniknięcie Paula Wendy-Smitha - za które, jak teraz wiemy, byli odpowiedzialni Cthonianie - które nastąpiło po zniknięciu jego wuja i które miało miejsce po odkryciu przez Cthonian ich zamordowanych nie­mowląt. Stało się teraz także aż nadto oczywiste, że nie trze­ba było być w posiadaniu owych kryształowych kul, aby zwa­bić dorosłe osobniki. Posiadanie tych kul - czy choćby bliski z nimi kontakt - stanowiło wystarczający powód, aby spro­wokować okropny odwet, co naturalnie tłumaczyło pośpiech Crowa podczas jego ucieczki z Blowne House i naszego wy­jazdu z Londynu! Poza tym (natychmiast zdałem sobie z tego sprawę) było to owo nieuchwytne coś, kołaczące się gdzieś w głębi mego umysłu, co czułem owej nocy, zanim Cthonianie „zaatakowali" mnie po raz pierwszy; tak samo wiedzia­łem, że jeśli można tu w ogóle kogoś winić, to moja własna wina i wina mego przyjaciela rozkładały się po równo. Ów prosty fakt, że Paul Wendy-Smith nigdy nie był w posiadaniu tych jaj, a mimo to Cthonianic go uśmiercili, powinien był wcześniej dać nam do myślenia.

Jednakże nawet na mojej barce na Tamizie, którą Crow na początku uznał za bezpieczną, w ciągu ostatnich kilku dni mój uczony przyjaciel stawał się coraz bardziej nerwowy i dobre samopoczucie powoli go opuszczało. Cthonianie mo­gli nas znaleźć, a przynajmniej tak uważał, za pośrednictwem snów. I okazało się, że - podobnie, jak w wielu innych spra­wach - miał absolutną rację.

Ze wzglądu na możliwość naszego odkrycia, postanowi­liśmy, że naszym pierwszym zadaniem będzie próba znale­zienia jakichś przeciwzaklęć (Crow nazywał je „sposobami" — ja sam wolałem określenie „magia"). Nie mogliśmy prze­cież tkwić na barce w nieskończoność; w rzeczywistości każ­dego wieczoru robiliśmy krótki wypad do baru czy pubu, odległego o niecałe sto jardów, tak aby w razie niebezpie­czeństwa biegiem wrócić na barkę! Ze względu na dobro pro­jektu, większość czasu poświęcałem na porządkowanie swo­jej wiedzy na temat pentagramu, Pięcioramiennej Gwiazdy Mocy, którą Starsi Bogowie umieszczali na kamieniach strze­gących wejść do miejsc, gdzie zostały uwięzione złe bóstwa.

Moim zdaniem, nie jest rzeczą zaskakującą, że pentagra­mowi poświęcono tyle miejsca w tak zwanych dziełach kaba­listycznych - tanich książkach, które zaśmiecają mnóstwo kiosków, przypuszczalnie czerpiących informacje z zakaza­nych dzieł - lecz pomijając tego rodzaju „źródła", znalazłem wiele niepokojących aluzji we współczesnej poezji, literatu­rze i sztuce. Wprawdzie autorami dzieł zawierających takie ukryte aluzje są na ogół ludzie, których bardzo interesują spra­wy otoczone tajemnicą - mistycy, magowie i zwykłe osoby obdarzone wyjątkową wyobraźnią oraz ekscentrycy - niemniej jednak, wydaje się, że pentagram zawsze przyciągał wyobraź­nię niezmiernie dużej liczby artystycznie uzdolnionych lu­dzi.

Gerhardl Schrach, filozof z Westfalii, powiedział, „Fascy­nuje mnie... że tak doskonałą figurę można narysować jedynie za pomocą pięciu linii prostych... oto pięć trójkątów, połączo­nych podstawami, które tworzą pięciokąt... doskonały... po­tężny. .. i fascynujący!" Ten sam Schrach w książce Starożytni i Współcześni Myśliciele zauważył, że zwyczaj Hetytów, pole­gający na rozczapierzaniu palców przed twarzą nieprzyjaciela czy, osoby o złych zamiarach i mówieniu „Ciemna Gwiazda na ciebie!" był uważany za swego rodzaju zabezpieczenie przed złymi zamiarami tychże osób.

Oprócz Schracha i wielu innych współczesnych pisarzy i filozofów, była także duża liczba malarzy, w pracach któ­rych od czasu do czasu przewijał się motyw gwiazdy: widać to wyraźnie w wielu projektach Chandlera Daviesa, wykona­nych dla magazynu Grotesąue; zwłaszcza w jego całostronicowym czarno-białym obrazie Gwiazdy i twarze, tak dziw­nym i niepokojącym, że w międzyczasie stał się cennym i rzadkim okazem. Podobnie William Blake, malarz, poeta i mistyk, wykorzystywał ten motyw, co szczególnie uderzają­co widać w Portrecie pchły, w którym okropność w samym środku obrazu jest faktycznie uwięziona wewnątrz pięciora­miennej gwiazdy! Chociaż wiedziałem, że z tym argumentem można się nie zgadzać, jednak pamiętając gwiazdę Blake'a, doszedłem do wniosku, że niepokojąco przypomina moje własne wyobrażenie kamieni starożytnego Mnar.

Z drugiej strony, w zbiorze wierszy Edmunda Pickmana Derby'ego pt. Azathoth i Inne Okropności znajduje się całkiem jawna aluzja do pięcioramiennej gwiazdy, która jakoby ma stanowić broń przeciw „Większym Bogom", cokolwiek by to miało znaczyć; podobne były rozmaite inne aluzje, które od­kryłem i które wkrótce tak mnie zainteresowały, że prawie przestałem się zajmować czymkolwiek innym.

Czwartej nocy, gdy robiłem notatki na ten temat i stara­łem się odnaleźć w nich jakiś porządek czy klucz, Tytus na chwilę przysnął. Przez cały dzień dużo pracował - nie w sen­sie fizycznym, lecz umysłowym - i w końcu zasnął nad swo­im egzemplarzem Cthaat Aquadingen. Kiedy to zauważyłem, mimo woli uśmiechnąłem się. Dobrze, że trochę odpocznie; sam już byłem zmęczony, fizycznie i psychicznie, a Crow miał do czynienia z tym problemem znacznie dłużej niż ja.

Na krótko przed północą także musiałem przysnąć, bo pierwszą rzeczą, jaka do mnie dotarła, był czyjś krzyk. To był Crow.

Natychmiast ocknąłem się z koszmarnych snów (na szczęście ich nie pamiętałem) i zobaczyłem, że mój przyjaciel wciąż śpi, zmagając się z jakimś koszmarem.

Siedział na krześle z głową opartą na skrzyżowanych ra­mionach, które spoczywały na otwartej księdze Cthaat Aquadingen, leżącej na małym stoliku, przy którym pracował. Całym jego ciałem wstrząsały spazmatyczne drgawki, a on sam wykrzykiwał strzępki niezrozumiałych, okultystycznych wy­rażeń. Zerwałem się z krzesła, żeby go obudzić.

- Co? Co takiego? - Wydyszał, kiedy nim potrząsałem. - Uwaga, de Marigny - one tu są! - Skoczył na równe nogi, wyraźnie drżąc, a twarz mu lśniła od potu. - One... są... tu­taj?

Znów usiadł, wciąż drżąc i nalał sobie szklaneczkę bran­dy. - Mój Boże! Co za koszmar, Henri! Tym razem udało im się dobrać do mnie - i, jak sądzę, wysondowały mój umysł. Teraz na pewno wiedzą, gdzie jesteśmy.

- Nie nadążam za tobą, Tytusie - powiedziałem, kręcąc głową. - To brzmi dosyć mętnie.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, pośpiesznie ciągnął dalej.

- Potem przyszły te wrażenia lękowe, o których mówi­łem, ogarnął mnie nieokreślony strach przed jakimś niena­zwanym niebezpieczeństwem, które mi zagrażało. Nie wiem
tego na pewno, ale nie sądzę, aby te wrażenia łękowe były zamierzone. Podejrzewam, że mam odrobinę większe zdol­ności parapsychologiczne. niż te, do jakich przywykły te stwo­ry - co, nawiasem mówiąc, działa na naszą korzyść. Ale ogólne wrażenie było takie, jakby chciały mnie przekupić! „Wynoś się stąd, dopóki nie jest za późno, Tytusie Crow, a wtedy zo­stawimy cię w spokoju" - coś w tym rodzaju. - „Już nie masz naszych jaj, więc nie będziemy się tobą więcej zajmować - pod warunkiem, że zostawisz nas w spokoju i przestaniesz mieszać się w nasze sprawy!"

- Więc jesteśmy na właściwym tropie, Tytusie - przerwa­łem. - Sprawiliśmy, że są zaniepokojone!

Popatrzył na mnie, teraz już bardziej opanowany i powoli się uśmiechnął. - Rzeczywiście na to wygląda, de Marigny, ale, na Boga, chciałbym wiedzieć, czym właściwie są zanie­pokojone! Jak mówisz, musimy być na właściwym tropie. Dobrze, że przynajmniej to wiemy. Jednak bardzo chciałbym wiedzieć, jak do tego wszystkiego pasują Peaslee i pozosta­li...

- O co chodzi, Tytusie? - Spytałem. Znowu straciłem wą­tek.

Jeśli o mnie chodzi, tej nocy spałem jak zabity - rzeczy­wiście „ledwo się trzymałem na nogach" - ale nie wiem, jak Tytus. Wydawało mi się, że słyszałem przez sen jego głos, coś cicho mamrotał, ale po jakimś czasie echa Zaklęcia Vach-Viraj i rozmaitych innych zaklęć runicznych z dawnych epok ucichły w moim umyśle.

O dziwo, kiedy nadeszło południe następnego dnia, byli­śmy w znacznie lepszym nastroju, jak gdyby świadomość, że Cthonianie znaleźli w nas coś, czego się boją, na chwilę unio­sła czarną zasłonę dziwnego lęku, nerwowego napięcia i psy­chicznego zmęczenia, jakie nam się dawało we znaki.

Nietrudno było zgadnąć, dlaczego koszmarni pobratymcy Shudde-M'ell stracili tyle czasu na odkrycie naszej kryjówki. Aż do minionej nocy, Crow stosował co wieczór Zaklęcie Vach-Viraj oraz Eliksir Tikkoun, ale w końcu eliksir mu się skończył. Najwyraźniej ta ciecz, będąca dziwną i potężną miksturą (później się dowiedziałem, czym właściwie jest), bardzo pomagała w trzymaniu na dystans Cthonian i ich my­śli. W sposób oczywisty to osłabienie naszych linii obron­nych wystarczyło, aby pozwolić im zlokalizować nasze umy­sły i w ten sposób odkryć miejsce naszego pobytu.

Później stało się jasne, dlaczego świadomość, że Cthonia­nie poznali miejsce naszego pobytu, nie wywołała naszej pa­niki; dlaczego sen Crowa, zamiast skłonić nas do ucieczki na łeb, na szyję, miał wręcz przeciwny skutek - po początko­wym szoku, uspokoił nas.

Rozumowaliśmy następująco: jeżeli kretochłony rzeczywi­ście zamierzały przypuścić atak, no cóż, to musiały pokonać wodę w rzece, a w każdym razie było mało prawdopodobne, że spróbują coś uczynić za dnia. Oczywistym podstępem, gdyby udało im się to zrobić, byłoby wywabienie nas z Seafree o zmroku - na tę okoliczność przygotowaliśmy plan awaryjny. Dopóki nie opuściliśmy barki na dobre, każdego wieczoru po prostu zamykaliśmy drzwi kajuty (zaopatrzone od wewnątrz w mocną kłódkę), a ponieważ wydawało się, że jestem bardziej podatny na „senne" komunikaty Cthonian, Crow miał klucz. Teraz wydaje mi się zdumiewające, że ko­lejny raz obaj nie dostrzegliśmy analogii, choć powinna być dla nas oczywista, co dowodziło, że nasze rozumowanie było błędne; chodzi o to, że Paul Wendy-Smith został porwany w ciągu dnia, a najpóźniej o zmierzchu! Jednakże nasz plan choć oparły na błędnych przesłankach, zakładał, że musimy się wyrzec wieczornych wypadów do Old Mili Inn.

Nie chciałbym, aby powstało wrażenie, że obaj jesteśmy alkoholikami - choć istniały naprawdę poważne powody, aby nimi zostać - ale Crow po prostu lubi wypić szklaneczkę bran­dy przed snem, a ja także nie mam nic przeciwko temu. Zaopa­trzyliśmy się w zapasy na dwa tygodnie i zdecydowaliśmy, że w naszych planach powinniśmy także uwzględnić napoje. Z tą myślą postanowiliśmy zjeść lunch w Old Mili Inn, gdzie mo­gliśmy także kupić jedną czy dwie butelki brandy.

Moment wybraliśmy doskonale, bo ledwie usiedliśmy w pokoju dla palących, gdy właściciel, były gwardzista, pod­szedł do naszego stolika. Oczywiście spotykaliśmy go już przedtem, ale tym razem przedstawił się jak należy, a Crow uczynił to samo w imieniu nas obu.

Potężny właściciel podziękował, podszedł do baru i nalał sobie kufel piwa, po czym wrócił do nas i usiadł. - Tak - zaczął - dziś rano był telefon do pana - głos był tak znie­kształcony, że ledwo mogłem zrozumieć, o co chodzi - od kogoś, kto chciał sprawdzić, czy pan tu jest. Ten ktoś powie­dział, że powinien pan być na barce Seafree. Odpowiedzia­łem, że nie znam pańskiego nazwiska, ale że na barce miesz­ka dwóch dżentelmenów.

Tytus wziął do ręki karteczkę i przeczytał ją. Jego zmę­czona twarz nagle pokryła się śmiertelną bladością. Dłonie silnie mu drżały, kiedy podawał mi kartkę. Wziąłem ją i położyłem na blacie stolika.

Pociągnąłem łyk - i zaraz potem zachłysnąłem się, kiedy w końcu dotarło do mnie znaczenie tego, co było nagryzmo­lone na skrawku papieru!

Było to, jak powiedział Selby, po prostu nazwisko: Amery Wendy-Smith!






7

Nie z własnej gliny

(Z notatnika de Marigny'ego)


Tego dnia przez cale popołudnie aż do 22.30 - najpierw na pokładzie, a potem w świetle lampy naftowej w kabinie - przyciszonymi głosami omawialiśmy z przyjacielem fanta­styczne perspektywy, jakie otworzyły się wskutek zupełnie nieoczekiwanej „wiadomości", którą otrzymaliśmy w pubie. Nie miał znaczenia fakt, że przez cały czas słońce paliło w ten skwarny, czerwcowy dzień, ani to, że małe stateczki z cichym warkotem silnika dziesiątkami sunęły w górę i w dół rzeki, a zakochane pary, spacerując brzegiem rzeki, machały do nas rękami. Ciepło padających na nas promieni słońca stu­dziła straszna świadomość horroru, jaki czaił się głęboko pod otaczającą nas zielenią; i choć śpiew ptaków i śmiech ludzi rozlegały się głośno wokół, rozmawialiśmy, jak powiedzia­łem, szeptem.

Crow nie ukrywał swego niewzruszonego przekonania, że sir Amery był w rzeczywistości martwy i wobec tego jego ostatnie... pojawienie się... nie było niczym innym jak tylko kolejnym manewrem Cthonian. Gdyby był jeszcze jakiś trze­ci uczestnik tej gry - to znaczy ktoś, kto podobnie jak Crow i ja wiedział o przerażających działaniach kretochłonów -wówczas być może moglibyśmy obarczyć tego kogoś winą za ten ostatni „wybryk", jednak nikogo takiego nie było. Ten telefon byłby wtedy kawałem iście makabrycznym.

No i oczywiście Crow miał absolutną rację. Musiało tak być. Nieznany dzwoniący to po prostu nie mógł być sir Ame­ry Wendy-Smith; zrozumiałem to, jak tylko zastanowiłem się nad całą sprawą trochę głębiej. W 1937 roku sir Amery był jeszcze stosunkowo młodym człowiekiem. A teraz? Zbliżałby się do setki! Niewielu ludzi dożywa takiego wieku a jeszcze niniejsza ich liczba jest w stanie przez ponad trzydzieści lat żyć w ukryciu i to bez wyraźnego powodu!

Nie, byłem tak samo pewien jak Tytus Crow, że był to po prostu kolejny podstęp Cthonian. Jak tego dokonali - to już zupełnie inna sprawa. Crow przez chwilę rozważał możliwość, że sprawcą tej szokującej „wiadomości" mógł być jego naj­bliższy sąsiad, doktor teologii, który mieszkał jakieś sto jar­dów od Blowne House, ponieważ przed wyjazdem mój przyja­ciel zostawił mu adres do korespondencji. Poprosił go także, aby przyjmował skierowane do niego telefony, ale ostrzegł go, żeby nie ujawniał miejsca naszego pobytu nikomu, z wy­jątkiem osób godnych zaufania. Wydaje mi się, że doktor pomagał mu już przedtem w wielu delikatnych sytuacjach. Jednak tym razem nawet on nie znał powodu, dla którego Crow wyruszył do Henley, a ponadto prawdopodobnie nigdy nie słyszał o sir Amerym. Faktycznie nikt nie znał powodu naszego wyjazdu do Henley - z wyjątkiem, od niedawna, sa­mych Cthonian!

Ale czego właściwie kretochłony mogły się spodziewać po tak oczywistym wybiegu? Pytanie to zadałem memu przy­jacielowi, który dał mi taką oto odpowiedź:

- No cóż, Henri, myślę, że najpierw trzeba zapytać ,jak", a dopiero potem „dlaczego" - o ile to możliwe, lubię mieć przed oczyma pełny obraz. Trochę się nad tym zastanawia­łem i wydaje mi się, że nasz upiorny dzwoniący musi być osobą pozostającą „pod wpływem" Cthonian. Przypuszczam, że muszą mieć takich – pomocników, na których musimy uważać w przyszłości. Dotąd braliśmy pod uwagę rozmaite okropności i straszną śmierć z rąk - czy raczej z macek - potwornych podziemnych istot, ale możemy równie dobrze zginąć od ran postrzałowych! Więc biorąc to wszystko pod uwagę, powinniśmy sobie zadać pytanie, dlaczego Cthonianie użyli tak czytelnego wybiegu i sądzę, że już znam odpo­wiedź.

Tym razem odgadłem wniosek, do jakiego doszedł. - Myślę, że wiem, do czego zmierzasz.

- Naprawdę?

Tak. W ciągu ostatnich kilku dni byliśmy przekonani, że jesteśmy na tej barce całkiem bezpieczni, choć ty sam miałeś co do tego pewne wątpliwości. Przypuśćmy, że oni uważają tak samo; że dopóki tu jesteśmy, nie mogą do nas dotrzeć w sensie fizycznym. Oczywistym rozwiązaniem byłaby więc próba wywabienia nas stąd, wystraszenia nas do tego stop­nia, żebyśmy opuścili barkę i zeszli na ląd!

- Tak - odpowiedział - i dokładnie tak uczynimy! Z każ­dą chwilą coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tu właśnie jesteśmy najbezpieczniejsi. Jak mówisz, to jest po­wód, dla którego Cthonianie podjęli drugą próbę wykurzenia nas z tego miejsca; zgadzam się, że to cholernie przekonywa­jący argument, abyśmy się stąd nie ruszali! Więc, przynajmniej na razie, zostajemy. Mamy do dyspozycji co najmniej dwa rodzaje broni przeciwko nim: rzekę i Zaklęcie Vach-Viraj. - W zamyśleniu zmarszczył brwi. Nawiasem mówiąc, wkrótce powinniśmy dostać więcej Eliksiru Tikkoun, jeśli wielebny Harry Townley dotrzyma obietnicy. To sąsiad, o któ­rym ci mówiłem. Powiedział, że przyśle mi zapas, a jak dotąd nigdy mnie nie zawiódł.

- Wielebny Townley? - Zapytałem. - Eliksir Tikkoun...? I wtedy nagle to do mnie dotarło. - Chcesz powiedzieć, że ten eliksir to...?

- Tak, oczywiście - odparł, kiwnąwszy głową, a na jego twa­rzy odmalowało się zaskoczenie. - Nigdy ci o tym nie mówi­łem? - Rzucił mi pustą fiolkę, której zawartość tak dobrze speł­niła swoje zadanie. - O, tak! To święcona woda, cóżby innego? Już wiemy, że Shudde-M'ell nie znosi wody, więc oczywiście woda, która została poświęcona - działa skutecznie na liczne okropności, nie tylko na Cthonian, możesz mi wierzyć!

Oczyma wyobraźni ujrzałem obraz wywołany jego sło­wami - i pstryknąłem palcami. - Symbol o pięciu końcach, przybliżony obraz Starego Znaku, gwiazdy więziennej mito­logii Cthulhu!

- Istotnie, a zapętlony Krzyż Tau w Starym Khem był tak­że symbolem władzy - i wielkim symbolem pokoleń! To był Ankh, Henri! Samo słowo znaczy tyle co „dusza" albo „ży­cie" - ochrona życia i duszy. O, tak, z pewnością powinni­śmy wierzyć, że Crux Ansata jest potężny. - Uśmiechnął się blado. - Jednak z twoich pytań wnoszę, że twoja zdolność obserwacji nie jest już taka, jak kiedyś.

Przez chwilę, pomimo naszego położenia i poważnego charakteru rozmowy, myślałem, że Crow się ze mną drażni. Nic takiego nie zauważyłem. Szybko wstałem i podszedłem do drzwi, po czym otworzyłem je, aby się im przyjrzeć w blasku światła padającego z kabiny. Faktycznie Zapętlony Krzyż był przybity do górnej części drzwi.

Właśnie się odwróciłem, aby wrócić do kabiny, gdy nagle uderzył we mnie jakiś smród. Mówię, uderzył i w istocie rze­czy nie przesadzam, bo gdzieś spoza mnie, z pogrążonego w mroku brzegu rzeki, dochodził obrzydliwy zapach.

Potem rozległ się odgłos kroków...

Crow także musiał poczuć ten smród, a może usłyszał ci­chy odgłos stąpania na brzegu rzeki. Kącikiem oka dostrze­głem, że zrywa się na równe nogi, z nagle pobladłą twarzą i wtedy spojrzałem w ciemność wokół barki. Przykucnąłem w cieniu drzwi, wpatrując się wytrzeszczonymi ze strachu oczyma w cienie, czające się za trapem.

Coś się tam poruszało, jakiś cień; następnie usłyszałem przytłumiony kaszel — po którym rozległ się gardłowy, pra­wie nieludzki głos!

- Ach, widzę, że nie... spodziewałeś się mnie, przyjacie­lu! Więc nie otrzymałeś mojej wiadomości?

Gwałtownie cofnąłem się w tył, gdy cuchnąca, mroczna postać kołysząc się, weszła na trap. - Proszę, niech pan przy­gasi światło - mówił głos - i, na miłość boską... niech pan się mnie nie obawia. Wszystko wyjaśnię.

Znów się cofnąłem, gdy czarna sylwetka, od której bił nie­znośny smród, powoli się zbliżyła; wówczas ręka Crowa od­sunęła mnie na bok i wepchnęła z powrotem do kabiny, a on sam zajął moje miejsce przy drzwiach. W dłoni trzymał mój pistolet, który niegdyś należał do barona Kenta.

Przytłumiony, oślizgły głos był teraz bardziej zrozumiały i zaczął mówić szybciej; teraz usłyszałem w nim nutkę histe­rii. - Na miłość boską, czy pozwoli mi pan wreszcie przeka­zać wiadomość, z którą mnie tu przysłano?

- Crow - przerwałem nerwowo, kładąc mu drżącą dłoń na ramieniu - co to jest? Co to, u licha, jest?

Zamiast mi odpowiedzieć, wychylił się na zewnątrz, aby przykręcić knot lampy, którą zawiesiliśmy przy końcu trapu. Pozostawił tylko mały płomyczek, który ledwo rozjaśniał mrok. Cień był teraz tylko czymś atramentowo-czarnym i nie­określonym i rytmicznie kołysał się, stojąc na trapie.

W tym momencie Crow obrócił się, odepchnął mnie na bok i ruszył w kierunku lampy naftowej, aby przykręcić knot. Kiedy to uczynił, postawił koło drzwi krzesło i szybko cofnął się do wnętrza kabiny, a wtedy nikłe światło gwiazd przesło­niła niewyraźna zwalista postać, która stanęła w drzwiach. Potykając się, niezdarnie osunęła się na krzesło. Kiedy siada­ła, wyraźnie usłyszałem jakby chlupot.

W tym momencie stałem już w głębi kabiny, koło koi. Crow przysiadł na małej ławce, mocno opierając stopy o podłogę. W przyćmionym, migocącym świetle wyglądał bardzo dzielnie, ale osobiście wolałem wierzyć, że usiadł tam, ponieważ nogi odmówiły mu posłuszeństwa! No właśnie. Usiadłem na koi.

Proszę posłuchać. - Kiwająca się na krześle czarna po­stać znów przemówiła, a bijący od niej smród rozszedł się po całej kabinie, unoszony ciepłymi podmuchami powietrza, pły­nącymi od strony drzwi. - Zostałem wysłany przez Nich, przez te podziemne okropności, aby przekazać wiadomość... i aby wam uświadomić, co to jest piekło! Przysłali mnie, abym...

Bowiem kiedy mówił głos - Wendy-Smitha? - byłem w stanie skupić się na tym, co mówi, jednocześnie myśląc o czymś innym i teraz uczyniłem wysiłek, aby lepiej się przyj­rzeć siedzącej na krześle postaci.

Wyglądało, jakby nasz gość był odziany w wielki czar­ny płaszcz, zawinięty wokół szyi, a poza tym wydawało się, że ma osłoniętą głowę - co pewno tłumaczyło fakt, że miał przytłumiony i zniekształcony głos - ponieważ nie udało mi się dojrzeć choćby odrobiny białości tam, gdzie powin­na znajdować się jego twarz. Błądząc swobodnie, mój umysł nagle znalazł się na skraju psychicznej otchłani; stanęły mi przed oczami obłąkane uwagi Abdula Alhazreda zawarte w Necronomiconie, tak jak przytacza je Joachim Feery: „.. .Ży­cie bierze początek z pogrążonej w rozkładzie ohydy, a padli­nożercy zamieszkujący Ziemię hodują monstra, które staną się jej utrapieniem..."

Pośpiesznie przywołałem swój błądzący umysł do porządku.

Postać siedząca na krześle - która kiedyś rzekomo była człowiekiem - odpowiedziała na moje pytanie, mówiąc, co jej uczynili Cthonianie i co uczynią Crowowi i mnie, jeśli odrzucimy ich żądania.

Tytus Crow także wstał. - Poczekaj, możesz nam pomóc! Na pewno wiesz, czego się lękają. Musimy to wiedzieć. Po­trzebujemy broni przeciwko nim!

- ...Nie ma już czasu - Oni przestali kontrolować to... ciało! Protoplazma... rozpada się! Przykro mi, Crow... przy­kro mi.

Postać zaczęła zapadać się w sobie, wyrzucając fale po­twornego, obezwładniającego smrodu. Kołysała się z boku na bok i potykała, wyraźnie rozszerzając się u podstawy i zwężając ku górze, roztapiając się, jak sopel lodu w płomie­niu lampy naftowej.

- Atomistyka, tak! Aghhh, urghhh, achhh! Chyba masz ...rację! Ludwig Prinn i... ughhh... Azathoth!

Smród był teraz nie do zniesienia. Ze stojącej przy drzwiach, zataczającej się, rozpływającej postaci wydobywały się kłę­by czarnej pary. Idąc za przykładem Crowa, pośpiesznie zasłoniłem nos i usta chustką do nosa. Ostatnie słowa tej okrop­ności - bulgoczący wrzask - zanim ostatecznie zapadła się w siebie i osunęła na deski podłogi, brzmiały: - Tak, Crow ...aghhh, urghhh... zajrzyj do De Yermis Mysteriis Prinna!

Następnie, dosłownie w ciągu para sekund, na podłodze po­została jedynie rozlewająca się coraz szerzej kałuża, ale - o, Boże! - w koszmarny sposób przypominająca coś dobrze znanego!

Ludzki mózg w obcym protoplazmatycznym ciele!

Nie będę ukrywał: stałem jak sparaliżowany, ale Crow już zaczął działać. Lampa naftowa znów zaświeciła pełnym bla­skiem, wypełniając kabinę światłem i nagle w uszach za­brzmiały mi rozkazy, rzucane przez przyjaciela: - Wychodź, de Marigny. Na trap. Ten smród na pewno jest trujący! - Czę­ściowo popchnął mnie, a częściowo pociągnął w stronę drzwi, aż ogarnęło mnie czyste, nocne powietrze. Usiadłem na tra­pie i zwymiotowałem do bulgoczącej w dole rzeki.

Ale Crow, choć także musiał być wstrząśnięty wydarze­niami ostatniej godziny, szybko wrócił do siebie. Słyszałem, jak zanosząc się od kaszlu, otwiera okratowane okna kabiny, po czym usłyszałem jego kroki i ciężki oddech, gdy wyszedł na pokład i przeszedł na drugą stroną, aby rzucić coś - coś, co głośno plusnęło - do rzeki.

Kiedy ustąpiły mdłości, usłyszałem, jak nabiera wodę i spłukuje podłogę kabiny. Dziękowałem swojej szczęśliwej gwieździe, że nie wyłożyłem podłogi wykładziną dywanową, tak jak kiedyś zamierzałem! Zerwał się dość silny wiatr, który bardzo pomógł w usunięciu z Seafree pozostałych śla­dów bytności naszego gościa i kiedy wreszcie byłem w stanie się podnieść, było jasne, że wkrótce barka wróci do normy.

Właśnie wtedy, tuż przed północą, kiedy Crow wrócił na pokład, na brzegu rzeki, na poziomie trapu naszej barki, za­trzymała się taksówka. Patrzyliśmy, jak z taksówki wysiada pasażer z wielką teczką i w blasku tylnych świateł samocho­du ujrzeliśmy, jak z bagażnika wyjmuje walizkę. Wyraźnie usłyszałem jego głos, gdy płacił za przejazd: - Bardzo dzię­kuję. Są w środku, rozumiem, więc nie będę musiał czekać.

W jego pełnym godności głosie można było rozpoznać ledwie słyszalny amerykański akcent, a wyraz zaskoczenia na twarzy Crowa pogłębił się, gdy drugi nasz gość tej pamięt­nej nocy ostrożnie podchodził do stóp trapu. Taksówka zni­kła w mroku.

- Witajcie - zawołał przybysz, idąc trapem w naszą stro­nę. - Pan Tytus Crow, jak sądzę - i pan Henri - Laurent de Marigny, prawda?

Kiedy padło na niego światło, ujrzałem starszego, siwo­włosego dżentelmena o wysokim czole i szeroko otwartych, badawczych oczach. Zwróciłem uwagę, że miał na sobie ubra­nie typowo amerykańskiego kroju.

Przez chwilę zaskoczenie mego przyjaciela jeszcze się pogłębiło, ale nagle jego oczy rozjaśnił błysk zrozumienia i wydał stłumiony okrzyk, mocniej ściskając dłoń przybysza. - A więc to pan jest...

- Peaslee - odparł tamten. - Wingate Peaslee z Miskatonic i miło mi pana poznać.


8

Peaslee z Miskatonic

(Z notatnika de Marigny'ego)


Nigdy dotąd nie przeżyłem nocy tak pełnej rozmaitych rewelacji.

Peaslee przyleciał z Ameryki, jak tylko otrzymał pierw­szy list Crowa; wyruszył z Arkham, nie czekając na nadejście jaj. Po przybyciu do Londynu, próbował skontaktować się z moim przyjacielem telefonicznie, a w końcu zadzwonił do wielebnego Harry'ego Townleya. Ale i tak musiał stawić się osobiście w jego rezydencji i przedstawić dokument potwier­dzający tożsamość, zanim otrzymał informacje o miejscu po­bytu Crowa. Nasz doktor teologii nie był kimś, komu można by zarzucić lekceważenie czyjegoś zaufania!

- Jest niczym skała - powiedział Crow, kiedy to usłyszał. - Stary, kochany Harry!

Kiedy wielebny Townley sprawdził Peaslee'ego, opowie­dział mu o moim udziale w „tajemniczych" działaniach Cro­wa. Chociaż jednym z głównych celów przybycia Peaslee'ego do Anglii było poznanie Crowa, nie przeszkadzała mu moja obecność ani udział w przedsięwzięciach mego przyjaciela. Wiele słyszał o moim ojcu - tym wielkim mistyku Nowego Orleanu, nazwiskiem Etienne - Laurent de Marigny - i od po­czątku słusznie przypuszczał, że odziedziczyłem po ojcu zainteresowanie mrocznymi i makabrycznymi tajemnicami istnienia.

Powiedział, że przybył między innymi po to, aby zapro­ponować nam wstąpienie do organizacji, czy raczej fundacji noszącej nazwę Fundacja Wilmartha. Kierunek badań tej nie­oficjalnej instytucji kontrolował sam Peaslee - on i zarząd, w skład którego wchodzili niektórzy spośród starszych i bar­dziej doświadczonych profesorów uniwersytetu - a sama Fundacja została utworzona po przedwczesnej śmierci mędr­ca, którego imię nosiła. Jej głównym celem było prowadze­nie badań, które stary Wilmarth pragnął rozpocząć, zanim dosięgła go śmierć.

Peaslee natychmiast docenił erudycję Crowa w dziedzi­nie mitologii Cthulhu i był nią zdumiony (jeśli chodzi o mnie, w znacznie mniejszym stopniu); kiedy Tytus wspomniał o swoich proroczych snach, nalegał, aby podał mu więcej szczegółów. Okazało się, że wie o innych osobach, które miewają podobne, osobliwe „wizje"; można powiedzieć, że to osoby obdarzone psychiką somnambuliczną! Ale rewela­cje samego profesora były zdecydowanie najbardziej zdu­miewające, a jego fascynująca opowieść trwała do wczesnych godzin rannych.

Jednak jeszcze zanim wyjaśnił swoje nieoczekiwane przy­bycie na naszą barkę, widząc wyraźnie, jak byliśmy roztrzęsieni, poprosił, aby mu opowiedzieć wszystko, co się wyda­rzyło od chwili, gdy jaja z kopalni w Harden znalazły się w rękach Crowa. Peaslee interesował się oczywiście wcze­śniejszymi wydarzeniami tej nocy, jednak nie w jakiś nie­zdrowy sposób czy z czystej ciekawości, ale dlatego, że był to aspekt dotyczący Cthonian, o którym nic nie wiedział: umiejętność zachowywania tożsamości ofiary, poprzez umieszczenie jej mózgu w otoczeniu żywych tkanek własne­go „wyrobu". Dokładnie spisał wszystko, co mu opowiedzieliśmy o okropnym a zarazem budzącym litość gościu i nie spoczął, dopóki nie poznał wszystkich najdrobniejszych szczegółów.

Następnie opowiedział nam dokładnie - niekiedy przery­waliśmy mu niecierpliwymi pytaniami - o Fundacji Wilmartha; o jej powołaniu przy łożu śmierci swego dawnego towarzysza badań mrocznych i legendarnych tajemnic; o rekrutacji wielu oddanych ludzi - „łowców horrorów", o których wspo­minał sir Amery Wendy-Smith - oraz o ich organizacji, teraz obejmującej prawie cały świat, której celem jest ostateczne zniszczenie wszystkich istniejących bóstw cyklu Cthulhu.

Jednak zanim przejdę do omówienia fantastycznych in­formacji otrzymanych od Peaslee'ego, wydaje mi się, że po­winienem wyraźnie podkreślić uczucie ulgi, jakie nas ogarnęło od chwili, gdy profesor stanął na pokładzie Seafree Jeśli przedtem myślałem, że Crow całkowicie mnie „wyzwo­lił" za pomocą zaklęć i rozpryskiwania eliksiru owego ranka, gdy Cthonianie trzymali mnie w swym mentalnym uścisku - cóż mogę powiedzieć o tym nowym i pełnym uczuciu wolno­ści fizycznej i psychicznej? Głębokie zmarszczki na twarzy Tytusa Crowa znikły w ciągu niecałej pół godziny, a jego nie­zwykła nerwowość ustąpiła miejsca niemal euforycznej we­sołości, zupełnie nie przystającej do jego charakteru, nawet w najbardziej pogodnych chwilach życia; jeśli zaś chodzi o mnie - no cóż, nie odczuwałem takiej radości życia od lat, od kiedy sięgam pamięcią, i to pomimo otoczenia, w którym tak niedawno rozegrały się te przerażające wydarzenia. Gdy­by nie wyjaśnienia Peaslee'ego dotyczące tego dobrego na­stroju - których tak naprawdę udzielił nam później - byłoby zupełnie niezrozumiałe, z czego zrodziły się te wrażenia. W końcu przedstawił nam wyjaśnienie (kiedy raz czy dwa napomknęliśmy o naszej niezwykłej i nagłej euforii), które było równocześnie pouczające i uspokajające. Wyglądało na to, że wreszcie Crow i ja otrzymamy skuteczne zabezpiecze­nie przed Cthonianami oraz przed sondowaniem przez nich naszych umysłów. Bowiem choć o tym nic wiedzieliśmy, po­mimo fachowego zastosowania przez mego przyjaciela Za­klęcia Vach-Viraj i Eliksiru Tikkoun, umiejętności Cthonian w dziedzinie snów i podświadomości, a także telepatii, były tak rozwinięte, że w naszych głowach nadal rozbrzmiewały echa ich złowrogich wpływów. Jedynie Starsi Bogowie dysponowali największą mocą - ale nawet gdybyśmy wiedzieli, jak jej użyć, jaki śmiertelnik mógłby się ośmielić Ich wywo­łać? Czy w ogóle pozwoliliby na coś takiego? Peaslee przy­znał, że w mniejszym lub większym stopniu każdy podlega wpływom Sił Zła, ale istniały sposoby przezwyciężenia po­dobnych stanów psychicznej depresji. Jak mówiłem, później mieliśmy się dowiedzieć, na czym te sposoby polegały.

Powodem przyjazdu profesora do Anglii był, jak wcze­śniej wspomniał, zamiar zaproszenia Tytusa Crowa do udzia­łu w pracach Fundacji Wilmartha; lecz po otrzymaniu listu mego przyjaciela od razu zdał sobie sprawę, że jego autor rozpaczliwie potrzebuje pomocy - natychmiastowej pomocy, jeżeli nie miał się powtórzyć ten sam scenariusz, co w przy­padku obu Wendy-Smithów!

Opowiedział, jak profesor Albert N. Wilmarth, który od daw­na się interesował Fortianami oraz rozmaitymi makabryczny­mi wydarzeniami, zwłaszcza wiążącymi się z cyklem Cthulhu i był w tej dziedzinie uznanym autorytetem, zmarł przed wie­lu laty po długiej chorobie. W kulminacyjnym punkcie cho­roby Wendy-Smith słał do niego błagalne telegramy - tele­gramy, na które z uwagi na jego ówczesny bardzo ciężki stan, chory profesor nie był już w stanie odpowiedzieć! W okresie przejściowej poprawy stanu zdrowia i niedługo przed ponow­nym pogorszeniem, które ostatecznie doprowadziło do jego zgonu, obwiniał się za straszny koniec swego angielskiego kolegi. Kiedy jeszcze był w stanie pracować, zebrał dla niego wszystkie dostępne w literaturze przedmiotu wzmianki doty­czące podziemnych istot cyklu Cthulhu. Po otrzymaniu kopii rękopisu Wendy-Smitha (przed jego pierwszym wydaniem jako rzekomej „fikcji"), wziął na swoje barki utworzenie za­czątku Fundacji, która teraz potajemnie obejmuje większą część naszej planety. Wkrótce potem zmarł.

Peaslee opowiedział nam o pierwszych latach istnienia Fundacji, o sceptycyzmie, z którym początkowo spotkał się pośmiertny raport Wilmartha, o dalszych badaniach i doświadczeniach, które dowiodły prawdziwości dawnych, „ekscen­trycznych" teorii oraz o stopniowym formowaniu się armii oddanych ludzi. Obecnie było ich prawie pięciuset - byli to ludzie ze wszystkich środowisk, którzy natknąwszy się na przejawy istnienia podziemnych okropności lub inne oznaki obecności obcych istot, zostali członkami Fundacji Wilmar­tha - organizacji, której zadania obejmowały ochronę swoich członków, potajemne poszukiwania i likwidację wszystkich starożytnych Sił Zła, usuwanie z powierzchni Ziemi dawnych śladów bóstw Cthulhu, Yog-Sothoth, Shudde-M'ell, Nyogtha, Yibb-Tstll oraz wszystkich innych bóstw, ich sług i po­tomstwa.

Na początku zgromadzono wielkie księgi okultyzmu, które nieustannie studiowali oddani ludzie, aby odszukać w nich każdy trop, każdą wskazówkę, wszystkie dotyczące tych spraw wzmianki tak, aby owi „łowcy horrorów" znali je na pamięć - po czym polowanie miało zacząć się na dobre.

Ale zanim to wszystko ruszyło, mitologiczni Cthonianie rozprzestrzenili się na wielu obszarach planety (chociaż ich prawdziwym bastionem nadal pozostawała Afryka), aż w koń­cu skrzek Shudde-M'ell znalazł się wszędzie, w Azji, Euro­pie, Rosji, a nawet w Chinach i Tybecie. W końcu, w 1964 roku, i pomimo wielu wysiłków Fundacji Wilmartha, zostały także zaatakowane obie Ameryki. Nie żeby ta inwazja stano­wiła pierwszy kontakt tych istot i ich sług z Ameryką. Wręcz przeciwnie; w szczególności Stany Zjednoczone - a zwłasz­cza wybrzeża Nowej Anglii - wielokrotnie zetknęły się z roz­maitymi okropnościami spoza czasu, a ich obecność na ko­pulastych wzgórzach i w porosłych lasem dolinach na tym obszarze była znana od niepamiętnych czasów i poprzedzała istnienie Indian oraz ich przodków. Jednak wtedy po raz pierw­szy rasa Shudde-M'ell znalazła punkt oparcia na kontynen­cie (czy raczej pod nim) Ameryki Północnej!

Crow uznał, że tę inwazję dosyć trudno zrozumieć, dopó­ki Peaslee nie przypomniał mu o umiejętności Cthonian prze­nikania do ludzkich umysłów. Bez wątpienia istnieli ludzie, którzy przez pewien czas albo i stale byli na usługach kretochłonów - zazwyczaj byli to ludzie słabego charakteru lub pochodzący ze społecznych nizin - i takie właśnie osoby prze­wiozły jaja do Stanów Zjednoczonych, przyczyniając się do dalszego mnożenia się tych okropności! Ci psychiczni nie­wolnicy Cthonian próbowali kilkakrotnie przeniknąć do Fun­dacji - próbowali nawet dostać się do samego uniwersytetu w Miskatonic. Ale jak dotąd, „zabezpieczenia" ze strony człon­ków Fundacji wystarczały do ich powstrzymania. W końcu ich umysły były w istocie umysłami samych Cthonian, więc te same środki, które skutkowały przeciw wszystkim bóstwom cyklu Cthulhu, działały także i na nich!

Głównym problemem w uporaniu się z rasą Shudde-M'ell (Peaslee był bardzo rzeczowy, omawiając ten temat) było to, że każdy zastosowany sposób można było najczęściej użyć tylko raz. Ich wzajemne telepatyczne kontakty - w istocie także z innymi bóstwami tego rodzaju - były, rzecz jasna, natychmiastowe. Oznaczało to, że gdyby wymyślono sposób zniszczenia jednego gniazda tych stworów, wówczas było więcej niż prawdopodobne, że pozostałe gniazda dowiedzą się o tym natychmiast i zdołają uniknąć podobnego niebez­pieczeństwa. Jednak dzięki teoretykom, badaczom i ekspery­mentatorom z Miskatonic, został opracowany - jak dotąd niesprawdzony - plan zniszczenia niektórych spośród zamiesz­kujących lądy rodzajów BCC (skrót Peaslee'ego oznaczający Bóstwa Cyklu Cthulhu), tak aby nie dowiedziały się o tym po­zostałe okropności. Ten plan miał być teraz zastosowany za­równo w Anglii jak i w Ameryce. Już rozpoczęto przygotowa­nia do wstępnego eksperymentu w Ameryce, który jednak trzeba było wstrzymać do czasu ukończenia przygotowań w Anglii, tak aby można było przeprowadzić jednoczesny atak na gniaz­da Cthonian. Crow i ja, jako członkowie Fundacji Wilmartha, mieliśmy się zapoznać ze szczegółami projektu.

Podczas gdy profesor przedstawiał te szczegóły, zauwa­żyłem, że Crow zaczyna się niecierpliwić i ma ochotę się wtrą­cić. Faktycznie, kiedy Peaslee przerwał na chwilę dla nabra­nia oddechu, powiedział: - A więc istnieją znane sposoby uśmiercenia tych stworów?

- Oczywiście, moi drodzy - profesor popatrzył na nas obu — i gdyby wasze umysły nie były tak otumanione przez ostat­nie parę tygodni, jestem pewien, że sami byście odkryli nie­które z nich. Większość stworów zamieszkujących lądy - ta­kich jak Shudde-M'ell i jego paczka - można zlikwidować po prostu za pomocą wody. Pod jej wpływem ulegają rozkładowi, gniją i wyparowują. Ich narządy wewnętrzne odma­wiają posłuszeństwa, a mechanizmy kontrolujące ciśnienie przestają działać. Ich natura jest dziwniejsza, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. Nieprzerwany strumień wody albo zanurzenie w wodzie na dłuższy czas jest dla nich śmiertelne i potem nie pozostaje z nich prawie nic! Zdaję sobie sprawę, że jest rzeczą dosyć dziwną, iż ostatecznym celem Shudde-M'ell, jest uwolnienie Wielkiego Cthulhu - w co wierzy Fundacja, idąc śladami Wendy-Smitha - ponieważ Cthulhu jest w gruncie rzeczy największym spośród żywiołów wod­nych. Jednakże faktem jest, że niegdyś R'lyeh znajdowało się na stałym lądzie i że teraz ocean stanowi prawdziwe ścia­ny więzienia Cthulhu. Dzięki Bogu woda ogranicza w istotny sposób możliwość wysyłania na zewnątrz jego potwornych myśli. Mimo to, bylibyście zaskoczeni, jak wielu pacjentów zakładów dla obłąkanych na całym świecie „zawdzięcza" swój los obłąkanym wołaniom Cthulhu. Oczywiście kiedy jest po­grążony we śnie w Głębokim R’lyeh - gdziekolwiek znajdu­je się to piekielne podmorskie miasto z dawnych eonów - służą mu Smoki i Ci-z-Głębin, ale są to głównie istoty żyjące w wodzie. Woda jest ich żywiołem.

Crow uniósł brwi pytająco, ale zanim się odezwał, powie­działem - W dziewiątym rozdziale dzieła H. Ridera Haggarda Ona, słowa te wypowiada śpiący feniks.

Nie, wcale nie - odpowiedział zupełnie nie zbity z tropu Peaslee. - I musieliśmy to uczynić. Musieliśmy je zbadać, Crow - na ile ziemska nauka na to pozwala. Nadal je badamy. Na razie to, czym dysponujemy, to w znacznej mierze teorie i przy­puszczenia, ale takie badania to jedyna droga. Więc wywołali­śmy ten wyląg. I od tego czasu robiliśmy to często! A jeśli chodzi o ten pierwszy raz, eksperyment przeprowadzaliśmy w dużym pięciokątnym pomieszczeniu, przy czym przy każ­dej ze ścian postawiliśmy klatkę. Och, ta istota była dobrze izolowana, zarówno fizycznie jak i psychicznie; nie mogła ani wydostać się z tego pomieszczenia, ani też porozumiewać się ze swymi pobratymcami! Karmiliśmy ją głównie ziemią i żwirem bazaltowym. Próbowaliśmy jej także dawać mięso, ale wywoła­ło to u niej okropną żądzę krwi - więc z pewnością było bez­pieczniej karmić ją minerałami. W wieku sześciu miesięcy ta istota miała grubość dwóch ludzi i była długa na dziewięć stóp; przypominała wielką, szarą kałamarnicę. W żadnym wypadku jeszcze nie była dorosła, niemniej jednak byliśmy zadowoleni, że była na tyle duża, iż można ją było poddać naszym doświad­czeniom. I wpadliśmy na pomysł, że woda powinna załatwić sprawę. Nawet stary Wendy-Smith - na chwilę przerwał, spo­glądając oczyma, w których widać było przerażenie pomieszane ze zdumieniem, na ledwie teraz widoczne plamy na podłodze - to wiedział, więc próbę wody zostawiliśmy na sam koniec. Kwasy wydawały się nie wyrządzać jej żadnej szkody; podobnie gorą­co, z wyjątkiem najwyższych temperatur - a użyliśmy nawet lasera! Zgodnie z naszymi oczekiwaniami, była także odporna na wysokie ciśnienia, udar czy wybuch; nawet najpotężniejsze materiały wybuchowe detonowane tuż obok nie stanowiły dla niej specjalnego problemu, zmuszając jedynie do uzupełnienia wyrwanych kawałków protoplazmy! Jednak woda działała wspa­niale. Ale zanim poddaliśmy ją tej próbie, spróbowaliśmy jesz­cze czegoś, a wynik przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania; musieliśmy przerwać doświadczenia, jeśli nie chcieliśmy z miej­sca jej uśmiercić.

Peaslee wyglądał na zaskoczonego. - Całkiem słusznie. Ale jak na to wpadłeś?

- Dysponowałem dwiema wskazówkami - odparł Crow. - Jedna to fakt, że jaja tych stworzeń mają osłonę przed pro­mieniowaniem, a drugą dostarczył nam sir Amery - czy raczej jego mózg uwięziony w tym koszmarnym ciele zanim został... unicestwiony.

- Czekaj - wykrzyknął Crow z widoczną irytacją. - Zgo­dziliśmy się, że Azathoth to prostu wybuch jądrowy, środek służący do zniszczenia BCC. Ale chyba był on pierwotnym przywódcą Wielkich Prastarych, w tym także Cthulhu, pod­czas ich buntu przeciwko Starszym Bogom. Tego nie rozu­miem.

Kiedy Peaslee mówił, stało się dla mnie jasne, że Crowa niepokoi coś jeszcze. Pozwolił profesorowi skończyć, po czym powiedział: - Słuchaj, Wingate. Chętnie akceptuję wszystko, co mówisz; dziękuję naszym szczęśliwym gwiazdom, że je­steś tutaj, aby pomóc nam wydostać się z tej pułapki – ale z pewnością wszystko, co dotąd uczyniliśmy, to jedynie to, że powiadomiliśmy BCC o naszym istnieniu! I wszystko, co tu powiedzieliśmy - a w szczególności to, co dotyczy wody i atomistyki - na pewno sprawiło, że wszystkie nasze plany zostały ujawnione.

Crow westchnął z rezygnacją i powiedział: - Nie zapomi­naj, Henri, że zastosowaliśmy rozmaite środki zabezpiecza­jące - Eliksir Tikkoun i Zaklęcie Vach-Viraj. Niemniej jed­nak - ciągnął, marszcząc brwi - do tego właśnie zmierzałem!

Obrócił się do Peaslee'ego. - A jakie jest twoje zdanie, Wingate? Tu, na barce, co prawda regularnie stosowałem Zaklęcie Vach-Viraj, ale ostatnio zabrakło nam Eliksiru Tik­koun. Więc co powstrzymuje Cthonian przed podsłuchiwa­niem nas?

Oczywiście wiedziano od dawna, że kamienie starożytnego Mnar stanowią doskonałą barierę - z pewnością przeciw ich sługom, a w mniejszym stopniu przeciw samym BCC - jed­nak kamienie te są bardzo nieliczne i zazwyczaj można je zdobyć tylko przypadkowo. Palącą sprawą stało się więc zna­lezienie źródła zaopatrzenia.

- W 1959 roku w piecach uniwersytetu w Miskatonic roz­poczęto wytwarzanie kamieni - czy raczej ich duplikatów, składających się ze steatytu i porcelany - przy czym proces produkcji został udoskonalony przez młodego profesora Sandysa tak, że w 1960 roku wszyscy członkowie Fundacji byli już w takie kamienie zaopatrzeni. Nawiasem mówiąc, pierw­sze wykonane przez człowieka kamienie były bezużyteczne, lecz wkrótce odkryto, że wprowadzając w ich skład fragmen­ty oryginalnych kamieni, z materiału jednego starego kamie­nia można było utworzyć do stu nowych, z których każdy był równie skuteczny, jak oryginalny! Peaslee przerwał i zaczął grzebać w swej wielkiej teczce.

- To, nawiasem mówiąc, powód, dla którego nie musicie się już niczego obawiać ze strony Cthonian, ani fizycznie ani psychicznie... to znaczy, o ile zachowacie ostrożność! Pamiętajcie - oni nigdy nie przestają próbować! Od tej chwili musicie mieć te kamienie przy sobie, gdziekolwiek się uda­cie, ale mimo to nie wolno wam ryzykować wyprawy gdzieś poniżej poziomu otaczającego terenu. Inaczej mówiąc, musi­cie się trzymać z daleka od dolin, żlebów, kamieniołomów, kopalń, podziemnych przejść i tak dalej. Jak mówiłem, nie musicie się obawiać bezpośredniego ataku, ale mogą się do was dobrać pośrednio. Nagłe trzęsienie ziemi, skalne osuwi­sko - jestem pewien, że wiecie, co mam na myśli.

Wyjął dwie małe paczuszki, które ostrożnie rozpakował; zawartość jednej z nich podał Crowowi, drugiej - mnie. - Mam ich więcej. Jednak odtąd te dwa kamienie stanowią waszą osobistą własność. Powinny uchronić was od kłopo­tów.

Obejrzałem trzymany w dłoni przedmiot. Był to zwykły szarozielony kamień, który kształtem przypominał małą, ska­mieniałą rozgwiazdę. Crow także przyjrzał się uważnie swe­mu kamieniowi, po czym rzekł: - Więc to są kamienie staro­żytnego Mnar.

- Tak - potwierdził Peaslee. - Choć nazwa starożytne nie bardzo do nich pasuje. Pochodzą bowiem z pieców w Miska­tonic - ale mimo to są równie potężne, jak te prawdziwe.

Crow ostrożnie włożył swój kamień do wewnętrznej kie­szeni marynarki, wiszącej koło koi, po czym odwrócił się, aby podziękować Peaslee'emu za ten bezcenny dar. Następ­nie powiedział: - Mówiłeś o Fundacji Wilmartha i jej działa­niach. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat.

- Nawiasem mówiąc, ten rytuał zbierania kamieni wyja­śnia pierwotną ucieczkę Shudde-M'ell z więzienia i sposób, w jaki jego bracia zostali uwolnieni, aby realizować swe od­wieczne cele odrodzenia i infiltracji oraz wysiłki zmierzające do uwolnienia jeszcze gorszych okropności rozsianych po całym świecie. Wydaje się, że przez jakiś czas po ich odejściu „tron" pozostał w G’harne, ale mieszkańcy znajdującego się tam gniazda podążyli za Wendy-Smilhem do Anglii. Oczy­wiście teraz, jak obaj doskonale wiecie, Anglia ma swój wła­sny, paskudny „zestaw" Cthonian.

- Wendy-Smith był jednak nieco zdezorientowany co do tempa ich rozmnażania się. Mówi o „hordach", a potem o „wyjątkowo powolnym procesie prokreacji". Faktycznie pło­dzenie u tych stworów przebiega wolno, ale nie aż tak wolno! W ciągu trzydziestoletniego cyklu samica składa dwa do czte­rech jaj. Kłopot polega na tym, że kiedy już osiągnie wiek trzydziestu lat, może składać jaja co dziesięć lat. Do chwili, gdy samica osiągnie wiek stu lat, może dochować się trzy­dziestu dwóch „szczeniąt"! Na szczęście, na ile byliśmy
w stanie stwierdzić, tylko jedno na osiem tych potwornych „dzieci" to samica. Przypuszczam, że jedno z jaj z G’harne, które Wendy-Smith nieświadomie zabrał, było żeńskie! - Pro­fesor poczekał, aż ta złowieszcza myśl do nas dotrze, po czym dodał: - W sumie myślę, że możemy przyjąć, iż kilkaset tych istot żyje i rozprzestrzenia się coraz bardziej.

Peaslee natychmiast się tym zainteresował i poprosił, abym mu zrelacjonował wszystkie swoje fatalistyczne wrażenia aż do mego powrotu z Paryża do Londynu.

Kiedy skończyłem, powiedział: - Więc wygląda na to, że będziemy musieli uznać także ciebie, de Marigny, za swego rodzaju telepatę. Może nie jesteś w stanie nadawać swoich myśli i uczuć tak jak Crow, ale z pewnością możesz odbierać takie komunikaty! Doskonale - wygląda na to, że Fundacja zwerbowała dwóch wyjątkowo wartościowych członków.

Crow i ja byliśmy równie zaskoczeni tymi nowymi rewe­lacjami profesora i spojrzeliśmy na siebie skonsternowani. - Nie - odezwałem się w końcu. - Chyba nie rozumiemy.

- A więc pozwólcie, że wam wyjaśnię - powiedział Peaslee. - Mamy ludzi powiązanych z dużymi przedsiębiorstwami; są to takie przedsiębiorstwa jak Seagasso, Lescoil, NCB, ICI, Norgas; mamy swoich ludzi nawet w kołach rządowych. Kilku z nich to Amerykanie, którzy zostali przeszkoleni w Miskatonic i umieszczeni tutaj, kiedy pojawiła się taka potrzeba, ale większość z nich to oczywiście mieszkańcy Wielkiej Brytanii, werbowani w ciągu wielu lat za pośrednictwem Fundacji Wilmartha. Są także zainteresowane osoby w niektórych ministerstwach, takich jak Ministerstwo Ziemi i Roz­woju, Ministerstwo Rolnictwa i Rybołówstwa, Ministerstwo Bogactw Naturalnych, itp.

- „Operacja Wielka Brytania" - taką nadaliśmy jej nazwę - była planowana od kilku lat, ale kiedy nadarzyła się ta oka­zja - to znaczy okazja do przeprowadzenia dorywczej rekrutacji, jak również interwencji w sprawie, która mogła się oka­zać bardzo nieprzyjemna - no cóż, wydawało mi się, że to jest doskonała chwila, aby wprowadzić nasz plan w życie.

Crow uniósł dłonie i pokręcił głową. – Czekaj - no, Peaslee! Po pierwsze, skąd weźmiesz te młode samice, a po drugie, co to znaczy, że dla dorosłych będzie „za późno", żeby się wydostać? - Na twarzy mego przyjaciela znów pojawił się wy­raz wątpliwości.

- Jeśli chodzi o pierwsze pytanie - odparł profesor – mamy w Miskatonic normalną wylęgarnię. Z G'harne przywieźli­śmy dwa tuziny jaj, a potem jeszcze zdobyliśmy następne.
Nawiasem mówiąc, tam także wylądują twoje cztery jaja. A twoje drugie pytanie? No więc, jak tylko pojawią się doro­słe osobniki i kiedy już umieścimy nasze kamienie - wów­czas zalejemy cały podziemny obszar, wpompowując do szy­bów wodę pod wysokim ciśnieniem!

Na chwilę zapanowało milczenie, po czym odezwał się Crow: - I mówisz, że jest wiele takich miejsc?

- Tak, i czasy wszystkich operacji zostaną oczywiście do­kładnie zsynchronizowane - po prostu po to, aby mieć pew­ność, że jeśli Cthonianie zdołają odebrać „sygnał wzywania pomocy", przynajmniej za jednym zamachem wyeliminujemy znaczną liczbę tych stworów. Wówczas będzie to oznaczało konieczność opracowania nowego planu ataku, ale... - Peaslee w zamyśleniu zmarszczył brwi, po czym dodał: - Ale tak czy owak, po tym pierwszym uderzeniu w kretochłony - będzie­my mogli zainteresować się innymi BCC w Anglii.




9

Noc, kiedy Sea-Maid poszła na dno

(Z akt Fundacji Wilmartha)




Queen of the Wolds Inn

Cliffside

Bridlington, E. Yorks.

29 października

J. H. Grier (dyrektor)

Grier&Andersen

Seagasso

Sunderland, Co. Durham


Drogi Johnny,

Myślę, że już przeczytałeś mój „oficjalny" raport, który Ci wysłałem czternastego tego miesiąca, w trzy dni po tym, jak stara Sea-Maid poszła na dno. Nigdy się nie dowiem, jak w ogóle zdołałem przygotować ten raport - ale w każdym razie od tamtej chwili jestem przykuty do łóżka, więc jeśli się o mnie niepokoiłeś albo zastanawiałeś się, dlaczego dotąd nie zdradziłem miejsca swego pobytu, to nie jest w istocie moja wina. Po prostu nie czułem się na siłach, żeby cokolwiek pi­sać od chwili tej... katastrofy. Jeśli o to chodzi, nie czułem się na siłach, żeby w ogóle coś robić. Mój Boże, jak ja nie mam ochoty stawać przed Komisją Dochodzeniową!

W każdym razie, jak się miałeś okazję dowiedzieć z mo­jego raportu, postanowiłem odejść i przypuszczam, że powi­nienem Ci przedstawić jakieś wyjaśnienie mojej decyzji. Osta­tecznie zarabiałem u Ciebie sporo, kierując pracami na platfor­mie w ciągu minionych czterech lat i nie mam powodu do skarg. W każdym razie żadnych takich, które Seagasso mogłoby uwzględnić, ale niech mnie diabli, jeśli jeszcze kiedykolwiek zatopię jakąś platformę. W rzeczywistości wycofuję się z wszelkich prac poszukiwawczych! Morze czy ląd... teraz to nie robi wielkiej różnicy. Kiedy myślę o tym, co mogło się stać w każdej chwili w ciągu minionych czterech lat! A teraz to właśnie się stało.

Ale oto znów gram na zwłokę. Muszę przyznać, że znisz­czyłem trzy wersje tego listu, zastanawiając się, jaka będzie Twoja reakcja; jednak teraz, kiedy to przemyślałem, nic mnie nie obchodzi, co zrobisz z tym, co mam Ci do powiedzenia. Jeśli chcesz, możesz wysłać do mnie całą armię psychoanali­tyków. Ale jednego jestem pewien, tego mianowicie, że cokolwiek bym powiedział, nie wstrzymasz operacji na Morzu Północnym. „Gospodarka Kraju" i tak dalej.

Moja opowieść powinna przynajmniej sprawić, że stary Anderson wybuchnie śmiechem; ten twardy, pełen stoicyzmu, pozbawiony wyobraźni sukinsyn! Nie ma co do tego wątpli­wości, bo moja opowieść jest wystarczająco fantastyczna. Przypuszczam, iż można utrzymywać, że owej nocy byłem na bani (i prawdę mówiąc, wypiłem parę „głębszych"), ale jak dobrze wiesz, wiem, kiedy przestać. Mimo to, fakty - tak, jak je postrzegam - pijany czy trzeźwy, są po prostu fanta­styczne.

Na pewno pamiętasz, że od samego początku z tym miej­scem koło Hunterby Head było coś dziwnego. Nurkowie mieli kłopoty; geologowie narzekali na swoje instrumenty; spusz­czenie Sea-Maid na wodę w Sunderland, a potem jej zako­twiczenie w tym miejscu było iście piekielnym zadaniem, a był to zaledwie początek prawdziwych kłopotów. Niemniej jednak, na początku października wszystkie prace przygoto­wawcze były zakończone.

Wwierciliśmy się zaledwie na sześćset stóp poniżej dna morskiego, kiedy natrafiliśmy na pierwszy z tych „obiektów" w kształcie gwiazdy. Wiesz co, Johnny? Nie dałbym za to złamanego grosza, tylko że widziałem to już przedtem. Stary Chalky Grey (który pracował na należącej do Lescoil platfor­mie o nazwie Ocean-Gem, zakotwiczonej niedaleko Liverpoolu) przysłał mi taką samą rzecz, zaledwie parę tygodni przed tym, jak jego platforma wraz z całą załogą i nim sa­mym poszła na dno w rejonie Withnersea. Kiedy zobaczy­łem, co tkwi w dużym rdzeniu, wynurzającym się z głębi morza - taki sam, podobny do gwiazdy, kształt - nie mogłem się powstrzymać od myśli o Chalkym i dostrzegłem paskud­ne podobieństwo. To, co mi przysłał, także tkwiło w takim rdzeniu, rozumiesz? A Ocean-Gem nie była jedyną platfor­mą, jaka zatonęła tego roku podczas tak zwanych „dziwacz­nych sztormów".

Jeśli chodzi o te kamienie w kształcie gwiazdy, jest jesz­cze coś: Nie byłem jedyną osobą, jaka uratowała się owej nocy, kiedy Sea-Maid poszła na dno. Nie, to nie całkiem tak; byłem jedyną osobą, która przeżyła tę noc - ale był jeszcze jeden członek załogi, który zobaczył, co się zbliża i uciekł, zanim to się stało. A uciekł z powodu tej rzeczy w kształcie gwiazdy!

Tym człowiekiem był Joe Borszowski — niesamowicie przesądny, rozhisteryzowany i wystraszony widokiem mgły, jaka pojawiła się nad powierzchnią morza - a kiedy zobaczył tę rzecz w kształcie gwiazdy...!

To było tak. Mieliśmy spore trudności z wywierceniem otworu, który przechodził przez bardzo twardą skałę i wtedy, jak mówiłem, w próbce rdzeniowej natrafiliśmy na pierwszą z tych gwiazd. Chalky uważał, że ta, którą mi przesłał, jest ro­dzajem skamieniałej rozgwiazdy, pochodzącej z czasów, gdy Morze Północne było ciepłe. I muszę przyznać, że biorąc pod uwagę jej pięcioramienny kształt i rozmiary, jakby małej roz­gwiazdy, uznałem, że ma rację. W każdym razie, kiedy pokaza­łem tę drugą gwiazdę staremu Borszowskiemu, prawie oszalał! Przysiągł, że czekają nas kłopoty, zażądał, abyśmy natych­miast przerwali wiercenia i niezwłocznie skierowali się w stro­nę lądu, uparcie twierdził, że miejsce, w którym się znajdo­waliśmy, jest „przeklęte" i w ogóle zachowywał się, jakby bez widocznego powodu postradał zmysły.

Nie mogłem tego tak zostawić; jeżeli jeden z chłopaków ma w głowie nie po kolei, może wywierać bardzo zły wpływ na innych i narazić na szwank całe przedsięwzięcie, zwłasz­cza jeśli takie szaleństwo dopadnie go w czasie ważnych prac. Od razu podjąłem decyzję pozbycia się go z platformy, ale mieliśmy trochę kłopotów z radiem, więc nie mogłem we­zwać Wesa Atlee, który był pilotem śmigłowca. Tak, poważ­nie myślałem o tym, aby tego Polaka odtransportować na ląd śmigłowcem. Jak dobrze wiesz, robotnicy bywają cholernie przesądni i nie chciałem, żeby Joe zaraził swymi dziwaczny­mi urojeniami resztę załogi. Jak się okazało, cała ta akcja nie była konieczna, bo bardzo szybko stary Borszowski zaczął przepraszać za swój wybuch i starał się dać nam do zrozu­mienia, jak mu jest przykro z powodu zamieszania, jakiego narobił. Jednak coś mi mówiło, że jego obawy były napraw­dę poważne - choć nie wiedziałem, dlaczego.

I aby go uspokoić (jeżeli w ogóle byłem w stanie to uczy­nić), postanowiłem, że nasz geolog, Carson, „rozbierze" tę gwiazdę na kawałki, dokładnie jej się przyjrzy, po czym po­wie, czym ona właściwie jest. Oczywiście spodziewałem się, że usłyszę, że to po prostu skamieniała rozgwiazda, że poin­formuję o tym Borszowskiego i że wszystko wróci do normy. Naturalnie kiedy Carson powiedział mi, że to nie jest skamie­niałość, że nie wie, czym to właściwie jest - no cóż, zatrzy­małem tę informację dla siebie i kazałem Carsonowi zrobić to samo. Byłem pewien, że bez względu na powody kłopo­tów z Borszowskim nic nie pomoże, jeśli mu powiem, że to coś w kształcie gwiazdy nie jest zwykłym, całkowicie zrozu­miałym obiektem.

Podczas dalszych wierceń, na głębokości około tysiąca stóp natknęliśmy się jeszcze na dwie lub trzy gwiazdy, ale głębiej już ich nie było, więc po jakimś czasie zupełnie o nich zapomniałem. Jak się potem okazało, powinienem był słu­chać nieco uważniej tego, co mówił Polak - i uczyniłbym tak, gdybym zaufał własnej intuicji.

Bo muszę przyznać, że od samego początku sam byłem trochę wystraszony. Mgła była zbyt gęsta, morze zbyt spo­kojne... wszystko razem dziwne pod każdym względem. Oczywiście nie miałem żadnych takich kłopotów, jakich do­świadczyli nurkowie czy geologowie - na platformie znala­złem się dopiero, kiedy już była na miejscu, gotowa do pracy - ale od tej chwili byłem tam przez cały czas. Wszystko na­prawdę zaczęło się od urządzeń do nasłuchu, jeszcze przed pojawieniem się gwiazd.

Wiesz, że nie krytykuję twoich urządzeń, Johnny; od kie­dy je w Seagasso opracowano, bardzo się przydawały, dając odczyty prawie z dokładnością do jednego cala, więc mogli­śmy precyzyjnie określić, kiedy świder natrafił na gaz lub ro­pę. I tym razem także nas nie zawiodły... my po prostu nie dostrzegliśmy albo nie zwróciliśmy uwagi na ich sygnały ostrzegawcze, to wszystko.

Faktycznie było wiele takich sygnałów, ale, jak mówiłem. zaczęło się od urządzeń do nasłuchu. Urządzenia te zainsta­lowaliśmy w każdym filarze platformy, na dnie morza, gdzie „słuchały", jak świder przewierca kolejne warstwy skał i wy­chwytywały echo tych wierceń, odbijające się od leżących poniżej warstw gruntu. I oczywiście wszystko, co „usłysza­ły", było poddawane elektronicznej obróbce i przesyłane do naszego komputera. Dlatego właśnie sądziliśmy początkowo, że albo nawala komputer, albo też obluzowało się któreś z urządzeń do nasłuchu. Widzisz, nawet gdy nie prowadzili­śmy żadnych wierceń - kiedy wymienialiśmy jakieś części albo zabezpieczaliśmy ściany odwiertu - wciąż otrzymywa­liśmy odczyty z komputera!

Na pewno pojawił się jakiś problem, ale manifestował się w tak regularnych odstępach czasu, że wmówiliśmy sobie, iż ta usterka ma charakter mechaniczny. Na płaskim skądinąd wykresie sejsmografu było widać krótkie, regularne impulsy; impulsy te pojawiały się co około pięć sekund - to było bar­dzo dziwne! Ale widząc, że pod każdym innym względem informacje napływające z komputera były dokładne, nikt się tym niewytłumaczalnym efektem za bardzo nie przejmował. Impulsy te obserwowaliśmy aż do samego końca i dopiero wtedy odkryłem ich przyczynę, ale w międzyczasie pojawiły się inne kłopoty - a jednym z większych było to, co się działo z rybami.

Jeśli to wszystko brzmi dosyć dziwnie, no cóż, cała ta spra­wa jest dosyć dziwna. Chłopcy zainstalowali małą platformę, zawieszoną około dwudziestu stóp poniżej platformy głów­nej i mniej więcej w takiej samej odległości od lustra wody, a po skończeniu służby, kiedy nie odpoczywali albo akurat nie popijali piwa w mesie, zwykle można było zobaczyć paru z nich, jak łowią ryby.

Po raz pierwszy zauważyliśmy coś dziwnego w zachowa­niu ryb wokół platformy pewnego ranka, gdy Nick Adams złowił prawdziwe cudo. Długa na trzy stopy ryba trzepotała się w promieniach zimnego listopadowego słońca. Nick miał właśnie rzucić rybę na pokład, kiedy urwała się z haczyka i spadła między dźwigary w pobliżu miejsca, gdzie czwarty filar był omywany przez fale. Leżała tam, rozpłaszczona mie­dzy tymi dźwigarami. Owinąwszy się liną w pasie, Nick zszedł w dół, żeby ją podnieść, podczas gdy jego brat, Dave, trzy­mał drugi koniec liny. I jak myślisz, co się stało? Kiedy się znalazł koło niej, ta cholerna ryba rzuciła się na niego! Udało jej się go ugryźć, podskakując na dźwigarach i kłapiąc zęba­mi, aż w końcu krzyknął, żeby Dave go podciągnął.

Później nam o tym opowiedział; że ta przeklęta ryba na­wet nie próbowała dostać się z powrotem do morza i wyda­wała się bardziej zainteresowana zatopieniem zębów w jego ciele niż ratowaniem własnego życia! Można się spodziewać takiego zachowania po wielkim węgorzu, prawda, Johnny? Ale dorsz - dorsz z Morza Północnego?!

Odtąd Spellman, nasz nurek, nie mógł już się zanurzyć - powtarzam: nie mógł - po prostu ryby mu na to nie pozwala­ły. Gryzły jego kombinezon i przewód doprowadzający po­wietrze... tak się zaczął ich bać, że stał się dla nas zupełnie bezużyteczny. Jednak go nie winię, zwłaszcza kiedy pomyślę o tym, co później spotkało Robertsona.

Ale oczywiście przed wypadkiem Robertsona mieliśmy kolejne kłopoty w związku z Borszowskim. Miało to miejsce w szóstym tygodniu, kiedy spodziewaliśmy się, że lada chwi­la dowiercimy się do złoża gazu lub ropy; tego dnia Joe nie wrócił z wyprawy na ląd. Przysłał mi długi list z wyjaśnienia­mi; jeśli mam być szczery, kiedy go przeczytałem, pomyśla­łem sobie: dobrze, że się go pozbyliśmy. Najwyraźniej facet był sfiksowany już od dawna. Pisał o jakichś potworach, śpią­cych w wielkich podziemnych grotach, zwłaszcza pod dnem morza, i czekających na okazję, aby opanować świat. Pisał, że te kamienie w kształcie gwiazdy to pieczęcie, które trzy­mają na uwięzi owe potworne istoty (nazywał je „bogami"); że ci bogowie do pewnego stopnia potrafią kontrolować po­godę; że są w stanie wywierać wpływ na działania mniejszych stworzeń - takich jak ryby czy niekiedy ludzie - oraz że uwa­ża, iż jeden z tych „bogów" musi tutaj spoczywać, uwięziony pod dnem oceanu, całkiem blisko miejsca naszych wierceń. Bał się, że go uwolnimy! Jedyne, co go wcześniej powstrzy­mywało przed domaganiem się od nas jakiegoś działania, było przekonanie, że wszyscy myślimy, iż jest niespełna rozumu! W końcu jednak musiał mnie „ostrzec", mając świadomość, że gdyby coś się wydarzyło, nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby przynajmniej nie próbował czegoś uczynić.

Jak powiedziałem, list Borszowskiego był rozwlekły i chaotyczny — a mimo to Polak przedstawił sprawę w dosyć przekonywający sposób. Trudno by się tego spodziewać po prawdziwym wariacie. Przytaczał cytaty z Biblii, przede wszystkim z Księgi Wyjścia (20;4) i raz po raz podkreślał swoje przekonanie, że te kamienie w kształcie gwiazdy są ni mniej ni więcej tylko prehistorycznymi pentagramami, któ­rych twórcy należeli do jakiejś wielkiej rasy kosmicznych czar­noksiężników sprzed milionów lat. Przypomniał mi o niezwy­kłej, gęstej mgle, jaką obserwowaliśmy i o dziwnym ataku dorsza na Nicka Adamsa. Poruszył nawet sprawę niepewnej pracy urządzeń do nasłuchu i komputera, formułując niepo­kojącą ocenę co do ostatnich wydarzeń na Sea-Maid, które jakoby potwierdzały jego urojenia.

W rzeczywistości jego list tak mnie zaniepokoił, że my­ślałem przez cały wieczór o nim i o jego autorze.

Zainteresowałem się jego pochodzeniem i odkryłem, że w młodości wiele podróżował, zamierzając zostać kimś w ro­dzaju uczonego w jakiejś niezbyt jasnej dziedzinie, związanej z mitologią. Zwrócono uwagę, że ilekroć mgła była gęstsza niż zazwyczaj, zwłaszcza od chwili pojawienia się pierwszego kamienia, żegnał się dziwnym znakiem. Wielu chłopaków wi­działo, jak to robił. I wszyscy mówili to samo: ów znak był „ostry", raz w górę, dwa razy w dół i w poprzek i dwa razy poniżej. Tak, znak, którym Polak się żegnał, to była pięciora­mienna gwiazda! Przeczytałem jeszcze raz jego list.

W tym czasie już zakończyliśmy pracę i byłem na głów­nej platformie, spokojnie paląc fajkę - jak wiesz, wtedy ła­twiej mi się skupić. Zbliżał się zmierzch, kiedy wydarzył się ten... wypadek.

Robertson był wysoko w górze, zajęty rusztowaniem, w któ­rym dokręcał poluzowane śruby. Nie pytaj mnie, skąd zjawiła się mgła. Nie wiem, lecz nagle była już koło nas. Napłynęła od strony morza - gęsta, szara zasłona, która ograniczyła wi­doczność do kilku stóp. Zawołałem do Robertsona, żeby dał już sobie na dzisiaj spokój, kiedy usłyszałem jego krzyk i zobaczyłem, jak jego latarnia (musiał ją zapalić, jak tylko napłynęła mgła) płonąc, spada w dół. Znikła w otwartym luku, a w chwilę później spadł sam Robertson. Wpadł do luku, do­słownie o milimetry omijając jego krawędzie, po czym usłysza­łem dwa głośne pluski, gdy najpierw latarnia, a potem Robert­son uderzyli w powierzchnię morza. W mgnieniu oka Robertson zaczął krzyczeć na całe gardło z głębi wszechobecnej mgły, co dowodziło, że upadek nie uczynił mu wielkiej krzywdy. Na moje wołanie z mesy wybiegli pozostali członkowie zało­gi. Natychmiast spuściliśmy tratwę i w ciągu niecałych dwóch minut na wodzie znaleźli się dwaj ludzie; nikomu nie przy­szło na myśl, że nie da się wyłowić Robertsona. W końcu był doskonałym pływakiem. W rzeczywistości chłopaki na tra­twie myślały, że całe to wydarzenie to wielki kawał... dopóki Robertson nie zaczął krzyczeć!

Są krzyki i krzyki, Johnny! Robertson nie tonął - to nie były odgłosy, jakie wydaje tonący człowiek!

Nie zdołano go wyciągnąć. Mgła ustąpiła równie szybko, jak się pojawiła, więc kiedy tratwa dotknęła powierzchni wody, widoczność była taka, jak w zwykły listopadowy wie­czór... ale po Robertsonie nie było ani śladu. Było jednak coś, o czym wszyscy wolelibyśmy zapomnieć - cała po­wierzchnia morza srebrzyła się od ryb!

Ryby! Duże i małe; prawie wszystkie miejscowe gatunki, jakie sobie można wyobrazić. Sposób, w jaki się zachowy­wały, najwyraźniej usiłując dostać się na tratwę, zmusił mnie do wciągnięcia obu chłopaków z powrotem na platformą, kie­dy stało się jasne, że Robertson przepadł na dobre. Johnny - przysięgam, że nigdy już nie tknę ryby!

Owej nocy prawie w ogóle nie spałem. Wiesz, że nie je­stem bezduszny. Chcą powiedzieć, że na pokładzie platformy oceanicznej, po ciężkim dniu pracy, bez względu na to, co się działo w ciągu dnia, człowiek zazwyczaj zasypia bez trudu. Ale tamtej nocy po prostu nie mogłem zasnąć. Przebiegałem myślą wydarzenia tego dnia: dziwne zjawiska, kłopoty z in­strumentami pomiarowymi, osobliwe zachowanie ryb, list Borszowskiego i na koniec okropny koniec Robertsona - w końcu pomyślałem, że mogą się załamać pod brzemieniem rozmaitych dzikich pomysłów, które nie przestawały kłębić się w mojej głowie.

Następnego popołudnia śmigłowiec przyleciał znowu (Wes Atlee narzekał, że w ciągu dwóch dni musiał wykonać dwa loty), przywożąc alkohol i różne smakołyki na przyjęcie, któ­re miało się odbyć następnego dnia. Jak wiesz, zawsze robi­my sobie ubaw, kiedy trafimy na złoże - a tym razem próbki geologiczne sugerowały, że jest bogate. Parę dni wcześniej skończyło się piwo - kiepska pogoda sprawiła, że Wes prze­stał nam dostarczać cokolwiek, z wyjątkiem poczty - więc nieźle sobie dałem w szyję. Przecież znasz mnie, Johnny. Sia­dłem w mesie z tą baterią gorzały i obaliłem parę butelek. Widziałem przez okno, jak obraca się świder, a ponad krawę­dzią platformy rozciągało się szare i jakoś dziwnie niesamo­wite morze; doszedłem do wniosku, że dzisiaj dobrze będzie porządnie się upić.

Zalewałem się tak już od ponad pół godziny, kiedy za­dzwonił do mnie Jeffries, mój zastępca. Był w kabinie po­miarowej i powiedział, że ocenia, iż za parę minut świder przejdzie przez warstwę „błota". Jednak robił wrażenie za­niepokojonego, jakby roztrzęsionego, a kiedy zapytałem, co mu jest, nie był w stanie sensownie odpowiedzieć - coś mam­rotał o instrumentach, które znów rejestrują te dziwne krót­kie impulsy, jak zwykle regularne, lecz jakby silniejsze... bliższe.

Mniej więcej w tym samym czasie zauważyłem po raz pierwszy kłębiącą się nad morzem mgłę; gęstą, żółtawą mgłę, która po chwili pokryła platformę i sprawiła, że ludzie wy­glądali jak szare duchy. Przytłumiła także dźwięk obracają­cego się świdra, a metaliczne pobrzękiwanie i stukanie kół i łańcuchów ustąpiło miejsca dalekim, głuchym odgłosom pra­cujących maszyn, jakie można usłyszeć, gdy się jest w kom­binezonie głęboko pod powierzchnią morza.

W mesie było dość ciepło, ale z niewyjaśnionych przy­czyn zacząłem dygotać, kiedy wyjrzałem na zewnątrz i usły­szałem jakby widmowe odgłosy pracujących maszyn.

Wtedy zerwał się wiatr. Najpierw mgła, a teraz wiatr - ale nigdy przedtem nie widziałem mgły, której porządny, silny wiatr nie potrafiłby rozwiać! Och, widziałem już przedtem „dziwaczne sztormy", ale wierz mi, Johnny, ten sztorm był naprawdę dziwaczny!

Zjawił się dosłownie znikąd i nie rozerwał zasłony szarej mgły, lecz zaczął ją obracać wokół, jak oszalały duch, a fale wzburzonego morza uderzały w filary platformy, pokrywając mgiełką drobnych kropelek barierki i powodując ogólny za­męt. Ledwie się otrząsnąłem z pierwszego zaskoczenia, gdy znów zadzwonił telefon. Odszedłem od okna, podniosłem słu­chawkę i usłyszałem nieco zniekształcony okrzyk triumfu Jim­my'ego Jeffriesa.

Tym razem połączenie zostało przerwane na dobre, a plat­forma zakołysała się znowu, podskakując raz za razem w górę i w dół i powodując, że wszystko w mesie zaczęło latać. Led­wie się zdołałem utrzymać na nogach. Wciąż trzymałem w ręku słuchawkę, która na chwilę znów ożyła. Jimmy krzy­czał coś nieskładnie i nie byłem w stanie nic zrozumieć. Pa­miętam, że krzyknąłem, aby założył kamizelkę ratunkową, że dzieje się coś bardzo niedobrego i że jesteśmy w poważ­nych kłopotach, ale nigdy się nie dowiem, czy mnie usłyszał.

Platforma zakołysała się znowu, przewracając mnie na ziemię, gdzie wylądowałem wśród potłuczonych butelek, skrzynek, puszek i kartonów; gwałtownie ślizgając się po pochyłej teraz podłodze, zderzyłem się z kamizelką ratunko­wą. Bóg jeden wie, co robiła w mesie - normalnie dwie lub trzy kamizelki były na platformie, a pozostałe przechowywa­no w składzie na sprzęt i wyjmowano jedynie po otrzymaniu ostrzeżenia sztormowego; nie trzeba dodawać, że tym razem nie było żadnego. Ale jakimś cudem udało mi się ją założyć i już miałem ruszyć w stronę drzwi, gdy nastąpił kolejny wstrząs.

Poprzez dobiegający z zewnątrz ryk wiatru i fal, roztrza­skujących się o zewnętrzne ściany mesy, słyszałem terkot pozbawionych obciążenia bloków i wysoki pisk pracujących na zwiększonych obrotach maszyn - ale słyszałem też inne odgłosy. Przyznaję, że wpadłem w kompletną panikę, przedziera­jąc się przez kłębowisko krzeseł i stołów w kierunku drzwi prowadzących na platformę, gdy nastąpił najsilniejszy z do­tychczasowych wstrząsów, który spowodował przechylenie podłogi pod kątem jakichś trzydziestu stopni i oszczędził mi dalszych wysiłków. W tym momencie dosłownie pofrunąłem w stronę drzwi, które gwałtownie się otworzyły, a ja znalazłem się pośród szalejącego sztormu - nie miałem wątpliwości, że stara Sea-Maid tonie. Przedtem była to tylko możliwość, bar­dzo mało prawdopodobna możliwość, ale teraz wiedziałem to na pewno. Lekko ogłuszony w wyniku zderzenia z drzwia­mi, zostałem brutalnie rzucony na barierkę, której się kurczo­wo uczepiłem pośród wyjącego wiatru i unoszących się wo­kół zimnych kropelek wody.

I wtedy to zobaczyłem!

Zobaczyłem to... i nie mogąc uwierzyć własnym oczom, zwolniłem uchwyt, prześliznąłem się pod barierką i rzuciłem się w objęcia tego upiornego sztormu, który wył i szarpał dy­gocące dźwigary starej Sea-Maid.

Jeszcze kiedy spadałem, w platformę uderzyła olbrzymia fala, łamiąc jej dwa filary, jakby to były zapałki. W następnej chwili znalazłem się w wodzie, wypłynąłem na powierzchnię i uniosła mnie ta sama fala, która zniszczyła platformę. Na­wet w zawrotnym pędzie, kiedy wielka fala cisnęła mnie w górę, próbowałem dojrzeć Sea-Maid w wirującym wietrze i mgle. Ale mój wysiłek był daremny i po chwili dałem spokój, aby wszystkie wysiłki skoncentrować na walce o przeżycie.

Nie pamiętam zbyt wiele z tego, co było potem - dopóki mnie nie wyłowiono, a i to pamiętam niezbyt dobrze. Jednak pamiętam, że walcząc z lodowatą wodą, czułem okropny strach, że zostanę żywcem zjedzony przez ryby; ale, o ile wiem, żadnych w pobliżu nie było. Pamiętam też, że kiedy mnie wciągano na pokład łodzi ratunkowej, powierzchnia morza była plaska jak stół i spokojna jak tafla jeziora.

Następnym przebłyskiem świadomości było przebudze­nie, gdy ujrzałem, że leżę w szpitalnym łóżku w Bridlington.

Ale powstrzymałem się przed ujawnieniem ważnej części tego, co przeżyłem, z tego samego powodu, co Joe Borszowski: nie chcę, aby mnie uważano za wariata. Nie jestem obłąkany, Johnny, ale ani przez chwilę nie przypuszczam, że potraktujesz moją opowieść poważnie - jeśli o to chodzi, nie przypusz­czam też, że Seagasso zawiesi prowadzone prace - ale przy­najmniej będę miał świadomość, że próbowałem Cię ostrzec. Przypomnij sobie, co mi Borszowski opowiadał o wiel­kich, kosmicznych istotach, śpiących i uwięzionych pod dnem morza - złych „bogach", którzy potrafią kontrolować pogodę i działania mniejszych stworzeń - i wyjaśnij to, co zobaczy­łem, zanim uniosła mnie fala szalejącego oceanu, kiedy stara Sea-Maid poszła na dno.

To był po prostu wytrysk ropy, Johnny, wytrysk ropy - ale taki, jakiego nie widziałem nigdy przedtem i mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczę! Zamiast bowiem wznosić się ku niebu w postaci nieprzerwanego, czarnego słupa, pulsował ku górze, tryskając krótkimi, silnymi strumieniami w tempie około jednego impulsu na pięć sekund - i to nie była ropa, Johnny! O Boże, to nie była ropa! Choć sporo wypiłem, przy­sięgam, że nie byłem pijany; w każdym razie nie tak pijany, abym stał się ślepy na barwy.

Stary Borszowski miał rację: głęboko pod dnem oceanu musiał spoczywać jeden z owych wielkich bogów i nasz świ­der wbił się prosto w niego!

Czymkolwiek to było, miało krew bardzo podobną do na­szej - gęstą i czerwoną - oraz wielkie serce na tyle silne, że było w stanie wtłoczyć tę krew w wywiercony otwór i wy­nieść ją aż na powierzchnię! Pomyśl o owym monstrualnym olbrzymie, uwięzionym w skałach pod dnem morza! Skąd mo­gliśmy o tym wiedzieć? Jak mogliśmy odgadnąć, że od same­go początku nasze instrumenty pomiarowe były całkowicie sprawne, że te dziwnie regularne, krótkie impulsy, które reje­strował sejsmograf, były po prostu biciem wielkiego serca?

Mam nadzieję, że to, co napisałem, wyjaśnia powody mojej rezygnacji.

Bernard „Pongo" Jordan

Bridlington, Yorks.


10

Trzeci gość

(Z notatnika de Marigny'ego)


Ranek był już bliski, więc gdy Tytus Crow i ja skończyli­śmy czytać zadziwiający list Jordana, Peaslee rozgościł się już w kabinie na dobre. Wyglądał teraz bardzo poważnie w swych profesorskich okularach, z podwiniętymi rękawami koszuli i pogrążony w dokumentach i papierach, które wyjął ze swej teczki. Powiedział, że już mu przeszło największe zmęczenie i po tym, jak przespał się na pokładzie samolotu, jego zegar biologiczny wrócił do normy. Cieszył się jednak na krótką drzemkę w samochodzie podczas drogi do Londy­nu i British Museum; taka drzemka, jak nas zapewnił, powin­na mu zupełnie wystarczyć.

Londyn i British Museum"; normalny świat wydawał się odległy o tysiące mil. Ale przez okratowane okna kabiny widać było, jak blady świt powoli rozlewa się nad odległą stolicą i wstaje nowy, całkiem zwyczajny dzień. Crow i ja byliśmy bardzo zmęczeni, ale nasze dobre samopoczucie wy­wołane bliskością chroniących nas kamieni było tak mocno ugruntowane, że żaden z nas nie zwracał uwagi na ociężałość - przynajmniej nasze umysły były zupełnie trzeźwe, wolne od niezdrowych wpływów Cthonian.

Wydarzyło się to, gdy wszedłem do kambuza, żeby usma­żyć na śniadanie jajka na bekonie, kiedy szedłem krótkim korytarzem łączącym kabinę z kambuzem; nagle barka gwał­townie się zakołysała tak, że rzuciło mnie na drzwi. Z kabiny dobiegł brzęk przewracanych szklanek i głuchy odgłos spa­dających na podłogę książek oraz przestraszony głos Crowa:

- Co, u licha...?

Otworzyłem okno kambuza i spojrzałem na pokład, a po­tem na brzeg. Tarcza słoneczna właśnie wyłaniała się zza horyzontu drzew i dalekich dachów. Wiał lekki wietrzyk, ale nad rzeką unosiła się biała ściana mgły.

Jakby powtarzając słowa Crowa, pomyślałem: - Co, u li­cha. ..? - Czyżby jakiś szaleniec przemknął obok wielką moto­rówką? Ale nie, przecież nie słyszałem odgłosu silnika. A zresztą, aby wywołać taki efekt, obok musiałby przepłynąć liniowiec! Jeszcze kiedy te myśli przelatywały mi przez głowę, Seafree pochyliła się znowu, tym razem pod kątem około dwudziestu stopni. Natychmiast pomyślałem o liście Jordana.

Jakim nim?

Przecisnąłem się przez drzwi kambuza, minąłem korytarz i kabinę i po chwili znalazłem się na pokładzie. Stali tam obaj, kurczowo trzymając się relingu, z pobladłymi twarzami. Kie­dy barka przestała się kołysać, podszedłem do nich. - Co to jest, Tytusie? Co się stało?

- Tam coś jest, Henri. W wodzie. Coś wielkiego! Przed chwilą rzuciło się w stronę barki - zatrzymało się jakieś pięć­dziesiąt stóp od niej i znów zanurzyło w wodzie - myślę, że to był morski Shoggoth, dokładnie taki, jak w moich snach, które ci opowiadałem.

- Tak, to morski Shoggoth - wysapał Peaslee. – Jeden z Tych-z-Głębin. Sądzę, że przypłynął tu z głębi G'll-ho, na północy. Ale nie może nam zrobić krzywdy... - Mówił, jak­
by był pewien swego, ale zauważyłem, że przyciszony głos mu drżał.

Nad rzeką wisiała gęsta mgła, której mleczne pasma i za­wirowania sięgały niemal pokładu barki, co sprawiało wra­żenie, jakbyśmy się znajdowali na tratwie. Słyszałem, jak fa­lująca woda uderza w kadłub, ale nie widziałem nic. Czułem jak mój puls zaczyna przyśpieszać, a po plecach przeszły mi ciarki. - Wezmę pistolet - powiedziałem, chcąc zejść pod po­kład.

Kiedy puściłem reling, Peaslee chwycił mnie za ramię. -To nie ma sensu, de Marigny - warknął. - Niezależnie od użytej amunicji, wobec takiego stworzenia pistolety są bezu­żyteczne!

- Ale gdzie ono jest? - Zapytałem, wpatrując się w spo­witą mgłą rzekę.

Ledwie to powiedziałem, jakby w odpowiedzi na moje nerwowe pytanie, z kłębiącej się nad powierzchnią wody mgły uniósł się opalizujący, lśniący czernią słup czegoś, co wyglą­dało jak błoto czy może smoła, w której tkwiły kawałki róż­nokolorowego szkła. Ze stwora, który miał jakieś osiem stóp szerokości i dwadzieścia stóp wysokości, kapała woda, a on sam podskakiwał jak wielki, obdarzony czuciem korek; po chwili wzniósł się nad powierzchnię i wtedy promienie słoń­ca zalśniły na jego ciele i zamigotały w jego niezliczonych oczach!

Stwór cuchnął! Nie można inaczej opisać przyprawiają­cego o mdłości smrodu, jaki się od niego rozchodził. Znów w mojej głowie zabrzmiały słowa Alhazreda: „Poznacie ich po ich zapachu" i teraz wiedziałem dokładnie, co miał na myśli ów „obłąkany" Arab! Był to zapach prawdziwego zła. Po raz drugi w ciągu ostatnich kilku godzin moje zmysły zostały znów wystawione na ciężką próbę, ale tym razem było jesz­cze gorzej. Dzięki Bogu barka znajdowała się pod wiatr od tego potwora, ale i tak dosięgły nas te wyziewy z głębin mor­skich.

Stwór miał liczne otwory gębowe, ale to mi zaledwie mi­gnęło przed oczami. Kiedy gwałtownie rzucił się w stronę barki, popędziłem w dół po schodach, aby złapać pistolet. Bez względu na to, co powiedział Peaslee, nie mogłem stać bezczynnie i bez żadnej broni przeciwko temu czemuś! Jaka­kolwiek broń była lepsza niż żadna. Ogarnięty paniką, zupeł­nie zapomniałem, że w istocie nie jesteśmy bezbronni, że w rzeczywistości dysponujemy najlepszą możliwą ochroną! Tak czy owak, nie mogłem znaleźć pistoletu. Gdzie ja go po­łożyłem?

Barka zakołysała się znowu, jeszcze gwałtowniej, a ja wróciłem na pokład z pustymi rękami. Starając się utrzymać równowagę, kurczowo uczepiony relingu, Peaslee trzymał w górze kamień w kształcie gwiazdy i coś krzyczał w stronę potwora. A potwór podskakując, znów pędził w naszym kierunku. Patrzyłem to na profesora, to na upiorną istotę, zbli­żającą się do barki. Peaslee pośpiesznie recytował: - Precz, morski mule, wracaj do swojej ciemnej siedziby! W imieniu Starszych Bogów, rozkazuję ci! Precz i zostaw nas w spoko­ju! - Głos mu nie drżał, a jego szczupła postać wydawała się jakby wyższa i potężniejsza na tle opalizującego horroru, wy­nurzającego się z mgły.

Zanim Peaslee zaczął swą recytację i zanim wzniósł do góry kamień, potwór nie wydawał żadnego dźwięku; było tylko sły­chać plusk wody, gdy pędził w naszą stronę. Teraz jednak...

Usłyszeliśmy jego krzyk, najwyraźniej krzyk wściekłości i rozczarowania, który zdawał się wskazywać na doświad­czane przezeń katusze. A jego - głos? - znacznie przekraczał skalę dźwięków, odbieranych przez ludzkie ucho; powietrze przenikało wysokie, prawie niesłyszalne wycie. Teraz jednak słowa profesora, powtarzane wciąż od nowa, zostały niemal zagłuszone i musiałem zacisnąć zęby i zatkać uszy, kiedy stwór „zniżył" głos. Nigdy w życiu nie słyszałem takiej niewiary­godnej kakofonii dźwięków i gorąco się modlę, abym nigdy więcej czegoś takiego nie usłyszał!

Krzyk potwora wciąż był niezwykle przenikliwy, jak gwizd lokomotywy parowej, ale teraz pojawiły się w nim jakby stęknięcia, pulsujące sapanie lub odgłosy, jakie wydają gady i wielkie żaby, których nie da się opisać. Jeszcze dwa pod­skoki, fontanny wody i nieudane próby pokonania niewidzial­nej bariery między nim a barką - po czym stwór obrócił się, zanurzył i po chwili w szybko rozwiewającej się mgle widać było tylko znikający ślad, kiedy ruszył w stronę Londynu i otwartego morza.

Przez długi czas panowała niezmącona cisza, którą prze­rywał tylko cichnący plusk fal uderzających o kadłub, nasze nieregularne oddechy oraz kwilenie ptaków. Teraz, kiedy było po wszystkim, głos Peaslee'ego nie był już tak opanowany i w końcu dotarło do mnie dwukrotnie powtórzone przez nie­go pytanie.

- Co z naszym śniadaniem, Henri? Nie uważasz, że może wystygnąć?

Crow roześmiał się ochryple, kiedy tłumaczyłem, że jeszcze się do niego nie zdążyłem zabrać. Powiedział: - Śniadanie? Na Boga, Peaslee, nie zobaczysz mnie, jak jem cokolwiek na tej barce! Nie zamierzam tu pozostać dłużej - nie po tym, co się stało!

W pół godziny spakowaliśmy się i o 9.45 ruszyliśmy w drogę.

Śniadanie zjedliśmy o 10.30 w pubie, przy drodze prowa­dzącej do miasta. Guinness i kanapki z szynką. Byliśmy bar­dzo głodni. Kiedy skończyliśmy drugą butelkę - na głowę, oczywiście - (Peaslee był zaskoczony jakością ciemnego piwa) dokończyliśmy rozmowę na temat naszego porannego gościa.

Profesor oznajmił, że uniwersytet w Miskatonic oraz Fun­dacja Wilmartha już dawno spodziewały się znaleźć na pół­noc od Wysp Brytyjskich ukryty głęboko pod powierzchnią morza bastion, zamieszkany przez takie stworzenia, jakie mogą mnożyć się jedynie w cyklu Cthulhu. Mieli poważne powody do takich podejrzeń; najwyraźniej G'll-ho było wy­mieniane w dużej liczbie ważnych prac znanych i anonimo­wych okultystów. („Okultyzm" to zwykłe określenie w moim słowniku; wątpię, czy kiedykolwiek je wyeliminuję ze swe­go życia i myśli.) W Necronomiconie Abdul Alhazred na­zwał to miejsce „zatopionym G'lohee z Wysp Mgły" i dał do zrozumienia, że jego mieszkańcy zostali spłodzeni przez sa­mego Cthulhu! Ostatnio Gordon Walmsley z Goole uczynił podobną aluzję w swoim artykule, będącym w gruncie rze­czy parodią pracy naukowej. Również Tytus Crow zastana­wiając się nad swymi snami o wielkiej podwodnej fortecy, gdzieś koło Wysp Vestmanna, gdzie w 1963 roku, w wyniku wybuchu wulkanu, narodziło się Surtsey, dopuszczał możli­wość istnienia tej podmorskiej siedziby zła.

Profesor nie miał żadnych wątpliwości, że stworzenie, któ­re widzieliśmy tego ranka, pochodziło z G'll-ho. Zostało z pewnością wysłane na telepatyczny rozkaz Shudde-M'ell lub jego pobratymców, aby zadać śmiertelny cios dwóm niebezpiecznym ludziom. Gdyby nie pojawił się Peaslee... lepiej o tym nie myśleć.

O ile dla mnie wyjaśnienia profesora dotyczące pocho­dzenia naszego gościa, wydały się zadowalające, Crow wca­le nie był przekonany. Chciał wiedzieć, dlaczego nie wysłano podobnych stworów, żeby załatwiły się z Sea-Maid, kiedy wiercono ów nieszczęsny otwór koło Hunterby Head. Ale Peaslee i na to znalazł odpowiedź. Przypomniał, że niektóre z tych okropności pozostawały w opozycji do siebie - na przy­kład Cthulhu i Hastur. Istota, która wywołała ów cyklon, któ­ry posłał Sea-Maid na dno, choć niekoniecznie była wrogiem pana na R'lyeh, była w hierarchii znacznie niżej, zwłaszcza w porównaniu z Cthulhu czy jakimkolwiek innym potężnym BCC. Potrafiła co prawda sprawować kontrolę nad żywio­łami i niższymi organizmami, takimi jak ryby, ale z doś­wiadczeń Fundacji Wilmartha (która miała już przedtem do czynienia z takimi istotami) wynikało, że są one najmniej szko­dliwe spośród wszystkich istot przebywających w więzieniach Starszych Bogów.

W rzeczywistości istniała teoria, zgodnie z którą takie isto­ty były tylko pomniejszymi sługami Wielkich Prastarych i trzymano je osobno ze względu na ich wielkie rozmiary -podobnie jak duże zwierzęta w zoo trzyma się w osobnych klatkach, podczas gdy mniejsze mogą przebywać razem. Z pewnością Shudde-M'ell nie był trzymany osobno, o czym świadczyły jaja z G'harne i rozprzestrzenianie się Cthonian po całym świecie. Peaslee spodziewał się, że zanim zakoń­czymy projekt „Wielka Brytania", powinniśmy zlikwidować wszystkie istoty tego rodzaju. (Ostatecznie faktycznie byli­śmy świadkami wielu takich „likwidacji", a w pamięci utkwiła mi zwłaszcza jedna z nich, choć czasami starałem się o niej zapomnieć; ale tę opowieść zachowam na później.)

Jednakże Ci-z-Głębin, oprócz owych przerażających pod­ziemnych olbrzymów, dzielili się na wiele rozmaitych gatun­ków. W istocie ich nazwa odnosiła się do całej grupy, do której należały wszelkie istoty rybopodobne, protoplazmatyczne i humanoidalne, które łączył kult Dagona i wiara w zapowie­dziane wskrzeszenie Cthulhu. Crow i ja wiedzieliśmy coś nie­coś o Tych-z-Głębin; obaj słyszeliśmy z różnych źródeł, po­wtarzane szeptem od wielu lat opowieści o przerażających wydarzeniach w Innsmouth, podupadłym porcie na wybrze­żu Nowej Anglii. W rzeczywistości natura informacji na te­mat tych wydarzeń, jakie zostały ujawnione z latach trzydzie­stych, była tak makabryczna, że około dziesięć lat później niektóre z nich posłużyły jako temat opowiadań, które uka­zały się w magazynach poświęconych fantastyce. Tematem tych plotek (zresztą już nie plotek, bo Peaslee zapewnił nas, że stanowią uznany fakt; utrzymywał, że odpowiednie akta federalne istnieją, a ich kopie już dawno temu „zdobyła" Fun­dacja Wilmartha, która opisała szczegółowo te niewiarygod­ne wydarzenia z 1928 roku) był fakt, że na początku XIX wieku niektórzy handlarze prowadzili podejrzane interesy ze zdegenerowanymi mieszkańcami Polinezji. Owi ludzie mieli swych własnych „bogów", mianowicie Cthulhu i Dagona (ten ostatni był wcześniej czczony przez Filistynów i Fenicjan) i oddawali im cześć w odrażający i barbarzyński sposób. W końcu żeglarze z Nowej Anglii zostali podstępnie nakło­nieni do udziału w tego rodzaju praktykach, najwyraźniej wbrew rozsądnym radom wielu z nich, a mimo to wydawało się, że zwyczajom pogańskich Kanaków towarzyszyły podej­rzane „nagrody"!

Innsmouth rozkwitało i bogaciło się wraz z rozwojem han­dlu i niebawem na ulicach tego przeklętego miasta zaczęto handlować złotem. Powstały tajemne kościoły - czy raczej świątynie - w których odprawiano mroczne obrzędy religijne (wielu żeglarzy przywiozło sobie dziwnie „rybie" polinezyj­skie żony) i kto wie, jak daleko zaszłyby sprawy, gdyby w 1927 roku nie powiadomiono rządu federalnego o rosną­cym zagrożeniu.

Zimą 1927/1928 roku wkroczyli agenci federalni i w re­zultacie połowa mieszkańców Innsmouth została wygnana (Peaslee utrzymywał, że wysłano ich do różnych więzień ar­mii i marynarki oraz leżących na odludziu zakładów dla obłą­kanych), a na wybrzeżu Atlantyku, koło Diabelskiej Rafy, zrzucono bomby głębinowe. Właśnie tam, w głębi naturalnej podmorskiej rozpadliny, miało istnieć okryte wodorostami miasto o kosmicznych proporcjach i wymiarach - Y'ha-nthlei - zamieszkane przez Tych-z-Głębin; od stu lat, czyli od czasu pierwszego kontaktu z Polinezyjczykami, do ich „zakonu" przy­jęto wielu handlarzy z Nowej Anglii oraz ich zdegenerowane potomstwo. Bowiem wyspiarze ci od stu lat pozostawali w bardzo bliskim związku z Tymi-z-Głębin z terenu Polinezji - i dlatego w ich ślady poszli mieszkańcy Nowej Anglii.

Żeglarze zapłacili wysoką cenę za przyjęcie „wiary" Ka­naków - i za drobniejsze przewinienia - bo kiedy agenci fe­deralni przejęli kontrolę nad Innsmouth, w mieście prawie nie było rodziny, która nie byłaby skażona przez okropne pięt­no, znane jako „Zespół Innsmouth".

Zespół Innsmouth! Przerażająca degeneracja umysłu i ciała ... pokryta łuską skóra, połączone błoną palce u rąk i nóg ... wybałuszone rybie oczy ... i skrzela!

Właśnie Zespół Innsmouth zwiastował przemianę miesz­kańca lądu w płaza, istoty ludzkiej w Tego-z-Głębin! Wielu mieszkańców miasta, którym udało się wymknąć przerażo­nym agentom rządowym, po prostu dostało się wpław na Dia­belską Rafę i popłynęło do Y'ha-nthlei, aby na zawsze za­mieszkać wśród Tych-z-Głębin „w zachwycie i chwale".

Wszyscy oni byli członkami owej szalonej podmorskiej sekty - ale byli też inni.

Byli inni, naprawdę odmienni („ocaleni", jak ich określał Crow), relikty otchłani czasu i eonów jeszcze sprzed fazy wodnej, gdy Ziemię zamieszkiwali wyłącznie ich panowie. To właśnie jedna z tych istot próbowała zaatakować Seafree - a zatrzymały ją kamienie Peaslee'ego oraz jego recytacje.

Po posiłku poczuliśmy się znacznie podniesieni na duchu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Podróż przebiegła bez przygód; Crow prowadził, a ja odpoczywałem na tylnym siedzeniu sa­mochodu. Siedzący obok mnie Peaslee drzemał, niewątpli­wie dokonując podświadomych regulacji swego zegara bio­logicznego.

Owej nocy, po tym, jak profesor złożył długą wizytę w British Museum, wszyscy trzej postanowiliśmy przenoco­wać w Blowne House. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu spałem spokojnie i nie dręczyły mnie żadne sny; nawet drzewa głośno szumiące w ogrodzie i skrzypienie rozsychającego się drewna w najmniejszym stopniu nie zdołały zakłó­cić mego snu.


11

Horror z głębi Ziemi

(Z notatnika de Marigny'ego)


Liczne i wielopostaciowe są mroczne okropności Ziemi, zatruwające ją od pierwszych dni istnienia. Śpią pod głazem, którego nie tknęła ludzka ręka; przenikają do korzeni rosną­cego drzewa; poruszają się pod powierzchnią morza; zamiesz­kują najgłębsze, ukryte pod ziemią miejsca. Niektóre z nich człowiek zna od dawna, a inne pozostają nieznane i czekają, aż wynurzą się na światło dzienne. I te są najbardziej przera­żające i wstrętne ze wszystkich".

Abdul Alhazred

Notes on the Necronomicon Feery'ego

Minęło kilka miesięcy, ale wydawało się, że przeszły lata. Z pewnością postarzałem się o całe lata. Wiele z tego, co wi­działem, okazało się zupełnie niewiarygodne - zbyt fantastycz­ne, aby zachować w pamięci - i rzeczywiście, czuję, jak obra­zy odchodzą w zapomnienie. W miarę, jak mijają dni, coraz trudniej mi się skupić na konkretnej sprawie czy wydarzeniu; ale mimo to, paradoksalnie, nie sposób zaprzeczyć, że niektóre zdarzenia pozostawiły w moim umyśle niezatarte ślady.

Może moja niechęć do pamiętania jest po prostu elemen­tem procesu leczenia, ale któż może mieć pewność, że nawet po zakończeniu tego procesu całe wydarzenie zniknie na za­wsze z mojej pamięci?

Z tego powodu - ponieważ istnieje duża szansa, że „zapo­mnę" o wszystkim, co się wydarzyło od chwili przybycia pro­fesora Wingate Peaslee'ego z Miskatonic - nie próbując świa­domie uwydatniać przerażającego charakteru wydarzeń i szczerze pragnąc, aby całą rzecz przedstawić możliwie bez­namiętnie, postanowiłem zapisać, co następuje.

Być może to odrzucenie zaczęło się jeszcze przed pojawie­niem się Peaslee'ego i tych wszystkich okropności, bo widzę, że owe straszne wydarzenia na pokładzie Seafree przed jego przy­byciem także bledną w mojej pamięci i aby je przywołać, muszę zajrzeć do swoich wcześniejszych zapisków. Ale dziękuję za to Bogu. Ktoś powiedział, że najcenniejszą cechą ludzkiego umy­słu jest niemożność korelacji wszystkich jego zasobów. Mimo to, choćby po to, aby przedstawić przebieg wypadków, uważam, że muszę dokonać korelacji przynajmniej niektórych wydarzeń...

Był koniec sierpnia. Nasza trójka, czyli Peaslee, Crow oraz ja sam, spoglądaliśmy z porośniętego jeżynami i kolcolistem wzgórza na rozpościerające się w dole dzikie wrzosowiska. Oczywiście nie mam zamiaru ujawniać, gdzie dokładnie się znajdowaliśmy, ale była to zapadła dziura. W stronę wrzoso­wiska prowadziły trzy zarośnięte zielskiem i nieuczęszczane ścieżki, a na każdej z nich, w odległości około czterech mil od centrum operacji, znajdowały się tablice ostrzegawcze, ta­kie jak: Niebezpieczeństwo, Niewypały, Własność państwo­wa. Zakaz wstępu. Ostre strzelanie i tym podobne. Te tablice przez pewien czas denerwowały Crowa, dopóki Peaslee nie przypomniał mu o wpływach Fundacji Wilmartha wśród osób wysoko postawionych - nawet w kręgach rządowych! Ażeby wzmocnić wymowę rozlepionych ostrzeżeń, kilku ludzi Fun­dacji z psami patrolowało granice zamkniętego obszaru. Ujaw­nienie jakichkolwiek informacji mogłoby mieć katastrofalne skutki dla świata zewnętrznego.

W odległości niecałej mili, w środkowym, dziwnie jało­wym obszarze wznosiła się ku niebu wielka konstrukcja wiert­nicza. Pod groźnie wyglądającym zespołem dźwigarów i ma­szyn, w podłożu skalnym na głębokości tysiąca czterystu stóp, spał w swym odwiecznym więzieniu jeden z potworów, taki sam, na jakiego natknął się „Pongo" Jordan i niefortunna Sea-Maid. Fakt, że jest tam uwięziony, ustalono już dawno; telepata, który jako pierwszy go wytropił, rozpoznał charak­terystyczny wzorzec myślowy tej istoty, a odebrane przezeń wrażenia wskazywały na wielki rozmiar stwora. Był to fak­tycznie jeden z tych ogromnych sług Wielkich Prastarych; wedle słów Peaslee'ego, „najmniej szkodliwy spośród wszyst­kich istot przebywających w więzieniach Starszych Bogów".

Pomimo ciepłego dnia, popołudniowy wiaterek, który wydawał się wiać od strony wieży wiertniczej, był zaskaku­jąco chłodny tak, że musieliśmy postawić kołnierze naszych płaszczów. Peaslee był w radiowym kontakcie z brytyjskim telepatą, Gordonem Finchem, który odbierał mentalne obra­zy i przesyłał je do nas, w miarę jak zbliżał się moment kul­minacyjny naszej operacji. Wielki potwór (którego snu praw­dopodobnie nikt nie zakłócił od tysiącleci) zaczął się budzić parę godzin temu, a w miarę, jak wracała mu przytomność, jego monstrualny umysł tworzył coraz wyraźniejsze obrazy, które odbierał Finch. Crow z zawieszoną na szyi potężną lor­netką przyglądał się uważnie maleńkim sylwetkom ludzi i fi­ligranowym pojazdom, poruszającym się wśród odległej pa­jęczyny ścieżek, wyciętych w zeschłym wrzosie.

Z land-rovera, który przekopywał się przez piasek i suche liście leżące u stóp wzgórza, wydobywały się niebieskawe smugi spalin. Jasnożółta chusta, którą miał na głowie kierow­ca, pozwalała się domyślać, że to Bernard „Pongo" Jordan we własnej osobie. Właśnie jechał w stronę naszego punktu obserwacyjnego, skąd miał filmować operację unicestwienia potwora. W żadnym razie nie świadczyło to o chorobliwych zainteresowaniach „Pongo"; chodziło po prostu o to, że wszel­kie informacje dotyczące BCC miały dla Fundacji Wilmartha fundamentalne znaczenie. Po śmierci większość Cthonian ulegała rozkładowi tak szybko, że ustalenie, z czego są zbudo­wani, było dosłownie niemożliwe, a bardzo niewiele gatun­ków zwierząt miało skład choćby w przybliżeniu podobny! Nawet informacja o szybkości uderzeń serca - albo organu, który pełnił tę funkcję w ciele potwora - byłaby cenna, a „Pon­go" zamierzał filmować przede wszystkim krwawy wytrysk płynów ustrojowych tej istoty.

Wciągu paru minut podskakujący na nierównym terenie land-rover znalazł się na szczycie wzgórza, na którym staliśmy. „Pon­go" obrócił pojazd i niedbale zaparkował go obok wielkiego czar­nego mercedesa mego przyjaciela. Jeszcze zanim silnik na do­bre zgasł, wielki Anglik dołączył do nas. Z kieszeni dżinsowej kurtki wyjął piersiówkę i pociągnął duży łyk, po czym podał butelkę whisky Crowowi, który z uśmiechem odmówił.

- Nie, dziękuję, „Pongo" - wolę moją brandy. Mam flasz­kę w samochodzie.

Głos Gordona Fincha rozlegał się teraz głośniej, bo Pe­aslee nastawił swój przenośny radiotelefon na cały regulator, abyśmy wszyscy mogli go słyszeć.

Przez jakieś pół minuty w słuchawce panowało milcze­nie. Potem, równocześnie ze słowami Jordana, który przypo­mniał, że pozostało jeszcze tylko sześć minut do penetracji, w słuchawce znów odezwał się daleki głos Fincha, który w międzyczasie wniknął głębiej do umysłu potwora.

- To jest... dziwne\ Najdziwniejsze, doznanie, jakie dotąd przeżyłem. Czuję ciśnienie, ciężar niezliczonych ton... ska­ły. - Glos odpłynął.

Peaslee czekał przez chwilę, po czym warknął: - Finch, weź się w garść, chłopie! Co się dzieje?

W słuchawkach znów zapanowała cisza, a wzburzenie Peaslee'ego z każdą chwilą rosło.

- Ciśnienie... - Głos był teraz słabszy, jak w transie. - Tony, tony... przygniatającego ciężaru.

Wiedziałem, że mówiąc „bombę", miał na myśli eksplo­dujący harpun, umieszczony w głowicy wielkiego świdra. Jak tylko jego koniec dotrze do miękkich tkanek kretochłona, bomba zostanie odpalona automatycznie i wbije się w po­twora, po czym wybuchnie. Zanim to nastąpi, Finch powi­nien bezwzględnie przerwać kontakt z jego umysłem.

- Ale nie śmiem, nie mogę się uwolnić! Pomimo mojej siły, trzyma mnie tutaj siła jeszcze potężniejsza, Ich umysłowe oko­wy i Ich bariery - Starszych Bogów, którzy uwięzili mnie tak bardzo dawno temu - i którzy znów wtrącili mnie do więzie­nia po krótkim okresie na wolności, kiedy zadrżała ziemia i ich talizmany zostały rozrzucone.

- Jeszcze tylko dwie minuty! - Rzucił Jordan ochryple. Teraz w słuchawkach było słychać tylko sapanie, które zagłuszył nagły, pełen zdumienia okrzyk Crowa - Ja także go wyczuwam! Wysuwa mentalne czułki. Wie, co zamierzamy. Jest bardziej inteligentny niż myśleliśmy, Peaslee, przewyż­sza wszystkie, jakie dotąd zlikwidowaliśmy. - Puścił lornet­kę i dłońmi zatkał uszy, jakby chciał zasłonić się przed jakimś okropnym dźwiękiem. Zamknął oczy, a twarz wykrzy­wił mu grymas bólu. - On jest przestraszony - nie, zły! O Boże!

- Nie jestem bezbronny, malcy! - Usłyszeliśmy głos Fin­cha, teraz przeraźliwie zmieniony. - Uwięziony, tak, ale nie bezbronny. Z upływem czasu nauczyliście się wiele – ale ja także mam silę! Nie potrafię powstrzymać tego, co wwierca się w ziemię i zbliża, ale mam... siłę!

Crow krzyknął ochryple i upadł na kolana, kołysząc się na boki i nieprzytomnie ściskając głowę. W tym momencie byłem bardzo rad, że moje zdolności psychiczne i telepatycz­ne są jeszcze słabo rozwinięte!

- Niebo! - Wykrztusił Peaslee, odwracając moją uwagę od leżącego na ziemi Tytusa. - Spójrzcie na niebo!

Na jeszcze przed chwilą spokojnym niebie kotłowały się czarne chmury, nagle zerwał się wiatr, a wysoko nad naszymi głowami przeleciała błyskawica. Po chwili wiatr przybrał na sile, zrywając nam czapki z głów. Poniżej, w zagłębieniu te­renu, wyrwane z ziemi krzaki kolcolistu zawirowały w po­wietrzu, miotane przez burzę pyłową.

- Schylcie się! - Krzyknął Jordan, którego głosu prawie nie było słychać pośród wycia wiatru, unoszącego się w po­wietrzu piasku i małych gałązek wrzosów i paproci. - Jesz­cze niecała minuta - na ziemię, jeśli wam życie miłe!

Natychmiast padliśmy na ziemię. Crow leżał zupełnie nie­ruchomo. Chwyciłem grube korzenie wrzosu i otoczyłem ra­mieniem nieruchome ciało przyjaciela. Wiatr był lodowaty i wydawało się, że wieje od strony wieży, wściekłe grzmoty huczały nad naszymi głowami, a błyskawice rozświetlały czar­ne niebo, wydobywając z mroku ponure zarysy odległej wie­ży na tle wrzosowisk i otaczających wzgórz.

Krzyki odbijały się echem od pochyłości, ale ledwo je było słychać wśród potwornego ryku wiatru. W zacinającym desz­czu sięgnąłem po lornetkę, którą Crow miał wciąż na szyi. Podniosłem ją do oczu i drżącymi rękami skierowałem na niec­kę poniżej.

- Ta rzecz wwiercająca się w ziemię zbliża się - W słuchaw­kach Peaslce'ego usłyszałem głos Fincha (czy to był rzeczywi­ście jego głos?) - I wyczuwam jej naturę. Niech i tak będzie!
Zginę - lecz niech przedtem poczują moją siłę i mój gniew i niech moje ramiona sięgną powierzchni, a ja po raz ostatni napoję się ich krwią! Poznajcie moją żądzę, malcy, i moją moc! Zapamiętajcie to i drżyjcie, kiedy gwiazdy znów znajdą się we właściwym położeniu na niebie i przybędzie Wielki Cthulhu!

W końcu udało mi się nastawić ostrość na wieżę i otacza­jące ją małe zabudowania. W jednym z nich siedział telepata Finch, którego umysł pozostawał wciąż w kontakcie z umy­słem ogromnej bestii w trzewiach ziemi. Kiedy wyobraziłem sobie tego człowieka, zadygotałem spazmatycznie.

Ciężarówki i mniejsze pojazdy opuszczały właśnie grani­ce obszaru operacji, a ludzie, walcząc z gwałtownym wia­trem i falami zacinającego deszczu, rozbiegali się we wszyst­kie strony, gdy nadeszło najgorsze.

Ujrzałem, że błyskawice zaczęły pojawiać się coraz czę­ściej, a potężne pioruny uderzały teraz dokładnie w wieżę i sprzęt rozmieszczony wokół niej. Rażone gromem biegnące figurki stawały w płomieniach i padały na ziemię, a z miota­nych wichrem ciężarówek i land-roverów wkrótce pozostały tylko dymiące szczątki. Dźwigary topiły się i spadały z pło­nącej wieży, a duże połacie rzadkiej roślinności otaczającej centrum z sykiem zamieniały się w parę, albo ginęły w pomarańczowo-czerwonych płomieniach.

- Kończymy! - Krzyknął mi Jordan w ucho. – Bomba wybuchnie lada chwila. To powinno położyć kres wybrykom tego diabelstwa!

Jego głos jeszcze brzmiał mi w uszach, gdy w słuchaw­kach Peaslee'ego rozległ się wrzask potwora, mówiącego gło­sem Gordona Fincha.

- Zostałem ugodzony! -Na-ngh... ngh... ngh-ya — Wielki Ubbo-sathla, twoje dziecko umiera - ale daj mi siłę, abym ten ostatni raz zdołał wydobyć się - oprzeć się talizmanom Starszych Bogów - na-argh... ngh... ngh! - Arghhh-k-k-k! -Hyuh, yuh, h-yuh-yuh!

Kiedy kakofonia tych potwornych, nieludzkich wołań i sylab wydobywała się ze słuchawek, ujrzałem ostatnią okrop­ność.

Niejasno zdałem sobie sprawę z tego, że Peaslee krzyczy coś bez związku, gdy ziemia pod nami przechyliła się i zady­gotała; kątem oka zobaczyłem, że Jordan próbuje się pod­nieść, ale po chwili znów pada na tańczącą pod nami ziemię - ale moje oczy i umysł przykuła koszmarna scena, na którą patrzyłem przez lornetkę Crowa, której zdrętwiałymi palca­mi nie byłem w stanie oderwać od oczu!

W dole, w zagłębieniu terenu pojawiły się wielkie szcze­liny i z podziemnych otchłani zaczęły się wynurzać okropne, wijące się macki szarej protoplazmy!

Młócąc powietrze - jak wielkie, śmiertelnie ranne węże, wijące się na wypalonej ziemi - macki poruszały się na wszyst­kie strony i niebawem kilka z nich natrafiło na uciekających ludzi! Na końcach macek otworzyły się wielkie szkarłatne paszcze i...

W końcu zdołałem puścić lornetkę. Zamknąłem oczy i wcisnąłem twarz w mokrą trawę i piasek. W tej samej chwi­li huknął potężny piorun, a niewiarygodny rozbłysk, jaki mu towarzyszył, dotarł do moich oczu, mimo że miałem je wciąż zamknięte; zaraz potem nastąpiła tak straszliwa eksplozja i w powietrzu rozszedł się taki smród, że zmysły odmówiły mi posłuszeństwa...

Nie wiem, jak długo leżałem nieprzytomny, zanim poczu­łem na ramieniu dłoń Jordana i usłyszałem jego głos pytają­cy, czy nic mi się nie stało, ale kiedy uniosłem głowę, niebo było znów czyste, a nad wzgórzem wiał lekki wiaterek. Pe­aslee siedział, w milczeniu potrząsając na boki głową i spo­glądając w dół. Poszedłem za jego wzrokiem.

Na dole wciąż szalały płomienie, a z nadpalonych krza­ków wrzosu unosiły się słupy niebieskawego dymu. Wieża, która przewróciła się na bok, była już tylko kupą poczernia­łego, poskręcanego metalu. Wciąż poruszało się kilka osma­lonych ciężarówek, mozolnie kierując się w stronę naszego wzgórza, a wśród zgliszcz plątała się garstka obszarpanych i oszołomionych ludzi. Dotarły do nas jęki i wołania o po­moc. Rozpadliny w ziemi wypełniała ohydna bulgocząca ciecz, niby ropa z potwornych ran.

- Musimy im pomóc - powiedział Jordan. - Kiwnąłem głową i z trudem podniosłem się na nogi. Peaslee także wstał. Wtedy przypomniałem sobie o leżącym obok przyjacielu, ukląkłem na jedno kolano i delikatnie potrząsnąłem go za ra­mię. Tytus odzyskał przytomność w chwilę później, ale nie był w stanie nam pomóc; jego mentalny kontakt z potworem, choć krótki, był dlań druzgocącym przeżyciem.

Kiedy we trójkę szliśmy w stronę samochodu Jordana, podniosłem radiotelefon z miejsca, gdzie Peaslee go upuścił. Bezmyślnie podkręciłem głośność i wtedy zrozumiałem, dla­czego profesor zostawił urządzenie. Usłyszałem... dźwięki - cichy, niezrozumiały bełkot, urywki dziecinnej piosenki, chi­chot debila...

* * *

Straciliśmy sześciu ludzi, a pięciu zaginęło bez śladu; je­den zaś, biedny Finch, dostał obłędu. Byli także ranni, ale obrażenia były na ogół niewielkie: oparzenia, skaleczenia i stłuczenia. Fakt, że kolejny kretochłon - jeden z „najmniej szkodliwych" podziemnych gatunków - był martwy, stano­wił marne usprawiedliwienie strat, jakie ponieśliśmy. Były to pierwsze ofiary, jakie dotknęły Fundację podczas całej ope­racji „Wielka Brytania".

Następnego dnia gazety były pełne doniesień o podziem­nych wstrząsach, jakie nawiedziły całe północno-wschodnie wybrzeże - w mniejszym stopniu gazety zainteresowały się gigantycznym wybuchem gazów „nieumyślnie uwolnionych spod powierzchni ziemi przez pracowników projektu wier­ceń badawczych". Wstrząsy zostały także zarejestrowane w Cotswolds, a Surtsey tego dnia na krótko się obudził, wyrzucając chmury pary wulkanicznej. Dziwaczne sztormy rywalizowały w gazetach z takimi oto sensacyjnymi wiado­mościami: gradziny wielkości piłki golfowej na południu; dzi­waczne błyskawice obserwowane nad wieloma częściami Anglii, zwłaszcza nad Durham i Northumberland; długotrwałe, ulewne deszcze na zachodzie. Działania Fundacji Wilmartha miały także wyraźny wpływ na zakłady dla obłąkanych. Było mnóstwo doniesień o zamieszkach, masowych buntach i ucieczkach z więzień. Psychiatrzy i psychologowie tłuma­czyli to wszystko mętnie „wpływem księżyca, przypływami i cyklami pogody"...

Jeśli chodzi o postać, rodzaj i cechy charakterystyczne Cthoniana, którego zniszczyliśmy tamtego dnia, wiadomo niewiele. To, że był „dzieckiem Ubbo-sathla" wydaje się wszystkim, o czym zdołaliśmy się dowiedzieć. W ciągu kilku godzin po eksplozji gazów (które były zawarte w jego ciele i musiały zawierać metan pod wysokim ciśnieniem), substan­cja, z której były zbudowane macki - i, o ile wiadomo, całe jego ciało - uległa rozkładowi i po prostu znikła. Dalsze ba­dania podziemnego obszaru, w którym przebywał, pokazały, że stwór miał prawie czterysta metrów długości i ponad sto trzydzieści metrów szerokości!

Nie wiemy nawet, jak się nazywał. Słyszeliśmy, jak jego imię wymawia Finch w telepatycznym transie, ale jego brzmie­nia i układu spółgłosek ludzkie struny głosowe nie są w sta­nie poprawnie odtworzyć. Tylko człowiek w mentalnym kon­takcie z taką istotą, tak jak nieszczęsny Gordon Finch, był w stanie oddać tego rodzaju subtelności. Najbliższy odpo­wiednik w piśmie mógłby wyglądać mniej więcej następują­co: Cgfthgnm'o'th.

Co się tyczy przodka, którego imię padło podczas agonii stwora, wydaje się, że Ubbo-sathla (Ubho-Shatla, Hboshat, Bothshash, itp.) był już tutaj, jeszcze zanim Cthulhu i jego potomstwo przybyli z gwiazd; że (jeśli to, co powiedział Finch, można traktować jako wierne tłumaczenie) Ubbo-sathla po­łączyły z Cthulhu więzy krwi po tym, jak ten ostatni zawład­nął Ziemią we wczesnym okresie jej historii. Podobne wnio­ski wydaje się potwierdzać poniższy fragment, pochodzący z niepokojącej Księgi Eibonu:

.. .Bo Ubbo-sathla stanowi początek i koniec. Zanim Zhothaquah albo Yok-Zothoth albo Kthulhut przybył z gwiazd, Ubbo-sathla zamieszkiwał dymiące mokradła nowo narodzo­nej Ziemi: stanowił masę pozbawioną głowy i członków, a mnożył się, składając szary, bezkształtny skrzek pierwotne­go i makabrycznego istnienia... I powiadają, że całe życie na Ziemi po wielu obrotach czasu w końcu powróci do Ubbo-sa­thla..."

Uprzątnięcie całego bałaganu, w sensie fizycznym i ad­ministracyjnym, oraz zatarcie śladów naszej działalności - nie wspominając o gorączkowych rozmowach w najwyższych kręgach, które prowadził Peaslee wraz z innymi amerykań­skimi członkami zespołu - zajęło ponad dwa tygodnie. Do­piero potem Fundacja Wilmartha mogła kontynuować dzia­łania na terenie Wysp Brytyjskich. Jednakże koniec końców realizacja dawno przygotowanych planów ruszyła z miejsca.


12

Nadmiar beztroski

(Z notatnika de Marigny'ego)


Po kilku tygodniach od opisanych wyżej wypadków je­chaliśmy mercedesem Crowa na północny zachód. Parę dni wcześniej na wyżynach południowej Szkocji Fundacja Wilmartha wypędziła Cthoniana - jednego z ostatnich spośród uwięzionych osobników, żyjących w Wielkiej Brytanii i jej wodach - z jego kryjówki w głębokiej rozpadlinie górskiej. Istota ta, stosunkowo niewielkich rozmiarów, została następ­nie potraktowana silnym strumieniem wody, aż do całkowi­tego (dosłownie!) unicestwienia. Działo się to w środkowej części wyżyny, w bardzo słabo zaludnionym obszarze mię­dzy Lanark a Dumfriesshire. Widok gwałtownego konania tego stwora, gdy rozpuszczał się w strumieniach śmierciono­śnej wody, aż legł nieruchomo w bajorze obrzydliwej, bulgo­czącej, rozkładającej się masy, wrył mi się w pamięć na za­wsze. Faktycznie wciąż miałem przed oczyma tę okropność, gdy Crow jechał na południe, oddalając się od miejsca „uboju".

Po ostatnim ataku Peaslee poleciał z Glasgow do Londynu, aby spotkać się z przyjaciółmi i kolegami, którzy przybywali z Ameryki. Amerykanie wieźli ze sobą dopiero co skonstru­owany sprzęt sejsmologiczny, za pomocą którego spodzie­wali się wytropić ruchome hordy Cthonian spokrewnionych z Shudde-M'ell, o ile pozostali przedstawiciele tego gatunku w Wielkiej Brytanii gdzieś tutaj się schronili, jak podejrze­wali niektórzy telepaci Fundacji. Ostatnio ta grupa stworzeń, i to zarówno ich gniazda, jak i pojedyncze osobniki, najwyraź­niej rozwinęła umiejętność osłaniania swych umysłów (a więc także swojej obecności i miejsca pobytu) i tylko najpotęż­niejsi telepaci byli w stanie wykryć ich obecność. Wyglądało na to, że po owych wypadkach na wrzosowiskach i tak ogra­niczone zdolności telepatyczne Crowa opuściły go zupełnie. Poza tym, był jednak, jak mnie zapewnił, równie „psychicz­nie świadom" jak zawsze.

Było około południa. Pamiętam, że właśnie jechaliśmy przez odludną okolicę, kilka mil na wschód od Penrith. Od jakiegoś czasu Tytus Crow był głęboko nad czymś zamyślony. Na kra­wędzi świadomości docierały do mnie obrazy terenu, przez któ­ry jechał wielki samochód. Jak zwykle, miałem podzieloną uwagę między koszmarne wspomnienia rozpuszczającej się okropności na wzgórzach i mijaną okolicę - gdy nagle, bez widocznego powodu, poczułem jakiś nieokreślony niepokój. Okolica była ponura. Po prawej stronie drogi ciągnęły się poszarpane, strome i skaliste zbocza. Sama droga była wąska i miała kiepską nawierzchnię; przed nami i za nami rozciąga­ła się mgła, która z każdą chwilą gęstniała, spływając z oko­licznych wzgórz.

Właśnie zwróciłem uwagę na szczególnie złowieszczy wygląd okolicy, gdy nagle dotarło do mnie, że boli mnie gło­wa, coś, czego nie doświadczyłem od wielu miesięcy, czyli od chwili, gdy pojawił się Peaslee. W rym samym momencie przypomniałem sobie ostrzeżenie profesora: Pamiętajcie - one nigdy nie przestają próbować! Od tej chwili musicie mieć te kamienie przy sobie, gdziekolwiek się udacie, ale mimo to nie wolno wam ryzykować wyprawy gdzieś poniżej poziomu ota­czającego terenu. Inaczej mówiąc, musicie się trzymać z da­leka od dolin, żlebów, kamieniołomów, kopalń, podziemnych przejść i tak dalej. Nie musicie się obawiać bezpośredniego ataku, ale mogą się do was dobrać pośrednio. Nagle trzęsie­nie ziemi, skalne osuwisko...

- Tytusie! - Zawołałem. - Tytusie, gdzie ty, u diabła, je­dziesz? To nie ta droga, którą mieliśmy jechać. Powinniśmy byli skręcić kilka mil wcześniej, drogą A-69, w kierunku pół­nocno-wschodniego wybrzeża, tak jak było w planie! - Pełen obaw spojrzałem przez okno na stromą pochyłość za nami i prawie pionową ścianę skalną, której szczyt ginął we mgle. Na dźwięk mego głosu Crow podskoczył nerwowo, zaha­mował i zatrzymał samochód. Potrząsnął głową, w oszoło­mieniu przecierając oczy. - Oczywiście powinniśmy byli po­jechać drogą A-69 - odezwał się w końcu, marszcząc brwi, a po chwili milczenia ciągnął: - Co, u licha...? - Oczy zabły­sły mu gwałtownie, gdy nagle uświadomił sobie okropne im­plikacje tego, co się może wydarzyć.

- De Marigny - myślę, że rozumiem, dlaczego Fundację ostatnio prześladują nader często dziwaczne „wypadki", sa­mobójstwa i zgony. Myślę, że to rozumiem i myślę, że jeste­śmy następni na liście!

Zaledwie to powiedział, gdy ziemia pod naszym samo­chodem zadrżała; towarzyszące temu dudnienie było słychać, mimo pracującego na wolnych obrotach silnika. Stało się to tak nagle, że włosy zjeżyły mi się na głowie, a po plecach przebiegł zimny dreszcz.

W następnej chwili krzyknąłem, ale Crow już zaczął dzia­łać: zwolnił hamulec, zwiększył obroty silnika i wrzucił wsteczny bieg. Jego natychmiastowa reakcja przyszła w samą porę. Samochód z szarpnięciem ruszył do tyłu, a zaraz potem w miejsce, gdzie stał jeszcze przed chwilą, grzmotnął wielki głaz, za którym potoczyły się mniejsze odłamki skał, kamie­nie i masa ziemi. Równocześnie usłyszeliśmy (raczej za po­średnictwem naszych umysłów niż uszu) makabryczny, mo­notonny i aż nadto dobrze znany śpiew:

Ce'haiie ep-ngh fl’hur G’harne fhtagn,

Ce'haiie fhtagn ngh Shudde-M'ell.

- Nie ma gdzie skręcić - Wykrztusił Crow, stale jadąc do tyłu - ale jeżeli zdołam go wycofać dostatecznie daleko...

Rozwiewając jego nadzieje i nasze wspólne, niewypowie­dziane modlitwy, napływająca falami mgła, jakby w odpo­wiedzi na jakieś wezwanie (naprawdę wierzę, że tak właśnie było) otuliła nas nieprzejrzystą zasłoną.

- Spróbuję - wychrypiałem, bo w ustach zaschło mi ze strachu.

- Spróbować to za mało - powiedział ponuro, kiedy otwo­rzyłem drzwi. - Jeśli tego nie zrobisz... to już po nas!

Zatrzasnąłem za sobą drzwi, pobiegłem na tył samochodu i przycisnąłem prawą dłoń do wilgotnej szyby. Silnik zawar­czał i przez okno dobiegł mnie głos Crowa: - Doskonale, Henri - teraz idź drogą, albo jeszcze lepiej, siądź na bagażniku i prowadź mnie, wskazując lewą ręką kierunek, zależnie od przebiegu drogi. Tak, o to chodzi. No, to ruszamy!

Robiłem, co mi kazał, siedząc na bagażniku i pokazując ręką gdzie ma jechać, a Crow ostrożnie cofał samochód na pokrytej gęstą mgłą wąskiej drodze. Trzy czy cztery razy z góry potoczyły się kamienie, obruszone nieustannymi pod­ziemnymi wstrząsami, a ja przez cały czas słyszałem w gło­wie ten okropny, monotonny śpiew!

Wydawało mi się, że minęły całe wieki, gdy mgła wreszcie zaczęła trochę rzednąć, droga stała się szersza, a w ścianie skal­nej pojawiło się płytkie, zarośnięte zielskiem zagłębienie na tyle szerokie, że mógł się w nim zmieścić samochód. Krzykną­łem do Crowa, ześlizgnąłem się z bagażnika i obiegłem samo­chód, po czym pokazałem mu, gdzie ma jechać, kiedy zaczął obracać samochód, kierując się w stronę zagłębienia.

W tym momencie omal nie przydarzyło się nieszczęście. Nagle bowiem, bez żadnego ostrzeżenia, z głębi ziemi dobie­gło niskie dudnienie i cały odcinek drogi, na którym stałem, gwałtownie zadrżał. Rzuciło mnie w tył, straciłem równowagę i zacząłem koziołkować na łeb na szyję po stromej pochyłości. Na szczęście nie poleciałem daleko, nie więcej niż dwanaście stóp czy coś koło tego, i uderzyłem ramieniem w ziemię. Lek­ko oszołomiony podniosłem się na nogi. Znajdowałem się na szerokim występie skalnym, poniżej którego skała opadała stro­mo w dół ku niewidocznej stąd dolinie. Mgła znowu zgęst­niała i w wilgotnym powietrzu można było wyczuć atmosfe­rę potęgującego się strachu i dziwnego wyczekiwania.

- Crow - krzyknąłem głośno, próbując nadaremnie wgramolić się po stromej pochyłości. - Tytusie, gdzie jesteś?

W następnej chwili stanąłem twarzą w twarz z czymś tak przerażającym, że myślałem, iż serce przestanie mi bić. Na lewo, w odległości nie większej niż piętnaście stóp, na granicy wi­dzialności, powierzchnia zasłanej kamieniami pochyłości pę­kła, wyrzucając deszcz małych kamyków i ziemi, po czym...

- Horror!

Rzuciłem się w tył, bełkocząc i wykrzykując raz za razem imię Crowa, kiedy to - coś - ruszyło w moją stronę. Była to ośmiornica, mieszkanka podziemi... z wijącymi się mackami i szaroczarnym, workowatym ciałem... gumowata... wydzie­lająca potwornie cuchnący białawy śluz... pozbawiona oczu... i głowy... W istocie nie mogłem dostrzec żadnych wyróżnia­jących się cech, poza wijącymi się na oślep mackami. Ale nie - tak! - guz w górnej części ciała... prawdopodobnie mieścił swego rodzaju mózg, zwój nerwowy, czy też jakiś inny or­gan, kierujący ruchami tego obmierzłego potwora!

Ten potomek Shudde-M'ell zbliżał się z każdą chwilą, już prawie mnie dosięgał! Stałem, jakby mi nogi wrosły w ziemię — nie mogłem się ruszyć, jak gdyby moje stopy utkwiły w gę­stej smole, niby mucha schwytana na mentalny lep Cthonian - wciąż słysząc straszny, monotonny śpiew. Oczy wyszły mi na wierzch z przerażenia, a włosy zjeżyły się na głowie...

Mój kamień!

Pomimo straszliwego przerażenia, automatycznym ruchem sięgnąłem po ten talizman Starszych Bogów - ale moja kurt­ka, w kieszeni której znajdował się zbawczy kamień, była w samochodzie, tam, gdzie ją zostawiłem!

Widziałem, jak ziemia pod papkowatą okropnością płynie jak woda, płynie i paruje w cieple wytwarzanym przez pie­kielnego Cthoniana, a te części jego ciała, które stykały się z ziemią, świeciły i nieustannie zmieniały barwę. Wielki Boże! Już była koło mnie! Wyciągnęła macki...

- De Marigny! - To był głos Crowa i kiedy jego krzyk przedarł się przez hipnotyczny śpiew i przenikliwy wrzask (wrzeszczałem ja sam), z góry spadł zbawczy kamień, nie
wiem, czy mój własny, czy też mego przyjaciela, przecinając drogę zawisłego nade mną potwora...

Efekt był natychmiastowy. Olbrzymi ślimak cofnął się i omal nie spadł z występu skalnego; monotonny śpiew na­tychmiast przeszedł w jakieś dziwne miauczenie, przepełnio­ne niewyobrażalnym lękiem i z niewiarygodną zwinnością ta piekielna istota odwróciła się i odpełzła. Znalazłszy się w bez­piecznej odległości - jej macki wiły się na wszystkie strony w potwornym gniewie - Cthonian obrócił się w stronę ściany skalnej i ruszył przed siebie, wchodząc w skałę. Z otworu, jaki pozostawił, przez chwilę wypływała ziemia i kamienie, po czym ta część zbocza zapadła się i w powietrzu pozostał tylko ohydny odór.

Wtedy zdałem sobie sprawę, że klęczę z dłońmi wycią­gniętymi przed siebie; zamarłem w tej pozycji, kiedy wyda­wało się pewne, że Cthonian musi mnie dopaść. Jednocze­śnie znów usłyszałem głos Crowa, który coś do mnie wołał. Spojrzałem w górę. Mój przyjaciel leżał rozpłaszczony na drodze z twarzą białą jak płótno i wyciągał do mnie rękę, w której trzymał moją kurtkę.

- Szybko, Henri, na miłość boską! Szybko, zanim zdążą się przegrupować!

Wstałem, pochwyciłem bezcenny kamień i włożyłem do kieszeni spodni, po czym złapałem za dyndającą kurtkę i z pomocą Crowa wdrapałem się jak szalony na drogę. Zoba­czyłem, że Crow w międzyczasie zdołał obrócić samochód i usiadłszy na siedzeniu obok kierowcy, odetchnąłem z ulgą.

Gdy Crow wrzucił bieg, ziemia zadrżała znowu, ale w chwilę potem byliśmy już daleko, a reflektory samochodu przecinały zasłonę mgły. - Mało brakowało, de Marigny - powiedział mój przyjaciel.

- O Boże! Naprawdę mało! - Odrzekłem.

Po pół mili nie było już ani śladu mgły i zniknął także mój ból głowy. Kiedy doszedłem do siebie, zapytałem Crowa, co miał wcześniej na myśli mówiąc, że Fundację ostatnio prze­śladują wypadki, samobójstwa i zgony.

- No więc, pewnie pamiętasz - powiedział - że ostatnio nasi telepaci mieli trudności z nawiązywaniem kontaktu z Cthonianami; chyba się domyślam, co te potwory szykują. Pojąłem to, kiedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że coś jest nie tak. Myślę, że kretochłony skoncentrowały swoje wysiłki i połączyły swe umysły, aby do pewnego stopnia
przezwyciężyć moc kamieni i przedrzeć się do pracowników Fundacji - tak jak dzisiaj przedarły się do nas. Zabrały się za nas pojedynczo, co tłumaczy poniesione przez nas straty. To nie zbieg okoliczności, de Marigny, że te straty były takie, iż przeczyły wszelkim rachunkom i ta ich nowa umiejętność ata­kowania nas osłabiła czujność Fundacji! Im szybciej uczuli­my na to Peaslee'ego i pozostałych, tym lepiej. – Nacisnął pedał gazu i samochód ruszył w dalszą drogę.


13

Robak, który kąsa

(Z dziennika de Marigny'ego)


8 października

Zagrożenie, jakim była zdolność Cthonian wnikania w na­sze umysły, nie stanowi już niebezpieczeństwa; zapewniła to specjalna dostawa dużej liczby kamieni ze Stanów Zjedno­czonych. Ponadto (zgodnie z tym, co nasi telepaci podejrze­wali od pewnego czasu) pozostali Cthonianie planują powrót do Afryki; faktycznie już zaczęli się tam przenosić. To wła­śnie ich gniazdo, „podróżujące" w kierunku wybrzeża, napa­dło na nas na owej górskiej przełęczy. Najwyraźniej skon­centrowali swoje umysły na nas obu - być może pomogły im też jakieś inne gatunki, może nawet sam Shudde-M'ell, gdzie­kolwiek był - i, bez naszej wiedzy, pokonawszy ochronną moc kamieni, dowiedzieli się o naszych planach jazdy na południe, w kierunku Dover. Następnie musieli tylko wspól­nym wysiłkiem swoich umysłów spowodować, że zgubiliśmy drogę, po czym w dogodnym miejscu zastawić na nas zasadz­kę. Mieliśmy zginąć pod lawiną ziemi i głazów. Ale ich plan spełzł na niczym i musieli spróbować czegoś innego. Jednak przezwyciężenie mocy kamieni podczas bezpośredniej kon­frontacji, to już była zupełnie inna para kaloszy i to im się nie powiodło, bo ostatnie słowo miał jednak talizman Starszych Bogów. Niewątpliwie musieli należeć do tego samego gniaz­da (na szczęście stosunkowo młodego), o którym informował telepata nazwiskiem Williams, kiedy po raz pierwszy prze­czesywał Szkocję ze swego samolotu; gniazdo to potem jak­by wyparowało. W tej chwili tropią ich dwaj nasi telepaci.


10 października

Ostatniej nocy Peaslee schwytał mężczyznę, który próbo­wał się włamać do jego pokoju hotelowego w Londynie, gdzie profesor miał swój „punkt dowodzenia". Zagroził intruzowi, że go zastrzeli, na co gość zaczął gadać coś bez związku i rzucił się z balkonu. Peaslee mieszka na piątym piętrze! Po złożeniu zeznania na policji, zostawiono go w spokoju.

11 października

Jordan wywiercił następne szyby w dobrze już znanej konfi­guracji niedaleko Nottingham. Ma nadzieję zlikwidować gniaz­do, z którym Crow i ja mieliśmy do czynienia na wzgórzach. Mamy szczęście, bo miejsce to stanowi stary i rozległy kompleks woj­skowych koszar — „własność rządową" - i cały ten obszar o obwodzie pół mili jest zamknięty, ponieważ wszystko ma zostać rozebrane i zapewne postawią tam elektrownię. Obawiam się, że równie dobrze miejsce to może się zapaść, zwłaszcza jeśli zdarzy się tam to samo, co w niektórych innych szybach.

13 października

Jeśli chodzi o „przenosiny" Cthonian, Wyspy Brytyjskie okazały się najwyraźniej zbyt uciążliwe dla tych potworów. Teraz, gdy na scenie pojawił się Peaslee i Fundacja Wilmartha, istoty te nie są po prostu uwięzione, tak jak byli uwięzie­ni ich przodkowie w G'harne przed tysiącami lat; teraz bo­wiem są powoli lecz systematycznie tropione i likwidowane! Jeżeli te z nich, które ocalały - na szczęście jest ich już cho­lernie mało - zdołają przedostać się do Afryki, istnieje duża szansa, że zgubią się na tym ogromnym kontynencie na do­bre i później staną się zagrożeniem w innym miejscu globu. Wiele z nich już się przedostało pod kanałem La Manche, ale to nie oznacza, że umknęły. Francuzi także włączyli się do akcji. Fundacja ma swoich ludzi we Francji, a Peaslee zna tam osoby na bardzo wysokich stanowiskach. Dostaje wiele poufnych listów ze stemplem Bibliotheque Nationale.

Jednakże wciąż jest sporo kretochłonów w Anglii i w cią­gu ostatnich kilku dni zanotowano podziemne wstrząsy i nie­wielkie osuwiska gruntu w całym kraju, które zbiegały się wzdłuż trzech szlaków wiodących w kierunku Tenterden. Patrząc wstecz widzę, że przed tygodniem, szóstego dnia mie­siąca, Fundacja złapała i zlikwidowała co najmniej tuzin po­tworów na Równinie Salisbury i obszar ten został już całko­wicie oczyszczony z owych „nieszkodliwych" gatunków.

16 października

W ciągu ostatnich paru tygodni pracownicy Fundacji za­trzymali kilka tak zwanych „osób podejrzanych". Osoby te zatrzymywano zazwyczaj na terenie, gdzie akurat działali pra­cownicy Fundacji, często w pobliżu samych szybów albo w innych podobnych miejscach. Był wśród nich ów mężczy­zna, którego Peaslee schwytał dziesiątego i dwóch innych, których zwinięto na terenie koszar w Nottinghamshire. Za­trzymywane osoby niezmiennie próbują uciekać, ale jeśli im się nie uda, albo jeśli zostaną schwytane po raz wtóry, na­tychmiast zostają pozbawione umysłu i woli - kretochłony nie tolerują niepowodzeń! Osoby te bowiem niewątpliwie pozostają pod wpływem BCC - są to mężczyźni i kobiety nie w pełni władz umysłowych, zazwyczaj słabowici - ale w cią­gu ostatnich kilku dni liczba takich wydarzeń gwałtownie spadła.

20 października

Zalew Wysp Brytyjskich pobratymcami Shudde-M'ell ma się ku końcowi. Szyby Jordana w Nottinghamshire zostaną rozebrane. Ostatnie gniazdo musiało zwietrzyć nasze zamia­ry. Jednak to niczego nie zmieniło i ostateczny wynik był taki sam. Stwory zostały namierzone przez telepatę podczas pa­nicznej ucieczki z Bridlington pod Morzem Północnym. Nie mogły chyba wybrać gorszej drogi. Piętnaście mil od Bridling­ton znajduje się głęboka rozpadlina, podmorski uskok te­ktoniczny. Według nas, przedostając się pod tym uskokiem, potwory nie mogły znajdować się zbyt głęboko wewnątrz masy skalnej. Z pomocą Królewskiej Marynarki Wojennej - rzekomo statek dowodzenia i dwie łodzie podwodne brały udział w „manewrach" - w miejscu tym szybko założono po­tężne ładunki głębinowe; tym razem nie było żadnych kłopo­tów z Tymi-z-Głębin. O 3.30 rano, zgodnie z instrukcjami Hanka Silberhutte (jednego z najlepszych amerykańskich te­lepatów), bomby zostały odpalone przez radio z kutra rybac­kiego zacumowanego koło Hull. Silberhutte donosi, że akcja zakończyła się pełnym sukcesem! Aby zapobiec jakimkol­wiek spekulacjom, admiralicja ogłosi w dniu jutrzejszym ko­munikat o rzekomym odkryciu zatopionego niemieckiego okrętu wojennego z okresu drugiej wojny światowej i znisz­czeniu jego ogromnego i wysoce niebezpiecznego ładunku. Wygląda na to, że ręce Fundacji Wilmartha sięgają naprawdę daleko!

23 października

O ile wiadomo, na terenie Wielkiej Brytanii oraz jej wód terytorialnych nie przeżył ani jeden przedstawiciel żadnego spośród rozmaitych gatunków Cthonian. Wszystkie zostały albo zlikwidowane, albo wypędzone. Od samego początku pojawiały się niejasne doniesienia wielu telepatów o wraże­niach, jakie odbierali z pewnego rejonu, głęboko pod wrzo­sowiskami w Yorkshire, ale te „odbicia", jak telepaci okre­ślają takie fałszywe wrażenia, obecnie ustały. Z pewnością nie ma tam Cthonian, jakich poznaliśmy.

Jednak oto wyjątkowo ciekawa notatka prasowa - „Nessie" to plezjozaur! W Szkocji żyją najstarsze prehistoryczne potwory; w istocie jest ich pięć, dwa osobniki dorosłe i trzy młode. Informacje te wydobyła na światło dzienne ostatnia telepatyczna kontrola całego lądu. Żaden złośliwy stwór nie zamieszkuje wód Loch Ness, niemniej jednak telepaci ode­brali słabe, łagodne myśli ostatnich ziemskich dinozaurów. Boże! Oddałbym wszystko, aby posiadane przeze mnie wia­domości przekazać prasie!...


28 października

Vive la France! Jestem dumny, że noszę nazwisko de Marigny! Trzy podziemne próby atomowe w Algierii w cią­gu ostatnich dwudziestu czterech godzin! Jeszcze kilka prze­klętych potworów nigdy nie założy tam swych gniazd.

30 listopada

Właśnie otrzymałem wiadomość od Peaslee'ego, który jest już z powrotem w Miskatonic, że te etapy projektu amery­kańskiego, które realizowano jednocześnie z niektórymi spo­śród głównych operacji w Wielkiej Brytanii, zakończyły się nader pomyślnie. Jednak należy przyznać, że w Stanach Zjed­noczonych i Ameryce Południowej zadanie jest o wiele po­ważniejsze, a okropności znacznie bardziej zróżnicowane i spotykane nie tylko w miejscach położonych głęboko pod ziemią. Niektóre porosłe lasem i górskie obszary (głównie Catskills, Adirondacks i Góry Skaliste), Kraina Wielkich Je­zior i inne, bardziej oddalone lub mało znane zbiorniki wod­ne, ogromne obszary na terenie Nowej Anglii, stanów Wisconsin, Vermont, Oklahoma oraz Zatoki Meksykańskiej, a także wiele innych miejsc wzdłuż łańcucha Andów w Ame­ryce Południowej (tam mogą być kłopoty) - wszystkie te regiony mają zostać poddane niezwykle drobiazgowym ba­daniom mentalnym i fizycznym, w ramach, wedle słów pro­fesora, „zwalczania szkodników".

Mimo wszystko, sprawozdanie Peaslee'ego jest krzepią­ce, ponieważ wydaje się, że częstość występowania pozosta­jących na wolności stworów jest relatywnie mniejsza niż na terenie Wielkiej Brytanii. Obie Ameryki mają jednak inny poważny problem, którym jest liczba ludzi (a w niektórych przypadkach, zwłaszcza w Nowej Anglii, półludzi), będących na ich usługach! Podobnie jak w 1928 roku agenci specjalni infiltrują niektóre porty morskie na wybrzeżu Nowej Anglii.


6 grudnia

Cthulhu kontratakuje! Rozwścieczony nie na żarty (jak mówi Peaslee) Cthulhu w końcu zaatakował, dowodząc osta­tecznie, że istnieje, że wciąż żyje i zamanifestował swoją po­tęgę. W jaki sposób Fundacja i jej liczne oddziały rozsiane po całym świecie zdołały to ukryć - jaki kaganiec nałożono światowej prasie - przypuszczam, że nigdy się tego nie do­wiem.

Zaalarmowani potężnymi prądami telepatycznymi, których źródło znajdowało się gdzieś na Pacyfiku, pięciu telepatów Fundacji - bardziej wrażliwych od pozostałych - „nastroiło się" na najbardziej przerażającą mentalną długość fali ze wszystkich, jakie dotąd napotkano. Wielki Cthulhu, uśpiony, ale nie martwy, od sześciu dni wysyłał potworne mentalne koszmary ze swojej siedziby w R'lyeh. Swój gniew kierował przeciw wszystkiemu i wszystkim. Pogoda, nawet jak na tę porę roku, nigdy nie była taka dziwna, nagłe, pełne zajadło­ści akcje tajemnych sekt nigdy nie były tak przerażające, kło­poty w zakładach dla obłąkanych na całym świecie były wy­jątkowo liczne, a liczba samobójstw wyjątkowo wysoka. Przez ostatnie dwa dni aktywność plam słonecznych była tak duża, że odbiór programów radiowych i telewizyjnych stał się prak­tycznie niemożliwy; meteorologowie i naukowcy innych spe­cjalności nie byli w stanie tego wytłumaczyć. Ostatniej nocy czołowi wulkanologowie z czterech krajów ogłosili ostrzeże­nie, zgodnie z którym co najmniej siedem wulkanów, w tym cztery uważane od dawna za całkowicie wygasłe, a pozostałe odległe od siebie o tysiące mil, wkrótce jednocześnie wybuch­nie - mówili, że „wybuch Krakatau w porównaniu z tym, co ma nastąpić, był jak petarda". Przyznam, że jestem przerażo­ny.

7 grudnia

O dziwo, dziś rano - przez całą noc przewracałem się z boku na bok, dręczony przez senne koszmary i przepełnio­ny lękiem o los całego świata - wydaje się, że wszystko po­wróciło do normy.


Tegoż dnia, później

Crow odwiedził mnie po rozmowie telefonicznej z profe­sorem Peaslee, który wszystko wyjaśnił. Rosnąca wściekłość Cthulhu była powodem, że telepatyczny kwintet z Miskatonic - ta sama piątka, która tydzień wcześniej odkryła źródło kłopotów - postanowił podjąć ostateczne działania. Świado­mie wystąpili przeciw panu na R'lyeh, przerywając jego sen­ne „transmisje" i mierząc się z nim swoją mentalną siłą, i chociaż im się udało (Bóg jeden wie, jak), zapłacili za swoją idiotyczną odwagę w sposób łatwy do przewidzenia. Zo­stawili Peaslee'emu liścik, „Gdyby coś poszło nie tak!" Ze współczuciem, choć bez specjalnego podziwu, profesor przy­równuje ich do warzyw - żyją, lecz nic ponadto; są jak po­zbawione mózgów istoty.

3 stycznia

Po chwilowym zastoju Fundacja znów pracuje pełną parą. Crowowi i mnie zaproponowano odpowiedzialne stanowiska w Oil&Minerals International, mało znanym, lecz najwyraźniej dysponującym dużymi finansami koncernie wydobywczym, któ­rego centrala znajduje się w Arkham, w stanie Massachusetts! Obaj odrzuciliśmy tę ofertę; Crow ma własne zainteresowania, a ja zajmuję się pisarstwem i handlem antykami; poza tym wiemy, że Peaslee robi wiele rzeczy naraz i w żaden sposób nie jest od nas uzależniony. Mieliśmy dołączyć do grupy innych „pracow­ników szczebla kierowniczego" w Ankarze, gdzie zajęlibyśmy się organizacją przedsięwzięcia, które nosiło nazwę „Operacja Turcja". W końcu wyraziliśmy zgodę na objęcie kierownictwa brytyjskiej sekcji Fundacji. Z kolei Peaslee obiecał, że będzie nas informował na bieżąco o sytuacji w Turcji. Powinno to być bardzo interesujące; częstotliwość poważnych trzęsień ziemi wydaje się dowodzić - pomijając wszelkie rozprawy na temat nieustannego dryfu kontynentów, czy zwiększania się wielkich podziemnych uskoków - że Turcja dosłownie roi się od Cthonian. Cytując słowa mego przyjaciela, „No cóż, de Marigny, to bardzo miła propozycja z ich strony, lecz coś mi mówi, że przy­najmniej na razie zrobiliśmy swoje".

5 stycznia

Przeprowadzono ostatnie z serii francuskich i amerykań­skich podziemnych prób jądrowych i jestem pewien, że ich sukces miał charakter nie tylko militarny.

2 lutego

W swoim ostatnim liście z Denizli w Turcji, Peaslee informuje nas o zaginięciu samolotu Fundacji, pilota, dwóch członków załogi i Hanka Silberhutte. Ostatni komunikat, który otrzymano od nich przed dziesięcioma dniami, został wysłany z rejonu Gór Mackenziego, zaledwie około sto mil na południe od koła pod­biegunowego północnego. Jak się wydaje, Silberhutte dowie­dział się czegoś na temat Ithaąua („Śnieżny Stwór", „Stwór-Idą-cy-przez-Wiatr", „Wendigo", itd.), będącego „elementem" cy­klu Cthulhu, po tym, jak kilka lat temu jeden z jego kuzynów zniknął w tajemniczych okolicznościach w Manitobie. Także w czasach, gdy żył nieszczęsny Wendy-Smith (to znaczy, w cią­gu jego normalnego życia), jak dowodzi tego dokument, który pozostawił, a także inne wiarygodne świadectwa z tego okresu, Spencer z uniwersytetu w Quebec przedstawił liczne dowody ofiar z ludzi, składanych temu bóstwu przez zdegenerowanych wyznawców w Manitobie. Silberhutte był zaangażowany we własny długofalowy projekt, któremu Fundacja udzieliła popar­cia, a którego celem było wytropienie tego potężnego powietrz­nego żywiołu. Peaslee jest zdania, że telepata być może zboczył za bardzo na północ - albo został tam zwabiony - i znalazł się w królestwie Stwora-Idącego-przez-Wiatr; bowiem za swój udział w powstaniu Wielkich Prastarych przeciwko Starszym Bogom, Ithaqua został wygnany do Arktyki. Jeśli o mnie cho­dzi, dziękuję Bogu, że nie zostałem „obdarzony" żadnymi nad­zwyczajnymi zdolnościami telepatycznymi.

11 lutego

Crow ma interesującą teorię, której jak dotąd nie można dowieść, która jednak sprawia solidne wrażenie. Nyarlathotep, Wielki Posłaniec Prastarych, jedyny ważny członek BCC, który nie został w zamierzchłej przeszłości uwięziony przez Starszych Bogów, w ogóle nie jest istotą czy bóstwem, lecz raczej „siłą". Nyarlathotep to faktycznie to samo, co Telepatia (Crow zwraca uwagę, że te dwa słowa są niemal anagramami, ale ta zbieżność musi być czysto przypadkowa), naprawdę „Wielki Posłaniec", a wiemy na pewno, że BCC porozumie­wają się w ten właśnie sposób. Na podstawie kilku doniesień o fizycznych przejawach istnienia Nyarlathotepa, Crow wy­ciąga wniosek, że nie ma wątpliwości, iż dysponując odpo­wiednim umysłem, aby móc wywierać wpływ na Wielkich Prastarych, można wytworzyć za pomocą telepatii realistycz­ny, trójwymiarowy obraz - i że taki obraz może mieć nawet postać człowieka!

15 lutego

Po pierwszych sukcesach projektu w Turcji, Oil&Minerals International zapewnił sobie kontrakty w Rodezji i Bot­swanie. Trzech spośród najbardziej zaufanych i wysoko wy­kwalifikowanych inżynierów „Pongo" Jordana oraz dwóch doświadczonych telepatów Peaslee'ego (obecnie bardzo po­szukiwanych) udaje się do Afryki, aby zająć się przygotowa­niami do pierwszych etapów operacji.

28 lutego

Równocześnie z komunikatami o kolejnych sukcesach programu Apollo, nadchodziły niepokojące wiadomości z Miskatonic. Wśród sprzętu umieszczonego na Księżycu przez amerykańskich poszukiwaczy przygód znajdowały się urządzenia sejsmologiczne i teraz okazało się, że do powsta­nia dwóch takich urządzeń w istotny sposób przyczyniły się laboratoria badawcze z Miskatonic! Zupełnie niezależnie od tego, czego NASA dowiedziała się o wewnętrznej budowie Księżyca dzięki tym instrumentom, Miskatonic także prowa­dził „nasłuch" - ale nie tak pospolitych zdarzeń jak trzęsie­nia Księżyca! Ze sprawozdań wynika, że w końcu zostaną odkryte dowody, istnienia życia we wnętrzu Księżyca i wów­czas (miejmy nadzieję) dowiemy się, jaki to rodzaj życia i jak z nim postępować. Czyż to możliwe - ośmielam się wysunąć takie przypuszczenie - że tam właśnie znajduje się źródło tego piekielnego promieniowania, które powoduje, że ludzkie umysły zostają tknięte obłędem?

27 marca

Na poparcie listu od Peaslee'ego, który nadszedł z górą miesiąc temu - dotyczącym wzmocnienia sił przebywających w Afryce, celem wytropienia i zniszczenia Shudde-M'ell w jego jak dotąd niewykrytej twierdzy (G’harne jest obecnie opuszczone) - pragnę przytoczyć następujący artykuł, sko­piowany z wczorajszego wydania Daily Mail.

RASA Z WEWNĘTRZNEGO KRĘGU!

Przed rozpoczęciem realizacji w Etiopii projektu pod na­zwą „Mohole", co ma nastąpić za kilka lat, amerykański uni­wersytet w Miskatonic wyprzedził brytyjski zespół, który pro­wadzi prace badawcze w okolicach Addis Abeby. I tam, w wyjątkowo niesprzyjających warunkach, w temperaturze przekraczającej 138° F w cieniu, pod powierzchnią pustyni Danakil, gdzie schodzą się trzy wielkie rozpadliny w natural­nym uskoku wewnątrz skorupy ziemskiej, brytyjscy naukowcy spodziewają się przewiercić skorupę ziemską na wylot, aby dotrzeć do samego płaszcza planety.

Nie jest to pierwsza próba dokonania tego tytanicznego wyczynu - w 1966 roku Amerykanie przeprowadzili podob­ną na Oceanie Spokojnym w pobliżu Hawajów, ale ich próba skończyła się niepowodzeniem. Wówczas porzucono reali­zację projektu ze względu na stale rosnące koszty. Podobnie Rosjanie ponieśli klęskę na półwyspie Kola, za kołem pod­biegunowym północnym. Ale poza wyczerpaniem się fundu­szy, oba projekty natrafiły na ogromne trudności techniczne.

Jednakże profesor Norman Ward, szef Wydziału Geologii uniwersytetu w Medham i główny doradca brytyjskich władz, będących sponsorami projektu, wydaje się nie przejmować pojawieniem się na scenie grupy amerykańskich badaczy. „Ich obliczenia są całkowicie błędne", mówi, „jeśli sądzą, że zna­leźli idealne miejsce wewnątrz lub w pobliżu obszaru, gdzie obecnie obozują. Depresja Afar", wyjaśnia, jest znacznie lep­szym miejscem usytuowania projektu, ale z jakiegoś powodu Amerykanie wybrali miejsce leżące na uboczu, a sądząc ze sprzętu, jaki u nich widziałem - o ile nie mają zamiaru zasto­sować niesprawdzonych metod - nie daję im wielkich szans powodzenia. Jednak to bardzo dyskretni ludzie i podejrze­wam, że ich plany sięgają znacznie dalej niż mówią."

Ich plany sięgają znacznie dalej niż mówią", dobre so­bie! Oczywiście, że tak! Poszukują jednej z najstraszliwszych okropności, jakie kiedykolwiek widział świat - nieobliczalne­go zła, z którym mógłby konkurować jedynie sam Cthulhu. Życzę im szczęścia, ale naprawdę się cieszę, że nie biorę w tym udziału.

10 kwietnia

Odwiedził mnie Crow, który przyniósł wiadomość otrzy­maną z Fundacji Wilmartha. Etiopski projekt jest w trakcie realizacji, a znajdujący się na miejscu trzej telepaci Fundacji są zdania, że znaleźli to, czego szukali - samego Shudde-M'ell! Obmyślili także „przynętę" na tego wyjątkowego kretochłona - kilka świeżo wyklutych i przypuszczalnie bar­dzo cennych samic - a wobec faktu, że jego straszne plemię w ciągu ostatniego roku zostało tak mocno przetrzebione, ta okropność musi podjąć próbę uwolnienia potencjalnych ma­tek przyszłego gniazda. Wydrążono jeden szyb, głęboki na trzy czwarte mili, do którego za cztery dni zostaną opuszczo­ne samice - oraz ładunek wybuchowy, wypełniony dużą ilością jednego z najbardziej śmiercionośnych materiałów ra­dioaktywnych, jakie zna nauka. Eksperymenty przeprowadzo­ne w Miskatonic pokazały, że materiały o dziesięciokrotnie mniejszej sile działania są w stanie zabić normalnego (nor­malnego?) Cthoniana. Może to oznaczać koniec jednego z największych BCC.


15 kwietnia

Katastrofa! Horror! Gazety są pełne doniesień na ten temat, ale jak dotąd nie ma żadnego oficjalnego komunikatu ze strony Peaslee'ego czy samej Fundacji. W wyniku potężnego trzęsienia ziemi koło Addis Abeby i podziemnych wstrząsów w okolicz­nych miastach i wioskach, został zmieciony z powierzchni ziemi cały zespół z Miskatonic, z wyjątkiem jednego człowieka, które­mu udało się uciec w płonącym samochodzie! Człowiek ten (do chwili obecnej nie ustalono jego tożsamości) leży w stanie kry­tycznym w szpitalu w Addis Abebie. Poważne oparzenia i szok pourazowy. To, czy się kiedykolwiek dowiemy, co się właściwie wydarzyło, całkowicie zależy od tego, czy ten człowiek przeżyje.

Tegoż dnia, później

Przeczytałem oświadczenie profesora Warda w gazecie; wydaje się, iż jest zdania, że Amerykanie odnieśli sukces i przebili na wylot skorupę ziemską i że jednocześnie spowo­dowali wytrysk lawy, która jak dotąd uniemożliwia wszelkie próby dostania się obserwatorów w bezpośrednie sąsiedztwo miejsca katastrofy. Mówi, że widziane z powietrza miejsce stanowi obecnie wielki, szeroki na milę krater z niewysoką krawędzią, przez której szczeliny wypłynęła lawa. Najwyraź­niej wszelka działalność „wulkaniczna" obecnie ustała, ale jest tam wciąż zbyt gorąco, aby się zbliżyć bądź pieszo, bądź też przy użyciu pojazdu. Nie pozostały najmniejsze ślady po ludziach, którzy tam się znajdowali zaledwie kilka godzin temu; nie ma też żadnych śladów maszyn, z wyjątkiem kupy stopionego metalu, który do niedawna stanowił wielką wieżę wiertniczą - leżała setki jardów poza północną krawędzią krateru, gdzie przypuszczalnie została rzucona w wyniku gwałtownego „wybuchu". Ward uważa, że jego teoria - zgod­nie z którą Amerykanie wypróbowywali nowe, szybkie me­tody wierceń - jest słuszna, ponieważ wydaje się, że jest to jedyne zadowalające wyjaśnienie tak szybkiego a zarazem tragicznego w skutkach przebicia skorupy ziemskiej. Mój Boże, gdyby tylko znał prawdę! Przypuszczam, że niebawem Miskatonic opublikuje artykuł na ten temat.


2 sierpnia

Gromadzenie i porządkowanie moich własnych notatek, pochodzących z ostatnich kilku miesięcy oraz niektórych do­kumentów będących w posiadaniu Crowa, celem założenia swego rodzaju archiwum (co jakiś czas temu zaproponował Peaslee), obejmującego zebrane przez nas doświadczenia związane z kretochłonami. pozostawia mi niewiele wolnego czasu, jednak nadal jestem w kontakcie z Crowem i Fundacją Wilmartha. Dzięki otrzymywanym od czasu do czasu komu­nikatom z Ameryki, jestem na bieżąco, pomimo faktu, że sam już nie jestem w to osobiście zaangażowany - co najwyżej częściowo i jedynie w ramach ograniczonych obowiązków administracyjnych brytyjskiej sekcji Fundacji. Zastanawiam się jednak, jak długo jeszcze uda mi się zachować anonimo­wość. Crow jest obecnie w Oklahomie i w swych listach na­pomyka o prawdopodobnym istnieniu podziemnych dziwów, więc nie sądzę, abym mógł jeszcze długo opierać się pokusie. Pisze, że zamierza „wziąć udział w największej ekspedycji speleologicznej w historii", ale dotychczas nie podał żadnych szczegółów. Co to może być, na litość boską...? Eksploracja jaskiń?

W międzyczasie czcigodni i oddani zagraniczni członkowie Fundacji poczynili wielkie postępy w próbach wspólnego tro­pienia i likwidowania pozostałych pomniejszych agentów i sług BCC. Wydaje się, że wedle powszechnego mniemania największe spośród tych okropności - takie jak potomstwo Cthulhu, Yibb-Tstll, Yog-Sothoth, Ithaqua, Hastur i kilka in­nych, zwłaszcza Lloigor, którego bezcielesny, podziemny umysł widocznie nadal dręczy mieszkańców Walii - wciąż tu są i pozostaną, dopóki nasza wiedza nie pozwoli pozbyć się ich na zawsze. Ich zniszczenie, prawdziwy koniec, chyba w ogóle nie wchodzi w rachubę; gdyby w ogóle można je było unicestwić, dlaczego tego rodzaju dobroczynne działa­nie nie zostało podjęte w zamierzchłych czasach przez Star­szych Bogów? W każdym razie jest to problem, który obec­nie starają się rozgryźć teoretycy z Miskatonic.


13 sierpnia

Jeśli chodzi o moją ostatnią notatkę dotyczącą BCC: tego, czy wszystkie wielkie istoty są nieśmiertelne czy też nie, możemy się nigdy nie dowiedzieć - ale Shudde-M'ell udo­wodnił, że jest prawie niezniszczalny! Stało się to jasne po powrocie do zdrowia Edwarda Ellisa, jedynego człowieka, jaki przeżył katastrofę w Etiopii. Na szczęście Ellis jest - czy raczej był - telepatą, najznakomitszym spośród owej niefor­tunnej trójki, wysłanej z Ameryki do Addis Abeby, a teraz, gdy dokonano rozległych przeszczepów skóry i zakończono ogólną terapię (zarówno fizyczną jak i psychiczną) i znów jest w stanie się poruszać, w końcu zdołał opowiedzieć, co się stało, gdy Wielki Kretochłon przybył na ratunek swoich małych, skazanych na zagładę samic. Ellis potwierdził, że ponad wszelką wątpliwość samice zginęły w wyniku działa­nia niezwykle silnego, twardego promieniowania, które zo­stało uwolnione podczas wybuchu - ale ich pan i władca...?

W ciszy, jaka zapanowała wskutek chwilowego przerwa­nia mentalnego kontaktu z cthoniańskimi niemowlętami, te­lepata odebrał - został niemal zwalony z nóg - straszliwe fale pełnego wściekłości i męki telepatycznego przekazu, gdy Shudde-M'ell otrzymał potężną dawkę promieniowania. Choć to wielkie obrzydlistwo mogło zostać ranne i relacja Ellisa w istocie to potwierdza, jednak koniec końców - jak dowo­dzi kompletne zniszczenie wieży i zagłada ludzi, którzy go rozdrażnili - stwór był wciąż pełen życia!

Powiedziałem, że Ellis opowiedział, co się wydarzyło, gdy Shudde-M'ell wynurzył się na powierzchnię, ale teraz zdaję sobie sprawę, że mogłem odnieść fałszywe wrażenie. Jako telepata, Edward Ellis jest skończony (to cud, że pozostał przy zdrowych zmysłach, a co dopiero że zachował szczątkowe zdolności telepatyczne), ale pod wpływem pewnych specjal­nych środków, które przyjął dobrowolnie, wyjawił, co nastę­puje.

Przesłuchałem nagrania wykonane, kiedy Ellis był pod wpływem wspomnianych środków. Bełkocze żałośnie o „wiel­kiej, szarej, długiej na milę istocie, która monotonnie zawodzi i wydziela dziwne kwasy... pędząc z fantastyczną szybkością poprzez głębiny ziemi, w straszliwym gniewie... a bazaltowe skały topią się jak masło w płomieniu lampy!" Bredzi o wy­buchu, który uwolnił zabójcze, śmiertelne promieniowanie dla wszelkich form życia - a zwłaszcza dla Cthonian - i o na­tychmiastowym wymazaniu pamięci młodych samic. Bełko­cze o zranionym, częściowo rozpuszczonym monstrum, które jednak zdołało przedostać się na powierzchnię i użyło swych ogromnych zapasów gorąca i energii, aby zniszczyć i stopić wszystko wokół! Na koniec opowiada, szlochając, jak po­twór wycofuje się, znikając w trzewiach ziemi, osiągnąwszy to, czego człowiek nigdy nie zdołał osiągnąć. Bowiem umysł Ellisa był sprzężony z umysłem Shudde-M'ell, gdy Wielki Kretochłon w ślepej męce i nieopisanej furii przebił skorupę ziemską, po czym przedarł się jeszcze głębiej, do wewnętrz­nych warstw płynnej magmy, pokonując fale morza roztopio­nych skał, morza, w którym unoszą się owe twory, które nazy­wamy kontynentami!

I wtedy Ellis zgubił trop potwora, równocześnie tracąc przytomność, ale tuż przedtem zdołał rzucić się z zataczają­cego się, płonącego samochodu w zbawcze wody oazy.

24 sierpnia

Crow wraca do Anglii! Dobrze będzie zobaczyć go zno­wu - i znowu z nim porozmawiać! Pisał mi o rzeczach niemal przekraczających możliwości ludzkiej wyobraźni: o podziem­nych okropnościach, zupełnie nieznanych naszej nauce, nie­pojętych nawet dla Fundacji Wilmartha, tkwiących pod Okla­homą w trzewiach naszej planety. W swych listach wspomina o „Błękitnym świecie K'n-yan", o „Kryptach Zin", o upior­nych ruinach starych cywilizacji w leżącym jeszcze głębiej „Czerwonym świecie Yoth" oraz o nieujawnionych, lecz nie­podważalnych dowodach na poparcie jego teorii dotyczących niewiarygodnej „starości" Cthulhu, Yog i cyklu Tsathogguan oraz jego legend i kultu. Na koniec napomknął z lękiem o najgłębszej ze wszystkich otchłani, „Czarnej N'kai, której osobliwe kamienne zagłębienia i jamy są tak niebywałe sta­re, że ludzki umysł odwraca się z krzykiem przerażenia".

Jak rozumiem, nie przedsięwzięto żadnej ekspedycji spele­ologicznej, jak planowano, wygląda więc na to, że wszystkie te aluzje wywodzą się z wywołanych telepatycznie snów, jed­nak wiedząc coś niecoś o sposobie rozumowania telepatycz­nego umysłu, zadaję sobie niepokojące pytanie: jeżeli te miej­sca są położone tak głęboko pod powierzchnią ziemi, jakim sposobem przesiano na powierzchnią tego rodzaju wizje...? W każdym razie wszystko to uznano za zbyt niebezpiecz­ne, aby poddać rzetelnym badaniom - pewne legendy Indian o nieodgadnionym rodowodzie są przekazywane z pokolenia na pokolenie, a ostatnio poważni badacze zetknęli się z dziw­nymi zniknięciami i osobliwymi odkształceniami czasu i ma­terii - użyto więc dużych ładunków dynamitu, aby na zawsze zamknąć dostęp do tych miejsc. Okropności K'n-yan, Yoth, N'kai i podobnych miejsc nie są naprawdę tej „rangi", co te, z którymi Fundacja podjęła się walczyć, ale są i tak zbyt okrop­ne, aby je analizować w ramach tak zwanego racjonalnego światopoglądu.

29 sierpnia

Dostałem list od Peaslee'ego: pyta, czy nie zechciałbym do niego dołączyć i razem z nim kierować „ekspedycją" uda­jącą się do Australii. Są tam, jak pisze, pewne rzeczy na Wiel­kiej Piaskowej Pustyni, które go wyjątkowo interesują. Wiem, że towarzyszył swemu ojcu podczas wyprawy w 1935 roku i wydaje mi się, że następnie opublikował pracę w bardzo niewielkim nakładzie, w której opisał pewne osobliwe od­krycia, ale tak czy owak, musiałem odrzucić jego propozy­cję. Moje interesy wymagają, abym był na miejscu, w Anglii, a poza tym nadal mam pewne administracyjne obowiązki, związane z brytyjską sekcją Fundacji.

3 września

Crow przylatuje do Londynu dziś wieczorem. Jego ostat­ni list, który otrzymałem wczoraj, jest pełen podniecenia; ma to jakiś związek z odkryciem w bibliotece uniwersytetu w Miskatonic książki zawierającej fragmenty starożytnych hieroglifów, którym towarzyszy tekst po łacinie. Wspomina o swoim wielkim, starym zegarze (tym dziwacznym, cztero-wskazówkowym okropieństwie, które kiedyś należało do mego ojca), wiążąc fantastyczne konfiguracje na jego tarczy ze swymi najnowszymi odkryciami dotyczącymi „Kamienia z Rosetty". To oczywiste, że wierzy, iż teraz zdoła rozszyfro­wać legendę związaną z tym zegarem, a może nawet odkryć jego przeznaczenie, ponieważ wiem, że od jakiegoś czasu uważa, iż zegar jest w rzeczywistości maszyną czasoprze­strzepną - urządzeniem pochodzącym z pradawnych, magicz­nych czasów - zabawką Starszych Bogów albo istot do nich podobnych.

Podniecenie mego przyjaciela i jego przewidywania nie są zupełnie bezpodstawne. Pamiętam coś, co mi powiedział przed paru laty, czy raczej napomknął, o dwóch włamywa­czach, którzy pewnej nocy dostali się do Blowne House. Naj­wyraźniej jednemu z tych nocnych dżentelmenów udało się otworzyć zegar, czego Crow nigdy nie zdołał uczynić, ale potem opowieść mego przyjaciela staje się dosyć mętna. Pamiętam, jak coś wspominał o przerażających wymiarach, „bramie wiodącej do okropnych czasów i przestrzeni" oraz Jeziorze pradawnych okropności, na którego brzegu, omy­wanego przez fale, pluskają się koszmarne istoty, a w oddali widać dwa słońca niknące za pogrążonym we mgle horyzon­tem..." Muszę mu przypomnieć, aby opowiedział mi tę hi­storię w całości. Jestem pewien, że wspominał także o „go­ściach" znikających wewnątrz zegara! Ale o ile pamiętam, mówił o tym bardzo niechętnie. Jednak wówczas nie przeży­liśmy jeszcze tych wszystkich okropności.

Istnieją także inne argumenty, dzięki którym może się oka­zać, że Crow ma rację, jeśli chodzi o pochodzenie i przezna­czenie zegara. Wciąż pamiętam - choć byłem wtedy małym chłopcem i mieszkałem z dala od ojca - dziwną sprawę, zwią­zaną z mistykiem ze Wschodnich Indii, nazwiskiem - jeśli dobrze pamiętam - Swami Chandraputra, który także zniknął w tajemniczych okolicznościach, jakoś związanych z zega­rem. Tytus Crow badał tę sprawę i wie na jej temat znacznie więcej niż ja. Warto sprawdzić, do czego się dokopał.


14

Wichry ciemności




H. L. de M.

11 The Cottages

Seaton Carew, Co. Durham


28 września

Blowne House

Drogi Tytusie,

Piszę tylko krótki list, aby wyjaśnić swoją nieobecność, gdybyś próbował kontaktować się ze mną w domu. Jestem od trzech dni u przyjaciół i próbuję dojść do siebie po dosyć po­ważnym ataku „choroby". To stało się całkiem nagle - po prostu pewnego ranka (w zeszły wtorek) postanowiłem wy­jechać na jakiś czas z Londynu. Ta mgła sprawia, że ogarnia mnie przygnębienie. Tutaj jest zresztą niewiele lepiej; mgła wisi nad ponurym, paskudnym morzem i... nie wiem... wy­daje mi się, że czuję się jeszcze gorzej. Przychodzą mi do głowy dziwne pomysły, jeśli chodzi o przyczynę tego nastro­ju, choć Anglia jest teraz chyba bezpieczna - ale na wszelki wypadek mam ze sobą ten kamień. Próbowałem się z Tobą skontaktować przed wyjazdem, ale Twój telefon był zepsuty. Próbowałem też stąd dodzwonić się do Ciebie - z tym sa­mym skutkiem.

Przed wyjazdem dostałem Twój liścik i bardzo się cieszę, że w końcu jesteś bliski złamania szyfru tego starego zegara. Spodziewam się, że do tej pory już Ci się to udało...

Niech to cholera! W niedzielę w nocy, zanim wyjechałem na północ, „odwiedził" mnie włamywacz! Bóg jeden wie, czego szukał, ale należy mu się maksymalna nota za ostroż­ność; był cichy jak myszka! Zabrał parę funtów, ale nie stwier­dziłem, aby poza tym czegoś brakowało.

Myślę, że zostanę tutaj przez dwa tygodnie; może w przy­szłym tygodniu wybiorę się do Newcastle i zobaczę, jak stary Chatham radzi sobie w sklepie z antykami. Ostatnio słysza­łem, że idzie mu całkiem dobrze.

To na razie tyle; napisz do mnie, jak będziesz miał chwilę czasu...

Henri



Blowne House

I października

Henri-Laurent de Marigny, Esq.

11 The Cottages
Seaton Carew

Drogi Henri,

Dostałem Twój list; jestem rad, że znów nawiązaliśmy kontakt. Tak, mój telefon nawalił - co za cholerni partacze! Ledwie go odebrałem z reperacji, znów wysiadł!

Dziwne, że wspominasz o swojej depresji - ja także czuję się dosyć kiepsko - i co za zbieg okoliczności, u mnie także był włamywacz! I to tej samej nocy, co u Ciebie. Wygląda na to, że jest teraz w mieście nadmiar przestępców.

Jeśli chodzi o ten stary „zegar" Twego ojca, rzeczywiście „rozszyfrowałem" go. To niesłychanie ekscytujące! Przed­wczoraj wieczorem po raz pierwszy udało mi się go otwo­rzyć. Cała przednia część obraca się w dziwny sposób, które­go przedtem nie znałem, a który wydaje się być wytworem obcej techniki. Nie ma żadnych zawiasów, żadnych osi, a kiedy jest zamknięty, nie widać żadnej rysy, która wskazywałaby, gdzie znajdują się drzwi! Ale to tak na marginesie; jeżeli się nie mylę, ten zegar stanowi dosłownie wrota, wiodące do fan­tastycznych światów cudów - całych światów! - do przeszło­ści, teraźniejszości i przyszłości; do najdalszych zakątków czasu i przestrzeni. Oczywiście problem polega na tym, jak nim kierować. Jestem w sytuacji neandertalczyka, który stu­diuje podręcznik opisujący sposób pilotowania samolotu pa­sażerskiego - tylko, że ja nie mam żadnego podręcznika! No, może nie jest aż tak źle, ale sprawa jest naprawdę trudna.

Dostałem list od Matki Quarry - najwyraźniej miała jedną ze swoich „wizji"; pisze, że obaj, ty i ja, jesteśmy w strasz­nym niebezpieczeństwie. Powiedziałbym, że trochę się z tym spóźniła, nieprawdaż? Ale jest naprawdę kochana i często trak­tuję bardzo poważnie to, co mówi.

Jeśli chodzi o tę Twoją wyprawę do Newcastle, jest pew­na szansa (choć przyznaję, że bardzo niewielka), że Chathamowi udało się wyszukać to, o co go prosiłem już dawno temu, zwłaszcza pewne bardzo stare podręczniki, o których wspomina Walmsley w swych Uwagach o rozszyfrowywaniu kodów, kryptogramów i starych inskrypcji. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś go o to zapytał.

Tak, ta wyprawa to chyba dobry pomysł - ja sam także lubię podróżować. Myślę, że mógłbym wybrać się samocho­dem do Stonehenge czy Silbury Hill; takie monolityczne re­likty dawnych epok zawsze działają na mnie uspokajająco - chociaż nie mam pojęcia, dlaczego nie miałbym być spo­kojny. Niemniej jednak, jak już mówiłem, ostatnio rzeczywi­ście nie czuję się zbyt dobrze.

To tyle. Wszystkiego dobrego,

TC.

PS. PILNE!

Henri, rzuć wszystko i wracaj do Londynu tak szybko, jak możesz. Obaj jesteśmy albo ślepi albo głupi - albo i jedno i drugie! DOBRANO SIĘ DO NAS! Do nas obu i teraz za­czął się wyścig z czasem. Nie mam czasu, aby napisać coś więcej, a telefonowanie byłoby bezużyteczne, bo przeciw nam wystąpiły potężne moce. Muszę zdążyć przed opróżnieniem skrzynki pocztowej, a potem zajmę się „naprawą" moich za­bezpieczeń. A, możesz już wyrzucić ten swój przeklęty ka­mień! Wyjaśnię Ci wszystko, jak się spotkamy, ALE NIE TRAĆ CZASU I WRACAJ DO LONDYNU!

TC.


DODATEK


Autorem czternastu rozdziałów tej książki (faktycznie ostatni z nich dokończyłem sam, korzystając z listów odkry­tych w ruinach Blowne House po przejściu nad Londynem „dziwacznej burzy" w dniu 4 października) jest pan Henri-Laurent de Marigny, który w tej książce przedstawia się jako syn wielkiego amerykańskiego mistyka, zbieracz i han­dlarz antyków, a ostatnio członek Fundacji Wilmartha. Ręko­pis - w którym brakowało jedynie przedmowy i tytułów roz­działów, które dodałem - towarzyszył listom zamkniętym w metalowym pudełku, które Tytus Crow opatrzył naklejką adresowaną do mnie.

Rękopis jako całość stanowi godny podziwu, choć nie­kiedy pobieżny zapis - nie wspominając o tym, że jest także ostrzeżeniem dla obecnych członków Fundacji - udziału de Marigny'ego i Crowa przed i po naszym pierwszym spotka­niu (które zostało opisane tak obszernie) oraz ich późniejsze­go uczestnictwa w pracach Fundacji.

Dziwna rzecz, bo nie odczuwam wielkiego niepokoju w związku z końcem tej sprawy; mam wrażenie, że dla Cro­wa i de Marigny'ego to wcale nie jest koniec. Na potwierdze­nie tej tezy załączam ostatni list, jaki Crow dla mnie zostawił w metalowym pudełku - list, który znalazłem na samym wierz­chu, gdy na początku roku brytyjska policja doręczyła mi wspomniane pudełko.

Peaslee,

Burza nasila się. Jak sądzę, ten list będzie krótki - i my­ślę, że wiem, który z BCC uczynił de Marigny'emu i mnie zaszczyt usunięcia nas z powierzchni Ziemi.

Boże, co z nas za głupcy! Przeczytawszy dwa spośród znajdujących się tu listów, przekonasz się, że ostrzeżenia na­deszły dostatecznie wcześnie: najpierw wrażenie pogłębiają­cej się depresji, a potem owe „włamania", które miały jeden jedyny cel: zabranie naszych kamieni i zastąpienie ich bezuży­tecznymi duplikatami; niedorzeczne pragnienie odwiedzenia miejsc, przed którymi jeszcze Wendy-Smith ostrzegał, jako miejscami niebezpiecznymi od zarania dziejów - Stonehenge, Silbury Hill czy Mur Hadriana w Newcastle (powinieneś jeszcze raz poddać analizie całą Anglię, Peaslee!); plan roz­dzielenia nas, aby zająć się nami osobno, de Marignym na północy, a mną w Londynie. Och, było wystarczająco wiele tych ostrzeżeń!

Nie wiem, jak to w końcu pojąłem. Myślę, że musiał to sprawić ostrzegawczy list Matki Quarry - miała absolutną ra­cję! Jasna cholera, jak oni to zrobili, Peaslee? Jak zaaranżowa­li kradzież naszych kamieni? De Marigny myśli, że zna odpo­wiedź i zapewne ma rację. Uważa, że nasi „włamywacze" nie byli tak naprawdę naiwniakami nasłanymi przez BCC (albo dokładniej przez samych Cthonian), jak to sobie wyobrażali­śmy; byli to w istocie autentyczni włamywacze, w umysłach których BCC zaszczepili sam pomysł włamania się do nas, aby ukraść te kamienie! Oczywiście reszta była już łatwa: wyko­rzystano ułomnych osobników, z jakimi mieliśmy już wcze­śniej do czynienia, aby dostarczyć fałszywe kopie kamieni wykwalifikowanym przestępcom, czemu być może towarzy­szyła jakaś historyjka, aby wzmocnić poprzednio wszczepione przekonanie o wartości prawdziwych kamieni. Jeszcze jedna mentalna szczepionka... i reszta należała do nich!

Ale nieważne, jak to się odbyło; burza stale się wzmaga i nie pozostało już zbyt wiele czasu. „Naprawiłem" zabezpie­czenia wokół Blowne House - Eliksir Tikkoun, zaklęcie prze­ciw Cthonianom (V. V.) i parę innych okultystycznych sposo­bów, ale wiem, że przeciw temu nie ma skutecznych zaklęć!

De Marigny jest ze mną i razem stawimy temu czoła. Na zewnątrz szaleje burza; wiatr targa całym domem, a błyska­wice są coraz jaśniejsze. Przed chwilą radio podało wiado­mość o „lokalnej burzy" na peryferiach Londynu. Dobry Boże, gdybyż znali chociaż połowę prawdy!

To oczywiście Ithaqua. Nie sam Stwór-Idący-przez-Wiatr, lecz jego sługi, żywioły powietrzne, które atakują nas ze wszystkich stron. Chcą nas dopaść, Peaslee, nie ma się co łudzić - a jednak... jest jeszcze pewna szansa. Bardzo mała, ale może będziemy musieli spróbować...

Nie ma już wiele czasu, Wingate. Trzykrotnie w dom ude­rzył piorun. Widziałem, jak w ogrodzie wiatr wyrywa drzewa z korzeniami. Wicher wieje z nieopisaną siłą. Szyby w oknach pękają, jedna po drugiej. Mam nadzieję, że stary Harry Townley modli się teraz za nas! Powinien ze swego domu widzieć tę nawałnicę nad Blowne House.

Wcześniej próbowałem dostać się do British Museum; je­śli dobrze pamiętam, zostawiłeś tam kilka swoich kamieni... Ale tak czy owak, mój samochód został przez kogoś uszko­dzony - to oczywiste. Wciąż mają w Anglii swoich poplecz­ników, Wingate - i oczywiście telefon znów nie działa.

Ta ostatnia błyskawica!

Niewyraźne sylwetki za wybitymi oknami... próbują się dostać do środka... de Marigny nieporuszony jak skała... zegar stoi otwarty, a jego wnętrze jarzy się na zielono... to nasza droga ucieczki, ale Bóg jeden wie, dokąd może prowa­dzić ... Randolph Carter, jeżeli jego wzory są poprawne... nie trać nadziei, Wingate, i nie przestawaj walczyć.

Dach...

Nadzieję, że moi dwaj towarzysze żyją, zwiększa fakt, że pomimo ogromnych rozmiarów zniszczeń, jakie dosięgły Blowne House, w ruinach domu nigdzie nie znaleziono ciał - co dla mnie nie jest właściwie zaskoczeniem. Pozostaje tylko dodać, że podczas owej „dziwacznej burzy" stary zegar Crowa także zniknął; nie odnaleziono najmniejszego sladu tego - środka lokomocji? - ani jednego kawałka. Myślę, ze wiem, co Crow miał na myśli, kiedy napisał, „to nasza droga uciecz­ki, ale Bóg jeden wie, dokąd może prowadzić"...


Wingate Peaslee

Miskatonic University

4 marca 19-


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lumley Brian Nekroskop II (SCAN dal 981)
Lumley Brian Dom pełen drzwi
Lumley Brian [Psychomech 02] Psychosfera
Lumley Brian Pierwotny Lad 01 Dom Cthulhu
Lumley Brian Pierwotny Lad 01 Dom Cthulhu
Lumley, Brian Titus Crow 1 The Burrowers Beneath
Lumley Brian Psychomech 2 Psychosfera
Lumley Brian Nekroskop III (SCAN dal 982)
Lumley, Brian Los que Acechan en el Abismo
Lumley, Brian Titus Crow 2 The Transition of Titus Crow
Lumley Brian Nekroskop 16 Harry i piraci
Lumley Brian Nekroskop 1
Lumley Brian Nekroskop I (SCAN dal 1088)
Lumley Brian Pierwotny Lad 01 Dom Cthulhu
Lumley Brian Nekroskop 15 Harry Keogh i inni dziwni bohaterowie
Born of the Winds Brian Lumley

więcej podobnych podstron