Brian Lumley
Psychosfera
Przełożył Jarosław Witold Rybski
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dwie osoby, nieświadome swego istnienia, obserwowały Richarda Garrisona i Vicki Maler, którzy wyszli właśnie ze
swojej letniej rezydencji na jednej z greckich wysp. Po chwili para zniknęła w krętych zaułkach, które wiodły do serca wioski.
Jedną z tych osób był Joe Black. Siedział przy stoliku na podwyższonym patio tawerny. Miał na sobie skórzane spodnie
na szelkach, słomkowy kapelusz z szerokim rondem i letnią koszulę w krzykliwe żółte i czerwone kwiaty. Nie był Niemcem –
choć być może wskazywał na to jego ubiór, nalana twarz i cygaro. Został wynajęty przez mafię, a konkretnie Carla
Vincentiego, który jeszcze do niedawna był współwłaścicielem dochodowego kasyna w Londynie. Niestety, akcje znajdowały
się teraz w rękach Richarda Garrisona, a tego boss nie mógł znieść.
Stąd obecność Blacka w Lindos, na wyspie Rodos.
Zresztą nie przybył tu sam. Jego brat Bert (Bombowiec Bert dla przyjaciół) czekał w miasteczku. Tym razem to on miał
stać się narzędziem przecinającym w odpowiednim momencie nić życia Garrisona. Rola Blacka polegała na wskazaniu tego
„odpowiedniego momentu”.
Minutę lub dwie po jedenastej obserwowana para wyłoniła się z alei i skierowała ku głównej wąskiej ulicy. Przeszła na
drugą stronę, by wspiąć się po drewnianych schodkach prowadzących na patio tawerny.
Joe jeszcze raz spojrzał przed wyjściem na tych dwoje.
Zauważył czarne jak noc szkła mężczyzny. „Ten Garrison to ponoć ślepiec” – pomyślał i parsknął śmiechem. Następnie
zszedł po schodach, kierując się do biura turystycznego.
– Niech to licho! Największy ślepy cholernik, jakiego kiedykolwiek widziałem! – Myśli Blacka poczęły krążyć wokół
pierwszego spotkania z tym człowiekiem...
Było to w „Asie treflowym”, gdzie Black zajmował posadę wykidajły (lub pracownika pomocniczego, jak woleli
nazywać tę fuchę goście z branży). Pewnego wieczoru przyszedł ślepiec ze swoją kobietą, także ślepą. Odwiedzili kasyno po
raz pierwszy i ostatni. Przynajmniej jako goście.
– Niech to licho! – Joe znów parsknął. – Czyż jeden raz nie wystarczył aż nadto?
To było sześć albo siedem miesięcy temu, ale Black pamiętał wszystko, tak jakby zdarzyło się to wczoraj....
.. Zapamiętał Garrisona kupującego całą masę różowych sztonów, wartych pięćdziesiąt funtów szterlingów i sposób,
w jaki podszedł do centralnej ruletki kasyna, aby je rzucić na stół, w miejscu oznaczonym cyfrą zero. I jak podczas następnej
gry kula wpadła, jakby zaprogramowana, prosto do odpowiedniej przegrody. Jak wpadła tam dwa razy pod rząd. I jakie
Garrison wzbudzał uczucia podczas tego nieopisanego wyczynu!
Okrzyki niedowierzania i zdumienia przywołały szefa, kruczowłosego Carla Vincentiego, który podbiegł do stołu
zaniepokojony.
– Pan, ee, Garrison? Tak, uznajemy pańską wygraną. Zły dzień dla klubu, to się zdarza. – Zdobył się na uśmiech. – No
cóż, proszę pana, wygrał pan masę pieniędzy, prawdę mówiąc, to fortuna i...
– I mam ochotę grać jeszcze raz – przerwał mu bez uśmiechu Garrison.
– Chce pan znów postawić na zero?
– Oczywiście. Czemu nie? – Zmarszczył brwi w zamyśleniu, prawie kpiarsko.
– Ależ, proszę pana, wygrał pan już sześćdziesiąt tysięcy funtów i...
– Dokładnie sześćdziesiąt tysięcy osiemset – znów mu przerwał – łącznie z moją stawką, oczywiście. Ale proszę,
kontynuujmy.
Vincenti wówczas pochylił się i wlepił wzrok w ciężkie, czarne szkła Garrisona.
– Proszę pana, może pan tego nie wie, ale krupier musiałby uzyskać pozwolenie na pokrycie pańskiego drugiego
obstawienia. Zwykle, pan rozumie, na stole nie ma więcej jak tysiąc funtów. A poza tym to niemożliwe, żeby po raz trzeci
wypadło zero.
Garrison stał nieruchomo, jakby został porażony słowami Vincentiego.
– Czy mam przez to rozumieć, że ruletka jest trefna? – odezwał się po chwili głosem twardym, zdecydowanym
i lodowatym.
– Co takiego? – Carlo zaperzył się. – Ja tego nie powiedziałem! Oczywiście, że nie jest. Nie chodziło mi o...
– W takim razie, teoretycznie, zero może wypaść po raz trzeci?
– Ależ oczywiście, proszę pana, jednak to prawie niemożliwe i...
– Możliwe czy nie – Garrison przerwał mu po raz trzeci – chciałbym obstawić.
– Nie będziemy w stanie tego pokryć. – Bezradnie wzruszył ramionami. – A poza tym, proszę pana – Vincenti zaczął
mówić szeptem – czy nie postępuje pan odrobinę nierozsądnie ze swoimi pieniędzmi?
– Ze swoimi? Może raczej z pańskimi. Zaczynałem, mając pięćdziesiąt funtów w kieszeni.
Joe Black był świadkiem tego wszystkiego. Także gwałtownej zmiany koloru twarzy szefa. Od tamtej chwili wiedział,
że niezależnie od wyniku gry, mały Sycylijczyk zemści się okrutnie na niewidomym, w ten czy inny sposób. Jedyną rzeczą,
której Vincenti nie mógł ścierpieć, były drwiny, a właśnie stał się ich przedmiotem. Oczywiście jego zdaniem.
I być może zdaniem połowy stałej klienteli kasyna, która zebrała się teraz wokół stołu, wydając na przemian odgłosy
zgorszenia i zadowolenia. W rzeczywistości wyobraźnię amatorów hazardu rozpalało niesamowite szczęście Garrisona.
Sycylijczyk jednak odbierał uśmiechy, zduszone chichoty, trącanie się łokciem i podekscytowane szepty bardzo
Brian Lumley - Psychosfera
1 / 61
osobiście.
– Proszę poczekać! – Wykrztusił. – Muszę się naradzić.
– A więc... – Garrison zachowywał spokój, uśmiechał się lekko.
Po powrocie Vincenti chciał najwyraźniej skierować swoje przemówienie do wszystkich zgromadzonych.
– Panie, ee, Garrison, jestem współwłaścicielem tego klubu. Posiadam jedną czwartą jego akcji. I prawdę
powiedziawszy, z trudem pokryłbym straty. To znaczy pańską wygraną. Ale... cóż, ja też jestem graczem. – Tu jego twarz
rozpogodził uśmiech, uśmiech rekina szczerzącego białe kły. – Wobec tego mam dla pana propozycję, być może, interesującą.
– Proszę mówić dalej.
Vincenti wzruszył ramionami.
– Zostałem upoważniony do pełnej odpowiedzialności w tej kwestii. Odpowiedzialności za bieżące, no, straty,
powiedzmy. I do przedstawienia mojej, ten tego, propozycji.
– To znaczy?
Carlo wyciągnął książeczkę czekową, wypisał czek na sześćdziesiąt cztery tysiące osiemset funtów, złożył go delikatnie
i umieścił na stole pod cyfrą zero.
– Proszę to wziąć albo zaczniemy grę. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli; ponieważ klub nie dysponuje taką kwotą,
w razie wygranej będzie pan zmuszony przyjąć udziały jako formę zapłaty.
Gdyby Garrison był trzeźwo myślącym człowiekiem, przyjąłby wygraną i zrezygnował z dalszej gry. Wszystko
przemawiało na jego niekorzyść: fatalne zero na kole i perspektywa zadowolenia się udziałami zamiast gotówką. Natomiast
Vincenti, zdobywając się na taki krok, miał nadzieję zyskać bardzo wiele. Mimo, że znalazł się w poważnych tarapatach,
potrafił pokazać klasę wielkiego gracza. Dorównał swojemu przeciwnikowi, ryzykując całym majątkiem. Najważniejsze jednak
w tym wszystkim było dla niego uciszenie komentarza tłumu.
Umilkły śmiechy i szepty. Zapanowała atmosfera silnego napięcia. Walka miała się toczyć bezpośrednio pomiędzy
Vincentim i Garrisonem. Stała się osobistym pojedynkiem.
I wtedy...
Joe Black zapamiętał rzecz bardzo osobliwą. Coś, co nawet teraz, sześć miesięcy po tym wydarzeniu, wywoływało
u niego dreszcz grozy.
Wydawało się, jakby Garrison przeszedł przeobrażenie.
Jego ciało zaczęło pęcznieć, wypełniać wieczorowy garnitur.
Wyglądało to tak, jakby mężczyzna przybrał na wadze, stał się nienaturalnie zwalisty i potężny. Twarz jego nabrała
ostrych rysów, a uśmiech zgasł.
Nikt poza Blackiem nie zauważył chyba tych zmian, może z wyjątkiem niewidomej zresztą partnerki Garrisona, która
skuliła się i nerwowym gestem zakryła usta. Ale Joe był absolutnie pewien tego, co widział. Odniósł wrażenie, jakby przy stole
w skórze Garrisona stał inny człowiek. Człowiek mówiący twardym, aroganckim, autoryzowanym głosem z niemieckim
akcentem.
– Przyjmuję pański zakład, mój mały sycylijski przyjacielu. Niech koło wiruje. Ale skoro tak wiele ma od tej gry
zależeć, przynajmniej w pańskim mniemaniu, proszę samemu zakręcić.
– To... nie jest przyjęte – odpowiedział Vincenti. – Ale wydaje się tak samo niezwykłe jak cały ten wieczór. Doskonale. –
Przecisnął się przez tłum, puścił w ruch koło i cisnął kulę w przeciwnym kierunku. Czekał, patrząc z kamiennym spokojem, jak
koło stopniowo zwalnia, a kula skacząc i terkocząc, zbliża się do celu. Jego twarz zastygła, przypominając bezmyślną okrutną
maskę. Kula wciąż toczyła się, skakała, terkotała. Koło zwalniało.
Twarze obserwujących stół zwróciły się w stronę Vincentiego, a Black patrzył na Garrisona.
Koło wciąż wirowało, kiedy kula utkwiła w wybranej szczelinie. Vincenti wytrzeszczył oczy. W kąciku jego potwornie
wykrzywionych ust pojawiła się stróżka piany. W sali rozległo się westchnienie i pomruk zdumionych głosów.
Nagle odciągnięto Carla od ruletki, aby dać mu zaczerpnąć świeżego powietrza.
Kiedy Vincenti dotknął krawędzi stołu, podpierając słaniające się ciało, z jego ust wydobył się na wpół skrzek, na wpół
westchnienie.
– Zero!
– Ma pan mój adres. – Głos mężczyzny wciąż zdradzał niemiecki akcent. – Będę oczekiwał stosownych dokumentów
w najbliższym czasie. Dobranoc panu. – Garrison wziął czek ze stołu, schował do kieszeni i bez jednego słowa poprowadził
swoją towarzyszkę do wyjścia.
Joe Black pamiętał tę noc. Pamiętał, jaką furię w oczach miał Vincenti, kiedy patrzył na wychodzącego Garrisona; jak
zgasił światło nad stołem, dając personelowi wolne i mówiąc im, by już nigdy nie wracali; powlókł się do pomieszczeń
biurowych, gdzie wlał w gardło znaczne ilości alkoholu i już całkiem pijany powrócił do sali. Powrócił z kilofem
przeciwpożarowym przepełniony przemożną chęcią zniszczenia stołu do gry i wszystkiego wokół. Tych wydarzeń Black nie
mógł łatwo zapomnieć. Tej nocy Vincenti zaoferował mu kontrakt na życie Garrisona...
Drugą osobą, która obserwowała Garrisona i jego przyjaciółkę, był dżentelmen z Genui, Paulo Palazzi. Dżentelmen dla
niewtajemniczonych. Palazzi nie znał wcześniej Garrisona i nie wiedział o nim nic ponad to, że ten był bardzo bogatym
człowiekiem. Każdy, kto posiada samolot stojący bezczynnie na lotnisku w Rodos, jest ponad wszelką wątpliwość bogaty. Tak
przynajmniej wydawało się Palazziemu, niemniej jednak poczynił kilka dyskretnych spostrzeżeń, które miały upewnić go
w przypuszczeniach.
Paulo był małym szczupłym mężczyzną. Nosił jasny, letni, włoski garnitur i szykowne skórzane buty. Nie miał nakrycia
głowy, bowiem lubił eksponować gęstą szopę czarnych kręconych włosów. Jasna skóra, wesołe oczy i pogodny wyraz twarzy
dopełniały obrazu. Mógł liczyć dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat. Beztroski, zadowolony z życia włoski turysta.
Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Zaiste miał powody do zadowolenia. Te rozmaite, nielegalne letnie zajęcia i obfitujące
w sukcesy letnie podróże...
Tak też było i tym razem: tydzień spędzony na Rodos, przy odrobinie szczęścia, mógł przynieść wymierne efekty.
Brian Lumley - Psychosfera
2 / 61
Śledził Garrisona od trzech dni – wystarczająco długo, aby zapoznać się z nawykami i nastrojami osoby obserwowanej.
Jedna rzecz tylko go zastanawiała. Wiedział, że pomimo noszonych stale ciemnych okularów, Garrison nie był niewidomy.
A jeśli nawet był, to jego pozostałe zmysły wyostrzyły się. A może, co bardziej prawdopodobne, miał więcej pieniędzy, niż to
się Palazziemu zdawało. Bo kto, jeśli nie niewiarygodnie bogaty człowiek, jest w stanie kupić sobie zminiaturyzowane
urządzenie, pozwalające uczynić niemożliwe możliwym?
Jednak kalectwo – prawdziwe czy udawane – nie przysparzało Garrisonowi moralnych zahamowań, wręcz przeciwnie,
stanowiło jasną stronę jego życia. Garrison widział doskonale... jak na niewidomego.
Paulo siedział na rozłożonej chustce do nosa, tyłem do starożytnych obwarowań. Znajdował się wysoko, na murze
akropolu w Lindos. Podniósł dłoń, w której trzymał silną lornetkę. Utkwił wzrok w jasnoniebieskiej koszulce Garrisona
i kontrastującej z nią chłodnej zieleni kostiumu Vicki. Uśmiechnął się do siebie i bezwiednie pomyślał o własnej przebiegłości.
Jego modus operandi był bardzo prosty, dopracowany podczas trzech ostatnich sezonów. Trzech sezonów, ponieważ
odkrył Lindos trzy lata temu. Lindos z jej potężnymi skałami. Ze starych szańców, niegdyś siedziby Joannitów z Jeruzalem,
mógł obserwować całą wioskę. Siedząc tutaj w promieniach słońca i wdychając rześkie egejskie powietrze, widział dokładnie
wszystkie ruchy przeciwnika i wybierał najlepszy moment do natarcia. W nagrodę miał pławić się w luksusie przez... No cóż,
przynajmniej przez chwilę.
Plan wyglądał następująco: na przykład jutro, kiedy Garrison i jego pani wyjdą z domu, będą jeść czy pić w tej czy innej
tawernie do późnej nocy, staną się ociężali, senni, a później, być może, pójdą do dyskoteki, aby spalić nieco kalorii, i Palazzi
wśliźnie się do budynku i będzie miał wystarczająco dużo czasu na odnalezienie ukrytych kosztowności.
Oczywiście Garrison nie będzie jedyną ofiarą. Okradzeni zostaną także opasły bogaty Francuz i jego kochanka, którzy
zarezerwowali miejsce na przedstawienie w Rodos tej nocy.
Do towarzystwa dołączy szwajcarski playboy ze swoją dziewczyną, która niezmiennie spędza czas na tańcach.
Wszyscy ci ludzie opuszczą swoje kwatery mniej więcej w tym samym czasie.
Palazzi planował, że wczesnym rankiem wsiądzie do taksówki i odjedzie na przystań promową. Zmieni ubranie, opchnie
kilka przedmiotów, a następnie powróci do prawdziwego nazwiska. I w ten sposób za cztery, pięć dni samolotem odleci do
Genui, powróci do swoich starych spraw.
Być może na skutek tych refleksji uprzejmie pozdrowił parę ślicznych dziewcząt, które stały oparte o murek
i podziwiały roztaczające się widoki.
„Taak, piękny widok i prześliczny poranek – przemknęło mu przez myśl. – Miejmy nadzieję, że jutro będzie podobnie,
szczególnie – jutro wieczorem.”
Wkładając lornetkę do futerału, jeszcze raz uśmiechnął się do dziewcząt. Jedna z nich miała piękne jędrne piersi.
„Szkoda, że to tylko podróż służbowa, ale – cóż zrobić. Interes to interes...” – pomyślał.
Pięć minut po tym, jak Joe Black wyszedł z tawerny, Garrison zamarł i przerwał śniadanie. Nagle jego umysł
opanowała, pojawiająca się nie wiadomo skąd, wizja, scena. Nie wspomnienie, coś zupełnie innego. Coś... czego nie był
w stanie przekazać, a jednak wszystkie jego zmysły zastygły w odruchu obronnym. Obraz był zamglony i przedstawiał
siedzącą kobiecą postać. Poruszała koło małej ruletki. Wizja trwała ułamek sekundy i zniknęła bezpowrotnie.
– Richard? – Usłyszał głos Vicki. – Coś nie w porządku z tym jajkiem?
Otrząsnął się i opuścił widelec.
– Nie, po prostu najadłem się. To wszystko.
– Tak dziwnie wyglądałeś. – Zaniepokoiła się.
– Naprawdę? Musiałem być daleko stąd.
– O czym myślałeś?
– O czym? – Garrison wzruszył ramionami i wypowiedział słowa, które nagle przyszły mu do głowy, słowa, które były
zaskoczeniem nawet dla niego samego. – Widziałaś tego mężczyznę, który wyszedł stąd kilka minut temu? Tego w skórzanych
spodenkach i kwiecistej koszuli?
– Tak. Chyba Niemiec. A może tylko wyglądał tak, jak wy, Anglicy, wyobrażacie sobie Niemców. – Uśmiechnęła się. –
Trochę krzykliwy. O nim myślałeś?
– Zbyt krzykliwy. Na pewno nie Niemiec. Tak, o nim myślałem.
– Nie Niemiec? Ale wyglądał tak... – Vicki przestała się uśmiechać. – Podsłuchiwałeś jego myśli? Dlaczego,
Richardzie?
– Nie podsłuchiwałem – powiedział szczerze. – Do diabła, gdzieś widziałem tego typa. Ale, och, mogłem go przecież
widzieć gdziekolwiek. Ale on nie jest Niemcem.
– Jakie znaczenie ma jego narodowość?
Garrison zmarszczył brwi i zamyślił się nad słowami Vicki, po czym uśmiechnął się szeroko.
– Masz rację. To nie ma żadnego znaczenia – odrzekł.
Vicki odetchnęła i sięgnęła przez stół, by ująć Richarda za rękę.
– Och, Richardzie, jesteś najdziwniejszym z ludzi!
Ponieważ powiedziała to spontanicznie, nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia tych słów. Na zewnątrz Garrison dalej
się uśmiechał, podczas gdy w środku bił się z myślami.
„O tak – rozważał. – Taki jestem. Ale są dziwniejsze rzeczy na niebie i na ziemi, Vicki, moja słodka. O wiele
dziwniejsze.”
Wiedział, że jedna z tych bardzo dziwnych rzeczy tutaj miała swój początek. A może teraz tylko wychodziła na światło
dzienne jak piana przy gotowaniu.
Wszystko na nowo ożyło w Garrisonie, mieszkańcu Psychosfery. Pulsowało i przybierało na sile, przynosząc nowe
doznania. Były z nim tutaj nawet teraz; nie czyniły szkód, ale niepokoiły go. Czuł się jak ryba pływająca w morzu Psychosfery,
i tak jak ryba wiedział o obecności jakiegoś potężnego drapieżcy. Tam, gdzieś w bezdennych głębinach, czaił się rekin!
Rekin żerujący w Psychosferze i Garrison – teraz harpunnik. Modlił się, stojąc na łasze piasku, a wokół niego krążył
Brian Lumley - Psychosfera
3 / 61
krwiożerczy stwór. Nie bał się potwora, a przynajmniej nie opanował go paniczny lęk, miał przecież broń. Ale... gdyby doszło
do konfrontacji, czy to wystarczy?
Najgorsze było przeświadczenie, że nie dostrzeże potwora, gdy ten podpłynie do brzegu z rozwartą paszczą!
Nagle Garrison przerażony, zagubiony w fantasmagoriach, sięgnął pamięcią wstecz. Groza była jak ostroga wbita w bok
– pobudzała jego ESP*[*(ang. extra sensory perception) – pozazmysłowe postrzeganie.] i powodowała wydzielanie adrenaliny.
Zajrzał w głąb Psychosfery. W dół i w dół...
Stopiony, jak wykuty z kamienia obelisk... Cichy jak śmierć, gotowy służyć innemu łowcy... Nagle...Coś podobnego do
rekina zawróciło gwałtownie, pędząc ku niemu w ślepej, bezlitosnej furii, jak szary pocisk przecinający bezpostaciową materię
Psychosfery.
Był blisko, zbliżał się...
– Richard! – Dobiegł go głos Vicki, podrywając na równe nogi. – Znów wędrujesz?
Mimo, że krew odpłynęła mu z twarzy, zmusił się do uśmiechu, wstał i podszedł z drugiej strony stolika, aby ją objąć.
Miał nadzieję, że dziewczyna nie wyczuje drżenia jego ramion.
– Świetny pomysł – powiedział. – Powędrujmy trochę. Chodźmy na plażę...
Jednak podczas tego spaceru Vicki nie mogłaby przysiąc, że Richard był przy niej obecny duchem i ciałem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tysiąc pięćset mil na północny zachód od Rodos.
Londyn był skąpany w słońcu, ale w Zamczysku – centrum dowodzenia Charona Gubwy – panował chłód. Cała
budowla sprawiała wrażenie bestii śniącej snem somnambulika.
Ale zamek nie spał, nigdy nie spał, nikt nie mógł mu przeszkodzić.
Załoga Zamku, „żołnierze Gubwy”, udała się na swoje posterunki. Komputery, maszyny i system wspomagania –
organy, dzięki którym domostwo żyło własnym życiem – buczały jednostajnie. Jednak sam Gubwa – czy raczej jego
świadomość, id, mózg całości – wyłączył się z tej pracy. Fizycznie był obecny, ponieważ bez niego nic nie funkcjonowałoby,
nie miałoby celu, ale jego umysł...
Był to jeden z tych dni, kiedy Charon oddawał się swoim praktykom, ćwiczył umysł, tak jak inni ćwiczą muskuły. Z tą
jednak różnicą, że podczas gdy inni robili to, by poprawić samopoczucie i sprawność, gimnastyka Gubwy miała na celu
umysłową zagadkę i w rezultacie zniszczenie ludzkości. Prawdę mówiąc, na tym właśnie skupiły się jego wysiłki; oczywiście
bez przekraczania pewnych norm, przynajmniej na razie. Aż do czasu, kiedy będzie mógł osiągnąć pełne zwycięstwo. Człowiek
ten dysponował potężną śmiercionośną bronią telepatycznych i hipnotycznych zasobów swego umysłu.
Zamek wraz z obsługą stanowił tarczę. Świat zewnętrzny, świat zwykłych ludzi był celem. W niedalekiej przyszłości.
Teraz Gubwę ogarnęło zmęczenie, ponieważ trening trwał od przeszło trzech godzin. Czuł znużenie, zwykle
występujące przy tego rodzaju umysłowych zmaganiach.
Siedział w olbrzymim fotelu, przed szklaną tubą, sięgającą od podłogi do sufitu. W jej wnętrzu wirował zawieszony
w polu elektromagnetycznym globus z bardzo realistycznie oddanymi kształtami kontynentów i kolorami mórz i lądów.
Gubwa miał zamknięte oczy; był całkowicie rozluźniony.
Mogło się wydawać, że śpi. Nie spał jednak. Na jego kolanach leżał przenośny komputer z malutkim ekranem
wyświetlającym napis:
ĆMA: 3° 95’– 64° 7’
„ĆMA” – był to kryptonim jednej z brytyjskich łodzi podwodnych, stacjonującej za kołem polarnym; cyfry oznaczały
jej położenie. Znajdowała się w połowie drogi między Islandią a Norwegią, pomiędzy Szetlandami i kołem polarnym.
Na globusie miejsce to zaznaczono małym świetlistym punktem na Morzu Norweskim. Światełko służyło za
przewodnika, za cel intensywnych transmisji telepatycznych.
Współrzędne łodzi zostały przeniesione z jaźni nic nie podejrzewającego oficera dyżurnego z Rosyth, kogoś
z admiralicji i, tak samo nieświadomego, kapitana „ĆMY”, udającego się na wachtę czterysta stóp pod powierzchnią wody.
Właśnie tam przebywał teraz Gubwa – usadowił się na dobre w umyśle kapitana „ĆMY”.
Jak dotąd pana Zamku satysfakcjonowały efekty porannej gimnastyki. Ale była to jego ostatnia „wizyta”, ostatnia
i najważniejsza. Jej wynik decydował o nastroju Gubwy przez najbliższe dnia być może miał wpływ także na los świata.
Jeśli chodzi o resztę porannych zadań – zostały już spełnione. Strategiczne centrum dowodzenia Sił Powietrznych
okazało się trudnym przeciwnikiem. Amerykanie, szczególnie wojskowi, mieli umysły nie poddające się tak łatwo, byli
pasywni. Piloci nie stanowili pod tym względem wyjątku.
Żołnierzy Amerykańskich Sił Powietrznego Zastraszenia nie bez przyczyny uważano za szaleńców, ale za to stanowili
symbol bezpieczeństwa państwa. W każdej chwili byli gotowi do akcji, a ich umysły nie poddawały się łatwo penetracji.
To jednak tylko chwilowa przeszkoda. Teraz Gubwa znał ich prawie wszystkich, a żaden z nich nie znał jego. Owa
wiedza była owocem ponad trzyletniej inwigilacji, stopniowego przenikania do ich umysłów. Miał zamiar to wykorzystać do
własnych celów, przy sprzyjającej okazji. Trasy lotów patrolowych zmieniały się z dnia na dzień (częściowo, aby
zdezorientować Rosjan, ale także na skutek działań Gubwy) i wymiana kadr stawała się coraz częstsza. Z powodu charakteru
służby zamiana pilotów nie odbywała się masowo. Po takich zabiegach Charon miał do dyspozycji pół tuzina nowych,
otwartych umysłów, które znał w mniejszym lub większym stopniu. To właśnie kontrola stanowiła jego główne zadanie.
Penetrować umysły – znaczyło: mieć kontrolę nad przyszłością świata. Tego ranka Gubwa mógł rozpętać trzecią wojnę
światową. Mógł, na przykład, spowodować wtargnięcie naddźwiękowych amerykańskich bombowców, które nie reagowały na
żadne rozkazy z centrum dowodzenia, do rosyjskiej strefy powietrznej. Albo zbombardować Detroit, Boston i Ottawę. A jeśli
udałoby mu się wywołać pustkę w eterze, nie byłoby żadnego sposobu na przekonanie Pentagonu i rządu Stanów
Zjednoczonych, że taki atak był udziałem ich własnych samolotów! Nawet jeśliby przyjęli tę wiadomość, we wszystkich
państwach o znacznym potencjale nuklearnym ogłoszono by „czerwony alarm”. A w takiej sytuacji wystarczyło trochę wysiłku,
Brian Lumley - Psychosfera
4 / 61
by dotrzeć do człowieka kontrolującego rakiety w Witegra, w ZSRR i... włączyłoby się do zabawy Chińczyków.
Gubwa był także tam – w zamkniętej przestrzeni łańcucha silosów rozstawionych na granicach, wzdłuż pustyni Sin
Kiang. Pomimo, iż Chińczycy nie posiadali jeszcze tak doskonałej techniki, dysponowali znaczną ilością mięsa armatniego.
A ich bomby były niewiarygodnie paskudne. Tak, więc reakcja łańcuchowa histerycznego naciskania guzików spowodowałaby
początek końca rodzaju ludzkiego.
Wszystko, jak dotąd, układało się pomyślnie i Charon mógł pogratulować sobie wyników porannej gimnastyki. Zagarnął
wszystkie atuty jak wytrawny pokerzysta, nie wykładając kart na stół. Teraz jednak, przed właściwą akcją, chciał sprawdzić
dowódcę „ĆMY”. Miał to być bardzo niewinny test; chociaż z innego punktu widzenia – bardzo brutalny.
Znał już przyzwyczajenia i słabości kapitana Gary’ego Fostera. Dowódca łodzi podwodnej najlepiej pracował przy
pełnym obciążeniu. Czuł się świetnie w sytuacjach, w których każdy inny się załamywał. Jego tajemnica (jak wierzył, tylko
jego) leżała w niesamowitej zdolności do zapadania w sen. Zasypiał, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Spał trzy do
czterech godzin na dobę, co bardzo dziwiło jego podkomendnych. Oni potrzebowali sześcio– siedmiogodzinnego odpoczynku,
a kapitan zrywał się nawet po piętnastominutowej drzemce rześki jak ptaszek. W środku wachty, w trakcie czytania „Playboya”
czy gry w pokera, kiedy według wszystkich praw natury Foster powinien odpoczywać, wyłaniał się niepostrzeżenie zza
metalowych drzwi, mrożąc wszystkich sardonicznym, pozbawionym wesołości śmiechem. Załoga „ĆMY” nie znała, więc dnia
ani godziny. Przypominało im to o obowiązku trzymania się w karbach. Wspaniały sposób na zachowanie dyscypliny. Charon
też nie miał nic przeciwko temu. Zaspane umysły były łatwiejsze do spenetrowania; we śnie mechanizmy obronne człowieka są
przytłumione – byle sugestia może nabrać rangi rozkazu. Dzięki swojej technice Gubwa mógł wślizgiwać się do ich myśli jak
do nie zamkniętych pokoi, zamieszkując je i urządzając według własnego gustu. Zostawił tam kiełkujące ziarna, które na jego
polecenie, już na jawie, mogły szybko wydać owoce. Gdyby chciał, ludzie zachowywaliby się jak roboty i wypełniali jego
polecenia. W ten sposób kierował pilotem, teraz miał zamiar wypróbować swą siłę na dowódcy „ĆMY”.
Był to hipnotyzm pierwszej wody, zdolność sterowania człowiekiem. W normalnym stanie ofiara nie zaakceptowałaby
swego postępowania. Dzisiejszy test na tym właśnie polegał; tak pokierować umysłem Gary’ego Fostera, aby zachowywał się
w sposób całkowicie odmienny, burząc fundamentalne zasady. Gubwa chciał się przekonać, czy ten człowiek zdobyłby się na
przyciśnięcie czerwonego guzika, czy był do tego gotów.
Wśliznął się do śpiącego umysłu kapitana podczas jego zwyczajowej popołudniowej drzemki. Nie było w niej żadnych
snów, jedynie wszechobecna świadomość przebywała w skrzyni z szarego metalu prującego oceaniczne głębiny, w olbrzymiej
samokontrolującej się maszynie z napędem atomowym. Gubwa dołączył tam swoją informację.
– NA ZEWNĄTRZ PANUJE CHŁÓD, OKROPNY CHŁÓD. ZNAJDUJEMY SIĘ TRZYSTA MIL OD KOŁA
POLARNEGO, NA OBRZEŻACH MORZA BARENTSA, SPOKOJNIE SPOCZYWAMY NA DNIE OCEANU. DO
MOSKWY JEST 1300 MIL. TO NIE SĄ ĆWICZENIA.
OGŁOSZONO CZERWONY ALARM. NA CAŁYM ŚWIECIE. ĆWICZYŁEŚ TO WIELE RAZY, GARY.
TERAZ MOŻESZ TYLKO CZEKAĆ. CZEKAJ NA TYM OBSZARZE. TWÓJ RADIOOPERATOR WŁAŚNIE
OTRZYMAŁ WIADOMOŚĆ. JEST ŚMIERTELNIE BLADY...
Foster jęknął i obrócił się na koi. Kropelki potu zrosiły jego czoło. Zamruczał coś niezrozumiale, ale we śnie jego słowa
były ostre i pełne napięcia.
– Co jest, Carter?
– Rosyjskie bombowce znajdują się tuż przed naszą strefą powietrzną. Inne nadlatują nad Kanadę. Amerykańskie
samoloty są jeszcze w bezpiecznej strefie. I... I...
– Tak? No dalej, Sparks, co dalej?
– Musimy zapoczątkować operację NUCAC 7 – wykrztusił Carter.
NUCAC 7: pierwsza faza ataku nuklearnego! Następnie NUCAC 8, 9... i w końcu 10. 10 oznacza odpalenie rakiety!
„Nie wierzę” – Foster myślał gorączkowo. Musiał jednak zdecydować.
– Wszystkie stanowiska przygotować się. NUCAC 7. Następne fazy w gotowości. Potwierdzić – wydał komendy.
Drugi oficer, Mike Arnott, skinął głową. NUCAC wymagał ich wspólnego działania. Pozostawienie takiej akcji
w rękach jednego człowieka byłoby zbyt niebezpieczne. Niewyobrażalnie niebezpieczne.
– Rozmowy między Moskwą i Waszyngtonem zerwane! – krzyknął Carter.
Kod uruchomił operację NUCAC 7. Podwójne czerwone lampy sygnalizacyjne zaczęły pulsować na ścianie, komory
zostały otwarte. Foster wyciągnął pęk niewinnie wyglądających kluczy. To samo zrobił Arnott.
W rogu pomieszczenia nawigacyjnego stała kabina NUCAC, nieco większa od budki telefonicznej, miała przyciemnione
szyby, a jej metalowe drzwi zabezpieczały plomby.
Foster i Amott podeszli do niej, włożyli swoje klucze w dwa otwory znajdujące się w przeciwległych krańcach drzwi
i przekręcili jednocześnie. Trzasnęły plomby, zapalając we wnętrzu kabiny światło. Kapitan odciągnął zasuwę.
Weszli do środka i usadowili się na fotelach naprzeciw siebie.
Dzielił ich pulpit z dużym ekranem pośrodku. Foster zatrzasnął drzwi. Na zewnątrz, w dyspozytorni, Sparks przełączył
nadajnik, dając im dostęp do wszystkich sygnałów radiowych.
– DOBRA! – zawołał Gubwa, zafascynowany rozwojem wypadków snu.
– Dobra? Do diabła, nie widzę w tym niczego dobrego! – warknął kapitan, patrząc na Arnotta.
Tamten tylko tępo gapił się przed siebie. Obaj nałożyli słuchawki.
– NUCAC 8 – powiedział Gubwa.
– O rany! – Foster zasyczał przez zaciśnięte zęby. – Nie wszystko naraz!
Prawie automatycznie nacisnęli bliźniacze klawisze. Teraz komputer kodował wiadomość. Przed ich oczami ukazał się
obraz złożony z czerwonych i niebieskich liter. Gubwa był teraz głosem z zewnątrz. Próbował odmalować chaos i szaleństwo,
które rzekomo zawładnęły światem.
– SIEDEM CZERWONYCH BOMBOWCÓW USZKODZONYCH I STRĄCONYCH NAD MANITOBĄ. SATELITY
DONOSZĄ O WZMOŻONEJ AKTYWNOŚCI WOKÓŁ WYRZUTNI W ROSJI I W KAZACHSTANIE.
Brian Lumley - Psychosfera
5 / 61
FRANCUSKI SILOS USZKODZONY PRZEZ SABOTAŻYSTÓW. PARYŻ ZBOMBARDOWANY BRONIĄ
NUKLEARNĄ! W ROSJI ODPALONO RAKIETY! TAK SAMO W USA! RAKIETY CRUISE ZOSTAŁY WYSTRZELONE
W KIERUNKU ROSJI Z TERYTORIUM EUROPY!
BOMBY ATOMOWE ZRZUCONO NA LONDYN!
– To niemożliwe, niemożliwe – szeptał wciąż Foster.
– NUCAC 9 – powiedział Gubwa.
– Nie! – wykrzyknął kapitan. – To jakaś pomyłka! To musi być pomyłka! Pierwsi byśmy o tym wiedzieli. Tam na górze
wysadzają świat w powietrze – bombowce, rakiety balistyczne, cruise – a my jesteśmy dopiero w fazie NUCAC 9?
Pot ściekał mu po twarzy, przyklejał koszulę do pleców. Na zewnątrz, na koi, jego ciało miotało się bezsilnie.
– NUCAC 10 – powiedział Gubwa.
– Już prawie koniec, kapitanie. – Arnott wypowiedział ostatni kod do komputera. Mały kawałek metalu zabezpieczający
przycisk odskoczył tuż przy prawej ręce Fostera. Na wielkim, czerwonym przełączniku widniały dwa napisy: wł wył; wł –
wył...
– Kapitanie?
– NUCAC 10 – warknął Gubwa.
Foster na moment przykrył ręką wyłącznik, a po chwili gwałtownie wstał i chwycił Arnotta za gardło.
– To sen! – bełkotał. – Sen, koszmar. Tak, na pewno sen...!
– NUCAC 10! – Gubwa miażdżył umysł Fostera.
Cała kabina NUCAC zaczęła topnieć jak rozgrzany wosk.
Nadchodziło przebudzenie. Pomimo wysiłków Gubwy Foster wyzwalał się. Sen był zbyt koszmarny, musiał...
– Muszę się obudzić!
– NIE!
– Muszę!
Porażka! Gubwa był wściekły. Popełnił jakiś błąd. Nie przygotował się dostatecznie.
Foster już prawie się obudził. Jego umysł był skołatany, nie całkiem jeszcze przytomny. Nie nadawał się już do ćwiczeń
Charona Gubwy. Gimnastyka dobiegła końca. Pan Zamku wyszedł z umysłu kapitana „ĆMY”. Dokładnie w tym momencie, na
Rodos, Garrison zobaczył olbrzymiego rekina...
– Kapitanie! Kapitanie Foster! Gary!
Ktoś krzyczał. Był to głos Arnotta – zdławiony, zduszony.
Foster poczuł, jak ktoś uwalnia się od jego uścisku. Pękała ostatnia nić łącząca go ze światem snów. Ostatni punkt planu
Gubwy spalił na panewce, kiedy kapitan poczuł ból, uderzając rękoma w ścianę kajuty... Ktoś przytrzymał go mocno.
Potrząsnął głową i spojrzał mętnym wzrokiem na dwóch członków załogi gapiących się na niego.
– Co u diabła?...
Następnie popatrzył na siebie. Drżał cały. Miał na sobie luźną piżamę przesiąkniętą potem! Teraz już wiedział: chciał się
przespać godzinkę, może trochę dłużej.
Mike Arnott siedział za stołem, masując szyję. Kapitan zbliżył się niepewnie do drugiego oficera.
– Mike, co się...?
– Niech raczej pan mi to wyjaśni, sir – odparł tamten twardo. – Pojawił się pan tutaj jak duch jakąś minutę temu. Coś
pan mamrotał. Nie wiem co. Usłyszałem wyraźnie tylko jedno słowo – NUCAC – a następnie złapał mnie pan za gardło!
– Złapałem pana? Ma pan teraz wachtę?
– Naturalnie – odrzekł Arnott.
– I nie wydarzyło się nic... niezwykłego? Żadnych sygnałów?
– Tylko... hm, to! Reszta bez zmian. – Chwycił kapitana za dłonie i przytrzymał je. – Gary, co się stało?
– Gdzie jesteśmy? – Foster zerknął na przyrządy i westchnął z ulgą. – Dzięki Bogu!
– Co się w ogóle stało? Śniło ci się coś?
– To jedyne wytłumaczenie. – Prawie upadł na krzesło. Tam był... NUCAC 10!
Mike uniósł brwi. Skinął na marynarzy.
– Wy dwaj, zaczekajcie na zewnątrz. – Wyszli. – Sir, ale miał pan zabawny sen. To zrozumiałe na tym stanowisku, ale...
Czy nie za ciężko pan pracuje?
– To niczego nie tłumaczy, tak myślę. Nie martw się, panuję nad sobą. Ale... Nie chcę, by to się rozniosło. Porozmawiaj
z tymi dwoma, dobrze? – Wskazał w kierunku włazu.
– Oczywiście.
– W porządku. A teraz lepiej się przebiorę – powiedział Foster. W drodze do swojej kajuty pomyślał, że porozmawia
z lekarzem, kiedy tylko „ĆMA” zawinie do Rosyth, a potem pójdzie do jeszcze jednego lekarza.
Powracając do swego stanu świadomości, Gubwa nie powinien był napotykać żadnej przeszkody w Psychosferze,
a jednak coś się włączyło.
Coś znajdowało się bardzo blisko, prawie wpadło na niego. Nie prawdziwy kontakt, ale świadomość. Gubwa odebrał to
jednak jak zderzenie. Dwie siły stojące ze sobą twarzą w twarz, cofające się przed sobą... Zerwał się na równe nogi.
Jeśli wcześniej był wściekły, teraz to uczucie zwielokrotniło się. Co to było? Kto?
Oczywiście w Psychosferze przebywały także inne umysły; Psychosfera to kwintesencja ludzkiej inteligencji. Ale
większość tych umysłów nie miała o niej pojęcia, tak jak ptak nie zdawał sobie sprawy z istnienia nieba.
Ten jednak umysł doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tak się przynajmniej wydawało. I na tę myśl Gubwa poczuł...
Strach? Być może.
Pan Zamku wiedział, że Rosjanie mają swoich telepatów, podobnie jak Amerykanie. Mają kilku posiadaczy „surowych
talentów” ESP, ale wszyscy są amatorami w porównaniu z Gubwą.
Pięćdziesiąt procent ich wiedzy wzięło się z intuicji. Polarnych łodzi podwodnych nie można było wykryć metodami
Brian Lumley - Psychosfera
6 / 61
konwencjonalnymi, zatem spotkał się z nim jakiś rosyjski umysł, może amerykański. A ponieważ było to spotkanie
nieoczekiwane, stracił panowanie nad sobą.
Gubwa pomyślał, że USA i ZSRR, a przynajmniej jedno z tych państw, poczyniło duże postępy w treningu tajnych
agentów, telepatycznych szpiegów i trzeba się temu dokładnie przyjrzeć.
Teraz jednak miał inne zmartwienie. Foster pozbył się jego „opieki” i odmówił wciśnięcia czerwonego guzika.
W przypadku prawdziwej akcji zareagowałby oczywiście właściwie. Charon chciał mieć jednak absolutną pewność, że
żaden z trybików nie odmówi mu posłuszeństwa. Należało stworzyć scenariusz doskonały. Foster bowiem mógłby odmówić
i to zakończyłoby sprawę w sposób niepożądany.
Pan Zamku zaklął siarczyście. Jeśli nie potrafił pokierować jednym umysłem Fostera, w jaki sposób mógłby skłonić do
działania w tym samym czasie drugiego oficera? Rządowi Jej Królewskiej Mości należała się pochwała za stworzenie tak
doskonałego systemu zabezpieczeń! Cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. „ĆMA” nie wchodziła w grę. Także inne łodzie
podwodne były bezużyteczne.
Jakiś okrutny grymas zagościł na twarzy Gubwy. Uśmiechnął się i przeklinał dalej, przeklinał swoją głupotę.
Najprostszy sposób jest zawsze najlepszy. Po co starać się kontrolować dwa, trzy czy sześć umysłów, kiedy można po prostu
opanować umysł kontrolujący tamte?
„ĆMA” otrzymuje polecenia przez radio, prawda? A nadawcą jest tylko jeden człowiek. Jeden umysł! Zaśmiał się.
Jasne, że tak....
... Admirał!
ROZDZIAŁ TRZECI
Rudowłosa Vicki Maler, cudowna złotooka, jeszcze niedawno była martwa i spoczywała zahibernowana w Zamku
Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Została jednak przywrócona do życia za sprawą woli swego kochanka, Richarda Allana
Garrisona. Stała teraz przy jego łóżku, patrząc, jak wije się w koszmarnym śnie. Nie chciała go budzić, mimo że wstrząsały nim
spazmatyczne drgawki i krople potu pojawiły się na jego twarzy. Nikt nie mógł być pewien nastroju Richarda po takim
przebudzeniu. Już nie.
Były to myśli Vicki; tak prywatne, świeże i oryginalne jak nigdy w jej pierwszym życiu (lub – jak o tym myślała
„wcześniej”), zanim gwałtowny atak choroby doprowadził do bolesnego końca. A ponieważ była inteligentna i wiedziała, że
Garrison jest sprawcą jej wskrzeszenia, reinkarnacji, fakt odrzucenia jego autorytetu zadziwił ją samą. On nie tylko wskrzesił
jej umysł, ale także pozbawił ciało trawiącej je choroby. Mówiąc krótko – znów stała się sobą, a właściwie należała do
Garrisona. Nie zostawił cienia wątpliwości, co do jej losu, gdyby coś mu się przydarzyło. Musiałaby powrócić do poprzedniego
istnienia, którego krucha powłoka rozpadłaby się w proch i pył, jak mumia w zetknięciu z promieniami słonecznymi. O tak,
światło życia Vicki wydawało się jarzyć mocno, jednak Richard był władcą tego światła. A jeśli on przestałby funkcjonować...
Jako nastolatka, Vicki zaczytywała się książkami Edgara Allana Poe, Howarda Philipsa Lovecrafta i Oskara Wilde’a.
Doskonale pamiętała straszliwy upadek pana Waldemara i doktora Munoza. Gdyby Garrison umarł, historia mogłaby się
powtórzyć. Lecz Vicki była raczej skłonna porównywać go z Dorianem Greyem. Nie dlatego, żeby miał potworne wady, tego
nie można mu było zarzucić, ale... zdarzały mu się różne rzeczy... Rzeczy...
Miała przeczucie, że powinna być wdzięczna losowi, ale i tak wolała pamiętać Garrisona z „wcześniejszego” życia.
Wtedy był po prostu... Garrisonem.
Dziwne, pomimo tego, że czuła się taką samą osobą jak dawniej, miała wrażenie, jakby... Tak, jak po reinkarnacji. No
cóż, osiem lat minęło bez jej udziału. Leżała wtedy w Zonigen, a dla Richarda były to realne lata, przeżyte w pełnej
świadomości. Bardzo dziwne lata. Co więcej, ciało Vicki zachowało kondycję sprzed lat. Właściwie odrodziła się w ciele
młodszym niż to, które zapamiętała.
Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
Łuska. Skorupka przetykana bólem. Umęczone ciało. Jego trucizna zmąciła i rozogniła krew, roznosząc żar i komórkę
po komórce zmieniając w potworną mutację. Ciało wypełnione po brzegi rakiem. Ból. Potworna agonia!
Pamiętała nie tylko przyczynę swej śmierci (bo przecież zmarła), ale także samą Śmierć. Znała jej pocałunek, okrutnie
zaciskające się kościste palce Ponurego Żniwiarza, jego żelazny uchwyt. Białe i zimne palce parzyły jak ogień, jak kwas.
Śmierć. Okrutny Starzec. Najstarszy starzec świata. Nieśmiertelny. Nieśmiertelny i... bezlitosny.
Oczywiście w najboleśniejszych dniach agonii czuła, że komuś to sprawia przyjemność. Jeśli nie, dlaczego musiała tak
cierpieć? Jeśli świat opiera się na przeciwnościach, na jednej szali leży cierpienie, a na drugiej radość. Vicki jednak w tym
przypadku zaśmiała się ostatnia. Nieśmiertelna musiała najpierw pokonać drugiego nieśmiertelnego. Starzec musiał czekać na
upadek Richarda Allana Garrisona, a Garrison nie zamierzał umierać.
Wymamrotał coś przez sen, a po chwili obrócił się na plecy. Najgorsze już minęło, pot wsiąkł w jego piżamę. Vicki
przysłuchiwała się na wpół zrozumiałym pomrukiwaniom.
Śnił mu się Schroeder i Koenig. Wzdrygnęła się znowu i przyjrzała jego twarzy, która teraz wydawała się spokojna,
pełna rezygnacji. Ale pod tymi zamkniętymi powiekami...
Vicki wyprostowała się i podeszła cicho do lustra. Złoty kolor oczu harmonizował z żółtym poblaskiem ramy,
odbijającej promienie zachodzącego słońca. Zastanowiły ją te złote oczy – niegdyś była niewidoma – teraz przywrócone do
życia za sprawą Richarda. Tak jak jego oczy oślepione wybuchem odrodziły się, przybierając postać złotych kręgów. Widziały
więcej, o wiele więcej, niż może zobaczyć zwykły śmiertelnik.
Garrison czynił cuda. Jego moc była bliska... nieskończoności. On sam nie znał – nigdy tego nie sprawdził – zasięgu czy
ograniczeń swoich możliwości. Na ten temat panowało między nimi chorobliwe milczenie.
Vicki znów spojrzała na Richarda. Zachowywała się nerwowo, niezgrabnie.
Czyż to nie dar boży? Moc czynienia cudów? A jeśli tam, w górze, istniał Bóg, dlaczego miałby nagradzać Garrisona
czy jakąkolwiek ludzką istotę? Czyż nie panowali inni o podobnej mocy. Stare legendy? Merlin i wielcy czarownicy?
Brian Lumley - Psychosfera
7 / 61
Myśli Vicki stawały się bluźniercze. A Jezus? On także przywracał wzrok niewidomym, wskrzeszał zmarłych, chodził
po wodzie.
Cuda Chrystusa służyły jednak dobru. Cuda Garrisona bywały czasami... inne.
Vicki zmieniła temat swoich rozmyślań. Decyzja wyruszenia nad Morze Egejskie została podjęta, jak większość decyzji
Garrisona, na gorąco. Jego pilot przebywał na wakacjach, nie był więc łatwo uchwytny. Richard musiał zatem wynająć załogę,
aby zawiozła ich na lotnisko Rodos. Był jeszcze inny sposób podróżowania, bardziej ezoteryczny, ale w jego świecie kontroli
paszportowych, gdzie „cuda” wywołują raczej mieszane uczucia, wybrał bardziej kłopotliwą mówiąc jego słowami – metodę
„lotu mechanicznego”.
Dom, który wynajęli w Lindos, składał się w rzeczywistości z trzech połączonych willi z osobnym podwórzem.
Zajmowali tylko jedno z pomieszczeń, pozostałe były puste. Jadali na zewnątrz, z jednym tylko wyjątkiem – kiedy Garrison
przyrządził dwie szare ryby upolowane własnoręcznie kuszą wodną. Był świetnym pływakiem i harpunnikiem. Nauczył się
tego podczas trzech słonecznych lat w Żandarmerii Wojskowej na Cyprze. Jednak tutaj, w Lindos, szybko stracił
zainteresowanie sportem. Zauważył, jak mało wysiłku w to wkłada – żadnego dreszczu emocji, bowiem może po prostu
nakazać rybom nadziewać się na harpun.
Życie upływało im więc beztrosko. Spędzali razem leniwe, gorące dni i ożywcze noce, popijali niezgorsze wino i tanie
brandy. Ale nawet tutaj, w idyllicznym Lindos – z białym labiryntem krętych uliczek, wieżami kościołów i kotłującymi się
kotami – nawet tutaj nie czuli się w pełni zrelaksowani.
Problem ten, podobnie jak większość ich problemów, miał źródło w multiosobowości Garrisona.
Zwykle Schroeder i Koenig zajmowali tylne siedzenia w świadomości Richarda, ale w najmniej oczekiwanym
momencie potrafili przepychać się na miejsce kierowcy. Vicki uważała, że robi to zbyt często i zbyt gwałtownie. Ta myśl
przypomniała jej o incydencie, który miał miejsce wczoraj.
Po śniadaniu na patio Garrison zaproponował Vicki spacer. Skierowali się ku osłoniętej zatoczce pełnej żółtego piasku.
Czując przedpołudniowy żar, usiedli na płaskich kamieniach, tuż nad grzebieniastymi skałami sięgającymi wzwyż, ku
potężniejszej, tworzącej niszę opoce. U ich stóp rozpościerały się kapustoliściaste rośliny z małymi żółtymi kwiatkami
przypominającymi pierwiosnki i zielonymi dwucalowymi owocami, zwisającymi ciężko na pojedynczych gałązkach.
Kiedy siadali, Richard potrącił nogą jeden z owoców, a ten natychmiast wydał z siebie dziwny odgłos, odpadł od gałązki
i szukając sobie drogi pomiędzy szerokimi liśćmi, spadł na ziemię. Garrison odskoczył na bok, nie na tyle jednak szybko, by
uniknąć ochlapania sokiem.
– Powinieneś wytrzeć sobie rękę – powiedziała Vicki zaniepokojona. – Ten sok jest żrący czy trujący, nie pamiętam.
Gdzieś o tym czytałam.
Richard powąchał nadgarstek, zmarszczył nos i uśmiechnął się szeroko.
– Szczyny! – prychnął i starł chusteczką pochlapane miejsce.
Vicki zaśmiała się serdecznie. Taki był Richard naprawdę. Ten sam Richard, którego kochała wcześniej. Naturalny
i beztroski.
Para młodych Greków obrała tę samą drogę przez plażę i kierowała się w ich stronę. Ani Vicki, ani Garrison nie zwrócili
na nich uwagi. Młodzi wyglądali tylko trochę poważniej niż dzieciaki. Mieli po piętnaście, szesnaście lat. Poza tym, jak dotąd,
większość mieszkańców Lindos była bardzo przyjacielsko usposobiona do przyjezdnych.
Richard i Vicki chcieli uciec od gwaru, pośpiechu i nerwowego życia, które szczególnie ostatnio dały im się we znaki.
Wakacje stanowiły moment, w którym Garrison mógł zastanowić się nad przyszłością, nad swoją mocą i sposobem jej
wykorzystania. Czuł, że energia przechodzi przez niego jak piasek przez olbrzymią klepsydrę.
Vicki milczała zadowolona z tej odrobiny przeszłego życia. Siedziała obok zrelaksowanego i spokojnego towarzysza aż
do chwili, kiedy usłyszała grzechot otoczaków i niezgrabne – człap, człap, człap – oznajmiające przybycie dwóch greckich
chłopców. Słysząc to, westchnęła.
Wiedziała, dlaczego za nimi szli, i wcale nie była z tego zadowolona. Jej opalone na brąz zachwycające ciało przyciąga
jak magnes okoliczną młodzież. Vicki czuła się rozdrażniona z tego powodu. Była dość skąpo ubrana, miała na sobie zieloną
górę od kostiumu, szorty i białe sandały. Pomyślała jednak, że chłopaczkowie ci mogliby znaleźć sobie do flirtów kogoś
w swoim wieku. Pomimo początku sezonu miasteczko roiło się od dziewcząt: Angielek, Niemek, Włoszek, Skandynawek. Ale
być może chłopcom wydawało się, że Vicki i Garrison będą robić coś więcej, niż tylko siedzieć na plaży w cieniu skał?
Także Richard dostrzegł ich przybycie i uśmiechnął się dobrodusznie. Od razu odgadł, w jakim celu tu przyszli, a jedno
zerknięcie w ich myśli potwierdziło przypuszczenia.
„Cóż, chłopcy to tylko chłopcy, nie należy się uskarżać” pomyślał. Ale kiedy usiedli obok, bez żenady gapiąc się na jego
piękną towarzyszkę i wskazując ją palcem, uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy.
Jeden z tych umysłów był wyjątkowo odrażający, pełen zwierzęcej żądzy. W myślach chłopaka Garrison znalazł obraz
napaści na Vicki. Ociekający potem atak, brutalny i bezwzględny. Nie były to tylko fantazje, ale wspomnienia czegoś, co miało
miejsce dawniej. Teraz jednak dopadł nową ofiarę – Vicki. Młodzieniec dokonał w przeszłości niesłychanie okrutnego gwałtu!
Twarz Garrisona stężała i nabrała ponurego wyrazu. Powoli podniósł się z miejsca i objął dziewczynę.
– Starszy chłopak jest gwałcicielem! – wyszeptał.
– Co takiego? Skąd możesz... – Vicki zaprotestowała i momentalnie umilkła. Zdała sobie sprawę, że Richard zna
prawdę.
– A kiedy nie może tego zrobić, zadowala się myślami o tym. – Jego głos stał się chrapliwy. – Z tobą! – Wykrzywił
twarz w grymasie furii i zbladł.
Wiedziała, że pod ciężkimi okularami złote oczy Garrisona płoną.
– Chodź – powiedział Richard. – Wir gehen!
Wyprowadził ją na drogę poprzez gęste krzewy, omijając głazy i kamienie. Vicki, drepcząc za nim, poznała prawdziwy
strach. Garrison zmienił się. Zdradzał to nawet jego głos, ostry i obcy. I te słowa wypowiadane po niemiecku...
Richard stanął, nabrał powietrza w płuca i przyciągnął Vicki do siebie. Zatopił palce w jej boku. Spojrzał za siebie
Brian Lumley - Psychosfera
8 / 61
i...twarz jego...
– Schroeder! – wyszeptała Vicki.
Jej towarzysz zmarszczył brwi. Posłał spojrzenie w kierunku chłopców. Na twarzy starszego zagościł nieprzyjemny
uśmieszek.
– Świnia! – powiedział Garrison-Schroeder, ale słowo to zabrzmiało w uszach Vicki jak „schwein”. Instynktownie czuła,
że dokładnie przyjrzał się myślom chłopaka.
– Richard – uczepiła się jego ramienia. – To nie twoja sprawa.
– To musi być czyjaś sprawa! – odpowiedział jej ostro. – Ty jesteś moją sprawą, a ten skurwiel myśli o tobie w taki
sposób! Trzeba dać mu nauczkę. – Znów zmarszczył brwi w gniewie.
W tym momencie Vicki usłyszała krzyki wyrostków. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem Garrisona-Schroedera...
I ze zdumienia omal nie zemdlała. Młodszy Grek gorączkowo starał się wspiąć na urwisko. Starszy stał jak wryty.
Wokół niego rośliny po prostu oszalały!
Był to obraz szaleństwa i rozpaczy, scena jakby z zamierzchłej przeszłości, kiedy flora przewyższała drapieżnością
faunę. Roślina wiła się i kotłowała, strzelając długimi łodygami w kierunku ofiary. Dźwięk pękających nasion przypominał
serię z karabinu maszynowego. „Kule” uderzały z zabójczą precyzją w przerażonego Greka, który machał rozpaczliwie rękami,
bezskutecznie starając się osłonić przed atakiem. Wtedy, w końcowym szaleństwie – ostatnim akcie przemocy rośliny – cała
zielona ścieżka wystrzeliła swój ładunek prosto w głowę ofiary.
Wyrostek wrzasnął i zakrył rękami twarz. Jego skóra, włosy, cała górna część ciała pokryta była sokiem rośliny.
Grek zaczął wirować w nienaturalnym dance macabre.
– Nie! – krzyknęła Vicki. – Nein! Richard! Nein!
Spostrzegła na twarzy swojego towarzysza coś należącego do Richarda Garrisona i niknący obraz Thomasa Schroedera,
ale głównie – tępą nieustępliwość Willy’ego Koeniga.
Jego bezwzględna natura wyszła na światło dzienne.
– Jak sobie życzysz – odrzekł Garrison-Koenig. – Oczywiście masz rację, Vicki. My wiemy, co znaczy być
niewidomym, prawda? Ale... – Jeszcze raz spojrzał na przerażonego młokosa.
Rośliny obumarły. Suche, poskręcane, czarne i cuchnące. Ich smród dotarł do Vicki i Garrisona wraz z morską bryzą.
Grek przerwał okrutne pląsy; stał niepewnie i zawodził.
Wciąż zasłaniał rękoma twarz. Po chwili opuścił je, wodząc wokół nieprzytomnym wzrokiem. Ból minął. Chłopak
zaczął się histerycznie śmiać. Ale tylko przez chwilę.
– To lekcja – powtórzył Garrison-Koenig i w tej samej chwali Grek wytrzeszczył oczy, jakby miały mu wypaść
z oczodołów. Zaskowyczał, zgiął się w pół, chcąc ochronić krocze, i runął na gnijące rośliny. Leżał na ziemi w spazmatycznych
drgawkach.
Garrison wspiął się na ścieżkę i skierował ku wsi. Vicki biegła za nim.
– Richard, ty chyba nie...?
– Nie. Nie obawiaj się – odpowiedział na jej niedokończone pytanie. – Nie zmiażdżyłem ich, tylko kopnąłem. Taki
rodzaj „wiecznego kopa”.
– „Wiecznego kopa”? – Dogoniła go i złapała za rękę.
– Po prostu otworzyłem mu taką zapadkę w mózgu. Od tej chwili, jeżeli popatrzy albo pomyśli o kobiecie w ten sposób,
poczuje się tak, jakby ktoś urywał mu jaja!
– Ale w rezultacie to prowadzi do...
– Do kastracji, chciałaś powiedzieć? Jasne! Ale to małe piwo w porównaniu z tym, co bym zrobił, gdybyś mnie nie
powstrzymała.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tak było wczoraj. Po powrocie do domu Garrison znów stał się sobą, przynajmniej na tyle, na ile potrafił. Pozostała
jednak cecha charakterystyczna dla Schroedera i Koeniga: gwałtowna skłonność do irytacji.
Vicki świadoma dwoistości, czy też raczej troistości charakteru doktora Jekylla i dwóch panów Hyde, poradziła sobie
z tym problemem starym wypróbowanym sposobem. Po prostu zaćmiła jego umysł butelką najtańszej brandy!
Dziwne, jak to działało na niego, chociaż może nie tak bardzo dziwne... To wierny kompan Richarda z wojska – od
chwili inicjacji na Cyprze, gdzie zwyczajowo po grze w „trzy karty” jednogwiazdkowa brandy była wszystkim, na co mogli
sobie pozwolić. W ten oto sposób polubił ją i cenił ponad wszystko.
Z drugiej strony, za tym byle jakim trunkiem nie przepadał Thomas Schroeder, który miał zawsze wyszukany gust.
Także Koenig, urodzony obciągacz sznapsa (oprócz takich chwil, kiedy mógł wypić dosłownie wszystko), nie był
zachwycony wyborem Garrisona.
Jak przypuszczała Vicki, brandy działała na zasadzie stabilizatora: pomagała Garrisonowi zostać w swojej skórze; czy
raczej – pomagała „skórze” zostać z Garrisonem. Z tego względu Lindos okazało się bardzo pomocne, ponieważ dawny
Richard pokochał kraj śródziemnomorski od pierwszego wejrzenia. Trzecim ważnym elementem (lubiła myśleć o nim jako
o najważniejszym) był seks.
Mimo, że ich wcześniejszy romans trwał krótko, zdążyli się dobrze poznać. Zapamiętała jego zachcianki i w dwa lata po
„wskrzeszeniu” była jego ekspertem. Nigdy żadna kobieta nie znała pod tym względem Garrisona lepiej niż ona. Co do
Koeniga i Schroedera, trzeba przyznać, że nie wtrącali się do tych spraw, pomimo całkowicie odmiennych upodobań.
Oczywiście z tego powodu była bardzo zadowolona, ale, paradoksalnie, nie do końca. Miała pewność, że sam Garrison
jest jej wierny, ale kiedy wychodziła na wierzch jedna z jego alter twarzy, unikał nocowania we wspólnym łóżku; zwykle trzy
lub cztery noce pod rząd. Dwa razy znalazła dowody odwiedzania „dam do towarzystwa” dla wyższych sfer, a raz dowiedziała
się, że spotkał się z niejaką Miną Grunwald, niegdyś sekretarką Schroedera w Mayfair.
Brian Lumley - Psychosfera
9 / 61
Problem... zazdrości Vicki polegał na tym, że znała lojalność Schroedera w stosunku do niej, ale nie miała pewności co
do Koeniga. Poza tym Garrison stanowił dominującą część tego konglomeratu trzech osobowości. Nie oswoiła się jeszcze
z myślą, że pozostałe „składniki” mogą wykorzystywać jego ciało do swoich celów. Cóż, jedno wiedziała na pewno; nie może
żyć bez tego mężczyzny. Lub tak jak jej powiedziano...
Tak czy inaczej, sposób znowu zadziałał – tania brandy, jej ciało i wspaniała atmosfera greckiej wyspy – wszystko to
miało wyciszyć Garrisona i spowodować powrót jego własnego „Ja”.
O ósmej wieczorem zapragnął wyjść. Kolację zjedli w najlepszej tawernie, gdzie pochłonął jeszcze trochę miejscowej
brandy, po czym poszli do dyskoteki i przetańczyli całą noc. Wracali do domu, kiedy gwiazdy bladły już na niebie.
Był bardzo zmęczony, zbyt zmęczony, aby zasnąć. Rozmyślał nad czymś gorączkowo. Pragnął omówić pewne sprawy.
Przebrani, ułożyli się na szerokim łóżku, aby rozmawiać i popijać kawę.
– Vicki – odezwał się po chwili Garrison – jak wiele ci powiedziałem, kiedykolwiek? Nigdy nie zadawałaś mi zbędnych
pytań, nie byłaś natarczywa, ale ile ci naprawdę powiedziałem?
– O niektórych sprawach mówiłeś, innych domyślałam się sama. Po przebudzeniu, to znaczy od czasu kiedy ożyłam,
powiedziałeś mi mnóstwo. Nie musiałeś zresztą, nie słowami.
Sprawiłeś, że zrozumiałam bardzo dużo. Pamiętasz?
– O, tak. Byłem takim sobie bogiem, prawda? Mogłem po prostu przeniknąć do twojego umysłu i wyjaśnić ci wszystko.
Po raz pierwszy od chwili swego powtórnego narodzenia Vicki ogarnęło silne uczucie niepewności. Niesamowite, ale po
raz pierwszy Richard nie był pewny siebie. O wszystkich swoich wyczynach mówił w czasie przeszłym: „Byłem bogiem.
Mogłem ci wyjaśnić”.
– Twoja moc jest nadal potężna – odrzekła Vicki.
– Raczej demoniczna! Ale... Moja moc jest... bezpieczna.
– Bezpieczna?
– Nie czyni nikomu krzywdy, w każdym razie nie bardzo.
Nie do końca, z rozmysłem. Ale, Vicki... – chwycił ją za rękę.
– Ale kiedy używają jej oni...
– Och, Richard, wiem!
– Ale nie wiesz wszystkiego. Niektóre z tych rzeczy...trudno pojąć. Oni chronią mnie, chronią aż do przesady. Nie
pozwalają prowadzić własnego życia, kierują moim ciałem.
Cholera, to nie jest moje własne ciało. Ono należy także do nich! – Nerwowo ścisnął palce dziewczyny.
– Jak to się stało? – zapytała w końcu. – To znaczy, od początku...
– No dobrze, opowiem ci – westchnął Garrison. – Thomas Schroeder chciał nieśmiertelności. Był ekspertem
w parapsychologii, transmigracji i we wszystkich tych sprawach. W 1972 roku przebywaliśmy w Irlandii Północnej. On
podróżował w interesach, ja służyłem tam w jednostce wojskowej. Od pewnego czasu nawiedzał mnie ten sam sen – sen
o bombach. Nic dziwnego, wielu naszym śniły się bomby. To część służby. Ale mój sen, moja zmora była inna. Nie znikała.
Przychodziła noc po nocy. Ostrzegał przed czymś, ale nie mogłem ani uciec, ani uniknąć tego w inny sposób. To
pierwszy objaw moich zdolności. Pierwszy sygnał informacyjny o tym, że mój umysł różni się od innych. Bomba ze snu
wybuchła. Uratowałem życie Schroedera, jego żony i dziecka. On został paskudnie poszatkowany, a mnie wybuch oślepił.
A później... No cóż, Schroeder zaczął myśleć o spłaceniu długu wobec mnie.
– Miał ci wiele do zawdzięczenia. Pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj. Przyjechałeś do Harcu, byłeś z siebie
dumny, przystojniaczek w mundurze.
– Tak, pamiętam – chrząknął. – Różne rzeczy miały wtedy miejsce. Schroeder wiedział, że umiera. Nie zamierzał po
zostać martwy, chciał się odrodzić. We mnie!
– To zainteresowanie tobą było, hmm, intensywne.
– Tak, intensywne – powtórzył Garrison. – No cóż, ja także interesowałem się nim i przyznaję, że zafascynował mnie.
Ale jednocześnie nie wierzyłem, że jest w stanie tego dokonać. To wydawało się zbyt nieprawdopodobne. Mogłem tylko
umyć ręce, to wszystko. Ale... Schroeder znalazł kozła ofiarnego. Był nim niejaki Adam Schenk, przyjaciel Thomasa. To on
przepowiedział śmierć Schroedera, twoją także i mnóstwo różnych rzeczy, między innymi to, że odzyskam wzrok; za sprawą
Schroedera i Maszyny. Jakiej maszyny...? – Wzdrygnął się na to wspomnienie. – Nie wiedziałem, jeszcze nie...
Nieważne, wiele zdarzyło się tam, w Harcu. Thomas potrafił sprawiać niespodzianki. Miał na przykład maszyny
testujące zdolności ESP. Przetestował mnie i okazało się, że wynik jest pozytywny, bardzo wysoki. Niewyobrażalnie wysoki.
I dzień za dniem przekonywałem się, że można mi pomóc. Wszystkie asy podawano mi na tacy. Byłem ślepy – zaoferował mi
wzrok! Byłem kaleką – zaoferował mi pieniądze. Dużo pieniędzy. Byłem nikim – zaoferował mi pozycję i władzę. Jak mogłem
mu odmówić?
– Nie mogłeś. – Vicki odpowiedziała za niego.
– I nie odmówiłem. Zawarliśmy...pakt. – Znów się wzdrygnął. – Tak po prostu, bez żadnych ceregieli. Uzgodniliśmy, że
jeśli umrze i coś zostanie po nim, i odnajdzie mnie, ja to przyjmę. Będzie mógł żyć we mnie. W zamian miałem perspektywę
odzyskania wzroku; a tymczasem udostępniono mi urządzenia pozwalające, jako tako, pogodzić się z kalectwem. Miałem
specjalne okulary działające jak radar i podobne bransolety. Miałem też Suzy. Moja kochana, wspaniała Suzy. Jest już stara, ale
wciąż się nią opiekuję. Do diabła!
A czy ona się mną nie opiekowała?! – Przez chwilę uśmiech zagościł na jego ustach. – Jasne, że tak! No i Willy Koenig.
On także się mną zajmował, tak jak Thomasem, swoim ukochanym pułkownikiem. – Garrison przestał się uśmiechać. – Tak jak
opiekuje się nami nawet teraz. Niech go diabli!
– Richard – Vicki chwyciła go za rękę. – Oczywiście masz rację.
– Staram się żyć z nimi w zgodzie, ale przychodzi mi to z trudnością. Ostatnio coraz trudniej... – Znów dało się wyczuć
niepewność w jego głosie.
– Co się dzieje, kochany?
Brian Lumley - Psychosfera
10 / 61
Potrząsnął przecząco głową.
– Pozwól, że powiem ci to innym razem... Schroeder uczynił mnie bogaczem, zanim umarł. Po jego śmierci byłem
niewiarygodnie bogaty. Jak bardzo...? Sam nie wiem. Widzisz, od powrotu z Irlandii zaczął inwestować pieniądze, które
z biegiem lat podwoiły się, a nawet potroiły. Inwestował na całym świecie. Potrafił z bezwartościowego świstka papieru
uczynić wielomilionową akcję. I teraz to wszystko jest nasze. Moje, Koeniga, Thomasa. W biurze, w Londynie, pracuje
trzydziestu ludzi. Pilnują moich interesów. Przynajmniej części. Są jeszcze inni w Zurichu, Hamburgu, Hong Kongu. Ale
nigdzie nikt nie wie, ile mam naprawdę pieniędzy. Nagle otworzył się dla mnie świat interesu i nie mogłem się temu oprzeć.
Żadnego ryzyka. Przy mojej zdolności ESP nie splajtuję. Byłem Midasem! Czegokolwiek dotknąłem, zamieniało się w złoto!
I wtedy usłyszałem... usłyszałem o Maszynie. Tak zaczęło się moje spotkanie z Psychomechem.
– Pominąłeś coś, Richard – wtrąciła Vicki. – Co z twoją żoną? Nigdy nie mówiłeś mi o niej. Czy naprawdę tak cię to
boli?
Potrząsnął głową.
– W ogóle nie boli, nie teraz. Terri była częścią przepowiedni Adama Schenka. Bez niej nigdy nie odnalazłbym
Psychomecha. Mogłaś zapamiętać coś nieprzyjemnego o Terri i jej kochanku, ale wymazałem to z twojej pamięci. Wierz mi,
teraz to naprawdę bez znaczenia. – Znów zamilkł, aby wybuchnąć po chwili: – Nieważne! Znalazłem Psychomecha. Maszynę
zdolną zwiększać najskrytsze lęki człowieka do rozmiarów szaleństwa i następnie wspomóc go w walce z nimi. Doskonała dla
współczesnej psychiatrii. Metalowy scenariusz. Pomyśl, co staje się z umysłem ludzkim całkowicie pozbawionym lęków
i zahamowań? Czy taki umysł ma jakiekolwiek ograniczenia? A jeśli w dodatku posiadał już cechy świadczące o energii
psychicznej wykraczającej poza ludzkie wyobrażenia?
Vicki wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
– To przytrafiło się tobie. Narodziny boga!
– Tak. Lub demona. Nie byłem jeszcze przygotowany ani wielki, ani silny. Potrzebowałem pomocy, musiałem wpuścić
Schroedera, wywiązać się z umowy. Później wpuściliśmy Koeniga.
– Pamiętam Willy’ego. Powiedziałeś do mnie: „Nie ma się czego bać”, a później on zniknął.
– To jedyny sposób. Willy nie był taki jak Schroeder czy ja. Psychomech uczynił ze mnie przerażającą istotę. Przerosłem
samego siebie; Psychomecha, tak przynajmniej myślałem. Moja moc wydawała się bezkresna. Sprowadziłem ciebie
z powrotem! Zabrałem twoją śmierć, dałem ci życie, wzrok. Przyjęcie Willy’ego było – zatrząsł się – niczym. Olbrzymia moc,
potężne ego, nieskończoność. Nieskończoność ze wszystkimi nieskończonymi możliwościami! Aż...
– Tak?
– Aż coś się zepsuło. Nie wiem dokładnie co... A może wiem. Może jestem gotów to przyznać. – Przez chwilę Garrison
był jakby nieobecny. – Tak czy inaczej, zniszczyłem Psychomecha. Byłem, mogłem być nieśmiertelny. A bez niego jestem
zwykłym człowiekiem – trójwymiarowe ciało z krwi i kości. Jak mogłem mieć nadzieję na zachowanie energii w tak małej
bateryjce? Za każdym razem, kiedy używam, kiedy używają mojej energii – staję się słabszy. Pamiętasz te gry – w Londynie,
Monte Carlo, Las Vegas? Wiesz, o co w tym wszystkim chodziło? Do diabła, kiedy byłem w wojsku, nie sprawiało mi to
przyjemności, a teraz? Dlaczego więc to robiłem? Powiem ci. Na początku chodziło o dreszcz emocji! Wiedziałem, że nie
mogę przegrać, ale i tak podniecała mnie wygrana! Rozumiesz? Fantazja pokerzysty. Ale w końcu przestałem grać. Zdałem
sobie sprawę, że dreszcz emocji zniknął. Robiłem to, bo musiałem. To nie nawyk szulera; po prostu sprawdzałem siebie.
Wiedziałem, że jeśli pewnego dnia przegram...
– Twoje moce cię zawiodą – dokończyła Vicki.
– Właśnie. Dokładnie tak. Po Psychomechu zostałem bogiem. Na jeden wieczór, miesiąc? Następnie byłem bożkiem...
Na jak długo, rok? Teraz jestem supermanem. A jutro?
– Będę się cieszyła z Garrisona – zwykłego mężczyzny. – Objęła go. – Taki właśnie byłeś za pierwszym razem, kiedy
zakochałam się w tobie i...
Głośny, lodowaty śmiech przerwał jej w pół słowa.
– Nie, Vicki, nie! – Richard potrząsnął głową. – Nie rozumiesz, prawda? – Jego słowa przepełnił smutek. – Nie będziesz
się cieszyła, bo po prostu przestaniesz istnieć! Jesteś, żyjesz, ponieważ moja moc utrzymuje cię przy życiu.
– Ale ja...
– Starałem się wcześniej to wyjaśnić, Vicki, co stanie się z tobą, jeśli powrócę do dawnej egzystencji.
Nie odpowiedziała, pozostało jej tylko wspomnienie. Wspomnienie kwasu płynącego w żyłach, płonącego strumienia
krwi, gorącego uścisku kościstych palców śmierci.
– Tak – Garrison odrzekł ponuro. – Właśnie to... Dokładnie to...
Po tych słowach wszystko stało się jasne. Długo nie mogli zasnąć. Wreszcie Garrison zaczął śnić...
ROZDZIAŁ PIĄTY
Sen zaczął się podobnie jak ten sprzed wielu laty... Sen o Maszynie znanej jako Psychomech.
Nie był to ani samochód, ani motocykl czy też samolot żaden znany środek transportu – a jednak Garrison
przemieszczał się. Jego podróż, czy też „wyprawę”, przepełniały symbole – ponieważ symbolizm w świecie marzeń sennych
jest rzeczą naturalną. Jednak Richard, jak każdy śniący, nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie pojmował tego wcześniej. Nie
wiedział także, że sen ten będzie nie mniej proroczy od tamtego.
Mijał dziwne obce doliny, gdzie wysokie, porośnięte skały rzucały szare cienie na tundrę wyścieloną żółtym mchem;
unosił się nad wielkimi oceanami; przebywał bezkresne obszary, mijając ostre szkarłatne szczyty gór. Mknął bez wysiłku;
pewny celu, zmierzał do kresu wyprawy... Podejrzewał, że nastąpi odpływ mocy i na swojej drodze napotka wiele trudności.
W świecie snów zawsze pojawiały się jakieś trudności.
Garrison odwiedzał to miejsce już kilkakrotnie. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i w jaki sposób. Nie pamiętał też,
czego dotyczyła poprzednia wyprawa. Wiedział jednak, że nie zjawił się tu sam, lecz... z przyjaciółmi. Jednym z nich była
Brian Lumley - Psychosfera
11 / 61
Suzy. Dźwięk tego imienia sprawiał mu przyjemność. Suzy – czarny doberman. I nagle, jakby za sprawą magicznej różdżki,
przywołał ją, poprzez wszystkie warstwy powietrza poczuł jej obecność. Była tutaj nawet teraz, na tylnym siedzeniu Maszyny.
Opierała ciężką łapę na jego ramieniu i dyszała ciepło za uchem. Pobrzmiewał też cichy skowyt tego dobroczynnego ducha.
Garrison nie mógł powiedzieć, od kiedy Suzy mu towarzyszyła. Być może naprawdę wywołał ją z niebytu. Teraz sobie
przypominał: dysponował mocą niewyobrażalną dla zwykłego śmiertelnika. Był magiem? Uśmiechnął się do swoich myśli.
Tak, był magiem, cudotwórcą, wiedźminem. Ale co to za mag, który nie jest w stanie przypomnieć sobie celu wyprawy czy
tego, jak się tu znalazł... czy nawet skąd pochodzi?
A może jakiś potężniejszy mag obrabował go z tej świadomości...Richard stał się czujny. Czy czaili się tutaj jego
wrogowie? Zaczął rozważać swoje atuty. Posiadał potężną moc. Miał Maszynę i miał Suzy. I...
Zmarszczył brwi, zmuszając się do koncentracji. Czy miał jeszcze innych... sprzymierzeńców? Ich nazwiska pojawiły
się nagle w przebłysku świadomości: Schroeder i Koenig. Dziwne nazwiska i... dziwni przyjaciele! Teraz przypomniał sobie.
Schroeder był kiedyś Człowiekiem-Bogiem, a Koenig – jego kompanem. Wydawało mu się jednak, że było to wieki temu.
Gdzie są teraz? Dreszcz przeszedł Garrisona, kiedy usłyszał cichy szept:
– Bliżej, niż ci się nie wydaje, Richard, znacznie bliżej... mówił ktoś.
Postacie Schroedera i Koeniga stanęły mu jasno przed oczyma: pierwszy – szczupły i blady, mały, łysiejący; starszy od
Garrisona i niespotykanie mądry. Jego inteligentne oczy błyszczały za grubymi szkłami. Koenig – duży i zwalisty, z grubym
karkiem i małymi oczami, krótko przyciętymi włosami.
Chwiali się jak płomienie świec na wietrze. Odeszli, ale pozostały ich nazwiska: Schroeder i Koenig. I znów odezwał się
cichutki głosik, śmiech... Garrisonem wstrząsnął dreszcz, kiedy poczuł wielką łapę Suzy na plecach. Zagubiony
w rozmyślaniach, pchał swój pojazd dalej i dalej. Maszyna przebyła pasmo górskie i zatrzymała się nad brzegiem kanionu,
którego krańce ginęły we mgle i ciemności. Kanion, którego głębiny były niezbadane, sekrety niezgłębione i któremu na imię...
Śmierć!
Śmierć ma wiele kształtów, rozmiarów, kolorów i przebrań. Garrison instynktownie wiedział, że oto stoi przed jednym
z nich. Cofnął się gwałtownie i złapał kurczowo metalowe uchwyty. Maszyna wierzgnęła pod nim jak rumak dźgnięty ostrogą.
Wstrząśnięty i przerażony starał się okiełznać pojazd, kiedy szczekanie Suzy upewniło go, że lęk nie był przesadzony.
Poczuł, jakby lodowate ostrze wchodziło mu w trzewia.
Bał się śmierci.
Zastanawiał się, jak to możliwe? Był przecież magiem, nieśmiertelnym i... Nieśmiertelnym? Uczepił się tego słowa
i badał je zawzięcie. Dlaczego wobec tego miałby się bać śmierci? Chyba, że... chyba, że się mylił.
Pomyślał, że może nie jest nieśmiertelny. Może to właśnie cel wyprawy: odszukać i uwieść Boginię Nieśmiertelności?
Aby to zrobić, powinien więc najpierw pokonać samą śmierć, przeprawić się przez kanion. Garrison uśmiechnął się do
swoich myśli. Wiedział, że nie spadnie, że rozkaz wydany w myśli, czy wypowiedziany słowami, uniesie go nad ziemią.
Pamiętał nawet, jak to się nazywa. Lewitacja. Był mistrzem tej sztuki. Jakże mógł spaść?
Świadomie – na pewno nie. Nieświadomie? Upadek zabiłby go. Duży kamień rzucony w jego kierunku zmiażdżyłby mu
głowę. Pozostawiony samemu sobie mógł pozostać nieśmiertelnym, ale jeśli zdarzy się jakiś wypadek; lub jeśli ktoś mu
pomoże...
Sprytny przeciwnik mógł go zabić. Mógł mu „pomóc”. Może więc to był cel wyprawy – poszukiwanie prawdziwej
nieśmiertelności. Tylko Śmierć stała mu na drodze. Śmierć i jakiś jej poplecznik.
Maszyna wisiała bez ruchu w powietrzu. Richard z jednej strony widział zmierzch pokrywający wieczorne niebo,
z drugiej – czerwone zachodzące słońce, którego brzeg wyglądał jak krwawa kosa. Na wprost niego rozciągał się kanion, który
rozcinał ziemię na pół. Wiedział, że nie ma odwrotu. Zawodzący wiatr wzniecał tumany kurzu, zmieniając je w wirujące
demony. Chłodny powiew przypomniał o nadchodzącej nocy. Nie było to najlepsze miejsce na nocleg po zmroku.
Garrison objął wzrokiem drugą stronę przepaści, równinę gdzieniegdzie zalesioną, spoczywającą u stóp odległych
wzgórz. Nagle zapragnął jechać; teraz, prosto przed siebie, nie tracąc dłużej ani sekundy. Suzy zdawała się czytać w jego
myślach i przypomniała o swojej obecności, skowycząc nad uchem.
– Gdzie oni są, moja maleńka, no, gdzie? Gdzie się skryli żołnierze Śmierci? – Garrison odezwał się do niej.
Polizała go po policzku. Jej wilgotne oczy błyszczały niepokojem. Wskazała pyskiem w kierunku przepaści. Odsłoniła
długie ostre zęby, położyła uszy po sobie i warczała cicho.
I... czar prysł. Położyła się, wydając z siebie dziwny skowyt i przytłumione szczeknięcia. Garrison uśmiechnął się
ponuro.
– Są wszędzie, prawda? No cóż, chyba o tym wiedziałem. – Uśmiech zgasł na jego twarzy. Był wściekły, wściekły na
swoją słabość, wrażliwość, niezdecydowanie. I na to coś czające się w mroku. „Głupiec ze mnie – przeklinał w myślach. –
Żeby tak tracić czas!”
Zatrzymał Maszynę przy krawędzi i zsiadł, rozprostowując kości. Suzy zeskoczyła za nim; już trochę spokojniejsza
patrzyła pytająco na swego pana. Poklepał psa po łbie.
– Zobaczymy, co nam przygotowali, dobrze maleńka?
Wziął się pod boki, uniósł głowę i spojrzał w kierunku jaru.
– Śmierci! – krzyknął. – Wiem, że tam jesteś i chcesz mnie dopaść. Nie tak łatwo. Nie jestem zwykłym człowiekiem,
gotowym umrzeć na twoje skinienie. Teraz ja rozkazuję tobie! Pokaż się! Pokaż swoich oprawców, siepaczy, abym ich poznał
i zmierzył się z tobą. Czyż jesteś tylko nędznym tchórzem?
Czekał w napięciu, ale... Nie było odzewu. Wiatr zawył żałośnie i Garrison wyraźnie poczuł jego chłód. Zadrżał, gdy
cienie zaczęły pełzać po ziemi.
Richard miał rację – jakiś potężniejszy mag pozbawił go pamięci i mocy. Jeszcze chwilę temu mógł zaczerpnąć jej
z Maszyny, ale teraz...?
Położył jednak dłonie na gładkim korpusie, szukając tej dziwnej energii, która wspierała go we wszystkich przygodach.
Niestety, maszyna była tylko kupą bezużytecznego zimnego złomu.
Brian Lumley - Psychosfera
12 / 61
– Rumaku? – Cofnął ręce w geście zniechęcenia. – Jaki tam z ciebie rumak? Najlepszy ze stajni? Ciężar. Kotwica!
Unosisz mnie? Wręcz przeciwnie. To ja ciebie unoszę! Tak, a ty ciągniesz mnie w dół. – Odwrócił się i zawołał: – Jeśli nie
chcesz się pokazać, jak mam cię pokonać? Nie widzę przeciwników, nie rozumiesz? Będę tutaj czekał albo zawrócę, do diabła
z wyprawą!
Richard usłyszał nagle słaby głos dobiegający z jego umysłu.
– Ja ci pomogę, jeśli zechcesz.
Włosy zjeżyły mu się ze strachu, nogi ugięły się. Znał ten głos, ten zachęcający szept. To Człowiek-Bóg, Schroeder,
którego w innym świecie nazywał przyjacielem.
– Czy to ty? – szukał potwierdzenia. – Czy też jesteś Śmiercią, starającą się mnie zwieść? Pokaż się.
– Och, znasz mnie doskonale. Wiesz, że nie mogę się pokazać, już nie. Ale wciąż mogę ci pomóc, jeśli zechcesz.
Garrison był wciąż podejrzliwy.
– Ty mi pomożesz? Prawda, byłeś Człowiekiem-Bogiem, Thomasem, ale już nie jesteś. Jak mógłbyś mi pomóc, duchu?
Ja jestem z krwi i kości, a ty – tylko wspomnieniem, głosem.
– Czymś więcej. – Szept stał się mocniejszy. – I gdybyś miał zdrową pamięć, wiedziałbyś o tym. Ja i Willy Koenig
jesteśmy czymś więcej niż głosami. I wciąż możemy ci pomóc, tak jak poprzednio.
Garrison słuchał zadumany, a Suzy skomlała, szarpiąc zębami jego spodnie.
– Tak, coś mi się przypomina – odparł w końcu. – Pomagałeś mi, owszem, ale otrzymałeś nagrodę niewspółmierną do
włożonego wysiłku.
– Nagrodziłeś mnie jednak ochoczo.
– Nagrodziłem po królewsku, mimo, że zaprzedałem umysł i życie. Ale ty wciągnąłeś mnie w to przymierze i nie złamię
raz danego słowa... – Uspokoił się i po chwili dalej kontynuował: – Pamiętam, że chciałeś przede wszystkim swego dobra, nie
mojego. Koenig był moim prawdziwym przyjacielem.
Ale ty...
– Ja także byłem twoim przyjacielem. Teraz też jestem.
Chcę ci pomóc. Noc nadchodzi...
Garrison naciągnął na uszy kołnierz poszarpanej kurtki.
Schroeder miał rację – słońca prawie nie było widać, a cienie stawały się coraz dłuższe. Wciąż przeczuwał podstęp.
– Zapłaciłem ci już za pomoc, mimo, że nie podobała mi się twoja cena. Pamiętam, co wziąłeś ode mnie, i wiem, jaką to
miało wartość. Zbyt dużą. Jakie honorarium wyznaczyłeś tym razem?
Szept był teraz o wiele mocniejszy, odpowiedź mocna i zdecydowana.
– Równość! – odrzekł Schroeder.
– Równość? Mógłbyś to wyjaśnić. Chcesz mieć równe prawa?
– Tak.
Garrison zastanawiał się, co to miało oznaczać. Równość? Czy jeden kamień jest równy drugiemu kamieniowi?
A ludzie? Człowiek to człowiek.
– Ale ja – głos znał jego myśli – jestem trochę więcej niż cieniem, jak raczyłeś zauważyć.
– Chcesz ciała, tak?
– Niczego więcej nie będę wyjaśniał. Pragnę równości.
– A dla Koeniga? – dopytywał się Richard.
– Koenig to Koenig, a ja to ja. Lub przynajmniej chcę być sobą...
Echo szeptu zamarło i Garrison zaczął podejrzewać, że ten głos powiedział więcej, niż chciał powiedzieć. Wciąż
zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi.
– Jak mogę obiecać coś, co nie należy do mnie? – zapytał w końcu.
– Po prostu obiecaj – rozległ się ponownie szept.
– Dobrze – westchnął Richard. – Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Do końca wyprawy będziesz służył mi pomocą.
– Przyjacielu, jakże mógłbym cię opuścić? Zgoda, będziesz miał także wsparcie Willy’ego Koeniga.
– Umowa stoi! A teraz pokaż mi, co czeka mnie po tamtej stronie. Pokaż moich przeciwników, żołnierzy Śmierci.
Pokaż... przyszłość!
– Ach – szept gasł. – Jeszcze nie tak dawno nie potrzebowałbyś mojej pomocy. Byłaby to dla ciebie drobna sztuczka.
Ale siły opuszczają cię. Wciąż panujesz nad nimi, ale jak długo jeszcze?
– Masz rację! – wykrztusił gniewnie Garrison. – Maszyna rozpada się i moja moc ginie wraz z nią. Ale... – jego gniew
znalazł ujście w nagłym wybuchu – ... dlaczego tak się dzieje,
Thomas? Znasz odpowiedź na to pytanie? Jeśli tak i jeśli naprawdę jesteś moim przyjacielem, powiedz.
– Pamiętasz, zatrzymałeś Maszynę. Zabiłeś tę bestię. Ta rzecz, tutaj z tobą, jest tylko plątaniną kabli i stertą żelastwa.
Ma w sobie więcej z cienia niż ja. Psychomech nie żyje!
– Nie odchodź! – krzyknął przerażony Garrison. – Przyszłość... Obiecałeś!
– Tak, przyznaję. Zobaczymy, co czeka... – szept ucichł.
Richard zamrugał powiekami, usiłując wzrokiem przeszyć gęstniejący mrok. Maszyna leżała nie opodal. Martwa.
Suzy skomlała cicho. Tajemnicze cienie zbliżały się nieubłaganie, a ostatni promień zachodzącego słońca zniknął za
horyzontem. Garrison wciąż stał nad kanionem, a przyszłość nadal była tajemnicą. W tym momencie pozostało tylko porzucić
wszelką nadzieję...
Nagle błysk świadomości. W miejscu, gdzie duch Schroedera miał swoją siedzibę, rozjarzył się świetlisty punkt.
Światło jaśniało z sekundy na sekundę, rozprzestrzeniając się i układając w... wizję!
Wizję tak intensywną, że ziemia zawirowała Garrisonowi pod stopami; tak realną, że sprawiała wrażenie rzeczywistości.
Brian Lumley - Psychosfera
13 / 61
Sen we śnie, a jednocześnie najbardziej naturalna jawa.
Wizja przyszłości, mara nocna. Najpierw jednak – piękny sen...
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Garrison ujrzał Boginię Nieśmiertelności. Bez wątpienia, pomimo, że widział tylko jej plecy, czuł – to była ona!
I wydawało mu się, że wie, dlaczego nie może zobaczyć jej twarzy. Któż bowiem zgadnie, jakie konsekwencje poniesie
człowiek, który spojrzy jej prosto w oczy?
Piękno jej osoby było... nieprzemijające. Jej postać, strój, tron, na którym siedziała – wykuty w skale Wiecznego Żywota
– wszystko to ukazało się niememu świadkowi jej nieśmiertelności.
Odsłonięte fragmenty ciała – udo, ramię i szyja – wyglądały jak Alabaster Wieczności, najdelikatniejszy, a jednocześnie
najbardziej trwały materiał. Na ten widok Garrison westchnął i podszedł bliżej, jakby przyciągany przez Wieczne Ciało. Miała
włosy z Najgłębszej Przestrzeni, paznokcie z Krwi Czasu, strój z połyskliwej tkaniny Niezachwianej Ciągłości. Ale głos jej –
głos – był potwierdzeniem tożsamości.
Jakże go opisać? Uosabiał wszystko, co wiązało się kiedykolwiek z człowiekiem. Miękki jak puchowy śnieg, gorący jak
letnie słońce, czysty jak najczystsze złoto, a pomimo tego tak ziemski.
– Słyszałam, że ktoś chce mnie uwieść. Ten człowiek, jeden z bilionów, będzie żył wiecznie. – Wolno, majestatycznie
podniosła się z tronu, odwróciła i pokazała Garrisonowi swą twarz. Pomiędzy najczarniejszymi puklami włosów ujrzał...pustkę.
Pustka. Wielka próżnia wypełniona wszechrzeczą. Wirujące, kołujące czasoprzestrzenne kontinuum, w które został
momentalnie wciągnięty! Wessany popędził przed siebie, aby pod sklepieniem wszechświata patrzeć na to, co istniało w dole –
ABSOLUT!
Widok ten oszałamiał, oślepiał swą pięknością. Garrison zamknął oczy. „ Jeśli jest takie miejsce, którego pragnę – ono
jest tutaj – pomyślał. – Jeśli każdy człowiek ma jakieś przeznaczenie – niech to będzie moim przeznaczeniem. A jeśli nie
zdobędę nieśmiertelności, niech umrę teraz, tutaj...”
Nie tak się jednak stać miało. W następnej chwili został wypluty w okrutną rzeczywistość; starał się dotknąć czegoś, co
było poza jego zasięgiem. Łapał, chwytał... Jego paznokcie popękały, drapiąc bezsilnie kamień mokry od deszczu.
Krzyknął, tym razem z żalu. Wściekłe błyskawice rozrywały powietrze. Leżał w strugach wody i słyszał dziwne
odgłosy, jakby wielki młot walił gdzieś w pobliżu lub jakby budzili się z długiego snu dawno zapomniani bogowie. Próbował
wstać.
Obudził się na stromym kamiennym stopniu, pośliznął i stoczył w dół, ku wysuniętej półce skalnej.
Zatrzymał się w błotnistej mazi, smagany wiatrem i deszczem. Dopiero tutaj, pośród czarnych skał, na niepewnej półce
odważył się otworzyć oczy i wstać.
Błyskawica rozświetliła niebo. Garrison zamknął szybko oczy. Ale obraz pod powiekami dalej wypalał mu mózg.
Poniżej znajdowała się mała dolina z zaporą, przy której rozciągał się sztuczny zbiornik wody, a jego rozkołysana
wiatrem, niespokojna powierzchnia sięgała ku czerniejącym ponurym skałom. Olbrzymie fale uderzały w tamę, powodując
nieopisany łoskot, co Garrison wcześniej wziął za „przebudzenie bogów”. Obserwował wszystko, znajdując się dokładnie
powyżej ścian zapory. To wielkie generatory powodowały drżenie Ziemi, a deszcz był niczym innym, tylko kontrolowanym
wybuchem setek ton spiętrzonej wody.
Po drugiej stronie niecki dostrzegł ślad działalności człowieka – rząd potężnych słupów wysokiego napięcia z grubymi
przewodami znikającymi za wzgórzami. Kolejny obraz, pojawiający się po przeciwległej stronie doliny, na pewno nie był
wytworem człowieka. Garrison zobaczył kulę emitującą złote światło. Wyglądała jak kopia słońca, która tkwi do połowy
w ziemi i przerasta swoją kopułą wysokie sosny.
„W Xanadu spostrzegł wysoki chram...” – do umysłu obserwatora wkradła się niespodziewanie myśl.
Ale – czy na pewno chram? A może świątynia? Świątynia jakiejś bogini. Bogini Nieśmiertelności! Myśl natrętnie
powracała. Świątynia, w której przebywał jeszcze chwilę temu (miesiąc, rok?) i w której stanął twarzą w twarz z własną
wiecznością w obecności bogini. Zastanawiał się, dlaczego tutaj, na tym pustkowiu, gdzie jak na dłoni widać efekty pracy
śmiertelnych, znajduje się to miejsce? A ta gorejąca złota kopuła? Próbował skojarzyć z czymś tę wizję.
Obraz nagle zmalał, a Garrison został porwany w górę z zabójczą prędkością; patrzył teraz na wszystko z wysoka; na
tamę, kopułę, siebie samego skurczonego na skalnej półce.
Jednak pomimo tego, że wytężał wzrok, wszystko zatarło się i zniknęło. Pojawił się inny widok: gorący obszar pełen
kości i czaszek i rozwiewany wiatrem biały piach. On też tam był – cały w łachmanach, u kresu sił, ze spękanymi ustami
i przekrwionymi oczami. Tuż za nim stała Maszyna; cała czerwona od rdzy, z popękanymi od żaru przewodami i odpryskami
lakieru.
Został opuszczony na podłoże i spostrzegł, że cały ten koszmarny obraz był tylko wizją zamkniętą w mlecznobiałej kuli.
Scenę zamkniętą w krysztale, kryształowej kuli; podczas gdy on sam (lub raczej jego duch) siedział teraz „po turecku” wśród
czarnoksiężników czy demonów. Wszyscy wpatrywali się w zmagania Garrisona w szklanej pułapce.
Miejsce, w którym siedzieli, przypominało dno wielkiej studni. Kaganki dawały przyćmione światło, wokół unosił się
zapach śmierci i swąd siarki. Teraz Garrison, wiedząc już, że ma przed sobą wrogów, wpatrywał się intensywnie w ich twarze;
po kolei, aby w przypadku ponownego spotkania zapamiętać te ponure oblicza.
Zauważył, że każdy miał na sobie odmienny strój i każdy trzymał w dłoni różdżkę oraz inne śmiercionośne narzędzia.
Jeden nosił czarny frak i muszkę; rysy jego twarzy sugerowały mroczny i mściwy charakter. Między skrzyżowanymi
nogami trzymał małą ruletkę, od czasu do czasu rzucał karty w kierunku kuli. Jego różdżka była prawie niewidoczna;
zawieszona pod pachą wypychała mu frak.
Drugi – wysoki, szczupły i szary – miał na sobie strój pełen zamków błyskawicznych, szeroki pas, broń, granaty. Oczy,
zimne jak, ze stali, nie zdradzały uczuć. Obracał w palcach czarny różaniec (zrobiony z metalu i bez paciorków) i od czasu do
czasu machał jego końcem nad szklaną kulą, jakby szydząc z zamkniętego w niej człowieka.
Brian Lumley - Psychosfera
14 / 61
Jeszcze inny był mały i żółty, ze skośnymi oczyma, pełnymi tajemnic jak u Sfinksa. Siedział bez ruchu niczym posąg
wykuty w żółtym kamieniu; jedynie źrenice jego oczu bacznie obserwowały poczynania figurki zamkniętej w krysztale.
Byli jeszcze inni, a wszyscy kreślili znaki zniszczenia. Na widok tej powszechnej wrogości Garrison poczuł lęk. Zdziwił
się bardzo, kiedy zobaczył jeszcze dwie skryte w cieniu postacie. Schroeder i Koenig! Nie mógł być jednak pewien, ich twarze
nikły w świetle kaganków. Mimo, iż nie przejawiali złych zamiarów wobec człowieka w szklanej kuli, Garrison odniósł jednak
wrażenie, że mają na uwadze raczej swoje sprawy.
W cieniu, daleko za innymi, stał ktoś, kto obserwował wszystkich. Jego postać „falowała”, dlatego Garrisonowi
wydawało się, że patrzy na ducha. Ducha spowitego w Szatę Tajemnicy.
Pod kapturem tajemniczego nieznajomego dostrzegł szare inteligentne oczy osadzone w kamieniu. „Na pewno nie wróg
– pomyślał Garrison. – Raczej ukryty obserwator, być może przyjaciel. Tajemniczy człowiek z kamienia.”
W tym samym momencie Garrison odniósł wrażenie, jakby wszyscy mieszkańcy studni zwrócili ku niemu swe oczy,
jakby pierwszy raz wyczuli jego obecność. Przerażony zerwał się równe nogi i nagle poczuł, że coś unosi go; jakieś
niewidzialne nitki wypełzające z cembrowiny tego amfiteatru bogów, fałszywych bogów.
Spostrzegł szybko, kto kierował tymi siłami. Za każdym razem jedno z bóstw podchodziło do obrzeża studni, patrzyło
w głąb i potakiwało z zadowoleniem lub marszczyło surowo brwi w geście dezaprobaty. Garrison wiedział, że fałszywi
bogowie kontrolowali niegodziwe czary czarnoksiężników ze studni. Byli gorsi od wiedźminów i demonów, którymi kierowali,
ponieważ nosili szaty honoru i mądrości przy całej swojej ignorancji, pysze i okrucieństwie. Nosili togi sędziów i teki
polityków, posiadali atrybuty ludzi nauki i maniery hrabiowskie, a za plecami trzymali okrwawione noże morderców. Zdrada
płynęła z ich ust; nosili drogocenne monokle i składali pokłon Chciwości.
Poznał ich teraz; to fałszywe bóstwa Wielkiej Finansjery, Sprawiedliwości i Władzy, czasem nawet Prawa, Porządku
Publicznego i Rządu. Kiedy jeden z tytanów cisnął go w mrok, na samo dno amfiteatru, Garrison poddał się jego woli, ślubując
w duchu nigdy nie służyć tym fałszywym bogom. W pewnym momencie wyczuł, że nie jest sam. Zauważył kogoś, kto patrzy
i czyni chłodne obserwacje. Unosząc się w ciemnościach ponad amfiteatrem, pomyślał, że ten Ktoś właśnie jest sprawcą jego
cudownej lewitacji. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu tej Jednostki, której obecność wyczuwalna była jak złowrogi omen.
Usłyszał... oddech Tamtego; wolny, regularny, kontrolowany. Wyczuł krew pulsującą w żyłach Tamtego jak przypływ
mocy. Poczuł na sobie wzrok Tamtego, płonący, przewiercający go na wylot. Grobowa cisza amfiteatru i te nowe wrażenia
sprawiły, że zaczął się bać. Ale także wzbierała w nim złość, złość na lęk i na to wszystko, co zobaczył, a co miało być
w przyszłości jego udziałem. Odwrócił wzrok, szukając Nieznajomego, i ujrzał najdziwniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek dane
mu było oglądać.
Ciemność kotłowała się, pulsowała i była wypełniona złem! Chorobliwym złem, zabójczym jak rak, szarym trądem,
szaleństwem. Zobaczył olbrzymią ośmiornicę zła, której macki prężyły się i wywijały. Oczy bestii płonęły żądzą zniszczenia.
Żaden ludzki organizm nie mógł być tak drapieżny.
Ludzki organizm? Ta myśl poraziła go. Czy na pewno to, co widział, nie było człowiekiem? Zaczerpnął głęboko
powietrza. Umysł podpowiadał mu, że to jest istota ludzka. Istota przytłoczona przez nieskończone zło. Cóż to jednak za
człowiek mógł nosić tak potworną maskę?
Garrison użył swojej mocy ESP, aby zajrzeć pod tę maskę.
Zamknął oczy i skoncentrował się na obrazie skrytym pod potworem-ośmiornicą; chciał spojrzeć Złemu w twarz...
Na ułamek sekundy, na jedną chwilę, wdarł się do obrzydliwego wnętrza. Zobaczył i... został dostrzeżony!
Dwa umysły dotykały się i badały, i w jednej chwili wycofały się przerażone. Obaj wiedzieli, że nie jest to ich pierwsze
spotkanie i pomimo paniki, obaj byli siebie ciekawi.
Jednak Garrisonowi nie pozwolono na więcej. W następnej chwili poczuł, że coś go dopada i... przemieszcza. Poddał się
większej, potężnej sile...
Odetchnął, gdy znalazł się na powrót u brzegu kanionu...
Czoło miał zimne – opierał się przez cały ten czas na metalowym korpusie Maszyny. W niknącym świetle zobaczył na
nim rdzawe strugi, jakby świeżą krew. Usłyszał skomlenie Suzy, która ciągnęła go za poszarpany rękaw. Spostrzegł, że
nadeszła noc.
Podniósł się na równe nogi i w tej samej chwili zrozumiał, że poznał Nieznajomego, Złego skrywającego się pod
przebraniem oślizłej ośmiornicy. Nie czarny ani biały, nie kobieta, ani też mężczyzna, ani zdrowy na umyśle, ani chory,
a jednocześnie człowiek!
Garrison westchnął i wspiął się na szeroki tył Maszyny, wołając Suzy. Następnie uniósł Maszynę i skierował jej dziób
prosto ku poszczerbionemu brzegowi kanionu; nabrał prędkości, leciał nad przepaścią. Już nie czuł strachu, ponieważ nic nie
było w stanie go zatrzymać. Nawet kanion. Miał przed sobą długą, długą drogę do świątyni Nieśmiertelności. Znał bowiem
przyszłość.
Nagle jednak zaczął spadać wprost w paszczę kanionu jak kamień wyrzucony z procy. Maszyna zanurkowała
w ciemność; Suzy przywarła do jego spoconych pleców i zawyła.
Chłodne powietrze świszczało mu w uszach, targało ubranie. Starał się zatrzymać Maszynę – bezskutecznie. Jego moc
przestała działać.
– Ty kłamco! Schroeder, ty łgarzu! Pokazałeś mi same kłamstwa, a nie moją przyszłość! – Garrison zaczął krzyczeć
głosem pełnym nienawiści i przerażenia.
– Nie, nie, Richard – w jego umyśle odezwał się cichy szept – nie jestem kłamcą. To nasza przyszłość, nasza wspólna
przyszłość. I ostrzeżenie... – Głos zmieszał się z potwornym rykiem powietrza.
Człowiek, pies i Maszyna spadali, spadali, spadali...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Charon Gubwa śnił także, ale w momencie spotkania obudził się momentalnie. Minutę później leżał cicho w swoim
Brian Lumley - Psychosfera
15 / 61
ogromnym łożu i słuchał bicia oszalałego serca. To był sen, tak, ale również coś więcej. Zostały naruszone bariery obronne. I to
z jaką mocą. Potencjalny wróg, potężny nieprzyjaciel zlokalizował Gubwę, wdarł się do jego fortecy umysłu.
Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło, nie było nawet możliwe... Wczorajszy incydent wrył się Gubwie głęboko w pamięć
i przybrał znacznie na wadze w świetle ostatnich wydarzeń, niepowodzenia planu arktycznego. Istniały nikłe przesłanki, aby
uznać to za przypadek.
– Richard Allan Garrison – wyszeptał Charon. – Och, szperałem już kiedyś w twoim umyśle, a raczej w umysłach
twoich bliskich, ale nie podejrzewałem, że ty będziesz mnie szukał. A już na pewno nie dwa razy w ciągu doby.
Tylko dwóch ludzi na całym świecie potrafiło wytworzyć takie zakłócenia w Psychosferze. Garrison był jednym z nich.
Gubwa podniósł swoje wielkie cielsko i sapał przez chwilę z wysiłku, zanim przejął nad nim kontrolę. Kiedy krew
zaczęła szybciej krążyć i oddech wracał do normy, rozejrzał się wokół. Z sufitu sączyło się czerwone przyćmione światło.
Minęła ósma dwadzieścia. Charon wyciągnął się i ziewnął. Po jego prawej stronie spała kobieta; musiała kiedyś być
piękna, no, może trochę za szczupła. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała; gładka, pozbawiona piersi. Doskonała chirurgia
plastyczna – można by powiedzieć, że to pierś mężczyzny. Jedyne co mogło dziwić, to brak sutków, jakichkolwiek, nawet
męskich. Pomimo to nie była osobnikiem bezpłciowym, wręcz przeciwnie.
Leżała na plecach, z szeroko rozsuniętymi nogami, ukazując dużą rozwartą pochwę znikającą w jej ciele jak tunel.
Otworzyła usta przez sen. Bezzębny otwór stanowił wejście do drugiego tunelu. Gubwa znał obydwa dokładnie, jak
i trzeci, niewidoczny w tej chwili.
Po lewej stronie leżał młody Murzyn, całkowicie pozbawiony włosów. Miał grube wargi, płaski nos i płaskie czoło. Jego
piersi natomiast były piersiami kobiety; a penis – pozbawiony został wsparcia i dobrodziejstwa posiadania jąder. Eunuch nie
służył jednak Gubwie do pilnowania haremu, był raczej faworytem na dworze.
Oboje należeli do świty. Kobieta i mężczyzna, jeśli można tak o nich mówić, byli „żonami” Charona Gubwy. Dwiema
pośród wielu.
Przesunął swoje ciało ku krawędzi łóżka i wstał. Penis zwisał mu do połowy ud. Wyglądał jak wielka kobra dyndająca
pod brzuchem mężczyzny. Poruszanie się sprawiało Charonowi wiele trudności. Stanowiło właściwie wysiłek psychiczny, nie
fizyczny, ponieważ przemieszczał się lewitując. Pomimo wielkich możliwości ESP, był świadom ograniczeń swej mocy.
Gubwa dałby fortunę, żeby poznać słabe punkty Garrisona. Tajemniczość czyniła tego człowieka szalenie
niebezpiecznym. Zbyt niebezpiecznym. Ale na szczęście kontakt był tak minimalny. Mógł zostać nawiązany podczas snu
Garrisona. Gubwa nie pierwszy raz penetrował umysł śpiącego, mógł nawet „widzieć” tego człowieka dużo wcześniej. To
jednak nie tłumaczyło zakłóceń w transmisji sygnałów. Nie tym razem...
Wsunął na nogi orientalne pantofle i założył czerwone okrycie sięgające do kolan. Drzwi otworzyły się przed nim,
wydając mechaniczny syk. Przeszedł do Centrum Dowodzenia. Przestrzenny pokój miał wysoki strop i ściany wyciszone
gumowymi płytkami. Zdobiły go dyskretne szare elementy, wokół paliły się przyćmione światła. Z jednej strony pomieszczenia
stał duży metalowy stół, na którym spoczywała wycięta ze skały postać nagiego mężczyzny – posąg Gubwy sprzed piętnastu
lat, z czasów, kiedy zamieszkał w Zamczysku. Pomnik nie przedstawiał jednak mężczyzny, niezupełnie. Organy płciowe tego
osobnika były dwojakiego rodzaju.
Olbrzymie obwisłe piersi kontrastowały z wielkim penisem w stanie erekcji, a pod odchylonymi jądrami widniała
stercząca łechtaczka i wargi sromowe. Hermafrodyta, podobnie jak wzorzec. Kamienny Gubwa opierał stopy na kuli ziemskiej
– także wykutej w skale.
Charon podszedł do pulpitu i wcisnął guzik interkomu.
– Do wartowni. Nastąpiło sprzężenie myśli. Sprawdzić to natychmiast i meldować jak najszybciej. – Usiadł w stalowym
obrotowym fotelu. Czekał, rozważając wszystkie możliwości.
Strażnicy myśli byli lekarstwem Gubwy, lekarstwem na bezsenność, na którą cierpiał od dwudziestu pięciu lat. Na jawie
mógł kontrolować i sterować innymi umysłami. Zdane na jego łaskę i niełaskę dostarczały mu potrzebnych informacji; czytał
w nich jak w książkach. Kiedy spał, działo się inaczej, wzmacniały jego umysł swoimi lękami.
Zawsze miał na swoich usługach czterech strażników myśli – mężczyźni i kobiety w okrutny sposób uzależnieni od
narkotyków; narkomani pogrążeni na stałe we własnym świecie chemicznego delirium. Dostarczał narkotyków, które
podtrzymywały życie tych istot. Sam nie był zagrożony ich chaotycznymi koszmarami.
Posiadał narkotyk uwalniający od głodu, a jednocześnie „wyłączający” – strącający w totalną pustkę, stan, w którym
mózg przestawał funkcjonować. Wytwarzał w ten sposób barierę nie do przejścia. Tak się przynajmniej Gubwie zdawało.
To było szalenie ważne! Istnieli ludzie, którzy mogli przedrzeć się przez tę zaporę, ale nie bez wiedzy Gubwy. Umysły
tych zdolnych jednostek działały na zasadzie radiostacji, zwykle jednak ignorowały przychodzące sygnały. Prawdziwe
niebezpieczeństwo stanowili ci, którzy potrafili odbierać takie impulsy. Jednym z nich był Garrison, największy telepata świata,
którego myśli – świadome? – przedarły się przez zapory i wyrwały Gubwę ze snu.
Garrison mógł go nie rozpoznać (senne obrazy są karykaturą rzeczywistości), ale na pewno wyczuł jego moc. A jeśli
chciał się przedrzeć, to dlaczego? Podejrzewał obecność osobnika o silnym ESP. Gubwa obawiał się, że spełnią się jego
najgorsze oczekiwania. Zaczął zastanawiać się, gdzie teraz przebywa Garrison.
Wystukał jego nazwisko na klawiaturze komputera. W tej samej chwili na ekranie pojawił się napis: MORZE
EGEJSKIE... RODOS... LINDOS...
Zażądał bardziej szczegółowych informacji. Pokazała się data, czas i numer lotu z Gatwick. Źródłem danych był
komputer na lotnisku. Niepokój Gubwy zmienił się we wściekłość. Wierzył, że pewnego dnia macki jego organizacji oplotą
cały świat, a wtedy...
Charon na razie nie miał nikogo na Rodos. Wyspa pozostawała poza zasięgiem jego rozwiniętej sieci elektronicznych
połączeń, całkowicie nielegalnego systemu.
Znowu wcisnął interkom.
– Wartownia? Kiedy mówię natychmiast, to znaczy natychmiast! – Zwolnił przycisk i z końcówką komputera podszedł
do kryształowej kuli umieszczonej w szklanym cylindrze. Siedząc przed nią, wystukał: RODOS i LINDOS. Patrzył, jak kula
Brian Lumley - Psychosfera
16 / 61
obraca się i zatrzymuje, dokładnie na greckiej wyspie. Punktowe światło ukazało wioskę, w której przebywali Vicki i Garrison.
Zaczął się pocić. Zawsze istniało niebezpieczeństwo ujawnienia się. Ale musiał wiedzieć. Znał już umysł Vicki Maler.
Postanowił, skoro nie jest w stanie śledzić toku myśli Garrisona, skupić się na dziewczynie. Jeszcze raz spojrzał na grecką
wyspę – mały świetlny punkcik. Wyobraził sobie dziewczynę i zamknął oczy, posyłając swoje myśli dalej i dalej
w poszukiwaniu....
... aż ją odnajdzie....
... dotknie jej umysłu....
... tylko dotyk, nic więcej....
... żadnej świadomości jego obecności. Niewinność. Niewinne myśli....
... myśli lekko niepokojące....
... wszedł, niewidocznie, ciszej niż duch....
... w następnej chwili patrzył oczyma Vicki na śpiącego Garrisona....
... teraz spał, tak, ale to był koszmar... dziewczyna chciała go obudzić...
Gubwa wycofał się od razu i powrócił do Zamku. Westchnął i zatopił się głęboko w fotelu. To, co zobaczył, tworzyło
zgrabną całość. Garrison nie szukał kontaktu z nim, wręcz przeciwnie – to on odkrył, zupełnie przypadkowo i bezwiednie,
swoje karty! Wszystko poszło doskonale. Jego zdolności telepatyczne były, krótko mówiąc, fantastyczne! Gubwa nie chciał się
do tego przyznać, ale to fakt. Ten człowiek mógł z łatwością odnaleźć go tutaj, w Twierdzy! Charon jednak nie chciał zabijać
Garrisona, jeszcze nie. Mógł się wielu rzeczy nauczyć od niego. Znów pomyślał o strażnikach myśli. Jak dotąd czterech
wystarczyło mu zupełnie. Wczorajsze „spotkanie umysłów” miało miejsce poza Zamkiem, ale to poranne wtargnięcie...
wyglądało bardzo podejrzanie.
Jakby na potwierdzenie wątpliwości zadźwięczał sygnał interkomu.
– Strażnik myśli numer trzy zebrał to, sir. Nie żyje.
Gubwa szybko podszedł do pulpitu.
– Zostańcie tam. Już idę – warknął.
Zamek nie był największą warownią świata, ale za to miejscem najbardziej tajemniczym. Miał tylko jeden poziom
w kształcie kwadratu. Mieścił w sobie jeden korytarz główny i dwa boczne, tnące kwadrat na cztery identyczne trójkąty.
Jeden stanowił kwaterę Gubwy – Centrum Dowodzenia (nikt poza nim i jego świtą nie miał tam wstępu); drugi
zajmowała bogata biblioteka, laboratorium i basen; trzeci to „baraki” kwatera jego „żołnierzy”, a także sala gimnastyczna;
czwarty – pomieszczenie gospodarcze z urządzeniami wytwarzającymi tlen i filtrującymi wodę. Cele strażników myśli
znajdowały się w czterech wieżyczkach w krańcach Zamku.
Korytarze były lepiej oświetlone niż prywatne apartamenty i dlatego Gubwa musiał mrużyć oczy, przechodząc do celi
numer trzy. Miał słaby wzrok i z tego powodu używanie światła zostało znacznie ograniczone. Na powierzchni, podczas
sporadycznych wypadów, nosił szkła kontaktowe. Zresztą wychodził tylko wtedy, kiedy musiał wyjść, co zdarzało się
niezmiernie rzadko. Pomijając okresowe dostawy pożywienia, Zamek był całkowicie samowystarczalny.
Posuwając się korytarzem, którego zewnętrzną ścianę stanowiła lita skała, a wewnętrzną stalowe płyty wtopione
w plastik, dotarł do celi. Stał przy niej Gardner, jeden z jego najbardziej zaufanych oficerów.
– Co tak długo, panie Gardner? – zapytał Gubwa zimnym głosem.
Mężczyzna miał na sobie szarą koszulkę i luźne spodnie mundur obowiązujący w Zamku. Na lewej piersi lśnił
emblemat – srebrna litera G.
– Strażnik po warcie brał prysznic – odpowiedział. – To jego prawo, jak pan zapewne pamięta, sir. Wyciągnąłem go
stamtąd i poleciłem sprawdzić strażników myśli. Oglądał tę celę jako ostatnią, zobaczył, że dziewczyna nie żyje, i przyszedł do
mnie. Ja zawiadomiłem pana od razu.
– Kto to i gdzie się teraz znajduje?
– W środku, z dziewczyną. – Gardner wskazał głową metalowe drzwi celi.
Gubwa odepchnął go i wszedł. Dziewczyna leżała na łóżku odziana w strój strażnika myśli – koszulę bez rękawów,
sięgającą do połowy ud. Była całkiem ładna. Jej małe jędrne piersi sterczały pod materiałem; miała długie kształtne nogi i pełne
usta na młodo-starej twarzy zniszczonej nałogiem.
Gubwa położył olbrzymią rękę na piersi dziewczyny i zmarszczył śnieżnobiałe brwi w ponurym grymasie. Następnie
zerknął na strażnika. Spojrzenie było taksujące, przeskakiwało z nerwowej twarzy Murzyna na beznamiętne oblicze Gardnera.
– Gardner, chcę porozmawiać z tobą na osobności. A ty – znów spojrzał na strażnika – idź i przyprowadź któregoś ze
swoich kolegów; przynieś też nosze.
– Zaraz zadzwonię na dyżurkę – odpowiedział nerwowo.
Wyciągnął zza pasa walkie-talkie.
– Powiedziałem: przyprowadź! Idź i przyprowadź!
Młodzieniec przytaknął, przełknął ślinę, obrócił się na pięcie i odszedł pospiesznie. Odgłos kroków zadudnił
w korytarzu.
– Zamknij drzwi, Gardner. – Głos Gubwy znów brzmiał łagodnie. – A teraz pomóż mi.
Gardner uniósł biodra dziewczyny, a Gubwa ściągnął z niej koszulę.
– Aha! – wykrzyknął, kiedy przyjrzeli się strażniczce.
Ten odgłos zawierał w sobie nuty najgorszych instynktów.
Żołnierz jeszcze raz spojrzał pomiędzy nogi dziewczyny.
– To mógł być tylko on – powiedział – Jackson.
– Albo ty.
– Albo ja, sir. – Gardner wolał się zgodzić, niż spierać.
Gubwa zajrzał do jego myśli. Nie znalazł w nich strachu.
– Ale to nie ty napastowałeś dziewczynę, nie. To był Jackson lub... A co powiesz o innych na służbie?
Brian Lumley - Psychosfera
17 / 61
– Siedmiu, wszyscy śpią. Ja byłem na nogach, oczywiście. Jackson schodził jako ostatni. Kiedy brał prysznic, pan
zadzwonił. Zwykle nie dba nadmiernie o higienę, ale to tłumaczy wszystko. To był Jackson, na pewno.
Razem ubrali dziewczynę.
– Moje rozkazy są aż nadto jasne, mam rację? – Gubwa odezwał się słodko.
– Tak, proszę pana.
– Strażnikom myśli nie wolno przeszkadzać w żaden sposób, tak?
– Tak, proszę pana.
– Płacę wystarczająco dużo, aby wymagać posłuszeństwa?
– Więcej niż hojnie, sir.
– Tak, dbam także o małe przyjemności moich ludzi. A więc, dlaczego?
– Mały romansik na boku. – Gardner wzruszył ramionami. – Wie pan, jak to mówią: najlepiej smakuje owoc zakazany.
Nawet najbardziej kwaśny...
Gubwa uśmiechnął się, ponuro potakując. Wydął usta.
– Z ... zwolnię go, to oczywiste. Czy będziesz w stanie zatrudnić kogoś nowego?
– Naturalnie, sir. Kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Ilu pan sobie zażyczy, w granicach rozsądku, oczywiście.
– Dobra! – odparł Charon, słysząc kroki na korytarzu. Zatrudnij... dwie osoby. Sam wydam, ee, polecenia. Co do ciebie,
Gardner, kiedy tylko skończysz służbę, wychodź na powierzchnię. Nie ma potrzeby czekać z tą dwójką...
– Rozumiem, sir.
Winda zjeżdżała w czarną kamienną otchłań. Stanęła na najniższym poziomie, tuż przy naturalnej przepaści. Pojedyncza
czerwona lampka zamigotała, oświetlając uskok. Drzwi otworzyły się szeroko. Ze środka wyszedł Gubwa, a za nim dwóch
strażników dźwigających nosze – Jackson i Smith.
– Połóżcie ją. – Stanął przy noszach i zakomenderował: Stańcie tutaj – wskazał palcem – po jednej i po drugiej stronie.
Smith był biały i trochę starszy niż jego czarny kolega.
Nie mając nic na sumieniu, wykonywał szybko i bez lęku wszystkie polecenia; Jackson poruszał się trochę wolniej.
Stanęli tak, jak im nakazał, plecami do przepaści. Gubwa rozstawił palce i wyciągnął przed siebie ramiona. Następnie
zbliżył dłonie do twarzy, opuścił głowę i oparł ją na rękach.
Strażnicy spojrzeli ze zdziwieniem.
– Przybyliśmy tutaj – odezwał się – aby wysłać to biedne dziewczę w ostatnią podróż. Taki mamy obowiązek. Służyła
nam wiernie. – Opuścił ręce, uniósł głowę i wyprostował się.
– Unieście ją – rozkazał.
Wykonali polecenie. Trzymali dziewczynę przed sobą jak zwierzę ofiarne. Była nadspodziewanie lekka. Być może
w ostatnim momencie wyczuli, zwłaszcza Jackson, nadchodzącą zagładę. Było już jednak za późno, aby jej uniknąć.
– Dobrze! – Gubwa położył dziewczynie dłoń na udzie.
Wyglądało to jak błogosławieństwo. – Spoczywajcie w pokoju, moje dzieci! – powiedział głosem łamiącym się
i zaostrzającym przy ostatnich słowach. Po czym naparł całym ciężarem ciała na strażników.
Krzyknęli, tracąc równowagę i lecąc do tyłu. Brzeg przepaści skruszył się pod ich stopami... Zniknęli wraz z ciałem
dziewczyny. Słychać było tylko milknący w głębi wrzask, a kilka sekund później trzy głośne plaśnięcia i dźwięk osuwających
się kamieni.
Gubwa stał chwilę nad przepaścią. Potem podniósł nosze i udał się do windy. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Kabina poszybowała w górę. Czerwone fluorescencyjne światełko zgasło.
Kiedy Charon Gubwa wznosił się przez pokład skał, druga winda wiozła Gardnera i sześciu ludzi na powierzchnię.
Jechała piętnaście minut, pokonując dwieście siedemdziesiąt stóp szybu. Ta niewielka prędkość była konieczna dla zachowania
podróżnych w dobrym zdrowiu. Piętnaście minut. Tyle miała trwać jazda, w przeciwnym razie nabawiliby się choroby
kesonowej. „Wynurzanie” przebiegało zgodnie z planem.
Winda była pogrążona w egipskich ciemnościach, przetykanych pulsowaniem niebieskiego światła. W tej nieziemskiej
atmosferze siedmiu żołnierzy opierało się o ściany, słuchając monotonnego głosu swego pana. Mimo, że był to głos nagrany na
taśmę, nikt nie pozwolił sobie na brak uwagi.
Już trzeci raz wysłuchiwali tych rozkazów. Głos przypominał:
„Wykonaliście pracę, macie teraz wolne. Na służbę zgłosicie się o godzinie wskazanej w waszym terminarzu. Tylko
poważna choroba może usprawiedliwić nieobecność. W przypadku niestawienia się – zameldujecie niezwłocznie o tym
przełożonemu. Nie będziecie pamiętali nic z tego, coście widzieli, czy robili. Nie zabierzecie ze sobą niczego, nawet
wspomnienia. Kiedy tu wrócicie, także nie możecie niczego przynosić. Waszym jedynym pragnieniem będzie wypełnienie
swoich obowiązków. Będziecie pamiętać tylko o tych rzeczach, o których pozwolę wam pamiętać. Nauczę was odpowiedzi na
pytania dotyczące Zamku i pracy. Będziecie mieli umysły otwarte na moje polecenia przez cały czas. Wypełnicie bez zwłoki
wszystkie moje rozkazy. W każdym przypadku pytajcie mnie o radę. Nie będziecie czynić zła na zewnątrz. Przestrzegajcie
praw tego kraju i nie zwracajcie na siebie uwagi. Żyjcie na powierzchni swoim życiem w mojej łasce. Jeśli spotkacie się
z moim wrogiem i udzielicie mu informacji lub będziecie z nim współdziałać, przestaniecie istnieć. Zginiecie.
Oto słowa Charona Gubwy. Tak mówię i tak się stanie...”
Winda stanęła, niebieskie światełko zgasło. Otworzyły się drzwi i „roboty” wyszły na zewnątrz. Znajdowali się w słabo
oświetlonej piwnicy. Winda zniknęła im z oczu.
Gardner podszedł do metalowych drzwi, wyciągnął klucze i otworzył dwa solidne zamki. Kiedy wszyscy wyszli,
zamknął je starannie. Znajdowali się teraz w pomieszczeniu, które wyglądało jak opuszczony podziemny parking. Z oddali
dobiegały ich odgłosy wielkiego miasta.
Echo kroków siedmiu osób zadudniło na betonowej posadzce. Przeszli do drugiej windy. Gardner nacisnął guzik. Trzy
poziomy wyżej zobaczyli światło dzienne, tłum i sznury samochodów. Drzwi windy zamknęły się za nimi. Widniał na nich
napis:
Brian Lumley - Psychosfera
18 / 61
NIEZATRUDNIONYM WSTĘP WZBRONIONY
Poniżej, trzysta metrów pod ziemią, leżał zapomniany Zamek. Zapomniany, przynajmniej dla nich. Ludzie Gubwy
zaczęli ziewać, mrugać, każdy z nich wybąkał słowa pożegnania i rozeszli się. Dla postronnego świadka byli zwykłymi
obywatelami zajętymi swoimi sprawami, odzianymi w zwykłe ciuchy.
Gardner przeszedł kilka ulic, a na przystanku autobusowym zapalił papierosa i zajął rozmową tłustą, spoconą panią
w kapeluszu z piórkiem. Po drugiej stronie ulicy tabliczka na domu informowała:
Oxford St. Wl
ROZDZIAŁ ÓSMY
Dziewiętnaście minut wcześniej w Lindos obudziła się Vicki Maler. Spojrzała na zegarek – była dziesiąta trzydzieści.
Poranne słońce oświetliło bryłę akropolu.
Ziewnęła i przeciągnęła się. Spała ponad sześć godzin.
Mniej więcej tyle samo co Richard. Pomimo, że nie lubił, kiedy się go budziło, pilnował, aby nie spać za długo.
Narzekał, że zbyt wiele rzeczy go omija.
Nadeszła zatem najwyższa pora na pobudkę. Znowu śniły mu się koszmary, jęczał cicho. Vicki słyszała, jak wzywał
Schroedera i Koeniga, kilka razy przeklinał. Miał też podwyższoną temperaturę; pot perlił mu się na czole i w zagłębieniach
nad obojczykiem; kręcił nerwowo głową, jakby szukał wyjścia z trudnej sytuacji.
– Kłamca! – wykrztusił przez zaciśnięte zęby. – Spadamy! Spadamy!
Vicki położyła mu rękę na ramieniu, ale on miotał się jak opętany, jeszcze bardziej krzycząc i złorzecząc.
– Richard! Richard, obudź się! Wszystko w porządku! – wołała.
Po chwili błysnął złotymi oczami, zaparł się na drewnianym łóżku, wznosząc ręce w obronnym geście. Vicki odskoczyła
na bok. Wtedy... zobaczył ją. Oblizał spierzchnięte usta i opadł na pościel.
– O Boże, zły! – Spojrzał na nią i zdobył się na uśmiech.
– Piękność!
– Musiałam cię obudzić – wyjaśniła. – Krzyczałeś.
– Tak, a co krzyczałem??
– O kłamcy i o spadaniu. – Celowo przemilczała Schroedera i Koeniga.
– Spadaniu? A, tak. – Zmarszczył brwi. – Pamiętam. Fragmenty. Ale kłamca? Potrząsnął przecząco głową.
– Czy pamiętasz coś jeszcze?
Wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Objęła go ciasnym uściskiem, czując, jakby wspomnienia wypełniały jej ciało.
Była to „stara” dobra miłość. „Czy wobec tego coś się zmieniło?” – zaczęła zastanawiać się. Wtuliła twarz w jego ramię
i przygryzła wargi. Garrison wyczuł jej napięcie.
– Coś nie tak, Vicki?
– Martwię się o ciebie. To o czym rozmawialiśmy ostatniej nocy, sny...
Garrison zwolnił uścisk i poprawił szlafrok.
– Wiem, ale one nie są do końca tylko moimi snami. Śnię za całą trójkę. Rozumiesz?
– Tak, rozumiem i myślę, że teraz wiesz, dlaczego się niepokoję.
– Oczywiście. – Zaczął się ubierać. – Tylko, że ten jeden raz...
– Tak?
– Tym razem, tak przypuszczam, śniłem tylko na swoje konto. Żałuję, że niewiele pamiętam. Mam przeświadczenie, że
to był bardzo ważny sen.
– Ważny?
– Miałem już kilka podobnych i wszystkie okazały się cholernie istotne. Ale – wzruszył ramionami – być może on
powróci.
– Nie zamierzasz się umyć? – Vicki spróbowała zmienić temat.
– Że co? – Richard spojrzał na nią z nikłym uśmiechem. – O, nie! Wskoczę do morza, bo dzisiaj mieliśmy chyba iść na
wzgórze, prawda?
– Ach, tak! – Powrócił jej dawny entuzjazm. – Stamtąd rozciąga się wspaniały widok. Oczywiście, jeżeli będziemy
trzymać się z dala od przepaści...
Uśmiech Garrisona zniknął zupełnie, Vicki przygryzła wargi, wiedząc, ze palnęła głupstwo.
– Mnie się to tylko śniło, Vicki – przypomniał jej. – Obudź się...To nie była rzeczywistość, wiesz o tym.
– Oczywiście, ja tylko...
– Ubieraj się szybko. – Richard wyjrzał przez okno na zaciemnione podwórzec. – Możemy coś przekąsić w drodze na
plażę.
Jakieś dziewięć godzin później gruby Francuz Paulo Palazziego wyjechał taksówką z Lindos. Wraz ze swą kochanką –
małolatą o wielkich obwisłych piersiach wzbudzających powszechny popłoch na plażach – opuścili miasto. Dziewczyna ubrana
była w luźną suknię wieczorową – najprawdopodobniej z powodu oparzeń.
Palazzi z zadowoleniem zauważył brak ciężkiej biżuterii: niewątpliwie wielka jej ilość również drażniła skórę
dziewczyny. Jak więc, zastanawiał się, szczerząc zęby, była w stanie poradzić sobie z jeszcze większym ciężarem kochanka?
Następnie po kilku nerwowych minutach wyczekiwania, zobaczył szwajcarską parę, która pojawiła się u drzwi willi.
Śmiejąc się podążali w kierunku centrum wioski, gdzie o tej porze okoliczne tawerny tętniły gwarem. Szczęśliwie para
zostawiła nie domknięte górne okno. Rzeczywiście, było niesamowicie gorąco, nawet jak na tutejsze warunki, ale jednak ...Coś
więcej, niż tylko morski wietrzyk i kilka komarów, przedostanie się w nocy przez to okienko! Palazzi znowu się uśmiechnął,
tym razem z własnego dowcipu i wzmianki o komarach. Pomyślał, że złaknione szwajcarskiej krwi chmary wampirów będą
czekać na swoją kolejkę, natomiast on, Paulo Palazzi, pierwszy zbierze owoce beztroski tych dwojga, a poza tym jego żądło
Brian Lumley - Psychosfera
19 / 61
okaże się bardziej dotkliwe.
Następnie Garrison. Na samo wspomnienie o niewidomym oczy Włocha zwęziły się. Garrison był zagadką, również
jeśli chodziło o rozkład dnia. Mógł nie wyjść dzisiaj wieczorem, co samo w sobie nie stanowiło, wbrew pozorom, wielkiego
problemu. Palazzi przypuszczał, że ślepiec najprawdopodobniej ma twardy sen, a na pewno będzie miał twardy po spożyciu
hektolitrów tutejszej brandy. A może pija brandy na bezsenność? Czas miał pokazać. Najbliższe godziny były zarezerwowane
dla złodzieja.
Ściemniało się już, zmrok zapadał kilka minut po dziewiątej. Palazzi obiecał nocnemu stróżowi, że do tego czasu
wyniesie się. Przyrzeczenie zostało przypieczętowane butelką uzo w tawernie „U Elli”. Nie chciał jednak nadużywać
gościnności, a raczej pozostawiać wątpliwości co do swoich intencji.
Przyglądał się przez chwilę swoim wypielęgnowanym paznokciom, następnie jeszcze raz podniósł do oczu lornetkę
i odszukał podwórze Garrisona. Zobaczył, jak światła gasną, jedno po drugim, dostrzegł też cienie poruszające się za
zasłonami.
Wychodzili. Trzymając się za ręce, szli wolno ku labiryntowi uliczek. Mieli na sobie stroje wieczorowe. Szli na dancing.
On w kredowobiałym garniturze, dziewczyna w przewiewnym kostiumiku, piękna i zachwycająca.
Wilczy uśmiech Palazziego zbladł nieco. Jeszcze jedna zagadka. Włoch zastanawiał się, czy ta kobieta jest rzeczywiście
niewidoma, czy może tylko nosi czarne ciężkie okulary.
Po chwili skierował wzrok w stronę plaży. Zabawne, jak lornetka przybliżała. Wydawałoby się, że można wyciągnąć
szyję i pocałować te nagie piersi dziewcząt; ukazywała wszystko w innym wymiarze. Było to o wiele bardziej podniecające, niż
spacerowanie tam, nad brzegiem. A te Angieleczki, które widział dwa dni temu; szczególnie ta dziewczyna z dużymi piersiami,
bez stanika; jej twarde sutki prężyły się pod luźną koszulką.
Nagle Paulo poczuł, że członek wypycha mu spodnie. Nic nowego. Dreszcz rozkoszy. Nie seksualny (jak twierdził),
a raczej okolicznościowy – ale i tak przyjemny. Pogłaskał wypukłość w spodniach i w tym momencie usłyszał brzęk kluczy
i skrzypienie żwiru pod czyimiś stopami. Drgnął niespokojnie, jednak z oddali doszedł go tylko pijacki bełkot.
– Już idę! – zawołał ktoś w dziwnym greckim narzeczu.
– Właśnie zaraz idę. – Mężczyzna oderwał się od ściany, otrzepał z pyłu i skierował ku kamiennemu łukowi, za którym
zaczynała się droga do wsi. – Ale to taka wspaniała noc.
Zupełnie straciłem rachubę czasu. To właśnie lubię – samotność, wiesz? Och, żeby tak móc siedzieć w nieskończoność.
Smakowało uzo? Świetnie! I jeszcze raz dzięki.
Muzyka i odgłosy dobrej zabawy wypełniły wieczorne niebo. Lindos otrząsało się z wieczornego marazmu. Palazzi
poczuł woń pieczonego jagnięcia, zapraszającą go na zabawę...
Przez cały dzień nastrój Garrisona pogarszał się z minuty na minutę. Vicki wyczuwała to; widziała, jak Richard stara się
panować nad dziwnymi emocjami. Ona także była bezsilna wobec tej schizofrenicznej aury. Wiedziała, że schizofrenia
wywołana jest naciskiem żyjących w nim osobowości.
Wiedziała, że ani Schroeder, ani Koenig nie zamanifestowali swojej obecności przez cały dzień, ale sama próba
zachowania własnego „ja” była bardzo wyczerpująca. Wątpiła, że kiedykolwiek przyzwyczai się do tego. Prześledziła
w myślach przyczyny dzisiejszego stanu, do momentu spotkania z dwoma Grekami na plaży. Dotąd wszystko układało się
pomyślnie, wakacje obojgu sprawiły radość. Teraz jednak...
Garrison był zamyślony i nieobecny. Bawił się widelcem, kłócił o rachunek, a następnie wyszedł purpurowy ze złości
z tawerny. Wlał w siebie zbyt wiele brandy, co spowodowało atak gniewu. Narzekał na „zapijaczonych, parszywych
zdzierców”, podczas gdy miejscowi zachowywali się nadzwyczaj poprawnie. Szukał ujścia dla swoich emocji. A to było
ostatnią rzeczą, której Vicki pragnęła.
Wiedziała, że pod maską jej ukochanego Richarda czają się jeszcze dwie postacie gotowe wejść do akcji. Wiedziała też,
że zarówno ona jak i Lindos obejdą się bez pomocnej dłoni Willy’ego Koeniga i ukochanego pułkownika, Thomasa
Schroedera. Owszem, przepadała za nimi, ale – żywymi, z krwi i kości. Teraz, kiedy zamieszkiwali umysł Garrisona, bała się
ich i nienawidziła z całego serca. Pragnęła, aby żaden nie wydostał się na powierzchnię dzisiejszej nocy. Dlatego też przy
pierwszej sposobności dała Richardowi odczuć swoje zdanie, ukazując gniewne oblicze.
– Tak? – zabrzmiało to, jakby szukał zaczepki.
– Nic takiego, tylko ból głowy – odparła.
Nagle Garrison zaczął jej bardzo współczuć i kiedy dotknął jej czoła, twarz mu spochmurniała. Wiedział, że Vicki
kłamie.
– Gdyby męczył cię ból głowy – powiedział miękko – wyleczyłbym cię w mgnieniu oka. Wiesz o tym.
– Wobec tego jestem zmęczona. – Dziewczyna rozpaczliwie starała się zasłonić. – Jestem trochę...
– Zmęczona? Nie, to też nie to. Ucięliśmy sobie dwugodzinną drzemkę po wspinaczce. – Garrison wydął wargi,
zaczynał się złościć. – Co u licha, chodzi o mnie? Prawda?
– Och, Richard – ścisnęła go niecierpliwie za rękę. – Chodzi o twoje zadręczanie się czymś, o czym nie wiem. I nie
wiem... co... – zawahała się.
Patrzył na nią przez chwilę i Vicki poczuła, jakby gorący płomień złotych oczu przechodził przez ciemne szkła
i rozpraszał wszystkie jej lęki.
– Ja też nie wiem – przyznał Richard. – Takie dziwne uczucie, to wszystko. Uczucie, że coś tracę; że coś jest nie tak. Ze
światem, ze mną. Do diabła, ty wiesz, Vicki!
– Posłuchaj, dlaczego nie zakończymy już tego dnia? Możemy posiedzieć przed domem. Zrobię kawę, całe mnóstwo
kawy. Kawa i brandy, i cygaro dla ciebie. Spodoba ci się. Nie będziemy musieli robić nic poza siedzeniem tam,
odpoczywaniem i słuchaniem ptasiego śpiewu na smutną nutę.
– Tak, jest smutny ten mały skubaniec. Ze swoim ćwir...ćwir... ćwir! Ciekawe, jak wygląda.
– Może nieciekawie – powiedziała, kładąc pieniądze na stole. – Może dlatego śpiewa w nocy.
Po chwili znaleźli się w labiryncie wąskich uliczek.
Brian Lumley - Psychosfera
20 / 61
– Może właśnie dlatego jest smutny, co? No, że jest brzydki. I ma tylko jeden ton do dyspozycji – kontynuował
Garrison.
– Ale za to jaki piękny.
Nagle przytulił Vicki i zaczął całować namiętnie; delikatnie pieścił jej piersi.
– Posłuchaj, co byś powiedziała, gdybyśmy zapomnieli o kawie i brandy? Dlaczego by nie zawtórować temu małemu
kolesiowi i nie pośpiewać trochę w duecie?
Przeszli przez podwórze i cicho zamknęli za sobą drzwi...
Palazzi obserwował parę Szwajcarów. Stał tylko ulicę lub raczej dach – dalej. Wybór był oczywisty. Po opuszczeniu
Akropolis spędził trochę czasu na dyskusjach z miejscowymi damami do towarzystwa, wyruszającymi na nocną szychtę.
Powiedział im grzecznie „dobranoc”, upewniając się, że odprowadzają go wzrokiem do kwatery.
Na miejscu miał pięć minut na zmianę ubrania. Wyszedł przez wysokie okno i przemknął się po zacienionych płaskich
dachach. Adrenalina zamiast krwi płynęła teraz w żyłach Włocha! Noc była jego żywiołem. Poruszał się jak cień, a podniecenie
wciąż rosło i... szybko opadło, bowiem skok na kwaterę Szwajcarów okazał się jednym wielkim nieporozumieniem.
To, co mieli w pokoju, nie wystarczyłoby nawet na zwrot kosztów pobytu. Garść tanich błyskotek, kilka drachm, kilka
szwajcarskich franków. Żałosne! Palazzi zawiedziony wyszedł ze splądrowanego pomieszczenia.
Teraz kusiło go, aby spenetrować mieszkanie Garrisona. Wiedział jednak, że pośpiech spowodowany chciwością może
okazać się zgubny. Postanowił więc, że najpierw wykona robótkę, a Garrisonowi pozwoli czerpać uroki wieczoru. Poza tym
mieszkanie żabojadów znajdowało się bliżej.
Palazziego wciąż zastanawiała osoba ślepca. Zaczęły ogarniać go dziwne przeczucia, które sprawiały, że robił się
nerwowy. Złodziejski instynkt nie zawiódł jednak Włocha.
Kiedy około wpół do jedenastej wszedł na zaciemnione podwórze willi Francuzów i zaczął otwierać zamek, Garrison
i Vicki rozprawiali właśnie o muzyce serwowanej przez nocne ptaki. Gdyby poszedł najpierw tam, pewnie skomplikowałby
sprawę.
Oczywiście nie wiedział o tym, aż do chwili, kiedy kucając w zagłębieniu jednego z dachów, zobaczył żółte światło
przed ich domem. Klął długo i wymyślnie, w ciszy oczywiście. Brał nawet pod uwagę drastyczną zmianę planu. Jego umysł
pracował intensywnie, a on sam rozciągnął się na dachu i słuchał odgłosów miłości. Dochodziły go bezgłośne pomrukiwania,
westchnienia i jęki rozkoszy, a miękkie – pac, pac, pac – rozbudziło bardzo wyobraźnię. Niewidomi wiedzieli doskonale, jak
się to robi.
Pomimo konieczności zmiany planu, Paulo poczuł podniecenie, tym razem seksualne. Jego członek urósł i wydawało
się, że za chwilę rozerwie zamek kombinezonu. Wyobrażał sobie to piękne ciało, ciało kobiety Garrisona; otwarte, miękkie,
różowowilgotne; zapraszające. Niemal widział Garrisona, jak porusza się w górę i w dół, w górę i w dół. I jej piersi –
nabrzmiałe, mokre od potu, powołane do życia przez tego ślepca.
Palazzi pomyślał, że ten biedny kutas nawet nie wiedział, jak ona wspaniale wygląda! Chyba, że nie był ślepy. Oblizał
usta i powstrzymywał strach dławiący mu gardło. Zmusił się do myślenia.
W istocie, wiele trzeba było zmienić. Jeśli miał jutro wyjechać z Lindos, powinien teraz wykonać robotę. Wolał nie
odwiedzać mieszkania, w którym przebywają lokatorzy. Pomyślał jednak, że po tych erotycznych zmaganiach pogrążą się
w twardym śnie. Zresztą, nie miał wyboru, ponieważ Francuz także go rozczarował. Mniej niż tysiąc drachm, żadnych franków,
stary pozłacany zegarek i garść świecidełek, wartych może z trzysta tysięcy lirów.
Natomiast Garrison był inny. Sama biżuteria jego kobiety, nawet nie – połowa, była warta fortunę.
Po pięciu minutach odgłosy stały się szybsze. Po chwili Paulo usłyszał cichy krzyk – ostry i słodki. W końcu nastała
cisza. Na kilka minut. Potem odgłos bosych kroków na podłodze. Zgasili światła. Szelest kołdry i znowu cisza.
Ani Garrison, ani Vicki nie śnili o niczym ważnym tej nocy. Tak jak przypuszczał złodziej, miłość zmęczyła ich. Jeśli
nie liczyć głębokich oddechów, w domu panowała cisza.
Palazzi pakował do kieszeni pieniądze i kosztowności. Znalazł ich całe mnóstwo. Więcej niż trzeba, aby powetować
wszelkie rozczarowania. Nagle przebiegła mu przez głowę myśl o ucieczce. Miał już takie myśli tuż po wejściu do pokoju,
kiedy zobaczył, że kobieta leży na podłodze tuż u jego stóp! Palazzi widział w ciemnościach jak kot. Pomimo egipskich
ciemności był w stanie dostrzec w pokoju każdy szczegół. Światła latarki niemalże nie potrzebował.
Dziewczyna leżała tak blisko. Zawiązana chustka zasłaniała jej oczy. Klatka piersiowa unosiła się i opadała, unosiła się
i opadała. Spała nago, piersi tworzyły małe wzgórza. Rozłożyła szeroko ramiona i nogi. Palazzi wlepił w nią wzrok. Była to
lustracja podyktowana żądzą. Po drugiej stronie pokoju Garrison miał do dyspozycji dwuosobowe łóżko, na którym wcześniej
kochali się. Typowe greckie łóżko – nieco uniesione.
Paulo musiał uważać na każdy krok, aby nie potrącić dziewczyny i by cień nie padł na jej twarz. Nawet z zakrytymi
oczami mogła wyczuć jego obecność.
Teraz pozostało mu przebyć schody w taki sposób, żeby nie zaskrzypiały i zręcznie ominąć porozrzucane na podłodze
ubrania. Kilka drogocennych przedmiotów leżało na nocnym stoliku, torebka wisiała na poręczy schodów, portfel Garrisona
spoczywał w wewnętrznej kieszeni marynarki, zawieszonej od niechcenia na krześle.
Biżuteria była warta fortunę! Aż kusiło go, żeby zagwizdać z podziwu; podobnie na widok portfela. Pokaźny plik
nowiusieńkich banknotów dwudziestofuntowych. Naliczył ich przynajmniej ze trzydzieści, nie gorzej prezentowały się
drachmy.
Nagle Garrison poruszył się, trwało to sekundę, wystarczyło jednak, aby Palazzi stanął bez ruchu jak wrośnięty
w ziemię. Czekał, nasłuchiwał i obserwował pokój. Mężczyzna leżał twarzą do poduszki i pochrapywał z cicha. Po chwili
zmienił pozycję.
Światło księżyca zaostrzyło się i rozjaśniło kontury przedmiotów. Znowu zapanowały cisza i spokój...
Paulo ponownie podszedł do miejsca, gdzie spała Vicki.
Spojrzał na jej kochanka. Fosforyzująca tarcza zegarka świeciła tuż przy poduszce. Nagle zapragnął wydostać się stąd
jak najszybciej. Nieostrożnie nadepnął na skrzypiącą deskę, co spowodowało dalszy przestój; wstrzymał nawet oddech, zanim
Brian Lumley - Psychosfera
21 / 61
odważył się iść dalej. Czuł się dziwnie nieswojo. Wcześniej powykręcał wszystkie żarówki. Pomyślał więc, że nawet jeśli się
obudzą i będą próbowali włączyć światło, nie poradzą sobie.
Przestąpił śpiącą kobietę i usiadł na kamiennym parapecie. Kiedy już przerzucił jedną nogę przez okno, dziewczyna
poruszyła się i wyprężyła swoje piękne ciało. Światło księżyca padało na jej krągłe kształty. Palazzi miał wolne ręce, podobnie
jak drzemiący w nim demon. Wolno rozpiął zamek w kombinezonie, wyciągnął nabrzmiały członek i zaczął gładzić delikatną
skórę. Tam i z powrotem. Potem puścił go i dotknął piersi dziewczyny, drugą ręką zakrywając jej usta. Obudziła się, czując
czyjeś dłonie na swoim ciele. Jedna kneblowała jej usta, a druga ściskała, gniotła i szczypała.
– Richard! – próbowała krzyczeć.
Jednak Garrison i tak ją usłyszał. Obudził się. W takich sytuacjach, pomimo, że był eks-wojskowym ze świetnym
refleksem, Willy Koenig, eks-Schutzstaffel, zawsze go wyprzedzał. Przekręcił się na łóżku, wstał na równe nogi i otworzył
oczy. Złote promienie rozproszyły mrok. Palazzi puścił Vicki, wydał jakiś nieartykułowany skowyt i patrzył z przerażeniem
w płonące oczy piekieł.
– Idź spać, Vicki – powiedział lodowatym głosem Richard. – Zapomnij o tym, to nie dzieje się naprawdę. Wszystko
w porządku. Schlafen Sie.
Dziewczyna opadła na poduszkę.
Palazzi starał się uciec przez okno, ale poczuł, że jakaś niewidzialna siła przytrzymuje go i porywa w powietrze.
Poszybował na środek pokoju. Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Zamki w jego kombinezonie rozsunęły się i upadł na podłogę.
Nagi mężczyzna siedział na łóżku i wykrzywił usta w koszmarnym, pozbawionym wesołości uśmiechu. Podniósł rękę
i wskazał palcem okno.
– Idź – rozkazał.
Palazzi poczuł, że coś wypchnęło go przez okno, poszybował nad dachami w noc. Oczy ranił mu pęd powietrza, ubranie
powiewało jak czarne skrzydła. Leciał nad akropolem, światła Lindos oddalały się z każdą sekundą. Po chwili zobaczył
światełka łodzi rybackich.
Był nad morzem. Milę, dwie wyżej wielki odrzutowiec przeleciał mu nad głową.
– Nie! – krzyczał, mając nadzieję, że ktoś usłyszy go. Nie, nie chciałem jej skrzywdzić. Litości! Miej litość!
Nikt jednak nie słuchał. A już na pewno nie istota, która nagle, bez ostrzeżenia rzuciła go w dół...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
O szóstej rano Garrison-Koenig po zakończonej akcji dopijał piętnastą filiżankę kawy i wypalał dwudziestego
papierosa. Nie był to chłodny poranek, a jednak mężczyzna drżał.
Siedział na brzegu łóżka i wyglądał przez okno, słuchając opętańczego piania koguta i porykiwań osłów. Przez cały czas
myśli kłębiły mu się w głowie. Lindos, Rodos, Morze Egejskie... Zastanawiał się, co tu robi? Ostatniej nocy, tuż nad ranem,
zabił człowieka, a właściwie to Willy Koenig wykonał wyrok. Garrison nie mógł (nie chciał?) go powstrzymać. Schroeder
także przyłożył do tego rękę. Thomas Schroeder chronił nie tylko Vicki (niegdyś była pod jego opieką), ale również siebie.
Garrison nie mógł żyć własnym życiem, w jego ciele „mieszkali” jeszcze dwaj ludzie. To, co się działo z nim, dotyczyło
także ich. Ten związek wykańczał go. Postanowił stawić temu czoła. Utracie sił fizycznych, psychicznych i również,
w pewnym sensie, utracie zmysłów. Czasami wydawało mu się, że już oszalał, na przykład – kilka godzin temu. Nie miał
wpływu na te dwie zmory, ponieważ żyły w nim.
Nie należał wyłącznie do siebie. Dzielił się swoim ciałem, a także swoimi siłami, tracił je jak przeciekająca bateria
w latarce. Nie było szans na przypływ energii. Już niedługo światło miało zgasnąć. Umysł krążył wokół jednej myśli: „Nie ma
szans na przypływ energii”.
Gdzieś z zakamarków mózgu dało się słyszeć echo cichych słów.
– Nie pamiętasz, Richard? Zatrzymałeś maszynę. Zabiłeś bestię...
Rozpoznał głos Schroedera, ale nie mógł się porozumieć. On był nimi, oni byli nim.
Miał wrażenie, że potrafi odpowiedzieć na drugą część pytania. Zbladł. Psychomech to jedyna bestia, na której dopuścił
się mordu. Z zazdrości. Aby nikt nigdy nie poszedł w jego ślady ku...
Rozpaczy.
Rozpaczy zrodzonej ze strachu. Jego siły malały i zdawał sobie z tego sprawę. Czuł się teraz krańcowo wyczerpany,
wykończony, niezdolny przeciwstawić się temu, co mu zagrażało. To nie było zwykłe niewyspanie; nie – świadomość, że zabił
człowieka (ta świnia na to zasługiwała), nie – sposób, w jaki Vicki patrzyła na niego coraz częściej.
Po prostu czuł się sterowany. Na przykład zdarzenie z młodymi Grekami. Był to jego gniew, ale działanie Schroedera
i Koeniga. Podobnie włamywacz. Garrison za to płacił.
To jego energia się wyczerpywała.
„Nie ma szans na przypływ energii...” – myślał wciąż.
Znów jego ciało przebiegł dreszcz. Garrison przeszedł przez pokój i spojrzeniem włączył ekspres do kawy. Wspiął się
po drewnianych schodach. Za jego plecami ekspres nalał kawę do dwóch kubków, dodając odpowiednią ilość mleka
i dokładnie łyżeczkę cukru. Mały wir rozpuścił cukier. Kiedyś wszystkie te sztuczki odbywały się na oczach Vicki, teraz już
nie. Poza tym i tak spała. Ale kiedyś...
Na samym początku była olśniona, śmiała się serdecznie. Później... zrozumiała, na czym to polega. Teraz takie czary-
mary tylko ją przerażały.
Usiadł przy niej i dotknął ramienia. Było ciepłe i przyjemne. A kiedyś, nie tak dawno temu...
Wiedział, że nie będzie pamiętała niczego. Od kilku godzin nawet nie westchnęła, nie poruszyła się. Patrzył na nią,
wsłuchując się w równomierny oddech. Poczuł, jak serce zaczyna mu bić coraz szybciej – zaniepokoił się.
Skóra Vicki była nieco bledsza niż zwykle, pomimo opalenizny, i wydawało mu się, że dziewczyna nienaturalnie się
poci. Zobaczył prawie niezauważalne bruzdy wokół oczu i ust. Nie zmarszczki, kurze stopki. Wyglądały raczej na znamiona
Brian Lumley - Psychosfera
22 / 61
zaburzonego metabolizmu lub... czegoś, co od dawna przestał brać pod uwagę!
Dygoczącymi palcami rozwiązał chustkę na jej twarzy i kciukami uniósł powieki. Spała dalej, a on cofnął się
przerażony. W zaczerwienionych oczodołach tkwiły duże, pokryte bielmem oczy. Złoty blask zniknął!
Garrison postanowił działać.
– Spójrz! – rozkazał. – Wypełnij się światłem, życiem, ciepłem i energią! Weź moją...
Powoli oczy dziewczyny rozjaśniły się na powrót złotą poświatą. Bruzdy zniknęły, skóra wygładziła się, puls i oddech
powróciły do naturalnego stanu.
– Obudź się!
Otworzyła duże złote oczy i uśmiechnęła się.
Richard z trudem panował nad drżeniem ciała.
– Jest ranek, Vicki – zdołał w końcu wykrztusić. – Zaparzyłem kawę.
Ranek – jak zadecydował Garrison – ostatni na Rodos. Były sprawy, które musiał bezzwłocznie załatwić. Póki jeszcze
na to czas...
Joe Black zostawiał małe kwoty pieniędzy w kieszeniach informatorów. Byli mu potrzebni. To jednak nie jedna z jego
informatorek, ale młoda śliczna przedstawicielka brytyjskiego biura podróży wyciągnęła go rankiem półprzytomnego z łóżka.
Black mógł nie skojarzyć pewnych faktów, szybko jednak zrozumiał, że mają wspólne interesy, którym na imię Garrison.
– Tak – potwierdził, przecierając zaspane oczy i ziewając szeroko. – Interesuje mnie, ee, pensjonat „Adonis”. Wszystkie
trzy pokoje. Są lepsze od tego. Ale – zaczynał kojarzyć – o ile mi wiadomo, facet, który tam mieszka, będzie na miejscu jeszcze
jakieś pięć dni.
– A jednak nie, panie Schwartz. – Uśmiechnęła się. – Wyjeżdżają dzisiaj rano, chyba do Londynu. Dostałam cynk od
Kostasa Mekosa, jednego z tutejszych taksówkarzy; jakieś dwadzieścia minut temu.
Joe teraz zrozumiał wszystko. Kostas był jednym z jego informatorów, chętnie przyjmował małe zaliczki. Ale
dwadzieścia minut temu...
– Rozumiem. Pani jest agentką biura „Skymed”, a pensjonat „Adonis” jest własnością biura „Skymed”, a pani...
– Tak, nie lubię, kiedy takie wspaniałe pokoje stoją puste!
– Widzi pan – odezwała się ze słodyczą w głosie – pan Garrison zapłacił z góry za wszystko, a pieniądze nie podlegają
zwrotowi i w tej sytuacji...
– Mogę wziąć te pokoje po zniżonej cenie?
– No, cóż...
– Trzydzieści procent taniej?
– Nie mogę podać dokładnie...
– Oczywiście, że nie, rozumiem. Wobec tego pani, ee...?
– Po prostu – Linda. Linda i Lindos, hm? – Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie.
– Jasne, Linda. Zaprosiłbym cię do środka, ale widzisz, jestem całkiem goły. Czy mogę się z tobą zobaczyć później?
Rozumiesz, muszę skontaktować się z moimi znajomymi w Rodos. Nie mogę podejmować pochopnych decyzji. Już mogli się
sami jakoś urządzić.
– O, tak. – Była trochę zawiedziona. – Moje biuro znajduje się...
– Wiem, gdzie to jest – odparł Black, myśląc: „Odwal się, ty głupia dziwko!” Postanowił przyspieszyć jej odejście.
– Posłuchaj, wiem, że jest wcześnie, ale tak się złożyło, że mam tutaj butelczynę i właśnie chciałem siadać do śniadanka.
Gdybyś miała ochotę, tego...? – Uchylił drzwi trochę szerzej, ukazując owłosioną klatkę piersiową.
Nie można powiedzieć, że Joe był podobny do Apolla; w dodatku teraz – nie ogolony, z odorem whisky w oddechu.
Sztuczka odniosła spodziewany rezultat. Linda z Lindos cofnęła się od drzwi, uśmiech przylepiony do ust stał się teraz
sztuczny i wymuszony, uprzejmość pracownicy biura turystycznego zniknęła w jednej chwili.
– Dzięki, ale już jadłam śniadanie. Jestem rannym ptaszkiem.
– Cóż, szkoda. – Zamykał już drzwi.
– Ale... Pan nie jest Niemcem. Mam na myśli pana nazwisko. Widziałam pana w wiosce i pomyślałam...
– Moja żona jest Niemką – Joe skłamał. – Spędziłem tam całe wieki. – Znów uchylił szerzej drzwi. – Oczywiście jestem
tutaj sam i...
Ale Linda z Lindos już zniknęła w zalanej słońcem uliczce....
Bert był „przyjemniaczkiem”. Swoje zadanie wypełniał jak zwykle z niespotykaną dokładnością. Stawiał dwuosobowej
załodze samolotu Garrisona wódę, wkradał się w ich łaski, przy okazji zyskując względy długonogiej stewardesy.
Ich kontakty stały się pasmem nieprzemijającej zabawy. Nie troszczył się o zachowanie w tajemnicy swoich
prawdziwych danych – bowiem sądził, że nie będą mieli okazji do składania zeznań. Te wakacje na Rodos nieźle kosztowały,
ale bracia mogli sobie na nie pozwolić; płacił Carlo Vincenti. Poza tym Bert zawsze lubił wystawne życie.
Zabawiał się w szczęśliwego miłośnika gier hazardowych na wakacjach, szukającego wesołego towarzystwa, które
pomogłoby mu wydać wygraną, nie za szybko jednak, ponieważ nie nawykł do roli milionera. Załoga samolotu Garrisona, ze
swoimi szczupłymi mimo wszystko dietami, nie dała się długo prosić. Po dwóch dniach Bert wyraził zainteresowanie maszyną
i kiedy zabrali go na lotnisko, cieszył się jak dzieciak nową zabawką; jak wredny bachor, który będzie odrywał nowej zabawce
kółka (w tym przypadku – kabinę pasażerską, podwozie i instalację).
Urządzenie było małe, ale śmiercionośne, mieściło się w kieszeni. Black przylgnął do metalu w ładowni samolotu.
Mechanizm zaczynał działać po sygnale przekazanym przez elektroniczne urządzenie Berta. Miało to nastąpić tuż po starcie.
A wtedy... Wtedy tam, w górze, po godzinie, gdzieś nad Morzem Egejskim, pomiędzy Grecją i Turcją...
Morze miało w tym miejscu sześćset stóp głębokości; na twarzy Carla Vincentiego zagościł uśmiech.
Bombowiec Bert Black rzadko miewał sny, a już na pewno nigdy nie cierpiał z powodu koszmarów. Był człowiekiem
bez sumienia, co okazało się bardzo korzystne w jego branży; bez skrupułów; pozytywnie nastawionym do życia, odwrotnie niż
jego brat. Kochał świat i ludzi, a że czasem musiał kogoś zabić, no cóż... takie jest życie.
Brian Lumley - Psychosfera
23 / 61
Tego ranka obudził go telefon. Podniósł słuchawkę, zanim śpiąca obok dziewczyna poruszyła się. Joe zmienionym
głosem poinformował brata o wszystkim.
– Są w drodze. Odlatują dzisiaj.
– Jasne – odpowiedział Bert, nie spuszczając oka z dziewczyny.
– Zrobisz to?
– Już jest zrobione. Wszystko z wyjątkiem coup de grace!
– Tak? A ty wciąż jesteś w hotelu? Rusz dupę i szoruj na lotnisko!
– Spoko, spoko! – syknął. Dziewczyna westchnęła przez sen. Szybko zasnęła po burzliwej nocy. – Nie odlecą beze
mnie. Nie zrobią mi tego.
– Co takiego? Posłuchaj, co ty tam, do diabła...
– Mówię: spoko – powtórzył. – Wyjaśnię później. Uwierz mi, załatwiłem wszystko na cacy. Do licha, będę tam, na
lotnisku i pomacham im chusteczką na pożegnanie! – Położył słuchawkę, przerywając potok przekleństw płynących z ust brata.
Odwrócił się, ostrożnie obrócił dziewczynę na plecy, rozsunął jej nogi i klęknął pomiędzy nimi. Wtedy obudziła się.
– Bert? Znowu?
– Hej! – przywitał ją. – Wstał wspaniały dzień. Jeśli go właściwie zaczniemy, będzie taki do końca. – Wśliznął się w nią.
– Ciesz się o poranku, dziewczyno! – A w myślach dodał: „Póki możesz, kochanie. Następny koleś, który się do ciebie
dobierze, będzie miał płetwy albo długie, długie szczypce!”
– Komu tak machałaś? – zapytał Garrison stewardesę, kiedy weszła do kabiny pasażerskiej, tuż po starcie. – Stałaś cały
czas przy oknie, śmiałaś się i machałaś do kogoś.
– Och, przyjaciel. Poznaliśmy go na Rodos. Miły gość. Więcej forsy niż rozsądku, ale, wie pan, miły.
– Och! – uśmiechnęła się Vicki. – Romans na greckich wyspach, co?
– No, niezupełnie. – Dziewczyna zmarszczyła nos. – Było miło, ale nie sądzę, że się jeszcze kiedyś zobaczymy. Poza
tym miał w sobie coś takiego... – Wzdrygnęła się. – Dobra zabawa, ale jak dla mnie zbyt wyrachowana. Był chłodny.
Zastanawiała się jeszcze przez chwilę i zakończyła: – Pomagał nam zabić nudę. No, a teraz, pani Garrison, panie Garrison,
czego się państwo napiją przed posiłkiem?
Sączyli lodowate drinki, wybierając mięso na zimno i przystawki, a na deser – lody i likiery. Rozmawiali przy posiłku.
– Obiecałeś, że powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi – zapytała Vicki, porzucając pogodny nastrój, który przybrała
na użytek załogi. – Dlaczego jedziemy do domu? Dlaczego przerwaliśmy wakacje?
Richard popatrzył przez okno, łyknął piwa i zabrał się do piersi kurczaka.
– Vicki, pamiętasz naszą rozmowę ostatniej nocy? Jestem teraz w stanie sprostać wszystkim przeciwnościom. Będę to
robił od zaraz, póki jeszcze nie jest za późno.
– Czy możesz coś na to poradzić?
– Tak, przy odrobinie szczęścia. Zrobiłem zasadniczy błąd: zniszczyłem Psychomecha. Ale to nie wszystko. Odbuduję
Maszynę. Czy też raczej – zlecę odbudowę. Człowiek, który pracował dla Garetha Wyatta przy modyfikacji Psychomecha, jest
teraz mój. Jeśli mu pomogę, nie powinno być żadnego problemu.
– Żadnego problemu – westchnęła. – Jeżeli uważałeś, że to takie pilne... – znowu westchnęła. – Naprawdę podobało mi
się w Lindos, ale...
– Żadnych „ale”, Vicki – przerwał jej Garrison. – To jest bardzo pilne. Myślałem, że wyciągniesz podobne wnioski
z naszej ostatniej rozmowy. Gdybym potrafił powiedzieć ci wszystko, byłabyś przerażona.
– I tak mnie to przeraża. Maszyna rozszerzająca umysł, a ty – zdany na jej łaskę i niełaskę!
Garrison zakrztusił się.
– Psychomech nie był jakimś potworem – odparł po chwili. – Nawet jeśli konstruktorzy mieli odchylenia. Maszyna to
tylko maszyna. Byłem zdany na jej łaskę, ale tylko dlatego, że powierzyłem swój los niebezpiecznemu człowiekowi.
Zemściło się to na nim, zemściło okrutnie! Teraz to wszystko już historia. I tak... muszę to zrobić jeszcze raz. Dla
mnie...ale i dla ciebie...
Vicki wiedziała, co Richard ma na myśli. Jej bateria przeciekała. Wzdrygnęła się na wspomnienie agonii i tortur, jakich
doznała... zanim umarła. Nie chciała o tym myśleć. Zaczęła coś mówić, ale nie dokończyła swojej myśli. Od startu minęła
godzina. Znajdowali się nad Morzem Egejskim, lecieli w kierunku granicy jugosłowiańsko-bułgarskiej.
Pod ich stopami, w małej ładowni, urządzenie Bombowca Berta Blacka przestało tykać. Nastąpiło zwarcie. Podłoga
wygięła się jakby od uderzenia potężnego młota. Rozległ się odgłos głuchej eksplozji. Odłamki szkła i metalu wyleciały przez
wybite okna, samolot zatrząsł się gwałtownie... Jak śmiertelnie ranny smok ryknął i runął z łoskotem w dół...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Charon Gubwa siedział w swoim gabinecie. Pomimo tego, że wyłożony pancernymi płytami pokój był duży; stojące
w nim dwa wielkie pulpity i trzy stalowe półki zapełniały go dokładnie. Nieco chaotyczny wygląd tego pomieszczenia był dla
Gubwy luksusem. Uważał, że wiedzie bardzo uporządkowane życie, więc odrobina niedoskonałości stała się czymś
koniecznym i wspaniałym zarazem. Książki leżały wszędzie w artystycznym nieładzie, a na półkach widniały puste miejsca.
Książki oddawały klimat zainteresowań ich właściciela. Kolekcjonował wszystko, co wiązało się z tak zwanymi
„pobrzeżami” prawdziwej nauki. Poza tymi były jeszcze inne; obok książek dotyczących parapsychologii (głównie telepatii,
lewitacji i telekinezy) znajdowały się tam prace z dziedziny mitologii świata, politycznych doktryn, religii, wojny – jej skutków
i przyczyn, mnóstwo biografii wodzów, dyktatorów, królów, cesarzy i tyranów. A także poświęcone prześladowaniom, skutkom
zażywania narkotyków, substancjom wywołującym choroby nowotworowe, truciznom, kwasom, śmiertelnym chemikaliom
i promieniotwórczości.
Na pulpicie poniewierały się do połowy skończone lub rozbite przedmioty i różne elektroniczne cacka – niektóre z nich
były, lub miały być, urządzeniami do pomiaru sił i napięć innych niż te wymierne według współczesnej fizyki. Stały tam
Brian Lumley - Psychosfera
24 / 61
hipnotyczne wahadełka, urządzenia do „prania mózgu” (obracające się zwierciadła z kryształowymi kulami) oraz zwykły
przenośny laser.
Ściana była zawieszona fotografiami przedstawiającymi seks w najprzeróżniejszych odmianach i odcieniach: od
najprostszych, poprzez lekkie odchylenia od normy, aż do najbardziej wyuzdanych i perwersyjnych zboczeń – sadyzmu
i sodomii.
Mówiąc krótko, pomieszczenie sprawiało wrażenie kryjówki-jaskini dwudziestowiecznego czarnoksiężnika.
Pomimo ogólnego bałaganu w jednym miejscu panował wzorowy porządek – w szafce, w której Gubwa przechowywał
zapiski swojej potęgi. Wyjął z niej kartę zatytułowaną:
„Charles Edwin Jackson”. Była już bezużyteczna, podobnie jak sam Jackson. Gubwa nie miewał poczucia winy, żalu ani
wyrzutów sumienia, bowiem to dobre dla głupców. Jeszcze raz przekartkował akta, po czym przedarł je na pół i wrzucił do
kosza na śmieci.
Śmieci... Wszystko ma swój koniec, chyba, że ktoś jest nieśmiertelny. Nie zastanawiał się dłużej nad tym, ta myśl
zajmowała wystarczająco długo jego uwagę, a czas zawsze działał na czyjąś niekorzyść.
Minęły już dwadzieścia cztery pracowite godziny od czasu, gdy Charon zajrzał do umysłu Vicki Maler. Zabezpieczenie
Zamku miało pewne luki, które należało wypełnić. Ten gwałt nie powinien był mieć miejsca – wykazał błędy w systemie.
Każdy strażnik zażywał narkotyki; częściej lub rzadziej. Niewolnicy z nizin społecznych karmieni wyśmienitej jakości
prochami. Nie wszyscy trafili do Gubwy w ten sposób, jednakże całkowita zależność od niego stanowiła atut. Psy nie kąsają
ręki, która je karmi.
Najwyraźniej Jackson nie był zbyt wiernym psem!
Tak przynajmniej sądził Gubwa, dopóki nie przejrzał kartoteki tego człowieka. Ukazała mu pewne sprawy w całkiem
nowym świetle. Po pierwsze: Jackson był częściowo odporny na hipnozę. Odporny, a nie niepodatny. Są ludzie, których nie
można zahipnotyzować (Gubwa zetknął się z takimi ludźmi kilka razy), ale to coś innego. Odporność strażnika wynikała
prawdopodobnie z nieustannej walki z rodzicami w okresie nastoletnim, co spowodowało wykształcenie się siły charakteru
i niezależności w podejmowaniu decyzji. To nakazywało mu postępować wbrew nakazowi z zewnątrz i na przekór samemu
sobie. Dodatkowym objawem była trudność, z jaką Gubwa wdzierał się do jego myśli. Zmuszony przez tyle lat skrywać myśli
i uczucia przed rodzicami, Jackson rozwinął w sobie dużą odporność na czytanie myśli.
Po drugie: jego organizm został wyniszczony; narkotyk „napoczął” go już w kilku miejscach. Pan Zamku sprawował
ścisłą kontrolę nad dawkami narkotyku – nie chciał, aby żołnierze stawali się nieprzydatni. Podczas ostatnich pracowitych
godzin zwiadowcy odkryli dostawcę, który przyznał się do zaspokajania potrzeb Jacksona. A zatem podwładny wspomagał
dostawy Charona robionymi domowym sposobem, przez to zanieczyszczonymi, narkotykami. W ten sposób uniezależniał się
od swojego władcy.
Nie tylko był mniej podatny na hipnozę, ale także mógł ją wykorzystywać do własnych celów. Kiedy Gubwa nakazywał
żołnierzom „żyć własnym życiem” i zachowywać się normalnie, lał wodę na jego młyn. Jackson pochodził z nizin społecznych,
wychowywał się w getcie i jego poglądy na normalność odbiegały znacznie od ogólnie przyjętych zasad.
Getto nie jest normalnym miejscem na ziemi, panują tam odrębne prawa. Poza tym od dawna był gwałcicielem. To nie
zostało dowiedzione, ale policja wiązała go z napadami na kobiety już w 1979 roku. Werbując Jacksona, odnotowano tylko
pewne skrzywienia w psychice i niezaspokojenie seksualne, które wraz z nałogiem musiało w końcu spowodować uzależnienie.
Nieszczęśliwie się złożyło, że zwiększyło także jego niepoczytalność. Kiedy ofiara leży w zasięgu ręki, gwałciciel korzysta
z okazji!
Gubwa nie mógł winić nikogo. Wystarczyłaby odrobina wiedzy o strażnikach myśli przekazana żołnierzom i można by
uniknąć całego zajścia. W tej historii zawiodło go wyczucie.
Na szczęście miał w swoim haremie dziewczynę, której uzależnienie od narkotyków dochodziło do punktu krytycznego.
Bezużyteczna jako obiekt seksualny; nawet jej miłość była nierzeczywista. Powinna więc zakończyć swoją służbę jako
strażniczka myśli, a potem... Studnie pod Zamkiem miały kilkaset metrów głębokości. Przez piętnaście lat służyły mu bez
zarzutu, a więc mogły robić to dalej...
Pan Zamku otrząsnął się z zamyślenia. Marnował czas, a to irytowało go najbardziej. Stracił dwadzieścia cztery godziny
na dochodzenie. Inne bardzo ważne sprawy czekały na niego. Pragnął rozniecić ogień pod beczkami z prochem na całym
świecie. Wiedział też, że jeśli nie dopilnuje wszystkiego osobiście, jego diabelska potrawa straci specyficzny smak.
Opuścił gabinet, przeszedł przez laboratorium i skierował się do Centrum Dowodzenia. Całość operacji miała trwać nie
więcej niż chwilę, ale musiał jeszcze raz upewnić się, czy czegoś nie przeoczył. Na przykład Kadafi. Mały wysiłek i Gubwa
mógł zwrócić uwagę Libii na sąsiedni Niger, Czad i Sudan. Nie chciał jednak przesadzać – równowaga powinna zostać
zachowana. Był to umysł na tyle gwałtowny, że nie potrzebował żadnych nacisków z zewnątrz. Charon wolał mieć pewne
sprawy pod kontrolą.
Następnie generałowie Chan Tan Masung i Lipan Dang z granicy chińsko-sowieckiej. Według Gubwy jakieś jedno czy
dwa zajścia powinny wystarczyć.
Nadszedł także czas na to, aby Francja zaoferowała Argentynie nową rakietę ziemia-morze, Excism III, niewykrywalną
przez radar. Miało to dać do myślenia Brytyjczykom na Falklandach.
Gubwa pamiętał też o Ruchu Wyzwolenia Palestyny; od ostatniego pogromu za długo siedzieli cicho. Nikły nacisk myśl
zakodowana w czyimś umyśle – a już młody przywódca, Ali Zufta, wyrośnie przez noc na nowego wodza armii!
Należało jednak uważać, żeby coś nie wymknęło się spod kontroli. Z drugiej strony miał pewne sugestie do przekazania
rządzącym kręgom w Izraelu...
Dotarł do Centrum Dowodzenia i wydał zakaz wstępu.
Następnie wziął końcówkę komputera i zasiadł przed wielkim globusem. Uśmiechał się, wystukał: GLOB
i WASZYNGTON DC. Kiedy globus zawirował, a po chwili znieruchomiał, Gubwa utkwił wzrok w stolicy Stanów
Zjednoczonych. Jego umysł stworzył obraz Białego Domu. Wdarł się do wnętrza. Człowiek, którego szukał, przebywał
w środku... Drzemał! Odpoczywał przed męczącym wieczorem. Wszystko poszło według planu.
Brian Lumley - Psychosfera
25 / 61
Wśliznął się...
... Sen o zbożu, pszenicy... niezliczone pasy transmisyjne przenoszące niezliczone worki... kosze i silosy, tony złotego
zboża, aby napełnić brzuchy Sowietów...
... Pokój i dobra wola... kostka lodu topiąca zimnowojenny koktajl...
... Przywódcy państw uśmiechają się, podają sobie ręce przez stół, obejmują się... ich narodowe flagi rozwieszone na
ścianach...
... Pieniądze dla farmerów, biedaków... praca dla wszystkich... pokój... dostatek... wyborcy!
– NIE! – włączył się Gubwa. – NAPRAWDĘ ZAMIERZASZ KARMIĆ TYCH LENIWYCH GNOJKÓW, ABY BYLI
DOSTATECZNIE SILNI I WYPOWIEDZIELI CI WOJNĘ? CZY NAPRAWDĘ BĘDZIESZ PAKTOWAŁ Z TYMI
ŚMIERDZIELAMI DLA KILKU GŁOSÓW? KTO WOBEC TEGO ODDA GŁOS NA TAKIEGO MIĘCZAKA?
... Chaos!... sen staje się koszmarem... obrazy migają jak w kalejdoskopie... marnowanie zboża... sowieckie statki
wracają puste... chude twarze... głodne dzieci... znów zboże...złożone w dokach, gnijące, pełne szczurów... chaos i groza!
– NIE! – Gubwa ukazał żelazną pięść rozbijającą pasy transmisyjne, rozrzucającą góry zboża na prawo i lewo. Po kazał
rosyjskie fabryki produkujące rakiety; robotnicy słabnący z głodu w halach montażowych. Rakiety rdzewieją w silosach. Armie
czołgów ryją gąsienicami przed granicą Europy. Ich szkieletowate załogi wyskakują z wieżyczek i błagają o żywność. Głodny
wróg to słaby wróg!
... słaby przeciwnik... Kozacy spadają z koni... hordy Mongołów zrzucających broń ze słabych ramion...
– ZAGŁODZIĆ, ZAGŁODZIĆ ICH! ZAGŁODZIĆ!!!
... mapa świata... Rosja i jej satelity wypełnione po brzegi głodnymi oczami, zapadłymi policzkami...
– NAKARM ICH, ALE WE WŁAŚCIWYM CZASIE, KIEDY PRZYJDĄ DO CIEBIE NA KOLANACH!
... wszechmocna dłoń rozdaje z rogu obfitości... cały świat na kolanach wielbiący potężną, wielką Ameryką, A-me-
ryka!... Gwiaździsty sztandar... Biały Dom...
Charon otworzył oczy i uśmiechnął się.
– Doskonale! Wyśmienicie! – Zatarł ręce. – Teraz Moskwa, czas, och, wczesny poranek. Czas dobry jak każdy inny.
Gubwa wystukał GLOB, MOSKWA. Jego umysł odszukał Kreml...
Samolot wirował na niebie jak unoszony wiatrem jesienny liść lub jak olbrzymia srebrna ćma poparzona słońcem. Od
eksplozji minęło dziesięć sekund. Wewnątrz podłoga wybrzuszyła się, fotel przytrzymywał Vicki i Garrisona wciśniętych
pomiędzy wygiętą ścianą i potrzaskanym oknem. Silniki nie pracowały; zamiast ich ryku słychać było świst powietrza.
Ciśnienie utrzymywało się na dobrym poziomie, ale pilot stracił panowanie nad maszyną. Sytuacja beznadziejna –
spirala lotu zacieśniała się wraz z wytracaniem wysokości.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i uczepiona kotary stewardesa usiłowała wejść do kabiny pasażerskiej. Krew leciała jej
z nosa, miała szeroko otwarte oczy.
– Spadamy! – niepotrzebnie wykrztusiła z siebie.
Garrison wepchnął Vicki na siedzenie.
– Co się stało? – zawołał.
Zanim mu odpowiedziała, wiedział wszystko. Sytuacja krytyczna. Dziewczyna była śmiertelnie przerażona, dostała
histerii.
– Pasy! Rozpiąć pasy! Kamizelki ratunkowe! – krzyczała mimo to.
Garrison sięgnął umysłem do pilotów. Jeden był oszołomiony. Musiał uderzyć w coś głową. Drugi, pomimo
świadomości nieuchronnej katastrofy, starał się wymóc na maszynie posłuszeństwo. Przerażony człowiek świadomy śmierci.
Ale dzielny.
– Kurwabombabombakurbomba – powtarzał wciąż – koniekonieckoniec! tokoniecbombakoniecbomba!
– TO NIE KONIEC! – Garrison przemówił do umysłu pilota.
– Gównoprawdagównoprawda!
– MIEJ WIARĘ!
– Wiarę? – Pilot jakby nagle zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Garrison wyczuł w jego głosie bojaźń bożą. Ten
człowiek był katolikiem, głęboko wierzącym, praktykującym.
– WIARY! – powtórzył. – ZŁAP ZA STERY!
– Niemogęniemogęniemogę! Ruinaruina!
Garrison wiedział, że jest w stanie się uratować. I prawdopodobnie uratuje Vicki. Teleportacja. Ale... Co z tymi ludźmi?
Nie wiedział, jak dużą mocą dysponował i co będzie, jeśli się pomyli. Nie chciał ich tak po prostu zostawić! Ale jeżeli
miał ich ocalić, potrzebował do tego pomocy pilota, jego wiary.
– JESZCZE NIE CZAS NA CIEBIE, MÓJ SYNU – po wiedział.
– MójBożeBożeBoże! – Ręce pilota gorączkowo szukały drążka.
Garrison użył swojej mocy – podniósł samolot.
– Mój Boże! – Poziom adrenaliny już nieco opadł w organizmie pilota. Ręce mu drżały – samolot reagował na przy
rządy! – Mój wielki litościwy... Boże!
– WYRÓWNAJ KURS.
– Tak, o, tak?
Garrison miał oczy zamknięte, jego umysł pracował na najwyższych obrotach.
– Zdaje się, że już wszystko w porządku. Pilot będzie cię potrzebował. Zrób mu kawy – powiedział do stewardesy.
Dziewczyna patrzyła na niego, uśmiechając się głupkowato.
– Kawy! – wybuchła głośnym, histerycznym śmiechem.
– Pierdolić kawę! Do kurwy nędzy, gówno, a nie kawa! – Groza pozbawiła ją prawie zmysłów. Łzy stanęły jej w oczach,
twarz przypominała białą maskę, krew wciąż kapała z nosa.
– Tak, kawy – powtórzyła Vicki, po czym wstała i wymierzyła dziewczynie siarczysty policzek.
Brian Lumley - Psychosfera
26 / 61
Uderzenie uspokoiło ją. Ocierając łzy, powlokła się do kabiny pilotów. Vicki zapięła pas Garrisona. Wiedziała, że to on
ratuje im życie; wiedziała i chciała zapewnić mu spokój.
– WZNIEŚ SAMOLOT – powiedział do pilota. – WZNIEŚ SIĘ NA POPRZEDNIĄ WYSOKOŚĆ.
– Nie ma ciągu! Silniki nie działają! To niemożliwe! – Pilot płakał, łzy ciekły mu po twarzy. Rozmawiał z...
– WIARY!
Samolot zaczął się wznosić. Bez silników wzlatywał coraz wyżej, tnąc skrzydłami powietrze.
– Vicki – wykrztusił Garrison przez zaciśnięte zęby – potrzebna mi twoja pomoc.
– Co mogę...?
– Nie, nie dotykaj mnie! – uchylił się przed jej ręką. – Po prostu... wznieśmy się! Będzie leciał, leciał, lecimy. Powtarzaj
sobie w kółko te słowa: uda nam się, uda się, uda. Powtarzaj i wierz w to.
Wzięła głęboki oddech, oparła się i zamknęła oczy. Zacisnęła dłonie w pięści.
– Uda nam się, uda się, uda...
Drugi pilot był nieprzytomny. Garrison postanowił próbować.
– OBUDŹ SIĘ. POTRZEBUJEMY TWOJEJ POMOCY. UDA SIĘ. ZOBACZYSZ! – wycofał się. Czuł, że traci siły.
Potrzebował pomocy. Miał wrażenie, jakby wpadł w dziurę w ziemi. Kiedy ruszył w głąb ciemnicy, jego umysł rozdwoił
się – druga połowa została tam, na straży.
Ciało Garrisona wcisnęło się w fotel. Miał twarz białą jak kreda. Było teraz bezużyteczne – skorupa dla dwóch
utrzymujących samolot umysłów. Garrison natomiast...
Toczył inną bitwę. Leciał inną maszyną. Psychomech. Tylko, że Psychomech nie leciał, a spadał w przepaść!
– Kłamca! – Wrzask Garrisona zagłuszył wycie Suzy. Schroeder łgarz! Kłamca!
Ale Schroedera nie było, a maszyna spadała dalej. Życie Garrisona zawisło na włosku; pies przylgnął do jego pleców –
Suzy bała się nie mniej niż on. I nagle, jak ciepły płaszcz zarzucony na plecy, przyszedł spokój i opanowanie. Uczucie
silniejsze od strachu – musiał poznać sprawcę swego nieszczęścia.
Richard pragnął wiedzieć, kto czai się tam, na dole, w ciemnościach i ściąga go w przepaść. Ktoś to zaplanował. Jakiś
zaciekły wróg, może jeden z czarowników ze studni? Ale który? To prawda, jego moc była teraz słaba – nie na tyle jednak, aby
nie mógł oddać ciosu. Chciał przynajmniej spróbować.
Posłał swą uskrzydloną myśl wstecz, do snu we śnie. Jeszcze raz zasiadł w kręgu czarowników i jeszcze raz przyjrzał
się, jak kreślą swoje tajemnicze runy, odczyniają złe uroki. Zobaczył twarz, którą poznał od razu. Ciemną i ponurą, należącą do
postaci, której piękny strój nie był w stanie skryć zła czającego się w duszy.
Tasował karty i od czasu do czasu puszczał w ruch koło małej ruletki. Jego oczy ciemniały z nienawiści, gdy spoglądał
na miniaturową postać Garrisona zamkniętą w kryształowej kuli.
Garrison w szklanej kuli leciał w dół bezdennej przepaści. Wiedział już, że znalazł winnego! Wciąż spadając,
skoncentrował całą swoją siłę. Otoczył się nią jak płaszczem, zwinął ją wokół siebie, tak jak się kręci pejcz. Jeszcze raz sięgnął
do studni czarowników i smagnął swoim biczem twarz maga z kartami i ruletką...
Interesy Carla Vincentiego szły jak zawsze i jak zawsze były to brudne interesy. Całkowicie. Rzecz miała miejsce
w jednym z jego burdeli na Knightsbridge. Dwaj chłopcy grali rolę pomocniczą, gwiazdą wieczoru była jedna z dziewcząt
Vincentiego, złapana na gromadzeniu zbyt dużej ilości pieniędzy. Musiała dostać nauczkę. Normalna, powszednia sprawa.
Carlo wystąpił w roli nauczyciela.
Tłuścioch Facello i Toni Murelli z dwóch stron przytrzymywali dziewczynę na krześle. Poszarpali jej sukienkę i zadarli
biustonosz do góry – piersi wystawały spod czarnego materiału. Vincenti uważał, że z babami trzeba postępować ostro. Była
posiniaczona i opuchnięta w wyniku kolejnych rund, jakie dla rozgrywki stoczyły z nią zbiry mafiosa. To miało służyć
podkreśleniu wagi jego słów.
– Mary – powiedział Sycylijczyk łagodnym, prawie czułym głosem, przyciągając drugie krzesło i siadając na nim
okrakiem – przysparzasz mi zmartwień. Trzeba się nad tym zastanowić. Tego nie lubię. Lubię jasne sytuacje. Lubię, gdy
dziewczyny robią, co do nich należy. Lubię kurwy zarabiające pieniądze i biorące swoją działkę. Ale zagarnięcie mojej działki
albo nie powiadamianie mnie, że jest jakaś działka do zabrania – tego naprawdę nie lubię! – Głos stał się ostrzejszy.
Sycylijczyk złapał gwałtownie za pierś dziewczyny i szarpnął z całej siły, pozostawiając krwawy ślad.
Omdlewała, była śmiertelnie przerażona. Młoda blondynka miała może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat; chyba była
niebrzydka, ale teraz oczy zwęziły się w przerażeniu, a twarz wyrażała jedynie paniczny lęk. Przypominała zaszczute zwierzę.
„Jak to jest z nimi? Kiedy się boją, zawsze wyglądają tak paskudnie?” – pomyślał Vincenti.
– Było tylko kilka numerków na boku, panie Vincenti, słowo! W czasie wolnym... – wykrztusiła dziewczyna.
Vincenti wybuchnął krótkim chrapliwym śmiechem. Odpowiedział mu rechot zbirów.
– W czasie wolnym? Kobietko, twój wolny czas należy do mnie. Nikt ci nigdy nie powiedział? Marnowałaś mój czas.
– Ale ja nie...
– Ależ tak! – Przechylił się na krześle. – A teraz posłuchaj. Może pracowałaś za ciężko i pomieszało ci się w główce;
zapomniałaś o lojalności. No nie? No... Jak widzisz, jestem naprawdę ludzkim facetem. Oto co zrobię. Dostaniesz kilka dni
urlopu. Takich wakacji. Bez pracy. Oczywiście będzie to urlop bezpłatny, ale poradzisz sobie. Masz przecież forsę, którą
zwędziłaś. A żeby się upewnić, że nie będziesz pracować... – Zaciągnął się cygarem, strzepnął popiół i zbliżył rozżarzony
koniec do piersi dziewczyny.
– Nie, panie Vincenti! Nie! Niech pan tego nie robi! Proszę! – krzyczała, starając się wyrwać. Facello i Murelli
ponownie zarechotali i wzmocnili uścisk.
– Bo widzisz – Carlo znów przemawiał spokojnym głosem – nie za wielu znam facetów, którzy chcieliby ślinić
ropiejące cycki. Zastanawialiby się, jak do tego doszło. Pomyśleliby, rozumiesz, że może złapałaś jakiegoś syfa, co? – Złapał ją
za pierś i zbliżył rękę z cygarem do sutka.
To, co się teraz stało, było zbyt szybkie, aby ktokolwiek mógł zareagować. Dziewczyna, nieprzytomna ze strachu, nawet
tego nie widziała.
Brian Lumley - Psychosfera
27 / 61
Vincenti zgiął się, jakby pod olbrzymim ciężarem. Krzesło trzasnęło, a on walnął o podłogę.
– Nie! – krzyknął.
Kiedy jego goryle puścili dziewczynę i podbiegli, coś uniosło go w górę i cisnęło na ścianę. Na szczęście dla niego, była
cienka i zbudowana z miękko włożonych sklejek. Na szczęście, ponieważ nie stawiała oporu, kiedy przez nią przeleciał...
Rozszalały podmuch wiatru rozkołysał obrazki na ścianach, zatrzaskiwały się okna i drzwi, drobne przedmioty spadały
z półek. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy, cztery sekundy. Potem wiatr ucichł i nastała... cisza.
Vincenti leżał za ścianą i ryczał z bólu, na wpół przytomny. „Chłopcy” czołgali się w jego kierunku z otwartymi szeroko
oczami i rozdziawionymi ustami. Dziewczyna, widząc w tym swoją szansę, pozbierała poszarpane ubranie i wybiegła z pokoju.
Facello i Murelli dostrzegli ucieczkę, ale nie zrobili nawet najmniejszego ruchu.
– Szefie...? – zacharczał Murelli, klękając przy sponiewieranym pracodawcy.
– Dajcie mi tu... och!... lekarza! – wykrztusił Carlo. – I...później... zawołajcie tych... och!... skurwieli, braci Black. Chcę
widzieć... och!... tych gnojków! Mieli go... och!... zabić, a nie pozwolić, żeby to on mnie zabijał!
– Kogo? – Murelli spojrzał pytająco na Facella i wzruszył ramionami. Pomyślał, że szef uderzył się w głowę i to co
mówił, nie miało większego sensu. – Co to za facet, szefie?
Vincenti zakaszlał. Starał się leżeć bez ruchu. Nie wiedział, co bardziej go boli.
– Co to za facet? – zdobył się na odpowiedź. – Jaja sobie robicie! Coście... och!... ślepi, czy co? Nawet go... och!... nie
widzieliście?
– Kogo, szefie, kogo? – Facello klęczał obok kumpla, zbliżył swoją tłustą, pokrytą bliznami świńską twarz.
– Och!... Garrisona! Czyście go... nie widzieli? Palanty! Nie wiem... och!... jak się tutaj dostał... och!... ani czym we
mnie rzucił. Dawajcie tego lekarza, do kurwy nędzy! Ale, to... och!... był on.
Kiedy skończył mówić, ból zapanował nad jego ciałem, zasnuwając go mgłą nieświadomości...
Garrison rzucił pocisk ESP i zobaczył, że czarownik pada poza szatański krąg. Miał tylko tyle czasu, by spojrzeć
w kryształową kulę. Jedno spojrzenie... i zobaczył wszystko, co chciał widzieć.
Coś zastopowało spadek Maszyny i Garrison stał teraz na jej korpusie. W triumfalnym geście wznosił pięści do góry
i uderzał nimi w klatkę piersiową!
Suzy już nie wyła, ale skomlała, z zadowoleniem liżąc mu ucho. Maszyna zawisła w powietrzu, tuż nad skalistą
przepaścią. Gdyby zechciał, zszedłby na ziemię...
Nie zrobił jednak tego. Wstał i wykrzyczał zwycięską pieśń, wznosząc ręce w górę, dokładnie tak jak to uczynił
Garrison ze szklanej kuli. Przepaść rozbrzmiewała głośnym śmiechem.
Następnie skierował Maszynę do szczeliny jaśniejącej gwiazdami. W górę i dalej, ku nieznanemu celowi wyprawy...
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Było to spotkanie dziesięciu ludzi, jeżeli nie najbardziej wpływowych, to na pewno ich reprezentantów. Spotkanie
zostało zaaranżowane przez kanały rządowe – przewodniczący obrad był głową oddziału brytyjskiej Secret Service. Oddział
ten zajmował się beznadzieją, czyli – tłumacząc z żargonu policyjnego – sprawami drażliwymi i skomplikowanymi.
Przewodniczący, szczupły mężczyzna, miał wysokie czoło i przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu, co świadczyło
o niezwykłej inteligencji i przebiegłości. Wypielęgnowane dłonie i twarz sugerowały delikatną naturę, jednak jego wnętrze
wcale nie było delikatne, raczej twarde jak skała.
Uczestnicy spotkania normalnie zajmowali się różnymi dziedzinami życia: finansami (głównie bankowość), przemysłem
wydobywczym (ropa naftowa, złoto, diamenty), transportem (linie powietrzne i wodne), telekomunikacją (również
komputery), bronią (produkcja, sprzedaż i kontrola) i szpiegostwem (w większości mniej utajnionym niż dział
przewodniczącego; głównie komórka M 16). Przybył także oficjalny obserwator ze strony rządu i człowiek z ministerstwa
finansów.
M 16 wysłało swojego pracownika: cichego szarookiego mężczyznę, którego ruchy zdradzały precyzję, siłę
i wytrzymałość. Siedział trochę z tyłu, nie przeszkadzając nikomu, i czytał coś lub pisał.
Wszyscy znali się, przynajmniej z widzenia lub ze słyszenia, ale gdyby nie wspólne interesy, zachowywaliby się
prawdopodobnie inaczej. Stanowili niezbyt dobraną kompanię.
To wspólny temat uczynił z nich przyjaciół i konspiratorów.
Miejsce spotkania wyznaczono w wiejskim domu przewodniczącego, niedaleko Sutton, w hrabstwie Surrey;
o czternastej, pewnego czerwcowego dnia. Nikt się nie spóźnił.
– Panowie – kiedy wszyscy zajęli miejsca, przewodniczący wstał i rozpoczął obrady – dziękuję wam za przybycie i za
punktualność. Postaram się nie marnować cennego czasu i przystąpię od razu do rzeczy. Kiedy to, hm, spotkanie znalazło się
w planach, kilka miesięcy temu, nie było przewidziane jako nietypowe, ale jako rutynowy przegląd faktów i rozpatrzenie
ewentualnych możliwości działań – wzruszył ramionami – wszelkimi koniecznymi środkami. Mówiąc krótko, kiedy
przewidywaliśmy narastający problem, nie zdawaliśmy sobie sprawy z jego istoty. I... w dalszym ciągu nie mamy takiej
pewności – przerwał, rozejrzał się po sali i po chwili kontynuował: – Ponieważ jednak omawiana sprawa wymaga od nas
pośpiechu, musimy rozpatrywać ją jako naglącą. Wszyscy panowie, z wyjątkiem – już miał na końcu języka „naszego
przyjaciela z Orientu”, ale w ostatniej sekundzie powstrzymał się i wskazał głową w stronę Chińczyka – który posiada własne
źródła, otrzymaliście wskazówki, w jakim kierunku powinno pójść dochodzenie. I właśnie te ustalenia przywiodły nas tutaj.
Musimy zapoznać się jeszcze raz z faktami i przedyskutować charakter możliwych, ee, zniszczeń. – Znów przerwał.
Po tym wstępie, który na pewno zdezorientowałby postronnego widza, krąg twarzy nie zdradzał oznak najmniejszego
zdziwienia. Każdy z nich wiedział, czego dotyczyło spotkanie.
– Aby być bardziej konkretnym – podjął po chwili – tym problemem jest jeden człowiek. Bardzo dziwny, utalentowany,
wielce tajemniczy i niespotykanie bogaty. Nazywa się, jak zapewne wiecie, Richard Garrison.
Zebrani unieśli się nieco na krzesłach. Ktoś odkaszlnął, ktoś inny zaszurał nogami.
Brian Lumley - Psychosfera
28 / 61
– Tak, doskonale znacie to nazwisko. Każdy z panów. Ale być może nie zdajecie sobie sprawy z jego... wpływu?
Z wpływu w wielu bardzo różnych dziedzinach. Może na początek poproszę o wypowiedź reprezentanta Bank of England.
Wstał krępy mężczyzna w średnim wieku. Z grubymi okularami i wysuniętą szczęką wyglądał jak drapieżna ryba.
– Dziewięć lat temu, ehheem – zaczął – pan Garrison stał się naszym klientem. Szanowanym, eehheem!, klientem. To
znaczy, otrzymaliśmy od niego pieniądze – nie jestem upoważniony do podawania konkretnych cyfr – eeehem! Jakieś kilka
milionów funtów szterlingów w gotówce, akcjach i rozmaitych zobowiązaniach. Mnóstwo pieniędzy, jak na jednego człowieka,
ale kropla w całym finansowym oceanie. Jednak ostatnio... cóż, rzeczy się skomplikowały. Bardzo skomplikowały – przerwał,
wyjął chustkę i otarł spocone czoło. – Aby zilustrować skalę tego zjawiska, mogę powiedzieć, że jeśli pan Garrison, eehehhm,
zechciałby wycofać swoją gotówkę, samą gotówkę, znaleźlibyśmy się w tarapatach. Ta „kropla w morzu” zmieniła się
w sporych rozmiarów jezioro! Oczywiście bylibyśmy w stanie wypłacić pieniądze, ale nawet Bank of England musiałby
skorzystać z pewnych rezerw... – Znów przerwał, sprawdzając wrażenie, jakie wywołała przemowa. Nikt jednak nie był nawet
zdziwiony czy zaskoczony.
– Ponad miesiąc temu – kontynuował – na wyraźne polecenie zwierzchników, skontaktowałem się z kolegami ze
Szwajcarii, aby potwierdzić ich ewentualne wsparcie. Stało się to konieczne, ponieważ pan Garrison dodał znaczną sumę do
rachunku swojego konta, a rozmaite akcje jeszcze ten stan podwoiły. Podczas rozmów w Zurichu dowiedziałem się, proszę to
zachować w najgłębszej tajemnicy, że eehhem, konto w Bank of England wygląda wręcz żałośnie w porównaniu z jego
kontami za granicą! – Pot zalewał mu czoło. Przestał je wycierać. – Prawdę mówiąc, panowie, on jest w stanie przesuwać ludzi
jak pionki w szachach; z tą różnicą, że nie stracił jeszcze ani jednej figury! Zanim zasiedliśmy za tym stołem, pozwoliłem sobie
poprosić mojego znajomego, także człowieka interesu, by dodał coś do dyskusji. – Usiadł ostrożnie i spojrzał wymownie na
rudowłosego tłuściocha o rumianej twarzy, siedzącego naprzeciw.
Kiedy znajomy finansista podniósł się chwiejnie ze swego miejsca, zgromadzeni ocenili w pełni jego sympatię dla
niezdrowych potraw. Miał na sobie o wiele za ciasne ubranie.
Jego głos był wysoki i piskliwy.
– Panowie – wysapał z wysiłkiem. – Pan Garrison płaci podatki, przynajmniej te, o których wiemy. Płaci cholernie dużo
podatków. Płaciłby o wiele więcej, ale, niestety, ma najlepszych księgowych w kraju, prawdopodobnie najlepszych na świecie.
Nie przesadzam. To, co nam płaci, jest... – potrząsnął głową i przewrócił oczyma w geście zdziwienia – ...kolosalną kwotą!
Można tu przytoczyć starą anegdotę: gdybyśmy mieli dziesięć takich grup jak The Beatles, moglibyśmy znieść podatek
dochodowy dla drobnych ciułaczy. To oczywiście przesada, ale gdyby w miejsce grupy The Beatles wstawić pana Garrisona,
byłby to doskonały interes. Kolosalna kwota, tak, a w dalszym ciągu tylko kropla z oceanu. Próba wyduszenia czegokolwiek
więcej przypominałaby wysiłki wyciśnięcia wody z kamienia... Chciałbym, żeby był na to jakiś sposób, proszę mi wierzyć,
pracujemy nad tym. Staramy się położyć łapę na podatkach, o których wiemy, że ich płatności są skrzętnie kamuflowane. To
wszystko... – Sapał przez chwilę, po czym opadł na krzesło.
Przewodniczący wstał i podjął wątek, kierując tok spotkania na własne tory.
– Oczywiście, panowie, musimy być bardzo ostrożni w zagłębianiu się w znaczne, raczej powinienem powiedzieć
olbrzymie, zasoby pana Garrisona, a nie w jego sposób postępowania z funduszami, który jest, rzekłbym, naturalny.
Natomiast o wiele bardziej interesująca byłaby wiadomość dotycząca sposobu, w jaki doszedł do tych pieniędzy. Jego
pochodzenie jest bowiem bardziej niż plebejskie. Jakieś dziesięć lat temu był tylko kapralem w Królewskiej Żandarmerii.
I prawdopodobnie dalej służyłby w tej elitarnej formacji, gdyby nie oślepiła go bomba w Belfaście. Po tym
wydarzeniu... – Tutaj szybko i pobieżnie przeszedł do znajomości z Thomasem Schroederem i korzyściami materialnymi, jakie
przyniosła Garrisonowi jego śmierć. Stał, opowiadając, bite dwanaście minut, a kiedy w końcu usiadł, przekazał głos
wywiadowcy z komórki MI6.
Funkcjonariusz nie był ani trochę podobny do osobników widywanych w filmach szpiegowskich. Mały, pękaty,
z koszmarnie obgryzionymi paznokciami, zmierzwionymi jasnymi włosami wyglądał raczej na bankrutującego sprzedawcę
szczypiorku. Dopiero gdy się odezwał, wrażenie to znikało.
Jego głos brzmiał czysto i zdecydowanie. Mówił krótkimi, pozbawionymi policyjnego żargonu, zdaniami. Wydawał się
także szczerze cierpieć, używając słowa „domniemany”, jednakże w przypadku Richarda Garrisona nie udało mu się umknąć
podobnych sformułowań.
– Panowie, słuchając waszych wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że Richard Garrison to hochsztapler. Dla mnie to
określenie jest synonimem przestępcy, zarówno lokalnego łotrzyka, jak i przestępcy na skalę międzynarodową.
Cóż, jeśli tak jest, to najsprytniejszy bandzior wszechczasów. Ujmę sprawę w następujący sposób: myśliwy, który
w pogoni za zwierzyną już ją przegonił! Na razie nie mamy szans na złapanie go. Jeszcze nie. Ale... jeśli jest przestępcą, na
pewno zrobi fałszywy ruch. Wszyscy tak wpadają, wcześniej czy później. Załóżmy, że tak. Po pierwsze: nie wiemy, o co mu
chodzi; nie mamy na niego żadnego haka! Nie interesuje go hazard, pomimo, że ma spore udziały w londyńskich kasynach. Co
nie znaczy, że sam nie gra; wręcz przeciwnie – gra doskonale. Ale nie ma paragrafu na ludzkie szczęście w ruletce. Nie
interesują go narkotyki; nie zajmuje się panienkami, nie jest homoseksualistą. Ma tylko regularne wyskoki z paniami
z wyższych sfer, ale jego serce należy do kobiety, z którą mieszka, niejakiej Vicki Maler, narodowości, jak się zdaje,
niemieckiej. Nie wiemy nawet, w jaki sposób dobrać się do niej. To trudna sprawa i jeszcze dziwniejsza, ale o tym potem...
Możemy więc skreślić narkotyki, prostytucję i hazard. Nie zajmuje się rakietami balistycznymi, płatnymi mordercami ani
praniem brudnych pieniędzy. A przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Nie prowadzi żadnych interesów z syndykatami, co
znaczy, że możemy także skreślić mafię i tym podobne układy... – przerwał na chwilę i westchnął. – Wydawać by się mogło, że
jest najuczciwszym z ludzi. Zbyt uczciwym. Urząd podatkowy go nie lubi, bo robi uniki. – Wzruszył ramionami. – Ale jeśli to
zbrodnia, jesteśmy narodem przestępców! Cóż nam więc zostało? Nie ubliża starszym, nawet nie pluje na chodnik. Kim jest?
Złodziejem? Terrorystą? To nie leży w jego naturze.
Zatem przyłączę się do głosu pana przewodniczącego – skąd ma pieniądze? Myślicie pewnie, że mamy kłopoty ze
śledztwem, co? No cóż, mieliśmy mały kłopot. Ale otrzymywaliśmy informacje, a ocena tych informacji była dziecinnie prostą
sprawą. Wszystko ma swoje wytłumaczenie! Wszystko! – Pracownik MI6 spojrzał kątem oka w kierunku pracownika
Brian Lumley - Psychosfera
29 / 61
Ministerstwa Finansów. – Nawet kiedy wydaje się nieprawdopodobne...
A dlaczego tyle czasu zabrało nam przekonanie się, że prowadzi nielegalne interesy? – Znów wzruszył ramionami. – To
proste; jak facet z taką forsą może prowadzić legalne interesy? Czy to w ogóle możliwe? Powiedziałem, że Garrison nie jest
bandytą czy terrorystą. Pomimo tego wydaje się, że istnieją pewne punkty styczne. Jak już panowie wiecie, został oślepiony
bombą terrorystów. IRA, Belfast, 1972. Pozwolę sobie nazwać go oficjalnie ślepym. Mam tutaj wyniki badań lekarzy
wojskowych i cywilnych – diagnoza: stuprocentowa ślepota. – Stał przy stole, kiwając głową. – Tak, jest ślepy... ale jeszcze do
tego wrócę. Dwa lata temu IRA znów go obserwowała. Przynajmniej tak to wyglądało. Osiadły w Londynie Irlandczyk, znany
w przeszłości z kontaktów z IRA, próbował go zabić. Coś mu nie wyszło. Sam zginął. Takie rzeczy się zdarzają. Ale o tym też
za chwilę. Jest na świecie o wiele gorsza organizacja – naziści. Thomas Schroeder był pułkownikiem SS. Nic w tym dziwnego
– wielu oficerów wysokiej rangi przebywa na wolności. Wbrew popularnemu twierdzeniu nie wszyscy byli łajdakami. O ile
nam wiadomo, Schroeder również do nich nie należał. Na swój sposób tak, ale nie był stereotypowym żydożercą. Nie miał
jednak zamiaru dowodzić tego przed sądem. Wraz z młodym Scharführerem SS o nazwisku Wilhelm Klinke – później Willy
Koenig uciekł z transportu i ukrył się w Szwajcarii, ale nie ma co do tego pewności. Prawdopodobnie mieli ze sobą skradzione
złoto, ale to tylko domniemanie. Działo się to pod koniec lutego 1945 roku.
Po śmierci Schroedera, jakieś dziesięć lat temu, Koenig zaczął pracować dla Garrisona. Z sobie tylko wiadomych
powodów pułkownik przekazał Garrisonowi nie tylko pieniądze, ale również swego zaufanego człowieka. I tak wyglądają jego
powiązania z nazistami.
Na ślad naprowadził nas facet o nazwisku Gareth Wyatt. Wyatt był lekarzem psychiatrą, ale wielu uważało go za
konowała. Pewne kręgi oskarżały go o organizowanie szlaków ucieczki dla tych złych nazistów w Wielkiej Brytanii.
Kiedy IRA uderzyła w Garrisona po raz drugi, dopadła również Wyatta. Nie wiemy dlaczego, prawdopodobnie
z powodu kuracji, którą przechodził Garrison w domu psychiatry.
Miał on dom w Sussex – celowo używam czasu przeszłego, ponieważ IRA, czy też ktoś inny, położyła temu kres;
posiadłość zniknęła z powierzchni ziemi. Zniknęli także Wyatt i żona Garrisona. To znaczy zginęli w wyniku eksplozji, jeśli
była jakaś eksplozja... – przerwał i zamyślił się. – Tak, to zabawne, swoiście zabawne, nie takie ha, ha, ha. Dom Wyatta był
duży i stary, bardzo podobny do tego. To, co się tam stało – co się naprawdę stało – pozostanie na zawsze tajemnicą. Ale nie ma
tam już ani jednej cegły. Wszystko porosło trawą.
A pod trawą – wzruszył ramionami – fundamenty zostały jakby wyrwane z korzeniami!
Mniej więcej w tym samym czasie zniknął Willy Koenig.
Nie, nie umarł... powiedzmy, że się „wycofał”. Nikt nie wie dokąd. Z całą pewnością jednak nie umarł. Koenig jest
bardzo bogatym człowiekiem, jak możecie się panowie domyślać po opowieści o złocie SS, i wciąż robi z pieniędzy dobry
użytek. Większość jego kapitału jest związana z Garrisonem.
Jednakże pasuje tutaj słowo zniknięcie, ponieważ nikt nie wie, gdzie aktualnie przebywa. Nikt od tego czasu go nie
widział...
Powróćmy do ślepoty Garrisona. Pomimo zapisu choroby i opinii lekarzy, twierdzę, że Garrison widzi. Widzi od mniej
więcej dwóch lat, czyli od czasu, gdy zginęła jego żona i Wyatt.
Jedna z teorii wysuniętych przez pracowników mojego wydziału mówi, że jego ślepota miała podłoże
psychosomatyczne i kuracja prowadzona przez Wyatta zakończyła się sukcesem. To również wyjaśnia ich znajomość. Garrison
nie widział, teraz odzyskał wzrok, ale w dalszym ciągu nosi ciemne okulary. Tak jak kobieta jego życia, ta Vicki Maler.
Od jakiegoś czasu Garrison robi interesy z niemiecką firmą okulistyczną. Czy też niezupełnie okulistyczną, ale
specjalizującą się w mechanicznym wspomaganiu wzroku. Ta firma zaopatrywała go w niezliczone ilości drogiego,
skomplikowanego sprzętu, wówczas kiedy naprawdę nie widział.
Zlecił na przykład wykonanie kilku rodzajów szkieł kontaktowych dla niego i Vicki Maler. Były to szczególne
soczewki. Szkła kontaktowe przepuszczające światło wyłącznie do środka! Tak jak lustrzanki. Garrison chciał ukryć swoje
oczy.
W porządku, ale czy nie wystarczyłoby użycie standardowych szkieł kontaktowych? A może jest coś nie w porządku
z jego oczami? – przerwał na chwilę. – Proszę mi wybaczyć, ale chciałbym... Czy nie będzie panom przeszkadzać, jeśli będę
mówił dalej na siedząco, paląc papierosa?
Nikt się nie sprzeciwił. Wszyscy byli zafascynowani jego opowieścią. Funkcjonariusz MI6 wyciągnął papierosy, zapalił
jednego, rozluźnił się.
– Dobrze, rozmawialiśmy tutaj o specjalnych warunkach i anomaliach. Pani Garrison jest jedną z takich anomalii. Stara
się w tej chwili o obywatelstwo brytyjskie, ale wciąż ma niemiecki paszport z wpisaną datą urodzenia w 1947. Znaczyłoby to,
że ma w tej chwili trzydzieści sześć lat, a wygląda o wiele, wiele młodziej. Rudowłosa, o pięknej figurze prezentuje się
świetnie.
Dużo podróżują samolotami. Przy takiej okazji sprawdzono dyskretnie paszport tej kobiety. Paszport jest bez zarzutu,
wydany w 1960 roku w Hamburgu, kiedy miała trzynaście lat. Tyle tylko, że... – przerwał, odkaszlnął i spojrzał na obserwujące
go twarze – ... że Vicki Maler zmarła w 1974! A, i jeszcze jedno, ona także była niewidoma... Dobrze, z jakiegoś nie znanego
nam powodu kobieta Garrisona podszywa się pod tamtą osobę... Ale czy rzeczywiście?
Podam panom jeszcze kilka makabrycznych faktów.
Po pierwsze, wczesną wiosną 1974 roku ciało Vicki Maler poddano hibernacji w zamku Zonigen w Alpach
Szwajcarskich.
Po drugie, uczyniono to na zapisane w testamencie życzenie Thomasa Schroedera, zmarłego w 1973...
Po trzecie, dwa lata temu zamrożone zwłoki Vicki Maler zniknęły z miejsca pochówku! Natomiast władze szwajcarskie
zatuszowały sprawę i wcale ich o to nie obwiniam. Jedna rzecz jest pewna: nazwisko Vicki Maler usunięto z rejestru.
Oznacza to, że nie tylko nie ma tam ciała, ale zgodnie z dokumentami nigdy go tam nie było.
Wiemy o wiele więcej o Garrisonie. Niektóre z tych wiadomości są bardziej interesujące, niektóre mniej. Nie będę
panów zanudzał tym wszystkim, tym bardziej że macie panowie sporo do dodania ze swojej strony. Ale są jeszcze dwie
Brian Lumley - Psychosfera
30 / 61
interesujące rzeczy najwyższej wagi. Jedna z nich, to pieniądze Garrisona i ich pochodzenie. Nie było łatwo dokopać się do
tych danych i bez wątpienia wiele pominęliśmy, ale większość gotówki i udziałów pochodzi od Thomasa Schroedera.
Schroeder nie żyje od 1973 roku, ale zostawił klarowne instrukcje co do przeznaczenia swojego kapitału. Prawie wszystko
dostał Garrison. Po drugie, powiedziałem, że nie kontroluje gier hazardowych. To prawda. Za to sam gra.
W tej chwili już mniej, nie tak jak kilka miesięcy temu. Coś jeszcze zaczęło się dwa lata temu.
Obstawia każdy większy mecz futbolowy. Za każdym razem trafia bezbłędnie! Panowie, za każdym razem, kiedy
Garrison gra, wygrywa. Nigdy nawet nie otarł się o porażkę.
Posługując się różnymi pseudonimami, nieomal rozłożył niemal wszystkie konsorcja gier hazardowych w Wielkiej
Brytanii. Z równym powodzeniem zaatakował kasyna i w końcu podbił Las Vegas. Nikomu wcześniej się to nie udało! W ten
sposób w ciągu jednego dnia znalazł się na szczycie czarnej listy mafii. Kiedy jednak dotarli na miejsce, nie znaleźli nikogo.
Garrison po prostu zniknął, zabierając ze sobą wygraną w wysokości dwudziestu siedmiu milionów dolarów! Dokonał tego
wszystkiego mniej lub bardziej otwarcie, nie zadając sobie nawet trudu zatarcia śladów, tak jakby nie miał się czego obawiać.
Dlaczegóż miałby się obawiać? Jest uczciwym obywatelem.
Oczywiście do Vegas udał się incognito, ale czy można go za to winić? Moim zdaniem wiedział, wiedział z całą
pewnością, że ich ogra. A kiedy było już po wszystkim, zniknął. Zachowywał się tak, jakby chciał coś wypróbować – system
gier albo siebie, a kiedy tego już dokonał, przestał interesować się dalszą grą. Czyste szaleństwo! – Zapalił kolejnego papierosa.
– To wszystko, co miałem do powiedzenia. Wciąż obserwujemy Garrisona, ale zachowujemy ostrożność. Nie chcemy go
spłoszyć i jestem prawie pewien, że nic na niego byśmy nie znaleźli. On jest czysty...
No i ostatnia rzecz. Myślę, że przekonają się panowie, kiedy już wszyscy zabiorą głos, że nie docenialiśmy Garrisona.
To jest takie moje odczucie.
– Nie docenialiśmy? – Przewodniczący wstał. – Czy pan MI6 mógłby nam to wyjaśnić?
Tamten przytaknął.
– Dobrze, wydaje mi się, że kiedy postaramy się objąć całą jego osobowość, kiedy zajdziemy mu za skórę, przekonamy
się, że jest to jeden z najbardziej potężnych ludzi na świecie. Potężny pod każdym względem. I jeśli nie zdarzy mu się jakiś
wypadek, wkrótce stanie się najpotężniejszy.
Nikt się nie odezwał. Po chwili przewodniczący przejął inicjatywę.
– Dziękuję panu. – Znowu wstał i obiegł wzrokiem wszystkich obecnych. Wyglądał na zaniepokojonego. – Panowie,
przerwa na kawę? Później będziemy kontynuować. Myślę, że już w tej chwili zorientowali się panowie, w jakim celu zostało
zwołane to zebranie.
Mężczyźni nie odezwali się ani słowem. Po chwili jeden po drugim zaczęli wstawać, aby rozprostować nogi...
Po przerwie na kawę głos zabierali kolejno szefowie resortu bogactw naturalnych, transportu i telekomunikacji. Ich
relacje były podobne. Przez ostatnie dwa lata Garrison rósł w siłę i stawał się posiadaczem coraz większej ilości akcji wielkich
przedsiębiorstw. Znajdował się poza wszelką kontrolą.
– W tym problem, panowie – wtrącił przewodniczący – gdyby Garrison był Aga Chanem czy maharadżą Mogadoru, czy
jakimś despotycznym szejkiem naftowym; gdyby nazywał się Onassis albo Rockefeller, był prezydentem USA czy szefem
Cosa Nostry, wiedzielibyśmy, co robić. Gdyby miał takie powiązania, nie musielibyśmy napędzać mu stracha.
Tak jednak nie jest. To tylko były kapral żandarmerii, który zmienił się w wielkiego biznesmena i ma ambicje stać się
najbogatszym i najbardziej wpływowym na świecie. Nikt o tym nie wie, z wyjątkiem garstki ludzi. Nie jest ważne w jaki
sposób to robi, chociaż bardzo bym chciał wiedzieć. Ważne jest, co z nim zrobić. Mówiąc ściśle, gdyby pan Garrison wściekł
się, mógłby wszystkich nas pozbawić stołków. Mógłby zrujnować naszą ekonomię, ekonomię świata! Potrafi sparaliżować
lotnictwo, transport, komunikację, przemysł. Może już zacząć to robić, tak po prostu, dla wprawy. Istnieje taka możliwość.
– To prawda – odezwał się przedstawiciel finansów, pod nosząc się gwałtownie. – Proszę tylko spojrzeć na, hmm,
fluktuacje, największe możliwe fluktuacje w cenach metali szlachetnych. Proszę spojrzeć na upadek niektórych linii lotniczych
i upadek ekonomii, i upadek banków, na Wall Street i na giełdę światową...
– Mój Boże! – Przedstawiciel Ministerstwa Finansów skoczył na równe nogi. – Nie miałem nawet pojęcia o połowie
tego! Co tam połowie – o dziesiątej części! – Trząsł się każdym kilogramem tłuszczu. Pulchnymi palcami przeczesał włosy. –
On z nas zrobił kompletnych idiotów. Musi być winny państwu miliony. On...
– Niech pan poczeka! – Przewodniczący uderzył w stół.
– Panowie, proszę o pozostanie na miejscach... proszę! – Posłuchali. – Oczywiście, macie panowie rację. Tak, Garrison
jest niebezpieczny i wydaje się, że ma nas w garści. Ale...
– Ale pan radzi, żeby to natychmiast definitywnie rozwiązać! – wszedł mu w słowo opanowany, spokojny
funkcjonariusz Ml 6.
– Słucham? – Głos Przewodniczącego stał się naraz ostry.
– Zanim pan jeszcze coś doda – odpowiedział funkcjonariusz – jest jedna rzecz, o której powinien pan wiedzieć. Zerknął
na Obserwatora Rządowego, młodego mężczyznę, którego milczenie poczytywane było błędnie za brak zrozumienia czy
doświadczenia, po czym spojrzał ponownie na Przewodniczącego. – Miałem do wyboru: albo to powiedzieć, albo się
wstrzymać. Myślę jednak, że powinniście to wiedzieć wszyscy, zanim rozpęta się histeria. To jeszcze jedna „anomalia” jak pan
woli: Garrison jest Brytyjczykiem i patriotą.
Z wyjątkiem przewodniczącego, wszyscy wyglądali na zdezorientowanych. Przewodniczący odgadł, do czego prowadzi
ten wywód. Miał nadzieję, że MI6 nie uzyska takich informacji... było już jednak za późno. Szkoda. Tak dobrze szło.
– Garrison sporządził testament – kontynuował funkcjonariusz, powstrzymując gestem dłoni wszystkich spieszących
z pytaniami. – Proszę! Treść tego dokumentu jest niezmiernie prosta. Jest tak sformułowany, że nie można go zmienić czy
podważyć. Premier Rządu Jej Królewskiej Mości otrzymał go tuż przed wyjazdem Garrisona na wakacje.
Rząd ma być wykonawcą testamentu na wypadek, hmmm, nieprzewidzianego zejścia. Zapisał wszystko – wszystko
swojemu krajowi – Anglii!
Zapadła cisza. Przewodniczący przygryzł wargę. Ktoś musiał to przekazać MI6, tak jak przekazano to jemu. Może
Brian Lumley - Psychosfera
31 / 61
obserwator na skutek instrukcji z góry...
Funkcjonariusz kontynuował.
– Jak więc widzicie, nie zamierza nam podkładać nogi. Nie chce być Królem Świata. Nie chce wywoływać chaosu
i powodować zniszczenia. I to sprawia, że zaczynam się zastanawiać, co właściwie tutaj robimy. – Kiedy to mówił, twarz
przybrała nieprzyjemny wyraz. Spojrzał po raz ostatni na wszystkich uczestników, spuścił wzrok i zaczął przyglądać się swoim
zniszczonym paznokciom.
Przewodniczący jeszcze raz podjął trud przekonania obecnych o swoich reakcjach.
– Niczego to nie zmienia – powiedział. – Ten... testament może być tylko zasłoną, ubezpieczeniem przed
poważniejszym dochodzeniem. Fakt pozostaje faktem: żywy Garrison stanowi zagrożenie, ale...
– Panowie – odezwał się żółty człowieczek. Po raz pierwszy wstał i ukłonił się wszystkim. – Mogę zabrać głos? zapytał
cicho, prawie szeptem. Jego sposób wyrażania myśli pasował do ogólnie przyjętej wizji Chińczyka mówiącego po angielsku. –
Mój pan doszedł do takich samych wniosków jakiś czas temu. Dlatego właśnie zaczął interesować się Garrisonem. Teraz
pragnie zawiadomić panów, że cokolwiek ustalicie, pan Garrison nie może umrzeć. Nie byłoby to... korzystne.
I znów zaległa cisza. W chwilę potem wszyscy obecni zerwali się na równe nogi.
– Co takiego? – przewodniczący, obserwując reakcję sali, pierwszy wykrzyknął słowa protestu. – Czy ja dobrze słyszę?
Czy naprawdę myśli pan, że sugerowałem... że nawet mogli byśmy rozważać... – Jednak jego słowa utonęły w ogólnej
wrzawie. Pomimo werbalnych protestów, jego myśli krążyły wokół czego innego. Przełożony chciał, aby Garrison zginął.
Kraj zyskałby na tym niepomiernie – no i oczywiście oddział. Szpiegostwo i kontrwywiad rozwinęłyby się w sposób
zaskakujący. W porównaniu z nimi CIA byłaby tylko płotką.
Takie były założenia pana przewodniczącego – ale on wiedział, że chodzi jeszcze o jedno. Jego szef był człowiekiem
chciwym. Sam przyznał, że zainwestował wszystkie pieniądze w giełdę. Swoimi kanałami dowiedział się, że może łatwo
podwoić kapitał. Na jego drodze stanęli jednak dwaj potężni udziałowcy – panowie Garrison i Koenig. Dlatego śmierć
Garrisona byłaby mu bardzo na rękę.
Podczas gdy podobne myśli zaprzątnęły jego uwagę, harmider na sali wzrastał. Przedstawiciel ministerstwa Zasobów
Naturalnych zaczął krzyczeć na Chińczyka.
– A w ogóle to kim pan, do diabła, jesteś? Myślisz pan sobie, że władze to banda morderców? Domagam się wyjaśnień...
– Po chwili jego głos utonął we wrzawie. On także rozważał wszystkie za i przeciw. Kontrolowanie krajów zrzeszonych
w OPEC i korzyści z kilku kopalni w RPA i Australii.
Podobnie myśleli inni uczestnicy spotkania – z wyjątkiem Chińczyka, dwóch funkcjonariuszy z MI6 i obserwatora.
Pierwszy z nich po prostu wykonywał polecenia Charona Gubwy i nie przejmował się zamieszaniem, jakie wywołały
jego słowa. Agent MI6 kątem oka obserwował przewodniczącego, pełen czarnych myśli. Zawsze doceniał istnienie tajnych
służb, ale nie w takiej formie i z taką autonomią, jaką posiadała komórka przewodniczącego.
Po chwili uciszyło się nieco. Podczas całej awantury Chińczyk stał i uśmiechał się lekko. Nagle otworzyły się drzwi
i wszedł umundurowany funkcjonariusz. Podszedł prosto do przewodniczącego i podał mu jakieś pismo.
Uwaga obecnych skupiła się na przewodniczącym. Zdawało się, że ma pewne problemy z odczytaniem wiadomości, ale
w końcu odkaszlnął i podniósł wzrok. Kąciki ust wykrzywiły mu się w nieprzyjemnym grymasie.
– Panowie – odezwał się w końcu – wydaje się, że cokolwiek mogliśmy, tego, przedsięwziąć, to znaczy śledztwo,
zostało – ... – Głos mu drżał z przejęcia. – Znaczy to – pospieszył z wyjaśnieniem – że komuś nie podobały się umiejętności
pana Garrisona... – odkaszlnął. – Samolot pana Garrisona – kontynuował, spoglądając na kartkę papieru – właśnie wylądował
w Gatwick. Uratowali się, jak to mówią, „cudem!”.
W samolocie podłożono bombę. Nikomu nic się nie stało, jedynie pana Garrisona zabrano do prywatnej kliniki w stanie
ciężkiego szoku... – zamilkł. Po kolei wszystkie głowy poczęły odwracać się w kierunku Chińczyka.
On zaś podszedł do drzwi i uśmiechem odwzajemnił ich zdziwienie. Ukłonił się raz jeszcze.
– Panowie – powiedział głośno – jestem pewien, że nie zabraknie wam tematu do dyskusji. Mam nadzieję, że
zapewnicie panu Garrisonowi ochronę. Mój czas jest ograniczony.
Życzę panom miłego dnia.
Nikt nie zaprotestował, kiedy Chińczyk wyszedł z pokoju...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Spotkanie zostało przerwane wiadomością o próbie zamachu na samolot Garrisona.
Pracownicy komórki MI6 przyjechali na spotkanie pociągiem. Obserwator rządowy swoim samochodem.
– Może panów podwieźć. Zaoszczędzicie panowie sporo czasu, a przy okazji obgadalibyśmy to i owo...? –
zaproponował obserwator po wyjściu z domu przewodniczącego.
– Dziękujemy bardzo. Pracownik MI6 zgodził się od razu. Po chwili cała trójka wsiadła do wysłużonego rovera.
Obserwator zjechał z podjazdu, kierując się na miejską drogę.
Przewodniczący patrzył, jak odjeżdżają. Nie był zadowolony. Wściekły na funkcjonariusza MI6 (pomimo, że
wykonywał on tylko swoją pracę); wściekły na tajemniczą osobę, która starała się strącić samolot Garrisona; wściekły na swoje
pomyłki, ale przede wszystkim wściekły na Charona Gubwę, który mierzył chyba za wysoko.
Przewodniczący od dawna wykorzystywał go jako swoje źródło informacji; uważał to za rzecz naturalną. Charon, ze
swej strony, nie pozostawał mu dłużny i również czerpał zyski z tej znajomości. Tak samo jak Garrison, Gubwa zajmował się
interesami, itd. Przewodniczący nie brał sobie zbytnio do serca owego „itd”, ale właśnie to uczyniło Gubwę bogatym. Bardzo
bogatym; oczywiście nie na taką skalę jak Garrison. Ale któż mógł być bogaty jak Garrison?
Przewodniczący zdawał sobie sprawę z tego, że jego „przyjaciel” był (delikatnie mówiąc) dziwnym człowiekiem.
Jednak zważywszy na jego zasługi w zbudowaniu imperium informacyjnego, na niejedno przymykał oko. Skąd jednak
to nagłe zainteresowanie tym najbogatszym człowiekiem świata? Może Charon pracował dla niego? Nie, to raczej mało
Brian Lumley - Psychosfera
32 / 61
prawdopodobne. On myślał tylko o sobie. Chociaż... W ostatnim czasie przewodniczący zauważył coś dziwnego. Był niemal
pewien, że Gubwa pracuje dla kilku zagranicznych agencji.
Jednak cała organizacja Charona miała jedną zasadniczą wadę. Przewodniczący znał jej cele i wiedział, gdzie mieści się
kwatera główna. Nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, żeby jego myśli nie dotarły do niepożądanych osób. Nie chciał
zdradzać się z tym, że kręci sznur na szyję Gubwy. A przynajmniej, nie przed zgromadzeniem wszystkich koniecznych
środków.
Zamczysko powstało pod koniec 1944 roku. Na wieść o pogłoskach, że Hitler posiada bombę atomową, dowództwo
armii wybudowało sieć bunkrów pod Londynem. Podziemne schrony, z których można by było kierować ostatnimi działaniami
wojennymi. Do końca lat sześćdziesiątych używało ich wojsko. Potem koszty utrzymania wzrosły i ostatni z nich, obszerny
schron, miał zostać zamknięty. Olbrzymie, ciemne, zapylone miejsce wykute w skale, w połowie naturalnego uskoku. Charon
Gubwa kupił go i uczynił swoim domem i kwaterą główną. To miejsce zawsze otaczano ścisłą tajemnicą; Gubwa utrzymał tę
tradycję. Przewodniczący wiedział jednak, gdzie się to miejsce znajduje.
Od tego czasu minęło dziesięć lat, pamiętał doskonale. Na wspomnienie tego wydarzenia wstrząsnął nim dreszcz.
Pomyślał o wielkiej stalowej studni skrytej we wnętrzach Ziemi. Zamek zawsze wywoływał u niego podobne skojarzenia.
Nie widział całego schronu, ale to, co zobaczył, wystarczyło mu aż nadto.
Zdał sobie sprawę, że nie powinien był dopuścić do uzyskania przez Gubwę takiej władzy. A dlaczego tego nie zrobił?
To proste – ten człowiek miał więcej wtyczek niż centrala telefoniczna! Jeśli zapragnął, mógł dowiedzieć się wszystkiego
o każdym i o wszystkim i mógł przekazać te informacje. W zamian za to przewodniczący miał chronić go przed ciekawskimi,
przynajmniej do czasu, kiedy Charon sam o to będzie mógł zadbać.
Robił jednak trochę więcej, nawet wiele więcej. Kiedy z hukiem nadeszła era komputerów, znacznie przyczynił się do
rozwoju systemu inwigilacji Gubwy. Umożliwił mianowicie dostęp do sieci komputerowych. Zdawał sobie sprawę z tego, że
może w każdej chwili odciąć ten dostęp. Nie przewidział tylko ogromnego wpływu technologii komputerowej na każdy aspekt
ludzkiego życia. Ułatwił Gubwie rozbudowę własnego systemu kontroli i zabezpieczeń. Machiny, która mogła obrócić się
w rezultacie przeciwko niemu samemu, jego wydziałowi. Nie było jak dotąd takiego przypadku, ponieważ nie wystąpił jeszcze
przeciwko Gubwie. Od pewnego czasu przestała mu się jednak podobać ta zabawa...
Oczywiście, gdyby szef przewodniczącego odkrył kiedykolwiek jego grzechy młodości, łącznie z faktem, że nie był
o niczym informowany, pan przewodniczący nie miałby czego szukać w swoim resorcie. Ale któż miał o tym donieść?
Wiedzieli tylko on i Gubwa.
Naturalnie najlepszym rozwiązaniem byłoby udanie się tam, na dół z grupą zaufanych ludzi i urządzenie krwawej jatki,
a następnie zatarcie wszelkich śladów powiązań między nim i Gubwą. Postanowił, że tak się stanie, jeśli ten człowiek wywinie
jeszcze kilka podobnych numerów.
Oczywiście przewodniczący wiedział, że Gubwa wysłał swojego przedstawiciela na spotkanie. Sam się na to zgodził.
Nie spodziewał się jednak kretyna mówiącego o ocaleniu życia Garrisona! Sposób przedstawienia sprawy sugerował, że
komórka kierownicza zadecydowała o usunięciu Garrisona. Doprawdy, tylko dotarcie na czas depeszy o zamachu sprowadziło
dyskusję na właściwe tory.
Był bardzo zdenerwowany. Oderwał się wreszcie od parapetu i nalał sobie drinka, starając się opanować wściekłość.
Pomyślał, że już wkrótce szef dowie się o wszystkim i zechce usłyszeć wyjaśnienia lub, w najlepszym przypadku, zacznie
zadawać głupkowate pytania.
Zabrał szklankę na dół, do gabinetu, zamknął drzwi i podniósł słuchawkę telefonu...
Gubwa przeczuwał, że przewodniczący zadzwoni. Mógł być obecny na spotkaniu umysłem Fonga, ale częste używanie
ESP męczyło go; dlatego korzystał z tego tylko wtedy, kiedy musiał.
Gdy zadźwięczał telefon, uśmiechnął się i podniósł słuchawkę.
– I jak samopoczucie dzisiaj, Harry? – zapytał słodkim głosem.
– Posłuchaj, Charon, wiesz, do jasnej cholery, że jestem wściekły! – Odpowiedział mu głos po drugiej stronie. – Czy
masz pojęcie, w co mogłeś mnie dzisiaj wpakować?
To „mogłeś” zastanowiło Gubwę; był pewien, że wpakował. Nie znał jeszcze najnowszych wydarzeń. Postanowił
wyłożyć karty na stół, jednak bez zbytniej ciekawości.
– Ależ taki właśnie miałem zamiar! – Zaśmiał się. – Wiedziałem, że będziesz rozważał... usunięcie Garrisona dla „dobra
kraju”, ale nie leży to w moim interesie. Jeszcze nie. Po prostu ujawniłem ten zamiar, ot wszystko; pokazałem, ilu celom może
służyć jego śmierć. To taki sposób na upewnienie się, że będzie bezpieczny. Jeśli coś mu się stanie, ciebie pierwszego poproszą
o wyjaśnienia. I wtedy to naprawdę będzie można nazwać „wpakowaniem”!
Sir Harry słuchał tych słów z rosnącym gniewem. Gubwa stanowczo na zbyt wiele sobie pozwalał.
– A teraz, Charon, posłuchaj...
– Nie, to ty posłuchaj! Garrisonowi włos nie może spaść z głowy! Najpierw muszę się dowiedzieć kilku rzeczy. Rzeczy,
które przyniosą nam obu olbrzymie korzyści. A potem...– zawiesił głos. Słyszał prawie, jak sir Harry zgrzyta zębami.
– Gubwa, ty... Kto tu dla kogo pracuje?
– O tak, sir Harry – głos stał się niebezpiecznie słodki – dobre sobie! Kto dla kogo jest wspólnikiem, ot co. Przed chwilą
wyjaśniłem, że robię to dla naszej obopólnej korzyści, czyż nie tak? Dlatego właśnie Garrison żyje, jeszcze trochę.
– Charon, przeginasz pałę. Ja mam rozkazy. Nie możesz się do tego mieszać. A poza tym jeśli ja go nie dostanę, zrobią
to inni. Następnym razem nie spartaczą roboty, możesz być tego pewien.
Tętno Gubwy uderzyło gwałtowniej. „Inni? Jacy inni? Jaki następny raz” – zastanawiał się przez chwilę. Nie chciał
pytać przewodniczącego wprost...
– Czekaj! – Wiedział, gdzie znajdował się jego rozmówca. Zamknął oczy i posłał penetrującą myśl. Tamten bronił się
podświadomie, ale Gubwa potrafił dostać się do środka. Zobaczył, co chciał, po czym wyszedł. Sir Harry nawet o tym nie
wiedział. – Nie będzie następnego razu – powiedział, ale jego umysł pracował gorączkowo. Charon próbował dociec, kto chciał
zabić Garrisona i dlaczego? – Nie będzie, dopóki ja nie będę gotów. A co do przeginania pały, Sir Harry, jeśli to groźba, lepiej
Brian Lumley - Psychosfera
33 / 61
zapomnijmy o tej rozmowie. Ja przeżyję, panu zaś szczęście może tym razem nie dopisać.
– A kto teraz komu grozi?
– Spokojnie, dlaczego się kłócimy? – Gubwa nie lubił tego gwałtownie przybierającego lodowatego tonu głosu.
– Do jasnej cholery, wiesz, dlaczego! To był chwyt poniżej pasa. Nigdy nie wpuściłbym do swojego domu tego chłopka
roztropka, czy jak tam... gdybym wiedział do czego zmierzasz. Jego obecność na spotkaniu nie była prostą sprawą do
wyjaśnienia. Ludzie zaczną zadawać niepotrzebne pytania: „kto?”, „dlaczego?”,, jak?”. Rozumiesz? Polecono mi zająć się
Garrisonem. A teraz nie mogę tego zrobić, na pewno nie bez pewnych trudności; wszystko spieprzyłeś!
– Pozwól mi wobec tego zająć się tą sprawą, ale w czasie, który uznam za stosowny – odrzekł Charon.
– W jakim czasie? – Sir Harry był wciąż poirytowany, chociaż brzmiało to o wiele lepiej.
Gubwa pomyślał chwilę.
– Miesiąc, do sześciu tygodni, w najgorszym przypadku. To mi wystarczy.
– Po co aż tyle czasu? Czego chcesz od niego?
– Och, czyż nie możemy mieć swoich słodkich tajemnic? – Cieszę się, że go wykończę, to wszystko – odparł Gubwa.
– No, nie wiem... – Przewodniczący wciąż nie był przekonany.
– Zrobię to bez najmniejszego śladu twojego udziału. Będziesz zupełnie czysty.
To brzmiało nieźle. Sir Harry spojrzał na propozycję innym, łaskawszym okiem. „Dlaczegóż by nie? – pomyślał. Nikt
przecież nie wyznaczył daty likwidacji Garrisona. Sześć tygodni to całkiem rozsądny termin. A kiedy Gubwa wykona zadanie...
nadejdzie czas, aby go wyeliminować!” Na szczęście Gubwa nie przechwycił tej myśli, na szczęście dla sir Harry’ego.
– W porządku – zgodził się w końcu. – Zróbmy tak, jak ty chcesz.
– Świetnie! Jest jeszcze coś w czym możesz mi pomóc. Tak będzie szybciej.
– Tak?
– Muszę znać nazwisko jego anioła stróża.
– Nie wiem, czy ma kogoś takiego – odrzekł sir Harry.
– Na pewno ma! – Charon wybuchnął śmiechem. – Może pomogą ci kolesie z MI6. To lojalna banda, w większości.
Dowiedz się tego dla mnie, dobrze?
– Zrobię, co w mojej mocy – warknął przewodniczący...
– Doskonale! Myślę, że to wszystko. A może coś jeszcze, przypomnij mi. Wobec tego... Miło cię było słyszeć, sir Harry
i...
– Zostaw sobie te gadki dla naiwnych! – przerwał mu przewodniczący sucho. – Wobec tego, sześć tygodni... i żadnych
numerów, co? – Po czym nie czekając na odpowiedź, odwiesił słuchawkę...
Wracający do miasta funkcjonariusz MI6 i obserwator zabawiali się z początku nudną rozmową. Pasażer z tylnego
siedzenia, „pomagier” MI6, siedział cicho; najwyraźniej nie był zainteresowany poruszonym tematem.
– Eee, to co pan mówił o Garrisonie, co miał pan na myśli? Prosty?
– Tak, prosty tak samo jak pan czy ja, bez obrazy. O wiele prostszy od wszystkich uczestników tego dzisiejszego
zebrania.
Obserwator uśmiechnął się promieniście, już rozluźniony.
– Wiem, o co panu idzie, przecież nie wiemy, o co tu właściwie chodzi, no nie?
– Chyba niczego nie wiemy. Tak jak przewodniczący? Następna próba.
– Przewodniczący? Kiedy ja zaczynałem pracę w MI6, podczas wojny, jego wydział jeszcze nie istniał. Całe to
badziewie powstało później. Nasza zabawa polega na posługiwaniu się „płaszczem i szpadą”, ale jego wydział używa, głównie
tego drugiego. Jednak ma swoje miejsce w naszej robocie. Oni zajmują się różnymi przyjemniaczkami i sytuacjami bez
wyjścia. Tak zwane... – Spojrzał na swojego rozmówcę kątem oka. – Ale przecież pan to zna.
– Co nieco. Wiem tylko tyle, że trzymają gębę na kłódkę. I mają silne poczucie prawa. Niektórzy najchętniej widzieliby
ich pod kluczem!
– Wcale mnie to nie dziwi. A co do sir Harry’ego – wciągnął powietrze przez zęby – ten facet to grzechotnik!
Hm, to oczywiście moja prywatna opinia, a tajemnicą poliszynela jest fakt, że ma więcej niż kilku podejrzanych
przyjaciół i informatorów. Najprawdopodobniej osłania ich. Na przykład ten Chińczyk. Kogo on reprezentował?
– Hmmm – chrząknął obserwator. – Sam się nad tym zastanawiałem. Ale, jak już wspomniałem, oni trzymają gęby na
kłódki i, jak dotąd, mają pierwszorzędne krycie z góry. Tutaj spojrzał znacząco na pasażera. – A tak mówiąc między nami,
w swej opinii o grzechotniku nie jest pan odosobniony. – Zakasłał sucho. – Dlatego też chcę „zaopiekować się” Garrisonem.
Nie przeżyłbym, gdyby coś mu się stało.
– Czy ma pan mnie na myśli?
– Pana lub najlepszego pańskiego człowieka. My ufamy panu i to wystarczy. Podobało mi się, kiedy nadstawił pan
karku za Garrisona...
Funkcjonariusz MI6 pomyślał nad tym przez chwilę.
– Oczywiście będę potrzebował pełnomocnictw.
– Będzie je pan miał. Tak naprawdę, to już pan je ma.
– Dobrze, zgadzam się. Szczerze mówiąc, spodziewałem się jakiegoś zadania. Mam doskonałego człowieka. Nie jest
zbyt znany. Pracuje głównie za granicą. Wyśmienity fachowiec. Nazywa się Stone, Philip Stone, ale to oczywiście tylko do
pańskiej wiadomości...
Siedzący z tyłu Stone nie powiedział ani słowa. Przez cały czas zastanawiał się, dlaczego zaproszono go na dzisiejsze
spotkanie. Teraz już wiedział.
– Doskonale! – ucieszył się obserwator. – Dawaj go pan.
Jeszcze jedno: proszę go uprzedzić o klauzuli tajności. Ten Garrison to zabawny gość. Gdyby wiedział, że ktoś się nim
„opiekuje”, mielibyśmy niezły pasztet. Nie wpłynęłoby to na ułatwienie zadania.
– Nie będzie niczego podejrzewał, zapewniam pana. Stone jest jednym z najlepszych.
Brian Lumley - Psychosfera
34 / 61
– Wierzę panu na słowo – odparł, zdejmując nogę z gazu.
Byli już w mieście. – A tak przy okazji, nie podejrzewa pan, kto mógłby podłożyć bombę w samolocie Garrisona?
– Możliwe, że ci z IRA wciąż go ścigają. Albo mafia.
– Mafia?
– Ci z Vegas, o których mówiłem. A jeśli on był na wakacjach na Rodos... To jaskinia lwa, sam pan widzi. –
Funkcjonariusz wzruszył ramionami. – Z drugiej strony zaś mógł to być każdy. Garrison musiał przejść po paru trupach, żeby
osiągnąć to, co ma.
Obserwator wymruczał słowa akceptacji dla tej koncepcji.
– Upewnijmy się, że nikt nie będzie mu deptał po piętach – dodał po chwili.
Philip Stone miał doskonale dobrane nazwisko. Przypominał kamień. Kawał chłopa – prawie dwa metry wzrostu,
twardy i kanciasty jak skała. Jako agent wywiadu (Stone nie cierpiał słowa „szpieg”) miał kilka niezaprzeczalnych atutów. Nikt
nie wyglądał na takiego twardziela, nie był tak inteligentny. Jego trzecia zaleta to odporność ciała, które przez wiele lat
stwardniało, jak twardnieje wapienny stalaktyt.
Warstwa po warstwie. Życie nigdy nie pieściło Philipa Stone’a. Kiedy człowiek jest duży i ma wygląd twardziela,
zawsze za rogiem czeka ktoś pragnący go przekonać, że jest od niego twardszy i większy. Przećwiczył to wiele razy, na tysiące
sposobów, aż za tysiąc pierwszym razem nauczył się stać mocno na nogach.
Spokojne życie mieszczucha w wygodnych kapciach nigdy nie było jego ideałem. Mając osiemnaście lat, wstąpił do
oddziału skoczków spadochronowych, a w wieku dwudziestu trzech został karnie wydalony z wojska za „uporczywą
niesubordynację” wobec starszych oficerów (co skończyło się bijatyką, w której złamał szczękę jednemu z nich). Nigdy nie
rozumiał, dlaczego został oficerem – nigdy nie było to jego marzeniem. Skakanie na spadochronie znudziło go, poza tym nie
cierpiał wojskowych zasad zakładających istnienie tych, co wydają rozkazy, i tych, co je wykonują. Był samotnym wilkiem,
a regiment przypominał indyjską kastę.
Czasami wspominał stare dzieje... ale miał przed sobą inne zadania. Odziedziczył trochę pieniędzy po ciotce, której
nigdy na oczy nie widział, a armia rozbudziła w nim głód podróży... Chciał włóczyć się po całym świecie. Nic jednak z tego nie
wyszło. Dotarł do Cypru, gdzie pozwolił sobie na pijatykę w miejscowej knajpie z kilkoma kolesiami z Nikozji.
Nie przypuszczał, że są z brytyjskiego garnizonu, nie zwracał uwagi na ich idiotyczne rytuały – był zbyt pijany. Okazało
się jednak, że to nie żadne śmieszne rytuały, że taki mieli po prostu sposób zdobywania rekrutów. Kiedy Stone ocknął się
z pijackiego amoku, trzymał w ręku karabin.
I znowu był podkomendnym. Tym razem w oddziałach pułkownika Dave’a Clegga, także dawnego wojaka oddziałów
Jej Królewskiej Mości. Znalazł się na największej pustyni, jaką kiedykolwiek widział. Nie zdezerterował jednak. Dowiódł
pułkownikowi, że jest wart tyle złota, ile sam waży.
Całe przedsięwzięcie, w którym brali udział, znalazło gwałtowne i krwawe zakończenie. Stone znów wrócił do cywila.
Poznał kiedyś dziewczynę; postanowił ją odszukać i w tym celu wsiadł do samolotu lecącego do Niemiec.
Jednak Dave Clegg nie zapomniał świetnego żołnierza.
Wkrótce szeptano o nim w gmachu MI6. Poczyniono pierwsze kroki...
Powrót Stone’a do Fraulein nie udał się. Amerykańscy turyści namówili go na podróż do Frankfurtu. Potem zginął mu
paszport. Konsulat brytyjski szybko tę sprawę rozwiązał.
W jego nowym paszporcie nie było nawet wzmianki o służbie wojskowej.
Stone nie miał o to pretensji. Nie miał także pretensji do swoich amerykańskich przyjaciół o to, że znalazł się
w Berlinie. Parę dni później przewiózł niewinnie wyglądające przesyłki do wschodniej części miasta. Jego przyjaciele znali
dziewczęta po tamtej stronie jeszcze z 1945 roku, ale ponieważ „nie cierpią odgrzewanych związków, no i są już żonaci...”,
skończyło się pobytem w więzieniu po drugiej stronie muru!
I wtedy zdarzyło się coś, o czym czytał w książkach szpiegowskich. Obudził się w drodze do Moskwy. Naturalnie
poprosił tam o azyl polityczny, jak powiedzieli później czerwoni tym z MI6. Był przesłuchiwany, przeszedł „pranie mózgu”,
stał się podwójnym agentem (nie wiedząc nawet, że jest pojedynczym!). Po tym odstawiono go z powrotem do Frankfurtu,
gdzie czekała na niego CIA. I tak dalej: przesłuchania i podróż do Hong Kongu. Tam poszedł „do szkoły” został pełnoprawnym
szpiegiem; wzbogacił swoją technikę walki i metody obserwacji. Następnie wyjechał do Chin jako „student orientalnych
zwyczajów, architektury i starożytności”.
W 1977 roku władze chińskie zdemaskowały go w końcu; uratował się tylko dzięki wkraczającemu w nieprzyzwoitą
fazę związkowi miłosnemu Chin, USA i Wielkiej Brytanii. Wykopali go stamtąd bez zbytniego rozgłosu i odesłali na leczenie
do domu. Wylądował w Niemczech jako młody doradca kontrwywiadu przy NATO. Cóż (jak zwykle mawiał do siebie), chciał
w końcu zwiedzić świat. Ale świat jeszcze z nim nie skończył...
Praca w Niemczech nie spodobała mu się. Była zbyt spokojna. Kiedy dowiedział się o możliwości uczestniczenia
w walkach w Afganistanie przeciwko rosyjskiej inwazji, ruszył w drogę. Odnalazł grupę partyzantów. Wieść o tym dotarła do
Londynu i Stone musiał zrezygnować. Zastanawiał się, czy nie wyruszyć do Izraela albo do Afryki, gdzie osiadło wielu jego
kolegów z wojska.
MI5 i MI6 korzystały z jego umiejętności. Teraz Stone dostał zlecenie „opieki” nad Richardem Garrisonem, co uznał za
nużące zadanie, jednak musiał z czegoś żyć. Przysięgał sobie, że to ostatni raz i że potem wyjedzie na dobre do USA. Zawsze
bowiem można znaleźć robotę w tamtym zakątku świata.
Wokół takich właśnie spraw krążyły jego myśli, kiedy wychodził z biura na Whitehall i skierował się do swojego
mieszkania w Richmond. Z Richmond miał zamiar pojechać samochodem do Haslemere, gdzie przebywał w bardzo drogim
szpitalu pan Richard Garrison. Nie zauważył jednak małego, krępego Chińczyka, który wsiadł za nim do metra. Johnie Fong
był ekspertem w stawaniu się niewidzialnym.
W Richmond Stone nawet nie zwrócił uwagi na kłótnie dwóch chwiejących się na nogach osiłków. Ale po chwili...
Zbiry przygwoździły go do ściany z siłą węglarek kolejowych. Stanął przed nim mały Chińczyk i wstrzyknął mu coś
w brzuch! Stone poznał go od razu i wtedy zareagował.
Brian Lumley - Psychosfera
35 / 61
Odepchnął jednego z napastników i uwolnioną ręką zatoczył szeroki łuk, miażdżąc twarz drugiego. Wiedział jednak, że
już po wszystkim. Podjechał samochód; prześladowcy wciągnęli go do czarnego mikrobusu. Stone próbował jeszcze poruszać
rękami, ale po chwili opadł z sił. Zapamiętał tylko twarz Chińczyka rozpromienioną w szerokim uśmiechu.
Szeroki żółty uśmiech niknący w czerni jak tunel. „Poczekaj, Fu Manchu, jeszcze cię dopadnę, dopadnę... dopa...”
Stone powtarzał w myślach.
W rzeczywistości jednak miał go już nigdy więcej nie zobaczyć.
Richard Garrison nie był jedynym hospitalizowanym; na męskim oddziale szpitala w Londynie leżał Carlo Vincenti.
Spędził tu całe popołudnie i wieczór – musieli go przecież poskładać. Siedział teraz na łóżku i gorączkowo rozmawiał z trzema
źle odzianymi, podle wyglądającymi i cokolwiek szorstkimi gośćmi.
– Ta, taaa, wiemy. – Nosowy głos Marcella Pontellariego był przepełniony sarkazmem. – Trzy złamane żebra,
strzaskany obojczyk, skręcony nadgarstek. O tak, jeszcze pełno siniaków, bidulku! – Jego szyderstwo stało się aż nadto
widoczne.
– Czy to nie straszne? Panienki, które dziargamy mojką czy przypalamy petami; faceci, którymi brukujemy
nawierzchnię lub kąpiemy w rzece i jeszcze ty...? Ktoś złamał ci kosteczkę czy dwie, a ty drzesz się jak jasna cholera!
– Nie ktoś – przerwał gwałtownie Vincenti i skrzywił się momentalnie z bólu. – Garrison! To był on. To musiał być on
albo jego brat bliźniak!
– Twoi chłopcy nic nie widzieli. – Mario „Karzeł” Angeli puszczał kółka dymu. – Mówią tylko, że zachowywałeś się jak
szajbus, ale nie było tam nikogo.
– Idioci! – Carlo znów skrzywił się z bólu. – Co z wami, do diabła? Myślicie, że sam się rzuciłem na ścianę?
– Szczerze? – zapytał Ramon „Szczur”. – Tak właśnie myślimy i to mówili chłopcy. Świr, powiedzieli. Jobla dostał,
powiedzieli.
– Jobla!? – warknął Vincenti. – Mówię wam, widziałem faceta.
– Ta, wiemy. To właśnie chcieliśmy sprawdzić. Wielki Facio nas przysłał, wiesz?
Vincenti umilkł. „Wielki Facio? Pierwszy szef mafii w Anglii? Interesuje się tym? Dlaczego?” – zastanawiał się przez
chwilę.
– Kapujesz? – kontynuował Medici. – Twoi chłopcy muszą mieć rację. Jak cholera. Garrison nie mógł tam być. On
siedział w na pół rozwalonym samolocie, gdzieś pomiędzy greckimi wyspami i Anglią. To musieli być Czarni Bracia!
– Bomba. – Vincenti kiwnął głową.
– Ta, twoja bomba! Chciałeś go wykolegować z pomocą Czarnych Braci. Wiemy o tym od Facello. Zrobiłeś to prywat
nie, niekoniecznie zgodnie z zasadami, ale...
– Ale – Vincenti potrząsnął głową – on tam był.
– Nie, był na pokładzie samolotu, razem z bombą Berta Blacka. Ale tym razem Bert spieprzył robotę. Samolot się nie
rozbił, co jednak nie zmienia niczego. Garrison był na pokładzie i nie mógł być przy tobie.
– Nie rozumiem, po prostu nie...
– Półtorej godziny po tym, jak cię „załatwił”, samolot lądował na jednym skrzydle i modlitwach w Gatwick. Całkiem
udane lądowanie. Garrison jest w szpitalu – nerwy. Pilot dostał kota i mówi, że ocalił ich Bóg.
Vincenti opadł na poduszki, jęcząc z bólu.
– Co, do diabła...? – wyszeptał. Zacisnął powieki i jeszcze raz potrząsnął głową.
– Taaa – zawtórował mu Marcello Pontellari drwiącym głosem – diabła.
– Carlo – wtrącił Medici – nie słuchaj tego, co on paple. Wielki Facio interesuje się tym wszystkim. Nie tylko ty
nienawidzisz Garrisona. Chłopaki w Vegas czują to samo. Ale, kapujesz, oni nie chcą jego śmierci.
– A to dlaczego? – Vincenti otworzył szeroko oczy.
– Pamiętasz Vegas? Rok, półtora roku temu kilku frajerów wyczyściło ich do reszty. Wzięli milion i tyle ich widziano.
Wszystko legalnie; wygrali, kurwa, tę forsę. Wyobrażasz sobie. Ograli ich na cacy!
– No i co? Czy nie zrobił tego samego ze mną? Nie ograł mnie? – Carlo patrzył na Mediciego ze złością. – A więc
Wielki Facio i chłopcy z Vegas myślą...?
– Nie myślą – Medici uciął mu w pół zdania – wiedzą.
Zrobił ci to samo, co chłopakom w Vegas. Wiedzą, że to on; wytropili go. Ten facet ma więcej asów w rękawie niż
cztery talie razem wzięte! Teraz rozumiesz, dlaczego musisz odwołać kontrakt na jego życie? – Zmarszczył brwi. – Ten facet
jest o wiele więcej wart żywy niż martwy. Chłopaki z Vegas chcą wiedzieć, w jaki sposób on to robi. My zresztą też. Zlecimy
komuś tę robotę. Trzeba go tylko trochę przycisnąć.
Kiedy z nim skończymy – wzruszył ramionami – jest twój, jeśli nadal go będziesz chciał.
– Dobra. Ale co z braćmi Black? Możesz ich odnaleźć i odwołać robotę?
– Taaa, to już zrobione. Wrócą z Rodos za trzy dni, w poniedziałek, o dziewiętnastej. Do tego czasu postaraj się po
zbierać gnaty. Jest spotkanie w poniedziałek w biurze Wielkiego Facia o dwudziestej trzydzieści. Bracia Black też tam będą.
I ty. To ważne, Carlo.
Vincenti wydął wargi, utkwił wzrok w suficie i zmarszczył brwi.
– Tak, ważne, ale wciąż nie wyjaśnia, dlaczego go wtedy widziałem. I wiesz, miałem wrażenie, jakby go tam naprawdę
nie było. – Przerwał i spojrzał na nich spode łba. – Hej, nie patrzcie na mnie w ten sposób! Gadamy o tym samym członku,
który wykołował mnie z moim klubem. Asy w rękawie?
Bracie, do kogo ta mowa?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Philip Stone miał koszmarne wizje. Kiedy się obudził, nie wiedział, czy to jeszcze sen, czy rzeczywistość. Śnili mu się
już faceci z KGB i Pekinu, ale nigdy w życiu nie śnił mu się ktoś taki jak Charon Gubwa.
Brian Lumley - Psychosfera
36 / 61
Ten człowiek był bryłą mięsa! Kilka cali wyższy od Stone’a, miał dwa razy większy obwód; ważył ze dwieście,
dwieście pięćdziesiąt kilogramów; ramiona i dłonie wyglądały jak sękate kije – przy nich ręce Stone’a wydawały się kruche
i delikatne. Dziwny kolor skóry był spowodowany, jak zauważył Philip, albinizmem; różowooki, szary, murzyński albinos! Ale
to nie wszystko. Stone jeszcze nie doszedł do siebie i nie widział dokładnie, ale zdawało mu się, że zobaczył potwora.
Kimkolwiek był ten mężczyzna-kobieta, wywoływał okropne wrażenie.
Przyćmione światło sprawiało, że doznania agenta kłóciły się ze sobą. Albo wisiał głową w dół, albo nie działało tutaj
prawo ciążenia. Tam gdzie był „dół”, znajdowały się stopy, ale ból w szyi mówił, że wisi do góry nogami.
Zamknął oczy i potrząsnął głową, ten ruch sprawił mu wiele cierpienia. Rozejrzał się dokoła i... zrozumiał. Sufit był
wyłożony lustrami i dlatego wszystko wydawało się takie dziwne. Stone nie chciał przyciągać niczyjej uwagi. Próbował
zorientować się, gdzie się znajduje i w jaki sposób został przywiązany do krzesła.
Wielkie obrzmiałe ciało albinosa spoczywało na ogromnym stole masażowym. Wokół niego uwijały się trzy
dziewczyny. Przy akompaniamencie lubieżnych westchnień i pojękiwań odbywał się ten obleśny spektakl; wszyscy byli nadzy
jak w dniu narodzin. Normalnie Stone spojrzałby na dziewczęta, tym razem uwagę przykuła postać leżąca na stole. Miała ona
białą krzaczastą fryzurę i intensywnie różowe oczy. Miała też organy płciowe mężczyzny i kobiety...
Na widok tego Stone poczuł obrzydzenie. Ta reakcja została wywołana nie tylko widokiem tej najmniej człowieczej
z ludzkich istot, ale również działaniem narkotyku, który ułatwił oprawcom porwanie. Cokolwiek mu wstrzyknęli, czuł się,
jakby jego głowę kopnięto o jeden raz za dużo. Cóż, mogło się tak zdarzyć; pamiętał, co zrobił z twarzą jednego ze zbirów. Być
może ten człowiek zemścił się. Tak czy inaczej, był to najgorszy kac w jego życiu, a poznał już to uczucie dość dokładnie.
Zwalczając chwilową słabość, spojrzał na dziewczyny zajmujące się tym czymś na stole.
Po chwili agent dostrzegł, że tylko dwie z nich były kobietami. Trzecia miała małe, stanowczo żeńskie piersi, cała reszta
jednak stanowiła ciało młodego chłopca. I lubił ten chłoptaś swoją pracę. Jedna z masażystek zajmowała się męskim organem
klienta, druga zaś wkładała swoją dłoń w to miejsce, które lekarze nazywają vagina. Chłopiec-dziewczyna wcierał olejek
w piersi swojego pana (pani?) i ssał olbrzymie szare sutki, aż stały się podobne do dużych ślimaków.
Ohydny spektakl miał się ku końcowi. Ciało olbrzyma podrygiwało, potężne ręce zwisały ze stołu – jedna pieściła
pośladki dziewczyny, druga ściskała genitalia młodego hermafrodyty. Ten, odebrawszy sygnał, wziął olbrzymiego członka
w usta.
Stone odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć na koniec tych igraszek. W lustrze napotkał spojrzenie różowych oczu, pełne
lubieżnego zadowolenia, satysfakcji z tego, że ofiara odzyskała świadomość w tym właśnie momencie. Różowe oczy
przyciągały jak magnes, jak hipnotyzujący wzrok węża przed atakiem. I wtedy...
– Obudził się pan, panie Stone, doskonale! – przemówił albinos dźwięcznym głosem. Zdecydowanie męskim głosem,
chociaż gdzieś tam... Stone żałował, że nie wie prawie nic o hermafrodytyzmie.
– Och, to by się panu na nic nie zdało – padła nieoczekiwanie odpowiedź. – Proszę mi wierzyć. Nie jestem ani trochę
typowy. Tak, jestem unikatem.
Te słowa, tak swobodnie wypowiedziane, podziałały na agenta jak porażenie prądem. Pojął, że tamten może czytać
w jego myślach.
– Mniej więcej – istota uśmiechnęła się – ale to prawda!
Ludzie nie są w stanie wyartykułować dokładnie swoich myśli, ale zawsze myślą precyzyjnie.
Stone uwierzył. To niesamowite, ale uwierzył.
– Taki był właśnie cel tego ćwiczenia.
„Zrobić z mózgu kogel-mogel” – pomyślał agent.
– Jedzenie to jest to, panie Stone. Zgadzam się!
– Robi wrażenie. – Agent postanowił przybrać pozę człowieka, którego nic nie może zadziwić. – Ale po co to wszystko?
– Zależy mi, żeby pan wiedział. Gdybym tylko wspomniał o tym, nie uwierzyłby pan, prawda? W ten sposób mam
pewność, że nie będzie pan niczego przede mną ukrywał. Te umiejętności bardzo wyczerpują, a nie chcę się niepotrzebnie
męczyć. Z drugiej strony, nie chcę być robiony w konia. Dla tego właśnie, od czasu do czasu, zaglądam tam. Rozumiemy się?
– Tak, rozumiemy się. – Stone wiedział, że nie ma sensu niczego ukrywać, albinos trzymał wszystkie atuty w ręku.
Agent znał specjalistów od ESP w wydziale MI6, ale nigdy by nie uwierzył, że któryś z nich posiada takie możliwości.
Właściwie to zawsze uważał takie badania za stratę pieniędzy i czasu. W tej chwili jednak...
– Świetnie – przytaknął grubas. Wyciągnął ramiona i kochankowie (niewolnicy?) pomogli mu usiąść na stole. Wstał
o własnych siłach, owinął się w szatę, po czym ruchem ręki odprawił dziewczyny i dziewczyno-chłopca.
Stone usłyszał, że drzwi otwierają się automatycznie.
– Musi być panu niewygodnie – powiedział stwór, zbliżając się. – Może pan odwrócić głowę, panie Stone. Nie jestem
wilkołakiem.
Agent uniósł głowę i poczuł gwałtownie narastający ból.
Wewnątrz czaszki zapaliły się tysiące jarzeniówek.
– Och – wyszeptał pociesznie. Jeszcze raz uniósł głowę i zamrugał, chroniąc oczy przed światłem lamp. – Dobra, panie,
jak panu tam? O co tutaj chodzi?
– Gubwa, Charon Gubwa. Wątpię, aby kiedykolwiek słyszał pan o mnie.
– Nie mogę zaprzeczyć. – Stone starał się być dowcipny. – Nigdy nie słyszałem. Ale zamieniam się w słuch. Pewnie
zechce mnie pan oświecić. – Teraz spostrzegł, że jest przypięty pasami do krzesła. Mógł poruszać tylko głową, a zatem musiał
siedzieć i słuchać.
– Ależ chcę, żeby dowiedział się pan wszystkiego, panie Stone. A dlaczego? O tym za chwilę. Po pierwsze: przestanie
się pan zastanawiać. Wtedy umysł zacznie pracować normalnie – tego oczekuję. Po drugie: jest pan inteligentny, jako
funkcjonariusz wywiadu powinien pan być. I dziki. Takie umysły zawsze mnie fascynowały. Trzecie: pańska ciekawość,
sprawia mi przyjemność, tak jak nauczycielowi sprawia radość zainteresowanie ucznia. I w końcu...
– W końcu i tak na nic się ta wiedza nie przyda, ponieważ nic nikomu nie powiem, tak?
Brian Lumley - Psychosfera
37 / 61
– Dokładnie! – zgodził się Gubwa z uśmiechem na twarzy. – Kiedy skończę z panem, nie tylko nie będzie pan o tym
mówił, ale nawet – myślał.
Stone przytaknął, jeszcze raz napiął mięśnie i zrezygnował z dalszych prób.
– Jestem wściekły, Gubwa, ale pan na pewno o tym wie. Wie pan także, że gdybym mógł wstać z tego krzesła, skręcił
bym panu kark. Nie ma więc sensu ukrywać moich uczuć. Co do reszty, to myślę, że jestem pana publicznością.
– Doskonale!
– Posłuchaj, Wasza Nietypowość – warknął – nigdy nie pomyślałeś, że może nie jesteś taki znów wyjątkowy? Może to
po prostu wybryk natury?
Gubwa podszedł do niego z tyłu z zadziwiającą, jak na taką tuszę, szybkością. Stone czekał. Krzesło obróciło się
bezgłośnie na gumowych kółkach. Gubwa skierował je ku metalowym drzwiom, – O tak, wiem, że jestem wybrykiem natury.
W tym właśnie tkwi moja siła. Urodziłem się o wiele za wcześnie. Tak jak wszyscy wielcy ludzie. Nie jestem od nich gorszy,
przeciw nie. Ja, to przeznaczenie rasy ludzkiej, panie Stone. I to właśnie ja zmienię tę rasę. Homo Sapiens? Ba!
HERMAPHORO SAPIENS, to przyszłość!
Wjechali do Centrum Dowodzenia, gdzie Stone zobaczył posąg Gubwy ze stopami opartymi na globie. Dopiero wtedy
agent poczuł strach. „Ten człowiek wierzy w to, co mówi. Jego cel to podbój Ziemi, stworzenie imperium, w którym on byłby
cesarzem! Cesarz Ziemi! Kompletny świr” – myślał.
– I tak, i nie! – uciął te rozważania Gubwa. – Marzę o imperium, to prawda, ale nie oszalałem. Wręcz przeciwnie, jestem
jak najbardziej przy zdrowych zmysłach!
– Wielu wariatów myśli podobnie.
– Nie mam zamiaru kłócić się z panem, po prostu informuję. Będzie pan dla mnie pracował, przynajmniej przez ja kiś
czas. Potem... No cóż, zostawiam to pańskiej decyzji. Jest pan, jak już powiedziałem, inteligentny. Mógłbym znaleźć dla pana
miejsce w mojej organizacji. Ale proszę zapamiętać, Stone, ma pan ryzykowny zawód i nikt nie przejmie się, jeśli pan zniknie.
To dlatego tyle panu płacą.
Stone milczał.
– Doskonale. Niech pan teraz posłucha, co mam do powiedzenia. Zacznę od początku... Mój pradziadek był synem
południowoafrykańskiego wodza plemienia Cetewajo. Kopał żółty metal i niebieskie kamienie dla swoich białych panów.
Ta ziemia kryła w sobie jeszcze jeden skarb – rudę uranu. To jedno pokolenie. Jako dziecko i młody mężczyzna mój
dziadek pracował w tych samych kopalniach aż do chwili, kiedy skończyły się kamienie. W tym czasie wzrosło
zainteresowanie wcześniej bezużytecznym metalem. I w końcu mój ojciec i matka pracowali dla białych. Ojciec stracił włosy,
kiedy skończył osiemnaście lat; zęby wypadły mu, kiedy miał dwadzieścia pięć. Ale niech pan nie myśli, że mszczę się w ten
sposób na białych. Prawdopodobnie miały się urodzić bliźniaki, nie wiem, znam tylko efekt końcowy. Rozumie pan, miałem
tak naprawdę troje rodziców. Ojca, matkę i promieniowanie radioaktywne! Po urodzeniu nie byłem biały ani czarny, ale szary,
nawet nie jak prawdziwy albinos; jednym słowem – niezwykły. Miałem w równym stopniu rozwinięte cechy płciowe kobiety
i mężczyzny. Prawdziwe piersi, nie jakieś tam sztuczne protezy. No i moje namiętności męskie i kobiece jednocześnie... Mam
słabe oczy, ale będą mi doskonale służyć w postholokaustowym świecie; moje rozmiary są boskie, posągowe, a moja moc... Co
pan wie o ESP, panie Stone? Nie, niech pan nie odpowiada. Najpierw powiem panu, co ja potrafię robić. Mam zdolności
telepatyczne. Ale to tylko jedna z wielu umiejętności. Nie potrafię lewitować, jeszcze nie. Proszę, niech pan popatrzy... –
Podszedł do wagi i stanął na niej. Strzałka przesunęła się do liczby dwieście dwadzieścia. – Niech pan patrzy! – rozkazał
i zamknął oczy.
Jego czoło pokryło się perlistym potem. Strzałka wagi powoli opadła. Sto pięćdziesiąt, sto dwadzieścia, sto piętnaście.
Otworzył oczy, westchnął. Strzałka znów pomknęła w górę.
Gubwa zszedł z platformy. – Jest pewna ilość mocy, którą muszę wykorzystywać codziennie, panie Stone. Następne
z moich uzdolnień to hipnotyzm, wkrótce sam się pan o tym przekona. Przepowiadam także pewne fakty. Nie zawsze, niestety,
dokładnie, ale co nieco widzę w przyszłości. Najbliższa jawi mi się całkiem wyraźnie, odległa – nieco mgliście. Jeśli gram na
wyścigach, zawsze wygrywam. We wszystkich rodzajach hazardu jestem raczej nie do pokonania.
Stone zmarszczył brwi. Przypomniał sobie sprawę Garrisona.
Gubwa wybrał akurat ten moment na czytanie jego myśli. Różowe oczy zmieniły się w wąskie szparki. Twarz
wykrzywił koszmarny uśmiech.
– Istotnie – powiedział ściszonym głosem – Richard Garrison. Pańskim zadaniem jest chronienie tego człowieka.
Umysł Stone’a starał się odnaleźć wiadomości na temat Garrisona, ale w następnej chwili mężczyzna zagryzł wargi do
krwi, odwołując polecenie wydane szarym komórkom.
Gubwa zaśmiał się radośnie.
– Niech się pan nie przejmuje. Wiem o Garrisonie o wiele więcej, niż pan potrafi mi powiedzieć. Bardzo dużo, chociaż
nie wszystko. Nie chcę od pana wyciągać żadnych informacji. Wręcz przeciwnie, to ja panu powiem coś o nim. – W skrócie
podzielił się swoją wiedzą, nie unikając faktów, o których Stone nie miał zielonego pojęcia.
Agent usiadł wygodniej na krześle.
– Czego więc pan chce ode mnie?
– I znów nic się nie stanie, jeśli panu powiem. – Wydął usta i wzruszył ramionami. – Mam przyjaciela w rywalizującym
z pańskim wydziale tajnych służb. Z radością powitałby śmierć Garrisona, dyskredytującą także pana wydział...
– Sir Harry – wykrztusił.
– Precyzyjnie. Jak pan widzi, potwierdza się, jest pan inteligentny. Czy muszę dalej tłumaczyć?
– Mam ogólny obraz, ale będę szczęśliwy, słysząc to od pana. To pan jest telepatą, nie ja.
– Zawiodłem się, zresztą, jak pan chce, wyjaśnię to. Używając pana do swoich celów, zabiję Garrisona. Tym samym
wyświadczę przysługę sir Harry’emu. Ml 6 będzie nosić piętno. Ta przysługa nie jest dla mnie zbyt ważna. Nie, ponieważ
w końcu zajmę się także sir Harrym. Zabiję go. Ale teraz na razie daje mi minimum bezpieczeństwa; gdyby plany nie od razu
się powiodły. To tylko zabezpieczenie.
Brian Lumley - Psychosfera
38 / 61
– Postawmy sprawę jasno – przerwał Stone. – Widzi pan siebie jako przyszłego Cesarza Ziemi?
– Tak.
– Rozumiem. To znaczy, że spowoduje pan, no ten, holo kaust?
– Nie „no ten” holokaust, tylko HOLOKAUST, panie Stone. Wykorzystam bombę neutronową, chociaż również inne
środki będą w użyciu.
– I po tym wszystkim, taką ma pan nadzieję, rasa ludzka stanie się bandą mutantów popromiennych – Hermaphoro
sapiens; jak pan?
– Sprawi to inżynieria genetyczna, tak. Staną się Ojcami Nowej Ziemi. Tytularnymi, oczywiście. Tak naprawdę ja będę
prawdziwym ojcem. Moja sperma to ziarno przyszłych pokoleń.
Stone westchnął i wcisnął się w swoje krzesło najgłębiej jak tylko potrafił. Po chwili podniósł wzrok.
– Pan naprawdę jest kopnięty. To brzmi jak scenariusz filmu o Jamesie Bondzie. Przypuśćmy, że się panu uda; pchnie
pan świat ku przepaści, zabije wszystkich ludzi i zacznie z grupką wyselekcjonowanych coś robić, i nawet wyhoduje pan rasę
superdziwadeł...
– Zaraz! – przerwał mu Gubwa. – Nie, niczego takiego nie mówiłem. Nie pozwolę, aby ktoś przerósł mnie. Wszystko
będzie pod ścisłą kontrolą.
– Rozumiem...
– Co pan rozumie? – zapytał Charon, patrząc w myśli agenta. Jego szara twarz zmieniła się z gniewu. – Nie, panie
Stone. Ja się nie boję nikogo!
– Poza Garrisonem?
– Powiedziałem, że nie boję się żadnego człowieka, panie Stone. Czło – wie – ka! – wysapał. – Pan należy do gatunku
Homo sapiens, świat, który zaplanowałem, będzie należał do Hermaphoro sapiens, ale jeśli nie mylę się co do Garrisona...
– Nie jest człowiekiem?
– Jest, ale z gatunku Homo superior, jak podejrzewam.
– I pan chce się dowiedzieć, dlaczego, mam rację?
– Dokładnie tak. Kiedy dostanę odpowiedź, on umrze.
– A więc o to biega. Człowiek czy nadczłowiek? Pan się go boi.
– Jaki pan zmyślny! Nie pomyliłem się, prawda? – Uniósł jedną ze swoich potężnych pięści i Stone pomyślał, że go
uderzy. Jednak Gubwa obrócił się na pięcie i wskazał palcem kulę ziemską. – Nic nie może temu przeszkodzić, panie Stone,
nic!
– A Garrison mógłby, czyż nie tak? – odrzekł agent.
– Być może. Chcę wiedzieć, jak on to robi. Wiem, skąd pochodzi moja siła. Została zrodzona z atomu. I przyznaję, że,
jak pan mówi, jestem dziwadłem, mutacją. Ale Garrison nie jest. Jak wobec tego robi to, co robi?
– Chodzi o telepatię? Mnóstwo ludzi twierdzi, że...
– Twierdzi! – Charon zaśmiał się szyderczo. – Telepatia!
Jak mało pan wie! Nie ma pan pojęcia, kim jest Garrison i co potrafi zrobić! Telepatia, dobre sobie. O wiele więcej. Tak
wiele... On jest – wyrzucił ręce przed siebie – niesamowity!
Opowiem panu o Garrisonie. Wypełnię kilka luk w pańskim wykształceniu. Od czego by tu zacząć... A tak! Zawsze
miałem świadomość, rozumie pan, że niektóre umysły są inne, na przykład mój. Żyje na świecie kilku mężczyzn i kilka kobiet,
których talenty w tej dziedzinie są dużo większe od przeciętych. Można je zaklasyfikować tak jak znaczki czy monety,
pierwsza kategoria to „nieistotne” lub „ubogie” – miliony zwykłych ludzi nie wiedzących nic o ESP, ani nie posiadających
najmniejszych talentów. Druga grupa to „znośni”, czyli tacy, którzy od czasu do czasu zaczynają gwizdać tę samą melodię co
ich kolega. Taki „znośny” przeczuwa na przykład śmierć ojca, pomimo dzielących ich wielu kilometrów: lub w ogóle „czuje”,
że coś się dzieje. Takich są tysiące. Rozumie pan strukturę?
– Nadążam, proszę mówić dalej – odrzekł Stone.
– Doskonale. Nad „znośnym” umiejscowimy „niezłych”; potrafią rozszyfrować myśli swojej żony czy dzieci. Taki
człowiek liznął nieco „nauk tajemnych”. To znaczy, zdaje sobie sprawę, że jest inny. Niestety, tylko trochę inny. Następni
w kolejności są „dobrzy”. „Dobry” to gracz, któremu wyjątkowo dopisuje szczęście: detektyw czy policjant, który „ma nosa”.
Tych jest niewielu, moce wybiegają daleko poza rodzinę czy przyjaciół. Niektórzy jeszcze „czytają” myśli z niewielką
trudnością. Ostatnio odkryłem w Tybecie całą grupę takich ludzi. Cenne znalezisko. Byłem trochę zazdrosny i przekonałem
władze chińskie, że należą do „piątej kolumny”.
Dalsze ich losy zostawiłem własnemu biegowi.
– Tak, to urocze z pana strony.
– Monety... – kontynuował Gubwa, ignorując sarkazm. Zastanawiałem się, do jakiej kategorii należę... Jak
wspomniałem, jestem niespotykanym okazem. Myślę, że byłbym tą monetą z błędem, o olbrzymiej wartości. Tak właśnie, ale
jeszcze nic wobec klasy, którą przyznałem Garrisonowi.
Był czas, kiedy przyrównywałem siebie do FDC – pierwszy dzień obiegu; termin zaczerpnięty z filatelistyki (de Coin),
ale to przesada. Tylko o Garrisonie można tak powiedzieć. Nie ma takiego drugiego. Telepatia? To jeden z pomniejszych jego
talentów. Proszę pomyśleć: oślepiony, odzyskał wzrok. Jego kobieta także nie widziała. Teraz widzi. To jeszcze nie wszystko,
ona już nie żyła!
– Ciało niejakiej Vicki Maler zostało umieszczone w komorze hibernacyjnej... – wtrącił Stone.
– Nie „niejaka Vicki Maler”, panie Stone. To jest TA Vicki Maler. Garrison ożywił ją. Wiem o tym. Czytałem jej myśli.
Została zahibernowana, bo uwierzyła w szansę jedną na milion, że kiedyś nauka będzie w stanie uporać się z jej chorobą.
Trawił ją rak. Śmiertelna choroba, nieuleczalna w dzisiejszych czasach. Teraz czuje się świetnie, to także robota Garrisona...
I na koniec ostatnie przykłady. Sprzed dwudziestu czterech godzin. W jego samolocie wybuchła bomba.
Zdarzyło się to nad Morzem Egejskim. Garrison poprowadził uszkodzony samolot do Gatwick i bezpiecznie wylądował.
Wylądował lekko jak piórko.
Brian Lumley - Psychosfera
39 / 61
– Wiem o tym. Cudowny przypadek i...
– Guzik prawda! Nic pan nie wiesz. Cud w oczach niedowiarków. Tak się zwykle mówi, kiedy ma miejsce
nieprawdopodobne wydarzenie. Z drugiej strony, niemożliwe nie może się wydarzyć, bo jest niemożliwe. Ciekawe, co
powiedzą władze, kiedy spostrzegą, że samolot przyleciał dziewięćdziesiąt minut przed czasem? Od momentu wybuchu bomby
musiał mieć prędkość znacznie wykraczającą po za wszelkie normy. To się nazywa l e w i t a c j a! – kontynuował Gubwa. –
Pilot jest przekonany, że to akt bożej łaski. Garrison trafił do szpitala, wyczerpany po takim wysiłku. Co więcej, odnalazł
sprawcę wybuchu i nieźle go sponiewierał. Czy to takie trudne?
– Teraz się naprawdę zgubiłem – przyznał Stone.
– Ach, oczywiście, ponieważ pan nie wie, kto go chciał zabić. To mafia, a raczej mały pionek tej bezwzględnej
i prymitywnej organizacji. Nazywa się Vincenti.
– Carlo Vincenti? Zajmowaliśmy się nim i jego kolesiami jakiś czas temu. Na pewno on? Skąd się pan tak szybko o tym
dowiedział?
– Tak. Jestem pewien. Bomba mogła być zamontowana tylko na Rodos, a tam przebywa ta parszywa para – bracia
Black. Czytałem myśli Berta Blacka. To oni. Bert sam zamontował bombę.
– Zaraz – przerwał mu zniecierpliwionym głosem Stone.
– Za szybko. Jeśli oni wciąż znajdują się na Rodos, w jaki sposób mógł pan to zrobić? Skąd pan wie, że są tam jeszcze?
Gubwa odwrócił Stone’a przodem do swojego pulpitu.
– Widzi pan ten komputer? Wiem, że są na Rodos, komputer mi to mówi. Ma połączenia z komputerem w Gatwick,
a także z tymi w Nowym Scotland Yardzie i z innymi. Nawet z pana komputerem w kwaterze MI6. – Na jego obliczu za gościł
szeroki uśmiech. – W końcu zaczyna pan rozumieć. Może nie jestem więc aż taki szalony, na jakiego wyglądam?
– Ale skąd Garrison wiedział, że to Vincenti? I w jaki sposób go ukarał?
Gubwa zaczął tracić cierpliwość, westchnął.
– Kiedy bomba wybuchła, zrozumiał, że jest celem. Poszukał ludzi wrogo nastawionych do siebie. Zajrzał do umysłu
Carla.
– Czy to znaczy, że go poturbował, zanim samolot wylądował, a następnie trafił do szpitala?
– Podczas lotu, panie Stone, odległość nie stanowi żadnej przeszkody dla prawdziwego telepaty. Odwiedził umysł
Vincentiego, tak jak ja umysł Berta Blacka. Tak mi się przynajmniej wydaje. Posłał Carlowi cios psychiczny, który nie był
jednak śmiertelny. Vincenti także leży w szpitalu. Może mówić o dużym szczęściu, ja na miejscu Garrisona zabiłbym go.
– Ale nie może być pan pewien. A jeśli to wypadek? Stone dostał wypieków z emocji.
– Odwiedziłem także umysł Vincentiego. On wie, kto to zrobił. Nie wie tylko, w jaki sposób.
– Nie mieści mi się to w głowie! – Stone był już na dobre skołowany. – Może nie jestem taki bystry, jak pan
przypuszczał?
– Ależ oczywiście, że pan jest. – Gubwa zaśmiał się. Ma pan bardzo chłonny umysł. Wiadomości wsiąkają jak woda
w gąbkę. Nie musi pan ze mnie robić idioty. Nie powiedziałem niczego, czego bym nie chciał.
Stone nie lubił przegrywać.
– Kurwa! – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Usiadł prosto. – Dobra, przestanę się zgrywać i powiedzmy, że wierzę w to,
co mi pan zaserwował. Lub przynajmniej nie uważam tego za kretyństwo. Jest jeszcze kilka spraw, o których chciał bym
usłyszeć. Jak dotarł pan do Garrisona? I jak rozpoznał pan w nim... mistrza ESP?
– Dwa lata temu wydarzyło się wiele dziwnych rzeczy, wszystkie wokół niego. Aż do tego czasu nie interesowałem się
nim, nie wiedziałem nawet, że istnieje. Świat jest pełen różnych umysłów, a ja odwiedzam tylko te, które chcę odwiedzić.
Garrison mnie nie interesował. Dopiero później go odkryłem. A więc to dwa lata temu odzyskał wzrok, przywrócił życie Vicki
Maler i wyleczył ją. Właśnie wtedy zaczął zdawać sobie sprawę ze swojej olbrzymiej mocy. Dowiedziałem się tego
wszystkiego dzięki moim zdolnościom telepatycznym. – Głos Gubwy zniżył się do szeptu, przepełniał go zabobonny lęk. –
Gdybym wierzył w Boga, panie Stone, wiedziałbym, że oto Bóg zstąpił na ziemię. Czy słyszał pan o biosferze?
– To obszar, który zapełni pan bombami neutronowymi.
– Niech pan sobie wyobrazi wielki meteoryt pędzący przez atmosferę, wywołujący największą burzę na świecie. Niech
pan sobie wyobrazi powietrze i oceany w szaleństwie, furię żywiołów. Już? Ma pan? Dobrze! Teraz krok dalej. Psychiczną
biosferę. Psychosfera, w której spoczywają zawieszone talenty ESP. A teraz niech pan sobie wyobrazi tę Psychosferę rozdartą
przez olbrzymi meteor. Tak wyglądało przebudzenie Garrisona, panie Stone. I to wyjaśnia ten paradoks: z jednej strony chcę
zabić, z drugiej zaś nie wolno mi tego zrobić.
Stone nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Numizmatyka, mój przyjacielu – ciągnął Gubwa. – On jest Fleur de Coin, jedyny w swoim rodzaju. Gdzie został
wybity, przez kogo? Gdyby pan był kolekcjonerem, czyż nie zadawałby pan sobie takich pytań? Oczywiście, że tak. Gdyby
odkrył pan, że moneta została przetopiona ze starej i na nowo wybita?
– Próba!
– Zgadza się, ale lepsza niż oryginał. I jakie byłoby następne pytanie?
– Kto jest autorem?
– Dokładnie tak! – Charon złapał Stone’a w żelazny uścisk. – Oczywiście, jak zostało to zrobione? Co się takiego
wydarzyło, że ma boską moc?
Stone zmrużył oczy, wierząc przez chwilę, że rozszyfrował Gubwę.
– Dlaczego pan jego nie zapyta? Dlaczego nie wejdzie pan do jego umysłu i... – spostrzegł swój błąd.
Oczy Gubwy rozwarły się szeroko.
– Co? – wysyczał. – Niczego się pan nie nauczył? W nic pan nie wierzy? Człowieku, nawet nie zbliżyłbym się do
Garrisona! Prędzej wlazłbym do basenu z piraniami i ponacinałbym sobie żyły!
Brian Lumley - Psychosfera
40 / 61
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
– Oczywiście musiałem poszukać przyczyny zakłócenia Psychosfery. Tej nieujarzmionej rzeczy, która mi zagrażała.
Wystarczyło zamknąć oczy; sama aura wystarczyła! Poczułem się jak gałązka rzucona w wir! Wejść w jego umysł...?!
Byłbym jak mucha przy wentylatorze, a nawet gdybym przeżył – niech pan zwróci uwagę na to gdybym znalazłby mnie
w domu, idąc po moich śladach. Wtedy na pewno zniszczyłby mnie!
– Nie zniszczył Vincentiego! – zauważył Stone.
– Ale go okaleczył! A ja, Charon Gubwa, główny architekt jego szafotu!
– Pan? W jaki sposób?
– Jak? Czyż nie skierowałem tych umysłów przeciwko niemu? To była manipulacja; czy pan tego nie widzi? Niestety,
wszystko wymknęło się spod kontroli. Nie miałem odwagi osobiście stawić czoła Garrisonowi, ale skierowałem na niego
uwagę innych. Potrafię wpływać na inne umysły. Czy nie powiedziałem panu, w jaki sposób zniszczyłem tych mnichów
z Tybetu? Ale oni nie mieli mocy Garrisona! Mimo wszystko turbiny, które wprawiłem w ruch, prędzej czy później zabiją go!
A może zrobię to sam, odkrywając jego tajemnicę. Na razie jednak nie może mu spaść włos z głowy.
Stone wolno pokiwał głową.
– I tutaj ja wkraczam do akcji, prawda?
– Tak. Garrison ma pewną słabość; Vicki Maler. Wiem, że ona zna tajemnicę. Jeśli nawet nie całą, ma wskazówki,
gdzieś tam, w gąszczu szarych komórek. I ja to coś z niej wyciągnę.
– Dlaczego do tej pory pan tego nie zrobił? Jeżeli to jest prawdą...
– NIE, NIE, NIE! – krzyknął Gubwa w myślach Stone’a, wywołując dreszcze. – Wciąż pan nie rozumie, prawda?
Garrison jest bardzo blisko tej kobiety. Wskrzesił ją! Można powiedzieć stworzył! Prawie nie opuszcza jej umysłu.
A gdyby kiedykolwiek mniemam zastał...
– Więc nie może się pan do niej dostać?
– Próbowałem, próbowałem. Wydaje mi się, że od pół roku jego moc słabnie. Kiedy sprzyjały okoliczności, wkradałem
się. Miałem ku temu kilka okazji i zawsze się udawało.
No, może nie do końca... Ale w każdym przypadku ten kontakt był pospieszny; nie wystarczał, by się czegoś dowiedzieć
i jednocześnie nie zostać odkrytym. Ostatni raz miał miejsce zaledwie kilka dni temu, podczas ich pobytu na Rodos. Wtedy to
Garrison wyczyniał te „cuda”, chcąc sobie udowodnić, że jest tak samo potężny jak kiedyś.
– Jak więc pan tego dokona? – Stone zmarszczył brwi. Jeżeli nie potrafi się pan dobrać do niej...
– Nie potrafię, jak pan to mówi, „dobrać się do niej”, gdy przebywa poza tym miejscem. Ale kiedy znajdzie się tutaj...
Mam kilka wypróbowanych sposobów. Tutaj ja jestem panem, poza tym dysponuję odpowiednim zabezpieczeniem.
– Mam ją tu sprowadzić? – Stone wiedział, do czego zmierza Gubwa.
– W samej rzeczy.
– Jest pan zatem naprawdę kopnięty! Przecież on zrobi ze mnie mokrą plamę!
– Istnieje taka możliwość – powiedział Gubwa – i należy tego uniknąć. – Uśmiechnął się.
– Przez mnie trafi również do pana i wtedy...
– Nie. Nie odnajdzie mnie. Jeśli zostanie zdekonspirowany, pański umysł ulegnie samozniszczeniu. Zgorzeje, zanim
zdąży pan powiedzieć cokolwiek o mnie. O tak, panie tajny agencie Stone, umrze pan i nawet nie zorientuje się kiedy.
– ... A poza tym ja tego nie zrobię.
– Ależ zrobi pan to. – Chwycił krzesło Stone’a i popchnął je. Kiedy zbliżyli się do drzwi, te otworzyły się z sykiem.
Pokażę panu moje laboratorium. Jako tajny agent zna pan termin „pranie mózgu”. Jestem pewien, że tak. Mam w laboratorium
niezłą pralnię. Czy wspomniałem o moich osiągnięciach na polu hipnozy...? – Na korytarzu wielki albinos zatrzymał się. –
Drogi panie Stone, jestem panem rozczarowany!
– Nie zachowuje się pan jak dżentelmen – dodał.
Podczas gdy Charon Gubwa pracował nad Stone’em w swoim laboratorium, Vicki siedziała na łóżku Garrisona w małej
sali szpitala Haslemere w hrabstwie Surrey. Miejsce to wyglądało jak pensjonat, ponieważ prywatny lekarz Richarda –
człowiek szanowany, którego pacjenci byli bogatymi i bardzo szanowanymi osobistościami – lubił pensjonaty.
Uważał je za synonim czystości, a czystość jest podstawą dobrej medycyny.
Doktor Jamieson mieszkał tam na stałe. Drogie i nieobecne na mapach miejsce zapewniło potrzebny spokój i Vicki
przestała niepokoić się o Richarda. Od pewnego czasu odczuwała nieokreślony niepokój; może bała się morderców, którzy
chcieli wysadzić w powietrze samolot. Aż do tej chwili własne bezpieczeństwo nie było jej zmartwieniem; bezpieczeństwo
znaczyło – kroczyć przez życie z Garrisonem, polegało na jego obecności.
Popatrzyła na niego. Spał na siedząco. Potrzebował tego.
Miał ściągniętą pomarszczoną twarz; jego ciałem raz po raz wstrząsał dreszcz niepokoju...
W szpitalu powitał Vicki lekarz wraz z pielęgniarką, prawdopodobnie żoną. Powiedzieli jej, że Richard nie podniesie się
z łóżka do poniedziałku, że powinien wypoczywać trzy pełne doby. Doktor miał postarać się o to.
Dwa razy dzwoniła policja, domagając się oświadczenia Garrisona, ale Jamieson ich spławił. Uważał, że pacjentowi nie
można przeszkadzać, bowiem jest fizycznie i psychicznie wyczerpany, a poważne załamanie nerwowe można leczyć tylko
wypoczynkiem.
Vicki bardzo ostrożnie dotknęła dłoni Richarda. Miał zimne ciało; wydawało się bardzo delikatne, jak z plastiku.
Chwyciła mocniej, aby się upewnić... Co chciała wiedzieć?
Czy szukała potwierdzenia, że Garrison istnieje naprawdę?
Zadrżała. A czy ona nie była tylko snem?
Myśl, że już go nie kocha, nagle rozkwitła w jej umyśle.
Najpierw słaba, teraz rozwinęła hybrydowate płatki. Jak można bowiem kochać ciągłe zagrożenie? Topór, który
Brian Lumley - Psychosfera
41 / 61
Nie można kochać czegoś, czego się nie zna. Dawno temu poznała Garrisona. Była to krótka chwila. W chorobie
trzymała ją przy życiu radość wspomnieli. Wierzyła, że pokocha Richarda. Wtedy... lina zaczęła pękać. Topór nad głową
wydawał się coraz cięższy, a tykanie zegara zmieniło się w łoskot.
Wiedziała, że gdyby Garrison umarł, odeszłaby z nim, tym razem na zawsze. Już kiedyś odwiedziła to przerażające
miejsce. Nienawidziła zagrożenia, a Garrison zagrażał jej.
Nie czuła do niego nienawiści, jeszcze nie. Ale jak długo?
Zastanawiała się, ile czasu potrzeba, żeby wszystko stało się jasne.
Została z nim przez następne pół godziny. Suzy siedziała spokojnie w samochodzie, lecz kiedy tylko uchyliły się drzwi,
wyskoczyła na zewnątrz. Machała ogonem i w żaden sposób nie można jej było przywołać z powrotem. Vicki podążyła za
psem do drzwi budynku. Doktor Jamieson stał na stopniach, uśmiechając się sztucznie. Czekał, aż Vicki odjedzie. Był krępym
mężczyzną o okrągłej twarzy, zawsze nosił tweedowy garnitur.
– W porządku, moja droga, niech zostanie. Richard wspominał, że może tak się zdarzyć.
– O tak, ona nie znosi rozłąki – odrzekła Vicki.
Suzy podeszła do Vicki i polizała ją po ręce. Wiedziała, że może zostać. Chciała być z Garrisonem. Kiedy tylko
samochód zniknął za zakrętem, wbiegła do szpitala. Czekała pod drzwiami izolatki, aż Jamieson wpuści ją. Wpadła do środka
i wskoczyła na krzesło przy łóżku pana. Usiadła wyprostowana i obserwowała go czujnie, strzygąc uszami na każdy ruch. Po
chwili oparła pysk na łapach i cicho zaskomlała.
Jamieson zostawił drzwi uchylone. Wiedział, że Suzy przyjdzie, gdy zgłodnieje...
Wyschniętym korytem strumienia Garrison dotarł do wyżyny. Brzegi zmieniły się w ściany czerwonej skały, wysokie na
kilkadziesiąt metrów. Koryto wydawało się najlepszą drogą, lecz trudno pojąć, w jaki sposób krajobraz mógł się tak zmienić.
Teraz trawa zszarzała, krawędzie wypiętrzyły się, zniknęła woda. Garrison mógł opuścić dno strumienia, ale był zbyt
zmęczony, czy też leniwy, by zdobyć się na ten wysiłek.
Brzeg rósł z każdym krokiem i przeobrażał się w litą skałę.
Zastanawiał się, którędy ma teraz iść. Na prawo czy na lewo? Lewa to oczywiście droga Czarownika; szlak lewej ręki.
Ścieżka ta coraz bardziej zwężała się.
Szlak prawej dłoni był zdecydowanie szerszy. Spowijający go owal mgły z prześwitującymi promieniami światła
prawdopodobnie nie krył żadnych złych mocy.
Suzy przywarła mocniej do pleców swego pana i zaskomlała. Garrison nic mógł się zdecydować. Skierował Maszynę
najpierw w prawo, potem w lewo, po czym zatrzymał się, klnąc w duchu. Popchnął w końcu Psychomecha ku poszarpanemu
dnu strumienia. Zsunął się z szerokiego, teraz porytego cieniutką warstwą rdzy, siedzenia Maszyny. Suzy zeskoczyła za nim.
Kiedy stanął na twardym gruncie, zobaczył, że metal jest doszczętnie przeżarty rdzą. W częściach plastikowych pojawiły się
pęknięcia, kable stopiła wysoka temperatura. Spoza kapiących izolacji wyzierała plątanina rur.
Richard wiedział jednak, że nie może porzucić Maszyny na tym pustkowiu, ponieważ widział ją w wizji przyszłości,
w tej dramatycznej scenie ze szklaną kulą i kręgiem czarowników. Nie wiedział tylko, którą drogę wybrać. Tak bardzo chciał
spojrzeć jeszcze raz w przyszłość.
– Richard... Och, Richard! – Dobiegł go ledwo słyszalny szept kobiety; głos wyprzedzający myśl.
– Co...? – Przykucnął, rozglądając się wokół. – Kto?
Gdzie? – zadawał sobie pytania.
Suzy była bardziej zdecydowana. Patrzyła na zaciemniony załom skalny po lewej stronie i cicho warczała.
– A więc tam, maleńka? – zapytał Garrison, mrużąc oczy.
– Ty także to słyszałaś?
Suzy w odpowiedzi przylgnęła do jego kolana i zaskomlała żałośnie.
– Richard, proszę! – znów usłyszał kobiece westchnienie.
– Proszę, pomóż mi! Pomóż! uwolnij mnie!
„Pomóc jej? Uwolnić? Co to znaczy? – zastanawiał się.
Ciarki przeszły mu po plecach. – Jasnowidztwo? Czarna magia? Naturalnie, bardzo czarna magia.” I znów ten głos.
Z innego miejsca, innego czasu. Uchwycił się ostatniej myśli ”z innego czasu”. „Czy to możliwe? Głos z przyszłości? Przecież
wyraziłem życzenie ujrzenia przyszłości! Czy to odpowiedź?” – nie był pewien.
Zbliżył się do cienia; próbował dojrzeć, rozpoznać postać stojącą u wejścia szlaku lewej ręki. Nagle wyłoniła się z mgły
sylwetka dziewczyny osłanianej przez cieniste zakola świadomości. Błagała Garrisona, żeby ją uwolnił, prosiła o pomoc.
Garrison poczuł znów, jak cierpnie mu skóra, gwałtownie zmieniając każdą cząstkę ciała w strach. Pot zrosił mu czoło.
Coś się poruszyło! Coś zawieszonego w powietrzu; poruszyło się tam i z powrotem; podążało śladem dziewczyny. Macki...
Obcy! Chorobliwe zło, szare jak trąd; szaleństwo! Olbrzymia ośmiornica ze snu. Największy z wrogów! Nie wahał się
ani chwili dłużej. Siadł na grzbiet Maszyny.
Suzy poszła w jego ślady. Skierowali się ku ścieżce lewej dłoni. Panował tam większy mrok, niż można było się
spodziewać; chłodny, kleisty. Richard wiedział, że musi poruszać się bardzo ostrożnie; wszędzie sterczały groźne skały; sufit
stanowiły olbrzymie stalaktyty, gdzieniegdzie tylko prześwitywało niebo. Woda drążyła tutaj skałę przez tysiąclecia, aby
w końcu połączyć wapienne nacieki w gigantyczne kolumny wspierające tony krzemu. Musiał balansować pomiędzy tymi
skałami; nie wiedział, co czai się za następnym zakrętem.
Czuł jednak czyjąś obecność; od wieków czatującą istotę.
Pędząc wciąż dalej i dalej, zobaczył cień, który przypominał kleks przemykający po ziemi.
– Suzy! – krzyknął. – Poczekaj, maleńka!
Usłyszał tylko jej szczekanie niknące gdzieś w głębi korytarza, wzmocnione przez echo. Po chwili zgasło w głuchej
ciszy.
Wycisnął trochę więcej energii z Maszyny; oczy przyzwyczaiły się już do gęstniejącego mroku. I nagle... Znalazł się
w bajkowym świecie, zostawiając za sobą klaustrofobiczne wnętrza...
Brian Lumley - Psychosfera
42 / 61
Tak mu się przynajmniej wydawało, kiedy pojazd wystrzelił z tunelu i wpadł do komnaty. Było tam pięknie, jednak
wyczuwało się baśniowy nastrój niesamowitości i grozy.
Piękna komnata; tak samo piękna jest pajęczyna olbrzymiego pająka!
Sufit wyłożono ostrymi jak brzytwa naciekami skalnymi, łagodniejsze nieco podłoże porastały dziwne grzyby; światło
było nienaturalne, trupio blade.
Garrison ominął olbrzymią kolumnę skalną i podążył ku skomlącej Suzy. Pies błyskawicznie przylgnął do niego, drżąc,
jakby przed chwilą wyszedł z lodowatej wody. Richard rozumiał jej strach; sam czuł dławienie w gardle.
W głębi pomieszczenia, na kamiennym tronie siedział (lub unosił się nad nim) Obcy z jego snów; olbrzymia ośmiornica
o wielu mackach – ani męska, ani żeńska forma istnienia; szara masa szaleństwa zaprzeczająca ewolucji rodzaju ludzkiego.
Czerwonooki potwór wpatrywał się hipnotycznym wzrokiem... ale nie w Garrisona. U podnóża tronu leżała skulona
dziewczyna – zjawa. To jej szloch dochodził z daleka; jej postać skrywała grobowa poświata. W tym momencie Garrison
mógłby przysiąc, że znał tę istotę. Teraz wiedział, że dziewczyna jest tylko cieniem. Obcy musiał być zatem czarownikiem
wskrzeszającym umarłych.
Richard zwiększył prędkość Maszyny, ale nagle coś go zatrzymało... W połowie drogi Psychomech odmówił
posłuszeństwa. Jakby niewidzialna bateria zagrodziła nagle drogę.
Garrison znał ten typ zapory i wiedział, że przebrnięcie przez nią jest prawie niemożliwe. Zmęczony i przepełniony
lękiem nie mógł zebrać wystarczająco dużo siły, aby się przedrzeć.
Jak wobec tego miał pomóc dziewczynie i przerwać bluźniercze praktyki Obcego?
Wydawało się to niemożliwe. Co więcej, obraz powoli znikał, stawał się coraz bardziej nierealny, jak wrażenie
występujące zaraz po przebudzeniu. Gdyby było inaczej, czy Obcy nie wyczułby go? Wyraził chęć ujrzenia przyszłości, a Obcy
nie miał zamiaru oglądać przeszłości. Garrison mógł patrzeć, jednak nie wolno mu było się angażować.
Jego rozgoryczenie nie miało granic. Pragnął pomóc tej kurczącej się z każdą chwilą zwiewnej istocie, dziewczynie-
zjawie, szepczącej błagalne słowa rozpaczy. Nie potrafił jednak w tej chwili nawet zebrać myśli. Przyglądał się biernie tej
dramatycznej scenie. W następnej chwili wstrzymał oddech – zobaczył nowy element spektaklu.
Trzecia postać wyłoniła się bezszelestnie zza rzędu cienkich stalaktytów. Garrison znał intruza. To Tajemniczy ze snu,
noszący Szatę Tajemnicy. „Czyżby ministrant Obcego? – zastanawiał się. – Ale czy wtedy skradałby się ku swemu panu? Czy
starałby się wyciągnąć dziewczynę z objęć tamtej złej istoty?”
Uciekali razem. Na wpół omdlała świetlista postać spoczywała w ramionach Tajemniczego. Po tym porwaniu
rozwścieczony Obcy wyciągnął w ich stronę długie macki; usłyszeli odgłos zasysania powietrza. Przez chwilę wydawało się, że
nie uciekną, ale dotarli do ściany, przy której stał Garrison.
Tuż za nimi podążał potwór.
– Nie! – Garrison dał upust swojej bezradności. – Nie, tak nie może być! – Każda jego cząstka chciała się przedrzeć
przez niewidzialną zaporę. Uwolnił cały zapas energii ESP, aby móc ingerować w przyszłości. Wydawało się, że ten wybuch
wyczerpał go kompletnie.
Maszyna spoczywała w bezruchu. Wdrapał się na jej szeroki grzbiet. Dojrzał Tajemniczego, który przeciskał się przez
ścianę i wraz z dziewczyną-duchem zniknął w korytarzu.
Mrok pokrywał komnatę. Garrison ostatkiem sił obserwował końcową scenę dramatu. Obcy zatracał się w przyszłości;
miotając wściekle długimi kończynami, wtapiał się w ścianę po drugiej stronie, by zniknąć tam, skąd Richard wywoływał tę
wizję...
Nie utrata przytomności oszołomiła Garrisona; to było psychiczne zmęczenie, z którego wyrwał go dopiero skowyt
i drapanie Suzy. Wiedziała, że miejsce nie nadawało się na drzemkę.
Zadziwiające, że pomimo ogólnego wyczerpania był w stanie usiąść. Co więcej, po chwili uniósł Maszynę i poszybował
ku wylotowi jaskini. Podczas gdy Obcy miotał się na swym wielkim tronie, Garrison podążył mrocznym tunelem.
Po chwili zrobiło się jasno jak w dzień.
Powoli zmierzali ku coraz intensywniejszej jasności życia. Suzy chciała jak najszybciej opuścić tamto miejsce.
A Psychomech...
Psychomech zostawiał za sobą krwawe ślady odpadającej płatami rdzy.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
W poniedziałek o jedenastej Carlo Vincenti uwolnił się spod opieki medycznej. Wspierając się na ramionach swoich
chłopców, wyszedł ze szpitala, pomimo nalegań lekarza i pielęgniarek. Dziś czeka go triumf – Wielki Facio miał uporać się
z Garrisonem, a on miał powrócić do interesu w glorii i chwale. Dobrze wiedział, jaki los czeka pana Garrisona betonowe
obuwie, które ściągnie go w dół i tylko kilka bąbelków powietrza powie o miejscu jego pochówku.
Zbieg okoliczności sprawił, że Garrison dokładnie w tym samym czasie opuścił dom doktora Jamiesona. Vicki
przyjechała po niego srebrnym mercedesem, ale kiedy tylko zaparkowała i wysiadła z samochodu, poczuła, że coś jest nie tak.
Były to tylko domysły podsuwane przez jej podświadomość.
Suzy siedziała przy drzwiach wejściowych. Prawdopodobnie wyczuła zmianę w Garrisonie. Zachowywała się zawsze
w ten sposób, kiedy ujawniał drugą twarz.
Dziś była to twarz Thomasa Schroedera; dziewczyna zauważyła to, gdy tylko pojawił się w drzwiach. Miał posturę
Richarda, ale wydawał się dziwnie odmienny – te pozy i głos.
– Vicki, moja droga – przywitał ją – jesteś punktualna jak zawsze... Dziękuję, że przyjechałaś po mnie. – Ujął jej dłoń,
jak to zwykle robią przyjaciele. Miał chłodne ręce. Jego pocałunek, muśnięcie ustami, był nie do zniesienia. Vicki dokładnie
wiedziała, co czuje Suzy. Ucieszyła się, kiedy puścił jej dłoń i zwrócił się do doktora Jamiesona. – Jestem panu szczerze
zobowiązany. Proszę oczekiwać stosownego czeku.
– Oczywiście, panie Garrison. – Lekarz uścisnął mu rękę i spojrzał na Vicki. – Proszę dbać o niego, młoda damo, wciąż
Brian Lumley - Psychosfera
43 / 61
jest osłabiony i...
– Zbyt się pan o mnie martwi! – Garrison-Schroeder wciąż się uśmiechał, ale jego głos przybrał ostry ton i coraz
wyraźniejszy stawał się niemiecki akcent. – Wszystko w porządku. Potrzebowałem po prostu trochę odpoczynku, trochę ciszy
i spokoju, co pan i pańskie domostwo zapewniacie wyśmienicie. I za co otrzyma pan honorarium.
– Oczywiście, oczywiście – Jamieson uspokajał go. – To tylko zwyczajna troska lekarza o pacjenta, nic więcej.
– Powiedzmy. No cóż, jeszcze raz dziękuję; musimy już ruszać. Czas jest przez większość ludzi uważany za pieniądz;
nikt nie ma go dosyć.
Poprowadził Vicki do samochodu, otworzył drzwi i pomógł jej usiąść. Potem wpuścił Suzy. Czarny doberman
zaskomlał, wskakując na siedzenie i spojrzał na swego pana z ciekawością. Ale Garrison-Schroeder tylko się uśmiechnął.
Ostatni raz skinął na pożegnanie lekarzowi, po czym włączył silnik.
– Vicki – powiedział, kiedy znaleźli się już na trasie szybkiego ruchu – wiesz oczywiście, kim jestem?
– Och tak, Thomas, wiem.
Skinął głową, patrząc przed siebie.
– Doskonale, wiesz wobec tego również, że nie znalazłem się tutaj na skutek medycznego zabiegu. W przyszłości będę
pojawiał się częściej. Willy także. To nie jest zamiana miejsc, raczej oznaka równości. To prawda, że istniejemy w ciele
Richarda, w jego umyśle, ale nie tak to sobie wyobrażałem... wcześniej. Jesteśmy jakby osobnymi jednostkami.
Ale... Richard był najsilniejszy. Tak, powiedziałem był. I już nie odzyska pełnej kontroli. Pomimo mojej hojności,
szybko stał się zazdrosny o swoją prywatność.
– Twojej hojności? – Vicki weszła mu w słowo. – Mówisz o pieniądzach, które mu zostawiłeś? O jego prywatności?
Sam powiedziałeś, to jego ciało!
– Ale nasz umysł. Jesteśmy tam, Vicki, dzielimy się wiedzą. Nawet wciśnięci w głąb, wiemy, kiedy jest mu dobrze,
a kiedy źle; kiedy jest szczęśliwy, kiedy nieszczęśliwy: kiedy jest zagrożony, ranny. Wiemy także, że gdy umrze, my umrzemy
razem z nim. I ty także! Och, Vicki, Vicki, drogie dziecko, ty jesteś zazdrosna o nas; nie widzisz tego? Ale my cię chronimy!
– To tylko... uboczny produkt – zaprotestowała słabo. Thomas, byłeś przyjacielem mojego ojca, byłeś dla mnie jak
rodzina. Doceniam to, ale w tej chwili...
– W tej chwili, w tej chwili – uciął Garrison-Schroeder. Czy ci się to podoba, czy nie, jedziemy na jednym wózku! Jego
głos przybrał na sile i przypominał dźwięk kredy skrzypiącej na tablicy. – Mein Gott! Was ist mit dir!
– Mit mir... Nichts! – odpowiedziała podenerwowana. Ale co z tobą...? Czy to nieśmiertelność, której pragnąłeś? Co
z twoją nieśmiertelnością?
Był wściekły, widziała to, ale zanim odpowiedział, uczynił wszystko, aby się opanować.
– Vicki, moja droga, w tej zupie, którą nazywasz nieśmiertelnością, pływają dwie muchy. Ty jesteś jedną, drugą Richard.
Ty, ponieważ się wtrącasz, on, ponieważ jest nieposłuszny. Jak na ironię, z całej naszej trójki Richard ma najgorsze
przygotowanie do obrony.
– To dlatego tutaj jesteś? Aby go chronić?
– Aby chronić nas wszystkich! Zdajesz sobie sprawę z tego, że jego moc słabnie. Kiedy zgaśnie, pierwsza to odczujesz.
Nie wiesz, jak bardzo będziesz cierpieć? Najpierw ślepota, potem śmierć. Ty... rozpadniesz się, Vicki! Bardzo szybko. Podobnie
jak ja, byłaś już tam raz. Wiesz, jak wygląda śmierć...
Ciałem dziewczyny wstrząsnął dreszcz.
– Proszę, przestań! Thomas, ja...
– Pozwól mi skończyć. Utrata mocy to nie wszystko.
W samolocie została podłożona bomba, wiesz o tym. Musisz także zdawać sobie sprawę z tego, że jakiś nieznany
człowiek pracuje na naszą niekorzyść. Kto? Dlaczego? Och, miałem mnóstwo wrogów za życia, ale Thomasa Schroedera już
nie ma, podobnie Koeniga. Kto chciałby zamordować Richarda, z jakiego powodu?
– Ja... Ja nie wiem – Vicki odpowiedziała powoli. – Nie jest łatwy we współżyciu, ale...
– ... Ale morderstwo? Nie, myślę, że to ma głębsze korzenie. Ostatnio zauważyliśmy inną moc w Psychosferze, Vicki.
Niespotykanie potężną siłę. To jeszcze jeden powód, dla którego tutaj jestem. I mogę przywołać Koeniga do pomocy.
Ten problem my potrafimy rozwiązać lepiej niż Richard. Jak widzisz to nie takie proste, a ty jeszcze dodajesz jakieś swoje
kłopociki... – Spojrzał na nią z ukosa, kiedy zakryła twarz dłonią.
– Ty... wiesz?
– O tym, że zaczęłaś wątpić w swoją miłość do niego?
Vicki zaczęła szlochać. Nie mogła dłużej trzymać tego w sobie.
– Starałam się ukryć... – nerwowo otarła oczy – ale wiedziałam, że wcześniej czy później ty, on, cała wasza trójka musi
wyczytać to w moim umyśle. Nie, nie kocham go! – W końcu to powiedziała. Przerażona własnymi słowami płakała jeszcze
głośniej.
Thomas zatrzymał samochód na trawiastym poboczu.
– Nic na to nie poradzę – łkała Vicki. – On jest moim życiem, ale nie kocham! Tak, masz rację, byłam... t a m . Byłam
już martwa. I boję się tego; bardzo. Ale jak mogę kochać kogoś, kto musi mnie w końcu zabić?
– Vicki – Schroeder poklepał ją po ramieniu i przycisnął do siebie – nie płacz. Czy uważasz się za grzesznicę?
W niczym nie zawiniłaś. Czy byłaś nielojalna? Nie, tylko przerażona. Nie kochasz Richarda, to nie zbrodnia. Jestem pewien, że
obawiasz się jego zemsty. Ale pomyśl, czy on jest do tego zdolny. Nie! Richard nie zabiera życia, on je chroni. Ocalił mnie...
Popatrzyła na niego przez łzy i po raz pierwszy uświadomiła sobie, że Schroeder naprawdę żyje, istnieje. Że jest miłym,
starszym wujkiem, którego znała od lat.
– Przebaczy mi?
– Będzie cierpiał, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Może nie od razu wybaczy. Ale przecież nie jest
mordercą? Zupełnie niepotrzebnie się niepokoisz.
– Och, Thomas, jeśli tylko...
Brian Lumley - Psychosfera
44 / 61
– Moje dziecko, posłuchaj: oboje obawiamy się śmierci, ponieważ należymy do rodzaju ludzkiego. Ktoś chce zabić
Richarda. I, jakkolwiek nieświadomie, zabije nas razem z nim. To realne zagrożenie i moim podstawowym zadaniem jest
usunąć je. A potem... – Wzruszył ramionami i włączył silnik.
– Tak?
– Potem zajmę się poważniejszym problemem. Mam na dzieję rozwiązać zagadkę życia wiecznego. My nie jesteśmy
nieśmiertelni, Vicki, jeszcze nie. Utraciliśmy tę szansę, kiedy Richard zniszczy! Psychomecha. Ale Maszynę można
odbudować, można też znaleźć źródło większej mocy. Richard w tej chwili podróżuje we śnie i szuka tej energii.
– A co ze mną? Czy mam być na zawsze związana z nim; bez uczucia?
– Nie mogę odpowiedzieć za niego. Może zechce cię zatrzymać nawet bez miłości; ale wątpię w to. Cokolwiek się
zdarzy, mogę ci jedno obiecać: dopóki będę żył, ty nie umrzesz. A możesz mi wierzyć, Vicki, życie jest mi wciąż bardzo drogie.
W domu w Sussex Garrison-Schroeder nie marnował czasu. Zabrał ze sobą tacę jedzenia i zamknął się w gabinecie. Nie
chciał, by mu ktokolwiek przeszkadzał. W południe przybyli inspektor policji i Chichester, aby zebrać zeznania.
Garrison-Schroeder wyłonił się z gabinetu na dwadzieścia minut i złożył oświadczenie. Policjanci chcieli jeszcze poznać
nazwiska i adresy załogi samolotu, co okazało się niemożliwe. Richard nie dysponował takimi danymi.
Po tej przerwie znów zniknął w gabinecie. Vicki zdążyła zauważyć przez uchylone drzwi rozłożony na stole plan
Londynu. W chwilę później usłyszała, że Garrison rozmawia z kimś przez telefon. Nie mogła zrozumieć ani słowa.
Po godzinie wyszedł w końcu; był blady, zmęczony i, pomimo że opróżnił tacę, wciąż głodny. Kiedy kucharz
przygotowywał mu posiłek, siedział i palił papierosa, nie odzywając się do nikogo.
„Gromadzi energię” – pomyślała Vicki.
Potem odpoczywał w gabinecie, wyciągnięty w dużym, wygodnym fotelu. O czwartej po południu postanowił wyjść
z domu.
– Moja droga – powiedział do Vicki – nie wiem, jak długo to potrwa. Zachowuj się naturalnie, tak jakby nic się nie stało.
Jeden z nas wróci: ja, Richard albo Willy.
Po chwili odjechał wielkim mercedesem, zabierając ze sobą Suzy. Vicki miała ich więcej nie zobaczyć...
Na lotnisku w Gatwick Johnie Fong skontaktował się telefonicznie z Gubwą.
– Charon, jestem w Gatwick. Jechałem za Garrisonem aż tutaj.
– Co on wyrabia?
– Wygląda, jakby czekał. – Fong westchnął. – Siedzi w sali przylotów z gazetą w ręku, ale nie czyta.
– To interesujące. Może dowiem się czegoś więcej o panu Garrisonie. Najprawdopodobniej czeka na braci Black.
Przylatują o siódmej. A teraz, Johnie, chcę, abyś bacznie obserwował, co się będzie działo. I... – przerwał. – Nie, poczekaj, sam
na to popatrzę twoimi oczyma. Daj mi znać, kiedy samolot wyląduje i ustaw się tak, bym wszystko widział. A poza tym nie rób
niczego, dopóki ci nie powiem, zrozumiano?
– Tak – wyszeptał Fong – ale...
– Coś jeszcze?
– Jest coś... dziwnego.
– Mów dalej – rozkazał Gubwa.
– To Garrison. Wiem, że to on, a jednak...
– Wydaje się, że to ktoś inny.
– Tak. To dziwne, Charon.
Przez chwilę Gubwa milczał.
– Następna tajemnicza cecha pana Garrisona, Johnie. Nie pierwszy raz zauważyłeś jego zmienne stany. Czekam na twój
telefon. Jeszcze jedno, nie wykazuj nadmiernego zainteresowania, nie podchodź zbyt blisko.
– Oczywiście.
– Jesteś jednym z moich najbardziej zaufanych ludzi. Twoja nagroda będzie wielka.
– Moja nagroda jest wielka, Charon. Kocham cię.
– Wobec tego, do usłyszenia.
Tak jak zapowiedział, Gubwa obserwował oczami Fonga Joego i Berta Blacków. Przeszli przez cło i pojawili się w hali
przylotów. Byli opaleni, wyglądali zdrowo, ale ich umysły zajmowała jedna myśl. Próbowali wywiązać się z kontraktu dla
mafii i zawiedli. Wielki Facio oczekiwał ich dzisiaj w swoim domu. Obecność obowiązkowa – a to mogło być źródłem
niepokoju.
Rozmawiali ściszonymi głosami. Znaleźli wózek na bagaż i skierowali się do przejścia podziemnego. Nagle stanęli jak
wryci.
Garrison opierał się o kolumnę, w ręce trzymał kolorowy tygodnik. Nie mogli go rozpoznać, nie mogli też
przypuszczać, że ten człowiek czeka na nich. Jednak podeszli do niego. Gubwa zauważył, że ich ruchy stały się mechaniczne.
Teraz Garrison opuścił gazetę. Gubwa podejrzewał, że zechcą uciekać albo zaatakować go, ale oni tylko patrzyli. Nikt
nic nie mówił, nikt się nie poruszył. Te trzy postacie trwały w bezruchu przez około pół minuty. I wtedy...
Tak jakby nic się nie zdarzyło, bracia potoczyli wózek dalej i zniknęli za rogiem. Garrison odprowadził ich wzrokiem,
odwrócił się i poszedł na parking.
– IDŹ ZA NIM – przekazał Gubwa Fongowi. – IDŹ ZA NIM WSZĘDZIE. MELDUJ MI O WSZYSTKIM W DZIEŃ
I W NOCY. NIE ZGUB GO.
– Jak sobie życzysz, Charon – wyszeptał Chińczyk, zachowując bezpieczna odległość.
– I UWAŻAJ NA NIEGO. WCIĄŻ CHCĘ GO ŻYWE GO, PRZYNAJMNIEJ NA RAZIE.
– Tak, Charon.
Gubwa wycofał swoja myśl i otworzył oczy. Siedział przy biurku w Centrum Dowodzenia. Przed nim leżała rozłożona
mapa Gatwick. Spojrzał na nią uważnie i zmarszczył brwi; wreszcie odłożył plan na miejsce.
Wyraz jego twarzy stał się bardziej surowy, kiedy uświadomił sobie to, co właśnie zobaczył. Jego oczy go nie myliły,
Brian Lumley - Psychosfera
45 / 61
moc Garrisona okazała się wprost niewiarygodna. Mógł to oczywiście sprawdzić. Mógł odwiedzić umysły braci Black, ale to
zbyt niebezpieczne. Myśl Garrisona prawdopodobnie penetrowała ten obszar. Gubwa nie mógł ryzykować, nie chciał
nadwerężać swojej mocy, a poza tym miał co innego do roboty. Taki pan Philip Stone...
Samochód Stone’a stał zaparkowany w miejscu, gdzie droga zaczynała piąć się na wzgórze, o kilometr na zachód od
domu Garrisona. Stone siedział za kierownicą z lornetką zawieszoną na szyi. Widział, jak Garrison odjeżdża w kierunku
Londynu; widział też jadącego za nim szarego jaguara. Nie był tym jednak zainteresowany. Po prostu słuchał poleceń.
Mógł się zachowywać normalnie: jeść, pić, palić, iść za głosem natury; mógł robić wszystko, oczywiście w granicach
wytyczonych przez Charona Gubwę. Co gorsza, zdawał sobie sprawę z tego, co robi; lub raczej – czego nie robi. Po pierwsze:
nie chronił Garrisona. Czekał na rozkaz Gubwy, aby porwać żonę czy kochankę tego człowieka.
Już po raz pięćdziesiąty spojrzał na telefon w samochodzie. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby połączył się z szefem
i przedstawił mu przebieg wydarzeń. Jednak z równym skutkiem mógłby zacząć kopanie tunelu do Australii.
Obie te rzeczy miały równą szansę powodzenia. Mógł o tym myśleć, bardzo chciał to zrobić, ale wprowadzić zamiar
w życie? Wykluczone. Gubwa o tym wiedział. Wystarczyło małe „pranie mózgu” (widząc szybkość i skuteczność tego zabiegu,
KGB płakałoby w głos), blokada umysłu i kilka posthipnotycznych poleceń. Postanowił więc, że będzie służył mu do końca.
– PRAWIE DOKŁADNIE TAK, PANIE STONE – odezwał się głos znikąd.
Stone poderwał się, myśląc, że hermafrodyta stoi tuż przy otwartych drzwiach samochodu.
– NIE, NIE – odpowiedział rozbawiony głos. – NIE MOŻE MNIE PAN ZOBACZYĆ. TYLKO SŁYSZEĆ I,
OCZYWIŚCIE, WYKONAĆ MOJE ROZKAZY.
– Co teraz, Gubwa? – zapytał.
– TYLKO OBSERWUJ. KIEDY SIĘ ŚCIEMNI, WEJDŹ DO DOMU. SCHOWASZ SIĘ TAM I POCZEKASZ NA
DALSZE INSTRUKCJE. BYĆ MOŻE BĘDZIESZ MUSIAŁ BRONIĆ MIESZKAŃCÓW. SA TACY, KTÓRZY CHCĄ
WYKOŃCZYĆ GARRISONA. NIE MOGĘ OBSERWOWAĆ WSZYSTKICH I NIE WIEM WSZYSTKIEGO, ALE...
„Ale tak ci się wydaje?” – pomyślał sarkastycznie Stone.
– SCHLEBIASZ MI. NIE CHCĘ, ABY COŚ SIĘ STAŁO VICKI MALER. BĘDZIEMY W KONTAKCIE. – Gubwa
wycofał się.
Zdany na własne siły agent poczuł nagły chłód. Słońce jeszcze nie zaszło, wieczór był ciepły, a jednak poczuł zimno...
lodowate zimno. W końcu stało się jasne, że Gubwa zrealizuje prawdopodobnie swój plan, że jest w stanie podbić świat, że
może stać się Cesarzem Ziemi, zmienić ludzkość na swoje podobieństwo.
Philip Stone, twardziel z dłońmi jak ze stali, tajny agent, był bezradny jak nowo narodzone dziecię. Wypił kawę, zapalił
papierosa, czekał. Kiedy zaczął zapadać zmierzch, zamknął drzwi samochodu i ruszył w kierunku domu...
Londyńska mafia zasiadła na walnym zebraniu. Jedno z biur Wielkiego Facia znajdowało się na ostatnim, dziesiątym
piętrze domu, w dzielnicy biurowców. Znajdowali się w największym pokoju, którego okna wychodziły na zatłoczoną ulicę.
Rozpoczął się sabat trzynastu najbardziej wpływowych ludzi Cosa Nostry z Londynu.
Na głównym miejscu zasiadł Wielki Facio – Joseph Maestro, zwalisty bandzior o byczym karku, ze szramą na nosie.
Jego posturę uwydatniał nienagannie skrojony garnitur. Dalej siedzieli jego pomocnicy zgodnie z hierarchią ważności.
Po drugiej stronie usadowił się Carlo Vincenti, który, po niedawnym zajściu, nie wyglądał jeszcze najlepiej. Jeden rękaw
marynarki wisiał luźno, a ramię spoczywało na temblaku. Dłoń spowita była bandażami. Twarz zdobiły mu liczne i duże sińce.
Spotkanie trwało już około pół godziny; zegarki wskazywały dwudziestą pierwszą. Poruszono kilka mniej ważnych
tematów w oczekiwaniu na ten główny. Teraz nadeszła kolej Garrisona.
– ... Tak, ten facet ma naprawdę niesamowite wyczucie gry – zaczął Wielki Facio. – I to nie tylko przy ruletce, chodzi
o wszystkie gry hazardowe. Nie muszę wam chyba mówić, co to znaczy... ale powiem, bo macie, kurwa, zakute łby. Jeśli
rozwiniemy jego metody, będziemy mieli tysiąc Garrisonów i zrobimy kasę, niezły szmal... Z drugiej strony, jeśli on powie
nam, jak to robi... No cóż, istnieje jeszcze wiele klubów należących do innych ludzi, co? Dlatego właśnie zwijamy faceta. Hej,
jeżeli ktoś ma wątpliwości, niech zapyta pana Vincentiego, który przerżnął swoje udziały w „Ace of Club”. Stracił nie tylko
forsę, ale i połowę twarzy. Nikt tego nie lubi. Wkurza mnie, że to taki zadzior. Ale kiedy z nim skończymy, zaśpiewa inaczej.
– Kiedy? – przerwał niecierpliwie Vincenti. – Kiedy go capniemy, Joe? (nikt nie zwracał się do Wielkiego Facia po
imieniu). Mam do pomówienia z tym skurwielem.
– Ta, ta, wiemy, Carlo. Tak jak powiedziałem wcześniej, gdy z nim skończymy, jest twój. Ale ponieważ w naszej
organizacji panują zasady demokratyczne, musimy głosować. Są wszyscy? Jasne! Kto chce, żebyśmy złapali Garrisona,
pogadali z nim trochę i dopasowali mu cementowe butki – łapy do góry.
Po podniesieniu ręki przez Maestra, błyskawicznie wyskoczyły w górę ramiona pozostałych. Vincenti wysunął dłoń
trochę wolniej, wkładając w to mnóstwo wysiłku.
Głosowanie jeszcze trwało, kiedy trzask otwieranych drzwi oznajmił przybycie braci Black.
– No już. – Bert uniósł lufę.
Wszyscy skierowali oczy na broń. Dobrze znano reputacje Berta. W obawie przed choćby kichnięciem, unieśli ręce do
góry. Wszyscy z wyjątkiem Carla Vincentiego. Ten odepchnął krzesło i wstał.
– Ocipieliście, chłopaki? – krzyknął. – Wpadacie tu jak... do diabła, byliście zaproszeni! Spartoliliście robotę, no i co
z tego? W sumie wyszło dobrze. Chcemy Garrisona żywego.
Nie mamy do was pretensji.
Kiedy mówił, Joe i Bert zaszli go z obu stron i posadzili na krześle. Następnie bez słowa, nie zważając na zachowanie
Vincentiego, Joe odłożył pistolet i wyciągnął olbrzymią brzytwę. Przekręcił głowę krzyczącego i poderżnął mu gardło, od ucha
do ucha. Carlo zakrztusił się i zacharczał. Dźwięki dobiegały z rany, nie z ust. Chwilę później krew trysnęła czerwonym
strumieniem.
Vincenti miotał się na krześle przez chwilę. W końcu uderzył głową w stół i zjechał po blacie, zostawiając za sobą
krwawą smugę.
Kiedy umarł, bracia podeszli do dużego okna. Teraz wszystkie oczy zwróciły się w ich stronę. Wielki Facio i cała świta
Brian Lumley - Psychosfera
46 / 61
stali z podniesionymi rękami. Maestro chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle.
– Pozdrowienia od Richarda Garrisona – powiedział Joe.
– To ostrzeżenie, gdyby ktoś chciał jeszcze czegoś próbować. On potrafi wszystko...
Odwrócili się i wyskoczyli, rozbijając szyby i kończąc żywot na dole.
Przez chwilę nikt się nie ruszał, a potem nagle rozległ się zgiełk.
– Stać! – Głos Maestra było słychać chyba aż na ulicy. – Zaroi się tutaj od gliniarzy, zanim zdążymy wyjść! I dlaczego
mielibyśmy uciekać, co? Jesteśmy tylko niewinnymi świadkami, no nie? Jeśli bracia Black chcieli uziemić Carla, a potem
wyskoczyć, ich sprawa. Musimy trzymać się tej wersji.
Wszyscy zaczęli jednocześnie mówić i Maestro uniósł dłoń. Szybkie podejmowanie decyzji było jego mocną stroną.
– Słuchajcie, do kurwy nędzy! Jesteśmy czyści. Jedyne odciski na tych spluwach należą do nich. Musimy tylko pominąć
nazwisko Garrisona. Resztę widzieliście. Do diabła, skąd moglibyśmy wiedzieć, że Carlo i bracia Black mają jakieś zatargi, co?
Popatrzyli na niego i pokiwali głowami.
– Dobra – mówił dalej – weźcie się w garść. Widzieliśmy już gorsze jatki.
Kiedy zebrali się w małe grupki i zaczęli ze sobą rozmawiać, Wielki Facio przywołał do siebie Ramonade Medici.
– Ramon – wyszeptał – mówiłeś mi, że Carlo był pewien, że to Garrison go pobił.
– Jasne. Teraz to trzyma się kupy.
– Nie chcę już tutaj tego Garrisona. Nie chcę o nim nic wiedzieć. Chcę, żeby był trupem; tak bezpieczniej.
– Da się zrobić – odrzekł Ramon. – Kiedy był za granicą, założyliśmy w jego samochodzie czujnik. Dzięki temu
możemy dowiedzieć się, gdzie teraz jest.
– Dobra, gdy tylko wydostaniemy się z tego bajzlu, wynajmij kogoś, komu można zaufać.
– Masz to u mnie jak w banku.
– Najlepiej, żebyś się teraz zmył. Wyjdź tylnymi drzwiami na dach. Powiem chłopcom; zapomną, że tu byłeś.
– W porządku. – Medici przytaknął i wymknął się z pokoju.
Na zewnątrz rozbrzmiewały już dźwięki policyjnych syren. Słychać było łomotanie do drzwi i głos domagający się ich
otwarcia.
Podobny do pająka czarny cień Raniona de Medici przykucnął na dachu domu...
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Garrison-Schroeder zjechał z drogi Ml w Leicester i znalazł dobry hotel. Minęła już jedenasta w nocy i czuł się diabelnie
zmęczony. Kuchnia nie wydawała posiłków o tej porze, ale Richard przekupił recepcjonistę i zamówił dwa steki; surowy – dla
Suzy. Zaniósł go jej do samochodu, a ona uporała się z nim w okamgnieniu. Następnie wrócił do hotelu.
Bar był wciąż otwarty. W połowie czwartej szklaneczki whisky podszedł do Garrisona recepcjonista, pytając, czy nie ma
nic przeciwko zjedzeniu posiłku w pokoju (byli jeszcze inni, którym odmówiono późnej kolacji). Nie miał nic przeciwko. Dopił
drinka i skierował się do pokoju.
Po zjedzeniu zrobił sobie kawę, wyciągnął się na łóżku i zaczął czytać czasopismo zabrane z lotniska w Gatwick.
Ten magazyn – pełen ogłoszeń i reklam – skłonił go do zatrzymania się tutaj. Kupił go na lotnisku i zasłonił nim twarz,
czekając na braci Black. Ale kiedy z nudów przekartkował pismo...
Wiedza Garrisona o zjawiskach paranormalnych – odwrotnie niż jego doświadczenie w tej materii – była raczej
fragmentaryczna. Tak jak Thomasa Schroedera, zawsze, interesowały go profetyczne sny. Nie wiedział, w jaki sposób
podświadomość je tworzyła, ale zdawał sobie sprawę, że znalazł się tutaj za sprawą jednego z takich snów.
Wcześniej inny profetyczny sen pomógł mu podjąć decyzję, przyjąć ofertę Schroedera – zawrzeć z nim pakt. Nawet
jego reinkarnacja miała swoje odbicie w wizjach onirycznych.
I naraz... Najzwyklejsza fotografia w gazecie. Czarno biała, niezbyt interesująca, wręcz nudna. Nudny był także tekst
autorstwa British Energy Comission.
Kiedy jednak Garrison otworzył gazetę na tej stronie, zdjęcie zaczęło iluminować niewidocznym dla innych, magicznym
blaskiem. Była na nim dolina, a w tle – piętrzyły się wysokie pagórki. Podpis pod spodem informował, że będzie to największe
osiągnięcie technologiczne od czasu elektrowni atomowej w Dounrcay oraz że tama zostanie otwarta w środę, pojutrze, w Glen
O’Dunkillie.
Garrison-Schroeder postanowił, że będzie tam wcześniej, najdalej jutro. Powód oczywisty – to te same wzgórza i tama,
które widział we śnie. Sceny z tego snu pojawiły się w jego umyśle jak fragmenty niemego filmu sprzed lat. Pamiętał grzmoty
i błyskawice, setki kilometrów kwadratowych lśniącej spienionej wody; czuł krople rozpryskujące się na twarzy.
Wszystko to widniało na fotografii w gazecie. W rogu zdjęcia zobaczył zarys starego domu skrytego w cieniu wysokich
sosen, tam gdzie kiedyś ujrzał... złotą kopułę!
W Xanadu, gdzie Garrison odwiedził świątynię szczęścia...
Świątynię Szczęścia, jeżeli za szczęście uważa się spełnienie snu – nie tylko Garrisona, ale także Schroedera –
wiecznego marzenia o nieśmiertelnym życiu. Czyż nie to było celem wyprawy? Odnaleźć i uwieść Boginię Nieśmiertelności?
Garrison-Schroeder mógł spać tej nocy, wiedząc, że rankiem jego podróż dobiegnie końca. Zdawał sobie sprawę, że
gdzieś tam przed nim, w dolinie przy Glen O’Dunkillie, czeka jego przeznaczenie. Teraz mógł się spokojnie wyspać. Miał
nadzieję, że koszmary nie będą go niepokoiły, znał bowiem lekarstwo na śmierć Richarda Garrisona, Koeniga i Vicki czy nawet
Suzy.
Pomyślał o skontaktowaniu się z Vicki przed snem, chciał tylko dotknąć jej umysłu, ale... z jego baterii ulatniała się
energia na niezmierzone obszary Psychosfery. Energia, której nie można niczym zastąpić.
Garrison-Schroeder rozebrał się, zgasił światło i wszedł do łóżka...
Garrison kontynuował wyprawę. On także szukał doliny kopuły, lecz nieświadomie. Szukał jej w świecie bardziej
realnym niż świat na jawie. Od przerażającego zdarzenia w jaskini Obcego przemierzył już ogromne obszary. Omijał wielkie
Brian Lumley - Psychosfera
47 / 61
zielone oceany o prawie nieruchomych wodach; nie miał odwagi ich przeskoczyć. Nie z Maszyną, która mogła ściągnąć go
w dół.
Zmęczenie mocno dawało mu się we znaki i każdy metr zmieniał się w kilometr. Nawet Suzy była zmęczona, Suzy ze
swoją niespożytą energią. Spędzała czas zwinięta i przytulona do niego.
Korpus Psychomecha był tak zardzewiały, że prawie rozpadał się. Przez szczeliny wystawały druty pozbawione izolacji.
Plastikowe części popękały, a plamy rdzy zaćmiły blask chromu.
– Złom! – Richard zdobył się na słabe przekleństwo. Złom, a wciąż targam go ze sobą. Jeszcze jedno szaleństwo
szaleńca w szaleńczej wyprawie!
Wcześniej mógł przelatywać nad górami, teraz musiał szukać przejść, co wydłużało drogę i wystawiało jego cierpliwość
na próbę. Omijał lasy gigantycznych wykrzywionych drzew. Bał się. Omijał też – pamiętając wizję ze szklanej kuli – wszystkie
pustynie.
Wspomnienie czarowników prześladowało go. Szczególnie dobrze zapamiętał tego żółtego, ze skośnymi oczyma. Nie
mógł o nim zapomnieć, ponieważ wydawało mu się, że mag z Orientu wciąż za nim podąża. I gdziekolwiek się odwrócił,
widział małego żółtego człowieczka wyłaniającego się zza skał, czy pojawiającego się na horyzoncie. Prawdopodobnie jeszcze
inni byli na jego tropie; mgliste cienie, które znikały, kiedy tylko wytężył wzrok.
Garrison nie spał, ponieważ nie chciał śnić we śnie. Wydawało mu się, że jego zmęczenia nie może usunąć zwykły sen,
nawet jeśli byłby możliwy.
W końcu dotarł do pasma małych wzgórz i zobaczył Dolinę Mgieł. I nawet teraz, jeśli to rzeczywiście widział (nie mógł
już polegać na swoich zmysłach, zmęczenie potrafiło wywołać halucynacje), czuł, że jakiś dziwny i niesamowity cień spowija
to miejsce. Dolina rozciągała się od wzgórza, które właśnie mijał, do mniejszych pagórków w oddali; po bokach sięgała
horyzontu. W tej wielkiej niecce kłębiła się mgła biała jak mleko; panowała taka cisza, jaka zapanuje pewnego dnia na
krańcach czasu.
Tym razem Garrison nie wahał się. Wiedział, że musi przez to przejść. Miał ku temu trzy powody. Po pierwsze: mógł
podróżować w nieskończoność i nie znaleźć innej drogi.
Po drugie: miał mało czasu i czuł się coraz słabszy. Po trzecie: nadciągała burza kłębiąca się czarnymi chmurami i tylko
niebo przed nim było jasne i czyste. Poza tym bardzo kusiło go, żeby tam wjechać; dolina wyglądała na szeroką, a wzgórza za
nią zdawały się wabić go ku sobie.
Kiedy już wszystko przemyślał, skierował Maszynę w morze. Mleczna powłoka zamknęła się, odcinając go od reszty
świata ścianami bieli.
Miarowe mruczenie Psychomecha i spokojny oddech Suzy uśpiły czujność Garrisona. Zamknął oczy, nie mogąc już
dłużej patrzeć w gęstniejącą biel i w tym momencie rozszalała się burza.
Grzmot przeszył powietrze jak uderzenie tytanowego młota. Błyskawice syczącymi językami przeszywały podmokły
grunt, wzniecając kłęby pary. Błękitne ogniste zjawy rozdzierały skałę na kamienne płaty. W każdej chwili jedna z tych
migotliwych strzał, przyciągnięta metalem Maszyny, mogła ugodzić Garrisona.
Nagle w blasku wściekłego wybuchu zobaczył, tak mu się przynajmniej wydawało... W zamieszaniu wywołanym
grzmotami i migoczącymi jak w kalejdoskopie błyskawicami zawiodły oczy. Parł naprzód.
I wtedy zobaczył... Maszynę trochę podobną do Psychomecha, lecz potężniejszą.
Wznosiła się ponad oparami mgły; wielka, gigantyczna. Olbrzymia i kanciasta, z rurami i przewodami sterczącymi
z kadłuba. Na pewno miała moc stu, nie – tysiąca Psychomechów Garrisona. I tam, gdzieś w głębi, za migającymi diodami
kryła się potężna energia. Maszyna nie wydawała żadnego dźwięku; jej krawędzie były nieostre i zamazane. Mężczyzna zdawał
sobie sprawę, że to miraż.
Miraż; fatamorgana widywana czasami na pustyni – lustrzane odbicie czegoś odległego. Wiedział, że ta wizja jest
odległa w czasie. Została wysłana, czy też raczej on ją przywoływał, jako znak, że obrana przez niego prawa ścieżka
przywiedzie go w końcu do kresu wyprawy.
Przybliżył się ostrożnie, nie chcąc wzniecać kłębów mlecznej mgły, która zamazałaby ten obraz. Zatrzymał się, tym
razem ze zdumienia. Niewiarygodna maszyna miała platformę; rodzaj mostka pomiędzy dwoma miedzianymi prętami, które
zakończone były kulami do olbrzymich elektrod. Ale nie to sprawiło, że stanął jak wryty.
Na mostku siedziała jakaś postać. Instynktownie wyczuwał, że istota ta przybyła z innego miejsca, z innego świata.
Frankenstein! Sztucznie stworzony, wykreowany przez opętańczą naukę.
Kiedy znowu błyskawica rozjaśniła przestrzeń, Garrison podszedł bliżej. Było tam jeszcze coś, co musiał odkryć;
zobaczyć. Coś związane z tym sztucznym tworem. Ze zdumieniem patrzył na rozparte na mostku stworzenie. Miało kształt
człowieka; masywnego i potężnego. Wychylił się, żeby zobaczyć wielką dłoń zaciśniętą na kolanie. Dłoń spoczywała
spokojnie, ale jej wygląd świadczył sam za siebie. Dłoń mordercy. Garrisona zdziwił olbrzymi rozmiar i twardość kończyn.
Przebudzony potwór zmiażdżyłby każdego potencjalnego wroga. Było coś jeszcze – stwór musiał mieć przebiegłość
lisa. Nie wiadomo skąd w umyśle Garrisona pojawiła się ta myśl, ale już tam pozostała. Ta dziwna istota była mieszanką
nieskończonej inteligencji i brutalności.
Nagle ze wzmożonym rykiem i łoskotem cztery wielkie świetliste strzały uderzyły w Maszynę, przecinając mleczne
opary mgły. Nowy Psychomech został skąpany w migoczącej niebieskiej energii.
Siła podmuchu rzuciła Garrisona na pordzewiały kadłub jego Maszyny. Nie dowierzał już swoim przytępionym
zmęczeniem i targanym wstrząsami zmysłom. Wydawało mu się, że wielkie miedziane elektrody roziskrzyły się, jakby
w wyniku nagłego wzrostu mocy. Odniósł wrażenie, że potężny strumień energii uderzył w nagiego potwora; poczuł nawet
swąd palącego się ciała. I wtedy, w agonii, stwór zgiął się w pół, wlepiając w niego oszalałe złote ślepia osadzone w twarzy,
którą od razu rozpoznał...
Była to jego własna twarz!
Później (nie wiedział, ile minęło czasu) Garrison przebudził się z delirium. Suzy stała przy nim, trącała go suchym
nosem, cucąc szczekaniem i skowytem. Po Maszynie nie zostało ani śladu. Potwora też nie było. Garrison jednak zapamiętał
Brian Lumley - Psychosfera
48 / 61
jego twarz; swoją twarz. Wiedział, że musi to mieć jakieś znaczenie.
– Wstawaj, Suzy! – Gardło wyschło mu na wiór. Chwycił wiszący przewód i zmusił Maszynę do wzniesienia się.
Poprowadził ją przez dolinę jak prehistoryczną bestię na smyczy. Niebo rozbłysło gwiazdami. Przed sobą ujrzał łagodne stoki
wzgórz...
Johnie Fong siedział w samochodzie na hotelowym parkingu i obserwował światło w pokoju Garrisona. Na górze
znajdował się Garrison-Schroeder, ale Fong nie wiedział o tym. Dla Chińczyka to po prostu Garrison.
Odczekał kilka minut, po czym poszedł do budki telefonicznej. Chwilę później wyrwany ze snu Charon Gubwa odebrał
telefon. Przeczucie podpowiadało mu, że nadchodzące godziny będą pełne wrażeń.
Przyswoiwszy sobie szybko informacje od Fonga, albinos zwrócił się do Philipa Stone’a, który obserwował posiadłość
Garrisona.
– Panie Stone, niech pan wraca do samochodu i niech pan przywiezie do mnie Vicki Maler.
Stone stał za drzewami i palił papierosa, osłaniając go dłońmi. Drgnął na dźwięk sygnału. Zdusił niedopałek obcasem
i uważnie rozejrzał się wokoło.
– Wciąż jest pan niedowiarkiem, panie Stone.
– Jak mam ją nakłonić do pójścia ze mną? – zapytał szeptem, zamiast po prostu przekazać pytanie myślą. – I dokąd?
– ZNA SIĘ PAN NA TYM. PRZYPOMNI PAN SOBIE PO DRODZE. TRZEBA BĘDZIE TROCHĘ
POIMPROWIZOWAĆ.
– Gówno! – wypluł z siebie przekleństwo i skierował się do miejsca, gdzie stał zaparkowany jego żółty ford granada.
W domu poszło łatwo. Działał pod dyktando Gubwy, jego posthipnotycznych rozkazów. Grał swoją rolę. Był Philipem
Stone’em, MI6, tak jej powiedział. Poinformował Vicki, że Richard Garrison znajduje się teraz pod opieką Tajnej Służby, która
dowiedziała się o drugim przygotowanym na jego życie zamachu. Przekazał, że Garrison prosił, aby zabrała swoje rzeczy
i spotkała się z nim. Pomimo, że Stone miał kompletny zamęt w głowie, jego słowa i działania poddane były ostrej dyscyplinie.
I, oczywiście, miał swoją służbową legitymację.
Musiała mu zaufać. Była już przygotowana do snu, ale ubrała się, szybko spakowała małą walizkę i wydała kilka
poleceń służbie. Podczas całej tej szopki Stone nie pragnął niczego innego, jak powiedzieć jej, żeby uciekała, zaczęła krzyczeć
albo zadzwoniła na policję. Zamiast tego jednak uśmiechał się kordialnie, zapewniał, że wszystko jest w porządku. Po chwili
wyruszyli do Londynu...
W tym czasie Gubwa nie ośmielił się zrobić żadnego ruchu. Doszły do niej słuchy o zabójstwie Vincentiego
i podwójnym samobójstwie braci Black. Wiedział, kto jest za to odpowiedzialny. Garrison wciąż dysponował mocą, z którą
należało się liczyć, przerażającą mocą. Gubwa podjął ryzykowne działanie, wysyłając Stone’a po Maler. Nie mógł być
spokojny, dopóki dziewczyna przebywała poza Zamkiem; mimo, iż chroniło go ośmiu strażników myśli. Vicki znała
prawdopodobnie źródło czy sekret siły Garrisona; znała także jego słabości.
Na sygnał „żołnierzy” Stone zatrzymał samochód i opuścił okno. Jeden z nich podszedł do wozu, odłamał wieczko
fiolki i wrzucił ją do środka. Gaz uśpił Stone’a i dziewczynę.
Byli teraz w drodze do Zamku i żadna siła na świecie nie mogła tego zmienić...
Gubwa wiedział lub podejrzewał, że moc Garrisona nie pochodziła z tego świata, lecz z Psychosfery. Teraz wszystko
było tylko kwestią czasu...
Telefon Raniona Mediciego wyrwał Josepha Maestro z ciężkiego snu. Wielki Facio obrócił się, zapalił lampkę, podniósł
słuchawkę i sprawdził, kto dzwoni.
– Ramon? Czekaj. – Brutalnie obudził śpiącą obok dziewczynę. – Ty, spadaj!
– Co? – Przetarła oczy i objęła go wpół.
Warknął coś i strząsnął dziewczynę z siebie. Była bardzo młoda i bardzo piękna, ale w tej chwili już mu niepotrzebna.
– Wstawaj, kocmołuchu! – warknął. – Idź, umyj zęby.
– Ale Joe – zaprotestowała nieśmiało...
– Weź prysznic: po prostu spadaj. Muszę z kimś porozmawiać. Zawołam cię, jak skończę.
Niemrawo poszła w stronę łazienki.
– Taa... – powiedział Maestro do słuchawki – co jest? Znalazłeś Garrisona?
– Jasne. Przynajmniej jego samochód. Nie ma go w domu, więc pewnie jest gdzieś w pobliżu samochodu.
– Gdzie?
– W Leicester.
– W Leicester? – Maestro zmarszczył brwi. – Co on, u diabła, robi w Leicester? Gdzie w Leicester?
– Nie wiemy. Musimy go dokładnie namierzyć.
– A więc ruszaj do roboty.
– Dzisiaj?
– W tej chwili! Hej, jesteśmy mu coś winni. Nie powiesz mi, że podobał ci się ostatni wieczór, co? Trzy bite godziny
w towarzystwie gliniarzy. No dalej, ruszaj do roboty. Chcę trupa Garrisona.
– Dobra, Joe, załatwione. Pewnie się tu zatrzymał na noc. Wezmę chłopaków Carla. To im się spodoba.
– Racja, świetnie. Gliniarze nie wiedzą, że byłeś z nami wtedy, kiedy bracia Black załatwili Vincentiego. Nawet jeśli
wyniuchają Garrisona, nie powiążą cię z całą sprawą. Jesteś czysty. Dobra, to twoja robota.
– Klawo.
– Tylko jej nie spartol.
– Na pewno nie.
– Jesteś klawy gość, Ramon.
– Dzięki, Joe.
Maestro odłożył słuchawkę. Szklane drzwi zaparowały.
Z łazienki dobiegał szum wody. Maestro odrzucił kołdrę, przeciągnął się i ziewnął.
Brian Lumley - Psychosfera
49 / 61
– Dziecino! Możesz wracać do łóżka.
Dziewczyna, wycierając się, wyszła z łazienki. W milczeniu podziwiał jej piersi i jędrne pośladki.
– Kiedy się wysuszysz – powiedział – możesz popracować troszeczkę buzią.
Podeszła do łóżka, zmarszczyła nos i spojrzała znacząco.
– Buzią? – zapytała bez złości.
– No chodź tutaj – mruknął...
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Niezbadane siły w Psychosferze sprawiły, że tym razem Garrison-Koenig jechał wielkim mercedesem na północ. Los
sprawił, że „chłopcy” de Mediciego przybyli o kilka chwil za późno. Zobaczyli tylko odjeżdżający srebrny samochód.
Mieli do wyboru albo skierować się z powrotem na drogę Ml, albo czekać, aż przyrządy określą precyzyjnie miejsce
pobytu Garrisona.
Johnie Fong, po sprawdzeniu, że rzeczywiście jedzie właściwą drogą, zwiększył dystans dzielący go od mercedesa.
Fong zjechał z podjazdu hotelowego i wszystko pozostałoby niezauważone, gdyby nie Willy Koenig. Jak mawiał o nim
jego ukochany pułkownik, Willy miewał uzasadnione złe przeczucia. Niezależnie od okoliczności, zawsze był przy gotowany
na najgorsze, ale również potrafił się wykaraskać z najgorszych tarapatów. Miał zalety, które zjednały mu przyjaźń
i nieograniczone zaufanie zarówno Schroedera, jak i Garrisona. Dzięki tym zaletom znalazł swoje miejsce w konglomeracie
psychicznych wcieleń Richarda. W tej chwili znajdował się na właściwym miejscu – za kółkiem kierownicy mercedesa.
Widok szarego jaguara we wstecznym lusterku zaniepokoił Garrisona-Koeniga. Zaczął on rozważać podjęcie
ostatecznych, nawet drastycznych kroków. Chciał pozbyć się niewygodnego towarzysza podróży. W tym celu zjechał na
pobocze i otworzył bagażnik. Leżała w nim, niegdyś przemyślnie ukryta, broń (różnego rodzaju). Przeniósł ją do wozu. Kiedy
usiadł za kierownicą, minął go szary jaguar.
Piętnaście minut później, gdy przejeżdżał obok zatoczki dla ciężarówek, podejrzany pojazd znów się pojawił. Garrison-
Koenig mógł sobie na razie nie zawracać tym głowy. Nie miał jednak wątpliwości, co będzie dalej.
Jednak ani on, ani Johnie Fong nie dostrzegli czarnego samochodu podobnego do wielkiego karawanu, który wyraźnie
zbliżył się do nich.
Charon był zmęczony. Wziął wcześniej trochę prochów (pomimo, że nie uznawał narkotyków, jeśli nie chodziło
o zwielokrotnienie doznań seksualnych), a teraz miał zamiar powtórzyć dawkę. Rozpoczynał się najważniejszy dzień w jego
życiu, dzień realizacji planów. W Psychosferze aż gotowało się od dziwnych wibracji. Garrison musiał zginąć. Jeśli Gubwa
miał kiedykolwiek jakiekolwiek wątpliwości, teraz pozbył się ich cienia.
Na myśl o Garrisonie Gubwa zadrżał ze strachu, po raz pierwszy od wielu lat. Wiedział, że Garrison to niejeden, ale
trzech ludzi, i dopóki ten multiumysł nie zostanie kompletnie wykasowany, dopóty on nie zazna spokoju.
Co do Philipa Stone’a i tej Maler – jeszcze żyli. Gubwa miał za dużo spraw, a oni nie stanowili żadnego zagrożenia.
Oczywiście obecność Vicki była niebezpieczna; ale strażnicy myśli skutecznie chronili Zamek przed ingerencją.
Pomiędzy królestwem Charona i światem zewnętrznym rozpostarła się zapora. Rodzaj próżni w Psychosferze. Jeśli jednak
Garrison odkryje swego wroga, znajdzie jakąś cienką nić, najsłabsze odbicie w Psychosferze; wielki albinos nie miał złudzeń.
Unikał nawet kontaktu z Fongiem i drżał, żeby tamten nie starał się połączyć z nim. Siedział teraz w Centrum
Dowodzenia i obmyślał plan działania. Psychomech wymyślony przez Hitlera, czy też raczej przez jego naukowców, miał
służyć stworzeniu superludzi.
Został zbudowany trzydzieści lat później w Anglii przez faszystowskiego maniaka, Ottona Krippnera. Maszyny używał
Richard Garrison. Dzięki niej pozbył się ludzkich lęków i rozwinął w niewiarygodny sposób swoje talenty ESP. Był to
eksperyment, który prawie rozsadził Psychosferę! Gubwa wiedział także o Schroederze i Koenigu. Mocna wola tego
pierwszego i obronne zdolności drugiego chroniły i prowadziły Garrisona.
Garrison jednak zniszczył Psychomecha. Oczywiście zrobił to, by nikt nie mógł podążyć jego śladem w Psychosferę;
zazdrosny o swoją moc. W tych pierwszych dniach był tym dla pola ESP, czym czarna dziura dla przestrzeni czasu. Zachwiał
porządek i prawa natury.
I co dalej? Co spowodowało odwrót i zmniejszenie się mocy? Gubwa w swych rozważaniach doszedł do podobnego
wniosku co Garrison. Człowiek jest tylko człowiekiem i ma ograniczone możliwości. Nawet moc człowieka jest skończona,
choćby w czasie. Nie można prześcignąć czasu. Nie dokona tego nawet nieśmiertelny.
A jeśli te trzy jasno płonące świece czerpią moc z tego samego źródła? Jak długo jeszcze? Błąd Garrisona polegał na
zniszczeniu Psychomecha. Tylko ta niezwykła maszyna umożliwiała regenerację sił. Charon nie popełniłby takiej omyłki.
Gdyby miał Psychomecha, uczyniłby z niego bóstwo. Stałby w sekretnej świątyni, a Gubwa byłby najważniejszym
kapłanem. Gdyby zabrakło mocy, bóstwo karmiłoby go. I wtedy miałby całą Psychosferę na swoje rozkazy, żyłby w wiecznej
chwale! I...
Wydawało się niewiarygodne, że przyszłość Gubwy, sen o wiecznej mocy spoczywa w dłoniach zwykłego człowieka.
Tak jednak było w istocie. Nie w rękach Garrisona, Schroedera, Koeniga czy Vicky Maler. Jimmy Craig, James
Christopher Craig, mikroelektronika. To jego umiejętności powołały do życia Psychomecha. Obecnie Craig pracował w jednym
z przedsiębiorstw Garrisona, ale już wkrótce... Nie będzie mógł odmówić, poddany podwójnej presji – hipnotelepatycznym
zdolnościom Gubwy i działaniu narkotyków – i stanie się tylko marionetką tańczącą w rytm muzyki czarodziejskiego fletu.
Wydawało się prawie niemożliwe, aby mógł zapamiętać każdą techniczną informację dotyczącą Psychomecha. Pod wpływem
hipnozy może jednak przypomnieć sobie wszystko, przywołać z pamięci najdrobniejsze szczegóły i sen o Psychomechu stanie
się rzeczywistością.
Ale tym razem nie miał powstać zwykły człowiek z rozwiniętymi przez maszynę zdolnościami, a człowiek
o niespotykanych możliwościach. Charon Gubwa miał narodzić się z Psychomecha jako Bóg!
Ta myśl przeraziła go. Marzenie, tak bliskie realizacji, mogło zostać zduszone w zarodku. „A jeśli Craig umrze?”
Brian Lumley - Psychosfera
50 / 61
obawiał się. Jednak Craig żył i miał się dobrze. Pracował dla Garrisona jako dyrektor MME (Miler Micro-Electronics), na które
to stanowisko został powołany dzięki sukcesowi Psychomecha. Co więcej, Gubwa uznał za stosowne kontrolować Craiga. Za
dzień, najdalej dwa, ten człowiek miał znaleźć się w Zamku, aby kontrolować prace przy Psychomechu II.
Nie były to jedyne kroki podjęte przez Gubwę. Dwa razy „odwiedził” Craiga. Podczas tych wizyt zasiał hipnotyczne
ziarno w jego umyśle. Zauważył, że jest bardzo chłonny i może być kierowany przy minimalnym nakładzie sił. Ziarna miały
wkrótce wydać plon.
Postawił mu pytanie kwestionujące prawa Garrisona do Psychomecha. Dlaczego tylko ten człowiek miał korzystać
z Maszyny, podczas gdy Craig wykonuje główną pracę przy jej rekonstrukcji? I dlaczego nie miałby powstać nowy, ulepszony
model, do którego wszechmocny Garrison nie miałby żadnych praw?
Na te pytania konstruktor będzie próbował znaleźć odpowiedź. I w ten sposób, powoli, ale skutecznie, zacznie się
nawracać na wiarę Gubwy. Oczywiście to tylko jeden z wielu problemów. Inne, nie mniej ważne, wciąż zaprzątały mu głowę.
Na przykład: jak zaaranżować śmierć Garrisona, nie zwracając na siebie uwagi.
Jakby w odpowiedzi zadźwięczał telefon. Po drugiej stronie czekał Johnie Fong.
– Charon, jacyś ludzie polują na Garrisona!
– Kto to jest? Ilu ich jest?
– Mają wygląd facetów od mokrej roboty; wiesz, mafia.
Jest ich trzech. Podróżują czarnym furgonem.
– Widzieli cię? – Różowe źrenice albinosa powiększyły się i serce zaczęło mu łomotać.
– Nie, Charon. Ich interesuje tylko Garrison.
– Johnie, trzymaj się od tego z daleka. Jedź za nimi, obserwuj, ale nie mieszaj się do niczego. Gdzie teraz jesteś?
– Jadę wciąż na północ; o jakąś godzinę od Newcastle.
Garrison zatrzymał się tu, aby coś zjeść. Widzę go teraz przez szybę. Siedzi na zewnątrz, przy drewnianym stole.
Wygląda na bardzo zmęczonego i głodnego. Nie jadł śniadania w Leicester i... Charon...
– Tak?
– On znów się zmienił. To jest wciąż Garrison, ale nie ten sam człowiek. Nie wygląda na przestraszonego. Jest w nim
jakaś arogancja, siła i pewność siebie. Zmęczony, a niebezpieczny. Jestem mistrzem walk wschodu, jak wiesz, ale nawet ja
miałbym z nim teraz kłopoty.
– Masz rację, to Garrison-Koenig. Kiedy będzie po wszystkim, wyjaśnię ci to. Teraz możesz życzyć chłopakom z Cosa
Nostra wszystkiego najlepszego. Polują na skorpiona!
Gdzie oni teraz są?
– Zatrzymali się niedaleko, przy stacji benzynowej, piją piwo.
– Czy Garrison wie, że jadą za nim?
– Wygląda na zajętego, chyba nie zdaje sobie z niczego sprawy.
– I dalej cię przeraża?
– Tak... tak... masz rację. Jest cały spięty. Zmęczony, ale nie może się rozluźnić. Nawet je szybko. Chce jak najszybciej
ruszyć w drogę.
„Dokąd? – Gubwa zadał sobie pytanie. – Dokąd jedzie? Co zamierza?”
– Jedź za nim – powtórzył. – Nie będę kontaktował się z tobą. Zadzwoń. – Wolno położył słuchawkę...
Philip Stone nie był obecny przy telepatyczno-hipnotycznym śledztwie, któremu poddana została Vicki Maler. Obudził
się bez bólu głowy, w pokoju z dwoma łóżkami, krzesłami i zamkniętymi stalowymi drzwiami. Miejsce wyglądało jak izolatka
w szpitalu psychiatrycznym; z potężnymi ścianami (jak przypuszczał – metalowymi) pod puchową powierzchnią. W drzwiach
tkwił wizjer.
Stone tak długo walił w drzwi, aż przynieśli mu śniadanie.
W chwilę później, kiedy już jadł, drzwi otworzyły się ponownie i ktoś wrzucił do celi Vicki Maler. Agent wyjaśnił
wszystko i po przełamaniu pierwszych lodów dziewczyna przyjęła jego zapewnienie i ochronę.
W końcu, wyczerpana fizycznie i psychicznie, położyła się na drugim łóżku. Usiadł przy drzwiach i rozważał
możliwości ucieczki. Jednocześnie narastał w nim gniew, a to oznaczało dla jego wrogów niebezpieczeństwo.
Od tego momentu czas płynął bardzo wolno. W południe Vicki zbudziła się w lepszym nastroju i zażądała wody do
mycia. Strażnicy zostawili im też pożywienie. I tak, mając mnóstwo czasu, poznali swoje wersje wydarzeń. Byli ze sobą
szczerzy, cóż im w końcu pozostało.
Rozmawiali do późnego popołudnia. Stone opowiadał o swoich przygodach, a ona o swoim dawnym życiu. Zdjęła też
szklą kontaktowe, ukazując mu złoty blask oczu, teraz nieco przygaszony i migoczący. Philip zachwycał się, patrząc na nią, na
jej piękną dziewczęcą sylwetkę i regularne rysy twarzy.
– Wiesz – powiedział impulsywnie – może będę nieelegancki, to znaczy, może jest tak, dlatego że jesteś ostatnią
kobietą, z którą mam okazję rozmawiać, ale...
– Taak?
– O, do diabła, nic. Nic. – Wzruszył gniewnie ramionami.
– To jest ważne. O, do cholery, zaplątałem się...
– Co chcesz mi powiedzieć, Philipie?
– Tylko to, że to nie jest w porządku. – Westchnął.
– Co nie jest w porządku?
– Twoje życie; moje. Twoje, ponieważ było dla ciebie – znów wzruszył ramionami – okrutne. Moje, ponieważ...
– Tak? – znów go zachęciła.
– ... Ponieważ musiałem czekać do jego końca, aby cię spotkać.
Dziewczyna zdobyła się na blady uśmiech.
– To wcale nie jest nieeleganckie. To urocze. Wiem, o czym myślisz. Ja też czuję się taka... taka mała.
Brian Lumley - Psychosfera
51 / 61
Gniew Stone’a znalazł swe ujście. Uderzył pięścią w drzwi.
– Czuję się tak cholernie... bezużyteczny!
– Czy wyświadczysz mi przysługę?
– A jestem w stanie?
– Tak. Po prostu usiądź tu i obejmij mnie. Mamy tylko siebie, ale to jest bardzo wiele. Od dawna nie miałam nic...
W południe Garrison-Koenig znalazł się w Edynburgu.
Tam też zgubił swoich opiekunów. Zaplanował to sobie wcześniej. Przejechał kilka skrzyżowań na czerwonym świetle,
parę razy gwałtownie skręcił i stanął na dużym parkingu.
Zaparkował w taki sposób, aby łatwo było mu opuścić to miejsce, po czym wysiadł z samochodu, przeszedł betonowy
taras i spojrzał w stronę miasta. Panował duży ruch. Garrison zauważył w oddali furgon. Nie przejął się tym zbytnio, ponieważ
dowodzenie przejął Koenig.
Poczekał, aż gruby stróż zbliży się do rampy. Miał czerwoną twarz i był wściekły.
– Co, do cholery, sobie myślisz? Kiedy podnoszę szlaban, trzeba podejść do okna i zapłacić, a nie włazić jak kutas
w masło; bez pytania!
– Jestem tu obcy – powiedział Koenig, zaznaczając swój niemiecki akcent. – Bardzo przepraszam, proszę przyjąć to
jako zadośćuczynienie. – Podał mu zwitek banknotów dziesięciofuntowych.
– O, matko! Doprawdy, to bardzo miło...
– To dla pana. Proszę posłuchać. Czy wyświadczy mi pan przysługę? – Zaszeleścił jeszcze jedną dziesiątką.
– No jasne, pewnie. Co mam zrobić, sir? – Twarz Szkota rozjaśniła się przymilnym uśmiechem.
– Mógłby pan posłać kogoś po kilka kanapek z szynką i termos kawy. A, i jeszcze trochę surowego mięsa, może jakiś
stek; dla psa. Posiedzę tutaj trochę, może nawet się zdrzemnę. Aha – wyciągnął trzecią dziesiątkę – niech pan ma oczy otwarte
na szarego jaguara i duży czarny furgon. Jaguar prowadzi Chińczyk. W furgonie siedzi trzech mężczyzn, mają wygląd
Włochów czy południowców.
– Jasne, sir. Zrobię wszystko, oczywiście. Czy ci panowie to pańscy przyjaciele?
– Nie. – Koenig uśmiechnął się, potrząsając głową. – To nie są moi przyjaciele. Zawiadomi mnie pan, zanim ich tutaj
wpuści. Będę bardzo wdzięczny i wynagrodzę pański trud.
– Zrobione, sir. Nikt panu nie będzie przeszkadzał. Już ja tego dopilnuję.
– Danke schön. Jestem pewien, że zrobi pan wszystko, co w jego mocy.
Czujnik zamontowany pod tablicą rozdzielczą mercedesa wysyłał cichy sygnał. Dwukilometrowy dystans pomiędzy
mercedesem a furgonem zmniejszał się...
– Charon! – Gubwa nigdy nie słyszał tak ostrego głosu sir Harry’ego. – Co się dzieje?
– Co się ma dziać? – Albinos przeklinał w myślach, żałując, że tamten nie zadzwonił w czasie bardziej odpowiednim.
On sam nie wiedział jeszcze co się dzieje. – O co panu chodzi, sir Harry?
– Wiesz o co, do cholery! Garrison zniknął i Maler też.
Jego służba powiadomiła miejscowy komisariat. Dowiedziałem się z „góry”. On domaga się odpowiedzi. Co mam mu
powiedzieć?
Gubwa odprężył się.
– Nic mu nie mów; prawdopodobnie już nie żyje.
– Jaśniej, proszę.
– Mafia go ściga – odrzekł Charon.
– Tak?
– Zemsta za Vincentiego i jeszcze kilka innych spraw.
– Vincenti? To był Garrison? – zapytał sir Harry.
– Tak, on to wyreżyserował.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– A Stone? Co z nim? Zabrał tę Maler i zniknął.
– Tak, obydwoje zniknęli. Na zawsze. – Gubwa odczekał trochę, uśmiechnął się do cichej słuchawki. Sir Harry’ego
zatkało. – Chciałeś załatwić porachunki z MI6, prawda?
– Tak, ale...
– No więc, o co chodzi? Najwyraźniej Stone był na liście płac Cosa Nostry. Tak sobie wszyscy pomyślą. Zabrał
dziewczynę na przynętę. Jeszcze jedna rozgrywka pomiędzy Garrisonem a mafią. Jako dowód mamy braci Black i bombę
w samolocie Garrisona. A Vincenti i „samobójstwo” braci to robota mafii, która chciała ukryć powiązania z Garrisonem.
– Tak, tak, wszystko rozumiem. Ale Stone pracuje dla mafii? To chyba szyte zbyt grubymi nićmi – odrzekł sir Harry.
– Czy przypuszczałeś, że MI6 jest czystszy od twojego wydziału? – zaśmiał się Gubwa. – Może tak, ale oni też mają
swoje brudy, zapewniam cię. Posłuchaj, ciało Stone’a zostanie znalezione w rzece; jeszcze jeden dowód przeciwko mafii.
A ponieważ odkryje to twój wydział, przejmiesz kontrolę nad wszystkimi śledztwami. MI6 będzie skompromitowany na długo.
I co o tym powiesz?
– Świetnie! Kiedy to się stanie?
– Już – odparł Gubwa.
– Teraz? Mówiłeś o sześciu tygodniach!
– Mówiłem „maksimum sześć tygodni”. Nie doceniałem siebie, to wszystko. Udało się wcześniej i bez żadnych
komplikacji. Dzisiaj wieczorem Garrison powinien być już trupem, a z brzaskiem poranka możesz szukać ciała Stone’a.
– O rany! Mam tyle pracy i tak mało czasu.
– Nie marnujmy go więc. Jak wiesz, ja też jestem zajęty.
– Dobrze, ale powiedzmy sobie jasno i otwarcie. Muszę wiedzieć o śmierci Garrisona w minutę po fakcie. Nie mogę
zacząć działań przed tym. Masz coś przeciwko?
Brian Lumley - Psychosfera
52 / 61
– Oczywiście, że nie – odrzekł Charon. – Dowiesz się o wszystkim, gdy będzie po fakcie. Czy to cię satysfakcjonuje?
– Tak, jesteś dobrym człowiekiem. Ale... Charon...?
– Słucham?
– Dałbym sobie uciąć rękę, aby się dowiedzieć, jak to zorganizowałeś.
– Rozumiem, ale to tajemnica.
Odkładając słuchawkę, Gubwa miał ochotę zajrzeć do umysłu sir Harry’ego. Zdecydował się jednak tego nie robić.
W tej chwili panował tam kompletny chaos. Sir Harry zawsze był człowiekiem, którego należało obserwować. Dziś
jednak Gubwa postanowił zachować siły na ważniejsze wydarzenia.
I w ten sposób popełnił trzeci błąd, prawdopodobnie największy. Pierwszy to zainteresowanie się Garrisonem w ogóle,
drugi – porwanie Vicki Maler. Ale ten? Nie sprawdzenie intencji sir Harry’ego było początkiem końca, bowiem w myślach tego
człowieka wcale nie panował chaos; wprost przeciwnie – dojrzewał tam ciekawy plan. Gubwa ofiarował mu dwa worki złota,
ale on miał ochotę na trzeci: Garrison to pierwszy, mafia – drugi, a Charon miał być trzecim. Częściowo dlatego, że trzymał
przy głowie sir Harry’ego naładowany pistolet, ale głównie dla samej satysfakcji...
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Johnie Fong odnalazł czarny furgon mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Ramon de Medici, Fatso Facello i Toni
Murelli zorientowali się, gdzie Garrison ukrył swój samochód. Detektor informował o bliskości pojazdu, a parking był jedynym
miejscem, w którym mógł się znajdować.
Chińczyk zatrzymał się w uliczce obok i obserwował akcję z bezpiecznej odległości. Tak jak kazał Gubwa.
Medici zablokował wyjazd z parkingu. Murelli i Facello podeszli do budki dozorcy. Nastąpiła krótka wymiana zdań.
Dozorca zdenerwował się i zaczął wymachiwać rękami. Murelli obrócił się do Raniona, pokazując uniesiony w górę kciuk. Po
chwili padł strzał.
To było doskonale miejsce na akcję.
Garrison-Koenig parkował na czwartym piętrze, prawie na wprost wjazdu. Wypił kawę i zjadł kanapki. Czuł rosnący
niepokój. Było zbyt spokojnie, a Suzy zachowywała się dziwnie. Gwar ulicy przycichł. Mewy krążące na niebie krzyczały
wniebogłosy.
Rozległ się wystrzał armatni oznajmiający godzinę pierwszą. Garrison-Koenig obrócił się gwałtownie. Kątem oka, we
wstecznym lusterku samochodu, dostrzegł jakiś ruch.
U wylotu rampy pojawił się Toni Murelli. Na zewnątrz jasno świeciło słońce, natomiast w środku panował półmrok.
Oczy Murelliego jeszcze do niego nie przywykły.
Zobaczył po chwili mercedesa. Przednie drzwi samochodu były otwarte. Widział parę unoszącą się z otwartego termosu.
Obok leżały papiery po kanapkach. Uśmiechnął się złowieszczo.
„W porządku, Garrison – pomyślał – odpocznij sobie.”
Zbliżał się do wozu z lewej strony. Widział teraz opuszczone siedzenie kierowcy. Zrobił trzy ostatnie kroki i bardzo
szybko złożył się do strzału. Już trzymał palec na spuście i...nagle uśmiech spełzł z jego twarzy.
Garrison-Koenig wyszedł zza masywnej betonowej kolumny i kopnął drzwi samochodu, przytrzaskując Murelliemu
nadgarstek. W tej samej chwili z tyłu wozu wyskoczyła Suzy i zębami złapała mordercę za rękę.
Krzyk Murelliego zmieszał się z odgłosem upadającego pistoletu. Garrison-Koenig oparł się całym ciężarem ciała
o drzwi i kopnął przeciwnika w krocze. Suzy, po odgryzieniu mu dwóch palców, zajęła się resztą. Murelli, oszalały ze strachu,
próbował bronić się ostatkiem sił. Chciał uderzyć wroga, ale wtedy tamten uniósł go i pchnął. Przez chwilę Murelli wisiał na
barierce. Twarz mu zbielała; łapał ustami powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Spadł, nie zdążywszy nawet krzyknąć. Jego
ciało roztrzaskało się przed czarnym furgonem jak dojrzały melon. Przez dłuższą chwilę Medici siedział sparaliżowany, nie
mógł wykrztusić słowa. Miał uchylone okno i słyszał odgłos upadku. W końcu wyłączył silnik i w tym samym momencie
dobiegł go ryk potężnego silnika mercedesa.
Garrison-Koenig prowadził srebrną bestię. Zobaczył maskę cofającego furgonu. Zobaczył także Fatsa Facello stojącego
w oknie budki. Nigdzie nie było widać Szkota. Garrison-Koenig trzymał w zaciśniętych zębach zawleczkę. Po chwili
odbezpieczony granat poszybował w kierunku budki.
W sekundę później mercedes uderzył w przód furgonu, zmiatając go z drogi.
We wstecznym lusterku Koenig zobaczył Fatsa Facello miotającego się w budce. I wtedy...
Rozległ się ogłuszający wybuch. Budka utonęła w jęzorach białego ognia i dymu. Facello został wyrzucony na dach
furgonu. Koenig po chwili wtopił się w ruch uliczny, szukając drogowskazów do Forth Bridge.
Zabił przynajmniej jednego z nich, być może dwóch. Miał nadzieję, że ich samochód nie nadawał się do użytku. Zostało
jeszcze jedno zmartwienie – mały żółty człowieczek. Przez chwilę zastanawiał się, co z dozorcą parkingu; nie mógł wiedzieć,
że ten w chwili wybuchu już nie żył. Został po nim tylko poplamiony krwią dziesięciofuntowy banknot.
Koenig zauważył, że uszkodzenia jego samochodu są nieznaczne. Nie widział potrzeby używania wobec mafii swych
zdolności. Jego moc nie była bezgraniczna, wręcz przeciwnie – wyczerpywała się.
Nieco po trzeciej po południu Johnie Fong zreferował Charonowi całe zajście. Telefonował z garażu usytuowanego
w górnej części obwodnicy, na nowym osiedlu. Na dole, po drugiej stronie wsi, mercedes Garrisona został poddany
przeglądowi. Na poboczu stał furgon mafii. W środku nikogo nie było. To wszystko zobaczył przez lornetkę.
– Nie wiem, w jaki sposób trafili z powrotem na jego ślad. Po prostu pojechałem za nimi. Teraz jednak muszę zostać
trochę bardziej z tyłu, ponieważ jeśli nawet Garrison nie wie, że tu jestem, oni na pewno zorientowali się.
– Wobec tego, zrób tak. Do chwili, kiedy sobie z nim po radzą. Musi szybko słabnąć. Wiedząc, że są tuż za nim,
powinien się ich pozbyć. Ma wielką moc, ale ona ucieka z niego jak szczury z tonącego statku. Ja jednak nie chcę podejmować
ryzyka. A jeśli chcesz wiedzieć, jak trafili na jego ślad, powiem ci: mercedes ma urządzenie nadawcze, a w furgonie jest
odbiornik... Ale powiedz mi, dlaczego jedzie na północ?
Brian Lumley - Psychosfera
53 / 61
– Myślę, że to głupiec. Odważny głupiec. Kraj tutaj coraz dzikszy i czas ucieka. Samochód mu szwankuje,
prawdopodobnie spowodowała to eksplozja, nie wiem.
Myślę, że z zapadnięciem nocy zbliżą się do niego i zabiją go. Gdybym miał broń, powystrzelałbym ich wszystkich
z łatwością.
– Nie! – uciął Gubwa. Przez ciebie on może znaleźć dojście do mnie. Musisz po prostu obserwować i zdawać raport.
– Jak chcesz, Charon. Myślę jednak, że mógłbym ich wyprzedzić. Zjechali już z głównej drogi. Pojechałbym przez
wioskę w góry. Może znajdę jakieś wysoko położone miejsce do obserwacji.
– Zrób tak. Nie pozwól, żeby cię zobaczyli. Dokładnie za godzinę odwiedzę cię.
To będzie ryzykowne, zdajesz sobie z tego sprawę?
– Będziesz bezpieczny, przyrzekam ci.
– Dobrze.
Jesteś wiernym sługą.
– Kocham tylko ciebie, Charon.
..
Kiedy trzej żołnierze Gubwy przyszli po Vicky i Stone’a, oboje wiedzieli, że zbliża się koniec. Stone był teraz
bezużyteczny, a poddana hipnozie Vicki już wyjawiła wszystkie informacje. Mogli stawić opór (wpływ Gubwy nie ograniczał
ich działań), ale nie dano im nawet cienia szansy.
Przyszło po nich trzech mężczyzn uzbrojonych po zęby. Więźniowie zostali błyskawicznie przywiązani do wózków
inwalidzkich: dwóch strażników pchało wózki, trzeci trzymał palec na spuście karabinu maszynowego.
Zabrano ich do Centrum Dowodzenia. Z nieznanych powodów Gubwa chciał mieć ich przy sobie. I zgodnie z naturą
pana Zamku powody te na pewno nie były dobrą wróżbą.
Wielki albinos miał na sobie szlafrok i kapcie. Na pomarszczonej twarzy nie pojawiły się jeszcze cienie, pomimo, że nie
spał od dłuższego czasu. Więźniowie dostrzegli w nim jakąś dzikość, ledwo kontrolowaną histerię, która zawsze dotyka
osobowość psychicznie niezrównoważoną w chwilach kryzysu.
– Moja droga panno Maler.
I panie Stone, oczywiście. – Tutaj skłonił się przesadnie nisko. Zastanawiacie się bez wątpienia, dlaczego was tutaj
sprowadziłem.
– Niezupełnie – odpowiedział sucho Philip. – Ponieważ jesteśmy jedynymi istotami ludzkimi w tym miejscu, to
naturalne, że chcesz z kimś pogadać.
Musisz być cholernie samotny pośród tych wszystkich wybryków natury, których nazywasz sługami, i strażników
robotów!
Gubwa uśmiechnął się niewinnie.
– Nie ma pan racji, panie Stone, wręcz przeciwnie. Ja też jestem wybrykiem natury, pamięta pan?
A co do tych robotów; nikt nie jest w stanie oprzeć się moim rozkazom. Czy nie odczuł pan tego na własnej skórze? –
Odczekał chwilę, aby zobaczyć, jakie wrażenie wywrze ta uszczypliwość. – Ale...nie sprowadziłem was tutaj na pogaduszki,
nawet jeśli są zabawne.
– Skończmy więc z tym, panie Gubwa – powiedziała Vicki, przybierając lodowaty ton. – Dlaczego tutaj jesteśmy?
Charon popatrzył na nią.
Jego źrenice stały się małe jak różowe główki szpilek.
– Widzę płomień w pani spojrzeniu, panno Maler.
Płomień w pani sercu. To piękne uczucie. Proszę się nim cieszyć, bo wkrótce będzie pani tak zimna jak te ściany.
– Nie oczekujemy od ciebie niczego dobrego. Zastanawialiśmy się tylko, czy będzie to prędzej, czy później ; to
wszystko.
– Dla młodej pani, wcześniej; jeśli to, co mi powiedziała i w co wierzy, jest prawdą.
– Richard! szepnęła przerażona.
– Tak, Garrison. Powiedziała pani, że jeśli on umrze, pani także odejdzie. Od razu na to wpadłem. Wystarczy mieć panią
na oku, aby wiedzieć, kiedy będzie po nim. A to już niedługo. Postarałem się.
Vicki zwiesiła głowę i zatkała.
– Skurwiel! – Stone cedził słowa, jego twarz wykrzywiła nienawiść. – Szary, podobny do glisty, obleśny, oślizgły
skurwiel!
– Ale jutro będę górą! -wykrzyknął albinos. Oczy zalśniły mu niebezpiecznie. – A wkrótce Bogiem!
– Ty? Bogiem? Bogiem popromiennych mutantów!
– Co? – Charon doprowadzony prawie do ostateczności miotał się po pomieszczeniu. – Człowieczku, niczego się nie
nauczyłeś? Popromienny? Czy dziewczyna nie powiedziała ci o tym?
– Nie nadążam za tobą. O co ci, do cholery, chodzi?
Vicki milczała. Rozumiała o wiele więcej od Stone’a.
– Psychomech! – wyrzuciła z siebie.
– Aha! Dziewczynka wie! Proszę mu to wyjaśnić, panno Maler.
Potrząsnęła głową, nie wiedząc, od czego zacząć. Gubwa zajrzał do jej umysłu.
– Niech pani zacznie od Garrisona. Sprzed Psychomecha.
– On był... zwyczajnym człowiekiem. – Załkała. – Był dziwny, widział różne rzeczy, których inni nie mogli do strzec,
ale był zwykłym człowiekiem; trochę podobnym do dużego chłopca, do niewidomego chłopca! I potem... – urwała.
– Tak, tak! Proszę dalej, świetnie pani idzie.
– Jego moc zwiększyła się tysiąckrotnie, stała się wręcz nieskończona. Z początku był... jak Bóg! Przez ponad rok
i wtedy...
– Wtedy moc zaczęła go zawodzić i nie było sposobu, aby ją odnowić – wtrącił Gubwa. – A ten głupiec zniszczył
Brian Lumley - Psychosfera
54 / 61
Psychomecha i nie wiedział, o co chodzi! Dopiero teraz, kiedy już jest za późno, odkrył prawdę. Teraz ucieka przed wrogami,
których dawniej zniszczyłby jednym spojrzeniem, jedną myślą! Psychomech będzie żył dalej. Poczyniłem już pewne starania.
Człowiek, który zbudował maszynę dla Garrisona zjawi się tu jutro i...
– Jimmy Craig? – Vicki ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy. – Jego też pan schwytał?
– Tak, pan James Christopher Craig we własnej osobie. Już odwiedziłem go w snach i wysunąłem kilka... sugestii. Ach,
jakże podatny jest nasz pan Craig.
– Ale Jimmy nie był konstruktorem. Psychomecha zbudował człowiek, który nie żyje; czy zginął. Jimmy po prostu
wszystko ulepszył. Wymienił przestarzałe części. On...
– Wiem o wszystkim, panno Maler. Pani mi o tym powiedziała, nie pamięta pani? No cóż, może pani nie pamięta.
Wzruszył ramionami. – Ale czytałem jego myśli i powiedziałem mu, że ma do wypełnienia Wielką Misję. Musi odbudować
Psychomecha; większego, potężniejszego Psychomecha i tym razem dla mnie. Powiedziałem, że stanie się najpotężniejszy
w świecie; że błądził, pracując dla Garrisona; że Garrison to wielki grzesznik! Obiecałem też zniszczyć Garrisona i w ten
sposób Craig, pracując dla mnie, odkupi swoje winy.
– A, i jeszcze, że Psychomech będzie mógł porozumieć się z Jedynym Prawdziwym Bogiem. To ja nim będę! – Gubwa
kaszlnął i na brzuchu zadrżały mu fałdy tłuszczu. – Teraz pani rozumie, panno Maler; rozumie pani?
– Tak – odrzekła ze smutkiem. – Teraz rozumiem. Psychomech uczyni z pana istotę sto razy potężniejszą od Richarda.
– No właśnie! – Spojrzał triumfująco na Stone’a – A pan rozumie?
– Jesteś wariatem.
– A ty głupcem. Widziałeś, co potrafię zrobić bez pomocy Psychomecha. A kiedy będę go miał... pomyśl tylko! Bomba
neutronowa, holokaust? Nie, panie Stone. Inżynieria genetyczna? Niepotrzebna. Z pomocą Psychomecha po prostu zmienię
świat! – Błądził wzrokiem gdzieś w oddali. Na twarzy miał wypisane szaleństwo. – Homo sapiens? Tak, panie Stone, ale za
miesiąc, może wcześniej, kiedy Psychomech uczyni mnie Bogiem, ten gatunek zmieni się w Hermaphoro sapiens! Każdy
mężczyzna, kobieta i dziecko w mgnieniu oka, na mój rozkaz, zmieni się! Cesarz Ziemi? Tej nędznej planetki? Nie, nie. Już
nie, drodzy państwo. Mój nowy plan jest ambitniejszy. Po co rządzić jednym światem, kiedy cały wszechświat może do mnie
należeć! A co do tytułów, to wymienię je wam: Bóg Ziemi i Wszystkich Gwiazd, pan Wszechświata i Władca Psychosfery.
Gubwa chodził po Centrum Dowodzenia, gestykulując i wymachując rękami jak wielki wiatrak. Stone spojrzał na Vicki.
– Długo nie pociągnie. Popatrz na niego – wyszeptał.
– Mylisz się, Philipie. Oczywiście, jest chory psychicznie, ale rozumuje prawidłowo.
Stone aż otworzył usta ze zdziwienia.
– Rozumuje prawidłowo? On myśli, że ta maszyna, ten Psychomech może zmienić go w Boga!
– W jedynego Boga. Tak, to prawda.
– Vicki, nie jestem wierzący, ale to bluźnierstwo!
– Tak.
– Precz! Precz, precz! – wrzasnął nagle Gubwa. – Chory psychicznie? Bluźnierstwo? Zobaczymy, zobaczymy. –
Nacisnął guzik interkomu.– Straż, do mnie! – Drzwi otworzyły się z sykiem i weszło dwóch żołnierzy. – Zabrać ich. Niech
czekają na korytarzu. Mam coś pilnego do zrobienia. Szybko, szybko, mam dużo pracy.
Zostali wywiezieni na korytarz. Drzwi zasunęły się za nimi...
Johnie Fong przejechał przez miasteczko, kierując się w stronę gór. Niełatwo było mu prowadzić po krętej drodze;
z jednej strony wznosiła się skalna ściana, z drugiej opadała przepaść. Fong wiedział, że to pierwszorzędne miejsce na
zasadzkę.
Chińczyk zaparkował samochód za grubymi sosnami. Następnie wspiął się na lekkie wzniesienie pomiędzy dwoma
gołoborzami i usiadł na płaskim kamieniu. Z tego miejsca mógł obserwować wszystko, co się poruszało. Kiedy tylko wyciągnął
lornetkę, zobaczył mercedesa kierującego się w stronę gór. Fong pomyślał, że Charon Gubwa działa z wielką precyzją;
powiedział: „za godzinę” i właśnie mijała godzina.
– Johnie! – Fong usłyszał cichy szept. – Jest bezpiecznie?
– O tak, Charon! – Chińczyka nigdy nie przestały dziwić zdolności mistrza.
– DOBRZE! TERAZ NIC NIE MÓW I SKONCENTRUJ SIĘ NA OSTATNICH WYDARZENIACH. POZWÓL MI
ZOBACZYĆ, CO SIĘ DZIEJE W TEJ CHWILI!
Fong przyłożył do oczu lornetkę. Mercedes piął się w górę, a za nim, w odległości około dwóch kilometrów, jechał
czarny furgon. Ten drugi z niebezpieczną prędkością.
Wkrótce oba samochody zniknęły z pola widzenia.
– GDZIE SIĘ POJAWIĄ ZNOWU?
– Tam, Charon.– Naprowadził lornetkę na wylot drogi.
– ŚWIETNIE, UWIELBIAM WYŚCIGI. TRZEBA NA TO POPATRZEĆ.
Droga biegła między dwoma wzgórzami. Nie było jeszcze widać samochodów. Dopiero po dwudziestu pięciu minutach
mercedes wyłonił się zza wzgórza. Wydawało się, że furgon został daleko z tyłu. Ale po pięciu minutach czarny, błyszczący,
podobny do karawanu samochód pojawił się znowu.
Tyle czasu wystarczyło Garrisonowi-Koenigowi. W miejscu, gdzie droga przechodziła w ostry zakręt, przy stromym
usypisku skalnym czekał ukryty mercedes. Wychodząc na prostą, pasażerowie furgonu nie mogli go zobaczyć.
Ale Fong i Gubwa widzieli wszystko.
– GŁUPCY! – Zdenerwował się albinos. – NIE WIEDZĄ, CO ICH CZEKA!
Srebrny mercedes uderzył w bok furgonu, spychając go z drogi i zrzucając w przepaść. Czarny wóz, obijając się, spadł
na dno i wybuchł. Rozpętało się prawdziwe piekło.
Garrison-Koenig wyszedł z samochodu i stanął na skraju przepaści. Patrzył w dół. I wtedy...
– CO SIĘ DZIEJE? – zawołał zdziwiony Gubwa.
Garrison-Koenig wyciągnął przed siebie ramiona, posyłając falę energii. W tym samym momencie ostry dźwięk strzału
Brian Lumley - Psychosfera
55 / 61
odbił się echem od wzgórz. Chińczyk skierował lornetkę na prawo, omijając spojrzeniem drogę i znalazł to, czego szukał.
Ramon de Medici. Wyłonił się zza głazów i szedł naprzód.
Miał broń. Po raz pierwszy w swoim życiu Koenig napotkał kogoś, kto miał równie złe przeczucia.
Medici zaczął biec. Chwilę później spojrzał w dół przepaści.
Płomienie trawiły samochód. Gubwa także miał już dość.
– JOHNIE, JUŻ PO WSZYSTKIM! ZOSTAŃ TAM.
KIEDY TAMTEN ODJEDZIE, ZEJDŹ NA DÓŁ I PRZYJRZYJ SIĘ WSZYSTKIEMU. NICZEGO NIE DOTYKAJ,
SKONTAKTUJ SIĘ ZE MNĄ PÓŹNIEJ, JEŚLI ZOBACZYSZ COŚ, O CZYM POWINIENEM WIEDZIEĆ.
– Poczekaj! Popatrz...
Medici otworzył drzwi samochodu i sięgnął do środka.
Z trudem wyciągnął coś czarnego...
– PIES GARRISONA. MARTWY. OCZYWIŚCIE, ŻE TAK. ŻYŁ TYLKO DZIĘKI NIEMU. – Gubwa przypomniał
sobie o Vicki Maler. – MUSZĘ KOŃCZYĆ. JESTEŚ DOBRYM I WIERNYM CZŁOWIEKIEM, JOHNIE FONGU.
ZOSTANIESZ KAPŁANEM ŚWIĄTYNI.
– Dzięki ci, Charon – odparł, a następnie ostrożnie, aby nie zwrócić na siebie uwagi Mediciego, zaczął schodzić z góry...
Gubwa poderwał się gwałtownie z fotela.
– Przyprowadźcie ich! – rozkazał.
Drzwi otworzyły się; wjechał Stone i Vicki. Mężczyzna szlochał, strażnicy byli bladzi z przerażenia. Patrzyli
w milczeniu na Vicki Maler.
W wózku siedziała pomarszczona stara mumia z białymi włosami i pożółkłym ciałem. Mamrotała coś i kaszlała,
sczerniałe zęby wypadały na podłogę wraz z żółtawą plwociną. Stone dalej płakał, a ona uniosła rękę i przejechała nią po
twarzy. Szkła kontaktowe wysunęły się. Była ślepa. Wokół unosił się zapach starości...
– Zobaczyć znaczy uwierzyć – powiedział Gubwa nieporuszony. – Garrison nie żyje i ona też umrze, ale to jeszcze nic.
Wkrótce zacznie gnić. Skoro już się tak dobrze poznaliście, nie mogłem pozbawić pana jej towarzystwa. – Popatrzył na
strażników. – Zabrać ich do celi.
Kiedy został sam, podniósł słuchawkę i wykręcił numer sir Harry’ego...
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Johnie Fong zszedł ze stoku nie zauważony. Ramon de Medici usiadł za kierownicą mercedesa. Chwilę później dał się
słyszeć odgłos włączonego silnika. Ruszył drogą na południe, przejeżdżając zwłoki psa. Fong zobaczył krew tryskającą
spomiędzy szczęk. Kiedy samochód odjechał, zobaczył coś jeszcze. Z płytkiej przepaści wynurzyła się dłoń. Chińczyk
momentalnie przytknął lornetkę do oczu. Odległość nie była duża, ale musiał mieć pewność. Ręka wysunęła się, błądząc po
kamieniach i chwytając okrwawionymi palcami krawędź. Znalazła oparcie i ukazało się ramię, głowa i twarz.
Twarz Garrisona biała jak śnieg. Stróżka krwi spływająca ze skroni kontrastowała z tą bielą.
Fong przetarł szkła lornetki i spojrzał jeszcze raz. Mężczyzna próbował wstać. Jakimś cudem udało mu się to.
Najbardziej fascynowały Fonga oczy Garrisona. Było w nich coś niezwykłego. Ten człowiek patrzył na odjeżdżający samochód
i jego oczy zalśniły złotą poświatą. Wyciągnął rękę w kierunku mercedesa, wymamrotał jakieś zaklęcie i złoty blask opromienił
całą twarz. Za chwilę jednak silniejszy blask zaćmił tamten pierwszy. Nagle srebrny samochód przemienił się w ognistą kulę.
Nawet z tak dużej odległości żar owionął twarz Fonga.
Opuścił dłoń z lornetką i otworzył usta ze zdumienia. Znał Charona Gubwę od wielu lat, ale nigdy nie widział czegoś
takiego. Kiedy nad miejscem wybuchu uniósł się ognisty grzyb, Chińczyk został niemal przewrócony podmuchem, który
rozkołysał nawet potężne sosny. Gorący wicher ucichł tak szybko, jak się pojawił. Fong upadł na połamane sosnowe gałęzie.
Po chwili ziemia przestała drżeć.
Podniósł się niepewnie. Jego samochód leżał przewrócony na boku. Kilka sosen zostało wyrwanych z korzeniami.
Grzyb wzniósł się wyżej, stał się teraz biały. Kawałki skał ze zbocza osuwały się, wypełniając lej po wybuchu. Fong
odnalazł lornetkę i zawiesił ją na szyi. Zdał sobie sprawę, że mógł zostać przygnieciony. Teraz rozumiał ostrożność szefa. Moc
Garrisona...
Kiedy Garrison-Koenig upadł postrzelony, spadła na niego mała lawina kamieni i skalnych odprysków. Uchroniło go to
przed czujnym okiem mordercy i żarem płonącego samochodu. Był nieprzytomny tylko dwie minuty, po czym ból przywrócił
mu świadomość.
Potężna moc pozwoliła mu przetrwać wszystkie próby ze snu, nawet tę najgorszą – pustynię. Taki właśnie był jego sen –
ciągnął z mozołem Maszynę i pożegnał umierającą Suzy.
Wtedy nastąpił potężny wybuch, który uniósł Koeniga,, wydostając umysł Garrisona z koszmaru.
To właśnie Richard Garrison ocknął się na skraju przepaści. Podszedł do miejsca, gdzie leżało zmiażdżone ciało Suzy
i pogłaskał psa po głowie. Nawet teraz zamigotało życie w jej oczach, ale nie... To tylko złudzenie. Zapłakał. Oczy Richarda nie
miały już dawnego jasnozielonego blasku. Nie mógł nawet wskrzesić Suzy. Dawniej było to dziecinnie proste. Teraz nie
pozwalały na to topniejące wciąż zasoby energii.
Uśmiechnął się przez łzy do swoich myśli. Byli ze sobą bardzo blisko, bliżej niż jakiekolwiek zwierzę ze swoim panem.
Suzy stanowiła prawie jego część.
Delikatnie przedostał się do myśli psa. Odnalazł tam wielką miłość i ból.
– SUZY – zawołał. – JUŻ CIĘ NIE BOLI? ŚWIETNIE!
A TERAZ, MALEŃKA, CHODŹ DO MNIE... CHODŹ DO MNIE...
Popatrzyła na niego i zamknęła oczy; bezwładnie opadła na ziemię. Garrison podniósł się ciężko. Miał przed sobą wiele
kilometrów drogi, a było coraz później.
Instynktownie znalazł właściwy kierunek: wzdłuż drogi cztery kilometry, następnie przez górę i dalej... Uśmiechnął się
Brian Lumley - Psychosfera
56 / 61
blado. Z głębi własnego umysłu dobiegło go radosne szczekanie; nie był sam. Zwłoki psa zniknęły. Wiatr rozwiewał tumany
kurzu...
Fong trzymał się w bezpiecznej odległości od Garrisona.
Szedł za nim po wzgórzach tego dzikiego kraju, który Chińczykowi wydawał się jeszcze surowszy. Śledzony stawał się
coraz słabszy, szedł wolniej, ale nie oglądał się za siebie.
Fong przemierzał za nim torfowiska, wspinał się na sypkie zbocza, pokonywał kilometry podmokłego gruntu.
Garrison, pomimo chwilowych postojów, odnajdywał w sobie siłę i szedł dalej i dalej. Musiał. Wiedział, że koniec
wyprawy jest już bardzo blisko. W oddali, na zachodzie, dostrzegał zarysy Glen O’Dunkillie, ale przed nim majaczyła
rzeczywistość ze snu. Swoją wyprawę zaczął w podświadomości, a miał zakończyć tutaj.
W pewnym momencie ogarnęła go panika. Zrobiło się ciemno. Znał powód. Wiedział, że oczy pierwsze odmówią mu
posłuszeństwa. Najchętniej położyłby się tu i zasnął (jak przypuszczał, było to raczej zmęczenie psychiczne niż fizyczne), nie
mógł sobie jednak na to pozwolić. Zbyt wiele od niego zależało.
Po wydostaniu się na płaski teren, pojął, że musi stawić czoła najgorszemu. Nawet ciemne chmury, zwiastujące letnią
burzę, nie tłumaczyły gęstniejącego mroku. Zasoby energii prawie się wyczerpały.
W tej samej chwili o kilkadziesiąt metrów dalej Fong zdecydował się podjąć decyzję za Charona Gubwę. Albinos chciał
śmierci Garrisona. Johnie wiedział o tym. Uniósł pistolet, wycelował i nacisnął spust.
Garrison musiał się potknąć w tym momencie. Upadł na ziemię. Fong myślał, że go trafił... Wstrzymał oddech
oczekiwał jakiejś reakcji, na przykład ognistej kuli. Tak byłoby najlepiej, nikt nie powiązałby wówczas jego ukochanego
Charona z tą sprawą. Nic podobnego jednak się nie wydarzyło. Tylko nie wiadomo skąd powiało chłodem, to wszystko.
Chińczyk zaczął normalnie oddychać. Odczekał jeszcze chwilę i wspiął się na skałę.
Na mchu zauważył krew. Świeżą krew. Jakiś cień poruszał się bardzo szybko. Biegł!
Według obliczeń Stone’a minęła dziewiąta wieczorem. Wciąż miał nadzieję. Był jednak realistą. Postanowił nie
sprzedawać tanio swojej skóry. Ale Vicki nie miała wyboru; jej linia życia urywała się w tym miejscu. Richard Garrison zginął
i ona musiała podążyć za nim. Mimo, że znali się od niedawna, dziewczyna otworzyła przed nim swoje serce, a on słuchał;
trzymał ją w ramionach, nic więcej.
To co leżało w łóżku, nawet nie przypominało Vicki Maler. Ale czyż ludzie przed śmiercią nie odzyskują świadomości?
Żywszy płomień świecy przed zgaśnięciem.
Złoty blask nie rozjaśnił jej oczu, ale ciało i twarz odmłodniały nieco. Powiedziała mu nawet, aby nie płakał po niej.
Tak, była świadoma. Stone zaś szlochał z innego powodu – z nienawiści i bezsilności.
Nagle w zakratowanym okienku pojawiła się obleśna twarz.
– Pan Stone, co za rozpacz! Myślałem, że jest pan większym twardzielem. – Gubwa spojrzał na łóżko, gdzie leżała
Vicki. Jej pierś unosiła się w urywanym oddechu. – Ona odchodzi. Może będzie pan przy niej do końca, a może nie. To zależy
od tego, jak szybko umrze. Pan ma jeszcze przed sobą czterdzieści minut życia. Obiecałem sir Harry’emu, że pańskie ciało
znajdzie się w Tamizie nad ranem. I dotrzymam słowa.
Stone podszedł do drzwi.
– Dlaczego Bóg toleruje takiego bydlaka?
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zachować pozory... – Charon wzruszył ramionami – aż do momentu, kiedy
dostanę Psychomecha. A później...
– Bóg z listą wyroków? – szydził agent. – Z minuty na minutę jesteś coraz zabawniejszy!
– Ale zgodzi się pan ze mną, panie Stone, że bogowie mają moc dawania i odbierania życia?
– Ty jesteś jak wściekły pies spuszczony z łańcucha. To śmieszne! Jesteś bardziej podobny do antychrysta niż do
jakiegokolwiek bóstwa.
Gubwa jęknął. Był już zmęczony, ale nie chciał pozostawać dłużny w tej słownej rozgrywce.
– Nie rzucam słów na wiatr, mówiąc o śmierci, panie Stone. Jeśli Garrison miał jakąś moc, ja będę o tysiąckroć
potężniejszy. A poza tym coś jeszcze mnie zastanawia. – Uśmiechnął się złowrogo. – Miss Maler była całkiem ładna –
kontynuował. – Garrison wybrał ją sobie i doceniam ten wybór.
Niech się pan pocieszy myślą, że będę dla niej litościwy. Teraz umrze, ale za jakiś czas zasiądzie po mojej prawicy.
Stanie się też Hermaphoro sapiens. Tak! Zostanie matką rasy, matką moich dzieci. Niezła bogini; jak pan sądzi?
– Ty pieprzony skurwielu! – Stone syczał przez zęby. Ale Gubwa już odchodził korytarzem. Jego donośny śmiech
rozbrzmiewał echem po całym budynku...
Garrison biegł. Wydawało mu się, że biegł całą wieczność. Stracił wiele krwi; nie czuł już prawego ramienia, przez
które przeszła na wylot kula Fonga; wciąż biegł, pomimo że wzrok pogarszał mu się w dalszym ciągu. Trwał wyścig z czasem.
Garrison nagle stracił grunt pod nogami i spadł z małej skarpy. Usiadł na jej zboczu pośród wypłowiałej trawy. Modlił się.
Jakby w odpowiedzi, na niebie pojawiła się błyskawica.
Wtedy zobaczył olbrzymie cielsko tamy po prawej stronie i czarną sylwetkę dużego domu. Rozpoznał krajobraz
żywcem przeniesiony z jego snu. Przez sześć małych szczelin śluzy sączyła się woda, w górze wznosił się rząd słupów
wysokiego napięcia.
Jakimś cudem Garrison zwalczył słabość i odnalazł ścieżkę wiodącą do samotnego domostwa. Opuszczone miejsce
wyglądało tak samo ponuro jak otoczenie. Dach był w opłakanym stanie, szyby w oknach powybijane, komin pokruszony.
Strach popchnął go dalej. Doszedł do drzwi. Nic już prawie nie widział. Oparł się o nie czołem i poczuł metalowe
wybrzuszenia. Litery! Powiódł po nich dłonią: X – A – N A...
Nikt się nie spóźnił. Przyszło szesnastu żołnierzy – dwa razy więcej niż zwykle. Najwyższy rangą był dowódca zmiany
Gardner. Winda mogła maksymalnie przewieźć szesnastu ludzi. Coś się działo w Zamku. Wszyscy przybyli na parking przy
windzie. W mieście byli normalnymi ludźmi, ale tutaj stanowili tylko grupę bezwolnych zaprogramowanych maszyn. W tym
stanie nie potrafili się bronić. Atak ludzi sir Harry’ego zaskoczył ich kompletnie.
Sir Harry i jego Grupa Specjalna przyjechali godzinę wcześniej. Wszyscy byli zbirami spod ciemnej gwiazdy. Kiedy
Brian Lumley - Psychosfera
57 / 61
Gardner podszedł do drzwi, pobrzękując kluczami, sir Harry dał sygnał.
– Teraz! – Skierował światło latarki na zaskoczonych ludzi. Jego brygada dokończyła dzieła.
Żołnierze Gubwy nie wiedzieli, kto ich zaatakował. Zostali wyszkoleni do akcji w Zamku, a nie na zewnątrz. Padali jak
muchy. Echo wystrzałów zmieszało się z krzykami ofiar.
Kiedy było po wszystkim, sir Harry podszedł do leżącego na ziemi trupa Gardnera i wyciągnął mu z ręki klucze. Po
chwili wszyscy znaleźli się w środku, a sir Harry nacisnął guzik, przywołując windę.
Gdzieś w dole zazgrzytało żelastwo i mała klatka zaczęła z mozołem piąć się w górę.
Nieświadomi niczego strażnicy, schodzący ze służby, ruszyli w kierunku szybu. Dwóch z nich dostało specjalne zadanie
dotyczące Philipa Stone’a...
Garrison wszedł do środka przez wybite okno. Pokaleczył się bardzo, ale nie zważał na ból ani na utratę krwi. W tym
stanie nawet nie widział, jak blisko jest śmierci.
Odnalazł kominek i rozpalił ogień, dołożył kilka szczap ze starego krzesła. Odetchnął z ulgą, widząc płomienie. Ogień
rozgrzał zmarznięte ciało. Garrison uświadomił sobie, jak mało czasu mu zostało. Nawet jaskrawych płomieni nie widział
wyraźnie.
Przypomniał sobie, że tutaj, w Xanadu, było coś, co pozwoli mu przetrwać.
Niespokojnie chodził po pokojach. Usiadł na chwilę przy ciężkim drewnianym stole.
Wyciągnął dłoń w kierunku lampy. Wystawały stamtąd tylko dwa druty; poprzedni właściciele zabrali wtyczki z sobą.
Pomyślał, że można by oświetlić to miejsce..
Nic nie wskazywało na to, żeby był prąd, ale postanowił spróbować.
Prawie upadł, kiedy szukał kontaktu. Znalazł go w końcu i wetknął przewody do środka. Nagle poczuł wstrząs ; trzymał
w ręku dwa druty bez izolacji.
Rzuciło go w przeciwległy kąt pokoju. W tej samej chwili zdarzyło się kilka rzeczy.
Cudownych zjawisk! Po pierwsze: powrócił mu wzrok, po drugie: mięśnie wypełniła energia. I w końcu.. przypomniał
sobie sen.
Sen, w którym potwór, Garrison Schoeder Koenig, został przywrócony do życia na łożu Psychomecha. Ten dziwny
Garrison regenerował swoje siły pierwotnymi zasobami natury. Błyskawicą, elektrycznością!
Jak Frankenstein!
Teraz, znów ślepy, poczołgał się do kontaktu. Palce i ramię wciąż krwawiły.
Popękanymi paznokciami zdrapał izolację z przewodów, owinął je naokoło nadgarstków, po czym wepchnął oba druty
do gniazdka.
Jego ciało, wciśnięte pomiędzy ścianę i ciężki stół, miotało się i wyginało; włosy stawały mu dęba, a poczerniałe palce
przytrzymywały rozgrzane do czerwoności przewody.
Przez pięć, dziesięć, piętnaście sekund czerpał energię. Nie przerwałby tego „tankowania”, ale druty popękały, a on
jeszcze raz przeleciał przez pokój.
Tera z jednak nie był bezsilny. Zbliżał się koniec wyprawy. Wiedział, co musi zrobić.
Podniósł głowę i całe pomieszczenie wypełnił złoty blask. Blask czysty i szlachetny. Światło, które kiedyś, we śnie,
otrzymał w migoczącej kuli świątyni Bogini Nieśmiertelności!
Przy wejściu do ogrodu okalającego dom stanął jak wryty Johnie Fong.
Po chwili zaczął uciekać przed rosnącą złotą kopułą, która chciała go pochłonąć...
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Dwaj żołnierze, którzy mieli zająć się agentem, otworzyli drzwi celi. Wewnątrz, na łóżku, leżała Vicki Maler przykryta
troskliwie przez Stone’a. Spała, a może już nie żyła. Strażników interesował tylko Stone.
Bystrzy, inteligentni nie różnili się niczym od młodych, obiecujących pracowników jakiejś firmy. Nie wyglądali na
morderców. Wydawało się też nieprawdopodobne, aby Stone mógł ich zabić, a jednak zrobiłby to bez mrugnięcia okiem, gdyby
tylko miał taką możliwość.
Wyprowadzili go z celi i posadzili na wózku inwalidzkim.
Jeden trzymał pistolet, drugi przygotowywał pasy do skrępowania więźnia.
– Pospiesz się – ponaglił kolegę ten z pistoletem. – Winda już zjechała. Będą na nas czekać.
Tamten spojrzał, jakby chciał mu odpowiedzieć, ale w tej samej chwili rozległ się szczęk broni automatycznej; świst kul
i huk. Stone tylko na to czekał. Nie wiedział, co się dzieje; wiedział tylko, że chce w tym uczestniczyć.
Jego oprawcy na chwilę zamarli w bezruchu. Nie dał im najmniejszej szansy. Złapał za nadgarstek trzymającego broń
i morderczym uściskiem wyzwolił dłoń strażnika od niepotrzebnego ciężaru. W tym samym momencie podniósł się sprężyście,
uderzając czołem w twarz drugiego. Aby dokończyć dzieła, zmiażdżył celnym kopniakiem jego krocze. Pierwszy żołnierz,
krzycząc, zamierzył się pięścią, ale agent roztrzaskał mu nadgarstek, który pękł jak uschnięta gałąź. Rozległ się krzyk. Zanim
oszalały z bólu człowiek zdążył podnieść broń, Stone cisnął nim w kierunku stalowej ściany.
W następnej chwili przykucnął, chwycił pistolet i zamarł w bezruchu. Dwóch uzbrojonych po zęby mężczyzn wyłoniło
się zza zakrętu przy końcu korytarza. Mogli to być żołnierze MI5 albo jakaś inna, nie znana mu formacja Gubwy. Kiedy jednak
podbiegli bliżej, strzelając ciągłym ogniem z karabinów maszynowych, te rozważania przestały mieć sens.
Posłał w ich kierunku strzał i zobaczył, że jeden z nich pada. Drugi zwolnił nieco. Stone, schowany za wózek, spokojnie
wymierzył i wypalił. Ponieważ oparcie wózka było poszarpane kulami, widział dokładnie, jak lufa karabinu maszynowego
przesuwa się w jego kierunku. Nagle karabin upadł z łoskotem na ziemię. Stone zobaczył czerwonoczarną plamę miedzy
oczyma trupa.
Sytuacja zaczęła rozwijać się w oszałamiającym tempie.
Agent złapał karabin, włożył pistolet do kieszeni. Stanął nad trupem i przyjrzał mu się uważnie. Rozpoznał
Brian Lumley - Psychosfera
58 / 61
funkcjonariusza sir Harry’ego. Stone zabrał trupowi magazynek i odpiął od pasa kilka granatów. Odwrócił się do drzwi swojej
celi i przestrzelił zamek. Podszedł do łóżka Vicki Maler, podniósł ją. Zdziwił się – nie mogła tak dużo ważyć. Odkrył rąbek
koca.
Znów i wyglądała jak przedtem. Nie była co prawda młodą, piękną dziewczyną, ale też nie – staruchą.
Zastanawiał się, czy jej nie obudzić, ale porzucił ten pomysł i tylko owinął ją kocem. Po chwili ponownie znalazł się na
korytarzu. W Zamku panował chaos – grupa sir Harry’ego zaskoczyła wszystkich. Słychać było wybuchy granatów; odgłosy
wystrzałów mieszały się z okrzykami bólu i strachu.
Stone nie znał tych korytarzy, pobiegł więc naprzód, dźwigając bezwładne ciało Vicki.
– Chcę dostać Gubwę. Takiego dużego, tłustego albinosa!
Chcę jego ścierwa! Do dzieła, niech nikt nie ujdzie żywy. Rozpoznał głos sir Harry’ego.
Skręcił na prawo i natknął się na człowieka z haremu.
Twarz transseksualisty była roztrzaskana. Krew kapała na wielkie piersi. Nie miał żadnej broni.
– Nie strzelaj! – krzyknął. – Nie strzelaj... – i upadł na gumową wykładzinę.
Gdzieś bardzo blisko rozległy się strzały. Stone wziął głęboki wdech i wypadł zza rogu, siejąc zniszczenie. Człowiek
w wojskowym uniformie stał pośrodku korytarza, kiedy dopadły go kule. Pilnował windy. Ciała ubranych po cywilnemu ludzi
Gubwy pokrywały całą podłogę. Na agencie specjalnym widok ten nie zrobił najmniejszego wrażenia.
Szarpnął drzwi windy i wtedy usłyszał za sobą syk. Obrócił się na pięcie... Na wprost niego stał Gubwa. Miał
zmierzwione włosy i otwarte szeroko różowe oczy.
– Do środka! – krzyknął Philip. – Ale już, zanim zmienię zdanie!
– Idę, idę. Proszę, niech pan nie strzela, panie Stone!
– Strzelać? Zabić cię? Chyba żartujesz. Jeśli cię zabiję, kto za to wszystko odpowie? A wierz mi, będzie co opowiadać.
Podpowiem im, jakie pytania mają ci zadawać!
Winda była obszerna. Gubwa odsunął się jak najdalej od lufy pistoletu. Podniósł ręce do góry i trząsł się cały jak
galareta.
– Przycisk – wymamrotał. – Proszę go nacisnąć. Musimy się stąd wydostać!
Agent spojrzał podejrzliwie. Pośpiech był zrozumiały, ale... Zatrzymał palec przy tablicy.
– Coś wymyślił, Gubwa?
– Niech pan naciśnie wreszcie! Zaminowałem Zamek.
Wszystko wyleci w powietrze za kilka minut!
Kiedy winda ruszała w górę, potężna eksplozja wstrząsnęła twierdzą. Byli już bezpieczni, ale podłoga wciąż drżała.
Gdy wszystko ucichło, Gubwa rozluźnił się i powoli zaczął opuszczać ręce.
– Podnieś łapy, tłuściochu! – warknął Stone. Zrobił dwa kroki do przodu, dotykając lufą brzucha albinosa. -I zamknij
oczy! No już! I tak trzymaj! A teraz słuchaj! Kiedy poczuję najbardziej niewinną obcą myśl w moim mózgu, będziesz cięższy
o kawałek ołowiu. Zrobię to z rozkoszą!
Ktoś inny już dawno odebrałby hipnotyczne rozkazy Gubwy. Jednakże Stone był na to przygotowany.
– Jeśli masz w sobie odrobinę zdrowego rozsądku, nie wygłupisz się...
Garrison leżał bez ruchu przez kilka minut, ale kiedy tylko zregenerował siły, jego umysł zaczął pracować bardzo
intensywnie. Po pierwsze – powstrzymał ból; wystarczyła jedna myśl. Potem omiótł spojrzeniem dom, dolinę i tamę. Starał się
przywołać wszystkie szczegóły snu. Odzierał je z sennego mistycyzmu. W ten sposób zobaczył przyszłość.
Zaczynała się w tym miejscu. Jednak wciąż miała pewne ograniczenia. Garrison dysponował teraz potężną mocą, nie na
tyle jednak dużą, aby pójść tą drogą. Skierował swoje myśli ku tamie; dotarł do jej urządzeń...
Johnie Fong siedział na skarpie i wpatrywał się w złotą kopułę. Przestała już rosnąć; sięgała powyżej sosen, zamykając
w swoim wnętrzu dom i ogród. Fong wiedział, że zjawisko to miało na pewno związek z Garrisonem. Pomyślał, że gdyby
Charon skontaktował się z nim teraz, poradziłby, co robić. Jego ukochany Charon zawsze miał gotowe odpowiedzi na...
Wstał gwałtownie. Pierwsze ciepłe krople deszczu spadły na ziemię, chmury kłębiły się na niebie; ale nawet porywisty
wiatr nie mógł zagłuszyć nowego dźwięku – gwałtownego, narastającego odgłosu dudniącej, miażdżącej wszystko potęgi. Fong
skierował wzrok, uzbrojony w szkła lornetki, w kierunku tamy. Sześć srebrnych strumyczków wypływających z betonowej
powłoki zmieniło się w potężne, wystrzelające prawie poziomo strumienie. Dobiegał go coraz donośniejszy szum spienionej
wody.
Odwrócił się i zaczął wspinaczkę po skarpie. Nie patrzył do tyłu. Po piętnastu minutach odważył się spojrzeć. Teraz
wiedział, że instynkt go nie zawiódł, każąc uciekać jak najdalej od tego miejsca. Instynkt i strach. Nie był to lęk przed
spadającą wodą, lecz przed mocą, która uwolniła potop; przed gigantyczną nieokiełznaną Mocą, której serce tętniło pośrodku
złotej kopuły!
Tętniło – widział to gołym okiem – jak korpus wielkiego stwora.
Jakaż potężna siła starała się wydostać na powierzchnię.
I w końcu... powłoka pękła!
Wyszła z niej złota postać. Po chwili zaczęła wspinać się po skarpie w kierunku drżącego ze strachu Chińczyka. Nie
dotykała ziemi. Zawieszona w powietrzu szybowała nad trawą i zaroślami. Fong rozpoznał ją. Był to skurczony, wysuszony
Richard Garrison. Skurczony, a jednak wielki. Johnie uniósł pistolet i zaczął strzelać. Kule za każdym razem osiągały cel.
Postać jednak ani na chwilę nie zatrzymała się. Garrison wciąż zbliżał się. Jego skórę pokrywały złote zmarszczki, a z
popalonych ramion zwisały dwa przewody. Za nim, w dolinie, ruchy psychicznej plazmy otaczającej dom gwałtownie zanikły.
Zniknęła też złota poświata. Budynek rozpadł się w proch, który momentalnie uniosła rycząca woda.
Fong jak automat podjął wspinaczkę; podążał za Garrisonem niby ćma lecąca ku lampie. Pragnął wiedzieć, pragnął
zobaczyć, nawet jeśli miałby to przypłacić życiem. Jeszcze zanim wdrapał się na szczyt, usłyszał buczenie przewodów
wysokiego napięcia. Ściągały moc z tamy: moc, której potrzebował tamten. Kiedy Fong wynurzył się zza skarpy, ujrzał
przerażającą scenę.
Brian Lumley - Psychosfera
59 / 61
Garrison, jak krzyż z płonącego złota, krążył wokół przewodów. Chwilę później otrzymał to, czego chciał. Potężny
pocisk elektryczności otoczył go i rzucił na ziemię. Zapach ozonu i palonego ciała wypełnił powietrze...
Siły natury, jakby przeczuwając dziwny głód człowieka, dopisały własny rozdział do tego przerażającego obrządku
pogrzebowego. W jego kierunku spadały błyskawice, które zlewając się w jedno, otoczyły szkielet człowieka.
Johnie patrzył obłąkańczym wzrokiem na tę scenę. Po twarzy ściekały mu krople deszczu. Wydawało się, że wszystkie
żywioły oszalały. Cała ta potężna energia skupiła się na Garrisonie; lub raczej na tym, co z niego pozostało!
Dwieście kilometrów od tego miejsca, w Dounreay, wskaźniki oszalały. Uranowe pręty, które miały dostarczyć energii
wielu miastom przez długie miesiące, zostały zużyte w kilka sekund...
W całej Szkocji przygasły światła.
Świetlista łuna wypełniła niebo. Ognisty słup przeciął je i uderzył w Garrisona, usuwając ostatni jego ślad w świecie
ludzi żywych. Garrison nie żył, odrodził się psychicznie, aby być częścią Psychosfery...
Kiedy winda stanęła niespodziewanie, Charon Gubwa wytężył zmysły. Stone wyświadczył mu wielką przysługę, każąc
zamknąć oczy. Pomimo pozornej klęski, albinos mógł jeszcze zakończyć tę rozgrywkę sukcesem. Zamek został zniszczony
bombami zapalającymi, które zmieniły to miejsce w piec hutniczy. Gubwa miał jeszcze inne kryjówki, gotowe na jego
przybycie; samochód ukryty w podziemnym parkingu czekał cierpliwie na swojego właściciela. Wciąż było kilku przekupnych
ludzi, których mógł nagiąć do swojej woli.
Psychomech wciąż znajdował się w zasięgu ręki.
Co więcej, Gubwa wiedział coś, o czym Stone nie miał najmniejszego pojęcia. Pod podłogą windy zainstalowano
bombę, która miała eksplodować z chwilą otwarcia drzwi.
Charon nie posłuchał ostrzeżenia agenta i zaczął czytać w jego myślach; był mistrzem dyskrecji pozazmysłowej.
Przebywał w jego umyśle od pięciu minut i nie obawiał się niczego.
Kiedy winda stanęła, Charon wyszedł z niej jako pierwszy. Znalazł się na zewnątrz na chwilę przed wybuchem, który
rozkołysał kabiną.
Stone zachwiał się. Przeciwnik z szybkością błyskawicy odebrał mu karabin. Upojony triumfem albinos zaśmiał się
i kazał agentowi opuścić windę.
– Wygląda na to, panie Stone, że nawet bogowie mylą się czasami – powiedział. – Sądziłem, iż będzie pan inteligentny,
ale nawet idiota zabiłby mnie, gdyby miał ku temu sposobność! – Skinął lufą broni. – Niech pan ją położy – polecił, wskazując
wolne miejsce pomiędzy tężejącymi ciałami swoich żołnierzy. – Zabawimy się: ja zamknę oczy, a pan będzie starał się odebrać
mi karabin... albo wyciągnąć pistolet z kieszeni.
– Gubwa, ty podły łajdaku...
– Oczywiście nie możesz wygrać, ponieważ będę wiedział o twoim ruchu, zanim o nim pomyślisz. Ale... czyż nie warto
spróbować? Aby uczynić naszą grę bardziej emocjonującą, ograniczymy czas do piętnastu sekund. Potem już na prawdę będę
musiał iść.
– Spieszysz się, co, Gubwa? – wycedził Stone.
– Tak, bardzo! Psychosfera czeka; przygotowuje się na przyjęcie nowego mistrza. Wzywa mnie i muszę iść. – Za mknął
oczy. – Jeden... dwa... trzy... cztery... – zaczął odliczać.
Trzy istoty pojawiły się w materii Psychosfery.
– No i co? – zapytał Garrison. – Jesteś zadowolony?
– Nie wiem – odpowiedział Thomas Schroeder. – Mamy teraz równe szansę.
– Będąc częścią mnie, nie osiągnąłbyś tego. Dlatego cię wyrzuciłem i Willy’ego także. A ty, Willy, jesteś zadowolony?
– Tak sądzę– odparł tamten. – Myślę, więc jestem. – Zaśmiał się. – Przywykłem do tego.
– Ale co możemy robić? – zapytał Schroeder. – Jesteśmy bezcieleśni, wszechmocni i nieśmiertelni... Nieśmiertelni?
– Możesz robić, co chcesz. Pragniesz powrócić do powłoki cielesnej? Dobrze, zrób to, stań się śmiertelnikiem!
Możesz to uczynić. Możesz dokonać wszystkiego, co ci się zamarzy.
– Oczywiście masz rację. Zróbmy więc to.
– My? – Garrison aż się zakrztusił. – Ty może tak, ale nie ja. Może później, kiedy się znudzę. Ale wątpię.
– Znudzisz się? – zdziwił się Koenig.
– Pozwólcie, że coś wam pokażę. – I Garrison pokazał im ABSOLUT: czy też raczej jego część. Pokazanie całości
zajęłoby całe wieki. – Widzicie? Cieleśni nie będziecie mogli doznać tego wszystkiego. Kto piłby wodę, jeśli może pić wino?
To wielka wyprawa, moi przyjaciele, i wielkie przeznaczenie! Decydujcie się szybko, ja i Suzy nie możemy czekać.
– Twoje zasoby energii już raz się wyczerpały – ostrzegł Schroeder. – Pamiętasz?
Garrison wybuchnął śmiechem.
– Któż ma pragnienie w morzu słońc?
– Doskonale. Zatem głosujmy.
Gromkie „tak” rozległo się w przestrzeni.
– Jeszcze chwileczkę – powiedział przytomnie Garrison.
– Mamy jeszcze kilka długów do wyrównania. – Pozwolił, aby spokojna materia Psychosfery wzburzyła się nieco. – No
już...
– ... Jedenaście... dwanaście... trzynaście... – mówił dalej Gubwa z zamkniętymi oczyma i upiornym uśmiechem na
twarzy.
Stone sięgnął po broń i albinos wiedział o tym.
– Och! – krzyknęła Vicki, odrzucając koc.
– Czternaście! – Charon otworzył oczy i twarz mu zszarzała, kiedy zobaczył młodą, piękną, zielonooką dziewczynę.
Z przerażeniem oczekiwał najgorszego. Ktoś wszedł do jego umysłu. Ktoś straszny. – Garrison! – krzyknął. Karabin
maszynowy rozgrzał się do czerwoności w jego dłoniach; krople roztopionego metalu ciekły przez popalone palce; na ustach
pojawiła się piana. Albinos pobiegł prosto przed siebie w kierunku stalowych drzwi, które otworzyły się przed nim.
Brian Lumley - Psychosfera
60 / 61
Poszybował w górę, łamiąc po drodze bariery i zabezpieczenia. Odszedł w noc. Paliło się na nim ubranie, włosy. Ogień ugasiło
na moment beztlenowe powietrze stratosfery, po czym jego ciało pękło jak rozżarzone ziarno kukurydzy.
Tak zaginął wszelki ślad po Charonie Gubwie.
Kilka rzeczy zmieniło się na świecie. Garrison po części miał rację, mówiąc o czasie. Czas jest nieskończony, to prawda.
Nic jednak nie jest niemożliwe w nieskończoności.
Joseph Maestro wraz ze swoimi „chłopcami” zapadł się pod ziemię, jakby nigdy nie istniał. Tak samo niektórzy
skorumpowani pracownicy Tajnej Służby i... jeszcze kilka innych „drobiazgów”.
W ten sposób Ziemia stała się o wiele przyjemniejszym miejscem. Tak myśleli też Philip i Vicki Stone’owie, chociaż nie
pamiętali, że kiedykolwiek było inaczej.
Vicki wyglądała przez okno ich domu w Sussex. Patrzyła w gwiazdy.
– Richard – westchnęła. Nigdy nie znała żadnego Richarda.
– Słucham? – Philip spojrzał znad książki. – Mówiłaś coś, kochanie?
– Wydawało mi się... Widziałam spadającą gwiazdę – od powiedziała..
Miesiąc później...
James Christopher Craig spał niespokojnie. Dziwny sen powrócił, drażniąc jego podświadomość. Sen o człowieku,
którego nigdy nie znał, o Garrisonie i o niewiarygodnej Maszynie. Sen stanowił wezwanie do odbudowania Maszyny.
Rozkazy przybierały na sile. Wizja nie była przerażająca; źródło cierpień leżało w psychice Craiga: w przepastnych
otchłaniach podświadomości, które powinny zostać zamknięte na zawsze, a które teraz, za sprawą zmarłego, powoli, ale
systematycznie otwierały swoje czeluście.
W końcu James stanął przed ostatnią bramą. Komnatą Najskrytszych Sekretów. Drzwi otworzyły się powoli. Za nimi...
zobaczył Maszynę...
– Jimmy! – Marion, jego żona, starała się go obudzić. Co jest z tobą? Znowu te sny?
Usiadł na łóżku, ocierając zimny pot z czoła. Fosforyzująca wskazówka zegarka pokazywała drugą. Noc otulała cały
dom ciemną pajęczyną. Sen odchodził, odpełzał, kryjąc się w najgłębszych zakamarkach umysłu.
– Krzyczałeś przez sen – powiedziała, przytulając go. Jedno słowo, cały czas to samo.
– Naprawdę? – wymamrotał sennie. – Co to było, pamiętasz?
Craig leżał w ciemnościach i rozmyślał. Długo rozmyślał, zanim znów zasnął. To dziwne słowo dźwięczało mu
w uszach znajomym tonem. Rozbrzmiewało tonem szaleństwa i grozy.
Słowo, które zawsze będzie go prześladować.
Słowo, które zawsze będzie prześladować świat.
Psychomech.
Brian Lumley - Psychosfera
61 / 61